Za sprawą Belzebuba No i do czego to podobne? Niecały tydzień do wyborów, a tu państwowa telewizja robi ludziom wodę z mózgu! Kto to widział, żeby doprowadzać do sytuacji, w której lud pracujący miast, a przede wszystkim - WSI - nie ma pewności, że w audycji „Tomasz Lis na żywo” nie wygrał jak zwykle red. Tomasz Lis? Przecież każde dziecko wie, że po to telewizja zatrudniła pana red. Lisa i płaci mu takie krocie, żeby pan redaktor Lis za każdym razem rozsmarowywał na podłodze gości, których Siły Wyższe każą mu rozsmarować i żeby dowartościował gości, których Siły Wyższe z takich czy innych powodów każą mu nadymać. Tymczasem do telewizji zaproszony został Jarosław Kaczyński - no i w rezultacie nie wiadomo, kto kogo rozsmarował; czy red. Lis prezesa Kaczyńskiego, czy odwrotnie - prezes Kaczyński red. Lisa? I jak teraz mają głosować młodzi, wykształceni z wielkich miast? Jak teraz wygląda pan red. Adam Michnik, własną piersią zasłaniający nasz nieszczęśliwy kraj przed niebezpieczeństwem kaczyzmu? Tyle starań, tyle wysiłków, tyle benzyny spalonej przez Tuskobus, że aż wzrosło ryzyko globalnego ocieplenia - i to wszystko ma zostać zniweczone przez jedno potknięcie red. Lisa? Takie rzeczy kiedyś się nie zdarzały. Nie mówię już, że za komuny, kiedy - jak powszechnie wiadomo, w ogóle było lepiej i red. Lis takiego Jarosława Kaczyńskiego zwyczajnie by w studiu aresztował - ale i później, dopóki państwowa telewizja nie wpuściła do siebie Nergala. Najwyraźniej wraz z nim przez jakąś szczelinę na Woronicza przedostał się Belzebub - bo przecież żadnego innego wytłumaczenia tego fenomenu nie ma! SM
Demokratyczne iluzje Według ogłoszonych niedawno badań, 33 procent Polaków chciałoby „dyktatury” podczas gdy reszta nie tylko woli demokrację, ale w dodatku twierdzi, że jest to „ustrój najlepszy z możliwych”. To bardzo smutny objaw, bo świadczy o tym, że dwie trzecie Polaków stanowią ludzie mało spostrzegawczy. Po pierwsze bowiem, demokracja nie jest żadnym „ustrojem”. Ustroje mamy dwa: monarchiczny i republikański, a różnią się one od siebie tym, kto jest uważany w każdym z nich za suwerena, tzn. osobę, która sama określa granice własnych kompetencji. W monarchii suwerenem jest monarcha, podczas gdy w ustroju republikańskim - „naród”. Jest to oczywiście populistyczny nonsens, bo „naród” żadnym suwerenem nie jest i być nie może z tego prostego powodu, że nie wyraża woli, w związku z czym, w ustroju republikańskim w imieniu „narodu” zawsze ktoś przemawia - przeważnie rozmaici, pozbawieni skrupułów ambicjonerzy, albo nawet - przestępcze gangi, jak np. - partia komunistyczna. Demokracja jest tylko jedna z metod rekrutowania aparatu władzy w ustroju republikańskim, polegająca na powszechnym głosowaniu. Na wady tej metody wskazywało wielu myślicieli, poczynając od Arystotelesa, a kończąc na Auguście Fryderyku von Hayek, który nawet zaproponował model łagodzący nieco wady demokracji przy utrzymaniu zasady powszechnego głosowania. Jednak o braku spostrzegawczości 2/3 polskiego społeczeństwa świadczy dopiero przekonanie, że demokracja jest metodą najlepszą z możliwych. Nie zauważają bowiem takiego słonia w menażerii, jak Unia Europejska. Unia Europejska szermuje demokratyczną retoryką aż do obrzydzenia - ale rzut oka na europejskie instytucje pokazuje, że żadna z nich, a zwłaszcza te, które posiadają rzeczywistą władzę - nie jest rekrutowana przy pomocy metody demokratycznej, tylko - przy pomocy niedemokratycznej metody kooptacji. Rada Europejska, - organ prawotwórczy UE - jest dobierany metodą kooptacji, podobnie jak Komisja Europejska - organ władzy wykonawczej UE - jest tworzona metodą kooptacji. W powszechnym głosowaniu wybierany jest tylko Parlament Europejski, a wiec organ, który żadnej realnej władzy nie ma i służy przede wszystkim stworzeniu wrażenia, jakoby niemiecki twór biurokratycznego internacjonału: Unia Europejska - była strukturą demokratyczną. SM
