223

Nareszcie księża patrioci Ledwie człowiek pobożnie westchnie, by w sprawie krzyża postawionego przez harcerzy po katastrofie smoleńskiej odezwali się jacyś dzielni księża patrioci, a tu już są i mówią, a jakże (wspomina o nich ks. T. Isakowicz-Zaleski). Nie wiem, czy nawet doba upłynęła od mojego westchnienia – Pan Bóg jednak wysłuchuje nawet takich jak ja grzeszników. W obliczu powstającego ruchu nowych księży patriotów można jedynie wpaść w niekłamany podziw, że z taką pieczołowitością odtwarzany jest system komunistyczny w Polsce. Jeszcze chwila, a przy boku gajowego ukonstytuuje się nowa Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego (niektórzy jej członkowie nadal szurają po tej ziemi, ale jest wielu innych ekspertów z ludowych służb mundurowych), a może i nowy PRON? Szefem tego ostatniego powinien bezwzględnie zostać A. Wajda, a jego zastępcą A. Szostkiewicz, choć do komitetu założycielskiego powinni się zgłosić wszyscy ci patrioci polscy, którzy rękami i nogami się zapierali, by - rzecz jasna dla dobra Polski - pary prezydenckiej nie chować na Wawelu. A co z nowym Związkiem Młodzieży Polskiej? Szefem byłby oczywiście S. Sierakowski – człek już może nie taki młody, ale przecież jeszcze nie taki znowu stary (mimo że między przedstawicielami starszego pokolenia go sadzają, by neoleninowską mądrość szerzył, ilekroć coś ważnego w mediach reżimowych trzeba skomentować), a do komitetu założycielskiego włączyłoby się wiecznie młodego K. Skibę, K. Wojewódzkiego i Sz. Majewskiego, patronat honorowy objęliby W. Waglewski wraz z Z. Hołdysem oraz Kora, jako ci, co w peerelu z niejednego pieca chleb jedli, zaś patronat arcyhonorowy J. Owsiak i K. Daukszewicz. Wróćmy jednak do księży patriotów. Ktoś mógłby się burzyć, że jak to: księża przeciw krzyżowi postawionemu przez polskich harcerzy z prośbą, by należycie upamiętniono ofiary katastrofy smoleńskiej. Nic bardziej błędnego – wsio w pariadkie. Właśnie ruch księży patriotów za „Polski Ludowej” pokazał, gdzie i jakie krzyże należy stawiać. Nieznającym historii wyjaśnię, że właściwe miejsce krzyża było przy portretach J. Stalina i B. Bieruta. Problem jednak w tym, że dziś ani Soso, ani jego wiernego ucznia, Bieruta, nie ma. Warto jednak zauważyć, że jest za to wielka i oby jak najdłuższa przyjaźń warszawsko-moskiewska, no i że mamy prorosyjskiego prezydenta-elekta oraz żałującego rozpadu ZSSR, W. Putina, o którym można powiedzieć, analogicznie do pewnej reklamowej frazy, że jest to „probably the best tzar in the world”. Historia, jak widzimy, powtarza się i to w coraz ciekawszych odsłonach, a ludzie wydawałoby się swego czasu, stojący po innej stronie barykady, dołączają w podskokach i z uśmiechem na ustach do zamordystów. Skoro więc tyle jest analogii między tym, co było w „Polsce Ludowej”, a tym, co dzieje się teraz, to przypomnijmy, że kiedyś w Nowej Hucie (której czerwoni nie pozwolili odwiedzić Janowi Pawłowi II w czasie Jego pierwszej pielgrzymki do ojczyzny w 1979 r. (http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TH/THW/wojtyla_nhuta.html), był w pobliskiej Mogile w Opactwie Cystersów (http://www.mogila.cystersi.pl/index.php?option=com_content&view=category&layout=blog&id=48&Itemid=150)) ludzie toczyli walkę o krzyż (http://www1.dziennik.krakow.pl/ipn/nowa_huta_miasto_pracy_i_walki/html/wystawa.html). W neokomunizmie najwyraźniej znowu trzeba będzie podobne walki stoczyć. Z nowymi zamordystami.

Powiada się: stat crux dum volvitur orbis, ale chciałoby się, by wraz z tym kręceniem się ziemi, trochę dziadów z niej pospadało. Ziemia jednak łaskawa, jak papier. A Pan Bóg nierychliwy. FYM

Polska pożyczyła Islandii, Islandia pożyczy Polsce Pod koniec czerwca Polska pożyczyła rządowi Islandii 210 mln zł. To pierwsza z transz kredytu, który w sumie wyniesie ok. 630 mln złotych. Co ciekawe Islandia tyle samo pożyczy... Polsce. Islandia w ramach umowy z Międzynarodowym Funduszem Walutowym pożyczyła lub pożyczy od różnych państw 2,1 mld dolarów. Nasz wkład wynoszący po przeliczeniu ok. 200 mln dolarów, to więc niemal 10 proc. Pieniądze pójdą na wzmocnienie płynności islandzkich rezerw walutowych. Umowa z naszym ministerstwem finansów jest jednak bardzo niezwykła. Zakłada bowiem, że za pożyczone pieniądze zakupione zostaną polskie... obligacje. - Sprytny ruch. Islandia chce zwiększyć rezerwy walutowe. Może to zrobić w ten sposób, że kupi czyjeś obligacje i je odłoży "na kupkę" - mówi Wp.pl Piotr Kuczyński, analityk finansowy Xelion. - Mogą to być polskie obligacje. Tak się dziwnie złożyło, że na ten zakup Islandii pieniądze pożycza Polska. Klasyczny układ: wilk syty i owca cała - dodaje. Na razie pożyczyliśmy i nam pożyczono pierwszą z trzech transz tego niecodziennego kredytu. Kolejne dwie części mają być przelane po sprawdzeniu, czy Islandia realizuje program wychodzenia z kryzysu finansowego uzgodniony z MFW.

Islandia nie straci, Polska  nie zarobi Wyspiarskie państwo, które w trakcie kryzysu zostało bankrutem, będzie spłacać pożyczkę przez następne 12 lat. Przez pierwsze pięć marża wynosić ma netto 2 proc., a pierwsza rata zostanie spłacona w październiku 2015 roku. Później marża spadnie do 1,3 proc. Ostatnią ratę kredytu Islandczycy spłacą we wrześniu 2022 roku. Polska więc na transakcji zarobi, ale niewiele. - Nie ulega jednak wątpliwości, że Polska pożycza po to, żeby ktoś kupił jej dług. Pytanie: skąd są pieniądze, z których pożycza? - pyta Piotr Kuczyński. - Swoją drogą mało kogo to interesuje. W świat poszła informacja: Polska pomaga Islandii, a więc Polska nie ma żadnych problemów i może nawet pomagać. Jesteśmy solidarni, a nasz wizerunek zyskuje. Doskonały PR - dodaje analityk. Co ciekawe to nie jedyne pożyczki Polski. Prawdziwe 15 mln dolarów bez kupowania obligacji pożyczyliśmy już Mołdawii na ustabilizowanie sytuacji gospodarczej w tym kraju. O 100 mln euro kredytu stara się u nas Łotwa. Jak dowiedzieliśmy się w Ministerstwie Finansów, negocjacje na temat warunków pożyczki właśnie trwają. Wcześniej mówiło się także o 250 mln euro pożyczki dla Wietnamu w zamian za zamówienia z tego kraju dla polskich stoczni. Niedawno minister finansów Jacek Rostowski deklarował możliwość pożyczki strefie euro kilkuset milionów euro. SO, Wirtualna Polska

Kłopotliwy rewers silnika MSWiA prosi marszałka Sejmu o przedłużenie terminu odpowiedzi na interpelację Jerzego Polaczka w sprawie katastrofy prezydenckiego Tupolewa Załogi Tupolewów miewały permanentne problemy związane z faktem, że środkowy silnik, w odróżnieniu od dwóch skrajnych, nie posiada tzw. klapowego odwracania ciągu. Jak sugerują piloci, z którymi rozmawiał “Nasz Dziennik”, prowadziło to do częstej usterki polegającej na złym przemieszczeniu mocy pomiędzy silnikami. W skrajnym przypadku mogło się to skończyć nawet “przeciągnięciem” samolotu. Jak zaznaczają, żaden pilot nie włączyłby ujemnego ciągu wcześniej, jak po zetknięciu kół z pasem startowym, by wyhamować maszynę, ale doświadczenia lotników wskazują, że samolot mógł to uczynić wbrew woli załogi. Taki manewr na małej wysokości może zakończyć się tragicznie. W dyskusji na temat przyczyn katastrofy prezydenckiego Tu-154M pomijana jest kwestia problemów ze sterowaniem ciągiem silników, jakie występowały w tych samolotach – ocenia były pilot PLL LOT z 20-letnim doświadczeniem. Montowane w Tu-154M dwa skrajne silniki – w odróżnieniu od jednostki środkowej – posiadają tzw. klapowe odwracanie ciągu. – Brak odwracania ciągu w środkowym silniku prowadziło do częstej usterki polegającej na złym przemieszczeniu mocy pomiędzy silnikami – sugeruje pilot. Mówiąc obrazowo, dochodziło do sytuacji, w której silniki boczne “hamowały”, a silnik środkowy “przyspieszał”. – Prowadziło to do błędnej reakcji elektroniki pokładowej, czego skutkiem było zaburzenie ciągu we wszystkich trzech silnikach, co prowadziło do “przeciągnięcia” samolotu – dodaje nasz rozmówca. Jak zauważa, taki przypadek miał miejsce choćby w Iranie na początku tego roku podczas fazy lądowania Tu-154M, maszyny należącej do linii Taban Air. Odnosząc się do tej hipotezy, kpt. Janusz Więckowski, doświadczony były pilot PLL LOT, uznał, że nie mając informacji na temat parametrów lotu, bez znajomości położenia lotek na poszczególnych sterach, parametrów prędkości maszyny i pracy silników, tego typu teorie pozostają tylko kolejnymi domysłami. Jak zaznaczył, opisywany przypadek teoretycznie jest możliwy, choć doświadczony pilot w warunkach braku widzialności ziemi nie pozwoliłby sobie na ustawienie ujemnego ciągu na dwóch silnikach przy pozostawieniu maksymalnego ciągu na silniku środkowym. – Kiedy wyrówna się samolot i koła “kładą się” na pasie, w tym momencie włącza się rewers, do wyhamowania samolotu. Sugestia, że taka procedura została wykonana w powietrzu, jest nieprawdopodobna, ale jeśli taka sytuacja się zdarzyła, to ona powinna być widoczna w zapisanych parametrach lotu – ocenił pilot. Jak dodał, taki manewr w powietrzu bezpiecznie mógłby wykonać tylko bardzo doświadczony pilot “na wyrównaniu”, by szybko wyhamować samolot. Tu potrzebne są jednak bardzo wysokie umiejętności, bo na małej wysokości włączenie wstecznego ciągu powoduje szybki “spadek” maszyny. Włączenie wstecznego ciągu może nastąpić też bez wiedzy pilotów. Nie wyklucza tego lotnicza praktyka. Jak podkreślił kpt. Więckowski, także polscy lotnicy pracujący dla narodowego przewoźnika odnotowali przypadek, kiedy rewers sam włączył się w powietrzu. Wówczas załodze udało się szybko wyłączyć feralny silnik. – W sytuacji kiedy nie mamy żadnych informacji, wszystko tak naprawdę jest możliwe. Gdyby rzeczywiście tak się stało 10 kwietnia br., że na lewym silniku Tu-154M włączył się rewers, to samolot mógłby wykonać pół beczki, ale jak wspomniałem, bez szerszej wiedzy na temat parametrów lotu to wciąż tylko kolejne przypuszczenie – dodał. Na możliwość niezamierzonego przeciągnięcia samolotu wskazywał już wcześniej dr Ryszard Drozdowicz, specjalista ds. aerodynamiki lotnictwa. Jak sugerował, mogło to nastąpić na skutek awarii w układzie sterowania: samolot został wprowadzony w pierwszą fazę korkociągu i wykonał pół beczki.

Pytania posła bez odpowiedzi W sprawie katastrofy smoleńskiej odpowiedzi szuka też poseł Jerzy Polaczek, prezes Polski Plus, który w tej sprawie wystosował już dziewięć interpelacji. Na pierwsze zapytania wkrótce powinny napływać odpowiedzi. Czy tak się stanie? Wytyczną może być tu reakcja na pierwsze wystąpienie posła o wyjaśnienie wątpliwości dotyczących działań organów państwa co do prawidłowości procesu dochodzenia do ustaleń przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem. Wyjaśnień, mimo upływu terminu, nie ma. – Otrzymałem tylko pismo informujące, że MSWiA prosi marszałka Sejmu o przedłużenie terminu odpowiedzi. To też jest w pewien sposób symboliczne – ocenił poseł. O jego inicjatywie informowaliśmy już w “Naszym Dzienniku”. W najnowszych trzech interpelacjach Polaczek poruszył kwestie działań, jakie podejmuje polska Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, której przewodzi Jerzy Miller, szef MSWiA. Poseł chce wiedzieć, czy komisja ta bada bezpośrednie przyczyny katastrofy w Smoleńsku, czy też swoje wnioski będzie opierać wyłącznie na raporcie komisji rosyjskiej oraz czy działania komisji będą ograniczać się jedynie do kwestii takich jak: szkolenie pilotów czy przygotowanie do lotu? Poseł chce także upublicznienia pełnego składu członków Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego oraz kwalifikacji ekspertów i zakresu zagadnień im powierzonych w ramach pracy w komisji. “W pracach Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego oprócz przedstawicieli Federacji Rosyjskiej uczestniczą takie państwa, jak: Azerbejdżan, Armenia, Białoruś, Gruzja, Kazachstan, Kirgistan, Mołdowa, Tadżykistan, Turkmenistan, Uzbekistan, Ukraina. Proszę w związku z tym o odpowiedź na pytanie, czy w składzie komisji powołanej w celu zbadania katastrofy z 10 kwietnia biorą udział przedstawiciele i eksperci z wyżej wymienionych państw? Jeśli tak, to proszę przy nazwisku każdego z nich zaznaczyć, które państwo reprezentują w Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym z siedzibą w Moskwie” – napisał Jerzy Polaczek. Marcin Austyn

Φαιδροώοβολοφιλια Jest to coraz częściej spotykane ostatnio zboczenie seksualne. Fedroōobolofil (albo: fedroōobolefil) czerpie, jak sama nazwa wskazuje, satysfakcję seksualną z rzucania jajkami w (tfu!) „gejów”. W starożytnej Grecji spotykane było dość rzadko – z tej prostej przyczyny, że jaja były względnie drogie. Na szczęście dla fedroobolofilów dzisiejsza niemal przemysłowa produkcja jaj spowodowała, że nawet niezbyt zamożni fedroōobolofile mogą uprawiać swoje cokolwiek zboczone praktyki. Mimo to nadal stanowią mniejszość seksualną – wskutek czego nie ma siły by zabronić im samorealizacji poprzez praktykowanie swojej odmienności seksualnej. A gdzie można znaleźć największe zbiorowisko (tfu!) „gejów” - tak duże, że rzucając jajem nie można nie trafić w upragnionego partnera płciowego (a takie pudło powoduje, niestety, utratę satysfakcji seksualnej!)? Tylko na Paradzie Równości. Jak równość – to równość! Tymczasem przeciwko tej Paradzie zaczynają coraz śmielej protestować homosie, a nawet niektórzy (tfu!) „geje” - do tej pory sterroryzowani przez wrzaskliwe lobby "zawodowych wesołków”: (Geje o paradzie równości: To żenujący cyrk! Dwóch warszawskich gejów przeciw paradzie. Gejowskiej. W Warszawie trwają już imprezy i odczyty przed sobotnią europejską paradą równości w Warszawie. Można w stolicy obejrzeć kino "gejowskie", podyskutować o gejach w kulturze i przejść kurs zmiany płci na okoliczność występów na scenie. W tę atmosferę kij postanowiła włożyć para warszawskich gejów, którzy w "Gazecie Wyborczej" ostro występują przeciw... paradzie właśnie. Oto fragmenty wywiadu, na który nikt wcześniej jakoś nie wpadł: Ta forma [parady] nas odrzuca, powoduje niesmak, a czasem wręcz złość. Nie dziwi nas, że społeczeństwo reaguje na parady negatywnie i emocjonalnie. Bo pokazują całe środowisko LGTB przez pryzmat seksualności. Roznegliżowani panowie o wymuskanych torsach i wymalowanych brwiach mają reprezentować nasze interesy? I jeszcze: A co ludzie widzą na paradzie? Cyrk oraz promujących się polityków. To żenujące. I wypacza obraz homoseksualistów. Panowie swoich nazwisk nie podają, w obawie przed rycerzami i rycerkami tolerancji. Ale nie jest to chyba nam potrzebne. I tak odwalili kawał dobrej roboty. I dla "sprawy" (jesteśmy tacy jak wy), i dla tych heteryków, którzy parady, te lustrzane odbicie pielgrzymek pewnej rozgłośni, brali dotychczas za uczciwą wizytówkę mniejszości seksualnych.

Pokażcie mi paradę równości, która zrobiła choć ułamek tego co tych dwóch facetów) i to jest oczywiste: najbardziej zapamiętali onaniści byliby bardzo zniesmaczeni, gdyby ktoś chciał urządzić „Paradę szlakiem Onana” - bo sprawy seksualne, dowolnie zboczone, załatwia się w domu, a nie na ulicach. A przy okazji zwracam uwagę, że nie ma w społeczeństwie polskim „onanofobii”. Nie ma – bo onaniści nie organizują takich „parad”! Proszę tego nie tłumaczyć tzw. (tfu!) „gejom”; szeregowi są za głupi, by to zrozumieć – a ich przywódcy sami to świetnie wiedzą: oni właśnie po to organizują te „parady”! By wywołać wrzenie, by sprowokować, by zdestabilizować społeczeństwo! Dlatego z tych różnorodnych – jakże równouprawnionych – zboczeń najbardziej popieram fedroōobolofilów – i żałuję, że sam na tę przypadłość, z uwagi na zaawansowany już wiek, nie cierpię. A ponadto 17.go jestem pod Grunwaldem. Ale mam nadzieję, że młode pokolenie fedroōobolofilów stanie na wysokości zadania i wykona efektowny coming out !

Na zakończenie polecam fraszkę śp. Jerzego Paczkowskiego Złajany, że się w domu zachował cynicznie Syn rzekł ojcu: mój cynizm ma strony dodatnie: My dziś w domach prywatnych robimy publicznie, To, coście wy w publicznych robili prywatnie" .. ale, do diabła: nie publicznie w miejscach publicznych!! PS: Są!! Są i onaniści! A przynajmniej - tak utrzymują na stronie: (Marsz wyzwolenia onanistów Za tydzień –17 lipca Stowarzyszenie Obrony Przed Onanofobią planuje demonstrację na ulicach Warszawy pod hasłem „Marsz Wyzwolenia Onanistów i Masturbantek”. Jak powiedział Marek – prezes stowarzyszenia: „Przyszedł czas, aby pokazać ilu nas jest. Setki tysięcy anonimowych onanistów i masturbantek powinni się przeciwstawić presji społecznej. Dlaczego wpaja się nam od młodych lat, że od onanizowania się uschnie penis? Taka dyskryminacja jest groźna dla całego nowoczesnego społeczeństwa” Zajmujący się organizacją Leszek powiedział: „Najczęściej klepię nita pod filmy z netu, czasem kupuję świerszczyki. Ale najlepiej mi idzie pod laski z Naszej Klasy. Przecież nikogo nie krzywdzę. Dlaczego więc jestem dyskryminowany?”

Anonimowa masturbantka, która ma zamiar wziąć udział w marszu powiedziała, że pierwszym krokiem będzie uzyskanie przyzwolenia społecznego do onanizowania się i zniesienie presji, a w drugim kroku postulowana będzie wolność masturbacji w miejscach publicznych. Moją fantazją zawsze było zrobić to w kolejce do kasy hipermarketu. Teraz nie mogę spełnić mojej fantazji – czuję się dyskryminowana. Trzeba to zmienić! Stowarzyszenie Obrony Przed Onanofobią zapowiada, że weźmie na wiec wielkie różowe nadmuchiwane wibratory i sztuczne waginy i będzie rozdawać ulotki uświadamiające. „Kontrrewolucja Aseksualna” zapowiada kontrprotest. Przedstawiciele Kontrrewolucji powiedzieli, że tak jak wszystkie mniejszości mogą mieć prawo się pokazywać publicznie. Aseksualiści mówią, że im seks do życia nie jest potrzebny. Są przepracowani. Po całym dniu dawania z siebie wszystkiego nie mają już czasu na głupoty. Twierdzą też, że seks jest przereklamowany). JKM

La Pologne – puissance mondiale! Rankiem 6 marca 1953 roku na próbę orkiestry Polskiego Radia w Katowicach przyszedł jej dyrektor Grzegorz Fitelberg, poprosił wszystkich o powstanie i powiedział: drodzy państwo, dziś w nocy zmarł wielki radziecki... kompozytor, mój przyjaciel Sergiusz Prokofiew. Proszę państwa o uczczenie jego pamięci minutą ciszy. Minęła minuta, a kiedy muzycy zaczęli krzątać się wokół instrumentów, Fitelberg zwrócił się do jednego z nich: „panie Wochniak, podobno Stalin też umarł?”. Piszę ten felieton następnego dnia po wyborach prezydenckich, kiedy wszystko wskazuje na wygraną Bronisława Komorowskiego. Najwyraźniej ponad połowa głosujących postąpiła zgodnie z zasadą wyznawaną przez francuskiego polityka Jerzego Clemenceau, który zawsze głosował na głupszego (je vote pour le plus bete). Jakie mogą być tego następstwa? Ano, generał Dukaczewski napił się szampana, bo któż na jego miejscu by się nie ucieszył z uzyskania dodatkowego narzędzia okupacji kraju? Jestem pewien, że nie spijał tego szampana sam, tylko w towarzystwie innych wybitnych razwiedczyków, naszych okupantów, którym marszałek Komorowski obiecał posłuszeństwo. Oczywiście myśl tę wyraził on trochę inaczej, mówiąc, że będzie współpracował z rządem, ale to tylko taki skrót myślowy, bo przecież wiadomo, że obecny rząd wykonuje wszystkie polecenia razwiedki i to w podskokach, zwłaszcza po wybuchu tzw. afery hazardowej, przy pomocy której razwiedczykowie przypomnieli premieru Tusku, skąd wyrastają mu nogi. Dlatego też funkcjonariusze zatrudnieni w kontrolowanych przez razwiedkę mediach ewokują nastrój radości, któremu częściowo spontanicznie, a częściowo na polecenie oficerów prowadzących poddają się rzesze konfidentów i do którego odruchowo dostrajają się stada salonowych półinteligentów, przyzwoiciaków, co to rozpoznają jeden drugiego po zapachu – wespół z razwiedczykami i konfidentami tworzących zaplecze polityczne nowego prezydenta. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie w realizacji scenariusza rozbiorowego, bo nawet rejony przewagi jednego i drugiego faworyta tych wyborów prawie dokładnie pokrywają się z granicami zaboru pruskiego oraz austriackiego i rosyjskiego. Nie jest tedy wykluczone, że i zimny rosyjski czekista Putin opróżni butelkę szampanskawo, gratulując przy okazji Naszej Złotej Pani Anieli udanego zakończenia kolejnej operacji w ramach strategicznego partnerstwa. Warto zwrócić uwagę, że wydarzenia te rozegrały się w przytomności Hilarii Clintonowej, która obiecała nawet 15 milionów dolarów na chwilowo nieczynny obóz w Auschwitz. Za taką sumę można będzie tam przeprowadzać różne przedsięwzięcia, kto wie, czy przypadkiem również nie tak modne dzisiaj rekonstrukcje historyczne – oczywiście zasadniczo zgodne z potrzebami aktualnego etapu żydowskiej i niemieckiej polityki historycznej. Pewnie będziemy musieli za to beknąć 65 miliardów dolarów dla organizacji przemysłu holokaustu, jako, że od 1 sierpnia br. czuwał będzie nad tym niemiecki urzędnik, nadzorujący tubylczy rząd w Warszawie za pośrednictwem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Z pewnego punktu widzenia ta sprawa może być znacznie ważniejsza od tubylczych wyborów wygranych przez Bronisława Komorowskiego, tak samo, jak dla Grzegorza Fitelberga śmierć Prokofiewa ważniejsza była od śmierci Stalina. Nawiasem mówiąc, Grzegorz Fitelberg, mimo żydowskiego pochodzenia, był ostentacyjnie pobożnym katolikiem. Któregoś razu jechał samochodem z dyrektorem administracyjnym i sekretarzem partii. Widząc przechodzącą procesję, kazał szoferowi zatrzymać i przyłączył się do orszaku. Po pewnym czasie wrócił i widząc czających się za rogiem, skonfundowanych współpasażerów, zapytał: „a panowie co – Żydzi?” Wracając do świeżo upieczonego, tubylczego prezydenta, to zanim jeszcze, podczas obejmowania swego urzędu popełni on krzywoprzysięstwo – bo zgodnie z przewidzianą przez konstytucję rotą, będzie przysięgał „bronić niepodległości”, której uprzednio się wyrzekł, popierając ratyfikację traktatu lizbońskiego – naobiecywał poszczególnym grupom społecznym różne cuda na kiju. Liczba głosów, jakie dostał, dowodzi, że dobrych kilka milionów Polaków nie potrafi liczyć – bo w przeciwnym razie nigdy by nie uwierzyło w te obiecanki w kraju, którego tegoroczny deficyt budżetowy, planowany wszak jeszcze przed powodzią, wynosi 52 miliardy złotych i gdzie dług publiczny powiększa się z szybkością co najmniej 3 tys. złotych na sekundę. Co tu dużo gadać; za mądrzy ci Polacy nie są, a między nami mówiąc – zwyczajni durnie. Chyba żeby... Wprawdzie to niewiarygodne, ale obawiam się, że w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, można liczyć już tylko na rzeczy niewiarygodne. Chodzi mi oczywiście o spostrzeżenie premiera Tuska, że Bronisław Komorowski ma wewnątrz diament. Skoro pojawił się jeden diament, to dlaczego nie miałyby pojawić się następne? Jeszcze przed pierwszą turą wyborów zwróciłem uwagę, że gdyby wewnątrz nowego prezydenta Polski udało się uruchomić taśmową produkcję diamentów, to kto wie – może udałoby się zahamować lawinowe przyrastanie długu publicznego? A w dodatku – jak się okazało – Bronisław Komorowski jest spokrewniony ze wszystkimi królewskimi rodzinami w Europie! Takie królewskie rodziny wiadomo – są nadziane aż po dziurki w nosie. Co i rusz ktoś tam umiera, więc z samych spadków, a nawet zachowków można by sfinansować, dajmy na to, podwyżki dla nauczycieli, oczywiście jeśli prezydent Komorowski jakoś zjednałby sobie życzliwość niezawisłych sądów. Ale to jeszcze nic w porównaniu z dobrodziejstwami odpowiedniej polityki dynastycznej. Gdyby tak, dajmy na to, połączyć Polskę uniami personalnymi z Wielka Brytanią i - powiedzmy – Hiszpanią, to od razu stalibyśmy się mocarstwem europejskim, a właściwie – może nawet światowym? La Pologne – puissance mondiale! Dopiero teraz widać, co tak naprawdę miał na myśli Jerzy Friedman, co to napisał książkę o tym, iż Polska będzie światowym mocarstwem. Za króla Kazimierza Jagiellończyka było podobnie, więc i precedens jest i można będzie szczęśliwie uniknąć wszelkich reform, zagrażających przywilejom i dominacji razwiedki. SM

O potrzebie Kaczyńskiego Nie wiem jak bardzo Jarosław Kaczyński potrzebuje polityki, ale polityka na pewno bardzo potrzebuje Jarosława Kaczyńskiego. Potrzebowała go zawsze, po 10 kwietnia potrzebuje go bardziej niż kiedykolwiek, zwłaszcza teraz, gdy Platforma sięgnęła po pełnię władzy a my nie możemy liczyć, że media ją będą rzetelnie i surowo rozliczać z tego, do czego i jak tej władzy używa. Jeszcze nigdy silna opozycja nie była tak bardzo potrzebna jak dzisiaj, 10 kwietnia boleśnie się przekonaliśmy jak słabe mamy państwo, i i jak bardzo jest to obojętne jego elitom, które udają, że tego nie widzą. A jeśli nie stać ich na dostrzeżenie problemu, to tym bardziej nie można liczyć na to, że się spróbują z nim zmierzyć. Mamy więc bezideową partię rządzącą z całkiem realną perspektywą jednowładztwa przez następne pięć lat, słabe i z każdym dniem coraz słabsze (na własne życzenie) media, z których większość w kampanii wyborczej zaangażowała się po stronie władzy i trudno sobie wyobrazić, że ją zaczną z dnia na dzień solidnie rozliczać, i niezbyt świadome społeczeństwo, które sobie jeszcze nie wypracowało własnych mechanizmów patrzenia władzy na ręce, poprzez choćby organizacje typu watch-dog. No i mamy opozycję, której część jest nią tylko nominalnie, faktycznie już przebiera nogami aby dołączyć do władzy za niezbyt wygórowaną cenę. Z punktu widzenia obywatela, który chciałby, żeby ktoś w jego imieniu naprawdę kontrolował obecną władzę, kluczowe jest dzisiaj umocnienie się opozycji. Tej realnej, czyli PiSu, który - jeśli sądzić po tym jak traktowana jest sprawa smoleńska, która istnieje już tylko dla PiSu i kilku dziennikarzy - jest dzisiaj jedyną siłą gotową do rozliczania obecnej władzy na poważnie. A PiS to Kaczyński. Tak było, jest, i tak - mam nadzieję - jeszcze długo będzie, bo należę do niewielkiej pewnie grupy osób, które sobie PiS-u bez Kaczyńskiego nie wyobrażają. Nie tylko sobie go nie wyobrażam, ale wręcz uważam, że jest on (Kaczyński) - ze wszystkimi jego wadami i odpornością na pijarowo-wizerunkowe zabiegi - ogromnym atutem swojej partii, niezastąpionym. Właśnie taki jaki jest. Czynię to przydługie zastrzeżenie, bo muszę się wytłumaczyć z wczorajszego swojego tekstu, który - sądząc po licznych komentarzach - został opacznie zrozumiany jako wyraz tęsknoty za "innym" Kaczyńskim, kimś w charakterze "przytulanki", ciepłym, łagodnym i nijakim, kimś kto nie będzie drażnił trudnymi pytaniami. Nic bardziej mylnego. Dostrzegam potrzebę Kaczyńskiego twardego, ostrego i bezkompromisowego. Tyle, że warunkiem tego jest jego skuteczność, a tej się pozbawia takimi wywiadami jak wczorajszy. I właśnie o brak skuteczności miałam pretensje po lekturze pierwszego powyborczego wywiadu. Nie tylko ja, mogłabym tu zacytować liczne wypowiedzi bardzo życzliwych Kaczyńskiemu osób, które ten wywiad podłamał. I pełne entuzjazmu komentarze wrogów, których niezmiernie ucieszyło, że Kaczyński znowu jest taki, z jakim najłatwiej im walczyć. Kaczyński we wszystkim ma rację - Platforma gra bardzo brutalnie i nieczysto, a sędzia tego meczu, czyli media, tych licznych fauli nie zauważa i zwyczajnie "drukuje". Tyle, że kłótnia ze stronniczym sędzią nic nie daje, można mu wygarnąć prawdę w oczy, ale przecież on tę prawdę i tak zna, a do tego dysponuje gwizdkiem i kartkami, których może użyć. Nie da się przekonać "drukującego" sędziego, żeby przestał, apelując do jego poczucia sprawiedliwości, uczciwości i innych takich tam, bo gdyby je miał, to by nie gwizdał w jedną stroną. "Gra się tak jak przeciwnik pozwala", ten przeciwnik pozwala na niewiele i więcej się nie wynegocjuje. A Kaczyński próbuje negocjować, tracąc czas i marnując wywiad na bezcelowe narzekania, których jedynym efektem będą kolejne ataki na niego. Nie mam do Kaczyńskiego pretensji, że jest ostry i konfrontacyjny, mam pretensje o to, że jest ostry i konfrontacyjny bezproduktywnie. Wczorajszy wywiad tylko ucieszył jego przeciwników, a przecież mógł naprawdę zaboleć.  Bo jest co punktować. Można było wspomnieć o zasadniczych rozbieżnościach między tym co na temat polsko-rosyjskiej współpracy przy śledztwie mówi polska prokuratura, a tym co mówią Rosjanie, i zapytać, dlaczego w tej sprawie prezydent-elekt de facto trzyma stronę Rosjan, mówiąc, że nie ma zastrzeżeń do tej współpracy i śledztwa. Można było nagłośnić temat rezolucji kongresmena Kinga i zapytać retorycznie, dlaczego w imieniu polskich obywateli o niezależną komisję musi się upominać amerykański polityk, bo polscy skupiają się na zapewnianiu, że wszystko gra, choć każdy widzi, że nie gra absolutnie nic. Można było wreszcie wspomnieć o sejmowych pracach nad nową ustawą medialną, o tym co w trakcie wysłuchania publicznego powiedział o planach Platformy życzliwy jej przecież Jacek Żakowski, o tym jak zostali potraktowani - w większości przecież trzymający z Platformą - twórcy, o tym, że aby wejść na komisję po tym jak się na ich obecność nie zgodziła Śledzińska-Katarasińska, musieli wchodzić jako goście posła Ołdakowskiego, a ponieważ komisja rozpatrując ustawę nie miała jeszcze stenogramu z wysłuchania, aby głos twórców mógł być w ogóle wzięty pod uwagę, ich postulaty musiał zgłaszać - jako swoje poprawki -  Ołdakowski. Można było wczoraj poruszyć wiele wątków, takich które by Platformę naprawdę zabolały, a czytelnikowi dały do myślenia. Tę okazję Kaczyński zmarnował, skupiając się na własnych emocjach i oczekiwaniach. Emocjach jak najbardziej zrozumiałych i oczekiwaniach całkowicie słusznych! Ale artykułowaniem ich niczego nie osiągnie, powiedziane zostało to, co i tak wszyscy wiedzą, ale jedyne co z tego wynika, to nowy rozdział medialnej jazdy po Kaczyńskim. Kaczyński jest chyba najgorzej traktowanym w przestrzeni publicznej człowiekiem, a po 10 kwietnia obchodzono się z nim wręcz nieludzko, i jest to wina w równym stopniu Palikota, jak i tych wszystkich, którzy Palikotem grają lub go lansują. Gdyby więc Kaczyński we wczorajszym wywiadzie ograniczył się wyłącznie do bluzgów, też byłoby to - tak po ludzku - zrozumiałe. Kaczyński-człowiek imponuje opanowaniem i siłą, ale Kaczyński-polityk musi szukać broni skuteczniejszej, i nawet nie musi szukać daleko, bo ma ją pod ręką. I o to właśnie mam pretensje. Że dał się ponieść emocjom w tak dogodnej sytuacji, kiedy mógł wrzucić do debaty mnóstwo naprawdę ważnych tematów i zmusić o rozmowy o nich. A on tylko dał pretekst do rozmowy o nim. Wbrew temu, co niektórzy zrozumieli z mojego wczorajszego tekstu, ostatnią rzeczą jakiej oczekuję od Kaczyńskiego jest łagodzenie kursu w sprawie Smoleńska. Przeciwnie, uważam, że temu tematowi nie można dać umrzeć i jeśli miałabym o coś pretensje to raczej o odpuszczenie tego tematu w kampanii wyborczej. Spośród rzeczy ważnych, jedną z najważniejszych jest właśnie wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej. Ale do tego potrzebny jest Kaczyński słuchany, a nie tylko mówiący. A to niestety nie to samo. Nie mam więc pretensji o to, że wczoraj Kaczyński był za twardy. Wręcz przeciwnie, mam pretensje, że był za miękki. Bo - jak słusznie zauważa Staniszkis - " Żądanie przeprosin i deklarowanie, że nie będzie się współpracowało (gdy druga strona i tak tej współpracy nie szuka, bo skumulowała dość władzy) jest zawsze znakiem bezradności. Szczególnie w polityce." Po wpisie Agnieszki Romaszewskiej "Czy polityk jest człowiekiem?" mam do siebie jeszcze większe pretensje niż miałam zaraz po opublikowaniu swojego wczorajszego wpisu, bo pani Romaszewska uświadomiła mi, że faktycznie oczekuję od Kaczyńskiego jakichś zupełnie nieludzkich cech, choć i tak wytrzymuje to wszystko z odpornością i klasą na jaką nie byłoby stać 99% ludzi. Mnie na pewno nie. kataryna

13 lipca 2010 Nieważne co kręcą - ważne co ukręcą.. Zaciekawiły mnie ostatnio wyniki sondażu. przeprowadzonego na Litwie przez Instytut Prima Consulting… Musi to być jakiś wrogi  demokratycznemu rządowi i demokratycznemu parlamentowi Instytut, bo wyniki sondaży były interesujące.. Albo nikt z rządzących nie położył jeszcze demokratycznej łapy ma wynikach sondaży. Wg tego sondażu wyszło, że z  rządu i parlamentu  na Litwie jest niezadowolonych demokratycznie. prawie 100% Litwinów(!!!!).. Jedynie 0,2% respondentów oceniło pracę rządu pozytywnie, natomiast parlamentu- uwaga!- 0,0%(???). W takim razie jak to się dzieje, że jeszcze Litwini- demokratycznym krokiem- fatygują się do urn.? Ale pracę prezydenta ocenia dobrze 50% Litwinów, pracę mediów- 39%, sądów- ponad 7%, a samorządów - 2 %... Gdyby nie wyniki sondaży  dla sądów, można byłoby zakrzyczeć  za wieszczem:” Litwo , ojczyzno moja!” U nas sondaże robione są widocznie inaczej.. Nie mam po ręką   sondaży zaufania, ale z tego co sobie przypominam, wyborcy  na ogół są zadowoleni z rządzących,  a niewiele mniej z parlamentu. Są jakieś różnice w niezadowoleniu- ale niewielkie.. W każdym razie jesteśmy narodem szczęśliwym i patrzącym w przyszłość.. Ci co robią sondaże na Litwie powinni się skontaktować z naszymi szczęśliwymi konstruktorami sondaży, żeby na Litwie Litwini też byli zadowoleni z rządu i parlamentu.. Przynajmniej, żeby poprawić ten – niepokojący w demokracji- wskaźnik… Tak jak próbował poprawić, w ramach budowy Stadionu Narodowego na  EURO 2012, wizerunek Stadionu, pan Ryszard Sobiesiak, tak ten sam- przesłuchiwany przez Komisję Hazardową , miał pomysł,  żeby nad Wisłą wybudować… most gondolowy..(???). Nie wiem co ze sprawą aktualnie, ale takie informacje docierały do „opinii publicznej.”.. Stadion- jak to stadion. Miał swój pierwotny kosztorys, gdzieś w granicach 250 milionów złotych. Ale w miarę rozwoju pomysłów biurokracji stadionowej  i biurokracji w ogóle- obecny kosztorys oscyluje gdzie wokół sumy 1 miliard 200 milionów(!!!!). W socjalizmie biurokratycznym jeden miliard w tę czy w inną stronę- to nie jest wielki problem,,  Bo nawet jak będą dwa mosty gondolowe- to podatnik zapłaci za oba. I tak go nikt nie pyta o zgodę w żadnej sprawie, a co dopiero, żeby pytać tłum, czy można go okradać w sprawie stadionu. Nie pytać- okradać! Przez zielony , ekologiczny las idzie Czerwony Kapturek i spotyka ekologicznego wilka pod ochroną. Ponieważ wilk jest pod ochroną, a Czerwony Kapturek- nie, wilk zdecydowanie, głośno i wyraźnie  rzuca do Kapturka: - Gdzie idziesz zaczerwieniony kapturku? - Do babci..- odpowiada przestraszony Czerwony Kapturek, bo odkąd wilk w lesie jest pod ochroną strach przejść bezpiecznie przez ekologiczny las. Wilków jest za dużo- i nie można ich swobodnie odstrzelić, więc zaczepiają wszystkich. Głównie dlatego, że  są  głodne.. - A podasz mi jej adres?- pyta trochę bardziej łagodnym tonem ekologiczny wilk, oblizując się ostentacyjnie. - Oczywiście!- wyrzuca z siebie Czerwony Kapturek. - www. babcia, com.pl !!! Żarty żartami, ale, ale w takich Stanach Zjednoczonych, mieszkańcy Teksasu, a konkretnie miasta Stephenville są bardzo oburzeni, że lokalny uniwersytet zezwolił na wystawienie przez studentów sztuki pt” Ciało Chrystusa”, przed Wielkanocą, w której to „ sztuce” Jezus został przedstawiony jako…. homoseksualista(????) Już się przyzwyczaiłem, że jeśli chodzi o kopanie, to  jedynie kopie się chrześcijaństwo, bo judaizmu i muzułmanów się nie tyka i nie naśmiewa się z nich. A wplatanie wątku homoseksualnego skończyło by się spaleniem całej dzielnicy i wszystkich stojących tam samochodów.. A ponieważ chrześcijanie w takich przypadkach nadstawiają  drugi policzek..

