122

Kryzys głodu i otyłości W Rzymie odbędzie się wkrótce spotkanie u szczytu ONZ w sprawie problemu głodu na świecie. W USA jest stare protestanckie powiedzenie, że: „jeżeli jesteś biedny i głodny, to jest prawdopodobnie twoja własna wina.” Faktycznie blisko 50 milionów Amerykanów, czyli jedna siódma ludności, często niedojadała w 2008 roku z powodu braku pieniędzy, według raportu ministerstwa rolnictwa w Waszyngtonie. Raport ten wydano w poniedziałek 16go listopada, 2009. Jest to największa ilość głodujących Amerykanów od czasu, kiedy rząd federalny ogłasza sprawdziany stanu głodu USA. Ten stan rzeczy opisuje Raj Patel w swoich książkach: „Wyżarci i Niedożywieni: Rynek, Władza i Skryta Walka o Żywność na Świecie” oraz „Wartość Niczego,” („Stuffed and Starved: Markets, Power and the Hidden Battle for Word’s Food System” oraz „The Value of Nothing.” Autor Raj Patel, były pracownik Banku Światowego, Światowej Organizacji Handlu i Narodów Zjednoczonych, weźmie udział na obecnie zbierającym się w Rzymie spotkaniu zwołanym w celu walki z głodem. Niestety żaden z przywódców najbogatszych państw na świece nie przyjechał na to spotkanie do Rzymu. Ceny żywności ostatnio bardzo wzrosły na świecie i spowodowały zagrożenie światowym kryzysem głodu. W całej Afryce mają miejsce rozruchy z powodu braku żywności, zwłaszca w Cameroon, Ivory Coast, Mauritnia i w Senegalu. W Afryce Zachodniej ceny żywności wzrosły o 50%, a w Sierra Leone o 300%. W USA ceny zboża, kukurydzy i ryżu poszły w górę o 41% w czasie ostatnich sześciu miesięcy. Ministrowie finansów państw afrykańskich wydali ostrzeżenie, że wzrost cen żywności zagraża pokojowi i bezpiecznemu rozwojowi Afryki. Podobne ostrzeżenia wydano w Kambodży, Indonezji, Egipcie i w Haiti, gdzie w Port-o-Prince życie straciło pięć osób w rozruchach spowodowanych wzrostem cen ryżu, fasoli i owoców o 50%. W październiku 2008 Światowy Program Żywnościowy przy ONZ zwrócił się do rządów państw zamożnych o dodatkową pomoc w wysokości 500 milionów dolarów. Stało się to w czasie, kiedy rząd prezydenta Bush’a obniżył wpłaty USA na ten cel z powodu wzrostu cen żywności w USA. Wzrost ten był spowodowany spadkiem dochodów rządu w Waszyngtonie o 120 milionów dolarów. Stało się to z powodu złej pogody w czasie zbiorów. Według Patel’a obecnie rośnie spożycie kukurydzy na paliwo, kosztem podaży żywności. Dzieje się to w imię niezależności od importu paliwa. Jednocześnie ze wzrostem zapotrzebowania na mięso, rośnie zapotrzebowanie na ziarno jako paszę dla zwierzą. Dzieje się to kosztem żywności ubogich mas ludzi na świecie. Wielokrotnie więcej ludzi można nakarmić bezpośrednio zbożem lub kukurydzą, niż mięsem z bydła karmionego tą samą ilością ziarna. Cena ziarna idzie w górę w miarę wzrostu cen importowanego paliwa. W tej sytuacji następuje wzrost cen żywności ponad możliwości kupna przez najbiedniejszych ludzi na świecie. Wielcy producenci zboża korzystają z rynku na przetwarzanie ziarna na paliwo w dużej mierze dzięki państwowym subsydiom rolniczym. Według Patel’a jest to absurdalna sytuacja, ponieważ jeżeli chodzi o odchody dwutlenku węgla do atmosfery wynikające z produkcji etanolu plus ze spalania etanolu jako paliwo w samochodach, to w wyniku, sumaryczne zatrucie powietrza dwutlenkiem węgla jest większe, niż zatrucie przez spalanie benzyny w samochodach. Tak, więc taka strategia oszczędzania importowanego paliwa za pomocą produkcji paliwa z kukurydzy, trzciny cukrowej, etc. nie ma sensu. Ironią losu naszych czasów jest fakt, że, podczas gdy na świecie głoduje 800 milionów ludzi, w tym samym czasie, tysiąc milionów ludzi cierpi z powodu nadwagi. W USA jest największy procent ludności przetłuszczonej na świecie. Tylko trzech na dziesięciu Amerykanów ma normalną wagę. Wśród ludności USA nadwaga idzie w parze z głodem. Dzieje się tak w wielu państwach. Nawet na ulicach Polski zaczynają pojawiać się potwory przetłuszczone, tak jak to jest nagminne w USA, gdzie nadwaga nie jest już objawem bogactwa tak jak to było dawniej. Obecnie przetwórcy żywności kupują produkty jak najtaniej od producentów i następnie dostarczają na rynek wysoko kalorycznie jedzenie dla ludności miejskiej. W USA doszło do takiej sytuacji, że wśród ubogich, są ludzie o rażącej nadwadze obok ludzi głodnych. Jednocześnie można zaobserwować, że im mniejszy dochód ma rodzina, tym jest bardziej prawdopodobne, że członkowie tej rodziny cierpią z powodu nadwagi. Dla wielu w USA jedzenie jest najłatwiej dostępną przyjemnością W ramach wolnego rynku, USA wywiera nacisk na kraje trzeciego świata, żeby obniżały cło na import żywności tak, że cena importowanej żywności jest często niższa niż cena żywności wyprodukowanej przez miejscowych rolników. Państwa trzeciego świata są zmuszane za pomocą narzucania im wolnego rynku, do obniżania ceł ustalonych w celu obrony własnych rolników. Tylko Południowa Korea i Japonia wywalczyły sobie prawo wyłączania pokarmów z handlowej międzynarodowej wymiany towarów na „wolnym rynku.” Narzucanie wolnego rynku państwom trzeciego świata pozbawia te państwa rezerw potrzebnych na wypadek wzrostu cen żywności. Przykładem są Indie, gdzie rolnicy przeciążeni długami popełniają samobójstwa i masowo trują się za pomocą środków owadobójczych, raczej niż żeby doświadczyć publicznego upokorzenia z powodu straty ziemi, którą odziedziczyli po przodkach. Liczne samobójstwa wśród rolników zaczęły się w USA w środkowych stanach w latach 1980tych, w miarę zadłużania się rolników na wysoki procent składany. Działo się to głównie wśród właścicieli małorolnych gospodarstw, od pokoleń w tej samej rodzinie. Ludzie ci nie mogli działać w nowoczesnej gospodarce rolniczej tak w USA jak i na wyspach brytyjskich, w Indiach i innych krajach. Na przykład w Haiti głodujący ludzie często jedzą placki z błota. Tymczasem  wzmaga się na świecie kryzys głodu i niebezpiecznej otyłości. Iwo Cyprian Pogonowski

WOJTUNIK – PARTYJNY KOMISARZ CZY SZERYF W CBA? Powołanie na stanowisko p.o. szefa CBA Pawła Wojtunika miało stworzyć przeświadczenie, że najważniejsza służba antykorupcyjna trafiła w ręce kompetentnego fachowca. Media ze szczególnym naciskiem podkreślały, że do Biura trafił człowiek apolityczny, doskonały zawodowiec, „gliniarz z powołania, który nie da się wykiwać”. Wskazywano na zasługi Wojtunika na stanowisku szefa CBŚ, udział w wyjaśnieniu „afery starachowickiej” czy walkę z mafią. Tymczasem, przez okres ostatnich dwóch lat niewiele słyszeliśmy o spektakularnych sukcesach CBŚ, a sama służba była określana mianem „tygrysa na papierowych nogach”. Gdy Wojtunik obejmował szefostwo CBŚ pokładano w nim nadzieję, że „przywróci tę elitarną jednostkę do świetności”. Jedną z pierwszych jego decyzji, na początku 2008 roku było stworzenie listy 100 najgroźniejszych przestępców oraz biznesmenów inwestujących "brudne" pieniądze, których nękanie miało odtąd stać się głównym zajęciem funkcjonariuszy CBŚ. Działania gangsterów miały być non stop monitorowane. "Nie zaznają spokoju, nawet za kratami" – zapowiadał wówczas nowy dyrektor CBŚ. O efektach tych działań nie mieliśmy okazji niczego się dowiedzieć, za to usłyszeliśmy o kompromitującej pomyłce funkcjonariuszy, dotyczącej zatrzymania niewinnego informatyka. Medialnym informacjom o pracy CBŚ – na co warto zwrócić uwagę – towarzyszyły zwykle sceny zatrzymań, rzuconych na ziemię przestępców i widok zamaskowanych funkcjonariuszy. Po objęciu funkcji po. szefa CBA Wojtunik – wbrew zasadzie, iż cisza sprzyja pracy służb – zaczął udzielać obszernych wywiadów prasowych. Lektura tych wywiadów stanowi o tyle pożyteczne doświadczenie, że pozwala ocenić wiarygodność pana Wojtunika i wykazać liczne rozbieżności między werbalnymi deklaracjami, a faktami. Już w trzy dni po objęciu stanowiska, nowy szef CBA udzielił wywiadu „Gazecie Wyborczej”. Na uwagę dziennikarza, że oto przeciwnik powstania CBA został szefem tej służby, Wojtunik odpowiedział: „Uważałem, że cała para, jeśli chodzi o wzmocnienie ścigania korupcji, powinna pójść w policję. I jeszcze się nie odkochałem w CBŚ, ale dziś staram się zakochać w CBA. Jeszcze nie dotarło do mnie, że nie jestem policjantem”. Już wówczas Wojtunik wiedział, że „Problem tej firmy (CBA) polega na tym, że jest wyizolowana ze współpracy z innymi służbami, a młoda kadra zajęła się dużymi sprawami, nie mając doświadczenia. Dbałość o standardy prawne to rzecz najważniejsza, bo pokusa wykorzystania tej służby jest bardzo duża. Potrafię się jej oprzeć” – deklarował. Mogliśmy również przeczytać, że nowy szef ma wyrobioną opinię o służbie, którą objął: „CBA – stwierdził Wojtunik - nie może być postrzegane jakkolwiek politycznie, ale jako policyjna służba antykorupcyjna. Nieporozumienie wzięło się stąd, że ta służba sama siebie postrzegała jako służbę specjalną do specjalnych spraw, specjalnych poruczeń. Chciałbym, żeby ci ludzie działali bez sympatii i ścigali tylko tych, którzy popełniają przestępstwa korupcyjne.” W ocenie Wojtunika, żadna z przeprowadzonych przez CBA akcji – począwszy do sprawy Sawickiej, po ujawnienie afery stoczniowej – nie zasługuje na miano profesjonalnej i w każdej nowy szef Biura dopatruje się poważnych uchybień i błędów. Co o tym zdecydowało? Wojtunik szuka dwóch wyjaśnień: - „ Nie wiem, czy zdecydowała zła wola, czy polityczna obsada kierownictwa. To są oceny dla firmy fatalne.” Choć nowy szef CBA zapewniał w mediach, że nie będzie przeprowadzał żadnych czystek, pierwszą jego decyzją po wkroczeniu do Biura było zdymisjonowanie Ernesta Bejdy i Macieja Wąsika - współtwórców CBA. Natychmiast na stanowisko swojego zastępcy mianował Janusza Czerwińskiego, który od niedawna kierował poznańską delegaturą CBA, ale w latach 2006-07 był szefem CBŚ (wtedy Wojtunik był jego zastępcą). Funkcji został również pozbawiony dyrektor Zarządu Operacji Regionalnych CBA - przeniesiony do dyspozycji przełożonego, oraz dyrektorzy regionalni z Katowic i Krakowa. Nie o wszystkich decyzjach personalnych wiemy, ale klucz zmian jest podobny - awansują dawni funkcjonariusze CBŚ, usuwani są ludzie, którzy zaczynali służbę razem z Mariuszem Kamińskim. Pod koniec października rzecznikiem CBA został Jacek Dobrzyński – dotychczasowy rzecznik podlaskiej Policji. Natychmiast – wzorem ABW, po objęciu szefostwa przez Bondaryka – strona internetowa CBA stała się trybuną broniącą „dobrego imienia” nowego szefa, a większość komunikatów, wydawanych przez Biuro Prasowe poświęca się sprostowaniom rzekomo nieprawdziwych doniesień medialnych. O zmianach personalnych informował Wojtunik również w najnowszym wywiadzie, udzielonym dziennikowi „Polska”. Przyznał, iż „zwolnił kilka osób” i to jest odpowiedź na pytanie co mu się w CBA nie podobało. „ Fatalny był rozgłos medialny wokół tej instytucji. – dowodził Wojtunik - Źle się też stało, że CBA było podejrzewane o wycieki informacji. Nie podobał mi się także sposób zorganizowania Biura, bo odnoszę wrażenie, że ta struktura powstała pod konkretne osoby, a nie potrzeby. Stąd myślę, że wcześniej czy później zaproponujemy pracownikom CBA zmiany organizacyjne”. Miesiąc wcześniej, w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” nowy szef deklarował: „ Zrobię wszystko, żeby już nie było stąd przecieków, bo to kompromituje służby”. Ponieważ jest to bardzo słuszna teza, trzeba przypomnieć, że CBŚ pod rządami Wojtunika „zasłynęło” ze znacznie ciekawszych przecieków, a na ludziach tej służby ciążą poważne zarzuty. Nie wiadomo też, co Wojtunik miał na myśli mówiąc o „wyciekach informacji” z CBA, bo nie słychać o jakimkolwiek śledztwie prowadzonym w tym kierunku, a jedyny przeciek, dotyczący materiałów CBA nastąpił z kancelarii premiera Tuska. Powierzając Wojtunikowi stanowisko szefa CBA Tusk stwierdził, że oczekuje od niego - „zera polityki w pracy, 100 proc. profesjonalizmu i pełnej bezwzględności w tępieniu zjawisk korupcyjnych" i przywołał „poważne zaangażowanie” Wojtunika w kwestie nielegalnych aspektów rynku hazardowego”. Na stronie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów zamieszczono nawet oświadczenie, w którym wymienia się sukcesy CBŚ pod rządami Wojtunika. Czytamy tam m.in.: „Od momentu objęcia stanowiska dyrektora CBŚ przez Pawła Wojtunika CBŚ przeprowadziło ponad 3300 postępowań przygotowawczych, zatrzymano ponad 5,5 tysiąca osób, ponad 8400 osobom postawiono łącznie ponad 27 tysięcy zarzutów, rozbito 270 grup przestępczych, zatrzymano 2700 członków grup przestępczych. Najważniejsze działania: realizacja sprawy „jednorękich bandytów” - akcja w kilkunastu województwach, zabezpieczono 300 automatów do gier, sprawa rozwojowa w toku”. W kontekście tego oświadczenia warto przypomnieć, że widowiskową akcję CBŚ z 3 kwietnia 2009 r. podczas której zatrzymano 300 automatów do gier i odtrąbiono sukces w walce z przestępczością hazardową, poprzedził przeciek, dzięki któremu na dzień przed akcją niektórzy operatorzy automatów do gier otrzymali smsa od spółki Fortuna ostrzegającego przed kontrolą. Odbiorcy informacji mogli przeczytać m.in.: "Informujemy, że w związku ze zmianą przepisów od dnia jutrzejszego planowane są kontrole na terenie całego kraju. Proszę przygotować punkty i automaty do kontroli (oznakowanie automatów, regulaminy, informacja o zakazie gry do lat 18) Automaty mogą być w trakcie kontroli testowane”. Nic nie słychać, by w sprawie tego przecieku ustalono winnych, lub prowadzono jakiekolwiek postępowanie. Natychmiast po akcji CBŚ pojawiły się protesty przedstawicieli Izby Gospodarczej Producentów i Operatorów Urządzeń Rozrywkowych, którzy działania policji określili jako spisek, mający na celu „wyparcie z rynku na rzecz potężnej firmy Gtech, która obsługuje Totalizator Sportowy i zatrudnia sztab PR-owców i lobbystów”. Akcja CBŚ, którą okrzyknięto „uderzeniem w hazard”, zwiastująca rzekomo „koniec jednorękich bandytów” – w ocenie wielu publicystów i ludzi z branży hazardowej miała mieć głównie efekt propagandowy i nie przyniosła żadnych, znaczących rezultatów. Podobnie, jak kilkuletnie śledztwo, prowadzone przez Prokuraturę Okręgową w Białymstoku, przy współudziale CBŚ. W tekstach dotyczący afery hazardowej cytowałem bulwersującą wypowiedź Sebastiana Michalkiewicza, naczelnika stołecznego Centralnego Biura Śledczego, który obawy o przestępczych powiązaniach lobby hazardowego na kilka miesięcy przed wybuchem afery skwitował w następujący sposób: „To wygląda po prostu na dobry interes. Procedura koncesyjna jest bardzo restrykcyjna, nie mamy żadnej informacji, żeby w ten biznes wchodziły grupy przestępcze. Nie mamy też żadnych informacji, żeby np. opłaty za automaty wstawiane w różne miejsca były zakamuflowanym haraczem.”Na jakiej podstawie Donald Tusk mówił o „poważnym zaangażowaniu” Wojtunika w kwestie nielegalnych aspektów rynku hazardowego? Jeśli tą podstawą miała być kwietniowa, „spalona” akcja CBŚ – trudno o bardziej nieudolny przykład działania tajnej służby.Warto także przypomnieć, że podczas prac komisji sejmowej pracującej nad sprawą zabójstwa Krzysztofa Olewnika, były zastępca prokuratora generalnego Kazimierz Olejnik zeznał, iż był przekonywany przez CBŚ, że Krzysztof Olewnik żyje, jest więziony w Austrii i niebawem go uwolnią. W kwietniu ubiegłego roku media informowały, że w grupie CBŚ, która zajmowała się sprawą porwania Olewnika był „kret”, przekazujący przestępcom informacje o śledztwie. W związku z tym, nastąpiły zatrzymania funkcjonariuszy Biura. Natomiast w czerwcu 2008 roku w siedzibie olsztyńskiego CBŚ, gdzie przechowywano m.in. dowody ze sprawy Olewnika doszło do pęknięcia rury kanalizacyjnej w magazynie dowodów rzeczowych, przez co zniszczone zostało 231 dowodów ze śledztwa dotyczącego porwania. Sprawa nie obciąża bezpośrednio Wojtunika, ale warto zwrócić uwagę w jaki sposób szef CBŚ zareagował na te wiadomości. Pytany w kwietniu 2008 roku przez dziennikarzy RMF FM –czy w śledztwie dotyczącym Olewnika będą zatrzymani następni funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego - Paweł Wojtunik odpowiedział : „Tego bym nie chciał. Proszę mnie zrozumieć jako przełożonego jednego z policjantów, który wczoraj został zatrzymany. Niestety, moje serce staje po stronie tego policjanta, niezależnie od tego, jakie błędy popełnił”. Pytany - czy dochodzą do niego sygnały, obawy ludzi z CBŚ, że mogą być następne zatrzymania, Wojtunik stwierdził: „Dochodzą takie sygnały, ale ja naprawdę wierzę w to, że zarzuty dotyczące naszego policjanta z CBŚ dotyczą błędów i niedociągnięć w prowadzonym postępowaniu, a nie dotyczą celowego sprowadzana śledztwa na fałszywy trop”.Trzeba przyznać, że wobec powszechnej wiedzy na temat roli przedstawicieli policji w fałszowaniu sprawy Krzysztofa Olewnika, tworzeniu fikcyjnych tropów i współpracy z gangsterami – takie twierdzenie w ustach „prawdziwego gliny” musi brzmieć zaskakująco. Zasada lojalność szefa wobec podwładnych, zdaje się tu dominować nad intencją oczyszczenia szeregów CBŚ z ludzi współpracujących z mafią. Być może powodem, dla którego Wojtunik nie chce dostrzegać udziału funkcjonariuszy CBŚ w sprawie Olewnika jest fakt, że jego kolega - nowo mianowany zastępca szefa CBA – Janusz Czerwiński ma zostać wezwany na świadka przez sejmową komisję śledczą. Potwierdził to szef komisji Marek Biernacki. Parlamentarni śledczy chcą przesłuchać Czerwińskiego, ponieważ jako wicedyrektor Centralnego Biura Śledczego od sierpnia 2004 r. do stycznia 2006 r. nadzorował grupę zajmującą się sprawą Olewnika. W tym czasie CBŚ lansowało błędną tezę o samouprowadzeniu. Zespół został powołany po interwencji Kazimierza Olejnika, ówczesnego zastępcy prokuratora generalnego. Były prokurator przyznał, że kilkakrotnie rozmawiał o sprawie Olewnika z Czerwińskim. – „Informował mnie, że Krzysztof Olewnik żyje i zostanie odnaleziony – mówi Olejnik. „Czerwiński to dla mnie dziwna osoba, która zawsze gdzieś przy całej sprawie krążyła” – twierdzi natomiast Danuta Olewnik, siostra uprowadzonego i zamordowanego Krzysztofa. W tej sytuacji, nominacja Czerwińskiego na ważne stanowisko w służbach specjalnych, stawia pod znakiem zapytania intencje Wojtunika i jego oficjalne deklaracje. Rozbieżność ta jest szczególnie widoczna, gdy przyjrzymy się wypowiedziom nowego szefa CBA w niedawnym wywiadzie dla „Polska Times”, zatytułowanym „ Nie noszę na policzku śladu pocałunku w kształcie logo partii”. Zachowanie Wojtunika jest o tyle rażące, że przez cały czas kreuje się na obiektywnego i apolitycznego fachowca, którego jedyną troską jest dobro służby. Tymczasem wszystko, o czym mówi w wywiadzie zadaje się świadczyć, że odczuwa ambicjonalną niechęć wobec CBA i dokonuje ocen poprzez pryzmat propagandowo – medial nych przekazów. Najwyraźniej też, pan Wojtunik nie potrafi pozbyć się kompleksów niskobudżetowego „gliniarza”.Na czym – zdaniem Wojtunika polega problem strukturalny CBA? „Czterech funkcjonariuszy przypada tu na jedną osobę z kierownictwa - to dużo, prawda? I zbyt wiele tu departamentów, komórek, podkomórek. Wszystko to bardzo dobrze opłacane, atrakcyjne posady. [...] Czasem ze smutkiem patrzę, za jak małe pieniądze w stosunku do pracowników CBA pracują funkcjonariusze CBŚ”.Gdy dowcipna dziennikarka prowadząca wywiad zapytała – „To może słuszny był pomysł, aby darmozjadów zwolnić, a samo Centralne Biuro Antykorupcyjne rozwiązać? – Wojtunik wspaniałomyślnie stwierdził, że Biura nie powinno się likwidować, lecz wymaga ono „skorygowania kursu”. Chciałbym widzieć - w jaki sposób nowy szef będzie korygował kurs służby antykorupcyjnej o najniższym od lat budżecie i zatrudnieniu? Wbrew rządowej propagandzie, rozpisującej się nad „ekstrawagancjami agenta Tomka” - od chwili objęcia władzy przez Platformę, CBA było jedyną służbą, której co roku obcinano budżet. Rząd PiS, przygotowując projekt budżetu na rok 2008, zapisał na rzecz CBA kwotę 158 mln zł. W budżecie uchwalonym przez koalicję PO-PSL kwotę tę znacząco obcięto do wysokości 116 mln. W roku następnym obniżono ponownie o 5 mln, a o połowę – do 6,3 mln obcięto fundusz operacyjny CBA. Mniej pieniędzy przeznaczono również na wydatki majątkowe. Stan zatrudnienia w CBA w 2007 roku wynosił 60 proc. planowanego, obecnie zaledwie - 80 proc. Dla przykładu – tegoroczny budżet ABW to blisko pół miliarda złotych, dla SKW przewidziano 137 mln zł, a AW otrzyma 134,9 mln. Budżet CBA na rok 2009 wynosi 104,9 mln zł. Niższy budżet (89,2 ml) ma jedynie znacznie mniej liczebna, o mniejszych kompetencjach Służba Wywiadu Wojskowego. Kłam opiniom Wojtunika zadaje „Wystąpienie pokontrolne” Najwyższej Izby Kontroli z kwietnia br., dotyczące kontroli budżetu CBA, w którym możemy przeczytać, że w 2008 r. Ministerstwo Finansów dodatkowo obniżyło budżet Biura o kolejne 1,247,800 zł , a „ograniczenie środków w ostatnim kwartale 2008 r. w ocenie NIK, postawiło CBA w trudnej sytuacji finansowej, co skutkowało koniecznością rezygnacji z części planowanych zakupów inwestycyjnych”. W 2008 roku CBA zatrudniało 740 osób, z tego 696 funkcjonariuszy (94%) i tylko 44 pracowników cywilnych (6%). Już na początku maja 2008 roku rząd PO-PSL zmniejszył uposażenie funkcjonariuszy CBA poprzez zmianę tzw. wielokrotności kwoty bazowej z 3,96 do 3,5, podwyższając ją jednocześnie dla ABW, z 2,92 do 3,34, z mocą wsteczną od stycznia 2008r. Ta „urawniłowka”, miała w zamyśle PO „skończyć z przywilejami CBA. Wbrew deklaracji Wojtunika, iż nie chce krytykować ludzi, których zastał w CBA, w całym wywiadzie znajduje się mnóstwo wypowiedzi krytycznych i krzywdzących dla służby Mariusza Kamińskiego. Krzywdzących głównie dlatego, że nowy szef Biura nie wskazuje żadnych przesłanek na jakich opiera swoje sądy, ograniczając się do enigmatycznych, zaczerpniętych z rządowej agitacji frazesów. Wbrew deklaracji Wojtunika, iż nie chce krytykować ludzi, których zastał w CBA, we wszystkich wywiadach znajduje się mnóstwo wypowiedzi krytycznych i krzywdzących dla służby Mariusza Kamińskiego. Krzywdzących głównie dlatego, że nowy szef Biura nie wskazuje żadnych przesłanek na jakich opiera swoje sądy, ograniczając się do enigmatycznych, zaczerpniętych z rządowej agitacji frazesów. Możemy zatem przeczytać, że zdaniem Wojtunika „większość tej kadry powinni stanowić profesjonaliści, wyspecjalizowani w skomplikowanych czynnościach operacyjnorozpoznawczych i śledczych. Szeroko rozumiana kadra CBA to grupa zaangażowanych młodych ludzi, ale od funkcjonariuszy w takiej elitarnej służbie wymaga się profesjonalizmu na najwyższym poziomie. Nie wszyscy tutaj zdążyli go nabyć, stąd pewnie nieporozumienia i problemy przy realizacji skomplikowanych operacji. [...] Z tymi, którym prokuratorzy postawią zarzuty, będziemy się rozstawać. Generalnie: chciałbym, aby kadra w CBA była bardziej doświadczona i wyspecjalizowana policyjnie.[...] elitarne służby państwa nie powinny zatrzymywać na siłę osób, które pracują tu jednie dlatego, że dobrze zarabiają, a instytucja trwa. Nietrudno się domyśleć, że w III RP „profesjonaliści” to ludzie ze stażem w bezpiece, prześladowcy opozycji i Kościoła, masowo zatrudnieni w policji i służbach specjalnych. Tego rodzaju „profesjonalizację” przeprowadzono już w ABW, gdzie do służby powróciło wielu dawnych esbeków. I choć praktyka jest z pewnością ważnym atrybutem funkcjonariusza służb specjalnych, nie sposób tylko z nią utożsamiać profesjonalizmu. Nieszczęściem polskich służb pozostaje fakt, że młode pokolenie funkcjonariuszy jest w dużym stopniu kształcone i formowane przez ludzi komunistycznej bezpieki i już w trakcie tej edukacji nabywa wszystkich, negatywnych cech swoich mentorów. Rzeczą pozytywnie wyróżniającą ludzi tworzących CBA, był brak doświadczenia tego rodzaju formacji – przez co uniknięto zgubnych nawyków „resortowych”, układów personalnych i towarzyskich. Struktura wiekowa funkcjonariuszy i pracowników CBA nie pozostawia wątpliwości, że jest to służba oparta na ludziach młodych; 52% jej składu stanowią osoby w wieku 30-40 lat, 32% ma poniżej lat 30, a tylko 16 % przekroczyło 40 lat. Paweł Wojtunik zdaje się być wyznawcą mitu, jakoby praca w służbach specjalnych wymagała szczególnej i tajemnej wiedzy nabywanej latami,( a tę rzekomo posiadają tylko funkcjonariusze policji politycznej PRL) a zatem budowa od podstaw nowej służby, niezależnej od „zawodowców” z SB miała być skazana na porażkę. Przeczy tej szkodliwej tezie dorobek 3 lat działalności CBA i fakt, że nigdy nie wykazano, by brak owego „doświadczenia” zaważył na profesjonalizmie akcji Biura. Żaden sąd, ani prokuratura nie podważyła legalności i fachowości działań CBA, zatem dywagacje pana Wojtunika są wyłącznie projekcją jego domysłów i fobii. W sprzeczności z jego twierdzeniami są liczby, wykazane choćby w „Informacji o wynikach działalności CBA za rok 2008” , z której możemy się dowiedzieć, że „odnotowano stały wzrost liczby prowadzonych postępowań przygotowawczych w porównaniu z latami 2006 i 2007. [...] Zarząd Operacyjno-Śledczy i komórki organizacyjne Zarządu Operacji Regionalnych (w tym delegatury CBA) prowadziły łącznie 670 postępowań przygotowawczych oraz spraw operacyjnych, to jest ponad dwukrotnie więcej niż w roku poprzednim. W ramach prowadzonych śledztw 346 osobom postawiono łącznie 1075 zarzutów popełnienia przestępstwa. Na poczet przyszłych kar zabezpieczono ponadto środki pieniężne w wysokości przekraczającej 10.140.000 zł w walucie polskiej, równowartość kilkuset tysięcy złotych w walutach obcych oraz podobnej wartości mienie ruchome”. A nie jest to przecież jedyny zakres działań CBA, bo służba ta prowadzi jeszcze czynności kontrolne, działania analityczne, prewencyjne i edukacyjne. Dlatego twierdzenia nowego szefa Biura, iż bardzo mu zależy, „żeby zmienić wizerunek CBA, bo do tej pory kojarzyło się z podsłuchami i działaniami na granicy prawa. A ja chciałbym, żeby ludzie tej instytucji zaufali” – fatalnie świadczy o jego zawodowej rzetelności i stosunku do faktów, obrazuje natomiast poziom indoktrynacji tego funkcjonariusza i łatwość, z jaką powiela propagandowe stereotypy. Jedyną służbą, która może Polakom kojarzyć się z podsłuchami jest Agencja pana Bondaryka, masowo podsłuchująca dziennikarzy i adwokatów – na co żaden „profesjonalista” ze służb nie zwrócił uwagi. Byłoby rzeczą niezwykle pożyteczną móc prześledzić wyniki działalności ABW, dysponującej ogromnym budżetem i kompetencjami i zestawić je z osiągnięciami służby Mariusza Kamińskiego. Niestety, ABW nie publikuje żadnych raportów ze swojej działalności. Niezwykle ciekawie wyglądają oceny, jakie Wojtunik dokonuje w sprawie byłej posłanki Sawickiej. Warto je szerzej zacytować, bo w zestawieniu z ustawowymi uprawnieniami CBA dotyczącymi złożenia propozycji przyjęcia lub wręczenia korzyści majątkowej (art.19 ustawy o CBA) brzmią wprost nowatorsko. Udzielając obszernego wywiadu „Gazecie Wyborczej” w dniu 17.10.br. Wojtunik na pytanie – „Czy np. przy sprawie Sawickiej nie została przekroczona granica między tropieniem przestępstwa a jego prowokowaniem?” – odpowiada: „Działania tego typu powinny być prowadzone w sprawach, gdzie jest prawie pewność, że osoba jest przestępcą. Nie powinno się ich prowadzić pod byle kogo i w sprawie o korupcję małej wartości. Możliwości poprowadzenia prowokacji (kontrolowanego wręczenia łapówki) nie są stworzone po to, by prowokować wszystkich. Druga strona tej sprawy to kwestia uwikłania w romans. Jeżeli nie rozróżniono, co jest zdobyciem zaufania, a co stworzeniem zależności i więzi emocjonalnej, zaspokojeniem miłości, to niedobrze. Działania tego typu nie mogą polegać na niszczeniu komuś życia poprzez rozkochanie i porzucenie.”Nietrudno się domyśleć, że te perory wynikają z „wiedzy” gazetowej, o czym zresztą sam Wojtunik informuje mówiąc, iż odwołuje się do informacji medialnych. Jeśli to na ich podstawie nowy szef CBA kształtuje swój stosunek do służby, świadczy to jak najgorzej o jego zawodowstwie. Tego rodzaju „publicystyczne” oceny w sprawie, w której toczy się proces sądowy - nigdy nie powinny paść z ust człowieka, mieniącego się profesjonalistą. Na marginesie można zauważyć, że to „byle kogo” dotyczyło posłanki Sejmu RP i wójta dużej gminy, a „mała wartość” to kwota 100 tys.zł. Równie nieodpowiedzialnie brzmi opinia Wojtunika na temat przekazania przez Mariusza Kamińskiego najważniejszym osobom w państwie informacji w sprawie sprzedaży majątku stoczniowego i występujących w tej sprawie nieprawidłowości. Wojtunik twierdzi, iż „ Ustawa o CBA mówi, że takie materiały w formie niejawnej udostępnia się prokuraturze celem wszczęcia postępowania. Nie znam w polskim prawie trybu udostępniania materiałów z kontroli operacyjnej innym organom państwa niż prokuratura.”Być może Wojtunik nie zna, lecz ustawa o CBA przewiduje w art.2.1 ust.6, iż do zadań CBA należy „ prowadzenie działalności analitycznej dotyczącej zjawisk występujących w obszarze właściwości CBA oraz przedstawianie w tym zakresie informacji Prezesowi Rady Ministrów, Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej, Sejmowi oraz Senatowi”. Ponieważ Wojtunik udzielając tego wywiadu (trzy dni po nominacji) nie mógł – co sam przyznaje - posiadać pełnej wiedzy na temat materiałów przekazanych w sprawie stoczni, tego rodzaju twierdzenia są całkowicie nieuprawnione i fatalnie świadczą o zawodowej rzetelności funkcjonariusza. Na podobnym poziomie znajdują się generalizujące opinie, dotyczące sukcesów CBA. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, pytany o osiągnięcia tej służby w okresie 3 lat Wojtunik znacząco milczy, a następnie stwierdza: „Ja nie znam sukcesów CBA, takich czystych, bo większość spraw, które były pokazywane, mnie się nie podobała. Bo nie podoba mi się pokazywanie w mediach zdjęć z parku z ukrytej kamery. Nie podoba mi się, że poprzez tego typu działania powstaje fobia i lęk przed tą służbą, która ma propaństwowy charakter”. Można się domyśleć, że ponownie chodzi mu o sprawę posłanki Sawickiej i konferencję z roku 2007. Nie wdając się w oceny tej akcji, dość zauważyć, że jej medialne nagłośnienie leżało jak najbardziej w interesie państwa zwalczającego korupcję oraz w interesie obywateli, mających pełne prawo do informacji na ten temat. Publiczne pokazanie dowodu operacyjnego nie może być czymś nagannym, bo wartość tego dowodu nie polega na jego tajności, a jest uwarunkowana celem, któremu dowód ma służyć. Poza tym - pokazanie nagrań operacyjnych w żaden sposób nie mogło wywołać „fobii i lęku” u przeciętnego Polaka, mogło być natomiast skutecznym, prewencyjnym straszakiem wobec tych ludzi establishmentu, którzy byli uwikłani w korupcyjne układy. Trzeba pamiętać, że CBA powołano do walki z korupcją elit, nie zaś dla ścigania pospolitych złodziej, zatem wymiar prewencyjny takich działań dotyczył wyłącznie ludzi na najwyższych, państwowych stanowiskach. To właśnie na ściganiu korupcji władzy polega propaństwowy charakter CBA i jeśli w kimkolwiek ma wzbudzać lęk, to wyłącznie w ludziach czyniących z tej władzy źródło prywatnych dochodów. Wojtunik uprawia propagandę, gdy dezawuuje realne osiągnięcia CBA, mieszając w to zasady pracy operacyjnej i twierdząc, iż Polacy na podstawie wiedzy o przestępczych propozycjach posłanki Platformy nabawili się „fobii i lęków”. Jest to celowa manipulacji, bo trudno mi wierzyć, by szef CBA nie wiedział, jakie zadania ustawowe ma jego służba i nie umiał odróżnić efektu propagandowego, od działania w służbie państwa i społeczeństwa. W wywiadzie dla dziennika „Polska” padają inne nieuprawnione i negatywne oceny: „CBA zawsze lubiło błyszczeć w mediach” – stwierdził Wojtunik. I deklarował - „Teraz nie będziemy strzelać z armat do wróbli. Urządzać pokazowych zatrzymań w świetle kamer, z kominiarkami na twarzy, a po nich konferencji prasowych”. Na miejscu będzie przypomnieć, że wszystkim medialnym relacjom z akcji CBŚ, kierowanego przez Wojtunika towarzyszyły filmy lub zdjęcia pokazujące „rzuconych na glebę” i skutych przestępców, zamaskowanych policjantów, widoku broni czy pieniędzy. Epatowano odbiorców tymi widokami, a prawie w każdej relacji występował zamaskowany funkcjonariusz, wypowiadający się ponurym, zmodyfikowanym głosem. Jako niemal wzorcowy przykład takich działań, można wskazać kwietniową „akcję hazardową”, czy zatrzymanie szefa warszawskich gangów Marcina K., pseudonim Belmondziak. Przekazom tym towarzyszy projekcja filmów operacyjnych autorstwa funkcjonariuszy CBŚ. Czy również w tych przypadkach pan Wojtunik upatrywałby „działania wzbudzające fobie i lęki”, czy też zarzut ten dotyczy tylko jednej akcji CBA i ścigania korupcji politycznej wśród członków Platformy? Myślę, że widoczną w wypowiedziach Wojtunika niechęć wobec CBA, można w jakimś stopniu wyjaśnić zdarzeniem, które miało miejsce przed kilkoma miesiącami. W sierpniu 2009 roku „Gazeta Wyborcza” doniosła, że naczelnik gdańskiego Centralnego Biura Śledczego był śledzony. Rzekomo przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego, choć nikt nie był w stanie tej informacji potwierdzić. Padały sugestie, że funkcjonariusze CBA namawiają gangsterów do złożenia zeznań obciążających trójmiejskich policjantów. Jeden z nich – Jacek W. przebywający w areszcie śledczym - miał nawet próbować popełnić samobójstwo po rozmowie z CBA. Pojawiły się komentarze o wojnie tajnych służb. Wówczas to Paweł Wojtunik – szef CBŚ powiadomił Prokuraturę Krajową o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez funkcjonariuszy CBA. Akta sprawy trafiły do V Wydziału Prokuratury Apelacyjnej w Szczecinie, zajmującego się przestępczością zorganizowaną i korupcją. 24 września wydano postanowienie o wszczęciu śledztwa - „w sprawie przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego Delegatury w Gdańsku przy wykonywaniu czynności służbowych, czym działano na szkodę interesu publicznego, tj. o czyn z art. 231 § 1 kodeksu karnego”. Nie wiadomo na jakim etapie obecnie znajduje się śledztwo. O sprawie, przed miesiącem przypomniała Niezalezna.pl, publikując m.in wypowiedź Stanisława Rakoczego z PSL - przewodniczącego sejmowej komisji do spraw służb specjalnych, który sytuację nazwał „kuriozalną”. Nie chcę dokonywać ocen tej sprawy, ale fakt, że na jej gruncie może dojść do konfrontacji Wojtunik – kontra Wojtunik urasta do miary absurdu. Szczególne miejsce w wywiadach prasowych, nowy szef CBA poświęcił osobie swojego poprzednika. W mojej ocenie, jest to ten obszar, w którym najwyraźniej widać, jak bardzo deklaracje Wojtunika nie przystają do rzeczywistości. Pytany przez dziennikarkę „Polski”, jak został przyjęty w CBA, Wojtunik odpowiada: „w bardzo miłej atmosferze spotkaliśmy się i rozstaliśmy także z moim poprzednikiem. To był rozwód na bardzo wysokim poziomie kultury osobistej i państwowej” i kilka zdań dalej mówi o Kamińskim „Nie będę go oceniać. Byłoby to niezręczne z powodu zarówno pełnionych przez nas funkcji, jak i tego, że łączą nas poprawne relacje”. Wygląda to na godną postawę nowego szefa i nawet pytanie dziennikarki o wypowiedź Kamińskiego z konferencji prasowej na której powiedział, iż ceni Wojtunika wysoko, ale wypełnia on jedynie polecenia innych – nie była w stanie zmusić rozmówcę do reakcji. Wojtunik oświadczył, że ma „pełne zaufanie do premiera Tuska”, od którego otrzymał gwarancje pełnej niezależności” i jest „osobą niezależną i bardzo asertywną”. To budująca deklaracja. Należy z niej wnioskować, że wszystko co dotyczy Mariusza Kamińskiego jest decyzją nowego szefa CBA i tylko jemu Kamiński może zawdzięczać problemy związane ze swoją dymisją. Przypomnę zatem, że poprzedni szef CBA został zdymisjonowany, ale nie może uzyskać wymówienia z pracy, bo – zdaniem Wojtunika – nadal jest funkcjonariuszem Biura. Najprostsza interpretacja jest taka, że mamy do czynienia z próbą kneblowania Kamińskiego, który jako funkcjonariusz nie powinien się wypowiadać publicznie bez zgody przełożonego. Sam Mariusz Kamiński stawia sprawę jasno : „- Pan Wojtunik nie jest wobec mojej osoby niezależny. Decyzje zapadają w bezpośrednim otoczeniu Donalda Tuska. Ale szef CBA nie może mi niczego zabronić. Nie jestem już funkcjonariuszem CBA. To są groteskowe tricki”. Choć Wojtunik deklaruje „poprawne relacje”, łączące go z poprzednikiem i niechęć do publicznych ocen jego zachowania, na stronie internetowej CBA w dniu 27 października br. – natychmiast po zakończeniu konferencji prasowej Kamińskiego ukazało się następujące oświadczenie: „W związku z dzisiejszą konferencją prasową zorganizowaną przez Pana Mariusza Kamińskiego, CBA nie chce polemizować z opiniami formułowanymi przez swojego byłego Szefa, ani komentować ich treści. Biuro skupia się na realizowaniu ustawowych zadań, zaś polemika i odnoszenie się na obecnym etapie do przekazanych informacji szkodziłoby interesom służby. Działania Szefa CBA Pana Pawła Wojtunika nie mają charakteru represyjnego czy ograniczającego aktywność polityczną byłego Szefa CBA. Wynikają jedynie z mocy ustawy o CBA oraz innych przepisów wewnętrznych i mają na celu zagwarantowanie należytej ochrony informacji niejawnych dotyczących działalności CBA oraz przestrzeganie prawa przez wszystkich funkcjonariuszy. Priorytetem obecnego kierownictwa CBA jest przede wszystkim bezpieczeństwo funkcjonariuszy Biura, w szczególności działających pod przykryciem”. Jego treść świadczy, że Paweł Wojtunik ocenia działalność swojego poprzednika, podjętą w obronie dobrego imienia i prawa do wyrażania opinii, jako „aktywność polityczną”. Ostatnie zdanie oświadczenia sugeruje, jakoby w CBA istniał stan zagrożenia dotyczący najbardziej utajnionych funkcjonariuszy działających pod przykryciem i tylko nowe kierownictwo jest w stanie to zagrożenie zlikwidować. To szczególnie obrzydliwa insynuacja, która dowodzi, że za działaniami obecnego szefostwa CBA mogą kryć się te same osoby i środowiska, które wywołały medialną histerię związaną z likwidacją WSI i powołaniem Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Z podobną insynuacją mamy do czynienia, gdy w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Wojtunik pytany czy ma gwarancje, że „nic z CBA nie zostało wyniesione i np. przed wyborami prezydenckimi nie zostanie "zdetonowane" – odpowiada: „Nie mam. Ludzie są jednak tylko ludźmi. Zrobię wszystko, żeby już nie było stąd przecieków, bo to kompromituje służby”. Niewiele osób pamięta medialne kłamstwa o rzekomych przeciekach z SKW i Komisji Weryfikacyjnej, rozpowszechniane przez funkcyjnych dziennikarzy, czy rozgrywane przez Dukaczewskiego, Komorowskiego, Zemke. To według tego ostatniego „utrata kontroli nad bardzo ważnymi dokumentami dla funkcjonowania służb miała prowadzić do strat, także ludzkich”. Przez całe miesiące wmawiano Polakom, że działania Macierewicza i likwidacja WSI naraziły życie agentów pracujących zagranicą, że zdekonspirowano polskie służby, a z SKW skradziono tajne dokumenty. Żadna z tych informacji nie została potwierdzona. Gdy dziś obserwujemy podobną taktykę działania w stosunku do CBA – trudno oprzeć się wrażeniu, że „ci sami sprawcy są tu czynni”. Paweł Wojtunik użył w jednym z wywiadów sugestywnego obrazu, dla ukazania rzekomego dramatyzmu decyzji o przyjęciu propozycji szefowania CBA. Powiedział m.in.: „To jak skok na bungee. Skoczyłem i cały czas zastanawiam się, czemu nie przywiązałem nogi do liny. Lecę w dół, macam się po tej nodze, a liny nie ma. Tym bardziej podniecający jest ten skok, chociaż nie wiem, jak się skończy.”Jak w wielu swoich wypowiedziach, tak i w tej Wojtunik wykazał zadziwiający brak konsekwencji. Łatwo bowiem przewidzieć, jak skończy się skok na CBA bez „przywiązanej do nogi liny”. Aleksander Ścios