W mocy wariatów Jakże nie współczuć naszemu nieszczęśliwemu krajowi jakże nie współczuć sobie samemu? Najwyraźniej jesteśmy w mocy wariatów, którzy w dodatku opanowali instytucje naszego demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady „sprawiedliwości społecznej” (!?) i przy ich pomocy narzucają nam swój paranoidalny ogląd świata. Oto Czytelnik doniósł mi, że pan premier Donald Tusk, kto wie, czy nie pod wpływem podróżowania w słabo wietrzonym autobusie powiedział, że kto mówi jakoby można było obniżać podatki, ten jest kłamcą. Trochę mnie to zaskakuje, bo z dawnych czasów pamiętam, że i Donald Tusk nie tylko uważał, że można , ale nawet - że trzeba obniżać podatki i dawał temu przekonaniu wyraz publicznie. Co prawda, kiedy bywał dopuszczany przez Siły Wyższe do zewnętrznych znamion władzy, to podatków nie obniżał, ale świadczyło to najwyżej o słabości jego charakteru, a nie o obiektywnej niemożliwości obniżania podatków. Możliwość obniżania podatków wynika z ekonomicznego modelu państwa, a ten z kolei - z poglądów na państwo, jakie dominują w grupie trzymającej władzę - a przypadku naszego nieszczęśliwego kraju - wśród bezpieczniaków z bolszewickim rodowodem. To dziedziczne obciążenie bolszewickim rodowodem sprawia, że traktują oni państwo jako swoje żerowisko - a w tej sytuacji wszelka myśl o obniżeniu podatków, a więc ograniczeniu żerowania na obywatelach, wydaje im się absurdalna. Wracając tedy do deklaracji premiera Tuska, iż kto mówi o możliwości obniżenia podatków, ten jest kłamcą - została ona zaskarżona w trybie wyborczym przez PJN do niezawisłego sądu, który ... podzielił pogląd premiera Tuska! To orzeczenie pokazuje, że sądy w naszym nieszczęśliwym kraju wcale nie kierują się ani logiką, ani poczuciem sprawiedliwości, tylko egoistycznym, grupowym interesem. Jak wiadomo, sądy są na utrzymaniu budżetu, który powstaje z podatków. W związku z tym wydaje im się, że zmniejszenie podatków niesie ze sobą ryzyko zmniejszenia ich wynagrodzeń. Oto jak małą mądrością rządzony jest nasz nieszczęśliwy kraj! SM
„Naziści” nowojorscy i inni Ciepło, ciepło, gorąco, gorąco! Demonstrujący na Wall Street w Nowym Jorku manifestanci, najwidoczniej zniecierpliwieni brakiem rezultatów protestu, postanowili doprowadzić do jego eskalacji, wznosząc hasło: „bankierzy to naziści”. A trzeba Wam wiedzieć, (takiej formuły z upodobaniem używał pewien polski pisarz i wspominając na przykład o Francji, nadmieniał: „a trzeba Wam wiedzieć, że Francja jest krajem calvadosu.”) - więc trzeba Wam wiedzieć, że „nazista” to obecnie w Ameryce jest najgorsze wyzwisko, chyba jeszcze gorsze, niż son of the bitch, co się po naszemu wykłada: ty sk...synu, a nawet - you fucken asshole, czyli ty w d... j...ny. Zresztą tych wyzwisk używają na co dzień tak zwani zwykli ludzie, podczas gdy bardziej wyrafinowani, zwłaszcza na specjalne okazje - obrzucają się raczej „nazistami”. Bo trzeba Wam wiedzieć, że „nazista” w Ameryce oznacza przedstawiciela wymarłej rasy, która pojawiła się w Europie nie wiedzieć skąd, używała specjalnego, „nazistowskiego” języka, zrobiła Żydom holokaust, po czym rozproszyła się bez śladu, jeśli oczywiście nie liczyć Polski, w której do dzisiejszego dnia znajdują się „polskie obozy zagłady”, a jak dobrze poskrobać, to i sporo poprzebieranych „nazistów” też by się znalazło. Bardzo w tym skrobaniu pomaga nieoceniona „Gazeta Wyborcza”, która do „nazistów” ma, jak wiadomo, specjalnego nosa, no i oczywiście - mnożące się jak grzyby po deszczu specjalne „organizacje pozarządowe”, za pośrednictwem Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka kolaborujące z wiedeńską Agencją Praw Podstawowych, czyli takim paneuropejskim gestapo, monitorującym mniej wartościowe europejskie narody, czy aby nie ulegają sprośnym błędom Niebu obrzydłym, a w szczególności - czy nie pojawiają się tam jacyś przybyli znikąd nazistowscy koczownicy. Te organizacje potrzebują