Więc sprawa się posuwa.. Pod wpływem protestu mieszkańców władze uczelni przeniosły premierę na inny termin, a także przedsięwzięły specjalne środki,  żeby zapewnić studentom „ atmosferę bezpieczeństwa”. „ Ciało Chrystusa” jest współczesnym ujęciem biografii Jezusa Chrystusa: akcja  „ sztuki” toczy się w mieście Korpus Christie w stanie Teksas w latach 60-ych XX wieku.. W czasie dominacji Dzieci Kwiatów. Hippisów postępowości.. W „ sztuce” nie tylko Chrystus jest homoseksualistą.. Homoseksualistami są wszyscy  apostołowie..(????) Nie wiem jak z Marią Magdaleną, bo według innych postępowych źródeł- była prostytutką(???) I  tak drążą i obśmiewają.. W każdym narodzie, homoseksualistów jest w granicach 1- 1,5 %, i to też są Dzieci Boże. Jakby na to nie patrzeć, nie da się skomasować przy jednym stole dwunastu apostołów,  w tym Judasza.. No jeden- na przykład Judasz… Ale wszyscy? Zresztą homoseksualizm lewica światowa podnosi do rangi cnoty, ale znając stosunek chrześcijaństwa do homoseksualistów, robi chrześcijaństwu na złość.. „Homoseksualizm jest grzechem”- powtarzał papież Jan Paweł II.. I nie dlatego, że  chrześcijaństwo homoseksualizmu nie lubi.. Dlatego, że nie jest to normalny sposób zaspokajania popędu i z tego zbliżenia nie rodzą się dzieci.. W  starożytnej  Grecji homoseksualizm był podnoszony  też do rangi cnoty.. I jak to się skończyło? Tak jak socjalizm podnoszony do rangi cnoty spowodował bankructwo Grecji, tak homoseksualizm podnoszony do rangi cnoty- spowoduje przewrócenie cywilizacji zupełnie do góry nogami.. I o to widocznie zawodowym  propagatorom homoseksualizmu chodzi.. Bo prawdziwy homoseksualista , tak jak każdy człowiek zaspokajający swój popyt, pardon- popęd płciowy nie afiszuje się swoja prywatną sprawą.. Bo i po co? Co innego pan Gwidon Westerwelle- minister spraw zagranicznych  Republiki Federalnej Niemiec.. O nim już wszyscy wiedzą. I żeby to był powód do prowadzenia  złej polityki zagranicznej Niemiec.. Gorzej, ze sprawy idą w złym kierunku antycywilizaczyjnym.. W roku 2002 pan prezydent Chirac, specjalnym dekretem zezwolił pewnej pani na ślub z pewnym policjantem, który zginął w czasie wypadku(????)… Żeby była jasność.. Zezwolił po śmierci policjanta! A nie w czasie jego  życia.. Nekrofilia też będzie podniesiona do rangi cnoty. To tylko kwestia czasu. Żeby dobić naszą cywilizację do końca.. W kolejce czekają już zoofilie. I trzeba będzie wzmóc dodatkowo ochronę ogrodów zoologicznych..  W miastach oczywiście- gdzie są! Tylko patrzeć jak nekrofile zaczną szturmować prosektoria.. tam też trzeba będzie  wzmóc ochronę. I co zrobić z tymi którzy bezczeszczą zwłoki? Takie problemy jeszcze przed nami….Na razie trzeba przyzwyczaić nas do homoseksualizmu.. A potem już pójdzie z górki. Na razie wybieram się pod Grunwald przeżyć nasze zwycięstwo.. Takie problemy tam nie będą istniały.. Bo w Średniowieczu nikomu się ni śniły prawa człowieka. Był król  lub Wielki Mistrz- i to wystarczyło.. I ludzie byli szczęśliwi.. A dzisiaj? WJR

ZYZIU NA KONIU HYZIU Jako sumienie polskiego dziennikarstwa objawił nam się Jarosław Gugała, który zaatakował w „Gazecie Wyborczej” Joannę Lichocką za niegrzeczne pytania zadane kandydatowi Komorowskiemu. „Proszę się zastanowić, jakie są skutki zamiany bezstronnego dziennikarza w żołnierza frontu ideologicznego. W ten sposób my wszyscy tracimy zaufanie społeczne. Nie chodzi o Lichocką, chodzi o zasady” - zaszlochał. Cóż, przenieśmy się do roku 1993. Karol Małcużyński, były zastępca Gugały w TAI, tak opisywał w tej samej „GW” spędzony wspólnie z byłym szefem wieczór: „Oglądaliśmy z Mieczysławem Wachowskim i Andrzejem Drzycimskim wieczorną <<Panoramę>>, popijając whisky”. W czasie rozmowy Drzycimski zaproponował zwolnienie z TVP kilku dziennikarzy. Wtedy „Gugała zaczął wygłaszać jakiś państwowotwórczy tekst. Wachowski mu przerwał. - Chłopaki, chcecie żyć? - zapytał. Gugała zamilkł i wpatrywał się w ścianę”. Jak według byłego zastępcy – skonfliktowanego z byłym szefem – hartowała się bezstronność Gugały? „Był praktykantem w redakcji zagranicznej, później jednym z lektorów <<Wiadomości Wieczornych>>. Rzeczywiście zaskakujące było mianowanie go dyrektorem Programu I TVP, a później przeniesienie na stanowisko szefa TAI. Dziwne, gdyby nie jego całkowita uległość. Brak dorobku dziennikarskiego, poczucia przynależności do środowiska sprawiały, że łatwo uzależniał się od środowisk politycznych”. Małcużyński wspominał też, jak Jarosław Kaczyński ujawnił zdjęcie z kursu Akademii Spraw Wewnętrznych, na którym był Wachowski. Wkrótce Arnold Superczyński, komendant policji w Lublinie, ogłosił, że to on jest na zdjęciu. Wywiad z Superczyńskim według Małcużyńskiego wyglądał tak: „W trakcie nagrania do pokoju wszedł Gugała i sam zaczął zadawać pytania, co było totalnym amatorstwem (…) Po chwili dołączyło dwoje pracowników UOP, którzy przywieźli Superczyńskiego. Nagle spostrzegłem za plecami drugą kamerę. Była to kamera z Belwederu. Obok operatora stał jakiś typ z magnetofonem. Zabrałem się do ich wyrzucania. - Nie ruszaj ich - warknął Gugała. - Mają prawo wiedzieć, co mówi, przecież sami go nam nadali”. Dodajmy dla porządku, że w ramach swojej bezstronności sumienie-Gugała zdążył być od 1999 roku ambasadorem RP w Urugwaju. Sprowadziło to na piłkarską reprezentację tego kraju 10 lat nieszczęść. Aż do roku 2010 nie osiągnęła w mistrzostwach świata żadnego sukcesu. Zrozpaczony Diego Forlan na wieść o przyjeździe Gugały uciekł czym prędzej do Europy. Na całe szczęście dni „żołnierzy frontu ideologicznego” w TVP są policzone i niegrzecznych pytań już nie będzie. Jeszcze Komorowski nie został zaprzysiężony, a już mianował dwóch nowych członków KRRiTV. Przy tej okazji z portalu Dziennik.pl dowiedziałem się, że Krzysztof Luft to była gwiazda (!) TVP. Co będzie dalej? Ano inwazja apolitycznych sympatyków Unii Demokratycznej, czyli jakiego telewizora człowiek nie włączy, to będzie myślał, że ogląda relację z wystawy „Twarze bezpieki”. A propos nowych wspaniałych w TVP, to jaka jest ulubiona piosenka dziennikarzy „Gazety Wyborczej”? Oczywiście „Cudownych rodziców mam” Urszuli Sipińskiej. „Fakty” TVN zastanawiały się, czy Komorowski mógłby mieszkać dalej w swojej kamienicy na Powiślu. „O ochronę, jak twierdzą sąsiedzi, nie musiałby się martwić” - ogłosiły. Wypowiedziała się w tej sprawie Elżbieta Kalmus, sąsiadka Komorowskiego: „Tu mieszkają ludzie tacy, którzy w resorcie pracowali i jakby… Potrafią się obronić”. Ojej, Bronek, a skąd żeś ty takich fajnych sąsiadów wziął? Swoją drogą teraz staje się jasne, dlaczego wywiesili oni na swojej kamienicy po wyborach radosny transparent pozdrawiający prezydenta-elekta, który pokazywano w mediach. Uff, ciężko będzie się z takimi sąsiadami rozstać... To może weź ty ich, Bronek, ze sobą do Pałacu? Albo lepiej na apolitycznych dziennikarzy do TVP. Co do Mundialu, to jego pierwszą częścią interesowałem się mało jak chyba nigdy – zbyt wiele ważniejszego się działo. Przecież to nie Kolejorz, żeby nadmiernie się podniecać. Potem kibicowałem Hiszpanom i Urugwajowi, no bo komu innemu? Niemcom przecież nie, ja rozumiem, że ci Krzyżacy to byli dawno, ale jednak z Hitlerem to była przeginka. Holendrzy wiadomo – aborcja, eutanazja, czyli odpada. W pamięć zapadł mi komentarz kolegi, któremu najbardziej podobał się mecz Urugwaj-Ghana. Czemu? Bo wszyscy Urugwajczycy byli biali, a wszyscy z Ghany czarni. Czyli jak Pan Bóg przykazał. Robert Mazurek należy niewątpliwie do najinteligentniejszych polskich dziennikarzy, ale przydałoby mu się wyściubić czasem nos poza własny krąg towarzyski. Napisał w zeszłym tygodniu tekst o tym, by w Internecie nie traktować po chamsku Komorowskiego. Z jego liczni blogerzy polemizowali, więc ja czepię się tylko nieistotnego dla innych szczegółu, czyli słów „w Internecie szaleją partyjni kibole”. To przyjęcie za własny języka „GW”, która kilka lat temu zorganizowała podmiankę znaczenia słowa kibol – z fanatycznie oddanego swojej drużynie kibica na bandziora. Było to medialne przygotowanie pod akcje policyjne mające na celu zniszczenie niepoprawnego politycznie środowiska, które właśnie wyrosło z chuliganki, stworzyło własne hierarchie, a po śmierci Jana Pawła II okazało się być jedyną istniejącą tkanką społeczną, wokół której organizowały się przy tej okazji marsze. Używanie słowa „kibol” przez Mazurka to przyjęcie języka narzuconego przez wroga, coś podobnie jak Cezary Michalski przyjął niegdyś od Olejnikowej i Lisa manierę wypowiadania z drwiną słowa „układ”. Skończyło się, jak się skończyło. Wobec nowej sytuacji społeczno-politycznej kierownictwo „Gazety Polskiej” podjęło decyzję o wyjeździe na dwa tygodnie do sławnego Kraju Basków. Katarzyna Hejke i Tomasz Sakiewicz będą szkolić się tam okiem najgłośniejszych fachowców. W ramach doskonalenia zawodowego nabyć mają umiejętności pracy w warunkach ekstremalnych, jakie przyjaciele Bronisława Komorowskiego zgotują nam już wkrótce. Dowodem szczególnej nieodpowiedzialności z ich strony wydaje się być pozostawienie redakcji, przynajmniej w jakiejś części, na mojej głowie. Jakiś czas temu słyszałem opowieść o tym, jak redaktor pewnej gazety polonijnej miał wysłać gotową gazetę do drukarni, ale jako że był silnie przemęczony, zasnął snem sprawiedliwego i numer nie wyszedł. Może w moim przypadku nie będzie aż tak źle, ale niespodzianek wykluczyć nie można. Piszę to, by nie zdziwili się Państwo, jeśli gazeta wyjdzie na przykład bez okładki. Wtedy warto kupić ją szczególnie – po latach będzie białym krukiem oraz świadectwem upadku naszej cywilizacji. Muzea będą bić się o każdy egzemplarz. Wyimek: W pamięć zapadł mi komentarz kolegi, któremu najbardziej podobał się mecz Urugwaj-Ghana. Czemu? Bo wszyscy Urugwajczycy byli biali, a wszyscy z Ghany czarni. Czyli jak Pan Bóg przykazał.

PIOTR LISIEWICZ

Wstydliwe zakątki IV RP Chytry dwa razy traci. Doświadcza tego zwłaszcza pies ogrodnika, co to wprawdzie nikomu nie da, ale przecież sam też w końcu nie zje. Po wyborach prezydenckich, które 4 lipca wygrał marszałek Bronisław Komorowski, radość ogarnęła nie tylko przedstawicieli Salonu, nie tylko środowisko autorytetów moralnych, nie tylko prasę rosyjską i niemiecką – ale również tamtejszych polityków. Skoro tam, to i tu. Uchodzący w Salonie za proroka mniejszego red. Jacek Żakowski, podniecony sukcesem wezwał prezydenta-elekta do „wyrżnięcia” IV Rzeczypospolitej. Chyba niepotrzebnie, bo były premier Leszek Miller, z którym inny autorytet moralny Włodzimierz Cimoszewicz w roku 1990 nie chciał nawet oddychać wspólnym powietrzem na sali sejmowej twierdzi, że IV Rzeczpospolita, „potwór”, który budził „przerażenie i grozę”, została „uśmiercona” i to przez samego Jarosława Kaczyńskiego. W takiej sytuacji „wyrzynanie” jest chyba niepotrzebne? No dobrze, ale o co naprawdę chodzi? Co to właściwie było, ta IV Rzeczpospolita, dlaczego budziła „przerażenie i grozę” do tego stopnia, że nawet wytresowany w łagodności red. Żakowski, na łamach „Głosu Cadyka” dał upust żądzy wyrzynania? Co innego, gdyby wyrzynać IV Rzeczpospolitą zapragnął, dajmy na to, inny publicysta „Głosu Cadyka”, pan Mirosław Czech. Można by wtedy podejrzewać pobudki ideowe, a w najlepszym razie - przynajmniej jakiś atawizm. Tymczasem w przypadku red. Żakowskiego o atawizmie mowy być nie może, chyba, że w życiorysie zataił jakiś wstydliwy zakątek, a już na pewno nie ma mowy o jakichkolwiek pobudkach ideowych. Tym bardziej intrygujące staje się to pytanie, więc spróbujemy na nie odpowiedzieć, udowadniając przy okazji, niejako na marginesie, trafność poglądu, że chytry dwa razy traci. Jak wiadomo, autorem określenia „IV Rzeczpospolita” był prof. Paweł Śpiewak, podówczas działacz PO. Chodziło mu o to, że III RP wyczerpała arsenał swoich zalet, między innymi w związku ze zdeprawowaniem tej formy polskiej państwowości na skutek zawłaszczenia jej najpierw przez SLD i PSL, a następnie – koalicję AWS-UW. Mówiąc ściśle, III RP nadal przedstawiała sobą wiele zalet, ale już tylko dla swoich utrzymanków, pouwieszanych u licznych państwowych i samorządowych klamek, które w ogromnych ilościach powstawiał charyzmatyczny premier Jerzy Buzek oraz premier Leszek Miller – natomiast dla pozostałej części społeczeństwa atrakcyjną być przestała. W tej sytuacji, gwoli zainteresowania tej części społeczeństwa państwowością polską, trzeba by znaleźć jakąś nową jej postać, którą prof. Śpiewak nazwał właśnie IV Rzeczpospolitą. Jako człowiek dociekliwy, acz prostolinijny, byłem przekonany, iż IV RP musi różnić się od III RP czymś istotnym, bo w przeciwnym razie nie ma najmniejszego sensu zastępować jedną drugą. Doszedłem do wniosku, że skoro III RP jest kolejną okupacyjną formą polskiej państwowości, podobnie jak PRL, w której naród polski był wyzuty zarówno z suwerenności politycznej – bo przy „okrągłym stole”, który był aktem założycielskim III RP, razwiedka zawarła ze swymi konfidentami oraz garścią pożytecznych idiotów umowę o podziale władzy NAD narodem polskim – suwerenności ekonomicznej – bo przy „okrągłym stole” ustanowiony został model kapitalizmu kompradorskiego, usuwający większość społeczeństwa z głównego nurtu życia gospodarczego i poddający kraj eksploatacji razwiedki – oraz z suwerenności państwowej – bo w 2004 roku nastąpił Anschluss Polski do UE – to IV Rzeczpospolita powinna polegać na przywróceniu narodowi suwerenności politycznej, to znaczy, że punkt ciężkości władzy powinien znaleźć się w konstytucyjnych organach państwa, a nie w mafijnych organizacjach tajniaków, suwerenności ekonomicznej - a więc zastąpienia kapitalizmu kompradorskiego kapitalizmem zwyczajnym oraz przywrócenia, a przynajmniej zahamowania erozji suwerenności państwowej poprzez odmowę ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Tymczasem Jarosław Kaczyński, który w międzyczasie przechwycił hasło IV Rzeczypospolitej dla potrzeb kampanii wyborczej w roku 2005, rozumiał to całkiem inaczej – jako wysadzenie w powietrze razwiedki i zajęcie jej miejsca przez PiS - jednak bez zmiany modelu państwa! Nawet tak rozumiane hasło IV Rzeczypospolitej wystarczyło do wygrania przez PiS wyborów parlamentarnych i prezydenckich w roku 2005 i zaczęła się budowa IV RP. Polegała ona z jednej strony na wysadzaniu w powietrze razwiedki, czego formalnym wyrazem była likwidacja Wojskowych Służb Informacyjnych we wrześniu 2006 roku, a z drugiej strony – na budowaniu od podstaw własnej razwiedki – czego wyrazem było CBA oraz Służba Wywiadu Wojskowego i Służba Kontrwywiadu Wojskowego. Niestety zarówno Jarosław Kaczyński, jak i popierająca pomysł IV RP część opinii publicznej najwyraźniej nie doceniła zakresu infiltracji społeczeństwa przez komunistyczną razwiedkę, która przez 30 lat rozbudowała sobie agenturę we wszystkich bez wyjątku środowiskach społecznych i formalne rozwiązanie WSI tylko zdopingowało ją do szybszego obalenia rządu PiS. Zresztą – jak się okazało – podjęta przez Jarosława Kaczyńskiego próba zastąpienia wysadzonej w powietrze razwiedki PiS-em była klasycznym przykładem usiłowania nieudolnego, czego spektakularnym dowodem było przyłapanie Janusza Kaczmarka, ministra spraw wewnętrznych w rządzie premiera Kaczyńskiego, na składaniu w środku nocy meldunku dziennego swemu prawdziwemu zwierzchnikowi, oczekującemu na 40 piętrze hotelu Marriott w Warszawie. Jedną rzecz atoli prezydentowi Kaczyńskiemu zrobić się udało, tzn. – przejąć przynajmniej część dokumentacji rozwiązywanych WSI oraz poddać przesłuchaniom wielu jej funkcjonariuszy, na podstawie czego min. Macierewicz sporządził najpierw „Raport” , a potem – znacznie ciekawszy „Aneks” do tego „Raportu”. Wprawdzie ze strony infiltrowanego przez razwiedkę Salonu oraz poddanej temu samemu nadzorowi wspólnej obory autorytetów moralnych popłynęły płomienne sygnały, że „nie wierzymy” w te rewelacje, to przecież sercami gorejącymi targał jaskółczy niepokój, jakież to wstydliwe zakątki mógł poznać nienawistny Macierewicz, a za jego pośrednictwem – mściwy i podstępny Kaczor. Tymczasem pan prezydent Lech Kaczyński, który pierwotnie miał ujawnić również „Aneks” do „Raportu” w „Monitorze Polskim”, na skutek chytrego znowelizowania ustawy, którą to nowelizację, najwyraźniej zgodnie z jego oczekiwaniami, zmasakrował Trybunał Konstytucyjny, spowodował likwidację podstawy prawnej ujawnienia „Aneksu”, który w ten sposób pozostał jego wyłączną tajemnicą. Jak bowiem wiadomo, z agenta zdemaskowanego nie ma już żadnego pożytku, natomiast agenta nie zdemaskowanego można eksploatować aż do śmierci. Problem wszelako w tym, że agenci razwiedki zostali postawieni w sytuacji dysonansu poznawczego; ich zwierzchnicy służbowi nie tylko kategorycznie zabronili im poddać się rozkazom prezydenta Kaczyńskiego, ale surowo przykazali włączyć się do działań podkopujących jego reputację i prowadzących do zastąpienia go kandydatem razwiedki – najlepiej oczywiście drogą demokratyczną, ale jeśli nawet nie, to też. Na domiar złego, pan prezydent parę razy dał publicznie do zrozumienia, że wszystkie wstydliwe zakątki zna, i wprawdzie na przeprosiny ofiarował „Stokrotce” bukiet róż – ale co z tego, kiedy od tej pory każdy już wiedział, że nie jest bezpiecznie i to na obydwie strony? Dlatego śmierć prezydenta w smoleńskiej katastrofie została przez Salon i autorytety moralne powitana łzami – ale łzami radości, że oto męczeństwo już dobiega końca. I nie tylko wszystkie ręce, ale również – serca, sumienia, a nawet – co brzmi niewiarygodnie, niemniej jednak - sakiewki zostały oddane do dyspozycji marszałka Komorowskiego – zwiastuna upragnionego odprężenia. Tymczasem, gdyby pan prezydent Lech Kaczyński, przygotowując się do kampanii mającej na celu swój ponowny wybór z tym „Aneksem” nie przechytrzył i natychmiast udostępnił go opinii publicznej, to może by nie zginął pod Smoleńskiem, a kto wie czy nawet nie wygrał jesiennych wyborów? Wprawdzie idąc na wymianę ciosów i on trochę ryzykował, ale ryzyko, o którym myślę, było nieporównanie mniejsze od tego, co się przecież stało. Chytry dwa razy traci – co w tym przypadku potwierdziło się w sposób wyjątkowo dramatyczny. I to jest ów „potwór”, który budził „przerażenie i grozę” i to jego właśnie pragnął „dorżnąć” łagodny pan red. Żakowski i środowisko skupione wokół „Głosu Cadyka”. Bo przecież PO nie tylko nie zlikwidowała takich wynalazków IV Rzeczypospolitej, jak CBA. Przeciwnie – wyposażyła je w znacznie szerszy i zupełnie nie mający nic wspólnego ze zwalczaniem korupcji zakres uprawnień. PO nie zlikwidowała „aresztu wydobywczego”. Przeciwnie – coraz skwapliwiej z tego wynalazku korzysta. Wreszcie, po zmianie rządu w 2007 roku funkcjonariusze WSI, uprzednio negatywnie zweryfikowani, powrócili do Służby Wywiadu Wojskowego i Służby Kontrwywiadu Wojskowego sprawiając, iż oficjalna nieobecność WSI jest tylko wyższą formą obecności. Wybór pana marszałka Komorowskiego na prezydenta z tego punktu widzenia oznacza przywrócenie jednolitego charakteru władzy państwowej i likwidację dysonansu poznawczego konfidentów z Salonu i chlewika autorytetów moralnych. Wprawdzie punkt ciężkości władzy nadal leży poza konstytucyjnymi organami państwa, ale co to za różnica, kiedy organy władzy konstytucyjnej słuchają się władzy prawdziwej? Stąd to westchnienie ulgi, któremu dał wyraz nawet Leszek Miller. SM

Diabeł i łachotki Ach, ileż przyjemności i sposobności do snucia otchłannych refleksji omija człowieka stroniącego od telewizji! Gdyby, dajmy na to, oglądał programy prowadzone przez red. Jacka Żakowskiego, uchodzącego w środowisku za proroka mniejszego, to by się na przykład dowiedział, kto postawił krzyż przed Pałacem Namiestnikowskim w Warszawie. Pan Kuczyński oświadczył mianowicie, że krzyż ten postawił „diabeł” w związku z czym należy go natychmiast usunąć. Po raz kolejny okazało się, że na panu Kuczyńskim można polegać. Jak jest rozkaz rozpętania w Polsce kolejnej wojny krzyżowej, to pan Kuczyński już gotów i w podskokach dostarczy odpowiedniego uzasadnienia – nawet takiego, że to sprawa diabelska. Że na panu Kuczyńskim można polegać, to wiadomo od dawna, ale skąd właściwie wie on takie rzeczy – na przykład - że krzyż postawił diabeł? Wygląda na to, że pan Kuczyński rozpoznaje diabła na pierwszy rzut oka, nawet gdyby ten przebrał się, dajmy na to, za panią Monikę Olejnik, albo i za samego Adama Michnika. Najwyraźniej musi być z diabłami świetnie obeznany – ale gdzie właściwie nabrał takiej eksperiencji? Czy w PZPR, czy już na emigracji? Czy może dopiero w rządzie „pierwszego niekomunistycznego premiera” Tadeusza Mazowieckiego? Ooo, to możliwe, bo diabłów, a jeśli nawet nie diabłów we własnej straszliwej postaci, to rozmaitych diabelskich sług było tam co niemiara i co się pan Kuczyński wtedy napatrzył, to się napatrzył. Najpewniej od tamtej pory ma te objawy i diabła może rozpoznać nawet po zapachu, zwłaszcza, że ma do tego specjalnego nosa. We wspomnianym programie brały udział również damy: pani Solska i pani Nowakowska. Dlaczego akurat one – można by zachodzić w głowę, ale okazało się, że red. Żakowski wie co robi. Obydwie damy zgodnie oświadczyły bowiem, że krzyże postawione ongiś przez Kazimierza Świtonia w Auschwitz, „pobudzały je do śmiechu”. No proszę – „pobudzały do śmiechu”! A ludzie myślą, że damy mogą być pobudzone do śmiechu wyłącznie przez tzw. łachotki – zwłaszcza w wykonaniu kogoś ważnego, np. diabła, red. Michnika, albo niechby nawet red. Żakowskiego, który wprawdzie uchodzi za mniejszego, niemniej przecież proroka. Tymczasem okazuje się, że panią Solska i panią Nowakowską mogą pobudzać całkiem inne rzeczy – ot, choćby nawet Auschwitz – oczywiście nie zawsze, tylko wtedy, jak jest taki rozkaz. SM

Branka smoleńskich rodzin na zeznania Rosjanie zażądali ponownego przesłuchania członków rodzin ofiar katastrofy z 10 kwietnia. Z Moskwy przyszedł gotowy zestaw pytań. Polscy śledczy straszą rodziny, że Federacja Rosyjska nie przyjmie do wiadomości odmowy zeznań Z Danutą i Zdzisławem Moniuszkami, rodzicami tragicznie zmarłej w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem stewardesy Justyny Moniuszko, rozmawia Adam Białous Udostępniono Państwu informacje zebrane podczas śledztwa w sprawie katastrofy, w której zginęła Justyna? Zdzisław Moniuszko: - Mieliśmy wgląd do materiałów sprawy, tak jak wszystkie rodziny ofiar. Ale co z tego, skoro w tym, co widzieliśmy, nie ma nic nowego, dosłownie nic, czego byśmy już nie wiedzieli. To tylko takie formalności i przerzucanie papierów. Bo trzeba znaleźć, wśród dziesiątek teczek, akta sprawy swojej bliskiej osoby, a to trwa. Dla nas jest to tylko niepotrzebne rozdrapywanie ran. O tym, co było ważne, powiadomiono nas dopiero po czasie. Na przykład o tym, że można było być przy zamykaniu trumien. Dopiero niedawno powiedziano to rodzinom ofiar. A z rozmów z innymi bliskimi ofiar wiemy, że każda rodzina chciała być obecna przy zamykaniu trumien.

Uważają Państwo postulat ekshumacji ciał ofiar tej tragedii, zgłaszany przez wielu ich bliskich, za zasadny? Danuta Moniuszko: - Rozumiem rodziny bliskich ofiar tragedii, które żądają ekshumacji zwłok, ponieważ mają ku temu poważne powody. Tak jak pani Gosiewska, która przekazała tym, którzy składali ciało jej męża do trumny, ostatnie ubranie. Później otrzymała to ubranie z powrotem. Ona nie wie nawet, w czym pochowali jej męża - czy w godnym stroju. Przy zamykaniu pierwszych 30 trumien był m.in. ksiądz, była modlitwa i wszystko odbyło się w należyty sposób. Ale co było przy zamykaniu następnych trumien - tego rodziny nie wiedzą i nikt im nie chce powiedzieć. My mieliśmy to szczęście, że naszą córkę ubrano w strój, który przygotowałam. Przynajmniej tak napisano w protokołach opisujących złożenie ciała do trumny, które czytaliśmy. Chcielibyśmy się dowiedzieć prawdy, jak było. Chcemy coraz bardziej. Zaraz po katastrofie nie byliśmy w stanie czytać dokumentów dotyczących sekcji zwłok naszej córki. Teraz, gdy upłynęło trochę czasu, chcemy poznać ten opis, ale czynione są nam w tym przeszkody.

Jaka jest Państwa ocena działań prowadzonych przez stronę polską dla ustalenia przyczyn i przebiegu katastrofy?
Z.M.: - Na pewno nie jesteśmy zadowoleni z tego, co zrobił do tej pory rząd dla wyjaśnienia sprawy tragedii, w której zginęła nasza córka. Mówienie, że wszystko zostało zrobione jak należy, kiedy nic nie wiadomo i można snuć tylko męczące domysły, jest dla nas sytuacją daleką od komfortowej. A te podziękowania składane przez przedstawicieli polskiego rządu rosyjskim służbom, które miały zabezpieczyć miejsce katastrofy, a wiadomo, że tego nie zrobiły, te przeprosiny pana Pawła Grasia za mówienie prawdy o kradzieżach dokonywanych na tym uświęconym dla nas męczeńską śmiercią naszych bliskich miejscu - to wszystko nas po prostu bardzo boli i woła o pomstę do nieba. Był u nas redaktor jednej z niemieckich gazet i mówił nam, że w ich kraju media ciągle podtrzymują wersję dotyczącą domniemanych przyczyn katastrofy, jaką zaraz po niej podała strona rosyjska. Czyli m.in. że samolot podchodził cztery razy do lądowania, że piloci nie słuchali ostrzeżeń wieży, że nie rozumieli po rosyjsku, że nie było awarii samolotu, a wszystkiemu winni byli piloci itd. Czy do tej pory nasze władze nie powinny tych kłamstw, które funkcjonują w międzynarodowej opinii publicznej, zdementować, ostro zareagować? Przecież jak nam to przedstawiał ten redaktor z Niemiec, to mi się z przerażenia włosy jeżyły na głowie. D.M.: - Powiadomiono nas właśnie telefonicznie z warszawskiej prokuratury wojskowej, że strona rosyjska chce ponownie przesłuchać członków rodzin ofiar smoleńskiej tragedii - że dostali z Moskwy zestaw pytań, na które trzeba odpowiedzieć. My nie wierzymy, iż rosyjskie władze chcą nam pomóc w dojściu do prawdy, więc chcieliśmy odmówić udzielania odpowiedzi na te dziwne pytania, z którymi już mieliśmy do czynienia, kiedy nas przesłuchiwano zaraz po tragedii. Warszawska prokuratura powiadomiła nas jednak, że strona rosyjska nie uzna naszej odmowy i że musimy koniecznie udzielić odpowiedzi. Na razie zostawiono nas w spokoju, bo mąż jest poważnie chory i musi być w Białymstoku, aby poddać się zabiegom medycznym. Ale widzimy, że nie odpuszczą. Niepokoi nas ten przymus, nie rozumiemy takiego podejścia. Dziękuję za rozmowę.

Czy linia nr 602 zasilała smoleńską wieżę? Lotnisko Smoleńsk Siewiernyj zasilają cztery przyłącza biegnące z podstacji Smoleńsk-Siewiernaja, która jest zaopatrywana przez elektrownię atomową w Diesnogorsku Z pilotem mającym wieloletnie doświadczenie w lotach na tupolewach (nazwisko do wiadomości redakcji ze względu na wydany pilotom PLL LOT zakaz wypowiadania się na temat katastrofy smoleńskiej) rozmawia Marta Ziarnik Dobrze Pan zna smoleńskie lotnisko? - Tak, byłem na miejscu i bardzo wnikliwie studiowałem jego dokumentację. Zasadniczo zostało ono gdzieś na początku tego roku ograniczone jedynie do bazy postojowej dawnych samolotów Ił-76. Na płycie lotniska stoi w tej chwili bardzo dużo wycofanych z eksploatacji samolotów po rosyjskim wojsku, ale także po Aerofłocie. One służyły jedynie do celów transportowych. W związku z tym to lotnisko nie było w jakiś szczególny sposób eksploatowane. Powiedziałbym nawet, że zostało "zamrożone". Jednak przed tymi zmianami na lotnisku w Smoleńsku były na pewno (wiem to od jednego z Rosjan) dwa kable podziemne, które zasilały cały obiekt. Z tego, co obecnie mówią Rosjanie, wynika, że te kable nie są już jednak używane. Obecnie lotnisko zasilają więc najprawdopodobniej ostatnie cztery przyłącza biegnące z podstacji Smoleńsk-Siewiernaja (która jest zaopatrywana przez elektrownię atomową w Diesnogorsku, oddaloną od niej o mniej więcej 70-100 kilometrów na południowy wschód od Smoleńska). Podejrzewam, że jedno z tych przyłączy jest w tej chwili podstawowe (newralgiczne) do zaopatrzenia również wieży i urządzeń lotniskowych. Trzy pozostałe są już raczej kablami awaryjnymi. Jak jest na sto procent, tego jednak nie wiemy. Informacje, o których mówię, wynikają bowiem z rosyjskiego protokołu z dochodzenia w sprawie faktu odłączenia linii wysokiego napięcia 602, do którego doszło na chwilę przed tragedią maszyny Tu-154M 101.
A co dokładnie zasilała zerwana linia 602? - Tego dokładnie właśnie nie wiem. Nie dysponujemy takimi informacjami.
Jeśli lotnisko posiada cztery źródła zasilania, to chwilowe uszkodzenie jednego z nich mogło mieć jakiś większy wpływ na zaburzenia funkcjonowania samej wieży? - Tego nie wiemy na sto procent. To jest kolejna tajemnica tej tragedii, do której MAK w ogóle się nie ustosunkował. A powinien. Jeśli jednak linia 602 faktycznie zasila wieżę, to jej zerwanie nie powinno w szczególny sposób zakłócić pracy, gdyż wieża powinna posiadać dodatkowe zasilanie awaryjne. Prawdopodobnie jednak trzeba je ręcznie uruchomić, i to spoza budynku wieży. Proszę także zwrócić uwagę na to, że prawdopodobnie bardzo dużo instalacji lotniska, jak radar czy znaczna część oświetlenia, to instalacje polowe, mobilne. Nie wiadomo, jak przyłączone były do sieci energetycznej i czy były podpięte pod alternatywne źródło zasilania i pod lotniskowe zasilanie awaryjne.

W protokole z dochodzenia w sprawie odłączenia linii wysokiego napięcia jest informacja, że przerwanie dostaw energii ze stacji elektroenergetycznej Siewiernaja nastąpiło w godzinach 10.39.35-10.41.11. Tymczasem ze stenogramów MAK wynika, iż polski samolot rządowy był wówczas na wysokości około 300-400 metrów. - Nie tylko był na wysokości 400 m, ale w odległości 6 km od tej linii. Nasz samolot na pewno nie mógł zerwać tej linii energetycznej. Jest to niemożliwe. Nie zgadzają się nawet czasy. Nie mógł być ponad tą linią w momencie jej zerwania. W dodatku linia biegnie bardzo nisko, kilkanaście metrów nad ziemią, to linia średniego napięcia, taka sama jak w każdym mieście w Polsce.

W protokole czytamy, że przerwanie dostaw nastąpiło "przypuszczalnie z powodu upadku samolotu". W odległości 10 metrów znajdowały się szczątki samolotu. - To jest właśnie bardzo zastanawiające. Rosjanie początkowo oficjalnie oświadczyli, że znaleźli na miejscu zerwania linii części polskiego samolotu. Później jednak przyznali, iż znaleźli jedynie kawałek skrzydła Tu-154M. Tyle że ten kawałek był oderwany w wyniku kontaktu z brzozą, nie ma raczej możliwości, aby coś odpadło od polskiego Tu-154M po kontakcie z kablami.

W jakiej dokładnie odległości od lotniska nastąpiło zerwanie linii 602? Część skrzydła była niby na poziomie słupa 2/4, to blisko ściętych drzew? - Tak, linia jest odległa zaledwie kilkaset metrów od ogrodzenia lotniska. Polski Tu-154M 101 był wtedy 5--6 km od niej. Na zdjęciach satelitarnych widać koło początku pasa szosę i to właśnie wzdłuż niej biegnie linia wysokiego napięcia nr 602.

Jak ten kawałek skrzydła mógł się nagle znaleźć kilkaset metrów dalej od miejsca upadku? - Znalazł się tam, bo samolot utracił go po zderzeniu z brzozą. Nie wykluczam, że nastąpiła rotacja tego fragmentu i przeleciał on własnym pędem jakąś odległość. Wbił się w ziemię 10 m od linii średniego napięcia. Najwcześniejszy moment oderwania tej części skrzydła to godzina 10.40.9, w stenogramie "odgłos zderzenia z masywem leśnym". Zerwanie linii nastąpiło znacznie wcześniej. Zastanawiające są jeszcze inne liczby: straż pożarna przybyła tam o 10.44, samochód Ministerstwa do spraw Sytuacji Nadzwyczajnych około 10.50. Nie wiem zatem, dlaczego rosyjski minister do spraw sytuacji nadzwyczajnych podawał bardzo długo 10.56 jako godzinę katastrofy.

Jeśli linii nie zerwał Tu-154M, to w jaki sposób mogło dojść do jej uszkodzenia? - Prawdopodobnie linię uszkodził zupełnie inny samolot, o którym jeszcze nie wiemy. Jeśli by tak było w rzeczywistości, to cała sprawa katastrofy naszego samolotu rządowego jeszcze bardziej by się skomplikowała. W każdym razie jest to moment w dalszym ciągu niewyjaśniony. Moim zdaniem, mógł ją zerwać tajemniczy Ił-76M. Jest to bardziej prawdopodobne niż teza, jakoby zerwał ją polski samolot. Ił mógł ją musnąć swoim podwoziem, czyli gumowymi kołami. Mogły pozostać po tym jakieś ślady.

Są jakieś zdarzenia potwierdzające, że to Ił-76 zerwał linię? - Z tego, co mi wiadomo, to nawet nie sprawdzono tej kwestii. Nie ma bowiem na ten temat żadnych komunikatów - ani po stronie polskiej, ani po rosyjskiej. Osobiście przeprowadzałem dla siebie taką małą symulację komputerową i moim zdaniem Ił-76 może być kluczowy w całej tej sprawie. Tymczasem MAK całkowicie go pominął. Informacje o tym samolocie nie występują w żadnych rosyjskich (ani nawet polskich) raportach itp. Ocenić jednak jego ewentualny wpływ na katastrofę moglibyśmy dopiero w momencie, gdybyśmy znali zapisy z wieży - czyli komunikaty Iła-76 z wieżą. Do tej pory dysponujemy jedynie informacjami ze stenogramu, że wspomniany Ił-76 tam się znajdował, że próbował lądować i w ostateczności odleciał. Mówiła o nim także załoga polskiego jaka. Nie wiemy także, jaka dokładnie była rola wspomnianego iła. Pojawiająca się później wzmianka rosyjska mówiła o tym, że miał on przywieźć funkcjonariuszy służby federalnej do obsługi i zabezpieczenia uroczystości. Znając jednak Rosję, jest to niemożliwe, gdyż Rosjanie zabezpieczaliby ten teren już kilka dni wcześniej. Polski Tu-154M odleciał z kilkudziesięciominutowym opóźnieniem względem planów. Tymczasem czas lotu iła pokazywałby, że Rosjanie planowali wysłać ochronę już po przyjeździe polskiego prezydenta. To po prostu niemożliwe. Tak więc dalej pozostaje pytanie o rzeczywistą rolę tej maszyny. Dziękuję za rozmowę.