Polskie media mogą mieć kłopoty – szykuje się proces z Katarczykiem Adwokaci Abdula Rahmana El Assira, o którym stało się głośno w związku ze sprawą prywatyzacji stoczni, zapowiadają, że będą występować na drogę sądową w ochronie jego dobrego imienia. Są już dwa pierwsze pozwy w tej sprawie – poinformowali PAP we wtorek mecenasi Ryszard Siciński i Czesław Jaworski. “Jako pełnomocnicy procesowi Abdula Rahmana El Assira oświadczamy, że w związku z trwającą od dłuższego czasu serią zniesławiających naszego mandanta pomówień i oszczerczych informacji w mediach, zostaliśmy upoważnieni do występowania na drogę sądową w celu ochrony jego dobrego imienia w przypadku takiego naruszenia. Uprzejmie informujemy, że w dwóch sprawach wytoczone już zostały powództwa o ochronę dóbr osobistych Abdula Rahmana El Assira” – głosi oświadczenie adwokatów Sicińskiego i Jaworskiego, które otrzymała we wtorek PAP. Jaworski poinformował w rozmowie z PAP, że za takie oszczerstwa uznaje on stawianie El Assirowi zarzutów prania brudnych pieniędzy, zlecania zabójstw, pisania, że jest ścigany listem gończym lub że był skazany. “Pan El Assir zajmuje się legalnie pośrednictwem w handlu bronią, to twierdzenie nie narusza jego dóbr” – podkreślił adwokat. Nazwisko El Assira pojawiło się w polskich mediach w związku ze sprawą nieudanej prywatyzacji stoczni w Gdyni i Szczecinie. Był tylko jeden chętny do jej zakupu – fundusz popierany przez rząd katarski, który ostatecznie wycofał się z woli zakupu prywatyzowanego majątku stoczniowego. El Assir był przedstawicielem tego inwestora, co potwierdził minister skarbu Aleksander Grad. Resort skarbu zapewniał, że nikogo nie faworyzował przy tej prywatyzacji, a katarski inwestor był jedynym nią zainteresowanym. Prasa pisała też, że były minister w Kancelarii Prezydenta Robert Draba w czerwcu 2007 r. podróżował do Gruzji m.in. w towarzystwie El Assira. Na pokładzie samolotu Drabie miał towarzyszyć również były wiceprezes Bumaru Artur Trzeciakowski. Według cytowanego w “Rzeczpospolitej” biura prasowego Kancelarii Prezydenta, El Assira Draba poznał przez zarząd Bumaru. Minister Grad informował też, że El Assir sugerował resortowi, by sfinalizował ugodę pomiędzy Bumarem a spółkami z Bliskiego Wschodu pośredniczącymi w sprzedaży bronią. Minister dodał, że tego nie zaakceptował, bo nie można tego łączyć ze sprzedażą stoczni. Według doniesień “Wprost”, CBA uznało Assira za jedną z głównych postaci w sprawie procesu sprzedaży majątku stoczni w Gdyni i Szczecinie. Miał on – pisze tygodnik – domagać się od MSP zwrotu prowizji za sprzedaż polskiej broni wyprodukowanej przez Bumar S.A. Media podawały wcześniej, że Assir to libański handlarz bronią, z którego konta wpłacono wadium za stocznie. Grad wyjaśnił, że otrzymywał “pozytywne rekomendacje na jego temat ze strony naszych ambasadorów w Kuwejcie i w Katarze”. “Ich zdaniem jest to osoba, do której strona katarska i kuwejcka ma zaufanie, w tym kuwejccy akcjonariusze spółki założonej z Bumarem. Oni tę osobę delegowali do rozmów” – podkreślił minister. Dodał, że dla resortu Assir był mało istotny, ale stronie katarskiej czy kuwejckiej zależało na jego udziale w negocjacjach.Minister tłumaczył, że Bumar miał w stosunku do spółek z Bliskiego Wschodu niezapłacone zobowiązania z wcześniejszych lat na kwotę ok. 60 mln USD. “W wyniku negocjacji Bumaru z tymi podmiotami wynegocjowano kwotę 13 mln USD” – powiedział. (PAP)

Jak się walczy z nieopodatkowanymi biedakami Pod adresem możecie sobie Państwo przeczytać, jak biurokracja chce dbać o biednych. Ja to opisałem tak: (Sanepid zamknął kuchnię bezdomnym Sanepid zamknął kuchnię w schronisku dla bezdomnych Bractwa Miłosierdzia im. św. Brata Alberta. - Bezdomni nie mogą jeść byle czego i byle jak - mówi Paweł Policzkiewicz, szef sanepidu. - To dla nas cios w plecy - komentuje Wojciech Bylicki, prezes zarządu Bractwa. Jakie były zarzuty sanepidu? - Prowadzenie działalności bez niezbędnych pozwoleń, nieotynkowane ściany, brudne szafki i podłogi - wylicza Barbara Sawa-Wojtanowicz. - To tylko część uchybień. Do tego można jeszcze dodać np. przeterminowaną żywność oraz produkty niewiadomego pochodzenia. W kuchni w schronisku gotowano głównie w weekendy, kiedy zamknięta jest kuchnia przy ul. Zielonej. W pozostałe dni to stamtąd dowożono ciepły posiłek. Na śniadania i kolacje bezdomni dostawali suchy prowiant (pieczywo, konserwy itp.). Po zamknięciu obiektu w weekendy bezdomni nie będą już mogli liczyć na talerz ciepłej zupy. - Zastanawiamy się, co zrobić - mówi Adam Janasz, dyr. schroniska. - Może będziemy gotować w kuchni przy ul. Zielonej. Kierownictwo Bractwa nie zaprzecza, że były pewne uchybienia. - Na pewno jednak nie zagrażały one bezpieczeństwu podopiecznych schroniska - zapewnia prezes Bylicki. - Nikt nigdy się u nas nie zatruł. - Mieliśmy kilka produktów „niewiadomego pochodzenia” - przyznaje pan Szymon, wolontariusz Bractwa. - Nie mamy faktur, bo firmy nie chcą ich wystawiać. Musiałyby płacić podatek. Wszystko było świeże, wiedziałem, z jakiego zakładu były produkty. Nie podałem nazwy firmy, bo nie chciałem, by dobroczyńca miał kłopoty. Gdybyśmy się domagali faktur, nikt by nam niczego nie dał. Sanepid deklaruje, że gdy tylko schronisko usunie najpoważniejsze nieprawidłowości, zezwoli na otwarcie kuchni. Maria Krzos) Sanepid: było wiele niepra­widłowości. Schronisko: nikomu nie szkodziliśmy De volaille dla bezdomnych Faszyści z "SanEpidu" zamknęli kuchnię w schronisku Bractwa Miłosierdzia im. św. Brata Alberta. A to dlatego, że, jak oznajmił Capo di tutti capi lubelskiego "SanEpidu", p. Paweł Policzkiewicz: "Bezdomni nie mogą jeść byle czego i byle jak". Jest to prosty wniosek z doktryny, że wszyscy powinni mieć mniej-więcej jednakowo. Oczywiście, z wyjątkiem tych, którzy pilnują, by wszyscy mieli jednakowo. Socjaliści nie rozumieją, że jeśli ludzie zarabiają więcej, to po to, by mieć lepsze domy, lepsze kobiety, lepsze jedzenie - inaczej: po co byłoby więcej harować? W schronisku były "nieotynkowane ściany, brudne szafki i podłogi" - ale, co gorsze: "prowadzono działalność bez niezbędnych pozwoleń", podawano "przeterminowaną żywność oraz produkty niewiadomego pochodzenia". Z czego wynika, że by nakarmić głodnego w faszystowskim państwie, niezbędne jest pozwoleństwo. Brat Albert go nie miał - ale wskutek niezrozumiałej tolerancji JCM Franciszka Józefa mógł sobie działać... ale nie dziś! A dlaczego zamknięto tę garkuchnię? Nikt nigdy się w niej nie zatruł, a bezdomni są najedzeni. Neofaszyści z SanEpidu ją zamknęli... bo „bezdomni jedzą w złych warunkach”. A tak naprawdę? "Z powodu nieformalności". P. Szymon, wolontariusz Bractwa im. św. Brata Alberta, wyjaśnia: - Mieliśmy kilka produktów "niewiadomego pochodzenia". Nie mamy faktur, bo firmy nie chcą ich wystawiać. Musiałyby płacić podatek. Wszystko było świeże, wiedziałem, z jakiego zakładu były produkty. Nie podałem nazwy firmy, bo nie chciałem, by dobroczyńca miał kłopoty. Gdybyśmy się domagali faktur, nikt by nam niczego nie dał. I teraz wszystko rozumiemy. "Jak nie wiadomo, o co chodzi - to wiadomo, że chodzi o pieniądze". Te łajdaki świetnie wiedzą, że i z bezdomnych można zedrzeć podatek. A przeterminowane o tydzień produkty są i tak zdrowsze od tego, co na Wawelu jadał JKM Kazimierz Wielki... I tak jest ze wszystkim. O bogatych tez dbają - każąc im np. odmalowywać co parę lat fasady domów... JKM

Chemiczne wspomaganie pedofilów W grudniu 2008 Trybunał Koronny w Peterborough skazał p. Rogera Martina z Dogsthorpe, notowanego od 30 lat pedofila, za "molestowanie" 11-letniej sąsiadki; jednak z uwagi na wiek (71 lat) i cukrzycę sędzia Mikołaj Coleman "z niechęcią" zamiast do więzienia posłał go na trzyletni "program leczenia przestępców seksualnych". Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że p. Martin, cierpiący na impotencję, cały czas otrzymuje od Narodowej Służby Zdrowia viagrę na koszt podatników!! Władze twierdzą, że są bezsilne: nie mogą naruszać jego praw socjalnych, a lekarz p. Martina nadal recepty na viagrę mu wystawia. Jest to ilustracja tezy, że urzędnicy i politycy MUSZĄ coś robić; obojętne, czy chemicznie pedofilów stymulują, czy ich chemicznie kastrują - muszą COŚ robić, by usprawiedliwić swoje pensje. Dlatego ojciec obmacywanej dziewczynki, który chciałby zastąpić władzę i po prostu dał p. Martinowi po mordzie, poszedłby siedzieć. Ordnung Muß sein! JKM

Zastanawiająca wypowiedź Kapicy o wideo loteriach TVN24.pl: Definicja hazardu przedstawiona w ustawie firmowanej przez Jacka Kapicę z Ministerstwa Finansów budziła duże kontrowersje wśród posłów PiS. Według nich jest zbyt szeroka. Definicja m.in. wprowadza zakaz urządzania gier na wszelkich automatach poza kasynami. Posłowie pytali o los maszyn, w których metalową łapą można wyłowić maskotę. To gra, w której istnieje element losowości i można wygrać nagrodę - spełnia więc wymagania ustawowej definicji. Jedną z dłuższych dyskusji stoczyli posłanka PiS Aleksandra Natalli-Świat i Jacek Kapica z Ministerstwa Finansów. Problem dotyczył gry w pasjansa w kawiarenkach internetowych. - Zgodnie z ustawą taka gra będzie podlegała ograniczeniom wymienianym w ustawie - dziwiła się posłanka PiS. Teoretycznie w pasjansa internetowego będzie można grać tylko w... kasynie. Członkowie Rządowego Centrum Legislacji i Minister Kapica odpowiadali, że takie zapisy są koniczne. - W przeciwnym razie możnaby próbować obchodzić prawo i organizować wideoloterie w kafejkach internetowych - mówił minister. Czy mi się zdaje, czy Kapica właśnie potwierdził moje obawy o to, że ustawa wcale nie delegalizuje wideoloterii? Po co dodatkowe zapisy do obrony przed wideoloteriami w kafejkach internetowych, skoro ustawa delegalizuje je wszędzie? Więc może jednak nie delegalizuje, stąd potrzeba wprowadzenia zapisu, który zapobiegnie organizowaniu wideoloterii w kafejkach internetowych, ale w salonach, tam gdzie wszystkie pozostałe gry, wideoloterie będą możliwe? Ale może się czepiam, bo nie znam kontekstu całej wypowiedzi. Choć przyznam, że jestem coraz bardziej przywiązana do swoich wątpliwości, w Sejmie Kapica na pytania Jackiewicza o wideoloterie, odpowiedział dość mętnie, podobnie rzeczniczka Ministerstwa Finansów zapytana o to przez Wprost. Nikt na razie nie wskazał konkretnego zapisu delegalizującego wideoloterie, nazwa ta co prawda nie pada w katalogu wymieniającym gry hazardowe, ale to nie oznacza jeszcze zakazu, jeśli można je zmieścić w nowej definicji gry na automacie. A po dzisiejszej wypowiedzi Kapicy, mam wrażenie, że można, skoro aby zapobiec urządzaniu wideoloterii w kafejkach internetowych trzeba było w ustawie dodać zapis delegalizujący grę w pasjansa internetowego poza kasynami. To znaczy, że reszta ustawy by do zdelegalizowania wideoloterii w kafejkach internetowych nie wystarczyła. A to z kolei znaczy, że nie może wystarczać do zdelegalizowania jej w kasynach, gdzie pasjans internetowy będzie legalny, a więc i wideoloterie, które mogą się za jego plecami wkraść. OK, pewnie nie udało mi się jasno wytłumaczyć o co mi chodzi i namąciłam, ale przyznacie, że ta wypowiedź Kapicy jest dziwna. Choć być może wyjaśnienie jest bardziej banalne - ustawa powstawała w tak ekspresowym tempie, że Kapica już sam się gubi. Kataryna

"Zgorszenie" w USA z powodu decyzji Żydów w Jerozolimie Tytułem głównym w gazecie Ha’aretz w dniu 17go listopada 2009 „Zgorszenie” w USA z powodu decyzji Żydów w Jerozolimie (Izrael okays New east Jeruzalem homes dismaying USA.” Chodzi o pozwolenie wydane Żydom przez rząd Izraela na nielegalną budowę domów na terenie skonfiskowanym Arabom we wschodniej Jerozolimie, gdzie według decyzji ONZ ma być stolica państwa arabskiego w Palestynie. Tymczasem we wtorek 17go listopada, 2009 Żydzi przywłaszczyli sobie tereny we wschodniej Jerozolimie należące do Arabów. Uczynili to za pomocą wydania pozwolenia na budowę nielegalnych osiedli żydowskich na tych właśnie terenach, za co zostali skrytykowani w prasie zachodniej i czym wywołali jakoby „zgorszenie” w USA. Jest to dodatkowe utrudnienie na drodze do zawarcia porozumienia Żydów z Arabami w Palestynie. Ministerstwo spraw wewnętrznych Izraela wydało pozwolenie na budowę 900 jednostek mieszkaniowych w nowym nielegalnym żydowskim osiedlu, mimo protestów Palestyńczyków, jakoby popieranych przez USA. Palestyńczycy, jakoby z oficjalnym poparciem Waszyngtonu, żądają całkowitego zaprzestania budowy nielegalnych osiedli żydowskich na terenach arabskich, przed następną fazą rokowań pokojowych między Żydami i Arabami palestyńskimi. Rzecznik Białego Domu, Robert Gibbs powiedział „Jesteśmy zgorszeni decyzją żydowskiego komitetu w Gilo, we wschodniej Jerozomie w sprawie ekspansji tam nielegalnego osiedla żydowskiego, ponieważ staramy się uruchomić rokowania, które ta ekspansja utrudnia.” W tym samym czasie premier Izraela, Netanyahu wyraził swoje poparcie dla budowy nielegalnych osiedli na ziemiach arabskich, zwłaszcza na terenie wschodniej Jerozolimy, w Gilo. W. Brytania też zgłosiła swój sprzeciw. Londyn popiera oficjalnie umieszczenie przyszłej stolicy państwa Arabów w Palestynie we wschodniej Jerozolimie, trzecim z kolei najważniejszym miejscu na świecie dla muzułmanów. Niby są zabiegi USA i Brytanii żeby zorganizować rokowania Żydów z Arabami palestyńskimi mimo „kolczastego” problemu nielegalnych osiedli Żydów na ziemi Arabów. Żydzi nie przerywają budowy tych nielegalnych osiedli mimo protestów Palestyńczyków, którzy uważają budowę tych osiedli za przeszkodę w ustaleniu pokoju na Bliskim Wschodzie, według głównego przedstawiciela w rokowaniach ze strony Palestyńczyków, Saeb’a Erakat’a, który powiedział, że budowa tych osiedli musi być wstrzymana, nim na nowo zaczną się rokowania pokojowe w Palestynie.” Palestyński prezydent Mahmud Abbas powiedział, że postępowanie rządy Izraela zmusza go do szukania uznania i poparcia dla państwa Arabów palestyńskich, ze strony ONZ, mimo tego, że USA i W. Brytania wraz z UE, stoją po stronie rządu Izraela w tej sprawie. Przedstawiciele Arabów palestyńskich, po rozmowach z prezydentem Egiptu, Hojni Mubarak’iem przygotowują podanie do Rady Bezpieczeństwa przy ONZ o uznanie państwa Palestyńczyków ze stolicą w wschodniej Jerozolimie, w granicach z 1967 roku. Prezydent Unii Europejskiej, Szwed, Carl Bilet, stanął po stronie Netanyahu, mimo tego, że UE jest głównym darczyńcą pomocy dla Palestyńczyków i powiedział, że uznanie państwa Arabów w Palestynie jest „przedwczesne.” USA sprzeciwia się jakimkolwiek jednostronnym posunięciom Arabów. Natomiast premier Netanyahu powiedział, że jeżeli Palestyńczycy będą działać jednostronnie, to tym samym upoważnią Izrael po jednostronnych decyzji, czyli do dalszej grabieży ziemi Palestyńczyków. Szef Hamasu na emigracji, Khaled Mesza’al powiedział, że proklamacja niepodległego państwa Arabów w Palestynie, powinna być ogłoszona po oswobodzeniu przez Arabów, od okupacji przez siły Izraela, a nie przez marionetkową „Władzę Palestyńską” wyznaczoną przez USA. Okupacja ziemi Palestyńczyków jest wynikiem Wojny Sześciu-Dniowej w 1967 roku, po której Izrael zagarnął wschodnią Jerozolimę i jednostronnie ogłosił cały teren Jerozolimy jako „niepodzielne miasto’ i stolicę Izraela. Natomiast Palestyńczycy twierdzą, że wschodnia Jerozolima jest ich stolicą. Liga państw arabskich popiera Palestyńczyków i nie uznaje proklamacji Izraela w sprawie Jerozolimy i Palestyny oraz jest gotowa wystąpić przed Radą Bezpieczeństwa ONZ żeby żądać uznania niepodległego państwa Palestyńczyków, którzy twierdzą, że odmowa Izraela wzięcia udziały w rokowaniach z Arabami palestyńskimi pozostawia opcję ogłoszenia przez Arabów palestyńskich niepodległego państwa arabskiego w Palestynie, według granic z 1967 roku. Ciekawe jest czy rząd prezydenta Obamy potrafi zdobyć się na odwagę, żeby oprzeć się presji syjonistów i nie zastosować veta w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, na rzecz radykalnych Żydów przy władzy w Izraelu, którzy tak skandalicznie traktują Arabów pod ich okupacją, jak Niemcy traktowali Żydów w czasie Drugiej Wojny Światowej.

Iwo Cyprian Pogonowski

19 listopada 2009 Bezproduktywna Karuzela Próżności... Jak brzmi definicja wojskowa kałuży? - Jest to niewielki zbiornik wodny o małym znaczeniu strategicznym…- A co to jest rzeka?- Przeszkoda terenowa o wilgotności 100 procent.- A feministka? - Antykobieta, która nienawidzi kobiety, za to, że jest kobietą i nie uważa mężczyzny za swojego głównego wroga w życiu. Właśnie takie antykobiety zaatakowały panią Elżbietę Radziszewską,  pełnomocnika rządowego od równego statusu kobiet i mężczyzn. Pomijając już śmieszność takiego urzędowego  pełnomocnika, samą w sobie, tak jak nie przymierzając pełnomocnika do równego statusu kur i kaczek, ale zaatakowały ją, za to, że ….nic nie robi(???). A co można nieśmiesznego robić na takim – skrojonym według wzorów europejskich potrzeb socjalistycznych- urzędzie? Urzędzie do sztucznego wyrównywania różnic pomiędzy mężczyzną a kobietą. Feministki chciałyby parytetów, to znaczy takiej samej ustawowej obecności kobiet i mężczyzn w życiu publicznym, to znaczy na operetkowych stanowiskach państwowych. To chyba lepiej,  dla  nas i dla zachowania zdrowego rozsądku, że pani Elżbieta Radziszewska, mimo, że z Platformy Obywatelskiej, nic nie robi na tym niepotrzebnym stanowisku.. Jak już taki urząd musi być, nich będzie, ale pracujące tam osoby niech nic nie robią. Będzie dla nas wszystkich korzystniej. Ale nie! Musi robić i parytetować co się da, żeby narobić jeszcze większego bałaganu w polskim  państwie niż - jest. Gardłowała wczoraj pani Jaruga – Nowacka, dyżurna feministka parytetowa  z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, a wtórowała jej pani Kluzik- Rostkowska z Prawa i Sprawiedliwości, też feministka, która straszyła nas, że jak pani Ela nie zacznie czegoś robić w sprawie parytetów, to Komisja Europejska obłoży nas karami w wysokości nawet 1 miliona złotych dziennie(???) Pani Kluzik –Rostkowska, to kryptofeministka, w „prawicowym” Prawie i Sprawiedliwości. Kim ona w swoim życiu nie była? Począwszy od działalności w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów Polskich, poprzez pracę w „Tygodniku Mazowsze” z panem  Mazowieckim, czołowym polskim socjalistą,, w „Przyjaciółce”. Była również ministerską w Ministerstwie Spraw Socjalistycznych i Socjalnej Pracy, a za rządów  premiera Kaczyńskiego, w wywiadzie dla Gazety Wyborczej popierała in vitro i gromiła ministra Giertycha za zakaz propagandy homoseksualnej w szkołach(????) To jest prawica? Koń  z rządem, pardon, z  rzędem, jeszcze raz przepraszam urzędem- by się uśmiał.. Była też szefową niepotrzebnego w gospodarce wolnorynkowej, a jak najbardziej potrzebnego w gospodarce etatystyczno- socjalistycznej- Ministerstwa Rozwoju Regionalnego. A kto to słyszał, żeby jakakolwiek gospodarka rozwijała się za pomocą jakiegokolwiek urzędu(???) Gospodarka rozwija się nie dzięki jakiemukolwiek rządowi i jego agendom, a mimo jego istnienia i istnieniu jego agend.. Co innymi słowami podkreślił pan Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha. Powiedział w obecności pana profesora Stanisława Gomułki, że  mamy lepsze wskaźniki gospodarcze, ponieważ polski rząd nie poszedł drogą innych państw i nie angażował się w dotacje na rzecz   prywatnych firm, a dodając od siebie- na rzecz niedorozwoju  gospodarczego. I słuszna jego racja! Ja bardzo cenię sobie ludzi z kręgu Centrum Adama Smitha, bo tylko oni  w  głównych   mediach artykuują prawdę w sprawach  gospodarczych. Reszta opowiada socjalistyczne bajki  o  pobożnych życzeniach   interwencjonizmu państwowego, jako panaceum na gospodarcze dolegliwości. Jeśli już to dolegliwości socjalistycznej biurokracji. Im większy interwencjonizm- tym większe bolączki tym interwencjonizmem wywołane. I choroba rozwija się nadal. Na wręczeniu nagrody im. Józefa Mackiewicza, zapytałem pana Andrzeja, kiedy on wyda swoją książkę, bo wokół nas, wszyscy wydają książki, a on jeszcze nie wydał, odparł, że” W przyszłym roku”. Czekamy. W tej komunie, żeby wydać książkę , na razie nie trzeba wydawać dwóch kolegów, tak jak w komunie  poprzedniej. Na razie. Zobaczymy, jak będą się sprawy rozwijać w miarę budowy socjalizmu i narastania odruchu buntu wobec nienormalności. Bo w miarę  rozwoju socjalizmu musi narastać walka klasowa: pomiędzy „obywatelami” a biurokracją. Normalny człowiek, jak go rabują- reaguje. Dlatego rządy ukrywają narzędzia rabunku „ obywateli” w podatkach tzw. pośrednich. Żeby rabowany nie widział, że go rabują. Wtedy dla rządu jest bezpieczniej, bo rabowany  i obdzierany ze skóry, nie bardzo orientuje się skąd nadchodzi nieszczęście, kto jest sprawca jego bezrobocia, kto nie pozwala mu związać końca z przysłowiowym końcem, kto doprowadza do rozpaczy miliony polskich rodzin, przez fiskalizm i wyzysk podatkowy. Ale wracając do rozmowy pana Sadowskiego z panem Gomułką. Pan Gomułka, pan profesor Gomułka, nie bardzo wiedział jak wybrnąć z problemu pomagania przez rządy  firmom w „kryzysie”. Bo pan profesor jest zwolennikiem  tak naprawdę interwencjonizmu państwowego, jak na rasowego socjalistę przystało, ale  maskuje ten fakt  retoryką wolnorynkową i liberalną. Współcześni” liberałowie’ tak mają. Zamiast po prostu i naprawdę nazywać się socjalistami , zawłaszczyli słowo „liberalizm”, które wiąże się od zawsze z wolnością, a nie z jej zabieraniem wolności. Żyjemy w czasach zabierania jednostce wolności, a nie oddawania  jej. Idziemy szybkim krokiem w kierunku socjalizmu, a w niektórych dziedzinach mamy już komunizm. Gość odwiedza rzeźbiarza w jego pracowni.. - Jaka piękna figura - zachwyca się gość. - Wyrzeźbiłem ją z marmuru. - A skąd pan wiedział, że w tym marmurze jest taka figura? Bo skąd „liberałowie”  mają wiedzieć,  że w człowieku jest naturalna skłonność do wolności? Jak od zawsze są wrogami wolności. A nie powinno być wolności dla wrogów wolności, prawda? Pan „profesor” Stanisław  Gomułka i jego uczeń pan” profesor” Jacek Vincent Rostowski, kręcą się kolo polskich finansów od wielu lat, od tzw. przemian, czyli zamiany socjalizmu moskiewskiego na europejski. Pilotują ten socjalizm, doprowadzając miliony Polaków do rozpaczy. Jeszcze niedawno pan Rostowski nie posiadał polskiego NIP-u i Regonu. On był naprawdę wolny! Pan Gomułka pracował na wielu renomowanych uczelniach, na których uczą interwencjonizmu  państwowego. Czyli antyekonomii gospodarczej i finansowej.  Bo ekonomia to nauka badająca konsekwencje podejmowanych decyzji, a nie ingerująca w gospodarkę, przy pomocy instrumentów finansowych. Urzędowa ingerencja przynosi wyłącznie starty i narusza prawa wolnego rynku. Był  w latach 1970- 2005 członkiem Katedry Ekonomii w London School of Economics i zajmował się badaniami dotyczącymi makroekonomii A wiecie państwo, jak  profesor Friedman, główny propagator prawdziwie wolnego rynku nazywał makroekonomię? MAKROBZDURĄ!!!! I słusznie! Pan profesor Balcerowicz, też  mówi często o makroekonomii. Bo to ta sama szkoła socjalizmu, maskowanego retoryką wolnorynkową.. Pan Stanisław Gomułka przez lata był konsultantem Międzynarodowego Funduszu Walutowego, OECD i Komisji Europejskiej, a więc instytucji antyrynkowych. To w czym doradzał pan Gomułka instytucjom antyrynkowym???? Jak skonstruować jeszcze więcej antyrynku,  no bo w czym?? Jak jest się  wyłącznie biurokratą i antyrynkowcem instytucjonalnym. Media   przedstawiają  go jako rozumnego ekonomistę. Człowieka, który wie co mówi, i zna się na ekonomii. To moja babcia lepiej się znała na ekonomii, bo wiedziała, że” pamiętaj przychodzie być z rozchodem w zgodzie”, a pan profesor o tym nie wie i lansuje zadłużanie państwa, ale” rozsądne”(????) A jakie to jest rozsądne? A może dlatego, że to nie jego państwo, bo przybył do Polski – w wieloletniego pobytu za granicą, tak jak jego uczeń pan Jacek Rostowski. Długi nie są rzeczą dobrą, ale złą.. Kiedyś ludzie wstydzili się zadłużać. Dzisiaj jest to cnotą. Urobili  to ci, co żyją z pożyczania pieniędzy. Antycnota  stała się cnotą! A dług publiczny przekroczył 700 miliardów złotych (!!!!!) Pan Gomułka był współautorem tzw. reformy gospodarczej Leszka Balcerowicza, która była antyrynkowa, doradzał prezesowi Narodowego Banku Polskiego, negocjował polski dług z MFW i był – w latach 2002-2007- głównym ekonomistą PZU(???) Po sporze z Eureko zapłacimy jako państwo prawie 5 mld złotych kary(???) Moim zdaniem ci dwaj panowie, powinni jak najszybciej zniknąć z polskiego życia finansowego Niech doradzają gdzie indziej!. I nie jest to bezproduktywna karuzela próżności.. Zapewniam państwa! To jest jak najbardziej produktywna karuzela  sensowności. WJR

Wspomnienia z przyszłości Jeszcze światło nie zostało oddzielone od ciemności, ponieważ traktat lizboński wejdzie w życie dopiero 1 grudnia – ale już jutro nastąpi wybór prezydenta Unii Europejskiej – tak, aby w dniu 1 grudnia, kiedy na mapie politycznej świata pojawi się nowe panstwo pod nazwą Unia Europejska – stanowisko to zostalo już obsadzone, podobnie jak stanowisko ministra spraw zagranicznych Unii Europejskiej. Stanowisko prezydenta Unii Europejskiej, które zresztą nazywa się inaczej – nie jest związane z jakimś wielkim zakresem władzy. Można powiedziec, że ma charakter operetkowy, podobnie jak stanowisko przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, na które, na połowę kadencji, został wybrany były charyzmatyczny premier Jerzy Buzek. Inaczej może być z ministrem spraw zagranicznych Unii Europejskiej. Z tym stanowiskiem może wiązać się realna władza, ale oczywiście – pod pewnymi warunkami. W ogóle instytucje Unii Europejskiej są obliczone na wywołanie wrażenia, jakoby panowała tam równość i braterstwo, zgodnie ze słowami piosenki pod tytułem „Oda do radości”, głoszącej, że „wszyscy ludzie będą braćmi”. Jest to jednak dekoracja, podobna do opisanej w powieści Kurta Vonneguta „Śniadanie Mistrzów”. Chodziło tam o oczyszczalnię ścieków pewnej fabryki chemicznej. Jej budowy podjęła się spółka dwóch braci – gangsterów. Zbudowali oni szalenie skomplikowaną konstrukcję, oszałamiającą plątaninę rur i rurek, na których zapalały się i gasły różnokolorowe lampy – ale konstrukcja ta była tylko atrapą, mającą przesłonić odcinek kradzionej rury wodociągowej, którą fabryczne ścieki, bez żadnego oczyszczenia, spływały prosto do rzeki. Podobnie w Unii Europejskiej. Skomplikowany system organów władzy i instytucji, niezwykle zawiłe procedury ich funkcjonowania i podejmowania decyzji, służą lepszemu zakamuflowaniu ręcznego sterowania Unią przez jej rzeczywistych kierowników politycznych, to znaczy – Niemcy i Francję, w porozumieniu z trzema innymi państwami. I chociaż, jak powiedziałem, światło nie zostało jeszcze oddzielone od ciemności, bo traktat lizboński wejdzie w życie dopiero 1 grudnia, to już na przykładzie przygotowań do wyboru prezydenta Unii Europejskiej można się zorientować, co będzie potem. Na przykład polska propozycja, by najpierw przeprowadzić przesłuchania kandydatów na prezydenta, a dopiero potem ich wybierać, została całkowicie zignorowana. Kandydatura figuranta, który zostanie prezydentem Unii Europejskiej, została po cichu ustalona przez starszych i mądrzejszych, a w tej sytuacji nietrudno się domyślić, że ten cały prezydent będzie tańczył tak, jak starsi i mądrzejsi mu zagrają. Wprawdzie, jak już wspomniałem, nie ma on wielkiej, a prawdę mówiąc – nie ma żadnej realnej władzy, ale ten przykład pokazuje, że obsadzanie innych, ważniejszych stanowisk, będzie przebiegało podobnie. Krótko mówiąc – uczestniczymy w eksperymencie, na który prawdopodobnie nie będziemy mieli większego, albo nawet żadnego wpływu – bo Traktat z Lizbony odchodzi od zasady jednomyślności. W tej sytuacji wypada przypomnieć wydarzenie, którego kolejna rocznica właśnie minęła, a mianowicie – Powstanie Węgierskie z 1956 roku. Jak wiadomo, rozpoczęło się ono 23 października manifestacją pod pomnikiem generała Józefa Bema w Budapeszcie. Stamtąd demonstranci poszli pod Parlament i budynek radia, który został zdobyty przy pomocy broni przekazanej demonstrantom przez wojsko. Ten samej nocy I sekretarz węgierskiej partii Erno Gero, wraz z całym Biurem Politycznym zażądał interwencji od Związku Radzieckiego. Oddziały sowieckie wkroczyły do Budapesztu, ale po kilku dniach wycofały się z miasta. Pod wpływem rozwoju wydarzeń ówczesny premier węgierskiego rządu Imre Nagy 1 listopada ogłosił wystąpienie Węgier z Układu Warszawskiego. W odpowiedzi czołgi sowieckie 4 listopada ponownie wkroczyły do Budapesztu i po złamaniu oporu powstańców Rosjanie powierzyli zewnętrzne znamiona władzy nowej ekipie w Janosem Kadarem na czele. Polska wprawdzie żadnej realnej pomocy Węgrom udzielić nie mogła, ale co mogła, to zrobiła. Nie tyle może ówczesna władza, chociaż, trzeba przyznać, że nie przeszkadzała – co społeczeństwo. Ludzie masowo oddawali krew i pieniądze na zakup leków i środków opatrunkowych. W ten sposób, przynajmniej częściowo, spłacaliśmy wobec Węgier dług z tytułu pomocy udzielonej Polsce w roku 1920. Z uwagi na zablokowanie dostaw amunicji dla Polski, zarówno przez Czechosłowację, jak i Niemcy, a także pozostających pod wpływem socjalistycznej agitacji angielskich dokerów – Węgry oddały na potrzeby Polski całą produkcję fabryki amunicji na wyspie Csepel w Budapeszcie i okrężną drogą, w ostatniej niemal chwili, dostarczyli ją transportem kolejowym na stację do Skierniewic, skąd była dowożona prosto z wagonów na linię frontu. Bez tej węgierskiej pomocy żaden „cud nad Wisłą” w 1920 roku nie byłby możliwy. Więc do tych wspomnień o węgierskim powstaniu z 1956 roku warto dodać, że Imre Nagy za próbę wystąpienia w Układu Warszawskiego został skazany na karę śmierci i stracony, podobnie jak węgierscy patrioci. Usłużni propagandyści komunistyczni oszkalowali ich pamięć miedzy innymi przy pomocy paszkwilu zatytułowanego „Kim byli, czego chcieli”. Powie ktoś, że takie rzeczy mogły się zdarzyć w tamtych czasach, ale na pewno nie teraz, a już zwłaszcza – nie w Unii Europejskiej, w której – jak wiadomo – „wszyscy ludzie będą braćmi”. Wszystko to być może, ale w sytuacji, gdy światło nie zostało jeszcze oddzielone od ciemności, niczego pewnego powiedzieć nie możemy, może poza tym, że występowanie, czy to z Układu Warszawskiego, czy też z Unii Europejskiej nie było i pewnie nie będzie dobrze widziane. Postarają się o to reżymowi propagandyści, którzy nie zmienili swoich obyczajów mimo sławnej transformacji ustrojowej. Właśnie reżyser Grzegorz Królikiewicz nakręcił film pod tytułem „Kern” o byłym, nieżyjącym już wicemarszałku Sejmu Andrzeju Kernie. To znaczy – nie tyle o nim, chociaż o nim też – co o mechanizmie przy pomocy którego Andrzej Kern został zaszczuty – już pod rządami niekomunistycznych premierów, kiedy rząd dusz, nie tyle może nad opinią publiczną, co nad „niezależnymi” mediami, sprawowały autorytety moralne w osobach doktora honoris causa Adama Michnika, Jacka Kuronia, w przede wszystkim – „drogiego Bronisława”, czyli Bronisława Geremka. Ten przejmujący film jest nie tylko przypomnieniem – jest przestrogą przed tym, co zawsze może się powtórzyć, zwłaszcza w sytuacji, gdy światło nie zostało przecież wcale oddzielone od ciemności. SM

O rewolucjonistach i rewolucjonistkach Jak blisko jest od popkultury do rewolucji dowodzi najnowsza „Machina”, która na swej okładce prezentuje jedną z ikon popkultury (w takim sowieckim wydaniu, ale na bezrybiu i to dobre, przecież), czyli J. Senyszyn. Osoba to nie pierwszej ani nie drugiej młodości („były maje, były bzy, byłaś też , dziewczyno, ty...”), wydawcy jednak wyszli z założenia, że po listopadowym numerze poświęconym seksowi (trudno wprawdzie powiedzieć, który z numerów pism popkulturowych nie jest seksowi poświęcony) grudniowy należy ozdobić wizerunkiem kogoś, kto z rewolucją (nie tylko) seksualną się kojarzy - jak zresztą doskonale wiemy, owa osoba zasłynęła śmiałymi występami na rozmaitych „paradach równości”, a więc pochodach nowego proletariatu. Zrozumienie czerwonych dla „mniejszości seksualnych” wynika z prostego spostrzeżenia, iż klasa robotnicza zdradziła nieśmiertelne ideały Marksa, Lenina i Stalina, i zwyczajnie wolała burżuazyjne warunki pracy, których niestety, gospodarka centralnie sterowana, nie miała zamiaru zapewnić, jako że związana była z wspieraniem militaryzacji społeczeństwa, tj. walką o pokój. Jeśli więc z klasą robotniczą na pochody już pójść za bardzo nie można, to choćby z proletariatem mniej licznym, ale równie jak komuniści zradykalizowanym, wiemy wszak, że środowiska gejowsko-lesbijskie faktycznie dążą do rewolucji (seksualną mając już za sobą), a więc do wywrócenia tradycyjnego porządku społecznego opartego na normalnej rodzinie i naturalnych relacjach międzyludzkich. To zaś cele są bliskie sercu każdego komunisty, więc i Senyszynowemu także. „Machina” jednak też jest cholernie rewolucyjna (dowiedziałem się o niej ze spotów w rewolucyjnej stacji Chilli Zet, gdzie na antenie specjalizuje się w tematyce seksualnej prezenterka G. Andrychowicz), chyba nawet bardziej rewolucyjna od komunistycznej „Krytyki Politycznej”. Tę ostatnią z nudów i z ciekawości zakupił nie tak dawno mój kumpel i stwierdził, że tam już tematyka „związków gejowskich” dawno przebrzmiała, że rewolucjoniści zafascynowali się tematyką... „dildo”, ale też tak jakoś bez przekonania, bez wielkiej euforii, jednocześnie jakoś tak rozglądają się nieco zdezorientowani i jakby wyeksploatowani, za tym, co jeszcze może być w seksie naprawdę rewolucyjne. No cóż, do tego potrzeba przede wszystkim dużo, dużo zdrowia, a potem oczywiście specjalistycznej opieki lekarskiej lub interwencji chirurgicznej, ale mniejsza może z tym. W tej rewolucyjności z owymi wymienionymi wyżej dwoma tytułami ściga się od długiego już czasu intelektualnie niedościgniona pewna gazeta na de, której naczelny swego czasu kazał się całować w de, ponieważ z tego, co widzę, jest już o krok od zamieszczania zdjęć i filmów pornograficznych na swej elektronicznej stronie głównej. Wróćmy jednak do rewolucyjnej „Machiny”. Otóż ona też już dawno ma za sobą „rewolucję gejowską”, teraz bowiem (link poniżej) oprócz omawiania rozmaitych technik seksualnych i opisywania tego, co nas ciekawego może spotkać np. w klubach gejowskich („erotyczna mapa świata”), zachęca swych czytelników do łączenia się w seksualne wielokąty, czyli mówiąc nieco mniej eufemistycznie, do seksu grupowego. Gdyby tego było mało, to redakcja zastanawia się, jak „poprzez łóżko” skutecznie kroczyć drogą kariery. To listopad. A co w grudniowym numerze, który już jest na półkach? Właśnie jedna z ciotek rewolucji, czyli Joanna S., która ostatnio nieco śmielej stanęła na czele rewolucji antykatolickiej, z którą to z kolei redakcja „Machiny” sympatyzuje od dawna, zasłynąwszy zamieszczaniem bluźnierczych okładek z Madonną czy z klęczącym kolesiem przebranym za kobietę (link poniżej dla osób o mocniejszych nerwach). Wydawać by się mogło, że to wszystko już po wielokroć było, a po rewolucji seksualnej lat 70. na Zachodzie polegającej na tym, że wszyscy rewolucjoniści i rewolucjonistki z wszystkimi robili co tylko się dało i wszystkiego spróbowali na wszystkie sposoby, już dalej pójść nie można, a jednak okazuje się, że można, a nawet trzeba, bowiem w krajach takich jak Polska, gdzie młodzi ludzie potrafią jeszcze wciąż uczestniczyć w Eucharystii czy chodzić na pielgrzymki, jest bardzo wiele do zrobienia. Machiny rewolucyjnej więc nie można tak po prostu zatrzymać. FYM

TAJEMNICE RZĄDÓW TUSKA W jakim stanie są tajne służby po dwóch latach rządów Platformy Obywatelskiej? W swoim bilansie rządów PO w ogóle nie wymienia służb specjalnych i to zapewne nie dlatego, że działają tym lepiej, im mniej się o nich mówi. Upadek gabinetu Jarosława Kaczyńskiego, przejęcie władzy przez PO stały się punktem wyjścia rekonstrukcji i odbudowy systemu. PO, walcząc z PiS, straszyła Polaków wszechpotężnym państwem służb. Ta propaganda nie miała nic wspólnego z rzeczywistością i wynikała ze strachu środowisk postkomunistycznych, które traciły władzę i wpływy. Chodziło nie tyle o prawa obywatelskie, ile o monopol ludzi z komunistycznej bezpieki na panowanie w służbach. Dziś po dwóch latach rządów PO widać wyraźnie, że to Donald Tusk buduje państwo oparte na bezprawiu tajnych służb, które na powrót stają się podstawową infrastrukturą realizacji władzy politycznej i gospodarczej. O służbach pod rządami Platformy mówi się bardzo wiele i wyłącznie źle. To też nie dziwi - liczba skandali, afer i bezprawia przez nie spowodowanych w ostatnim czasie przekroczyła wszystko, co miało miejsce w ubiegłym dwudziestoleciu. Działanie służb pod kierunkiem PO nakierowane jest na walkę polityczną z przeciwnikami oraz na osłanianie i wspieranie patologicznych działań gospodarczych. Ukoronowaniem tego procesu są ujawnione ostatnio fakty podsłuchiwania dziennikarzy oraz adwokatów i używania treści tych podsłuchów do zwalczania niepokornej prasy. Osłanianie przez ABW działań ministra Grada w sprawie stoczni z El-Assirem w tle pokazuje, jak kluczową rolę pełnią służby w gospodarczych planach ekipy Tuska. Prawdziwy powód milczenia Platformy na temat służb jest więc inny: w ciągu ostatnich dwóch lat tajne służby zostały przekształcone w ukryty, ale faktyczny fundament władzy. Pytanie tylko, czy jest to władza Donalda Tuska i Platformy Obywatelskiej, czy kogoś zupełnie innego.

