Problem pomylonego posłuszeństwa Posłuszeństwo w Kościele nie jest kwestią autonomiczną. Posłuszeństwo w Kościele zawiera się w granicach prawdy i dobra. Władza w Kościele pozostaje w służbie posłuszeństwa woli Bożej. Dlatego nikt nie może sobie uzurpować prawa do żądania posłuszeństwa absolutnego i totalnego – poza granicami prawdy i dobra, poza perspektywą woli Bożej. W czasach pomieszania powszechnego kwestią najwyższej doniosłości staje się rozpoznanie prawdy i posłuszeństwo prawdzie. Kościół w swoim nieomylnym Magisterium rozpoznaje prawdę i jej naucza. Prawdzie należy być posłusznym. Na niwie Kościoła, oprócz zdrowego ziarna prawdy, rozsiewany jest chwast fałszu i zła. Kwestia nie jest nowa, bo już Pan Jezus wyraźnie mówił na ten temat. „Inimicus homo hoc fecit” – „Nieprzyjazny człowiek to sprawił” (Mt 13, 28). Niestety, w ostatnich kilkudziesięciu latach chwast bezczelnie i ponad miarę się rozplenił a sianie zdrowych ziaren prawdy w wielu środowiskach okazuje się zajęciem nie na miejscu. Problem subtelny: istnieją wpływowe środowiska, które w Kościele realizują destrukcyjne cele posługując się posłuszeństwem! Taką przewrotną metodą umniejsza się czci Panu Bogu, deformuje się Mszę Świętą, niszczy się Kościół, Tradycję, wiarę, pobożność, kult Eucharystyczny, moralność, prowadzi się metodycznie i wytrwale do przekształcenia chrześcijaństwa w nową religię – new religion – antropocentryczną, subiektywistyczną, synkretyczną, relatywistyczną, bez-Bożną. Nie od rzeczy zatem będzie proste przypomnienie: nikt z nas nie ma obowiązku bycia posłusznym zawsze, wszędzie i wszystkim, bez względu na zawartość merytoryczną wydawanych poleceń. Pan Bóg wymaga od nas posłuszeństwa w obrębie prawdy i dobra. Pan Bóg nie wymaga od nas posłuszeństwa w obrębie fałszu i zła. Istotną perspektywą posłuszeństwa w Kościele jest wierność Bożemu Objawieniu zawartemu w Słowie Bożym i Tradycji. Ściślej: istotnym zakresem, w jakim realizuje się uprawnione i należne posłuszeństwo w Kościele jest wierność Bożemu Objawieniu zawartemu w Słowie Bożym i Tradycji. Ergo: Jeśli pasterze nauczają i wydają polecenia w ramach wierności Bożemu Objawieniu zawartemu w Słowie Bożym i Tradycji, wówczas są dobrymi pasterzami, którzy prowadzą po nieomylnej drodze prawdy i dobra. Prawowicie i godziwie spełniają urząd pasterski. We wspomnianych kwestiach mamy obowiązek bycia posłusznym. Jeśli pasterze nauczają i wydają polecenia sprzeciwiające się Bożemu Objawieniu zawartemu w Słowie Bożym i Tradycji, wówczas są najemnikami, którzy prowadzą po drodze falszu i zła, prowadzą do upadku. Uzurpatorsko i niegodziwie spełniają urząd pasterski. We wspomnianych kwestiach mamy obowiązek bycia posłusznymi bardziej Bogu niż ludziom (por. Dz 5, 29). Jest taki rodzaj posłuszeństwa, który prowadzi do destrukcji. O uprawnionym oporze i o katastrofalnych skutkach posłuszeństwa, które prowadzi do zdrady i podeptania Bożego Objawienia, mówi Pan Jezus:
– „Zostawcie ich! To są ślepi przewodnicy ślepych. Lecz jeśli ślepy ślepego prowadzi, obaj w dół wpadną»” (Mt 15, 14). W świetle tych słów Pana Jezusa wyartykułujmy jasno: jest takie posłuszeństwo, które pogrąża wydającego polecenie i pogrąża słuchającego. Droga niewierności i zdrady – ku wiecznemu potępieniu. Uważajmy! Chrystus przestrzega: „Videte quid audiatis” – „Uważajcie na to, czego słuchacie” (Mk 4, 24)! A św. Paweł pisze klarownie:
„Nadziwić się nie mogę, że od Tego, który was łaską Chrystusa powołał, tak szybko chcecie przejść do innej Ewangelii. Innej jednak Ewangelii nie ma: są tylko jacyś ludzie, którzy sieją wśród was zamęt i którzy chcieliby przekręcić Ewangelię Chrystusową. Ale gdybyśmy nawet my lub anioł z nieba głosił wam Ewangelię różną od tej, którą wam głosiliśmy – niech będzie przeklęty! Już to przedtem powiedzieliśmy, a teraz jeszcze mówię: Gdyby wam kto głosił Ewangelię różną od tej, którą od nas otrzymaliście – niech będzie przeklęty!” (Ga 1, 6-9). Jeśli tak się sprawy mają, to w świetle powyższego zauważyć warto, że świętemu Pawłowi ani w głowie nie postało nawet tylko sugerować (a cóż dopiero nakazywać!) posłuszeństwo w sprawach, które są zdradą krystalicznej prawdy Ewangelii. Należy zdecydowanie odrzucić sprawy, które są zdradą krystalicznej prawdy Ewangelii. „Trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi” (por. Dz 5, 29)! W czasach pomieszania powszechnego trzeba się uczciwie starać o pogłębione – w świetle prawdy nauczanej przez nieomylne Magisterium Kościoła – rozróżnianie decyzji pasterzy od decyzji najemników. Kwestia najwyższej wagi i powagi – sięgająca aż po nasz wieczny los. Nikt nas z tego obowiązku nie zwolnił. Kwestia odpowiedzialności osobistej każdego katolika z osobna. Jeśli za życia zdradzaliśmy i deptaliśmy Słowo Boże i Tradycję, to nie będziemy mogli tłumaczyć się na Sądzie Ostatecznym, że tylko wykonywaliśmy rozkazy. Mamy obowiązek być posłusznymi, jeśli pasterze nauczają i wydają polecenia, które pozostają w wierności Bożemu Objawieniu zawartemu w Słowie Bożym i Tradycji. Wtedy jesteśmy współpracownikami prawdy – cooperatores veritatis (por. 3 J 8). Mamy obowiązek stawić katolicki uprawniony opór, za wzorem Świętych, jeśli pasterze nauczają i wydają polecenia, które pozostają w sprzeczności z Bożym Objawieniem zawartym w Słowie Bożym i Tradycji. W czasach pomieszania powszechnego weźmy sobie za patrona bezkompromisowej wierności prawdzie św. Atanazego, biskupa i doktora Kościoła. Święty z IV wieku. Święty dziwnej aktualności dzisiaj! To także kwestia troski o przekazanie następnym pokoleniom nienaruszonego depozytu wiary – depositum fidei. Czy przekażemy następnym pokoleniom integralny, nieskażony i niezmutowany depozyt katolickiej wiary? x. Jacek Bałemba
Bractwo Kapłańskie św. Piusa X chce swobody krytykowania Vaticanum II Bractwo Kapłańskie św. Piusa X uważa, że niezbędnym warunkiem (sine qua non) nawiązania jedności z Rzymem jest zapewnienie jego członkom swobody „obrony, poprawiania, krytykowania także publicznego zwolenników błędów i innowacji modernizmu, liberalizmu II Soboru Watykańskiego oraz ich konsekwencji”. Stwierdzenie to jest zawarte w liście skierowanym 18 lipca do wszystkich przełożonych dystryktów przez sekretarza generalnego Bractwa, ks. Christiana Thouvenota. Omawia on stan relacji lefebrystów ze Stolicą Apostolską. Ks. Thouvenot swobodę „obrony, poprawiania, krytykowania także publicznego zwolenników błędów i innowacji modernizmu, liberalizmu II Soboru Watykańskiego oraz ich konsekwencji” wymienił jako pierwszy warunek nawiązania jedności z Rzymem. Dodał do tego swobodę „strzeżenia, przekazywania i nauczania zdrowej nauki stałego Magisterium Kościoła i niezmiennej prawdy Bożej Tradycji”. Drugim warunkiem jest możliwość korzystania wyłącznie z liturgii przedsoborowej z 1962 r. i zachowanie praktyki sakramentalnej stosowanej aktualnie przez Bractwo. Trzecim warunkiem jest zapewnienie Bractwu, co najmniej jednego biskupa. W liście mowa jest również o trzech innych warunkach, które nie mają już jednak charakteru aż tak bardzo zobowiązującego: możliwość posiadania własnych trybunałów kościelnych pierwszej instancji, egzempcji domów Bractwa spod władzy biskupa diecezjalnego oraz ustanowienie Papieskiej Komisji ds. Tradycji, której większość członków oraz przewodniczący sprzyjaliby Tradycji. Omawiając te warunki na łamach portalu vaticaninsider znany włoski watykanista, Andrea Tornielli stwierdza, że jedynie pierwszy z nich jest istotnym problemem – gdyż zarówno kwestia używania liturgii przedsoborowej jak i mianowanie biskupa po uregulowaniu statusu Bractwa nie nastręczałoby żadnych trudności. Problemem jest natomiast kwestionowanie przez lefebrystów II Soboru Watykańskiego, którego wiążące znaczenie, zwłaszcza, jeśli chodzi o dialog ekumeniczny, dialog z judaizmem oraz religiami niechrześcijańskimi, praw człowieka a także wolności religijnej podkreślił niedawno prefekt Kongregacji Nauki Wiary, abp Gerhard Müller. [Jedna w drugą to oczywiste herezje, wielokrotnie potępiane przez poprzednich papieży. Dziś, taka ich katolicznicka mać, mają "wiążące znaczenie" - tylko nie wiemy, dla kogo, bo dla katolików na pewno nie. - admin]
Tornielli cytuje słowa Benedykta XVI z listu do biskupów z 10 marca 2009 r. w sprawie zdjęcia kary ekskomuniki z czterech biskupów wyświeconych przez abp Lefebvra. Ojciec Święty stwierdził w nim, że „autorytet Magisterium Kościoła nie może zastygnąć na 1962 r. — Bractwo musi to sobie jasno uświadomić. Jednakże różnym osobom, podającym się za wielkich obrońców Soboru, należy również przypomnieć, że Sobór Watykański II zawiera w sobie całą doktrynalną historię Kościoła. Kto chce być posłuszny Soborowi, musi zaakceptować wiarę wyznawaną na przestrzeni wieków i nie może odcinać korzeni, dzięki którym drzewo żyje”.
Autorytet Ewangelii i Tradycji też, jak widać, nie “zastygnął” na roku 1962, lecz jest twórczo modyfikowany przez masonerię, protestantów, wyznawców judaizmu, mahometan, buddystów etc. – admin.
Jest, jak miało być… Od czasu do czasu pojawiają się w prasie niepokojące informacje o rosnącej biedzie Polaków, o likwidowanych szkołach, urzędach pocztowych i małych, rejonowych sądach. Powiatowa Polska kurczy się i zamiera, bo upadają lub upadną w najbliższej przyszłości kolejne instytucje publiczne.
Historia III RP (Przemilczane Fakty o Procesie Obalaniu Komuny w Polsce - 80'-89') http://www.youtube.com/watch?v=3OGoBTlyF1k&feature=relate
Likwidacji może ulec co trzeci sąd rejonowy, co dwunasta szkoła, urzędy pocztowe, kina, ośrodki zdrowia i autobusowe połączenia komunikacyjne. Już zlikwidowano 389 wiejskich urzędów pocztowych oraz 122 najmniejsze sądy. Podobno groźba likwidacji obejmuje nawet 2,5 tysiąca szkół.W tej ostatniej sprawie do Krystyny Szumilas, minister edukacji narodowej, napisała w lutym 2012 roku list Irena Lipowicz, rzecznik praw obywatelskich, zaniepokojona liczbą wniosków i skarg, które do RPO skierowali rodzice. Wynika z nich, że likwidacji może ulec około 800 szkół, w tym w pierwszej kolejności szkoły najlepsze, bo integracyjne oraz pracujące na jedną zmianę. Irena Lipowicz zwraca uwagę, że ten proces nie ma charakteru działań planowych, bowiem powodem likwidacji placówek jest brak pieniędzy w samorządach gminnych, najczęściej wiejskich, a nie merytoryczna ocena likwidowanych szkół. Jak donosi prasa, są w budżecie państwa pieniądze na szkoły mniejszości narodowych, więc na terenach, na których “to się da załatwić”, rodzice zgłaszają akces do szkół mniejszości, mimo że jedynym powodem jest ratowanie lokalnej szkoły, a nie niepolska tożsamość. Dodajmy, że na mocy ustawy kuratorzy stracili uprawnienia do blokowania likwidacji szkół. Ostatnie informacje prasowe o stanie zamożności polskiego społeczeństwa budzą niepokój. W Polsce żyje w nędzy 2,6 mln obywateli. Co więcej, w ubiegłym roku po raz pierwszy od 6 lat liczba ludzi bardzo biednych wzrosła o 400 tysięcy. Z obliczeń wynika, że dysponują oni miesięcznie kwotą 334 zł na osobę, co oznacza, że żyją poniżej minimum egzystencji obliczanego przez Instytut Pracy i Spraw Socjalnych. W Polsce w skrajnym niedostatku żyje co czwarta osoba utrzymująca się ze źródeł niezarobkowych, co czwarta rodzina z czwórką dzieci, co siódmy (ósmy) rolnik, co dziesiąta rodzina z trójką dzieci oraz co dziesiąta osoba z rodzin pracujących (!). Dodajmy do tego rosnące bezrobocie, szczególnie wśród ludzi młodych, umowy śmieciowe, na których w Polsce zatrudniony jest największy odsetek pracujących w Europie, oraz wprowadzony ostatnio przymus pracy do 67. roku życia. A także migrację za chlebem ludzi młodych i malejącą liczbę rodzących się dzieci. O problemach służby zdrowia i komercjalizacji szpitali tym razem wspominać nie będę.
Metropolie kontra peryferie Większość publicystów napisze, a w mediach powiedzą: ot, takie są dramatyczne skutki światowego kryzysu… Brakuje środków na szkoły, poczty, sądy rejonowe, leczenie i lekarstwa. Nie ma na przedszkola, stołówki szkolne i pomoc społeczną. Płace w kryzysie muszą (?) być niskie, jeśli firmy mają przetrwać. Nic się nie da zrobić, trzeba przeczekać, bo takie są reguły gospodarki wolnorynkowej. Czy to tylko nieuchronność w sytuacji kryzysu? O rządzie Donalda Tuska pisze się, że jest całkowicie uzależniony od wyników sondaży. To jakoby sprawia, że wybiera bierność, brak reform, niedotrzymywanie przedwyborczych obietnic etc., że robi tylko to, co musi, jak reformę emerytalną, by ratować budżet. Ośmielę się mieć inne zdanie. Uważam, że rząd Platformy Obywatelskiej realizuje dokładnie to, co zamierzał, a czego w kampanii wyborczej nie zapowiadał, bo przegrałby wybory. Dowodem jest “naukowy” Raport Polska 2030, opracowany w 2009 roku przez liczny zespół kierowany przez Michała Boniego. Raport liczy prawie 400 stron i nic dziwnego, że niewielu ekspertów i dziennikarzy miało czas i ochotę uważnie go przeczytać. A szkoda, bo znajdziemy w nim zapowiedź tego, co właśnie się dzieje i co rząd Donalda Tuska wprowadza w życie poza wiedzą i poza świadomością większości wyborców. Przykład pierwszy s. 374, Rekomendacje, pkt 3 i pytanie: “Czego Polska potrzebuje dzisiaj? Odpowiedź brzmi tak: “Model rozwoju, jakiego Polska potrzebuje już dziś i jaki pozwoli jej korzystać z potencjału, musi być modelem polaryzacyjno-dyfuzyjnym. To bowiem właśnie w potencjałach konkurencyjności, kreatywności, zaufania i mobilności koncentrujących się w największych aglomeracjach leży siła takich państw jak USA (z Nowym Jorkiem, Seattle, San Francisco i San Jose), Wielka Brytania (z Londynem) czy Korea Płd. (z Seulem)”. Wyjaśnienie, o co tu chodzi, znajduje się na s. 239: “Dynamicznie rośnie przewaga metropolii nad regionami peryferyjnymi. (…) Procesy te są nieuniknionym rezultatem szybkiego rozwoju Polski, którego “lokomotywami” są metropolie”. (…) “Polaryzacja dochodów w wymiarze terytorialnym jest zjawiskiem naturalnym w dynamicznie rozwijającej się gospodarce. Próba zahamowania jej za wszelką cenę oznaczałaby rezygnację z ambitnych celów gospodarczych”. I dalej “(…) Szansa relatywnie biednych obszarów polega przede wszystkim na uczestniczeniu w sukcesie najsilniejszych regionów, a nie na doraźnej pomocy w ramach polityki redystrybucji i przywilejów”. Wszystko jasne, rozwój gospodarczy Polski będzie opierał się na “polaryzacji”, czyli akceptacji dla bogacenia się głównie bogatych, w tym największych metropolii, bo zahamowanie tego procesu grozi “rezygnacją z ambitnych celów”. Biedni – zarówno najbiedniejsze regiony, jak i najbiedniejsi Polacy – mogą “uczestniczyć w sukcesie” najsilniejszych, bo na nic innego nie mogą liczyć. Jeśli cierpliwie poczekają, może z bogactwa najbogatszych coś na nich “spłynie” w ramach dyfuzji. Bo rozwój ma być – według autorów raportu – polaryzacyjno-dyfuzyjny. Na s. 95 pojawia się taka oto myśl: “Próby przeciwstawienia się temu procesowi (tj. że zamożni mają większe szanse na wzrost płac niż niezamożni) za pomocą systemu podatkowego muszą działać kontrproduktywnie – będą zmniejszać bodźce do podnoszenia kwalifikacji”. To nie są żarty, tylko precyzyjnie nakreślona, ideologiczna inżynieria społeczna. Nic to, że w Unii Europejskiej praktykuje się zasadę solidarności i spójności społecznej, że liczni ekonomiści piszą o racjonalności takiej polityki, że najzamożniejsze kraje Europy prowadzą inną politykę gospodarczą niż ta z raportu. Zespół Michała Boniego wie wszystko najlepiej i dyskutować nie będzie.
Co najmniej do 67 lat W raporcie z 2009 roku znajdziemy zapowiedź reformy emerytalnej (s. 380): “Miarami sukcesu rozwoju Polski w 2030 roku będą: (…) zrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn oraz wydłużenie go – wraz z poprawiającą się kondycją zdrowotną polskich seniorów – z odpowiednio 60 i 65 lat dziś do co najmniej (!!!) 67 lat w 2030″. Znajdziemy także “zwiększenie współczynnika urbanizacji do około 75 proc. z obecnych 61 proc.” (s. 381). Wyjaśnijmy, że oznacza to plan przeprowadzenia 14 proc. Polaków ze wsi do metropolii, bo dzisiaj mieszka tam 39 proc. Polaków. Od kilku lat liczba mieszkańców wsi rośnie (a nie maleje) o ok. 30-40 tysięcy rocznie. Może dlatego zamykane są szkoły, poczty, rejonowe sądy, bo to zmusi mieszkańców wsi do przenoszenia się do metropolii, bo tam te instytucje są. Tak oto inżynieria społeczna próbuje wymusić zmiany sprzeczne z tym, czego ludzie chcą, ale zgodnie z tym, co autorom raportu wydaje się “naukowo” słuszne. No i ostatnia ciekawa zmiana, która zdaniem zespołu ministra Boniego powinna przynieść Polsce sukces. Na s. 381 naukowcy mogą przeczytać, że miarą tego sukcesu będzie “zmniejszenie odsetka naukowców pracujących w sektorze publicznym z obecnego poziomu 92 proc. do 60 proc. i odpowiednio wzrost odsetka naukowców zatrudnionych w sektorze prywatnym z 8 proc. do 40 proc.”. W praktyce oznacza to, że za edukację na poziomie wyższym będziemy płacić częściej i więcej niż dzisiaj, bo rząd Donalda Tuska zamierza przesunąć do prywatnego sektora 40 proc. naukowców. Czy znajdą się do 2030 roku prywatni sponsorzy naukowych instytutów badających np. polską literaturę, historię, analizujących matematyczne twierdzenia i botaniczne okazy, nie wiem. Ale wiem, że likwidacja państwowych ośrodków naukowych została zaplanowana i dzisiejszy spadek nakładów na naukę, w tym na PAN, nie powinien nikogo dziwić. W Europie przegrywa się (słusznie!) wybory z takim programem. Dlatego politycy PO nie wspominali o nim w kampanii wyborczej. Mówili o miłości, tolerancji i zaufaniu oraz budzili nienawiść i pogardę do politycznych rywali i ich wyborców. Myślę, że sympatycy PO dali się nabrać. Przykro mi, ale dokonało się to przy ogromnym udziale naukowców, ekspertów i tzw. dziennikarzy.
Dr Barbara Fedyszak-Radziejowska
Tierieszkowa nie widziała"Aniołowie są osobami, ponieważ oprócz urealniającego je istnienia posiadają rozumność, a zarazem przez akt istnienia zdolność odnoszenia się przez życzliwość i zaufanie do innych bytów" – twierdzi profesor filozofii Mieczysław Gogacz z Akademii Teologii Katolickiej, jeden z nielicznych już angelologów. Przypominamy tekst z pierwszego numeru kwartalnika FRONDA, zachęcający do badań nad bytem zwanym Aniołem. Profesor Gogacz sądzi, że aniołowie są "bytami, realnymi jednostkami, które istnieją przez to, że zostały stworzone, a zbudowane są z duchowej natury wyznaczanej przez rozumność i wolną decyzję. Tym różnią się od nas - dodaje profesor - że nie posiadają ciał i są w momencie stworzenia wyposażeni przez Boga w tak zwane species intelligibilis (postać poznawczą), czyli w całą wiedzę o istotach rzeczy. Brakuje im tylko wiedzy szczegółowej. W związku z tym aniołowie wyznaczeni na opiekunów poszczególnych ludzi muszą być wciąż przez Boga informowani o naszym szczegółowym życiu i w ten sposób chronią to, co jest w człowieku zagrożone bądź najważniejsze".
Hierarchia anielska Człowiek nie może oglądać anioła w jego czystej duchowej postaci, bo duch jest nieuchwytny dla jego naturalnych zmysłów. Może natomiast zobaczyć go, gdy zjawi się się pod jakąś "postacią zmysłową, materialną - na przykład ludzką". Celem ukazywania się aniołów jest upewnienie ludzi o ich istnieniu i sprawowaniu opieki nad ludźmi. Anioł znaczy zwiastun. Żeby móc zwiastować aniołowie muszą być w specjalnych relacjach z Bogiem. Bóg jest strukturą jednoelementową - tłumaczą katoliccy filozofowie. A ponieważ najważniejszym, zaczynającym byty elementem strukturalnym jest istnienie, mówimy, że Bóg stwarza inne istnienia. To jest cecha właściwa tylko dla jego struktury. On jest zasadą wszystkiego, bo istnienie zaczyna rzeczywistość. Bez istnienia jest tylko nicość. Żadne inne byty nie mogą być jednoelementowe, bo byłyby wtedy absolutami. Wobec tego aniołowie muszą być 'bytami pochodnymi i ich istnienie musi być stworzone. Musi być też zależne od stwarzającego ich samoistnego istnienia. W związku z tym aniołowie są zbudowani z dwóch elementów: z istnienia i z tego co tym istnieniem zostało urealnione. Istota anioła musi być duchowa, a więc może wyrażać się wyłącznie w myśleniu i decyzjach. Pseudo-Dionizy określił, że w hierarchii niebieskiej najwyżej usytuowany jest Bóg, który całą swoją Wysokość, szerokość i głębokość ujawnia światu przez działania aniołów. Podał też hierarchię grup anielskich, która się upowszechniła, ponieważ weszła do liturgii Kościoła katolickiego. Pseudo-Dionizy podzielił wszystkich aniołów na trzy grupy. Każda z nich składa się z trzech chórów anielskich. Pierwszą grupę stanowią aniołowie, którzy otaczają Boga i są jego towarzyszami, powiernikami i przyjaciółmi. Pierwszy chór tej grupy stanowią Serafini, aniołowie skierowani do Boga i adorujący jego dobroć wobec wszystkich stworzeń. Po nich są Cherubini, którzy rozpoznają skutki dobroci boskiej wobec stworzeń. Następnie są Trony, które przejmują decyzje boskie i przenoszą je w świat, informując o nich wszystkie stworzenia. Druga grupa składa się z aniołów, którym "Oddany jest zarząd państwa Bożego czyli całego świata." Pierwszy chór tej grupy nazywa się Panowaniami. Panowania przewodzą dobrym aniołom i wydają im najważniejsze polecenia. Następnie są Moce, zwane też Mocarstwami lub Siłami. Przypisuje im się moc spełniania cudów. Te byty mogą wykonać pełną czynność i osiągnąć właściwy skutek. Po nich są Potęgi, czyli inaczej Zwierzchności lub Władze. Aniołowie ci powodują, że nie popełnia się błędów w wykonywaniu zadań. Trzecią grapę stanowią opiekunowie poszczególnych spraw i wykonawcy rozkazów. Pierwszym chórem w tej grupie są Księstwa opiekujące się narodami i państwami. Potem są archaniołowie, którzy chronią działania ludzkie i wspomagają w spełnianiu dobrych czynów dla całej wspólnoty. Między innymi bronią wiary w Boga. Ostatnią grupę stanowią aniołowie, którzy chronią osobiste sprawy ludzi.
Społeczeństwo aniołów "Według obliczeń Organizacji Narodów Zjednoczonych na całej kuli ziemskiej jest obecnie 4. 585. 000. 000. ludności. Każde dziecko, czy będzie rasy białej czy kolorowej, czy przyjdzie na świat w królewskim pałacu, czy w nędznej lepiance otrzymuje swego Anioła Stróża. Zatem liczba duchów niebieskich musi być ogromna. Czy na ten temat wiemy coś pewnego? Kościół święty każe kapłanom nauczać, że Bóg stworzył niezliczoną liczbę aniołów" - pisał o. Melchior Fryszkiewicz, FM Conv., w opublikowanej w 1985 roku książce Rzecz o Aniołach. O ile poszczególne wspólnoty mają swoich anielskich opiekunów, to przełożeni tych społeczności po dwóch Aniołów Stróżów: osobistego i tego, który opiekuje się daną grupą. "Potwierdzają to fakty: często pojawianiu się Anioła Stróża towarzyszy ukazanie się innych aniołów" - stwierdził ojciec Fryszkiewicz, który zapewnia, że pochodzący nawet z najniższego chóru Anioł Stróż, zawsze będzie w stanie zaopiekować się choćby najwyższej klasy człowiekiem. Dobra opieka wymaga jednak kar. Tak było w przypadku czcigodnej Heleny Pelczar, która kiedyś z powodu choroby zdecydowała się odmówić wieczorne pacierze siedząc zamiast klęcząc. Gdy tylko położyła się spać objawił się jej anioł, który zarzucił, że modlitwę odmówiła leniwie i nieuważnie. Po czym włożył na nią obręcz, która się powoli zaciskała dusząc prawie biedną dziewczynę. Nie mogła wytrzymać z bólu, ale widząc za co spotyka ją tak surowa kara, wzbudziła w sercu skruchę i obiecała aniołowi, że odtąd zawsze będzie modliła się pobożnie i uważnie. Zadowolony Anioł uwolnił ją z obręczy i znikł. Po śmierci człowieka, Anioł Stróż, który towarzyszył mu przez całe życie, wraca do nieba i nigdy już podobnej funkcji nie pełni. Jeśli dusza idzie do czyśćca, by tam odpokutować, Anioł Stróż odwiedza ją często, przynosząc od Boga pociechę i ulgę w cierpieniach. Gdy pokuta dobiegnie końca, zabiera duszę do nieba. Wydarzeniem kończącym okres współdziałania Aniołów i ludzi na ziemi będzie sąd ostateczny. Wtedy aniołowie podzielą ludzi. Sprawiedliwych ustawią po prawej stronie Boga, a grzeszników po lewej. Ponieważ aniołowie tworzą społeczeństwo, to muszą się między sobą w jakiś sposób porozumiewać. "Wymaga tego życie, zwłaszcza życie tak doskonałych istot, jakimi są aniołowie." Skoro nie mają ciała i zmysłów, nie mają też narządów mowy i słuchu, którymi mogliby przekazywać sobie informację. Teologowie więc tłumaczą, że anioł, który chce rozmawiać z innymi nie czyni tego słowami, ale przez przekazywanie myśli. Ten, do którego jest kierowana myśl innego anioła, widzi jego substancję we własnym umyśle, w idei wlanej, a w tej substancji wszystkie jej przymioty, do których zaliczają się także myśli, wśród których rozpoznaje myśli skierowane do siebie. Myśli jednego anioła pozostają dla drugiego tajemnicą tak długo, dopóki nie zostaną do niego wysłane. Przekazanie myśli stanowi bodziec do zwrócenia na nią uwagi i poznania jako odkrywającego się w tym momencie przymiotu substancji anioła, który ją wysyła. Podobnie rozmawiają aniołowie z duszami, które dostały się do nieba. Odległość nie stanowi przeszkody w odbyciu przez aniołów rozmowy.
Szatan, czyli anioł upadły"Szatan jest naszym największym wrogiem. Nikt jak on nie stara się przeszkodzić nam w zbawieniu duszy” - twierdzi o. Melchior Fryszkiewicz. "Niektórzy aniołowie nie chcieli przyjąć przyjaźni z Bogiem” - tłumaczy Mieczysław Gogacz. - Wydawało im się, że są tak niezwykli i wspaniali, że będzie to ich obciążać. To była pycha, bezmyślny upór. Upadli aniołowie istnieją nadal jako osoby, ale są pozbawieni kontaktu z Bogiem. A ponieważ nie mają władz zmysłowych, nie mogą bezpośrednio poznawać ludzi. Nie mają też informacji - tak jak aniołowie stróżowie - o szczegółowych sprawach człowieka. Są odsunięci, izolowani czyli, mówiąc w kategoriach moralnych - potępieni. Odrzucając miłość sami ten los wybrali. To właśnie szatan doradził pierwszym rodzicom, by spróbowali owocu z drzewa wiadomości dobrego i złego, co miało ich zrównać z samym Bogiem. Teologowie twierdzą, że ulegając tym namowom sprzeniewierzyli się oni proponowanej przez Boga miłości, bo oznaką miłości nie może być negacja życzeń osoby, która kocha i którą kochamy. W ten sposób aniołowie, którzy usytuowali się poza kontaktami z Bogiem, zaczęli oddziaływać na pierwszych ludzi. Według encykliki Veritatis Splendor to, że Adam i Ewa spożyli zakazany owoc oznacza, że sami chcieli rozstrzygać o tym co dobre bądź złe. Ale szatan nie jest złem, bo zło sytuuje się i funkcjonuje w kulturze jako skutkach decyzji. Zdaniem ojca Fryszkiewicza jest faktem niezaprzeczonym, że za dopuszczeniem Bożym szatani ukazują się ludziom: "Zwykle przybierają kształty zwierząt, z wyjątkiem jagniąt i gołębi; rzadziej przyjmują postać ludzką. Lecz bywa niekiedy, że przemieniają się w aniołów światłości, a nawet w Matkę Boską i Pana Jezusa".
Metafizyka dla aniołów Choć papież Pius XII w encyklice Humani generis z 1950 roku wśród błędów, jakie zagrażają podstawom nauki katolickiej, wymienił także ten, że "niektórzy teologowie zadają sobie pytanie, czy aniołowie są istotami osobowymi", to jednak coraz częściej we współczesnej teologii neguje się realność aniołów. Angielskie pismo New Christian stwierdziło nawet, że gdyby aniołowie zniknęli z kazań, z lekcji katechizmu i z liturgii, to z pewnością byłby z tego zysk."Nie będzie w tym żadnej przesady, gdy powiemy, że aniołowie wyszli z mody11 - napisał w 1972 roku prefekt Kongregacji dla Katolickiego Wychowania, kardynał G. M. Garrone, który uważa, że taka postawa wobec aniołów wynika z nastawienia umysłów i z decyzji wielu ludzi sądzących, iż wiara w anielskie istoty tajemne spowoduje, że zostaną zaliczeni do osób naiwnych i zacofanych. W czasach, gdy sowiecka propaganda i nauka starała się w przeróżny sposób ukazywać religie, i wierzenia jako prymitywny zespół wartości, doszło do polemiki na temat aniołów między sowiecką astronautką Walentyną Tiereszkową i amerykańskim astronautą Davittem, który był chrześcijaninem. Wszyscy astronauci Związku Sowieckiego są komunistami i ateistami - mówiła Tiereszkową. - Nikt z nas nie zauważył we wszechświecie ani anioła, ani archanioła, i sądzę, że również nasi koledzy ze Stanów Zjednoczonych ich tam nie widzieli. "Wydaje mi się, że nie ma żadnej różnicy między tym, co na dole, a tym, co na górze - replikował Mc Davitt. - Kto tu na ziemi żyje w wewnętrznym związku z aniołami i z Bogiem, będzie poufale obcował z nimi także u góry. Kto zaś nie odczuwa ich obecności na ziemi, nie doświadczy ich istnienia ani na księżycu, ani na Marsie." "Jako dziennikarz, który znajduje się w samym środku różnych przemian zachodzących w świecie, zdaję sobie sprawę z tego, do jakiego stopnia istnienie aniołów jest dzisiaj zwalczane w świecie" - protestował na kartach książki Mój anioł pójdzie przed tobą, Georges Huber, francuski dziennikarz. "Uświadomiłem sobie także doskonale, że kiedy będę mówił o ich żywej obecności na wszystkich drogach ludzkich, wystawię się na niebezpieczeństwo zaliczenia mnie do naiwnych i zacofanych... A jednak odważyłem się na to!" Huber sądzi też, źe wszelkie formy zdrobniałe w różnych językach, takie jak polski aniołek lub aniołeczek, nie przyczyniają się do "utrwalenia czci dla nich". Zdaniem wspomnianego już profesora Mieczysława Gogacza we współczesnej teologii pod wpływem hermeneutyki, która zajmuje się ustalaniem znaczenia terminów, neguje się częściowo realność aniołów jako osób. "Wynika to z niedokładnej metodologii badań, bo do aniołów trzeba odnieść metafizykę, a nie hermeneutykę" - mówi profesor. I w tym przypadku przedmiotem badań jest osoba, a nie tekst. W teologiach podporządkowanych hermeneutyce neguje się realność aniołów. Uważa się anioła za sposób odnoszenia się Boga do człowieka. Również filozofowie w bardzo różny sposób podchodzili do tego zagadnienia. I tak w filozofii neoplatońskiej istniał pewien plan wszechświata, w którym między Bogiem a światem podksiężycowym także istniały byty. Nie mogły one zawierać materii i wobec tego mogły być tylko bytami duchowymi. Z kolei Arystoteles mówił o inteligencjach, czyli jednostkowych strukturach, które nie mają w sobie materii, ale nie przypisywał im tego, co dzisiaj nazwalibyśmy aniołem. Natomiast antropologii filozoficznej Arystotelesa udało się wypracować argument, dzięki któremu rozpoznaje się bezpośrednio poznawane przez nas byty i tłumaczy się powoli ich strukturę. Człowiek jest nie tylko ciałem, ale także duszą. A dusza różni się od ciała tym, że nie ma w sobie materii. Zgodnie z zasadą skutku i przyczyny, ktoś musiał dopilnować, żeby istotowa zawartość duszy ukonstytuowała się bez materii. A ponieważ dusza ludzka nie zawiera materii, to jest przyczyna, która dopilnowała tego, żeby nie pojawił się w tej strukturze żaden element fizyczny."W ujęciu filozoficznym tłumaczy się wszystko przez odróżnianie przyczyn od skutków" - wyjaśnia profesor Gogacz. "Jeśli jest skutek, to musi być przyczyna. Przyczyną istnienia bytów jest Bóg. Jest On przyczyną sprawczą. Muszą być również przyczyny ukonstytuowania istot. W ten sposób wykrywa się anioła jako wzór takiej osoby, która powoduje, że ukonstytuowanie się duszy ludzkiej jest na miarę przyczyny, czyli nie zawiera w sobie materii. I właśnie to jest podstawowym argumentem filozoficznym opartym na metodzie właściwej metafizyce. Grzegorz Sieczkowski
Rosyjska Cerkiew: Chwila wytchnienia się skończyła Przyparta do muru Cerkiew nie poszła przepraszać swoich krytyków i przeciwników z liberalnych mediów, lecz zwróciła się bezpośrednio do narodu i wyprowadziła go na ulicę, całkowicie w stylu niedawnych moskiewskich mityngów. Było to posunięcie słuszne, bo pokazało, że Cerkiew nie oderwała się od narodu i jego życia. Spotkanie modlitewne – kościelny wariant mityngu – przyćmiło Plac Błotny i pokazało ogromny potencjał Cerkwii. W ten sposób, po kilku tygodniach zwlekania, Cerkiew przyjęła narzucony jej bój. Napaść liberałów na rosyjską Cerkiew była nieoczekiwana, jak lądowanie Marsjan w „Wojnie Światów”, i tak samo dobrze przygotowana. Teraz widać, że tańce Pussy Riot nie były spontanicznym aktem artystycznym, lecz dokładnie zaplanowaną prowokacją, a same dziewczyny – oddziałem szturmowym wojny ideologicznej. To one oddały pierwszy strzał, stworzyły casus belli, i wojna się rozpoczęła. Przeciwko Cerkwi otwarto kilka frontów. Nie warto analizować po kolei wszystkich powodów napaści – godziny, mieszkania, święte oburzenie. Jeśli chcą na kogoś napaść – powód znajdą. Jan Chrzciciel nie jadł chleba, nie pił wina, a mówili o nim, że ma w sobie szatana. Przyszedł Chrystus: jadł i pił, a oni mówili: lubi pić i jeść z grzesznikami. To nie była napaść, lecz początek wojny z Cerkwią. Tę wojnę nie spowodowały błędy rosyjskich pasterzy. Gdyby patriarcha Cyryl był łagodny jak gołąbek i mądry jak sowa, gdyby zamiast za pomocą zegarów określał czas po słońcu i żyłby w jaskini w podmoskiewskim jarze, wynik byłby taki sam. Rosyjskiej Cerkwi i tak się poszczęściło – otrzymała dwadzieścia lat spokoju, i wykorzystała je na wzmocnienie sił. W ciągu tych dwudziestu lat inne Kościoły Chrześcijańskie z trudem opierały się naciskom przeciwnika, a raczej nie opierały się wcale – lecz bezładnie się cofały. Główne uderzenie poszło na najsilniejszy zachodni Kościół, na katolików – którzy codziennie byli zmuszani do wysłuchiwania krytyki Papieża, że nie powstrzymał Hitlera; duchownych hurtem zaliczono do pedofilów, Kościół wciąż krytykowano za odmowę udzielania ślubów gejom, wszędzie – od Kalifornii do Włoch – usuwano szopki bożonarodzeniowe i krzyże ze szkół. Protestanci także dostawali za swoje – w Аnglii zwalniają z pracy za noszenie krzyżyka na piersi, a w Ameryce usuwają symbole chrześcijańskie, chociaż żydowska menora pali się wszędzie. W Szwecji posadzono duchownego, który odważył się zacytować z ambony Biblię. Tylko Rosja żyła w zaczarowanym świecie – na ulicach wisiały plakaty, pozdrawiające ludzi z okazji Wielkanocy i Bożego Narodzenia, rosyjskie dziewczyny jawnie nosiły krzyże na swoich pięknych szyjach i białych piersiach, w szkołach zaczęto uczyć religii. Gdy opowiadałem o tym moim zachodnim przyjaciołom, z zazdrości przygryzali wargi. Wydawało się, że w Rosji historia znowu poszła drogą alternatywną. Teraz ta alternatywność się skończyła. Drodzy słudzy ołtarza, witamy z powrotem w prawdziwej historii. Rosję twardo kształtują według ogólnej matrycy, w której oprócz Banku Światowego, liczy się także walka z Kościołem. Napaści w Moskwie – to nie tymczasowe nieporozumienia, lecz wojna, końca której nie widać. Rosyjscy duchowni nieprawidłowo zrozumieli historię – wydawało im się, że prześladowania Cerkwi rozpoczęli bolszewicy, a burżuazja lubiła Cerkiew. Lecz niestety, tak nie jest. Współczesne społeczeństwo, jakie powstało na Zachodzie, walczy z Kościołem już od dawna. W czasie Wielkiej Rewolucji Francuskiej księży i mnichów topiono tuzinami, lub morzono głodem w ładowniach „pływających Bastylii”. Lecz i potem nie było dużo lepiej – w roku 1879 we Francji zabroniono księżom i mnichom uczyć w szkołach, klasztory rozwiązano, zlikwidowano katolickie szkoły – a jednocześnie, szkoły żydowskie i protestanckie istniały nadal. Utrudniano katolikom dostęp do wyższej administracji – ich miejsca zajęli Żydzi i protestanci. A na początku XX wieku wszystkie kościoły Francji ograbiono tak, jak się nawet Trockiemu nie śniło. Antykatolickie prawa Francji z początku XX wieku były sroższe od komunistycznych. Władza radziecka nie wymyśliła niczego nowego – podczas Trzeciej Republiki we Francji przyjąć komunię na Wielkanoc było niebezpieczniej, niż za Stalina. Gwarantowało to zwolnienie, lub co najmniej, koniec kariery służbowej. Wystarczy poczytać Czechowa, żeby zobaczyć, że i Święta Ruś szła tą samą drogą, pomimo zacofania. Nienawiść do Kościoła jest całkowicie zrozumiała w świecie Złotego Cielca. Kościół jest prześladowany choćby dlatego, że utwierdza wartości odmienne od ciułactwa i konsumpcji, ponieważ broni „maluczkich”, dlatego że jego podstawą jest wspólnota, dlatego że nie mierzy człowieka jego bogactwem. Jedynie organizacje religijne, które zrezygnowały z tych zasad, które wywyższają bogactwo i uważają je za zasłużoną i godną nagrodę , jak żydzi i kalwiniści, zdołały odnaleźć się w kapitalizmie. „Jeśli jesteś taki mądry, to dlaczego jesteś taki biedny” – taka jest prosta logika staro-nowych wrogów Kościoła, zwolenników Złotego Cielca. Z jednej strony spoglądają na Wall Street, a z drugiej flirtują z satanistami. Ich ubogą psychologię uformowały książki Ayn Rand, petersburskiej Żydówki, która została znaną pisarką amerykańską. Rand opiewała kult rynku, ganiła pomoc bliźnim, wychwalała siłę i bogactwo. Jej ostatnim apostołem był Alan Greenspan, szef amerykańskiej Rezerwy Federalnej, przysięgający na Talmud; jego śladami poszli Czubajs z Gajdarem. Trudno jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, lecz dla Pana Boga nie ma niczego niemożliwego. Dlatego Kościół nie pozwala zarówno na wywyższanie bogatych, jak i na ich całkowite odrzucenie. Każdy może być zbawiony, i bogaty i biedny. Lecz dla mamonistów, czcicieli Mamony, bogaty już został zbawiony, a biedny już przeklęty. Dla nich cześć dla Boga, a nie dla Mamony – to grzech śmiertelny. W ich antykościelnym stanowisku jest także zwykły sens materialny – mamoniści nienawidzą wszystkie niepieniężne związki międzyludzkie, nienawidzą ludzką solidarność, ponieważ solidarność i związki między ludźmi przeszkadzają im pić naszą krew. Jak komar wstrzykuje enzym rozcieńczający krew, tak samo oni rozcieńczają społeczeństwo. Dlatego obecny atak na Kościół nie powinien dziwić. Możemy tylko się zapytać, dlaczego dopiero teraz? Dlaczego ostatnie 20 lat Cerkiew Rosyjska cieszyła się pokojem? Jest na to odpowiedź. Dwadzieścia lat temu Cerkiew była słaba, a komuniści byli jeszcze silni. Mamoniści nienawidzili komunizmu jeszcze bardziej niż Cerkwi, i dlatego chętnie poparli tych zwolenników Cerkwii, którzy występowali przeciwko komunizmowi. A gdy komunizm upadł całkowicie, nastąpiła kolej na Cerkiew, która według nich stała się zbyt silna. Wrogość komunistów do Cerkwi była charakterystyczna dla tamtej epoki – w tym czasie do religii źle odnoszono się wszędzie – od Meksyku do Turcji. Lecz epoka ta skończyła się – i teraz Cerkiew w Rosji może porozumieć się z komunistami. Nie jest to takie trudne – komunizm rosyjski to sekularyzowane prawosławie. Starczy już krytykowania władzy radzieckiej, która w stosunku do Kościoła nie była gorsza od innych współczesnych jej reżymów. A ateistów, popierających liberalno-kapitalistyczną napaść, jest mi naprawdę żal. Teraz mogą oni chwalić odważne dziewczyny z Pussy Riot, i krytykować patriarchę. Teraz to wypada, za to nie karzą. Lecz po usunięciu rosyjskiej Cerkwii z przestrzeni społecznej, jej miejsce nie pozostanie puste. W Europie Zachodniej usunięcie Kościoła Katolickiego nie doprowadziło do zwiększenia wolności. Jedynie zakazy się zmieniły. Kult holokaustu będzie surowszy niż chrześcijaństwo, nawet w latach jego monopolu. Spróbujcie zorganizować nieoczekiwany koncert punkowy w jednej ze świątyń holokaustu, a znajdują się one w większości wielkich miast Europy i Ameryki. Nie wystarczy dwóch miesięcy aresztu. Gdy spróbujcie zauważyć drogi zegarek na ręce jednego z kapłanów holokaustu, to potem możecie mieć pretensje już tylko do siebie. Za takie rzeczy wsadzają do więzienia. Za byle co, powiedziane dziesięć lat temu, brytyjski historyk David Irving przesiedział półtora roku w austriackim więzieniu. Za wypowiedź uznaną za skandaliczną, niemiecki prawnik Horst Mahler dostał 12 lat – chociaż jest już po siedemdziesiątce. Nie tylko wsadzają do więzienia. Po czymś takim można już pożegnać się z karierą, ze spokojnym życiem rodzinnym. Zaszczują, wywalą dzieci ze szkoły, jeśli nie odbiorą. Żona odejdzie. Przed domem stanie pikieta. Przemianują na nacjonalistę-antysemitę, i na tym zakończy się wasz ateizm. Być może, taka właśnie mroczna przyszłość czeka Rosję. Nieprzypadkowo jednocześnie z napaścią na Cerkiew rozpoczęto wzmacnianie alternatywnego kościoła holokaustu. Ministerstwo Oświaty zobowiązało szkoły do propagowania idei holokaustu. Iwan Gładilin pisze: „Ministerstwo Oświaty i Nauki oficjalnie włączyło temat Holokaustu do obowiązkowego programu nauczania szkół średnich. Już przygotowano materiały szkoleniowe i wyznaczono 72 godziny na opanowania kursu „Lekcje na temat Holokaustu. Droga do tolerancji”, a do programu jednolitego egzaminu państwowego włączono 10 pytań dotyczących Holokaustu. Akademia Doskonalenia Kwalifikacji i Przeprofilowania Zawodowego Pracowników Oświaty razem z „Centrum Holokaustu” w Moskwie już opracowała program dla kadry kierowniczej systemu oświaty i nauczycieli nauki o społeczeństwie. Tak więc, od 1 września bieżącego roku, jednocześnie z przedmiotem „Podstawy kultur religijnych i etyki świeckiej”, wszyscy rosyjscy uczniowie będą zobowiązani do uczenia się także historii żydowskiej Katastrofy”. A teraz niespodzianka: ateiści oburzali się, gdy wprowadzano podstawy prawosławia, a gdy wprowadzono podstawy holokaustu – nikt ani nie pisnął. Wolnomyślicielstwo przeminęło z wiatrem. Oficjalne zezwalanie na wolnomyślicielstwo, przypomina mechanizm zmiany biegów w samochodzie. W roku 1990 Rosjanie pod przywództwem Panów Dyskursu buntowali się przeciwko przywilejom partyjnej góry, a w 1992 już zaczęli zachwycać się bogactwem oligarchów. W roku 2012 Rosjanie, pod przywództwem tych samych ludzi, oburzyli się na totalitaryzm Cerkwi – a w 2014, prawdopodobnie, skłonią harde karki przed okropnościami holokaustu. Do tego czasu baza NATO w Ulianowsku zostanie zorganizowana, i będzie mogła zapewnić dobrą obronę uprzywilejowanej mniejszości przed samowolą posłusznej, lecz agresywnej większości. A propos, pierwsza wizyta wybranego ostatnio prezydenta Władimira Putina zagranicą odbędzie się w Izraelu w czerwcu bieżącego roku. Duch żydowski kontynuuje walkę z chrześcijaństwem, jak w dawnych czasach. Wywyższa on bogatych i silnych, odmawia większości prawa na decydowanie o swoim losie. O ile jest lepsza wiara chrześcijańska! Obejmuje ona wszystkie narody, tworzy jedną wspólnotę, wzywa do pomagania słabym, powstrzymuje silnych. Jest głęboko zakorzeniona wśród ludu, jak to zobaczyliśmy w tę niedzielę. Czy warto poddawać się chwilowemu kuszeniu ateizmu, po którym przyjdzie nowa i sroga dyktatura totalitarna? Przecież z Kościołem, jest jak z armią – kto nie chce karmić swojej armii, będzie karmił obcą. Opcji „nie karmić” – nie przewidziano. Warto by o tym pomyśleli i ateiści, i wierzący chrześcijanie.