Rodziny chcą ekshumacji Jest pierwszy wniosek o ekshumację ciała ofiary katastrofy prezydenckiego Tupolewa. Prokuratura uzależnia zgodę od zawartości moskiewskich protokołów z sekcji zwłok Do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie prowadzącej śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej wpłynął wniosek o ekshumację ciała Przemysława Gosiewskiego. Złożył go mecenas Rafał Rogalski reprezentujący wdowę po pośle Beatę Gosiewską. Prokuratura informuje, że rozpatrzy go po tym, jak wpłyną z Rosji protokoły sekcji zwłok ofiar, które zginęły w wypadku prezydenckiego samolotu. - Dla własnego spokoju i dla dobra tego śledztwa zdecydowałam się na taki wniosek - mówi nam Beata Gosiewska. Wdowa po pośle PiS Przemysławie Gosiewskim podkreśla, że jest to bardzo trudna decyzja dla rodziny, jednak konieczna. - Dla nas to decyzja bardzo trudna, ale staramy się robić wszystko, co do nas należy - stwierdza. Ubolewa, że rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej, pogrążone w żałobie, muszą podejmować działania, którymi już dawno powinny się zająć polskie władze i prokuratura. - Minęło trzy miesiące, nadal nie ma dokumentacji sekcji zwłok, jak długo można czekać - zwraca uwagę wdowa. - W końcu zrozumieliśmy, że czas wykonać ekshumację, aby uzyskać wiarygodne wyniki - podkreśla. Przypomina, że w pierwszych dniach po katastrofie przy identyfikacji zwłok i innych czynnościach panował duży bałagan. Informuje, że kilka dni temu, po trzech miesiącach, otrzymała z Rosji garnitur, w którym miał być pochowany jej mąż. Polskie władze pytane o przyczyny tego zdarzenia nie potrafiły udzielić żadnych wyjaśnień. Mecenas Rafał Rogalski powiedział, że pismo, które wczoraj po południu złożył w prokuraturze wojskowej, zawiera wniosek o ekshumację i przeprowadzenie badań. - Wnioskujemy o ekshumację, przeprowadzenie sekcji zwłok oraz o zabezpieczenie materiału biologicznego w celu przeprowadzenia ekspertyzy toksykologiczno-chemicznej - mówi. Dodaje, że podaje się informacje, iż niezbędne badania zostały przeprowadzone przez stronę rosyjską, ale nadal nie jesteśmy tego w stanie stwierdzić, ponieważ do tej pory nie nadeszły z Moskwy protokoły sekcji zwłok, poza jednym - rezydenta Lecha Kaczyńskiego, który aktualnie jest tłumaczony. - Liczymy, że ten wniosek przyspieszy także przekazywanie przez Rosjan materiałów, którymi dysponują - wyraża nadzieję. Jerzy Artymiak z prokuratury wojskowej powiedział nam, że wniosek zostanie oceniony dopiero po otrzymaniu niezbędnych dokumentów z prokuratury rosyjskiej, m.in. protokołów sekcji zwłok. - Żeby się ustosunkować do tego wniosku, trzeba dysponować tymi materiałami - podkreśla prokurator. - Czekamy na te protokoły, mamy nadzieję, że one do nas jak najszybciej dotrą - dodaje. Wówczas można będzie stwierdzić, czy są jakieś wątpliwości związane z ustaloną przyczyną zgonu. Artymiak informuje, iż zgodnie z przepisami ekshumację można przeprowadzać tylko w określonych terminach, od połowy października do połowy kwietnia. Pytany, czy jest możliwe jej przeprowadzenie poza tym terminem, powiedział, że nie przewiduje takiej ewentualności. - Nie widzę możliwości obejścia rozporządzenia ministra zdrowia regulującego terminy ekshumacji - stwierdził. Mecenas Rafał Rogalski podkreśla jednak, że mamy do czynienia z nadzwyczajnym przypadkiem i taką możliwość dopuszcza cytowane przez prokuraturę rozporządzenie. Paragraf 12 stwierdza, że powiatowy inspektor sanitarny "może dopuścić wykonanie ekshumacji w innym czasie niż określony (...) przy zachowaniu ustalonych przez niego środków ostrożności". Także kolejne rodziny noszą się z zamiarem złożenia wniosków o ekshumację. Takie pismo ma złożyć m.in. Andrzej Melak, brat zmarłego Stefana Melaka, szefa Komitetu Katyńskiego. - Będziemy występować o ekshumację, zwłaszcza w świetle tego, co usłyszałem, że nie będą przesłuchani Komorowski i Tusk - zapowiada. - Chodzi o potwierdzenie przyczyny zgonu - dodaje. Melak podkreśla, że do tej pory nie ma żadnych dokumentów z sekcji zwłok informujących o przeprowadzonych badaniach, doznanych obrażeniach itp. Prokuratura wojskowa oddaliła wnioski o przesłuchanie w sprawie katastrofy smoleńskiej prezydenta elekta Bronisława Komorowskiego i premiera Donalda Tuska. Adwokat Stefan Hambura złożył takie wnioski jako pełnomocnik syna Anny Walentynowicz oraz brata Stefana Melaka. Artymiak powiedział, że podstawą prawną tej decyzji był artykuł kodeksu postępowania karnego mówiący, że "oddala się wniosek dowodowy, jeżeli okoliczność, która ma być udowodniona, nie ma znaczenia dla rozstrzygnięcia sprawy albo jest już udowodniona zgodnie z twierdzeniem wnioskodawcy". Prokuratura nie podaje innych szczegółów tej decyzji. Beata Gosiewska podkreśla, że chce m.in. tym wnioskiem doprowadzić do tego, żeby prokuratura solidniej prowadziła śledztwo, a nie rzucała kłody pod nogi. - Nasi pełnomocnicy nie mogą sporządzić fotokopii z akt, których jest dużo, niektóre akta zostały utajnione i do tej pory nie rozpatrzono wniosków o ich odtajnienie - wskazuje. Zenon Baranowski

Kopie nie do poznania Nagrania z czarnych skrzynek mogą zostać utajnione Nie wiadomo, czy poznamy treść kopii nagrań z rejestratorów pokładowych samolotu Tu-154M, który rozbił się 10 kwietnia pod Smoleńskiem. Prokuratura może, ale nie musi ujawnić wyników badań przeprowadzonych przez biegłych Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie. Kopie nagrań z Tu-154M bada krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych. Nie udziela on na ten temat żadnych informacji i odsyła do Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Jak zaznaczył płk Jerzy Artymiak, p.o. rzecznik naczelnego prokuratora wojskowego, prokuratura nie wnika w prace Instytutu. - Nie potrafię określić czasu wydania opinii w sposób precyzyjny. Biegli odczytają treści z przekazanych stronie polskiej nośników elektronicznych. Oczekujemy na efekty pracy Instytutu. Ale nie wnikamy i nie ingerujemy w jego prace - deklaruje Artymiak. Zaznacza, że badanie kopii jest procesem "dość skomplikowanym" - prokuratura liczy na uzyskanie materiałów jesienią br. Artymiak podkreślił, że niewykluczone, iż nawet sami biegli mieliby problem z wyznaczeniem konkretnego terminu. Zastrzegł przy tym, że mogą pojawić się jakieś problemy z analizą materiału. - Ale zdajemy się na polskich ekspertów. Nie ulega wątpliwości, że Instytut Ekspertyz Sądowych jest instytutem o klasie światowej. Musimy dać biegłym spokojnie popracować i nie ingerować w przyjętą przez nich metodologię pracy - mówi Artymiak. Opinia biegłych zostanie sporządzona na użytek Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Prokuratura w jednym z pierwszych wniosków o pomoc prawną złożonych do Federacji Rosyjskiej zwróciła się o oryginały rejestratorów z samolotu (tzw. czarnych skrzynek), które są obecnie zamknięte w sejfach MAK w Moskwie. Jednak zgodnie z konwencją o pomocy prawnej z 1959 r. Polska może je otrzymać, ale wiążące decyzje należą do strony rosyjskiej, która do tej pory rejestratorów nam nie przekazała. Jak przekonywał Artymiak, trzeba zachować w tej sprawie "pewien realizm" i "widzieć pewne realne możliwości czasowe". - W pierwszej kolejności MAK prowadzący działania związane z koniecznością wyjaśnienia okoliczności i przyczyn tej katastrofy musi zakończyć działania. Musi te swoje wyniki przekazać prokuraturze Federacji Rosyjskiej, ta musi zakończyć swoje czynności śledcze. Dopiero wtedy, gdy będzie władała czarnymi skrzynkami, będzie mogła je przekazać prokuraturze polskiej w ramach realizacji wniosku o pomoc prawną - tłumaczy Artymiak. Wcześniej czarnych skrzynek nie dostaniemy. W tej chwili mamy kopie tego, co najbardziej interesuje opinię publiczną - rejestratora, który utrwalił korespondencję, i zapisy rozmów w kabinie - twierdzi prokuratura. Zdaniem ekspertów w zakresie kryminalistyki, pierwszą czynnością, którą należy przeprowadzić, jest zbadanie autentyczności zapisu kopii nagrania z czarnych skrzynek Tu-154M. Konieczne jest też zbadanie materiału pod kątem ewentualnego montażu (czy nie było żadnych "przeróbek") oraz zbadanie stanu technicznego kopii - czy jej stan pozwala na odtworzenie nagrania. Jak podkreśla prof. Piotr Kruszyński, karnista z Uniwersytetu Warszawskiego, nawet gdyby się okazało, że są jakieś przerwy w nagraniu, pozostaje ono materiałem procesowym. Zgodnie bowiem z kodeksem postępowania karnego dowodem procesowym może być wszystko, co nie jest wprost przez kodeks zakazane (kodeks zakazuje m.in. przesłuchania w charakterze świadka osoby duchownej czy też obrońcy). Nie ma natomiast żadnego zakazu korzystania z zeznań z taśmy. Nawet jeśli będzie ona wadliwa technicznie. Gdyby okazało się jednak, że nagranie uległo jakiejś manipulacji (zostało ono uzyskane np. w wyniku montażu), wiarygodność takiego dowodu będzie znacznie mniejsza. Ale pozostanie ono dowodem. Naczelna Prokuratura Wojskowa nie wie, czy i kiedy wyniki prac biegłych Instytutu zostaną ujawnione opinii publicznej. - Będzie to dowód w śledztwie. Więc to prokuratorzy prowadzący śledztwo zdecydują, czy będzie można ujawnić treść tych zapisów. Decyzja w tym zakresie może nastąpić wtedy, gdy prokuratura te materiały otrzyma - twierdzi Artymiak. Jak zauważa mecenas Rafał Rogalski reprezentujący rodziny ofiar katastrofy, to, czy opinia publiczna pozna treść nagrań, zależy od dobrej woli śledczych. - Tryb prokuratorski jest trybem tajnym. Jeżeli więc prokuratorzy informacji tych nie ujawnią, pozostaną one tajne - zaznacza prawnik. Drugą kopię nagrań badają policyjni z ramienia Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, która ma na celu ustalenie okoliczności i przyczyn katastrofy. Przewodniczy jej Jerzy Miller, szef MSWiA. Zgodnie z chicagowską konwencją o międzynarodowym lotnictwie cywilnym i normami ICAO dane z pokładowego rejestratora głosów w kabinie pilotów nie mogą być podawane do publicznej wiadomości bez zgody strony badającej okoliczności katastrofy. Przy czym publikowane mogą być tylko te zapisy, które mają wpływ na wyjaśnienie przyczyn i okoliczności wypadku. W ubiegłym tygodniu Miller poleciał do Moskwy - wizyta była bardzo krótka, ponieważ szef resortu wrócił do Warszawy już następnego dnia. Jak informuje resort, jej celem było pozyskanie nowych dokumentów w sprawie katastrofy. Ministerstwo ujawnia tylko, że chodzi tu o dokumenty dotyczące miejsca zdarzenia i osób, które brały udział w "naprowadzaniu samolotu". Anna Ambroziak

14 lipca 2010 W przededniu strzału w tył głowy.. No nareszcie! Biurokracja zatriumfowała  w Warszawie. Dobrała się do juhasów i baców-na Podhalu. Na listę zawodów wpisało je Rozporządzenie Ministra Pracy i Polityki Społecznej. Baca to teraz oficjalnie i zgodnie z zapisem biurokratycznym.- rolnik produkcji roślinnej i zwierzęcej(????), natomiast juhas to hodowca wyspecjalizowanej produkcji zwierzęcej.(???) Teraz zamiast hodować- będą produkować. O wpisanie tych zawodów na ministerialna listę wnioskował Zarząd Województwa  Śląskiego w ramach programu Owca PLUS. A wiadomo- przynajmniej od czasów prezydentury pana Lecha Wałęsy, że plusy mogą zarówno ujemne, jak i dodanie.. Tu chodzi o owce dodane  do całości biurokratycznych planów. Wpisanie baców i juhasów na listę ministerialną, pozwoli wolnym kiedyś ludziom , na  korzystanie  ze świadczeń społecznych Zakładu Ubezpieczeń Społecznych oraz Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego, a także innych form zasiłków. Zamiast wolności- będzie niewola ministerialna; wymogi, kontrole; biurokracja  będzie miała na oku kolejną grupę monitorując ją i czepiając się jaj przy każdej okazji. Będą egzaminy kwalifikujące, wypełnianie papierów.. Skoro będzie można dać prawo wykonywania zawodu bacy czy juhasa- to będzie można to prawo odebrać.. Będą szkolenia, wiele szkoleń. I wielkie marnotrawstwo pieniędzy, jak to biurokracja ma w zwyczaju i czeka na takie okazje.. Sama hodować owiec plus nie chce- chce jedynie czerpać korzyści z nauki hodowania owiec przez innych.. I chce tego uczyć  innych , co to potrafią bo nauka przechodzi z ojca na syna, a najlepszą szkołą- jest szkoła życia, A nie szkolenia  wymyślone przez biurokrację za pieniądze unijne, czyli za naszą składkę , której wysokość to 1 miliard złotych miesięcznie. Dzięki przyłączeniu Polski do Unii Europejskiej pojawiły się w Polsce  nowe zawody, których do tej pory nie było.. To znaczy zawody na liście ministerialnej ku uciesze urzędników, którzy będą mieli pozorowane zajęcie. Ale pieniądze które będą  pobierali - nie będą pozorowane.. Będą prawdziwe. Ojjjj… wiele jest jeszcze do zrobienia na samym Podhalu. Wiele do naprawienia, bo wszystko się wali bez pomocy biurokracji. Jak już program Owca PLUS się sprawdzi, biurokracja przystąpi do realizacji programu Kierpce PLUS, Ciupagi MINIUS,, PASY Zbójnickie PLUS, Kapelusze MINUS.. Ojejej… . będzie biurokratycznej roboty w bród! Wszystkich wciągną na listy ministerialne, każdemu dadzą ZUS z budżetu, ułatwią pobieranie zasiłków. Pieniędzy za darmo rozda się wiele, będą musiały wzrosnąć podatki. Ale czy w tym zgiełku kogoś będą obchodziły podatki? Zadepczą cały zdrowy rozsadek, rozgniotą resztkę wolności wśród Górali, skomasują i ujają. .Zapomniałem jeszcze o góralskich portkach.. One też powinny być pod specjalnym biurokratycznym nadzorem. No i jeszcze sprawa gazdów i gaździn.. Też musi być uregulowana i wpisana na listę ministerialną.. Żeby program Owca Plus był pełen. I żeby wpisanie ich na listę spowodowało korzystanie gazdów i gaździn  ze świadczeń społecznych KRUS lub ZUS oraz różnych form zasiłków. Upodlić człowieka zasiłkami to specjalność wszelkich typów socjalistów ; zarówno tych pobożnych i bezbożnych.... Udowadniać kłamstwo za pomocą sofizmatów i przynęt socjalnych.. A haczyk przecież gdzieś jest zainstalowany: demoliberalizm czyni jednostkę bezbronną wobec państwa. Państwo ponad wszystko. A przecież ono jest wtórne wobec jednostki.. Jednostka jest pierwotną.. - W spiżarni - zwraca się mama do swojego ukochanego synka- były jeszcze trzy kawałki ciasta z brzoskwiniami.. Teraz jest tylko jeden. Czy masz coś do powiedzenia w tej sprawie, synku? - To proste: światło było zepsute i tego trzeciego nie dojrzałem…(???). A wszystkie idee mają swoje konsekwencje.. I trzeba analizować konsekwencje podejmowanych decyzji.. I ONI je dokładnie analizują: celem jest uzależnienie człowieka od państwa i odebranie mu naturalnego atrybutu życia- wolności.. Bo wolność człowieka jest śmiertelnym wrogiem socjalizmu. I dlatego należy ją zwalczyć narkotykiem bezpieczeństwa.. Przeciw liberalnej zasadzie: tak wiele wolności , jak to jest możliwe, i tak wiele siły, ile jest konieczne.. Właściwie liberalizm nie jest osiągalny w warunkach demokracji.(!!!!). Na przeszkodzie stoi większość, która przegłosuje wszystko-- przeciw wolności... Ale każdy totalitaryzm ma swój koniec, tylko kiełbasa- na razie- ma dwa.. Tak jak kij. Ale przyjdzie   czas na zmiany.. Nie wyobrażam sobie kija i kiełbasy o trzech końcach? Ale jak mogą być trzy połowy? I jak może istnieć” kapitalizm” w którym- jak pomyje- wylewa się socjalizm..? W takiej na przykład zbankrutowanej przez socjalizm budżetowy i biurokratyczny Grecji, aby przyciągnąć zagranicznych turystów, grecki socjalistyczny rząd zapowiada wypłacanie im odszkodowań, gdyby nie mogli po urlopie odlecieć na czas z powodu strajków lub zamknięcia obszaru powietrznego(???) W przypadku przedłużonego z konieczności pobytu w Grecji turyści otrzymają środki na  hotel i wyżywienie.(!!!!) Naprawdę pomysł przedni, choć- trzeba się zgodzić-  że trudniej jest rozpędzić strajkujących związkowców, którym dało się wielkie przywileje niż wypłacać ze zbankrutowanego budżetu kolejnych pożyczek i odszkodowań turystom.. Tym bardziej, że każdego roku odwiedza Grecję, kolebkę naszej kiedyś cywilizacji około 18 milionów ludzi.. Po cywilizacji nie wiele pozostało, bo wszelkiego rodzaju zasiłki, preferencje dla związków i pracowników- trudno nazwać osiągnięciami cywilizacji.. To są atrybuty likwidacji cywilizacji.. No niech komuniści  z greckich związków zawodowych sparaliżują całkowicie Grecję, w ramach. poprawy praw pracowniczych i podwyżek miejsc pracy, pardon- podwyżek  w sferze budżetowej o wskaźnik inflacji, którą to inflację wywołuje między innymi sfera budżetowa, to skąd socjalistyczny rząd grecki weźmie pieniądze na wypłacenie środków na hotele i wyżywienie dla 18 milionów turystów(????) Turyści z całego świata będą mogli liczyć na socjalizm rządu greckiego, który bierze na siebie odpowiedzialność-  a tak naprawdę zmusza” obywateli” greckich do ponoszenia odpowiedzialności za  nieodpowiedzialne działanie komunistycznych związków zawodowych..  Do tego dojdą strajki kontrolerów ruchu, z którymi – jak do tej pory- jedynie prezydent Reagan się rozprawił skutecznie i pokazał, że jak się chce- to można. Coraz mniej turystów przyjeżdża do Grecji, i zamiast się wziąć za likwidację socjalizmu w Grecji, socjalistyczny rząd próbuje tymczasowo łatać odpowiedzialnością wszystkich, swoje własne wieloletnie błędy.. Od socjalistów wymagać likwidacji socjalizmu.(???) To tak jakby od kota wymagać, żeby przestał łowić myszy.. niezależnie od tego, czy jest biały, czarny czy rudy.. Kot jest od tego, żeby łowił myszy, a socjalizm od tego, żeby doprowadzał całe  narody do ruiny.. A wolność jednostce może zapewnić jedynie silne państwo: ale nie demokratyczno- socjalistyczne.. I nie demokratyczne państwo prawa, lecz państwo prawa, bez przymiotnika demokratyczne.. Takiego państwa się  nie boję! I mam wrażenie takiej nieznośnej lekkości bytu… Ale to tylko złudzenie! Ta lekkość wkrótce stanie się ciężarem. WJR

To był mord na żywym ciele Polski Z Tomaszem Trusiukiem, świadkiem zbrodni popełnionej przez nacjonalistów ukraińskich w polskiej wsi Ostrówki na Wołyniu, rozmawia Adam Kruczek Ostrówki i Wola Ostrowiecka to dwie sąsiadujące ze sobą polskie wsie na Wołyniu, które przestały istnieć po ludobójczej akcji nacjonalistów ukraińskich 30 sierpnia 1943 roku. Oddziały OUN-UPA jednego dnia wymordowały ponad tysiąc bezbronnych mieszkańców obu wiosek. Pan jako jeden z niewielu przeżył tę hekatombę. Czy ataku Ukraińców nie dało się przewidzieć? - Miałem wówczas niespełna 14 lat. W przeddzień mordu, jak to na Wołyniu bywało, pasłem krowy, bo taki obowiązek mieli u nas kilkunastoletni chłopcy. Wieczorem po przyprowadzeniu bydła zastałem całą rodzinę poruszoną wieścią, że Ukraińcy szykują nazajutrz rzeź.

Jak dotarła ta informacja? - O niebezpieczeństwie mówił wcześniej ksiądz w niedzielnym kazaniu, ale najbardziej przestraszyła nas wiadomość pochodząca od Polki, mieszkanki sąsiedniej Woli Ostrowieckiej, która była w pobliskiej ukraińskiej wsi Sokół i widziała tam zbierających się - jak to u nas mówiono - bulbowców. Usłyszała, że szykują się, by wybić wszystkich Polaków w okolicy. Chodziło m.in. o Ostrówki i Wolę Ostrowiecką, Jankowce, Rymacze, Jagodzin, Kąty i inne wsie.
Wzięli Państwo te groźby na serio? - Nie wszyscy. Ludzie starsi zlekceważyli je, mówiąc, że to niemożliwe. Twierdzili, że przeżyli ze swoimi sąsiadami Ukraińcami tyle lat, dobrze ich znają i nic nam od nich nie grozi. Ale wśród przeważającej części mieszkańców zapanował strach. Ludzie postanowili tej nocy nie spać w domach, ale schronić się na polach, przeważnie w zbożu, które było jeszcze częściowo nieskoszone. Jednak nad ranem, widząc, że nic się nie dzieje, powrócili do domów i poszli spać.
Kiedy Ukraińcy zaatakowali Ostrówki? - Między godz. 4.00 a 5.00 usłyszeliśmy strzały karabinowe i z broni maszynowej. Ludzie w popłochu wybiegali na dwór, ale uciekać za bardzo nie było gdzie, bo wieś została obstawiona przez bandytów z UPA. Zawracali mieszkańców chcących opuścić wieś i zganiali wszystkich pod szkołę na rzekome zebranie.
Pana rodzina też się tam znalazła? - Tak, zebrali nas na placu szkolnym - dziś rośnie tam niewielki krzaczek bzu - i następnie pod groźbą karabinów oddzielili kobiety i dzieci od mężczyzn. Ja z ojcem znalazłem się w szkole, a matkę wraz z innymi kobietami zamknęli w kościele.
Już więcej Pan matki nie zobaczył? - Nie. Kobiety były odizolowane w kościele, a mężczyzn po godz. 8.00 zaczęli wyprowadzać ze szkoły na przemian - albo na zachód do zabudowań Trusiuka, albo na wschód do Gracza. Tam ich po cichu mordowali, a ciała wrzucali do wykopanych wcześniej dołów.
Jak się Panu udało ujść z życiem z tej pułapki? - Gdy zaczęto wyprowadzać mężczyzn ze szkoły, wszedłem na strych i przez szparę między deskami w szczycie budynku widziałem, jak Ukraińcy eskortują ich przez wieś. Wyprowadzani prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy, że idą na śmierć, bo nie stawiali oporu. Bardzo to mnie zaniepokoiło, choć nie wiedziałem dlaczego. Czułem, że dzieje się coś niedobrego, więc ukryłem się na strychu, wtulając się w skos, gdzie dach dochodzi do stropu. Sąsiad narzucił na mnie słomę. Gdy ojciec wychodził, usłyszałem jego słowa: "Tomek, Tomek, chodź", ale nie zareagowałem. Po pewnym czasie usłyszałem, jak na dole ktoś po ukraińsku krzyczy: "Wychodźcie, bo spalimy szkołę". A potem: "Jest tam kto?". Nic nie odpowiedziałem, tylko wcisnąłem się głębiej pod dach. Po jakimś czasie usłyszałem wzmagającą się strzelaninę. Pomyślałem, że to ktoś strzela do Ukraińców. Później dowiedziałem się, że to niemiecki oddział zbliżający się do wsi od zachodu ostrzelał Ukraińców, którzy pędząc ze sobą kobiety i dzieci z kościoła, opuścili wieś, kierując się w stronę cmentarza. Była wśród nich moja mama. Ukraińcy, uciekając, nie zdążyli podpalić szkoły i dlatego udało mi się ujść z życiem.
Długo Pan siedział na strychu? - Nie, zszedłem, gdy tylko na dole się uciszyło. Zobaczyłem coś strasznego. Przed szkołą i wzdłuż alejki biegnącej ze szkoły do kościoła leżało dużo ubrań, odzież ciężka i lekka, męska, damska i dziecięca. Niedaleko na łące znajdowały się trupy mężczyzn, około 12 ciał. W dali widać było jeszcze pędzone przez Ukraińców kobiety i dzieci. Przeszedłem przez zabudowania plebanii i opuszczoną wieś. Kierowałem się na Jagodzin. Gdy schodziłem koło rzeczki, widziałem, że Ukraińcy podpalili niektóre zabudowania. Po drodze spotkałem mojego rówieśnika Antoniego Kloca. Ponieważ wieś była jak wymarła, spytałem go, czy nie widział kogoś. Wskazał palcem na pole buraków i powiedział, że tam leży zastrzelona kierowniczka szkoły pani Blatowa z synkiem Czarkiem.
Co się stało z Pana rodzicami? - To, co z większością mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej - zostali zamordowani. Matkę zapędzili z innymi kobietami i dziećmi pod ukraińską wieś Sokół, gdzie wszyscy zostali zastrzeleni, a ojca zamordowali z innymi mężczyznami u "Marcinka", czyli Gracza. Ojciec miał siedemdziesiąt lat, znał wszystkich w okolicy, prawdopodobnie poznał tych bandytów i zwymyślał im, więc odrąbali mu ręce i nogi i pozwolili, by w męczarniach skonał na skraju zbiorowej mogiły. Siostra, starsza ode mnie o 12 lat, mężatka, wraz z dziećmi przeżyła, ale Ukraińcy zamordowali jej męża. Przeżył też mój brat z żoną i trojgiem dzieci, mieszkający w Woli Ostrowieckiej. Zginęła tam jego teściowa.
Zna Pan miejsce pochówku swoich rodziców? - Nie, matka została zamordowana na polanie w lesie pod Sokołem. Zwłoki kilkuset kobiet i dzieci leżały tam kilka dni, aż wreszcie zostały zakopane przez mieszkańców Sokoła. Rośnie tam teraz las, na drzewach są przybite tabliczki, ale w którym konkretnie miejscu jest mogiła - nie wiadomo.
Zachował Pan jakieś pamiątki z domu rodzinnego? - Nie mam nic, wszystko zostało zniszczone, spalone. Opuściłem dom rano w dniu zbrodni, nic nie zabierając ze sobą. Nigdy go już nie zobaczyłem.

Czy fakt, że byli państwo rodziną mieszaną, polsko-ukraińską, nie miał dla upowców żadnego znaczenia? - To się dla nich zupełnie nie liczyło. Dla nich Ostrówki były polską wsią. Jeśli ktoś mieszkał w Ostrówkach, to znaczy, że był Polakiem, którego trzeba zamordować.
Po wojnie wiele razy jeździł Pan w rodzinne strony i na pewno nieraz rozmawiał z Ukraińcami o tej zbrodni... - Nieomal wszyscy, z którymi się tam spotykałem, żałowali tego mordu. W Równem, wsi na trasie Dorohusk - Kowel, miejscowy sołtys Aleksander Pryc powiedział mi, iż bardzo źle się stało, że Ukraińcy wymordowali Polaków, bo Polacy z Ostrówek byli dla nich wzorem, przykładem. Trzeba pamiętać, że tego dokonali faszyści ukraińscy.
Słychać głosy, żeby nie rozdrapywać tych ran, bo przyszłość jest ważniejsza, trzeba pojednać się z Ukraińcami. Co Pan sądzi o takim pojednaniu? - Dla takiej zbrodni nie ma zapomnienia. To był gwałt, przestępstwo dokonane na żywym ciele Polski. Oni nie zrobili krzywdy tylko tej - w skali państwa - garstce mieszkańców Ostrówek, Woli, Jankowiec, Kątów, tylko dopuścili się zbrodni na Rzeczypospolitej. Bo zabijali Polaków za to, że byli Polakami. Dziękuję za rozmowę.

Prawdę o Smoleńsku musi usłyszeć Polska i cały świat - rozmowa z Jarosławem Kaczyńskim Leszek zadzwonił o 8.20. Myślałem, że już wylądował i dzwoni ze Smoleńska. Bardzo rzadko dzwonił z telefonu satelitarnego z samolotu. Powiedział mi, że z Mamą wszystko w porządku i poradził, bym się przespał. Pamiętam doskonale, że użył określenia: „bo się rozpadniesz”. Tak wyglądała ta bardzo krótka rozmowa. Dosłownie kilka zdań – z Jarosławem Kaczyńskim rozmawiają Katarzyna Gójska-Hejke i Tomasz Sakiewicz

Czy czuł Pan niepokój przed podróżą Brata do Katynia? Dla mnie sprawa zaczęła się wówczas, gdy zakwestionowano prawo wyjazdu prezydenta z rodzinami katyńskimi na coroczne uroczystości upamiętniające zamordowanych polskich oficerów. Podkreślam słowo coroczne, bo to właśnie 10 kwietnia każdego roku, a nie jak premier 7 kwietnia, organizowano wyjazd na cmentarz katyński. Tymczasem po telefonie Władimira Putina do Donalda Tuska członkowie jego gabinetu zaczęli ogłaszać wprost, że do Katynia nikt prezydenta nie zaprasza i jego wyjazd na obchody 70. rocznicy tej zbrodni nie jest koniecznością i powinnością, ale czymś w rodzaju niezrozumiałej zachcianki. Ku mojemu zdumieniu rozpoczęło się podważanie prawa Lecha Kaczyńskiego do udziału w tej uroczystości. Muszę przyznać, że choć atak był kuriozalny, nawet jak na obyczaje gabinetu Tuska i jego medialnych sojuszników, to jednak nie wzbudził we mnie jakiegoś szczególnego zdziwienia, a wiedziałem już, że są zdolni posunąć się bardzo daleko. Niepokoiło, że tym razem wprost grają z Rosjanami.

Prezydent wahał się, czy pojechać do Katynia? Absolutnie nie. Przez pewien czas nie było jednak pewne, jak się tam uda i jak ten wyjazd zostanie zorganizowany. Później – nie pamiętam dokładnie kiedy – pojawiła się koncepcja dwóch wyjazdów. Premier oddzielnie i prezydent oddzielnie. Lech Kaczyński miał jechać razem z coroczną delegacją środowisk katyńskich, a Donald Tusk specjalnie do Putina. Chcę mocno podkreślić, że organizatorem tego corocznego wyjazdu środowisk katyńskich był rząd. Prezydent poleciał do Katynia rządowym samolotem. Nie prezydenckim – bo takiego nie było i nie ma. To rząd Donalda Tuska dużo wcześniej odmówił głowie państwa prawa do korzystania z tupolewa. Dopiero po katastrofie ministrowie i sam premier zaczęli nazywać ten samolot prezydenckim. To dość znamienne. Tym bardziej że prezydentowi usiłowano odmówić samolotu niejeden raz. Tak było przed słynnym wyjazdem do Tbilisi, gdy Gruzję zaatakowały wojska rosyjskie. Premier Tusk chciał odmówić Lechowi Kaczyńskiemu prawa do polecenia rządowym samolotem. Uległ po telefonie prezydenta Busha do prezydenta RP. Prezydent USA z całą mocą poparł wtedy plan Lecha Kaczyńskiego. Donald Tusk przestraszył się międzynarodowej kompromitacji i wycofał swoje zastrzeżenia.

Pan też miał polecieć do Smoleńska 10 kwietnia? Tak. Nie poleciałem z powodu stanu zdrowia Mamy. Było dla nas oczywiste, że przynajmniej jeden z nas musi przy niej być. Wcześniej nawet nocami razem czuwaliśmy w szpitalu. Z natury rzeczy to ja, a nie mój brat, musiałem zrezygnować z lotu do Smoleńska.

Nie miał Pan jakichś przeczuć przed tą podróżą Brata? Nie bał się Pan tym razem o Niego? Wolałem żeby Leszek jechał pociągiem – taki specjalny pociąg wyjechał z Warszawy do Smoleńska. To pamiętam bardzo dobrze. I nawet do pewnego momentu Brat też chciał tak zrobić. Ostatecznie zdecydował się na lot samolotem, bo wcześniej musiał polecieć do Wilna na spotkanie z panią prezydent Litwy. Ale to oznaczało, że nie będzie mógł pojechać pociągiem z rodzinami katyńskimi. Przyznam, iż zmartwiłem się tym. Jednak nie przeczuwałem zbliżającej się katastrofy. Muszę też powiedzieć, że od jakiegoś czasu namawiałem prezydenta, by zrezygnował z latania tupolewami. Mówiłem to także jego współpracownikom. Wszyscy rozkładali ręce i mówili: „to czym latać?”. Mówiąc wprost, to były takie graty, że nikt się nimi nie powinien poruszać.

Kiedy po raz ostatni widział Pan Brata? W szpitalu u Mamy. To było późnym wieczorem w piątek. Rozmawiał ze mną, z Mamą i z prezydenckim lekarzem, który następnego dnia także zginął. Ja również rozmawiałem z panem docentem Lubińskim. Pamiętam, że pytałem go nawet, jakim samolotem polecą do Smoleńska. Przez pewien czas byłem przekonany, że będzie to JAK, a nie tupolew. Nawet myślałem, że to może lepiej. Później jednak przypomniałem sobie wszystkie awarie JAK-ów. 10 kwietnia o 6 rano Leszek obudził mnie telefonem. Później zadzwonił o 8.20. Myślałem, że już wylądował i dzwoni ze Smoleńska. Bardzo rzadko dzwonił z telefonu satelitarnego z samolotu. Powiedział mi, że z Mamą wszystko w porządku i poradził, bym się przespał. Pamiętam doskonale, że użył określenia: „bo się rozpadniesz”.

Tylko o tym Pan rozmawiał wtedy z Panem Prezydentem? Dokładnie. Tak wyglądała ta bardzo krótka rozmowa. Dosłownie kilka zdań. Zresztą pamiętam, że zerwało połączenie.

Nie zdziwiło to Pana? Nie. Bo za każdym razem gdy rozmawiałem z Bratem przez telefon satelitarny podczas lotu – a powtarzam, było zaledwie kilka takich przypadków – połączenie się zrywało. Te rozmowy były bardzo krótkie. Dosłownie kilkuzdaniowe.

Jak się Pan dowiedział o katastrofie? Przyznam, że nie posłuchałem rady Leszka. Nie położyłem się spać, tylko ubierałem się i szykowałem do odwiedzenia Mamy. Akurat goliłem się, gdy zadzwonił telefon. Byłem pewien, że to brat telefonuje już ze Smoleńska. Usłyszałem jednak jakiś nieznajomy głos. Chyba był to któryś ze współpracowników ministra Sikorskiego. Później słuchawkę przejął sam minister. Poznałem go. Nie miałem cienia wątpliwości, że stało się coś złego. Dowiedziałem się, że doszło do katastrofy. Rozbił się samolot. Wszyscy zginęli. Powiedziałem mu: „To jest wynik waszej zbrodniczej polityki – nie kupiliście nowych samolotów”. Na tym rozmowa się skończyła.

Czy minister Sikorski odpowiedział na te słowa? Nie. Chyba zresztą sam odłożyłem słuchawkę. Po kwadransie był następny telefon. Miałem cień nadziei, że może jednak ktoś przeżył. Znów dzwonił Sikorski i kategorycznie stwierdził, że katastrofa była wynikiem błędu pilota. Pamiętam jego słowa: „to był błąd pilota”.

Nie miał wątpliwości co do tego? Już wtedy wiedział, że zawinił pilot? Tak. Oznajmił mi to zdecydowanie i jednoznacznie. Teraz myślę, że zarówno Sikorski, jak i sam Tusk bali się, że publicznie powtórzę to, co powiedziałem Sikorskiemu podczas pierwszej rozmowy telefonicznej. Jednak moje myśli skierowane były wtedy całkowicie na Mamę. W jej stanie nie przeżyłaby tej strasznej informacji. Popędziłem do szpitala i poprosiłem o stworzenie Mamie takich warunków, by uchronić ją przed wiadomością o śmierci Leszka. Nie było to proste – leżała na 8-osobowej sali. W szpitalu lekarze podali mi środki uspokajające. Bardzo mi pomogły. Gdy zabezpieczyłem Mamę, miałem już tylko jeden cel – jak najszybciej pojechać do Smoleńska.

Kto zorganizował tę podróż? Przyjaciele. Szczególnie muszę wyróżnić Staszka Kostrzewskiego. Był ze mną też mój cioteczny brat. Bardzo pomógł Paweł Kowal. Początkowo wydawało się, że to nierealne, ale dzięki ich determinacji udało się. Wynajęli samolot. Lotnisko w Smoleńsku zostało zamknięte, polecieliśmy zatem do Witebska na Białorusi. Wcześniej namawiano mnie, bym poleciał z Donaldem Tuskiem.

Kto namawiał? Nie pamiętam. Dzwonił ktoś od premiera. Miałem wrażenie, że Donald Tusk zdecydował się polecieć do Smoleńska wtedy, gdy dowiedział się, że ja tam lecę. Być może się mylę, ale tak to zapamiętałem. Nie chciałem jednak lecieć z premierem. Poleciałem z przyjaciółmi. Wylądowaliśmy zresztą w Witebsku przed Tuskiem. Strona białoruska zachowała się bardzo poprawnie. Na lotnisku czekał autokar i samochód osobowy. Wsiedliśmy i ruszyliśmy w drogę do Smoleńska. Po drodze zorientowaliśmy się, że tempo jazdy jest spowalniane. Dziś wiem, że nasze postoje i powolne tempo jazdy były wymuszone przez ścigającą nas delegację z premierem Tuskiem, który koniecznie chciał dotrzeć do Smoleńska przed nami. W pewnym momencie limuzyna z Donaldem Tuskiem minęła nas i dopiero wtedy pozwolono nam normalnie jechać. To była zresztą jakaś kompletna paranoja. Bo jeśli premier polskiego rządu ścigał się ze mną, kto pierwszy dojedzie do miejsca katastrofy, to widocznie szczególnie zależało mu, by się tam pokazać. Państwo wybaczą, ale nie jestem w stanie nawet zrozumieć takiej mentalności. Ja jechałem do ciał moich najbliższych – do Leszka, Marylki, Przyjaciół. To, co wyrabiał wówczas pan Tusk, po prostu nie mieści mi się w głowie.

Ma Pan pewność, że was zatrzymywano celowo Nie mam co do tego wątpliwości. Rozmawialiśmy z kierowcą. Mówił nam „nie lzja”. Ale jak limuzyna z premierem Tuskiem bez zatrzymania nas minęła, rozkaz przestał obowiązywać. Dopiero w Smoleńsku znowu nas spowalniano. W pewnym miejscu zaczęliśmy dosłownie kręcić się w kółko, zanim dotarliśmy do lotniska, które znajduje się przecież niedaleko centrum Smoleńska.

Co się stało, gdy wreszcie dotarliście na miejsce katastrofy? Jak traktowali Pana Rosjanie? Zatrzymano nas przed bramą lotniska i kazano czekać.