Bezradność Tuska Donald Tusk przypisuje tajnym służbom znaczenie zasadnicze. Dlatego przejął osobiście kierownictwo nad nimi i nie powołał konstytucyjnego ministra koordynatora. Ale władza Tuska jest bardzo szczególna. Podkreśla on publicznie, że kieruje służbami, wyznacza im zadania, a także je rozlicza. Gdy jednak przychodzi do konkretów, okazuje się, że nie wie, ile jest w Polsce podsłuchów i na jakich zasadach są realizowane. Niszczy polską kryptografię i aprobuje upowszechnienie aparatury faktycznie umożliwiającej podsłuchiwanie najważniejszych osób w państwie. Nie potrafi odpowiedzieć, jak doszło do dramatu polskiego geologa Piotra Stańczaka w Pakistanie i co się stało z wojskowym szyfrantem Zielonką. Nic nie wie o działaniach ABW w sprawie stoczni i nie potrafi wyjaśnić, jak gromadzone w Polsce dane Polaków z Białorusi znalazły się w dyspozycji KGB w Mińsku. Pozwala na bezkarny wyjazd szpiegów rosyjskich i pozostawia nietkniętą ich siatkę w kluczowych instytucjach państwa. Zapowiada wielką reformę służb, a potem z niej rezygnuje, nawet nie wyjaśniając powodów. Aprobuje bezprawne podsłuchy, rewizje, nocne przesłuchania, odbieranie cer-, tyfikatów dostępu do tajemnicy jako narzędzia walki z przeciwnikami politycznymi. A gdy skandal już zmusza do reakcji, ujawnia swoją dziecinną bezsilność i na pytanie o dymisję zastępcy szefa ABW, który ewidentnie powinien zostać usunięty, odpowiada: ABW nie złożyła wniosku o dymisję, więc nie będzie decyzji personalnych. Sprawa ppłk. Jacka Mąki z ABW jak w soczewce pokazuje istotę obecnej sytuacji w służbach specjalnych. Premier, zwierzchnik służb, nie jest w stanie odwołać swego podwładnego, bo ten nie złożył wniosku o dymisję! Tak wygląda relacja między służbami specjalnymi a Donaldem Tuskiem. Służby informują, decydują, rządzą. Premier Tusk co najwyżej może publicznie ogłosić swoją bezradność. W istocie władzę nad służbami sprawuje szef ABW Krzysztof Bondaryk, który skupił w swoim ręku nie tylko decyzje personalne, ale w ciągu ubiegłych dwóch lat doprowadził do instytucjonalnego podporządkowania pozostałych służb ABW. Kluczowe znaczenie miały dwie ustawy: o nowelizacji ustawy o informacjach niejawnych oraz o zarządzaniu kryzysowym. Ta pierwsza pozwala Bondarykowi kontrolować wszystkie służby w dziedzinie ochrony informacji niejawnej, a także przyznawania certyfikatów dostępu do tej informacji osobom oraz przedsiębiorstwom. Oznacza to de facto kontrolę olbrzymiej części polskiej gospodarki (większość inwestycji wymaga dostępu do informacji niejawnej), a także decydowanie o składzie kadry państwowej i urzędniczej, gdyż nie można zajmować kierowniczych stanowisk bez takiego dostępu. Ustawa o zarządzaniu kryzysowym pozwala z kolei na sytuowanie w instytucjach państwowych i w przedsiębiorstwach osób zobowiązanych do informowania ABW o sytuacji, co może oznaczać wszystko. Sieć ta zostaje spięta przez Centrum Antyterrorystyczne usytuowane w istocie jako wydział ABW i podporządkowujące sobie działanie wszystkich służb w tej dziedzinie. Jak centrum wykorzystuje swoją olbrzymią władzę? Dobrym przykładem był tzw. raport gruziński, gdy CAT, bazując przede wszystkim na źródłach rosyjskich, skompromitował się zupełną niezdolnością zebrania bezstronnej informacji. Zamiast obiektywnego raportu powstał polityczny paszkwil atakujący głowę państwa i zaprzyjaźnioną Gruzję, która odparła wielkomocarstwowe ataki Rosji. Zupełną nieudolnością wykazało się Centrum w sprawie porwania śmierci P. Stańczaka. Do czego więc - poza osłanianiem nieudolności rządzących - służy ta machina oplatająca swoją siecią całe polskie życie gospodarcze i społeczne, wnikająca we wszystkie dziedziny i uprawniona do uzyskiwania informacji od każdej jednostki organizacyjnej państwa polskiego? Na te pytania nie potrafi oczywiście odpowiedzieć premier, a nie chce ten, kto naprawdę decyduje. Taka właśnie sytuacja doprowadziła Krzysztofa Kwiatkowskiego do dramatycznego stwierdzenia, że w polskich służbach panuje zupełny chaos, którego nikt nie kontroluje. Mam niestety inne zdanie, obawiam się, że służby zostały sprawnie odbudowane przez ludzi takich jak Krzysztof Bondaryk i ppłk Mąka, z wykorzystaniem najgorszych wzorców, i stały się prawdziwym aparatem sprawowania władzy. Nie jest też przypadkiem, że najważniejsze stanowiska w służbach otrzymali ludzie z tzw. wydziału II A UOP, przetestowani przy sprawie Modrzejewskiego. To wierny i sprawny zespół gwarantujący szczególne działania w sprawach gospodarczych.

Qui prodest Na koniec warto odpowiedzieć na pytanie, czyja to ręka kieruje tak skonstruowanymi służbami? Zapewne nie ręka Donalda Tuska, pokornie pytającego Bondaryka, czy można zwolnić funkcjonariusza korzystającego we własnym interesie z podsłuchów dziennikarzy. Wydaje się, że odpowiedzi trzeba szukać tam, gdzie wskazuje stara rzymska zasada: uczynił ten, kto korzysta. Prześledzenie kariery Krzysztofa Bondaryka w wielkim biznesie pokazuje krąg oligarchów rozszerzających w ostatnich latach niepomiernie swoje wpływy i zakres działania. Jeżeli dodamy do tego fakt, że rząd Tuska przygotowuje największe w ostatnim dwudziestoleciu prywatyzacje dotyczące m.in. energetyki, będziemy mieli odpowiedź na dręczące nas pytania. Przypomnijmy: żadna z prywatyzacji ubiegłych dwudziestu lat nie odbyła się bez decyzji ludzi służb specjalnych. Jak wielką rolę może odegrać ABW, pokazała sprawa stoczni szczecińskiej i gdyńskiej oraz afera El-Assira. Ale to wszystko były przedbiegi, zdjęcia próbne, przygotowania do prawdziwego skoku na kasę. Polska energetyka warta jest dziesiątki miliardów złotych, a przede wszystkim oznacza być albo nie być państwa polskiego. Ten, kto będzie decydował ojej prywatyzacji, kto zapewni sobie dostęp do kluczowej informacji, sieci pośredników i osłonę służb specjalnych, będzie w istocie decydował o naszym losie. Warto z tej perspektywy przyjrzeć się walce o władzę, pieniądze i wpływy nie tylko wśród polityków, którzy czasem są tylko kukiełkami, ale także wśród oligarchów dysponujących fortunami, mediami, a wreszcie i tajnymi służbami. Antoni Macierewicz

Sondaż zaiste miażdżący! (Miażdżący sondaż dla rządów PO W opinii badanych przez TNS OBOP, za rządów Platformy Obywatelskiej przybyło demokracji, ale pod wieloma innymi względami jest gorzej niż było: jest więcej bezrobocia, biedy i korupcji, a mniej sprawiedliwości. Według autorów sondażu, zwraca uwagę, że zdecydowane pogorszenie nastąpiło pod dwoma względami szczególnie ważnymi w przedwyborczej retoryce PO: natężeniu kłótni w życiu publicznym oraz zaufaniu między ludźmi. Na początku listopada, po dwóch latach rządów Platformy Obywatelskiej TNS OBOP zbadał, jak Polacy oceniają Polskę pod rządami PO w porównaniu z Polską pod rządami PiS. W opinii ankietowanych, za rządów PO w stosunku do okresu, gdy rządziło PiS w sferze ekonomicznej przybyło bezrobocia (36 pkt proc.) i biedy (26 pkt proc.); w sferze praworządności przybyło korupcji (39 pkt proc.), a ubyło sprawiedliwości (o 17 pkt proc.). Według TNS OBOP, W dziedzinie politycznej przybyło demokracji (12 pkt proc.), ale jeszcze bardziej przybyło kłótni w życiu publicznym (46 pkt proc); w sferze społecznej 39 proc. uważa, że jest mniej zaufania, a 9 proc., że jest go więcej. Autorzy sondażu zwracają uwagę, że oceny zmian w sferze ekonomicznej, które dokonały się za rządów PO są zdecydowanie gorsze niż oceny takich zmian za rządów PiS. Przekonanie, że przybyło biedy dziś jest zdecydowanie częstsze niż dwa lata temu. Dwa lata temu stanowczo przeważała opinia, że bezrobocia ubyło, a dziś jeszcze bardziej stanowczo przeważa opinia, że bezrobocia przybyło. Oceny zmian w sferze praworządności są gorsze niż były. Przewaga opinii, że korupcja wzrosła jest dziś dwa razy częstsza niż dwa lata temu. Opinia, że sprawiedliwości ubyło jest tak samo częsta jak dwa lata temu. Poprawie uległy natomiast oceny zmian w sferze politycznej - piszą autorzy ankiety. Dziś dominuje przekonanie, że jest więcej kłótni w życiu publicznym, ale dwa lata temu przekonanie to było prawie powszechne. Dziś przeważa opinia, że demokracji przybyło, a dwa lata temu przeważała opinia, że demokracji ubyło. Sondaż wykonano w dniach 5-8 listopada na ogólnopolskiej losowej reprezentatywnej próbie 1005 mieszkańców Polski powyżej 18. roku życia.). „W opinii badanych przez TNS OBOP, za rządów Platformy Obywatelskiej przybyło demokracji, ale pod wieloma innymi względami jest gorzej niż było: jest więcej bezrobocia, biedy i korupcji, a mniej sprawiedliwości. Według autorów sondażu, zwraca uwagę, że zdecydowane pogorszenie nastąpiło pod dwoma względami szczególnie ważnymi w przedwyborczej retoryce PO: natężeniu kłótni w życiu publicznym oraz zaufaniu między ludźmi”. ICH to zdumiewa. My sformułowalibyśmy to inaczej: „Za rządów PO przybyło d***kracji, a zatem pod wieloma innymi względami jest gorzej niż było: jest więcej bezrobocia, biedy i korupcji, a mniej sprawiedliwości”. By oszczędzić Państwu klikania, w liczbach wygląda to tak: „W opinii ankietowanych, za rządów PO w stosunku do okresu, gdy rządziło PiS w sferze ekonomicznej przybyło bezrobocia (36 %) i biedy (26 %); w sferze praworządności przybyło korupcji (39 %), a ubyło sprawiedliwości (o 17 %).(...) W dziedzinie politycznej przybyło demokracji (12 %) (...) Sondaż wykonano w dniach 5-8 listopada na ogólnopolskiej losowej reprezentatywnej próbie 1005 mieszkańców Polski powyżej 18. roku życia”. JKM

Jak liderzy PO ustawiali przetarg To może być afera przetargowa, ale w wykonaniu znanych już bohaterów afery hazardowej. Pierwsze skrzypce grają w niej b. minister sportu Mirosław Drzewiecki i b. szef klubu PO Zbigniew Chlebowski. Sprawa dotyczy przetargu na dzierżawę wyciągu narciarskiego należącego do Skarbu Państwa. Rolą byłych już liderów PO w tej historii jest wypełnienie zadania, jakie zleca im znany z afery hazardowej biznesmen Ryszard Sobiesiak. Wspiera go jeden z najbogatszych Podhalan Andrzej Stoch. Aktywny też jest szef gabinetu politycznego ministra sportu Marcin Rosół. Stawkę w tej grze są pieniądze. Prawdopodobnie duże, biorąc pod uwagę wielkość interesów, jakie prowadzą Sobiesiak i Stoch, oraz zasobność ich portfeli. Ale by wszystko odbyło się zgodnie z ich planami, osobą odpowiedzialną za pewien przetarg musiał pozostać ich człowiek. Przetarg ów odbywał się w Czorsztynie i dotyczył dzierżawy wyciągu narciarskiego (wraz z całą infrastrukturą) zlokalizowanego na Polanie Sosny w Niedzicy. Jego właścicielem jest Zespół Elektrowni Wodnych w Niedzicy. Elektrownia jest spółką Skarbu Państwa. Firma ta prowadzi także na dużą skalę usługi turystyczne. Oprócz wspomnianego wyciągu Zespół Elektrowni Wodnych ma także szereg hoteli, pensjonatów i miejsc biwakowych położonych na niezwykle atrakcyjnych terenach wokół Zamku Czorsztyńskiego.

On musi ustawić przetarg Kluczową osobą dla sprawy przetargu jest Lech Janczy, jeden z najbardziej aktywnych działaczy PO na obszarze Pienin. To także przewodniczący Koła PO w Czorsztynie. Do niedawna pełnił jednocześnie funkcję pełnomocnika Zarządu Zespołu Elektrowni w Niedzicy ds. dzierżawy i wynajmu. Jednak w wyniku wewnętrznych konfliktów szefostwa elektrowni, latem 2009 roku Jancza stracił stanowisko, otrzymał jednak trzymiesięczne wypowiedzenie. Jego termin miał upływać ostatniego dnia września. Tego dnia miał definitywnie rozstać się ze swoją funkcją. Cały kłopot dla Andrzeja Stocha i Sobiesiaka polegał na tym, że przetarg na wyciąg narciarski na Polanie Sosny, będący „żyłą złota” w czasie sezonu zimowego, został zaplanowany dopiero na 12 października. Lechowi Janczy brakowało więc dwa tygodnie, żeby przetarg zakończył się zgodnie z oczekiwaniami jego biznesowych znajomków. Wówczas do akcji wkraczają Zbigniew Chlebowski i Mirosław Drzewiecki. Impulsem dla nich jest zlecenie przekazane im przez Sobiesiaka, za którego plecami stoi Andrzej Stoch. Jest połowa września. Ruchy wszystkich bohaterów tej historii są już mocno ograniczone. Od co najmniej dwóch tygodni wszyscy wiedzą już o tym, że mogą być podsłuchiwani przez CBA, lub inne służby zwalczające przestępczość korupcyjną. Dlatego w rozmowach telefonicznych między sobą używają ezopowego języka – mówią w utajniony sposób, jednak tak, by dla rozmówcy sprawa była czytelna.

„Pikuś” Dla organów ścigania jedną z zalet szemranych bohaterów tej historii jest to, że są jednak nieostrożni. Dzięki temu udało się odtworzyć szczegóły operacji i jej założenia, które można streścić tak: „Jancza musi zostać. Przetarg musi być nasz”. Pierwszym mocnym śladem tej operacji jest telefon, jaki Ryszard Sobiesiak wykonuje do Zbigniewa Chlebowskiego wieczorem 14 września. Chlebowski, który poprzedniego dnia był w Małopolsce w Niepołomicach pod Krakowem, przekazuje swojemu rozmówcy ważną informację. Mówi, że zrobił wszystko w tej sprawie, co mógł. Jednocześnie radzi, aby sam zainteresowany, czyli Lech Jancza, sam też walczył o siebie. Na koniec Chlebowski mówi: „jeszcze nic straconego, Rysiu.” Sobiesiak jednak zachęca Chlebowskiego, żeby jutro „pogadał” jeszcze z „Tadziem". O kogo chodzi? Nie wiadomo. Następnego dnia wieczorem Sobiesiak dzwoni do Lecha Janczy.
„Dupek” W tej rozmowie w tle pojawia się najprawdopodobniej poseł PO ziemi nowosądeckiej Andrzej Czerwiński, nazwany „Pikusiem z Sącza”. Lech Jancza z zadowoleniem przekazuje, że Andrzej Czerwiński za dwa dni (17 września w czwartek) umówiony jest na rozmowę z ministrem Gradem i tam „ten temat (czyli jego pozostanie na dotychczasowej funkcji - red.)ma być doprecyzowany”. Z kolei Sobiesiak żali się, że wprawdzie wczoraj rozmawiał ze Zbyszkiem (oczywiście chodzi o Chlebowskiego),ale nie może się dodzwonić do Mirka, tu nazywanego „dupkiem”. Mówi dosłownie: „dwa dni nie odbiera telefonu, dupek jeden, teraz był w telewizji, myślałem, ze jak wyjdzie, odbierze, ale nie odebrał”. Radzi też Janczy, aby ten przekazał Andrzejowi, żeby on najwięcej naciskał na Mirka. Wreszcie przechwala się Janczy, że w rozmowie z Chlebowskim („Zbyszkiem”) wyraził się jasno, że jeśli nie przywrócą go do pracy, to on pokaże im papiery, jak oni tam rządzą. Pada też kwestia, że przecież sprawa Janczy jest prosta i trzeba ją załatwić po linii partyjnej. Tajne spotkanie w Radissonie Sugestia ma o tyle uzasadnienie, że jak podawał „Tygodnik Podhalański” (w lutym tego roku), po zwycięstwie w wyborach 2007 roku, PO dokonało skoku na Zespół Elektrowni w Niedzicy. Kierownicze funkcje, włącznie z prezesurą firmy, objęli działacze PO. Wówczas w oryginalny sposób uzasadniał to Lech Janczy: „Moim zdaniem to powód do dumy, że w naszym kole PO są osoby o wysokich kwalifikacjach”. Po wręczeniu wypowiedzenia Jancza ma jednak duże zmartwienie - mija tydzień, a w jego sprawie niewiele się ruszyło. Jeden z głównych bohaterów tej historii Ryszard Sobiesiak dowiaduje się, ze Drzewiecki ma być w Warszawie i jest gotowy się z nim spotkać. Nieustaleni do tej pory dwaj pośrednicy, „Michał" i druga tajemnicza osoba, umawiają Sobiesiaka późnym wieczorem, około 22, w hotelu Radisson na ul. Grzybowskiej w pokoju 607, gdzie ma na niego czekać Drzewiecki. O tym, że takie spotkanie odbyło się, doniosła dzisiejsza „Rzeczpospolita”. Słusznie zarzuciła kłamstwo Drzewieckiemu, który twierdził, że ostatni raz widział się z Sobiesiakiem w maju. Zaraz po spotkaniu z Drzewieckim, Sobiesiak dzwoni do Lecha Janczy. Pyta go, czy w jego sprawie coś się zmieniło. Jancza mówi, że nic o tym nie wie. Sobiesiak zdenerwowany, nazywa Drzewieckiego „dupkiem”, bo przecież usłyszał przed chwilą, że wszystko już jest załatwione. Lech Janczy wylewnie dziękuje. Następnego dnia Stoch i Sobiesiak w rozmowie między sobą bez ogródek mówią o przetargu, oraz o roli Leszka Janczy w tym, żeby wszystko poukładać jak należy. Luz u Sobiesiaka wynika z tego, że kupił sobie nowy telefon na kartę i prosi Stocha, aby dzwonił tylko na ten numer. Pod koniec miesiąca, 27 września (niedziela), Lech Janczy denerwuje się, bo „finał ma być 12 października ( chodzi o przetarg - red.), a on nie zna ciągle swojej sytuacji w pracy”, o czym informuje Sobiesiaka. Ten dzwoni natychmiast do Chlebowskiego i przypomina, że Drzewiecki obiecał przywrócić do pracy Janczę.
Zadżumione telefony Chlebowski nie chce rozmawiać przez telefon i proponuje Sobiesiakowi spotkanie. Ten jednak kilka dni musi być w Warszawie i nie może przyjechać do Chlebowskiego, który „relaksuje się w domu”. Drzewiecki w tym czasie odpoczywa w USA. Sobiesiak postanawia więc „uderzyć” do asystenta Drzewieckiego, Marcina Rosoła. Marcin Rosół informuje Sobiesiaka, że jego szef mu wszystko przekazał i załatwi to w przyszłym tygodniu, bo ten tydzień był bardzo ciężki. Sobiesiak uczula go, że sprawa jest bardzo pilna, bo Janczy zostały ostatnie cztery dni do końca miesiąca. W rozmowie nazwisko Janczy nie pada, ale obydwaj doskonale wiedzą, o czym mówią. Marcin Rosół jest ostrożny, mówiąc, że wszystko będzie załatwione, ale nie przez telefon. 29 września, we wtorek, dochodzi do krótkiego („szybka kawa”) spotkania Sobiesiaka z Rosołem w kawiarni ministerstwa sportu. Nie znam przebiegu rozmowy, ale wiadomo już, że operacja z Janczą zakończyła się sukcesem. 12 października Janczy odpowiadał za przeprowadzony przetarg. Partyzancka spółka Do przetargu stanęły dwie firmy. Tak wynikało z oficjalnego biuletynu zamieszczonego w internecie przez Zarząd w Niedzicy. Wygrała firma o nazwie Action Sports Consulting z Krakowa. Czy można było dowiedzieć się czegoś bliższego o spółce? Niestety. Nie było jej w Krajowym Rejestrze Sądowym, nie odpowiadał też telefon pod wskazanym krakowskim adresem. Udało się za to ustalić konkurencyjną firmę startującą w przetargu. Jest nią Czorsztyn-Ski sp. z o. o. Zdumiewające jest, że firma Action Sports Consulting została założona na kilak dni przed przetargiem przez czorsztyńskiego drobnego biznesmena Dariusza Pietruszkę. To tłumaczyło, dlaczego nie można jej było znaleźć w KRS-ie. Ostatecznie, to jednak nie ta firma będzie dzierżawić wyciąg na Polanie Sosny. Powód? Consulting nie wpłacił w terminie zaliczki, która nadawała prawomocność przetargowi. Zatem, wyciąg przeszedł na rzecz Czorsztyn-Ski. By jednak Dariusza Pietruszki zbytnio nie skrzywdzić, został on natychmiast zatrudniony na stanowisku menedżera w czorsztyńskiej spółce.

Niebezpieczne związki Niełatwo będzie służbom skarbowym, a może i kryminalnym, rozsupłać splątane węzły interesów na tym terenie. Są jednak pewne wskazówki. Dariusz Pietruszka jest właścicielem restauracji „Turbinka”, a pod zamkiem Czorsztyńskim ma dwa regionalne stoiska. Zna się dobrze z Lechem Janczy, który od kilku lat działa w biznesie na tym terenie (głównie za sprawą Andrzeja Stocha). Jest on byłym właścicielem osady turystycznej Czorsztyn – atrakcyjnego terenu wraz z zespołem zabytkowych budynków. Nabył je w 2003 r., kiedy Lech Janczy pełnił funkcję wójta Czorsztyna. Obecnie Andrzej Stoch przekazał ten teren swojej córce. Lech Janczyk jest co najmniej od 5 lat związany interesami z Andrzejem Stochem poprzez Związek Klubów Sportowych Lubań-Zapora. Do początku czerwca br. był związany z zakopiańską firmą należącą do Andrzeja Stocha – „Osada 2012”. Do zbadania pozostaje kwestia, jaki interes mieli w tym Andrzej Stoch i Ryszard Sobiesiak... Jerzy Jachowicz

Wybór Generalnego Prokuratora Nowe stanowisko Prokuratora Generalnego nie jest umocowane dokładnie tak, jakbym sobie życzył – ale idzie w tym kierunku bardzo daleko. W każdym razie: częściowo uniezależni ProkGena od „Rządu” - a to już jest coś. Do tej pory bowiem ProkGen był po prostu, jako Minister „Sprawiedliwości”, członkiem „Rządu” - więc jest oczywiste, że nie miał chęci wykrywania afer kolegów z  „Rządu” (a kto robi afery, jak nie ludzie z „Rządu”?) bo wtedy „Rząd” mógłby upaść, a on straciłby posadę... Jest też oczywiste, że ProkGen powinien mieć bardzo wysoką pensję (rekompensującą mu to, że będzie na nieustannym podsłuchu...), zagwarantowaną dobrą ochronę i wysoką emeryturę; powinien też mieć długą kadencję, zakaz reelekcji – i zakaz obejmowania jakichkolwiek posad i przyjmowania jakichkolwiek pieniędzy w trakcie i po odejściu z posady (pomijając może honoraria za wykłady). Wtedy jest olbrzymia szansa, że będzie obiektywny. Ustawa o ProkGenie nie spełnia wielu z tych warunków... Ale: będzie lepiej, niż było. Ta zmiana jest kolosalna! Trzeba tylko dobrać właściwego człowieka. I w tej sprawie wypowiedziałem się w „Dzienniku Polskim” tak:Trudny wybór WCzc.mec.Jan Widacki (SD?, Kraków) zaapelował do sędziów, by to oni zgłaszali swoje kandydatury na urząd prokuratora generalnego - bo wielu jest zacnych prokuratorów, ale Prokuraturę musi zreformować ktoś z zewnątrz. Przyłączam się do opinii i apelu p.Mecenasa. Mam jednak dwie - bardzo ważne - uwagi. 1. Ten człowiek ma stać na czele prokuratury, której zadaniem jest oskarżać. Nie może to więc być człowiek łagodny – bo po prostu nie będzie miał wspólnego języka z prokuratorami. Jak to sprawdzić? Spytajmy go o stosunek do kary śmierci. Nie o to chodzi, by ją stosował, bo nie będzie mógł. To jest dobry sprawdzian, czy człowiek naprawdę chce ostrego traktowania przestępców. 2. Jak zapewnić, by nie był to agent służb specjalnych? I ABW, i inne służby mają "swoich" sędziów (i prokuratorów), nie zawsze przejętych po SB i WSI. Będą wyłazić ze skóry, by umieścić ich na tej posadzie. Może nawet, choć walczą ze sobą, zawrą sojusz? Agent pytany, czy jest agentem, ma obowiązek skłamać. Szefowie specsłużb też skłamią bez zmrużenia oka - bo to BARDZO ważna posada. Więc - jak? Pamiętajmy: wszystkie większe afery III RP – to afery zmontowane przez służby specjalne. Jest całkiem możliwe, że omówią się: „Wstawimy człowieka naszego czy waszego – ale stoi umowa: zablokuje wszystkie śledztwa, które mogłyby wyjaśnić, jak naprawdę wygląda III Rzeczypospolita i kto stoi za aferami”. Jeśli agentura w „Małym” i „Dużym Pałacu” zagra w jednej drużynie – nie ma szans, by ProkGenem nie został pupilek SS. JKM

20 listopada 2009 Wyreżyserowana histeria na słuzbie wizji socjalistycznych.... Mały Kuba do wychowawczyni.. - Chciałbym się zwolnić z lekcji, żeby pójść zobaczyć Chińczyka. - A gdzie go chcesz zobaczyć? - Moja ciocia urodziła czwarte dziecko. - A co ma do tego Chińczyk?- pyta wychowawczyni. - Przecież  sama pani mówiła, że co czwarty mieszkaniec Ziemi to Chińczyk(???). Rżną głupa również  twórcy tzw. reformy emerytalnej, którą „ charyzmatyczny” rząd pana profesora Jerzego Buzka, dzisiaj przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, wprowadził w roku 1999, razem  innymi reformami, równie wiekopomnymi, jak reforma emerytalna. Oczywiście głównym celem wspomnianych reform , była rozbudowa przez pana profesora Jerzego Buzka- biurokracji, i być może za to – otrzymał od socjalistów europejskich posadę przewodniczącego, bo zrobił dobrze niektórym firmom zarządzającym na przykład tzw. Otwartymi Funduszami Emerytalnymi, za które to zarządzanie pobierają sobie 7,5% poziomu środków zgromadzonych w tzw. II filarze.. Kto nie chciałby takiego interesu, żeby sobie pobierać 7,5% od środków zgromadzonych pod przymusem w  mitycznych filarach, do których pompuje się pieniądze z państwowego ZUS-u, gromadzone tam pod przymusem ustawowym,  żeby sobie pod przymusem porządzić i powyciągać ile tam komu popadnie? Tym bardziej,  że już pierwsze osoby- po upływie dziesięciu lat od czasu utworzenia  w wyniku reformy rzeczonego filara, już pobierają sowite emerytury. Jedna z tych szczęśliwych- o ile pamiętam- pobiera 24 złotych miesięcznie(???). Z drugiej strony to nie dziwota; bo skoro firma pod przymusem otrzymuje  cudze pieniądze do  opiekowania się nimi, i bez względu na okoliczności otrzymuje te pieniądze i tak i tak, to jaki ma interes,  żeby przymusowy klient, był taktowany przez tę firmę poważnie? Żaden! Więc zarządzające firmy głównie zajmują się przywłaszczaniem cudzych pieniędzy, bo po to- moim zdaniem- „ charyzmatyczny premier Buzek” utworzył ten sposób rabowania ubezpieczonych pod przymusem- mas. Wszystko to być może, ale nie na pewno, bo być może za inne zasługi otrzymał to parlamentarne stanowisko. Jeśli chodzi o reakcję na wiekopomne reformy, których było cztery i kosztowały nas podatników- o ile pamiętam- 27 miliardów złotych(!!!!), bo dziwnym trafem,  wszystkie  przeprowadzane reformy kosztują nas podatników, i jak zwykle nic z nich nie wynika dla nas,, oprócz ma się rozumieć marnotrawstwa i rujnowania naszych kieszeni. Biurokracja prawie zawsze robi reformy pod siebie, tak bardzo pod siebie, że mało się  pod siebie nie sfajdaczy, tak jej spieszno. Do naszych pieniędzy. Co prawda już wtedy, te wszystkie reformy zostały zrecenzowane prze pana Krzysztofa Skibę, jednym znaczącym gestem na scenie podczas jakieś uroczystości, w której uczestniczył „ charyzmatyczny premier Buzek” i nawet siedział w pierwszym rzędzie. Jak zrecenzował charyzmatyczne reformy pan Krzysztof Skiba, wobec pana charyzmatycznego  profesora Jerzego Buzka? Ano zdjął spodnie i pokazał wszystkim gołą pupę, ale jakoś  tak sprytnie, że pan „charyzmatyczny premier Buzek” tego faktu nie widział(???). Choć siedział w pierwszym rządzie, pardon rzędzie.(???). Tak przynajmniej twierdził w późniejszych wywiadach., że nie widział. Temu, że siedział w pierwszym rzędzie nie zaprzeczał., ale szybciutko ulotnił się z sali, gdzie recenzowano jego wiekopomne reformy. W „ochronie zdrowia” wmontował biurokratyczne kasy chorych; w oświacie wmontował jeszcze jeden szczebel przymusowego nauczania; do demokracji samorządowej dołączył niepotrzebne Polakom – powiaty, a dla przyszłych emerytów wyszykował kolejny ZUS, zwany II filarem, gdzie tak samo rabują z pieniędzy pod przymusem, jak w I filarze- czyli matce matek wszystkich ubezpieczonych pod przymusem ustawowo- państwowym. Dziwne to, bo wszyscy widzieli, choć dzisiaj, gdy  „ charyzmatyczny premier Buzek ” jest  przewodniczącym Parlamentu Europejskiego, które to posady dostają swoi , a nie nasi, nikt tego faktu nie potwierdzi. Bo jakże to? Dzisiejsza parlamentarna  i nadal charyzmatyczna figura, wobec gołej pupy niecharyzmatycznego artysty? Gdzie Krym, a gdzie  Rzym.! Im bardziej zaszkodzili Polsce i nam, tym wyższe dostają gratyfikacje europejskie? Po co to przypominam? Bo natychmiast po ogłoszeniu  przez charyzmatyczny rząd pana premiera charyzmatycznego Donalda Tuska, propozycji zabrania nowych składek OFE i przekazania ich do ZUS-u, odezwał się  bezpośredni ‘ twórca” tej wiekopomnej reformy, pan profesor  Marek Góra ze Szkoły  Głównej Handlowej, powstałej z przemianowania Szkoły Głównej Planowania i Statystki, jak to socjalizmie- na Szkołę Główną Handlową- też w socjalizmie. Ale europejskim. Ciekawe czy zmienili chociaż programy nauczania związane z planowaniem socjalistycznym.? Bo podstawą  budowy socjalizmu – jest oczywiście planowanie i reglamentacja. To co decydenci robią dzisiaj w gospodarce. Z tego wnoszę, że ci sami ludzi, którzy jeszcze żyją uczą studentów tych samych rzeczy, których uczyli jeszcze za Stalina, Gomułki, Gierka, Jaruzelskiego. Pan profesor Marek Góra zareagował, jako ojciec tego systemu i jako członek  rady nadzorczej jednego z funduszy zarządzających, konkretnie ING, żeby ratować system, z którego, żyje, i którego jest twórcą.  Nie wiem jak państwo, ale ja go doskonale rozumiem, bo jakbym żył ze stworzonego przez siebie systemu, to broniłbym go do upadłego. No i oczywiście gdybym był profesorem Szkoły Głównej Planowania i Statystki Pan profesor zaproponował, żeby ratując  stworzony przez siebie system przymusowego II filara należy przeprowadzić emisję obligacji(????), które sfinansowałyby ten system. Znaczy się ci wszyscy, którym zabrano pod przymusem pieniądze  i umieszczono je w II filarze, teraz będą musieli zapłacić jeszcze odsetki od zaciągniętego długu przez państwo, a niektórzy nawet wykupią obligacje, żeby ratować swoje własne pieniądze będące w II filarze. Co prawda, był wybór. Można było zostać w przymusowym I filarze, czyli ZUS-e, albo przyjść o drugiego filara, ale też przymusowo oddawać składki. To znaczy był wybór jak w ruskiej stołówce: można było jeść , albo nie. Oprocentowanie obligacji specjalnie przeznaczonych dla Otwartych Funduszy Emerytalnych( dla kogo otwartych?) byłoby odrobinę niższe, ale już dzisiaj widomo, że zyski z obligacji, pomniejszone o podatek  pana profesora Belki ledwo przewyższają inflację. Dziwnym jest, że im bardziej ktoś jest profesorem, tym bardziej zachowuje się jakoś dziwnie, nieracjonalnie, żeby nie powiedzieć idiotycznie. Podejmuje decyzje krzywdzące miliony ludzi, nie oglądając się na konsekwencje.. Czy profesura nie powinna zobowiązywać? A może tak jak w Albanii anulować te wszystkie komunistyczne dyplomy uzyskane na państwowych socjalistyczny uczelniach? W obronie II filara staje też zdecydowanie pani Ewa Lewicka odpowiedzialna w rządzie „ charyzmatycznego premiera Buzka” za wprowadzenie reformy emerytalnej przygotowanej przez profesora Marka Górę ze Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Pani Lewicka jest szefową Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych(????), czyli takiej biurokracji utworzonej nad innymi biurokracjami. Czyli pani Ewa Lewicka z tego nonsensu przymusowego żyje. Dla mnie oczywistym jest, że skoro ma być przymus ubezpieczeń będący fundamentem socjalizmu, to lepiej, jak jest jeden filar, a nie kilka przymusowych, gdzie kilkanaście zarządów okrada nas więcej niż zarząd jeden, przynajmniej jeśli chodzi o koszty. Bo, co powinien zrobić żołnierz, będąc w składzie amunicji, kiedy wybuchnie pożar? - Powinien wylecieć w powietrze! Czy w Polsce jest jakiś solidny saper? WJR

Bingo! Trochę to już może i nudne, ale cóż zrobić, skoro surowe prawo prasowe nakłada na gryzipiórów obowiązek rzetelnego informowania? Jakże tedy rzetelnie nie poinformować, że oto pojawiła się kolejna poszlaka wskazująca, że razwiedka trzyma rząd premiera Tuska na coraz krótszej, a może nawet nadal systematycznie skracanej smyczy? Sejm, przystosowując się do funkcji przedsiębiorstwa przemysłu rozrywkowego, zainaugurował kolejną komisję śledczą do zbadania historii hazardu w Polsce od króla Ćwieczka, a konkretnie – od rządu SLD, co siłą rzeczy musi zakończyć się wesołym oberkiem, do którego uczestnicy przedstawienia się dostrajają. „Słowik zaczyna dyszkantem, szczygieł mu wtóruje altem, szpak tenorem krzyknie czasem, a gołąbek gruchnie basem” – śpiewamy w starej kolędzie – i tak mniej więcej wygląda to w Sejmie. Sytuacja wygląda na opanowaną, ale jak pamiętamy, wybuch afery hazardowej wywołał wybuch afery stoczniowej, po której pojawiła się afera podsłuchowa. Okazało się, że razwiedka podsłuchiwała nie tylko rozmowy panów redaktorów miedzy innymi o tym jakie to będą robić „akcje”, ale również – rozmowy adwokatów ze swymi klientami. Premieru Tusku wypsnęła się wówczas pogróżka, że rozkaże to wszystko dokładnie zbadać i winni zostaną ukarani. Konkretnie chodziło o pułkownika Jacka Mąkę, zastępcę szefa ABW. Nawiasem mówiąc, premier Tusk opanował sztukę markowania rządów. Sprowadza się ona do buńczucznych zapowiedzi, czego to rząd nie zrobi, jak to będzie wszystkich dusił gołymi rękami, albo kastrował chemicznie, a potem, kiedy już zadaniowani przez razwiedkę gryzipiórowie rozpętają w mediach klangor, premier Tusk chyłkiem wycofuje się z każdego zbawiennego projektu, co w wielu zaniepokojonych środowiskach przyjmowane jest z westchnieniem ulgi. Jeśli wierzyć sondażom, ten prosty patent najwyraźniej wystarcza, by znacznej części mniej wartościowego tubylczego narodu pod każdym względem dogodzić, a skoro tak, to po cóż zmieniać to emploi? Więc kiedy premier Tusk zaczął buńczucznie grozić panu Mące, ktoś starszy i mądrzejszy musiał mu przypomnieć, skąd wyrastają mu nogi. Wkrótce bowiem premier Tusk oświadczył na konferencji prasowej, iż ABW, gdzie pan płk Mąka jest zastępcą szefa, zapewniła go, że wszystko odbyło się zgodnie z prawem, a w tej sytuacji nie ma mowy o żadnych wnioskach personalnych. Ale w demokratycznym państwie prawnym taka satysfakcja przecież nie wystarcza, więc prokuratura w Poznaniu, uprzednio zawiadomiona o możliwości popełnienia przestępstwa, odmówiła wszczęcia śledztwa w tej sprawie. Poznaniacy w ogóle znani są z dyscypliny, a już prokuratorzy – w szczególności, toteż nic dziwnego, że i w tym przypadku „policmajster powinność swej służby zrozumiał”. Wolno podsłuchiwać nie tylko panów redaktorów, ale i rozmowy adwokatów z klientami, a jak będzie trzeba, to i penitentów ze swoimi spowiednikami. Trzeba tylko najsampierw uzyskać zgodę niezawisłego sądu, a jeśli sprawa nagli – to chociaż prokuratora. Ponieważ wśród niezawisłych sądów ze świecą trzeba by szukać kogoś bez powiązań z tajniakami, to takie zezwolenie nie przedstawia żadnych trudności. Jeśli nawet tajniak podsłuchujący należy do innej służby, niż oficer prowadzący niezawisły sąd, to przecież „sąsiad” „sąsiadowi” (tak tajniacy nazywają konkurencyjne razwiedki) takiej sąsiedzkiej przysługi nie odmówi. A już o prokuraturze to nawet szkoda gadać. Potwierdził to prokurator w stanie wiecznego spoczynku Zygmunt Kapusta, który podczas przesłuchania przed sejmową komisją śledczą udającą prześwietlanie sprawy zabójstwa Krzysztofa Olewnika, zademonstrował kompletny zanik pamięci. Być może, że nawet niczego nie symulował, bo podobne objawy występowały u niego już wcześniej. Na przykład w październiku 2004 roku na ulicy Brzeskiej w Warszawie nieznany sprawca wyrwał mu teczkę z dokumentami w sprawie afery Orlenu, a prokurator Kapusta ani rusz nie mógł przypomnieć sobie, jak właściwie ten nieznany sprawca wyglądał. Wprawdzie media tego specjalnie nie nagłaśniały, ale na Pradze musiała w tym czasie wystąpić lokalna epidemia utraty pamięci, bo nawet złodzieje z ulicy Brzeskiej, którzy przecież wiedzą wszystko, nie mogli sobie przypomnieć o żadnej kradzieży teczki. Nawiasem mówiąc, ten pan Kapusta zrobił oszałamiającą karierę jako faworyt ówczesnego ministra sprawiedliwości Lecha Kaczyńskiego, podobnie jak prokurator Janusz Kaczmarek, który już jako minister spraw wewnętrznych w rządzie premiera Jarosława Kaczyńskiego, o północy biegł do hotelu Marriott w Warszawie, by złożyć meldunek swemu prawdziwemu zwierzchnikowi. Wygląda na to, że razwiedka sprawiedliwie obstawia zarówno kosmopolityczną Platformę, jak i patriotyczny PiS. Wracając zaś do pana pułkownika Mąki, to takie załatwienie sprawy pozwoliło połączyć piękne z pożytecznym; jednostkowa satysfakcja przybrała postać spiżowej zasady prawnej, wychodzącej naprzeciw oczekiwaniom władz Unii Europejskiej, które, przy udziale pierwszorzędnych fachowców, właśnie kończą uszczelnianie systemu inwigilacji i terroru w skali całej Europy. Ale satysfakcja moralna, a nawet prawna – swoją drogą, a materialna – swoją. Toteż pracujący w stachanowskim tempie zaufany minister Michał Boni przygotował rządowy projekt ustawy o grach hazardowych, który 12 listopada wpłynął do laski marszałka Komorowskiego. Pod pozorem ochrony młodzieży przed pokusami („nie ma dnia bez pokus, nie ma pokus bez hokus”) oraz fiskusa przed praniem brudnych pieniędzy, rząd premiera Tuska oferuje razwiedce monopol na hazard w Polsce, zaganiając hazardników do kasyn i salonów bingo, które mogą prowadzić wyłącznie starsi i mądrzejsi – co można wydedukować z ustanowionych w projekcie zaporowych barier. W tej sytuacji zupełnie niepotrzebne będą już bliskie spotkania III stopnia z „Rychem” na cmentarzach, bo wszystko rozegra się w całkiem innych kategoriach. A jednak nawet tak satysfakcja nie może być pełna, chociaż oczywiście jest pełniejsza, choćby na zasadzie, że omne trinum perfectum, co się wykłada, że co potrójne, to doskonałe. Na przeszkodzie pełnej satysfakcji stoi Peter Vogel vel Piotr Filipczyński, trzymany w tzw. areszcie wydobywczym od Wielkiej Nocy 2008 roku. Bodajże we wrześniu niezależne media „dotarły” do jego zeznań, jak to generałowi Czempińskiemu jakiś Turek ukradł ze szwajcarskiego konta 2 mln dolarów. To straszne, zwłaszcza, gdy uzmysłowimy sobie, że to mogły być oszczędności uciułane z grosików odkładanych z pensji szefa Urzędu Ochrony Państwa. Nie da się ukryć, że dalsze przebywanie Petera Vogla w sławnym areszcie wydobywczym sprzyja utrzymywaniu się w sferach politycznych atmosfery niepewności. Z kolei ta niepewność sprawia, że jedyną alternatywą dla Platformy Obywatelskiej pozostaje Prawo i Sprawiedliwość, które też stara się blokować pojawienie się alternatywy. Ma to swoje dobre strony, bo dobry gracz nigdy nie stawia wszystkiego na jedną kartę, więc obok sił zdrady i zaprzaństwa musi mieć w rękawie również alternatywę patriotyczną – ale również strony złe, bo satysfakcja nie jest pełna. Stwarza to pewne napięcie, które może być rozładowane wiadomością, że albo pan Vogel został z aresztu wydobywczego wypuszczony, albo taktownie się tam powiesił. SM