P.S. Świeży przykład: Australijczyk O’Connell, który był wolnomyślicielem, powiedział: „Wasza wiara to rasizm, nienawiść, morderstwa, czystki etniczne”. Za taką uwagę dostał w Australii trzy lata. Oczywiście, powiedział to Żydowi o wierze żydowskiej; o wierze chrześcijańskiej w świecie zachodnim można mówić wszystko. Szczegóły w http://www.henrymakow.com/christian_activist_brendon_oco.html
Ateiści i bojownicy o prawa człowieka – kto będzie miał odwagę wystąpić w jego obronie?
Israel Shamir Tłumaczył: Roman Łukasiak
Domniemany zabójca z Denver pracował na żydowskim obozie letnim dla dzieci James Holmes, podejrzany o dokonanie masakry w kinie Aurora w Kolorado, podczas której zastrzelonych zostało 12 osób a ranionych 58, pracował na żydowskim obozie letnim. Wiadomość podał dziennik The Los Angeles Times oraz izraelski Haaretz (Wikipedia tego tematu nie porusza, chociaż zaznacza, że Holmes “regularnie uczęszczał do kościoła Prezbiteriańskiego”), dodając, że Holmes pracował w w charakterze opiekuna na obozie letnim dla dzieci - Camp Max Straus w Glendale, Kalifornia, prowadzonym przez żydowską organizację Jewish Big Brothers Big Sisters of Los Angeles – (JBBBS). 24-letni Holmes pracował na żydowskim obozie w 2008 roku, opiekując się około 10-osobową grupą dzieci w wieku 7-14 lat. Jego pracę ocenił Randy Schwab, dyrektor organizacji żydowskiej JBBBS, jako wypełniającego rolę nauczyciela podczas “wspaniałej atmosfery obozowej”, podczas której dzieci “zdobywały pewność siebie i uczyły się w małych grupach, co przynosiło pozytywne rezultaty”. Działająca od 90 lat organizacja JBBBS szczyci się swoimi celami, do których należą “innowacyjne programy i zajęcia wytwarzające trwałe związki z nauczycielami, owocujące pozytywnymi skutkami oraz pomagające dzieciom osiągnięcie swego prawdziwego potencjału”. Organizacja JBBBS współpracuje z żydowską masońską organizacją ‘Liga Przeciwko Zniesławieniu’ (Anti-Defamation League - ADL), gdzie pracował jeden z jej prezesów.
Toksyczne „społeczeństwo obywatelskie” (w związku z felietonem Magdaleny Środy) Dostrzegam w kręgach mi bliskich duże poruszenie najnowszym felietonem Magdaleny Środy, à mon avis niezbyt uzasadnione. To, że prof. Środa jest zasmucającym przypadkiem osoby, której mózg i duszę przeżarła nienawiść do chrześcijaństwa, wiadomo przecież od dawien dawna, więc żadna to rewelacja. Lecz w gruncie rzeczy – i pomijając żółć retoryczną oraz konkluzje, które z tego wyciąga – jej główna teza o zasadniczej sprzeczności pomiędzy tradycyjną rodziną katolicką a „społeczeństwem obywatelskim i demokratycznym” jest prawdziwa. Nawiasem mówiąc, to, co dzisiaj nazywa się „wartościami rodzinnymi”, także, a nawet w szczególności, w popularnej apologetyce katolickiej, nie ma nic wspólnego z rodziną naprawdę tradycyjną, lecz jest polukrowaną moralizmem i sentymentalizmem religijnym kalką już aż nadto czułostkowego modelu miłości rodzinnej wynalezionego w sentymentalnym wieku „łez i wzdychań” (czyli XVIII) i nierozłącznie związanego z dokonanym w tym samym czasie przewrocie w spojrzeniu na dziecko (jako „istotę niewinną”) i dzieciństwo (jako wiek szczególnie cenny, bo beztroski, która to beztroska winna być jak najbardziej przedłużana). Choć teza Elisabeth Banditer o wynalezieniu miłości macierzyńskiej w wieku oświecenia jest – jak każde tego rodzaju błyskotliwe stwierdzenie – przesadzona, to jednak tkwi w niej sporo prawdy. Przede wszystkim, tradycyjna rodzina nie była skoncentrowana na uczuciowym celebrowaniu dzieciństwa, lecz przeciwnie – traktowała je jako stan niedojrzałości, który winien być jak najszybciej przezwyciężony mądrze opracowaną paideią, wprowadzającą w stan dojrzałości. W tradycyjnej rodzinie z wyższych sfer bezpośredni kontakt rodziców z dziećmi był raczej rzadki i w dużej mierze ceremonialny: dziećmi zajmowały się najpierw mamki, potem niańki, wreszcie wychowawcy i nauczyciele; małe dzieci przyprowadzano rodzicom, aby mogli się nimi przez chwilę, i raczej „na pokaz”, nacieszyć. Troskliwy ojciec wysyłając syna, na długie lata, do szkół i w wojaże dla poznania świata i nabrania ogłady, udzielał mu solennych rad i pouczeń, a potem konsultował się już tylko z dobranym preceptorem w sprawie postępów podopiecznego w edukacji, ewentualnie w sprawie znalezienia środków zaradczych, gdy młodzieniec schodził na złą drogę. Chcecie poznać czym była tradycyjna rodzina, przeczytajcie raz jeszcze uważnie scenę w Hamlecie, w której Poloniusz udziela ostatnich wskazówek Laertesowi udającemu się do Francji, a potem tenże Laertes poucza swoją siostrę Ofelię. Dzieci umieszczone w kolegiach z internatami, do domu przyjeżdżały na ferie świąteczne i wakacje. W gruncie rzeczy synowie poznawali swoich ojców bliżej (jeśli ci dożyli) dopiero jako ludzie dorośli. Córki, odbierające wychowanie i naukę domową, miały bliższy kontakt z matkami, ale za to starano się jak najwcześniej wydać je za mąż. W warstwach pracujących dzieci były z kolei tak szybko, jak to tylko możliwe, wdrażane do pracy i obowiązków koniecznych dla egzystencjalnego przetrwania. Było to życie twarde, surowe, często prymitywne i nieomal „zwierzęce”; przypomnijmy choćby, że jeśli życie wielodzietnej rodziny toczyło się w jednej i ciasnej izbie, to starsze dzieci były nieuchronnie świadkami prokreacji swojego młodszego rodzeństwa. I, co szczególnie ważne, rodzina „nuklearna” nie była wcale bytem wyizolowanym, tak jak dzisiaj w dobie liberalnego rozkładu społeczeństwa (historycznie rzecz biorąc, taką rodziną stała się jako pierwsza dopiero rodzina burżuazyjna w dobie industrializacji, w stosunku do której na przykład rodzina proletariacka zachowywała o wiele więcej pierwiastków tradycyjnych), lecz zintegrowaną ściśle częścią wspólnoty: to jej rytuały, święta, obyczaje, wzorce kulturowe, spełniały rolę socjalizacyjną w daleko większym stopniu niż dom rodzinny (jeśli będziemy o tym pamiętać, to aż tak bardzo nie będą nas szokować pomysły Platona odnośnie do uczynienia „jedną rodziną” klasy strażników w najlepszej polis). Tak było we wszystkich tradycyjnych społeczeństwach, z których chrześcijańskie – przypomnijmy – było chronologicznie ostatnie, a nie pierwsze. Tego wszystkiego nie rozumieją – albo nie chcą rozumieć – liczni u nas rzecznicy „pastelowej prawicy”, łudzący siebie i innych (nie tylko w tej kwestii zresztą), że można bezkolizyjnie godzić tradycję z modernistyczną imitacją, kultywować „wartości tradycyjne” w ciepłym gniazdku rodzinnym i jednocześnie żyć poza domem (i jeszcze obowiązkowo „odnosić sukces”) według reguł narzuconych przez inżynierów socjalnych świata anty-tradycji. To oni właśnie wytwarzają ten mdlący swoją idyllicznością (i mający, jak już wspomniano, oświeceniowo-sentymentalny rodowód) obraz „szczęśliwej katolickiej rodziny”, który potem powielają katolickie magazyny ilustrowane: piękni i młodzi, gustownie a zarazem swobodnie ubrani i uczesani rodzice, co najmniej trójka ślicznych, rumianych i dokazujących (ale „w normie”) dzieci, wszyscy radośni i roześmiani, w objęciach, bądź trzymający się za rączki, biegnący gdzieś po uroczej łączce lub ogródku, może jeszcze merdający wesoło ogonkiem piesek lub kotek; po prostu „miodzio”. Tylko jak ta „enklawa tradycji” przygotowuje te urocze bobaski na zetknięcie się ze światem anty-tradycji: gdy znajdą się one na rynku pracy, na rynku oferowanych przez permisywną cywilizacje „dóbr kulturalnych”, na rynku… usług politycznych wreszcie, dostarczanych w demoliberalnej teatrokracji?
Wracając tedy do zasadniczego tematu, należy raz jeszcze stanowczo potwierdzić: tradycyjna rodzina (katolicka) z jednej strony, a demokracja i „społeczeństwo obywatelskie” z drugiej strony są ze sobą pod każdym względem niekompatybilne; to by tak rzec, „po augustyńsku”, dwa Miasta, w których panują nieprzyjaźni sobie panowie, i pomiędzy którymi nigdy nie może zaistnieć przyjaźń i zgoda. Ta sprzeczność ujawnia się na każdym kroku i w najbardziej podstawowych sprawach. Co jest bowiem pierwszym, więc fundamentalnym, doświadczeniem kondycji rodzinności, jakiego doznaje dziecko – również w tej, zdefektowanej już, jak to wskazaliśmy przed chwilą, współczesnej rodzinie katolickiej; ba!, nawet w najbardziej permisywnej i zlaicyzowanej rodzinie? Otóż to, że autorytet Rodziców, a zwłaszcza Ojca, jest po prostu dany, a więc zaczyna jawić się jako pochodzący „z góry”. Jest on „nienegocjowalny” i zupełnie niezależny od zgody czy aprobaty dziecka, które przekonywa się o tym szczególnie dotkliwie właśnie wtedy, kiedy okazuje nieposłuszeństwo, bo widzi, że to pociąga za sobą sankcję. A czegóż to dowiaduje się to samo dziecko, które wkraczając w świat dorosłości, wezwane zostaje do udziału w „świeckim misterium” demokracji? Otóż tego, że Ojciec narodu (prezydent, premier…) wcale nie jest „dany z góry”, lecz że Ojca „wybierają” dzieci, ograniczając przy tym od razu jego władzę czasowo (na okres kadencji) i przedmiotowo, stawiając mu warunki, pod jakimi zgodzą się respektować jego autorytet (jeśli w ogóle takowy posiada). Władza tego Ojca pochodzi zatem „z dołu”, a więc sprzeczność z Ojcem rodziny oczywista. Czymże zaś jest owo „społeczeństwo obywatelskie”, na którego ołtarzu, jak Molocha, Magdalena Środa radzi złożyć ofiarę z rodziny katolickiej? Niczym innym, jak produktem długiego, ciągnącego się już od późnego średniowiecza, rozkładu społeczeństwa naturalnego, powstającego właśnie z rodziny, jako zawiązku wszelkiej wspólnoty, i rozszerzającego się zgodnie z zasadą pomocniczości w coraz wyższe szczeble wspólnoty gminnej, prowincjonalnej, stanowej i korporacyjnej aż po wieńczący całość organizmu wierzchołek władzy politycznej, harmonizującej i prowadzącej wszystkich ku wspólnemu celowi. „Społeczeństwo obywatelskie” to produkt tego samego (chorobowego) procesu, wywołanego toksynami antyorganicznych ideologii (awerroizmu, nominalizmu, makiawelizmu) i religijnej rewolucji protestantyzmu, którego efektem było powstanie nowożytnego „państwa”, sztucznie oddzielonego od naturalnych ciał społecznych. „Państwo – maszyna” i „społeczeństwo obywatelskie” to, mówiąc obrazowo, nieodłączne od siebie, dwie cegły wypalone w tej samej cegielni nowożytnego konstruktywizmu, owładniętego pychą rozumu, iż można zbudować porządek lepszy od tego, który wzrasta naturalnie. Pomiędzy owymi dwoma cegłami wytwarza się jednak powierzchnia tarcia, która sprawia, że ów dwugłowy bożek (Lelum-Polelum) nowoczesnego świata znajduje się nieustannie w stanie wojny domowej, oscylując między próbą wchłonięcia „społeczeństwa obywatelskiego” przez państwo (totalitaryzm), a próbą anihilacji państwa przez społeczeństwo obywatelskie (anarchia społeczna). Co do jednej rzeczy panuje jednak między nimi zgoda: że rodzina i każde inne naturalne ciało społeczne może istnieć o tyle tylko i mieć tyle tylko uprawnień, ile zechce mu udzielić owo dwugłowe Bóstwo. Konkludując, oburzanie się w tym wypadku i bicie w tarabany „obrony rodziny” wydaje mi się rzeczą jałową. Przeciwnie: chociaż elaborat M. Środy jest intelektualnie żałosny, stanowiąc dziesiątą wodę po kisielu z antychrześcijańskich diatryb klasyków nowożytnego republikanizmu (Machiavelli) i demokratyzmu (Rousseau), oskarżających chrześcijan o notoryczny brak cnót obywatelskich, to tak jasne i prowokacyjne postawienie prze nią kwestii uświadamia bezapelacyjność zarysowanej alternatywy, może zatem i powinno wywołać zdrową, ożywczą i stanowczą reakcję. Zamiast podążać za ułudą harmonijnego współistnienia tradycyjnej rodziny z demokracją i społeczeństwem obywatelskim, powinniśmy postawić sobie cel ambitniejszy i prawdziwie realistyczny. Obrona tradycji nie może być selektywna i ustępliwa na jakimkolwiek polu. Trzeba „zagruzować” demokrację i społeczeństwo obywatelskie (razem z „państwem – lewiatanem”), a odbudować naturalną, organiczną CIVITAS. Tylko wtedy rodzina będzie także ocalona. Jacek Bartyzel
Język znaków i symboli Mieszkania i miejsca naszej pracy dekorujemy zwykle bliskimi nam obrazami, pamiątkami z wyjazdów rodzinnych czy przedmiotami, które trafiają do naszych domów jako przypomnienie egzotycznych wypraw czy wycieczek. Stają się dekoracją ścian, niekiedy z dumą pokazywaną gościom i odwiedzającym nasz dom. Czasem nawet nie potrafimy wyjaśnić, co oznaczają dziwne, nieznane nam i tajemnicze znaki i symbole, które widnieją na nich. Czy ich znaczenie jest tylko estetyczne, dekoracyjne i wspomnieniowe? A może niosą one ze sobą coś więcej? Symbolizm istnieje od czasu, gdy człowiek wynalazł sposób na przekazywanie innym swych myśli i uczuć. Ponieważ uczuciowość jest bardziej pierwotną funkcją psychiki, mającą swe korzenie w sferach nierozświetlonych przez świadomość, symbole najczęściej wyrażały ludzkie emocje. W historii rozwoju symboliki wyróżnia się symbole prymitywne, dosłowne, prelogiczne – wywodzące się z podświadomości, które służyły ludziom pierwotnym do przekazywania za pomocą zachowań (początkowo odruchowych) ich stanów psychicznych: zaniepokojenia, triumfu, głodu, sytości, gniewu itp. Na późniejszym etapie rozwoju pojawiły się symbole abstrakcyjne, służące logice, pozwalające posługiwać się pojęciami, których inaczej umysł nie byłby w stanie ogarnąć, np. w algebrze. Potrzeba przetworzenia stanów uczuciowych na konkretne przedstawienia tłumaczy stosowanie symboli np. w języku. O popularności symbolu decydowała, i nadal decyduje, głównie jego komunikatywność. Łatwo jest go zapamiętać i powiązać z konkretną ideą. Jest przekonujący, gdyż oddziałuje na trzy podstawowe sfery psychiki: poznawczą, emocjonalną i motywacyjną.
Język znaków Symbole mogą przyjmować bardzo różną formę: przedmiotu (sztandar), znaku graficznego (krzyż), gestu (palce w kształcie litery V), elementów stroju (sutanna), rodzaju fryzury (tonsura), plakietki (“opornik” w stanie wojennym w Polsce), medalu itp. Charakter symbolu posiadają również pieśni i hymny (hymn narodowy) oraz słowa, hasła, slogany itp. Szczególnego znaczenia nabierają symbole w sferze życia religijnego. Są wówczas manifestacjami świętości, czyniącymi świat podatnym na doświadczenie transcendencji. Powstają przez “spotkanie” (gr. symballein) zjawiska świeckiego ze sferą sakralną, przy czym dochodzi wówczas do niedającej się ująć rozumowo istotowej wspólnoty na podstawie “mistycznego uczestnictwa”. Symbole objawiają sakralną strukturę świata, zamykającą się przed poznaniem rozumowym, lecz otwierającą swą właściwą istotę przed człowiekiem religijnym. Objawienie biblijne niekiedy używa także języka symboli. Izrael bowiem, podobnie jak inne ludy starożytnego Wschodu, nie posiadał precyzyjnych terminów, aby wyrazić swoje myśli. Użył więc obrazowego, symbolicznego języka, by wyrazić swoją “filozofię życiową”, a niekiedy, aby wyrazić największy swój skarb – objawienie Boże. Historia dostarcza licznych przykładów na częste i skuteczne używanie symboli. Świadczyć o tym może np. recepcja symbolu chrześcijaństwa – krzyża, czy też symbolu islamu – półksiężyca. Niektórzy Żydzi poszukiwali sił nadprzyrodzonych, rozmyślając nad szyfrem kabały. Niekiedy symbole spotykały się ze zdecydowaną wrogością. Pojawiały się grupy religijne, najczęściej sekciarskie, które odrzucały znaczną część tradycyjnej symboliki. Bruzjanie, sekta założona w XII wieku przez Piotra Bruisa, występowali przeciw wszelkim nabożeństwom, obrzędom i czci krzyża. Niezmiernie gwałtownie wyrażali swój sprzeciw, niszcząc ołtarze i kościoły. Przeszli do historii jako sekta anarchistyczna. Zdecydowaną deklarację negacji szeregu symboli, zwłaszcza związanych z kultem, złożyli Badacze Pisma Świętego. Jedna z zasad ich wiary brzmi: “Zrzeszenie nie uznaje kultu świętych, relikwii i wizerunków, gdyż jest to sprzeczne z nauką Pisma Świętego. Dla naśladowców Pańskich zbędne są wszelkie oprawy kultowe wyraźnie zakazane w Piśmie Świętym”. Podobną krytykę symboli chrześcijaństwa, kształtując jednocześnie alternatywną symbolikę, prowadzą Świadkowie Jehowy. Znamienne dla ich religijności jest odrzucenie symbolu krzyża. W czasach prezydentury Charlesa T. Russella krzyż był powszechnie uznawany nie tylko za narzędzie męki Pańskiej, lecz także za symbol zbawienia. Krzyż i korona (“korona żywota”, Ap 2, 10) stanowiły znak rozpoznawczy ruchu Badaczy Pisma Świętego. Pojawiał się on na winiecie każdego numeru “Strażnicy Syjonu”, co najmniej do 1931 roku. Jeszcze książka J.F. Rutheforda pt. “Stworzenie” (wydanie polskie z 1928 r.) zawiera wśród kolorowych ilustracji obraz ukrzyżowanego Chrystusa. Prawdopodobnie zastąpienie krzyża “palem męki” nastąpiło po drugiej wojnie światowej, w latach czterdziestych lub pięćdziesiątych. Nowym symbolem uznawanym za symbol uniwersalnych wartości religijnych stała się krew. Według Świadków Jehowy, była ona święta “od zawsze”. Dlatego odkupienie mogło się dokonać tylko przez przelanie krwi. Jedyną przelaną krwią mogącą uratować życie jest krew Chrystusa. Wykorzystywanie każdej innej dla podtrzymania życia, czy to w formie pokarmu, czy też lekarstwa, jest uznawane za przestępstwo przeciwko prawu Bożemu i brak zaufania wobec planów Stwórcy.
Amulety i talizmany Zdecydowana większość grup religijnych wykorzystuje jednak możliwości drzemiące w symbolach. Z pewnością należą do nich liczne sekty i nowe ruchy religijne. Potrafią one dowartościować rolę udziału ciała, sugestywnych obrazów, gestów i innych materialnych aspektów obrzędowości oraz najprostszych form pobożności występujących w religijności ludowej. Dotyczy to zwłaszcza symboli językowych, przedmiotów oraz znaków przynależności do grupy religijnej. Symboliczne przedmioty to zarówno maski, obrazy, sztandary, budowle, jak i przedmioty drobniejsze, np. medale, medaliony, wisiorki, bransolety, pierścienie, kolczyki itp. Do symboli o dużym znaczeniu ideowym, a także niosących ogromny ładunek emocjonalny, należą amulety i talizmany. Amulety są przedmiotami magicznymi, wiele z nich przygotowuje się według zasady: “złe odstraszać złem”. Dlatego elementami amuletów są często rogi, zęby, kolce. Przed urokiem rzucanym przez “złe oko” ma chronić oko. Dlatego też często w amuletach można spotkać symbol oka lub agat (zwany “kamieniem ocznym”). Amulet nie jest wykonany przez człowieka, ale wywodzi się z natury. Bardzo powszechny jest niedźwiedzi pazur lub stopa zająca. Gdyby na amulety naniesiono jakieś napisy i gdyby zostały konsekrowane, przemieniłyby się w talizmany. Talizmany są przedmiotami zrobionymi przez człowieka, którym przypisuje się magiczną moc przynoszenia dobra lub zła. Mogą być wykonane z dowolnego materiału, chociaż niektóre uważa się za lepsze od innych. Na przykład talizman miłości, aby przyniósł możliwie największy efekt, powinien być wykonany z miedzi. Talizman zwykle posiada inskrypcje – słowa lub wzór. Szczególnie bogata w talizmany jest kultura Wschodu, stąd też sekty wywodzące się stamtąd obfitują w tego typu przedmioty symboliczne. Jednym z takich talizmanów jest starożytny chiński kwadrat magiczny Ho Tu, wywodzący się z taoizmu i konfucjonizmu. Znaczenie Ho Tu wiąże się z koncepcją pięciu żywiołów tworzących wszystko, co istnieje. Kropki białe oznaczają siłę yang, czarne zaś siłę yin. Środkowy pięcioelementowy znak symbolizuje Ziemię i zarazem centrum wszystkiego. Siedmio- i dwukropkowa góra to symbol Ognia, kierunku południowego oraz lata. Jedno- i sześciokropkowy dół symbolizuje Wodę, kierunek północny oraz zimę. Ośmio- i trzykropkowa prawa strona to Drzewo, kierunek wschodni oraz wiosna. Dziewięcio- i czterokropkowa prawa strona symbolizuje Metal, kierunek zachodni oraz jesień. Chińczycy wierzą, że znak ten w pełni oddaje charakter całego Wszechświata, a co za tym idzie – emituje pozytywne wibracje wprowadzające pożądaną równowagę tak wewnątrz człowieka, jak i w jego otoczeniu.
W kręgu satanizmu Symbole przynależności do grupy religijnej mogą przyjmować postać: odpowiedniego stroju, przedmiotu, znaku graficznego, gestu powitania czy też tatuażu. I tak np. do zewnętrznych symboli satanistów należą: odwrócony krzyż – noszony w formie medalionu lub wyszyty na kurtce; wizerunki diabła lub kozła wymalowane na plecach czarnych lub granatowych kurtek; napisy o treści: “Ave Saraye”, “Salve Imperator Hades”, “Ave Satanos” lub nazwy zespołów muzycznych – satanistycznych, rękawiczki z obciętymi palcami. Znakami przynależności i stopnia wtajemniczenia są np. trzy odwrócone dziewiątki – symbol dziecka Szatana (Bestii), pentagram lub heksagram, trzy litery “F” (szósta litera w alfabecie), trzy koła połączone ze sobą, swastyka, trójkąt itp. Te znaki graficzne mają swoje znaczenie, znane przede wszystkim członkom sekt i grup religijnych. Pentagram – gwiazda pięcioramienna (często wpisana w koło), przedstawia głowę kozła. Każde z ramion wyobraża inny element wszechświata. Gwiazda symbolizuje ludzkość. Punktem szczytowym jest ludzkość sięgająca nieba, a punkty na dole to ludzkość stojąca okrakiem nad światem przyrody. Głowa kozła symbolizuje rogatą kozę Mendesa z mitologii starogermańskiej; kozła Baphometa, któremu rzekomo oddawali cześć templariusze; jeden ze sposobów wyśmiania ofiary Chrystusa – Baranka. Niekiedy ten znak przybiera postać gestu – złożenia dłoni na kształt rogów. Odwrócony krzyż zwany krzyżem południowym – wyśmiewa i odrzuca krzyż Chrystusa, niekiedy tłumaczony jest jako “cień krzyża na Golgocie”. Złamany krzyż zwany “pacyfką” – był znakiem pokoju, a w grupach okultystycznych wyobraża pokonanie chrześcijaństwa – złamanie ramion krzyża. Złamane “S” – noszone przez członków nazistowskich oddziałów śmierci, w grupach satanistycznych przedstawia błyskawicę i oznacza “niszczyciela”. Udjat albo wszystkowidzące oko – odnosi się do Lucyfera, króla piekła. Oko jest na wpół zamknięte i oznacza, że choć może się wydawać, że szatan nie obserwuje człowieka, on to jednak czyni. Poniżej oka jest łza, gdyż szatan “płacze” nad tymi, którzy są poza jego wpływem. Żuk skarabeusz – żuk gnojak w starożytnym Egipcie był symbolem reinkarnacji; jest to również symbol Belzebuba (szatana) – “władcy much”. Swastyka – symbol mający starożytne pochodzenie, pierwotnie przedstawiał cztery pory roku, cztery wiatry i cztery kierunki świata. Obecnie ramiona tego “złamanego krzyża” zostały przesunięte w przeciwnym kierunku, by przedstawić elementy lub siły zwracające się przeciwko naturze i harmonii. Symbol ten jest używany przez grupy neonazistowskie i okultystyczne.
Uwaga na kontekst Przy interpretacji znaków i symboli należy bardzo uważać na pewną pułapkę, która się może z nimi wiązać. Dotyczy to zwłaszcza symboli, które są wieloznaczne. Bo np. tęcza jest zarówno symbolem ruchu gejowskiego, New Age, jak i znakiem przymierza z Bogiem. Sama obecność tego znaku niewiele więc mówi, gdy nie zwróci się uwagi na kontekst, w jakim występuje. Podczas jednej z pielgrzymek Jana Pawła II do Polski przygotowano dla Papieża tron, na którym wycięty był odwrócony krzyż. Z oburzeniem interpretowanie tego krzyża jako znaku szatana było zwykłym nadużyciem: odwrócony krzyż to – w kontekście osoby Papieża – przede wszystkim atrybut św. Piotra, który został ukrzyżowany na własną prośbę na odwróconym krzyżu, “głową w dół”, gdyż “niegodny się czuł umierać jak jego Mistrz, Jezus Chrystus”. Na jednej z dróg krzyżowych rzeźbiarz umieścił obok postaci dźwigającego krzyż Jezusa wizerunek sowy. Jest to m.in. symbol masonerii, ale też mądrości ludzkiej (obecny w wielu bajkach dla dzieci). Czyż w kontekście drogi krzyżowej najbardziej właściwa interpretacja nie dotyczy mądrości ludzkiej, zadziwionej Męką i Miłością Zbawiciela? Język symboli stwarza aurę tajemniczości i wiąże grupę religijną. Jest także najkrótszym komunikatem, znakiem rozpoznawczym, a także elementem agitacji, gdyż może wzbudzać zaciekawienie i rodzić pierwsze ważne pytania. Niekiedy wybór symbolu poprzedza wybór doktryny i rozpoczyna proces odejścia od własnych przekonań. Z pewnością wybór znaków i symboli, które nas otaczają, ma swe ważne znaczenie apostolskie: unaocznia wszystkim, komu naprawdę wierzymy i co dla nas jest istotne i ważne. W tym kontekście przesłonięcie obrazów religijnych i symboli, które są dla nas autentyczne, dekoracją z innych religii czy nawet nieznanych kultur ma jakiś sens? A może być zgorszeniem – propagowaniem błędnych, a nawet wrogich treści. Dlatego od wieków Kościół przypominał o “ascezie obrazów”, właściwym ich doborze. Zwłaszcza że bardzo łatwo jest poddać się “modzie”, wpływom i sugestiom związanym z nieznanymi sobie siłami i “ofertami”. Magia zakłada wiarę w niewidzialną rzeczywistość, której człowiek poddaje swoją osobę i swoje losy. Według Pisma Świętego, tą rzeczywistością nie jest Bóg, ale jakaś zła istota (por. Pwt 18, 12). Dlatego też w Starym Testamencie wielokrotnie spotkać można ostrzeżenia przed magią. Tak rozumiano m.in. pierwsze przykazanie: “Ja jestem Jahwe, twój Bóg… Nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie!” (Wj 20, 2-3). W magii bowiem dana osoba szuka pomocy u sił i mocy innych niż Bóg. Przeciw magii występowali prorocy, m.in. Ezechiel, Micheasz i Jeremiasz (Ez 13, 18-19; Mi 5, 9-13; Jr 27, 9; por. Wj 22, 17; Ml 3, 5; 2 Krn 33, 6). Również Nowy Testament zakazuje magii. Praktykujący magię są w niebezpieczeństwie utraty królestwa Bożego, chyba że odwrócą się od swego grzechu (Ga 5, 19-21; Ap 18, 23; 22, 15). Święty Paweł nazwał Elimasa, maga, synem diabła, pełnym przewrotności i zdrady, gdyż Elimas powstrzymywał szerzenie się Ewangelii i praktykował magię (Dz 13, 9). W Dziejach Apostolskich Szymon Mag praktykował magię, lecz pozazdrościł Apostołom, gdy zobaczył, że przez włożenie ich rąk ludzie otrzymują Ducha Świętego. Zaoferował im pieniądze w zamian za nauczenie go tej umiejętności. Święty Piotr odpowiedział na tę propozycję słowami: “Serce twoje nie jest prawe wobec Boga. Odwróć się więc od swego grzechu…” (Dz 8, 9-22). Praktykowanie magii i pójście za prawem Boga są nie do pogodzenia. Nie wszystko można kupić. Nie wszystko też co “ładne” i “dekoracyjne” służy dobru naszego domu. Ks. prof. Andrzej Zwoliński
Gospodarka Niemiec tonie. Scenariusz Eurogeddonu realizuje się z brutalną skutecznością Do tej pory rynki finansowe zakładały, że kryzys w krajach PIGS uda się zatrzymać, bo Niemcy za to zapłacą. Dlaczego? Bo rozpad strefy euro może ich kosztować więcej niż środki wyłożone na pomoc krajom PIGS. Ale po dzisiejszych danych, które jednoznacznie pokazują, że Niemcy pogrążają się w recesji, widać wyraźnie, że Niemcy same za chwilę będą miały kłopoty budżetowe wynikające z recesji, więc nie należy liczyć, że dalej będą finansować kraje PIGS. Widać zapaść w przemyśle, gdzie produkcja, nowe zamówienia i zatrudnienie gwałtownie spada. Usługi radzą sobie trochę lepiej, ale też weszły w obszar ograniczenia aktywności. Scenariusz Eurogeddonu realizuje się z brutalną skutecznością. Recesja już jest, przed nami wyjście Grecji ze strefy euro, wzrost oprocentowania obligacji Hiszpanii i Włoch do poziomów dwucyfrowych (być może zaburzone na chwilę panicznymi interwencjami EBC lub EFSF/ESM), a potem bankructwo Hiszpanii i Włoch. Oczywiście rynki zaczną teraz oczekiwać operacji LTRO2, QE3, czy WTF4. Ale już teraz chyba każdy widzi, dokąd zmierzamy. Dziennik Krzysztofa Rybińskiego
O cywilizacji kłamstwa - nieśmiała obrona PSL-u Łatwo krytykuje się nieporadnych zawodników z PSL-u. Kłamią? Tak. Kłamią! Ale inni robią to samo! Ludzikom z PSL-u dostaje się po głowie głównie, dlatego, że kłamią nieudolnie, że zbyt grubymi nićmi szyją... A kłamstwa powinny być przecież subtelne! Szczególnie, że prawie na całym świecie mamy "rządy demokracji". Mówiąc prościej: żyjemy w czasach cywilizacji kłamstwa. Cywilizacji, która wyniosła kłamstwo do rangi największej wartości. Ale o tym w kolejnym odcinku tego serialu. Na razie przypomnę tylko o jednym argumencie w obronie postawy polityków całego świata. Wyboru praktycznie nie mieli. Albo prawda, albo demokracja...