Długo czekaliście? Nie potrafię dokładnie powiedzieć, 20 minut, może 40. W końcu nas wpuszczono. Zaprowadzono mnie najpierw na miejsce samej katastrofy. Było mnóstwo ludzi, rozstawione namioty wojskowe, reflektory. I właśnie wtedy po raz pierwszy zaproponowano mi, bym się zgodził na złożenie mi kondolencji przez premiera Tuska. Odmówiłem. Później pojawił się ambasador Bahr. Radził mi, bym nie oglądał ciał – tam już wtedy były tylko trzy ciała: Leszka, prezydenta Kaczorowskiego oraz Marszałka Putry. Nie uległem tym namowom. Miałbym nie zobaczyć własnego Brata? Poszedłem tam, gdzie znajdowały się zwłoki. Ciało mojego Brata było w bardzo złym stanie, ale oczywiście ja nie miałem problemów z jego identyfikacją. Zrobiłem wtedy to, co normalnie się w takich sytuacjach czyni. Nie chcę o tym opowiadać w szczegółach. Pamiętam jednak to potworne uczucie chłodu ciała Leszka. To było wstrząsające. Przy mnie byli jacyś funkcjonariusze, urzędnicy. Zwróciłem jednemu z nich uwagę, by zdjął z głowy czapkę. Uczynił to, w ogóle zachowywali się poprawnie.

O co Pana pytali? Czy poznaję Brata. Powiedziałem, że oczywiście tak. Pytali, po czym rozpoznaję? Odpowiedziałem, że choćby po bliźnie, którą Leszek miał na ramieniu. To była duża blizna po operacji po wypadku samochodowym. Sprawdzili to i chyba uwierzyli. Nie wiedziałem wtedy, że ręka jest oderwana. Nalegano, bym zgodził się na wykonanie badań DNA. Odmówiłem. Rozpoznałem Brata. Dali mi do wypełnienia jakiś formularz. W tym również dotyczący odmowy przeprowadzenia badań DNA.

Czy to byli polscy urzędnicy? Nie, rosyjscy.

A polskich nie było? Mam wrażenie, że pojawił się w pewnym momencie prokurator Parulski. Ale nie odgrywał czynnej roli. Stał obok.

Czy Rosjanie traktowali go jak partnera? Liczyli się z nim? Zapamiętałem, że nie miał dla nich żadnego znaczenia.

Co się działo po identyfikacji ciała Pana Prezydenta? Wróciłem wraz z przyjaciółmi do naszego autobusu. Zadzwonił do nas Antoni Macierewicz. Doradzał, byśmy zabrali do Warszawy ciało Prezydenta. My też byliśmy tego zdania. Wtedy też ambasador Bahr zapytał mnie, czy nie zechciałbym przyjąć kondolencji od Putina. Odmówiłem.

Dlaczego Pan odmówił? Dla mnie rola premiera Tuska i premiera Putina była w tym wypadku niejasna. W mojej ocenie obaj nie potraktowali wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego z należytym szacunkiem i starannością. Na razie nie będę tego rozwijał.

Nigdy? Na razie. Nie będę się uchylał od ocen katastrofy rządowego Tupolewa. Już wkrótce będziemy mogli i o tym porozmawiać.

Powiedzieliście Rosjanom, że chce Pan zabrać ciało Prezydenta do Polski? Tak. W pewnym momencie okazało się, że samolot, którym przylecieliśmy do Witebska, dostał pozwolenie na wylądowanie w Smoleńsku. I wylądował. Wiedziałem, że jest w stanie zabrać na pokład trumnę z ciałem Leszka. Paweł Kowal przedstawił nasze stanowisko ministrowi Szojgu. Ten się zgodził na zabranie ciała Brata. Jednak po jakimś czasie Kowal został wezwany przez Rosjan. Rozmawiał z nim Władimir Putin. Premier Rosji powiedział, że rozumie moje postępowanie, wie o chorobie mojej Mamy, jednak nie może się zgodzić, bym teraz zabrał Brata do Polski. Tłumaczył, że musi zorganizować pożegnanie. Paweł Kowal zapytał, czy w takim razie możemy wracać naszym samolotem do Warszawy. Putin powiedział, że oczywiście tak. Szybko wsiedliśmy do samolotu. Pilot uruchomił silniki. Czas mijał, a zgody na wylot jednak nie było. W końcu kapitan wyłączył silniki. Pozostawił tylko jeden, by ogrzać samolot w środku. Okazało się bowiem, że musimy czekać na straż graniczną. Czekaliśmy bardzo długo. Gdy się w końcu pojawili, rozpoczęło się drobiazgowe sprawdzanie naszych paszportów, jakby zupełnie nie wiedzieli, kim jesteśmy i po co przyjechaliśmy. Minęło pół godziny, godzina i nadal czytali nasze paszporty. Próbowaliśmy ich pośpieszać, dzwoniliśmy do polskich dyplomatów. Bez skutku. W końcu zauważyliśmy, że w laptopie jednego z nich nazwisko Małgorzaty Gosiewskiej wyświetlało się czerwoną czcionką.

Pani Małgorzata Gosiewska z ramienia Kancelarii Prezydenta organizowała pomoc dla Gruzji. Myśli Pan, że dlatego jej nazwisko było napisane na czerwono? Myślę, że tak. Wtedy przestraszyliśmy się, iż Rosjanie nie będą chcieli jej wypuścić. Zostalibyśmy z nią. W końcu po kolejnych telefonach otrzymaliśmy zgodę na wylot. Nad ranem byliśmy w Warszawie.

Czy w Smoleńsku Rosjanie podawali wam jakieś przyczyny katastrofy? Tak. Usłyszeliśmy, że samolot cztery razy podchodził do lądowania. Miało to wyglądać tak: podejmował próbę lądowania, nie udawała się, a załoga znowu zawracała i znowu starała się wylądować.

Czy pamięta Pan przypadki, gdy samolot z Panem Prezydentem nie mógł wylądować i zawracał? Oczywiście. Pamiętam choćby taki lot do Łodzi. Rozmawiałem o nich z Bratem. Wiem, że było tak, iż gdy warunki uniemożliwiały wylądowanie lub start, to cała delegacja albo rezygnowała, albo jechała samochodami.

W pierwszych chwilach po katastrofie media podawały, że Pan także był na pokładzie rządowego tupolewa. Kiedy podjął Pan decyzję, że nie leci do Smoleńska? Nie pamiętam dokładnie. Życie naszej Mamy było bardzo zagrożone. Kilka dni przed 10 kwietnia wiedziałem, że nie polecę. Jednak mogło być i tak, iż oficjalnie ciągle figurowałem na liście pasażerów. Gdy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że rzeczywiście tylko ja i Brat wiedzieliśmy, że zostaję w Mamą.

Czy możliwe jest zatem, że do ostatniej chwili figurował Pan na liście pasażerów? Nie wykluczyłbym, że właśnie tak było.

W kampanii prezydenckiej unikał Pan wypowiedzi o katastrofie smoleńskiej. Czy teraz też tak będzie? Nie chciałem, by śmierć moich najbliższych stała się głównym tematem kampanii wyborczej. Jednak jest sprawą zupełnie oczywistą, że państwo polskie nie może przejść do porządku nad tą niespotykaną wprost tragedią. Uczynię wszystko, by wyjaśnić przyczyny katastrofy samolotu rządowego. To jest dziś dla mnie najważniejsze i osobiście, i politycznie. Będę zabiegał o wyciągnięcie konsekwencji nie tylko prawnych wobec tych, którzy mogli przyczynić się do tego zdarzenia, ale także politycznych i moralnych. Ustalenie osób odpowiedzialnych politycznie za katastrofę smoleńską nie wymaga śledztwa. Ale to trzeba powiedzieć w odpowiednim momencie tak, by usłyszała o tym cała Polska i cały świat. Gazeta Polska

Czy Sikorski... Właśnie przeczytałem wywiad z Jarosławem Kaczyńskim w "Gazecie Polskiej". Zdecydowanie najciekawszy w ostatnim czasie. Konkretny i zarazem osobisty, bije ze słów prezesa PiS ogromny żal do władz - w szczególności do Tuska i Sikorskiego. Chociaż zapewne do 10 IV nikt nie wróci, nie powinno się przechodzić do porządku dziennego po wersji, jaką przedstawia Kaczyński w dwóch wątkach. Od dawna nieoficjalnie mówiło się, że kolumna premiera chciała być na miejscu katastrofy przed Kaczyńskim. Uważam, że ktoś wreszcie powinien zadać pytanie otoczeniu Tuska, a może i jemu samemu, choć to nierealne - czy miał coś wspólnego z opóźnianiem podróży swojego politycznego konkurenta? Czy rzeczywiście tak bardzo chciał pierwszy spotkać się z Putinem? Na potwierdzenie tego faktu, Kaczyński wspomina o rozmowie z kierowcą. Trudno sobie wyobrazić, by premier polskiego rządu w obliczu takiej katastrofy był tak bezwzględny. Jednak ta sytuacja jest tak bulwersująca, że premier powinien ją wyjaśnić. 

I druga kwestia - zachowanie Radka Sikorskiego. Jak pamiętamy, minister spraw zagranicznych jako pierwszy poinformował telefonicznie Kaczyńskiego o katastrofie Tupolewa. Jarosław Kaczyński: Znów dzwonił Sikorski i kategorycznie stwierdził, że katastrofa była wynikiem błędu pilota. Pamiętam jego słowa: „to był błąd pilota”. (...) Oznajmił mi to zdecydowanie i jednoznacznie. Teraz myślę, że zarówno Sikorski, jak i sam Tusk bali się, że publicznie powtórzę to, co powiedziałem Sikorskiemu podczas pierwszej rozmowy telefonicznej. Czy prawdą jest, że minister polskiego rządu chciał zagrać członkowi rodziny ofiar na emocjach i zrzucił od razu winę na pilota, zaledwie kilkadziesiąt minut po katastrofie? Jakie przesłanki miał wówczas Sikorski, by od razu mówić o czyjejkolwiek odpowiedzialności komuś, kto stracił wiele bliskich osób? Naprawdę, nic mnie już nie dziwi. Platforma Obywatelska nasyła do ohydnych zadań Palikota, walczy z krzyżem pod Pałacem Prezydenckim. Również chciałbym dostać odpowiedź na pytanie, od kogo Morozowski zna treść rozmowy pomiędzy braćmi Kaczyńskimi z 8.20 10 kwietnia? Na jednej z audycji TOK FM dziennikarz wyznał, że tak mu powiedzieli politycy PO.  Na koniec - polecam lekturę wywiadu. Pojawiają się głosy, że gdyby Kaczyński mówił w taki sposób w czasie kampanii, wygraną miałby w kieszeni. Nie przy tych mediach, nie przy PO, która jak pałki używa argumentu "gry politycznej". Ich trzeba wykiwać. Ta zmiana języka właśnie zaskoczyła przeciwników. PiS ma rok na odrobienie małej straty. Gdyby Kaczyński faktycznie chciał "zagrać" Smoleńskiem, mówiłby dużo ostrzej i to w czasie kampanii wyborczej. A i tak, czysto po ludzku - miałby do tego prawo. Gw1990

Nowy etap wojny Prawo i Sprawiedliwość skręca w złą stronę. Wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego i Joachima Brudzińskiego są być może odpowiedzią na obrzydlistwa Janusza Palikota, ale co z tego? Platforma Obywatelska ustami posła z Lublina kontynuuje – zawieszony na krótko — proces masakrowania wizerunku Lecha Kaczyńskiego, który odbywał się przed jego śmiercią. Palikot jest w Platformie, nic mu się nie dzieje, co jest znakiem, że ten ton polityki jest akceptowany przez szefa partii Donalda Tuska. To jest polityka haniebna, która przynosi wstyd wszystkim – bez wyjątku — członkom Platformy. Ale odpowiedź na to polityków Prawa i Sprawiedliwości jest najgorsza, jaką można sobie wyobrazić. Mogę zrozumieć, kiedy po odebraniu tragicznej wiadomości wstrząśnięty Jarosław Kaczyński mówi w emocjach szefowi MSZ najbardziej nawet brutalne słowa. Po ludzku mnie to nie dziwi. Jednak ogłaszanie tego trzy miesiące później, trudno już odebrać jako emocjonalny odruch. To działanie polityczne. „To wynik waszej zbrodniczej polityki” – tak wspomina dziś publicznie własne słowa Jarosław Kaczyński. Dodaje: „bo nie kupiliście samolotów”. Otóż muszę być uczciwy i opowiedzieć o mojej rozmowie z Jarosławem Kaczyńskim, kiedy był premierem. Po jednym z wywiadów zapytałem go, czemu nie kupią samolotów dla rządu. Odpowiedział: „Przecież pan wie, że tabloidy by nas zniszczyły”. Wtedy, podobnie jak potem Platforma, bał się tego zakupu. To prawda – kilka miesięcy później rząd PiS rozpoczął w końcu procedury przetargowe na samoloty. Ale początkowo nie chciał. Dlatego takich słów dzisiaj – po trzech miesiącach – nie powinien wypowiadać, bo to bardzo cienki argument. O polityczną odpowiedzialność za katastrofę spór będzie się toczył pewnie latami. Stawianie dzisiaj jednoznacznych diagnoz jest bardzo wątpliwe, bo sytuacja nie jest jednoznaczna. Ale jeśli o sensie słów prezesa PiS można dyskutować, to wypowiedź Joachima Brudzińskiego o Donaldzie Tusku, który zostawił na błocie w „ruskiej trumnie” ciało prezydenta jest po prostu głupia. Można mówić o emocjach, które muszą znaleźć gdzieś swoje ujście. Ale w polityce chodzi o skuteczność i osiąganie celów. Te wypowiedzi ani nie pomogą – niezbędnemu – wyjaśnieniu przyczyn katastrofy smoleńskiej, ani dyskusji o stanie państwa ani – pozycji Prawa i Sprawiedliwości. To zabójcza dla tej partii nowa taktyka. Platforma z Palikotem zaczęła nowy etap wojny „polsko-polskiej”. Sprowokowany PiS właśnie do niej przystępuje. Ale to niestety nie jest ten polityczny spór, który jest Polsce potrzebny. Janke

Bezbolesne utaczanie krwi P. Wojciech Rudny napisał był w moim tygodniku „Najwyższy CZAS!”  (Nr 9/2004) bardzo dobry artykuł p/t: „Dawid Ricardo: zapoznany klasyk?” - który można znaleźć np. tu: http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,3485

P. Rudny dobrze streszcza poglądy Ricardo na gospodarkę – jednak pomija istotne dla nas warunki, jakie powinien spełniać – Jego zdaniem dobry - system podatkowy. Otóż wśród tych warunków jest jeden, pozornie oczywisty, który jednak budzi moje zasadnicze wątpliwości. I tak jak matematycy po Euklidesie próbowali najpierw udowadniać, że III Aksjomat jest zbędny – i dopiero potem wpadli na pomysł, że można go zanegować i otrzymać spójną geometrię – tak ja od razu go neguję. Warunek ten brzmi mniej-więcej tak: System podatkowy powinien być taki, by podatnicy możliwie łatwo się z koniecznością jego płacenia godzili; najlepiej: by w ogóle nie zauważali, że go płacą. Otóż z tym nie zgadzam się całkowicie – co za chwilę uzasadnię. Zacznę od dziwnego pytania, które postawiłem na swoim portalu (http://korwin-mikke.pl/hrbgsbg543/blog_posts/view/597): Po co właściwie istnieje ból? Teoretycznie ewolucja powinna spowodować, że człowiek nie czułby bólu: czyż organizm spędzający kilkanaście czy nawet kilkaset dni swego życia walcząc z bólem nie jest ewolucyjnie gorszy od takiego, który mając złamaną nogę bez skrzywienia pisałby na przykład ten tekst na komputerze? Otóż: nie! Ból istnieje – bo jest potrzebny. Jest potrzebny po to, by człowiek mógł z’orientować się, że coś z organizmem jest nie w porządku – i podjąć stosowne działanie: uciec, zabrać rękę z ognia, pójść na operację raka trzustki lub tp. Otóż system podatkowy powinien być tak skonstruowany, by podatnika płacenie podatków bardzo bolało! Podatek płacony bezboleśnie jest równie niebezpieczny jak bezobjawowe zapalenie płuc! Podatek powinien boleć – po to, by ludzie protestowali przeciwko podnoszeniu podatków, które zabijają organizm kraju!! Dzisiejsze rządy wyłażą ze skóry, by ludzie nie widzieli, że płacą podatki. Nie wszyscy wiedzą, że 90% ceny wódki i 60% ceny benzyny stanowi akcyza. Również PIT pobierany jest po cichu – a potem hucznie zwraca się ludziom nadpłatę. Dzisiejsze rządy doprowadziły tę sztukę niemal do perfekcji. I tym chytrym sposobem dzięki d***kracji udało IM się doprowadzić dzisiejsze państwa na krawędź śmierci! Bo, powiedzmy to jasno: kraje okupowane przez państwa, które nakładają na nie dzisiejsze podatki (przypominam:  III RP nakłada na mnie trzy razy wyższe podatki, niż nakładała na mojego Ojca III Rzesza!!!) są w tej chwili krajami umierającymi – ze wzrostem gospodarczym ok. 1% i ujemnym przyrostem naturalnym. Przyczyną jest to bezbolesne utaczanie krwi. Któryś z amerykańskich libertarian opisał przypadek swojego przyjaciela, właściciela niewielkiej firmy komputerowej w Kalifornii. Jego pracownicy, jak na Kalifornię przystało, głosowali na Demokratów. Więc któregoś dnia Szef powiedział im tak: „Słuchajcie – mam dla Was korzystną propozycję: zamiast płacić Wam co miesiąc, będę Wam płacił co tydzień ćwierć pensji. Czysty zysk: jeśli ktoś nie chce, może to sobie wpłacić do banku – i ostatniego dnia miesiąca podjąć sumę powiększoną o procent bankowy”. Pracownicy umieli liczyć – i ochoczo się zgodzili. Po miesiącu Szef przyszedł z kolejną propozycją: „Nie będę odprowadzał co tydzień podatku od Waszych zarobków; wypłacę Wam brutto – a podatki potrącę z ostatniej tygodniówki” Pracownicy znów się ochoczo zgodzili – bo dzięki temu mieli bezpłatną pożyczkę. Gdy jednak pod koniec miesiąca okazało się, że zamiast zainkasować  tygodniówkę musieli jeszcze dopłacić – jak jeden mąż przerzucili swoje sympatie na Republikanów! Właśnie ta dolegliwość wywarła na nich wpływ ozdrowieńczy! JKM

Prawdziwych przyjaciół... Miłada Jędrysik: A pomyśleć, że moglibyśmy go poznać już pod koniec kampanii wyborczej.. Taki komentarz do dzisiejszej sensacji dnia w postaci cudownie odczytanego fragmentu stenogramu zamieściła na twitterze dziennikarka Gazety Wyborczej Miłada Jędrysik. O ile rozumiem ten (i inne) komentarze, dzisiejszy news TVN24 jest newsem mocno wczorajszym, znanym w środowisku dziennikarskim od jakiegoś czasu, tylko z niewiadomych powodów trzymanym w tajemnicy przed "babcią", której się znowu, koci-łapci, nic nie mówi. Gdyby dziennikarze dostali tę wrzutkę dzisiaj i uznali ją za na tyle sensacyjną, że trzeba o niej niezwłocznie poinformować opinię publiczną (a przy okazji także rodziny ofiar, w tym rodzinę samego Protasiuka, która o wszystkim dowiedziała się razem z całą Polską, z TVN24) można by to jeszcze na jakimś poziomie zrozumieć. Ot, zaatakowany rząd, zemścił się niewygodną dla opozycji wrzutką do mediów, a te niezwłocznie sensację opublikowały bo od tego są. Ale jeśli dziennikarze rzeczywiście dostali tę wrzutkę dużo wcześniej, wszystko się robi bardzo dziwne. Bo jeśli tę informację mieli i jej nie upublicznili, to dobrze byłoby zapytać dlaczego. Dlaczego kilka dni temu uznali, że informacja jest nie do publikacji, a dzisiaj już można - a nawet trzeba - ją nagłośnić. Co się przez te kilka dni zmieniło? Poza tym, że Kaczyński wczoraj zaatakował rząd, a Palikot dzisiaj wezwał do odwetu? Jeśli dziennikarze TVN24 trzymali sensacyjną informację na czarną - dla Platformy - godzinę,  i użyli jej dzisiaj w reakcji na niewygodny dla Platformy wywiad Kaczyńskiego to tak ostentacyjna współpraca wystawia im jak najgorsze świadectwo. Bo jeśli ta informacja dzisiaj zasługuje na upublicznienie, to tak samo zasługiwała na upublicznienie wtedy gdy ją dostali, zasadne jest więc pytanie dlaczego ją przed nami ukrywali. Przypomina się afera Rywina i półroczne dziennikarskie śledztwo,  będące alibi do zakulisowego rozgrywania afery i zagrania nią w najdogodniejszym momencie. Jeśli dziennikarze TVN24 kierują się interesami władzy przy decyzjach o zatrzymaniu lub uwolnieniu informacji w tak ważnej sprawie, to trzeba przyznać, że Wajda się ani trochę nie pomylił chwaląc sobie przyjacielską relację między PO a TVN. Być może wczorajszy wywiad Kaczyńskiego o Smoleńsku był taktycznym błędem, znowu jest okazja do lamentowania nad tym, że się przemiana prezesa nie przyjęła. Naiwnością było jednak oczekiwać, że Kaczyński odpuści Smoleńsk dla kilku  czy kilkunastu punktów procentowych. I paru cmoknięć nad jego przemianą. Inna sprawa, że nawet gdyby miał szczerą chęć puszczenia katastrofy smoleńskiej w niepamięć, to przecież Platforma zrobiła wszystko, żeby się w końcu odezwał i żeby się odezwał bardzo ostro. Dwa tygodnie po katastrofie zamieściłam wpis "Szeptana propaganda władzy", w którym zrelacjonowałam jak  znani dziennikarze na twitterze, powołując się na wymienionego z imienia i nazwiska ważnego polityka Platformy, wymieniają się - publicznie - plotkami jakie on i inni platformersi rozpuszczają na prawo i lewo na temat winy Lecha Kaczyńskiego. Ileż tam było sensacji! Te plotki krążyły zaraz po katastrofie, bo władzy zależało, żeby krążyły. A dziennikarze, świadomie lub niechcący, służyli za pas transmisyjny, puszczając w obieg kolejne insynuacje prosto z kierownictwa Platformy. W sposób dla władzy całkowicie bezpieczny, bo przecież "off the record", a że dziennikarze sobie plotkują? W ten sposób, bez oficjalnego komunikatu, do którego można się odnieść, bez artykułów, które można prostować, od ponad trzech miesięcy kolportowane są mające swoje źródło w Platformie - na samych jej szczytach - plotki o Lechu Kaczyńskim. Tak właśnie się zarządza informacją, jeśli się nie chce wziąć za nią żadnej odpowiedzialności.
Wszystkie te plotki, które dotarły nawet do mnie - osoby spoza polityki i mediów - do Jarosława Kaczyńskiego musiały docierać w ilości dużo, dużo większej. Od samego początku. Nie jest więc tak, że sobie ni z tego ni z owego, przez nikogo nie prowokowany wybuchnął wczoraj i trzeba go było ukarać mocną kontrą. Wczorajsze słowa musiały kiedyś paść, jeśli się wie, czego on sam się nasłuchał i naczytał przez te trzy miesiące. A - powtarzam - dotarło do niego dużo, dużo więcej niż do mnie. Jeśli więc ktoś uważa, że to Kaczyński wczoraj rozpoczął wojnę, to się bardzo myli, bo ona trwa nieprzerwanie od 10 kwietnia. Jedyna różnica jest taka, że Kaczyński wszystko powiedział otwarcie i pod własnym nazwiskiem, a politycy Platformy wysługują się plotką i dziennikarzami, przez co powstaje wrażenie agresywnie atakującego Kaczyńskiego i biednej, zaatakowanej Platformy, która sobie przecież tylko stała spokojnie z boczku. Rozumiem, że mogą tego nie widzieć ludzie pobieżnie śledzący politykę, ale muszą to dostrzegać dziennikarze. I tak sobie już trzeci miesiąc czekam na pierwszego odważnego, który zamiast powtarzać na twitterze plotki do kolportowania których władza go sobie upatrzyła, zada rozplotkowanemu politykowi na antenie pytanie o nie. Sądząc jednak po dzisiejszych zgodnie oburzonych reakcjach dziennikarzy, udających, że od 10 kwietnia nie zdarzyło się nic co by usprawiedliwiało nerwowość Kaczyńskiego, chyba się nie doczekam. Dziennikarze, w przeważającej większości, wybierają lojalność wobec władzy niż wobec czytelnika, któremu się wspólnych z politykami sekretów nie zdradza. Nawet, a może zwłaszcza, gdyby miały zmienić odbiór niektórych zdarzeń. Kataryna

Skandaliczny przeciek TVN Nie, nie będę nawoływał do tego, by dziennikarzy ścigać za ujawnienie czegoś, co jawnym nie jest. Chciałbym się za to zastanowić, co zmusiło TVN do wypuszczenia przecieku z nowych,odczytanych właśnie fragmentów z czarnych skrzynek Tu-154 M. Podobno stacja miała zdanie Protasiuka od paru dni. Dlaczego ujawnia to teraz? Dotarła tylko do jednej frazy czy posiada ich więcej? Dlaczego Rosjanie ich nie odczytali a my otrzymaliśmy niekompletne zapisy? Pytań coraz więcej, a nikt nie zamierza nam udzielić odpowiedzi. W mediach zacznie się zaraz kolejny akt łojenia pałą po zwłokach śp. Prezydenta. TVN ustaliło, że kpt. Protasiuk miał w końcowych sekundach powiedzieć: "Jak nie wyląduje/my to mnie zabije/ją". Komentować sprawy nie chciał minister Kwiatkowski. Tymczasem Palikot może triumfować - niedawno żalił się w mediach, jak ktoś z krwią na rękach mógł spocząć na Wawelu. Zdanie wyrwane jest z kontekstu, podane nieoficjalnie - czyli może okazać się dziennikarską kaczką, ale i wtedy nikt nie będzie się z tego przecież tłumaczył. Dla krewkich platformersów to broń wymarzona i mam wrażenie, iż nieprzypadkowo podana została teraz. Kiedy Jarosław Kaczyński zapowiada, że wyjaśnienie tragedii smoleńskiej jest obowiązkiem, a Brudziński bardzo emocjonalnie oskarża Tuska, po dniu nadchodzi riposta. Nic nie wnosząca, poza pałowaniem przeciwnika, w dodatku zmarłego. Gdyby Lech Kaczyński faktycznie naciskał na pilotów i taka fraza padłaby w tym kontekście, nie sądzę, by Rosjanie zwlekali z takim newsem dla polskich i zagranicznych mediów, by nie uporali się z rozszyfrowaniem tej wypowiedzi. To krok ku odejściu w dyskusjach od faktycznych problemów - współpracy polskich i rosyjskich prokuratorów, przebiegu śledztwa i ustalenia przyczyn katastrofy, zaniedbaniach z obu stron. Większość z tych znawców przecież wie, że ziemniak nacisnął po rozmowie z bratem. Po to dziennikarze zapraszają do studia Palikota i nie przerywają mu w tyradach. Po co więc TVN 24 jeszcze coś próbuje uwiarygodnić, skoro wiemy od 10 kwietnia, że winny jest nasz Prezydent a w ramach pokuty Jarosław Kaczyński powinien udać się do zakonu, a nie podskakiwać na nasz fantastyczny rząd? Dwóch Kaczorów byłoby z głowy. A tak na poważnie - nie mamy mediów. I to jest problem polskiej demokracji, z którym sobie nie radzimy. Jeśli narzekamy, że PiS i PO wykorzystują katastrofę smoleńską, warto zapytać o interes mediów. Gw1990

Oczekiwanie na Big Bang Filozofia podziału dochodu narodowego musi się zmienić, inaczej wszystko runie Rośnie strach przed drugą falą recesji. Czy słusznie – zastanawiali się uczestnicy Konwersatorium “O lepszą Polskę”, niezależni naukowcy i eksperci, związani także z Polskim Lobby Przemysłowym. Czas znów jest gorący, kontynuowanie ożywienia gospodarczego w Stanach Zjednoczonych staje się niepewne. W czerwcu br. indeks ISM, który pokazuje koniunkturę amerykańskiego przemysłu był niższy niż przewidywali analitycy. Informacje z amerykańskiego rynku nieruchomości znów są niedobre. Uchroniliśmy się przed pierwsza falą kryzysu, nie dlatego, że rząd tak sprytnie rządził, ale ponieważ jedyne, które nam zostały banki polskie: Bank Gospodarki Krajowej i giełdowy PKO BP nie uwikłały się w kupno amerykańskich papierów skarbowych opartych na amerykańskich kredytach hipotecznych – nie ten kaliber. To, że Polska nie weszła do strefy euro pomogło w osiągnięciu niewielkiego wzrostu gospodarczego, gdyż mógł zostać utrzymany mechanizm korekcyjny kursem walutowym, którego pozbawione są kraje Eurolandu. Trudno nie wspomnieć, że Platforma Obywatelska do euro się paliła.

Godziwa płaca za pracę Obawiam się, że może być druga fala kryzysu, ponieważ poza tym, że odbudowano dochody sektora finansowego przez wpompowanie w ten sektor ogromnych pieniędzy podatników, a przede wszystkim banków centralnych, filozofa gospodarcza pozostała taka sama – mówił prof. dr hab. Jerzy Żyżyński. W Stanach Zjednoczonych po Wielkim Kryzysie Finansowym, oddzielono sektor bankowy od rynków finansowych i to dobrze funkcjonowało, banki miały ugruntowaną pozycję i ustabilizowane stopy procentowe. Słyszeliśmy, że regulacje będą. Ale zamierzenia rozeszły się po kościach. Sektor finansowy otrzymał olbrzymie środki, rekompensujące straty, po ulokowaniu przez banki pieniędzy w instrumenty (kredyty na budowę nowych domów USA), których wartość gwałtownie spadła. Trzeba było odbudować ich pozycję. Wśród ekonomistów toczy się teraz spór, jakich można spodziewać się z tego konsekwencji. Dlatego uważam, że kryzys znów uderzy, może nie od razu, ale za parę lat. Może ja źle to widzę, ale groźba jest duża, ponieważ nikt się nie kwapi do zmiany filozofii podziału dochodu narodowego. Odpowiedni podział byłby taki, gdyby wszyscy otrzymywali właściwe wynagrodzenie za swoje miejsce w gospodarce.

Sektor finansowy jak narośl W ostatnim półwieczu obroty sektora finansowego wzrosły niebywale. W latach 60. stanowiły kilkadziesiąt procent wartości wszystkich finalnych dóbr i usług wyprodukowanych w ciągu roku, potem 100 proc., 150 proc., 200 proc. Po roku 2000 obroty sektora systemu finansowego w Stanach Zjednoczonych były aż 52 razy wyższe niż produkt krajowy brutto i zyski sektora finansowego stały się wyższe niż osiągane przez sektor przemysłowy. Gwałtowna ekspansja rozpoczęła się, gdy do władzy w Stanach Zjednoczonych doszedł Ronald Reagan, a w Anglii – Margaret Thatcher i nastąpiło zwycięstwo polityki neoliberalnej. Ten czas nazywamy jest terminem zaczerpniętym z astrofizyki Big Bang, czyli Wielki Wybuch. W świat poszedł sygnał, hurra! Nic, tylko zarabiać pieniądze. Ale zarabianie pieniędzy znaczy też utworzenie mechanizmu czerpania dla siebie z podziału dochodu narodowego.

Podział dochodu narodowego w Polsce jest chory. Po dwudziestu latach transformacji i budowania kapitalistycznej gospodarki rynkowej okazało się po wielkiej powodzi, że ludzie stracili wszystko i nie mają z czego żyć. Tymczasem normalna rodzina funkcjonująca ileś tam lat, powinna mieć oszczędności pozwalające jej przeżyć na znośnym poziomie przez rok. Aż 60 proc. Polaków nie ma żadnych oszczędności, to znaczy, że w wyniku podziału dochodu narodowego przeciętna, pracująca, polska rodzina nie dostaje właściwego wynagrodzenia – mówił profesor. Średnia płaca w Polsce – w porównaniu ze średnią płacą w innych unijnych krajach jest niska – przekracza niewiele ponad 3 tys. zł, ale i ta płaca jest ciągniona przez dochody wąskiej grupy. Nie mówmy więc o średniej płacy, ale o jej dominancie. Dominanta średniej płacy wynosi mniej więcej ok. 60 proc. jej średniej.

Majątek bogaczy: 31 bln dolarów! Kryzys, przed którym, jak mówią władze, uchroniliśmy się, przysporzył w Polsce biedy, która – podają oficjalne źródła – rozlała się u nas na 17 proc. społeczeństwa, faktycznie może być jeszcze gorzej. Co nie znaczy, że nikt na kryzysie nie zarobił. Liczba ludzi z naprawdę wielkimi fortunami w ub. wzrosła na świecie o ponad 17 proc. Ich łączny majątek ma wartość przekraczającą 39 bilionów dolarów. Najwięcej bogaczy jest w Stanach Zjednoczonych – 3,1 mln osób. To właśnie ze Stanów Zjednoczonych wyszła “zaraza” i świat ogarnęła pierwsza fala kryzysu. Dr Zbigniew Klimiuk powiedział, że to, co się tam stało w latach 2007–2008 nie było przypadkowe. Postanowiono napędzić wzrost gospodarczy przez konsumpcję, nie mając do tego własnych zasobów. Udział konsumpcji w strukturze wzrostu gospodarczego wynosił ponad 85 proc., dalszy jej wzrost, przez wzrost importu napotkał opór, ponieważ deficyt obrotów bieżących przybrał nieracjonalne rozmiary. Uruchomiono więc sekwencję zdarzeń, wciągając w ich orbitę FED (odpowiednik naszego banku centralnego) i rząd, który podjął decyzję o realizacji projektu socjalnego w postaci budowy nowych zasobów na rynku nieruchomości, ponieważ da to efekty mnożnikowe i wpłynie na wielkość popytu. Chodziło o to, żeby koszty przedsięwzięcia przerzucić na gospodarkę światową.

Azja – Stany Zjednoczone, tu się wszystko rozegra Użyta do tego została operacja sekuratyzacji kredytów (które właściwie nie były w Stanach Zjednoczonych przydzielane, ale je rozdawano) na amerykańskie papiery wartościowe oparte na kredytach hipotecznych. Wmówiono światu, że to super biznes, ponieważ ceny nieruchomości w tym kraju mogą tylko rosnąć. I świat papiery amerykańskie łykał. Kiedy banki amerykańskie na świecie nimi się napełniły, ceny domów w USA zaczęły spadać i nie mogło być inaczej, gdy rosła podaż, popyt spadł. Zaczęło się pompowanie pieniędzy do systemów finansowych w tych krajach, które papierów amerykańskich kupiły najwięcej, żeby ich systemy finansowe się nie przewróciły. Nic za darmo nie ma, zaczęły się perturbacje w gospodarkach i recesja. Obawę przed drugą falą kryzysu prof. dr hab. Andrzej Zawiślak ujął inaczej, zastrzegając, że co będzie naprawdę, nikt nie jest w stanie przewidzieć. Tym razem wstrząs miałby inny, znacznie groźniejszy charakter i opierałby się na innych przesłankach. – O losach globu zdecyduje Azja i Stany Zjednoczone- oświadczył, dodając do tego tandemu wielką niewiadomą, jaką jest siła finansowa korporacji. Na świecie funkcjonuje 60 państw, które mają dochody przekraczające 50 mld dolarów rocznie, korporacji, które mają takie dochody, działa 106.

Czy dolar przetrwa? Chiny produkują i oszczędzają, Stany Zjednoczone kupują i zadłużają się, ale jednocześnie Amerykanie zainwestowali w rozwój chińskiego przemysłu. Chińczycy w Chinach pracują dla Amerykanów, którzy dają im za to (małe) pieniądze (papier), a sami dysponują wytworzonymi przez nich towarami. Taka jest amerykańska odpowiedź strategiczna na to, że “Chiny produkują i oszczędzają, a Amerykanie konsumują i zadłużyli się u nich na ponad 2 biliony dolarów”. W miarę jak dolar się osłabia, Chińczycy (przeliczając na dolary) zarabiają coraz mniej, Amerykanie – coraz więcej. Chińczykom zależy na silnym dolarze (podobnie jak Rosjanom, którzy łyknęli trefnych obligacji za 250–300 mln dol. i na dodatek nie udaje im się swojego kapitału wycofać). Prof. Zawiślak ujawnił, że przez Stany Zjednoczone lansowana jest koncepcja odejścia od dolara. Wtedy amerykańskie zadłużenie na świecie zostałoby spłacone po takim kursie, jaki sobie rząd amerykański ustali. Podobno Chińczycy nie straciliby tyle, ile inni, podobno trwają chińsko-amerykańskie rozmowy na ten temat. Czy to możliwe? Dzisiejszy świat jest nieprzewidywalny i możliwe wydaje się prawie wszystko. Wiesława Mazur

Znaki Pomimo naiwnego kontrastowania złej PO z dobrą PiS, artykuł zawiera sporo cennych spostrzeżeń. – admin Rok temu ukułem określenie: „polski Dżekson”. To taki odpowiednik terminu „leming”, czyli osoby nie mającej pojęcia o otaczającej jej rzeczywistości, wiedzę o świecie czerpiącą z wiodących mediów i zadowolonej z kondycji naszego państwa. Tak jak nieżyjący już „król popu”, „polski Dżekson” żyje w stworzonym matrixie – „Neverlandzie” i czuje się w nim wyśmienicie. I nie jest tylko tak, że ten matrix zaserwowały mu wyłącznie zakłamane media. On sam nie chce poznać prawdy, nie chce podjąć wysiłku intelektualnego, jest zadowolony z tego co ma. „Żyją sobie niebożęta (tzn. Dżeksony) w swoim Neverlandzie i o bożym świecie nie wiedzą. Państwo prawa – tak: a to Polska właśnie. W sprawie Olewnika giną ludzie i dokumenty. Polski Dżekson dalej upiera się, że żyje w państwie prawa. Sąd i prokuratura chroni satanistę obrażającego Kościół – a jakże, państwo prawa. Służby specjalne zamykają dziennikarza zajmującego się sprawą mordu na ks. Popiełuszce i zabierają mu dokumenty w tej sprawie – państwo prawa. Itd. Itp. Ale polski Jackson nie zajmuje sobie głowy takimi sprawami. Może nawet nie ma o nich zielonego pojęcia. Nie kojarzy nawet dlaczego jego dzieci wyjeżdżają z ojczyzny, nie widząc dla siebie tu przyszłości. Bo skoro nic się nie opłaca, skoro Polska nie ma mieć przemysłu, własnego handlu, tylko żyć z wyimaginowanej turystyki, to zostaje im tylko praca w zagranicznej korporacji, gdzie poddani zabiegom prania mózgu przez współczesnych komisarzy politycznych, czyli menedżerów, będą pracować kilkanaście godzin na dobę aby dać firmie jak najwięcej. Życie rodzinne zastąpi romans z koleżanką z pracy i „bilans wyjdzie na zero”. Tymi słowami pastwiłem się wówczas nad Dżeksonami. Dziś mógłbym tylko dodać, że tych Dżeksonów jest ponad 8 milionów i stanowią elektorat Bronisława K. A co za tym idzie (zakładając, że wybory nie zostały sfałszowane) rządzą Polską, lub raczej tym co z niej pozostało. Mówiąc bez ogródek – jest ich więcej, niż tych Polaków, których śmiało i bez oporów można nazwać Narodem („We, the People!”). Znakiem firmowym tej polskojęzycznej masy stał się dziś Janusz Palikot ze sztucznym pistoletem, gumowym fiutem i plugawym jęzorem. Jest wyrazicielem ich pragnień, uosobieniem człowieka sukcesu, idolem i arbitrem elegancji. Tymczasem słychać głosy potępienia, postulaty odsunięcia Palikota od wizji i fonii, ukarania itd. Nawet w samej Platformie niektórzy udają, że chcą Palikota „ukarać”. Stanowczo protestuję! Wolę Palikota od Gowina! Dlaczego? To proste. Gowin jest potrzebny PO aby uwiarygodniać ją swym pseudointelektualizmem. Aby robić mądre miny do złej gry, a w zasadzie kreciej roboty. Palikot to zerwana maska Platformy i zastępów popierającej jej masy Dżeksonów. Każdy, kogo rodzice nauczyli choć podstaw kultury, to dostrzeże. Wszak te 8 milionów (z ogonkiem), które poparły Bronisława K. a de facto Palikota, to rzeczywiście więcej niż elektorat Kaczyńskiego. Ale nie wiemy jakie preferencje kulturowe ma „milcząca większość”, czyli ci którzy nie głosują. To spośród nich trzeba rekrutować przyszłych potencjalnych wyborców obozu niepodległościowego. Dlatego powinni być kłuci chamstwem i ordynarnością Palikota dzień i noc. Rządy platformerskiego Frontu Jedności Narodu powinny mieć właśnie niewydarzoną gębę posła z Lublina. Aby każdy wiedział z kim i z czym ma do czynienia. Janusz Palikot powinien pozostać liderem PO. Mało tego powinien również reprezentować Polszę na zewnątrz, robić obciach drużynie Tuska za granicą. Dałby radę – w końcu ma do pomocy Niesiołowskiego i Kutza. Tymczasem naszym („We the People!”) znakiem rozpoznawczym pozostaje dziś Krzyż Prezydencki stojący (jeszcze) przed Pałacem. Krzyż nad którym zbierają się czarne chmury. Dżeksony nie chcą tego krzyża. Kłuje ich w oczy. Powoduje wyrzuty sumienia. Dżekson, nie rozumiejąc czym są wyrzuty sumienia, nie chcąc odrzucić grzechu i naprawić wyrządzoną szkodę, wynikającą z jego błędu, ucieka w agresję. Atakuje Tego, który samą swoją obecnością, przypomina mu o grzechu. Stąd taka zapiekłość Dżeksonów w chęci usunięcia tego Krzyża spod Pałacu. Niektórzy z nich nazywają się nawet katolikami i deklarują chodzenie do Kościoła. Ale tak naprawdę to w tym Kościele wybierają sobie tylko to, co im pasuje. To co zbyt uwiera, jest odrzucane. A najważniejsza w Kościele i wierze dla Dżeksona to… impreza komunijna. Dla takiego kogoś Krzyż Prezydencki to obciach. Tak mu to wytłumaczył ksiądz „w podkoszulku” Sowa, lider nowej odmiany Księży Patriotów. Tak wmówił mu to Ryszard Kalisz, dbający o szacunek wobec niewierzących, których ten Krzyż rzekomo mógłby „obrazić”. Pan Kalisz jako minister i poseł nie dbał o szacunek wobec rodziny Krzysztofa Olewnika, ale z wielką troską dba o szacunek wobec, dajmy na to, zboczeńców, zwanych dziś dla niepoznaki gejami, którzy lubią poparadować sobie od czasu do czasu w stolicy. Ale Dżeksony i ich irracjonalna niechęć do Krzyża to jedno. A plany Frontu Jedności Narodu i Bronisława K. wobec Krzyża to drugie. A te wydają się proste. Gdyby Bronisław K. chciał pijarowsko wygrać sprawę Krzyża, to pozwoliłby mu trwać w miejscu, w którym go postawiono. „Patrzcie jaki jestem! Pomimo słów niewybrednej krytyki, pozwalam zwolennikom PiS – u zbierać się pod Pałacem, aby palili znicze!” – mógłby wykrzykiwać na prawo i lewo. Wszak Donald Tusk powiedział, że „katastrofa” smoleńska to największa tragedia Polski po 1945 r. Jeśli to prawda, to czyż ofiary nie powinny być szczególnie uhonorowane? Jednak strach przed tym znakiem i wyrzuty sumienia są silniejsze. Albo… Bronisław K. razem ze swoim błaznem dworskim Palikotem, usiłował nie raz podczas kampanii wyborczej sprowokować swego konkurenta i jego zaplecze do jakiejś ostrej reakcji. Wtedy to się nie powiodło. Jarosław Kaczyński i jego sztab zachowali do końca zimną krew wobec bezpardonowych ataków S(r)alonu. Ale teraz kampania się skończyła. Czas ostatecznego „dorżnięcia watahy” zbliża się. Okazją do niego może być właśnie… usunięcie Krzyża sprzed Pałacu. Być może ciemnogrodzianie w końcu się ruszą i zrobią dym, dzięki któremu oświecony Bronisław K. i jego śwink-tank będzie mógł pokazać światu jacy to podli, nikczemni i niebezpieczni ludzie. I zrobić z nimi porządek.