pieniędzy i w związku z tym muszą się wykazywać sukcesami, stąd prokuratury i niezawisłe sądy zasypywane są donosami o pojawieniu się „nazistów”. Przypomina to trochę XVII-wieczną epidemię polowania na czarownice, która dziesiątkowała zwłaszcza niemieckie miasta, pozbywające się w ten sposób starych kobiet, zwłaszcza, jeśli miały trudny charakter. Nawiasem mówiąc, epidemia polowania na czarownice pokazuje, że i wtedy prowadzona była polityka demograficzna, a skoro tak, to będąc na miejscu pani Wandy Nowickiej, która hołduje poglądowi o potrzebie zredukowania liczebności gatunku ludzkiego, nie czułym się aż tak pewnym siebie. Co to u diabła jest, że ci wszyscy zwolennicy inżynierii społecznej uważają, że dla szczęścia ludzkości zawsze powinien poświęcać się, kto inny, zaś swoją egzystencję uważają za niezbędną. Tymczasem jest akurat odwrotnie i gdyby tak, dajmy na to, pani Wanda Nowicka, zgodnie z przekonaniami rozpoczęła redukcję liczebności gatunku ludzkiego od spektakularnego samobójstwa, na przykład - poprzez spalenie się przed Kancelarią Premiera, to, kto wie, czy ten przykład nie podziałałby zachęcająco również na innych? W ten sposób korzyść byłaby podwójna, bo nie tylko liczebność gatunku ludzkiego zostałaby zredukowana, ale przy życiu pozostaliby wyłącznie ludzie normalni, przeciwni wszelkim społecznym inżynieriom. Ale dość już tych dygresji, bo przecież chodzi o „nazistów”, a właściwie o odkrycie dokonane przez nowojorskich demonstrantów, że „nazistami” są właśnie bankierzy. Może to odkrycie nie byłoby aż tak godne uwagi, gdyby nie jedna okoliczność, że wśród bankierów i w ogóle - finansistów, przynajmniej tych nowojorskich, znaczny odsetek, a może nawet zdecydowaną większość stanowią Żydzi! Ładny interes! Kto by się spodziewał, że „naziści” uważani dotychczas za gatunek całkowicie wymarły, jeśli oczywiście nie brać pod uwagę Polski, w której „Gazeta Wyborcza” i kolaborujące za pośrednictwem Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka z Agencją Praw Podstawowych organizacje pozarządowe, co i rusz wykrywają jakichś „nazistów” i triumfalnie oznajmiają o tym całemu światu - więc kto by się spodziewał, że ci „naziści” zakamuflują się akurat wśród Żydów? Inna sprawa, że można się było tego domyślić już wcześniej nie tylko, dlatego, że najciemniej jest, jak wiadomo - pod latarnią, ale również z innych, poważniejszych powodów. „Naziści” uważali na przykład, że są „rasą panów”, której przeznaczeniem jest sprawowanie władzy nad innymi, pośledniejszymi rasami i że w związku z tym w stosunku do ras pośledniejszych nie muszą krępować się zasadami, do których stosują się w stosunkach wzajemnych, to znaczy - „nazista” z „nazistą”. „Naziści” uważali też resztę ludzkości za swego rodzaju surowiec, który trzeba, wprawdzie racjonalnie, niemniej jednak - wykorzystywać dla własnych potrzeb, nie krepując się zupełnie tym, co ten surowiec o tym wszystkim myśli. Chodziło, bowiem, żeby myślał jak najmniej, a najlepiej - wcale i właśnie w tym kierunku był tresowany zarówno poprzez odpowiednio uformowaną edukację, propagandę i przemysł rozrywkowy. Wszystkie te dziedziny „naziści” jak wiadomo, zmonopolizowali, między innymi dzięki scentralizowaniu gospodarki i przejęciu zarządzania nią przez państwo. Szczególną uwagę „naziści” przykładali do kontroli nad finansami, które - mówiąc nawiasem - nie respektowały standardu złota, tylko opierały się na przymusowym, narzuconym kursie. Nie da się ukryć, że sposób myślenia, a zwłaszcza - sposób postępowania bankierów i finansistów, a przynajmniej - znacznej ich, jeśli w ogóle nieprzeważającej części, jest bardzo podobny, a kto wie, czy nie identyczny z poglądami tworzącymi ideologię „nazistów”, więc nic dziwnego, że i nowojorscy demonstranci to podobieństwo wreszcie zauważyli. W tym kontekście warto zwrócić uwagę, że bankierzy i w ogóle - finansiści, mają w Stanach Zjednoczonych bardzo wysoką, kto wie, czy nawet nie najwyższą pozycję w tamtejszym establishmencie, podobnie zresztą, jak i Żydzi - na co zwrócili uwagę autorzy książki „Lobby izraelskie w USA”, która w swoim czasie zrobiła ogromną furorę w Ameryce, a obecnie ukazała się przekładzie polskim. W takiej sytuacji odkrycie dokonane przez nowojorskich demonstrantów może mieć daleko idące konsekwencje - również, jako początek ruchu narodowo-wyzwoleńczego - takiej drugiej wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. SM