Patrzą ludzie dobrej woli na konferencje prasowe premiera Donalda Tuska. Patrzą, słuchają i dziwią się. No bo, jakże to? Pan Premier od lat demonstracyjnie "mija się z prawdą", a demokracja... od lat go za to wynagradza.
Między prawdą a demokracją występuje fundamentalna sprzeczność. Te drogi prowadzą w przeciwnych kierunkach!
Efektownymi opowiastkami łatwiej pozyskać większość. W zderzeniu z nimi nudna prawda jest bez szans. Czy narracje medialne są prawdziwe? W demokracji nie ma to większego znaczenia. Chodzi tylko o jedno: ludzie mają w te wymysły wierzyć.
"Pieniądze emerytów w rękach państwa są bezpieczne", "Iran przygotowuje światu atomową apokalipsę", "Ojciec Rydzyk jeździ maybachem po polach golfowych na Marsie", "Ewa Kopacz długo patrzyła w oczy rosyjskim patomorfologom"...
Takie opowieści to demokratyczna klasyka. Profesjonalny polityk demokratyczny pozwala sobie na szczerość tylko w jednej sytuacji. Gdy ma pewność, że nikt go mnie słyszy... Dlaczego w takim razie Winston Churchill opowiadał jakieś piramidalne bzdury na temat demokracji? Z pewnością wiedział, że go słuchali!
"Demokracja to wyjątkowy, zdumiewający ustrój. Pomimo tysięcy lat prób, ludzkości do dziś nie udało się wymyślic niczego głupszego". Czyja to myśl? Przyznaję się od razu. Moja. Ale jednocześnie i Churchilla! W końcu nigdy jej publicznie nie wypowiedział. Chłodny Żółw
Owieczki w obronie wilków (o kłamstwach demokracji) Ludzie dobrej woli są - częściej niż inni - bezradni wobec kłamstw. Nie używają tej broni, więc z reguły prostolinijnie zakładają, że inni też jej nie użyją. Kiedy we wczorajszej notce napisałem, że demokracja oznacza tworzenie cywilizacji kłamstwa, jeden z zacnych Czytelników mocno się obruszył... Poniżej cytat.
"Te bzdety można tylko porównać do od lat nachalnie głoszonej przez POkomunistów i esbolstwo z POmocą ich łże-mediów "prawdy", że wszyscy politycy (bez wyjątku) to złodzieje a polityka jest brudna!!! - w podtekście "my kradniemy ale ci co by nas zmienili będą jeszcze gorsi" Skutkiem tego jest pasywność wyborcza u 50 % Polaków i permanetne rządy antypolskich łgarzy-złodziei".
Komentarz krótki, ale jakże treściwy, naładowany pozytywnymi emocjami. Polityka jest czysta, wysoka frekwencja jest dobra, a sama demokracja fajna, itp... Częściowo mogę się z tym zgodzić. Nawet, jeśli ktoś (tak jak ja) zakłada, że demokracja nie ma żadnego sensu, to przecież ta zabawa... daje ludowi sporo radości. Wysoka frekwencja też ma swoje uroki. Zaczarowani wieloletnimi medialnymi bajkami Aleksandra Kwaśniewskiego, ludzie dobrej woli całkiem poważnie traktują jego słowa jakoby w wyborach "najważniejsza była frekwencja". Dlaczego tak popularny jest pogląd, że ludzie niemający żadnej wiedzy o polityce powinni głosować? Kwaśniewskiego i innych komunistów można zrozumieć. Wiedzą, że ludźmi nieświadomymi najłatwiej jest manipulować! Ale co z ludźmi dobrej woli? Co z prawymi obywatelami naszego kraju, którzy... z zapałem popierają Kwaśniewskiego w jego szkodnictwie? Na koniec sprawa "dobrej" i "złej" demokracji, (czyli inaczej mówiąc: budowy "dobrej" i "złej" cywilizacji kłamstwa). Nie wiem czy dobrze zrozumiałem Czytelnika. Próbował wskazać na to, że dzisiejsi demokraci (Putin, Tusk) kłamią więcej od demokratów poprzedniego wieku (Stalin, Hitler)? A może chciał zasugerować, że tylko w naszym regionie świata kłamstwa wchodzą w zakres podstawowych obowiązków polityków? Oba wnioski wydają mi się błędne. Spieranie się o to, które oblicze demokracji jest bardziej zakłamane, a które mniej nie ma sensu. Bo ten system zbudowany jest, jako alternatywa wobec prawdy.("Prawda nieważna! Policzmy głosy!"). Albo prawda, albo demokracja... Światowym ważniakom jest tym łatwiej budować cywilizację oparta na kłamstwie, że gdy uda im się "pozytywnie nakręcić" ludzi dobrej woli, to ci ostatni... dadzą się pokroić w obronie systemu, który ich zniewala! Jeśli ludem rządzą emocje i upojenie to kłamliwa demokracja wydaje im się systemem idealnym. Jak w starym dyskursie między rozumem i sercem.
Rozum: Demokracja nie ma sensu... Serce: Ale jest taka piękna! Chłodny Żółw
"Demokracja, głupcze!" - polemika z Chłodnym Żółwiem
Coraz więcej blogerskich tekstów trąci głupotą ostatnimi czasy. To jakaś epidemia? Mogę rozumieć, że szarzy ludzie nie rozumieją podstaw. Ale że blogerzy tacy jak Chłodny Żółw nie myślą logicznie, tego już nie rozumiem. Wspomniany wyżej osobnik popełnił ostatnio dwa teksty: „O cywilizacji kłamstwa – nieśmiała obrona PSLu” oraz „Owieczki w obronie wilków (o kłamstwach demokracji)” Oba pełne przeinaczeń i niedopowiedzeń. Jak można traktować poważnie faceta, któremu mylą się podstawowe pojęcia? Ale po kolei. Chłodny Żółw zaczął od rzeczy ważnej, to jest od krytyki obrońców PSLu. I słuszne, bo usprawiedliwianie złodzieja tym, że wszyscy jego koledzy kradną, jest cokolwiek idiotyczne. Tyle że sam autor zaraz potem zjechał na swoją stałą manię, to jest dopieprzanie demokracji jako takiej.
Między prawdą a demokracją występuje fundamentalna sprzeczność. Te drogi prowadzą w przeciwnych kierunkach!
Efektownymi opowiastkami łatwiej pozyskać większość. W zderzeniu z nimi nudna prawda jest bez szans. Czy narracje medialne są prawdziwe? W demokracji nie ma to większego znaczenia. Chodzi tylko o jedno: ludzie mają w te wymysły wierzyć.
Czytajcie, drodzy państwo i uczcie się. Oto jest kliniczny przykład szkodliwego wpływu na mózg życia w realiach III RP. Chłodny Żółw już nie odróżnia tego co jest, od tego co być powinno. Jego mózg już nie szuka prawdziwych powodów sytuacji, tylko ogranicza się do rzucania sloganami. „Demokracja to zawsze zło”, „politycy to zawsze kłamcy”, tego typu debilizmy. „Zawsze”, „nie da się”, „tylko głupcy w to wierzą”. Słowa-klucze obliczone na uniknięcie merytorycznej dyskusji. Czy Chłodny Żółw zadał sobie pytanie, skąd wiadomo, że na pewno każda demokracja, na pewno każdy polityk? Jasne, że nie. Musiałby oderwać się o schematu podłej demokracji i rzetelnie przeanalizować sprawę. A to po prostu nie jest mu na rękę z powodów ideologicznych. Woli okłamywać siebie i czytelników. Na początek może zdemaskujmy największy dogmat, jakim posługuje się Chłodny Żółw oraz wszyscy monarchistyczni fanatycy.
Dlaczego tak popularny jest pogląd, że ludzie nie mający żadnej wiedzy o polityce powinni głosować?
No właśnie. Ludzie to debile, więc mordy w kubeł i mają dobrowolnie zostać niewolnikami Wielkiego, Genialnego Władcy, Który Wie Lepiej, Co Dla Nich Dobre. Chciałoby się szyderczo zapytać: „a tobie w takim razie kto dał prawo pisać bloga?” Jeśli ludzie nie mają prawa decyzji w wyborach dlatego, że się nie znają – tak samo Chłodny Żółw nie powinien pisać bloga politycznego. Albo powinien się wylegitymować skąd ma profesjonalną wiedzę o polityce, że się waży bezczelnie zabierać głos wbrew głoszonej przez siebie zasadzie „ignoranci mordy w kubeł”.
Tu się kryją dwa podstawowe kłamstwa.
Po pierwsze to rząd decyduje o sprawach obywateli, a obywatele nie rządzą tylko oceniają efekty rządzenia. To wyraźna różnica. Gdy przychodzi do Chłodnego Żółwia hydraulik, informatyk, ślusarz czy malarz to powinien wpieprzyć się do jego domu, za niego podjąć wszelkie decyzje, nic gospodarzowi nie powiedzieć o niczym i w ogóle olać jego zdanie bo gospodarz się nie zna? Czy może ma zapytać o pozwolenie na rozpoczęcie prac i konsultować każdą ważniejszą decyzję? Domyślam się, że jakby się specjalista zaczął rządzić za pieniądze Żółwia i w jego domu to tenże by się lekko wnerwił. A jednocześnie bezczelnie wmawia czytelnikom, że źle jest, gdy politycy wydający wspólne pieniądze i podejmujący decyzje wpływające na życie obywateli są związani decyzjami społeczeństwa tylko dlatego, że społeczeństwo się nie zna. Jak to jest, że ludzie oceniają czy hydraulik dobrze naprawił kran chociaż nie znają się na hydraulice, oceniają czy informatyk dobrze naprawił komputer chociaż nie kończą studiów informatycznych, a do rangi absurdu Chłodny Żółw podnosi ideę, że wyborcy mają prawo oceniać czy rząd dobrze rządzi nie kończąc politologii, ekonomii ani zarządzania? Może w takim razie swobodę wybierania sobie fachowca też trzeba koniecznie ludziom odebrać, a o tym czy hydraulik dobrze naprawił kran i kogo następnym razem do obywatela przysłać powinno decydować odrębne Ministerstwo Fachowości?
Drugim kłamstwem jest to, że wiedza o sprawowaniu władzy ma cokolwiek wspólnego z decyzją o wyborze kandydata. To wynika z wykoślawień obecnej ordynacji wyborczej. Chłodny Żółw jednak raźno krytykuje ideę demokracji w ogóle, całkiem z kosmosu biorąc założenie, że zawsze i w każdej formie demokracji trzeba znać się na polityce żeby właściwie ocenić czy władza dobrze rządzi. Przecież nie jest tak, że jest Sejm czy rząd i już. To tylko w naszym chorym kraju jest sytuacja, że wyborca ma do wyboru Jarka z północnego krańca województwa, Marka ze wschodu, Czarka z zachodu – a dobrze znany wyborcy i popularny w okręgu pan Janek Kowalski, który dobrze sobie radził w samorządzie i jest uczciwym człowiekiem, nie startuje w ogóle, bo go żadna partia nie przyjęła na listy. W normalnym kraju najpierw wybiera się ludzi uczciwych do samorządu. Jak dany człowiek kłamie już na etapie samorządu, to po prostu nie ma po co startować dalej. I właśnie z tego powodu partie polityczne powymyślały duże, wielomandatowe okręgi wyborcze, rządy koalicyjne, ordynację proporcjonalną, próg 5% czy listy partyjne. Żeby do sejmu nie wchodzili ludzie uczciwi, tylko posłuszni bossowi partyjnemu oszuści i kombinatorzy. I żeby oderwać politykę od wpływu wyborców. W skrócie Chłodny Żółw obciąża wyborców i posądza ich o idiotyzm za coś, na co wyborcy od dawna nie mają żadnego wpływu. Nie wiem skąd w ogóle wyraźna pewność Żółwia, że większość Polaków chce lub kiedykolwiek chciała rządów PO-PSL. PKW praktycznie nie podlega żadnej kontroli. Oprogramowanie używane przez PKW jest na zamkniętej licencji i do tego autorstwa firmy powiązanej z kliką kolesiów. Miażdżąca większość mediów ogólnopolskich mieści się przy jednym stoliku. Okręgi wyborcze są tak duże, że wyborcy nic nie mówi większość nazwisk kandydatów. Ludzi uczciwych w polityce nie ma bo bossom partyjnym tacy nie są na rękę, a o dopuszczeniu kandydatów łaskawie na listy partyjne mające jakiekolwiek szanse przekroczyć próg wyborczy. Wyborcy o czymś decydują? Wyborcy popierają PO? Skąd mianowicie takie informacje? Bo niewiadomej jakości program PKW od kolesi z tej samej paczki wypluł takie dane? Bo kolesie z TVN podali sondaż kolesi z tej czy innej sondażowni, z którego tak wynikało? Chłodny Żółw przyjął a priori kilka dogmatów swojej monarchistycznej wiary w podłą demokrację. Dogmat o wymaganiu bycia profesjonalistą żeby ocenić czy profesjonalista dobrze zrobił swoją robotę. Następny to dogmat o niemożliwości istnienia uczciwych polityków, dogmat o nieuniknionym zakłamaniu polityki jako całości. I wreszcie najbardziej idiotyczny dogmat o niemożliwości rozpoznania kłamcy i hipokryty przez prostych ludzi. Tak jakby rozpoznanie tego było czymś skomplikowanym w przypadku ludzi znanych w danym regionie. Tylko właśnie. W przypadku ludzi znanych w danym regionie. Co może ocenić wyborca w sytuacji gdy celowo odebrano szanse ludziom znanym w danym regionie bez łaskawego przyklepania kandydatur przez partyjnych bossów? Idzie prosty człowiek do lokalu wyborczego, a tam na kartce nazwiska jakichś gości z drugiego krańca województwa, o których jedyne co wyborca wie to z partyjnych plakatów i z opanowanej przez kolesi prasy. A jeśli nawet wyborca pozna się na oszuście, to oszusta wystarczy przenieść do innego okręgu, gdzie ludzie go jeszcze nie znają. I będzie naciskał przycisk na rozkaz bossa za opłatą przez kolejne 4 lata. A już absolutne Himalaje idiotyzmu zdobywa Żółw tym oto tekstem:
Na koniec sprawa "dobrej" i "złej" demokracji (czyli inaczej mówiąc: budowy "dobrej" i "złej" cywilizacji kłamstwa).
Nie wiem czy dobrze zrozumiałem Czytelnika. Próbował wskazać na to, że dzisiejsi demokraci (Putin, Tusk) kłamią więcej od demokratów poprzedniego wieku (Stalin, Hitler)? A może chciał zasugerować, że tylko w naszym regionie świata kłamstwa wchodzą w zakres podstawowych obowiązków polityków? Oba wnioski wydają mi się błędne.
Hitler i Stalin demokratami? Po pierwsze Stalin nie doszedł do władzy w demokratyczny sposób więc przywoływanie go tutaj jest ciężkim nadużyciem. Chłodny Żółw mógłby szanować się na tyle by przynajmniej nie kłamać tak ordynarnie i z takim tupetem nie robić z czytelników idiotów.
Po drugie partia Hitlera doszła do władzy w specyficznych warunkach i z pomocą nielegalnych metod. Już tylko na tej podstawie wyniki wyborcze NSDAP możnaby zakwestionować i nie doszłoby do niego, gdyby organa ścigania działały sprawnie i zdecydowanie. NSDAP wielokrotnie stała za bandyckimi atakami, wydawała także pisma brutalnie szkalujące Kościół Katolicki i każdego niewygodnego tej partii polityka. Również pełnię władzy Hitler zdobył nielegalnie – drogą szalowania, szantaży i gróźb pod adresem opozycji. Również temu zapobiegłaby dojrzała postawa wojska i organów ścigania, a rząd Hitlera w normalnym kraju zostałby obalony natychmiast po ujawnieniu prawdziwych metod działania. Jednak sytuacja w Niemczech była wtedy specyficzna, a armia niemiecka zbyt fanatycznie parła do zemsty za upokorzenie w Pierwszej Wojnie Światowej by zwracać uwagę na moralne aspekty sprawy. To rozbroiło naturalne mechanizmy obrony dojrzałej demokracji przed tyranią. Hitler nie doszedł do władzy tak sobie z winy demokracji. On po prostu był zdolnym kłamcą i miał nieziemskiego fuksa. Trafił dokładnie na wygodny sobie czas w dziejach Niemczech. Gdyby próbował dojść do władzy kilkadziesiąt lat później po unormowaniu się sytuacji, skończyłby w więzieniu z wyrokiem za zdradę stanu po buncie armii gdy tylko spróbowałby zalegalizować dyktaturę. Wiadomo przecież jak się skończyła jego próba dojścia do władzy w 1923. Wtedy jakoś demokracja nie zawiodła. Czyli co, Niemcy nagle zgłupieli? Zacznijmy od odkłamania prawdziwego sensu istnienia demokracji.
Spieranie się o to, które oblicze demokracji jest bardziej zakłamane, a które mniej nie ma sensu. Bo ten system zbudowany jest jako alternatywa wobec prawdy.("Prawda nieważna! Policzmy głosy!"). Albo prawda, albo demokracja... Załóżmy, że Chłodny Żółw ma za sobą prawdę, a popiera go trzech innych. Załóżmy, że ja kłamię ale mam dziesięciu zwolenników z mięśniami jak postronki. W jakimże to mianowicie systemie Chłodny Żółw by rządził? W monarchii? Żółw próbuje mi rozkazywać, ja ogłaszam bunt, przychodzę ze zwolennikami, dajemy w ryj zwolennikom Żółwia i tyle jeśli chodzi o jego monarchię. W ustroju totalitarnym? Ta sama sytuacja. Chłodny Żółw mógłby mieć w rękach media, wojsko i co sobie chce – tak długo jak mam do dyspozycji większą siłę, mogę po prostu wymordować jego zwolenników. Tak długo jak mam za sobą wystarczającą siłę, w żadnym systemie nie muszę przekonywać nikogo do niczego. Prawda? Uczciwość? A ile prawda i uczciwość mają dywizji i jaką bronią dysponują? Można takie podejście nazwać cynizmem. Ale to po prostu świadomość realiów tego świata, o których Chłodny Żółw nagminnie zapomina, opowiadając bajki o cudownej magii prawdy. Prawda bez stojącej za nią siły może się ugryźć w dupę, a nie cokolwiek na świecie zmienić. Takie są realia. A najprostszym sposobem zyskania siły na potrzeby prawdy jest wolny obieg informacji, by móc dotrzeć do ludzi. Dlatego wolny obieg informacji to pierwsza rzecz z jaką walczy każdy ustrój niedemokratyczny. Przykro mi sprowadzić Chłodnego Żółwia na ziemię. Prawda i uczciwość same w sobie nie mają absolutnie żadnej zdolności stanowienia prawa i tworzenia państwa. Za prawem musi stać siła. Siła większości lub siła militarna – ale jedna z tych dwóch być musi. Inaczej prawo po prostu będzie zaczynało się i kończyło na papierze. Można na papierze napisać, że przykładowy Urban jest banitą bo to słuszne, dobre i co tam jeszcze. Ale jak Urban zbierze więcej zwolenników niż ci co uchwalili takie prawo, to albo zmieni władzę w wyborach, albo zwyczajnie zrobi wojnę domową i przeciwników politycznych pozakuwa w kajdany i pozabija. I efekt będzie taki, jakby nikt nigdy Urbana banitą nie ogłaszał. Niezorientowanych informuję, że Urban to imię męskie przytoczone na zasadzie przykładu :) Nie chodzi mi o naczelnego „Nie”. I tu dochodzimy do demokracji. Systemy niedemokratyczne wiążą się zawsze ze zobojętnieniem ludzi. Jakie ma znaczenie w monarchii z punktu widzenia obywateli kto rządzi, skoro obywatele nie mają realnej możliwości wpływu na władze w inny sposób niż otwarty bunt? Tak samo w ustrojach totalitarnych. Ano nie ma to żadnego znaczenia. W takich krajach szary obywatel choćby sytuacja się pogarszała może tylko dbać o siebie. Dyskusja, rozmowa, wymiana argumentów mijają się z celem. Bo to systemy, w których rządzi się siłą militarną. Argumenty nie mają znaczenia. Prawda i racja tym bardziej. Kto ma lepiej uzbrojoną armię, ten rządzi. To systemy programowo niszczące w ludziach poczucie, że siła większości cokolwiek może. Dlatego by zdobyć władzę w systemach niedemokratycznych wystarczy mieć dobrą broń i wystarczająco liczne oddziały. Większość mogłaby w sporej ilości przypadków wielkich rewolucji i przewrotów je powstrzymać bez większego trudu. Ale większość nic nie robiła, bo większości było wszystko jedno. W końcu jakie ma znaczenie czy rządzi król blondyn, rudy cesarz czy ciemnowłosy pierwszy sekretarz KC PZPR? Kłania się „Krótka rozprawa...” Mikołaja Reja. Gdy monarchia święciła triumfy na świecie większość obywateli stanowili ciemiężeni ludzie prości, którym ani przyszło do głowy co by było gdyby choćby ćwierć chłopów w kraju chwyciła w jednym momencie za widły. Co nowego wnosi tu demokracja? Ano wybory stanowią element wpływu na władzę. W demokracji ludzie nabierają powoli naturalnego dystansu do władzy opartej na sile militarnej i dociera do nich świadomość, że jest ich wielu i mają jednak jakieś możliwości. Demokracja to dialog, przekonywanie, argumenty. Nawet najgorszy kłamca u władzy nadal jest lepszy od brutala rozmawiającego wyłącznie na argumenty typu „zgadzasz się ze mną czy mam ci strzelić w łeb?” Co za tym idzie słabym punktem demokracji jest obieg informacji oraz ordynacja wyborcza. Jeśli ten obieg informacji jest zakłócony albo jeśli władza pokombinuje w odpowiednio cwany sposób przy ordynacji wyborczej, demokracja realnie przestaje być demokracją. Bo gdy władza nie opiera się realnie na sile większości, demokracja znika, a prawo traci siłę oddziaływania. Chłodny Żółw wyśmiewa się z oparcia władzy i prawa na sile większości. Ale jaką mamy alternatywę? Prawo można oprzeć albo na sile większości (stanowimy prawo i jak go nie szanujesz, zbierzemy się w kupę i damy ci w ryj) albo na sile militarnej (ja stanowię prawo i jak go nie uszanujesz, wydam rozkaz moim siepaczom żeby cię wypatroszyli i powiesili twój łeb na latarni dla postrachu). Tylko takie mamy pole wyboru. Nie wiem skąd Żółw bierze dogmat, że jak jeden koleś dostanie władzę na zasadzie „jestem królem i rządzę” to będzie się trzymał jakichkolwiek zasad, nie będzie kłamał, nie będzie wyzyskiwał i nie będzie mordował. Ależ będzie! Premier demokratycznego kraju musi przynajmniej przekonująco kłamać, a nawet wtedy zawsze pozostaje problem niezależnych mediów, które mogą obnażyć kłamstwa i jeśli dotrą z tym do odpowiedniej liczby obywateli, to będzie problem. Dlaczego natomiast król miałby zniżać się do rozmów z motłochem? Protestują to pośle wojsko i wymorduje oponentów nie zważając na to jakie mają argumenty, czy mają rację czy nie itp. Historia wielokrotnie udowodniła, że każda władza nieoparta na sile większości prędzej czy później opiera się na sile militarnej i zwyczajnie morduje ludzi inaczej myślących. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Ja nie twierdzę, że to dobra sytuacja, gdy prawo trzyma się wyłącznie na strachu, że jak nie trzymasz się prawa to dostaniesz w ryj. Obojętne, od większości czy od siepaczy jednego autokraty. Prawo w miarę możliwości powinno obowiązywać, dlatego, że ludzie rozumieją, dlaczego ono obowiązuje. Ale jest pewien gatunek ludzi, z którym inaczej postępować się nie da jak tylko na zasadzie „moja prawa pięść zabija, a lewej sam się boję”. Dlatego prawo, które nie ma argumentu siły nie ma szans wejść w życie. Tyle, że jest też druga strona tej samej monety. Każda siła musi być należycie kontrolowana. W przypadku siły większości jest ta pożyteczna okoliczność, że większość społeczeństwa ma zazwyczaj bardzo ugodowe nastawienie i żeby większość poparła użycie siły trzeba to społeczeństwo naprawdę rozwścieczyć. Ale to nie jest wykluczone, jeśli znajdzie się bezczelna grupka pewna, że osłoni ich sprowadzona do absurdu tolerancja i prawo, które pozostaje na papierze. Tu jest właśnie błąd wojujących ateistów, feministek i ludzi spod znaku Palikota. Społeczeństwo ich toleruje. Ale to się czasami może zmienić szybciej, niż tacy bezczelni ludzie przypuszczają.
Patrzą ludzie dobrej woli na konferencje prasowe premiera Donalda Tuska. Patrzą, słuchają i dziwią się. No bo, jakże to? Pan Premier od lat demonstracyjnie "mija się z prawdą", a demokracja... od lat go za to wynagradza.
No właśnie. Mamy demokrację? Demokracja nie działa? A niby gdzież ta demokracja? Polska nie jest krajem demokratycznym. Gdyby Chłodny Żółw zadał sobie trud i racjonalnie pomyślał, to by musiał zadać sobie pytanie: „jaki jest sens mówić o demokracji gdy wszystkie mechanizmy zapewniające decyzję większości są zniszczone?”. Demokracja w Polsce to tylko fasada, żeby się społeczeństwo nadmiernie nie burzyło. Zacznijmy od partii politycznych. Ordynacja wyborcza w Polsce ogranicza drastycznie bierne prawo wyborcze obywatelom. Tu należy się dobre słowo Nowemu Ekranowi, Łazarzowi i panu Oparze. Inicjatywa Obywatelskich List Wyborczych może wielkich szans nie miała, ale za to obnażyła hipokryzję tego systemu. Wystarczy poczytać jak było i widać jasno, że monopol na władzę mają największe partie polityczne. Możliwość zdobycia władzy ma tylko ktoś mający pieniądze i możliwości na zbudowanie liczącej się partii w jedną kadencję. Teoretycznie są Komitety Wyborcze Wyborców, ale nie mają one absolutnie żadnych szans na przekroczenie progu wyborczego, więc się nie liczą. Realnie więc każdy człowiek, który chce zostać parlamentarzystą, musi pochylić głowę przed partyjnym bossem. Czyli wszelkiego rodzaju ludzie niezależnie myślący odpadają w przedbiegach. Prezesi partii w sposób naturalny tępią konkurentów, więc wolą przyjmować miernych, biernych ale wiernych. „Demokratyczne” procedury wybierania prezesów, konwencje partyjne i tym podobne to kpina. Bo o tym czy ktoś awansuje wyżej w strukturach decyduje centrala. Więc ludzie wybrani przez prezesa głosują, kto ma być prezesem. Komedia. Oczywiście, jak już wspomniałem, można założyć własne ugrupowanie albo niezależny komitet wyborczy. Tyle że tu dopiero się zaczynają prawdziwe schody. Po pierwsze ordynacja wyborcza premiuje wielkie ugrupowania. Sytuacja ma raczej mało wspólnego z demokracją W demokracji lokalna społeczność wybiera sobie przedstawicieli i wszelkie bariery tylko fałszują sytuację. A w Polsce teoretycznie możliwa jest sytuacja gdy w jakimś okręgu 99% głosów zdobywa lokalny komitet wyborczy, a i tak do Sejmu wejdzie wielka partia polityczna mająca w danej mniej niż 1% poparcia. Ma to sens? Ani trochę. Żeby było ciekawiej okręgi wyborcze obejmują po kilka powiatów. Nawet jeśli w danym powiecie jest ktoś popularny, w innych go znają tylko z plakatów. Realnie więc w natłoku nieznanych sobie nazwisk ludzie zmuszeni są wybierać albo na podstawie medialnych informacji, albo po prostu na chybił trafił. Rynek medialny w Polsce jest wykoślawiony. Większość mediów ogólnopolskich mówiąc obrazowo mieści się przy jednym stoliku. Praktyczny monopol na informację ma oligopol ITI-Agora z przystawkami. Ludzie powiązani z poprzednim systemem są praktycznie wszędzie. Pamiętamy przecież jak panikował Tomasz Lis na wieść o lustracji i jak skamlał o pomoc u Lecha Wałęsy. W normalnej sytuacji media by się interesowały nieprawidłowościami. Sęk w tym, że jak naczelny jakiejś gazety zdecyduje się skrytykować obowiązujące dogmaty polityczno-medialne, to występuje jedna z dwóch sytuacji. Albo dzwoni do niego któraś z grubych ryb polskiego rynku medialnego i w imieniu oligopolu przedstawia ofertę nie do odrzucenia. Albo znajduje się jakiś pretekst i większość mediów bije w niepokorne medium jak w kaczy kuper, przy czym sam powód całego zamieszania ginie w szumie informacyjnym. Przykłady można by mnożyć. Tylko niektóre media regionalne pozostają jeszcze niezależne. Jakakolwiek nowa partia czy komitet wyborczy żeby marzyć w ogóle o przekroczeniu progu musiałaby wejść w zasięg rażenia „konsorcjum medialnego” mającego miażdżącą przewagę w Polsce. Pomyślano jednak również o ewentualności wejścia na polski rynek medialny nowego, wielkiego gracza. Strażnikami status quo stają się w takim razie Krajowa Rada Radiofonii i telewizji oraz Rada Etyki Mediów. Całość wyborów nadzoruje PKW. To kolejna ciekawa kwestia. To PKW zatwierdza złożone podpisy. De facto nie ma możliwości skutecznego podważenia decyzji PKW. Nawet, jeśli zakwestionuje ją Sąd Najwyższy, media ogłoszą, że czas na zbieranie podpisów już minął. Przećwiczył to przecież komitet OLW. Dalej nawet, gdy już wybory się odbędą, to przypomnę, że PKW używa oprogramowania na zamkniętej licencji. Nie wiemy jak ten program przelicza głosy. Nie wiemy czy czegoś nie pomija. Nie ma możliwości kontroli. Jaki więc jest sens oburzać się na demokrację? Jaki jest sens postulować, że demokracja nie działa, że głupi wyborcy i tego typu slogany? Każdy kraj ma swoje problemy z demokracją. W większości krajów nie wyborcy wybierają władzę wykonawczą, tylko politycy handlując stołkami w rozmowach koalicyjnych. W USA tego nie ma, ale w USA z kolei rozmiary kraju wymuszają ogromne okręgi wyborcze i skazują wyborcę na informacje medialne. Więc najpierw niech ci „głupi wyborcy” mogą wybierać, kogo chcą, niech ich głos będzie decydujący w kwestii wyboru władzy. Najpierw niech proces liczenia głosów będzie jasny i przejrzysty. Niech władzę sprawuje człowiek wybrany w wyborach, a niewyłoniony przez kolegów premier. A narzekać na demokrację można dopiero jak ta demokracja realnie będzie.
No i zmuszony jestem zdementować manipulacje. Chłodny Żółw przedstawił moje słowa w fałszywym świetle. Czy celowo, czy też przez pomyłkę to tylko on wie. Po pierwsze stwierdzenie o tekstach blogerskich trącących głupotą to była aluzja do afery z FYM w roli głównej. Chłodny Żółw był rzecz jasna za bardzo zajęty naginaniem mojej notki do swoich prywatnych wyobrażeń, żeby to zauważyć. Otóż Żółw pisze tak:
Tekst nie wymagałby dłuższego komentarza gdyby nie to, że Autor przypisuje mi sformułowania, których nie użyłem.
(Smakowity cytacik: "Jego mózg już nie szuka prawdziwych powodów sytuacji, tylko ogranicza się do rzucania sloganami. „Demokracja to zawsze zło”, „politycy to zawsze kłamcy”, tego typu debilizmy. „Zawsze”, „nie da się”, „tylko głupcy w to wierzą”. Słowa-klucze obliczone na uniknięcie merytorycznej dyskusji). [źródło]
Przytoczmy, zatem tenże akapit z mojej notki.
Oto jest kliniczny przykład szkodliwego wpływu na mózg życia w realiach III RP. Chłodny Żółw już nie odróżnia tego co jest, od tego co być powinno. Jego mózg już nie szuka prawdziwych powodów sytuacji, tylko ogranicza się do rzucania sloganami. „Demokracja to zawsze zło”, „politycy to zawsze kłamcy”, tego typu debilizmy. „Zawsze”, „nie da się”, „tylko głupcy w to wierzą”. Słowa-klucze obliczone na uniknięcie merytorycznej dyskusji. Czy Chłodny Żółw zadał sobie pytanie, skąd wiadomo, że na pewno każda demokracja, na pewno każdy polityk? Jasne, że nie. Musiałby oderwać się o schematu podłej demokracji i rzetelnie przeanalizować sprawę. A to po prostu nie jest mu na rękę z powodów ideologicznych.
Czy naprawdę tak trudno dostrzec w powyższym krytykę schematów myślowych? Czy Żółw celowo spłyca mój tekst żeby mnie ośmieszyć, czy też jest po prostu mało inteligentny i nie zrozumiał sensu akapitu? A może jest przeczulony na własnym punkcie i zareagował histerycznie na krytykę? Zastanówmy się. Czy Chłodny Żółw postuluje, że demokracja nigdy nie może działać? Ano postuluje!
- demokracja powinna być uznana za szkodliwy bubel
- Dwa filary demokracji to... głupota i chamstwo (ulubiona myśl Szwagra) .
- rozentuzjazmowani niewolnicy demokracji
Chłodny Żółwiu, dlaczego kłamiesz? Zarzucam ci odrzucanie idei demokracji ex cathedra bez analizowania, na ile twoje wyobrażenia demokracji mają coś wspólnego z demokracją w sensie stricte. I dokładnie to robisz, może nie? Dokładnie taki schemat wpierasz na chama w swoich notkach! Lansujesz swoją ZAKŁAMANĄ wizję demokracji niemającą absolutnie nic wspólnego z demokracją, jako taką i twierdzisz, że krytykując tą swoją chorą i wykoślawioną wizję krytykujesz samą ideę demokracji. To tak jakbyś narysował sobie na kartce jak sobie wyobrażasz księżyc a potem coś twierdził w oparciu o rysunek. Mądre to? Skąd, toż to totalny kretynizm. Twoja wizja demokracji to nie demokracja. To twoja wizja. I nic więcej poza tym. Obiektywne zasady demokracji nie zależą od tego, jak je sobie Chłodny Żółw wyobraził ani też od tego co politycy takiej czy innej partii sobie wymyślili. Demokracja jest jedna i obiektywnie zdefiniowana.
Czy Chłodny Żółw postuluje, że nie istnieją uczciwi politycy? Ależ postuluje!
dla ludzi o największych wpływach ("grupa demokratycznie trzymająca władzę") jest to system najlepszy z możliwych
Zauważmy kliniczny objaw fanatycznego zaślepienia: Chłodny Żółw jedną gębą mówi o demokracji, systemie w którym społeczeństwo w pełni świadomie wybiera władzę. Drugą gębą Żółw mówi o zakamuflowanym systemie totalitarnym. To znaczy, że absolutnie to nie społeczeństwo decyduje, tylko decyzja jest społeczeństwu narzucona odgórnie przez szczwanych polityków mających wpływy. Jedno nie da się pogodzić z drugim. Decyzji społeczeństwa nie da się pogodzić z decyzją NARZUCANĄ społeczeństwu. Ale tej rażącej sprzeczności już Chłodny Żółw nie zauważa. Więc wymieńmy idiotyzmy i zdemaskujmy mity.
Idiotyzm nr 1: Podejmowanie decyzji w drodze głosowania to głupota. Eksperyment myślowy. Otóż jest sobie grupa dziesięciu ludzi. Mają podjąć decyzję w jakiejś sprawie. Część z nich jest za wyjściem A, część za wyjściem B. Jakie sytuacje są możliwe?
- Głosują i mniejszość godzi się z decyzją większości lub też władca podejmuje decyzję zgodną z wolą większości.
- Decyzję podejmuje władca, zastraszając lub mordując inaczej myślących.
- Walczą i wygrywa ta opcja, która sterroryzowała oponentów.
Otóż opcja nr 1 opiera się na prostej argumentacji. Jeśli mniejszość się nie pogodzi dobrowolnie, dochodzi do sytuacji nr 3 i mniejszość dostaje w ryj, przegrywając tak czy inaczej. Do tego ze sporymi konsekwencjami, bo konflikt zbrojny dla strony przegranej zazwyczaj kończy się długotrwałą wrogością i represjami ze strony opcji zwycięskiej. Dalej opcja nr 2. Ignorujący wolę większości władca musi podeprzeć się armią i społeczeństwo musi być zastraszone, co eliminuje myśl o zbrojnym podważeniu decyzji władcy. Inaczej zbiera się grupa buntowników i mamy sytuację nr 3. Nie czarujmy się, w sytuacji króla podejmującego decyzje sprzeczne z wolą społeczeństwa nikt nie weźmie na poważnie pierdół o majestacie królewskim jeśli nie stanie za tym majestatem armia zwyrodnialców gotowa rabować, gwałcić i mordować. Trzeciej możliwości chyba nie muszę wyjaśniać. Co z tego wynika? Otóż to w twoim interesie, Chłodny Żółwiu, jest by decyzje podejmowano w drodze głosowania lub też by podejmował je władca opierający się na woli większości obywateli wyrażanej w głosowaniu. Bo przegrane głosowanie w sytuacji nr 1 to najprzyjemniejsza opcja przegranej. W sytuacji nr 2 jako inaczej myślący możesz zostać zamordowany przez siepaczy władcy tak dla postrachu. W sytuacji nr 3 możesz zginąć przy okazji walk.
Idiotyzm nr 2: demokracja prowadzi do zmonopolizowania władzy przez partie z pominięciem woli społeczeństwa. Przepraszam, od kiedy to sprawowanie władzy wyłącznie przez partie jest warunkiem istnienia demokracji? Nie znam takiej zasady. Tak się przyjęło, ale to nie jest warunek konieczny w systemie demokratycznym. Chłodny Żółw jednak kolejny raz wykazuje się brakiem umiejętności niezależnego myślenia. Podano mu na tacy schemat demokracji partyjnej i on go bezrefleksyjnie przyjął, jako jedynie słuszny model demokracji. A ja nie widzę powodu by partie miały jakiekolwiek przywileje, by istniały listy partyjne czy próg wyborczy. Nie widzę powodu, dla którego do Sejmu nie mieliby wchodzić kandydaci po prostu znani w okręgu z działalności społecznej. To jak najbardziej możliwe. Utrudniają to układy i układziki, ale one nie są w żadnym razie częścią demokracji. Przeciwnie, są elementem szkodliwym, który należy zwalczać.
Idiotyzm nr 3: Demokracja opiera się na ogłupianiu społeczeństwa przez media Serio? A w starożytnej Grecji, jakie media ogłupiały obywateli? Gazet nie było, telewizji też, książek też. Wiedzę przekazywano głównie ustnie. I popatrz, demokracja istniała. Czyli już widać totalne nieporozumienie. Po drugie demokracja nie opiera się wbrew manipulacjom Chłodnego Żółwia na decyzji większości tak po prostu. Demokracja opiera się na możliwości wyrobienia sobie zdania przez większość przez wolny dostęp do informacji, a potem na świadomym wyborze. Gdy brak wolnego dostępu do informacji, bo go ogranicza rząd, taki system przestaje być ustrojem demokratycznym.