Pierwsza jaskółka Wprawdzie jedna jaskółka nie czyni wiosny, ale skoro już się pojawia, to jakieś wnioski można z tego wyciągać. Chodzi oczywiście o wyrok Sądu Rejonowego w Szczytnie, który orzekł eksmisję rodzin Moskalików i Głowackich z domu w Nartach na Mazurach, którego właścicielką jest nadal Niemka, Agnieszka Trawny. Pani Trawny wyjechała do Niemiec w latach 70-tych, a ówczesne władze przejęły jej nieruchomość na własność państwa polskiego. Okazało się jednak, że tamta decyzja nie pociągnęła za sobą skutków prawnych i w dwudziestym roku od sławnej transformacji ustrojowej, Agnieszka Trawny nadal jest właścicielką, Skoro więc zażądała eksmisji lokatorów, to niezawisły sąd w Szczytnie eksmisję orzekł. Ta sprawa, chociaż oczywiście jednostkowa, pokazuje, w jaki sposób może dojść do zmiany stosunków własnościowych na Ziemiach Zachodnich i Północnych, które w niemieckiej retoryce politycznej nazywają się nostalgicznie „ziemiami utraconymi”. Okazuje się, że wcale nie trzeba będzie – jak chciało to zrobić Powiernictwo Pruskie – fatygować Międzynarodowego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Operację zmiany stosunków własnościowych mogą równie dobrze przeprowadzić niezawisłe sądy Rzeczypospolitej Polskiej. Nawet jeszcze lepiej, bo w takim przypadku Polacy nie będą mogli mieć pretensji ani do Niemców, ani do nikogo innego. W tej sytuacji wypada mieć nadzieję na to, że inni niemieccy właściciele nie będą tak rygorystyczni, jak pani Agnieszka Trawny i pozwolą polskim lokatorom nadal mieszkać w zajmowanych przez nich domach – oczywiście za stosowną opłatą. W końcu to przecież Niemcy uznały „wypędzenia” za „akt bezprawia”, całkowicie „sprzeczny z prawem międzynarodowym” – i to jest ta brzytew, której będziemy się chwytać, kiedy już minie miodowy miesiąc po wejściu w życie traktatu lizbońskiego. SM

"Janosikowa" okradła nas wszystkich Wyrok krakowskiego sądu w sprawie doktor Rosiek-Koniecznej jest kuriozalny. Z jednej strony sąd podkreśla, że pani doktor dzieliła się czymś, co do niej nie należało, a z drugiej – umarza sprawę, uzasadniając to rzekomą znikomą szkodliwością społeczną czynu. Czy czyny pani doktor były naprawdę znikomie szkodliwe społecznie? Pani doktor – oceniam to nie tylko na podstawie orzeczenia i procesu, ale także reportaży, jakie zdarzyło mi się o niej czytać – należy do specyficznego typu osób, które w imię realizacji swojej wizji dobroczynności są gotowe zapomnieć o całym świecie, prawie oraz najbliższej rodzinie. Nikt nie sprawdził – włącznie z prokuraturą, co jest już naprawdę zadziwiające – kto faktycznie dostawał recepty. Czy byli to wyłącznie ludzie, którzy nie mieli innego sposobu na leczenie, czy może np. sprytne pijaczki, wyłudzające pomoc od naiwnej, nieodpowiedzialnej kobiety, a potem odprzedające leki, żeby mieć pieniądze na winko. Czytając o „Janosikowej” oraz słuchając jej wypowiedzi po procesie, nie mam wątpliwości, że pani doktor nie miała wystarczającej przytomności umysłu, aby to ocenić. Sąd, umarzając sprawę, zgodził się, żeby każdy, komu się wydaje, iż komuś koniecznie trzeba pomóc, robił to po partyzancku, gdy trzeba – zawłaszczając publiczne pieniądze. „Wyłudzenie” to zresztą suchy, prawniczy termin. W potocznym znaczeniu pani doktor po prostu okradła NFZ. Jej działanie nie różni się niczym od sytuacji, w której ogromnie przejęta losem bezdomnych osoba zabrałaby sobie z kasy banku, będącego własnością skarbu państwa, 100 tys. złotych i rozdała wśród, jej zdaniem, potrzebujących. Może zresztą niekoniecznie musiałby to być bank – własność skarbu państwa. Mógłby to być sejf prywatnej osoby, która ma dużo pieniędzy. Zdaniem pani doktor – za dużo, a inni przecież mają mało. W końcu na NFZ składamy się wszyscy, więc w gruncie rzeczy „Janosikowa” ukradła nasze pieniądze. Wielka szkoda, że prokuratura nie zadała sobie trudu sprawdzenia, jakie konkretne konsekwencje dla ubezpieczonych miał ubytek, jaki w kasie NFZ spowodowała pani doktor. Kolejny argument przeciwko umorzeniu sprawy to ten, że hojna za nie swoje pieniądze pani doktor poszła po linii najmniejszego oporu. Po prostu wypisywała sfałszowane recepty. Znacznie trudniej byłoby zrobić medialny szum, stworzyć fundację, zbierać legalnie pieniądze, alarmować w powołanych do zajmowania się sprawą instytucjach. Prościej było wziąć nie swoje i rozdać. Ciekawie jest porównać łaskawy wyrok sądu w Krakowie z tym, jak traktowani są przez sądy dyrektorzy szpitali, oskarżani o niegospodarność, polegającą na udzielaniu pomocy pacjentom, za których potem z jakichś biurokratycznych powodów nie chce płacić NFZ. Oni oczywiście na taką przychylność zwykle liczyć nie mogą, bo ich historie są osadzone w instytucjonalnych ramach, a poza tym nie są siwą, poczciwą lekarką w grubych szkłach, której dobroć za cudze dobrze się sprzedaje w dobie łzawych tasiemców. Ciekawa sprawa, że przezwisko „Janosikowa” nadała matce jej córka, bynajmniej nie zachwycona jej działalnością. Matka jednak nosi je z dumą. Dumnym nie ma być z czego. Janosik, gdy bliżej się przyjrzeć jego legendarnej, najbardziej znanej wersji, był zwyczajnym, regularnym bandytą, który przyznał sobie prawem kaduka możliwość decydowania, komu się należy, a komu nie. Oczywiście legenda o nim chwytać za serce poprzez współczucie dla wieśniaczki, która szła boso, bo nie miała za co kupić butów, a wstręt do tłustego bogacza, jadącego wygodnie karetą. Używając współczesnego języka, można by rzec, że legenda Janosika jest przesiąknięta skrajną demagogią. Ale „Janosikowa” była w gruncie rzeczy jeszcze szkodliwsza od Janosika, ponieważ nie okradała bogatych, ale również ubogich obywateli, których nasze państwo żyłuje, nakładając na nich haracz w postaci składki zdrowotnej. Lecz te wszystkie argumenty pozostały najwyraźniej poza intelektualnym zasięgiem pani sędzi, której ckliwe ustne uzasadnienie mogłoby spokojnie zostać zaadaptowane do „M jak miłość”. Łukasz Warzecha

Wolność i Praworządność Platforma JKM znika, a na jej miejsce pojawia się partia pn. Wolność i Praworządność. O ile oczywiście sąd rejestrowy zaakceptuje poprawki do Statutu P-JKM – ze zmianą nazwy włącznie. Ale dlaczego miałby tego nie uczynić? Pierwszy (i w pewnym sensie ostatni) Konwent Platformy Janusza Korwin-Mikke odbył się 11 listopada. Powodem nagłego zwołania go była propozycja zorganizowania na pl. Piłsudskiego manifestacji pokazującej JE Lechowi Kaczyńskiemu, co niektórzy sądzą o podpisaniu traktatu lesbiańskiego; byłoby więc dobrze, by przyjechało ok. 350 ludzi, którzy się do P-JKM zgłosili. Potem koncepcja upadła (z uwagi na wewnętrzne tarcia w UPR), więc powstał problem, co robić, by nie przyjechało za wiele osób – tym bardziej że budynek NOT otrzymał zakaz organizowania czegokolwiek w święto państwowe. Technika podania miejsca w ostatniej chwili, czyli na dwa dni przed terminem, okazała się nawet za dobra – celowałem w 35-40 osób, przyjechało 28. Przyjemnie było prowadzić obrady: żadnych sporów proceduralnych, sprawne glosowania – trochę problemu z uzupełnieniem rady P-JKM (bo większość się przecież nie znała) – ale najważniejsze, że wszyscy wiedzieli, po co przyjechaliśmy do Warszawy. Założyć partię polityczną. O ile Deklaracja Programowa UPR stanowiła jawnie: „Sądzimy, że Unia będzie pepinierą różnych ugrupowań politycznych mieszczących się w tradycyjnym kręgu konserwatystów, liberałów, ludowców, monarchistów i narodowców” – i rzeczywiście była raczej wylęgarnią (to znaczy, że nie mieliśmy pretensyj, gdy ktoś z UPR dostawał się do Sejmu z ramienia innej partii, do niej wstępował lub zakładał nowa partię) – to P-JKM ma być narzędziem do wygrywania wyborów. Bez dyskusyj programowych – my wiemy, o co walczymy, a program jest po to, by zagłosowali na nas właściwi wyborcy. W związku z tym powstał problem nazwy partii. We wstępie do dyskusji zauważyłem, że partie „jednego człowieka” istnieją i mają szanse na 3% – jak partia p. Pawła van Buitenena (nazywająca się jednak Przejrzysta Europa), która wprowadziła dwóch ludzi z Niderlandów do PE w 2004 roku, wydając na kampanię 4 tys. €uro, i partia p. Jana Piotra Martina (Liste Dr. Hans-Peter Martin – Für echte Kontrolle in Brüssel”), która otrzymała w tych samych wyborach do PE 14% głosów w Austrii (ale w 2006 roku nie zdobyła, otrzymawszy 2,8%, żadnego miejsca w parlamencie austriackim!). Nie mają natomiast szans na więcej – bo znane osobistości nie będą chciały wstępować do partii prowadzonej pod cudzym nazwiskiem. Po niezbyt długiej dyskusji wyłoniło się 10 propozycyj, z których po serii głosowań zwyciężczynią została właśnie „Wolność i Praworządność”, pokonując w głosowaniu inkubentkę, czyli P-JKM. Sylabowe i syntaktyczne podobieństwo do „Prawo i Sprawiedliwość” nie powinno zaszkodzić – tym bardziej że mamy przecież odbierać głosy i zwolennikom PiS, i rozczarowanym zwolennikom PO, którzy jednak za żadne skarby nie oddadzą głosu na Strasznych Bliźniaków & Co. A skrót „WiP” nie jest zły. Konwent – tym razem przy moim niechętnym stanowisku – postanowił zasadniczo zmienić Statut P-JKM/WiP w jednym ważnym punkcie. P-JKM, pomyślana jako wehikuł dla UPR i jej sympatyków w walce o Senat i Sejm, miała jawny zakaz startu w wyborach samorządowych. Ten właśnie punkt został zmieniony – najprawdopodobniej w wyborach do sejmików wojewódzkich zobaczymy więc kandydatów WiP. P-JKM/WiP nie ma jeszcze strony internetowej – ma natomiast, jako P-JKM jeszcze, rachunek w PeKaO SA – nr 81 1240 6003 1111 0000 4943 3515. Za wszelkie wpłaty z góry dziękuję, bo początki są najtrudniejsze i całkiem bez pieniędzy partii prowadzić się nie da. Dziwna jest natomiast sytuacja w UPR. Liczyłem, że pozostanie w rękach zwolenników p. Prezesa Bolesława Witczaka – i rozwinie się między UPR a P-JKM zdrowa konkurencja. Tymczasem większość UPR-owców „antywitczakowców” postanowiła zawalczyć o szyld UPR, stosując rozmaite środki. Oby skuteczne. Na razie trwa paraliż UPR – w sobotę Rada Główna nie zebrała się, tradycyjnie już, z braku quorum. Co może być korzystne, bo wszelkie sygnały na Niebie i Ziemi wskazują, że „witczakowcy” (być może wcale nie pod wpływem p. Prezesa!) usiłują utrzymać się przy sterze Partii, by doprowadzić do przyklejenia się do PiS-u. W każdym razie WCzc. Jarosław Kaczyński i p. Prezes Witczak jeszcze przed Konwentem UPR spotkali się i jakieś rozmowy – sądząc z wypowiedzi WCzc. Artura Górskiego (PiS, KZ-M, Warszawa) – są nadal prowadzone. Na to samo wskazują konsekwentne od lat wypowiedzi p. Pawła Chojeckiego, który z tajemniczych i nie umocowanych statutowo pozycji wypowiada się w imieniu UPR. Być może to przypadek, ale ja przez lata działalności politycznej nauczyłem się nie wierzyć w takie przypadki. P. Robert Maurer, wybrany na Konwentyklu Wiceprezes UPR, wezwał p. Prezesa do ustąpienia – co ów puścił oczywiście mimo uszu. Ja chciałbym tylko, by sytuacja w UPR jak najszybciej się wyklarowała – bo naprawdę lubię zdrowa konkurencję. A w tej chwili nie wiem, z kim właściwie P-JKM/WiP miałaby konkurować. Powiedzmy sobie wreszcie jasno: P-JKM/WiP zacznie się liczyć, gdy będzie miała co najmniej 1500 członków i struktury we wszystkich okręgach wyborczych. UPR, jako partia czysto ideologiczna, mieć tego nie musi – wystarczy, że pozbiera podpisy i ma kilku ludzi potrafi ących wystąpić w mediach. P-JKM/WiP (za parę dni będę już pisał wyłącznie „WiP”) musi je mieć – zwłaszcza przed wyborami samorządowymi, gdzie okręgów wyborczych jest, o ile pamiętam, 88. To jest oczywiście ciężka praca. Na zakończenie – boć to felieton przecież – WCzc. Waldemar Andzel (PiS, Sosnowiec) zażądał, by obywateli i obywatele pragnący się opalać obowiązkowo się rejestrowali. Nie – nie chodzi o to, by mężowie kontrolowali, czy żony istotnie są w solarium; chodzi o to, że opalanie się jest niebezpieczne dla zdrowia. Pobyt w Sejmie jest niebezpieczny dla umysłu! JKM

OFE, KRUS, ZUS jak czysta woda W jednej z bajek afrykańskich kacyk zaprosił swych poddanych na ucztę – przy czym każdy miał przynieść dzban palmowego wina. Więc każdy nalał wina do dzbana i jego kobieta niosła go na głowie – ale chytry M’Balu pomyślał: „Po co dawać wino? Jak dam czystą wodę, a pięćdziesięciu ludzi wleje wino do stągwi, nikt tego nie zauważy…”. Więc wlał, jak wszyscy, zawartość dzbana do wielkiej stągwi – ale gdy przyszło do picia, okazało się, że w stągwi jest czysta woda… „Nasz” tzw. Rząd właśnie zrobił to, o czym Państwa od wielu lat uprzedzałem: ponieważ brakuje mu ośmiu miliardów na dopłaty do ZUSu, postanowił zabrać Otwartym Funduszom Emerytalnym osiem miliardów – i przekazać je ZUSowi; w zamian daje OFE… papierowe obligacje. Niestety: gdy przyjdzie do wypłacania emerytur, to papierem nikt się nie naje. Jest to oczywisty rabunek. Zresztą te „prywatne” OFE od początku były pomyślane tak, by okradać ludzi: większą część pieniędzy OFE musiały (taka ustawa…) „inwestować” w obligacje. Tak że ostatni pomysł „Rządu” to tylko przyspieszenie nieuchronnej katastrofy. „Rząd” płacze, że musimy dopłacać do byłych ubeków, do emerytur służb mundurowych, do KRUSu – ale ukrywa to, że do ZUSu dopłacamy o połowę więcej niż do wszystkich pozostałych łącznie. I dopłaty te będą rosły, rosły… aż budżet nie wytrzyma. Dlaczego tak musi się stać? Dawniej każdy starał się mieć dzieci – i w dodatku dobrze je wychować, a i nauczyć czegoś pożytecznego. Wiedział bowiem (albo zdawał sobie sprawę podświadomie, albo po prostu działał zgodnie z obyczajem), że jeśli tego nie zrobi, to na starość będzie miał kłopoty. Te dzieci utrzymywały rodziców. Ci, co dzieci nie mieli, mieszkali jako ciotka-rezydentka przy rodzinach, co było dla nich mocno krępujące (a dla rodziny było obciążeniem) – a jak ktoś rodziny nie miał lub tak jej zalazł za skórę, że nikt go utrzymywać nie chciał, to korzystał ze skromnej dobroczynności lub żebrał. A potem przyszli socjaliści. Wcale nie krwawi rewolucjoniści z nożami w zębach, ani robotnicy: pierwszy wprowadził socjalizm książę Otton von Bismarck. Od tej pory człowiek nie musiał mieć dzieci; po co? Na starość będzie miał emeryturę… Płacił przecież składki… Tyle że jego składki zostały dość szybko rozkradzione przez rządy (właśnie po to wprowadził Bismarck ten system!!!) – a emerytury były wypłacane ze składek płaconych przez dzieci… Chytry M’Balu dostrzegł, dziecko to już nie inwestycja w spokojną starość – to kłopot: trzeba wydawać na nie pieniądze… M’Balu chcieć jeść, pić i łajdaczyć się – a na emeryturę M’Balu pracować dzieci innych. Tak właśnie myśli każdy M’Balu… Przez pewien czas jeszcze ludzie mieli dzieci – z rozpędu: taki był obyczaj. Obyczaj ten z wolna, z wolna zanikał – a teraz nastąpiło załamanie: zamiast nielicznych starych panien i starych kawalerów dziś dominują i rządzą „single”: rozbawione koniki polne. Liczące (podświadomie; dziś ludzie nie myślą, tylko oglądają telewizję), że dzieci mrówek będą pracowały na ich emerytury. Więc katastrofa OFE, KRUSu i ZUSu jest tak samo nieunikniona jak to, że w stągwi będzie – no: prawie czysta woda. JKM

Już po Europie Piszę te słowa dokładnie 14 minut po śmierci Europy. Jest wtorek, 3 listopada 2009 roku, godzina 16.39. Dokładnie 14 minut temu prezydent Republiki Czeskiej Václav Klaus ogłosił, że skapitulował i podpisał traktat lizboński. W odróżnieniu od naszego „prawicowoniepodległościowego” prezydenta nie ma uśmiechu na twarzy, nie chodzi dumny jak paw z powodu głupich i prymitywnych pochwał zachodnich demoliberalnych mediów. Klaus wie, że przegrał, a wraz z nim przegrała ostatecznie Europa. Czeski prezydent powiedział, że dokument podpisał o godzinie 15.00. To bardzo charakterystyczna pora. Nie jestem i nigdy nie byłem zwolennikiem teorii spiskowych o charakterze „żydo-masońskim”. Często jednak jest tak, że zdarzają się koincydencje o charakterze przypadkowym. Tak stało się właśnie z podpisaniem traktatu, o którym nasze demoliberalne i lewicowe media ustawicznie twierdzą, że ma charakter „techniczny” i nie zawiera rzekomo żadnych odniesień światopoglądowych. Szczególnie podkreśla się u nas, że traktat nie godzi w chrześcijaństwo, co gorliwie podchwytują niektórzy naiwni księża z okolic „postępowego” uniwersytetu na warszawskich Bielanach, a powtarza za nimi połowa miejscowej kadry akademickiej. Dlatego – co szeroko relacjonują studenci tej nieszczęsnej uczelni – na każdym kroku podkreśla się tam, że konstrukcja europejska zbudowana jest na „chrześcijańskich” wartościach; a jeśli nie na chrześcijańskich, to przynajmniej na zbliżonych, a w sumie jeszcze bardziej „postępowych” (judeochrześcijańskich), opierających się na rzekomo przyrodzonej godności człowieka. Rzeczywistości nie da się jednak oszukać, nie zagłuszą jej ani głupkowaci dziennikarze, ani zapisane tony publicystyki. Rzeczywistość można dowolnie długo zaklinać, ale nie można zmienić jej natury. Sprzeczność pomiędzy prawem europejskim a chrześcijaństwem jest oczywista. Byłoby jednak błędem szukać w traktacie lizbońskim czy w innych aktach unijnych otwartego ataku na chrześcijańskie zasady wiary czy moralności. Ja nie znam żadnego artykułu prawa unijnego, który wprost delegalizowałby chrześcijaństwo. Unia poszła zupełnie innym torem i (chwilowo) chrześcijan jeszcze się tu nie morduje. Istotą ataku Unii Europejskiej na chrześcijaństwo jest relatywizm. Obumierająca Cywilizacja Zachodnia jest pierwszą formułą w historii ludzkości, którą zbudowano na przekonaniu, że wszelkie wartości mają charakter relatywny, a jedynym uznanym absolutnym twierdzeniem jest teza, że nic nie ma charakteru absolutnego. Mamy tu więc do czynienia ze swoistą „dyktaturą relatywizmu”. To nie otwarty, bezpardonowy atak na cały świat naszych tradycyjnych wartości jest groźny. Niebezpieczeństwo kryje się w relatywizmie wszelkich cnót i wartości, jaki niesie ze sobą europejskie ustawodawstwo. Oto o godzinie 15.00 Klaus podpisał nieszczęsny traktat lizboński, a już 25 minut później (przypadkowa koincydencja), media podały, że „wieszanie krzyży w klasach szkolnych to naruszenie »prawa rodziców do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami« oraz »wolności religijnej uczniów« – orzekł Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. (…) Orzeczenie Trybunał wydał w związku ze skargą na obecność krzyża, złożoną przez obywatelkę włoską pochodzącą z Finlandii. Ponadto Trybunał nakazał państwu włoskiemu wypłatę kobiecie odszkodowania w wysokości 5 tysięcy euro za »straty moralne«”. Oto istota problemu z Unią Europejską. Prawodawstwo tego dziwnego tworu nie zakazuje uważać, że aborcja jest morderstwem, nie zakazuje powieszenia sobie w domu krzyża. Prawodawstwo to nakazuje nam konsekwentne utrzymywanie stanu swojego rodzaju „publicznego ateizmu”, ukrytego pod płaszczykiem „neutralności światopoglądowej” (która nie łączy się nawet z postulatami „judeochrześcijańskimi”). Widać to było już w sprawie Alicji Tysiąc versus „Gość Niedzielny”, gdy sędzina skazała katolickie pismo za „obrazę”, uznając, że katolik ma prawo uznawać aborcję za „morderstwo”, ale nie wolno mu nazywać aborterów „mordercami”, ponieważ prawo polskie, realizujące zasady prawa europejskiego, nie umie ustalić, w którym momencie zaczyna się życie. Zapewne tym samym tropem poszli teraz sędziowie ze Strasburga, którzy także nie wiedzą, czy Jezus Chrystus był Synem Bożym, czy nie był, ale „na wszelki wypadek” uznali zawieszenie krzyża w szkole za naruszenie „wolności religijnej uczniów”. SLD triumfuje. Nic to, że ateistyczne i laickie postulaty tej partii w dziedzinie aborcji, stosunków państwa i Kościoła, homosiów czy krzyży przepadły w głosowaniach w polskim Sejmie; nic to, że partia ta znajduje się na parlamentarnym marginesie. Jej rewolucyjny kulturowo projekt upadł, gdyż odrzucili go wyborcy. Ale wola wyborców niewiele w demokratycznej Polsce znaczy. Nie dało rady SLD, nie podołali Senyszynowa i Napieralski, to z odsieczą przyjdą europejskie trybunały. To one zadekretują nam rewolucję moralną, przywołując europejskie zasady prawodawcze przeciwko „zaściankowemu” prawu polskiemu. Prawda jest brutalna: legislacja – prawdziwa oś suwerenności – przenosi się z ulicy Wiejskiej w Warszawie do Strasburga i Brukseli. Klaus bardzo dobrze to rozumiał i dlatego walczył do końca, aby nie podpisać traktatu lizbońskiego. Niestety, Lech Kaczyński – jak typowy lewak i socjalista – traktat z zachwytem podpisał, wydając tym samym wyrok na polską i katolicką Tradycję. No tak, ale Lech Kaczyński był w KOR… Traktat lizboński stał się faktem, mimo że narody europejskie absolutnie go nie chciały. Ale ich wola nikogo przecież nie obchodziła. Jedyne, co możemy teraz zrobić, to uchwalić ustawę kompetencyjną – taką, jaką uchwalili Niemcy – która uznaje prawo krajowe za stojące ponad prawem unijnym. Kto by jednak w naszym Sejmie miał poprzeć to rozwiązanie? SLD? PO? A może kilkudziesięciu posłów PiS delegowanych przez Jarosława Kaczyńskiego do „udawania prawicy”? Po czterech partiach systemowych (parlamentarnych) nie można spodziewać się już kompletnie niczego. Adam Wielomski

Aleksander Gudzowaty: Musi być jakaś wiara O patriotyzmie, bezpieczeństwie energetycznym, długu publicznym, politykach-kolaborantach i wierze z Aleksandrem Gudzowatym, prezesem Bartimpeksu, rozmawia Rafał Pazio. Często Pan wspomina o oczekiwaniu na pozytywny impuls w polskim życiu społecznym. Można też znaleźć Pana wypowiedzi o potrzebie nowego patriotyzmu. Czy taki impuls może nadejść, skoro partie tak szczelnie się okopały? Moim idolem osobowości jest Józef Piłsudski. Ciągle szukam takiej postaci. Dziś ukształtowały się grupy interesów politycznych i podjęły walkę. Dyskusja polityczna dotyczy defektów konkurujących ugrupowań. Politycy w ogóle nie mówią o Polsce, zapomnieli o Ojczyźnie. Mój ojciec, który był wielkim patriotą, zawsze mówił mi, że najważniejsze są trzy sprawy: matka, Ojczyzna i godność. Jestem przy tym bardzo tolerancyjny – w odróżnieniu od nowej władzy, która uznaje tylko siebie. Jak się ma jednego idola, czyli siebie, i wynikające stąd korzyści, to już się nie jest tolerancyjnym, bo zapomina się o pozostałych.

Patriotyzm, według mnie, to jest miłość, praca dla Ojczyzny, szacunek i gotowość. Nie uznaję jednak patriotyzmu śmierci. Martwy patriota to żaden patriota. Żywy patriota ma szansę zrobić coś dla Ojczyzny. Martwy jest ofi arą na rzecz Ojczyzny. Kim innym jest ofi ara, a kim innym patriota. Jak w praktyce miałoby wyglądać dochodzenie prawdziwych patriotów do władzy? Napisał Pan przecież, że rządzi nami ekipa kolaborantów. Jest tu pewna trudność. Nie ma wielkiego proletariatu. Mamy dziś proletariat sprywatyzowany, osłabiony. Demonstracjami naruszającymi porządek publiczny nie ma co sobie zawracać głowy. Trzeba odtworzyć nową, patriotyczną elitę. Dziś politycy nie mają sprawności w zarządzaniu państwem. Zadłużenie doszło do maksimum. Rząd dryfuje do wyborów prezydenckich. Po wygranej obecnej ekipy nastanie ekonomiczny zamordyzm i wtenczas zaczną się niepokoje i zły czas dla Polski. Obecnie przecież polityka społeczna wyraża się jedną wielką pogardą dla ludzi.

Obawiam się, że możemy utracić konsolidację. Jesteśmy w Unii Europejskiej. Biedni, ale zadufani w sobie i pyszni. Może to i dobra cecha, ale musimy w Unii pokazać swoją osobowość. Przecież te wielkie państwa przykryją nas i jeszcze nauczą zdyscyplinowania. Za krótko jesteśmy wolnym narodem, żeby sobie pozwalać na eksperymenty. Brakuje myślenia patriotycznego. Czy jesteśmy w stanie się zjednoczyć pod jedną, biało-czerwoną flagą? Nie można demonstrować, że tylko jedna linia jest prawidłowa, a pozostałe należy potępiać. Skutkiem sporu na górze jest apatia i frustracja. Przypominają mi się czasy mojej młodości, kiedy były trzy języki: oficjalny, koleżeński i domowy. Politycy naśladują czasy powojenne. Nic nowego nie wymyślili. Towarzyszy im ten sam cynizm i pycha.

Napisał Pan, że to Lechowi Wałęsie demokracja się nie udała. Nie mogła się udać. Ujawniły się działania różnych grup interesów. Zaczęliśmy się potępiać, walczyć ze sobą. Nie mamy agresora zewnętrznego, więc tłuczemy się ze sobą. Utraciliśmy jedność. Ekonomicznie też nam się nie udało. Mamy okropne doświadczenia z prywatyzacją, gdyż politycy utracili miarę wartości. Banki oddali za grosze, a był to największy instrument państwa, którym można było tonować wszystkie upadki. Wzięli to obcy ludzie, którzy mają w nosie nasze interesy. Politycy jako powód prywatyzacji podali potrzebę lepszego zarządzania, a jednocześnie w firmach państwowych wprowadzili ustawę kominową. To oznacza, że żaden fachowiec o stanowisko w przedsiębiorstwie państwowym nie będzie zabiegał. Partie umieszczają tam swoich funkcjonariuszy. Gdyby pieniądze z prywatyzacji nie szły na długi, należałoby prywatyzować. Polityk, który zarządza prywatyzację i wpływy ze sprzedaży przeznacza na konsumpcję długu, powinien trafić przed Trybunał Stanu. Politycy przygaszają napięcie, które jest skutkiem zadłużenia państwa, i nie szukają lepszych sposobów zarządzania. Nie muszą myśleć o rozwoju, bo pieniędzmi z prywatyzacji przygaszą pożar, ale doprowadzą Polskę do upadku. Nikt nie zrobił takiej symulacji, z której wynikałoby, jak szybko z zysku przedsiębiorstw państwowych nagromadziłaby się kwota, za którą je sprzedano. Myślę, że wytworzenie takiego zysku zajęłoby im średnio pięć lat. Straciliśmy pieniądze i własność. Ale dziś mamy promocję prywatyzacji jako procesu nowoczesnego, potrzebnego, prorynkowego, itp.

To są hasła dla małych głów, takie przykrycie, aby robić szwindelki. Kto nas uczył tej prywatyzacji? Przyjeżdżali ludzie opłacani z kredytu Banku Światowego, którzy reprezentowali instytucje konsultingowe. Uczyli nas, jak sprzedawać tanio.

Napisał Pan, że jak wszystko sprzedamy obcym, dopiero z nami zatańczą. Jak Pan to sobie wyobraża i co wtedy zrobią nasi politycy?

Politycy zrzeszą się w klubach golfowych i będą mówić: „my są elita”. Nowi właściciele wezmą nas w reżim ekonomiczny. Owszem, będziemy mogli pić cocacolę, ale zgubimy narodowość.

Czy nazywając polityków kolaborantami, ma Pan też na myśli współpracę z wywiadami innych państw? Kolaboracja oznacza skłonność do takiej współpracy z obcymi strukturami – nie tylko służbami – która osłabia Polskę.

Użył Pan kiedyś określenia „Loża Minus Pięć”. To grupa trzymająca władzę? Chodzi tu o zwykłą, ordynarną mafię, która występuje w strukturach służb, pośród polityków i współpracujących z nimi niektórych biznesmenów. Mam bogate doświadczenie w tym zakresie, bo przeżyłem wszystko, co było w katalogu świństw. Pojawiły się groźby porwania dziecka, oczerniano mnie w mediach. Dziś są już udowodnione pewne fakty. Nie wiem, czy starczy prokuratorom odwagi, żeby je pokazać. To politycy tworzą „Lożę Minus Pięć”. Dla mnie jest to metafora związana z piątym poziomem piekła.

Czy w tzw. nowym układzie gazowym czuje się Pan jakoś ograny przez polski i rosyjski rząd? Nie dowiedziałem się, czemu zawdzięczam zaszczyt agresji wobec mnie ze strony rządu polskiego i rosyjskiego. Nikt się do mnie ofi cjalnie nie zwrócił. Dopóki nie powiedzą, dlaczego przeszkadzamy i dlaczego uderzono w koncepcję gazociągu Bernau-Szczecin, nie zrobię żadnego ruchu. Proszę zauważyć, że pierwsi zaczęli nas sekować Polacy. Polski wicepremier Janusz Steinhoff wystąpił do Rosjan przeciwko polskiej firmie.

Rząd ogłosił dziś, że tzw. bezpieczeństwo gazowe jest zachowane. Czy to prawda? Nie. Nie mają chyba prawidłowego bilansu potrzeb gazu. Poza tym może się zdarzyć wszystko. Powinniśmy mieć połączenie z systemem gazowym Unii Europejskiej. Wtedy można zawrzeć kontrakt z każdym. Tak byłoby w przypadku gazociągu Bernau-Szczecin. Chodziło o budowę 28 kilometrów w pasie granicznym. Przeciwstawiano temu rozwiązaniu wirtualne gazociągi – norweski czy duński. Dziś to Rosjanie dyktują warunki. Wcale się im nie dziwię. Mają swoje cele, są doskonali w negocjacjach. Jednak nasi powinni się umieć bronić. Moja firma potrafi ła współpracować z Rosjanami, ale nasza elita popsuła mi stosunki na Wschodzie.

Władze eksponują pomysł z gazoportem? Taki gazoport nie przeszkadza. Ale trzeba za niego dużo zapłacić z pieniędzy podatników. Proszę zauważyć, że nasza propozycja Bernau-Szczecin to króciutki, tani odcinek. Ale z niego zrezygnowano. W jednej wypowiedzi stwierdził Pan, że afery, które pokazuje się opinii publicznej, odwracają uwagę od prawdziwych afer, pozostających w cieniu.

Oczywiście chodzi o prywatyzację. Rosjanie mają na to wspaniałe określenie: delta. Po prostu powstają delty. Jak już mówiłem, prywatyzacja w celu łatania dziury budżetowej jest dla mnie przestępstwem. Obecny dług publiczny to 700 miliardów złotych. W ogóle się o tym nie mówi.

A dlaczego? Jest absolutna cenzura wiadomości. Na tym tle dziwię się trochę dziennikarzom. Ludzie sami będą pytać, dlaczego nas nie uprzedzali. Dziś dziennikarze zabiegają o przychylność polityczną. Proszę zauważyć: mamy wysoki współczynnik obciążenia demograficznego, wielu ludzi na utrzymaniu i na to wszystko nakłada się jeszcze tak ciężkie zadłużenie. Trzeba o tym mówić, aby doszło do zmiany. Dosyć pozytywnie wypowiada się Pan o Lechu Wałęsie. Pojawiają się jednak informacje o związkach byłego prezydenta ze służbami specjalnymi PRL. Zarzuty wobec Lecha Wałęsy świadczą o braku wyczucia politycznego. Dla mnie Wałęsa może być „Bolkiem”, „Lolkiem”, „Kaziem” – kim chce. Ja go oceniam za to, co zrobił. Poprowadzenie ludzi do takiego protestu bez przelewu krwi jest przejawem bohaterstwa, nawet jeśli było się „Bolkiem”. Wtedy to wszystko musiało być jeszcze trudniejsze. Jeżeli faktycznie byłby „Bolkiem”, czy oznaczałoby to, że to tamta władza zrobiła przewrót? Wałęsa jest dziś jedynym poważnym autorytetem na świecie. Powinniśmy go umacniać.

Czy ma Pan jakieś sympatie polityczne? Mam jedną: Polacy.

W jakim systemie powinna rozwijać się gospodarka? Na pewno w warunkach swobody gospodarczej. Własność może być albo prywatna, albo polska. Ważne jest, żebyśmy zaczęli dobrze pracować. Pojawia się jednak inne niebezpieczeństwo, gdy powstanie państwo europejskie.

Ale traktat lizboński jest krokiem ku takiemu państwu. Zakamuflowali ten traktat, a głosy polityków nie były merytoryczne. Niebezpieczne jest to, że powstaje nowa grupa urzędników, olbrzymia armia ludzi o własnej drodze kariery. Będą się tam prześcigać ze swoimi pomysłami. Będą tworzyć rozwiązania w formule globalistycznej, a globalizm stał się przyczyną kryzysu. Globalizacja to koncentracja, a koncentracja bez umiaru powoduje wybuch. Dodatkowo w warunkach przyspieszonego świata brakuje nam uczuć wyższego rzędu.

Ktoś powinien o nie zadbać? Ten, kto ma szansę.

Kościół? Moim zdaniem tak, chociażby z organizacyjnego punktu widzenia. Kapłani są przygotowani, jeszcze gdzieniegdzie mają autorytet i szansę na scalanie społeczeństw.