Nie chcę, broń Boże, zniechęcać ludzi do obrony Krzyża Prezydenckiego, wręcz przeciwnie, ale musimy zdawać sobie sprawę z zagrożenia prowokacją. Jeśli już „robić dym” to porządnie! I skutecznie! Niestety doświadczenia z przeszłości, związane z Krzyżem na Żwirowisku pokazują, że tej batalii nie wygramy. Platforma ma w swoich szeregach Jerzego Buzka, „premiera wszechczasów”, który skwapliwie wykonał wolę Tych, którym tamten Krzyż przeszkadzał. Więc na pewno sięgną do tych doświadczeń. Wiele zależy też od hierarchii kościelnej, ale…”koń jaki jest każdy widzi”. Łukasz Kołak

Znak pamięci ma sens tylko przed pałacem Zapowiedzi usunięcia krzyża z Krakowskiego Przedmieścia zderzają się z obawami tej "drugiej połowy" Polski, że oto nowa władza kult smoleński chce ograniczyć, w głębi duszy nim gardząc. Czy krzyż na Krakowskim Przedmieściu stanie się powodem pierwszej "świętej wojny" po wyborach prezydenckich? Teoretycznie nie powinien, ale praktycznie – wszystko ku temu zmierza. Drewniany krzyż ku czci ofiar katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem powstał w pewnej określonej chwili, w specyficznej atmosferze. Był naturalnym symbolem ustawionym w miejscu, które setki tysięcy warszawiaków wybrały instynktownie. Gdzie przychodzili się modlić i czuwać w ciągu ośmiu dni żałoby – od chwili katastrofy samolotu Tu154 aż do pogrzebu pary prezydenckiej na Wawelu. Nie powstał z inicjatyw PiS – wykonali go harcerze, ale stał się własnością wszystkich, którzy przychodzili na Krakowskie Przedmieście. Na tabliczce, którą harcerze przybili do krzyża, do dziś znajduje się informacja, że krucyfiks ten stać będzie do momentu zbudowania w tym miejsca pomnika ku czci ofiar. Gdy tydzień oficjalnej żałoby minął, Bronisław Komorowski, pełniący wówczas obowiązki głowy państwa, postanowił krzyż pozostawić. Uniknął dzięki temu oskarżeń o brak szacunku dla swego poprzednika. Potem – dwa i trzy miesiące po tragedii – pod krzyżem dwukrotnie złożyła kwiaty delegacja członków PiS. Ten gest mógł zrodzić obawy, że Prawo i Sprawiedliwość chce symbolicznie zaanektować to miejsce. Przeciwnicy partii Jarosława Kaczyńskiego mówili o zawłaszczaniu wspólnego symbolu. Zwolennicy ugrupowania bronili się, argumentując, że nikomu nie wzbraniano przecież wykonać podobnego gestu, a Klub Parlamentarny PiS powiadomił kolegów z innych klubów o miejscu i dacie składania kwiatów. Rodzi się jednak pytanie: jak długo takie symbole jak krzyż spod Pałacu Prezydenckiego powinny stać? Paweł Lisicki ("Rz", 13.07.2010) jest zdania, że krzyż był symbolem żałoby, a gdy ta minęła, racja bytu krzyża na Krakowskim Przedmieściu się skończyła. Tym bardziej, że staje się osią czysto partyjnego sporu. Ja patrzę na sprawę inaczej. Krzyż stał się pamiątką tamtego wydarzenia. Dlaczego nie miałby nadal tego miejsca wyróżniać?

Czyje sanktuarium Dyskusję na temat obecności krzyża przed Pałacem Prezydenckim wywołała w sobotę, 10 lipca, "Gazeta Wyborcza", która w wywiadzie z prezydentem elektem nie omieszkała poruszyć tego tematu. Oliwy do ognia dziennikarze dolali pytaniem: "Czy pałac pozostanie sanktuarium Lecha Kaczyńskiego"? Odpowiedź Komorowskiego była chłodna: "Pałac Prezydencki jest sanktuarium państwa. Krzyż, co było zrozumiałe, postawiono w nastroju żałoby, ale żałoba minęła i trzeba te sprawy uporządkować. Krzyż to symbol religijny, więc zostanie we współdziałaniu z władzami kościelnymi przeniesiony w inne, bardziej odpowiednie miejsce". Komorowski ani słowem nie wspomniał o pomniku czy tablicy, która mogłaby zastąpić krzyż. To prezydent zatem zaczął konflikt, który dziennikarze ochrzcili bezosobowym: "zamętem wokół krzyża" W niedzielę Jacek Michałowski, szef Kancelarii Prezydenta, w Radiu Zet podkreślił, że nie warto odkładać przeniesienia krzyża. Dokąd? Polityk bronił się co prawda, że "Kancelaria nie ma na razie swojego typu", a "zdanie powinien mieć Kościół", zarazem wskazał jednak, że może to być Świątynia Opatrzności Bożej, katedra warszawska lub Cmentarz Powązkowski, gdzie pochowano część ofiar katastrofy. Z kolei rzecznik rządu Paweł Graś jako najlepsze miejsce dla krzyża zaproponował Świątynię Opatrzności Bożej, odpowiedzialność za rozwiązanie problemu spychając na Kościół. Kuria warszawska szybko zgodziła się na rozmowy, ale przypomniała, że decyzja należy do urzędu prezydenta, bo krzyż stoi na terenie państwowym.

Dwie wrażliwości Gdyby rzecz się działa w jakimkolwiek innym kraju, spór o to byłby czysto administracyjny. W Polsce jednak dotyka dwóch, ostro skonfliktowanych, wrażliwości – zwolenników Platformy i osób utożsamiających się z Lechem Kaczyńskim. Oczywiście list Zbigniewa Ziobry wzywający prezydenta elekta do uszanowania krzyża wytworzył wyraźny kontekst polityczny. Zwłaszcza że doszedł do tego spór o zdjęcia zmarłych posłów PiS w sejmowych ławach. Prawo i Sprawiedliwość stało się stroną w konflikcie, ale powtórzę – jeśli rodzi się jakiś spontaniczny ruch obrony krzyża, to raczej jest to inicjatywa oddolna. Istotą potencjalnego konfliktu jest bowiem zderzenie dwóch przeciwstawnych punktów widzenia. Bronisław Komorowski zakłada – i słusznie – że 10 kwietnia jest symbolem poruszającym emocje głównie zwolenników Lecha Kaczyńskiego. Na podobną skalę nie rozpala on wyobraźni sympatyków PO, SLD czy PSL, którzy też mogliby chcieć kultywować tę tragiczną datę. Mogliby, ale nie chcą. Komorowskiego nie zachwyca, że przed jego nową siedzibą może powstać miejsce czci byłego prezydenta. Pewnie obawia się też, że mogą się tu odbywać antyplatformerskie demonstracje. Próbką była manifestacja Ruchu 10 kwietnia. Odbyła się ona 10 lipca. Pojawił się na niej transparent z hasłem pośrednio obwiniającym PO o tragedię smoleńską. W tle pojawia się też dyskusja na temat laickości przestrzeni urzędowej. Profesor Zbigniew Mikołejko protestuje przeciw krzyżowi przed pałacem właśnie pod hasłem neutralności światopoglądowej. I nie jest w tym odosobniony. Niektórzy uważają, że prezydent elekt i tak długo i taktownie czekał z usunięciem krzyża. A teraz chce go przenieść w najmniej konfliktowy sposób, bo w porozumieniu z Kościołem. Ale czy dyskretne rozmowy między Kancelarią Prezydenta a kurią, jakie zaczęły się w tym tygodniu, nie zlekceważą sentymentu związanego z tym konkretnym miejscem na Krakowskim Przedmieściu? Bo to przecież tu, a nie w położonej na obrzeżach Warszawy Świątyni Opatrzności Bożej, ludzie płakali i modlili się za dusze ofiar katastrofy. To dlatego właśnie zapowiedzi usunięcia krzyża zderzają się z obawami tej "drugiej połowy" Polski, że oto nowa władza kult smoleński chce ograniczyć, w głębi duszy nim gardząc. Ci, którzy tak myślą to grupa znacznie szersza niż działacze PiS (choć tylko politycy tej partii występują na rzecz pozostawienia krzyża). Broniąc symbolicznego krzyża, ludzie bronią szacunku dla swoich emocji. Widzą bowiem wyraźnie, że nowy prezydent nie skończył wcale przyjaźni z Januszem Palikotem, który pomiata pamięcią o Lechu Kaczyńskim. Jeśli więc abp Kazimierz Nycz podejmie z ludźmi prezydenta dyskusję na temat przeniesienia krzyża, to powinien jednocześnie zapytać, kiedy na Krakowskim Przedmieściu stanie pomnik lub tablica ku czci kwietniowych wydarzeń. Inaczej Kościół otoczy swoim autorytetem akcję oczyszczania placu z pamiątek niemiłych Platformie. Czy takiego konfliktu nie da się rozwiązać? Najpierw wyliczmy metody, które "drugiej połowy Polski" na pewno nie przekonają. Nie zadziała propagandowa histeria. Ani parada księży z "Tygodnika Powszechnego" i Religia.tv pouczających, że krzyż przed pałacem nie może być używany jako pałka w politycznym sporze. Ani nawet efektowne tyrady publicystów ujawniających, że spór o krzyż to diabelskie zagranie Jarosława Kaczyńskiego. Nie zadziała wreszcie wywiezienie krzyża nocą, po cichu, w asyście jakiegoś księdza. Już w poniedziałek na forum Frondy przypomniano piosenkę Jana Pietrzaka ze stanu wojennego: "Zakazane kwiaty, zakazany krzyż". Nie zdziwiłbym się, gdyby w miejscu usuniętego krzyża drewnianego ludzie zaczęli układać krzyż z kwiatów.

Zakazane kwiaty? Co natomiast mógł zrobić prezydent Komorowski? Mógł zaproponować przesunięcie zniczy i kwiatów nieco w bok. Byłoby to nieco bałaganiarskie i dla niektórych pewnie irytujące, ale lepsze od otwartej konfrontacji. Pamiętajmy, że długo po śmierci Diany brytyjska królowa Elżbieta II tolerowała przed pałacem Buckingham kwiaty i znicze.Inne rozwiązanie to deklaracja położenia jakiejś tablicy lub ustawienia minipomnika z motywem krzyża przypominającego dni kwietniowego czuwania. Pokazałoby to, że nowy prezydent czynem potwierdza deklaracje z wyborczej nocy o chęci zasypywania podziałów. Jeśli natomiast Bronisław Komorowski dogmatycznie uznaje plac przed pałacem za sanktuarium państwa, od razu wyklucza jakąkolwiek dyskusję. Głowa państwa powinna tymczasem mieć świadomość, że spontaniczny kult ma swoje prawa. A szacunek dla pamięci o poprzedniku nie kłóci się z szacunkiem dla państwa. No, chyba że państwo jest podzielone na dwa wrogie obozy. Wtedy kult poprzednika rzeczywiście może się jawić jako coś o charakterze antypaństwowym.

Samoograniczenie Norbert Maliszewski na portalu Salon24 zaproponował, żeby prezydent Komorowski patronował odlaniu z resztek wraku tupolewa 154 pomnika dla wszystkich ofiar katastrofy i ustawieniu go w okolicach Belwederu. To krok we właściwym kierunku, ale sprawy nie załatwia. Wyborcy Lecha Kaczyńskiego wiążą bowiem pamięć o zmarłym prezydencie i innych ofiarach 10 kwietnia 2010 właśnie z Krakowskim Przedmieściem. Krzyż, pomnik czy tablica z motywem krzyża mają więc sens tylko tam.Teraz ruch należy do prezydenta Komorowskiego, który musi wykazać się odwagą. Ale też ci, którzy go nie wybrali, powinni mieć na uwadze, że jeśli szef państwa zdecyduje się na jakąś formę upamiętnienia przed pałacem dni narodowej żałoby, to w miejscu tym nie powinny się odbywać żadne antyprezydenckie wiece. Albo szacunek dla Lecha Kaczyńskiego i kwietnia 2010, albo bieżące kampanie przeciw PO. Samoograniczenie powinno nastąpić po obu stronach. Semka

BOLT TAX Ministrowie finansów Francji (Christine Lagarde)  i Niemiec (Wolfganga Schauble) napisali list do Komisji Europejskiej, w którym domagają się wprowadzenia w Europie podatku transakcyjnego nakładanego na różne transgraniczne transakcje finansowe  międzybankowe i giełdowe (Berlin i Paryż chcą nowego ogólnoświatowego podatku Ministrowie finansów Francji i Niemiec domagają się, by Unia Europejska podjęła decyzję w sprawie "podatku transakcyjnego". Komisja Europejska już się sprzeciwia temu pomysłowi. Wspólny list, podpisany przez ministrów finansów Christine Lagarde i Wolfganga Schauble został już przekazany mediom. Dwoje polityków domaga się w nim, by sprawą "podatku transakcyjnego" zajęła się na najbliższym, nieformalnym posiedzeniu unijna rada ministrów finansów (Ecofin). Sam podatek, który miałby być nakładany na transakcje finansowe (międzybankowe, giełdowe, transgraniczne itp.), nie jest nową koncepcją: jego wprowadzenie proponował jeszcze John Maynard Keynes w latach 30. ubiegłego wieku. Do tej pory wszelkie próby wprowadzenia takiego podatku rozbijały się jednak o opór polityczny i o kwestie techniczne. Do dziś nikt nie wymyślił optymalnego sposobu wdrożenia takiego podatku. spowodował jednak, że rządy Francji i Niemiec postanowiły odkurzyć pomysł podatku. I nawet nie ukrywają, że jego wprowadzenie ma jeden podstawowy cel, zapewnić nowe źródła dochodu dla budżetów państwowych. Paryż i Berlin są zdeterminowane, by przekonać resztę krajów Unii do swojej koncepcji nawet pomimo tego, że na ostatnim szczycie G20 nie udało się dojść do kompromisu w sprawie wprowadzenia podatku transakcyjnego na całym świecie. - Choć konsensusu nie udało się jeszcze znaleźć, jesteśmy przekonani, że powinna kontynuować swoje wysiłki na rzecz ustanowienia takiego podatku, który jest zarazem możliwy do wprowadzenia i potrzebny - napisali Lagarde i Schauble. Jednak nie wszyscy unijni politycy podzielają ten punkt widzenia. Sprzeciw wobec propozycji podatku transakcyjnego już zgłosił unijny komisarz ds. podatkowych Algirdas Szemeta. - Komisja musi się troszczyć o to, byśmy nie uchwalili żadnego głupstwa. Jeśli podatek ten okaże się nieskuteczny, winni będziemy my - stwierdził. I przyznał, że obecnie sprawdza, czy taki podatek w ogóle ma sens. Wielu ekonomistów jest przekonanych, że nie. - Jestem sceptyczny. Dyskusja wokół tego podatku jest bardziej polityczna niż ekonomiczna. On odpowiada na społeczne zapotrzebowanie, żeby "coś zrobić" z sektorem bankowym - mówi "Gazecie" prof. Dariusz Rosati, wykładowca SGH i były członek Rady Polityki Pieniężnej. - Nie znamy szczegółów, ale żeby taki podatek był naprawdę skuteczny, musiałby być wprowadzony na całym świecie. A na to się nie zanosi. Jeśli zostanie wprowadzony tylko w Europie, to może spowodować, że część transakcji zostanie z Europy wypchnięta. Konkurencyjność europejskich banków zostanie zmniejszona, a koszt podatku - przerzucony na barki konsumentów - dodaje. Konrad Niklewicz). Ciekawe, czy poza UE też wprowadzą taki podatek? Może niech posłuchają Usaina Bolta! Rekordzista świata w biegu na 100 metrów i trzykrotny złoty medalista Igrzysk Olimpijskich w Pekinie, poinformował właśnie dziennikarzy podczas konferencji prasowej poprzedzającej mityng Diamentowej Ligi w Paryżu, że nie wystartuje w sierpniu w kolejnych zawodach Ligi w Londynie. Powód? Właśnie podatki! Zgodnie z nowym prawem, które weszło w życie 1 kwietnia 2010 roku, brytyjski fiskus może opodatkować Jamajczyka stawką 50% nie tylko z przychodu uzyskanego ewentualnie w Londynie, ale proporcjonalnie również ze wszystkich innych startów w danym roku, w których otrzyma on nagrody!

Angole najwyraźniej zapomnieli, że: „if you tax something, you get less of it”. Albo może posłuchali opinii Pana Profesora Belki, który stwierdził niedawno, że „Krzywa Leffera to bzdura. Może się potwierdzić w jakichś skrajnych warunkach”. Czyżby rząd brytyjski stworzył już warunki skrajne? Jak pisałem w poprzednim poście historia nie uczy nas niczego, choć powinna. Gdy najwyższa stawka podatkowa wynosiła w USA 91% (!!!!!) odbywała się co najwyżej jedna walka bokserska o pas mistrzowski w wadze ciężkiej. Nie za bardzo byli chętni do okładania sie pięściami za 9% kwot ustalonych ze sponsorami. Po obniżeniu stawki do 70%  w 1965 roku odbyły sie już dwie walki, a w 1966 – 5! Wpływy budżetowe z tytułu opodatkowania walk bokserskich wzrosły! Ale to pewnie też była sytuacja skrajna. http://mjperry.blogspot.com/2010/04/how-tax-cuts-changed-professional.html

Bokserzy głosowali pięściami, a Bolt „zagłosował nogami”. Banki też zagłosują nogami. Gwiazdowski

Niech NIK włączy się w wyjaśnienie katastrofy Im dalej w smoleński las, tym coraz ciemniej, tym więcej znaków zapytania. Śledztwo smoleńskie grzęźnie, polscy prokuratorzy siedzą w rosyjskiej poczekalni i odnosi się wrażenie, że zamiast zbliżać się do prawdy, oddalamy się od niej coraz bardziej. Dlatego uważam, że w wyjaśnienie okoliczności smoleńskiej katastrofy powinna się włączyć Najwyższa Izba Kontroli. NIK, jako konstytucyjna naczelna instytucja kontrolna w Polsce, w ramach swoich ustawowych kompetencji powinna zbadać i ocenić postępowanie polskich organów państwowych, w zakresie przygotowania i organizacji smoleńskiej wizyty, a kontrola powinna dotyczyć działalności organów rządowych, w tym zwłaszcza Kancelarię Premiera, MSZ, MSWiA oraz MON. Pomijam Kancelarię Prezydenta, gdyż NIK nie ma kompetencji do takiej kontroli, chyba, że zleci ją Sejm, bowiem w normalnym trybie NIK może kontrolować jedynie wykonanie budżetu Kancelarii Prezydenta. Skierowałem do prezesa NIK Jacka Jezierskiego następujący list, zawierający wniosek o kontrole NIK Bruksela, 14 lipca 2010 roku, Pan Jacek Jezierski Prezes Najwyższej Izby Kontroli, Szanowny Panie Prezesie, W dniu 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem wydarzyła się straszna katastrofa lotnicza, w której zginęło 96 osób, a wśród nich zginął tez Pan Lech Kaczyński, Prezydent RP i były Prezes Najwyższej Izby Kontroli. W sprawie katastrofy smoleńskiej toczą się śledztwa, prowadzone przez prokuraturę rosyjska i polską. Nie ingerując w czynności śledcze i w żadnym razie im nie uchybiając uważam, że niektóre okoliczności związane z tą katastrofą może i powinna wyjaśnić Najwyższa Izba Kontroli, w drodze kontroli doraźnej, której ustalenia mogłyby być pomocne dla śledztwa. Chodzi głównie o okoliczności związane z przygotowaniem i organizacja wyjazdu delegacji państwowej na uroczystości w Katyniu, przy czym celowym jest objecie kontrola organizacji i przygotowania nie tylko tragicznego wyjazdu delegacji z Prezydentem RP w dniu 10 kwietnia 2010 roku, ale tez delegacji z Prezesem Rady Ministrów w dniu 7 kwietnia 2010 roku. Chodzi też o zbadanie i ocenę  działań podjętych po katastrofie, między innymi w zakresie zapewnienia możliwie najszerszego udziału strony polskiej w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy, a także kwestie związane z identyfikacją ciał ofiar oraz zabezpieczeniem miejsca katastrofy. Zwracam się w związku z tym do Pana Prezesa z osobistym wnioskiem o przeprowadzenie przez NIK kontroli doraźnej, dotyczącej działalność instytucji rządowych odpowiedzialnych za przygotowanie i organizację wizyt delegacji państwowych  na uroczystości Rocznicy Katyńskiej w dniach 7 i 10 kwietnia  2010 roku, a także działań związanych z zabezpieczeniem prawidłowego wyjaśnienia przyczyn katastrofy oraz identyfikacją jej ofiar. Kontrola powinna objąć działalność Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, Ministra Spraw Zagranicznych, Ministra Obrony Narodowej, Ministra Zdrowia oraz Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji. Skontrolowane powinny też jednostki podległe tym resortom, w tym zwłaszcza Biuro Ochrony Rządu oraz 36 Specjalny Pułk Lotnictwa Myśliwskiego. W miarę potrzeby kontrola mogłaby dotyczyć także innych instytucji, o ile miały one związek z organizacja wizyt, na przykład Ambasada RP w Moskwie. Z konstytucyjnych przyczyn kontrola nie może objąć kancelarii Prezydenta RP, chyba, zlecenie takiej kontroli uchwali Sejm. Celem tej kontroli powinno być w szczególności zbadanie następujących okoliczności:

- kto i w jakim zakresie odpowiadał za przygotowanie i organizacje wyjazdów delegacji państwowych na Uroczystości Katyńskie w dniach 7 i 10 kwietnia 2010 roku,

- czy instytucje i osoby odpowiedzialne rzetelnie wykonały swoje obowiązki w zakresie organizacji przygotowania obu wyjazdów,

- czy polskie instytucje i osoby odpowiedzialne za organizację tych wyjazdów współpracowały z odpowiednimi władzami rosyjskimi, czy współpraca ta była prawidłowa,

- czy zapewniony został odpowiedni poziom zabezpieczenia i ochrony delegacji, w których brali udział Prezydent RP oraz Prezes Rady Ministrów,

- czy samoloty, którymi podróżowały delegacje państwowe miały aktualne badania techniczne i były w stanie zapewniającym bezpieczeństwo lotów,

- czy załogi samolotów, którymi podróżowały delegacje były odpowiednio wyszkolone i dysponowały wymaganym doświadczeniem zawodowym,

- czy instytucje i osoby odpowiedzialne podjęły właściwe działania zmierzające do zapewnienia stronie polskiej możliwie najszerszego udziału w wyjaśnieniu okoliczności i przyczyn katastrofy,

- czy instytucje i osoby odpowiedzialne rzetelnie wykonały swoje obowiązki w zakresie identyfikacji ciał ofiar katastrofy oraz zabezpieczenia miejsca katastrofy?

W miarę potrzeby kontrola powinna wyjaśnić także inne okoliczności, o ile wyłonią się one w trakcie jej prowadzenia. Bardzo proszę, aby Pan Prezes z uwaga podszedł do mojego wniosku. W obliczu mnożących sie pytań i wątpliwości na temat okoliczności i przyczyn katastrofy, kontrola NIK, instytucji obiektywnej i cieszącej się wysokim zaufaniem społecznym, mogłaby wiele wyjaśnić, a także dostarczyć ustaleń pomocnych w śledztwie. Łączę wyrazy szacunku, Janusz Wojciechowski

TAJEMNICE CZARNEJ SKRZYNKI Informacja rosyjskich śledczych o tym, że w prezydenckim Tupolewie była polska czarna skrzynka, którą odczytać można tylko w naszym kraju, jest nieprawdziwa. W 1994 r. po katastrofie chińskiego Tu-154M z polską czarną skrzynką wyprodukowaną przez tę samą firmę Rosjanie odczytali jej treść. Oznacza to, że i tym razem mieli techniczną możliwość poznania treści jej zapisu, a także dokonania w nim ingerencji. Po katastrofie prezydenckiego samolotu Tu-154M w mediach ukazała się informacja, że na pokładzie oprócz rosyjskich czarnych skrzynek znajdował się także polski rejestrator – ATM-QAR/R 128 ENC, wyprodukowany przez polską firmę ATM. Podczas katastrofy uległ on częściowemu zniszczeniu, ale ocalał nośnik, który umożliwił odczytanie danych, nie zachowała się natomiast obudowa zawierająca części elektroniczne. Formalnie polska czarna skrzynka należy do sił powietrznych, natomiast opiekę nad nią sprawuje Służba Kontrwywiadu Wojskowego. 

Rozkodowane informacje W połowie kwietnia Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) oraz Edmund Klich, wówczas przewodniczący polskiej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, twierdzili, że tzw. polska czarna skrzynka może być odczytana tylko w Polsce. Tę informację można znaleźć w archiwach prasowych. Tymczasem okazuje się, że zapisy rejestratora naszej produkcji Rosjanie odczytali po katastrofie tupolewa należącego do chińskich linii lotniczych. Jak ustaliła „Gazeta Polska”, na jego pokładzie zamontowany był polski rejestrator, z którego dane odczytali Rosjanie. Do katastrofy lotu China Northwest Airlines 2303 doszło 6 czerwca 1994 r. Tu-154 M ze 160 osobami na pokładzie rozbił się kilka minut po starcie z lotniska – katastrofy nikt nie przeżył. Według ustaleń, samolot nagle zszedł z kursu, a przyczyną katastrofy było błędne działanie autopilota. W zniszczonym samolocie odnaleziono po kilku dniach czarne skrzynki, w tym także rejestrator polskiej produkcji. – Nie proszono nas o jego odczytanie, a z tego co nam wiadomo, poradzili sobie z tym Chińczycy i Rosjanie – mówi Tomasz Tuchołka z firmy ATM. Zapytaliśmy, czy jest możliwe, aby również polska czarna skrzynka z samolotu prezydenckiego została odczytana przez Rosjan, zanim dotarła do Polski. – Nie ma żadnego powodu, by mieli to robić, a poza tym w naszym rejestratorze byłby ślad ingerencji – odpowiada Tomasz Tuchołka. Zasłaniając się tajemnicą śledztwa, przedstawiciel firmy ATM nie chciał powiedzieć, co odczytano z polskiej czarnej skrzynki, która była zamontowana na pokładzie Tu-154 M, który 10 kwietnia rozbił się pod Smoleńskiem.  

Sponsor Putina remontował nasz samolot W 2009 r. samolot Tu-154M należący do 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego przeszedł remont generalny w Samarze w Rosji, a strona polska odebrała go 21 grudnia 2009 r. „Nasz Dziennik” ujawnił, że odebrany samolot był na gwarancji. W przypadku dowiedzenia niesprawności, która mogła doprowadzić do katastrofy na lotnisku Smoleńsk-Siewiernyj, zakłady Olega Deripaski (sponsora kampanii Władimira Putina) musiałyby zwrócić koszty polisy. W grę wchodzą również ogromne odszkodowania, utrata renomy firmy, a w efekcie odpływ klientów i bankructwo. Na dodatek zakłady remontowe w Samarze są akredytowane przez Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK), który jednocześnie wyjaśnia przyczyny katastrofy prezydenckiego samolotu. Już po generalnym remoncie Tu-154M miał awarię podczas transportu polskich ratowników powracających z misji na Haiti. Jak ustaliła „Gazeta Polska”, Tu-154M do Samary poleciał z pełnym wyposażeniem. Przed odlotem maszyny w Polsce nie wymontowano polskiej czarnej skrzynki – zabrano jedynie kasetę, na której są rejestrowane zapisy lotu. Wszystkie pozostałe części elektroniczne znajdujące się w rejestratorze polskiej produkcji poleciały do Samary. Część z nich podczas katastrofy uległa całkowitemu zniszczeniu. Rosjanie mieli dostęp do polskiego rejestratora podczas remontu, w którym nie uczestniczył nikt ze strony polskiej. W trakcie remontu w 2009 r. całkowicie zmodernizowano wnętrze Tu-154M, m.in. podzielono je na trzy saloniki i część pasażerską. Polska czarna skrzynka nie była zamontowana w kabinie pilotów, lecz w części, która uległa kapitalnej przebudowie. Wysłaliśmy pytania do SKW, które sprawuje opiekę nad skrzynkami, dotyczące m.in. tego, czy specjalne służby wojskowe posiadają zapis polskiej czarnej skrzynki oraz skąd SKW tuż po katastrofie miała dokładne informacje o jej przebiegu. Z sekretariatu szefa SKW dostaliśmy zapewnienie, że otrzymamy odpowiedź na nasze pytania, ale do chwili oddania gazety do druku nikt się z SKW nie odezwał.  Polskie czarne skrzynki zostały zamontowane w tupolewach należących do różnych linii lotniczych na początku lat 90. Dane w rejestratorze nie są zapisywane, jak w standardowych czarnych skrzynkach na taśmie magnetycznej, ale w elektronicznej pamięci wymiennej kasety. Jak nam powiedział Paweł Jajkowski z firmy ATM, polski rejestrator ATM QAR rejestruje parametry samolotu i nie posiada możliwości transmisji danych z samolotu na ziemię. – Standardowo dane z rejestratora ATM-QAR odczytuje się po każdym locie (dokładnie po powrocie do bazy w Warszawie). Jedynie do celów technicznych, np. przy oblotach technicznych samolotu, wykorzystuje się funkcję podglądu rejestrowanych parametrów. Na ekranie laptopa podłączonego do rejestratora ATM-QAR, przy wykorzystaniu specjalnego oprogramowania ATM-FDS, wyświetlane są wartości aktualnie rejestrowanych parametrów – wyjaśnia Paweł Jajkowski.  Oznacza to, że faktycznie bieżące monitorowanie zapisów polskiej czarnej skrzynki (więc i przebiegu lotu samolotu) jest możliwe w przeciwieństwie do rosyjskich czarnych skrzynek, które odczytać można wyłącznie po wylądowaniu samolotu. Polska czarna skrzynka w prezydenckim samolocie Tu-154 M rejestrowała te same parametry co oryginalny rosyjski rejestrator typu MŁP-14-6 oraz dodatkowo parametry kontroli poziomu wibracji silników. Polski rejestrator został odnaleziony przez Rosjan trzy dni po katastrofie i czasowo udostępniono go stronie polskiej. Po odczytaniu ATM QAR w polskim Instytucie Technicznym Wojsk Lotniczych w Warszawie przekazano go ponownie stronie rosyjskiej, ponieważ – jak argumentowano – „strona rosyjska prowadzi śledztwo w sprawie katastrofy”. Z nieoficjalnych informacji wynika, że zapisy polskiej czarnej skrzynki pokrywają się z zapisami technicznymi pozostałych skrzynek, w tym m.in. dotyczącymi parametrów lotu. Według „Dziennika. Gazety Prawnej” o godzinie 8.41.02 polskiego czasu, ogon samolotu, czyli statecznik pionowy z silnikami, odpadł od maszyny. Półtorej sekundy później rozpędzony do prędkości ok. 290 km/h i obrócony o 180 stopni Tu-154M uderzył dachem o ziemię. Przednia część samolotu, kokpit, salonka prezydencka i saloniki VIP-ów zostały rozerwane pod wpływem siły uderzenia. Druga część maszyny została zgnieciona pod ciężarem tzw. centropłatu. Systemy maszyny przestały działać o 8.41.04 i ten czas przyjęto jako czas katastrofy. Cały ten opis musi budzić zastrzeżenia – wynika z niego bowiem, że choć samolot uderzył w ziemię najpierw przednią częścią, to już wcześniej zniszczeniu uległ ogon. Gdyby tak rzeczywiście było, trzeba wyjaśnić, dlaczego ogon samolotu oderwał się przed zderzeniem z ziemią. To może sugerować, że na pokładzie samolotu Tu-154M przed upadkiem doszło do wybuchu. Czy tak rzeczywiście było? Na to pytanie nie chciał odpowiedzieć ani prokurator wojskowy, ani rzecznik sił powietrznych, ani też przedstawiciel firmy ATM. 
Producent polskiej czarnej skrzynki Firma ATM, producent polskiego rejestratora lotów, powstała w 1987 r. Od początku powstania zajmowała się produkcją m.in. czarnych skrzynek oraz systemów do odtwarzania i analizowania danych zbieranych podczas lotu. Systemy wyprodukowane przez ATM były i są używane między innymi przez Boeinga, Britania Airways, British Airways, Civil Aviation Authority, Czesko-Słowackie Linie Lotnicze CSA, Aeroflot i LOT. Rejestrator wyprodukowany przez ATM był pierwszą na świecie skomputeryzowaną czarną skrzynką z elektroniczną pamięcią. Prezesem zarządu ATM, jest dr fizyki Roman Szwed. Jak wynika ze strony internetowej ATM w latach siedemdziesiątych był on stażystą naukowym w Zjednoczonym Instytucie Badań Jądrowych w Dubnej koło Moskwy, a w latach osiemdziesiątych stażystą naukowym w Europejskim Ośrodku Badań Jądrowych CERN koło Genewy. Wiceprezesami ATM są Tadeusz Czichon – absolwent elektroniki oraz fizyk Maciej Krzyżanowski.  Dorota Kania

Gomułka - ten to miał łeb! Coraz więcej rządzonych przez Czerwonych państw ucieka się do metod z czasów tow. Władysława Gomułki. W "Dzienniku Polskim" napisałem o tym tak: Oszczędzanie mocy Za "komuny" - bez cudzysłowu, bo to dotyczy czasów śp. Bolesława Bieruta i śp. Władysława Gomułki - popularne było hasło: "Obywatelu: w godzinach szczytu oszczędzaj mocy!". Niektórzy mówili o "sekundach" szczytu - inni o minutach - ważne, by oszczędzać. Otóż rządzący Australią komuniści też postanowili oszczędzać. Konkretnie: drastycznie podnieść ceny prądu - do prawie takich, jak w Polsce. Motywacja jest taka: "walkę z GLOBCIem" odkładamy do roku 2013 - bo na razie nas nie stać (sądzę, że do 2013 o "walce z GLOBCIem" się zapomni - i winni unikną więzień...). Jednak trzeba przez podwyżkę "zwrócić uwagę poddanych na problem nadmiernego z'używania energii" Co bardziej cyniczni Australijczycy dostrzegają jednak, że nie chodzi o żadne "zwracanie uwagi" - lecz o kolejny rabunek zamieszkujących Australię nieszczęsnych poddanych Królowej. By rozkraść lub zmarnować kolejne pieniądze. Cóż: wybrali sobie Czerwonych - to mają za swoje!