Idiotyzm nr 4: Demokracja to rządy pijaków i złodziei Przyjmijmy za dobrą monetę absurdalne twierdzenie, że pijacy i złodzieje stanowią większość. Wolisz po głosowaniu pogodzić się z ich wolą czy dostać od nich wpierdol i nadal pod groźbą poderżnięcia ci gardła pogodzić się z ich wolą? Wielki Władca cię obroni? Przy wystarczającej przewadze liczebnej pijaków i złodziei każdy władca sam dostanie wpierdol i też będzie musiał się ugiąć. Dobry przykład to dzieje monarchii w Polsce, gdzie królowie właśnie od szlachty, (czyli generalnie właśnie pijaków, awanturników i bandytów) dostawali niejednokrotnie ciężkie baty. Taki duży chłopiec a takich podstaw nie rozumie. Może u ciebie na podwórku wygrywał w bójkach ten, co miał rację, prawdę i co tam jeszcze. U mnie wygrywał ten, co był najsilniejszy. Albo ten, co miał najwięcej kumpli. Taki jest ten świat i nie ma od tego ucieczki.
Idiotyzm nr 5: Demokracja jest zła, bo w niej nie liczy się, kto ma rację, tylko ilość głosów. A gdy kogoś sąsiedzi uważają za dobrego człowieka to jak rozumiem też absurd i nie ma powodu się tym kierować? No właśnie. Zależy jak się skonstruuje ordynację wyborczą. Zależy, kto, w jakiej sytuacji i przy jakim dostępie do informacji, kogo ocenia. Jeśli ludzie w niewielkim okręgu będą głosować na ludzi znanych w tym okręgu, to będzie dokładnie tak, jak będą chcieli ci ludzie. W takiej sytuacji manipulacje są praktycznie niemożliwe. To źle? A jakbyś tam przyszedł z wojskiem i zaczął mordować w imię wprowadzania jedynie słusznego prawa to byłoby niby lepiej? W zasadzie to teksty Chłodnego Żółwia na temat demokracji momentami nie zasługują na polemikę. Bo ja tam nie widzę jakichkolwiek śladów argumentacji. „Dwa filary demokracji to... głupota i chamstwo”. Skąd wiadomo, że tak? Żółw nie czuje powodów tego uzasadniać. To dogmat, a dogmatów się nie uzasadnia. W ogóle wszystko co pisze Chłodny Żółw ma nieznośnie arbitralny wydźwięk. Bo tak i już. Bo on tak mówi i kropka. Argumenty? Przykłady? Wyjaśnienia? Uściślenia o jaką konkretnie demokrację chodzi, skąd konkretnie on wziął definicje, na czym konkretnie opiera swoją wręcz fanatyczną pewność że jest tak a nie inaczej? A skąd, Chłodny Żółw ich nie potrzebuje. Jego obchodzi tylko rozładowanie swojej chorej nienawiści do demokracji i polityków. I pisząc w tym tonie jeszcze się strasznie dziwi, że kogoś ten fanatyzm drażni i że ludzie słysząc jego argumentację dyskretnie acz wymownie pukają się w czoło.. Rip LunarBird CLH
Ofensywa rosyjskiego wywiadu Moskwa legalnie i nielegalnie powiększa swój potencjał wojenny, a z tym i swoje wpływy. Kreml ma wielkie pieniądze z ropy i gazu. I wydaje je chętnie na zbrojenie i służby. W lutym 2012 r. Władimir Putin obiecał przeznaczyć 775 mld dol. z budżetu na wojsko. Dlaczego? „Aby Rosja czuła się bezpieczna, a nasi partnerzy słuchali uważnie, co nasz kraj ma do powiedzenia” – powiedział. Z jednej strony Moskwa energicznie odbudowuje swoje siły zbrojne, zachęca do inwestycji u siebie, załatwia transfery nowych technologii, a z drugiej osłabia przeciwników tajnymi operacjami. Jak zawsze są to działania strategicznie dopełniające się, zintegrowane. Kreml nie rozróżnia między transakcjami gospodarczymi a operacjami szpiegowskimi. Wszystko jednakowo ma służyć państwu.
Jak za zimnej wojny Była szefowa kontrwywiadu cywilnego USA Michelle van Cleeve stwierdziła niedawno w „The Wall Street Journal”, że natężenie szpiegowania przez Kreml powróciło do poziomu z okresu zimnej wojny. Natomiast jeśli chodzi o przedsięwzięcia aktywne – jak podkreśla inny wysoki stopniem oficer amerykańskiego wywiadu – Moskwa skoncentrowała prawie całą energię na zonie postsowieckiej. Przedsięwzięcia aktywne to wszelkie akcje tajne z wykluczeniem przemocy. Do klasycznego szpiegowania dochodzą operacje wojny politycznej, takie jak m.in. kształtowania percepcji, wojny psychologicznej, wojny gospodarczej, rekrutacji i prowadzenia agentury klasycznej oraz agentury wpływu, oraz dokonywania dezintegracji społeczeństw i grup docelowych, jak również zaszczuwanie wybitnych jednostek w państwach uznanych za wrogie. Operacje w tym zakresie, które uprzednio przeprowadzano głównie na Zachodzie, przerzucono w dużym stopniu do byłych republik i państw bloku. Pod względem natężenia akcji głównym celem Moskwy jest Estonia, następnie Ukraina, po niej Polska, a potem wszystkie inne kraje postkomunistyczne. Operacje te są potrzebne Kremlowi z rozmaitych powodów. Długofalowo chodzi o rewasalizację byłych baraków obozu socjalistycznego i republik sowieckich. Krótkofalowo – o przeszkodzenie w reformach, a więc wzmacnianiu się byłych niewolników, i zapobieżenie powstania niezależnego bloku państw między Bałtykiem a Morzem Czarnym, który byłby zdolny do przeciwstawienia się Moskwie (i Berlinowi), zdolny do samodzielnego partnerstwa z USA. Do tych celów wykorzystuje się wszelkie narzędzia z arsenału sprawowania władzy, a więc głównie broń gospodarczą, propagandową i psychologiczną. Wszystko to wyraża się przedsięwzięciami aktywnymi.
Biały Dom nie stanie Kremlowi okoniem Naturalnie w te klocki starzy wyjadacze z Kremla znacznie przewyższają konkurencję. Jak stwierdził jeden z najbardziej doświadczonych oficerów CIA Jack Dziak, gry szpiegowskie siedzą post-Sowietom we krwi, a Rosja wręcz to „państwo kontrwywiadowcze”. Środki kontrwywiadowcze są najpotężniejszymi narzędziami kontroli społecznej bez potrzeby uciekania się do przemocy. Klucz do zatrzymania post-Sowietów leży w USA. Tylko Ameryka ma środki i ekspertów, aby w pełni przeciwstawić się przedsięwzięciom aktywnym. Co więcej, tylko Waszyngton jest zdolny przejść do ofensywy. Niestety w Białym Domu nie ma ani woli, ani chęci, by stanąć Kremlowi okoniem. A do ludu amerykańskiego informacje o postsowieckim zagrożeniu nie docierają, co powoduje, że nie ma świadomości o zagrożeniu przez Federację Rosyjską, a więc nie ma gniewu i nacisku na demokratycznie wybieranych przedstawicieli. Dlatego elity polityczne USA mogą dalej leniuchować. Przecież jeszcze nie tak dawno niektórzy liberalni senatorzy nawoływali do rozwiązania CIA, nazywając jej działania na polu kontrpostsowieckim „głupiutkimi”. Ponadto sprawy dotyczące zagrożenia ze strony Służby Wniesznej Razwiedki rzadko pojawiają się w mediach. Ostatniego szpiega postsowieckiego w rządzie USA ujęto przecież aż 11 lat temu. Przeprowadzone w 2010 r. aresztowania postsowieckich agentów śpiochów na krótko zwróciły uwagę amerykańskiej prasy, i to w większości w sposób szyderczo-komiczny. To wszystko prowadzi do ignorowania moskiewskiego zagrożenia. Obecnie szpiedzy Moskwy w USA zainteresowani są przede wszystkim szpiegostwem gospodarczym i tajemnicami handlowymi. Głównie chodzi im o sektor prywatny, bo przecież nawet w obronności odpowiednie kontrakty obsługują firmy prywatne. Rosjanie i ich współpracownicy koncentrują się na nowych technologiach.
Ulica szpiegów Kremla w Strzelcach Opolskich Nie trzeba udowadniać, jak wiele Związek Sowiecki zawdzięczał ukradzionym w USA technologiom. Prawie każdy słyszał o siatce Rosenbergów, która zdobyła dla Stalina tajemnice broni nuklearnej (pewnie dlatego do dziś w Strzelcach Opolskich jest ulica Rosenbergów). Steven T. Usdin w pracy „Engineering Communism” (New Haven, CT: Yale University Press, 2005) przytacza wiele innych przykładów. Weźmy choćby uzyskany w czasie II wojny światowej z USA system obrony przeciwpowietrznej z kontrolowanym przez komputer mechanizmem ogniowym, radarem mikrofalowym oraz zapalnikiem zbliżeniowym. Moskwie przekazała go siatka Rosenbergów. System funkcjonował jeszcze w czasie wojny w Iraku w 2003 r. Ale w wielu wypadkach Sowieci po prostu legalnie kupowali pożądane technologie (nie wykluczając naturalnie działań w tym kierunku agentury wpływu i innych sztuczek). Np. w 1981 r. firma Toshiba legalnie sprzedała Moskwie nowoczesną technologię walcowania i mielenia, której elementy oparte były na rozwiązaniach zastosowanych w konstrukcji turbin amerykańskich łodzi podwodnych. Sowieci natychmiast wprowadzili tę wiedzę do swojej broni antyłodziopodwodnej. Transfer technologiczny z Zachodu był po prostu niezbędny, aby czerwona tyrania mogła się utrzymać u władzy. Dzisiejsza Rosja po prostu kontynuuje tradycję sowiecką. Przecież to jest ten sam personel, te same instytucje, ta sama mentalność i ten sam modus operandi. Jeszcze w 1992 r. zastępca szefa kontrwywiadu FBI Wayne Gilbert ostrzegał, że post-KGB-iści „wślizgiwali się do USA, udając turystów i przedsiębiorców zdeterminowani, aby kraść technologie obronne”. Naturalnie legalne transfery technologii pozostają większym zagrożeniem niż operacje szpiegowskie. Na przykład w 2010 r. Francja zgodziła się sprzedać Rosji wodną jednostkę desantową klasy Mistral. Koszt: 750 mln dol. za sztukę. Mistral ma być jednym z kluczowych elementów modernizacji floty postsowieckiej. Część jednostek miała być budowana we Francji. Miejscowe związki zawodowe się ucieszyły, to samo przedsiębiorcy i politycy. Jak tu nie lubić Rosji? Legalne transakcje handlowe są dużo wygodniejsze dla Moskwy, również dlatego, że powodują, iż postrzega się Rosję jako „normalne państwo”. Dlatego władze usilnie zabiegają choćby o przyjęcie FR do Światowej Organizacji Handlowej czy usunięcie niewygodnych zapisów prawa amerykańskiego, takiego jak poprawka Jackson-Vanik, która ogranicza możliwości legalnych transakcji z Rosją ze względu na naruszanie praw człowieka (uchwalona jeszcze w sowieckich czasach). A prawie każdy przecież chciałby sprzedać Moskwie jak najwięcej towarów bez względu na konsekwencje. I powołują się na rzekomy koniec zimnej wojny oraz na mandat moralny. Otóż – jak podał „New York Times” – nawet „wiodące głosy opozycji” domagają się uchylenia poprawki Jackson-Vanik. Marek Jan Chodakiewicz
Tysiące podobnych do księdza Jerzego... 28 czerwca 2012 r. Benedykt XVI podpisał dekrety potwierdzające męczeństwo hiszpańskich duchownych - ofiar wojny domowej w Hiszpanii. Tego dnia zdecydował o beatyfikacji 154 ofiar konfliktu z lat 1936-1939, które zostały zamordowane przez własnych rodaków, zaślepionych nienawiścią do Kościoła i Chrystusa, w imię rewolucyjnych lewicowych ideologii - socjalizmu, komunizmu lub anarchizmu. Wśród nowych męczenników znaleźli się m.in. ks. bp Manuel Borrás Ferré, pomocniczy biskup Tarragony, głównej metropolii kościelnej w Katalonii, oraz brat Agapito Modesto FSC (imię świeckie to Modesto Pamplona Falguera) z zakonu braci szkolnych (inaczej lasalian) i ich 145 towarzyszy - duchownych zakonnych i diecezjalnych z arcybiskupstwa w Tarragonie, którzy zostali zamordowani w różnych okolicznościach między lipcem 1936 a styczniem 1939 roku, a więc niemal przez cały okres trwania wewnętrznego konfliktu na Półwyspie Iberyjskim. Błogosławionym zostanie ogłoszony także Ermenegildo od Wniebowstąpienia (imię świeckie Ermenegildo Iza y Aregita), zamordowany w 1936 r., oraz 5 innych trynitarzy, którzy działali na terenie diecezji Ciudad Real, a także siostra Wiktoria od Jezusa (Francisca Valverde González), członkini Instituto Calasancio de la Divina Pastora, która została zamordowana na początku 1937 w Casillas de Martos w diecezji Jaen.
Błogosławiony biskup Najbardziej znanym spośród tych męczenników jest ks. bp Manuel Borrás Ferré. Był Katalończykiem, urodził się w 1880 r. i w latach 1934-1936 był biskupem tytularnym Tarragony. Pracował w tarragońskiej kurii metropolitalnej i wykładał w tamtejszym seminarium. Był przez 21 lat bliskim współpracownikiem ks. kard. Francisco Vidala y Barraquera, wieloletniego arcybiskupa Tarragony. Pełnił m.in. funkcję jego wikariusza generalnego. Zachowywał jednak bardzo daleko posuniętą pokorę, wielokrotnie podkreślając, że jest jedynie wsparciem dla coraz starszego kardynała. Popierał w pełni linię swego protektora kościelnego, który był w Episkopacie hiszpańskim głównym zwolennikiem poszukiwania za wszelką cenę porozumienia z II Republiką Hiszpańską mimo prowadzonej przez władze republikańskie agresywnej polityki antykościelnej. Zajmował się bieżącymi kontaktami z władzami republikańskimi na terenie diecezji. Także po wybuchu wojny domowej nie poparł powstańców, pozostając lojalny wobec władz republikańskich. Nie przeszkodziło to temu, by już trzy dni po wybuchu walk w ramach niepohamowanej fali prześladowań ks. bp Borrás został wraz z ks. kard. Vidalem i Barraquerem aresztowany. Byli przetrzymywani w klasztorze Poblet, a następnie w Montblanch. Dzięki interwencji władz katalońskich, obawiających się reakcji opinii publicznej, ks. kard. Vidal y Barraquer został uwolniony i odesłany do Włoch, jednak ks. bp Borrás pozostał w więzieniu, a jego los nie zainteresował nikogo z republikańskich oficjeli. Dwa tygodnie później skromnego biskupa wywieziono stamtąd pod pretekstem przewiezienia przed trybunał ludowy, jednak po drodze został rozstrzelany. Ciało hierarchy oblano benzyną i podpalono. Nie da się wykluczyć, że przed śmiercią był torturowany. Oprawcy komentowali, że przed zgonem biskup "ośmielił się ich pobłogosławić". Ciało ks. bp. Borrása - niedające się z całą pewnością zidentyfikować - zostało pochowane w Lilla.
293 w kolejce W tym roku nie były to pierwsze papieskie decyzje dotyczące beatyfikacji męczenników wojny domowej w Hiszpanii. 10 maja Benedykt XVI potwierdził męczeństwo ks. Juana Hugueta y Cardony, 23-letniego kapłana, zamordowanego na Minorce na Balearach przez dowódcę miejscowej milicji ludowej w lipcu 1936 r. za odmowę zbezczeszczenia różańca i medalika, jaki ksiądz miał na sobie. Tego samego dnia za męczenników zostało uznanych także dwóch dominikanów zabitych w październiku 1936 r. na drugim końcu Hiszpanii - w Bilbao, największym mieście przemysłowym Kraju Basków, a także o. Jaime Puig Mirosa, dyrektor szkoły Najświętszej Maryi Panny w Balmes, i 18 zakonników z jego zgromadzenia Synów Świętej Rodziny oraz świecki Sebastian Llorens Tellaroja, którzy zostali zamordowani w latach 1936-1937 na terenie diecezji Barcelona. W 2011 r. zostały potwierdzone dekrety 47 męczenników z Madrytu, 13 kobiet z Walencji oraz 20 męczenników z katalońskiej Leridy, w tym biskupa tej diecezji Salvio Huixa Milarpeixa. Rok wcześniej 16 misjonarzy Najświętszego Serca Maryi oraz 10 karmelitów, 2 księży z diecezji Huesca w Aragonii, 2 franciszkanów oraz 2 księży diecezjalnych tercjarzy franciszkańskich z Murcji. W sumie wraz z czerwcowymi dekretami mamy, więc do czynienia z grupą kolejnych 293 męczenników hiszpańskich, którzy zostaną wkrótce wyniesieni na ołtarze przez Benedykta XVI. Planowana data tej uroczystości to 27 października 2013 roku.
Wcześniejsze beatyfikacje W każdym innym kontekście plan wyniesienia na ołtarze niemal 300 męczenników jakiegoś konfliktu zbrojnego robiłby gigantyczne wrażenie, jednak nie w przypadku dwudziestowiecznej Hiszpanii. Beatyfikacje ofiar hiszpańskich rewolucjonistów rozpoczął Papież Polak pod koniec lat 80. Błogosławiony Jan Paweł II wyniósł na ołtarze 471 męczenników hiszpańskiej wojny domowej w trakcie 10 uroczystości. Pierwsza dokonana przez niego beatyfikacja miała miejsce w marcu 1987 r., gdy została ogłoszona błogosławioną Maria Pilar od św. Franciszka Borgiasza (świeckie imię Jakuba) Martinez Garcia i dwie inne karmelitanki, zamordowane w 1936 r. w Guadalajarze.
Największa beatyfikacja hiszpańskich męczenników dokonana przez bł. Jana Pawła II miała miejsce w Rzymie 11 marca 2001 r., gdy błogosławionymi zostały 233 osoby zamordowane w latach 1936-1938 w różnych miejscach Hiszpanii (oficjalnie zostało to nazwane beatyfikacją Józefa Aparicio Sanza i 232 towarzyszy). Jan Paweł II podczas całego swojego pontyfikatu beatyfikował ogromną liczbę ponad 1300 osób. Z tego ponad 1/3 stanowią właśnie ofiary terroru republikańskiego w Hiszpanii. Podczas pontyfikatu Benedykta XVI odbyły się kolejne 4 beatyfikacje męczenników hiszpańskich. W 2005 r. na ołtarze zostało wyniesionych 8 z nich, zaś w 2007 r. 498 męczenników. Jedna ofiara hiszpańskiej wojny domowej została beatyfikowana w styczniu 2010 r., zaś ostatnia dotychczas beatyfikacja hiszpańskich męczenników odbyła się 17 grudnia 2011 roku. Wówczas na ołtarze został wyniesiony o. Francisco Esteban Lacal wraz z 21 towarzyszami - oblatami maryjnymi, oraz Candido Castan San Jose - świecki, ojciec dwojga dzieci, działacz katolickich związków zawodowych i monarchistyczny radny miasta Pozuelo pod Madrytem. Wszyscy oni zostali aresztowani latem 1936 roku i rozstrzelani podczas seryjnych egzekucji na cmentarzu Aravaca. W sumie dotąd beatyfikowano 1001 ofiar terroru republikańskiego. To wielokrotnie więcej niż w przypadku jakiegokolwiek innego konfliktu zbrojnego czy fali prześladowań. Dla porównania np. polskich ofiar prześladowań podczas II wojny światowej ze strony niemieckich nazistów do tej pory beatyfikowano nieco ponad 100.
Święci męczennicy hiszpańscy 11 spośród błogosławionych męczenników hiszpańskiej wojny domowej zostało także kanonizowanych. W 1999 r. jako pierwsi świętymi zostali ogłoszeni: pasjonista Innocenty od Niepokalanego Poczęcia (Emanuel) Canoura Arnau oraz Cyryl Bertram (Józef) Sanz Tejedor i 8 jego towarzyszy z zakonu braci szkolnych (lasalian). 8 braci szkolnych i pasjonista zostało zamordowanych w miejscowości Turon w Asturii, górniczej prowincji w północnej Hiszpanii. Lasalianie zajmowali się prowadzeniem miejscowej szkoły, w której spowiednikiem był św. Innocenty. Wszyscy zginęli nie podczas samej wojny domowej, lecz w trakcie kierowanego przez socjalistów powstania przeciw legalnemu centroprawicowemu rządowi, tzw. rewolucji asturyjskiej, która miała miejsce niecałe dwa lata przed wybuchem wojny domowej - w październiku 1934 roku. Ciekawostką jest fakt, że wśród tych świętych zakonników znalazł się pierwszy w dziejach kanonizowany Argentyńczyk - br. Benedykt od Jezusa FSC (Hektor Valdivielso Sáez). Dziewiąty kanonizowany w tym procesie brat szkolny - Katalończyk Jakub Hilary Barbal Cosan - poniósł śmierć w innych okolicznościach. Ze względu na postępującą głuchotę pracował głównie fizycznie - był kucharzem. Został aresztowany w sierpniu 1936 r. i był więziony przez kilka miesięcy na specjalnie przystosowanym statku-więzieniu. Postawiono go przez władze republikańskie przed Trybunałem Ludowym i oskarżono m.in. o nauczanie łaciny. W wyniku "procesu" został skazany na śmierć i rozstrzelany w styczniu 1937 roku. Na egzekucję szedł z modlitwą na ustach, a w chwili śmierci przebaczył swoim zabójcom i wzniósł okrzyk: "Przyjaciele, umierać dla Chrystusa znaczy królować!". Natomiast w 2003 r. w Madrycie - podczas pielgrzymki Ojca Świętego do Hiszpanii - bł. Jan Paweł II kanonizował ostatniego ze świętych męczenników - założyciela Instytutu Terezjańskiego ks. Pedro Povedę, karmelitę bosego rozstrzelanego przez republikanów w Madrycie w lipcu 1936 r., kilka dni po wybuchu wojny. Święty Pedro Poveda był teologiem i promotorem wielu duszpasterskich przedsięwzięć skierowanych do ludzi z marginesu społecznego. Szczególnie wspierał katolickie przedsięwzięcia, wysiłki oświatowe, co przyczyniło się zapewne do jego szybkiego aresztowania i rozstrzelania przez republikanów. Jego ostatnie słowa brzmiały: "Jestem kapłanem Chrystusa".
Kim byli? Wśród hiszpańskich męczenników lat 1934-1939 znaleźli się zarówno duchowni, jak i świeccy, kobiety i mężczyźni, młodzi i wiekowi. Pochodzili z różnych części Hiszpanii. Wśród nich było także kilku południowych Amerykanów. Ginęli na terenie całego kraju, wszędzie tam, gdzie sięgały władze republiki - od Balearów na południu, po Kraj Basków i Asturię na północy. Uznani przez Kościół za błogosławionych, stanowią zaledwie część spośród ofiar terroru religijnego, jaki panował po stronie republikańskiej podczas hiszpańskiej wojny domowej, gdy sympatycy i członkowie partii rewolucyjnych (głównie socjalistów i anarchistów, ale także komunistów) przeprowadzali regularne polowania na wierzących i praktykujących katolików. Władze republikańskie zakazały przecież w trakcie wojny wszelkich swobód religijnych - wprowadziły zakaz celebracji liturgicznych, a także prześladowały posiadaczy wszelkiego typu dewocjonaliów. Symboliczny ślad tych praktyk odnajdujemy w powieści zwolennika republiki Ernesta Hemingwaya "Komu bije dzwon", której tytuł nawiązuje do faktu, że kościelne dzwony biły tylko po stronie narodowej, gdyż republikanie zdelegalizowali katolickie nabożeństwa. Wśród ofiar tych masowych prześladowań republikańskich znajduje się np. jedyny w dziejach Kościoła błogosławiony Cygan - Zeferino Perez Malla, zwany El Pele, który w rodzinnym aragońskim miasteczku Barbastro został aresztowany i zamordowany przez lewicowych milicjantów, gdy znaleziono przy nim różaniec. Nie chciał go zbezcześcić nawet za cenę zachowania życia. Ogółem ocenia się, że tylko w latach 1936-1939 z rąk hiszpańskich rewolucjonistów zginęło 13 biskupów, 4184 księży diecezjalnych, 2365 zakonników i 283 zakonnice. We wspomnianej już diecezji Barbastro zamordowano nawet ponad 80 procent księży. Nieznana pozostaje liczba świeckich, którzy zostali zamordowani ze względu na wiarę. W wielu przypadkach mamy bowiem do czynienia z ludźmi znanymi ze swej działalności społecznej lub politycznej, którzy zostali zamordowani przez "inżynierów dusz", i nie jesteśmy w stanie precyzyjnie ustalić, czy o eksterminacji decydowały względy polityczne, czy religijne. Mimo że republikanie - jak mówi się popularnie w Hiszpanii: los rojos ("czerwoni") - wielokrotnie stosowali wobec swych ofiar wyszukane tortury fizyczne i psychiczne, nie odnotowano przypadków apostazji. Anarchistyczny dziennik "Solidaridad obrera" jasno stawiał przed republikanami cel: "Trzeba wyrwać z korzeniami tych ludzi. Kościół powinien zostać całkowicie wytrzebiony z naszej ziemi". Zalecenie to rozumiano dosłownie, widząc w każdym katoliku nosiciela problemu, jakim jest wiara w Boga - postawa, która uniemożliwiała rewolucjonistom dokonanie upragnionej przez nich zmiany kultury i świadomości społecznej. Można tu śmiało mówić o próbie całkowitej eksterminacji katolickich duchownych i elit społecznych, której towarzyszyła gigantyczna niewytłumaczalna racjonalnie nienawiść. Skala represji wobec Kościoła katolickiego, jakie miały miejsce podczas hiszpańskiej wojny domowej, jest rzeczywiście bezprecedensowa i można ją porównać jedynie do skali prześladowań Cerkwi prawosławnej i innych Kościołów chrześcijańskich podczas rewolucji bolszewickiej w Rosji.
Męczeństwo rzeczy Nienawiść do chrześcijaństwa i katolicyzmu nie ograniczała się jedynie do próby wymordowania osób. W przypadku hiszpańskiej wojny domowej mieliśmy także do czynienia ze zjawiskiem nazywanym przez historyków "męczeństwem rzeczy". Systematycznie i konsekwentnie republikanie burzyli kościoły i klasztory, niszczyli obrazy, rzeźby, księgi liturgiczne. Nie oszczędzali nawet zmarłych - otwierano groby, odzierano zmarłych z szat, organizowano świętokradcze procesje, naigrawano się z Mszy... Skalę nienawiści do materialnych pamiątek katolickiego kultu obrazują liczby zniszczonych kościołów - w Walencji, gdzie niedawno odbywał się Światowy Dzień Rodzin, zniszczono całkowicie ponad 800 świątyń. W Barcelonie na kilkaset istniejących kościołów i klasztorów ocalało zaledwie 10, w Madrycie także niemal wszystkie katolickie świątynie zostały zniszczone lub uszkodzone w ciągu zaledwie 3 lat działań wojennych (czy raczej rewolucyjnych).
To nie koniec Jak napisali biskupi hiszpańscy w 2007 roku w specjalnym liście z okazji "masowej" beatyfikacji 498 ofiar: "Jako wspólne cechy nowych męczenników wymienić możemy to, że byli ludźmi wiary i modlitwy, szczególnie skupionymi na Eucharystii oraz pobożności maryjnej. Dlatego, gdy tylko było to możliwe - nawet w więzieniu - odprawiali Msze Święte, przyjmowali Komunię i uciekali się do Najświętszej Maryi Panny poprzez modlitwę różańcową. Byli apostołami i odważnie przyznawali się do tego, że są ludźmi wierzącymi, byli gotowi wpierać i umacniać na duchu swoich towarzyszy więzienia. Odrzucali wszelkie propozycje, które miały oznaczać uchybienie lub wyrzeczenie się wiary katolickiej. Dzielnie znosili tortury i znęcanie się nad nimi, wybaczali swoim prześladowcom i modlili się za nich, a w godzinę śmierci okazywali spokój i głęboki pokój wewnętrzny, wysławiali Boga i głosili to, że jedynym ich Panem jest Chrystus". Ostatnie decyzje Papieża nie oznaczają zakończenia procesów beatyfikacyjnych ofiar tej wojny - wystarczy wejść na strony internetowe hiszpańskich diecezji, by przekonać się, że kolejne setki spraw toczą się bądź na szczeblu diecezjalnym, bądź już w Rzymie. Można się więc spodziewać kolejnych licznych beatyfikacji w nadchodzących latach.
Dr Paweł Skibiński
Ks. Sowa: Zrobiłem o jeden wpis za daleko - Popełniłem błąd. Używając określenia „dzicz PiS-owska”, obraziłem ludzi, których cenię – mówi ks. Kazimierz Sowa. Newsweek: „Dzicz PiS-owska”, „mali mściwi ludzie”, „Jacek Kurski, polityczny kłamczuszek i prymityw”. To są księdza wpisy na Facebooku, które wywołały skandal. „Łagodni” katolicy w rodzaju Tomasza Terlikowskiego całkiem się na księdza obrazili, potępiły księdza „Fronda”, „Uważam Rze”, prawicowe portale. Ale rzeczywiście, skoro w Polsce są felietoniści o ciężkiej ręce, np. Ziemkiewicz, Wildstein, nawet niżej podpisany, to czy podobnego języka muszą jeszcze używać politycy, urzędnicy państwowi, księża? My się za was obrzucamy błotem, wy już nie musicie. Ks. Kazimierz Sowa: Co tu dużo tłumaczyć. Popełniłem błąd. Nie będę udawał, że nic się nie stało. Może jest małym usprawiedliwieniem fakt, że to było działanie w afekcie, pod wpływem impulsu, kiedy zobaczyłem, jak się zachowali europarlamentarzyści PiS najpierw w związku z wystąpieniem o. Rydzyka, a potem po przemówieniu Donalda Tuska podczas inauguracji polskiej prezydencji. Tamte słowa napisałem na mojej stronie na Facebooku w odpowiedzi na inne wpisy, w ogniu dyskusji. A nie w artykule przeznaczonym do publikacji w prasie czy w wypowiedzi na antenie radia albo telewizji.
Newsweek: Czuje się ksiądz kolejną ofiarą nowych technologii? Ks. Kazimierz Sowa: To by było śmieszne tłumaczenie. Nie o to mi chodzi. Dałem się ponieść emocjom. Na pytanie, czy warto przejmować język felietonistów, jak się jest politykiem, urzędnikiem państwowym, a także księdzem, chcę wyraźnie odpowiedzieć, że nie. Posunąłem się o ten jeden czy drugi wpis za daleko. Tyle że wzięcie moich wpisów z Facebooka, wyjęcie ich z kontekstu dyskusji czy nawet kłótni i zrobienie z nich mojej publicystycznej wypowiedzi to także nieuczciwość. Ale kiedy zostały one zebrane przez jeden z portali, sam się przeraziłem i biję się w pierś, że to jest za mocne i za dużo powiedziane. Zwłaszcza że gdy emocje opadną, człowiek nagle uzmysławia sobie, że określeniem „dzicz PiS-owska”, choć odnosiło się do wystąpienia, które uważam za przekroczenie granic, obraziłem ludzi, których w PiS cenię. Nie byłoby mnie takiego, jakim dziś jestem, nie byłoby mojego zaangażowania publicznego, gdyby nie Ryszard Terlecki, którego poznałem jeszcze w latach 80., kiedy był w opozycji. A potem w latach 90. on mnie zaprosił do tworzenia krakowskiego „Czasu”, pokazał zupełnie nowe perspektywy działania. On jest teraz w PiS i choć z wieloma rzeczami, które mówi, się nie zgadzam, to przecież nigdy nie mógłbym go nazwać „dziczą”. A jednak nazwałem i za to przepraszam. To określenie go na pewno zabolało, a nie było to moją intencją. Więc to był mój błąd.
Newsweek: Dlaczego największa i najbardziej masowa nienawiść polityczna wybuchła w końcu między zwolennikami dwóch prawicowych, postsolidarnościowych i w ogromnej części katolickich partii? To jest nienawiść większa nawet niż w latach 80., kiedy ZOMO-wcy i manifestanci się nienawidzili, ale już między szeregowymi członkami Solidarności i PZPR takiej nienawiści nie było, był raczej smutek i wstyd. Ks. Kazimierz Sowa: Nie wiem, nie potrafię tego zrozumieć, nawet jak sam tym emocjom ulegam. Przecież pamiętam, że gdyby nam nie tylko w latach 80., ale nawet na początku lat 90. ktoś powiedział, że za 20 lat w Polsce polityką będą rządzić dwie partie postsolidarnościowe, to takiego wieszcza po rękach byśmy całowali, choć pewnie byśmy mu nie wierzyli. Więc nie wiem, jak z tego, co wtedy wydawało się nam marzeniem, dzisiaj zrobiliśmy piekło. Odpowiedzi można szukać w jednym: akcja równa się reakcji. Jeśli z jednej strony jest próba podejrzewania drugiej strony o nieuczciwość, o zdradę, jeśli ja od ważnych dla mnie ludzi słyszę, że gdy nie głosuję tak samo jak oni, to należę do „narodu kolaborantów”, że realizuję opcję niemiecką, rosyjską, że jestem agentem... i to jest masowe, to we mnie też się wszystko gotuje. Przecież w Polsce, w kraju z taką historią, oskarżenie kogoś o zdradę, o „zaprzedanie się”, zawsze będzie bolało najbardziej. Każdy się rozgrzesza, że jeśli politycy się publicznie okładają mocnymi słowami, to ja mogę wylać emocje na Facebooku w taki sam sposób. Dziś ani jedna, ani druga partia nie zaakceptowały faktu, że bez względu na to, kim w przyszłości będą liderzy PiS czy Platformy, prawicy takiej czy innej, być może długo będziemy mieli do czynienia z dwoma silnymi środowiskami, które będą na siebie skazane, bo jedno nie zdoła drugiego zniszczyć. A tu jest perspektywa zniszczenia, a nie pokonania. I to się nam wszystkim udziela. Nawet księżom. Było mi smutno, kiedy w 2005 roku Donald Tusk przegrał wybory prezydenckie. Znalazłem się wtedy w sali pełnej smutnych ludzi, z których każdy, jak na pogrzebie, podchodził do Tuska i mówił mu, żeby się nie martwił, ale widziałem rozpacz w ich oczach. Wtedy pomyślałem: to jest cena demokracji. I nigdy bym wtedy nie powiedział, że Lech Kaczyński, który zwyciężył, jest zdrajcą, agentem, gorszym Polakiem, że oni są gorszymi katolikami.
Newsweek: Ale mówiono, że są gorszymi demokratami, że ich rządy są końcem demokracji w Polsce.
Ks. Kazimierz Sowa: Nie przypominam sobie, żebym tak wtedy mówił. Do tej pory tak nie mówię i nie będę mówił w przyszłości, że wygrana PiS to koniec demokracji. Bardzo bym nie chciał, żeby PiS znowu w Polsce rządziło, bo moim zdaniem politycy tej partii proponują rzeczy ryzykowne dla kraju. I bardziej jałowe. Ale przecież nie mogę wykluczyć, że kolejne wybory wygra PiS. I co, mam wtedy uznać, że się Polska skończyła? To będzie wyrok demokracji, a nie wynik sfałszowania wyborów, manipulacji, tajnego układu. Tym bardziej nerwy mi stargało to, co najpierw zacząłem słyszeć po wyborach 2007 roku, a jeszcze głośniej i mocniej po katastrofie smoleńskiej. Że ja, mając inne poglądy polityczne, może jestem kolaborantem, może nie Polsce służę, tylko komuś innemu, może nawet katolikiem nie jestem, bo katolik powinien głosować na PiS i uważać, że w Smoleńsku był zamach. Słuchanie czegoś takiego bardzo długo sprawia, że się odpowiada i odpowiada się źle. Obrażając dawnych przyjaciół, tak jak ja obraziłem „PiS-owską dziczą” Ryśka Terleckiego. Ale jest też jedna rzecz, za którą nie będę przepraszał. Czasem czytam, np. w artykułach z „Uważam Rze”, że są księża prześladowani za to, że się opowiadają za PiS, i są księża na świeczniku, chwaleni na „salonie” za to, że się opowiadają po stronie Platformy. Tak jak za komuny byli księża zamykani w więzieniach i kolaboranci, „księża patrioci”. Oczywiście, ja jestem tym współczesnym „księdzem patriotą”. Przecież to nie jest prawda: ani w Kościele, ani poza Kościołem. Raczej w Kościele i poza Kościołem bywa tak, że głośniej słychać ludzi, którzy przegraną wyborczą PiS traktują jako koniec Polski, początek kataklizmu, nawet w kategoriach religijnych. Mówią, że od tego, czy będzie rządziło PiS, zależy istnienie Kościoła. To przecież nieprawda. W normalnej sytuacji, a dziś jest sytuacja normalna, czasem Kościołowi może być pod władzą jakiejś partii łatwiej, a czasem trudniej działać, ale jego przetrwanie w Polsce na pewno nie zależy od tego, która partia wygra, a która przegra. To jest pomieszanie porządków błędne i niepokojące.
Newsweek: W takim razie porozmawiajmy o Kościele. Ksiądz jest ze swoim głośnym zapałem proplatformerskim dziwactwem, bo dzisiaj w Polsce widać głośny Kościół PiS-owski i Kościół milczący, który być może sprzyja Platformie, a raczej trzyma się od wszystkiego z daleka. To daje wrażenie dysproporcji, także na tle politycznych wyborów polskich katolików, którzy przecież nie głosują w większości naPiS. Ks. Kazimierz Sowa: To nie jest wrażenie dysproporcji, taka dysproporcja rzeczywiście istnieje. Powiem więcej: sam kilka lat temu też raczej rezygnowałem z aktywniejszej działalności publicystycznej, bo wcześniej więcej publikowałem w mediach świeckich. Ale dysproporcja, o której pan mówi, zaczęła narastać, jej kulminacją była katastrofa smoleńska, kiedy głos pełnej identyfikacji z projektami politycznymi PiS stał się w Kościele mocny. I to nie tylko wśród księży, którzy wywodzili się ze środowisk PiS-owskich, lecz także u niektórych biskupów, proboszczów, na uczelniach katolickich. Mieliśmy sytuację, kiedy kilku księży z Uniwersytetu Papieskiego wstąpiło do komitetu wyborczego Jarosława Kaczyńskiego. Mogłem sympatyzować z tym czy innym politykiem, ale do komitetu wyborczego polityka czy partii przecież jako ksiądz bym nie wstąpił. Widząc to wszystko, przestałem ukrywać w rozmowach swoje sympatie i polityczne poglądy. W odpowiedzi na to zacząłem słyszeć: „nie wolno!”. To samo przeczytałem po moich wpisach na Facebooku. „Księdzu nie wolno!”. Nie chodzi o to, że nie wolno wyrażać emocji, czasem w sposób brutalny, bo brutalni bywają także ludzie popierający PiS, atakujący Platformę, wciągający w to Kościół, a moim krytykom to nie przeszkadza. To „nie wolno!” odnosiło się do mojego poparcia dla PO. Otóż odpowiadam, że wolno. Wolno księdzu zajmować w kwestiach świeckich jakieś stanowisko, formułować oceny rzeczywistości społecznej, politycznej, ekonomicznej, choć – nie ukrywam – to dość ryzykowne. Tyle że ksiądz nie ma prawa mieszać tego z religią, wciągać do tego autorytetu całego Kościoła. A już całkowicie niedopuszczalne jest głoszenie politycznych poglądów z ambony, podczas liturgii. Można mi wypomnieć takie czy inne wpisy na Facebooku, ale jednego nie: nigdy nie użyłem ambony do wygłaszania poglądów czy określenia sympatii politycznych. Nie zrobię tego, bo w Kościele katolickim, czyli powszechnym, mają prawo znajdować się sympatycy PO, PiS i innych partii. Nie można nikogo wykluczyć tylko dlatego, że głosuje inaczej, niż mi się podoba.
Newsweek: Wielu ludzi Kościoła, także biskupów, twierdzi jednak, że Platforma jest dziś bardziej liberalna, „niebezpiecznie świecka”, a PiS „gwarantuje przetrwanie wiary”. KS. KAZIMIERZ SOWA: Redaktorzy „Frondy” kiedyś do mnie zadzwonili i zapytali o stanowisko w sprawie ustawy o związkach partnerskich. Dziennikarz zdziwił się, że mam poglądy zgodne z nauczaniem Kościoła, „a to takie dziwne jak na osobę, która popiera PO, a nie PiS”. To jest przecież kompletne pomieszanie porządków. Tak się składa, że w Małopolsce, w moim środowisku, bo jestem księdzem diecezji krakowskiej, wielu moich znajomych jest katolikami aktywnymi politycznie. I oni są akurat w Platformie. Mój brat jest w Platformie, brat Darka Rasia, sekretarza kardynała Dziwisza, Ireneusz Raś, także jest w Platformie, co mu się zresztą wytyka, jakby to było grzechem. Powiem szczerze, nawet górnolotnie: z punktu widzenia świadectwa ich życia, które ja doskonale znam, to i z mojego brata, i z Irka Rasia jestem dumny. To są po prostu dobrzy chrześcijanie.