Irytuje Pana brak wiary w Stwórcę. Tak. Im się więcej wie, tym bardziej Bóg jest potrzebny. Kiedyś rozmawiałem z astronomem kanadyjskim o globalizacji wszechświata. Rano byliśmy prawie ogłupiali od ilości niewiadomych. Stwórca wyznacza drogę do ładu, na podstawie wiary w Stwórcę można przywrócić wartości. Są ludzie, którzy szydzą z religii. To, że nie są nic warci, to jest inna sprawa. Przede wszystkim eksperymentują na społeczeństwie. Ich cynizm się udziela, a przecież musi być jakaś wiara, bo inaczej dojdziemy do strasznych wniosków. Dziękuję za rozmowę. Rafal Pazio

Gadanie o Afganistanie Znów w seminarium o geografii i strategii wałkujemy Afganistan. Nasi studenci (i niektórzy profesorowie) coraz częściej tam lądują albo stamtąd wracają. Wojna rozgrywa się na gorąco, a nie tylko w teorii. Czasami studenci kończą eseje semestralne w warunkach bojowych, a absolwenci piszą prośby albo o bibliografie uzupełniające, albo – jeszcze częściej – o sugestie z zakresu historii czy antropologii. Takie „hipotetyczne” problemy zwykle odnoszą się do konkretnych zadań wojskowych, wywiadowczych czy cywilnych. Bardzo dużo uczymy się od siebie w ramach naszych seminariów. Na przykład namówiłem jednego ze studentów, Travisa, który jako oficer sił specjalnych buszował już po Afganistanie, aby zapoznał się z obszerną, nieopublikowaną dysertacją o sowieckiej interwencji w tym kraju. Właściwie jest to kilkusetstronnicowy raport anonimowego autora, komunisty, oficera albo agenta KHAD (tamtejszego odpowiednika KGB), który przeszedł na żołd amerykański po wycofaniu się Sowietów. Śpiewa peany na cześć współubeków, opisuje szczegółowo operacje tajne. System znajomy: agentura działała wszędzie, Moskwa puszczała w teren tzw. bandy pozorowane, aby wyłapać mudżahedinów; truli ludzi, strzelali zza węgła. Rzygać się chce, ale czytać trzeba. Może omówię to kiedyś obszerniej, bo Polaków zaciekawi zapewne porównanie walk w Afganistanie do naszego Powstania Antykomunistycznego. Tutaj w USA taki szczegółowy raport przydaje się głównie jako punkt odniesienia do walki z talibami i ich sojusznikami. Podstawą jest rekrutacja tubylczych kolaborantów i nadanie im władzy. Baza władzy komunistów była wąska, ale ci, którzy z lubością zanurzyli się w nomenklaturze, mieli dobrze. Naturalnie reszta doświadczała terroru i rzezi. Pod amerykańską kuratelą zawsze lepiej niż pod sowiecką czy rosyjską. Chyba że USA zmienią zdanie i ewakuują się. Wtedy jest kiepsko, bardzo kiepsko – czego doświadczył Wietnam, Kambodża i inne kraje. Tamtejsi sojusznicy Ameryki drogo zapłacili za stawianie na złego konia. Poszli jako pierwsi do obozu albo pod ścianę. Z drugiej strony ci, co stawiają na zagranicznego interwencjonistę, naturalnie często robią to bynajmniej nie ze szczerego serca. Rozumieją, że czasami okupant potrzebuje kolaborantów bardziej niż tubylczy współpracownicy potrzebują cudzoziemskich pleców. O takim przypadku w Afganistanie opowiadał nam David, student koncentrujący się na sprawach wywiadu, na przykładzie operacji „Cios Łamiący Szczękę” („Jawbreaker”). Była to akcja, której celem było ująć albo zabić Osamę bin Ladena. Zanosiło się na sukces. Ofensywa Przymierza Północnego, ze wsparciem lotniczym USA, przetoczyła się przez Afganistan. Taliban poszedł w rozsypkę. Chmary bojowników rozpłynęły się w morzu ludności cywilnej. Ale kolumny, konwoje, oddziały zwarte, grupy i grupki pruły do Pakistanu, do terytoriów pasztuńskich. Walecznością odznaczał się w tym czasie szczególnie jeden oddział: główna siła Al-Qaidy, na czele z bin Ladenem. Siła ta stanęła na umocnionym stanowisku w górskiej okolicy Tora Bora. Amerykanie posłali przeciwko niej zaledwie kilka tuzinów chłopaków z sił specjalnych oraz ośmiu oficerów CIA. W okolicach Tora Bora znalazło się więcej cudzoziemskich dziennikarzy niż amerykańskich żołnierzy. USA miały dość wojska, m.in. brygadę w Uzbekistanie, ale trzymano te siły w zapasie na wojnę z Irakiem, starano się też oszczędzać zachodniego żołnierza oraz nie stwarzać wrażenia, że Stany Zjednoczone są w Afganistanie okupantem. Zapłacono więc miejscowym szczepom pasztuńskim, aby przyłączyły się do ofensywy przeciw bin Ladenowi. W rezultacie garstka Amerykanów z bezsilnością przyglądała się, jak tubylcy od niechcenia ostrzeliwali Al-Qaidę, a potem udawali się na obiad do domów. Co więcej – bez odpowiedniego wsparcia Pasztunów Amerykanie nie byli w stanie podejść wystarczająco blisko wroga, aby odpowiednio namierzyć jego pozycje i podać lotnictwu USA. Mimo, że bombardowanie było bardzo silne, większość bomb poszła w zbocza. Nie pomogła tzw. precision munition ani nawet słynna „Daisy Cutter”. To do niedawna najpotężniejsza bomba (BLU-82B/C-130) w konwencjonalnym arsenale amerykańskim, o wadze 6800 kg. Zainteresowanych odsyłam tutaj do pracy Benjamina S. Lambetha „Air Power Against Terror: America’s Conduct of Operation Enduring Freedom” (RAND Corporation, Arlington, Virginia, 2005). Amerykanie nie wiedzieli również, że bin Laden wybrał okolice Tora Bora nie tylko ze względu na to, że są tam potężne podziemne fortece oraz cały labirynt naturalnych i wykutych w skale jaskiń, korytarzy i schronów. Wybrał to miejsce przede wszystkim dlatego, że był w świetnej komitywie z tubylcami. Dawał im od dawna prezenty, posłał nawet znaczną sumę pieniędzy do ich starszyzny tuż przed inwazją Przymierza Północnego. Podczas walk bojownicy Al-Qaidy wykrzykiwali przez megafony, że nie walczą przeciw muzułmanom, a tylko przeciw „rycerzom krucjaty”, czyli Amerykanom. Wpływało to demobilizująco na pasztuńskich kolaborantów, a garstka z sił specjalnych nie bardzo rozumiała, o co chodzi. Nie znali języków. W końcu bin Laden i wielu jego ludzi umknęli z sieci. Amerykańska strategia „wojny ograniczonej” (limited war) nie sprawdziła się w geograficzno-kulturowym kontekście Tora Bora. Szeroki kontekst tego zagadnienia i innych problemów z dziedziny amerykańskiego kunsztu wojskowego ciekawie ujęli następujący autorzy: Peter John Paul Krause, „The Last Good Chance: A Reassessment of U. S. Operations at Tora Bora”, „Security Studies, no. 17 (2008), str. 644-684; Gary Berntsen i Ralph Pezzullo, „Jawbreaker: The Attack on Bin Laden and al-Qaeda: A Personal Account by the CIA’s Key Field Commander” (Crown Publishers, New York, 2005) oraz Kaushik Roy, „Limitations of Western Warfare: American Military Operations in Afghanistan, 2001” w „The Afghanistan Crisis: Problems and Perspectives” (Nehru Memorial Library, New Dehli, 2002). Fiasko pod Tora Bora miało miejsce w listopadzie i grudniu 2001 roku. W marcu 2002 roku USA przeprowadziły operację „Anaconda”. Celem znów były oddziały Al-Qaidy, które zlokalizowano pod Gardez, na południowym wschodzie kraju, około 100 km od Tora Bora. Tutaj, oprócz garstki sił specjalnych doradzających plemiennym milicjom, Amerykanie posłali spadochroniarzy ze 101. Dywizji Powietrznej oraz piechotę z 10. Dywizji Górskiej. Szczegóły tej operacji przedstawił nasz student Tim, który brał w niej udział. Amerykanie znów nie bardzo wiedzieli, jak postępować w warunkach górskich. Choć przewaga powietrzna była miażdżąca, kulało rozpoznanie. Amerykanie nie zdawali sobie sprawy, że przeciwnik jest dobrze ufortyfi kowany. Akcja zaczęła się od złego omenu: żołnierze ostrzelali się sami, spadł helikopter. Zresztą zastosowanie helikopterów w tej akcji pozostawiało dużo do życzenia (zob. np. James A. Schroder, „Forty-five Seconds on a Hot LZ: The 2/106th SOAR”, „Special Warfare”, vol. 15, no. 3, September 2002, str. 46-49). Otóż atakujący lądowali na szczytach gór, gdzie już czekali na nich talibowie i ludzie Al-Qaidy. Po stracie pierwszych żołnierzy dowództwo uparcie kazało następnym lądować, aby zabrać ciała – zgodnie z amerykańskim zwyczajem leave no man behind. To pozwoliło tubylczym bojownikom i ich terrorystycznym sojusznikom przeprowadzić jatki. Krążące nisko śmigłowce stawały się wspaniałymi celami dla indywidualnej broni rakietowej (rusznic). Mająca być zaskoczeniem operacja przeciągała się. To spowodowało napływ dodatkowych bojowników z Pakistanu. Nota bene myśleli oni błędnie, że Amerykanie to tchórze, którzy zaraz uciekną. Skończyło się niepotrzebnymi stratami, a przeciwnik, straciwszy znaczą liczbę ludzi, jednak zdołał się wycofać. Tim podsumował: „brak rozpoznania, kiepskie planowanie, nieumiejętność dostosowania się do warunków walki”. W Gardez dostaliśmy w kuper, choć w końcu wygraliśmy. Opisują to między innymi: Sean Naylor, „Not a Good Day to Die: The Untold Story of Operation Anaconda” (The Berkeley Publishing Group, New York, 2005); Pete Blaber, „The Mission, the Men, and Me: Lessons From a Former Delta Force Commander” (Berkeley Publishing Group, New York, 2008); Richard B. Andres i Jeffrey B. Hukill, „Anaconda: A Flawed Joint Planning Process”, „Joint Forces Quarterly”, no. 47 (December 2007), str. 135-140; Nelson G. Kraft, „Lessons Learned From a Light Infantry Company During Operation Anaconda”, „Infantry Magazine”, vol. 91, no. 2 (Summer 2002); Malcolm McPherson, „Roberts Ridge” (Bantam Dell, New York, 2005) oraz Paul L. Hastert, „Operation Anaconda: Perception Meets Reality in the Hills of Afghanistan”, „Studies in Confl ict and Terrorism”, no. 28 (2005), str. 11-20. Naturalnie chłopaki z sił zbrojnych USA uczą się Afganistanu, tak jak nauczyli się Iraku. Ale wojsko to nie problem. Najsłabszym punktem są politycy. Nie wiadomo, czy Biały Dom ma wolę walki. Obama odziedziczył wojnę po poprzedniku i nie bardzo ma na nią pomysł. Pewnie będzie się ona ślimaczyć. W interesie Polski jest jak najszybciej stamtąd zniknąć. Powinna to być operacja w pełni zsynchronizowana z decyzjami aliantów z NATO. Może się jednak zdarzyć, że członkowie Unii Europejskiej zdecydują się wyjść przed USA. Warszawa powinna – protestując głośno przeciw francuskiemu i niemieckiemu wiarołomstwu – postąpić wtedy podobnie, na samym końcu. Chyba, że Amerykanie ustanowią swoje potężne bazy w Polsce i zagwarantują jej tym samym bezpieczeństwo. Wtedy warto będzie walczyć i ginąć w Afganistanie.

Marek Jan Chodakiewicz

Portugalczyk Osculati czyli "Pieprzony Żyd" P. Anna Świderska-Schwerinowa, dyrektorka teatru w Poznaniu, nazwała izraelskiego tancerza (który zażądał usunięcia zza kulis technika, który... przypominał mu Hitlera) „pieprzonym Żydem”. Natychmiastowe wyrzucenie Jej z pracy specjalnie mnie nie dziwi, ani nie oburza - bo dyrektorka teatru nie powinna w stosunku do gości używać tego typu słów. Czy reakcja nie była jednak przesadna? Przypomnijmy, jakimi słowami rugał dziennikarzy p.Tomasz Lis - i jakoś nic Mu się nie stało. Czy p.Dyrektorkę wyrzucono by z roboty za zwrot „Ty pieprzony Czeczeńcu!” lub: „Ty pieprzony Paragwajczyku!”? Wątpię. Ważniejsze jest co innego. Od lat ostrzegam: specjalne traktowanie i uprzywilejowywanie Żydów powoduje narastanie w narodzie głuchej niechęci. Ona wzbiera. Jej erupcja ustami kulturalnej przecież pani świadczy o nagromadzonych już jej ogromnych pokładach... Nie wiem, czy to już nie ostatnie ostrzeżenie! O najnowszych doniesieniach z Brukseli piszę na portalu. JKM

Szybki wybór prezia Na stronie „NEWSWEEKa – Polska” można – p/t: „Prezydent Unii chce usunąć godła narodowe?”(Nowy prezydent Unii, Herman van Rompuy, chce zastąpić symbole narodowe ogólnoeuropejskimi. Chce uczynić z Unii federację państw. Jeszcze w tym tygodniu zgłaszał propozycje wprowadzenia  obowiązujących w całej Wspólnocie podatków. Gazeta nazywa Rompuy'a "fanatycznym federalistą". Twierdzi, że nowy przewodniczący Rady Europejskiej po cichu chce urzeczywistniać swą wizję. Małymi krokami, bo  chodzi o zastąpienie europejskimi symbolami wszystkich flag, godeł, hymnów, a nawet znaków na dowodach osobistych i tablicach rejestracyjnych. - On jest (...) fanatycznym zwolennikiem przejęcia kompetencji parlamentów narodowych, by wyposażyć w nie instytucje UE. On będzie - w cichy i niekonfrontacyjny sposób - próbował użyć 2,5-letniej kadencji do promowania swej wizji federalizmu- pisze gazeta brytyjski "Daily Mail". Trochę w innym tonie wypowiada się prasa w Belgii, z której pochodzi Rompuy. Dziennik "Le Soir" pisze, że decyzja o jego wyborze "otwiera interesujące perspektywy". "Le Soir" opisuje go z dumą jako "architekta niemożliwych kompromisów, który ponad wszystko unika mącenia wody".). „Nowy prezydent Unii, Herman van Rompuy, chce zastąpić symbole narodowe ogólnoeuropejskimi. Chce uczynić z Unii federację państw”. Popatrzmy na sprawę sine ira & studio. To wszystko jest dziennikarski bełkot {Am} na podstawie angielskiego „Faktu” czyli „The Daily Mail”. Po pierwsze: nie „prezydent” lecz Przewodniczący Rady Europejskiej (takiego Senatu UE, mającego na szczęście więcej do gadania, niż PE) - ale to bez znaczenia, jak zwał, tak zwał. Za I Rzeczypospolitej prezydent nazywał się „królem”, w Związku Sowieckim „I Sekretarzem”, a w ZSRE - „ Przewodniczącym Rady Europejskiej”. Po drugie: wcale nie chce usuwać godeł narodowych. Flagom Anglii, Kaszubów, Katalonii czy Walonii nic nie grozi – p.van Rompuy walczyć będzie z flagami państwowymi. I słusznie: 1-XII 27 państw przestaje istnieć, stopione w UE – więc ich flagi będą używane równie często jak w Polsce flagi Mazowsza, Wielkopolski czy Dolnego Śląska. Pewno częściej, bo stoją za nimi tradycje historyczne – a flagi polskich województw są wymyślone przez biurokrację – ale nie oficjalnie. Sądzę, że przez dłuższy czas ONI będą nawet forowali symbole regionalne – by groźne dla Unii wspomnienia po byłych państwach uległy rozmyciu. Radośnie będą witane delegacje Katalonii, Śląska czy Walii – wcale nie po to, by przekazać Śląsk RFN (bo RFN też już nie będzie istnieć!) tylko po to, by zatarło się wspomnienie o Rzeczypospolitej Polskiej. Przypominam: po 1-XII tryumfujący federaści poprzewieszają flagi. Oto fronton ambasady Królestwa Belgii w Warszawie: flaga Królestwa wisi po prawej (od strony gmachu), flaga Unii – po lewej. Zobaczymy, co będzie po 1-XII. Federaści, którzy do chwili podpisania przez JE Lecha Kaczyńskiego (kretyna – czy zdrajcy?) Traktatu zapewniali, ze „Polska nie utraci suwerenności” powiedzą teraz: „No, tak – przecież sami za tym głosowaliście!:” Zapominając o drobiazgu: ludzie głosowali za Traktatem Akcesyjnym do Wspólnoty Europejskiej – a 1-XII zostajemy obywatelami zupełnie innego tworu: Unii Europejskiej. Przy okazji rozbiorów pytano szlachty (bo tylko ona była uważana za „obywateli”): czy złoży przysięgę na wierność nowemu suwerenowi? Jeśli nie chciała, mogła sprzedać majątek i wynieść się gdzie indziej. Nas się o nic nie pyta: zostaliśmy przehandlowani. Bruksela włożyła w Polskę jakieś €100 mld – czyli kupiła Polaków po jakieś €3000 od sztuki. Czy to uczciwa cena? Przecież ci sprzedawczycy, pp.Kaczyńscy, Tusk, Kwaśniewski – wyciskali z nas rocznie znacznie więcej... Po trzecie: to zastępowanie już postępuje od dawna! Na karcie pojazdu – tej niebieskiej – już od dawna figuruje „Wspólnota Europejska” , na paszportach od kilku lat (za rządów PiS!!) u góry jest „Unia Europejska” (choć formalnie jeszcze nie istniała). ONI nas po prostu pomału przyzwyczajają – i p.Herman von Rompuy będzie nas nadal przyzwyczajał. Tym razem całkowicie legalnie. Po czwarte: to nie jest tak, że nowy „prezydent” chce urzeczywistnić „swoją” wizje. Odwrotnie: na „prezydenta” UE został wybrany facet, który fanatycznie chce urzeczywistnić wizje ONYCH – twórców UE. Dlatego właśnie On, a nie kto inny, został wybrany. Naiwni myśleli, że o to stanowisko rozegra się walka miedzy jakimiś politykami – i trwać będzie wiele dni, a może i tygodni. Tymczasem wszystko było już od dawna przygotowane, i ONI umieścili tam swoich kandydatów. Chadeka i labourzystkę – czyli, w tłumaczeniu na polski: faszystę i komunistkę. Po piąte: nie "ogólnoeuropejskie", lecz "unijne". Symbole USA nie sa "ogólno-amerykańskie, bo poza Stanami są tam jeszcze  Kanada, Meksyk, w-py St.Pierre & Miquelon (w samej północnej Ameryce). Przyzwyczajają nas do wchłonięcia Szwajcarii, Chorwacji i Czarnogóry - a może i Mołdowy, Bośni z Hercegowiną, Macedonii, Serbii, Ukrainy, Białorusi... Rosji? A po szóste: nie "federację państw" tylko "państwo federacyjne" właśnie... JKM

„ZWYCZAJNA AGENTURA” – PROCES DZIAŁACZY KOMUNISTYCZNYCH W biuletynie IPN 11-12 (94-95) z listopada – grudnia 2008 roku ukazał się artykuł historyka Instytutu Piotra Gontarczyka, zatytułowany „Zwyczajna agentura”. Autor przedstawia jeden z epizodów historii dwudziestolecia międzywojennego, dotyczący działalności Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy i tzw. procesu łuckiego z 1934 roku, w którym osądzono i skazano na kary więzienia wielu członków ruchu komunistycznego. Ponieważ jedna z informacji zawartych w tym artykule (choć nie sama publikacja P.Gontarczyka) ma związek z przedmiotem postępowania sądowego, które wzbudziło uzasadnione zainteresowanie, chciałbym przedstawić obszerny fragment opracowania historyka IPN .

PIOTR GONTARCZYK, IPN ZWYCZAJNA AGENTURA Powstanie niepodległego Państwa Polskiego po I wojnie światowej nie znalazło w międzynarodowym ruchu komunistycznym ani zrozumienia, ani akceptacji. Falę uczuć patriotycznych konstruującą nowy porządek europejski uważano za zjawisko sprzeczne z logiką historii, oddalające wybuch rewolucji i dzień wprowadzenia światowej dyktatury proletariatu. Powstała w 1918 r. Komunistyczna Partia Robotnicza Polski konsekwentnie zwalczała Polskę wszelkimi dostępnymi środkami. W czasie najazdu sowieckiego komuniści jednoznacznie opowiedzieli się po stronie Sowietów. Kiedy Armia Czerwona w lipcu 1920 r. stanęła pod Warszawą, KPRP wydała odezwę nawołującą do walki przeciwko Polsce: „Rada Obrony Państwa, werbunek ochotnika, nowe pobory, wiece i obchody patriotyczne i kokardki […]. Klasa robotnicza stoi na uboczu tej wrzaskliwej komedii, komedii niegroźnej dla zwycięskich wojsk Czerwonej Armii. […] Do walki Towarzysze!” Przez całe dwudziestolecie międzywojenne komuniści kontestowali ustrój i granice Polski. Formalnym wyrazem takiego stanowiska było m.in. działanie na Kresach Wschodnich pod szyldem Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy i Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi. [...] Nie ma wątpliwości, że ruch komunistyczny w Polsce był sterowany i finansowany przez Moskwę, stanowiąc typową agenturę ZSRS. Cele i metody działania partii komunistycznej były niemal tożsame z tymi, jakie sobie w Polsce wyznaczały organa sowieckiego wywiadu, tak wojskowego (GRU), jak i NKWD. Jedni i drudzy rozpracowywali Wojsko Polskie, penetrowali instytucje państwowe i organizacje społeczno-polityczne. Walczyli też za pomocą aktów terroru i skrytobójstwa. Zdarzało się więc, że polskie sądy, nie mogąc precyzyjnie określić rzeczywistego charakteru działalności schwytanych komunistów, skazywały ich za „działalność komunistyczną względnie szpiegowską”. Aparat kierowniczy ruchu komunistycznego składał się z zawodowych, płatnych funkcjonariuszy, szkolonych i finansowanych z ZSRS. Jeden z oskarżonych w procesie łuckim, Eugeniusz Kuszko, napisał po latach: „[...] w mojej działalności partyjnej […] najważniejszym wydarzeniem konspiracyjnym był udział w szkole wojskowo-politycznej w Moskwie, znajdującej się pod bezpośrednim kierownictwem polskiej sekcji Komitetu Wykonawczego Międzynarodówki Komunistycznej. Wszystkie przedmioty wojskowe, przerabiane w tej szkole, były [...] wykładane przez wyższych oficerów Armii Radzieckiej. Wszyscy słuchacze szkoły nosili mundury oficerów radzieckich […]. Szkoła miała za zadanie przygotować dla naszej partii działaczy konspiracyjnych w armii sanacyjnej oraz przyszłych wojskowych kierowników powstania zbrojnego i walk ulicznych”. [..] Jest oczywiste, że polskie władze nie pozwalały na legalną działalność komunistów. Byli oni ścigani jako groźni przestępcy, zagrażający najbardziej żywotnym interesom społeczeństwa polskiego. Jednym z elementów obrony państwa przed zbrodniczą ideologią komunistyczną był tak zwany proces łucki (1934 r.).

Prowokator Kozak Początki sprawy łuckiej datują się na pierwsze dni listopada 1930 r. Wówczas to na terenie Wołynia polska policja zatrzymała funkcjonariusza Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy Iwana Kozaka. Był on instruktorem Komitetu Centralnego, toteż dysponował dużą wiedzą na temat KPZU. Nie ma poważniejszych wątpliwości, że po aresztowaniu Kozak podjął współpracę z policją, sporządzając obszerny elaborat, w którym podał szczegółowe informacje na temat działalności nielegalnej partii i stosowanych przez nią metod: propagandzie, penetracji istniejących partii i organizacji społeczno-politycznych, gromadzeniu broni w celu dokonania zbrojnego przewrotu. Oskarżeni w procesie łuckim w swych powojennych relacjach składanych w Zakładzie Historii Partii KC PPR podkreślali, że poza drobnymi detalami informacje podane przez Kozaka były zgodne ze stanem faktycznym. Kozak został również prowokatorem, który wziął udział w aresztowaniach przeprowadzanych przez policję. Objęły one znaczną część kierowniczego aktywu KPZU. [...] Schemat jego działania był prosty. Pojawiał się w znanych sobie punktach kontaktowych i wzywał na spotkania kolejnych działaczy partyjnych. Kiedy ci pojawili się na odprawie z instruktorem KC KPZU, wpadali w ręce policji. Aresztowano łącznie kilkudziesięciu działaczy komunistycznych z sekretarzem KPZU Mikołajem Pawłykiem na czele. Wśród aresztowanych był również Ozjasz Szechter, doskonale znany władzom z wcześniejszej działalności komunistycznej. Pełnił on między innymi funkcję sekretarza okręgowego KPZU we Lwowie i Stanisławowie, a w chwili aresztowania był szefem Wydziału Zawodowego KC KPZU. Tak wysokie stanowisko z reguły były zarezerwowane dla zawodowych, dobrze płatnych funkcjonariuszy komunistycznej konspiracji, tzw. funków. Pieniądze na ich działalność pochodziły oczywiście z Moskwy. Zatrzymanych w czasie „wsypy Kozaka” nie odstawiono do więzienia, tylko przetrzymywano w pomieszczeniach biurowych łuckiego Urzędu Śledczego. Zapewne w ten sposób chciano uniemożliwić kontakty zatrzymanych ze światem zewnętrznym i sobą nawzajem, co niewątpliwie nastąpiłoby po przekazaniu ich do aresztu. Wkrótce potem w prasie zaczęły pojawiać się informacje, jakoby aresztowani byli biciem zmuszani do składania zeznań. Pewności nie ma, ale informacje najprawdopodobniej były prawdziwe. W trakcie przesłuchań część zatrzymanych potwierdziła informacje przekazane policji przez Kozaka, obciążając tym samym siebie i współtowarzyszy. Wśród zeznających był również Ozjasz Szechter, który opowiedział o swojej działalności w KPZU, metodach działalności partii. Wymienił także nazwiska innych działaczy. Większość zatrzymanych na rozprawie sądowej twierdziła, że podobne zeznania zostały na nich wymuszone za pomocą bicia. Komunistyczna prasa bardzo silnie eksploatowała ten wątek sprawy. Rozpętała również akcję propagandową wokół śmierci jednego z zatrzymanych, Stefana Bojki. Wedle niej miał zostać zamordowany w czasie śledztwa. Policja jednak utrzymywała, że Bojko w czasie konwojowania skoczył z mostu do rzeki i utopił się.[...] Akt oskarżenia z lipca 1933 r. objął 57 oskarżonych, z Mikołajem Pawłykiem, sekretarzem KC KPZU na czele. Wszyscy zostali obwinieni o przestępstwo z art. 97 § 1 w związku z art. 93 § 1 i 2 polskiego kodeksu karnego z 1932 r., tj. o przynależność do organizacji mającej na celu oderwanie od Rzeczypospolitej jej ziem południowo-wschodnich i przyłączenia ich do ZSRS, oraz obalenia przemocą ustroju państwa polskiego w celu wprowadzenia komunistycznej dyktatury. Zarzuty były więc bardzo ciężkie – z reguły klasyfikuje się je jako typowe zbrodnie stanu. Groziły za to wysokie kary więzienia do dożywocia włącznie. Tradycyjnie w II Rzeczpospolitej, osoby działające na jej szkodę, a w interesie komunizmu i ZSRS, mogły liczyć na wsparcie sowieckich mocodawców. Obronę oskarżonych koordynował adwokat Teodor Duracz, jeden z najważniejszych ludzi Moskwy w Polsce. Oficjalnie zatrudniony jako radca w sowieckim poselstwie w Warszawie z bardzo wysoką pensją – 1500 zł miesięcznie, był przez prasę wprost nazywany „sowieckim agentem”. Władze polskie usiłowały wyrzucić Duracza z kraju, lecz – przegrywając z przepisami prawa – czyniły to bezskutecznie. Mniej legalistyczna była działalność samego Duracza. W jego kancelarii skupiały się rozmaite nici komunistycznej konspiracji i wywiadu sowieckiego. Dostęp do akt jego i innych komunistycznych obrońców pozwalał nie tylko na ustalanie właściwej linii obrony. Zdarzało się też, choć nie w przypadku procesu łuckiego, że komunistyczna konspiracja mordowała potencjalnie groźnych świadków lub osoby współpracujące z polską policją. Już na początku procesu łuckiego komuniści podjęli próbę skopiowania tych materiałów ze śledztwa, które stanowiły największe zagrożenie dla działalności KPZU i poszczególnych oskarżonych. Nie było z tym poważniejszych kłopotów.  Za zgodą władz sądowych przepisała je żona Ozjasza Szechtera, Helena Michnik. Oficjalnie była ona asystentką jednego z adwokatów, a faktycznie do „obsługi” procesu skierowała ją KPZU. Po latach Helena Michnik wspominała: „[...] późnym latem 1933 r. Rozenbusch, który wtedy był w kraju i był członkiem sekretariatu krajowego [KPZU] powiedział mi, że koniecznie potrzebny jest materiał zeznań oskarżonych i prowokatorów w procesie łuckim, że to trzeba koniecznie wydostać […]. Miałam takie polecenie. Przede wszystkim miałam dosłownie przepisać zeznania Kozaka, bo to jest najistotniejsze, oraz wszystkie inne konkretne materiały rzeczowe. […] Przepisałam dosłownie zeznania policyjne sądowe Jaworskiego, zeznanie policyjne Kozaka. Z zeznań innych towarzyszy – wszystko to co mogło być potrzebne do archiwum partyjnego. Ja zbierałam te materiały pod dwoma punktami widzenia – z jednej strony dla partii, z drugiej – dla obrony”. Prócz tego Helena Michnik instruowała komunistycznych obrońców, jaką linię mają przyjąć w czasie procesu. Wydaje się, że punktem odniesienia nie był tu interes oskarżonych (jak najniższy wyrok) tylko polityczny spektakl, w jaki chciała przemienić proces KPZU. Miał on bowiem stać się trybuną do walki z „faszystowską Polską”. Zaplanowano rozmaite wystąpienia propagandowe przeciwko Polsce oraz na rzecz komunizmu i ZSRS. [...] Proces w Sądzie Okręgowym w Łucku rozpoczął się w lutym 1934 r., przy wielkim zainteresowaniu prasy. [...]  Większość oskarżonych nie przyznała się przed sądem do działalności w KPZU i twierdziła, że ich wcześniejsze zeznania zostały wymuszone w śledztwie. Podobnie zachował się Ozjasz Szechter. Oświadczył jednak, że „jest przekonań komunistycznych, których nabył ze studiów ekonomicznych i socjalnych, jest marksistą i sympatykiem komunizmu i zawsze będzie o te swoje przekonania, których nigdy nie ukrywał walczył”; złożone w śledztwie zeznania określił jako wymuszone „pod wpływem strasznych tortur i katuszy”. Stwierdził, że wymuszenia owe zostały zastosowane wobec niego i jego towarzyszy dla „rzucenia cienia” na ruch komunistyczny w Polsce. Odrzucił również obciążające go zeznania Iwana Kozaka. [...] Wyrok w sprawie łuckiej zapadł 14 kwietnia 1934 r. Uznawał on winnymi przynależności do organizacji wywrotowej i działalności komunistycznej 45 spośród oskarżonych. Orzeczone kary opiewały na 3 do 8 lat pozbawienia wolności. Szechter otrzymał ów najwyższy wymiar kary. W sentencji sąd stwierdził, że brał on „bardzo czynny i wybitny udział w charakterze członka KPZU i to ostatnio w roku 1930 na wysokim kierowniczym stanowisku kierownika wydziału zawodowego CK KPZU i dużo zła wyrządził Państwu”. Jeźdźcy Apokalipsy Część komunistów sądzonych w procesie łuckim dosięgły represje ze strony własnej partii. Akta skopiowane w sądzie przez Helenę Michnik posłużyły do rozprawy z tymi spośród nich, którzy składali zeznania w śledztwie, czyli tzw. sypakami. Po przeprowadzeniu krótkiego „partśledztwa” niektórzy z nich zostali usunięci z partii, a inni zawieszeni. Do tej drugiej grupy należał też mąż Heleny Michnik, Ozjasz Szechter. Najprawdopodobniej niewielu ze wspomnianych działaczy wyrzekło się później swoich komunistycznych poglądów. Niektórzy odegrali bardzo niechlubną rolę w historii Polski. Enzel Stup w 1939 r. dowodził powstałą w Kobryniu komunistyczną gwardią robotniczą, która m.in. wyłapywała i mordowała polskich żołnierzy i policjantów. Eugeniusz Kuszko był po wojnie komunistycznym generałem, a w latach czterdziestych szefem Głównego Zarządu Politycznego WP. Także inni oskarżeni w procesie łuckim byli po wojnie zasłużonymi budowniczymi PRL. Ale Szechter kariery politycznej nie zrobił. W czasie wojny służył w Armii Czerwonej, potem pracował jako kierownik działu prasowo-wydawniczego Centralnej Komisji (Centralnej Rady) Związków Zawodowych, a później redaktor w dziale klasyków marksizmu w Wydawnictwie „Książka i Wiedza”. Nie wiadomo, czy już wtedy nie chciał się zbyt mocno angażować w politykę, czy też w karierze nie przeszkodził mu zarzut „sypactwa” z procesu łuckiego. Szechter coraz częściej kontestował otaczającą rzeczywistość, by w 1968 r. stać się obiektem inwigilacji i represji ze strony władz PRL. Zastrzeżono mu wyjazdy zagraniczne i inwigilowano w ramach sprawy krypt. „Rewolucjonista”. Służba Bezpieczeństwa uważała, że kontestatorskie poglądyOzjasza Szechtera miały wpływ na kształtowanie jego syna – Adama Michnika. Bez względu jednak na to, że zasługi Szechtera dla opozycji winny budzić szacunek, charakter jego działalności przed wojną nie budzi poważniejszych wątpliwości. W procesie łuckim skazano na kary więzienia grupę członków partii, która była na ziemiach polskich klasyczną agenturą ZSRS. Chcieli oni obalić przemocą ustrój polityczny Polski i wprowadzić komunistyczny totalitaryzm. Dokonywali też zamachu na najbardziej żywotne interesy polskiego społeczeństwa, chcąc oderwania od Polski województw południowo-wschodnich i przyłączenia ich do ZSRS. Plan ten nie trudno ocenić, biorąc pod uwage to, co w latach trzydziestych działo się na sowieckiej Ukrainie. Tylko w czasie kolektywizacji i wielkiego głodu w latach 1932–1933 (czyli podczas prowadzenia śledztwa w sprawie łuckiej) zginęło tam kilka do kilkunastu milionów ludzi. Z tej perspektywy proces łucki miał znacznie szerszy niż tylko polityczny wymiar. Była to walka o biologiczne przetrwanie milionów obywateli II Rzeczypospolitej, Polaków, Ukraińców i Żydów, którym komunistyczną zagładę chcieli przynieść działacze KPZU.

Po artykułem Piotra Gontarczyka zamieszczono następujące oświadczenie: „Instytut Pamięci Narodowej przeprasza wszystkich, których dobra osobiste mogły zostać naruszone stwierdzeniem zawartym w książce „Marzec 1968 w dokumentach MSW. Tom 1 Niepokorni” zawartym na s. 553 w przypisie 7, że Pan Ozjasz Szechter popełnił wymienione tam przestępstwo szpiegostwa. W świetle posiadanych przez Instytut Pamięci Narodowej informacji Pan Ozjasz Szechter był oskarżony w 1934 r. o to, że „należąc do KPZU wszedł w porozumienie z innymi osobami w celu oderwania od Państwa Polskiego południowo-wschodnich województw i przyłączenia ich do ZSRR, oraz w celu zmiany przemocą ustroju Państwa Polskiego i zastąpienia go ustrojem komunistyczno-radzieckim, przy czym związek ten tj. KPZU rozporządzał składami broni”, tj. o zbrodnię stanu przewidzianą w art. 97 § 1 w związku z art. 93 § 1 i 2 polskiego kodeksu karnego z 1932 r., za co został skazany wyrokiem Sądu Okręgowego w Łucku z dnia 14 kwietnia 1934 r. na karę 8 lat pozbawienia wolności.” Aleksander Ścios

IPN musi przeprosić Michnika. Za kłamstwo Instytut Pamięci Narodowej ma przeprosić w prasie i internecie redaktora naczelnego "Gazety Wyborczej" Adama Michnika. Za co? Za podanie nieprawdziwej informacji, że jego ojca skazano w II RP za szpiegostwo na rzecz ZSRR. Tak orzekł - prawomocnie - Sąd Apelacyjny w Warszawie. Sąd apelacyjny zmienił wyrok sądu I instancji, który oddalił powództwo Michnika wobec IPN. SA nakazał IPN przeprosiny za bezprawne naruszenie dóbr Michnika na stronie internetowej IPN i w "Rzeczpospolitej". Zarazem SA uznał, że IPN nie musi wpłacać 50 tys. zł na cel społeczny - jak chciał redaktor naczelny "Gazety Wyborczej". W 2008 r., w przypisie książki IPN o Marcu '68 podano, że ojciec Michnika - jednego z bohaterów tamtych wydarzeń - Ozjasz Szechter był skazany w 1934 r. przez Sąd Okręgowy w Łucku (dziś Ukraina) na 8 lat więzienia za szpiegostwo na rzecz ZSRR. Michnik uznał, że godzi to w jego prawo do kultywowania pamięci ojca, którego w latach 30. skazano nie za szpiegostwo, ale za działalność w Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy i "próbę zmiany przemocą ustroju Państwa Polskiego". Pozwał IPN o ochronę dóbr osobistych, jakimi jest m.in. prawo o dobrej pamięci o bliskich. Wnosząc o oddalenie pozwu IPN podkreślał, że załączono już erratę do książki, a IPN przeprosił "wszystkich, których dobra osobiste mogły zostać naruszone" stwierdzeniem, że Szechtera skazano za szpiegostwo. W przeprosinach dodano, że sąd skazał go za próbę zmiany przemocą ustroju państwa przez działalność w KPZU. W marcu tego roku Sąd Okręgowy w Warszawie oddalił pozew, oceniając, że w ogóle nie doszło do naruszenia dóbr Michnika. Według SO, nie dowiódł on, by podanie przez IPN informacji o prawdziwym wyroku wywołałoby "dużo korzystniejszy odbiór społeczny" niż informacja o skazaniu za szpiegostwo. SA uznał to za błędne, oceniając, że "rzetelność badawcza nakazywała IPN być ścisłym".

Draba lobbysta Radiozet "Lobbing z Kancelarii Prezydenta": Dwa lata temu Kancelaria Prezydenta Lecha Kaczyńskiego lobbowała na rzecz korzystnych rozwiązań hazardowych dla Totalizatora Sportowego. Tak wynika z dokumentów do których dotarł reporter Radia ZET. Lobbującym był zastępca szefa Kancelarii Prezydenta Robert Draba. Proceder odbywał się w świetle jupiterów. To dość niecodzienne zachowanie, bo Kancelaria Prezydenta zabiegała o rozwiązania korzystne dla spółki skarbu państwa i włączyła się w proces, który do niej nie należy. (...) Mimo to w styczniu 2007 roku zastępca szefa Kancelarii Prezydenta Robert Draba przysłał do Minister Finansów Zyty Gilowskiej pismo z prośbą o zajęcie stanowiska wobec uwag Totalizatora.(...) Kolejne pismo minister Draba przysłał Gilowskiej w marcu. Znalazły się w nim opracowania przygotowane przez specjalny zespół powołany tym razem w samym Totalizatorze. Odpowiedz wiceministra finansów była uszczypliwa. Marian Banaś stwierdził, że "niezrozumiałe jest przekazywanie materiałów niejako alternatywnych do prac powołanego w tym celu zespołu". 9 marca na spotkaniu w Kancelarii Premiera Marian Banaś, realizując polecenie premiera, zwrócił się do członków zespołu o uwzględnienie w nowelizacji rozwiązań zakładających likwidację dopłat do wideoloterii. Dziennik "Ludzie Kaczyńskiego lobbowali za hazardem", Gazeta Wyborcza "Kancelaria Prezydenta interweniowała ws. Totalizatora", TVN24 "Ludzie prezydenta lobbowali ws. ustawy hazardowej". Ta informacja przebiła się wczoraj na wszystkie czołówki, w przeciwieństwie do "afery czorsztyńskiej", której TVN zdaje się do dzisiaj nie zauważył. Nie sądzę, żeby media pociągnęły temat "prezydenckiego lobbingu", bo sensacyjny news swoje zadanie spełnił i nie będzie potrzeby do niego wracać. Ale jeśli ktoś ciekaw, jak naprawdę wyglądał tak opisany lobbing, to "udało mi się dotrzeć" do obu pism Draby. Wiszą na stronie internetowej prezydenta, więc każdy może sam ocenić zachowanie Draby. Pismo z 16 stycznia: Uprzejmie przesyłam pismo nadesłane do Kancelarii Prezydenta RP przez prezesa spółki Totalizator Sportowy Sp. z o.o., w sprawie prac nad nowelizacją ustawy o grach i zakładach wzajemnych, z uprzejmą prośbą o przedstawienie stanowiska Ministerstwa Finansów w w/w sprawie oraz powiadomienie Kancelarii Prezydenta RP o zajętym stanowisku. Pismo z 12 marca: W załączeniu przesyłam przygotowany przez zespół zadaniowy Totalizatora Sportowego komplet opracowań prawnych, finansowych i analiz (...) Materiały te zostały skierowane na moje ręce wraz z informacją, że celem nowelizacji ustawy jest zwiększenie wpływów do budżetu państwa, a szczególnie zagwarantowanie źródeł finansowania projektu budowy Stadionu Narodowego. Przekazuję materiały Totalizatora Sportowego do oceny i ewentualnego wykorzystania przez resort finansów. Będę zobowiązany Pani Premier za poinformowanie Prezydenta RP - za pośrednictwem Szefa Kancelarii - o jakości oraz przydatności przekazanych analiz i opracowań. To wszystko jeśli chodzi o treść obu pism Draby, z których media zrobiły wczoraj taką sensację. Prawda, jaki skandaliczny lobbing? Zamiast wyrzucić do kosza bez czytania oba pisma z Totalizatora, Draba przesłał je do resortu zajmującego się ustawą, choć przecież prezydent nie powinien się w ogóle ustawami interesować, bo to nie jego działka. Jeśli nie liczyć podpisu wprowadzającego ustawę w życie, ale to przecież nieistotny drobiazg. Rozumiem Platformę. W jej sytuacji takie rozpaczliwce są zrozumiałe, od półtora miesiąca trwa przetrząsanie wszystkich szuflad po poprzednikach i na razie tylko to z nich wypadło. Bieda. Na szczęście dziennikarskie zuchy, takie jak ten z Zetki, potrafią wyrzeźbić coś z niczego. Kataryna

Tak Kaczyński żartował z Kiszczakiem Czesław Kiszczak zauroczony Jarosławem Kaczyńskim. "Wyskoczył do mnie z żartobliwymi pretensjami: Panie generale, pan internował brata, a mnie nie. Teraz brat robi wielką politykę, a ja nie mam czym się pochwalić" - tak jeden z autorów stanu wojennego wspomina obecnego szefa PiS. W obszernym wywiadzie dla "DZIENNIKA Gazety Prawnej" jeden z autorów stanu wojennego robi obszerną analizę kilkudziesięcioletniej kariery komunisty. Opowiada o spotkaniu z Kim Ir Senem, o inwigilowaniu opozycji, o wódce (m.in. o tym jak bezpieka wypiła z Janem Pawłem II po kielichu) i o przyjaźni z generałem Wojciechem Jaruzelskim. Jeden z ciekawszych fragmentów dotyczy niszczenia akt po 1989 roku. Od tego wątku zaczyna się cały wywiad: KAMILA WRONOWSKA, MICHAŁ MAJEWSKI: Czy pan osobiście niszczył teczki współpracowników SB? CZESŁAW KISZCZAK: Zanim odpowiem, chcę powiedzieć, że służby specjalne w każdym państwie są jednym z filarów władzy. Im ten filar silniejszy, tym państwo mocniejsze. Praca z agenturą z moralnego punktu widzenia może nie zasługiwać na pochwałę, ale bez niej żadne państwo funkcjonować sprawnie nie może. Oficerowie służb, pozyskując współpracowników, gwarantują im utrzymanie tego faktu w tajemnicy. I oficerowie służb specjalnych PRL tej zasady przestrzegają. Dziś Polska ma o wiele szerzej rozbudowane służby, oparte głównie na pracy z tajnymi współpracownikami. To, co się dzieje wokół tych służb przez 20 lat, Polsce nie służy. W 1989 roku przychodzili do mnie, jako do szefa MSW, działacze opozycji, którzy byli tajnymi współpracownikami SB, wywiadu i kontrwywiadu. Naciskałem na guzik. Odbierał szef biura, w skład którego wchodziły archiwa. Prosiłem o przyniesienie teczki. Następnie dawałem ją mojemu gościowi. A on na zapleczu gabinetu wrzucał dokumenty do niszczarki.
Oryginały? Oryginały.
I duplikaty nie zostawały? Jeśli ten współpracownik wymieniał w meldunku 10 osób, to papier odbijano w 10 kopiach i trafiał on do 10 różnych teczek.
Ilu osobom zrobił pan taką przysługę? Nikomu nie odmawiałem.

Kim były te osoby? Porządni ludzie - działacze, politycy. Niektórych do dziś oglądam w telewizji.
Tadeusz Mazowiecki w czerwcu tego roku dał do zrozumienia, że pan go oszukiwał 20 lat temu w sprawie niszczenia akt SB. Premier słyszał od pana, że to, co się dzieje, jest "rutynowym paleniem duplikatów". Na posiedzeniu prezydium rządu, które w oparciu o meldunek Jana Rokity zostało zwołane w tej sprawie, tłumaczyłem, że jest to robione w trosce o polityków solidarnościowych. Premier zapewniał mnie, że archiwa będą przez kilkadziesiąt lat chronione, a potem udostępnione wąskiej grupie historyków. Zameldowałem mu, że po powrocie do MSW opracuję depeszę zabraniającą brakowania dokumentów. Tak też zrobiłem. Z tą chwilą zaprzestano brakowania dokumentów tajnych i poufnych. Po posiedzeniu premier na boku spytał, co należałoby zrobić z tymi archiwami. Powiedziałem, żeby dał sto tysięcy dolarów, a kupimy kilka cystern paliwa lotniczego i puścimy archiwa z dymem. Niedługo potem premier powołał trzyosobową komisję, w której byli historycy: Andrzej Ajnenkiel, Jerzy Holzer i Adam Michnik. Po tygodniu ta trójka przybyła do MSW, mieli nieograniczony dostęp do teczek. Dostawali wszystko, o co prosili, i doszli do wniosku, że są to dokumenty, których nie warto pokazywać.
Bo? Bo zacznie się publiczne urywanie sobie głów. Co zameldowali premierowi, tego nie wiem.
Jak pan spędza czas? Wstaję o 9. Śniadanie. 400 metrów spacerku na bazar po zakupy. Jak jest pogoda i czuję się nieźle, to potem idę na dłuższy spacer. Niecała godzina marszu stałą trasą.