ZUS kontra drobni przedsiębiorcy, czyli czemu prawo działa wstecz [umieszczam, choć to dość stare. Bo wczoraj, 6 października, t.zw. „Donek” nie spotkał się z tymi ludźmi, a oni na niego czekali. Rozpacz, bo „ZUS” zachowuje się jak bezczelny RABUŚ. Proszę o więcej na ten temat.. MD] Zakład Ubezpieczeń Społecznych dopomina się od niektórych przedsiębiorców nawet 100 tys. zł. – Gdzie jest granica nieprawości? Jaką korzyść będzie mieć państwo z naszej ruiny? Właściciele małych firm mają dość uznaniowego prawa. Przed Sejmem protestowali przeciwko działaniom ZUS, który domaga się od nich, ich zdaniem bezprawnie, opłaty zaległych składek. Przekazali też list otwarty do premiera
Apel do rządu i parlamentu: chrońmy przedsiębiorców przed szkodliwą interpretacją prawa
Pikieta przed Sejmem przeciwko płaceniu składki do ZUS
Związek Przedsiębiorców i Pracodawców w sprawie działań ZUS
Po interwencji "DGP" będzie abolicja dla przedsiębiorców
Chałupnicy poskarżą się w KE na polskie składki do ZUS
Przedsiębiorcy kontra ZUS: kilkadziesiąt osób demonstruje przed Sejmem
Zakład Ubezpieczeń Społecznych dopomina się od niektórych przedsiębiorców nawet 100 tys. zł. – Gdzie jest granica nieprawości? Jaką korzyść będzie mieć państwo z naszej ruiny? – pytają rozgoryczeni. Konflikt dotyczy tzw. zbiegów ubezpieczenia. Drobni przedsiębiorcy, którzy równocześnie wykonywali pracę nakładczą, przez lata sami wybierali, od jakiego tytułu opłacać składki do ZUS. Dzięki temu, gdy z chałupnictwa mieli niższe przychody, płacili niższe składki. ZUS tę praktykę akceptował. – Dostałam z ZUS w kwietniu 2006 roku zaświadczenie, że nie zalegam ze składkami i wszystko jest w porządku – mówi nam Grażyna Sabczewska z Katowic, która była wczoraj na manifestacji pod Sejmem. Nagle, od marca 2009 roku, ZUS zaczął wzywać te osoby do opłacania – jego zdaniem – zaległych składek za firmę. – W tej sytuacji jest około 0,5 mln osób w Polsce, a żądania ZUS opiewają nawet na 100 tys. zł – mówi nam Dorota Walicka, weterynarz z Wrocławia, jedna z organizatorek manifestacji. Data nie jest przypadkowa, bo właśnie w marcu 2009 r. weszła w życie nowelizacja ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych, która na nowo określiła sposób opłacania składek przez osoby równocześnie samo-zatrudnione i wykonujące pracę nakładczą. Mogą wybrać sobie tytuł, o ile z pracy nakładczej zarabiają więcej niż 60 proc. średniej pensji, tj. tyle, ile wynosi najniższa podstawa naliczania składek dla samo-zatrudnionych. Osoby, które ZUS wzywa do zapłaty, nie mogą jednak zrozumieć, dlaczego prawo ma działać wstecz. – Przedsiębiorcy, którzy korzystali z przepisów umożliwiających obniżanie składek, działali legalnie. Większości umożliwiło to przetrwanie na trudnym rynku pracy – żali się Maja Szlawska. Jej zdaniem ZUS znalazł sposób na podreperowanie swoich finansów. Pytała też wczoraj w popołudniowej audycji radiowej „Trójki”: – Dlaczego państwo traktuje nas jak oszustów? Gdzie jest granica nieprawości? Przedsiębiorcy czują się oszukani i rozgoryczeni. Nie rozumieją, dlaczego ZUS interpretuje prawo przeciw nim. – Będziemy walczyć – deklarują. Wczoraj złożyli na ręce posłów apel o wstrzymanie przez ZUS egzekucji. Domagają się też ustawowego rozwiązania sporu, aby nie musieli płacić kwot, których domaga się od nich ZUS. Przekazali też list otwarty do premiera Donalda Tuska. Apelują w nim o spojrzenie na ich sytuację w korzystny dla nich sposób.