Newsweek: A jak ksiądz się czuje, kiedy słyszy Donalda Tuska mówiącego, że „nie będzie klękał przed księdzem”? Ks. Kazimierz Sowa: Widziałem różnych dziwnych polityków klękających przed księżmi, biskupami, a przed papieżem robili to wręcz manifestacyjnie. Zwłaszcza przy okazji dwóch ostatnich wizyt Jana Pawła II w Polsce, pielgrzymki z 1999 roku za rządów AWS i z 2002 roku za rządów SLD. Donalda Tuska klęczącego przed papieżem też zresztą widziałem w Watykanie, on był wtedy co prawda jeszcze tylko szefem partii. Ale te jego słowa we mnie nie wzbudziły emocji. Z dwóch powodów. Po pierwsze, wiec polityczny rządzi się swoimi prawami. A po drugie, i o wiele ważniejsze, Donald Tusk skontrował tę część zdania bardzo ważną deklaracją: „bo od klękania przed Bogiem jest Kościół”. I ja się bezpieczniej czuję z politykiem, który jak ma sprawę do załatwienia z Panem Bogiem, to idzie do Kościoła i tam się modli, tam uklęknie, niż z takim, który robi teatralne gesty, z udawaną pokorą traktuje wielce szanownego księdza biskupa i równie szanownego księdza proboszcza, ale z daleka czuć w tym polityczną instrumentalizację, która jest na granicy bluźnierstwa. Wiele razy widziałem, jak bardzo instrumentalnie podchodzi się do hierarchów i osób duchownych, zwykle kiedy jakaś partia jest w opałach i próbuje uzyskać przełożenie na owieczki, które później słuchają księdza na kazaniu.
Newsweek: Pamiętamy list biskupów polskich do niemieckich z niezwykłym zdaniem: „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Wtedy Gomułka szalał, Moczar szalał, władza państwowa była źródłem populizmu, a Kościół trzymał standardy. Czemu dziś jest inaczej? Kiedy człowiek Kościoła, o. Rydzyk, mówi o totalitaryzmie w Polsce, o tym, że „nie rządzą tutaj Polacy”, nie ma mocnej odpowiedzi Kościoła.
Ks. Kazimierz Sowa:Mnie też czasem brakuje takiego zdroworozsądkowego, niekoniecznie motywowanego tylko religijnie głosu Kościoła, kiedy czujemy, że jakaś wypowiedź nie tylko jest przesadą, ale po prostu nieprawdą. Czym innym jest przesadna retoryka, wtedy można się spierać, wtedy można milczeć, żeby nie podgrzewać atmosfery. Ale czymś zupełnie innym jest moralny obowiązek ludzi Kościoła, żeby zwrócić uwagę, kiedy coś jest kłamstwem. Obojętnie, czy kłamie polityk świecki, czy człowiek Kościoła. A może tym bardziej, kiedy to człowiek Kościoła. Ale muszę też tu wyraźnie powiedzieć, że takie indywidualne wypowiedzi biskupów są.
Newsweek: Są też indywidualne wypowiedzi biskupów broniące Rydzyka, kiedy on kłamie. Ks. Kazimierz Sowa: Więc odpowiadam, że jeśli stwierdzenie człowieka Kościoła jest kłamstwem, trzeba je kłamstwem nazwać. Polska nie jest totalitarna, rządzą w niej Polacy. Powtórzę to samo zarówno wtedy, kiedy będą w tym kraju rządzić Polacy, na których ja głosuję, jak i wówczas, kiedy będą rządzić Polacy, na których nigdy nie oddałbym głosu.
Rozmawiał Cezary Michalski
PSNH - Infonurt2 : Nie ma się co czepiac x Sowy: Robi swoja robote kliknąłem na wikipedie i oto co wyskoczyło o czym nasz drogi Stanisław M. nie dopisał :..:Kazimierz Sowa (ur. 31 lipca 1965[1] w Libiążu) – polski duchowny rzymskokatolicki, dziennikarz, publicysta, dyrektor Religia.tv. Święcenia kapłańskie przyjął 19 maja 1990 [1]. Absolwent Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie (1990), podyplomowych studiów na kierunku dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim (1996) oraz zarządzania w Wyższej Szkole Biznesu National Louis University w Nowym Sączu (2001)[2][3]. Rezydent parafii rzymskokatolickiej Wszystkich Świętych w Krakowie. Od 1990 związany z mediami. Współpracuje, jako publicysta z tytułami prasowymi: Tygodnikiem Powszechnym, Gazetą Wyborczą, Życiem Warszawy, Wprost i Newsweekiem Polska. Dawniej publikował także na łamach „Gościa Niedzielnego” i „Rzeczpospolitej”. W latach 1995–2005 dziennikarz Radia Plus. W latach 2001–2005 prezes ogólnopolskiej sieci Rozgłośni Radiowych Radia Plus. Od 2007 dyrektor telewizji Religia.tv. Występuje w programach publicystycznych stacji TVN i TVN24, zwłaszcza w Drugim śniadaniu mistrzów. Jest bratem marszałka województwa małopolskiego Marka Sowy
.. no i dodam ze nie jest to na pewno ks. dr. hab. Piotr Natanek, którego nasz boski kardynał też drogi Stanisła D. zdążył ukarać saspensa.. no i dobrze mu tak, po co plecie bajki religijne w obronie swego narodu.. od tego mamy milicje, ss, wojsko premiera Tuska no i naszego prezydenta Bronka (uwaga nie mylić z Bolkiem!!)
25 lipca 2012 "Nie wystarczy urodzić się człowiekiem, trzeba nim być”- uważał prymas Stefan Wyszyński, Prymas Tysiąclecia, książę niezłomny, Sługa Kościoła Powszechnego. A co to znaczy być człowiekiem? Czy tylko nosić zewnętrzne znamiona człowieczeństwa? Czy człowiek, którzy zabija drugiego człowieka z chęci zysku, z powodów ideologicznych, klasowych czy innych- jest nadal człowiekiem? Czy człowiek-posiadający władzę nad innym człowiekiem- gotujący świadomie zły los innym ludziom jest nadal człowiekiem? Czy może już poza człowieczeństwem sam się usytuował..? „Bądź człowiekiem”- często jeden człowiek zwraca się do drugiego człowieka.. Co przez to rozumie? Żeby potraktował go jak bliźniego, ze zrozumieniem, sprawiedliwie.. A czy władza rozsadzając naszą tradycyjną cywilizację, będącą jak skorupa dla żółwia- naszym schronieniem, władza, która wszystko robi , żeby być przeciw nam- zasługuje na miano człowieczeństwa? Czy człowiek musi być niewolnikiem władzy? Czy władza nie powinna stać na straży naszej wolności, a nie nam tę wolność odbierać w każdej dziedzinie życia i administracyjnie wpływać na nasze życie? Kiedyś władza pochodziła od Boga, realizowała Prawo Boże- dzisiaj pochodzi od Ludu, realizuje Prawa Ludzkie. Prawa Ludzkie kłócą się z Prawami Bożymi. Dzisiaj wystarczy zastosować odpowiednią technikę manipulacji, by owładnąć ludem do tego stopnia, że Lud oddaje się władzy demokratycznie przy urnach, oddaje się na pastwę przyszłych rządzących, którzy robią z nim potem co chcą.. Tarmoszą go w pierzu i w smole.. Daliście nam władzę? Teraz władza zrobi z wami co jej się żywnie podoba.. Przecież władza ma przyzwolenie na rządzenie, a nie musi to być rządzenie według obiektywnie istniejących praw naszej cywilizacji- praw moralnych, które są sprawiedliwe dla wszystkich. Władza będzie rządzić według praw ustanawianych przez samą siebie w sposób demokratyczny- czyli przegłosowując natrętnie narzędzia przyszłej represji .Ma przy tym bzika na punkcie równości, która to równość nie istnieje nigdzie w przyrodzie. I nigdzie na świecie. Istnieje w chorych umysłach demokratów.. Pytanie tylko: czy robi to świadomie, czy nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji swoich decyzji? Pani Agnieszka Kozłowska- Rajewicz, pełnomocnik rządu do spraw równego traktowania, zamierza złożyć projekt ustawy- uwaga!- która zobowiąże firmy do składania raportów o wysokości zarobków kobiet i mężczyzn, co ułatwiłoby- zdaniem pani pełnomocnik rządu do spraw równego traktowania- walkę z dyskryminacją płciową kobiet. Pani minister Agnieszka Kozłowska-Rajewicz członek Platformy Obywatelskiej, a gospodarnego poznańskiego podkreśla, że różnice zarobków dla obu płci wahają się od kilkunastu do 30% i są tym wyższe, im wyższe są stanowiska zatrudnionych kobiet i mężczyzn. Pani minister chodzi o to, żeby te zarobki wyrównać administracyjnie, jak nie chcą ich wyrównać sami pracodawcy. Żeby kobieta i mężczyzna na takim samym stanowisku zarabiali tyle samo. Tyle, że nie jest to ta sama kobieta, i nie jest to takie samo stanowisko... Każda kobieta, tak jak i mężczyzna są różni i różnie zachowują się na podobnym stanowisku pracy.. I dlatego pracodawca różnie wycenia ich pracę na podstawie porozumienia obu stron. W końcu każdy podpisuje umowę o pracę bez przymusu, dobrowolnie, jako świadomy człowiek, któremu pomysły demokratów nie pomieszały rozumu.. Z rozumem też oczywiście jest różnie.. Jedni go otrzymali od Pana Boga w nadmiarze, a inni- nieoszacowani- otrzymali go mniej, i różnie go wykorzystują.. Jak niektórych ludzi Pan Bóg chce pokarać, to im ostatecznie rozum odbiera- to sygnał, że powinno się ich zamknąć w domu wariatów- to jest dokładnie tak jak z ekskomuniką. Jest to sygnał, że wolno wymówić posłuszeństwo królowi.. Skoro zwariował.. W demokracji instytucja ekskomuniki nie obowiązuje. A to akurat powinno być, tak jak instytucja Głupka Parlamentarnego w monarchii austriackiej. Rzecznik Ekskomuniki Demokratycznej. NA początku taki rzecznik miałby bardzo wiele pracy, ale po jakimś czasie- po wyeliminowaniu za pomocą ekskomuniki demokratycznej wszystkich wariatów - uspokoiłoby się. Wariatem- w demokracji- może być każdy bez względu na przynależność partyjną i demokratyczną.. I nie można jeszcze publicznie powiedzieć, że jest wariatem, bo demokracja, prawa wariatów, pardon- człowieka i inne takie zabobony niezrozumiałe dla normalnego człowieka. I to każdy na własny rachunek może zostać wariatem, chociaż objawy wariactwa mogą wystąpić później i niekoniecznie od razu - na etapie projektowania głupoty, mogą wystąpić później podczas głosowania, jak również po głosowaniu- obserwując konsekwencje tej głupoty i jej przy tym nie widząc. Pełne zaćmienie demokratyczne.. Już nie wspominając o tych mądrych, którzy akurat w tej sprawie głosowali- odwrotnie. Bo w innych sprawach może być zupełnie odwrotnie, jak to w chaosie demokratycznym, gdzie nikt nie słucha, gdy wszyscy mówią symultanicznie i równolegle z pozostałymi- na przykład podczas dyskusji studyjnych.. Najgorsze jest to, że owoce tego wariactwa spadają potem na nas, którzy za wariatów się nie uważają, zresztą tak jak ci, którzy te wariactwa wymyślają- też za wariatów się nie uważają. Wprost przeciwnie. To elita” tego kraju.”. „Młodzi , wykształceni, z wielkich miast”.. Wcześniej byli jeszcze młodsi, mniej wykształceni, z małych miasteczek i wsi.. Niektórzy pochodzą z głębokiej wsi, gdzie zawsze panował zdrowy rozsądek, bo bliżej natury- to w człowieku jest więcej zdrowego rozsądku.. A bliżej miast, szczególnie w okolicach współczesnych uniwersytetów- to więcej głupoty. Bo głupota podniesiona została do rangi mądrości i zagnieździła się we współczesnych katedrach.. I to ONI decydują dzisiaj co jest mądre, a co głupie.. Mimo, że życie weryfikuje codziennie ich wariackie pomysły.. Ale życie nie ma racji – rację ma demokracja. Jak firmy będą zobowiązane do prowadzenia sprawozdawczości odnośnie wynagrodzenia kobiet i mężczyzn, wzrośnie ilość papieru, i czasu zmarnowanego na prowadzenie tego typu zajęcia, wzrośnie liczba konfliktów pomiędzy kobietami, mężczyznami i szefami- nawet jak kobieta jest szefem, niezależne sądy zostaną zawalone dodatkowymi sprawami i wzrośnie ogólny bałagan, jakby dotychczasowego było mało.. Urząd do spraw równego traktowania po linii płci będzie musiał być rozbudowany, tak jak przyszłe urzędy do równego traktowania ludzi po linii rasy, poglądów politycznych, wzrostu, poziomu intelektualnego, przebytych chorób, niepełnosprawności, dzietności- i tysięcy rzeczy którymi jeden człowiek różni się od drugiego.. I wszystko trzeba będzie wyrównać, tak jak obecne płace, żeby było równiusieńko jak po sznurku.. Ciekawe, jak wyrównają płace na tym samym stanowisku sportowców, celebrytów, gwiazd filmowych.. Żeby nie były od siebie zbytnio zróżnicowane.. A najlepiej, żeby były równe.. Bo równość nie równa się wolność, a jak jest wolność- to nie może być mowy po równości.. Jedno drugie wyklucza.. Albo wolność- albo równość.. Albo kompletna głupota, bo wariactwo- jak najbardziej. Mam coraz większy problem, kto jest jeszcze człowiekiem, a kto nim już nie jest.. Bo wariatkowo coraz większe.. Czy przyjdzie czas, że ludzi normalnych będą zamykać w obozach reedukacyjnych -wariaci, żeby ich przeciągnąć na stronę głupoty? A wariaci będą paradować po ulicach w glorii chwały.. MY w koronach cierniowych normalności, a ONI w czerwonych czapkach” Stańczyka”.. Czy ktoś pomyślał jeszcze dwadzieścia lat temu, na czym polegać będzie tzw. transformacja? To teraz widzi! WJR
Romney wesprze budowę kultu politycznego L. Kaczyńskiego? Szczerski nie ma wątpliwości, że powinien on pojawić się na Wawelu, aby oddać hołd śp. Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu.”......”- Nie wyobrażam sobie, by wizyta republikańskiego kandydata nie uwzględniła tego punktu „Portal Niezależna.pl rozpoczyna akcję, której zadaniem jest przekonanie Mitta Romney’a do oddania na Wawelu hołdu śp. Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu.”....(źródło)
Jednym z największych, niedocenianych jeszcze osiągnięć Jarosława Kaczyńskiego było zbudowanie legendy, kultu politycznego swego brata Lecha Kaczyńskiego. Według Rymkiewicza Jarosław Kaczyński jest najwybitniejszym, a praktycznie jedynym polskim mężem stanu od czasu Piłsudskiego. Zbudowanie pomnika pamięci swego brata świadczy o tym, że poeta miał rację. II Komuna starała się, ba nadal stara narzucić Polakom czczenie „Bolka „Sam Tusk propaguje ten ohydny proceder poniżania Polaków przed groteskowym idolem. Polacy potrzebują personifikacji wartości narodowych, a Jarosław Kaczyński tego dokonał. Pomimo oszalałych reżimowych mediów, pomimo wsparcia niemieckich mediów, jakie otrzymał Tusk w niszczeniu pamięci Lecha Kaczyńskiego, Jarosław podarował narodowi mit, który pomoże mu podźwignąć się z kolan, na jakie go II Komun rzuciła. Jestem przekonany, że Jarosław Kaczyński spocznie kiedyś na Wawelu u boku swego brata. Przypomnę tutaj podły, wulgarny plan Tuska i Palikota. „ To on miał zdecydować o używaniu Janusza Palikota przeciw śp. Lechowi Kaczyńskiemu, tak by – jak mówił sam poseł z Lublina – „zniszczyć fundamenty godnościowe tej prezydentury …..(więcej)
Jak widzimy renegat wydający pismo „Ozon „socjalista lewacki, janczar ideologiczny politycznej poprawności Palikot poniósł całkowita klęskę? Zresztą, co tu dużo mówić. Każdy widzi, jakie „fundamenty godnościowe” reprezentuje sobą agresywna zbieranina polityczna Ruchu Palikota. Niemcy panicznie boją się Polaków, ich ideałów politycznych i podstaw kulturowych, tak różnych od pruskiego zamordyzmu. Największym wrogiem Niemiec jest pamięć, uosabiający ją mit Lecha Kaczyńskiego. Mit, który zakorzenia się coraz bardziej w świadomości społecznej Polaków Przypomnę histerię Niemiec po Zamachu Smoleńskim, instrukcje, jakie media niemieckie dawały w tej sprawie nomenklaturze II Komuny. Mało, kto zdaje sobie sprawę, że Polska, a raczej Obóz Patriotyczny jak go Kaczyński nazwał stanowi przedmurzę stojące na drodze „ Drang nach Osten” socjalizmu totalitarnego, jakim jest polityczna poprawność. Potężna, faktyczna, realna opozycja, jaką stworzył Kaczyński jest ewenementem w Europie, której narody umierają, gnijąc na stojąco. Już w tej chwili najbardziej popularnym imieniem nadawanym w Brukseli dzieciom, chłopcom jest...Muhamed.
Oto jak pisały „zatroskane „ niemieckie media nazajutrz po Zamachu Smoleńskim „Jak ocenia komentator "Sueddeutsche Zeitung", Polska skłania się ku temu, by utwierdzić się teraz w swej "historii cierpienia". "Dlatego katastrofa samolotu z Katynia niesie ze sobą zagrożenie przeistoczenia się w mit narodowej historiografii. Nakłada się tu na siebie zbyt dużo symboliki i tragizmu" - pisze "Sueddeutsche Zeitung" i apeluje: "Tak nie może się stać"…”Według dziennika, tragedii nie wolno nadawać cech mistycznych."Jeśli jest jakaś nadzieja w całym tym cierpieniu, to taka:może uda się teraz to, co nie udawało się od początku III Rzeczpospolitej, wskutek sporów ideologicznych i partyjnych - pojednanie narodu z jego przeszłością, porozumienie społeczeństwa co do postrzegania historii, odpolitycznienie historii" - ocenia dziennik. Dodaje, żepolityka historyczna Lecha Kaczyńskiego dzieliła i czerpała siłę z mitów przeszłości.”…” "Tragedia musi być, zatem przestrogą, by Polska uwolniła się z kajdan własnej historii. Prezydent Kaczyński był niewrażliwy na delikatne sygnały pojednania, które wysłał rosyjski premier Władimir Putin jeszcze przed kilkoma dniami nad grobami (w Katyniu). Zamiast tego Kaczyński chciał prowadzić politykę koncentrującą się na ofiarach, gdy ze swoją delegacją wsiadał do samolot”…” Także "Die Welt" ocenia, żew bólu i żałobie jest też pewna nadzieja. "Zachowanie polskiego premiera i przywódców w Moskwie po katastrofie pokazuje w sposób imponujący, że obie strony dokładają starań, by nie obudziły się stare demony" - pisze "Welt". Dodaje, że także dla Europejczyków, żyjących w oddali, ten element nadziei ma też ważne znaczenie na przyszłość. „....(więcej)
Polsce i Polakom legenda Lecha Kaczyńskiego jest potrzebna, jego kult, do którego uznania zmusi się nawet najpotężniejszych polityków globu podniesie rangę Polski , jej pozycje polityczną . „Portal Niezależna.pl rozpoczyna akcję, której zadaniem jest przekonanie Mitta Romney’a do oddania na Wawelu hołdu śp. Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Pomysłodawcą jest poseł PiS Krzysztof Szczerski, były wiceminister spraw zagranicznych. „ …..”Były gubernator Mitt Romney, kandydat Partii Republikańskiej w amerykańskich wyborach prezydenckich i główny rywal Baracka Obamy, do Polski przyjedzie na dwa dni – 30 i 31 lipca.Nieznany jest jeszcze dokładny plan pobytu Romneya w naszym kraju, ale poseł PiS Krzysztof Szczerski nie ma wątpliwości, żepowinien on pojawić się na Wawelu, aby oddać hołd śp. Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu.”......”- Nie wyobrażam sobie, by wizyta republikańskiego kandydata nie uwzględniła tego punktu - łączy on, jak wspomniałem, elementy moralno-polityczne z pragmatyką polityczną – podkreśla poseł Szczerski. „...(źródło)
Na koniec przypomnę wizje historii Polski i wespół zbudowanej przez Polaków Rzeczpospolitej, jaka podarował Polakom Lech Kaczyński. Teraz on sam, jego imię powiewa na sztandarach polskiego Ruchu Wolnościowego stojącego na drodze nowego socjalizmu totalitarnego, politycznej poprawności. Rafał Ziemkiewicz przypomniał w styczniu 2012 (na łamach „Rzeczypospolitej") o pewnymmiędzynarodowym spotkaniu prezydenta Kaczyńskiego. Przywódcy europejscy, chcąc tam wyrazić życzliwość wobec Polski, uznali, że najlepiej to zrobią deklarując współczucie wobec polskich dziejów, pełnych tragedii i klęsk.„Kaczor" wysłuchał tego spokojnie, po czym zrobił lekko zdziwioną minę i odparł: „Ależ, proszę państwa, nasza historia jest taka, żewpierw zatrzymaliśmy na kilkaset lat ekspansję Niemców ku Wschodowi, później parcie islamu ku Zachodowi, a wreszcie marsz rewolucji bolszewickiej. W międzyczasie stworzyliśmy pierwszą europejską republikę z obieralnym, odpowiedzialnym przed prawem władcą, i z zasadą równouprawnienia religii, a kiedy przyszedł XX wiek, pierwsi stawiliśmy opór Hitlerowi, zmuszając Zachód, by rozprawił się z hitlerowską Rzeszą. Rozprawienie się z Sowietami zostało wszczęte przez polską Solidarność". Jasno widać, że kraj, który stworzył silne fundamenty upadku dwóch największych totalitarnych sys temów XX stulecia — może wszystko, żadne wyzwania mu niestraszne„...(więcej) Marek Mojsiewicz
Bruksela przejrzała Rostowskiego Nad gospodarką krajową i europejską gromadzą się czarne chmury zwiastujące burzę. Polska wkroczy w nią z zadłużeniem przekraczającym 900 mld złotych. Bruksela skorygowała w górę zadłużenie finansów publicznych podawane przez rząd, ale i ona nie wie o wszystkich rządowych zabiegach w celu podretuszowania stanu finansów publicznych. Zadłużenie Polski liczone według metodologii krajowej sięgnie na koniec roku 814 mld zł, a więc około 53 proc. PKB – prognozuje resort finansów. Tymczasem dwa tygodnie temu ministerstwo otrzymało list z Komisji Europejskiej, w którym ta skorygowała w górę jego obliczenia, stosując przyjętą w UE metodologię ESA 95. Według danych Komisji, zadłużenie finansów publicznych Polski na koniec roku wyniesie 866 mld zł, czyli ponad 55 proc. PKB. Skąd ta różnica?
– W sytuacji, kiedy zakładane zadłużenie sektora finansów publicznych według ESA 95 miało wynosić 866 mld zł, oznacza to, że do długu publicznego włączone zostało zadłużenie samorządowe szacowane na 50 mld zł, jednak bez zobowiązań publicznych Krajowego Funduszu Drogowego, które będzie sięgać 43 mld zł – twierdzi dr Cezary Mech, były wiceminister finansów.
– W związku z powyższym Bruksela powinna żądać skorygowania poziomu zadłużenia o zobowiązania Krajowego Funduszu Drogowego, ponieważ jest on elementem sektora finansów publicznych – uważa finansista.
– Szacuję, że całość zadłużenia, bez uwzględnienia olbrzymiego zadłużenia pozabilansowego ZUS w wysokości 2 bln zł, ale z uwzględnieniem zarówno sektora samorządów, jak i KFD, sięgnie na koniec roku 907-909 mld zł, a więc będzie ono wynosiło o 43 mld zł więcej, niż podaje rząd – oblicza. To oznacza, że dług publiczny Polski przekroczy 56 proc. PKB. Produkt krajowy brutto Polski wynosi około 1 bln 550 mld złotych.
Większy dług, nowe zasady – Zadłużenie wymknęło się rządowi spod kontroli, dlatego ostatnio zmienił zasady liczenia długu. Głównym wskaźnikiem nie będzie odtąd zadłużenie na koniec roku, lecz tzw. zadłużenie średnioroczne – twierdzi Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK.
– To czysta kreatywna księgowość, ukoronowanie praktyk, które minister Jacek Rostowski stosuje od dawna, a które polegają na zamiataniu długów pod dywan – ocenia. Oprócz zadłużenia KFD z tytułu wyemitowanych przez fundusz obligacji drogowych, które dziś znajdują się w portfelach funduszy inwestycyjnych, w tym otwartych funduszy emerytalnych, rząd nie uwzględnia także w strukturze długu publicznego liczących 2,5 mld zł zaległości płatniczych w służbie zdrowia z tytułu tzw. nadwykonań. Rząd nie uwzględnia także około 3 mld zł niezapłaconych faktur i roszczeń po stronie podwykonawców, którzy dostarczali surowiec i świadczyli usługi w procesie budowy dróg i autostrad, a którzy wskutek bankructwa głównych wykonawców domagają się swoich należności od państwa. Obliczając wielkość długu publicznego, należałoby też uwzględnić, zdaniem Szewczaka, ubytek 2 mld zł w budżecie ZUS z tytułu niższych wpływów ze składek ubezpieczonych oraz o 1 mld niższe niż zakładano wpływy ze składek do NFZ.
– Największą jednak pozycję, która może zatrząść finansami publicznymi, stanowią gwarancje państwowe szacowane na około 50 mld złotych. Jeśli firma, której udzielono gwarancji, zbankrutuje, za jej zobowiązania odpowiada gwarant, czyli państwo, do wysokości gwarancji – wyjaśnia ekonomista.
Ostre hamowanie Minister Rostowski zapowiadał w maju, że zadłużenie w tym roku zmniejszy się o 25 mld złotych. – Zadłużenie nie tylko nie spadło, lecz wzrosło od początku roku o 36 mld zł – twierdzi Szewczak. Rząd opierał optymizm na dwóch założeniach – utrzymania w Polsce wzrostu gospodarczego i jako takiej stabilizacji strefy euro. Zakładano, że wzrost gospodarczy w kraju w tym roku sięgnie, co najmniej 2,5 proc., a nawet 3 do 4 proc. PKB. Tymczasem gospodarka, po zakończeniu mistrzostw Euro, ostro hamuje, tempo wzrostu siada i w czwartym kwartale tempo wzrostu może spaść do poziomu 1 proc. PKB. Rząd liczył też na stabilizację strefy euro.
– Europejski Bank Centralny zrobi wszystko, łącznie z nieograniczonym wykupem zagrożonych niewypłacalnością obligacji, aby uchronić Europę przed efektem domina – mówił w maju Rostowski. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że strefa euro może się rozpaść w każdej chwili, a Niemcy się na to godzą. Wczoraj, tuż po udzieleniu Hiszpanii nadzwyczajnej pomocy dla banków w wysokości 30 mld euro, rentowność 10-letnich obligacji hiszpańskich wzrosła do 7,56 proc. – z 7,30 proc. w piątek. Na dodatek dwa najbardziej zadłużone regiony hiszpańskie – Walencja i Murcja – nie mogąc już dalej rolować swoich długów, wystąpiły o pomoc do rządu w Madrycie. Eksperci spodziewają się, że za chwilę wystąpi o pomoc Katalonia, region o gospodarce porównywalnej wielkością z Portugalią. Dzisiaj Hiszpania ma przeprowadzić dwie emisje obligacji. Jeśli EBC nie zacznie ich skupować, to eurostrefa przestanie istnieć. Od jakiegoś czasu rozchodzą się także informacje, że trojka wstrzyma transze pomocy dla Grecji. Bez tej pomocy zaś kraj ten już we wrześniu zbankrutuje. EBC zapowiedział, że od jutra nie będzie przyjmował greckich obligacji w zamian za dostarczenie płynności greckim bankom. Rynki wyraźnie tracą wiarę, że Niemcy pomogą krajom strefy euro. Niemcy zaś nadal korzystają na kryzysie. W czasie, gdy inni toną, niemieckie obligacje 10-letnie sprzedają się świetnie przy rentownościach 1,13 procent. Berlin prowadzi brutalną grę, stawiając sąsiadom ultimatum: oddajcie się pod naszą kontrolę, inaczej pozwolimy na rozpad euro. W tej sytuacji problem nadmiernego zadłużenia Polski i deficytu ujawnia się z całą mocą. – Bankructwo Hiszpanii spowoduje osłabienie złotego i wzrost rentowności polskich obligacji, a więc wpłynie na radykalny wzrost naszego zadłużenia – przewiduje Janusz Szewczak. Małgorzata Goss
Opłaty koncesyjne w ustawie Prawo i Sprawiedliwość wniosło do laski marszałkowskiej projekt nowelizacji ustawy medialnej w zakresie opłat koncesyjnych, który wiernie powtarza przepisy rozporządzenia KRRiT. Jeśli Sejm nie uchwali ustawy na tym posiedzeniu, budżet straci miliony złotych należne za koncesje. PiS zgłosiło wczoraj projekt ustawy nowelizującej ustawę o radiofonii i telewizji w zakresie opłat za koncesje radiowo-telewizyjne. Projekt ma na celu wykonanie wyroku Trybunału Konstytucyjnego z lipca ub.r., w którym Trybunał uznał za niekonstytucyjny art. 40 ust. 2 ustawy medialnej i nakazał zamieścić w niej szczegółowe przepisy o opłatach koncesyjnych. Dotychczas przepisy szczegółowe dotyczące opłat znajdowały się w rozporządzeniu KRRiT z 2000 roku.
- Projekt PiS przenosi przepisy z rozporządzenia Krajowej Rady do ustawy o radiofonii i telewizji, bez wprowadzania do nich żadnych zmian - powiedział "Naszemu Dziennikowi" europoseł Janusz Wojciechowski, były prezes NIK i sędzia Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Klub PiS - w jego ocenie - usiłuje ratować sytuację, ponieważ zachodzi obawa, że budżet państwa może nie otrzymać pieniędzy za koncesje.
- Jest wielce prawdopodobne, że "operacja multipleks" polegała na tym, aby rozdać koncesje przyjaciołom politycznym i na dodatek, żeby nie musieli za to płacić ani grosza - twierdzi Wojciechowski. W jego opinii, utrzymanie opłat koncesyjnych w dotychczasowym kształcie jest jedynym zasadnym rozwiązaniem w sytuacji, gdy proces cyfryzacji i przyznawanie koncesji na multipleksy cyfrowe jest w toku, a koncesjonariuszom rozłożono opłaty koncesyjne na raty.
- Opłaty koncesyjne zostały nałożone i rozłożone na raty w oparciu o aktualne przepisy, a nowa ustawa w zakresie, w jakim zmieni przepisy, nie będzie mogła działać wstecz. Dlatego najbezpieczniej dla finansów państwa będzie nie zmieniać zasad płacenia za koncesje - podkreśla prawnik. Znowelizowana ustawa musi wejść w życie najpóźniej 3 sierpnia. Inaczej przepisy o opłatach koncesyjnych stracą ważność, jako niezgodne z Konstytucją i koncesjonariusze zostaną zwolnieni z opłat. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji tylko w ubiegłym roku rozłożyła na raty 63 mln zł opłat koncesyjnych, które powinny być wniesione do budżetu. Największymi beneficjentami tej decyzji są świeżo upieczeni komercyjni nadawcy na MUX-1, którym Rada rozłożyła wielomilionowe należności na 93-114 rat z 10-letnim terminem spłaty. NIK uznała tę decyzję za niegospodarność i działanie na szkodę Skarbu Państwa. Projekt PiS będzie konkurował w Sejmie z projektem Senatu, który zmienia przepisy o opłatach koncesyjnych w taki sposób, aby dostosować je do wcześniejszych pozaprawnych działań Krajowej Rady. Bezpodstawne rozłożenie komercyjnym spółkom na raty wielomilionowych opłat, które powinny wpłynąć do budżetu, stało się przyczynkiem do skierowania wniosku do prokuratury o ściganie karne członków KRRiT.Małgorzata Goss
Prefekt Kongregacji Nauki Wiary o rozmowach z Bractwem św. Piusa X: Warunkiem zjednoczenia z Rzymem jest uznanie nauki II Soboru Watykańskiego Warunkiem zjednoczenia Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X z Rzymem jest uznanie przez jego członków nauki II Soboru Watykańskiego – stwierdził w wywiadzie opublikowanym 21 lipca w dzienniku “Sueddeutsche Zeitung” nowy prefekt Kongregacji Nauki Wiary, a zarazem przewodniczący Papieskiej Komisji „Ecclesia Dei”, abp Gerhard Ludwig Mueller. Abp Mueller podkreślił, iż soborowa nauka o wolności religijnej, relacji z judaizmem oraz prawach człowieka posiada implikacje dogmatyczne i niemożliwe jest jej odrzucenie bez szkody dla wiary katolickiej. Zaznaczył, że w obecnej sytuacji postawa Rzymu jest jasna i oczekuje on na oficjalne stanowisko Bractwa Kapłańskiego św. Piusa X. Jednocześnie odrzucił, jako bezpodstawne głosy jakoby Benedykt XVI pragnął włączyć członków Bractwa w struktury Kościoła, ale przeciwna jest temu Kongregacja Nauki Wiary. Zdaniem abp. Muellera wydziały teologii i teologowie nazbyt często angażują się w dyskusje na tematy drugorzędne, natomiast ich głównym zadaniem jest wielki spór z ateistycznym i zlaicyzowanym stylem życia. Za KAI
http://www.pch24.pl
Co to, arcybiskupie Mueller, znaczy “implikacje dogmatyczne”? Dlaczego odrzucenie ewidentnych herezji ma być szkodliwe dla wiary katolickiej? Może Jego Eminencji pomylił się (nie bez udziału świadomości) katolicyzm z judaizmem?
Admin.
Przygotowania do podmianki? Co tu dużo mówić: pan redaktor Adam Michnik zapoczątkował w naszym nieszczęśliwym kraju nową, świecką tradycję. To znaczy – co najmniej kilka nowych świeckich tradycji, a wśród nich również skryte nagrywanie rozmów. Jak pamiętamy, w roku 2002 do redaktora Michnika przyszedł Lew Rywin – dobry kupiec – z interesem. Chodziło o 17,5 mln dolarów za ułatwienie kupna za psie pieniądze “Polsatu”, który na tamtym etapie dziejowym był wyznaczony do rozdrapania. Ale pan red. Michnik – jeszcze lepszy kupiec! On sobie wykombinował, że jak on Rywina nagra, a potem tym nagraniem będzie straszył premiera Millera, to premier Miller dla świętego spokoju odda mu “Polsat” darmo. No to, po co on ma płacić Rywinu 17,5 mln dolarów? Nu? Ale premier Miller – jeszcze lepszy kupiec! On sobie z kolei wykombinował, że jak on przynajmniej przez pół roku będzie redaktoru Michniku lał miód w uszy i w ten sposób go przetrzyma, to potem redaktor może mu, jak to mówią - skoczyć. I tak się właśnie stało; redaktor Michnik dopiero w grudniu się zorientował, że przez chytrego premiera Millera został zrobiony w konia i wprawdzie narobił klangoru, ale przed sejmową komisją śledczą co rusz musiał chronić się za murami sławnej “tajemnicy dziennikarskiej”, ścierając z siebie w ten sposób słynny puszek niewinności. Cała Polska zobaczyła, że z pana redaktora taki sam filut, jak wszyscy inni, a tylko częściej drapuje się w sprezentowany jeszcze przez generała Kiszczaka kostium autorytetu moralnego. Ale to już historia, chociaż warto przypomnieć, że wskutek ujawnienia tych mechanizmów rozkradania Rzeczypospolitej przez tak zwane elity, nastąpiła dekompozycja wśród figurantów piastujących zewnętrzne znamiona władzy, wskutek czego bezpieczniackie watahy musiały czasowo przejść na ręczne sterowanie państwem. Przybrało to postać rządu premiera Belki, szczęśliwego posiadacza aż dwóch pseudonimów operacyjnych, który – chociaż nie przyznawało się do niego żadne ugrupowanie parlamentarne – rządził sobie jak gdyby nigdy nic. Nieomylny to znak, że tak naprawdę, to ten cały parlament do rządzenia państwem nie jest wcale potrzebny – ale skoro panowie z miasta mają takie gusło, że ma być demokracja, to co to komu szkodzi ją zaaranżować? “Zgoda, ja mogę być leberał, tylko wy o tem mnie powiedzcie!” – wyjaśniał Towarzysz Szmaciak. Przypominam o tym wszystkim, bo właśnie mamy nową sensację; pan Władysław Łukasik, były szef Agencji Rynku Rolnego, przyszedł do Władysława Serafina, szefa Kółek i Organizacji Rolniczych i w krótkich, żołnierskich słowach opowiedział mu, jak to koledzy rzuceni przez partię na różne odpowiedzialne odcinki doją Rzeczpospolitą. Żadna to rewelacja; jeszcze przed wojną Cat-Mackiewicz podawał niezawodną receptę na partię polityczną: trzeba skompletować klikę, to znaczy, pardon – oczywiście elitę, no i program. Jeśli chodzi o PSL, to ma on ten sam program od 100 lat: opanować kilka resortów, a przynajmniej – resort rolnictwa, bo wiadomo; najcięższa jest dola chłopa – i doić Rzeczpospolitą! Dzięki temu Polskie Stronnictwo Ludowe ma nie tylko stuprocentową, a w porywach nawet większą zdolność koalicyjną, owocnie uczestnicząc w prawie wszystkich rządach III Rzeczypospolitej. Pokorne cielę dwie matki ssie, zgoda buduje, niezgoda rujnuje – ileż to ludowych mądrości można by przytoczyć gwoli zilustrowania strategii ruchu ludowego! Ale na tym świecie pełnym złości nigdy nie dość jest przezorności. Jeszcze nie ucichły echa apelu rządu, by drobni akcjonariusze nie sprzedawali ruskim szachistom akcji Zakładów Azotowych w Tarnowie, a już “Puls Biznesu”, jak to się mówi, “dotarł” do nagrania rozmowy między panem Łukasikiem i Serafinem. Warto tedy przypomnieć, że podobnie dziennik “Dziennik” “dotarł” do tajnych zeznań Petera Vogla – że to niby jakiś Turek ukradł generałowi Gromosławowi Czempińskiemu ze szwajcarskiego konta milion, czy może nawet dwa miliony dolarów – a generał nawet tego nie zauważył. Teraz, po śmierci generała Petelickiego, do której doszło bez udziału osób trzecich, generał Czempiński śpiewa już z właściwego klucza, ale wtedy światło nie było jeszcze tak dokładnie oddzielone od ciemności, jak teraz. Toteż wkrótce potem “Rzeczpospolita” też “dotarła” do tajnych nagrań stenogramów podsłuchów rozmów Rycha, Zbycha i Zdzicha, co to namawiali się na cmentarzu, jak trzymać nogi w kałamarzu – z czego narodziła się afera hazardowa, która tyle zamieszania wprowadziła w szeregach elity, zagradzając premieru Tusku drogę do prezydentury. Zatem za pośrednictwem “Pulsu Biznesu” wicepremier Pawlak otrzymał pierwsze poważne ostrzeżenie – co, nawiasem mówiąc, pokazuje, że leninowskie normy życia partyjnego na odcinku organizatorskiej funkcji prasy są w naszym nieszczęśliwym kraju nadal respektowane mimo sławnej transformacji ustrojowej. Takie ostrzeżenie wicepremieru Pawlaku z pewnością się przyda, zwłaszcza w sytuacji, gdy zbliża się moment decyzji w sprawie podmianki Platformy Obywatelskiej, pod którą podłożona została mina w postaci zapładniania w szklance. Tamtejsi Umiłowani Przywódcy mają w związku z tym szalony dysonans poznawczy – czy ostentacyjnie zdradzić wiarę Chrystusową, ale zachować alimenty, czy też jednak, na wszelki wypadek, zachować pozory. Tak to czekiści ćwiczą naszych Umiłowanych Przywódców w giętkości – a poza tym trzeba przecież zawczasu wytypować winowajcę tych wszystkich osiągnięć i Platforma nadaje się do odegrania tej roli jak mało, kto. Ponieważ znaki na niebie i ziemi wskazują, że gwiazda biłgorajskiego filozofa chyba już się wypaliła, trzeba PSL-owi przypomnieć, skąd wyrastają mu nogi, żeby nie próbował swojej słynnej stuprocentowej zdolności koalicyjnej wyceniać zbyt wysoko, kiedy przyjdzie, co, do czego, to znaczy – kiedy przyjdzie Pawlak do Millera, który podmiankę będzie realizował. SM
Dowcipy Gowina JE Jarosław Gowin jest bardzo rozsądnym politykiem. Dlatego należy słuchać tego, co mówi. W radiowej Trójce odniósł się choćby do ujawnionych nagrań z wyjazdowego posiedzenia klubu PO. Powiedział, że "zawiodło koleżeństwo". O co chodzi? O to, że ujawniono, iż JE Tusk na zamkniętych zebraniach mówi, że trzeba przygotować się na trudne czasy, bo gospodarka się wali. A wyborcom mówi o ogromnych sukcesach i świetlanych perspektywach. Przypominam, że parę tygodni temu p. Urban powiedział, iż PO jest kontynuacją PRL-u. Miał rację. Szefowie PZPR postępowali dokładnie tak samo. Wywiad dotyczył jednak ujawnionych taśm afery "przychodzi Łukasik do Serafina". Min. Gowin powiedział tu: "na ujawnieniu tych taśm tracą nie poszczególne partie, a politycy w ogóle". Prawda, ale nie do końca. Tracą tylko politycy głoszący demokrację. Politycy tacy jak ja, od 40 lat mówiący, że demokracja to rządy złodziei - zyskują. Minister powiedział też: "To jest problem całej polskiej polityki - bo jeśli cokolwiek z tego, o czym tam jest mowa, znajdzie potwierdzenie w rzeczywistości, to będzie to dowód na to, że nie udało nam się wyplenić do końca nepotyzmu i kolesiostwa". A to już jest dowcip. Jak jest demokracja i socjalizm, korupcja być MUSI. Tylko za PRL-u ukradło się cement z budowy czy papier toaletowy. PiS-owcy kradli też względnie mało. PSL też nie tak wiele: cała ta afera to kilkadziesiąt milionów. Dopiero z Brukseli przyszły przykłady, że kraść można miliardy. To stamtąd płynie zaraza. UE to impreza pod hasłem: "Aferzyści wszystkich krajów łączcie się!". Jak Unia długa i szeroka odbywają się dziennie setki takich narad, gdzie rozkrada się miliony Eurosów. Narady są w stylu: "Polska da 8 miliardów dla ratowania Grecji - Tusk dostanie w UE posadę za 50 000 miesięcznie". Ale nie złotych: urosów. Przed tygodniem pisałem: kto może, ten kradnie. Grabie grabią DO siebie. I jedyny na to sposób, to nie zmiana świń przy korycie, tylko LIKWIDACJA KORYTA. Zmniejszyć aparat z 639 000 do 900 (to możliwe!) urzędników i pozwolić, by o wszystkim decydowali ludzie. Czyli MY. A nie ONI. A czy to możliwe? W PRL-u władza zatwierdzała nawet menu w restauracjach. Dziś tego nie robi i jedzenie jest tam znacznie lepsze. Bo knajpiarz boi się, że jeśli poda niesmaczne, to ludzie pójdą do konkurencji. I dokładnie tak samo można zlikwidować Ministerstwo Zdrowia, a także Ministerstwo Gospodarki czy Rolnictwa. Czy chłop bez ministra nie wie, jak orać, siać i żąć? Gdy Królestwo Polskie sięgało aż za Smoleńsk, miało 500 urzędników. I jakoś potrafili rządzić. Chociaż nie mieli ani jednego komputera czy choćby kserokopiarki. Może właśnie dlatego... JKM
Największy skarb Bałtyku odnaleziony 20 lat poszukiwań, setki przeanalizowanych starych map, kart historii i tysiące nurkowań. Skarb pełen cennych monet wartych miliony został właśnie znaleziony przez płetwonurków w Bałtyku. Okazało się, że spoczywał on na odkrytym rok temu galeonie Mars - największym XVI-wiecznym okręcie wojennym świata. Mars był w XVI wieku najpotężniejszym galeonem świata, będącym w służbie Królestwa Szwecji. 107 ogromnych dział, 800 osób załogi i 1800 ton wyporności czyniły go obiektem niezatapialnym. Jednak w maju 1563 roku - po 2 dniach pościgu i bitwy morskiej - na Marsie nastąpił wybuch, który spowodował błyskawiczne zatonięcie jednostki, a okręt zniknął na 450 lat. Nurkowie od lat starali się odkryć tę największą zagadkę Bałtyku. Ostatecznie udało się to Richardowi Lundgrenowi ze Szwecji i natychmiast powstał globalny projekt inwentaryzacji oraz ochrony Marsa. Właśnie zakończył się pierwszy etap prac, który ujawnił, że na wraku spoczywa ogromny skarb. Znalezisko okazało się na tyle ważne, że płetwonurków odwiedził sam król Szwecji - Karol XVI Gustaw, który własnoręcznie podpisał się na skrzynce, do której układano wydobywane z wraku kosztowności.
