Danse Macabre
Szaleństwo pobrzmiewa w mych uszach, przerywając długi maraton ciszy. Z błogą nieświadomością wsłuchuję się w jego dzwony. Mają takie piękne brzmienie… Wargi me wykrzywia coś na kształt uśmiechu, niewidocznego wśród krwi jaką zbroczona jest ma twarz; TWOJEJ krwi, pobłyskującej metalicznie wśród kandelabrów świec, zawieszonych pod sufitem niczym gwiazdy w nieprzemierzonym uniwersum.
Leżałeś jakoby szmacianą lalką będąc, wśród przerażająco intensywnej czerni pościeli. Twe delikatne, a zarazem idealnie męskie ciało przyjemnie kontrastowało z głębią mego łoża; a twa krew spływająca po mleczno-białej skórze napawała mnie przemożną fascynacją. Byłeś piękny. Niczym anioł skalany grzechem tu… w moim własnym świecie. W moim piekle. Niczym dziecko brutalnie pogwałcone. Takie niewinne, przestraszone. Podniecałeś mnie.
Z twych pustych oczu nie zionął ból; wpatrywałeś się we mnie z brakiem zrozumienia, ale ku memu zdziwieniu, akceptowałeś to co ci robiłem. Jak cię dotykałem, jak pozwalałem ci cierpieć. Nie mogłem pojąć, jakim prawem wciąż się poddajesz mej chorej woli. Czasem nawet byłeś gotów obdarzyć mnie delikatnym uśmiechem swych pełnych malinowych, ale teraz jakże karmazynowych od krwi, warg. Całowałem je, brutalnie i mocno, a ostrze mego sztyletu ślizgało się po twym ciele, zostawiając za sobą piękną ścieżkę mistycznych wzorów… A ty… Tylko jęczałeś co jakiś czas… Nie usłyszałem słowa sprzeciwu. Kim byłeś, że twe ciało oddało mi aż tak wiele?
Kochaliśmy się, pamiętam doskonale. Wśród twojej szlachetnej krwi, dwa ciała złączone w jedno. Słysząc jeno muzykę anielskich serafinów i tańcząc śmiertelnie groteskowego walca. Chciałeś tego mimo bólu, powtarzałeś mi to, cały czas. Zupełnie nagle zapragnąłem, żeby ci było dobrze, żebyś w tej ostatniej chwili sięgnął niebios. Odleciał tam, skąd przybyłeś, mój aniele.
Trzymałem cię w swoich ramionach, silnych i brutalnych, naznaczonych krwią tak wielu. Pozwalałem twemu ciału oddać ostatnie tchnienie. Gładziłem twe włosy czule, patrząc na ciebie z miłością.
Pokochałem cię? Chyba na to wychodzi… Żałowałem, że zdałem sobie z tego sprawę tak późno… gdy nie było już ratunku.
Ja, niegdyś brutalny i tak bezlitosny jak ostatni demon, z nienawiści i najbrudniejszego grzechu zrodzony, pokochałem… Pokochałem delikatne, wątłe ciało, które umierało powoli w moich ramionach. Imieniem Samaela samego zwany, brudny demon, Judasz swojej własnej duszy… pokochał małego aniołka, który spadł mu z nieba.
O ironio!
Położyłem cię w mokrej pościeli, karmazynowej, z której sączył się zapach śmierci, ale i rozpusty. Obmyłem sztywne, zimne truchło mego najpiękniejszego kochanka i ułożyłem się obok, tuląc swoje brzydkie, skalane grzechem ciało do ideału, jakim byłeś nim dosięgły cię me szpony.
Łza jak brylant zalśniła na mym policzku. Powoli spływając zabierała ze mnie życie; a ja, który nie żył już od dawna, egzystował jedynie, nie protestowałem. Chciałem choć na chwilę móc spojrzeć na mego anioła, błąkającego się w niebie, nim pogrążę się w świecie podziemia, tam gdzie moje miejsce.
RQ. 30.09.2011 – 19.03.2012