„DGP” apeluje do rządu i parlamentu o wstawienie się za przedsiębiorcami Apelujemy do rządu i parlamentu o obronę przedsiębiorców przed szkodliwą interpretacją prawa. Właściciele małych firm – lokomotywa naszej gospodarki – padają ofiarą niejasnych przepisów i ich dowolnej interpretacji przez urzędników. Kłóci się to nie tylko z fundamentami państwa prawa i zasadą, że co nie jest zakazane, jest dozwolone, ale także z polską racją stanu. Cóż przyjdzie mu z egzekucji składek od osób, które aby je zapłacić, będą musiały zamknąć swoje biznesy, doprowadzą do ruiny nie tylko siebie i swoje rodziny, lecz także pracowników, którym co miesiąc wypłacają pensje. W imieniu przedsiębiorców, którzy sami tworzą dla siebie miejsca pracy, nie żądają przywilejów, chcą tylko prowadzić własne firmy, apelujemy do posłów, senatorów, rządu, aby pochylili się nad ich problemem. Raz już się udało – Sejm przyjął ustawę, która zwolniła z obowiązku zapłacenia zaległych, zdaniem ZUS, składek przedsiębiorcze matki. Także wtedy miały one paść ofiarą niezwykle zawiłych i niejasnych przepisów. Stańmy znowu razem w obronie tych, od których zależą nasz rozwój, dobrobyt i nasza pozycja na gospodarczej mapie Europy. Nasz apel popierają organizacje pracodawców:
Andrzej Malinowski, prezydent Pracodawców RP
Jarzy Bartnik, prezes Związku Rzemiosła Polskiego
Jeremi Mordasewicz, doradca zarządu PKPP „Lewiatan”
Marek Goliszewski, prezes Business Centre Club
Cezary Kaźmierczak, Związek Przedsiębiorców i Pracodawców
Ci, którzy chcą się przyłączyć do apelu, mogą złożyć swój podpis na naszej stronie>>
Źródło: Dziennik Gazeta Prawna
Władcy świata: Komisja Trójstronna z Palikotem (oficjalnie)... Olechowski .... Obecnie polskimi członkami komisji są – oprócz niego – Jerzy Baczyński, redaktor naczelny tygodnika „Polityka", były premier Marek Belka, Jerzy Koźmiński, były ambasador RP w Waszyngtonie, Wanda Rapaczyńska, była prezes koncernu medialnego Agora, i biznesmen Tomasz Sielicki. Są już u nas byli członkowie tej organizacji. Do komisji należeli m.in. znany biznesmen i kontrowersyjny poseł PO Janusz Palikot, poeta, dramaturg, tłumacz i były ambasador RP w Danii Jerzy Sito, były prezes PKN Orlen Zbigniew Wróbel, a także dominikanin ojciec Maciej Zięba. Dla zwolenników spiskowej teorii dziejów jest kolejną organizacją dążącą do wprowadzenia „rządu światowego”. Dla innych – zwyczajną organizacją lobbingową. W USA znów jest o niej głośno, bo wybory prezydenckie wygrał popierany przez nią Barack Obama. Czym naprawdę jest założona w 1973 r. i co robią w niej znani polscy politycy? Gdy 36 lat temu David Rockefeller, były oficer amerykańskiego wywiadu i miliarder ze znanej rodziny, zakładał Komisję Trójstronną (The Trilateral Commission), twierdził, że będzie ona rozwijać współpracę międzynarodową i pomoże uniknąć globalnego konfliktu. Faktycznie organizacja ta dość szybko stała się potężną grupą lobbingową o globalnym zasięgu. Razem z Rockefellerem organizację zakładało 325 osób z Europy, USA, Kanady i Japonii. Dziś do Komisji Trójstronnej (KT) należy 350 członków (liderów biznesu, mediów, związków zawodowych, organizacji pozarządowych, naukowców, urzędników). Ich liczba nie ulega zmianie. Członkowie stowarzyszenia są wymieniani, co 12 lat. W razie objęcia funkcji publicznych mają obowiązek zrezygnować z członkostwa w Komisji Trójstronnej. Pierwszy poważny sukces KT odniosła w 1977 r., gdy odegrała ważną rolę w wyborze na prezydenta USA Jimmy’ego Cartera. „Biały Dom i kluczowe departamenty federalnego rządu są kontrolowane przez prywatną organizację, której celem jest podporządkowanie interesu Stanów Zjednoczonych międzynarodowym bankom i korporacjom. Byłoby niesprawiedliwe powiedzieć, że Komisja Trójstronna zdominowała administrację Cartera, Komisja Trójstronna jest administracją Cartera" – komentował dziennikarz Craig S. Karpel. O sile i wpływach Komisji Trójstronnej świadczy to, że 6 z 7 prezesów Banku Światowego po 1973 r. było jej członkami. Byli nimi także (lub są) m.in. Dick Cheney, obecny wiceprezydent USA, byli prezydenci Jimmy Carter i Bill Clinton, byli szefowie amerykańskiej dyplomacji Henry Kissinger i gen. Alexander Haig. Do KT należeli były szef Komisji Europejskiej Gaston Thorn oraz Paul A. Volcker, szef Rezerwy Federalnej (Fed) za czasów prezydentury Jimmy’ego Cartera i Ronalda Reagana (1979-1987). Polska (podobnie jak inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej) została zaproszona do udziału w pracach komisji po podpisaniu traktatu o stowarzyszeniu z UE w 1993 r. Polską reprezentację zorganizował Andrzej Olechowski, były minister spraw zagranicznych i jeden z założycieli Platformy Obywatelskiej. W rozmowie z „Wprost" Olechowski twierdzi, że zajął się tym na prośbę polityka niemieckiej FDP Otto Lambsdorffa. Obecnie polskimi członkami komisji są – oprócz niego – Jerzy Baczyński, redaktor naczelny tygodnika „Polityka", były premier Marek Belka, Jerzy Koźmiński, były ambasador RP w Waszyngtonie, Wanda Rapaczyńska, była prezes koncernu medialnego Agora, i biznesmen Tomasz Sielicki. 15 lat działalności KT w Polsce sprawiło, że są już u nas byli członkowie tej organizacji. Do komisji należeli m.in. znany biznesmen i kontrowersyjny poseł PO Janusz Palikot, poeta, dramaturg, tłumacz i były ambasador RP w Danii Jerzy Sito, były prezes PKN Orlen Zbigniew Wróbel, a także dominikanin ojciec Maciej Zięba.