- To sprawa bezprecedensowa w historii - zdradził obecny na miejscu dyplomata - król jeszcze nigdy jeszcze nie podpisał się pod nieoficjalnym pismem.
Skarbem zajmują się najlepsi płetwonurkowie Wrak leży na 73 metrach, 10 mil od wyspy Olandia i z uwagi na liczne bogactwa jest obecnie pilnie strzeżonym obiektem (szacuje się ponad 4 tysiące samych monet). W projekcie uczestniczy prawdziwa śmietanka najlepszych płetwonurków z całego świata. Polskę reprezentuje jeden z najwybitniejszych płetwonurków wrakowych na Bałtyku - Tomasz Stachura, który ma już na swoim koncie wiele odkryć.
- Przyznam, że jeszcze nigdy nie miałem okazji brać udziału w tak niesamowitym projekcie. Ogromna ilość środków i sprzętu, możliwość rozmowy z królem Szwecji, a przede wszystkim świadomość znaczenia przedsięwzięcia, w którym mam okazję uczestniczyć to niesamowita przygoda - potwierdza odkrywca.
To nie koniec projektu Tomek, który na Bałtyku nurkuje już ponad 25 lat, uczestniczył już w podobnych ekspedycjach - brał udział m.in. w inwentaryzacji największego wraku Bałtyku - niemieckiego lotniskowca Graff Zeppelin, rok temu odnalazł z przyjaciółmi zaginiony wrak Akademik Karpiński, jako pierwszy dotarł też do XVI-wiecznego żaglowca Sea Horse przy Aladach na głębokości 105 m. Galerie z tych wypraw dostępne są na
Projekt inwentaryzacji i ochrony Marsa został podzielony na 3 etapy. W pierwszym - zakończonym przed kilkoma dniami - wykonano dokumentację fotograficzną oraz wydobyto część skarbu. Następny odbędzie się we wrześniu, a finał planowany w przyszłym roku ma zakończyć się wydaniem albumu z animacją w 3D, która umożliwi wirtualne zwiedzanie wraku tego najpotężniejszego okrętu XVI wieku.
INTERIA.PL
"O take Polske" IM chodziło; dokładnie! I relacja z konferencji: W komentarzu do informacji:
tw_1: napisał: O"take Polskę" chodziło?
W czasie rejestracji Solidarności, 10 listopada 1980 roku Lech Wałęsa stwierdził:
„Nie kwestionujemy socjalizmu. Na pewno nie wrócimy do kapitalizmu, ani nie skopiujemy żadnego wzoru zachodniego, bo to jest Polska i chcemy mieć rozwiązania polskie…. Niech panowie zapiszą, że nie będziemy wysuwać programów politycznych, a w żadnym przypadku ich realizować”
„Tworząc nowe, niezależne, samorządne związki zawodowe, MKS stwierdza, że będą one bronić społecznych i materialnych interesów pracowników i nie zamierzają pełnić roli partii politycznej. Stoją one na gruncie zasad społecznej własności środków produkcji stanowiących podstawę istniejącego w Polsce ustroju socjalistycznego...(-)... , dążą one do zapewnienia ludziom pracy odpowiednich środków kontroli, wyrażania opinii i obrony swych interesów”.Właśnie tak! Kto ma pretensje do p. Lecha Wałęsy, niech ma pretensje do siebie, że nie czytał. Tak właśnie agent „Bolek” widział Polskę: socjalistyczną, w ramach Związku Socjalistycznych Republik Europejskich. I związki zawodowe, które „bez żadnych programów” po prostu do spółki ze związkami przedsiębiorców bezlitośnie rabują szarego człowieka.
Proszę popatrzeć, jak robi to związek zawodowy rolników, czyli PSL! Jedyne, co w zapowiedzi p. Wałęsy jest nieprawdą, to zapewnienie: „nie skopiujemy żadnego wzoru zachodniego”. Z tym, że wtedy przez rozwiązania „zachodnie” rozumiało się kapitalizm – więc skoro władzę w Brukseli (i w Waszyngtonie!) przejęła teraz Czerwona Hołota, to już można kopiować. Tak samo jak polscy Żydzi nie czytali "Mein Kampf" tak samo polscy zwolennicy kapitalizmu nie czytali, co mówi "Bolek". Myśleli, że "Solidarność" będzie budowała kapitalizm - bo chcieli w to wierzyć. A przecież każdy związek zawodowy to ostoja socjalizmu. Kiedy wreszcie ludzie to zrozumieją? JKM
Święto zdrajców 22 lipca – dzień ogłoszenia Manifestu Polskiego PKWN był symboliczną datą wprowadzenia systemu komunistycznego nad Wisłą. Z tej okazji od 1945 do 1989 roku, przez 45 lat dzień ten był świętem państwowym. Twórcy PKWN Stalinowi chodziło o utworzenie konkurencyjnej dla rządu RP, struktury władzy na terenach zajętych przez armię sowiecką. Formalnie miała to być polska inicjatywa, gdyż jak Stalin napisał w liście do Churchilla 23 lipca 1944 roku: „Nie chcemy wtrącać się do wewnętrznych spraw Polski (…). Dlatego też uznaliśmy za konieczne nawiązać kontakt z Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego (…). Nie znaleźliśmy w Polsce żadnych innych sił, które mogłyby stworzyć polską administrację. Tak zwane organizacje podziemne, kierowane przez Rząd Polski w Londynie, okazały się efemerydami, pozbawionymi wpływów”. Z okazji święta 22 lipca przyznawano nagrody, wręczano ordery i odznaczenia. Tego dnia władze komunistyczne organizowały uroczyste akademie, festyny, wystawy i zawody sportowe. Tego dnia uroczyście oddawano nowe obiekty – inwestycje komunikacyjne, fabryki, szpitale, szkoły i domy. Wszystkie uroczystości związane z tym świętem były starannie przygotowywane, chodziło o wytworzenie w ludziach przekonania, iż uczestniczą w wydarzeniach wielkiej wagi, Najważniejsze decyzje dotyczące przebiegu uroczystości przygotowywane były w pionie ideologiczno-propagandowym KC PZPR, a ostateczną decyzję podejmowało Biuro Polityczne KC partii. W 1945 roku obchodom w różnych miastach towarzyszyły uroczyste mszy polowe, w których uczestniczyli najwyżsi przywódcy komunistyczni. Po sfałszowanych wyborach 1947 roku, w wyniku których komuniści uzyskali pełnię władzy, uroczystości przybrały nową formę, w której nie mogło być miejsca na jakiekolwiek odstępstwa od pryncypiów ideologicznych. Po 1956 roku obchody utraciły swój bojowy charakter i przekształciły się w święto rodzinne – władze organizowały liczne konkursy, festyny i koncerty, na których zachęcano do zabawy i wypoczynku. Zupełnie odmienny charakter miały jednak obchody 30-lecia PRL, do których przygotowania rozpoczęły się już jesienią 1973 roku. W celu „zagwarantowania właściwego przebiegu obchodów XXX-lecia PRL oraz kierowania całokształtem prac” powołano specjalny zespół BP KC PZPR, w skład, którego weszli m.in. Szydlak, Tejchman, Kępa, Łukaszewicz, Żandarowski, Kraśko i Werblan. Scentralizowanie decyzji w rękach ww. zespołu miało zapewnić „właściwy” charakter uroczystości i ograniczyć liczbę lokalnych inicjatyw, które mogły „wprowadzić niepożądany element świętowania i odwrócić uwagę społeczeństwa od zasadniczych problemów i zadań społeczno-gospodarczych roku 1974. Nadmierne organizowanie lokalnych uroczystości jubileuszowych nie będzie również sprzyjać należytemu upowszechnianiu zasadniczych treści ideowowychowawczych i społeczno-politycznych związanych z powstanie, rozwojem i perspektywą rozwoju Polski Ludowej”. Zwracano także uwagę, na „jakość” pamiątek produkowanych z okazji rocznicy i przestrzegano, aby „obok wartościowych pamiątek nie wypuszczono na rynek zwyczajnej tandety, jak pstrokate torby z plastiku, mało przydatne, brzydkie kasetki, itd., a wszystko z białym orłem, konturem granic Polski i ozdobami o podobnym charakterze”. Wielką rolę przykładano do propagandy prasowej, radio-telewizyjnej oraz wizualnej w okresie poprzedzającym uroczystości. Działalność środków masowego przekazu miała koncentrować się na edukacji historycznej społeczeństwa, „kształtowaniu nawyków i umiejętności myślenia kategoriami politycznymi i patriotycznymi”. Chodziło oczywiście o pokazanie, iż podjęta w 1944 roku zmiana ustroju doprowadziła do rozwiązania wszelkich problemów Polski oraz umocniła jej pozycję w świecie. Zalecano, więc, aby prasa, radio i telewizja stworzyły klimat szacunku, uznania i wdzięczności dla budowniczych Polski Ludowej. Należeli do nich m.in.: Paweł Finder, Marceli Nowotko, Bolesław Bierut, Małgorzata Fornalska, Aleksander Zawadzki, Oskar Lange, Franciszek Jóźwiak, Edward Gierek, Henryk jabłoński i Piotr Jaroszewicz. Oczywiście największą uwagę poświęcono trzem ostatnim, ze szczególnym uwypukleniem zasług I sekretarza, któremu poświęcono specjalny film dokumentalny oraz szereg reportaży prasowych. Środki masowego przekazu miały również upowszechniać znaczenie sojuszu i współpracy ze Związkiem Sowieckim i całą wspólnotą socjalistyczną. Jednocześnie należało unikać „ogólnikowych podsumowań i szufladkowania 30-lecia wg schematów” oraz „płytkiego i powierzchownego spojrzenia i uproszczonych ocen”. Propaganda wizualna miała pogłębić wiedzę „społeczeństwa o drodze rozwojowej Polski Ludowej, o wysiłku i poświęceniu wielu Polaków, historycznym dorobku władzy ludowej i perspektywach dalszego rozwoju Ojczyzny”. Z tego też względu propaganda wizualna szczególnie rozwinięta była w zakładach pracy, które udekorowano tablicami, planszami, plakatami i transparentami nawiązującymi do „wielkiej rocznicy”. Propaganda miała także utwierdzać w społeczeństwie przekonanie, że niezbędnym warunkiem osiągnięcia zamierzonych rezultatów było utrzymanie „wysokiej dynamiki rozwoju społeczno-ekonomicznego kraju”. Należało, więc „pobudzać indywidualne i zbiorowe ambicje i na konkretnych przykładach ukazywać ich sens i wyniki”. W tym celu środki masowego przekazu miały wspierać i popularyzować, podejmowane z okazji obchodów zobowiązania, czyny społeczne mieszkańców wsi i miast oraz powszechne współzawodnictwo pracy. Szczególną uwagę zwracano na aktywność młodzieży, która, zdaniem władz, szczególnie mocno angażowała się w ruch zobowiązań produkcyjnych – „Mój sukces – Socjalistycznej Ojczyźnie”. W lipcu 19074 roku donoszono z entuzjazmem o przedterminowym otwarciu Portu Północnego, huty „Rudna”, drugiego zakładu huty „Głogów”, huty w Ostrowcu oraz postępującej budowie rafinerii gdańskiej, huty „Katowice”, elektrowni Dolana Odra oraz Fabryki Samochodów Małolitrażowych. W połowie lipca dokonano uroczystego uruchomienia reaktora „Maria” w Świerku, kopalni „Pomorzany” oraz bryły Zamku Królewskiego wraz z zegarem. Największą jednak inwestycją, „sprezentowaną społeczeństwu z okazji święta 22 lipca” była Trasa Łazienkowska i szesnastokilometrowy odcinek Wisłostrady w Warszawie, przy budowie, których w czynie społecznym pracowały setki tysięcy ludzi. Popularyzacji sylwetek przodowników pracy towarzyszyły uroczystości wręczania dyplomów, nagród, odznaczeń i orderów. Z okazji święta wręczono 48 specjalnych nagród państwowych twórcom nauki, techniki i sztuki. Wśród nagrodzonych znalazł się m.in. Andrzej Wajda, nagrodzony „za wybitne osiągnięcia w dziedzinie reżyserii filmowej” oraz Daniel Olbrychski „za kreacje aktorskie w teatrze i filmie”. Specjalną nagrodę przyznano projektantom i realizatorom „Trasy Mostowej Łazienkowskiej”.7 lutego 1974 roku sejm PRL ustanowił medal XXX-lecia „ w celu nagrodzenia obywateli, za co najmniej 15-letnią ofiarną, wyróżniającą się pracę zawodową w okresie 30-lecia PRL i odznaczających się zaangażowaną działalnością społeczno-polityczną”. Wśród pierwszych odznaczonych nowym medalem znalazł się oczywiście Edward Gierek oraz pozostali członkowie władz komunistycznych. Uroczystości trzydziestej rocznicy PRL miały wyjątkowy charakter. Na zaproszenie komunistycznych władz przybył do Warszawy przybył sam gensek Leonid Breżniew. 19 lipca 1974 roku samolot z Breżniewem wylądował na lotnisku Okęcie, gdzie gości powitał Edward Gierek i „tłumnie zgromadzona ludność Warszawy”. Wedle Rakowskiego, Lońka „wysiadł z samolotu pijaniusieńki. Wydziwiał coś tam przy kompanii honorowej WP, po czym wsiadł do odkrytego samochodu, przeszedł przez niego i odsunął kierowcę. Chciał sam prowadzić wóz. Gierka zaprosił, żeby usiadł obok niego. Ten jednak wyperswadował mu pijacką fanaberię prowadzenia samochodu”.
Z kolei wedle „Trybuny Ludu” : „Witaliśmy tow. Leonida Breżniewa serdecznie, po polsku, tak jak wita się bliskiego przyjaciela. Mimo ołowianych chmur grożących deszczem, świąteczna radość piękniejszej niż kiedykolwiek Warszawy wyraziła się niezliczonymi tłumami, które utworzyły szpaler od lotniska po al. Ujazdowskie”. Następnego dnia gensek udał się z Gierkiem na Śląsk, gdzie złożył kwiaty pod pomnikiem Czynu Rewolucyjnego, wzniesionego z okazji 25-lecia PRL. Następnie wizytował budującą się Hutę „Katowice”, gdzie dostał legitymację numer jeden huty oraz tytuł honorowego członka załogi. Górnicy kopalni śląskich przyznali mu zaś tytuł honorowego górnika PRL „w uznaniu wybitnych zasług w dziele umacniania jedności międzynarodowego ruchu robotniczego i komunistycznego, w utrwalaniu pokoju na świecie i wszechstronnego rozwoju współpracy i przyjaźni między narodami ZSRR i PRL” 21 lipca 1974 roku doszło do najbardziej haniebnego wydarzenia – w Sali kolumnowej Rady Państwa Breżniew został udekorowany Krzyżem Wielkim Orderu Virtuti Militarii za „wybitne osobiste zasługi w rozgramianiu hitlerowskich Niemiec i w wyzwalaniu ziem polskich”. (Dopiero w 1990 roku anulowano to lizusowskie nadanie). Tego też dnia o godzinie 19.30 odbył się uroczysty koncert z okazji rocznicy w Teatrze Wielkim w Warszawie, którego gościem honorowym był Lońka. W imieniu wykonawców gości powitał Gustaw Holoubek. Program koncertu był bardzo urozmaicony. Obok muzyki, pieśni rewolucyjnych i wojskowych były wiersze, występy zespołów ludowych i baletowych. Manifest PKWN odczytali Barbara Horowianka, August Kowalczyk i Stanisław Mikulski. Kulminacją uroczystości rocznicowych była defilada wojskowa 22 lipca na placu Defilad w Warszawie. Z okazji święta ulice i budynki Warszawy zostały udekorowane flagami (przede wszystkim czerwonymi) oraz kolorowymi tablicami, przedstawiającymi graficzny symbol Manifestu PKWN lub emblemat Frontu Jedności Narodu. Na froncie Pałacu Kultury umieszczono tablicę z hasłem: „Niech żyje i rozkwita PRL”, na wschodniej ścianie „Niech żyje i rozkwita pokój i socjalizm” oraz „Pozdrawiamy bohaterski naród radziecki – budowniczych komunizmu”. W trakcie defilady przed trybuną honorową z Breżniewem i Gierkiem przemaszerowały reprezentacje wszystkich rodzajów broni oraz wszystkich jednostek LWP oraz MO. Po żołnierzach, odbył się pochód młodzieży i sportowców, skandujących „nauka-praca-socjalizm”. Pierwsza kolumna szła pod hasłem „Silni jednością młodego pokolenia socjalistycznej Polski”. Z czerwonych i biało-czerwonych chust oraz kwiatów aktywiści ułożyli napis „PZPR”, równocześnie skandując: „Program znam, popieram, realizuję” oraz „Młodzież nie zawiedzie partii”, „Młodzież z partią”. Zespół „Gawęda” zaśpiewał po rosyjsku „Zawsze niech będzie słońce”. Na koniec zaśpiewano oczywiście „Międzynarodówkę” Po bankiecie, tow. Breżniew odleciał wieczorem do Moskwy. W jakim był stanie, przekazy niestety milczą. Oprócz delegacji sowieckiej do Warszawy przybyły delegacje z innych krajów demokracji ludowej. Goście zostali zakwaterowani w hotelach Urzędu Rady Ministrów. Przewidziano dla nich kieszonkowe w wysokości 2500 zł dla przewodniczących i po 2000 zł dla członków delegacji. Na pożegnanie dostali również upominki. Przewodniczący delegacji otrzymali: magnetofon kasetowy (za 3500 zł), korale bursztynowe (za 1000 zł), album fotograficzny „Warszawa” (za 180 zł), album ze zdjęciami, medaliony pamiątkowe XXX-lecia PRL, komplety medali pamiątkowych polskich działaczy rewolucyjnych oraz album „L. Waryński i F. Dzierżyński”. Członkom delegacji wręczono: magnetofon kasetowy (za 2500 zł), album „Warszawa”, zestaw kosmetyków „Pollena” (za 500 zł), album ze zdjęciami oraz ww. medale i album o Waryńskim i Dzierżyńskim. Uroczystości upamiętniające „podniosłą” rocznicę odbywały się również za granicami kraju, w krajach bloku sowieckiego. Najważniejsze zorganizowano w Moskwie, gdzie otwarto polską wystawę gospodarczą. Uroczystej jej inauguracji dokonał 18 lipca 1974 roku premier Piotr Jaroszewicz. Następnie premier wydał z okazji zbliżającego się święta przyjęcie w restauracji „Arbat”, ja które zaproszono 1500 osób. Ponadto „na stadionie wodnym Dynamo” otworzono wystawę polskich jachtów i motorówek, a po 24 lipca odbywały się dni branżowe, w trakcie których przedstawiciele polskich resortów gospodarczych spotykali się „z radzieckimi specjalistami”. Prasa sowiecka opublikowała szereg artykułów poświęconych Polsce, w których zderzano nowoczesną Polskę Ludową z biedną, zacofaną II RP. W artykule sowieckich historyków, opublikowanym w „Kommunist” dobitnie podkreślono, iż „do przeszłości należą czasy, gdy o losach Polski decydowali sprzedajni, reakcyjni politycy i ich zagraniczni imperialistyczni mocodawcy, zaślepieni nienawiścią do ZSRR. Ustanawiając ustrój ludowo-demokratyczny, masy pracujące Polski na zawsze zerwały z antynarodową, reakcyjną polityką zagraniczną klik burżuazyjno-obszarniczych Trzydziesta rocznica powstania PRL byłą ostatnią rocznicą, zorganizowaną z tak wielkim rozmachem, bo i przecież Polska Ludowa Gierka pretendowała do bycia dziesiątą potęgą gospodarczą na świecie.
Wybrana literatura:
Propaganda PRL, wybrane problemy
M. Rakowski – Dzienniki polityczne 1972-1975
A. Friszke – Polska Gierka
Zalecenia w sprawie obchodów roku XXX-lecia PRL
Godziemba's blog
"Po takich zbrodniarzach ziemia musi być zrównana" Instytut Pamięci Narodowej rozpoczął prace ekshumacyjne na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. W marcu tego roku przeprowadzono tam badania za pomocą georadaru, które wykazały naruszenie struktury terenu. Po wojnie ubecy przewozili tam ciała swoich ofiar, wśród nich żołnierzy wyklętych - pisze Tadeusz Płużański. Według najnowszych ustaleń w dzisiejszej kwaterze "Ł" ("Łączka") Cmentarza Wojskowego na Powązkach w Warszawie komuniści - od połowy 1948 r. - grzebali przywiezione w workach ciała zamordowanych w więzieniu przy ul. Rakowieckiej. Worki zrzucali potajemnie do dołów i zasypywali wapnem, a teren niwelowali. W miejscu tym, które po wojnie nie należało do cmentarza, zrobiono kompostownię, śmietnik, a potem zaczęto stawiać groby - często oprawców. Na "Łączce" pogrzebanych może być ok. 300 osób - polskich patriotów, którzy nie zgodzili się na drugą, sowiecką okupację Polski. Tu najpewniej zakończył swoją ziemską drogę dobrowolny więzień Auschwitz rtm Witold Pilecki; szef Kedywu AK gen. August Emil Fieldorf "Nil"; dowódca 5. Brygady Wileńskiej mjr Zygmunt Szendzielarz "Łupaszka"; dowódcy Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość", w tym ppłk Łukasz Ciepliński; cichociemny, żołnierz AK mjr Bolesław Kontrym "Żmudzin"; dowódca AK i WiN na Lubelszczyźnie mjr Hieronim Dekutowski "Zapora"; obrońca Wybrzeża we wrześniu 1939 r. kmdr Stanisław Mieszkowski; działacz narodowy Adam Doboszyński. Wśród nich przedwojenny dyrektor Katolickiej Agencji Prasowej, członek Rządu RP na Uchodźstwie, a po wojnie redaktor naczelny "Tygodnika Warszawskiego", organu Kurii Metropolitarnej Warszawskiej ks. Zygmunt Kaczyński. I wielu, wielu innych przedstawicieli polskiej inteligencji, elity II RP. Rodziny często w ogóle nie wiedziały o śmierci najbliższych. Oni mieli zniknąć na zawsze. Naczelnik więzienia mokotowskiego Alojzy Grabicki żonie jednego ze skazanych powiedział: "Po takich zbrodniarzach ziemia musi być zrównana". Najpierw ich mordowano, a potem przez cały PRL mordowano pamięć o nich. Z przykrością należy stwierdzić, że po 1989 r. niewiele się zmieniło. Skandaliczne jest to, że IPN-owi pozwolono na badanie "Łączki" dopiero teraz, po 23 latach wolnej Polski. Przecież rodziny ofiar do dziś nie mogą zapalić lampki na grobie i pomodlić się, bo tych grobów po prostu nie ma. Można odnieść wrażenie, że dzisiejsze okrągłostołowe "elity", które bardzo często mają komunistyczny rodowód - również po stronie "Solidarności", nie chcą, aby prawdziwi bohaterowie wrócili do świadomości Polaków. Kluczem do ustalenia miejsca pogrzebania bohaterów Polski Podziemnej ma być odnaleziony w archiwach IPN dokument. To zapis relacji Władysława Turczyńskiego, który w więzieniu przy Rakowieckiej w Warszawie trudnił się grzebaniem zwłok zamordowanych. Wskazuje on jednoznacznie na Powązki, a najprawdopodobniej właśnie na tzw. Łączkę - obecną kwaterę "Ł" Cmentarza Wojskowego, która w latach 50. znajdowała się poza terenem ówczesnej nekropolii. Obecnie jest tam symboliczny pomnik więźniów politycznych zamordowanych w latach 1945-56 na warszawskim Mokotowie. Ustalenia IPN to przełom w poszukiwaniach zwłok polskich bohaterów, bowiem przez lata rodzinom, mimo wielu starań, prawdy nie udało się odkryć. Dotychczas, obok "Łączki", wskazywano także na inne miejsca grzebania ciał zamordowanych. Kilka lat temu dostałem list, podpisany "ubek-emeryt", w którym - sądząc po charakterze pisma - starszy pan informował mnie, że generał Fieldorf, podobnie jak rotmistrz Witold Pilecki i inne ofiary komunistycznych morderców, został pogrzebany na Okęciu, przy fosach. Prócz "Łączki" badacze najczęściej wymieniali jednak Dolinkę Służewiecką - teren przy kościele św. Katarzyny, gdzie po latach stanął pomnik ofiar totalitaryzmu. Tak było przez lata. Dzisiejsza wiedza jest bardziej precyzyjna. Otóż na Służewcu polscy patrioci mieli być chowani od 1945 do 1948 r. Potem, od początku 1948 r. zbrodniczy plan uległ zmianie - miejscem spoczynku doczesnych szczątek bohaterów stały się Powązki. Finałowa scena filmu Ryszarda Bugajskiego "Generał Nil" pokazuje, jak po wykonaniu wyroku ciało generała Fieldorfa, zapakowane do worka, zostaje wywiezione poza teren więzienia na drewnianym wózku ciągniętym przez konia. Ten stukot kopyt, najczęściej późnym wieczorem, zapamiętało wielu więźniów Mokotowa. Następnie grabarze wrzucili worek do głębokiego dołu i posypali wapnem. Gdzieś pod murem cmentarza. Teraz, dzięki IPN-owi, możemy dopowiedzieć: cmentarza na Powązkach. Tadeusz M. Płużański
Nie dezerterować przed lemingami Nie jesteśmy skazani na rządy PO. Nie musimy biernie przyglądać się jak sprzedają polskie firmy, okłamują w mediach, zwijają państwo. Nie wolno nam tylko przyjąć postawy leminga. Najnowsza książka prof. Wojciecha Polaka, historyka z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, „Patriotyzm dnia dzisiejszego” to właściwie manifest społecznej rewolucji. Lektura obowiązkowa w pierwszej kolejności dla tych, którzy już się poddali – nie mają nadziei na Polskę prawdziwie wolną, sprawiedliwą i – nie bójmy się tego określenia – Polskę dla Polaków. Autor nie ogranicza się do analizy katalogu poważnych zagrożeń dla naszej suwerenności, ale wskazuje także w jaki sposób wskrzesić „wyobraźnię niepodległości”.
Stada lemingów Do języka potocznego właśnie wchodzi nowe znaczenie słowa „leming”. Określa człowieka, który podąża z nurtem wiodących mediów – chce żyć wygodnie i spokojnie, patriotyzm kojarzy mu się z ciemnogrodem, woli myśleć, że jest Europejczykiem, niż Polakiem, nie interesuje się życiem publicznym, a ideę dobra wspólnego wiąże z komunizmem. Stada lemingów, „młodych, wykształconych i z dużych ośrodków”, wolą żyć w półśnie, utrzymywani w nim przez TVN, telewizję publiczną i portale internetowe. Ale są i Wolni Polacy, „ludzie stojący po stronie Polski dumnej i suwerennej. Nie widać ich w wielkich, oficjalnych mediach elektronicznych, nie obejrzymy ich zazwyczaj w codziennym wydaniu «Wiadomości», «Panoramy», «Faktów» i «Zbliżeń»”. Jak pisze prof. Polak, gdy zaczyna wiać wiatr historii, potrafią się mobilizować z niezwykłą siłą – jak po 10 kwietnia 2010 roku. To oni wyszli na Krakowskie Przedmieście i ulice wielu miast, wspierają niezależne media, finansują filmy nowego drugiego obiegu. Oddolne inicjatywy tworzą coś, co autor nazywa Archipelagiem Polskości. Cytuje prof. Andrzeja Zybertowicza, który napisał: „Elity są dla siebie i dla innych elit wtedy, gdy naród jest słaby. Skłócony. Niepewny siebie. Ale gdy potrafi się zorganizować, wtedy trzeba się z nim liczyć”. Dlatego prof. Polak uważa za niezbędne zjednoczenie sił najmocniejszych środowisk patriotycznych – Prawa i Sprawiedliwości, Radia Maryja i TV Trwam, koncernu „Gazety Polskiej” oraz NSZZ „S”. „Rola związku w walce przeciwko rujnującym reformom rządu Donalda Tuska, poszerzaniu sfery wykluczenia, wycofywaniu się państwa z jego obowiązków, jest kluczowa!” – podkreśla.
Polska niemiecką kolonią Ogromnym zagrożeniem są działający w Polsce agenci wpływu. Odgrywają rolę podobną do poputczyków – intelektualistów, pisarzy, którzy po rewolucji bolszewickiej usprawiedliwiali sowiecki system. Poputczycy znad Wisły lansują od lat pogląd o Niemczech jako adwokacie Polski w Europie, o tym, że kapitał nie ma narodowości, a UE jest uosobieniem wszelkich cnót. Tymczasem „Niemcy przyczynili się do bankructwa polskich stoczni, blokując za pośrednictwem instytucji unijnych udzielanie im pomocy państwowej. Sami zaś w tym czasie dotowali własną produkcję statków ogromnymi sumami. Podobnie działo się w innych gałęziach przemysłu. Neokolonialna i «likwidacyjna» polityka państw zachodnich, zwłaszcza zaś Niemiec, w odniesieniu do polskiego przemysłu, nie spotkała się z odpowiednim odporem naszego rządu” – ocenia prof. Polak. W efekcie polskie stocznie zniknęły, a głównym portem na Bałtyku stał się Rostock. Jak mówi cytowany przez autora prof. Witold Kieżun, w Polsce realizowana jest patologiczna koncepcja prywatyzacji – „zagraniczny kapitał likwiduje w naszym kraju zakłady, które mogłyby stanowić dla niego konkurencję”. Temu samemu celowi ma służyć ideologia pakietu klimatycznego. Kupowanie przez polskie zakłady przemysłowe praw do emisji CO2 znacząco zmniejszy ich konkurencyjność, a niektóre doprowadzi do bankructwa. Nie mniejsze niebezpieczeństwa związane są z rosyjskim neoimperializmem i współpracą reżimu Putina z państwami Europy Zachodniej. Przykładem jest sprawa rurociągu Nord Stream po dnie Bałtyku gwarantującego możliwość szantażu gazowego Polski. Do tego dochodzą fatalne kontrakty z Rosją na dostawy surowców. W 2010 roku za rosyjski gaz płaciliśmy o 20 proc. więcej niż Niemcy. O neoimperialnym nastawieniu administracji Putina świadczy rosnący apetyt na podporządkowywanie sobie krajów d. ZSRR. Prof. Polak posuwa się nawet do stwierdzenia: „Wiele wskazuje na to, że katastrofa z 10 kwietnia 2010 roku mogła być po prostu zemstą rosyjską za niezależną politykę wschodnią prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a zwłaszcza za przeciwstawienie się agresji na Gruzję”. Rosja próbuje też blokować eksploatację gazu łupkowego w Polsce, wykazując – także na forum europejskim – jakoby pozyskiwanie surowca groziło katastrofą ekologiczną.
„Nijakim katolikowi być nie wolno” Erupcja polskiego patriotyzmu jest konieczna, by, jak pisze prof. Polak, przeciwstawić się „totalizacji systemu sprawowania władzy”. To nie tylko dominacja PO na wszystkich szczeblach władzy, ale także w mediach. W efekcie wiele tematów jest przemilczanych lub fałszowanych przez telewizje, które nadają ton w debacie publicznej. Przykład: w oficjalnej propagandzie przekonuje się Polaków, że wszystkie kraje w Europie Zachodniej podnoszą wiek emerytalny. Tymczasem minister ds. rynków finansowych Szwecji Peter Norman w lutym tego roku mówił: „U nas nie ma sztywnego wieku przechodzenia na emeryturę. Można zabrać swoje oszczędności w wieku 61 lat”. Autor cały rozdział poświęca zwijaniu się polskiego państwa, czyli uszczuplaniu zakresu jego działalności i kompetencji. Podaje szereg przykładów – ograniczanie liczebności armii, likwidacja szkół i sądów, komercjalizacja służby zdrowia. Pisze też sporo o planie wprowadzenia podatku katastralnego, który może stać się „programem powszechnego wywłaszczenia obywateli”. Bo wielu mieszkających w centrach miast Polaków zostanie zmuszonych do sprzedaży swoich mieszkań, gdy okaże się, że roczny wymiar katastru oznacza dla nich opłatę w wysokości od 5 do 10 tys. zł. Wobec tych wszystkich zagrożeń Polska potrzebuje ludzi odważnych, zakorzenionych w naszej historii, wierze, doceniających znaczenie politycznej i gospodarczej suwerenności. Nieuchylających się od bezinteresownego zaangażowania w sprawy społeczne. Tym, którzy przestali chodzić na wybory i pozostają bierni, autor przypomina słowa św. Józefa Bilczewskiego: „Niemym, nijakim katolikowi być nie wolno, jeśli nie chce, żeby wrogowie Kościoła i Polski rządzili Polską, pluli na Polskę. Temu, co mówi: «jestem tylko małą kroplą wody, na co mnie morze potrzebuje?», odpowiada się: pamiętaj, że morze nie jest niczem innem, jak zbiorem kropel wody”. Prof. Polak kończy wezwaniem Jana Pawła II do obrony swojego Westerplatte. Bo każdy – wołał Ojciec Święty – „znajduje jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć. Jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić. Nie można zdezerterować”. Od podjęcia przez każdego tych zadań zaczyna się walka o wolną od zagrożeń, suwerenną i sprawiedliwą Polskę.
„Patriotyzm dnia dzisiejszego”, Wojciech Polak, Wydawnictwo Finna, Gdańsk 2012.
Przeciwstawianie się rządzącym kosztuje – mówi prof. Wojciech Polak – Co jest przyczyną ubezwłasnowolnienia w myśleniu wielu Polaków? – W latach 90., na fali entuzjazmu, otwarcia na Europę, zaczęto zapominać, że jesteśmy Polakami, należy wychowywać młodzież w duchu patriotycznym i są wartości, które trzeba szanować. To była reakcja na czasy komunizmu. Po zniewoleniu niektórzy uznali, że teraz wszystko wolno, nie musimy się niczym przejmować. Dlatego lata 90. były okresem lekceważenia wartości narodowych. Dzisiejsze postawy ludzi w średnim wieku i nieco młodszych wynikają z tego okresu. Sporo dla odwrócenia tej tendencji zrobiono za rządów PiS-u. Dzięki temu u wielu pojawiła się refleksja, że jednak trzeba dbać o zachowanie dumy i tożsamości narodowej, prowadzić politykę historyczną, wzmacniać poczucie wspólnoty narodowej.
– Młodość kojarzy się z nonkonformizmem, idealizmem, pójściem pod prąd. Tymczasem wielu młodych przyjmuje postawę leminga. Myślą bardzo wąsko – o tym, by dorobić się mieszkania, posady w korporacji, wyjechać na zagraniczną wycieczkę. Skąd powszechność takiej postawy? – To kopiowanie wzorców konsumpcyjnych z krajów Europy Zachodniej. Tylko o ile tam start życiowy młodego człowieka, przynajmniej do czasu kryzysu, nie wymagał wielkiego wysiłku, to w Polsce związany jest z walką. Być może to, że młodzi Polacy poświęcają tyle energii, by jakoś wystartować i w miarę godziwie żyć powoduje, że wygodne życie, spokój, ustawienie się, zaczynają traktować jako sprawy najważniejsze.