Działka? 800 metrów kwadratowych na Mazurach z dostępem do jeziora i drewnianym domkiem. Skromnie. Dostałem w czasach, w których mogłem sobie przyznać kilka kilometrów kwadratowych. Miejsce zostało wybrane z myślą o moim hobby, myślistwie.
Poluje pan? W wyniku udaru mózgu prawie straciłem słuch w lewym uchu. Na prawe słyszę słabo. Nie mogę sobie pozwolić na strzelanie, bo ogłuchłbym zupełnie. Ale strzelałem dobrze, najlepiej z tzw. podrzutu, czyli z wolnej ręki, bez opierania broni.
A kto strzelał najlepiej? Ojciec generała Petelickiego i szef BOR Olgierd Darżynkiewicz. Pierwszy był głównym łowczym w MON, drugi reprezentował Polskę na igrzyskach w strzelectwie.
Wojciech Jaruzelski polował? Nieczęsto. Nie miał charakteru do polowania. To mól książkowy i gazetowy. Uważa, że takie przyjemności, jak polowanie, gra w brydża czy zbieranie znaczków, to strata czasu. Jest przecież tyle ciekawych książek do przeczytania.
Jaruzelski to pana przyjaciel? Tak. Nawet kilka dni temu dzwonił. Długa rozmowa.
Pan jest z Jaruzelskim na ty? On mi mówi na ty, ja do niego nadal "panie generale" albo "obywatelu generale"...
Zdarza się "towarzyszu generale"? Nie. Proponował mi bruderszaft, wciąż ma pretensje o mówienie "panie generale". Nie sztuka być przyjacielem ministra obrony, premiera czy szefa PZPR. Trzeba mieć szacunek do człowieka. Ja takim szacunkiem darzę generała.

Odwiedza pana? Czasem. Do niedawna co roku urządzaliśmy z żoną hucznie moje urodziny, 50 - 60 gości. Ale Jaruzelski na takie przyjęcia z wódką się nie nadaje. Każdy pił, ile mógł. Generał nie pije i nie znosi, kiedy piją wokół niego. Dawniej, kiedy zbliżały się jego urodziny, koledzy mnie delegowali, żebym dzwonił i zapowiedział, że chcemy przyjść z życzeniami. Sami faceci, bez kobiet. Mruczał, ale się zgadzał. Kiedyś się ośmieliłem i powiedziałem, że mógłby dobrą wódkę postawić. Obruszył się. Gdy przyszliśmy, wyciągnął z kredensu nalewkę, wlał do naparstków i schował butelkę. Chyba po to, żebyśmy się nie urżnęli.
Kto jest jeszcze pana przyjacielem? Generałowie: Siwicki, Michał Janiszewski, który leży sparaliżowany, Henryk Dankowski. Także Hipolit Starszak. Wielu ludzi starego chowu. Rzadko widuję się z Jerzym Urbanem, którego zawsze wysoko ceniłem. Z Adamem Michnikiem od czasu do czasu się spotykam i z innymi działaczami dawnej opozycji. Porządni ludzie. Wpada czasem generał Władysław Ciastoń, który zaskakuje mnie cytowaniem wierszy mojej żony. Ja jestem noga do wierszy.
Pan, były oficer służb? Pan ma fenomenalną pamięć. W zeszłym roku było lepiej.
Emeryturę panu obcięli? Jeszcze nie. Czekam na rozstrzygnięcie Trybunału Konstytucyjnego. Do rozmowy włącza się żona generała
MARIA TERESA KISZCZAK: Nie byłoby zmartwienia, gdybyś zrobił jak twoi znajomi, którzy poszli w latach 90. do zarządów i rad nadzorczych spółek. CZESŁAW KISZCZAK:Nie chciałem. Premier Mazowiecki proponował mi wysoko płatną synekurę. Odmówiłem, uważałem, że dla Polski zrobiłem, co mogłem. A pieniędzy za darmo brać nie chciałem. Renta inwalidzka mi wystarcza.

Zmienił pan zdanie o Lechu Wałęsie. Ostatnio powiedział pan, że należy mu się pomnik. W 1982 roku na posiedzeniu biura politycznego KC PZPR mówił pan, że to żulik, mały człowiek i chytry lis. Podtrzymuję, co mówiłem, ale nie mówiłem tego publicznie. Wtedy ważyły się losy Wałęsy. Większość najwyższego forum opowiadała się za zmianą internowania w aresztowanie i osądzenie go. Ja postulowałem uwolnienie. Poparł mnie generał Jaruzelski i następnego dnia Wałęsa wrócił w domu. Zawsze mówiłem, że Wałęsa jest na cokole i nie ma siły, która by go stamtąd zdjęła. Pamiętajcie, że opozycja na ludziach władzy też wieszała psy. Urok walki politycznej. Popatrzcie, co się dzieje obecnie.
Dlaczego pan mówił "żulik"? Żulik to nawalony facet spod budki z piwem. W tym jest niesłychana pogarda. Może to było zbyt mocne słowo.
Jest wiele pana wypowiedzi z lat 80., które są w podobnym tonie. "Zdegenerowany margines na utrzymaniu obcych służb" - to łagodność. Pół roku po wprowadzeniu stanu wojennego mówił pan, że "jeśli za mało było dotychczasowych lekcji, prowokatorzy odbiorą następne". Normalne słownictwo w ustach każdego polityka. To były lata walki. Ale nie oceniajcie polityków na podstawie tego, co mówią, ale co robią. Wałęsa też nie zostawiał na nas suchej nitki. Byliśmy "zgniłkami" i "zaprzańcami".
Trudno się dziwić, skoro MSW urządzało prowokacje, jak zmanipulowanie jego rozmowy z bratem w ośrodku internowania. Rozmowa jest autentyczna. Bracia sobie wypili po kielichu i dzielili majątek, który Wałęsa zdobył. To się nagrało na magnetofonie brata i na naszym służbowym. Jeśli dobrze pamiętam, to Wałęsa bardzo brzydko mówił o episkopacie.
To było zmontowane, zmanipulowane. W 100 procentach autentyczne. Nikt tego nie zakwestionował. To była normalna walka polityczna - Wałęsa wieszał psy na nas, my na Wałęsie.

I na całej podziemnej opozycji, że żyje za pieniądze zagranicznych służb. Uważamy się za pępek i sumienie świata. A Polska jest potrzebna mocarstwom do prowadzenia gier. Amerykanie i Zachód w latach 80. kupowali Polskę za drobne, a ja te drobne, czyli setki tysięcy dolarów, przepuszczałem przez ręce.
O czym pan mówi? Przez związki zawodowe szły do Polski pieniądze. Kanały były opanowane przez polski wywiad. Podwładni mnie namawiali, żeby te pieniądze zbierać na Skarb Państwa. Ale po co? Wiedzieliśmy, ile pieniędzy przychodzi, do kogo idą, na co są rozdzielane.
Dobrze, że te pieniądze szły. Pomogły w rozmontowaniu komunizmu. No tak, ale to były grosze. Ludzie na dole wydawali po 10, 20 dolarów. To były wtedy duże pieniądze. A część z tej pomocy, jak mi meldowali podwładni, szła do kieszeni. Z tego tytułu podobno niektórzy mają dziś duże majątki.
Kto? To insynuacja. Nie będę się po latach i bez wglądu w dokumenty narażał na procesy.
Pan uważa, że PRL nie był represyjnym państwem? Na przykład konfiskowanie ludziom aut za to, że w bagażniku milicja znalazła kilka ulotek? PRL było najmniej represyjnym państwem w obozie socjalistycznym. Zapominacie o tym, że od września 1986 roku nie było w Polsce więźniów politycznych. Na mój wniosek "amnestionowano" ich bez żadnych następstw prawnych. Od tego dnia nikogo za działalność opozycyjną nie aresztowano. Mówienie o konspiracji po tej dacie to bujda na resorach. Mówienie, że konfiskowano samochody, to przesada. Nie pamiętam takich faktów. Dziś też zabiera się samochody pijanym kierowcom.
To jednak coś innego. W PRL strzelano do ludzi. Kiedy?
Na przykład w Gdyni w grudniu 1970 roku. To było ponad 10 lat przed objęciem przeze mnie stanowiska szefa MSW. Tam doszło do tragicznego splotu wydarzeń. Takie sytuacje są potworne, ale zdarzały się na całym świecie. Byłem wtedy zastępcą szefa kontrwywiadu. Po tragedii na Wybrzeżu groziło nam rozlanie się walk na cały kraj. Mogły być tysiące ofiar. Konieczne okazało się odsunięcie kluczowych postaci od władzy. Byłem pierwszym oficerem, który te zmiany proponował i przygotował. Działania polityczne okazały się skuteczne, ówczesne kierownictwo odeszło od władzy. Niedługo potem generał Jaruzelski zaprosił mnie, mało znanego pułkownika, wraz z rodziną na urlop w Zakopanem. Tam powiedział: "Czesławie, gdyby to się nam nie powiodło, to stracilibyśmy nie tylko epolety, ale i głowy".

Gdzie w ostatnich 40 latach w cywilizowanym świecie zdarzało się, że wojsko strzelało do cywili? A Irak? Tam strzela się do niewinnych ludzi, straty liczone są w dziesiątkach tysięcy ludzi. A broni masowego rażenia nie znaleziono. A to był pretekst do wojny.
Pan się czuje odpowiedzialny za śmierć górników w Wujku? Tak, to zrobili moi podwładni. Choć nie wydawałem rozkazu, a o tragedii dowiedziałem się po fakcie. Jest rzeczą potwierdzoną sądownie, że nikomu nie dałem zgody na użycie broni w rejonie Wujka. Poleciłem przerwać akcję i wycofać milicję oraz wojsko poza obręb kopalni. Broń została użyta w obronie własnej w oparciu o przepisy z 1955 roku.
Ostatnio Sąd Apelacyjny w Warszawie uznał, że nie ma dowodów, że między górnikami i milicjantami doszło do walki wręcz. Bzdury. To jak doszło do rozbrojenia trzech milicjantów? Film Kutza o kopalni Wujek jest w miarę obiektywny. Lali się kamieniami, kilofami.
To był dobry pomysł, żeby milicjanci i wojskowi szli do kopalni z ostrą amunicją? Powtórzę. Mimo nalegań komendanta wojewódzkiego nie wydałem zgody na użycie broni.
Ale śmiertelne strzały były. Nie wykonano pana rozkazu? Pierwotnie miałem takie zdanie. Ale po przeczytaniu dokumentów, po zapoznaniu się z opinią prokuratury, po decyzji sądu zmieniłem ocenę. Milicjanci uznali, że ich życie jest zagrożone. Na całym świecie w takiej sytuacji milicjanci, policjanci, wojskowi mają prawo użyć broni.

Dlaczego pan przywiązywał taką wagę do walki z Kościołem? Całkowicie nieuprawniona teza. Lata, w których szefowałem MSW, to najjaśniejszy okres w stosunkach państwo - Kościół. Za moich czasów żaden ksiądz nie został aresztowany, zatrzymany lub rewidowany z wyjątkiem ks. Zycha zamieszanego w zabójstwo sierżanta Karosa. Zobaczcie, ilu księży aresztowano w ostatnim 20-leciu.
W SB, która panu podlegała, działał cały departament, który zajmował się walką z Kościołem. Nie ja go utworzyłem, ja go zlikwidowałem. Przez całe lata 80. prowadziłem dialog z hierarchami. To są fakty, które potwierdzają historycy i strona kościelna. Opisuje to Peter Raina i ks. bp Alojzy Orszulik. Rozmowy rozpocząłem 14 lub 15 grudnia 1981 roku z kardynałem Franciszkiem Macharskim. Wszystkie postulaty Kościoła załatwiłem pozytywnie. Zaproponowałem przywrócenie stosunków Polska - Watykan, państwo - Kościół, a później dopuszczenie opozycji do współrządzenia krajem.
Generał Władysław Pożoga, pański zastępca w MSW, wspomina, że był pan w kontaktach z Kościołem cyniczny. Z jednej strony pan rozmawiał, z drugiej kazał inwigilować i zwalczać księży. Pożoga, kiedy pana zastępował, dostawał sterty materiałów z inwigilacji ludzi Kościoła. Do Pożogi radzę podchodzić ostrożnie. Moi przeciwnicy w oparciu o te wypowiedzi wezwali go na świadka do sądu. Wszystko odwołał. Oskarżył autora książek o manipulację i miał go pozwać. Działania, o których wspomniał Pożoga, nie były wielkie, ale były. Mieliśmy problemy z własną opozycją, która naciskała, by atakować Kościół. Jaruzelski mnie bronił. Mieliśmy obok siebie NRD, Związek Radziecki i inne kraje, z których płynęły podszepty, aby tłamsić Kościół. Wymawiano nam, że mamy kapelanów w armii.
Ale po co w tę walkę angażowano tyle sił? Pożoga opowiada, że latach 80. popłynął z MSW rozkaz, żeby jednej niedzieli nagrać i przesłuchać 15 tys. kazań. Zrobiono to i wyszło, że raptem 3 proc. zawierało treści, które mogły mieć wymiar polityczny. Ja kazałem nagrywać i analizować. Ktoś mi podpowiedział, że polityczne kazania to margines. Tak było. Dane z tych nasłuchów pozwalały mi rozładowywać antykościelne nastroje w partii.
Pracownicy pana resortu mieli zakaz chodzenia do Kościoła. Dlaczego, skoro stosunki państwo - Kościół układały się tak znakomicie? W MSW pracowali ludzie niewierzący. Sami deklarowali niewiarę. Ale byli też wierzący.

I nie mogli chodzić do kościoła? Nie wydałem zakazu. Było zalecenie jeszcze z lat 40. albo 50., ale patrzyłem na to przez palce. Partia to też swoista religia.
Przez palce? Pan jest oskarżony o wyrzucenie z resortu porucznika, który chodził do kościoła. Nie tylko. Sierżanta też podobno za to zwolniłem. Ten oficer nie został zwolniony za chodzenie do kościoła, ale za okłamywanie przełożonych. W służbach specjalnych można okłamywać np. mamę, tatę, ale nie przełożonego. Takie są reguły.
Pan i generał Jaruzelski lansujecie tezę, że za zabójstwem księdza Jerzego Popiełuszki stał twardogłowy i wysoko notowany w Moskwie sekretarz KC PZPR Mirosław Milewski. Jakie macie dowody? Nie ma bezpośrednich dowodów. Są poszlaki. Kilkanaście dni temu dziennikarze z Krakowa pokazali mi notatkę związaną z zatrzymaniem ks. Popiełuszki w 1983 roku. Nie znałem jej. Jej autorem jest ówczesny zastępca prokuratora generalnego Józef Żyto. Pisze on, że zatelefonował do Milewskiego, aby powiadomić go o wynikach rewizji w mieszkaniu kapłana. Rozmowa, jak wynika z notatki, dotyczy również zatrzymania. Milewski mówi, że musi to z kimś skonsultować, i prosi Żytę o telefon za chwilę. W kolejnej rozmowie przekazuje Życie, że zatrzymanie jest zasadne. Zamknięcie księdza za moimi plecami spowodowało napięcie w relacjach z Kościołem. Byłem umówiony z arcybiskupem Bronisławem Dąbrowskim, że żaden duchowny nie zostanie zatrzymany i zrewidowany bez mojej wiedzy. Ponadto uzgodniłem, że o każdym zatrzymaniu on będzie informowany. Kiedy zatrzymano księdza, arcybiskup zadzwonił z pretensjami. W zażegnywanie tego incydentu musiał się włączyć sam Jaruzelski. Miałem ostrą rozmowę z prokuratorem, Popiełuszkę zwolniono. Przeprosiłem Kościół. Wtedy nie czułem się na siłach, żeby sprawę wyjaśnić do końca. Wystarczyło mi utarcie nosa prokuraturze, Milewskiemu i warszawskiej organizacji partyjnej.
To wydarzenia na długo sprzed porwania. Pożoga oceniał, że Milewski nie stał za tą zbrodnią. Pana zastępca uważał, że Piotrowski ze swoją ekipą chciał Popiełuszkę zastraszyć i zwerbować. To nie trzyma się kupy. Przed porwaniem Piotrowski rzucił kamieniem w pędzące auto, w którym jechał ksiądz. Omal nie spowodował śmierci Popiełuszki. Trzymał w gabinecie kamienie, które posłużyły do obciążenia ciała. Od początku bił księdza pałką po głowie, aż ten tracił przytomność. Tak się nie werbuje współpracowników. Może tak w latach młodości werbował Władysław Pożoga. To było zabójstwo z premedytacją.

Skoro chcieli zabić, to dlaczego łatwo wypuścili z rąk świadka Waldemara Chrostowskiego? Wystarczyło zawrócić auto, żeby go złapać. Nie wiem. Z tego, co pamiętam, to Chrostowski był wysportowany, uciekał przez pola. Cała ta zbrodnia była prowokacją, która miała doprowadzić do usunięcia mnie ze stanowiska. Nowy szef MSW sprawców prawdopodobnie by nie ścigał.
W 1983 roku SB zorganizowała tzw. prowokację przy Chłodnej. W mieszkaniu księdza Popiełuszki znaleziono broń i amunicję. Na jednym z dokumentów jest pańska adnotacja: "Dusza mi się śmieje, ale pielgrzymka papieża". To robiła warszawska prokuratura za wiedzą i zgodą generalnego prokuratora i Milewskiego. W 1983 roku pod nieobecność generałów Ciastonia i Płatka ówczesny pułkownik Adam Pietruszka prosił mnie kilka razy ustnie, żebym zgodził się na rewizję u Popiełuszki, bo tam jest nielegalna literatura i pieniądze opozycji. Nie mówił o broni, amunicji. Odmawiałem. W końcu poprosił pisemnie o zgodę. Znowu odmówiłem. A te słowa? Wielu się powołuje na moją rezolucję i ją cytuje. Ale nikt dokumentu z taką rezolucją nie ujawnił. Podejrzewam, że to kolejny pretekst do pokazywania mojej "dwulicowości w relacjach z Kościołem".
Pan, człowiek stojący na czele służb wojskowych, miał pod nosem oficera, który przez lata pracował dla CIA. Sprawa Kuklińskiego to pańska porażka zawodowa? Odnoszę wrażenie, że w kasie pancernej szefa wywiadu wojskowego armii ZSRR leży gwiazda Bohatera Związku Radzieckiego dla Kuklińskiego.
Mówi pan tak, bo pana ograł. Był moim przyjacielem, razem przechodziliśmy kurs na akademii w Związku Radzieckim. Kiedy byłem szefem wywiadu wojskowego, często przyjeżdżał z teczką przypiętą łańcuchem do ręki. Otwierał mi dokument na odpowiedniej stronie, ja podpisywałem. Mówiłem mu: "Rysiu, jesteś z kierowcą, z ochroną. Kielicha możesz wypić". Nigdy nie chciał się ze mną napić, pogadać dłużej. O agenturze bym mu nie powiedział, ale nawet zwykłe plotki byłyby dla Amerykanów ciekawe. Potem zostałem szefem kontrwywiadu. Znów do mnie przyjeżdżał z teczką. Znowu nie chciał ze mną gadać.
Do czego pan zmierza? Moim zdaniem wywiad radziecki zabronił przekazywać do USA dane polskiego wywiadu i kontrwywiadu. A Kukliński mógł przekazywać to, co dotyczyło Sztabu Generalnego, bo to były sprawy ćwiczebne, lipne, nieprawdziwe. Faktyczne dokumenty III wojny były w Moskwie. Dostęp miało do nich kilka osób. I dopiero dokumenty moskiewskie decydowałyby o sposobie użycia wojsk polskich w czasie III wojny. Poza tym nie wierzę, że sam sfotografował 40 tys. dokumentów.

Wiadomo, jak wojsko miało być użyte. Miało iść na Hamburg, a potem na Kopenhagę. Tego, jak miało być naprawdę, szybko państwo się nie dowiecie. To jest głęboko ukryte w Moskwie albo już zniszczone. Kolejny argument. Na początku lat 80. radzieckim attache wojskowym w Warszawie był Jurij Ryliew. Przed stanem wojennym został z Polski odwołany. I ten Ryliew w latach 90. udzielił moskiewskiej gazecie wywiadu, w którym stwierdził, że ostatnią jego czynnością w Polsce było wyekspediowanie agenta GRU płk. Kuklińskiego do Berlina. Podał, że Kukliński został zwerbowany przez Amerykanów w Wietnamie. GRU wyłapała tę sytuację i zwerbowała go pod groźbą ujawnienia informacji polskiemu kontrwywiadowi.
To są scenariusze filmów szpiegowskich. Można to potraktować jako czarny PR, który radzieccy robili Kuklińskiemu, bo ten robił w trąbę nie tylko was, ale również ich. Niczego nie wykluczam, ale jest zbyt wiele przesłanek, które świadczą na korzyść tezy, którą przedstawiam.
Po co Rosjanie mieliby robić tę zawiłą kombinację? Chodziło o przekonanie Amerykanów, że z powodu Polski nie wybuchnie III wojna światowa. A Kukliński to było w miarę pewne źródło. Miał kontakty z marszałkiem Kulikowem, Jaruzelskim, w Układzie Warszawskim, w Sztabie Generalnym. Na temat Kuklińskiego udzieliłem informacji Markowi Barańskiemu. On poszedł dalej i napisał książkę "Nogi Pana Boga", która ukaże się w grudniu. Jeden ze znajomych mówił mi, że będzie bomba wydawnicza.
Jak pan wytłumaczy, że zginęli synowie Kuklińskiego? Opowiadano mi, że żona Kuklińskiego była prywatnie w Polsce. Obsiadły ją koleżanki. Współczuły, że straciła dzieci. Odparła: "Przestańcie, żyją".
Komu mówiła? Powiedziałem. Koleżankom.

Kiedy pan był w ZSRR po raz pierwszy? Prywatnie w 1964 roku i nie popisałem się błyskotliwością. Piastowałem stanowisko szefa kontrwywiadu Marynarki Wojennej. Pojechałem z żoną do sanatorium imienia Dzierżyńskiego w Soczi. Miesiąc odpoczywania w znakomitych warunkach, na zaproszenie szefa kontrwywiadu armii radzieckiej. Opiekował się nami jego pierwszy zastępca, generał lejtnant Ceniow, bohater wojny i przyjaciel Leonida Breżniewa. Prowadził ze mną dziwne rozmowy. Przekaz był taki, że w ZSRR jest źle. Myślałem, że to prowokacja. Nie domyślałem się, że on między słowami mówi, że zaraz będzie przesilenie i odwołają Nikitę Chruszczowa, który odpoczywał obok w Picundzie. Ceniow go zresztą pilnował i osobiście wiózł potem do Moskwy, gdzie Chruszczowa zdjęto ze stanowiska. Był też drugi sygnał, który przeszedł mi koło ucha. W sanatorium poznałem szefa ochrony Kremla. Zaproponował, że pokaże mi Kreml, jakiego nie oglądają delegacje. Po urlopie pojechaliśmy z żoną do Moskwy. Na koniec wycieczki po Kremlu przewodnicy pokazali mi cmentarz, na którym leżą przywódcy ZSRR. Nad każdym grobem cokół z wyrzeźbioną głową. Rzeźby brakowało tylko przy nagrobku Stalina. Uznałem, że to objaw niechęci ekipy Chruszczowa do Józefa Wissarionowicza. Na zakończenie pobytu przyjęcie. Szef kontrwywiadu wypytuje o wrażenia. Mówię, że świetne. Ale on naciska, żebym powiedział, co mi się nie podobało. Wypaliłem w końcu, że wszyscy na cmentarzu są uczczeni, a Stalin rzeźby nie ma. Cisza. W końcu generał rzucił: "Czesławie Janowiczu, nie denerwuj się. W ciągu tygodnia będzie!". Znów nie zrozumiałem. Wróciłem do kraju. Ledwie usiadłem za biurkiem i przyszła wiadomość, że Chruszczow zdjęty, a na jego miejsce przychodzi Breżniew, który przychylniej patrzył na Stalina.
Poznał pan Breżniewa? Osobiście nie, ale w połowie lat 70. już nie dało się z nim rozmawiać. To był już poważnie chory człowiek. Gwałtownie się starzał i nie potrafił powiedzieć paru zdań z pamięci. Powinien być odsunięty, ale taki stan rzeczy odpowiadał faktycznie rządzącemu triumwiratowi, w którym byli szef dyplomacji Gromyko, marszałek Ustinow i stojący na czele KGB Andropow.
Jurija Andropowa, który został następcą Breżniewa, znał pan chyba dobrze? Twardy, ale inteligentny człowiek. Wyrocznia radzieckich służb. Kiedy był pierwszym sekretarzem, wielokrotnie mnie zapraszał na Kreml. Nie pojechałem. Uważałem, że kontakty z głową państwa radzieckiego to sprawa Jaruzelskiego. Mnie w latach 80. podszczypywał najbliższy współpracownik Andropowa Władimir Kriuczkow, mózg późniejszego puczu przeciw Gorbaczowowi w 1991 roku. Przepytywał, kogo widzielibyśmy na stanowisku, gdyby zabrakło Jaruzelskiego. Kiedy wymienił wspominanego już Milewskiego, parsknąłem śmiechem. On mnie zaczął przekonywać, że kiedyś z Andropowem już wyciągnęli mało znanego działacza i to był świetny ruch. Chodziło mu o Węgry w 1956 roku. "Skompromitowane kierownictwo musiało odejść i znaleźliśmy prowincjonalnego sekretarza Janosza Kadara. Zobacz, Czesławie Janowiczu, co z niego wyrosło. Prawdziwy mąż stanu!" - opowiadał.

Andropow rządził krótko, trochę ponad rok. Na co umarł? Miał chore nerki, był na dializie. Byłem u niego na spotkaniu w 1981 roku. Zrobił przerwę i zaprowadził mnie na zaplecze. Wyciągnął butelkę francuskiego koniaku i jeden kieliszek. Powiedziałem, że sam nie pijam. Wziął mnie do następnego pokoju. A tam wielki stół zastawiony lekarstwami. Mówi, że każdego dnia to przyjmuje. Z generałem Jaruzelskim pojechaliśmy na jego pogrzeb w 1984 roku. Po uroczystości delegacje składały kondolencje i wyrazy uszanowania nowemu przywódcy Konstantinowi Czernience. Kiedy przyszła moja kolej, złapał moją dłoń i nie chciał puścić. W końcu wydusił: "Spasiba". Odeszliśmy i mówię do Jaruzelskiego: "Niedługo na drugi pogrzeb, przylecimy". Generał poprosił, żebym nic już nie mówił.
Jak radzieckie służby przyjęły wyniesienie do władzy Gorbaczowa? To, co zaczął mówić półgębkiem, gdy został sekretarzem generalnym KPZR, budziło niepokój, nawet przerażenie w kremlowskich kręgach władzy. Byłem w Moskwie niedługo po jego wyborze, na przyjęciu wydanym przez szefa KGB gościło całe kierownictwo resortu. Kiedy pojawił się toast na cześć generała Jaruzelskiego, poczułem się zobowiązany wygłosić podobny pod adresem Gorbaczowa. Mówię, jaki młody, zdolny i że proponuję wypić za jego pomyślność. Nikt nie wstał, zero oklasków. To nie była niechęć. To była wrogość.
Jaki był wpływ towarzyszy radzieckich na wydarzenia w Polsce w końcówce lat 80.? Na ile byli informowani przez was, na ile zbierali wiadomości samodzielnie? Radzieccy, wśród których się obracałem, mieli pełen przegląd sytuacji z różnych źródeł. Uważali, że to, co się dzieje, jest zagrożeniem dla spójności bloku socjalistycznego, i namawiali nas do zlikwidowania opozycji.
Gorbaczow też? Mówię o ludziach z resortów siłowych. Gdyby ta ekipa zrobiła pucz przeciw Gorbaczowowi wcześniej, na przykład w 1989 roku, to wzięliby władzę. Spóźnili się. W 1991 roku zmiany zaszły już za daleko. W trakcie polskich przemian Rosjan bardzo interesował Okrągły Stół i rozmowy władzy z Kościołem. Do tego stopnia, że mój znajomy szef GRU zainstalował agenta w moim otoczeniu, gdy byłem szefem MSW. Chodzi o majora Marka Z., który został zatrzymany przez UOP w 1993 roku. Z. wchodził w skład grupy, która przygotowywała tajne dokumenty, na przykład na temat rozmów z Wałęsą w 1988 i 1989 roku.
I nie domyślił się pan? Podejrzewałem. Zrobiłem nawet pewien trik, który mnie w tym upewnił. Wezwałem współpracowników i powiedziałem: "Spotykam się z Wałęsą, będę omawiał takie i takie sprawy, chodzi mi o osiągnięcie takich i takich celów". Poprosiłem o przygotowanie wystąpienia, bo zawsze chodziłem na spotkania z tekstem. Po cichu napisałem zupełnie inne. Szybciutko umówiłem się z rezydentem radzieckich służb w Warszawie. I wyłapałem znajome melodie z tych kartek, z których nie zamierzałem korzystać.

I co pan zrobił? Wiedziałem, że to Z. lub druga osoba z otoczenia. Trzecią: pułkownika dyplomowanego Ryszarda Iwanciowa, wykluczyłem. Był członkiem AK i krewnym pierwszego dowódcy AK gen. Karaszewicza-Tokarzewskiego. Był moim zastępcą w wywiadzie wojskowym. Miałem przez niego wiele kłopotów, ale zawsze go broniłem. Nie mogłem wszystkich wyrzucać. Ważne, że wiedziałem, kto donosi.

Skoro jesteśmy przy służbach bloku sowieckiego. Pan znał długoletniego nadzorcę Stasi Ericha Mielkego? Ponad 40 lat na stanowisku, miał słabość do archiwów. Przedziwną przygodę z nim przeżyłem. Poprosił mnie w 1982 roku, żeby jego ludzie mogli wejść do naszych archiwów. Mówił, że chodzi o dokumenty, które pomogłyby osądzić zbrodniarzy hitlerowskich. Zgodziłem się. Obfotografowali, co chcieli. Moja rewizyta w NRD. Przyjęcie w willi Wannsee, w której 40 lat wcześniej zapadła decyzja o eksterminacji Żydów. Mielke wygłasza toast po rosyjsku i robi delikatne wycieczki pod moim adresem za brak współpracy w kwestii dokumentów. Mówię, że jego ludzie dostali dostęp do archiwów. A on, że nie pozwolono im wziąć oryginałów. Potem wyszło, że Mielke wszedł w układ z instytutem w Hamburgu, któremu za duże pieniądze sprzedawał oryginały. Papiery jechały do miejsc, w których już nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego. Nie wiem, czy on to robił dla dobra NRD-owskich służb, czy dla własnej korzyści. Ja otrzymywałem od Mielkego tylko kopie.
Jakie? Na przykład na temat wiedzy gestapo o Armii Krajowej. Intrygowała mnie, do dziś intryguje sprawa aresztowania komendanta głównego AK generała Stefana Grota-Roweckiego. Wielka postać. O tym mogę rozmawiać godzinami. Tajemnicza historia z kilkorgiem znanych agentów gestapo w tle. Chciałem nawet w latach 80., będąc szefem MSW, napisać pracę na ten temat. W końcu najciekawsze dokumenty przekazałem historykowi Andrzejowi Kunertowi. Wykonywałem na przykład eksperymenty, żeby dokładnie sprawdzić, jak długo jedzie się z siedziby gestapo w alei Szucha do budynku przy Spiskiej, gdzie aresztowano Grota.
Jeździł pan i mierzył czas na stoperze? Podwładni jeździli.
Skoro jesteśmy przy autach, jakim samochodem pana wożono do pracy? Z zasady nikt mnie nie woził do MSW. Jeździłem sam, małym peugeotem 204. Dieslem, żeby było taniej.
Żartuje pan? Miałem kierowcę, ale rzadko korzystałem. Lubiłem tego peugeota. Napisałem nawet do premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, żeby mi go sprzedano po cenie rynkowej. Szef gabinetu Bieleckiego odpisał, żebym stanął do przetargu. Machnąłem ręką. Napisałem książkę i kupiłem nowe auto.

Pan był z generałem Jaruzelskim w latach 80. w Korei Północnej u Kim Ir Sena. To jedno z najdziwniejszych doświadczeń. Zaczęło się już na lotnisku w Phenianie. Czekał na nas nieprzebrany, wiwatujący tłum. Po drodze to samo, dziesiątki tysięcy ludzi karnie wyprowadzonych na ulice. Na trybunach stadionu tysiące ludzi układało obrazy z plansz...
...w tym wizerunek Jaruzelskiego. Tak. W tym wszystkim najnormalniej zachowywał się Kim. Klepał po plecach, uśmiechał się, mówił do rzeczy. Ale na oficjalnym przyjęciu też była dziwna sytuacja. Zauważyłem, że rusza się obrus. Zajrzałem pod spód, a tam siedział oficer, który masował stopy Kima. Gdy nas przyjmował, nie był już okazem zdrowia. Miał na szyi dużą narośl. Zdjęcia robiono mu tylko z jednej strony, żeby się to nie wydało. Przekonywał nas do medycyny naturalnej. Dobrze mu szło. Namówił nawet generała Jaruzelskiego na kieliszek żeńszeniówki.
Pan uważa, że został niesprawiedliwie oceniony przez wolną Polskę? Powinno się ze mną obchodzić inaczej. Zwyczajnie, po ludzku, bez przesady w jedną lub drugą stronę.
Dlaczego? Nie zasłużyłem na afronty. Na przykład było 20-lecie rządu Mazowieckiego i na tę uroczystość do Sejmu mnie nie zaproszono. Zaproszono mnie jedynie na uroczysty koncert.
To nie było pana święto, pan w 1989 roku reprezentował reżim. Wystarczy minuta refleksji, aby zdać sobie sprawę, że dzisiejsza Polska jest również moją zasługą. Wybory dzięki mnie odbyły się bez "cudów nad urną". Uszanowaliśmy wynik głosowania. Oddaliśmy władzę w pokojowy sposób. Jestem jednym z twórców Okrągłego Stołu, 31 sierpnia 1988 zaproponowałem Wałęsie i biskupowi Dąbrowskiemu 161 miejsc w Sejmie, wolne wybory do Senatu, wybór prezydenta, reformy polityczne i gospodarcze, w tym wolny rynek i udział "Solidarności" w budowaniu koalicji. Wszystko to obiecałem "Solidarności", która w latach 1988 - 1989 była bardzo słaba. Proszę przeczytać wspomnienia Bronisława Geremka, Zbigniewa Bujaka, Jarosława Kaczyńskiego.

Mówi pan "pokojowo". Dlaczego miało być inaczej? ZSRR był zajęty swoimi sprawami. Kto miał strzelać? W wojsku, w MSW i partii nie było nastroju do strzelania, raczej rezygnacja. Nikt nie chciał strzelać. Ale wystarczyła jedna kompania ZOMO, żeby dać sobie radę. Wielu ludzi ówczesnej opozycji przyznaje, że to by wystarczyło.
Poznał pan braci Kaczyńskich? Najpierw Lecha. Brał udział w negocjacjach w Magdalence, które poprzedziły Okrągły Stół. Zabierał głos rzadko, ale konkretnie. Mówił prawniczym i wypranym z emocji językiem. Już w trakcie obrad Okrągłego Stołu obecny prezydent przedstawił mi brata. Muszę powiedzieć, że zaimponował mi bystrym umysłem. Wyskoczył do mnie z żartobliwymi pretensjami: "Panie generale, pan internował brata, a mnie nie. Teraz brat chodzi z nożyczkami i obcina kupony, robi wielką politykę, a ja nie mam czym się pochwalić". Powiedziałem, że nic straconego, bo jestem szefem MSW, kodeks karny obowiązuje, mogę to nadrobić. Spodobał mi się jako człowiek, który w trudnej sytuacji potrafi zachować się dowcipnie.
Dlaczego pan pozwalał na inwigilację kluczowych uczestników obrad Okrągłego Stołu? Sporadyczne działania, bez ładu, prowadzone siłą rozpędu. Trudno było kilkadziesiąt tysięcy pracowników SB w ciągu jednego dnia pozbawić pracy. To wymagało czasu. Mnie podlegało wówczas 200 tysięcy podwładnych, wśród których niewielu było zwolenników Okrągłego Stołu.
Ale to chyba nie działało tylko siłą rozpędu. Pan czerpał w ten sposób istotne informacje wykorzystywane w negocjacjach? To było bez znaczenia i w niczym nie pomagało.
Pan poznał Jana Pawła II? Nie, ale mimo to miałem z nim kilka przeżyć. Mogłem dzięki Karolowi Wojtyle zrobić dużą karierę, ale się nie popisałem.
Jak to? Po śmierci Jana Pawła I przyjechał do Warszawy mój teść. Należał do rady parafii, z której wywodzi się kardynał Franiszek Macharski. I kardynał w czasie spotkania rady prawdopodobnie opowiadał, że na poprzednim konklawe, po śmierci Pawła VI, Wojtyła omal nie został papieżem. Zapytałem teścia: "Ciekawe, kogo wybiorą?". On odparł: "Jak to kogo? Wojtyłę!". Zlekceważyłem to. W październiku 1978 roku poleciałem do Budapesztu na spotkanie szefów wywiadów armii Układu Warszawskiego. Po polowaniu nad Balatonem budzimy się i szef wywiadu radzieckiej armii mówi: "Pozdrawliaju!". "Z czym?" - pytam. "Ty znajesz" - odpowiada i klepie po plecach. Za chwilę to samo robi Bułgar, Węgier, Niemiec. W końcu zaczęli pytać, kto to jest Wojtyła. Zrozumiałem. Żałowałem, że nie zapytałem teścia o szczegóły. Wystarczyło napisać informację i ją rozesłać. Byłbym prorokiem. W następnym roku przed pierwszą pielgrzymką wezwał mnie i kilku innych oficerów minister obrony generał Jaruzelski. Powiedział, żebyśmy pomyśleli o prezencie od wojska dla Jana Pawła II. Przypomniałem sobie, że ojciec papieża służył w Wadowicach w batalionie 12. Pułku Piechoty jako porucznik. Dałem swoim zadanie, żeby przeszukali archiwa. Znaleźli grubą teczkę jego akt personalnych z mnóstwem odręcznych dokumentów. Przepiękna polszczyzna. Widać, że gruntownie odebrane lekcje kaligrafii. I zabraliśmy z tej teczki oryginały. Ściągnęliśmy z RFN piękną skórę cielęcą, a nasi introligatorzy w wywiadzie zrobili album z imieniem i nazwiskiem ojca papieża. Każdy rękopis został zalany celofanem z jednej i drugiej strony. Wyszło cudo. Papieżowi bardzo się to spodobało.

Dlaczego pan się nie spotkał z papieżem? W trakcie jego pielgrzymek w 1983 i 1987 roku był pan osobą numer 2 w PRL. Nie dostałem formalnego zaproszenia.
Kościół nie chciał? W żadnym wypadku. Nasza strona.
Jaka wasza strona? Wasza strona to był pan... Komitet Centralny. Nie zapraszali, mam taki zwyczaj, że jak mnie nie zapraszają, to nie chodzę. Nawet do córki nie idę, jak nie zadzwoni i nie powie: "Tata, wpadaj". Ale papież spotkał się z moimi ludźmi w 1983 roku. Bardzo mu zależało, żeby przejść się po górach. I poszedł. Na trasie odpadali kardynałowie, potem biskupi i księża. W końcu zostało przy nim tylko dwóch młodych oficerów Biura Ochrony Rządu. Po wycieczce szef BOR generał Darżynkiewicz zaproponował papieżowi śniadanie. Jan Paweł II pyta: "A co macie?" Kiełbasę. "Eee" - mówi. Szynkę. "Eee". Darżynkiewicz był zrozpaczony. Powiedział, że są jeszcze pstrągi górskie. "Świeże? Będą zaraz?" - spytał papież. Zarządził, żeby BOR-owcy z nim zjedli. "Chyba generał Kiszczak nie zabrania śniadania z papieżem?" - rzucił. I jeszcze po kielichu czystej zaordynował do pstrąga. Tak papież zjadł śniadanie z bezpieką. Mnie już w III RP jeden z biskupów indagował, czy przypadkiem nie wybieram się do Włoch, bo chce mnie przyjąć papież. Jednak nie pojechałem.
Spotyka się pan z objawami niechęci na ulicy? Nie. Natomiast masowo mnie ludzie rozpoznają. Wielu podchodzi, zagaduje. Patrzą na mnie jak na wariata, kiedy zaczynam chwalić ostatnie rządy.
Za co pan chwali? Jest lepiej. Gdy jako szef MSW i podobno drugi człowiek w państwie jeździłem na działkę, to musiałem wozić w bagażniku kanister z paliwem. Po to, żebym miał jak wrócić. A teraz stacje mam co kilometr. W każdym sklepie mogę kupić wszystko.
O co ludzie pana pytają? Najczęściej, kiedy będzie w Polsce porządek. rozmawiali: Kamila Wronowska, Michał Majewski

Insynuacje Kiszczaka wobec Kuklińskiego Generał Czesław Kiszczak nie po raz pierwszy usiłuje zdezawuować samotną misję śp. pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, podjętą przezeń z patriotycznych przyczyn dla dobra Polski i dla ratowania światowego pokoju. Tym razem podzielił się swoimi domniemaniami (które - jako że nie są poparte żadnymi dokumentami - można śmiało nazwać insynuacjami) z „Dziennikiem”. W obszernym wywiadzie, udzielonym tej gazecie powiedział m.in., że odnosi wrażenie, iż „w kasie pancernej szefa wywiadu wojskowego armii ZSRR leży gwiazda Bohatera Związku Radzieckiego dla Kuklińskiego”. Były minister spraw wewnętrznych PRL uważa bowiem, że pułkownik był podwójnym agentem, przekazującym Amerykanom takie informacje, jakie chcieli im podrzucić Rosjanie. Zdaniem Kiszczaka Kukliński dostarczał jedynie dokumenty Sztabu Generalnego Ludowego Wojska Polskiego, a nie strategiczne plany i operacyjne zamierzenia dowództwa Układu Warszawskiego, czyli de facto Armii Czerwonej. Jako jedyny argument podaje własną niewiarę, by jeden człowiek był w stanie sam sfotografować około 40 tysięcy supertajnych dokumentów.