Rafał Przedmojski
Steve Jobs i SYSTEM POWSZECHNEJ INWIGILACJI (w Polsce) Nie jeden raz byłem w sytuacji, kiedy ludzie, z którymi się spotykałem i rozmawiałem kategorycznie żądali abym wyłączył telefon i wyjął sim kartę. ALE NAJWAŻNIEJSZE BYŁO DLA NICH TO BY WYJĄĆ Z TELEFONU BATERIĘ.
Dlaczego? Bo każdy z moich rozmówców wiedział, że telefon nie służy tylko do dzwonienia, że w ślad za moim nieszczęsnym telefonem może nadlecieć rakieta wystrzelona z predatora lub innego samolotu bezzałogowego. Rakieta wystrzelona z myśliwca albo okrętu... Diabli wiedzą skąd. Skądkolwiek. Strach przed namierzeniem przez telefon łączył tych ludzi. Nie dziwiłem się temu. Stąpali po cienkiej linie i w każdej chwili mogli zginąć. Afganistan, Irak. Czeczeniia, Palestyna... Kiedy zrozumieli, że telefon to niemal wyrok śmierci zaczęli używać wyłącznie posłańców. Część z nich dzięki temu wciąż żyje. Posłaniec w XXI wieku też może zdradzić, ale mimo wszystko znacznie rzadziej niż telefon. Dzisiaj w nocy zmarł Steve Jobs twórca Apple'a - jednej z najbardziej rozpoznawalnych marek w branży komputerowej. Steve Jobs przejdzie do historii, jako jeden z wizjonerów branży IT- piszą niemal wszystkie media. Sam Barak Obama przejął się jego śmiercią: "Steve Jobs był jednym z największych amerykańskich innowatorów. Przekształcił nasze życia, zmienił oblicze całego przemysłu i stał się autorem jednego z najrzadszych wyczynów w historii ludzkości: zmienił sposób, w jaki korzystamy ze świata" - powiedział na wieść o śmierci twórcy MAC-a. Kilka tygodni temu, wtedy, kiedy Steve Jobs walczył wciąż ze świercią mój bliski znajomy opowiadał mi że kiedyś rozmawiał z najbardziej znanym polskim szpiegiem Marianem Zacharskim. Siedzieli gdzieś w Europie nad pięknym jeziorem... rozmawiali o Olinie, Kacie i Minimie... To ulubiony temat Zacharskiego. Nagle zadzwonił telefon. Może to była żona generała? W każdym razie rozmawiali po francusku. Po chwili generał schował swój bardzo zwyczajny telefon. "A nie dziwi pana przypadkiem ten cały Apple? - zapytał nagle. Bo mnie zawsze wydawał się podejrzany... A zwłaszcza wtedy - kiedy stworzyli iphone'a. Wie pan... Nie wiem czy był to pierwszy, ale z pewnością - sam wie pan lepiej - chyba najbardziej popularny wciąż telefon, z którego nie da się wyjąć baterii. Nie da się. Prawda? A wie Pan, co to znaczy? - zapytał. Jeśli ma pan iphona to jest pan na krótkiej smyczy. Non stop. W dzień i w nocy...Co gorsza nie wie pan, kto tę smycz trzyma, ale z pewnością nie jest to przyjaciel" - zaśmiał się super szpieg. No właśnie. Czy to przypadek z tym iphonem? Czy może prawdą jest to, że w spiski nie wierzą tylko Ci, którzy je tworzą? Przypomniałem sobie o tym dzisiaj, gdy Steve Jobs przegrał walkę o życie. Steve Jobs oczywiście mógł nie wiedzieć jak jego wynalazek przyczyni się do ułatwienia inwigilowania obywateli przez władzę na całym świecie. I z pewnością nie wiedział, że liderem wśród krajów inwigilujących będzie Polska. Ojczyzna ludzi miłujących wolność i anarchię - jak głosi stereotyp. Przypomnę, zatem - dla porządku - że w 2009 roku na półmetku kadencji rządów miłości PO w Polsce było założonych ponad 20 tysięcy podsłuchów. (brak danych z ostatnich lat) a ponad milion razy instytucje, które mają do tego prawo wnioskowały u operatorów sieci komórkowych o udzielenie informacji związanych z logowaniem się telefonów, bilingów określonych numerów telefonicznych itd. To jest np. 25 razy więcej niż w Niemczech... Polska wyprzedza ponad dwukrotnie Wielką Brytanię, która mogłaby się wydawać jednym z najbardziej inwigilowanych krajów świata. Nigdzie chyba nie widziałem na ulicach tylu kamer, co w Londynie. Ale co się dziwić Anglikom: Niewiele krajów na świecie jest tak zagrożonych zamachami terrorystycznymi, co wielokulturowe, upadłe Imperium Brytyjskie. A Polska? W Polsce trzeba inaczej, bo terrorystów brak. W naszym kraju liderem w liczbie składanych wniosków o bilingi itd jest wywiad skarbowy czyli służby po których wkroczeniu - nie koniecznie o 6:00 rano - strzelam w ciemno - znacznie więcej ludzi, niż jedna ś.p. Barbara Blida popełnia samobójstwa lub wpada w długoterminowe depresje. Znacznie więcej - tylko media wolą to przemilczeć. W Polsce obywatel w starciu z urzędem skarbowym i z represyjnym państwem nie ma szans. A dodajmy, że poza wywiadem skarbowym 9 innych polskich służb specjalnych też nie próżnuje. I myślę, że warto o tym pamiętać nie tylko wtedy, kiedy umiera wielki wizjoner IT. Trzeba o tym pamiętać w każdą wyborczą niedzielę - także i tą najbliższą . myszkaandmiki