– Nie mają już czasu na zainteresowanie życiem publicznym? – Nie mają czasu, a poza tym dziś przeciwstawianie się rządzącym kosztuje. Wiązanie się z partią władzy, z układem, jest opłacalne. Jeżeli człowiek chce myśleć i działać niezależnie, ponosi konsekwencje. W komunizmie zdecydowana większość Polaków nie miała możliwości wybicia się, zdobycia pieniędzy, dlatego uciekano w sferę ducha. Obecny materializm, gdy sukces zawodowy może być spektakularny, wyraża się w konkretnych dobrach konsumpcyjnych, o których za komuny tylko marzono, sprawia, że ludzie się na to łapią. Następuje zjawisko kupowania całego pokolenia. Patrzę na studentów. Dawniej cechował ich przede wszystkim idealizm połączony z luzem, kwitło życie akademickie. Dziś student postępuje racjonalnie, w czasie studiów załatwia sobie praktyki, a życie akademickie i kluby studenckie są na wymarciu. Działają koła naukowe, ale też nastawione na zdobywanie praktyk czy pracy. Daleko posunięte wyrachowanie przekłada się potem na życie dorosłe.
– Część Polski pogrążona jest w półśnie, utrzymywana w nim przez wiodące media. Słyszą, że „w Polsce jest fajnie”, „Polska zdała egzamin”, w kraju nie ma poważniejszych problemów. Wydawało się, że wstrząsem, także dla nich, powinien być 10 kwietnia. Co może wybudzić tych ludzi ze snu? – 10 kwietnia, mimo wszystko, odegrał znaczącą rolę w mobilizacji części Polaków, uświadomieniu im, że sprawy Ojczyzny idą w złym kierunku. Obawiam się, że czynnikiem, który może obudzić pozostałych, będzie pogłębiający się kryzys ekonomiczny. Rząd już zapowiada posunięcia, które dla społeczeństwa okażą się straszliwym wstrząsem. Podatek katastralny może oznaczać ruinę milionów Polaków, wywłaszczenie polskich rodzin. Reforma emerytur od 2014 roku spowoduje, że nowe emerytury będą wynosiły średnio 600-700 zł miesięcznie. Rolników dotknie włączenie do systemu powszechnego opodatkowania. Niekontrolowane wybuchy społeczne następują nie wtedy, kiedy wszyscy są biedni. Przy powszechnej biedzie każdy zastanawia się tylko jak przeżyć. Do wybuchów społecznych dochodzi wtedy, gdy ludzie już coś posiadają, dorobili się i nagle mają to stracić. W Polsce przeciętny człowiek ma mieszkanie, samochód, inne dobra. I nagle te dobra zostaną opodatkowane tak wysoko, że będzie musiał się ich pozbyć. Wtedy może nastąpić wybuch niezadowolenia. Wydaje mi się, że do tego zmierza sytuacja w Polsce. A dodatkowym czynnikiem wybuchowym są olbrzymie kłopoty młodych z wejściem na rynek pracy. W pewnym momencie ludzie się ockną. Daj Boże, by wszystko przebiegło w spokojny sposób. Krzysztof Świątek
"Nie, bo nie" Ewy Kopacz Marszałek Sejmu Ewa Kopacz nie dopuściła do procedowania na bieżącym posiedzeniu Sejmu projektu nowelizacji ustawy medialnej w zakresie opłat koncesyjnych. Efekt? Dziesiątki milionów złotych zamiast trafić do budżetu, pozostaną w prywatnych kieszeniach koncesjonariuszy. Już 3 sierpnia, wskutek werdyktu Trybunału Konstytucyjnego, stracą moc dotychczasowe przepisy o opłatach za koncesje. Marszałek Kopacz odmówiła wprowadzenia do porządku obrad obecnego posiedzenia Sejmu projektu nowelizacji ustawy medialnej w zakresie opłat koncesyjnych. Projekt został wczoraj wniesiony do laski marszałkowskiej przez Prawo i Sprawiedliwość, które chciało zająć się nim w trybie pilnym.
- Była to jednoosobowa decyzja pani marszałek. Odmowa wprowadzenia projektu pod obrady oznacza, że od 3 sierpnia br., gdy na skutek wyroku Trybunału Konstytucyjnego stracą moc dotychczasowe przepisy o opłatach koncesyjnych, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie będzie miała podstaw prawnych do pobierania od koncesjonariuszy wielomilionowych należności z tego tytułu, w tym opłat rozłożonych przez KRRiT na raty - relacjonuje poseł Elżbieta Kruk (PiS), była szefowa KRRiT.
- Pani marszałek zbyła nasz projekt na zasadzie "nie, bo nie" - twierdzi poseł.
- Jako opozycja stale spotykamy się z takim traktowaniem przez przedstawicieli koalicji, którzy nie odpowiadają na pytania, wnioski zbywają milczeniem, krytyki nie uwzględniają, liczy się tylko siła głosu, a nie argumenty - dodaje.
Po 3 sierpnia Projekt PiS realizował wyrok Trybunału Konstytucyjnego, który w lipcu ubiegłego roku nakazał ustawodawcy przenieść z rozporządzenia KRRiT do ustawy przepisy szczegółowe odnoszące się do ustalania przez Krajową Radę opłat za koncesje radiowo-telewizyjne.
- Nasz projekt przenosi przepisy o opłatach koncesyjnych z rozporządzenia do ustawy bez zmiany ich treści. Chodzi o to, żeby zagwarantować wpływy do budżetu należności za koncesje rozłożonych na raty - zaznacza poseł Zbigniew Kuźmiuk (PiS), sprawozdawca ustawy.
- Wobec odmowy marszałek Kopacz umieszczenia projektu w porządku obrad bieżącego posiedzenia izby będzie on procedowany w zwykłym trybie, bez szans na uchwalenie przed 3 sierpnia.
- Minister finansów Jacek Rostowski odpowiedzialny za wpływy do budżetu milczy w tej sprawie, chociaż mogą mu przejść bokiem miliony, podobnie jak Krajowa Rada, która skądinąd narzeka, że brakuje środków na utrzymanie mediów publicznych - zwraca uwagę poseł Kuźmiuk. Tymczasem o skierowaniu do Sejmu konkurencyjnego projektu nowelizacji przepisów o opłatach koncesyjnych zdecyduje Senat na rozpoczynającym się dzisiaj posiedzeniu. Projekt senacki został przygotowany przez senacką Komisję Ustawodawczą we współpracy z KRRiT. Zmienia on przepisy o opłatach koncesyjnych w taki sposób, aby post factum dostosować prawo do podjętych przez KRRiT wątpliwych prawnie decyzji, które zakwestionowała Najwyższa Izba Kontroli i które ma zbadać prokuratura. Jeśli do 3 sierpnia poprawiona ustawa nie wejdzie w życie, stracą moc dotychczasowe przepisy o opłatach za koncesje i upadnie tym samym podstawa prawna do pobierania opłat od koncesjonariuszy. Jest to istotne zwłaszcza w przypadku 30-milionowej kwoty opłat za koncesje na MUX-1, które KRRiT rozłożyła trzem komercyjnym spółkom na raty z 10-letnim terminem spłacania.
- Co do czwartego koncesjonariusza MUX-1, spółki ATM, to bezskutecznie usiłujemy się dowiedzieć, czy zapłaciła za koncesję. Nie ma w sprawozdaniu KRRiT informacji ani o zapłacie jednorazowej, ani o rozłożeniu opłaty na raty - ujawnia poseł Kruk. Zdaniem europosła Janusza Wojciechowskiego, byłego prezesa NIK, istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że w razie nieuchwalenia przepisów w terminie spółki te - korzystając z dobra rzadkiego, jakim jest koncesja na MUX-1 - będą mogły w majestacie prawa uniknąć wpłacenia kilkudziesięciu milionów złotych do budżetu tytułem opłaty koncesyjnej. Małgorzata Goss
No to udał się skok na 63 miliony! Stawiam śliwki przeciwko orzechom, że 63 miliony złotych rozłożonych na raty opłat koncesyjnych do budżetu państwa nie wpłyną.
1. Pani Marszałek Kopacz nie zgodziła się na wprowadzenie do porządku posiedzenia Sejmu zgłoszonego przez Prawo i Sprawiedliwość projektu ustawy o zmianie ustawy o radiofonii i telewizji. Oznacza to, ze od 4 sierpnia br. nie ma w Polsce prawa, określającego wysokość opłat koncesyjnych. No to zobaczymy, co się teraz stanie – czy koncesjonariusze, którym Krajowa Rada łaskawie przyznała koncesje, a potem hojnie rozłożyła im opłaty koncesyjne na raty – zapłacą te raty, czy nie zapłacą? Stawiam śliwki przeciw orzechom, że nie zapłacą.
2. Podstawy do nakładania opłat koncesyjnych nadal są, znika tylko przepis ustawy,a w ślad za nim rozporządzenie o wysokości opłat. Co to oznacza w praktyce? Ano to, że według stanu prawnego od 4 sierpnia, opłaty koncesyjne mogą być nałożone w zerowej wysokości. A w takiej już zostały zapłacone. Kiedyś tam Sejm się obudzi, nowelizacje ustawy uchwali i wprowadzi wielomilionowe stawki opłat koncesyjnych. Tylko ze w zakresie danin publicznych panuje święta zasada – prawo nie działa wstecz. Ba, jak ustalił Trybunał Konstytucyjny, nowe prawo musi być uchwalone z odpowiednim wyprzedzeniem. Nowa ustawa będzie miała zastosowanie tylko wobec nowych koncesji, a nie wobec tych udzielonych i rozłożonych na raty przed wejściem w życie tej ustawy. Zavzna sie gry i zabawy prawnicze, a wytrawne kancelarie prawne bez trudu udowdnią, ze w tej skomplikowanej rzeczywistości prawnej stare opłaty nie moga byc egzekwowane.
3. Przypominam, ze stawką w tej grze jest co najmniej 63 miliony złotych opłat koncesyjnych rozłożonych na raty. Zdaje się, że Skarb Państwa już się pożegnał z tymi milionami. Wczorajszą decyzją Marszałek Kopacz sprawiła, że zostaną w prywatnej kasie biznesu, hojnie obdarowanego przez dworującego sobie z nas wszystkich Dworaka. Mylę się? Bardzo chciałbym... 4. 63 miliony... co tam, nic się nie stało. Najważniejsze, że Telewizja Trwam nie dostała koncesji, z tego okradany „jasnogród” i tak będzie się cieszyć.... Janusz Wojciechowski
NIK w zarządzie INTOSAI NIK będzie przedstawicielem Europy w INTOSAI - ogólnoświatowej Międzynarodowej Organizacji Najwyższych Organów Kontroli. 6-letnia kadencja rozpocznie się w przyszłym roku. Polska zastąpi w Zarządzie Wielką Brytanię. INTOSAI jest samorządną i apolityczną organizacją, która powstała, by wspierać swoich członków w kontroli sektora publicznego. W tym celu opracowuje standardy i wytyczne, organizuje konferencje i fora wymiany doświadczeń. Promując niezależność instytucji kontroli państwowej, przyczynia się do krzewienia na świecie idei demokracji i gospodarności. Jak poinformował rzecznik NIK Paweł Biedziak, niedawno zarząd Europejskiej Organizacji Najwyższych Organów Kontroli (EUROSAI) zdecydował, że ich reprezentantem w Zarządzie globalnej Międzynarodowej Organizacji Najwyższych Organów Kontroli (INTOSAI) będzie właśnie NIK. Kadencja rozpocznie się w przyszłym roku i potrwa 6 lat. INTOSAI powstał w 1953 r. Obecnie skupia 188 najwyższych organów kontroli. Zarząd INTOSAI składa się z członków reprezentujących siedem regionalnych organizacji: AFROSAI, ARABOSAI, ASOSAI, CAROSAI, EUROSAI, OLACEFS, PASAI. Polska zastąpi w Zarządzie Wielką Brytanię. W 2011 r. NIK skończyła trzyletnią prezydencję w EUROSAI. - Przewodnictwo zostało docenione przez kraje członkowskie na tyle wysoko, że NIK została wybrana jako przedstawiciel EUROSAI do zarządu INTOSAI - podkreślił prezes NIK Jacek Jezierski. Uważa on to za wielkie wyróżnienie dla Izby. Przypomniał również, że niedawno Izbie powierzono inną prestiżową kontrolę. Została ona wybrana na audytora zewnętrznego Europejskiej Organizacji badań Jądrowych - CERN. NIK zbada, Jak wydawano pieniądze na badania, które doprowadziły do jednego z najważniejszych odkryć w ostatnich latach - potwierdzenia istnienia bozonu Higgsa. MM, PAP
Brawo posłowie z PiS, PO (część), PSL i SP! Tym razem potrafiliście oprzeć się medialnej nagonce. Z pożytkiem dla nas wszystkich Sejm przytłaczającą większością głosów zdecydował wczoraj, że nie zajmie się już tzw. związkami partnerskimi, będącymi w rzeczywistości pierwszym krokiem do wprowadzenia tzw. małżeństw homoseksualnych. O to tu chodzi i nie udają tego nawet lobbyści tych rozwiązań. Głosowanie poprzedziło reklamowanie projektów SLD i Ruchu Palikota we wszystkich mediach, nacisk na posłów ze strony premiera Tuska, Ewy Kopacz, "Gazety Wyborczej" oraz wszystkich telewizji. Nacisk potężny, pełen obrażania ludzi wiernych swoim poglądom. A jednak, posłowie powiedzieli NIE. I cóż się dzieje? W telewizji Polsat i w TVN długie programy pełne żalu i smutku, jakby projekty były ukochanymi dziećmi tych stacji. A co czytamy następnego dnia? W "Gazecie Wyborczej" wielki tytuł Sejm robi unik i narzekania, że posłowie zawiedli. Nawet "Rzeczpospolita" wydaje się być już po właściwej stronie mocy bo stwierdza, że w tej kadencji Sejmu nie ma już praktycznie szans na uchwalenie przepisów o związkach partnerskich. Zwróćmy uwagę - "unik" i "nie ma szans". Tak jakby było przesądzone, że Sejm musi się tymi dziwacznymi projektami zająć, a ich przegłosowanie jest z założenia czymś dobrym. I jak nie ten, to inny Sejm wykorzysta rzekome szanse. Słowem - demokracja demokracją, ale w tej sprawie głosować będziemy do skutku. Przepraszam, ale dlaczego? Z jakiej racji? Parlament, po wielomiesięcznej kampanii propagandowej skrajnej lewicy, uznał, że ta sprawa nie jest ważna. Przytłaczającą większością głosów, z koalicji i opozycji. I dlaczego ten wynik jest podważany? Najwyraźniej lewicy wydaje się, że "postęp" jaki sobie wyobraża jest nie do zatrzymania. Owszem, w wielu krajach promuje się na całego homoseksualizm, a nienarodzone dzieci można mordować niemal tuż przed urodzeniem. Ale nic nie jest przesądzone, nie ma tu żadnego determinizmu. O czym wczoraj przekonaliśmy się dobitnie. Brawo posłowie z PiS, PO (część), PSL i SP! Tym razem potrafiliście oprzeć się medialnemu walcowi. Z pożytkiem dla nas wszystkich. A media lewicowe i inne bardzo proszę by przestały wymuszać na Polakach coś, czego najwyraźniej nie chcą. Wynika to tak z sondaży jak i z powyższego zdjęcia - w pikiecie wspierającej projekty PO i SLD wzięło udział mniej osób niż liczy niejedna rodzina. Michał Karnowski
Prawnicy miażdżą związki partnerskie Sejm w głosowaniu powstrzymał się od dalszego procedowania lewackich projektów legalizujących związki homoseksualne. Projekty złożyły Ruch Palikota i SLD. Zasadne pozostaje pytanie dlaczego te dokumenty znalazły się w ogóle w porządku obrad, skoro spotkały się ze skrajnie negatywną opinią Komisji Konstytucyjnej i Biura Studiów i Analiz Sądu Najwyższego. Na dokładniejsze zapoznanie się z argumentacją prawników zasługuje ten drugi dokument, który choć odnosi się do projektów RP i SLD zawiera wiele uwag dotyczących wszelkich prób zrównania związków homoseksualnych z małżeństwami. Do tej miażdżącej dla tych zmian prawnych opinii dotarł portal pch24.pl. Twórcy tej analizy dostrzegają zmiany zachodzące we współczesnym świecie w kwestiach światopoglądowych i obyczajowych. Są one wielowymiarowe i dotyczą takich kwestii jak: „opóźniania decyzji o zawarciu małżeństwa i urodzeniu pierwszego dziecka, nowego podejścia opinii społecznej do zjawiska kohabitacji przedmałżeńskiej (lub pożycia pary osób różnej płci bez zawierania małżeństwa) oraz związków osób tej samej płci (aczkolwiek zmiany w zakresie wiedzy na temat homoseksualizmu i stosunku do osób homoseksualnych są powolne i nie mają charakteru powszechnego), radykalnego wzrostu udziału urodzeń pozamałżeńskich wśród wszystkich urodzeń żywych”. Zwracana jest uwaga, że tendencja ta dotyka też kraje należące do tego, samego co Polska chrześcijańskiego kręgu kulturowego. Nad czym trzeba szczególnie ubolewać. Biuro Analiz wyraźnie stwierdza, że „powyższe konstatacje nie są jednak wystarczające do przyjęcia, iż także polski ustawodawca ma „obowiązek” pójścia drogą prowadzącą do „legalizacji” zmian faktycznych oraz przyspieszania procesów zmian społecznych w omawianej kwestii”. Warto ponownie wrócić do postawionego pytania o zasadność obecności tych projektów w porządku obrad. Analitycy Sądu Najwyższego uważają, iż „projekt nie realizuje w zadowalający sposób zasad techniki prawodawczej, określonych w załączniku do rozporządzenia Prezesa Rady Ministrów z dnia 20 czerwca 2002 r. „Tym bardziej uzasadniony był krok, który podjęli posłowie zamykając drogę do procedowania tych projektów. Na tym tle widać doskonale, że głosy promotorów pederastii przedstawiające proponowane zmiany ustrojowe jako zgodne z Konstytucją, są jedynie opinią nie popartą rzeczywistym namysłem prawnym.
„Ustawodawca nie ma obowiązku bezkrytycznego dostosowywania unormowań do oczekiwań określonych grup obywateli”. Tę opinię Biura Analiz powinno się zestawić z hałasem i wrzawą podnoszoną przez homosekulane lobby. Warto odtworzyć przebieg wydarzeń, które doprowadziły do powstrzymania procedowania tych lewackich projektów. Marszałek Kopacz zapewniała, iż Sejm na ostatnim posiedzeniu przed wakacjami nie zajmie się tymi wzbudzającymi kontrowersję projektami. Deklaracja ta wywołała lawinę negatywnych komentarzy ze strony środowisk homoseksualnych. Do ataku na Kopacz ruszyła także „Gazeta Wyborcza”, lansując teorię zamrażarki, w której lądują niechciane przez marszałek projekty. Mało mówiło się o kontrowersjach natury prawnej wokół projektów. Jak zwykle w takich sytuacjach lewica silnie odwoływała się do emocji, wiedząc wszak, że prawo nie stoi po jej stronie. Nie można było się powołać na tak popularny na lewicy „pozytywizm prawniczy”. Mówiono więc o „prawie do szczęścia”, „wolności”, „Polsce jako domu nas wszystkich”. Na szczególną uwagę zasługuję fakt, że projekty te można z całą zaklasyfikować jako uderzające w fundamenty ustroju Rzeczpospolitej. Jedną z jej zasad jest preferencyjne traktowanie małżeństwa. Zasada ta była już uznawana, podczas prac na obowiązującą w RP Konstytucją i znalazła swe odzwierciedlenie w treści dokumentu. Z wypowiedzi uczestników Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego w dniu 4 kwietnia 1995 r. jednoznacznie wynikało, że sformułowanie art. 18 Konstytucji miało uniemożliwić instytucjonalizację związków osób tej samej płci. Wszelkie wątpliwości rozwiewa ten fragment analizy. „Artykuł 18 Konstytucji RP jest wyrazem wyboru aksjologicznego dokonanego świadomie w celu zagwarantowania normatywnego modelu małżeństwa i rodziny, który można w uproszczeniu nazwać „tradycyjnym”. Jest normą nadrzędną i wiążącą dla ustawodawcy zwykłego oraz dla wszystkich podmiotów stosujących prawo w procesie jego wykładni. Przyjmuje się, że wszystkie przepisy prawa, łącznie z normami Konstytucji, należy interpretować i stosować w sposób pozwalający na najpełniejsze uwzględnienie wartości aksjologicznych związanych z instytucją małżeństwa i rodziny”. A zatem wszelkie przepisy, które przekreślałyby istniejący system ochrony i opieki wartości rodzinnych, mogłyby – tylko z tego powodu – zostać uznane za niezgodne z Konstytucją. Preferencyjne traktowanie rodziny jest swoistą transakcją wiązaną, jaką z tą komórką społeczną zawiera państwo, bowiem udogodnienia i przywileje przewidziane dla małżonków wywołują koszty i obciążenia ponoszone przez ogół. Co zatem może dać w zamian rodzina i tylko rodzina? Odpowiedź również znajdziemy w omawianej analizie Sądu Najwyższego. „Jest to jednak uzasadnione z uwagi na funkcje spełniane przez rodzinę (w szczególności prokreacyjną, socjalizacyjną i opiekuńczą wobec dzieci), powstałą wskutek zawarcia małżeństwa, będącego – zgodnie z oczekiwaniami ustawodawcy – związkiem trwałym (dożywotnim), który może zostać rozwiązany tylko, gdy będą spełnione rygorystyczne wymagania ustawowe (art. 56 k.r.o.)”. Nie ma jednak żadnych przesłanek by w analogiczny sposób uprzywilejować inne związki. Należy więc tym bardziej przeciwstawić się jakimkolwiek próbom legalizacji związków homoseksualnych, gdyż każda wyrwa w tym zakresie uczyniona, także na gruncie prawa, ułatwi tym środowiskom sięganie po więcej. Przykładem tego jest, przykrywanie taktycznym milczeniem postulatów adopcyjnych. A zatem na podstawie analizy Sądu Najwyższego można zdecydowanie stwierdzić, iż związek osób tej samej płci nie może być uznany za małżeństwo na gruncie polskiego prawa. Twórcy porządku konstytucyjnego zakazują zrównania związku osób tej samej płci z małżeństwem. Zgodnie z ustawą zasadniczą związek osób różnej płci, ani związek osób tej samej płci pozostających we wspólnym pożyciu nie pozostaje „pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej”. Instytucjonalizacja związku partnerskiego osób tej samej lub różnej płci pozostających we wspólnym pożyciu i przyznanie im większości (a tym bardziej wszystkich) przywilejów zastrzeżonych dla małżonków jest niedopuszczalna w świetle art. 18 Konstytucji. Wszelkie próby legalizacji tego typu związków winne być skazane na porażkę. Dla katolików najważniejszą racją jest ich sprzeczność z Prawem Bożym i Magisterium. Dla tych jednak ,którzy (na swoją zgubę nie uznają tej Zwierzchności), winna być ta konstatacja Sądu Najwyższego argumentem ostatecznym.
Łukasz Karpiel
Wiktor Poliszczuk – Operacja “Wisła” Fragmenty książki “Gorzka prawda – cień Bandery nad zbrodnią ludobójstwa” autorstwa Wiktora Poliszczuka, wyd. 2006, nadesłał p. PiotrX
Dokonując analizy przyczyn zarządzenia operacji „Wisła”, należy mieć na uwadze dwie zasadnicze okoliczności: po pierwsze – dążenie OUN-UPA do oderwania terytorium tzw. Zacurzonia od państwa polskiego, po drugie – terror stosowany przez OUN wobec ludności ukraińskiej. Inną rzeczą byłoby, gdyby UPA stanowiła formację ochotniczą i gdyby jej zaopatrzenie sprowadzało się do dobrowolnego działania ludności ukraińskiej, a inną – postawienie ludności ukraińskiej w sytuacji bez prawa wyboru: kto nie pomaga OUN-UPA, ten jest wrogiem narodu ukraińskiego, a taki podlega likwidacji. W wytworzonej, w oczekiwaniu na wybuch trzeciej wojny światowej przez OUN-UPA, sytuacji, kiedy ludność ukraińska była terroryzowana, kiedy nie pozostawiono jej prawa nawet do neutralności, władze uznanego przez prawo międzynarodowe państwa polskiego miały prawo i obowiązek podjęcia działań zmierzających do zaprowadzenia ładu i porządku na terytorium państwa, do zapobieżenia oderwania od niego części terytorium. Najlepiej sformułowaną oceną przyczyny przeprowadzenia operacji „Wisła”, polegającej na przesiedleniu ukraińskiej i łemkowskiej ludności na tereny północne i zachodnie Polski powojennej, jest opinia działacza OUN Bandery i jednocześnie uczestnika działań OUN-UPA w Przemyskiem, po wojnie ukraińskiego nacjonalistycznego historyka w Stanach Zjednoczonych – Lewa Szankowśkiego, który napisał:
„Zbrojna walka UPA oraz podziemia OUN w Przemyskiem, jak też na całej Zacurzońskiej Ukrainie, została powstrzymana nie, dlatego, że była taka lub inna przewaga sił zbrojnych wroga. Została ona powstrzymana, dlatego, że zabrakło szerokich mas, które tę walkę popierały i w ten lub inny sposób brały w niej udział. Gdy wysiedlono z Zacurzonia prawie wszystkich Ukraińców, jednych do ZSRR, innych na północne i zachodnie ziemie Polski, oddziały UPA oraz podziemie OUN nie mogły nadal egzystować, musiały one porzucić to terytorium”. W nauce na Zachodzie szeroko stosowana jest metoda porównawcza (komparystyka) – badanie analogicznych faktów, motywów itp. W Polsce powojennej, prócz ukraińskiej, istniała też pokaźna białoruska mniejszość narodowa. Wobec niej władze polskie nie podjęły działań analogicznych do operacji „Wisła”, albowiem w ramach tej mniejszości nie działał terrorystyczny ruch zbrojny skierowany na oderwanie od państwa polskiego określonych terenów. Władze polskie nie stosowały wobec Białorusinów przymusu w trakcie wymiany ludności z Białoruską SRR, nie dokonały przesiedleń Białorusinów z ich miejsc zamieszkania. Ergo: gdyby nie istnienie i działania OUN-UPA, nie byłoby przymusu w trakcie wymiany ludności i nie byłoby operacji „Wisła”. Stąd należy sformułować wniosek, że nie w samym istnieniu ukraińskiej mniejszości narodowej w Polsce powojennej leżały przyczyny stosowania przymusu w trakcie wymiany ludności, nie w chęci pozbycia się skupisk ukraińskich w Polsce tkwiły przyczyny podjętych przez władze polskie kroków w postaci operacji „Wisła”, a jedyną ich przyczyną było istnienie i działanie struktur Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów frakcji Bandery, dążącej do oderwania od państwa polskiego jej południowo-wschodnich terytoriów. Trzeba pamiętać, że struktury OUN-UPA-SKW składały się z obywateli państwa polskiego. Stąd też legalność ich zwalczania, stąd też zasadność umieszczania podejrzanych o udział lub współdziałanie z OUN-UPA w obozie w Jaworznie. Rzeczą odrębną jest traktowanie osadzonych w tym obozie, ale ono nie niweczy zasadności zwalczania osób podejrzanych o działalność antypaństwową, nawet kilkunastoletniej młodzieży, często angażowanej do współdziałania z OUN-UPA. Jak wynika z dziennika „Burłaki”, po przeprowadzeniu operacji „Wisła” wygłodniałe, schorowane, obdarte niedobitki OUN-UPA pozbawione zostały oparcia w ludności ukraińskiej, w następstwie, czego miały miejsce częste dezercje. W tym stanie resztki oddziałów podjęły dramatyczną przeprawę przez Czechosłowację do amerykańskiej strefy okupacyjnej. Przedostawały się przez teren Polski i Czechosłowacji, po drodze dokonując rabunków. Do celu doszło tylko 300 upowców. Łew Szankowśkyj dokonał prawidłowej oceny sytuacji: to nie stosunek sił zbrojnych OUN-UPA oraz Polski zadecydował o zaprzestaniu działań UPA na tzw. Zacurzoniu. O zaprzestaniu tej działalności zadecydowała opercja „Wisła”. Oznacza to, że polityczna decyzja władz Polski była prawidłowa i przyniosła spodziewany skutek. Operacja „Wisła” podjęta została w stanie wyższej konieczności. Winę za przymus w przesiedlaniu ludności ukraińskiej na Ukrainę oraz za podjęcie decyzji o wykonaniu operacji „Wisła”, w konsekwencji za pozbawienie ludności ukraińskiej zwartych skupisk jej zamieszkania i postępującej asymilacji mniejszości ukraińskiej w Polsce, ponosi OUN Bandery, do której ukraińska mniejszość narodowa w Polsce winna kierować swoje ewentualne pretensje. Nie do przyjęcia jest twierdzenie ukraińskich nacjonalistycznych działaczy w Polsce, w tym historyków, że operacja „Wisła” miała na celu zlikwidowanie mniejszości ukraińskiej drogą asymilacji, czemu sprzyjać miało jej rozproszenie na ziemiach zachodnich i północnych. Po pierwsze – państwo nie dysponowało enklawą do osiedlenia 150 000 ludności z zapewnieniem dla niej mieszkań i miejsc pracy; po drugie zaś – teoretyczne osiedlenie przesiedlonych na jednym obszarze nie rozwiązałoby problemu OUN-UPA, której oddziały przekoczowałyby w ślad za przesiedloną ludnością i nadal terroryzowałyby ją walcząc przeciwko państwu polskiemu. Rozproszenie przesiedlonych było jedynym wyjściem wykluczającym metodę osadzenia ludności ukraińskiej w obozach. W związku z powyższym należy również pamiętać, że takie wzory demokracji zachodniej, jak Stany Zjednoczone i Kanada, po przystąpieniu Japonii do drugiej wojny światowej po stronie koalicji hitlerowskiej, dokonały osadzenia wszystkich Japończyków w obozach odosobnienia i pozbawiły ich majątku, w tym nieruchomości, których nigdy japońskim obywatelom Kanady i Stanów Zjednoczonych nie zwrócono. Znów, więc w ocenie zaszłości w Polsce należałoby porównać je z działaniami państw demokratycznych (komparystyka). Działalność struktur OUN Bandery na południowo-wschodnich terenach powojennego państwa polskiego stanowiła nieudany etap realizacji celu sformułowanego przez I Kongres OUN polegającego na stworzeniu ukraińskiego państwa nacjonalistycznego typu faszystowskiego, na wszystkich, według arbitralnych ocen OUN, ukraińskich terytoriach etnograficznych, a więc na oderwaniu od uznanego przez prawo międzynarodowe państwa części jego terytorium. Działania te, podjęte przez obywateli państwa polskiego, należy kwalifikować, jako zbrodnię przeciwko państwu, a nie, jako działania przeciwko „komunizmowi”. Tej prostej prawdy nie potrafi zrozumieć historyk Grzegorz Motyka, nie rozumie tego kierownictwo IPN, nie rozumiał tego Senat RP, nie rozumie prezydent Aleksander Kwaśniewski. OUN-UPA podjęłaby analogiczne kroki również przeciwko polskiemu państwu demokratycznemu, gdyby takie po zakończeniu wojny powstało. Wskazać przy tym należy, że mimo operacji „Wisła”, banderowcy operowali na terenie Polski do 1953 r. Resztki „Służby Bezpeky” OUN nadal dokonywały egzekucji podejrzanych o zdradę, a wywiad brytyjski do 1953 r. dokonywał desantu z powietrza i z morza banderowców na teren Polski z zadaniem prowadzenia dywersji.
My, partyzanci Wszyscy wkoło wołają o zapewnienie naszemu krajowi bezpieczeństwa, postulują wzmocnienie armii, gdyż – jak przekonują – w naszym położeniu geopolitycznym jest to absolutnie niezbędne. Tymczasem NATO ulega erozji, Unia Europejska nikomu realnego bezpieczeństwa nie zapewni; wprawdzie chce tworzyć imperium, ale wyłącznie po to, żeby dzielić pieniądze, których jest coraz mniej. Do Polski też popłynie cieńszy strumień tzw. środków unijnych, cięcia staną się więc nieuchronne; zadłużenie rządu naszego i innych państw europejskich wystrzeliwuje w stratosferę, budżety puchną, deficyty wzrastają. Dowiadujemy się, że budowę korwety Gawron przerwano po 10 latach, ponieważ zabrakło pieniędzy, to może być znak czasu, zapowiedź tego, co czeka nasze niezbyt potężne siły zbrojne. Kiedy coraz bardziej zadłużające się rządy staną przed wyborem „masło” czy „armaty”, wybiorą „masło”, ponieważ w demokracji byt partii i innych politycznych bractw bardziej zależy od dzielenia „masła” niż od dzielenia „armat”. Dlatego – mimo zaciekłego oporu lobby zbrojeniowego – wydatki na armie będą zmniejszane. Być może kierunek wytycza Austria; jak przeczytałem w „Gazecie Wyborczej”, w austriackiej armii wstrzymano szkolenia czołgistów i artylerzystów. Powód? Oczywiście, oszczędności. Rzecznik austriackiego MON oświadczył, że w najbliższych latach dwie trzecie z 1150 wozów opancerzonych i czołgów zostanie sprzedanych lub pójdzie na złom, być może armia austriacka całkowicie pozbędzie się broni ciężkiej (broń pancerna, artyleria i artyleria przeciwlotnicza). Przed atakiem atomowym i przed zmasowanymi bombardowaniami z powietrza ani sami się nie obronimy, ani nikt inny nas nie obroni, tarczy antyrakietowej nikt nad nami rozpostrzeć nie zamierza; floty wojennej zdolnej do realnych akcji wojennych nie posiadamy, lotnictwo nadaje się raczej na pokazy niż do odparcia ataku z powietrza. Korpusy ekspedycyjne? A po jakie licho nam one? Udział w wyprawach organizowanych przez Imperium Amerykańskie jest nieopłacalny, misje oenzetowskie są całkowicie bezsensowne, bo jedynie przedłużają konflikty, a tak w ogóle ONZ do niczego już nie jest potrzebna i należałoby ją rozwiązać. Czy w ewentualnej przyszłej wojnie dojdzie do bezpośredniej konfrontacji z wrogiem w formie bitew pancernych czy starć wielkich zgrupowań piechoty? Mało prawdopodobne. Być może prędzej czy później, wzorem Austriaków, pozbędziemy się także broni ciężkiej, zwłaszcza, że teoretycy wojny coraz częściej mówią o takich zjawiskach jak wojny postnowoczesne (z elementami przednowoczesnymi), wojny post-clausewitzowskie, asymetryczne, nielinearne wojny „szarej strefy”, wojny bez stopni, rang, mundurów, wojny zbrojnych band plemiennych, piratów, warlords, prywatnych armii i innych nieregularnych formacji, wojny, w których nie istnieją zdefiniowane pola walki i linie frontu, wojny bez czasowych i geograficznych ograniczeń, bez stałych zasad użycia broni, bez stałych form, metod, celów, sposobów i skali walki. Wielkie a nawet średnie regularne armie z bronią pancerną i artylerią niewiele mają tu do roboty. Trzeba, zatem przejść do nowego etapu bez stałej armii w dawnym stylu, zostawiając rzecz prosta kompanię honorową, orkiestry wojskowe, kuchnie polowe, ale pamiętając jednocześnie, iż świat jest nadal pełen złych ludzi, którzy lubią napadać na innych, wdzierać się na ich terytorium, zabierać im wolność i własność. Dlatego rozwiązanie stałej regularnej armii nie może oznaczać rozbrojenia obywateli, którzy muszą mieć możliwość samoobrony. „Chcesz pokoju, zbrój się”, to hasło nie przestało być aktualne. Chodzi przede wszystkim o „ubojowienie narodu”, czyli stopniowe rozszerzanie dostępu do broni palnej i przygotowania do wojny partyzanckiej w razie obcego najazdu. My Polacy dysponujemy wspaniałymi tradycjami partyzanckimi, powstańczymi, konspiracyjnymi, tradycjami pospolitego ruszenia, konfederacji, samoobrony terytorialnej itd. Do nich powinniśmy nawiązać w sytuacji braku stałej regularnej armii. Rzecz jasna, w obecnych czasach będziemy potrzebować również cyberpartyzantów, partyzantów-hackerów, internetowych sabotażystów itp. Tradycja powstańczo-partyzancko-konspiracyjna (niech żyje liberum conspiro!) będzie nam bardzo pomocna nie tylko, jako rezerwuar praktycznych doświadczeń, uzupełniony przez studiowanie różnych rodzajów współczesnej taktyki partyzanckiej (Afganistan, Czeczenia, palestyńska intifada, partyzantka miejska), ale także, jako instrument propagandy skierowanej na zagranicę – potencjalni agresorzy dwa razy się zastanowią, czy napaść na Polaków gotowych do popełnienia największych szaleństw w imię obrony swojej wolności. Nawet największy krytyk Muzeum Powstania Warszawskiego musi przyznać, że w ramach wojny psychologicznej pełni ono ważną funkcję odstraszającą. Z MPP wysyłamy mocny sygnał ostrzegawczy do potencjalnych wrogów: my Polacy będziemy zawsze przeciwko wam knuć i spiskować, my nie cofamy się przed niczym, poszlibyśmy na wroga choćby z gołymi rękami, a pójdziemy tym bardziej, że wielu z nas ma broń zakupioną legalnie w sklepie. „Gdy trąbki bojowej odezwie się ton”, wszyscy staniemy się „żołnierzami wyklętymi”. Jednocześnie w działaniach na płaszczyźnie propagandowej powinniśmy nawiązywać do pięknych staropolskich doktryn wojny i pokoju (Paweł Włodkowic, Stanisław ze Skarbimierza, Andrzej Frycz Modrzewski, Bracia Polscy) głosząc absolutne potępienie wojen „napastniczych”, (których zresztą od wieków nie prowadziliśmy), a dopuszczalność jedynie wojny sprawiedliwej, czyli wojny w obronie koniecznej, kiedy ktoś wkroczy na naszą ziemię, na naszą własność, na nasze terytorium. Stale obecnymi w naszej propagandzie wątkami winno być potępienie militaryzmu, wyścigu zbrojeń, niesprawiedliwych wojen, interwencji zbrojnych i promowanie idei pokoju, no, może nie wiecznego, ale jak najdłuższego. My Polacy powinniśmy stanąć w pierwszym szeregu bojowników o pokój, o rozbrojenie zarówno, jeśli chodzi o arsenały broni atomowej, jak i konwencjonalnej. Nigdy więcej wojny! Pokój, pokój, pokój! – ten okrzyk winien rozbrzmiewać z Polski na cały świat. W naszej kulturze politycznej, w naszych odruchach politycznych, w naszej wyobraźni historycznej zakorzeniony jest obraz dworu i dworku szlacheckiego, dobrze wyposażonego w broń wszelkiego rodzaju, oraz zagrody chłopskiej, gdzie każdy gospodarz ma obrzyna, strzelbę, siekierę i kosę. Nasi wrogowie niechaj wiedzą, że „twierdzą nam będzie każdy dom” ( polski odpowiednik amerykańskiej „ home defense”). W pogotowiu stać będą milicje obywatelskie i ochotnicze formacje samoobrony terytorialnej i obrony cywilnej. Ponadto powstaną prywatne agencje ochrony, pojawią się oddziały najemników i inne formy bezpieczeństwa prywatnego. Należy popularyzować strzelectwo (mamy stanowczo za mało strzelnic), „survival”, sporty walki i sporty obronne, zapasy, boks; generalnie powinno położyć się większy nacisk na wychowanie fizyczne i sportowe dzieci i młodzieży, w szkołach niech się pojawią lekcje szermierki. Wspierać należy rozwój harcerstwa. Korporacje studenckie powinny powrócić do pojedynków. Związki Strzeleckie i bardzo modny obecnie w Polsce ruch rekonstrukcji historycznych także wnoszą pewien wkład w realizację hasła „naród pod bronią”. Nie zapominajmy o jeździectwie, bo czyż w warunkach postnowoczesnej wojny nie przydadzą się szybkie oddziałki kawalerii? Jeźdźcy z minilaptopami i wyrzutniami inteligentnych rakiet na plecach? Promować należy niezależność jednostek, rodzin i terytoriów od wielkich aparatów i sieci zaopatrujących nas w energię i żywność, upowszechniać sposoby życia pozwalające się od nich – choćby częściowo – odłączyć, popularyzować kulturę samowystarczalności, przypominać zapomniane już praktyczne umiejętności pomagające przetrwać w warunkach kryzysowych, w tym np. metody medycyny domowej. W budownictwie propagować należy wznoszenie domów maksymalnie samowystarczalnych w aspekcie energetycznym, zawsze z piwnicami i strychami, z autarkicznym ogrzewaniem (piece kuchenne, szwedzkie piece, kominki, piece kaflowe itd.). Każdy dom, każde mieszkanie powinno być należycie wyekwipowane z wykorzystaniem współczesnych możliwości technicznych – baterie słoneczne, filtry do wody np. katadyn, lampy petromax. Wyrabiać należy u siebie i innych nawyk czynienia zapasów żywności, wody, artykułów higienicznych, tak, aby być zabezpieczonym na wypadek inwazji obcych wojsk. Należy dążyć do maksymalnego uniezależnienie się od żywności przetworzonej sprzedawanej przez wielkie sieci handlowe. Pożądany byłby – na tyle na ile to możliwe – powrót do zaopatrywania się bezpośrednio u producentów żywności oraz do wytwarzania żywności we własnym zakresie. Każdy powinien mieć w domu zapas ziarna i młynek do jego mielenia. Trzeba ponownie odkryć dawne sposoby dłuższego przechowywania żywności jak wekowanie, peklowanie, marynowanie, wędzenie. Upowszechniać należy przydomową hodowlę królików i kur. Oczywiście w warunkach wielkomiejskich nie wszystko jest możliwe, ale np. coraz bardziej popularny ruch miejskiego rolnictwa świadczy o tym, że także w miastach da się sporo zrobić. Dodajmy, że w kontekście dążeń do samowystarczalności żywnościowej każdą próbę likwidacji ogródków działkowych traktować należy, jako działanie wymierzone w zdolności obronne Polski. Razem z działkowcami wznieśmy stare dobre hasło: „Dig for Victory!” Popularyzować należy naturalne style i sposoby odżywiania obywające się bez wysoko przetworzonych produktów żywnościowych, czy będzie to wegetarianizm, weganizm, witaranizm (jedzenie surowych tj. niegotowanych i nieprzetworzonych, świeżych warzyw i owoców, orzechów, kiełków nasion i ziaren, suchych owoców, wodorostów i alg) czy też paleo, także w wersji raw paleo (surowe mięso, surowe jajka); zresztą w warunkach wojny partyzanckiej konieczne będzie zapewne połączenie obu sposobów odżywiania. W każdym razie powinno się krzewić wiedzę o dziko rosnących warzywach, owocach i ziołach. W ramach przygotowań do przyszłej wojny partyzanckiej należy już dziś umacniać więzy i dobre relacje z rodziną, sąsiadami, współlokatorami, kolegami, budować „networki” podobnie myślących i czujących ludzi, wyrabiać postawy nastawione na kooperację, na wspólne działanie i pomoc wzajemną. To wszystko przyda się, kiedy trzeba będzie zejść do podziemia. Jeśli chodzi o aspekt ekonomiczny, to celem powinno być maksymalne uniezależnienie się od wielkich banków i instytucji państwowych, nauczenie się życia bez bankowych kredytów, bez kart kredytowych i innych metod obrotu bezgotówkowego, dzięki którym przyszły okupant mógłby wyśledzić partyzantów; budując zapas gotówki w różnych walutach partyzant musi pamiętać, że ponad „papierowymi wartościami” stoją wartości rzeczowe oraz złoto i srebro. I wreszcie wszyscy przygotowujący się do przyszłej wojny partyzanckiej powinni kształtować u siebie i u innych partyzancką postawę wobec świata polityki, mediów, nauki, cechującą się intelektualną i emocjonalną niezależnością od struktur politycznych i medialnych, unikaniem strumieni masowej informacji, poszukiwaniem wiedzy i prawdy poza naukowo-ideologicznymi dyskursami produkowanymi w molochach zbiurokratyzowanej nauki poddanej presjom politycznym lub komercyjnym. Los partyzanta, konspiratora, sabotażysty, dywersanta, los leśnego wędrowca – oto nasz los. Gromadzimy się w tajnych punktach zbornych, aby o poranku lub o zmierzchu wyruszyć na akcję przeciwko wszystkim, którzy chcieliby decydować o naszym życiu. Tomasz Gabiś
Wozinski: Dajemy sobie spokój z mesjanizmem! Modnym ostatnio trendem na prawicy stało się poszukiwanie autentycznie polskiej myśli politycznej i społecznej. Propagatorzy tej idei sugerują, że bez wynalezienia albo przynajmniej ponownego odkrycia tradycyjnej myśli polskiej skazani jesteśmy jako zbiorowość narodowa na degradację. Przyczyną obecnej degrengolady ma być rzekomo bezmyślne powielanie wzorców zachodnich. Klasyczny liberalizm, libertarianizm? O tych nurtach wypada – według poszukiwaczy myśli autentycznie polskiej – zapomnieć, gdyż powstały w kulturach anglosaskiej, romańskiej bądź germańskiej i w związku z tym nigdy nie będą mogły stać się wyrazicielami polskiego ducha. Prym w rozważaniach na ten temat wiodą niewątpliwie środowiska „Teologii Politycznej”, „Pressji”, czy też „Rzeczy Wspólnych”, które od co najmniej kilku lat próbują wskrzesić takie idee jak mesjanizm czy też polski republikanizm. Zapał wskrzesicieli przyszło mi nawet poznać na własnej skórze przy okazji polemiki z Piotrem Trudnowskim z „Rzeczy Wspólnych” („NCz!” nr 17), który zasugerował mi, że popełniam błąd, akceptując „zagraniczną” ideę libertarianizmu. Rozmyślałem nad tym długo, ale nadal nie jestem w stanie zrozumieć, na czym miałaby polegać autentycznie polska myśl. Czy teoria w ogóle może być narodowa? Zastanówmy się, jak by to brzmiało, gdybyśmy chcieli na przykład powiedzieć, że Albert Einstein tworzył żydowską fizykę, Dymitr Mendelejew rosyjską chemię, a Watson i Crick amerykańską genetykę. Czy słyszał ktoś kiedyś o mołdawskiej matematyce, egipskim prawie niesprzeczności, duńskiej arytmetyce albo o norweskiej elektromechanice? W dziedzinie filozofii i nauki można oczywiście spotkać pewne kategorie odnoszące się do grup narodowościowych lub kulturowych, ale służą one wyłącznie jako uproszczenie pomagające przyswoić sobie historię idei. Na tej właśnie zasadzie mówimy o filozofii greckiej bądź arabskiej, o austriackiej lub chicagowskiej szkole ekonomii, francuskiej szkole socjologicznej itd. Nie oznacza to jednak, że logika Arystotelesa działa wyłącznie w granicach dawnych Aten, prakseologia Misesa wyłącznie na terenie Wiednia, a obserwacje Durkheima mają sens wyłącznie, gdy jesteśmy w Paryżu. Filozofia i nauka mają to do siebie, że badają rzeczywistość wspólną wszystkim ludziom na całej Ziemi. Niestety, nie rozumieją tego propagatorzy autentycznych polskich idei, którzy głoszą całkowicie nieuprawnione z filozoficznego punktu widzenia twierdzenie o obowiązywaniu na terenie Polski innych praw rzeczywistości niż nad Sekwaną czy na Pustyni Gobi.