JKM

Wypowiedzi bp. Pieronka i ks. Sowy pokazują jak bardzo „poprawność polityczna” zagnieździła się w Kościele – ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski Hilary Clinton czasami przypomina „Robocopa” z amerykańskiego filmu. Wyćwiczone gesty, lodowate oczy i oczywiście zero ciepłych uczuć. Widać to było szczególnie w czasie jej niedawnej wizyty w Krakowie. Niektórzy spodziewali się, że uczucia te jednak nasz gość okaże, choćby poprzez odwiedzenie grobu Tadeusza Kościuszki, który przecież za wolność Ameryki walczył, lub poprzez złożenie wieńca na sarkofagu Lecha Kaczyńskiego, wiernego sojusznik USA.  Niestety, choć Clinton ma wiele cech męskich, to jednak na taki gest się nie zdobyła. Cała sprawa została zbyła króciutkim postojem po Krzyżem Katyńskim. Co więcej, na spotkanie z rodzinami poległych pod Smoleńskiem nie zaproszono ani rodziny śp. Janusza Kurtyki, ani śp. Zbigniewa Wassermanna, choć to rodziny krakowskie. Nie zaproszono także, co już bardzo szokuje, nikogo z krewnych śp. Pary Prezydenckiej. No cóż, wdzięczność nie jest typową amerykańską cechą. Poza tym, nie wszyscy wielcy politycy, chcą pamiętać, że kiedyś będą oceniani  przez historię nie tylko za swą skuteczność, ale także za to, czy postępowali z honorem czy bez. Innym wydarzeniami w Krakowie, niestety też niehonorowymi, były wypowiedzi dwóch duchownych: biskupa Tadeusza Pieronka i ks. Kazimierza Sowy. Pierwszy z nich nie jest biskupem krakowskim, choć od lat mieszka na Wawelu. Swego czasu został posłany do robotniczego Zagłębia, ale praktycznie nigdy tam posługi duszpasterskiej nie podjął. Za niskie progi na tak ważne nogi. W 1998 r. sam przerwał tę fikcję i złożył rezygnację z funkcji sosnowieckiego biskupa pomocniczego. Pozostał biskupem „bez ziemi’, co jest unikatem w polskim Kościele.  Od lat jest ściśle związany Unią Wolności i „Gazetą Wyborczą”. Jego krzyż biskupi jest listkiem figowym dla tych środowisk. Niedawno głosił laudację na cześć Władysława Bartoszewskiego, który został człowiekiem roku tejże gazety. Trudno o bardziej upolitycznioną postać. Tenże biskup na łamach „Rzeczypospolitej” w wywiadzie pod znamiennym tytułem „Księży agitatorów trzeba dyscyplinować” nie tylko dał upust swej ideologii, ale i przekonywał, aby duchownymi, którzy mają inne poglądy, zajęli się tak biskupi, jak i państwo. Przypominają się lata 50-te, kiedy to tzw. „księża-patrioci”, współpracujący z władzami państwowymi tępili „reakcyjny kler” i „agitatorów w sutannach”. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że owa wściekłość Pieronka wynika z tego, iż pięciu księży profesorów Papieskiej Akademii Teologicznej (dziś uniwersytetu), której on był rektorem, wstąpiło do komitetu poparcia Jarosława Kaczyńskiego. I jak teraz „postępowy” hierarcha może pokazać się na swych ukochanych salonach? Wypowiedzi biskupa są może groteskowe, ale trzeba uważnie śledzić, co teraz będzie się działo, bo sankcje mogą rzeczywiście dotknąć niepokornych duchownych. Krzyż biskupi bp. Pieronka jest listkiem figowym dla środowisk Unii Wolności i 'Gazety Wyborczej' Drugi z duchownych, ks. Kazimierz Sowa, kapłan archidiecezji krakowskiej, a zarazem szef niszowej TVN Religia, był łaskaw udzielić wywiadu, którego stenogram zamieszczony w Internecie pod tytułem “Krzyż przy Pałacu Prezydenckim to zły pomysł”. Wywiad jest  pełen umizgów do „poprawnych politycznie” środowisk, co w wypadku owego duchownego akurat nie dziwi.  Jeżeli jednak coś naprawdę szokuje, to wypowiedzi negujące obecności krzyża na Krakowski Przedmieściu. Ks. Sowa nie jest ani stałym mieszkańcem Warszawy, ani nie pełni żadnych funkcji w tamtejszej archidiecezji. Powinien więc pozostawić tę sprawę stołecznym władzom tak świeckim, jak i kościelnym. Nic mu bowiem do tego. Poza tym, kapłan niezależnie od swych poglądów politycznych jest świadkiem Krzyża Chrystusowego i dlatego też swoimi wypowiedzi nie powinien gorszyć maluczkich. Nawet wtedy, gdy jemu jako bywalcowi salonów na maluczkich po prostu może nie zależeć. Na szczęście pod Wawelem miały miejsce także honorowe wydarzenia. Do takich należy rezolucja rady miasta, skierowana do radnych zaprzyjaźnionego Lwowa, sprzeciwiająca się gloryfikacji Bandery i zbrodniarzy z UPA. Tylko dwóch radnych, oczywiście z PO, głosowało przeciw. W rezolucji, która powstała w dużej mierze dzięki inspiracji  Mirosława Gilarskiego, czytamy m.in.: We współczesnym świecie nie ma zgody na akceptację ideologii, które usprawiedliwiają ludobójstwo, a żaden naród nie ma prawa budować swojej tożsamości na krwi i cierpieniach bezbronnej ludności cywilnej. Odezwę tę kierujemy z ufnością, wierząc, że mądrość naszych przyjaciół ze Lwowa pozwoli oddzielić to co chwalebne i godne pamięci w historii zmagań o niezależną państwowość ukraińską, od tego co poprzez swoją niegodziwość buduje pomiędzy naszymi narodami otchłań wrogości. W podobny sposób w tym samy czasie wypowiedział się Sejmik Lubelski, który po Dolnośląskim, Opolskim, Podkarpackim i Lubuskim jest piątym, który potępił ludobójstwo na Kresach. Niezwykle udanymi wydarzeniami z ostatnich tygodni był cykl spotkań i uroczystości kresowych, które rozpoczęły sesje naukowe we Wschowie pod patronatem burmistrza Krzysztofa Grabki i w Prabutach pod patronatem burmistrza Bogdana Pawłowskiego oraz VII Dzień Kresowy w Kędzierzynie-Koźlu, zakończony pochodem przez miasto ze sztandarami, orkiestrą wojskową i kompania honorową. Szczególnie interesujące były referaty Ewy Siemaszko, dr Lucyny Kulińskiej, prof. dr hab. Czesława Partacza i dr Leona Popka. Wielkie słowa uznania dla prezesów stowarzyszeń kresowych Małgorzaty Koli, Andrzeja Mosiejczyka i Witolda Listowskiego. Reszta relacji w następnym felietonie. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Przypomnijmy kto uczestniczył w kampanii nienawiści przeciwko ks. Henrykowi Jankowskiemu W związku ze śmiercią ks. prałata Henryka Jankowskiego, warto przypomnieć kto uczestniczył w licznych kampaniach nienawiści jaką zgotowali mu Jego przeciwnicy, najczęściej rodzimi Żydzi i ich wierni szabesgoje, nagonki tworzonej ze wsparciem żydowstwa światowego. Poniższy cytat zaczerpnięty jest z książki [link] prof. Jerzego Roberta Nowaka pt “Ksiądz Jankowski – na przekór kłamstwom”, opisującej akcję niszczenia tego kapłana. Jest charakterystyczne i wyraźnie zauważalne, że środowiska żydowskie przy braku argumentów zawsze uciekają się do metod walki z samym człowiekiem, rozpuszczając nieprawdziwe plotki czy oczerniając go w mediach. Takie działanie ad hominem w języku angielskim nazywane jest jako character assasination i stosowane jest np. wobec dziennikarzy czy niewygodnych profesorów uczelni, którym nic nie można zarzucić, jednak można zniszczyć karierę i życie nieustannie rozpowszechniając zestawienia ich nazwisk z takimi określeniami, jak “kontrowersyjny”, “fanatyczny”, “niekoleżeński”, “bigot”, “homofob”, “antysemita”. Stare metody niszczenia ludzi w zestawieniu z nowoczenymi metodami medialnymi i socjotechnicznymi, czynią wielkie spustoszenie w tak bardzo podatnej na manipulację świadomości społecznej. “Zdumiewały rozmiary kampanii – wokół jednego zdania księdza z Gdańska rozpętano międzynarodową falę potępień, nieproporcjonalnie wielką do rangi sprawy. Przypomnijmy, że z potępieniem księdza Jankowskiego wystąpili między innymi: lider SdRP Aleksander Kwaśniewski i prezydent Stanów Zjednoczonych – Bill Clinton, Unia Wolności i Edgar Bronfman – przewodniczący Światowego Kongresu Żydowskiego, Andrzej Szczypiorski i izraelskie MSZ, wicemarszałek Sejmu – Aleksander Małachowski i Szewach Weiss – przewodniczący parlamentu izraelskiego, Rzecznik Praw Obywatelskich – Tadeusz Zieliński i rzecznik Pen-Clubu – Jerzy Ficowski, rabin – Andrzej Baker i inni działacze Komitetu Amerykańskich Żydów, Komisja Koordynacyjna Stowarzyszeń i Organizacji Żydowskich, Unia Studentów Żydowskich z Wrocławia i Europejski Komitet Młodzieżowy przeciw Rasizmowi, Antysyjonizmowi, Ksenofobii i Nietolerancji: Marek Edelman, Dawid Warszawski, Jacek Kaczmarski, Kazimierz Dziewanowski, [Stanisław] Tym (“Wprost”), prof. dr hab. Marian Fuks, Jacek Żakowski, Piotr Najsztub, Andrzej Osęka, Zarząd Główny Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Izraelskiej, 3 członków Rady ds. Stosunków Polsko-Żydowskich przy prezydencie RP (prof. Krystyna Kersten, prof. Jerzy Tomaszewski, red. Marian Turski), SdRP-owska “Trybuna” i “New YorkTimes”, “Boston Globe”, “Washington Post”, “International Herald Tribune”, dyrektor ds. Europy w amerykańskim Departamencie Stanu oraz były minister przekształceń własnościowych Janusz Lewandowski, Jan Szomburg i Jacek Merkel z Rady Założycieli Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową.” Prof. Jerzego Roberta Nowaka – “Ksiądz Jankowski – na przekór kłamstwom”

Tajemnice R. Sikorskiego na przetarg na samoloty dla VIP-ów Minister praw zagranicznych Radosław Sikorski groził posłowi Ludwikowi Dornowi, że pozwie go do sądu. Do tej pory nie zrealizował swoich zapowiedzi. Szefa MSZ rozdrażniły wypowiedzi Ludwika Dorna na temat przetargu z 2006 roku na samoloty dla VIP -ów. Sikorski był wówczas ministrem obrony narodowej w rządzie PiS. Przetarg unieważnił jego następca, Aleksander Szczygło, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Sprawę opisał wczoraj późnym wieczorem na Salonie 24 Ludwik Dorn. Od blisko dwóch lat jako poseł zajmuje się on sprawą samolotów dla VIP-ów w formie interpelacji i zapytań poselskich oraz listów do premiera. (…) Zebrane materiały wskazujące jednoznacznie na odpowiedzialność min. Bogdana Klicha i min. Tomasza Arabskiego za brak zakupu nowych samolotów przekazałem premierowi Tuskowi i opinii publicznej 4 czerwca, w którym stwierdziłem m.in., że min. Szczygło w początkach 2007 roku unieważnił przetarg rozpisany przez min. Sikorskiego na samoloty dla 36 specpułku, gdyż jego zdaniem był on ustawiony pod Embraery, że następnie w trakcie 2007 roku opracował nową dokumentację przetargową, która w lutym 2008 roku trafiła na biurko min. Klicha, oraz że min. Klich ten przetarg „skręcił” ( w sensie „skręcił mu łeb”), przetargu nie rozpisał i zaczął próbować dróg bezprzetargowych. (…) Tego samego dnia lub następnego zadzwonił do mnie min. Radosław Sikorski. Stwierdził, że przetarg, który on rozpisał był uczciwy, a min. Szczygło unieważniając go „uległ naciskom lobbystów”. Następnie zażyczył sobie, bym publicznie wycofał się ze stwierdzeń zawartych w wywiadzie ze mną. Oparłem p. Sikorskiemu, że problem ma nie ze mną, ale z premierem Tuskiem, który w marcu 2008 roku (mówił o tym min. Klich) zaaprobował dokumentację sporządzoną przez min. Szczygło i zalecił pilną realizację przetargu (do której nie doszło). Wycofania się z jakichkolwiek stwierdzeń odmówiłem. Na to p. Sikorski zagroził mi wystąpieniem na drogę prawną. Na pytanie czy ma na myśli proces karny z oskarżenia publicznego, proces karny prywatno-skargowy, czy też cywilny o ochronę dóbr osobistych nie odpowiedział, tylko ponowił swoje żądanie. Odparłem, ze proces karny zaprowadzi jego i jego rząd do krainy groteski (po drodze będziemy mieli w Sejmie procedurę uchylania immunitetu), a w procesie cywilnym znając linię orzeczniczą polskich i nie tylko sądów powodzenia mu nie wróżę, ale jak chce, to niech próbuje. Na koniec p. Sikorski zapytał, czy podtrzymuję swoje negatywne stanowisko, a po mojej potwierdzającej odpowiedzi rzucił, że zastanowi się nad dalszymi krokami. Na tym rozmowa się zakończyła. Zdumiony tą rozmową byłem wielce, ale dopiero po lekturze wywiadu p. Kaczyńskiego dla „GP” zrozumiałem, że p. Sikorski jest na punkcie przetargu z 2006 roku na samoloty dla VIP-ów przewrażliwiony i być może nie bez przyczyny. (…) – napisał na Salonie24 Ludwik Dorn. dk, Niezalezna.pl, Salon24

Podatek emisyjny? Inflacyjny? {epsilon0mi0} pyta: „Jak odnosi się pan do podatku inflacyjnego?” (wyjaśnijmy: jest to podatek polegający na tym, że państwo po prostu dodrukowuje sobie potrzebną do utrzymania aparatu ilość pieniędzy) – i dodaje: Ma on wiele zalet w stosunku do pogłównego i liniowego.

1. Nie wymaga żadnej kontroli (kasy fiskalne, urzędnicy), jak w przypadku liniowego, ani żadnego aparatu egzekwowania (policja, urzędnicy) jak w przypadku obydwu tych podatków.

2. Nie zniechęca do obrotu pieniędzmi. Wręcz przeciwnie - skłania do inwestowania. Opodatkowana jest bowiem KAŻDA złotówka: zarówno ta na koncie w banku, jak i ta leżąca w skarpecie.

3. Państwa i tak mają monopol na drukowanie waluty. Skoro dodrukowują pieniądze i wydają na głupoty to i tak tego typu podatek istnieje. W naszym wyidealizowanym państwie również można by go wprowadzić nie łamiąc zasad. Tak jak dolar niegdyś miał sztywny kurs do złota, tak konstytucyjnie można byłoby wpisać, że rocznie ilość dodrukowanych złotówek nie może przekroczyć pewnego odsetka tych już istniejących (stała podaż).

4. Znika problem "a co jeśli ktoś nie uzbiera tych x złotych na pogłówny?". Znika również problem "nieefektywnego łupienia" bogatych który pojawia się przy pogłównym. Jeśli chcielibyśmy ściągać od ludności n złotych, to zawsze znajdzie się p%, których na to nie stać. Im większe n, tym większe p... Więc n musi być bardzo małe... Jakkolwiek ostatni punkt może wydawać się panu trochę "robinhoodowski" i znów może rozpocząć dyskusję o tym co jest bardziej sprawiedliwe, proszę zwrócić uwagę przede wszystkim na zalety.

Przy dobrze rozwijającej się gospodarce inflacja "podatkopochodna" jest wyrównywana z nawiązką. OK. To dobre uzasadnienie Teraz krytyka. Przede wszystkim uwaga praktyczna: jesteśmy już prawie rok w Unii, obowiązuje nas VAT i akcyza – więc ten podatek byłby mi do niczego niepotrzebny. Rozumiem jednak, że {epsilon0mi0} zajmuje się, i słusznie, teorią. Podatek taki był i jest w Programie Gospodarczym UPR – ale jako niewielki, uzupełniający – i ten dodruk nie był pomyślany w celach podatkowych. Po prostu: w gospodarce potrzeba więcej pieniądza. Dawniej po prostu wydobywano złoto – i jego wydobycie szło mniej-więcej równo ze wzrostem gospodarczym. Jeśli pieniądz jest papierowy, trzeba go dodrukować – i wpływy podatkowe są ubocznym tego skutkiem. Dlaczego nie może on być podatkiem zasadniczym? {epsilon0mi0{} wydaje się rozumieć problem – bo używa nazwy „podatek inflacyjny” - czyli taki podatek emisyjny, który jest większy od wzrostu gospodarczego – i powoduje już inflację. Niestety: nie doszacowuje problemu...

Okupanci Polski i Niemiec po I Wojnie Światowej (czyli I RP i Republika „Weimarska”) stosowały tę właśnie technikę: ponieważ nie miały aparatu do ściągania pieniędzy względnie oceniały, że ludność jest za biedna, by zapłacić podatki – dodrukowywały go. W efekcie po dwóch latach znaczek pocztowy potrafił kosztować 5 miliardów marek – a pracownikom wypłacano pensję trzy razy dziennie; żony stały na ulicy, brały pieniądze – i natychmiast je wydawały. Proszę by {epsilon0mi0} wziął pod uwagę, że ówczesne państwa były dość tanie w porównaniu z obecnymi. Ale nawet gdybyśmy mieli państwo takie, jakie chcę mieć – czyli o podatkach cztery razy niższych, niż wtedy, wizja znaczków pocztowych za 1250 milionów złotych nadal nie jest pociągająca. Wartość pieniądza nie byłaby stała. Oczywiście: biorąc pożyczkę na 4% wtedy brałoby się pożyczkę na 25%+4%. Gorzej z pożyczkami na trzy dni lub trzy tygodnie. Bardzo komplikowałoby to obliczenia – i skłaniało zamiast do oszczędności do jak najszybszego wydawania pieniędzy. To dla istniejących przedsiębiorstw znakomicie – ale dla jakichkolwiek inwestycji w przyszłość jest zabójcze. Efektem inflacji jest, że ludzie przestają oszczędzać! Nawet przy inflacji 15%. Tak więc: „nasze stanowcze: NIE!” podatkowi inflacyjnemu. Natomiast jest on rozsądnym uzupełnieniem systemu podatkowego. Na zakończenie: ciekawy teoretycznie argument przeciwko temu podatkowi...

Po co właściwie istnieje ból? Po to, by człowiek mógł z'orientować się, że coś z organizmem jest nie w porządku – i podjąć stosowne działanie: uciec, zabrać ręke z ognia, pójść na operację raka trzustki lub tp. Otóż podatek emisyjny – w niewielkiej skali - jest podatkiem bezbolesnym (co podnosi {epsilon0mi0} jako zaletę). I właśnie dlatego jest równie niebezpieczny jak bezobjawowe zapalenie płuc! Podatek powinien boleć – po to, by ludzie protestowali przeciwko podnoszeniu podatków, które zabijają organizm kraju!!

Dzisiejsze rządy wyłażą ze skóry, by ludzie nie widzieli, że płacą podatki. Akcyza od wódki i benzyny, PIT pobierany po cichu (ze zwracaną hucznie nadpłatą...) … i tym chytrym sposobem dzięki d***kracji udało IM się doprowadzić dzisiejsze państwa na krawędź śmierci! Drobna uwaga o podatku emisyjnym O wadach pozornej lekkości płacenia podatku napisałem obszernie tu:

http://korwinmikke.blogbank.pl/2010/07/14/bezbolesne-utaczanie-krwi/ Ciekawostka: kol.{Bacz} pisze, że rację ma jednak Ricardo, bo „podatki powinny być i niskie – i takie, by ich płacenie było bezbolesne”. Postulat jest szlachetny – niestety: praktyka pokazuje, że gdy płacenie jest bezbolesne, to one o wiele łatwiej rosną... Jak powiedział śp. Mikołaj Gómez Dávila: "Ludzie o wiele częściej waliliby się młotkiem w palec - gdyby ból występował dopiero po roku". A jak nie występuje w ogóle? JKM

Diabeł i łachotki Ach, ileż przyjemności i sposobności do snucia otchłannych refleksji omija człowieka stroniącego od telewizji! Gdyby, dajmy na to, oglądał programy prowadzone przez red. Jacka Żakowskiego, uchodzącego w środowisku za proroka mniejszego, to by się na przykład dowiedział, kto postawił krzyż przed Pałacem Namiestnikowskim w Warszawie. Pan Kuczyński oświadczył mianowicie, że krzyż ten postawił „diabeł” w związku z czym należy go natychmiast usunąć. Po raz kolejny okazało się, że na panu Kuczyńskim można polegać. Jak jest rozkaz rozpętania w Polsce kolejnej wojny krzyżowej, to pan Kuczyński już gotów i w podskokach dostarczy odpowiedniego uzasadnienia – nawet takiego, że to sprawa diabelska. Że na panu Kuczyńskim można polegać, to wiadomo od dawna, ale skąd właściwie wie on takie rzeczy – na przykład - że krzyż postawił diabeł? Wygląda na to, że pan Kuczyński rozpoznaje diabła na pierwszy rzut oka, nawet gdyby ten przebrał się, dajmy na to, za panią Monikę Olejnik, albo i za samego Adama Michnika. Najwyraźniej musi być z diabłami świetnie obeznany – ale gdzie właściwie nabrał takiej eksperiencji? Czy w PZPR, czy już na emigracji? Czy może dopiero w rządzie „pierwszego niekomunistycznego premiera” Tadeusza Mazowieckiego? Ooo, to możliwe, bo diabłów, a jeśli nawet nie diabłów we własnej straszliwej postaci, to rozmaitych diabelskich sług było tam co niemiara i co się pan Kuczyński wtedy napatrzył, to się napatrzył. Najpewniej od tamtej pory ma te objawy i diabła może rozpoznać nawet po zapachu, zwłaszcza, że ma do tego specjalnego nosa. We wspomnianym programie brały udział również damy: pani Solska i pani Nowakowska. Dlaczego akurat one – można by zachodzić w głowę, ale okazało się, że red. Żakowski wie co robi. Obydwie damy zgodnie oświadczyły bowiem, że krzyże postawione ongiś przez Kazimierza Świtonia w Auschwitz, „pobudzały je do śmiechu”. No proszę – „pobudzały do śmiechu”! A ludzie myślą, że damy mogą być pobudzone do śmiechu wyłącznie przez tzw. łachotki – zwłaszcza w wykonaniu kogoś ważnego, np. diabła, red. Michnika, albo niechby nawet red. Żakowskiego, który wprawdzie uchodzi za mniejszego, niemniej przecież proroka. Tymczasem okazuje się, że panią Solska i panią Nowakowską mogą pobudzać całkiem inne rzeczy – ot, choćby nawet Auschwitz – oczywiście nie zawsze, tylko wtedy, jak jest taki rozkaz. SM

Cukrzyca i Gocłowski Zmarł ksiądz prałat Henryk Jankowski. Przyczyną choroby była zaawansowana cukrzyca, na którą cierpiał od dłuższego już czasu. Ale nie ona dostarczała księdzu Jankowskiemu największych cierpień. Znacznie więcej i większych doznał od JE abpa Tadeusza Gocłowskiego, swojego ordynariusza. „Póki gonił zające, póki kaczki znosił, Kasztan co chciał u pana swojego wyprosił” – pisał w bajce „Stary pies i stary sługa” pozbawiony złudzeń biskup Ignacy Krasicki. Więc odkąd ksiądz Henryk Jankowski w sierpniu 1980 roku po raz pierwszy udzielił strajkującym w Stoczni im. Lenina w Gdańsku „pomocy duszpasterskiej” (bo lawirujący między Breżniewem i Zachodem Gierek pozwolił na udzielanie strajkującym różnych rodzajów „pomocy humanitarnej”), został niekwestionowanym kapelanem „Solidarności”. Jakże inaczej oceniano wtedy taką działalność, niż dzisiaj! Oto co w gdańskim wydaniu „Głosu Cadyka” pisze red. Maciej Sandecki: „W latach 80. Prałat uczynił z tej świątyni bastion oporu przeciwko komunistycznej władzy. Odprawiał tam patriotyczne msze, pod kościołem rozdawano niepodległościowe ulotki”. Dzisiaj za takie rzeczy „Głos Cadyka” pryncypialnie chłoszcze nie tylko „ajatollachów”, którym marzy się „państwo wyznaniowe” i z tego powodu „nadużywają religii do polityki” – ale wtedy razwiedka jeszcze nie dopuściła „lewicy laickiej” do kondominium nad mniej wartościowym narodem tubylczym, więc mądrość etapu podpowiadała, by nie tylko podpiąć się pod „ajatollachów”, ale nawet im się podlizać. Więc Adam Michnik zabiegał o chrzest dla swego syna Antosia właśnie u księdza prałata Jankowskiego, zaś na rodziców chrzestnych poprosił Lecha Wałęsę i Wacławę Bujakową. W odróżnieniu od Andrzeja Szczypiorskiego, któremu pierwszy chrzest się nie przyjął, w tym przypadku wszystko odbyło się w jak najlepszym porządku – ale kiedy etap się zmienił, kiedy razwiedka ustanowiła już kondominium z „lewicą laicką”, Adam Michnik zemścił się na księdzu Jankowskim za tę krzywdę. Zemsta, „choć leniwa”, była niezwykle dotkliwa. „Głos Cadyka” oskarżył księdza Jankowskiego o pedofilię, a gdy oparte na słynnych „faktach prasowych” oskarżenie upadło z braku jakichkolwiek przesłanek – już tylko o „demoralizowanie” młodych ludzi – bo „dawał im pieniądze”. Pikanterii sprawie dodaje okoliczność, że redaktorzy „Głosu Cadyka” też za swoje usługi biorą pieniądze, podobno nawet niemałe. Niech im tam będzie na zdrowie, bo w sprawie księdza Jankowskiewgo czynni byli też inni szatani. O ile na jednym etapie odprawianie „patriotycznych mszy” i tolerowanie ulotek pod kościołem jest liściem do wieńca sławy, o tyle na etapie innym, kiedy już w ramach ustanowionego kondominium karty zostały rozdane, krytykowanie ustanowionego porządku jest karygodnym „mieszaniem się do polityki”. Na dodatek ksiądz Jankowski mieszał się do polityki na odcinku szczególnie zagrożonym, stwierdzając na przykład, że nadreprezentacji przedstawicieli „narodu wybranego” we władzach państwowych tubylczy naród polski „się boi”. W tym momencie opuściła go większość najwierniejszych pretorian, bo wiadomo, że w takich sprawach żartów nie ma. Co zaś się tyczy owej nadreprezentacji, bo myślę, że warto przytoczyć rozmowę, której byłem świadkiem. Z doktorem Markiem Edelmanem rozmawiał francuski dziennikarz, żydowskiego zresztą pochodzenia, Guy Sorman, którego, na jego prośbę do Marka Edelmana zawiozłem. W pewnym momencie Sorman zapytał Edelmana, czy nie obawia się jakiegoś wybuchu antysemickich nastrojów w Polsce z powodu nadreprezentacji Żydów w aparacie władzy państwowej. Kiedy Edelman wyśmiał pogląd Sormana o nadreprezentacji, ten zaczął mu wyliczać Żydów we władzach po nazwiskach. Edelman wydawał się zaskoczony, podobnie zresztą, jak i ja, nie tylko wiedzą Sormana na ten temat, ale przede wszystkim – liczbą wymienionych nazwisk. - No rzeczywiście – powiedział – sporo ich jest, ale nie, żadnych antysemickich nastrojów się nie obawiam. Skąd Sorman był tak dobrze zorientowany w tej kwestii? Nie wiem, ale myślę, że pewne znaczenie mogła mieć okoliczność, iż był masonem z Wielkiego Wschodu Francji, do którego należał również „drogi Bronisław”, czyli Bronisław Geremek i ta sprawa, z jakichś powodów uznana za ważną, mogła być w lożach znana. Okazuje się zatem, że ktoś te sprawy monitoruje, chociaż dla najbardziej zainteresowanych mają one pozostać tajemnicą. W świetle tej rozmowy wydaje się oczywiste, że ksiądz Jankowski miał rację nie tylko w kwestii „nadreprezentacji”, ale i obaw polskiej społeczności, jak się owa nadreprezentacja zachowa w przypadku konfliktu interesów: polskiego i żydowskiego. Za to spostrzeżenie JE abp Tadeusz Gocłowski w 1997 roku zabronił ks. Henrykowi Jankowskiemu głoszenia kazań. Zrobił to po raz drugi w roku 2004, odwołując go również z funkcji proboszcza parafii św. Brygidy w Gdańsku. Dlaczego JE abp Tadeusz Gocłowski był tak wyczulony na uwagi na temat Żydów? Tego nie wiem, natomiast myślę, że warto zwrócić uwagę, iż Jego Ekscelencja miał, jak sądzę, świadomość swego uwikłania w sprawę nazwaną poźniej „aferą Stella Maris”, co skłaniało go do daleko posuniętej ostrożności zwłaszcza w sprawach, w których mógłby narazić się Żydom. Poza tym znana jest powszechnie niechęć niektórych ludzi do osób, które wyświadczyły im coś dobrego. Ksiądz prałat Henryk Jankowski mówił mi osobiście o willi w Gdańsku-Wrzeszczu, którą podarował Archidiecezji z intencją przeznaczenia jej na dom księży-emerytów, a która została sprzedana w celu zatuszowania malwersacji związanych ze Stellą Maris i działalnością niektórych gdańskich gangsterów, podobnie jak 80 hektarów ziemi, które również podarował Archidiecezji. W tej sytuacji niechęć, a nawet ostentacyjne lekceważenie, jakie JE abp Gocłowski okazywał ks. Henrykowi Jankowskiemu wydają się zrozumiałe, chociaż oczywiście trudne do usprawiedliwienia. Podobnie zrozumiałe, chociaż jeszcze trudniejsze do usprawiedliwienia jest zachowanie legendarnych postaci historycznych i autorytetów moralnych, które w pewnych sprawach reagują stadnie. Mam na myśli oczywiście sprawę rozliczenia zagranicznej pomocy, jaka przez całą dekadę lat 80-ych płynęła do Polski zasadniczo dwoma kanałami: mniejszym kanałem watykańskim i przez Międzynarodowe Biuro Solidarności w Brukseli. Przez kanał watykański – jak to ujawniono w związku z aferą Banco Ambrosiano – przeszło około 200 milionów dolarów (wówczas w Polsce miesięczne wynagrodzenie pracownika najemnego wahało się między 20 a 30 dolarami), zaś przez Międzynarodowe Biuro Solidarności w Brukseli, którym kierował tajny współpracownik SB Jerzy Milewski, późniejszy minister w kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy – co najmniej dwa razy tyle. To już bezpieka monitorowała na bieżąco i doskonale wiedziała, kto ile forsy wziął i gdzie sobie schował. Tą wiedzą właśnie tłumaczę sobie zastanawiającą skwapliwość, z jaką spiżowe, legendarne postacie podchwyciły propozycję kondominium ze strony razwiedki i z jaką autorytety moralne dostarczyły dla tej propozycji patetycznych uzasadnień. Wtedy wprawdzie wszyscy się zgadzali, że z tych pieniędzy trzeba będzie się rozliczyć – ale oczywiście nie teraz, kiedy szaleje bezpieka, tylko później, już w „wolnej Polsce”. Więc kiedy, już w „wolnej Polsce”, podczas zjazdu Solidarności, jakiś prawdziej złożył wniosek o rozliczenie tych pieniędzy, podniósł się nieopisany harmider, niczym podczas rozprawy Żydów ze św. Szczepanem, a kiedy emocje opadły, rada w radę uradzono, żeby żadnego rozliczenia nie przeprowadzać. Z drugiej strony, skoro już mleko się rozlało, nie można było sprawy tak zostawić, więc na gorące prośby i zaklęcia spiżowych, legendarnych postaci i autorytetów moralnych, ksiądz prałat Henryk Jankowski dał publicznie kapłańskie słowo honoru, że wszystko odbyło się w jak najlepszym porządku, że nikt niczego nie ukradł, ani nie schował na prywatne cele. W tej sytuacji, powtarzam, całkowicie zrozumiała jest niechęć, z jaką legendarne, spiżowe postacie oraz autorytety moralne odnosiły się do księdza Jankowskiego – chociaż jeszcze trudniejsza do usprawiedliwienia, niż ostentacyjna niechęć JE abpa Tadeusza Gocłowskiego. SM

"Opóźniliśmy lot, bo czekaliśmy na Kaczyńskiego" Stanowcza odpowiedź na ostre zarzuty Jarosława Kaczyńskiego pod adresem Donalda Tuska. Rzecznik rządu Paweł Graś mówił w "Kropce nad i", że w dniu katastrofy pod Smoleńskiem szef PiS został zaproszony na pokład samolotu, którym premier leciał na miejsce tragedii. "Opóźniliśmy wylot o dwie godziny, oczekując na prezesa, a potem się dowiedzieliśmy, że pan Kaczyński wyleciał innym samolotem" - stwierdził Graś. Słowa Jarosława Kaczyńskiego, który w rozmowie z "Gazetą Polską" mówił, że jego podróż do Smoleńska była celowo spowalniana, i że premier ścigał się z nim, bo chciał pierwszy dotrzeć na miejsce katastrofy, nie pozostały bez odpowiedzi. "Nie mogło dojść do żadnego wyścigu, bo prezes Kaczyński miał zaproszenie na pokład samolotu, którym na miejsce katastrofy jechała delegacja z Donaldem Tuskiem. Czekaliśmy pół dnia na jego odpowiedź, a potem dowiedzieliśmy się, że poleciał innym samolotem" - tłumaczył w TVN24 rzecznik rządu. Dodał, że z tego powodu wylot samolotu został opóźniony o dwie godziny. Paweł Graś odpierał także inne zarzuty Jarosława Kaczyńskiego. Zapewniał, że w Smoleńsku wstrzymywano się z podejmowaniem decyzji dotyczących ciała prezydenta właśnie do czasu przyjazdu szefa PiS. "Czekaliśmy na jego przybycie próbując nawiązać kontakt z kimś z otoczenia prezesa Kaczyńskiego. Otrzymaliśmy wiadomość, że prezes sobie nie życzy spotkania ani z premierem Tuskiem, ani z premierem Putinem" - stwierdził Graś. Rzecznik rządu opisał także trzy warianty postępowania z ciałem Lecha Kaczyńskiemu, które zostały przedstawione jego bratu. Pierwsza wersja mówiła o tym, że szef PiS może zabrać ciało do Polski, ale musi poczekać na wyniki sekcji zwłok, bo tego wymaga rosyjskie prawo. Ale to rozwiązanie - według Grasia - Jarosław Kaczyński odrzucił. Inna wersja mówiła o przewiezieniu ciała do Moskwy, gdzie zostałoby pożegnane z honorami. Szef PiS wybrać miał trzecią opcję, czyli przewiezienie ciała ze Smoleńska. Graś tłumaczył, że wszystkie trzy opcje przedstawione zostały Pawłowi Kowalowi. Rzecznik rządu odniósł się także do ostrych słów Joachima Brudzińskiego, który mówił, że premier zostawił ciało prezydenta na deszczu. Tłumaczył, że w Smoleńsku nie padało. Dodał też, że nikt nie mógł "spieprzać" innym wejściem, by nie spotkać "Kaczora", bo wejście było tylko jedno. Graś pytany, jak na wywiad Jarosława Kaczyńskiego zareagował premier, odparł: "Nie był zaskoczony".

15 lipca 2010 Czy historia powinna być napisana od nowa? (cz.I) Wpadł mi w ręce niepublikowany wywiad z  panem profesorem Pawłem Wieczorkiewiczem, nieżyjącym już historykiem, którego uważałem za człowieka rzetelnego. Warto go przytoczyć, bo zawiera w sobie wiele ciekawych rzeczy. Oto on. - Czy najnowsza historia Polski została już w całości opisana? Nie ma już w niej nic do odkrycia? - Wręcz przeciwnie. Właściwie przyzwoicie nie została opisana w ogóle. Jest w niej nadal wiele niewyjaśnionych zagadek i tajemnic. Wiele poglądów i teorii, w które wszyscy głęboko wierzymy, nie ma nic wspólnego  z prawdą. W dużej mierze to wina polskich historyków, o których- mówię to z bólem- mam bardzo złe zdanie.

- Dlaczego? - To grupa osób o bardzo zachowawczym sposobie myślenia. Nie są w stanie wyobrazić sobie, ze w rzeczywistości mogło być inaczej, niż im się wydaje. .A poglądy i teorie wyrabiali sobie, czytając prace swoich poprzedników pracujących w warunkach komunistycznego zniewolenia.. Polscy historycy to grupa skostniała intelektualnie. Oskarżam polskich historyków o brak wyobraźni i elastyczności, o niemożność oderwania się od schematów. A w pokoleniu 60- latków są to schematy  wypracowane w PRL. Wszyscy jesteśmy jej więźniami.. Powtarzamy w kółko  stereotypowe, błędne sądy i przekazujemy je naszym wychowankom. Środowisku polskich historyków potrzebny jest silny, ozdrowieńczy wstrząs. Może byłby nim proces lustracyjny.

- To jaki powinien być dobry historyk - Powinien być otwarty na nowe koncepcje. Powinien do badanych problemów podchodzić na nowo, odrzucając wszystko, co napisano w PRL. Powinien stawiać najbardziej szalone tezy i pytania, bo w szaleństwie jest zalążek geniuszu. Praca historyka polega na zadawaniu pytań, a nie na powtarzaniu w kółko tych samych odpowiedzi. Mój postulat jest następujący: wymażmy całkowicie  całą pisaną historię Polski po  1939 roku i napiszmy ja od nowa!

- Panie profesorze, czym powinni zająć się historycy II wojny świtowej?

- Przykład pierwszy z brzegu. Grot Rowerki i jego aresztowanie. Grono historyków zajmujących się Armią Krajową z względów patriotyczno- dżentelmeńskich do dziś nie ujawnia prawdy o tym, jak generał wpadł w ręce Gestapo. A są ślady, które wskazują na osobę bliską córce Grota, jej narzeczonego, który miał to zrobić dla pieniędzy.

Mało tego, najrozsądniejsi  z oficerów Gestapo wcale nie byli zadowoleni z tego aresztowania. To wcale nie był dla nich-„wielki sukces”. Zatrzymanie dowódcy AK, a co za tym idzie zamęt i reorganizacja   ugrupowania, burzyło bowiem cały system kontroli, jaką Niemcy sprawowali nad podziemiem.

- Kontroli? - Mamy dwie legendy podziemia niepodległościowego. Podziemie podczas II wojny światowej i podziemie solidarnościowe podczas stanu wojennego. Przykra prawda jest jednak taka, że jedno i drugie było w 80% rozpracowane przez policje polityczne.

- Dlaczego więc w obu przypadkach nie zlikwidowano tych organizacji? - Bo każda dobra policja polityczna- a zarówno  w SB jaki Gestapo byli wysokiej klasy fachowcy- uważa, że rozpracowany przeciwnik jest mniej niebezpieczny, b niczym nie może zaskoczyć. Można go kontrolować, a czasami nawet inspirować jego działania poprzez wkręconą w jego szeregi agenturę( w przypadku „ Solidarności”) armia TW, których ujawniono w ostatnich latach to tylko wierzchołek góry lodowej)..

Rozbicie istniejącej struktury  podziemnej poprzez masowe aresztowania powoduje zaś, że przeciwnik podejmuje działalność samorzutną, nieprzewidywalną. A więc z punktu widzenia Służb Specjalnych bardziej niebezpieczną. Z czasem zaś założy nowe struktury, które trzeba będzie na nowo rozpracowywać. Po co zadawać sobie tyle trudu?

-Tak rozumowali Niemcy w okupowanej Polsce?

-Owszem. Poza tym w Gestapo znajdowali się też rozsądni ludzie- co nie zmienia faktu, że byli zbrodniarzami- którzy uważali, że prędzej czy później, gdy do Europy zacznie zbliżać się sowiecki walec, trzeba będzie z Polakami jakoś się dogadywać.

Pewne niepisane porozumienia i układy zawierano zresztą wcześniej. Sprowadzały się mniej więcej do tego, że obie organizacje robią woje, a do pewnego poziomu nie robią sobie krzywdy.

 - A jak wyglądała kwestia infiltracji AK przez Sowiety?

-Obawiam się, że jeszcze gorzej. Sowieccy agenci w szeregach polskich władz i polskiej armii podziemnej mieli wielki wpływy. Wykorzystywali to, że AK z czasem zaczęła skręcać mocno na lewo.  Polskie podziemie ostatecznie nie podjęło w końcu działań zgodnych z niemieckimi interesami, ale sowieckimi. Choćby nieszczęsna operacja” Burza” z powstaniem warszawskim na czele.. Na powstaniu zyskała tylko jedna strona- Sowity. Należy sobie zdać pytanie, czy Stalin mógł, a jeżeli tak, to w jaki sposób wpłynąć na  to, że Warszawa akurat 1 sierpnia 1944 roku stanęła do walki. Odpowiedź na to pytanie mogłaby okazać się szokująca

 -Wstydliwą dla podziemia sprawą jest chyba również kwestia jego budżetu.

- O tak, to bardzo. Niewygodny temat. Z Londynu szedł do kraju strumień pieniędzy. Znaczna ich część była jednak wydawana na cele prywatne, czyli po prostu defraudowana. Kolejna część trafiała zaś do rozmaitych partyjek, koterii i grupek. A kto w podziemiu miał pieniądze- rozdawał karty.

- W Polsce mamy również tendencję do robienia bohaterów  z ludzi, którzy na to nie bardzo zasługują.