O mężach stanu Charakterystyczne dla tego okresu, dla dwudziestolecia, jest to, że nie było w Polsce ani jednego nowoczesnego męża stanu. Do roku 1914 politycy byli szczególną kastą, która rekrutowała się z najwyższych i najbardziej uprzywilejowanych warstw narodów. Wyjątek stanowiła Francja, gdzie politycy byli po prostu burżujami wzbogaconymi nagle na rozmaitych malwersacjach oraz ludźmi tak zwanych wolnych zawodów. W Wielkiej Brytanii politycy rekrutowali się z arystokracji, w Niemczech przeważnie też, choć bywały wyjątki, a w Austrii sprawa ta była szczególnie pilnowana i trudno sobie wyobrazić w rządzie kogoś, kto nie posiadałby przed nazwiskiem przedrostka von. O Rosji nie ma co mówić, bo tam wszyscy politycy jak jeden byli szlachtą, nawet jeśli reprezentowali w Dumie program socjalistów. Cały ten system wali się w gruzy w tymże, wspomnianym już, roku 1914, po którym nic nie jest już takie samo. Niemcy stają się republiką, w której wybiera się parlament pełen podejrzanych indywiduów, Austro-Węgier nie ma, w Rosji rządzą gangsterzy, we Francji ponoć masoni, ale kto to może wiedzieć tak naprawdę. Wielka Brytania wydaje się nienaruszona, ale to tylko pozory. Europa pełna jest nowo utworzonych państw, a właściwie państewek, które usiłują naśladować w mniej lub bardziej skuteczny sposób systemy polityczne państw wielkich i stabilnych. Nie inaczej jest w Polsce. Mamy republikę, która nie jest w stanie przez dwadzieścia lat swojego istnienia zdecydować się, czy chce być państwem narodowym, czy federacyjnym. Kres tym dylematom kładzie Hitler. Charakterystyczne dla tego okresu, dla dwudziestolecia, jest to, że nie było w Polsce ani jednego nowoczesnego męża stanu. Dwaj, którzy istnieli, byli ludźmi z zamierzchłej epoki, ludźmi starego stylu, ludźmi, którzy mogli śmiało odnaleźć się w każdym kraju Europy, gdzie ich zachowanie i sposób komunikacji nie wywołałyby niczyjego zdziwienia. Może Piłsudski miałby z tym trochę więcej kłopotów niż Dmowski, ale chyba raczej by sobie poradził. Polska dwudziestolecia nie dochowała się żadnego męża stanu. Nie płaczmy jednak, bo podobnie było w całej Europie. Wszyscy żyjący w dwudziestoleciu mężowie stanu, prawdziwi, wielcy i skuteczni, byli ludźmi przeszłości. Takim człowiekiem był Churchill, wszyscy po kolei prezydenci Francji, byli nimi Piłsudski, Dmowski, nawet Lenin. Dwudziestolecie europejskie odnotowało jedynie dwóch mężów stanu, których nie da się zakwalifikować do dawnej epoki, Stalina i Hitlera. Obaj byli ludźmi znikąd i zostali wykreowani przez wydarzenia. Stalina wyniosła do władzy rewolucja i gangsterskie porachunki w bandzie bolszewików, a Hitlera wielki kryzys i niezadowolenie Niemców z Republiki Weimarskiej. Trudno dziś orzec, czy byli to ludzie całkiem przypadkowi. Pewne jest jedynie to, że za ich sprawą zniknęły w Europie resztki tej gleby, z której wyrastali przed laty mężowie stanu i wybitni politycy. Parlamenty i gabinety europejskie po II wojnie w niczym nie przypominały tych sprzed I wojny światowej. To była, jakość zupełnie inna, o ile w ogóle można tu mówić, o jakości. Po wojnie pojawił się jeszcze jeden mąż stanu, który był człowiekiem epoki poprzedniej i on tę epokę definitywnie zamknął. Był nim De Gaulle. Wszyscy, którzy aspirowali do tego miana w czasach powojennych, mieli za sobą coś, co w niczym nie przypominało okoliczności wychowywania polityków w epoce poprzedniej. Mieli po prostu za sobą siły obce bądź niejawne.