Wielkie pragnienie Wielkie pragnienie ustanowienia prawdziwie polskiej myśli politycznej i filozoficznej podszyte jest niewątpliwie lękiem przed marginalizacją. Widać to wyraźnie na przykładzie tekstów z „Teologii Politycznej” czy też „Pressji”, w których polscy pracownicy akademiccy ubolewają nad faktem obecności polskich uczelni w, delikatnie mówiąc, światowej drugiej lidze. Polscy filozofowie i naukowcy, nawet jeśli posiadają wysokie umiejętności, nie potrafią zaistnieć w świadomości całego świata, gdyż całe zaplecze instytucjonalne świata nauki należy do najgorszego z możliwych menedżerów – państwa. Odpowiedzią na ten stan rzeczy nie może być jednak ucieczka w absurdalną ideę wypracowania autentycznej myśli polskiej, która z założenia ma być odmienna od wszystkiego, co wymyślono w innych krajach. W filozofii i nauce nie chodzi o to, aby ustalić „polską” prawdę, ale prawdę. Jak kończą się propozycje, aby zaufać polskim produktom i usługom, wiemy bardzo dobrze z innych dziedzin gospodarki. Na przykład już dziś stacje radiowe muszą emitować określoną liczbę polskich utworów dziennie. Sytuacja ta cieszy wyłącznie polskich muzyków oraz zatrudniające ich wytwórnie, lecz na pewno nie słuchaczy. Gdyby na polskich uczelniach zaczęto wykładać wyłącznie polską myśl, efekt byłby taki sam – zadowolenie ideologów i frustracja klientów, czyli studentów. Prawda o polskiej filozofii i nauce nie jest tymczasem zbyt różowa. Na przestrzeni wieków nie brakowało wprawdzie świetnych specjalistów, ale uczciwie rzecz biorąc, innowatorów zbyt wielu nie zaistniało. Rynek usług naukowych nigdy nie należał w Polsce do wiodących na świecie, a kraje Zachodu zrodziły o wiele większą liczbę wybitnych filozofów i naukowców wyłącznie ze względu na większą swobodę w prowadzeniu badań naukowych oraz zamożność społeczeństwa, które stać było na wyższą edukację. Polska stała się w średniowieczu częścią zachodniego modelu edukacji i kultury tylko i wyłącznie w wyniku „małpowania” struktury uniwersytetu oraz klasycznego modelu wychowania. Gdyby wówczas posłuchano zwolenników pozostania przy prawdziwej polskiej myśli słowiańskiej, kraj nad Wisłą pogrążyłby się w obskurantyzmie i zacofaniu. W idei poszukiwania typowo polskich idei zawarta jest ogromna dawka relatywizmu. Fakt ten może dziwić, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę to, że najczęściej to właśnie prawica przedstawia siebie jako obrońcę odwiecznych prawd. Zauważmy: jeśli między Odrą a Bugiem, zamiast teorii tworzonych z myślą o całej ludzkości, zastosowanie mają jedynie dywagacje na temat „polskiej duszy”, wówczas oznacza to, że nie istnieje wspólna płaszczyzna teoretyczna dla narodów świata, gdyż każdy z nich skazany jest na funkcjonowanie w ramach swoich własnych idei, swojego własnego świata pojęć. Płynie z tego jeszcze jeden wniosek: nie istnieje jedna prawda, lecz wiele prawd obowiązujących w zależności od szerokości i długości geograficznej. W istocie jest to dokładnie to samo, co lewicowe nurty: hermeneutyka, postmodernizm czy też dekonstrukcjonizm twierdzą na poziomie jednostek.
Pogląd o obowiązywaniu na terenie Polski całkowicie odmiennych idei niż w innych rejonach świata oraz o konieczności tworzenia „polskiej” nauki nie powstał oczywiście w głowach ideowych przywódców „Teologii Politycznej” czy też Instytutu Sobieskiego. W rzeczywistości posługuje się nim spora część społeczeństwa. Najczęściej służy on do odrzucenia libertarianizmu jako pomysłu na organizację życia społecznego, który może działać wyłącznie w USA. Gdyby ktoś powiedział, że arytmetyka działa wyłącznie na Saharze, zostałby wyśmiany, ale gdy libertarianie zauważają, że podobne twierdzenie wypowiada każdy, kto twierdzi, że prawo własności może być respektowane wyłącznie w USA, zbywa się ich lekceważeniem.
Reanimacja trupa Najbardziej zdumiewającym aspektem wskrzeszania tradycyjnej myśli polskiej jest jednak próba reanimacji trupa mesjanizmu. Gdyby ktoś nie wiedział lub zapomniał, przypomnijmy, że myśl mesjanistyczna stanowiła doprawdy żenującą mieszankę heglizmu, mistycyzmu oraz chorego patriotyzmu. Na podobną do mesjanizmu chorobę cierpiały w XIX wieku także inne kraje, co ostatecznie przyczyniło się do narodzenia nacjonalizmów. W ten sposób heglizm, obok marksizmu, zrodził jeszcze jedną ideologię, o której świat powinien jak najszybciej zapomnieć. Czy hitleryzm albo rzeź na Wołyniu nie pokazały dobitnie, jak kończy się romantyczny nacjonalizm ukąszony przez Hegla? Obawiam się, że wskrzeszanie trupa mesjanizmu, zamiast wynieść polską naukę i filozofię na światowe szczyty, może jedynie ją jeszcze bardziej pogrążyć. Taktyka obrażania się na to, co zachodnie, tylko dlatego, że nie jest polskie, świadczyć może jedynie o ciasnocie umysłu jej propagatorów. Zamiast forsowania odbudowy autentycznej myśli polskiej, proponuję, aby „Teologia Polityczna” i „Pressje” podjęły się wielkiej ofensywy na rzecz deregulacji rynku edukacyjnego w Polsce oraz wycofania państwa z możliwie jak największej liczby branż. Na uczelniach wyższych pojawiłaby się wreszcie realna konkurencja, a zamożniejsze niż dziś społeczeństwo byłoby gotowe przeznaczyć na edukację zdecydowanie większe sumy niż obecnie. Gwarantuję, że w ciągu jednego pokolenia nad Wisłą pracowaliby naukowcy płynnie posługujący się językiem angielskim oraz zaliczający się do światowej czołówki, a z pomysłów z mesjanizmem śmialibyśmy się, wspominając dawne czasy przy piwie. No to jak, dajemy sobie spokój z tym esjanizmem?
Jakub Wozinski
Awanturnicy w państwie cara. Wolność i patologia a Rosja Zastanawiam się nad powiązaniami między wolnością a patologią. I nie chodzi mi tu o „wesołków” w San Francisco, a raczej o „worów” i „błatnych” w post-Sowiecji. „Wory” – czyli kryminaliści – szukają wolności i odrzucają państwo, a jednocześnie stają się „błatnymi”, czyli ludźmi z oficjalnymi koneksjami. I tak pasożytują na patologiach systemu, który sami odrzucają i którego nienawidzą. Najpierw chyba było poszukiwanie wolności, a dopiero potem próby przystosowania się tych, którzy wolności zażywali, aby wykorzystać system niewoli (rosyjskie państwo) oraz jego strażników (urzędników) i niewolników (poddanych). I wyszło jak zwykle: wyemancypowani niewolnicy sprzymierzyli się z nadzorcami, aby żerować na niewolnych. Historia podziemia kryminalnego na Rusi, a potem w państwie moskiewskim nie jest dostatecznie opisana. Przestrzenie były wielkie, zawsze istniały obszary niedostępne, enklawy wolności. Tam chowali się rozmaici uciekinierzy, dysydenci religijni, indywidualiści. Co więcej, zgodnie z cyklem naturalnym, gdy budziła się przyroda, w wędrówkę po kraju wyruszały tabuny zwykle nielegalnych podróżników. Często byli to uciekinierzy, którzy mieli dość sztywnego reżimu panującego w bojarskich dobrach. Wędrując z miejsca na miejsce, utrzymywali się z dorywczej pracy, majsterkowania, zabawiania możnych i ludu, wróżbiarstwa, muzykowania, żebractwa oraz kradzieży. Do takich gromad włóczęgów dołączali rozmaici przestępcy, wyjęci spod prawa, buntownicy i inni niezadowoleni. Na takim gruncie wykluwały się od czasu do czasu rebelie, rozmaite chłopskie wystąpienia – zarówno bunty lokalne, jak i poważne zawieruchy ogólnokrajowe. Po stłamszeniu tego typu wystąpień niedobitki dalej krążyły, czasami pojedynczo, a niekiedy w grupkach czy nawet gromadach. I proces powtarzał się nieuchronnie od nowa (Patricia Rawlinson, „From Fear to Fraternity: A Russian Tale of Crime, Economy, and Modernity” – Pluto Press, London, 2010). Moskwa naturalnie miażdżyła włóczykijów i ich rebelie dość sprawnie. Od XIII wieku Kreml opierał się na systemie mongolskim. Gdy ziemiami wschodnioruskimi rządził potężny samodzierżawca, choćby Iwan Groźny, to potęga państwa nawet kilkaset lat temu była dość zaawansowana. Na przykład Moskwiczanie stosowali kontrolę graniczną, utrzymując stałą straż pogranicza –głównie po to, aby zatrzymywać ludzi usiłujących opuścić bez pozwolenia państwo cara. Często bowiem książęta z młodszych linii Rurykowiczów, jeśli nie podobało im się samodzierżawie, uciekali do Wielkiego Księstwa Litewskiego wraz z całym swoim dworem, poddanymi i przenośnym dobytkiem. Rzadziej zdarzało się to w drugą stronę, tyle że Rzeczpospolita właściwie nie pilnowała swojej granicy i raczej nie zatrzymywała zbiegów. Była nasza obrona potoczna, ale nastawiona głównie na zagrożenie wewnętrzne. Instytucja łapaczy praktycznie nie istniała, bo polsko-litewski podatnik sobie tego nie życzył. Oprócz arystokratów państwo moskiewskie starało się wyłapywać każdego, kto nie miał odpowiedniej przepustki. Do Rzeczypospolitej zbiegali bowiem masowo poddani, chłopi (w drugą stronę mniej). Moskwiczanie natomiast porywali ludzi z Polski – nie tylko chłopów w niewolę, ale nawet szlachtę i Żydów. Prawie zawsze starali się ich na siłę przechrzcić na prawosławie. Jeśli im się udało, dyplomacja RP była bezradna. Zresztą aby uniknąć kłopotów i łatwiej iść w zaparte, Kreml jeńców polskich (litowców), szlachtę, zaczął gdzieś od końca XVI wieku zsyłać na wschód, na Syberię. Rosyjski podbój Syberii pozwolił Kremlowi „rozwiązać” problem tabunów nielegalnych wędrowników. Po prostu zsyłano takich włóczęgów w głąb państwa, na wschód. Część szła na przymusowe osiedlenie, część na przymusowe roboty. Wielu wykorzystało szansę i po prostu na Syberii się schowało. Nawet państwo moskiewskie miało kłopot z kontrolowaniem takich połaci. W pierwszym okresie częstokroć władze zostawiały przymusowych osadników w spokoju. Na przykład w XVI i XVII wieku, wywaliwszy na Syberie polskich jeńców, Kreml przestał się o nich troszczyć. Po prostu pozostawił ich na łaskę losu. Polacy nie byli w stanie wrócić do domu. Ucieczki były niesamowicie rzadkie. Musieli się bronić przed wrogimi tubylcami, budowali forty, podejmowali handel, tworzyli administrację. Pierwsze dokumenty oficjalne na Syberii były często pisane po polsku, także w korespondencji z Kremlem. I tym sposobem Moskwa sobie budowała swoją potęgę – cudzymi rękoma. Po pewnym czasie przysłano Polakom i innym naczalstwo – i wolność się skończyła. Zresztą po kilku pokoleniach bez Kościoła katolickiego i kontaktu z krajem porwani Polacy się rusyfikowali i stawali się imperialną elitą. Wpisywali się w system poddaństwa. Wolność w państwie cara była możliwa tylko poza systemem. Tymczasem w XVIII i XIX wieku władze nadal wysyłały na Syberię zbiegów, buntowników i pospolitych przestępców – na katorgę i osiedlenie. Strumień rósł, a katorżnicy zaczęli organizować sobie alternatywny świat pod knutem. Ich główną zasadą wewnętrzną był zakaz świadczenia jakichkolwiek usług państwu. Szkodzić, psuć, kraść, spóźniać się, obijać. Nawet w niewoli. Państwo to wróg. Organizować się poza nim. Katorga była uniwersytetem takich podstaw. Przedszkole i szkoła zaczynały się w aresztach i więzieniach imperium. Tutaj powstawała subkultura i hierarchia worów w zakonie. Tutaj pojawiał się ich specyficzny slang, z zapożyczeniami z rozmaitych języków, nawet z jidysz. Tutaj wykuwał się tzw. honor złodziejski (Joseph E. Ritch, „They’ll make you an Offer You Can’t Refuse: A Comparative Analysis of International Organized Crime”, „Journal of Comparative & International Law”, vol. 9, no. 2 (2002) – Tulsa). Naturalnie ze szkół więzienno-zesłańczych wory w zakonie wychodzili na szeroki świat. Tam uprawiali swój proceder i nawigowali w ramach wrogiego im państwa. Imperium rosyjskie nie było państwem prawa. Było samodzierżawiem. Oznacza to, że car decydował o wszystkim – gdy chciał, to arbitralnie. Sytuacja zmieniła się dopiero po liberalnych reformach sądowych w drugiej połowie XIX wieku. Wówczas powstał system mieszany: z jednej strony formalnie autokracja, a z drugiej oficjalnie liberalizm prawny z raczej liberalnymi sędziami. Oznaczało to, że policja dalej bezwzględnie ścigała przestępców. Ale oznaczało to również, że kryminaliści dostawali łagodniejsze wyroki niż w przeszłości. To im się podobało, choć państwa dalej nienawidzili. Znaleźli w nim jednak cechę szczególną – mianowicie korupcję urzędniczą. W Rosji biurokracja dławiła wszelkie oznaki niezależnego życia. Łapówki, układy, dojścia gwarantowały sukces, szczególnie finansowy, jakiegokolwiek przedsięwzięcia. I tutaj właśnie brylowali tzw. błatnyje – ci, którzy mieli układy. Dojścia do urzędników, towarów, klientów, kontrahentów, złodziei. Mówiąc po POlsku: błatnyje to ci, którzy wiedzieli, jak „kręcić lody”. Nastąpiła więc swoistego rodzaju symbioza między urzędnikami a kryminalistami. Dołączył do tego element trzeci – prywatni przedsiębiorcy (Serguei Cheloukhine, „The Roots of Russian Organized Crime: From Old-fashioned Professionals to the Organized Criminal Groups of Today”, „Crime, Law and Social Change”, vol. 50 (2008)). Ponieważ w Rosji sfera wolności była tak wielce ograniczona, tłumiło to indywidualną inicjatywę. Stąd konieczność korupcji, aby oliwić zardzewiały system. W jego ramy w drugiej połowie XIX wieku zaczął wchodzić kapitalizm. Rozpychał się w samodzierżawiu, dostosowywał się do jego form, aby jakoś funkcjonować (nota bene w podobny sposób jak zsynchronizował się z postkomunizmem, stając się kapitalizmem politycznym). I tutaj następował swoistego rodzaju galimatias moralny. Uczciwy przedsiębiorca miał wybór między upadkiem, zastojem a niedorozwojem. Wielu wybierało więc korupcję, aby się odbić, aby sprawniej operować, aby załatwić sobie kontrakty, przywileje, przetrzeć szlak, aby zaskarbić sobie życzliwość biurokratów. A na obrzeżach tego wszystkiego funkcjonowali kryminaliści, niektórzy z nich nawet się legalizowali, wchodzili do eleganckiego towarzystwa, naturalnie starając się usilnie ukrywać swoją przeszłość. Rosja była przecież bardzo konserwatywna, prawosławna. Hipokryzja i widmo ostracyzmu społecznego nakazywały kamuflowanie zachowań patologicznych, takich jak łapówkarstwo, nie mówiąc o worskiej przeszłości czy nawet tylko o zwyczaju balansowania na pograniczu półświatka i normalnego społeczeństwa. O korupcji trzeba było dyskretnie. Większość kryminalistów pozostawała jednak worami i tuczyła się na patologicznych układach systemu, pozostając w podziemiu (Patricia Rawlinson, „Russian Organized Crime: A Brief History” w: „Russian Organized Crime: A New Threat?”, red. Phil Williams – Frank Cass, Portland, OR, 1997). A tymczasem do urzędniczo-przedsiębiorczo-przestępczych relacji doszedł nowy element. W więzieniach i na katordze pod koniec XIX wieku nastąpił mianowicie sojusz taktyczny kryminalistów z rewolucjonistami. Lewacy uznali, zgodnie z marksistowską teorią, że pospolici przestępcy są „społecznie bliscy” i trzeba ich hołubić. Po pierwsze – złodzieje i bandyci nienawidzili władz, policji szczególnie, czyli mieli wspólnych wrogów z rewolucjonistami. Po drugie – kryminaliści gardzili społeczeństwem normalnym i na nim żerowali, czyli mieli do ludzi stosunek podobny do rewolucyjnego. Po trzecie – wory w zakonie nie trawili instytucji państwa i można było liczyć na to, że pozostaną co najmniej neutralni wobec rewolucyjnych prób jego podminowania. Po czwarte – rewolucjoniści w więzieniu podlizywali się kryminalistom, aby uzyskać ich protekcję, po prostu aby przeżyć, oraz aby ich zaagitować. Po piąte – polityczni radykałowie chcieli się od przestępców nauczyć ich fachu. Chodziło nie tylko o to, jak się ukrywać czy unikać policji, ale również o wiedzę fachową o czynach nielegalnych, takich jak fałszowanie dokumentów, napady na banki czy morderstwa (np. jakiej użyć trucizny, jak ukryć ciało). Taka wiedza praktyczna światka przestępczego była bardzo przydatna i spowodowała do pewnego stopnia wzajemne nakładanie się na siebie środowisk kryminalnych i rewolucyjnych w Rosji przed 1917 rokiem. W niektórych wypadkach możemy wręcz mówić o konwergencji patologicznego marginesu obu opcji. Bandzior lepiej się poczuje, gdy do swego bandytyzmu dorobi ideologię – szczególnie taką jak komunizm, który obiecywał raj na ziemi. Bandziory miały swoją orgię, gdy wybuchła rewolucja w Rosji. Grab’ nagrabliennoje to przecież hasło worów. Anarchia zalała imperium carów. Przestępcy czuli się jak ryby w wodzie. Ci, którzy nie załapali się do rządu Lenina, wchodzili szybciej bądź wolniej w konflikt z bolszewickim „prawem”. Zastanawiam się nad powiązaniami między wolnością a patologią. I nie chodzi mi tu o „wesołków” w San Francisco, a raczej o „worów” i „błatnych” w post-Sowiecji. „Wory” – czyli kryminaliści – szukają wolności i odrzucają państwo, a jednocześnie stają się „błatnymi”, czyli ludźmi z oficjalnymi koneksjami. Początkowo w czerwonym totalitaryzmie wory w zakonie znaleźli potężnego przeciwnika. Państwo marksistowskie z definicji jest patologią, która dąży do zdominowania wszystkich innych form życia. W związku z tym starało się zaprząc złodziei do swojego wózka. Kryminaliści się bronili. Przecież to oni do tej pory mieli monopol na patologię. Ale jak ma patologiczny margines pasożytować na systemie, który sam jest patologią? Da się. Znów dzięki korupcyjnym właściwościom państwowej biurokracji. Pod carem wory mieli ograniczone możliwości. Istniał bowiem rynek, działało prawo popytu i podaży. Było wszystkiego dosyć, o ile miało się pieniądze. Właściwie nie trzeba było kombinować. Działalność czarnorynkowa polegała jedynie na dostarczaniu tych nielicznych produktów, które były zbyt drogie bądź w inny sposób trudno dostępne ze względu na regulacje państwowe. I tutaj ujawniali się wory, na przykład oferując nielegalnie pędzony samogon. Ale to był margines. System gospodarczy pod berłem cara działał i nabierał rumieńców, im więcej elementów kapitalistycznych wychodziło w nim na wierzch. Natomiast pod rządami komisarzy ujawniła się cała jadowitość socjalizmu. System nie potrafił wyprodukować właściwie nic na potrzeby konsumenta. Brakowało podstawowych rzeczy. Powstał więc wolny rynek podziemny, tak zwany czarny rynek. To zaczęło funkcjonować jeszcze w czasie I wojny światowej, przed rewolucją. Ale czarny rynek jawił się wtedy jako przejściowa aberracja spowodowana niedoborami wynikającymi z zawieruchy wojennej. Ta aberracja gospodarcza została zinstytucjonalizowana pod rządami bolszewików. Lenin i towarzysze skorzystali na wojnie nie tylko w sensie cynicznego wykorzystania śmierci, zawieruchy, zniszczenia i anarchii. Zyskali również instytucjonalnie. Socjalizm bowiem to gospodarka nakazowa. A gospodarka nakazowa to jest gospodarka wojenna. Rosja została poddana takiej gospodarce stopniowo po wybuchu I wojny światowej jeszcze przez rząd carski. Socjalizm w tym sensie jest systemem wywodzącym się z potrzeby mobilizacji wojennej. Socjalizm to odgórne mobilizowanie surowców, potencjału przemysłowego i pracowników na potrzeby zwycięstwa. Bolszewicy odziedziczyli podstawy socjalistycznego systemu gospodarki wojennej i rozbudowali go jeszcze do monstrualnych rozmiarów w czasie pokoju. I skoordynowali z propagandą, stąd stała „walka na froncie pracy” oraz nomenklatura wojenna – „zwycięstwa produkcyjne”, „brygady” itp. Prowadzili bowiem wojnę wewnętrzną, rewolucyjną ze swoimi własnymi poddanymi. Wory naturalnie obśmiewali to wszystko. I kryminalne podziemie dostosowało się do systemu sowieckiego. W okresie tzw. komunizmu wojennego, gdy bolszewicy konfiskowali jedzenie po wsiach, czarny rynek funkcjonował pełną parą, bo inaczej nie byłoby w ogóle żywności dla ludzi. W czasach NEP-u, regulowanego przez Kreml pseudowolnego rynku, kryminalistom również powodziło się dobrze. NEP-meni, czyli przedsiębiorcy prywatni, aby funkcjonować, musieli przecież łamać bolszewickie „prawo”. Zbliżało to ich znów do marginesu społecznego. A biurokraci z czerwonej nomenklatury brali łapówki na lewo i prawo. Najlepiej podłączeni pod układ byli naturalnie czekiści. Jedni worów zwalczali, inni z nimi współpracowali, dawali im protekcję w zamian za zyski z udziału w spekulacji i złodziejskich interesach. I tak system się kręcił. Po zwrocie dokonanym przez Stalina w 1929 roku możliwości działalności gospodarczej znacznie ograniczono, a w wielu dziedzinach wręcz wyeliminowano. Przedsiębiorców zlikwidowano fizycznie, a kryminaliści zeszli do głębszego podziemia. Zaludnili też GUŁAG. Tam ukształtowane za cara formy poddawano sowieckiej przeróbce. Od początku istnienia komunistycznego systemu penitencjarnego rewolucyjne władze postawiły sprawy na głowie. Przede wszystkim odwróciły hierarchię. Przed rewolucją polityczni byli uprzywilejowani. Za czasów pierwszych sekretarzy to kryminaliści stali się uprzywilejowani. Co więcej, bolszewicy używali przestępców pospolitych, aby kontrolować i prześladować politycznych. Tego za cara raczej nie było. Wory dali się komunistom wyzyskać, tłumacząc sobie, że nie jest to kolaboracja z państwem, lecz tylko wykorzystywanie dogodnej sytuacji. W końcu obowiązującym hasłem bandziorów było „Śmierć frajerom”. A – jak wiadomo – polityczni to frajerzy. I tutaj nie miało znaczenia, że w totalitaryzmie definicja więźnia politycznego i przestępstw politycznych stała się nieskończenie elastyczna. Dla worów oznaczało to po prostu więcej frajerów do obróbki. Następny wyłom w kolaboracyjnej historii między kryminalistami a komunistami nastąpił podczas II wojny światowej. Po ataku III Rzeszy na Sowiety Stalin zagrał na nacjonalistycznym bębnie, a z GUŁAG-u posypali się rekruci na mięso armatnie. Worski mir podzielił się. „Tradycjonaliści” powtarzali, że honor złodzieja zakazuje jakiejkolwiek współpracy z państwem. Trochę to naciągane, bowiem przecież już od dawna pełnili oni nieformalne funkcje kapo nad politycznymi. „Moderniści”, czyli rozłamowcy uznali, że trzeba zaciągnąć się do Armii Czerwonej. Zapewne niektórzy podpierali się sowieckim patriotyzmem, ale dla większości rozłamowców ważne było, żeby wydostać się z łagrów. Poza tym wojna to chaos i kolejna możliwość mordowania i rabowania. Dobra nasza! Rozłam w świecie worów doprowadził do wewnętrznej rzezi, szczególnie gdy po zwycięstwie Stalina w GUŁAG-u pojawili się nowi i starzy kryminalni bywalcy, którzy służyli uprzednio w Armii Czerwonej. Ostra wojna wśród bandziorów trwała kilka lat. Administracja obozowa i strażnicy NKWD poparli naturalnie rozłamowców. Głównie dlatego ci ostatni wygrali. Kontakty z NKWD, a potem KGB – jako instytucją i jako poszczególnymi funkcjonariuszami – zwycięscy „modernistyczni” kryminaliści utrzymywali i po wyjściu na sowiecką „wolność”. Niektórzy z nich służyli jako „stukacze” (donosiciele) tajnej policji – zarówno w łagrach, jak i poza nimi. Objawiało się to szczególnie po masowej amnestii po śmierci Generalissimusa.
Często do tego dochodził współudział czy obopólne pośrednictwo przy transakcjach czarnorynkowych. Czasami policja ganiała worów, a czasami brała od nich łapówki albo i jedno, i drugie naraz, w zależności od okoliczności (Serguei Cheloukhine i M. R. Haberfeld, „Russian Organized Corruption Networks and their International Trajectories” – Springer, London, 2011). Po 1956 roku powróciła więc pewna patologiczna symbioza między podziemiem kryminalnym a czekistami, którą pioniersko wprowadzono jeszcze w latach dwudziestych, podczas NEP-u. Symbioza ta ponownie rozkwitła, gdy system stał się mniej represyjny, rozkręcając się w latach sześćdziesiątych, a szczególnie podczas tzw. zastoju breżniewowskiego w latach siedemdziesiątych. Wtedy nastąpił wielki rozrost czarnego rynku i rozmaitych mafijnych powiązań partyjno-państwowo-policyjno-kryminalnych. I ponownie nastąpiło zbliżenie między światem kryminalnym a urzędnikami nomenklaturowymi. I trójkąt wory – nomenklaturowcy – KGB-iści był właściwie jedynym dynamicznie i owocnie funkcjonującym przedsięwzięciem gospodarczym w Związku Sowieckim. Naturalnie układ ten miał rozmaity charakter i dynamikę, odzwierciedlające lokalne i regionalne idiosynkrazje oraz historię (James O. Finckenauer i Yuri A. Voronin, „The Threat of Russian Organized Crime” – „Issues in International Crime”, vol. 33, 2001). Władze w różny sposób, w różnym stylu i z różnym natężeniem w poszczególnych okresach starały się kontrolować nieformalną gospodarkę podziemną i dlatego – mimo rozmaitych czystek – nigdy nie zniszczyły patologicznego trójkąta. Czarny rynek był niezbędny, aby nie było głodu, aby istniał społeczny wentyl bezpieczeństwa i aby sowieckiej ludności dać liznąć konsumpcyjnych dóbr zachodnich przez spaczoną szybę podziemnej ekonomii. Patologia w patologii była możliwa tylko dzięki tyranii socjalizmu. Chociaż przyznajmy, że to właśnie korupcja nadaje socjalizmowi jego ludzką twarz i czyni życie w komunie lżejszym (William H. Webster, red., „Russian Organized Crime: CSIS Task Force Report” – Center for Strategic and International Study, Washington, DC, 1997; Yuriy A. Voronin, „The Emerging Criminal State: Political Aspects of Organized Crime in Russia”, w: Williams, red., „Russian Organized Crime”). System świetnie działał podskórnie, aż jego uczestnicy dostali wspaniałą szansę w czasach gorbaczowowskiej pieriestrojki i głasnosti w drugiej połowie lat osiemdziesiątych (Michael Ellman i Vladimir Kontorovich, red., „The Destruction of the Soviet Economic System: An Insiders’ History” – M. E. Sharpe, Armonk, NY, 1998; Peter J. Boettke, „Why Perestroka Failed: The Politics and Economics of Socialist Transformation” – Routledge, London, 1993). W 1988 roku władze zalegalizowały tzw. kooperatywy. Była to nie tylko bonanza dla worów, ale również i wspaniała możliwość zalegalizowania podziemnej działalności gospodarczej przez nomenklaturę i KGB. Większość czarnorynkowych biznesów wyszła na powierzchnie pod szyldem kooperatyw. Mafia i KGB dały im kryszę (dach), czyli ochronę. Bez tego nie było możliwości robienia interesów. Bez ochrony i układu rządziła przemoc. System podporządkował sobie zarówno miejscowych przedsiębiorców, jak i zagranicznych (Robert W. Orttung i Anthony Latta, red., „Russia’s Battle with Crime, Corruption, and Terrorism” – Routledge, New York, 2008; Vadim Volkov, „Violent Entrepreneurs: The Use of Force in the Making of Russian Capitalism” – Cornell University Press, New York, 2002; Federico Varese, „The Russian Mafia: Private Protection in a New Market Economy” – Oxford University Press, Oxford, 2001). Nomenklaturowcy, czekiści i mafiozi naturalnie szybko wywindowali się z handlu kasetami wideo w szczękach na pchlim targu przez państwowe przedsiębiorstwa-giganty, najchętniej w branży energetycznej i surowcowej, aż do międzynarodowego świata banków. To był dopiero awans społeczny! Dość sprawnie towarzysze z trojki zrozumieli możliwości tzw. transformacji. W połowie lat osiemdziesiątych podziemie kryminalne wydawało 30% dochodów na łapówki; dekadę później inwestowano w korumpowanie urzędników 50% zysków (Ol’ga V. Kryshtanovskaia, „Illegal structures in Russia” – „Sociological Research”, lipiec-sierpień 1996). W wyniku tego nastąpił gigantyczny rabunek mienia społecznego (Stephen Handelman, „Comrade Criminal: The Theft of the Second Russian Revolution” – Michael Joseph Ltd., London, 1994). Szacuje się, że w post-Sowiecji za cenę 6 miliardów dolarów przejęto majątek państwowy o wartości 900 miliardów dolarów. To był „największy skok na kasę w tym wieku, a wręcz w dziejach ludzkości” – stwierdził były postsowiecki minister finansów Borys Fiodorow, a więc źródło jak najbardziej miarodajne (David Satter, „It Was a Long Time Ago, and It Never Happened Anyway: Russia and the Communist Past” – Yale University Press, New Haven, CT, and London, 2012, str. 110). Rabunek ten możliwy był dzięki błatnym układom socjalistycznym i worskim metodom, stosowanym od dawna. Następnym krokiem była globalizacja ukradzionego mienia. Wpływy trojki dały o sobie znać na całym świecie. Pracują razem i oddzielnie. Wykorzystują układy i metody wypracowane w czasach ZSRS. Zarówno wtapiają się w postsowiecką diasporę, jak i operują niezależnie. Infiltrują system zachodni, szczególnie bankowość (Mark Galeotti, „The Russian »Mafyia«: Consolidation and Globalization”, w: „Global Crime Today: The Changing Face of Organized Crime”, red. Mark Galeotti – Routledge, London, 2005; Robert I. Friedman, „Red Mafiya: How the Russian Mob has Invaded America” – Little, Brown and Company, Boston, 2000; James O. Finckenauer i Elin J. Waring, „Russian Mafia in America: Immigration, Culture, and Crime” – Northeastern University Press, Boston, 1998; Richard L. Palmer, „The Infiltration of the Western Financial System by Elements of Russian Organized Crime” – „Trends in Organized Crime”, vol. 5, nr 1, jesień 1999). Tym sposobem zapanowała w post-Sowietach otwarta kleptokracja. Jak powiada pewien KGB-ista, który uciekł do USA, „u nas mafia nie była zorganizowana; dopiero za Putina ją zorganizowano”. Anton N. Oleinik („Organized Crime, Prison and Post-Soviet Societies” – Ashgate, Burlington, VT, 2003) twierdzi, że postsowieccy przedsiębiorcy, „kapitaliści”, bankierzy i inni „kapitanowie przemysłu” posługują się obecnie całkiem otwarcie slangiem, który poprzednio funkcjonował wśród worów w podziemiu. System postsowiecki nie jest już worską patologią ukrytą w bolszewickiej patologii totalitaryzmu. Jest to worska patologia rządząca otwarcie patologią postkomunistyczną. Układ pozostaje niezwyciężony, bowiem siły postkomunistyczne zapobiegły powstaniu wolnego rynku w Rosji. Tylko kapitalizm zniszczyłby ten układ, bowiem kapitalizm uruchamia niesamowitą konkurencję. Socjalizm nie znosi konkurencji, bo pada, bankrutuje. Stąd trio: czekiści – wory – nomenklaturowcy zrobiło wszystko, aby w państwie moskiewskim socjalizm pozostał u władzy w formie tzw. kapitalizmu państwowego. Jak zwykle stosowali przemoc, dezinformację i organizowali spiski. I nie zapowiada się, by pasożyt ten zechciał dobrowolnie odejść. Taka już natura postkomunizmu. I dlatego Federacja Rosyjska pozostaje jednym z najbardziej skorumpowanych krajów świata (Ian Jeffries, „Economic Developments in Contemporary Russia” – Routledge, New York, 2011). To samo dotyczy w różnym stopniu reszty post-Sowiecji i jej satelitów. Marek Jan Chodakiewicz