- Wiem do czego pan pije- Sikorki. Rzeczywiście nie był to mąż stanu. Sytuacja w której się znalazł, znacznie go przerosła. Abstrahując od tego, kto i dlaczego go zabił, jako premier i naczelny wódz nie zdał egzaminu.. Ale i wcześniej miał poważne grzechy na sumieniu.

 Mam o nim bardzo negatywne zdanie. Myslę, że w okresie międzywojennym był agentem francuskim, a przynajmniej tak się zachowywał., jakby nim był. Działał na szkodę państwa polskiego i jako taki powinien zostać prawomocnie skazany.

Udzielł Francuzom bardzo wyczerpujących informacji o polskim wojsku, w 1938 roku skłonny był te same informacje przekazać Czechom. Naciskał na Francuzów, żeby żadali dymisji Becka. Zachowywał się niezbyt pięknie.

 -A Anders?

-Anders również  nie był postacią bez skazy i mało nadaje się na bohatera narodowego. W 1941 roku na Łubiance mówił NKWD wszystko, co chciała usłyszeć..

- Sugeruje pan, że był agentem Stalina lub szedł mu na rękę?

-No cóż, po owocach ich poznacie. Anders zrobił trzy rzeczy. Najpierw wyprowadził we właściwym momencie wojsko z Sowietów. Proszę sobie wyobrazić, że armia Andersa bije się na froncie wschodnim w kwietniu 1943 roku. Niemcy ogłaszają przez radio, że odkryli masowe groby w Katyniu. I co? Polacy nadal biją się u boku bolszewików? Oczywiście nie. Armia Andersa natychmiast przeszłaby na stronę Niemiec. Wyobraża sobie pan taki zwrot?

To by mogło storpedować plany Stalina.

Potem Anders bezsensownie skrwawił wojsko pod Monte Ciasno, najbardziej ideowy, antysowiecki element. A na końcu zrobił wszystko, żeby nikt z Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie nie wrócił do kraju.

-Ale w ten sposób ocalił ich przed kazamatami UB?

-Oczywiście. Ale to było także na rękę komunistom i Stalinowi. Bo gdyby mieli w okupowanej Polsce ze 150 000 żołnierzy z polskiej armii na zachodzie, to sowietyzacja naszego kraju mogłaby natrafić na znacznie większe problemy.

W roku 1956 żywił ten- zakładam, że co najmniej połowa by przetrwała- mógł się okazać  decydujący.

Nacisk z ich strony na konfrontację z Sowietami mógłby być tak silny, że Chruszczow by się jednak zawahał i nie przysłał do Polski Armii Radzieckiej. W takiej sytuacji być może już w roku 1956 mielibyśmy rok 1989. Przecież kadra niepodległościowa była w Polsce tak przetrzebiona i wyczerpana, że rok 1956 robili właściwie komuniści. Plus niedobitki AK, które nie były w stanie opracować własnej koncepcji politycznej. Gdyby do akcji wkroczyli andersowcy, historia mogłaby się potoczyć inaczej

 -Panie profesorze, czy w swoich analizach nie przecenia pan roli tajnych agentów i służb?

-Historyk. Którym mówi krytycznie o tak zwanej spiskowej teorii dziejów, jest historykiem niepoważnym, hołdującym historii dla idiotów lub prostaczków, którzy wierzą w to, co widzą w telewizji i czytają w gazetach. Jest bowiem historia prawdziwa i historia medialna, fasadowa. Ta prawdziwa w dużej mierze toczy się za kulisami. A za nimi działają przede wszystkim tajne służby.

 - W Polsce także?

-Oczywiście. Weźmy choćby sprawę wyjazdu Michnika do Moskwy w 1989 roku…

 -Nie sugeruje pan chyba, że Michnik był agentem?

-Agentem nie był. Był natomiast potężnym graczem działającym właśnie za kulisami. W 1989 roku pojechał do Związku Sowieckiego, aby dogadać się z tamtejszymi. Towarzyszami ponad głową Jaruzelskiego.. Był zbyt inteligentnym, zbyt ambitnym człowiekiem, żeby nie dojść do wniosku, że sam  III Rzeczpospolitej nie zbuduje i nie zrealizuje swoich koncepcji.

Dlatego próbował podjąć współpracę z Moskwą, ale podkreślam- nie była to współpraca natury agenturalnej, tylko rodzaj gry politycznej. MIchnik tłumaczył to sobie zapewne mniej więcej  tak, że idzie z tymi progresywnymi, liberalnymi towarzyszami spod znaku Gorbaczowa, żeby poprawić komunizm. Hasło Michnika i Gorbaczowa było przecież takie samo: socjalizm z ludzką twarzą.

 - Jakie tajemnice kryją dzieje Służb Specjalnych PRL?

-Tysiące tajemnic. W tej sprawie naprawdę mało wiemy. Choćby- wydawałoby się szalona- sprawa tak zwanych matrioszek, czyli agentów podstawianych do armii Andersa czy później Berlinga..

To jest mniej więcej to samo, co pokazano w” Stawce większej niż życie”. Zamiana Kowalskiego na podobnego  do niego Iwanowi. Uczono faceta języka  polskiego oraz biografii osoby którą miał zastąpić.

Sprawę tę, pierwszy raz poruszył Piotr Jaroszewicz. Zaraz potem został zamordowany. Niewykluczone, że dotknął problemu, który jeszcze w 1992 roku był tak newralgiczny dla rosyjskiego wywiadu, że trzeba go było uciszyć.

 -Kto mógłby być taką matrioszką?

-Być może Bierut, a może nawet Jaruzelski. Nic pewnego na ten temat nie wiadomo. Są  tylko pewne przesłanki..

 -  Brzmi to mało prawdopodobnie.

-No cóż, warto by to jednak zbadać. 30lat temu jeden z najważniejszych generałów Wojska Polskiego, zastępca szefa Sztabu Generalnego, na spotkaniu z  elewami szkoły oficerskiej po kolejnym toaście zaczął przemawiać płynnie po rosyjsku. To wzbudziło pewną konsternację. Generał zauważył  co się stało i się zmieszał:” Wiecie, ja z żoną tak rozmawiałem w domu i zapomniałem się”- zaczął się tłumaczyć. Nigdy nie poznamy w pełni historii PRL- zwracał na to uwagę Edward Schab w rozmowie z Teresą Torańską- dopóki nie będziemy wiedzieli, kto w kierownictwie  politycznym, jak się wyraził Ochab, był” ich”, a kto” nasz’.

 - Myślę,  że wszyscy- niezależnie od ego, jakim językiem mówili- byli” ich”…

-To prawda. Ale mimo wszystko polscy komuniści mieli jakąś większą lub mniejszą- na ogół mniejszą- przestrzeń do samodzielnego działania. Ciekawe jest jakie były relacje między sowiecką a polską bezpieką? Jakie wzajemne zależności? Czy UB, a potem SB była bezpośrednio, niemal z urzędu, podporządkowane  NKWD NKWD KGB, czy też polecenia wydawano jakimiś nieformalnymi kanałami?

Jaką rolę w tym procesie odgrywała partia? Czy służby ją omijały, czy też miała coś do powiedzenia?

To bardzo ciekawa siatka wzajemnych zależności, o której wiemy bardzo mało. A przecież policja polityczna ograła główną  rolę  w spektaklu zwanym PRL. Niewykluczone, ze wszystkie tak zwane wydarzenia, do których dochodziło w PRL, były prowokacjami służb. Poznać 1956, Grudzień 70, Czerwiec 76, a wreszcie Sierpień 80. W każdym z tych wypadków jest to bardzo prawdopodobne..

My teraz budujemy wokół tamtych wydarzeń patriotyczne ołtarze, a rzeczywistość mogła być zupełnie inna. Tak samo można zresztą postawić hipotezę, że powstanie styczniowe to już z pewnością.

 -Czy są na to jakieś dowody?

-Jest mnóstwo przesłanek. Na przykład Radom 76. Rozmawiałem ostatnio z jednym z wysokich radomskich funkcjonariuszy partyjnych  z tego okresu.. I on  nagle zadał mi takie pytanie:

Czy nie zwróciło pańskiej uwagi to, że trzonem wystąpień była załoga Waltera, zakładów produkujących sprzęt  wojskowy, w których 25% ludzi było na etatach kontrwywiadu, a cała reszta była w zasadzie zmilitaryzowana?

Cała kadra tych zakładów, łącznie za zwykłymi robotnikami, składała się z najbardziej zaufanych ludzi!

I oni by się nagle zbuntowali?

Mój rozmówca przeglądał potem wraz z radomskimi milicjantami zdjęcia z zamieszek i okazało się, że najbardziej agresywni przywódcy tłumów, to były osoby w Radomiu nigdy wcześniej niewidziane.

To samo powtórzyło się później w Gdańsku.. WJR

Platforma już ustaliła raport śledczych Hazardowej komisji śledczej pozostaje jeszcze spotkanie z prokuratorami prowadzącymi śledztwa w związku z aferą hazardową oraz przesłuchanie jednego świadka. Swoimi ustaleniami z sejmowymi śledczymi prokuratorzy mają podzielić się 20 lipca. Platforma Obywatelska wie lepiej, jak było, i już ustaliła raport z prac śledczych uniewinniający partyjnych kolegów. Przewodniczący komisji Mirosław Sekuła chciał, by śledczy w ciągu tygodnia się z nim zapoznali i wnieśli ewentualne uwagi. Śledczy z rządzącej koalicji, jeśli nie wyłamie się z niej reprezentant PSL w komisji Franciszek Stefaniuk, nie będą mieli żadnych problemów z przegłosowaniem przedłożonej przez przewodniczącego komisji Mirosława Sekułę wersji afery hazardowej. W ocenie Sekuły, dotychczas zgromadzony materiał pozwala już na wyciąganie wniosków końcowych, m.in. takich, iż nie ma dowodów na przeciek z kancelarii premiera do biznesmenów branży hazardowej o działaniach CBA, nie ma jednoznacznych podstaw do tego, by formułować wnioski o popełnieniu przestępstwa w toku procesu legislacyjnego dotyczącego ustawy hazardowej, jak również, że stanowisko ministra sportu dotyczące rezygnacji z dopłat faktycznie nie miało wpływu na ustawę. To do przewodniczącego komisji należy przedstawienie projektu raportu końcowego. Pozostali członkowie mogą zgłaszać do niego swoje poprawki, jak również formułować zdania odrębne. Przewodniczący komisji poinformował, iż chciałby, żeby członkowie komisji w ciągu tygodnia zapoznali się z projektem raportu, tak by już w przyszłym tygodniu cała komisja rozpoczęła prace na projekcie. Śledczych opozycji zbulwersował jednak fakt, iż Sekuła przedstawił wczoraj projekt raportu, zanim śledczy skończyli przesłuchania świadków i przed spotkaniem z prokuratorami prowadzącymi śledztwa w analogicznej sprawie. Spotkanie z prokuratorami, którzy z sejmowymi śledczymi mają się podzielić swoimi ustaleniami, zaplanowano na 20 lipca. - Ja chcę pana zapytać, jakim prawem napisał pan już tezy końcowe tego raportu, skoro niezrealizowane są jeszcze wszystkie wnioski dowodowe, które zostały złożone. Chyba że pan zakłada, że wszystkie te wnioski pan spacyfikuje (...). Ten materiał traktuję jako pańskie przemyślenia, o ile w ogóle to są pańskie przemyślenia. Jako przemyślenia na podstawie zupełnie niepełnego materiału dowodowego w tej sprawie i dlatego - moim zdaniem - one nie mogą być przyjęte przez komisję jako prawidłowy, rzetelny, całościowy i przede wszystkim, panie przewodniczący, obiektywny materiał, który miałaby wypracowywać ta komisja - zwracała się do przewodniczącego Sekuły Beata Kempa (PiS). Kartkując raport Sekuły, przeczytała, że komisja "uznała zeznania ministra Jacka Cichockiego za całkowicie wiarygodne". - Kiedy myśmy to ustalili, i tak samo wszystkie inne tezy? - dopytywała. - Ten manifest polityczny PO możecie sobie czytać na waszych imprezach, a nie publicznie kazać się nam pod tym podpisywać - podsumowała Kempa. O wstrzymanie się z przedstawieniem projektu raportu do zapoznania się z tym, czego we wtorek śledczy dowiedzą się od prokuratorów, apelował wiceprzewodniczący komisji Bartosz Arłukowicz (Lewica). - 6 kwietnia, na 4 dni przed katastrofą smoleńską, spotkaliśmy się z prokuratorami prowadzącymi to śledztwo. I ci właśnie prokuratorzy powiedzieli nam: "Drodzy państwo, mamy dla was ważne informacje, ale potrzebujemy czasu. Potrzebujemy przynajmniej kilku miesięcy, aby precyzyjnie przygotować materiał, który udało nam się opracować" - przypomniał Arłukowicz. Poseł Lewicy zwracał uwagę, iż dopiero spotkanie z prokuratorami może pozwolić na usunięcie białych plam w śledztwie prowadzonym przez posłów. A tych jest cała masa. - Panie przewodniczący, ja chciałbym porozmawiać z prokuratorami na temat tego m.in., co się działo 17 maja w domu ministra Drzewieckiego, kiedy wizytował go pan Sobiesiak, chcę porozmawiać na temat, dlaczego 22 maja Sobiesiak mówi do Koska: "wycofanie dopłat może nastąpić po rozmowie z Drzewieckim" - "panie prezesie, załatwione". Chcę porozmawiać, dlaczego powstało pismo z 30 czerwca [wniosek ministra sportu do ministra finansów o zniesienie dopłat zgodnie z oczekiwaniami Sobiesiaka - przyp. red.] i kto był jego autorem, bo tego komisja do dzisiaj nie wie. Dlaczego dzień wcześniej pani Rolnik, która rekomendowała ministrowi Drzewieckiemu odejście od dopłat, trafia do Rady Nadzorczej Totalizatora Sportowego - mówił Arłukowicz. Okoliczności, których nie wyjaśniła komisja, jest dużo więcej. Arłukowicz dalej wyliczał: - Dlaczego jest tak, że przed ogłoszeniem konkursu na członka zarządu Totalizatora pan Marcin Rosół rekomenduje ministerstwu skarbu panią Magdalenę Sobiesiak. Jak to się dzieje, że przed ogłoszeniem konkursu płyną informacje, kto w tym zarządzie ma zasiąść. Jak to się dzieje, że obydwaj świadkowie: Mirosław Drzewiecki i Marcin Rosół, identycznie zeznając, nie mogą sobie przypomnieć, czy o Magdalenie Sobiesiak rozmawiali 17 czy 18 sierpnia. Rzecz, wydawać by się mogło, mało ważna, jeden dzień bez znaczenia, ale ma to o tyle znaczenie, że 18 sierpnia pan minister Drzewiecki rozmawiał z panem premierem na temat tej sprawy. I obydwaj - ani Rosół, ani minister Drzewiecki, nie mogą sobie przypomnieć daty, kiedy postanowili wycofać panią Magdalenę Sobiesiak z zarządu z konkursu. Według Arłukowicza, należy też odpowiedzieć na pytania, dlaczego Marcin Rosół podjął gwałtowną decyzję o wycofaniu Magdaleny Sobiesiak z konkursu i dlaczego tak intensywnie szukał kontaktu z wiceministrem skarbu, który przebywał na urlopie. Do wyjaśnienia pozostaje także zachowanie premiera Donalda Tuska w tej sprawie - dlaczego podjął taką, a nie inną decyzję o kolejności spotkań ze swoimi współpracownikami - po informacji od szefa CBA Mariusza Kamińskiego 14 sierpnia o tym, że wokół projektu ustawy hazardowej dzieje się źle. 19 sierpnia ubiegłego roku premier spotkał się z Drzewieckim. - Tylko że minister Cichocki, który przedstawiał kalendarium spotkań, zapomniał ująć, że w tym spotkaniu uczestniczył także minister Schetyna. Chcemy także wiedzieć, dlaczego pan premier podjął decyzję o spotkaniu się 26 sierpnia z posłem Chlebowskim, który przecież nic wspólnego z procesem legislacyjnym i tą sprawą, przynajmniej teoretycznie, nie miał. I dlaczego dopiero na końcu postanowił spotkać się z panem ministrem Kapicą, czyli człowiekiem, który o tej ustawie wiedział wszystko. Chcemy wiedzieć, dlaczego 26 sierpnia Ryszard Sobiesiak mówi, że "trzeba kupić kartę Play, bo wszystkie abonamenty trzeba wyrzucić" - mówił Arłukowicz. Nierozwikłana została także m.in. tajemnica tematu rozmowy podczas spotkania szefa klubu Platformy Zbigniewa Chlebowskiego z Ryszardem Sobiesiakiem, do którego doszło na cmentarzu. Komisja zdecydowała wczoraj o przyjęciu wniosku o przesłuchanie jeszcze tylko jednego świadka. Tylko dzięki temu, iż wbrew kolegom z PO wniosek śledczych z opozycji poparł Franciszek Stefaniuk. Komisja wezwie na przesłuchanie Bożenę Pleczeluk, dyrektor departamentu ekonomiczno-finansowego w ministerstwie sportu, która miała akceptować tekst podpisanego przez ministra Drzewieckiego pisma z wnioskiem o rezygnacji z dopłat. Artur Kowalski

"Korsarz" zwlekał z komendami Piloci: Jeśli moskiewski MAK jednoznacznie nie ujawni, jakim sprzętem radiotechnicznym dysponowała wieża na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj, ustalenie przyczyn katastrofy polskiego Tu-154M będzie praktycznie niemożliwe Współpraca "Korsarza" - taki kryptonim miała wieża w Smoleńsku - z załogą Tu-154M przebiegała w sposób, mówiąc eufemistycznie, niestandardowy, dalece odbiegający od przyjętych konwencji. Z analizy stenogramów MAK wynika, że kontrolerzy nie tylko podawali polskim pilotom niespójne informacje, ale - co szczególnie dziwne - zamiast wydawać komendy, czekali, aż załoga sama zacznie wykonywać pewne manewry. Na kontrolę lotów trzeba spojrzeć jak na pewien system i wziąć także pod uwagę szereg dodatkowych czynników, które warunkowały prawidłowe informowanie pilotów - twierdzą piloci, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik". Dlaczego kontrolerzy wieży w Smoleńsku wypowiadali pewne komunikaty błędnie i w niektórych przypadkach dopiero po wcześniejszym wykonaniu przez załogę Tu-154M 101 określonych manewrów? Nie wiadomo. Faktem jest, że ślady takich sytuacji odnotowane są w stenogramie MAK. Polski Tu-154M wlatuje w przestrzeń powietrzną Rosji o godz. 8.22.11. Niespełna dwie minuty później mjr Arkadiusz Protasiuk rozpoczyna komunikację z "Korsarzem". W tym samym czasie (8.24.22) rosyjski kontroler ppłk Paweł Plusnin przekazał załodze pierwsze nieprawdziwe informacje dotyczące pogody. Jak później zeznał, zaniżył widoczność z 800 do 400 m celem "zniechęcenia" polskiej załogi do lądowania. To świadome fałszerstwo kluczowej dla pilota danej jest bez precedensu w historii żeglugi powietrznej. - Nigdy nie słyszeliśmy o czymś podobnym i nigdy nikomu z nas nigdzie na świecie się to nie zdarzyło - twierdzą piloci. Następnie na prośbę mjr. Protasiuka kontroler podaje ciśnienie i temperaturę, przy czym wyraźnie zaznacza, że nie ma warunków do lądowania (8.24.51: temperatura plus 2, ciśnienie 7-45, 7-4-5, warunków do lądowania nie ma). - Nie rozumiemy, dlaczego więc wieża nie zamknęła lotniska. W tej sytuacji (kiedy lotnisko nie jest zamknięte) kapitan ma jednak prawo podejść do lądowania. Wina nie leży więc w tym aspekcie po stronie załogi - zaznaczają. Wieża "przespała" też bardzo ważny moment nakazania polskiemu 101 wykonania zakrętu nr 4. Załoga wykonuje ten manewr sama, bez polecenia z wieży (8.37.23,1 Kapitan: "I wykonujemy czwarty, 101", na co wieża odpowiada: "101, wykonujcie czwarty"). - Gdyby załoga polegała na samym tylko kontrolerze lotów, nawet nie weszłaby na kurs pasa startowego - podkreślają piloci. Do podobnej sytuacji doszło dwie minuty później, czyli o 8.39.08, gdy kontroler po raz kolejny "przegapił" moment rozpoczęcia ścieżki. Powinno to nastąpić już w odległości 10,4 km, a ten wydał komendę w odległości 10 km ("101., odległość 10, wejście na ścieżkę"). Następnie podał dane w sposób nieprecyzyjny (8.39.49: "Podchodzicie do dalszej, na kursie i ścieżce, odległość 6"), ponieważ odległość dalszej to 6,1 kilometra. O 8.40.42 widzimy, że kontroler lotów znów zaniedbuje swoje obowiązki. Kiedy mjr Arkadiusz Protasiuk poinformował, iż znajdują się na wysokości 100 metrów, kontroler powinien powiedzieć: "Wysokość decyzji". Taka komenda nie pada. Powinien też spytać, czy załoga widzi pas - nie spytał. Powinien wydać ewentualną zgodę na lądowanie lub nakazać odejście - ani nie wydał, ani nie nakazał. Za późno też wydał komendę: "Gorizont", bo w momencie, gdy Tu-154M znajdował się pomiędzy wysokością 50 a 40 m nad ziemią. To wysokość pasa startowego i niższa. Tymczasem jak zaznacza w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" wieloletni koordynator lotnisk wojskowych dr Tadeusz Augustynowicz, to właśnie prawidłowa komunikacja z wieżą kontroli lotów jest jednym z podstawowych warunków bezpieczeństwa żeglugi powietrznej. - Zwłaszcza że nie najlepsze (na tle innych maszyn) parametry przepadania samolotu Tu-154M dają pilotowi niewielkie szanse na reakcję w momencie, gdy ten zorientuje się, że coś "poszło nie tak" - dodaje. Ma to szczególne znaczenie w warunkach złej widoczności. - Ci świetnie wyszkoleni ludzie do ostatniego momentu chcieli uratować samolot i życie swoich pasażerów, jednak zbieg niekorzystnych okoliczności nie dał im nawet takiej szansy - wyjaśnia Augustynowicz.

Niejasny status wieży Kluczowa dla oceny postępowania rosyjskiej kontroli lotów jest kwestia statusu wieży kontroli lotniska Smoleńsk Siewiernyj. Z bardzo wielu powodów istnieje bowiem podział stanowisk służby ruchu powietrznego na: informacyjne i kontrolne. Wieże kontrolne używają znaku wywoławczego "Control"/"Kontrola" i posiadają opisany w prawie lotniczym zakres możliwości wydawania poleceń załogom statków powietrznych. Wieże informacyjne z kolei z zasady nie wydają poleceń załogom, a jedynie informują i sugerują. Zakres ich praw i obowiązków jest więc znacznie zawężony w stosunku do wież kontrolnych. Wieże takie używają znaku "Info" i zasiadają w nich nie "kontrolerzy", lecz tzw. informatorzy. W przypadku Smoleńska kwestia statusu tamtejszej wieży jest problematyczna. Szef smoleńskiej wieży ppłk Paweł Plusnin, który wspólnie z Wiktorem Ryżenką sprowadzał do lądowania polski Tu-154M 101, sugerował w jednym z wywiadów, jakoby był jedynie informatorem. - Ja nie mogłem zakazać! - powiedział w odniesieniu do zezwolenia na lądowanie. To by oznaczało, że zarówno on, jak i jego podwładny byli jedynie informatorami, a nie kontrolerami lotów. Tymczasem ze stenogramu wynika coś zupełnie innego, ponieważ Plusnin wydawał polskim pilotom polecenia. Chociażby o godz. 8.39.40 z jego ust pada komenda: "Posadka dopałnitielno 120 - 3 mietrow". Komenda "posadka dopałnitielno" oznacza, że wieża jeszcze dopowie, iż wyraża zgodę na lądowanie. Wydanie tej komendy świadczy więc o tym, że dyspozytorzy lotniska byli kontrolerami. To z kolei oznacza, że ppłk Plusnin znacząco mija się z prawdą, obniżając swoje uprawnienia i rangę, gdyż był on kontrolerem ruchu lotniczego i w myśl rosyjskich - zarówno wojskowych, jak i cywilnych przepisów lotniczych w ciężkich warunkach pogodowych miał prawo, a co więcej - niezaprzeczalny obowiązek, nie wydać załodze polskiego tupolewa zgody na lądowanie i skierować go na lotnisko zapasowe. - Bez względu jednak na to, czy był on informatorem, czy kontrolerem, stanowił wtedy najwyższą władzę lotniska wojskowego. Miał prawo i obowiązek natychmiast zamknąć je, gdy nie spełniało ono minimów określonych w specjalnej tabeli dla lądowania samolotów - podkreśla Augustynowicz. Postępując inaczej, złamał tym samym przepisy ruchu lotniczego.
Gdzie były radary? Polscy prokuratorzy nie dysponują żadnymi danymi na temat radaru i pozostałego wyposażenia radiotechnicznego lotniska byłej bazy lotniczej w Smoleńsku, co bezpośrednio wiąże się z pracą rosyjskich kontrolerów. W publicznie dostępnych zasobach sieci odnaleźć można jedynie cztery zdjęcia radaru smoleńskiego lotniska. Znajduje się na nich m.in. zestaw radarowy RSP-10MN lub jego zmodernizowana wersja RSP-10MN-1. Czy jednak jest on na wyposażeniu lotniska, tego nie wiadomo. To zestaw mobilny, który mógł towarzyszyć eksploatacji samolotów Ił-76 przez rozwiązany w 2009 roku 103. Gwardyjski Pułk Lotnictwa Transportowego, który stacjonował w Smoleńsku. Jeśli więc wspomniane zdjęcie zostało wykonane do 2009 roku, radar od tego czasu mógł zostać zdemontowany. Istniała również możliwość montażu i demontażu tego mobilnego zestawu - np. na czas jedynie wizyty 7 kwietnia Władimira Putina lub w konsekwencji katastrofy polskiego Tu-154M, co wpisuje się w czynności poprawiania sprawności oświetlenia - poprzez wymianę 13 sztuk świetlówek w oddalonej o 500 m od pasa pierwszej grupie lamp. Z kolei stałą obecność innego radaru - PAR, wykluczać może fakt, iż górna granica efektywnego pułapu radaru wynosi 2000 m, podczas gdy na wysokości zaledwie 1000 m pilot pytany był przez wieżę, czy zajął już pułap 500 metrów. Wieża nie znała precyzyjnej wysokości Tu-154M, tak więc można by przypuszczać, iż wynika to z braku tego właśnie urządzenia. W związku z powyższym ten fragment stenogramu pokazuje, że wieża nie dysponowała sprawnym i skalibrowanym radarem RSP-10MN ani RSP-10MN-1, ponieważ na wysokości, w której prowadzi on śledzenie trójwymiarowe, jeszcze nie pokazywał wysokości samolotu. O sytuacji odwrotnej, czyli o posiadaniu przez wieżę radaru PAR, świadczyć może jednak wypowiedziane przez kontrolera o 8.40.13 zdanie: "4 na kursie i ścieżce". Faktem jest też, że żaden z rosyjskich kontrolerów nie prosi mjr. Protasiuka o podanie wysokości, co dodatkowo świadczy o tym, że wieża świetnie orientowała się w wysokości maszyny. Zaraz też mówi: "3 na kursie i ścieżce", czyli bez informacji od załogi Tu-154M na bieżąco orientuje się, że samolot znajduje się w odległości 3 km od lotniska. - Czyli zna wysokość, bo inaczej powiedziałby tylko: "Na kursie". Nie mówi: "Kontrol wysoty", nie żąda od załogi kwitowania wysokości - wskazują lotnicy. Bardziej prawdopodobna wydaje się więc wersja druga, zakładająca posiadanie przez lotnisko w Smoleńsku radaru PAR. Jedno wiemy na pewno, a mianowicie, że w Smoleńsku nie było systemu nawigacyjnego ILS wspomagającego lądowanie samolotu w warunkach ograniczonej widoczności i niskiego zachmurzenia. O jego braku informował sam nawigator (8.30.01: "ILS niestety nie mamy"). Pozostaje więc pytanie, z jakiego wyposażenia korzystali rosyjscy kontrolerzy lotów i dlaczego ich zachowanie jest tak niespójne.
Lotnisko nie miało warunków do przyjęcia Tu-154M Nie mamy też danych, jakie dokładnie maszyny mogą być przyjmowane przez wojskowe lotnisko w Smoleńsku. Rosjanie opisali jego infrastrukturę bardzo lakonicznie, że "zostało zakwalifikowane do przyjmowania samolotów tej klasy co Jak-40 i Tu-154". Tymczasem jak podkreślają piloci PLL LOT, zdanie to jest jednym z najbardziej kuriozalnych w świetle zdarzeń, do jakich doszło w Smoleńsku. - Po pierwsze, niewiele jest "klas", czy też grup typów statków powietrznych, do których można zaliczyć samolot Tu-154 czy Jak-40. Obydwa to radzieckie samoloty trzysilnikowe, dolnopłaty. Dużo więcej je dzieli, niż łączy - chociażby wymagania techniczne - podkreślają rozmówcy "Naszego Dziennika". Ponad 100-tonowy tupolew potrzebuje ponad 5,5 razy więcej miejsca do wylądowania aniżeli o wiele lżejszy i krótszy Jak-40. Wymagania dla Tu-154M Lux to 2,5-kilometrowy pas, zaś dla mniejszego i bardziej zwinnego Jaka-40 wystarczy zaledwie 450 metrów, przy czym maszynę tę można posadzić nawet na pasie zieleni. To ogromna różnica. Na jakiej zasadzie Rosjanie twierdzą, że ich lotnisko jest przystosowane do obsługi wymagających tupolewów, skoro tamtejszy pas startowy o długości 2490 metrów jest krótszy niż podręcznikowe wytyczne dla dobiegu tego typu maszyny. Konia z rzędem temu, kto znajdzie kryterium łączące te samoloty w zamyśle MAK - mówią piloci. Największy jednak problem polega na tym, że we wspomnianym komunikacie nie uściślono, o jaką wersję Tu-154 chodzi. W przypadku bowiem Tu-154M dobieg samolotu wynosi - jak wspomniano - 2500 metrów. Natomiast już wersja podstawowa Tu-154 i powiększona Tu-154B posiadają dobieg odpowiednio 2060 i 2200 metrów. Tak więc tylko te samoloty - uwzględniając przepisowy zapas 10 proc. (jest to zabezpieczenie powszechnie stosowane w odniesieniu do prawie wszystkich parametrów w lotnictwie) - mogły być przyjęte przez lotnisko w Smoleńsku. Tu-154M już nie. - Chcielibyśmy się więc dowiedzieć, jaki przebieg miały wcześniejsze operacje lądowania Tu-154M na tym lotnisku - podkreślają nasi rozmówcy. Rządowy tupolew miał też pierwotnie zawieźć 7 kwietnia do Smoleńska premiera Donalda Tuska, jednak tuż przed wizytą poinformowano, że samolot miał awarię, w wyniku której do Smoleńska zamiast niego poleciały Jak-40 i CASA C-295. Marta Ziarnik

1. Smoleńscy kontrolerzy lotów kierowali polski samolot Tu-154M w tzw. kręgu w sposób nieprecyzyjny.

2. Kontrola lotów nie podała załodze prawidłowego kierunku pasa startowego ani kąta zniżania, mimo że według procedur wojskowych dla Siewiernego jest on niestandardowy i to na wieży spoczywa obowiązek jego podania.
3. Z komend sprowadzającego samolot kontrolera nie wynika sugestia kwitowania wysokości przez załogę i nie jest błędem załogi niekwitowanie wysokości. Wieża podawała, że są na "kursie i ścieżce", co w rozumieniu pilota świadczy o wystarczająco dobrej jakości sprzętu radiolokacyjnego, przy użyciu którego nie ma potrzeby kwitowania wysokości.
4. Wieża nie napomniała pilota o kwitowanie wysokości do momentu przedostatniej komendy: "Kantrol wysoty, gorizont!", na wysokości 30 m, a więc poniżej wysokości progu pasa startowego. Pilot nie ma obowiązku kwitowania wysokości.
5. Dewiacja ścieżki zniżania zaczęła się na wysokości 250-150 metrów. To z kolei doprowadziło do osiągnięcia prędkości zniżania 12 m/s, z której samolotu Tu-154M nie da się wyprowadzić.
6. Załoga nie mogła zejść świadomie poniżej wysokości pasa, ponieważ nie da się ustawić na panelu autopilota ABSU zniżania tak ostrego. Prędkość zniżania wynosiła 15 m/s względem wysokości pasa i 20-25 m/s względem terenu.
7. Lotnisko w Smoleńsku nie było prawdopodobnie przygotowane infrastrukturalnie na przyjęcie Tu-154M ze względu na długość pasa niezabezpieczającą samolotowi bezpiecznej drogi dobiegu.
8. Kontrola lotów nie była w stanie jednocześnie śledzić lotu dwóch samolotów, na co wskazuje brak jej odpowiedzi na komunikat samolotu oznaczonego w stenogramie MAK jako "Bort". Samolot powiadamia wieżę o wypuszczeniu podwozia (gotowość do lądowania), o zniżaniu się w kierunku wschodnim (drugi kierunek pasa był nieczynny, więc zniżaniu w kręgu), prosi o zezwolenie, kontroler nie odpowiada. Jest to sytuacja niespotykana.
9. Świadome podanie załodze przez kontrolera nieprawdziwych danych pogodowych nie ma precedensu w międzynarodowej praktyce lotniczej. MBZ

W poszukiwaniu zgody i prawdy Można mieć wrażenie, że główne hasło kampanii Bronisława Komorowskiego "Zgoda buduje" miało żywot tak długi, jak sama kampania wyborcza. Wpuszczony w maliny przez "Wyborczą", rozgrywającą od lat polskie tematy światopoglądowe według swoich oczekiwań, prezydent elekt wypowiedział się za przeniesieniem krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego w inne miejsce. Tym samym druh druhów zrobił niemiłą niespodziankę nie tylko młodym harcerzom, którzy przynieśli ten krzyż w to symboliczne miejsce, gdzie tysiące ludzi opłakiwało śmierć prezydenckiej pary Marii i Lecha Kaczyńskich oraz wszystkich pozostałych ofiar tragedii smoleńskiej. "Zgoda" wydaje się wątpliwa, gdyż pozostawienie krzyża w tym miejscu lub jego przeniesienie dzieli Polaków według racji religijnych i politycznych. Warto tu przypomnieć, że po wprowadzeniu stanu wojennego niedaleko tego miejsca, tuż przy kościele św. Anny, ludzie w sposób równie spontaniczny układali na ziemi kilkumetrowy krzyż z samych kwiatów. Każdej nocy komuniści krzyż ten likwidowali, ale już następnego dnia odradzał się ułożony z nowych kwiatów. Krzyż, przy którym modlono się i śpiewano religijne i patriotyczne pieśni, był reakcją na stan wojenny, na zamach dokonany na wolny Naród, oraz upamiętniał nieznaną wtedy liczbę ofiar stanu wojennego. Władza zdawała sobie sprawę z historycznej symboliki tego krzyża i odbierała go jako wymierzony przeciwko jej polityce "zgody i porozumienia narodowego". Podobnie zachowuje się dziś Platforma Obywatelska. Naczelny "Rzeczpospolitej" Paweł Lisicki podziela te racje: "bo w tym samym stopniu, w jakim [krzyż - przyp. W.R.] jest symbolem pamięci, jest też, a przynajmniej może się łatwo stać, symbolem politycznym. Znakiem rozpoznawczym dla ludzi, którzy są zwolennikami legendy Lecha Kaczyńskiego. Którzy porównują tragedię smoleńską z Katyniem i uważają, że ofiary katastrofy były poległymi". Autor protestuje przeciwko jakiemukolwiek porównywaniu "przypadkowej tragedii katastrofy smoleńskiej" z ofiarą życia zamordowanych w Katyniu i nie zgadza się na to, by krzyż stał się "narzędziem jednej partii", czyli "bardziej znakiem PiS niż PO". Dlatego, jego zdaniem, obecny prezydent ma prawo domagać się przeniesienia krzyża poza pałacowy dziedziniec. Dwie rzeczy zasmuciły mnie w tym wywodzie. Skąd autor wie, że ofiary katastrofy smoleńskiej nie były poległymi? To chyba ma wyjaśnić śledztwo, które nadal zakłada wszystkie ewentualności przyczyn katastrofy, w tym zamach, czyli umyślne spowodowanie wypadku. Czy już nie pamiętamy o tym, że po kilkudziesięciu latach od katastrofy gibraltarskiej doszło do ekshumacji ciała śp. gen. Władysława Sikorskiego? Przy czym organizatorzy tej akcji usilnie dążyli do potwierdzenia wersji zamachu na życie generała, wersji, która pasowała im szczególnie w kontekście udziału Polaków w tym zamachu. Drugie nieporozumienie to dzielenie ofiar na te spod znaku PiS i na te innych orientacji politycznych. To nieuzasadniony zarzut, gdyż stojąc pod krzyżem, czujemy przede wszystkim zwycięstwo życia nad śmiercią i dobra nad złem. Gdzie jest tu miejsce na analizę przynależności partyjnej? Tak na chrześcijaństwo nie powinno się patrzeć. I jeszcze jedno. Paweł Lisicki pisze: "Obrona krzyża zamyka ponownie partię Jarosława Kaczyńskiego w zaułku, z którego wydostała się w trakcie kampanii prezydenckiej. Przypomina o dawnym wizerunku Prawa i Sprawiedliwości jako ugrupowania nierozumiejącego współczesności, o ciasnych horyzontach, blisko związanego z Radiem Maryja". Słownictwo to wpisuje się, niestety, w język formacji, która rządziła Polską przez 45 lat i - jak widać - znajduje dziś kontynuację nie tylko w Platformie Obywatelskiej. Zawsze zdumiewa mnie pewność ludzi, którzy wiedzą, jak należy rozumieć współczesność, gdzie znajduje się zaułek, a gdzie agora i kto reprezentuje ciasne, a kto szerokie horyzonty. To nie buduje wśród Polaków atmosfery zgody. A wystarczyłoby trochę dobrej woli, aby się przekonać, że prawdziwy obraz Radia Maryja i bardzo wielu środowisk, w tym naukowych, skupionych wokół tej stacji oraz całkowicie współczesnej i nowoczesnej uczelni, jaką prowadzą Ojcowie Redemptoryści, jest na wskroś inny od obrazu lansowanego w głównych mediach. Niektórzy prawicowi publicyści już się o tym przekonali, a kolejne roczniki absolwentów uczelni założonej przez ojca Tadeusza Rydzyka bez problemu znajdują pracę, bo wraz z wykształceniem posiedli, tak potrzebne we współczesnym trudnym świecie, wartości, w tym tę podstawową - nie kłamać. Zobowiązanie wyborcze prezydenta elekta "Zgoda buduje", za sprawą kontrowersji wokół przeniesienia krzyża, zostało poddane poważnej próbie. Tym bardziej trzeba się otwarcie upominać o zgodę, porozumienie, o przyzwoitość w życiu publicznym, szczególnie w polityce, o poszanowanie uczuć religijnych, o mówienie prawdy. Nikt w Polsce nie powinien czuć się pokrzywdzony i dotknięty. Zgoda przy dobrej woli skonfliktowanych stron buduje, tak jak budują zgodę media, gdy są odpowiedzialne i kierują się prawdą. Wojciech Reszczyński

Zbigniew Lipiński: Równanie Kudryckiej (cz. 1) Czy wiesz, Czytelniku, że: 1 profesor równa się 2 doktorom, a 1 doktór 2 magistrom? Informujemy o tym nowym “naukowym” osiągnięciu rządu Donalda Tuska. Z pewnością ten rewelacyjny wkład w rozwój polskiej matematyki zostanie nazwany “równaniem Kudryckiej” – pisze Zbigniew Lipiński w Nr 27 tygodnika „Nasza Polska” z 7 lipca 2010 r. Nie, to nie żałosny żart, ale synteza art. 9a projektu nowelizacji “Ustawy o szkolnictwie wyższym” wysmażonego w Ministerstwie Szkolnictwa Wyższego i Nauki, którym kieruje Barbara Kudrycka. “Czemu nie pójść dalej: 2 licencjatów = 1 magister, 2 studentów = 1 licencjat, 2 maturzystów = 1 student itd. Konsekwentnie idąc w tym kierunku, można wyliczyć, że jednego profesora można zastąpić 256 przedszkolakami. Jest to teza równie uprawniona jak ta, że 2 doktorów dysponuje łączną wiedzą odpowiadającą wiedzy profesora” – szydzi z “równania Kudryckiej” Inicjatywa Obywatelska Instytutów PAN. Tej nowelizacji oraz uchwalonym już przez Sejm i podpisanym przez p.o. prezydenta Bronisława Komorowskiego ustawom o nauce poświęcona była konferencja w Krakowie zorganizowana 22 czerwca 2010 r. przez Krajową Sekcję Nauki NSZZ “Solidarność” oraz Porozumienie NSZZ “Solidarność” Uczelni Krakowa w siedzibie Instytutu Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Podczas konferencji prowadzonej przez szefa KSN prof. Edwarda Malca zabierali głos naukowcy i reprezentanci “Solidarności” kilku uczelni naszej starej stolicy: UJ, Akademii Górniczo-Hutniczej, Uniwersytetu Ekonomicznego oraz PAN i KSN.