Przytacza też poniższą opowiastkę: „Na początku lat 80. radzieckim attache wojskowym w Warszawie był Jurij Ryliew. Przed stanem wojennym został z Polski odwołany. I ten Ryliew w latach 90. udzielił moskiewskiej gazecie wywiadu, w którym stwierdził, że ostatnią jego czynnością w Polsce było wyekspediowanie agenta GRU płk. Kuklińskiego do Berlina. Podał, że Kukliński został zwerbowany przez Amerykanów w Wietnamie. GRU wyłapała tę sytuację i zwerbowała go pod groźbą ujawnienia informacji polskiemu kontrwywiadowi.” Na przytomną uwagę przeprowadzających z nim wywiad dziennikarzy, że „można to potraktować jako czarny PR, który radzieccy robili Kuklińskiemu, bo ten robił w trąbę nie tylko was, ale również ich”, odpowiada: „niczego nie wykluczam, ale jest zbyt wiele przesłanek, które świadczą na korzyść tezy, którą przedstawiam.” I zapowiada książkę Marka Barańskiego na ten temat pt. „Nogi Pana Boga”, która ukaże się w grudniu i „będzie bombą wydawniczą”. Wątek poświęcony Kuklińskiemu kończy sugestią, że jego synowie wcale nie zginęli, ale dalej żyją, bo tak powiedziała ponoć wdowa po pułkowniku swoim koleżankom. Gen. Kiszczak może pleść co tylko mu ślina na język przyniesie. Podobne rewelacje rozpowiada ostatnio na prawo i na lewo w sprawie okoliczności śmierci księdza Jerzego Popiełuszki oraz słynnej rozmowy braci Wałęsów w Arłamowie. Nie przeczę, że były oberpolicmajster komunistycznej Polski posiada sporą wiedzę na temat różnych tajemnic z naszej najnowszej historii. Dlaczego nie popiera jednak swoich tez żadnymi dokumentami, jak robią to w stosunku do misji Kuklińskiego Amerykanie, którzy w grudniu ubiegłego roku odtajnili sporą część supertajnych materiałów, dotyczących planowania przez Moskwę III wojny światowej, a przekazanych im przez niego? I dlaczego nie przytacza ani jednej z wielokrotnie już cytowanych w polskich mediach (także w moich artykułach) wypowiedzi sowieckich marszałków i generałów o tym, jak ważne dokumenty wykradł im jeden polski oficer? Czy ci głęboko poruszeni jego działalnością na ich terenie najwyżsi dowódcy Układu Warszawskiego też konsekwentnie grają przypisane im przez Kiszczaka role? No i najważniejsze pytanie: dlaczego Kukliński nie dostał za życia albo po śmierci należnej mu - zdaniem Kiszczaka - gwiazdy Bohatera Związku Radzieckiego? A może ściśle tajny akt jej nadania już nastąpił i dowiemy się o tym z książki rekomendowanej przez byłego ministra czołowego komunistycznego propagandysty z okresu stanu wojennego? dr Jerzy Bukowski

Daukszewicz przywłaszczył sobie tekst blogera Salonu24 18 listopada w Szkle Kontaktowym gościł Krzysztof Daukszewicz, sędziwy nestor kabaretu dla nieco starszej młodzieży i szkłokontaktowy guru . W trakcie programu miała miejsce rozmowa zatytułowana później „Pamiętnik”. Pan Grzegorz Miecugow dopytywał pana Krzysztofa Daukszewicza o to, jakoby pan Daukszewicz dwa lata temu pisał „pamiętnik” z „pierwszego tygodnia rządów Donalda Tuska”. Cała rozmowa utrzymana była w konwencji żartu. Pan Krzysztof Daukszewicz odpowiedział, że takowy „pamiętnik” sporządził i kilkakrotnie potwierdzał, że jest jego autorem. Po czym, nieco niezbornie, ów „pierwszy tydzień rządów Donalda Tuska” przeczytał. Sęk w tym, że pan Daukszewicz dopuścił się plagiatu, czyli przywłaszczył sobie tekst mojego autorstwa. Pan Daukszewicz przeczytał tekst będący niemal wierną kopią mojej notki blogowej którą umieściłem na Salonie24 przeszło dwa lata temu, 22 października 2007, po zwycięskich dla Platformy wyborach. Poza drobnymi zmianami i modyfikacją jednego dnia tekst pana Daukszewicza jest niemal słowo w słowo przepisany z mojej notki. Tak oto plagiaty ponownie sięgnęły Salonu24, tym razem w formie kabaretopodobnej. Po informacje o autorze, dziennikarze Szkła Kontaktowego, czy też sam Krzysztof Daukszewicz nie musieli daleko sięgać. Treść notki jako cytat z bloga z podaniem źródła i autora, został 1.11.2007 umieszczony przez redakcję stron internetowych TVN24 na owych stronach i znajduje się tam do dziś. Wszystkie adresy podaję poniżej. Rozumiem, że może trudno jest na każdą edycję Szkła w której występuje pan Krzysztof Daukszewicz przygotować nowy i śmieszny tekst, zwłaszcza taki który zaspokoiłby wyszukane gusta intelektualne „tardżetu” Szkła Kontaktowego. Pan Daukszewicz z panem Miecugowem może nawet nigdy o autorze tego tekstu nie słyszeli, nie czytali dwa lata temu Salonu24, ani Onetu, i o zgrozo nie zaglądali na strony TVN24. We wszystkich tych miejscach moja notka była cytowana wraz z podaniem autora i źródła. Znajdowała się zresztą na wielu innych forach i w wielu innych miejscach w sieci, krążyła również anonimowo w wersji mejlowej. Cytowali ją Monika Olejnik w „Siódmym dniu tygodnia”, Tomasz Sakiewicz i Ryszard Czarnecki na blogach. Żadna z tych osób, nawet jeśli nie znała autora, nie przypisywała autorstwa sobie. Jestem w stanie uwierzyć, że pan Daukszewicz otrzymał treść mojej notki mejlem, czy znalazł ją na jakimś forum w formie anonimowej. Dystrybucja informacji w sieci rządzi się swoimi prawami. Ale dlaczego pan Daukszewicz twierdzi że jest autorem tego tekstu? Dlaczego pan Daukszewicz sięga po cudze i ogłasza jako swoje? Rozumiem, że czasem komuś brakuje natchnienia, ma słabszy dzień, albo jest wyjałowiony intelektualnie z jakiegoś powodu, a tu terminy gonią. To przytrafia się różnym artystom, jestem w stanie przyjąć takie hipotetyczne założenie, ze być może również tak wielkiemu bożyszczu „wykształciuchów” jak Krzysztof Daukszewicz. Ale nie jestem w stanie uwierzyć, że pan Krzysztof Daukszewicz cierpi na skrajną demencję i nie pamięta które teksty napisał sam, a które tylko przeczytał i wydaje mu się, że je kiedyś napisał. Co będzie gdy sięgnie po poezję romantyczną, albo Trylogię??? Nie jestem szczególnie przewrażliwiony na swoim punkcie, ani na punkcie tego co napisałem, ale nie mogę zaakceptować plagiatów i przypisywania sobie autorstwa nie swoich tekstów.

Panie Hrabio! Nie godzi się! Chciałbym szczególnie podziękować ŚpiEwce, która wysłuchała rozmowy Miecugowa z Daukszewiczem w Szkle Kontaktowym a że pamiętała jeszcze moją notkę sprzed dwóch lat to skontaktowała się ze mną. ŚpiEwko, dzięki! Zwróciłem się do TVN24 do Szkła Kontaktowego do pana Grzegorza Miecugowa o sprostowanie w programie Szkło Kontaktowe, oraz na stronach internetowych tego programu i TVN24 gdzie został umieszczony ów „Pamiętnik” jakoby Krzysztofa Daukszewicza i zwiastuny do niego. Czekam na odpowiedź.

Zapis Szkła Kontaktowego: GM: A pan pisał pamiętnik podobno też, a pro po podsumowania rządów KD: Znaczy, wie pan, to dobrze, ze pan zahaczył, ja napisałem coś takiego

GM: Dwa lata temu pan pisał KD: Tak. W wigilię tworzenia się nowego rządu napisałem pierwszy tydzień rządów Donalda Tuska. Mogę?

GM: Proszę KD: Bardzo króciutkie. Poniedziałek. Donald Tusk wyczarterował 1000 jumbo jetów, 3 miliony Polaków wraca do kraju.

GM: A to z tej Irlandii KD: Tak. Wtorek. Zarządzeniem premiera Tuska zniesione zostają wypadki samochodowe.

GM: I tak było. KD: Środa. Pensja pielęgniarek rośnie do 7 tysięcy złotych, lekarzy do 25 tysięcy, nauczycieli do osiemnastu. Zachodnie granice Polski przekracza kilka tysięcy lekarzy z Niemiec, Anglii, Irlandii, żeby tu dostać pracę.

Czwartek. Donald Tusk buduje 2500 kilometrów autostrad, 830 pływalni i 370 stadionów narodowych. Hanna Gronkiewicz-Waltz wicepremier od infrastruktury przecina 6800 wstęg w 18 godzin.

Piątek. Rośnie nasz prestiż w Europie. Unia ogłasza wprowadzenie Nicei i pierwiastka równocześnie. Jeden z głównych placów w Berlinie od dzisiaj nosi nazwę Donaldplatz.

Sobota. Pan prezydent wszystko podpisuje, co pan premier wymyślił.

Niedziela. Donald Tusk leci do Gdańska i odpoczywa. Ale tylko do wieczora. Pod wieczór od niechcenia znosi w kraju przymrozki, by nigdy więcej już nie drożały jabłka.

GM: Po co pan takie głupoty wypisywał KD: Ja to udowadniam, że nic się nie udało

GM No tak KD Wie pan, ja to napisałem dwa lata temu. Bo myślałem, że to przynajmniej z tymi jabłkami wyjdzie, albo z czymś. A tu okazuje się, że opozycja ma rację

Wersja z mojej notki: Pierwszy tydzień rządów Donalda Tuska

Poniedziałek Donald Tuskwyczarterował 10.000 jumbo-jetów. 3 miliony Polaków wraca do kraju.

Wtorek Zarządzeniem premiera Donalda Tuska zlikwidowano wypadki samochodowe.

Środa Donald Tuskobniżył podatki – od środy PIT, CIT i VAT w Polsce wynoszą 1%, jednocześnie Donald Tusk zwiększył wynagrodzenia – pielęgniarka zarabia średnio 5890 zł netto, a lekarz 25630 zł netto. Nauczyciele zarabiają od środy 8300 zł netto, a urzędnicy 6250. Zachodnie granice Polski przekraczają tysiące lekarzy z Niemiec Francji i Irlandii by podjąć pracę w polskich szpitalach.

Czwartek W czwartek Donald Tusk gwałtownie podniósł prestiż Polski na świecie – UE ogłosiła wprowadzenie Nicei i pierwiastka jednocześnie, Niemcy zrezygnowały z Gazociągu Północnego, a bałtycką rurą będzie transportowane mięso z Polski do Rosji.

Piątek W piątek Donald Tusk wybudował 2500 kilometrów autostrad 840 pływalni i 320 stadionów. Hanna Gronkiewicz-Waltz – nowa minister infrastruktury - przecięła 6000 wstęg w ciągu 18 godzin

Sobota Donald Tusk rozdał akcje, średnio 70 tysięcy na głowę. Ponadto wprowadził poszóstne becikowe i ulgę na dziecko – bez kozery - pińcet tysięcy.

Niedziela Po zrobieniu tych wszystkich cudów, siódmego dnia, Donald Tusk odpoczął.
PS Wieczorem w niedzielę od niechcenia Donald Tusk zniósł przymrozki, by jabłka już nigdy nie drożały.

Pierwszy tydzień rządów Donalda Tuska

Poniedziałek Donald Tusk wyczarterował 10.000 jumbo-jetów. 3 miliony Polaków wraca do kraju.

Wtorek Zarządzeniem premiera Donalda Tuska zlikwidowano wypadki samochodowe.

Środa Donald Tusk obniżył podatki – od środy PIT, CIT i VAT w Polsce wynoszą 1%, jednocześnie Donald Tusk zwiększył wynagrodzenia – pielęgniarka zarabia średnio 5890 zł netto, a lekarz 25630 zł netto. Nauczyciele zarabiają od środy 8300 zł netto, a urzędnicy 6250. Zachodnie granice Polski przekraczają tysiące lekarzy z Niemiec Francji i Irlandii by podjąć pracę w polskich szpitalach.

Czwartek W czwartek Donald Tusk gwałtownie podniósł prestiż Polski na świecie – UE ogłosiła wprowadzenie Nicei i pierwiastka jednocześnie, Niemcy zrezygnowały z Gazociągu Północnego, a bałtycką rurą będzie transportowane mięso z Polski do Rosji.

Piątek W piątek Donald Tusk wybudował 2500 kilometrów autostrad 840 pływalni i 320 stadionów. Hanna Gronkiewicz-Waltz – nowa minister infrastruktury - przecięła 6000 wstęg w ciągu 18 godzin

Sobota Donald Tusk rozdał akcje, średnio 70 tysięcy na głowę. Ponadto wprowadził poszóstne becikowe i ulgę na dziecko – bez kozery - pińcet tysięcy.

Niedziela Po zrobieniu tych wszystkich cudów, siódmego dnia, Donald Tusk odpoczął.
PS Wieczorem w niedzielę od niechcenia Donald Tusk zniósł przymrozki, by jabłka już nigdy nie drożały. Przeproś prezydenta, pośmiej się z cudów Tuska

POLAKÓW PO WYBORACH NIE OPUSZCZA POCZUCIE HUMORU Humor polityczny w Internecie kwitnie. "Przeproś Prezydenta co najmniej trzy razy. Jeśli przeprosisz osiem razy spotka Cię coś dobrego, dziesięć razy - masz szansę na lepszą przyszłość, 20 razy - prezydent zastanowi się czy przyjąć przeprosiny. Ryszard nie przeprosił więc zostanie aresztowany" - to fragament najnowszej inicjatywy internautów pod hasłem "Przeproś Prezydenta". Taki oto żart zamieścił na stronie internetowej przeprosprezydenta.pl niejaki Barnaba. Strona, zainspirowana powyborczym konfliktem między głową państwa i liderem PO, ma dać internautom szansę na złożenie przeprosin Lechowi Kaczyńskiemu. Można zrobić to tak, jak uczynił to kandydat na premiera Donald Tusk, albo inaczej - zupełnie po swojemu. "Każdy z nas ma na pewno za co przeprosić Pana Prezydenta. Jeśli nie stać cię na głębsze wyznanie winy, napisz proste: PRZEPRASZAM. Dzięki nam wszystkim, Pan Prezydent może zostać przeproszony, jak nigdy dotąd." - napisali twórcy serwisu we wstępie. I posypały się przeprosiny Jedni przepraszają (prawie) zupełnie serio: "Przepraszam, że zagłosowałem na PO" - pisze Marcin, a Andrzej Piotr przeprasza za to, że nosi koszulkę z podobizną Lecha Kaczynskiego i napisem "NIE MÓJ PREZYDENT". Inni przepraszają za siebie, jak wojtekgil.com, który pisze: "Przepraszam, że jak Konsulat w LA zgłosił się do mnie z prośbą o robienie fotek podczas Twojej, sorki, twojej wizyty tutaj, powiedziałem im, żeby sobie szukali kogoś innego..." Jeszcze inni wstydzą się za polityków Platformy - głównie za "Donaldu Tusku" ("nie powinien przepraszać" - pisze janusz). Jeszcze inni poczuwają się do powyborczej odpowiedzialności zbiorowej ("Przepraszam za Trojmiasto" - ludz). Bardzo wielu przeprasza prezydenta za "braci": "Za to, że mówię na brata bracie. Nie ma braci. Jestem ja i brat." - pisze Bartłomiej. Z kolei mecziar żałuje: "Przepraszam, że nie mam brata". Ale Dymitr łagodzi złe wrażenie: "Niech się Pan nie gniewa Panie Prezydencie. Wszyscy jesteśmy braćmi" - uspokaja. Niektórzy użytkownicy serwisu nie bardzo lubią przepraszać, więc zgrabnie się od tego wymigują ("Przepraszam, która godzina?" - Misiek; "Przepraszam, ale czemu sklepy są dzisiaj zamknięte?" - pio*). Są też tacy, w których postach pobrzmiewa złość, a może po prostu rezygnacja, jak u Wojtka, który pisze krotko: "Przepraszam za koklusz i gradobicie".
Wszystkie cuda "Donaldu Tusku" Internauci nie oszczędzają też lidera PO i prawdopodobnie przyszłego premiera. Przedwyborcze deklaracje Tuska o cudzie gospodarczym obrócili już w niejeden żart. W sieci rozchodzą się one z prędkością światła. Ten najbardziej znany, o siedmiu dniach cudów Tuska, jako pierwszy zamieścił na swoim blogu w Salonie24 niejaki Bernard:
Poniedziałek: Donald Tusk wyczarterował 10.000 jumbo-jetów. 3 miliony Polaków wraca do kraju.
Wtorek: Zarządzeniem premiera Donalda Tuska zlikwidowano wypadki samochodowe.
Środa: Donald Tusk obniżył podatki – od środy PIT, CIT i VAT w Polsce wynoszą 1%, jednocześnie Donald Tusk zwiększył wynagrodzenia – pielęgniarka zarabia średnio 5890 zł netto, a lekarz 25630 zł netto. Nauczyciele zarabiają od środy 8300 zł netto, a urzędnicy 6250. Zachodnie granice Polski przekraczają tysiące lekarzy z Niemiec Francji i Irlandii by podjąć pracę w polskich szpitalach.
Czwartek: Donald Tusk gwałtownie podniósł prestiż Polski na świecie – UE ogłosiła wprowadzenie Nicei i pierwiastka jednocześnie, Niemcy zrezygnowały z Gazociągu Północnego, a bałtycką rurą będzie transportowane mięso z Polski do Rosji.
Piątek: Donald Tusk wybudował 2500 kilometrów autostrad 840 pływalni i 320 stadionów. Hanna Gronkiewicz-Waltz – nowa minister infrastruktury - przecięła 6000 wstęg w ciągu 18 godzin.
Sobota: Donald Tusk rozdał akcje, średnio 70 tysięcy na głowę. Ponadto wprowadził poszóstne becikowe i ulgę na dziecko – bez kozery - pińcet tysięcy.
Niedziela: Po zrobieniu tych wszystkich cudów, siódmego dnia, Donald Tusk odpoczął.
PS. Wieczorem w niedzielę od niechcenia Donald Tusk zniósł przymrozki, by jabłka już nigdy nie drożały.
Polska pod obstrzałem żartu O tym, że z przyszłego premiera drwią nawet Francuzi, pisaliśmy już w naszym portalu. W popołudniowym programie humorystycznym "On va s'gener!" w prywatnym radiu Europe 1, satyrycy opowiadali, jak Donald Tusk zareagował na zwycięstwo swojej partii w wyborach. Wyborcze przemówienie Donalda "Ducka" relacjonowali wykorzystując mowę charakterystyczną dla disneyowskiego bohatera. Francuscy satyrycy rozpoczęli też zabawę związaną z odczytywaniem personaliów Donalda Tuska, która stała się szalenie popularna na polskich formach internetowych. Użytkownicy Onet.pl uznali, że nazwisko lidera Platformy może być skrótem m.in. od:
- T.U.S.K. - Tu Usłyszycie Same Kłamstwa
- T.U.S.K. - Teraz Układ Same Korzyści
- T.U.S.K. - Teraz Uderzą Stare Komuchy
- T.U.S.K. - Twardym Uderzeniem Skopiemy Kaczki
kdj

DAUKSZEWICZ PRZYWŁASZCZYŁ SOBIE MÓJ TEKST Krzysztof Daukszewicz dopuścił się plagiatu, czyli przywłaszczył sobie tekst mojego autorstwa. Przeczytał tekst będący niemal wierną kopią mojej notki blogowej, którą umieściłem na Salonie24 przeszło dwa lata temu, 22 października 2007, po zwycięskich dla Platformy wyborach. 18 listopada w Szkle Kontaktowym gościł Krzysztof Daukszewicz, sędziwy nestor kabaretu dla nieco starszej młodzieży i szkłokontaktowy guru. W trakcie programu miała miejsce rozmowa zatytułowana później „Pamiętnik”. Pan Grzegorz Miecugow dopytywał pana Krzysztofa Daukszewicza o to, jakoby pan Daukszewicz dwa lata temu pisał „pamiętnik” z „pierwszego tygodnia rządów Donalda Tuska”. Cała rozmowa utrzymana była w konwencji żartu. Pan Krzysztof Daukszewicz odpowiedział, że takowy „pamiętnik” sporządził i kilkakrotnie potwierdzał, że jest jego autorem. Po czym, nieco niezbornie, ów „pierwszy tydzień rządów Donalda Tuska” przeczytał. Sęk w tym, że pan Daukszewicz dopuścił się plagiatu, czyli przywłaszczył sobie tekst mojego autorstwa. Pan Daukszewicz przeczytał tekst będący niemal wierną kopią mojej notki blogowej, którą umieściłem na Salonie24 przeszło dwa lata temu, 22 października 2007, po zwycięskich dla Platformy wyborach. Poza drobnymi zmianami i modyfikacją jednego dnia tekst pana Daukszewicza jest niemal słowo w słowo przepisany z mojej notki. Tak oto plagiaty ponownie sięgnęły Salonu24, tym razem w formie kabaretopodobnej. Po informacje o autorze, dziennikarze Szkła Kontaktowego, czy też sam Krzysztof Daukszewicz nie musieli daleko sięgać. Treść notki jako cytat z bloga z podaniem źródła i autora, został 1.11.2007 umieszczony przez redakcję stron internetowych TVN24 na owych stronach i znajduje się tam do dziś. Wszystkie adresy podaję poniżej. Rozumiem, że może trudno jest na każdą edycję Szkła, w której występuje pan Krzysztof Daukszewicz, przygotować nowy i śmieszny tekst, zwłaszcza taki, który zaspokoiłby wyszukane gusta intelektualne „tardżetu” Szkła Kontaktowego. Pan Daukszewicz z panem Miecugowem może nawet nigdy o autorze tego tekstu nie słyszeli, nie czytali dwa lata temu Salonu24 ani Onetu, i o zgrozo nie zaglądali na strony TVN24. We wszystkich tych miejscach moja notka była cytowana wraz z podaniem autora i źródła. Znajdowała się zresztą na wielu innych forach i w wielu innych miejscach w sieci, krążyła również anonimowo w wersji mejlowej. Cytowali ją Monika Olejnik w „Siódmym dniu tygodnia”, Tomasz Sakiewicz i Ryszard Czarnecki na blogach. Żadna z tych osób, nawet jeśli nie znała autora, nie przypisywała autorstwa sobie. Jestem w stanie uwierzyć, że pan Daukszewicz otrzymał treść mojej notki mejlem czy znalazł ją na jakimś forum w formie anonimowej. Dystrybucja informacji w sieci rządzi się swoimi prawami. Ale dlaczego pan Daukszewicz twierdzi, że jest autorem tego tekstu? Dlaczego pan Daukszewicz sięga po cudze i ogłasza jako swoje? Rozumiem, że czasem komuś brakuje natchnienia, ma słabszy dzień albo jest wyjałowiony intelektualnie z jakiegoś powodu, a tu terminy gonią. To przytrafia się różnym artystom, jestem w stanie przyjąć takie hipotetyczne założenie, ze być może również tak wielkiemu bożyszczu „wykształciuchów” jak Krzysztof Daukszewicz. Ale nie jestem w stanie uwierzyć, że pan Krzysztof Daukszewicz cierpi na skrajną demencję i nie pamięta, które teksty napisał sam, a które tylko przeczytał i wydaje mu się, że je kiedyś napisał. Co będzie, gdy sięgnie po poezję romantyczną albo "Trylogię"??? Nie jestem szczególnie przewrażliwiony na swoim punkcie, ani na punkcie tego co napisałem, ale nie mogę zaakceptować plagiatów i przypisywania sobie autorstwa nieswoich tekstów.
Panie Hrabio! Nie godzi się! Chciałbym szczególnie podziękować ŚpiEwce, która wysłuchała rozmowy Miecugowa z Daukszewiczem w Szkle Kontaktowym, a że pamiętała jeszcze moją notkę sprzed dwóch lat, to skontaktowała się ze mną. ŚpiEwko, dzięki! Zwróciłem się do TVN24 do Szkła Kontaktowego do pana Grzegorza Miecugowa o sprostowanie w programie Szkło Kontaktowe oraz na stronach internetowych tego programu i TVN24 - gdzie został umieszczony ów „Pamiętnik” (jakoby Krzysztofa Daukszewicza) i zwiastuny do niego. Czekam na odpowiedź. Bernard, bernard.salon24.pl
Zapis Szkła Kontaktowego:
GM: A pan pisał pamiętnik podobno też, a propos podsumowania rządów. KD: Znaczy, wie pan, to dobrze, ze pan zahaczył, ja napisałem coś takiego. 
GM: Dwa lata temu pan pisał. KD: Tak. W wigilię tworzenia się nowego rządu napisałem pierwszy tydzień rządów Donalda Tuska. Mogę?
GM: Proszę. KD: Bardzo króciutkie. Poniedziałek. Donald Tusk wyczarterował 1000 jumbo jetów, 3 miliony Polaków wraca do kraju.
GM: A to z tej Irlandii. KD: Tak. Wtorek. Zarządzeniem premiera Tuska zniesione zostają wypadki samochodowe. 
GM: I tak było. KD: Środa. Pensja pielęgniarek rośnie do 7 tysięcy złotych, lekarzy do 25 tysięcy, nauczycieli do osiemnastu. Zachodnie granice Polski przekracza kilka tysięcy lekarzy z Niemiec, Anglii, Irlanii, żeby tu dostać pracę.
Czwartek. Donald Tusk buduje 2500 kilometrów autostrad, 830 pływalni i 370 stadionów narodowych. Hanna Gronkiewicz-Waltz, wicepremier od infrastruktury, przecina 6800 wstęg w 18 godzin. 
Piątek. Rośnie nasz prestiż w Europie. Unia ogłasza wprowadzenie Nicei i pierwiastka równocześnie. Jeden z głównych placów w Berlinie od dzisiaj nosi nazwę Donaldplatz. 
Sobota. Pan prezydent wszystko podpisuje, co pan premier wymyślił.
Niedziela. Donald Tusk leci do Gdańska i odpoczywa. Ale tylko do wieczora. Pod wieczór od niechcenia znosi w kraju przymrozki, by nigdy więcej już nie drożały jabłka.
GM: Po co pan takie głupoty wypisywał. KD: Ja to udowadniam, że nic się nie udało.
GM: No tak. KD: Wie pan, ja to napisałem dwa lata temu. Bo myślałem, że to przynajmniej z tymi jabłkami wyjdzie, albo z czymś. A tu okazuje się, że opozycja ma rację.
Wersja z mojej notki: Pierwszy tydzień rządów Donalda Tuska
Poniedziałek Donald Tusk wyczarterował 10.000 jumbo-jetów. 3 miliony Polaków wraca do kraju.
Wtorek Zarządzeniem premiera Donalda Tuska zlikwidowano wypadki samochodowe.
Środa Donald Tusk obniżył podatki – od środy PIT, CIT i VAT w Polsce wynoszą 1%, jednocześnie Donald Tusk zwiększył wynagrodzenia – pielęgniarka zarabia średnio 5890 zł netto, a lekarz 25630 zł netto. Nauczyciele zarabiają od środy 8300 zł netto, a urzędnicy 6250. Zachodnie granice Polski przekraczają tysiące lekarzy z Niemiec Francji i Irlandii by podjąć pracę w polskich szpitalach.
Czwartek W czwartek Donald Tusk gwałtownie podniósł prestiż Polski na świecie – UE ogłosiła wprowadzenie Nicei i pierwiastka jednocześnie, Niemcy zrezygnowały z Gazociągu Północnego, a bałtycką rurą będzie transportowane mięso z Polski do Rosji.
Piątek W piątek Donald Tusk wybudował 2500 kilometrów autostrad 840 pływalni i 320 stadionów. Hanna Gronkiewicz-Waltz – nowa minister infrastruktury - przecięła 6000 wstęg w ciągu 18 godzin
Sobota Donald Tusk rozdał akcje, średnio 70 tysięcy na głowę. Ponadto wprowadził poszóstne becikowe i ulgę na dziecko – bez kozery - pińcet tysięcy.
Niedziela Po zrobieniu tych wszystkich cudów, siódmego dnia, Donald Tusk odpoczął.
PS. Wieczorem w niedzielę od niechcenia Donald Tusk zniósł przymrozki, by jabłka już nigdy nie drożały.

Daukszewicz przywłaszczył sobie mój tekst 18 listopada w Szkle Kontaktowym gościł Krzysztof Daukszewicz, sędziwy nestor kabaretu dla nieco starszej młodzieży i szkłokontaktowy guru . W trakcie programu miała miejsce rozmowa zatytułowana później „Pamiętnik”. Pan Grzegorz Miecugow dopytywał pana Krzysztofa Daukszewicza o to, jakoby pan Daukszewicz dwa lata temu pisał „pamiętnik” z „pierwszego tygodnia rządów Donalda Tuska”. Cała rozmowa utrzymana była w konwencji żartu. Pan Krzysztof Daukszewicz odpowiedział, że takowy „pamiętnik” sporządził i kilkakrotnie potwierdzał, że jest jego autorem. Po czym, nieco niezbornie, ów „pierwszy tydzień rządów Donalda Tuska” przeczytał. Sęk w tym, że pan Daukszewicz dopuścił się plagiatu, czyli przywłaszczył sobie tekst mojego autorstwa. Pan Daukszewicz przeczytał tekst będący niemal wierną kopią mojej notki blogowej którą umieściłem na Salonie24 przeszło dwa lata temu, 22 października 2007, po zwycięskich dla Platformy wyborach. Poza drobnymi zmianami i modyfikacją jednego dnia tekst pana Daukszewicza jest niemal słowo w słowo przepisany z mojej notki. Tak oto plagiaty ponownie sięgnęły Salonu24, tym razem w formie kabaretopodobnej. Po informacje o autorze, dziennikarze Szkła Kontaktowego, czy też sam Krzysztof Daukszewicz nie musieli  daleko sięgać. Treść notki jako cytat z bloga z podaniem źródła i autora, został 1.11.2007 umieszczony przez redakcję stron internetowych TVN24 na owych stronach i znajduje się tam do dziś. Wszystkie adresy podaję poniżej.

Rozumiem, że może trudno jest na każdą edycję Szkła w której występuje pan Krzysztof Daukszewicz przygotować nowy i śmieszny tekst, zwłaszcza taki który zaspokoiłby wyszukane gusta intelektualne „tardżetu” Szkła Kontaktowego. Pan Daukszewicz z panem Miecugowem może nawet nigdy o autorze tego tekstu nie słyszeli, nie czytali dwa lata temu Salonu24, ani Onetu, i o zgrozo nie zaglądali na strony TVN24. We wszystkich tych miejscach moja notka była cytowana wraz z podaniem autora i źródła. Znajdowała się zresztą na wielu innych forach i w wielu innych miejscach w sieci, krążyła również anonimowo w wersji mejlowej. Cytowali ją Monika Olejnik w „Siódmym dniu tygodnia”, Tomasz Sakiewicz i Ryszard Czarnecki na blogach. Żadna z tych osób, nawet jeśli nie znała autora, nie przypisywała autorstwa sobie. Jestem w stanie uwierzyć, że pan Daukszewicz otrzymał treść mojej notki mejlem, czy znalazł ją na jakimś forum w formie anonimowej. Dystrybucja informacji w sieci rządzi się swoimi prawami. Ale dlaczego pan Daukszewicz twierdzi że jest autorem tego tekstu? Dlaczego pan Daukszewicz sięga po cudze i ogłasza jako swoje? Rozumiem, że czasem komuś brakuje natchnienia, ma słabszy dzień, albo jest wyjałowiony intelektualnie z jakiegoś powodu, a tu terminy gonią. To przytrafia się różnym artystom, jestem w stanie przyjąć takie hipotetyczne założenie, ze być może również tak wielkiemu bożyszczu „wykształciuchów” jak Krzysztof Daukszewicz. Ale nie jestem w stanie uwierzyć, że pan Krzysztof Daukszewicz cierpi na skrajną demencję i nie pamięta które teksty napisał sam, a które tylko przeczytał i wydaje mu się, że je kiedyś napisał. Co będzie gdy sięgnie po poezję romantyczną, albo Trylogię??? Nie jestem szczególnie przewrażliwiony na swoim punkcie, ani na punkcie tego co napisałem, ale nie mogę zaakceptować plagiatów i przypisywania sobie autorstwa nie swoich tekstów.

Panie Hrabio! Nie godzi się! Chciałbym szczególnie podziękować ŚpiEwce, która wysłuchała rozmowy Miecugowa z Daukszewiczem w Szkle Kontaktowym a że pamiętała jeszcze moją notkę sprzed dwóch lat to skontaktowała się ze mną. ŚpiEwko, dzięki! Zwróciłem się do TVN24 do Szkła Kontaktowego do pana Grzegorza Miecugowa o sprostowanie w programie Szkło Kontaktowe, oraz na stronach internetowych tego programu i TVN24 gdzie został umieszczony ów „Pamiętnik” jakoby Krzysztofa Daukszewicza i zwiastuny do niego. Czekam na odpowiedź. Zapis Szkła Kontaktowego:

GM: A pan pisał pamiętnik podobno też, a pro po podsumowania rządów KD: Znaczy, wie pan, to dobrze, ze pan zahaczył, ja napisałem coś takiego

GM: Dwa lata temu pan pisał KD: Tak. W wigilię tworzenia się nowego rządu napisałem pierwszy tydzień rządów Donalda Tuska. Mogę?

GM: Proszę KD: Bardzo króciutkie. Poniedziałek. Donald Tusk wyczarterował 1000 jumbo jetów, 3 miliony Polaków wraca do kraju.

GM: A to z tej Irlandii KD: Tak. Wtorek. Zarządzeniem premiera Tuska zniesione zostają wypadki samochodowe.

GM: I tak było. KD: Środa. Pensja pielęgniarek rośnie do 7  tysięcy złotych, lekarzy do 25 tysięcy, nauczycieli do osiemnastu. Zachodnie granice Polski przekracza kilka tysięcy lekarzy z Niemiec, Anglii, Irlanii, żeby tu dostać pracę.

Czwartek. Donald Tusk buduje 2500 kilometrów autostrad, 830 pływalni i 370 stadionów narodowych. Hanna Groinkiewicz Waltz wicepremier od infrastruktury przecina 6800 wstęg w 18 godzin.

Piątek. Rośnie nasz prestiż w Europie. Unia ogłasza wprowadzenie Nicei i pierwiastka równocześnie. Jeden z głównych placów w Berlinie od dzisiaj nosi nazwę Donaldplatz.

Sobota. Pan prezydent wszystko podpisuje, co pan premier wymyślił.

Niedziela. Donald Tusk leci do Gdańska i odpoczywa. Ale tylko do wieczora. Pod wieczór od niechcenia znosi w kraju przymrozki, by nigdy więcej już nie drożały jabłka.

GM: Po co pan takie głupoty wypisywał KD: Ja to udowadniam, że nic się nie udało

GM No tak KD Wie pan, ja to napisałem dwa lata temu. Bo myślałem, że to przynajmniej z tymi jabłkami wyjdzie, albo z czymś. A tu okazuje się, że opozycja ma rację

Wersja z mojej notki: Pierwszy tydzień rządów Donalda Tuska

Poniedziałek Donald Tusk wyczarterował 10.000 jumbo-jetów. 3 miliony Polaków wraca do kraju.

Wtorek Zarządzeniem premiera Donalda Tuska zlikwidowano wypadki samochodowe.

Środa Donald Tusk obniżył podatki – od środy PIT, CIT i VAT w Polsce wynoszą 1%, jednocześnie Donald Tusk zwiększył wynagrodzenia – pielęgniarka zarabia średnio 5890 zł netto, a lekarz 25630 zł netto. Nauczyciele zarabiają od środy 8300 zł netto, a urzędnicy 6250. Zachodnie granice Polski przekraczają tysiące lekarzy z Niemiec Francji i Irlandii by podjąć pracę w polskich szpitalach.

Czwartek W czwartek Donald Tusk gwałtownie podniósł prestiż Polski na świecie – UE ogłosiła wprowadzenie Nicei i pierwiastka jednocześnie, Niemcy zrezygnowały z Gazociągu Północnego, a bałtycką rurą będzie transportowane mięso z Polski do Rosji.

Piątek W piątek Donald Tusk wybudował 2500 kilometrów autostrad 840 pływalni i 320 stadionów. Hanna Gronkiewicz-Waltz – nowa minister infrastruktury - przecięła 6000 wstęg w ciągu 18 godzin

Sobota Donald Tusk rozdał akcje, średnio 70 tysięcy na głowę. Ponadto wprowadził poszóstne becikowe i ulgę na dziecko – bez kozery - pińcet tysięcy.

Niedziela Po zrobieniu tych wszystkich cudów, siódmego dnia, Donald Tusk odpoczął.
PS Wieczorem w niedzielę od niechcenia Donald Tusk zniósł przymrozki, by jabłka już nigdy nie drożały.

Internauci oburzeni: Czy satyryk Krzysztof Daukszewicz dokonał plagiatu? Znany satyryk Krzysztof Daukszewicz w "Szkle Kontaktowym" dopuścił się plagiatu, przywłaszczył sobie tekst mojego autorstwa - twierdzi Bernard, bloger Salonu24. W internecie rozpętała się burza. Na forach internauci dyskutują o plagiacie satyryka. Daukszewicz zaprzecza: "Nic takiego nie miało miejsca. Ja właściwie na niczyje blogi nie zaglądam". - 18 listopada w "Szkle Kontaktowym" znany satyryk Krzysztof Daukszewicz w rozmowie z Grzegorzem Miecugowem dokonał plagiatu - napisał na Alert24 Krzysztof Wołodźko. Przynajmniej tak twierdzi blogger Salonu24.
- Miecugow dopytywał pana Krzysztofa Daukszewicza o to, jakoby dwa lata temu pisał "pamiętnik" z "pierwszego tygodnia rządów Donalda Tuska" - czytamy na blogu niejakiego Bernarda, który uważa, że Daukszewicz "przywłaszczył sobie tekst" jego autorstwa.

- Pan Daukszewicz przeczytał tekst będący niemal wierną kopią mojej notki blogowej, którą umieściłem na Salonie24 przeszło dwa lata temu, 22 października 2007, po zwycięskich dla Platformy wyborach - pisze Bernard. - Poza drobnymi zmianami i modyfikacją jednego dnia tekst pana Daukszewicza jest niemal słowo w słowo przepisany z mojej notki - czytamy. Kto ma rację? Bernard przytacza swój tekst i detalicznie cytuje "Szkło Kontaktowe", w którym Daukszewicz czyta napisany przez siebie "pamiętnik". Oba "utwory" mają taką samą konstrukcję i niemal identyczne fragmenty. Internauci bezlitośni: "Szkło Plagiatowe" Najnowszy wpis Bernarda błyskawicznie zyskał popularność. Dyskusje o plagiacie prowadzone są na na serwisie Twitter, Wykop.pl i forach internetowych. Internauci już ochrzcili program TVN24 "Szkłem Plagiatowym". - To jest kradzież własności intelektualnej - pisze Calamity. - Tak się nie godzi. Może panu Daukszewiczowi się coś pomieszało - wtóruje Disease. Na forach aż roi się od niecenzuralnych epitetów.
"Nie zaglądam na blogi" Kiedy zadzwoniliśmy do Krzysztofa Daukszewicza, satyryk był zaskoczony całą sprawą. Ale stanowczo zaprzeczył oskarżeniom blogera. - Nic takiego nie miało miejsca. Ja właściwie na niczyje blogi nie zaglądam. Absolutnie nie jestem w stanie tego skomentować - powiedział. Twierdzi, że napisał tekst dwa lata temu dla tygodnika "Przegląd". - W "Szkle Kontaktowym" wykorzystuję swoje teksty, a jeżeli posługuję się czyjąś własnością, zawsze o tym mówię - zapewnia. W archiwum "Przeglądu" są różne teksty Daukszewicza, ale tego nie znaleźliśmy.- W "Szpilkach", jeszcze w latach 70. ja i Andrzej Zaorski przynieśliśmy tego samego ranka do redakcji niemal identyczny tekst. Razem z naczelnym zdrowo się uśmialiśmy - wspomina Daukszewicz, zastanawiając się, czy podobieństwa nie są dziełem przypadku. Bernard zapowiedział, że o sprawie poinformuje TVN24 i Grzegorza Miecugowa. Bloger domaga się sprostowania.

Małe podsumowanie tuż przed północą, czyli wypominki o lustracji Dlaczego pytałem dziennikarzy o to czy wystąpili o status pokrzywdzonego? Najlepszej odpowiedzi udzielił redaktor naczelny „Polityki” – Jerzy Baczyński we wstępniaku do bloga pani Janiny Paradowskiej: „Paradowska to dziennikarska instytucja. Jej analizy i komentarze, pisane w “Polityce” i wygłaszane w radio i telewizji, drażniły, a często doprowadzały do wściekłości wszystkie kolejne rządzące ekipy. Nie tylko dlatego, że Paradowska dobrze wie, co politycy próbują ukryć, że potrafi być złośliwa i cięta, ale głównie dlatego, że od kilkunastu lat silnie wpływa na rozumienie polityki przez miliony Polaków (czytaj: wyborców). Niewiele osób, tak jak Ona, potrafi poruszać się po politycznych salonach, kuchniach i korytarzach; nie zdarzyło się, żeby jakikolwiek polityk, z którym chce rozmawiać, zdołał się przed nią ukryć. Jest jak wyrzut sumienia: zawsze kiedyś grzesznika dopadnie.” Część dziennikarzy (zdecydowana mniejszość) wystąpiła o status pokrzywdzonego.

Igor Janke: „Jestem za lustracją we wszystkich redakcjach. A ciekawego Bernarda informuję, że sam byłem poddany lustracji już w 1998 roku. Wtedy zostałem redaktorem naczelnym PAP i objęła mnie ustawa lustracyjna”

Krzysztof Leski: „wystąpiłem do IPN o status pokrzywdzonego. Nie miałem wyboru - rankiem w dniu, w którym IPN zaczął przyjmować takie wnioski, zjawiłem się tam służbowo, jako reporter BBC. Myślałem, że będzie kolejka i nagram czekających w kolejce. Ale godzinę przed otwarciem biura kolejki nie było i w ogóle nie było nikogo. Wkrótce za to zjawiili się inni dziennkarze także licząc, że będzie kolejka.[...] Po roku z hakiem dostałem z IPN status pokrzywdzonego i swoją teczkę. Kolejny mój wniosek, o rozszyfrowanie pseudonimu TW, który na mnie donosił, czeka od jakichś 4 lat na realizację;”

Paweł Milcarek: „Tak, złożyłem do IPNu takie podanie. [...]nie ma o mnie w papierach ubecji żadnej wzmianki - w każdym razie nic nie znaleźli.”

Stanisław Michalkiewicz: „Status pokrzywdzonego wraz z trzema tomami akt otrzymałem już dwa lata temu.”

Andrzej Krajewski: „wystapilem, ale nie z wlasnej woli, bo nie interesowala mnie moja teczka, lecz na skutek uchwały zjazdu SDP, który objal tym postanowiem wszystkich, ktrzy byli w jego wladzach i pracowali dla Stowarzyszenia. Ja juz dla niego nie nie pracuje, bo byla to pierwsza decyzja nowego zarzadu, ale odpowiedz z IPN dostalem, status pokrzywdzonego takze.”

Tomasz Sakiewicz: „oczywiście, że wystapiłem półtora roku temu”

Bogusław Chrabota: „wystąpiłem bardzo dawno temu. Otrzymałem też odpowiedź. Jeśli chciałby się Pan z nią zapoznać, wyślę faksem, proszę o numer.”

Maciej Gawlikowski: „Oczywiście wystąpiłem do IPN o status pokrzywdzonego zaraz po utworzeniu Instytutu. Równocześnie, jeszcze przed udostępnieniem mi akt, podpisałem zgodę na pełne udostępnienie tych materiałów badaczom z możliwością ich wykorzystania, cytowania. Status otrzymałem.”

Jerzy Jachowicz: „tak, na krótko przed wybuchem tzw. afery listy Wildsteina. Dostałem status pokrzywdzonego, bo innego dostać nie mogłem z prostego powodu. W dawnych czasach dostałem wyrok z paragrafów politycznych. W zawieszeniu wprawdzie, ale do rozprawy przesiedziałem w areszcie kilka miesięcy. Są akta, są późniejsze materiały operacyjne, pokazujące jak byłem obstawiany agentami. Zajrzałem do tych teczek raz przez ok. dwie godziny. I od tamtej pory nie bylem w IPN w swojej sprawie, bo ciągle brak mi czasu. No i nie ma tam rewelacji. Poza drobiazgiem. Że kablem był jeden z dwóch najlepszych moich  przyjaciół.” Wystąpić o status pokrzywdzonego ma Paweł Siennicki: „Przyznaje, jeszcze nie wystapilem. Musze to zrobic, bo wymaga tego ode mnie moj pracodawca. Umowilismy sie z moimi przyjaciolmi, z ktorymi przygotowujemy projekt nowego dziennika, ze wszyscy wystapimy do IPN. I jestem spokojny o wynik mojej lustracji :)”

Odmówili udzielenia odpowiedzi dziennikarze GW: Bartosz Węglarczyk i Ewa Milewicz.

Bartosz Węglarczyk: „póki co nie ma w Polsce prawa, które nakazuje mi ujawniać, czy to zrobiłem. Więc to nie Pana sprawa. Jeżeli Pan uważa, że brak informacji na temat tego, czy status pokrzywdzonego mam, czy nie, to już Pana problem.”