Nie będą się PAN-oszyć Szkoły wyższe nie zostały jeszcze “załatwione” zapędami pożal-się-Boże reformatorskimi Kudryckiej et consortes (to dopiero przyszłość, choć niedaleka), ale Polska Akademia Nauk i pozauczelniane placówki naukowe doprowadzono do porządku (Tuskowego porządku – dodajmy). 30 kwietnia br. Sejm i Senat zakończyły prace nad ustawami dotyczącymi nauki polskiej, a to: o Narodowym Centrum Badań i Rozwoju, Narodowym Centrum Nauki, o instytutach badawczych, o PAN, o zasadach finansowanie nauki. Zostały one przekazane p.o. prezydentowi 4 maja. Osiem dni później naukowcy z 35 instytutów PAN wystąpili do Komorowskiego z listem otwartym, prosząc o bezpośrednią rozmowę i zawetowanie artykułu dotyczącego wynagrodzeń, które prowadzą do degradacji i tak niezwykle niskich wynagrodzeń w instytutach PAN. P.o. prezydenta nie udzielił odpowiedzi na list, uczonych nie zaprosił, a ustawy podpisał. No i słusznie, niech się jajogłowi nie PAN-oszą. “Naczalstwo łutsze znajet” – jak przekonywali urzędnicy carscy i sowieccy, a i “Ordnung muss sein”.

W tyle za Czechami i Słowenią Słusznie również dlatego, że owi jajogłowi mówią i piszą rzeczy nieprzyjemne dla władzy (co za potworny nietakt!). Okazuje się bowiem, że zapowiedziany przez Donalda Tuska wzrost nakładów na naukę i szkolnictwo wyższe do poziomu 2 proc. PKB w roku 2013 pozostał li tylko zapowiedzią. Będzie się przedstawiał “nieco” inaczej: z 0,36 proc. PKB w 2008 r. do oszałamiającego wskaźnika 0,42 w 2013 r. Tymczasem średni poziom finansowania nauki w Unii Europejskiej wynosi 1,9 proc. PKB, a dwóch krajach postkomunistycznych Czechach i Słowenii – odpowiednio 1,47 i 1,66, czyli 4,6 mniej niż u naszych południowych sąsiadów i czterokrotnie mniej niż w malutkim kraju byłej Jugosławii. Takie postawienie sprawy przez ustawodawcę ogranicza możliwość korzystania przez nasze placówki naukowe z grantów UE, nawet przy wnioskach o najwyższej randze naukowej, gdyż warunkiem uzyskania grantu unijnego jest wkład własny stanowiący 25 proc. wartości projektu. “I w ten oto sposób nasz kraj, wpłacając składkę do budżetu UE, dofinansowuje badania naukowe prowadzone w krajach znacznie od nas bogatszych” – zwracają uwagę naukowcy PAN. A z drugiej strony podliczają oni koszty “reform” przygotowanych przez Ministerstwo. Tak więc powołanie Narodowego Centrum Nauki kosztować będzie 24,5 mln zł, konsolidacja i reorganizacja majątku PAN – 25, 7 mln zł. “Inicjatywa” utrzymuje, że “tak wprowadzona reforma oznaczać może likwidację około połowy placówek naukowych w Polsce”, a generalnie ustawy “nie sprzyjają… poprawie sytuacji nauki w Polsce, lecz wręcz ją pogarszają”. Np. w 2010 r. Instytut Immunologii i Terapii Doświadczalnej PAN we Wrocławiu na całokształt działalności otrzymał 9,6 mln zł przy zatrudnieniu 198 osób, co daje średnio kwotę 4080 zł miesięcznie. Natomiast Narodowe Centrum Nauki tylko na wynagrodzenia dla pracowników (85 osób) otrzymało 8,5 mln zł, co daje średnią brutto ok. 8300 zł miesięcznie. Uczeni podkreślają, że nie dysponują danymi o wydatkach budżetowych związanych z innymi przedsięwzięciami “reformatorskimi”, takimi jak zmiany w Narodowym Centrum Badań i Rozwoju, działanie Komitetu Ewaluacji Jednostek Naukowych, przekształcanie, w tym prywatyzacja i likwidacja instytutów badawczych, powołanie Komitetu Polityki Naukowej. Przypuszczają, iż ten koszt rozrostu struktur biurokratycznych może okazać się o wiele wyższy niż szacowany przez Ministerstwo w 2008 r.

Mniej niż pomoc kuchenna Dramatycznie przedstawia się, a będzie tylko gorzej, sytuacja płacowa kadry naukowej zatrudnionej w strukturach PAN. Zapewnia to art. 104 ustawy o PAN, w którym czytamy: “Zasady wynagradzania pracowników instytutów określa się w zakładowych układach zbiorowych pracy albo zakładowych regulaminach wynagradzania”. W sytuacji narastającego kryzysu oraz spadku dochodów budżetu państwa – stwierdzają członkowie “Inicjatywy” – oznacza to drastyczne obniżenie płac naukowców, i tak żenujących. Już obecnie niektórzy profesorowie otrzymują wynagrodzenie zasadnicze wysokości 2770 zł brutto (!). Dla porównania: powiatowe urzędy pracy oferują sprzątaczce 2000 zł, kasjerowi – 2500 zł, a pomocy kuchennej 2800 zł brutto. Przypominają też: “Zastanawia również nierówność w traktowaniu pracowników naukowych PAN i pracowników uczelni publicznych zatrudnionych na analogicznych stanowiskach – na uczelniach obowiązuje bowiem zróżnicowana, zależna od stopnia naukowego ponadto zawierająca mechanizm waloryzowania, siatka płac”. Chociaż i tam waloryzacji nie było od dwóch lat. Aby jeszcze bardziej uczonych “ustawić do pionu”, ustawodawca znosi możliwość dodatkowego zatrudnienia pracowników naukowych. Zgodnie z art. 94 ustawy o PAN podjęcie dodatkowego zatrudnienia lub działalności gospodarczej przez pracowników naukowych bez zgody dyrektora instytutu grozi wypowiedzeniem pracy. Niby dyrektor może udzielić takiej zgody, ale musi on “przedstawić do wiadomości odpowiedniej rady kuratorów wydziału właściwego ze względu na specjalność naukową instytutu informację o pracownikach, o których mowa w ust. 3–6. Informacja ta jest uwzględniana przy ocenie instytutu, o której mowa w art. 28 ust. 4 pkt 1”. Teoretycznie może to i słuszne, tyle że ustawodawca nie wniknął w powody innych zajęć pracowników nauki, a pogarszając dodatkowo ich warunki finansowe, praktycznie zabrania im dorabiać. Pamiętajmy, iż “prawo nie działa wstecz”, więc grożą procesy ze strony tych, którzy podjęli działalność gospodarczą przed wejściem w życie tego zakazu. Istnieje też problem zgodności tego zapisu z Konstytucją, która zapewnia wolność działalności gospodarczej.

Ze specsłużbami w tle Naukowcy PAN wskazują też na inne zagrożenia wynikające z ustaw regulujących sprawy nauki. Tak więc zgodnie z art. 110 ustawy o PAN oraz art. 45 ustawy o instytutach badawczych “Stosunek pracy z mianowanym pracownikiem naukowym może być rozwiązany również z innych ważnych przyczyn po uzyskaniu zgody rady naukowej instytutu”. Pojęcie “inne ważne przyczyny” jest rozciągliwe i rozległe, ponieważ ustawodawca nie był uprzejmy ich wyłuszczyć. Komentując ten zapis, stwierdzają: “Istnieje więc poważne niebezpieczeństwo, że przepis ten będzie wykorzystywany w celu pozbycia się profesorów z różnych względów niewygodnych”. Ależ przecież o to chodzi, proszę Pań i Panów.

Czy losy dra Ratajczaka nic Wam nie mówią? Art. 24 ustawy o Narodowym Centrum Nauki głosi: “W szczególnych przypadkach Koordynator Dyscyplin, po zasięgnięciu opinii Zespołu Ekspertów, może dokonać zmian kolejności projektów badawczych na liście rankingowej. Koordynator Dyscyplin przedkłada Dyrektorowi do zatwierdzenia zmienioną listę rankingową wraz z pisemnym uzasadnieniem”. W rękach Koordynatorów Dyscyplin znajdzie się ogromna władza: to oni będą proponować wysokość środków na dany grant, oni też będą mogli zmieniać kolejność projektów badawczych na liście rankingowej. Pojęcie “w szczególnych przypadkach” jest całkowicie nieostre i pozostawia ogromne pole do nadużyć” – puentują ten zapis naukowcy PAN. A nadto zmiana kolejności na liście rankingowej może wpływać na los poszczególnych osób i całych jednostek badawczych, “ponieważ po reformie finansowanie badań odbywać się będzie niemal wyłącznie poprzez granty” – przypomina “Inicjatywa”. Przypomnijmy też art. 39 ustawy o instytutach badawczych: “Żołnierze zawodowi oraz funkcjonariusze służb podlegających ministrowi właściwemu ds. wewnętrznych mogą zostać oddelegowani do pełnienia służby w instytucie badawczym”. Ponieważ brak doprecyzowania, że dotyczy to instytutów pracujących dla obronności i bezpieczeństwa kraju, oznacza to, że do każdego instytutu mogą być oddelegowani pracownicy służb specjalnych. Skąd my to znamy? Na wspomnianej konferencji problematykę tę przedstawiał doc. dr Michał Kokowski z Instytutu Historii Nauki PAN. Natomiast materiały w tej sprawie oraz pytania do kandydatów na prezydenta prócz doc. Kokowskiego opracowali: prof. dr hab. Mieczysław Boguś (Instytut Parazytologii PAN), prof. dr hab. Janusz Boratyński (Instytut Immunologii i Terapii Doświadczalnej PAN), prof. dr hab. Andrzej Sawicki (Instytut Budownictwa Wodnego PAN), doc. dr hab. Marian Srebrny (Instytut Podstaw Informatyki PAN). Do projektu nowelizacji ustawy o szkolnictwie wyższym wrócę w następnym odcinku, gdzie m.in. rozwinę “równanie Kudryckiej”. Cdn. Zbigniew Lipiński

Unia Wolności jak bumerang Prezydent elekt Bronisław Komorowski, który wywodzi się z Unii Wolności, będzie budował swój obóz polityczny w oparciu o ludzi z tego środowiska Coraz więcej mówi się o ludziach, którzy będą tworzyć otoczenie nowego prezydenta Bronisława Komorowskiego. Obserwując kampanię wyborczą, skład komitetu poparcia dla kandydata PO, można dostrzec, że prezydent elekt wraca do osób, które poznał na początku swojej kariery politycznej, czyli do działaczy Unii Demokratycznej i następnie Unii Wolności. Formalnie Unia Wolności już nie istnieje, w 2005 r. została przekształcona w Partię Demokratyczną - demokraci.pl., ale czy rzeczywiście zniknęła na dobre ze sceny politycznej? Czy ludzie wywodzący się z tego środowiska nie mają wpływu na aktualny kształt polskiej polityki? Czy nieboszczka Unia Wolności, jak nazywają ją niektórzy publicyści, nie odradza się na polskiej scenie politycznej w kolejnych wcieleniach?

Unia Wolności – geneza Unia Wolności powstała 23 kwietnia 1994 r. na kongresie zjednoczeniowym w Warszawie w wyniku połączenia dwu ugrupowań: Unii Demokratycznej i Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Partie składowe UW funkcjonowały już od 1990 roku. Pierwsza z nich - Unia Demokratyczna, została powołana jako jednolite ugrupowanie po wyborach prezydenckich w 1990 r. przez wywodzące się z "Solidarności" środowiska wspierające kandydaturę na urząd prezydenta ówczesnego premiera Tadeusza Mazowieckiego. Powstanie UD było odpowiedzią na utworzenie latem tego roku Porozumienia Centrum. Partia była dość oryginalnym tworem, który grupował ludzi o różnych poglądach politycznych: od lewicowo-socjaldemokratycznych, przez liberalne i chadeckie, po liberalno-chrześcijańskie i konserwatywne. W 1992 r. UD znalazła się w opozycji do rządu Jana Olszewskiego, w tym czasie rozpoczęła również bliską współpracę z Kongresem Liberalno-Demokratycznym wywodzącym się z gdańskiego środowiska młodych liberałów. Kongresowi przewodzili m.in. Donald Tusk, Jan Krzysztof Bielecki, Janusz Lewandowski. Krótko liberałowie wchodzili w skład kierowanego przez braci Kaczyńskich Porozumienia Centrum, które stanowiło wtedy luźną federację różnych nurtów politycznych. KLD, podobnie jak środowisko PC, poparł kandydaturę Lecha Wałęsy na prezydenta. Drogi Kongresu i PC rozeszły się w momencie przekształcenia tego ostatniego w jednolitą partię o chadeckiej orientacji. W Sejmie I kadencji liberałowie obsadzili 37 mandatów, stanęli w opozycji do gabinetu Jana Olszewskiego, zaś w rządzie Hanny Suchockiej otrzymali cztery teki ministerialne. W wyborach parlamentarnych w 1993 r. politycy KLD ponieśli klęskę, nie udało się im nawet przekroczyć 5-procentowego progu wyborczego i tym samym znaleźli się poza Sejmem. Obawiając się marginalizacji, przywódcy Kongresu zdecydowali się w kwietniu 1994 r. na zjednoczenie z Unią Demokratyczną. W wyniku fuzji powstała Unia Wolności. Na pierwszego jej przewodniczącego został wybrany dotychczasowy lider UD Tadeusz Mazowiecki, a jego zastępcą - szef KLD Donald Tusk.

Unia Wolności – dekompozycja W styczniu 1997 r. UW opuściła grupa działaczy, m.in. Jan Maria Rokita i Bronisław Komorowski, którzy utworzyli następnie Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe. W wyniku wewnątrzpartyjnych wyborów w grudniu 2000 r. nowym przewodniczącym UW został Bronisław Geremek, który pokonał Donalda Tuska. Reakcją na to było odejście z partii części jej członków, wywodzących się głównie z dawnego KLD, a potem współtworzących Platformę Obywatelską. Rozpoczęto starania w celu powołania nowego ugrupowania. Inicjatorami przedsięwzięcia było trzech polityków - Donald Tusk, Maciej Płażyński oraz Andrzej Olechowski. W Hali Olivia w Gdańsku odbył się zjazd założycielski nowego ugrupowania - Platformy Obywatelskiej, łączącej część działaczy AWS skupionych wokół Płażyńskiego, ludzi zaangażowanych w kampanię wyborczą Olechowskiego oraz zwolenników Tuska z UW. Pomysłodawców nowej partii zaczęto określać mianem "trzech tenorów". Unia straciła większość działaczy młodzieżówki, która wypowiedziała umowę stowarzyszeniową z UW i zaangażowała się w organizowanie Platformy. Nowa partia, w założeniu jej liderów, miała być ugrupowaniem nowoczesnym, o nastawieniu proeuropejskim, pozbawionym "nadęcia" i "salonowości" Unii Wolności. Wielu polityków Platformy pamiętało metody rządzenia partią stosowane przez Bronisława Geremka. Pisano wtedy, że "zachował się on jak 'mały dyktatorek', który chciał Tuskowi i innym liberałom dobitnie pokazać, kto tu rządzi".

Unia Wolności – powrót Tymczasem w ostatnich miesiącach coraz więcej ludzi z dawnej Unii Wolności czy funkcjonującej obecnie Partii Demokratycznej dołącza do ugrupowania Donalda Tuska. Naturalną skłonność do współpracy z ludźmi z UD i UW ma prezydent elekt Bronisław Komorowski, który sam wywodzi się z tego środowiska i w oparciu o dawnych znajomych będzie budował nowy obóz polityczny, być może konkurencyjny dla związanej z Tuskiem części Platformy. Przykładem tego jest mianowanie Jacka Michałowskiego szefem Kancelarii Prezydenta po śmierci Władysława Stasiaka w katastrofie pod Katyniem, a także symboliczne zwrócenie się Komorowskiego podczas wieczoru wyborczego ze szczególnymi podziękowaniami do Władysława Bartoszewskiego i Tadeusza Mazowieckiego. Tego ostatniego prezydent elekt uważa za swego politycznego nauczyciela. Obserwując przebieg ostatniej kampanii prezydenckiej, a także powyborczy krajobraz ma się nieodparte wrażenie, że coraz częściej zamiast nowej, "postępowej" Platformy można dostrzec starą, ale nadal czynną Unię Wolności. Dr Ewa Rzeczkowska

KTO ODDAŁ ŚLEDZTWO ROSJANOM? rozmowa z mecenasem Stefanem Hamburą "Odbyła się rozmowa między premierem Tuskiem a premierem Putinem i prezydentem Miedwiediewem. Ten ostatni zapewnił, że prokuratorzy polscy i rosyjscy będą prowadzili wspólne śledztwo. Dla mnie to kluczowe stwierdzenie." Z mecenasem Stefanem Hamburą, pełnomocnikiem Janusza Walentynowicza i Andrzeja Melaka, rozmawia Rafał Kotomski ("Gazeta Polska").Co według pana ma podstawowe znaczenie dla wyjaśnienia smoleńskiej tragedii? Z protokołu przesłuchania Edmunda Klicha przed podkomisją Sejmowej Komisji Infrastruktury wynika, że przez pierwsze trzy dni śledztwo prowadziła wspólnie strona polska i rosyjska. Później zostało ono oddane w całości w ręce rosyjskie. Według mnie jest to podstawowa kwestia, która powinna zostać wyjaśniona. 
Polska prokuratura i inne służby stały się petentem Rosjan.  Tak, bo od tamtej chwili strona polska może tylko prosić. 
Z próśb niewiele wynika. Polscy prokuratorzy wojskowi bezradnie przyznają, że Rosjanie wciąż nie udostępnili najbardziej kluczowych dowodów w śledztwie. Sam prokurator generalny Andrzej Seremet przyznał niedawno w wywiadzie telewizyjnym, że brakuje materiałów dowodowych. Potwierdził też, że o pomoc prawną zwrócono się do Stanów Zjednoczonych. To rzeczywiście pokazuje bezradność strony polskiej w dochodzeniu do prawdy. Z mediów dowiadujemy się, że są sprzeczności w zeznaniach rosyjskich kontrolerów lotu i wypowiedziami pilotów wojskowego Jaka. Brakuje kilkunastu sekund w przegranych zapisach czarnej skrzynki. Całe dotychczasowe śledztwo nie napawa optymizmem. 
We wnioskach dowodowych do prokuratury za kluczową uznaje pan rozmowę polskiego premiera z Putinem i Miedwiediewem jeszcze przed odlotem na miejsce tragicznej katastrofy. Zadziwiające, że deklaracje o wspólnym śledztwie, które wtedy padły ze strony Rosjan, umknęły uwadze polskiej opinii publicznej. Przeglądając internetową stronę Kancelarii Premiera, znalazłem notatkę z 10 kwietnia. Wynika z niej, że przed odlotem premiera na miejsce katastrofy odbył on rozmowę z premierem Putinem i prezydentem Miedwiediewem. Ten ostatni zapewnił, że prokuratorzy polscy i rosyjscy będą prowadzili wspólne śledztwo. Dla mnie to kluczowe stwierdzenie. Jest potwierdzeniem polsko-rosyjskiego porozumienia z 1993 r. w sprawie ruchu lotniczego wojskowych statków powietrznych. I prezydent Miedwiediew prawdopodobnie to porozumienie potwierdził. Byłoby dziwne, gdyby premier Tusk o nim nie wiedział – świadczyłoby to o opłakanym stanie ministerstw i pracujących tam urzędników. Obowiązkiem premiera jest zasięgnięcie informacji o stanie prawnym przed tak ważną rozmową z władzami Rosji. 
Nawet zakładając dobrą wolę premiera, niektórzy politycy stwierdzili, że do Smoleńska po katastrofie poleciał nieprzygotowany. Tym bardziej nie mógł być przygotowany w czasie rozmowy telefonicznej prowadzonej jeszcze w kraju. Gdyby tak było, świadczyłoby bardzo źle o profesjonalizmie premiera i rządu. Aż mi się w to nie chce wierzyć… Ale nawet jeśli polska i rosyjska strona w momencie tych rozmów nie miała pełnej wiedzy na temat porozumienia z 1993 r., to zapewnienie prezydenta Miedwiediewa o wspólnym śledztwie jest zawartą ad hoc nową umową. I premier Tusk lecąc do Smoleńska, musiał o tym wiedzieć. Bo faktycznie obowiązywało już nowe porozumienie w sprawie wspólnego polsko-rosyjskiego śledztwa.
Powiedzmy to wyraźnie: czy słowną deklarację Miedwiediewa z 10 kwietnia można traktować w kategoriach prawa międzynarodowego? Oczywiście. W prawie międzynarodowym istnieje wiele środków i możliwe jest zawieranie umów ad hoc. Zapewnienie o wspólnym śledztwie i przyjęcie go, czyli nieodrzucenie, jest polsko-rosyjską umową. 
Rozmawiał premier, ale nie on w tym czasie był głową państwa. Obowiązki po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego przejął już ówczesny marszałek Sejmu, Bronisław Komorowski. Wniósł pan do prokuratury również o jego przesłuchanie. Musimy się dowiedzieć, kto ze strony polskiej podjął decyzję, by po trzech dniach oddać śledztwo Rosjanom. Kto odstąpił od porozumienia z 10 kwietnia 2010 r. I nikt nie może się od tej sprawy odżegnywać, bo notatka o porozumieniu była na stronie Kancelarii Premiera. Zatem wiedza na ten temat była pełna. 
Pańskie wnioski o przesłuchanie premiera Tuska i prezydenta elekta spotkały się z dużym zainteresowaniem internautów. W ciągu kilkunastu godzin po umieszczeniu wniosków w internecie zapoznały się z nimi tysiące osób. Stąd mój apel do wszystkich ludzi dobrej woli, by zajęli się sprawą smoleńskiej katastrofy. Przede wszystkim naukowcy z wielu dziedzin, bo mamy w tej kwestii jeszcze wiele do zrobienia. Mam nadzieję, że otrzymamy też pomoc fachowców-prawników badających katastrofy lotnicze. Warto, by wsparli np. Stowarzyszenie Rodzin Katyń 2010. Ta sprawa jest wyzwaniem nie tylko dla polskich naukowców. 
Stowarzyszenie Rodzin Katyń 2010 wzywa obywateli innych krajów do działań na rzecz wyjaśnienia tragedii. To dla mnie smutne i rozczarowujące, że rodziny są zmuszone szukać pomocy u obywateli innych krajów. Obowiązkiem polskich władz na każdym szczeblu powinno być wyjaśnienie, co było powodem tragedii. Widać jednak, że rodziny ofiar coraz mniej na to liczą. 
Często się zdarza, że o prawdę trzeba walczyć. Ale paradoksalne wydaje się to, że ludzie, którzy domagają się wyjaśnienia tragedii, są odsądzani od czci i wiary. To straszny paradoks. Zastanawiam się, czy nie pokazuje to pewnej „abdykacji” polskich władz i polskiego państwa. Czy po tej katastrofie normalny obywatel może się czuć w Polsce bezpiecznie i wierzyć w instytucję państwa prawa? Jeżeli śmierć pierwszego obywatela RP, ministrów, parlamentarzystów sprawia, że część opinii publicznej urządza nagonkę na dochodzących prawdy, to zastanawiam się, jak może oceniać funkcjonowanie państwa przeciętny polski obywatel.  

Jak ocenia pan szansę apeli o międzynarodowe śledztwo? Wystosował je Ruch 10 Kwietnia, a parę dni temu Stowarzyszenie Rodzin Katyń 2010. Coś w tej sprawie się ruszyło. Mamy też apel amerykańskiego kongresmena Petera Kinga. Rodziny ofiar rzeczywiście starają się umiędzynarodowić sprawę i trudno im się dziwić. Przebieg śledztwa może wywoływać uzasadnione obawy, że sprawy nie zostaną do końca wyjaśnione z należytą starannością. Rozmawiając z ludźmi, często widzę brak zaufania do funkcjonowania państwa prawa i wymiaru sprawiedliwości w Polsce. Wiele osób szuka zadośćuczynienia przed trybunałem w Strasburgu. Szybkie i sprawne śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej mogło pokazać, że coś się w Polsce zmieniło. Niestety, stało się inaczej. 
I przekonanie, że w Polsce nie da się dojść sprawiedliwości, jeszcze się utrwaliło. Czy jako pełnomocnik rodzin ofiar katastrofy ma pan dostateczny dostęp do materiałów polskiego śledztwa? Powołując się na publiczne wystąpienia polskich prokuratorów, mogę tylko wyrazić zdziwienie, że najważniejsze dowody tak długo z Rosji spływają. Nie wiem, dlaczego są tam wciąż przetrzymywane czarne skrzynki, a wrak samolotu nie został dostatecznie zabezpieczony. Na zachodzie Europy miejsca katastrof bada się metr po metrze, z aptekarską dokładnością. 
O niechlujnym traktowaniu dowodów i sposobie zabezpieczenia przez Rosjan miejsca tragedii krążą już legendy… Dla śledztwa najbardziej liczą się pierwsze godziny i dni! Znów powrócę do wątku oddania śledztwa w ręce rosyjskie, bo dla mnie jest to sprawa absolutnie kluczowa. Powtarzam: jak można było, po zapewnieniu prezydenta Miedwiediewa, oddać takie śledztwo? Wszystko, co stało się potem, cały przebieg dochodzenia, to tylko konsekwencje tej decyzji. Musimy się dowiedzieć, kto wypowiedział polsko-rosyjską umowę z 10 kwietnia 2010 r. Premier Tusk? Pełniący obowiązki prezydenta Komorowski? Czy może ktoś inny? Czy to była decyzja dobrowolna, czy podjęta pod naciskiem? Czym kierowały się te osoby? 

Wrócę jeszcze do rodzin ofiar smoleńskiej tragedii. Czy przewiduje pan, że dojdzie do ekshumacji zwłok osób, które zginęły? Według mnie jesteśmy coraz bliżej pierwszych wniosków o ekshumację. Po tym, jak z Moskwy przysłano ubranie byłego wicepremiera Przemysława Gosiewskiego, coraz więcej osób zadaje sobie pytanie, czy rzeczywiście w trumnach znajdowały się właściwe szczątki. Czy sprawa z ubraniem śp. pana Gosiewskiego to wierzchołek góry lodowej? Dziwi mnie, że w Moskwie wydano absolutny zakaz otwierania trumien. Powoływano się na prawo rosyjskie. Ale pytam: czy prawo rosyjskie obowiązuje nadal w Polsce?  
Rząd chwali się w mediach, że wydał ponad 9 mln zł na pomoc dla rodzin ofiar katastrofy. Ale doradca premiera Michał Boni miał namawiać rodziny do odstąpienia od starań o odszkodowanie. Sądzę, że na obecnym etapie sprawa odszkodowań jest dla rodzin drugorzędna. Najważniejsze jest dotarcie do prawdy. Chociaż ewentualne roszczenia są sprawą normalną i stygmatyzowanie rodzin z tego powodu jest niedopuszczalne. Jeśli do tego dojdzie, nie zdziwiłbym się, gdyby wszystkie rodziny ofiar poszukały sprawiedliwości w Strasburgu. Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Polska jest członkiem Unii Europejskiej, musi wywiązywać się ze swoich traktatowych zobowiązań i traktować obywateli podmiotowo.  
Prokuratura postanowiła odrzucić pana wniosek o przesłuchanie Tuska i Komorowskiego. Dowiedziałem się o tym z mediów, ale nie dostałem jeszcze żadnej decyzji. Kiedy takową otrzymam, zadecyduję o dalszych krokach. 

STRATEGIA NOŻYCZEK W grudniu ubiegłego roku, w wywiadzie dla TVN Bronisław Komorowski zadeklarował:Chciałbym skrócić zły okres prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Okres konfliktu i braku współpracy z rządem. – i dodał – „Ten słynny meldunek: "Panie prezesie melduję wykonanie zadania", zaciążył nad całą prezydenturą”. Gdy pragnieniu Bronisława K. stało się zadość i wkrótce on sam obejmie miejsce zabitego w Smoleńsku prezydenta, warto się zastanowić : jaka będzie prezydentura Komorowskiego i czego możemy się spodziewać po pierwszych decyzjach elekta? Odpowiedź na to pytanie nie jest łatwa, ponieważ nie sposób znaleźć w polskiej polityce bardziej skrajny przypadek, w którym werbalne deklaracje byłyby tak dalece sprzeczne z praktyką działania, jak casus Bronisława K. To zatem, co mówi ten człowiek rzadko odpowiada temu, co robi, a jeszcze rzadziej temu, co naprawdę myśli. Kto jeszcze pamięta, że ów „mąż stanu” w marcu 2009 roku pytany o zastąpienie kandydatury prezydenckiej Donalda Tuska, żarliwie deklarował: „Nie dam się wmontować w sytuację, w której będę kontrkandydatem Tuska”.? I twierdził: „tylko wariat albo kanalia mógłby chcieć osłabiać szanse kandydata z tak dużym poparciem jak Donald Tusk”. Gdy w lutym 2010 Komorowski już oficjalnie wszedł w miejsce kandydata Tuska, (dla którego poparcie było równie wysokie jak w marcu 2009) można było zapytać – kto z osób decydujących o zmianie kandydata PO zasłużył na miano wariata lub kanalii? Podobnie rzecz się ma z „programem” prezydentury Bronisława K. Nie przypadkiem, przez cały okres kampanii prezydenckiej kandydat PO posługiwał się wyłącznie propagandowymi banałami, z których „Zgoda buduje” urasta do symbolu jego cynicznej hipokryzji. Sytuacja ta wyraźnie wskazywała, że nie istnieje żaden własny program prezydentury Komorowskiego, a jej cele będą wyznaczane doraźnymi potrzebami środowiska politycznego stojącego za kandydatem. Warto byłoby pamiętać, że po zamianie kandydatury Donald Tusk wyraźnie sugerował, że celem PO ma być słaba prezydentura, w której urząd ten (zwłaszcza w kontekście planowanych zmian w konstytucji) byłby wykonawcą poleceń centrum rządowego, a co najwyżej jego przedstawicielem. W tej koncepcji, miał to być tandem z bezsprzeczną dominacją premiera.

Taka wizja była sprzeczna z ambicjami Komorowskiego, który widział w prezydencie silny i niezależny ośrodek władzy, o realnych i mocnych uprawnieniach. W tej koncepcji nie było miejsca na sprowadzenie prezydenta do roli pomocnika i reprezentanta szefa rządu. Na początku kwietnia Komorowski złożył ważną deklarację: „Ja uważam, że w polityce wszelkie takie magiczne niby słowa o braterstwie, o przyjaźni i o miłości według mnie są nie na miejscu, bo stanowią pewien dysonans do tego, co jest treścią polityki.[...] Ale ja nigdy nie byłem podległy. Na tym podlega właśnie niezrozumienie istoty relacji między mną, a Donaldem Tuskiem. To zawsze były relacje partnerskie.” Patrząc na pierwsze decyzje Bronisława K. po wygranych wyborach prezydenckich, można byłoby uważać, że mamy do czynienia z „wybiciem na niezależność” i procesem, w którym partyjny kandydat Platformy próbuje uwolnić się spod kurateli Donalda Tuska. W ten sposób media przedstawiają kontekst decyzji o powołaniu Jana Dworaka i Krzysztofa Lufta do KRRiT, nagłaśniając fakt, że kandydatura Lufta była autorskim pomysłem prezydenta elekta. Decyzja ta, podjęta w ostatnim dniu urzędowania Komorowskiego na stanowisku marszałka Sejmu miałaby rzekomo „burzyć plany PO”, która wcześniej już uzgodniła z PSL i SLD obsadę KRRiT i zatwierdziła nowy układ w mediach. Nikt jednak nie wskazał, na czym miałoby polegać owo „burzenie”, skoro Dworak i Luft to ludzie od lat związani z PO. Ten pierwszy był członkiem partii do roku 2004, do czasu gdy objął posadę prezesa TVP, ten drugi zaś zrezygnował z członkostwa w Platformie dopiero w roku 2008, gdy został szefem biura prasowego Sejmu. Obaj do dnia nominacji służyli swojej partii i trudno nazwać ich inaczej jak „ludźmi PO”. Obsadzenie nimi wakujących stanowisk w Krajowej Radzie leży w sposób oczywisty w interesie Platformy i jest częścią projektu zawłaszczenia mediów publicznych przez tę partię. Nominacja dokonana przez Komorowskiego, jest, co najwyżej kolejnym przykładem hipokryzji tego człowieka, który jeszcze przed miesiącem perorował o potrzebie „odpolitycznienia władztwa w mediach publicznych". . Gdy w połowie czerwca Sejm i Senat odrzuciły sprawozdanie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji za ubiegły rok, ówczesny marszałek zapewnił, że Platforma "nie chce przejąć mediów publicznych, ani ich likwidować”. Czemu zatem służą dywagacje medialnych mędrków, wieszczących rzekomą niezależność Komorowskiego od partii, która stworzyła i wylansowała tę postać? Czy rzeczywiście można wierzyć, by Bronisław K. był zdolny do samodzielnego sprawowania urzędu prezydenta? Pierwszym celem takich niewiarygodnych tez wydają się względy propagandowe. Mamy przecież do czynienia z człowiekiem, który od zawsze stawiał zarzut „upartyjnienia” prezydentury Lecha Kaczyńskiego, upatrując w żartobliwym „meldunku” o wykonaniu zadania rzeczywisty zamiar prezydenta. To Komorowski w listopadzie 2009 roku wyznał: „Póki jest ten prezydent, nie da się dobrze rządzić” i nazwał Lecha Kaczyńskiego „wielkim i skutecznym hamulcowym”, obarczając go odpowiedzialnością za brak reform. Zdaniem Komorowskiego „dobre rządzenie” dopiero wówczas miało być możliwe, „gdy nowym prezydentem zostanie ktoś, kto będzie wspierał modernizację Polski i brał na siebie cząstkę odpowiedzialności za trudne decyzje”. W interesie samego Bronisława K. i stojącej za nim grupy rządzącej leży więc stworzenie takiego obrazu nowej prezydentury, który można by przeciwstawić medialnemu wizerunkowi Lecha Kaczyńskiego – rzekomo uzależnionego i lojalnego wobec PiS-u. Druga przesłanka jest bardziej złożona i by ją wskazać, warto odwołać się do opisanych w książce Anatolija Golicyna „Nowe kłamstwa w miejsce starych, komunistyczna strategia podstępu i dezinformacji” taktyk sowieckiej dezinformacji. Chodzi o metodę, którą Golicyn nazywa „strategią nożyczek”, wskazując na przykład zaplanowanego i precyzyjnie przeprowadzonego rzekomego rozłamu chińsko-sowieckiego, który umożliwił w praktyce tym dwóm komunistycznym potęgom pomyślne prowadzenie podwójnej polityki zagranicznej, w ścisłym wzajemnym skoordynowaniu, niedostrzegalnym dla państw Zachodu. W kontekście psychologicznym, można tę strategię porównać do znanej koncepcji „dobrego i złego gliniarza”, w której jeden gra przysłowiowym „kijem”, drugi zaś oferuje „marchewkę”, a delikwent ma być przekonany, że ten „dobry” działa w jego interesie. Można się spodziewać, że prezydentura Komorowskiego będzie rozgrywana według takich właśnie zasad, przy zastosowaniu ukrytej „strategii nożyczek”. Jest to koncepcja niezwykle korzystna dla ludzi samej Platformy i środowisk stojących na jej zapleczu. Pozwala bowiem na usprawiedliwianie niepopularnych decyzji czy tuszowanie nieróbstwa i błędów, poprzez rozgrywanie rzekomych konfliktów na linii Pałac Prezydencki – rząd. Mając w ręku wszystkie, najważniejsze narzędzia władzy, środowiska te nie mogą przecież forsować obrazu monolitu, który mógłby zostać wykorzystany przez opozycję do rozliczania grupy rządzącej z wyborczych obietnic. O wiele korzystniejsze jest stworzenie mitu o dwóch, niezależnych, a czasem skonfliktowanych ośrodkach czy generowanie rzekomych sporów. Czasem więc „dobrym gliniarzem” będzie Bronisław K. broniąc np. darmowych świadczeń zdrowotnych, innym razem Donald Tusk, proponując korzystne dla społeczeństwa rozwiązania i nie mogąc ich wprowadzić z powodu sprzeciwu prezydenta. Pomiędzy tak działającymi „nożycami” znajdzie się nieświadome gry społeczeństwo, skazane na oceny funkcyjnych mediów. Ponieważ najbliższym celem Platformy jest wygranie przyszłorocznych wyborów parlamentarnych, do tego czasu można się spodziewać gry na „niezależną” lecz złą prezydenturę Komorowskiego, na której tle będą punktowane rzekome osiągnięcia rządu. Gdy cel zostanie osiągnięty, pozostanie jeszcze 4 lata na budowanie pozycji prezydenta - tak, by zapewnić mu reelekcję. Rozgrywanie rzekomych antynomii w interesie grupy rządzącej nie jest niczym nowym w strategii sprawowania władzy. Na tej samej zasadzie stworzono mitologię „twardogłowych” i „liberalnych” komunistów, by po zamordowaniu księdza Jerzego posłużyć się fałszywą tezą o prowokacji tych pierwszych wobec „liberałów” Jaruzelskiego i Kiszczaka i otworzyć drogę do „historycznego kompromisu” z wyselekcjonowaną opozycją. Istota „strategii nożyczek” sprowadza się zawsze do pozorowania rozbieżnych sytuacji, generowania sztucznych konfliktów i pozorowanej gry „dobra” ze „złem”. Końcowy efekt jest zawsze korzystny dla globalnych interesów grupy rządzącej. Myślę, że jedyną, autentyczną decyzją Bronisława K ., podjętą otwarcie w ramach wspólnego interesu środowiska Platformy była zapowiedź usunięcia krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego i tę decyzję należy uważać za wyznacznik przyszłej prezydentury. Kumulują się w niej wszystkie lęki ale też dążenia środowiska, które doprowadziło do zastawienia „pułapki smoleńskiej”, a z ukrywania prawdy o tragedii i pamięci o jej ofiarach uczyniło swoją „rację stanu”, sprzężoną z interesem putinowskiej Rosji.

Symbolika tej decyzji, nawiązującej do najgorszych tradycji totalitarnych wyraźnie wskazuje, w jakim obszarze „nożyce” tej prezydentury mają przeciąć Polskę. Ścios


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
223 403587380
222 i 223, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
arkusz WOS poziom r rok 2007 223
223 B8 4 A W04 zestawienie slus Nieznany
223 B8 4 A W09 wykaz drobnych e Nieznany
223 Manuskrypt przetrwania
07 223 1655 PRAWO ZAMÓWIEŃ PUBLICZNYCH
metodologia 218 223
!223 Elementy Cewkiid 502 Nieznany (2)
GW 223 GW 07 prezentacja
Anastasi, Urbina, Testy Psychologiczne,18 27, 122 223, 448 492(1)
MAKIJAŻ 223 AISHWARYA RAI
NORCOM Dz U 2004 223 2261 rozp opłaty w SKP 2009 10 07
213 223
credit card visa hack ucam cl tr 560 [223 kb www netz ru] www!osiolek!com ACAXYQUJ6LJYAEVJKHBMLT2XNT
223
223
kk, ART 223 KK, 2001

więcej podobnych podstron