Ewa Milewicz jeszcze ciekawiej: „moje akta (lub ich brak) w IPN, moje dzieci, śluby, rozwody, śmierci i urodziny to moje imprezy i okoliczności. [...]Nie zamierzam podporządkować się ustawie lustracyjnej i nie powiadomię mego pracodawcy, czy wystąpiłam do IPN czy nie.” Niektórzy dziennikarze są przeciwni autolustrowaniu, inni uważają, że nie znajdzie się w papierach IPNu nic ciekawego, lub nic w ogóle. I tak,

Wojciech Czuchnowski: „Nie wystapię do IPN, tak jak napisalem z przekory i dlatego, że ich nie lubie i uważam że sieganie po ich świadectwo jest upokrzające dla sięgającego. może jak odejdzie prezes i jego świta.”

Janina Paradowska: „Będzie ustawa, która obejmie dziennikarzy,  będziemy się lustrować i ja też, ani dnia wcześniej. Mój stosunek do lustracji jest znany. Uważam dotychczasowe rozwiązania za wystarczające, a te uchwalone, z którymi Sejm nie wie co zrobić, za szalone.”

Sylwester Latkowski: „Po co? Co miałbym zrobić z dokumentem wydanym przez IPN? Oprawić i powiesić sobie na ścianie? Co zyskałbym mając taki dokument? [...]Jako dwudziestokilkulatek nauczałem w wiejskiej szkole. Mieszkałem na wsi. Tam wydawałem lokalne pisemko, które próbowałem legalnie zarejestrować [...] Za swoją działalność nigdy nie spotkała mnie żadna krzywda.”

Rafał Ziemkiewicz: „Owoż ja nie wystąpiłem, ponieważ jestem pewien, że nie mam teczki. W latach osiemdziesiątych nie robiłem nic takiego, co by mnie mogło uczynić obiektem zainteresowania bezpieki. A ponieważ IPN ma od cholery nazwisk do sprawdzenia, postanowiłem przynajmniej ja im nie przysparzać niepotrzebnej roboty.”

Maciej Rybiński: „Nie zwracałem się dotąd do IPN z prośbą o nadanie statusu pokrzywdzonego. Nie robiłem tego z czystego lenistwa, a także po części z niechęci do rozczarowań życiowych. Żyję już dość długo na świecie i limit rozczarowań mam wyczerpany. Po co sobie psuć stolec? Okazało się, że te dwie cechy, lenistwo i potrzeba optymizmu uchroniły mnie przed rozterkami, które stały się udziałem wielu innych. Gdybym bowiem złożył wniosek, otrzymałbym, zgodnie z ustawą odpowiedź, że nie jestem pokrzywdzonym w myśl przepisów ustawy o IPN. Zaczęłoby się piekło dociekań, co też tam jest takiego w tych papierach. Dopiero niedawno dopisano by mi, że nie figuruję w zasobach. Zniszczyli? Wywieźli do Moskwy? Nie prowadzili, bo mieli mnie gdzieś? Same złe odpowiedzi.”

Dość oryginalny sposób autolustracji przy pomocy innych osób zaprezentował Ernest Skalski: „Więc proszę, by na moim blogu otworzyli najnowszy post pt. DONOS - DOKUMENTACJA. Są tam moje wyjaśnienia, opublikowane w ”Rzeczpospolitej” i opinia historyka z IPN, p. Grzegorza Majchrzaka, badającego sprawy, w których miałem jakiś tam udział. Zbadał on moją teczkę i opisał jej zawartość wyciągając z niej wnioski. Czyni to bezprzedmiotowym pytanie czy wystąpiłem o status pokrzywdzonego.”

Jacek Żakowski: „ja nie wystapiłem i nie zamierzam tego robić. Nie mam potrzeby babrać się teraz w swojej przeszłości. [...] Ja pewnie wrócę do tych spraw na emeryturze. Chwilowo zajmuje mnie bardziej przyszłość niż przeszłość.”

Maciej Strzembosz: „Do IPN-u nie wystapiłem, bo nie czuję się pokrzywdzony. Dzięki (skromnej) aktywności opozycyjnej poznałem wielu wspaniałych ludzi i dowiedziałem się czegoś więcej o naturze ludzkiej. [...] Ale będę musiał, bo się wdałem w dyskusję i słowo się rzekło, kobyłka u płota. Acha, zdaje się napisałem jeszcze, że z wiarygodnych źródeł dowiedziałem się, że lektura papierow na nasze środowisko kryje przykre niespodzianki, a masochistą nie jestem, więc nie zaglądałem.”

Dominika Wielowieyska: „Nie wystąpiłam do IPN o status pokrzywdzonego, bo nie czuję się pokrzywdzona”

Paweł Wroński: „nie wystąpiłem.  Jeśli prawo będzie mnie do tego zobowiązywało to wystąpie.”

Dariusz Rosiak: „nie zwróciłem się do IPN o status pokrzywdzonego, bo nie uważam się za pokrzywdzonego.”

Roman Kurkiewicz: „Nie wystąpiłem. Nie występuję. Nie wystąpię. O status pokrzywdzonej/pokrzywdzonego. Dlaczego? Poświęciłem opozycji jakieś 10 lat swojego życia, ale nie czuję się pokrzywdzony. Nie jestem ciekaw, czy i kto ewentualnie na mnie donosił. Co ja robiłem - wiem. Odpowiadam za wszystkie swoje słowa i czyny. Nie uznaję zasady powszechnej podejrzliwości i oskarżenia. Nie zgadzam się z tezą: wszyscy jesteście oskarżeni, tłumaczcie się. Nie będę się tłumaczył, że nie byłem, nie jestem... Nie będę występował o status. Jeśli prawo będzie tego ode mnie wymagało - stawię opór. Mam wprawę. Jeśli się żyje tak jak się myśli, to się nie myśli tak jak się żyje - to zdanie jest mi dość bliskie.” Kilka osób udzieliło odpowiedzi wymijających

Adam Szostkiewicz: „odsyłam do mego tekstu o ,,teczce'’ w Tygodniku Powszechnym sprzed lat i do książki T.G. Asha ,,Teczka'’.”

Eli Barbur: „Postać kazachskiego reportera Borata Sagdijewa wykreował brytyjski komik Sacha Baron Cohen.”

Pytania do Sławomira Siezieniewskiego zostały usunięte, natomiast w przypadku Daniela Passenta były one ignorowana lub usuwane. Ostatnio pan Daniel Passent zapowiedział zwrócenie się o autolustrację do sądu (na co ma raczej niewielkie szanse). Kilku dziennikarzy nie udzieliło odpowiedzi, ale nie mam pewności, czy pytania zignorowali, czy po prostu nie przeczytali moich wpisów. pozdrawiam wszystkich, a zwłaszcza dziennikarzy Bernard

 

Suplement (4.01.2007) specjalnie dla pana Macieja Rybińskiego (którego trafił szlag): „Bernard pominął, nie wiem, może przez nieuwagę, moje wyjaśnienie, że to niedawna moje akta znajdowały się w zbiorze zastrzeżonym, stanowiły tajemnicę państwową i wobec tego dla całego świata zewnętrznego po prostu nie istniały. Nie istniały nawet dla pracowników IPN. A zgodnie z obowiązującą do niedawana ustawą o IPN, którą zwalczałem i chciałem zmienić, osoby uwzględnione w zbiorach zastrzeżonych nie mogły otrzymać – nielogicznie - statusu pokrzywdzonego. Moja wiedza na temat rodzaju służb, które zajmowały się inwigilacją mojej skromnej osoby była nielegalna, a jej źródło złamało prawo nie zachowując jej dla siebie, tylko życzliwie radząc mi, żebym poczekał do zmiany ustawy. Informuję więc Bernarda, a także każdego, kogo to ewentualnie interesuje, że materiały na mój temat zostały odtajnione w połowie grudnia. Mają numer ewidencyjny WSI 2/001715/179. Jako figurant miałem kryptonim Opozycjonista. Otrzymam do nich dostęp zgodnie z procedurami.”

Korzystając z okazji fragment wpisu Macieja Strzembosza pod tytułem („Autolustracja” Autolustracja żądając spotkania i odwołania manifestacji. Powiedziałem, że bez formalnego wezwania z numerem sprawy – nie ma mowy. Odpowiedź była krótka – już jadą. I rzeczywiście – jakieś 20 minut później przyjechał świński blondyn w brązowej, skórzanej kurtce i przywiózł jak najbardziej prawidłowe, formalne wezwanie. Ale w międzyczasie odebrałem telefon od Jego Magnificencji Rektora Uniwersytetu Warszawskiego. Chciał rozmawiać w sprawie manifestacji. Powiedziałem, że nie mogę się spotkać, bo w tym samym czasie wzywa mnie SB. Ale żeby się nie martwił, bo w tej samej sprawie i że z pewnością go wyręczą w perswazji. Rektor zabulgotał z wściekłości, że traktuję go jak posłańca SB; stwierdził, że nic nie wie o wezwaniu i że zaraz się dowie o co chodzi. Więc gdy przybył świński blondyn, powitałem go z ironicznym uśmieszkiem. Przecież podczas gdy jechał na Żoliborz brudnym białym fiatem 125p, Jego Magnificencja z całą pewnością rozmawiał już z jego przełożonymi, żeby nie kompromitowali uniwersyteckiej samorządności. Więc przesłuchanie za godzinę będzie farsą. I było. Powyższa opowieść brzmi nieprawdopodobnie, a jednak jest prawdziwa. Nie dla wszystkich stan wojenny był równie dolegliwy. Już w pierwszych miesiącach władze nauczyły się, że nie wszystkich opłaca się aresztować. Mało kto pamięta, że pierwsze zwolnienia z obozu internowania nastąpiły bodaj po trzech dniach. Junta – w końcu nie idioci i znający trochę polskie społeczeństwo - nie chciała zrywać możliwości dialogu z kościołem, więc na wszelki wypadek zwolniła kilku ludzi uznawanych za najbliższych hierarchii. Im dalej w las, tym politykowanie represjonujących nabierało na sile. Owszem, zdarzały się aresztowania i brutalne pobicia naprawdę ważnych ludzi, ale próbowano też innej polityki – bezwzględność na prowincji w Warszawie (i po części w innych centrach) zamieniała się w rodzaj gry – tego warto nastraszyć, tego przyaresztować, a tego lepiej nie ruszać, bo po co tworzyć nowego męczennika. Oczywiście poszukiwano Bujaka i innych członków TKK, polowano na Radio „Solidarność”, infiltrowano niezależny ruch wydawniczy i kanały przerzutowe z Zachodu, ale opozycjoniści dobrze znani, z rodzinnymi koneksjami i mogący liczyć na wsparcie Kościoła – działali z pewnym marginesem bezpieczeństwa. Władza chciała przekonać elity, że można i warto się z nią dogadywać. (To dlatego Jaruzelski krzyczał o prowokacji, po zabójstwie ks. Jerzego). Innymi słowy robotnik na Śląsku czy Pomorzu dostawał wyrok i tęgie lanie za to, co w Warszawie często uchodziło na sucho. Miałem tego pełną świadomość – wszak większość naszej strategii działania na Uniwersytecie Warszawskim opieraliśmy na zasadzie „nieopłacalności represji”. Staraliśmy się konspirować rzetelnie i z utrzymaniem wszelkich zasad, ale równocześnie wykorzystywaliśmy ustawę o szkolnictwie wyższym, jako przykrywkę do znacznej części konspiry. Gdyby mnie aresztowano za kolportaż „Arki” w Warszawie, to aresztowano by nie tylko kolportera niszowego pisma, ale także szefa samorządu studenckiego i członka Senatu UW. Afera murowana – Senat UW regularnie upominał się publicznie o represjonowanych (można cynicznie powiedzieć, że sam sobie zbudowałem polisę ubezpieczeniową, gdyż byłem współpomysłodawcą i współzałożycielem Senackiej Komisji ds. Osób Pozbawionych Wolności); studenci kochali demonstracje i miałem jak w banku, że jeśli mnie aresztują, to też się o mnie upomną. Do tego znani rodzice i Stryj, koneksje kościelne Ciotki – czułem się w stanie wojennym całkiem bezpiecznie i byłem losowi niezmiernie wdzięczny, że zafundował mi takie małe powstanie. Zamiast uczyć się na lekcjach o sławnym Wuju, mogłem sam sobie pokonspirować. A jednocześnie zdawałem sobie sprawę z uprzywilejowanej sytuacji w jakiej byłem. Zajmowałem się represjonowanymi (od 2 dnia stanu wojennego), więc wiedziałem doskonale, że student pochodzący z prowincji i z biednej rodziny ma mniejsze szanse by szybko wyjść, niż dziecko warszawskiego adwokata. Że robotnica samotnie wychowująca troje dzieci posiedzi dłużej, niż Pani Profesor, choć obie zgarnięto w tej samej demonstracji. Pamiętam, że wydawało mi się to wtedy dowodem kompletnej degrengolady systemu – socjalistyczna ojczyzna mocniej biła klasę robotniczą niż wielopokoleniowy element antysocjalistyczny. Ich chciała złamać i zastraszyć, z nami – się dogadać. Dlatego nigdy specjalnie nie wypinałem piersi do orderów, nie uważałem się za pokrzywdzonego, ani specjalnie dzielnego. Nikt mi nie wbijał zapałek pod paznokcie, nikt nie groził deportacją żony do Rosji, nikt nie szantażował widokiem dzieci odwożonych do Domu Dziecka, nikt nie groził, że chora Matka zostanie bez środków do życia. Nie wiem więc do końca, mimo lat konspiry, jakim człowiekiem okazałbym się w chwili próby. Bóg mi świadkiem – wystawiałem cierpliwość komunistów na próbę jak tylko mogłem, ale oni jakoś nie chcieli wypróbować z jakiego jestem kruszcu. Gdy dojechałem godzinę później na przesłuchanie, przesłuchujący mnie oficer gorąco zaprzeczył, że wezwanie ma cokolwiek wspólnego z zaplanowaną na następny dzień antyministerialną demonstracją. Widocznie Jego Magnificencja dzwonił wcześniej. Nota bene facet, który mnie przesłuchiwał był znanym nam wszystkim ubekiem „opiekującym” się Uniwersytetem, więc wiedziałem również, że przesłuchanie raczej nie dotyczy tych aspektów mojej działalności, z których najmniej chętnie chciałbym się tłumaczyć. Porucznik ostrzegał mnie, że wszystko o mnie wiedzą; ja cytowałem mu obficie ustawę o szkolnictwie wyższym, rozdział: samorząd. Żadnych nazwisk nie wymieniłem, ale też nie milczałem wyniośle jak sobie wcześniej wyobrażałem swoje przesłuchanie w razie wpadki, bo też miałem poczucie, ze to nie wpadka, a farsa. Porucznik nie specjalnie ukrywał, że w szufladzie miał magnetofon, ja bezczelnie sugerowałem, że kształt spotkania ma związek z Jego Magnificencją (on naturalnie gwałtownie zaprzeczał) i tak żeśmy sobie pogadali. Na koniec dał mi do podpisu przepisowy druczek z przesłuchania świadka. Gdy zapytałem o numer sprawy – odpowiedział, że moja własna. Roześmiałem się, że to dość dziwne być świadkiem w swojej własnej sprawie, ale że w zasadzie odpowiada mi ta rola. Druczek podpisałem i pojechałem wprost na spotkanie z Jego Magnificencją, który niepokoił się jak przebiegło moje przesłuchanie i czy przypadkiem nie zaogni jutrzejszej manifestacji. Więcej represji nie pamiętam, niczego nie żałuję, lustrować się pójdę z lekkim sercem. Ale o status pokrzywdzonego występować nie chcę – byłoby to nie fair wobec bitych i prześladowanych naprawdę. Tych bezimiennych, prostych ludzi, którzy przeciwstawiali systemowi wyłącznie swoją własną odwagę; którzy naprawdę cierpieli i niestety, bardzo często wcale nie skorzystali na odzyskaniu wolności. Są nadal biedni, prości i godni najwyższego szacunku. Dzięki nim wybiliśmy się na niepodległość, dzięki nim jesteśmy wolni. To im i ich rodzinom należą się życzenia Noworoczne, by Ojczyzna energiczniej zajęła się ich losem. By rządzący – zamiast toczyć boje z dawnymi kolegami z podziemia, którzy swoją szansę urządzania Rzeczpospolitej dawno przegrali – zajęli się tym co naprawdę najważniejsze. Przywracaniem społecznej sprawiedliwości. Maciej Strzembosz). „Więcej represji nie pamiętam, niczego nie żałuję, lustrować się pójdę z lekkim sercem. Ale o status pokrzywdzonego występować nie chcę – byłoby to nie fair wobec bitych i prześladowanych naprawdę. Tych bezimiennych, prostych ludzi, którzy przeciwstawiali systemowi wyłącznie swoją własną odwagę; którzy naprawdę cierpieli i niestety, bardzo często wcale nie skorzystali na odzyskaniu wolności. Są nadal biedni, prości i godni najwyższego szacunku. Dzięki nim wybiliśmy się na niepodległość, dzięki nim jesteśmy wolni.” I na sam koniec mój ulubiony fragment z tekstu Romana Graczyka zamieszczonego w „Rzeczpospolitej” pt. „Co jest lesze niż prawda”: „Jaką wartość miałaby legenda, gdybyśmy utrzymywali pozory jej świetności? Od 1986 do 1989 redagowałem w Krakowie podziemne pismo "Bez dekretu". Redaktorów było dwóch: ja i Leszek. Niedługo przed przejęciem "Bez dekretu" z rąk poprzedniej ekipy zdarzyła się wpadka, SB skonfiskowała nakład pisma u drukarza. Wtedy poradzono nam: drukujcie lepiej u Henia, u niego jest bezpieczniej. Tak zrobiliśmy. I do końca żadna wpadka się już nie przytrafiła. Pozazdrościć. Tyle tylko, że Henio to Henryk Karkosza, a Leszek to Lesław Maleszka. Bogu dzięki, nigdy nie podawałem tego podziemnego epizodu jako tytułu do jakichś splendorów, ale w duchu myślałem o tym z satysfakcją. Myślałem, że robiąc "Bez dekretu", trochę się przyczyniłem do naszej słusznej sprawy. Teraz wiem, że to, co zrobiłem w tej sprawie, zrobiłem, bo mi SB pozwoliła. Byłoby tak pięknie, gdyby nie ta lustracja...”

Pozdrawiam Bernard

Nieznośna szybkość bloga "Dla informacji Jacka - w Krakowie ostatnio bywam w Europejskiej i w Loży, więc polecam te dwie kawiarnie w Rynku do ewentualnych podsłuchów". Co to takiego? Tajna notatka współpracownika ABW? Nie, to fragment internetowego bloga Janiny Paradowskiej. „Wyrok jak wyrok, ale wraz z uzasadnieniem - palce lizać. Ale tej nocy nie napiszę, za co wyłączną odpowiedzialnością obciążyć muszę wicepremiera Romana G." - to z kolei blogowy komentarz Krzysztofa Leskiego. Zaledwie dziesięć miesięcy temu, kiedy autor niniejszego tekstu zaczynał blogować, było nas w Polsce - dziennikarzy prowadzących dzienniki internetowe - kilku. Dziś jest co najmniej kilkudziesięciu.

Publicystyczne przyspieszenie W latach 80. Debaty publicystyczne można było czytać jedynie w kwartalnikach lub miesięcznikach - podziemnych, a czasem i w niektórych oficjalnych, jak: "znak", "więź" czy "Res Publica". Debaty były poważne i głębokie, ale toczyły się w tempie spacerowym. Kiedy nastała wolna polska i media w większości przeszły w ręce prywatne, stając się mniej lub bardziej niezależne, gorące dyskusje pojawiają się znacznie częściej - w tygodnikach, weekendowych dodatkach największych codziennych gazet. Publicystyka przyspieszyła, to było już tempo samochodowe. Od kilku miesięcy pisane dyskusje nabierają tempa bolidów formuły 1. Już nie trzeba czekać na poranne wydania prasy. Dziennikarze już nie muszą błagać o akceptację redaktorów, uzgadniać z nimi tematów swoich tekstów. Artykuł omija drukarnię. Wystarczy chwila wolnego czasu i połączenie z Internetem. Jeden klik i tekst autora ląduje w jego prywatnej gazecie, której najnowsze wydanie jest dostępne chwilę po zakończeniu pisania tekstu. Jeszcze kilkadziesiąt sekund i komentarz dociera do publicznie dostępnego internetowego bloga. Kilka minut później pojawiają się pierwsze komentarze czytelników. Debata już się zaczęła. Debata, w której uczestniczą nie tylko wybrańcy - znani dziennikarze, ale w której głos może zabrać każdy. Jeśli autor ma dosyć sił i czasu - wdaje się z nimi w dyskusje. Polemika goni polemikę. Po gdańskiej tragedii 14-letniej ani na wortalu publicystycznym salon24.pl pojawiło się pierwszego dnia kilkadziesiąt tekstów - dziennikarzy i czytelników. Po tygodniu było już kilkaset komentarzy dotyczących wychowania, edukacji, reformy systemu oświaty.

Cała polska czyta w pracy Czyta się szybko, pisze się szybko, komentuje jeszcze szybciej. Skąd ta popularność blogów? Przede wszystkim można je czytać w pracy! Żeby zajrzeć do artykułu ulubionego autora, nie trzeba już biec do kiosku, a potem ukradkiem pod biurkiem czytać, kiedy szef nie widzi. Znów wystarczy jeden klik - i na komputerowym ekranie finansisty spada na chwilę plik Excela, a pokazuje się post Rafała Ziemkiewicza czy Ewy Milewicz. Krótki, więc po pięciu minutach można wrócić do dłubania w słupkach. Większość internautów czy, jak wolimy, czytelników zagląda do Internetu właśnie w pracy - zaraz po przyjściu, potem w południe, potem jeszcze raz i jeszcze raz. Trwa to krótko, tyle, by przeczytać krótki post, a może i go skomentować. Żeby polemizować z Danielem Passentem czy Janem Pospieszalskim nie trzeba już pisać listów czy nawet e-maili do redakcji, które i tak ich pewnie nie wydrukują. Piszę i ciach - mój komentarz tuż pod nazwiskiem znanego dziennikarza. Każdy może przeczytać! A czasem dziennikarz mi odpowie. Cóż może dać większą frajdę zjadaczowi politycznych informacji, który oczywiście na każdy temat ma swoje zdanie? Przecież w Polsce wszyscy znają się na polityce. Mamy więc co najmniej kilka milionów domniemanych publicystów. W sieci każdy z nich ma swoją szansę. Co bardziej zagorzali komentują od bladego świtu do późnej nocy. Są miejsca internetowe, gdzie trafiają prawie wyłącznie bluzgi i obelgi, ale na wielu blogowych forach toczą się poważne i fascynujące dyskusje. Vanissa, klu, Zofia, top moher, erpii i setki innych można spotkać w różnych miejscach polskiej sieci. Piszą z warszawy i żar, Brukseli, Vancouver i Chicago. Mogą podyskutować o fantastyce i o Michniku z Ziemkiewiczem, ponarzekać z Paradowską, zjechać Rybińskiego, przywalić Pospieszalskiemu, wyznać miłość bądź nienawiść Szczuce. Albo jak bernard - lustrować po kolei wszystkich blogowiczów na stronie salon24.pl.

Siedem powodów, dla których lud czyta blogi Dziennikarskie blogi z punktu widzenia czytelników mają kilka zalet. Po pierwsze - o czym już było - można je czytać w pracy. Po drugie - są krótkie, więc łatwe do przyswojenia. Po trzecie - zwykle pisane są dużo swobodniej i bardziej emocjonalnie, co czytelnicy lubią. Po czwarte - poprawność towarzyska czy środowiskowa zwykle tam nie obowiązuje. Po piąte - pojawiają się zazwyczaj szybciej niż gazety w kioskach. Po szóste - można je samemu komentować i dyskutować z autorem. Po siódme - są za darmo. Jak wynika z ostatnich badań firmy gemius - blogi czyta w Polsce co trzeci internauta. Do ich pisania - obok milionów zwykłych ludzi opisujących swoje prywatne życie czy pasje - zabiera się coraz więcej rasowych publicystów. W stanach zjednoczonych, ojczyźnie Internetu, robi to niemal każdy szanujący się dziennikarz. Zaledwie półtora roku temu Adrianna Huffington założyła własną platformę blogową, do której zaprosiła grupę publicystów. Dziś jest to jeden z bardziej popularnych sitów w amerykańskim Internecie, a fundusz inwestycyjny Softbank Capital zainwestował w rozwój huffingtonpost.com pięć milionów dolarów. Tłumy komentatorów i czytelników gromadzą też takie strony, jak instapundit.com czy dailykos.com. Dla dziennikarza nie ma bowiem większej frajdy niż żywa reakcja widowni. Po występie w telewizji można dostać kilka miłych esemesów od znajomych, po dobrym tekście w gazecie kilka e-maili czy tradycyjnych listów. Najlepsze teksty po kilku dniach mogą liczyć na polemikę na tych samych bądź konkurencyjnych łamach. Na popularnym blogu pierwsza polemika pojawia się po dwóch - trzech minutach! A jeśli blog jest umiejętnie promowany, to może go czytać kilkadziesiąt, a nawet kilkaset tysięcy osób miesięcznie. Po dwóch tygodniach od startu witryny salon24.pl pod blogami kilkunastu znanych publicystów pojawiło się prawie sześć tysięcy komentarzy internautów. Takiej frajdy dziennikarzowi nie sprawi żadna gazeta. Te rozbuchane dyskusje pod postami dziennikarzy to polska specjalność. Pod postami w blogach znakomitych amerykańskich dziennikarzy - mimo że czytelników mają zapewne więcej, bo publiczność większa - wpisów internautów jest znacznie mniej. Blogerzy mniej uwagi zwracają na polityczną poprawność. Dziennikarze w sieci nie muszą spierać się z redaktorem, czy aby takie sformułowanie jest odpowiednie. W blogu można nie tylko szybciej, ale i ostrzej, i bardziej wyraziście. Można zrobić to, na co rodzima gazeta nie zawsze pozwoli. Co sprawia, że dyskusje stają się żywe, choć czasem na granicy bezpieczeństwa.

Łatwo, ostro i burzliwie W ciągu ostatnich kilku tygodni polskim internetem wstrząsnęły burzliwe dyskusje, z których niektóre mają szanse zakończyć się procesami. Na blogu jednego z szefów Polsatu Bogusława Chraboty (wortal wirtualnemedia.pl) dziennikarz Maciej Gawlikowski twierdził, że kilku znanych pampersów z czasów rządów Wiesława Walendziaka w tvp przeglądało teczkę Milana Suboticia. Niemal wszyscy zainteresowani zaprzeczyli. Wybuchł wielki spór. Potem na tym samym blogu telewizyjny producent Maciej Strzembosz zasugerował związki pewnej znanej dziennikarki ze służbami. W salonie24.pl Jan Pospieszalski zarzucił dziennikarzowi TVN Andrzejowi Mrozowskiemu nieetyczne zachowanie w czasach procesu dziennikarzy "życia" z Aleksandrem Kwaśniewskim.

Pospieszalski szybko się z zarzutów wycofał, ale w tym czasie na jego blogu przetoczyła się dyskusja, w której wzięli udział i anonimowi internauci, i znani dziennikarze, autorzy tamtych tekstów, którzy na blogu Pospieszalskiego składali "zeznania" w tej sprawie. Paweł Siennicki, Jacek Łęski, Rafał Kasprów znów wrócili do dawnych spraw: "pewnie gdyby nie blogi to zapomnielibyśmy o własnym istnieniu, ale tak przynajmniej "rozmawiamy" o sprawach, o których przez ponad 9 lat milczeliśmy" - napisał Kasprów. Podobnie było u Chraboty, jego niezbyt znany blog, komentowany przez niewielką liczbę ludzi, stał się jednego dnia bardzo głośnym miejscem zażartej dyskusji. Przypominano fakty, odtwarzano przebieg dawnych rozmów. Pod postem dyrektora programowego Polsatu wpisywali się m.in.: Maciej Gawlikowski, Jacek Łęski, Agnieszka Romaszewska, Sylwester Latkowski, Wojciech Czuchnowski, a nawet były minister skarbu Andrzej Mikosz. W salonie24.pl internauta o pseudonimie bernard zaczął przepytywać wszystkich publikujących tam dziennikarzy o to, czy wystąpili już do IPN o status pokrzywdzonego. Wielu publicystów karnie spowiadało się dociekliwemu internaucie ze swojej przeszłości. Irytujące? Ale jakie demokratyczne. Czytelnicy zmuszają swoich ulubionych autorów do odpowiadania na ich pytania, do prowadzenia z nimi dyskusji. Janina Paradowska na wirtualnych stronach "polityki" co dwa, trzy dni odpowiada swoim internautom sążnistymi tekstami.

Szybkość ekranu, urok papieru Czy blogi zmieniają polską publicystykę? Zapewne tak. Tak jak sposób pokazywania polityki przez "fakty" czy TVN24 wpłynął na to, co przedstawia konkurencja, tak blogi pośrednio wpływają na to, co jest w gazetach. Jeszcze pół roku temu żadna szanująca się gazeta ani stacja radiowa nie odważyła się zacytować bloga. Dziś zdarza się to coraz częściej. Blogi szybciej komentują rzeczywistość, więc i gazety będą musiały jeszcze bardziej przyspieszyć. Blogi są wyraziste, więc i takie stawać się będą gazety. Sami autorzy, ćwicząc swobodę pisania na blogu, pewnie i zaczną zmieniać styl pisania poważnych tekstów do gazety. Zapewne blogi coraz częściej będą źródłem informacji, na które inne media będą się powoływać. Debaty rozpoczęte w Internecie, odbijać się będą echem w prasie drukowanej. I odwrotnie, co już się dzieje. Czy blogi zniszczą publicystykę gazetową? Nie, bo obok szybkiej, ostrej polemiki jest miejsce na wyrafinowane debaty, przemyślane i misternie skonstruowane teksty. Tak jak telewizja, plazmowe ekrany, dvd i inne cuda nie zniszczyły biznesu kinowego, tak jak tabloidy nie zniszczyły gazet poważnych, tak i blogi nie zniszczą gazet. Może trochę je osłabią, może trochę je zmienią, ale przede wszystkim zwiększą zasięg publicznej debaty. I jeszcze bardziej ją zdemokratyzują. Dziennikarzy prasowych od pisania blogów chyba nic nie powstrzyma. Trudno bowiem publicyście znaleźć większą frajdę od możliwości błyskawicznego i nieskrępowanego komentowania i bezpośredniej dyskusji z czytelnikami na internetowym blogu. Poza jedną - napisaniem o tej przyjemności artykułu do prestiżowego, weekendowego dodatku poważnego dziennika. I ujrzenia tego tekstu w normalnej, po bożemu wydrukowanej, pachnącej farbą gazecie. W wygodnym fotelu przy porannej kawie.

Igor Janke

Satyry polityczne – zebrane Małe zestawienie satyr politycznych, które udało mi się spłodzić ostatnimi czasy. Odnaleźć je można w większości we wpisach na moim salonowym blogu. 

Pierwsza powstała po wyrzuceniu Bronisława Wildsteina z Rzepy

Murzynek Bambo 2005

Lesław Maleszka w Agorze mieszka Czarne ma serce ten ich koleżka. Uczył się pilnie przez całe ranki Ze swej ubeckiej pierwszej czytanki. I gdy do kumpli z ubecji wracał Mącił, donosił - to jego praca. Nawet gdy wokół padały strzały, Strzały te jego nie przerażały.

Aż Bronek krzyknął, mam cię łobuzie! A Lesław tylko wydyma buzię. Bo ma kolegów w kilku redakcjach, Szkołach, kościołach, partyjnych frakcjach. Chodzić do pracy nawet nie musi Agora kasą co miesiąc kusi. Byle pan Lesław cichutko siedział, Zapomniał wszystko co kiedyś wiedział. Ale ten Wildstein! Barbarus istny! Potwarca wredny i nienawistny! Ujawnił jawne! Tak być nie może! Gazetą z klasą jemu przyłożę! Patrzcie, jak zła jest prawda! Bronek przebrał miarę Musiał wiec nieboraczek srogą ponieść karę. Tak się i z wami, dziateczki stać może: Od złych teczek strzeż was Boże!

Jeśli ktoś pamięta procesy lustracyjne w których powoływano na świadków byłych eSBekw, to zeznawali oni, że głównie zajmowali się fałszowaniem teczek...

Pracownik SB (gdyby żył Andrzej Bursa)

Pracownik SB Pracownik SB fałszuje teczki Od 10 do 13.20 o 11.10 uwiera go pęcherz wychodzi rozpina rozporek zapina rozporek

Wraca chrząka i apiat fałszuje teczki

Kolejna powstała po wyrzuceniu Lisia z Polsatu

Na odejście Lisia Proszę państwa oto Liś Liś jest bardzo zdechły dziś Czyżby jakieś krasnoludki Rozłożyły w lesie trutki? Może Liś iść do Platformy Dla Platformy był nadworny Może iść też do eS.O. Seks i praca - to jest to Może być też w Tok eFeMie Prezydent z Toku - sam już nie wiem No i GieWu zawsze skora Wziąć pod skrzydła spin doktora Bo choć gwiazdą był niemałą Wszyscy wiedzą co się stało W przeciwieństwie do bliźniaków Znaku Lisia brak w zodiaku

Postanowiłem i ja przyłączyć się do chóru wielbiącego Donaldu Tusku

Wielbimy Cię Tusku Na poligonie w Biedrusku Wielbimy Cię Tusku Za lizanie de* Rusków Wielbimy Cię Tusku Za rynek w Pułtusku
Wielbimy Cię Tusku Za rosnące ceny klusków Wielbimy Cię Tusku Za Eureko po Buzku Wielbimy Cię Tusku Za mowę w języku usku
Wielbimy Cię Tusku Za prawie wygraną w Busku Wielbimy Cię Tusku Za to, że nie nosisz rajtuzów Wielbimy Cię Tusku Za Kaczory na powrózku Wielbimy Cię Tusku Za Ordnung w Platformie po prusku Wielbimy Cię Tusku Za bydło po staruszku Wielbimy Cię Tusku Za wyrżnięte watahy chytrusków Wielbimy Cię Tusku Za to, że się przejedziesz po złym Mariuszku Wielbimy Cię Tusku Za to że po prostu jesteś, nasz Ty Okruszku Wielbimy Cię, wielbimy ponad wszystko nasz Tusku Wydrukować, oprawić w antyramę, powiesić na ścianie

SUPLEMENT (by internauci):

Za Piterę co kocha lewusów Wielbimy Cię Tusku Za Platformę pełną nerwusków Wielbimy Cię Tusku Za Waldka obrońcę KRUZ-ków
Wielbimy Cię Tusku Za tanie przeloty do brukselskich tuzków Wielbimy Cię Tusku Za Bronka co jamajską prasę czyta w łóżku Wielbimy Cię Tusku Za podróż rządową w ciasnym autobusku Wielbimy Cię Tusku

Satyra na salonowe obyczaje...

Nieznośna lekkość wolności słowa Przychodzą niespodziewanie Czasem w nocy, czasem nad ranem Bo blog był za słony Bo ktoś zajrzał w te strony Bo słowo było w błędnym kontekście Wredne, wulgarne, rasistowskie wreszcie Może obraziłeś kogoś z tej branży I ktoś się komuś w tej branży poskarżył? Może pisałeś o jakiejś aferze A brak dowodów, to choć ci wierzę To czekać musisz na wyrok sądu By nie narobić kwasu i swądu Może zaś zwykłym jesteś chamem Co z buciorami wchodzi swym spamem Więc zanim enter przyciśniesz wkurzony Pomyśl - gdzie chamie na 24 salony. pamięci wykasowanych blogów Radosławowi K. poświęcam :)

Limeryki Limeryki powstały na konkurs ogłoszony przez Jana Wróbla w kwietniu 2007 roku, ale niestety nie zostały docenione...

Pierwszy mówi o Donaldu Tusku

Pewien wnuczek (co dziadek z Wehrmachtu) Bił w bębenek blaszany do taktu Kroki zmylił Schetyna I przegrała drużyna Teraz Kwaśny przystąpi do paktu

Kolejny o posłance PO Iwonie Śledzińskiej-Katarasińskiej, która to pod wpływem alkoholu spowodowała wypadek, a jej zachowanie mogło świadczyć o chęci ucieczki z miejsca stłuczki. Tłumaczyła się oczywiście przyjmowaniem leków...

Raz posłanka PeO z miasta Łodzi Nie wiedziała że lek jej zaszkodził W pomroczności przez chwilę Wydychała promile No bo przecież o "zdrowie" tu chodzi

Kolejny był o Januszu Palikocie, który zapałał chęcią wywalenia Jana Rokity z PO, ale dostał za to burę.

Pewien poseł PeO z Biłgoraja Co go kocia muzyka nastraja Egzorcystą chciał zostać Diabłu skórę wychłostać Ale spotkał go los samuraja Żeby nie było, że tylko o PO, kolejny był o Jarosławie Kaczyńskim Inteligent jest to żoliborski Przed obiadem zwykł jadać przekąski Lecz na danie właściwe Miast kaszubów zjadł rydze Doznał wzdęcia i wzdęte ma troski

I ostatni o prof. Janie Winieckim, który dla FT napisał, że Polską rządzą „narodowi bolszewicy"

Pewien Jasio mądrala z Warszawy Chciał potępić był ustrój nasz krwawy Bolszewika pogonić Endekowi przedzwonić Czy ten Jasio nie aby głupawy?

Proza, najbardziej rozpowszechniony mój wpis blogowy, który cytowany był i w radiach i TVN24 i nawet w "Siódmym dniu tygodnia", ale nie rozśmieszył Bronisława Komorowskiego. I na SG w Salonie24 gościł kilkakrotnie, cytowany przez różnych blogerów, a powstał nazajutrz po wygranych przez PO wyborach.

Pierwszy tydzień rządów Donalda Tuska

Poniedziałek Donald Tusk wyczarterował 10.000 jumbo-jetów. 3 miliony Polaków wraca do kraju.
Wtorek Zarządzeniem premiera Donalda Tuska zlikwidowano wypadki samochodowe.

Środa Donald Tusk obniżył podatki - od środy PIT, CIT i VAT w Polsce wynoszą 1%, jednocześnie Donald Tusk zwiększył wynagrodzenia - pielęgniarka zarabia średnio 5890 zł netto, a lekarz 25630 zł netto. Nauczyciele zarabiają od środy 8300 zł netto, a urzędnicy 6250. Zachodnie granice Polski przekraczają tysiące lekarzy z Niemiec Francji i Irlandii by podjąć pracę w polskich szpitalach.

Czwartek W czwartek Donald Tusk gwałtownie podniósł prestiż Polski na świecie - UE ogłosiła wprowadzenie Nicei i pierwiastka jednocześnie, Niemcy zrezygnowały z Gazociągu Północnego, a bałtycką rurą będzie transportowane mięso z Polski do Rosji.

Piątek W piątek Donald Tusk wybudował 2500 kilometrów autostrad 840 pływalni i 320 stadionów. Hanna Gronkiewicz-Waltz - nowa minister infrastruktury - przecięła 6000 wstęg w ciągu 18 godzin

Sobota Donald Tusk rozdał akcje, średnio 70 tysięcy na głowę. Ponadto wprowadził poszóstne becikowe i ulgę na dziecko - bez kozery - pińcet tysięcy.

Niedziela Po zrobieniu tych wszystkich cudów, siódmego dnia, Donald Tusk odpoczął.

PS Wieczorem w niedzielę od niechcenia Donald Tusk zniósł przymrozki, by jabłka już nigdy nie drożały

Po wojence naczelnego i niektórych dziennikarzy Dziennika z internautami i decyzji o zmianie formuły gazety (czerwiec 2009)

Teatrzyk Zielony (niech będzie Zielony) Helmut przedstawia

Cezary Michalski: Zdolny jestem niesłychanie Za*(rąbiste) mam dziś branie Piszę lepiej niż w Gazecie Jestem wielki, co wy wiecie...
Chór: Pech, pech, pech A nasz Dziennik zdechł
Naczelny: Pocałujta w dupę wójta
JM Rokita: Niemcy mnie biją, guajira Niemcy mnie biją Niemcy mnie biją guajira Niemcy mnie biją
Chór: Pech, pech, pech A nasz Dziennik zdechł
Naczelny: Pocałujta w dupę wójta
Sylwia Czubkowska: Blog jest dziki blog jest zły Blog ma bardzo ostre kły Kto spotyka w necie bloga Tego zaraz bierze trwoga
Chór: Pech, pech, pech A nasz Dziennik zdechł
Naczelny: Pocałujta w dupę wójta
Jerzy Jachowicz: Co ja tutaj robię uuuu uuu?
Chór: Co ty tutaj robisz?
Jerzy Jachowicz: są takie rzeczy że nikt nie zaprzeczy tylko co ja tutaj robię uuuu uuu?
Chór: Pech, pech, pech A nasz Dziennik zdechł
Naczelny: Pocałujta w dupę wójta
Michał Karnowski: Byłem w Newsweeku fajnym facetem I było nam razem wszystkim w dechę Lecz tamten to facet był bombowy W Dzienniku znalazłem schron atomowy Och Michał, przez ciebie ledwo dycham Kiedy się wreszcie nauczysz Że Karnowskich nie wolno wykluczyć
Chór: Pech, pech, pech A nasz Dziennik zdechł
Naczelny: Pocałujta w dupę wójta
Bartosz Węglarczyk (na swoim blogu) Jezu jak się cieszę Z tych króciutkich wskrzeszeń Kiedy wredny Dziennik w końcu padł Gdy im nakład spadał Humor się poprawiał A krytyków z bloga: ciach! ciach! ciach!
Chór: Pech, pech, pech A nasz Dziennik zdechł
Naczelny: Pocałujta w dupę wójta
Piotr Zaremba: Jeszcze jeden wywiad-rzeka Tu nadzieja świta Tylu polityków czeka Młody pisarz pyta
Chór: Pech, pech, pech A nasz Dziennik zdechł
Naczelny: Pocałujta w dupę wójta
Wszyscy oprócz Naczelnego: Widziałem wczoraj znów w Dzienniku Zmęczonych ludzi wzburzony tłum I jeden szczegół wzrok mój przykuł Ogromne morze ludzkich głów A rednacz cedził ostre słowa Od których nagła wzbierała złość I począł we mnie gniew kiełkować Aż pomyślałem: milczenia dość Spłacaj go sam, spłacaj go sam I nie zmieniaj banku w taki czas Póki jeszcze kredyt masz
Naczelny: Pocałujta w dupę wójta


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
122 Organy wladzy Rzeczypospolitej sady i trybunalyid 13886 ppt
312[01] 01 122 Arkusz egzaminac Nieznany (2)
112 122 Próby technologiczne
312[01] 03 122 Arkusz egzaminacyjny
122 żyroskop
122 3,124 ttl i cmos
122 124
OZTU 022,122
122 Bajeranty - Siedem czerwonych róż, kwitki, kwitki - poziome
311[51] 04 122 Arkusz egzaminac Nieznany (2)
knws 2010 122
spr-122, Labolatoria fizyka-sprawozdania, !!!LABORKI - sprawozdania, Lab, !!!LABORKI - sprawozdania,
341[01] 01 122 Arkusz egzaminac Nieznany (2)
113 122
312[01] 07 122 Arkusz egzaminacyjny
EGZ PISEMNY CZER 2012 KLUCZ f 1 122

więcej podobnych podstron