Siłom obcym bądź niejawnym, które robią politykę w jakimś kraju, nie zależy na wysokich zaletach moralnych kreowanych polityków, ale na ich bezwzględnym posłuszeństwie i lojalności. Tylko to jest ważne i nic więcej. Czy oznacza to, że czas mężów stanu z prawdziwego zdarzenia minął? Być może nie, ale na pewno nie powróci przed kolejną wielką wojną, jeśli zaś jacyś mężowie stanu pojawiać się będą, to w krajach będących poza systemem, poza cywilizacją. Tam, gdzie liczą się jeszcze osobiste zdolności i osobiste zasługi. W Europie nie ma na nich miejsca, a już niedługo nie będzie na nich miejsca nigdzie. Mąż stanu, bowiem to ktoś, kto bezwzględnie stawia interes własnego kraju nad wszystkimi innymi wartościami. I trudno doprawdy dopatrzeć się w którymkolwiek z obecnych polityków takich cech, popartych jeszcze do tego potrzebną w tej walce energią. Celowo nie wymieniam tu Jarosława Kaczyńskiego, bo uważam sytuację Polski za tak trudną, że o tym, czy będzie on mężem stanu, czy nie, zdecyduje przyszłość. Politycy zaś, ci których widzimy na co dzień,są po prostu wykonawcami poleceń i trudno się dopatrzeć w ich aktywności, w ich słowach czegoś, co można by nazwać koncepcją. Mąż stanu taki jak Churchill prawie nie opuszczał swojego biura. Clemanceau pracował od ósmej rano do drugiej po południu, potem miał przerwę do piątej, a potem wracał do gabinetu i urzędował w nim do późnej nocy. Co robił w przerwie? Pytanie to zapewne narzuci się samo ciekawym szczegółów czytelnikom. Otóż w przerwie urzędowania stary pan Clemanceau studiował archeologię. Czy to jest dziś w ogóle do pomyślenia? Takie niemedialne, dalekie od PR-u zajęcie? Politycy dzisiejsi zajmują się właściwie jednym tylko rodzajem działalności – kokieterią. Nie potrafią sobie nawet napisać porządnego przemówienia, musi robić to za nich jakiś spin doktor czy ktoś pełniący podobnie podejrzaną funkcję. Jeśli już coś mówią, możemy mieć stuprocentową pewność, że nie są to ich rzeczywiste poglądy, lecz jakaś bezpostaciowa breja, pełna truizmów i oczywistości, która ma uspokoić jakąś grupę społeczną, do której akurat się przemawia. Nie ma mężów stanu na widoku, to jasne. Ponieważ władza nie jest dziś na widoku i nie pokazuje się publicznie. Warto jednak spytać, czy są jacyś zakulisowi mężowie stanu? Czy istnieją jacyś wielcy wezyrowie tajnych poetyk zawartych w instrukcjach policyjnych i służbowych? Mistrzowie lawirowania i podwójnej gry pomiędzy potężnymi i miażdżącymi siłami. Być może, ale nas to w ogóle nie powinno obchodzić. Władza, bowiem, aby była skuteczna i mogła zyskać lojalność obywateli, musi być bezwzględnie jawna. Kto myśli inaczej, błądzi. Nawet w kraju takim jak Francja przed wojnami, kraju pełnym wpływowych prefektów i deputowanych, których finansowali ludzie nieznani nikomu, jawność władzy, jej bezwzględne przypisanie do osoby były najważniejszą sprawą w całej polityce. Jawność daje także nadzieję, że może się pojawić w polityce ktoś, kto nie będzie potrzebował spin doktorów, ktoś, kto nie będzie się krył ze swoimi, nawet trudnymi, poglądami, ktoś, kto będzie miał zadatki na męża stanu. Inaczej być nie może. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby do czegoś wielkiego w polityce doszedł tajniak. Ktoś taki może być najwyżej zbrodniarzem.
I rozbiór pamięci W czasach, kiedy uniwersyteckie katedry zamieniły się w punkty agitacyjne, w czasach, kiedy informacja masowa jest bronią nie słabszą wcale niż karabin. W czasach, kiedy uniwersyteckie katedry zamieniły się w punkty agitacyjne, w czasach, kiedy informacja masowa jest bronią nie słabszą wcale niż karabin, w tych czasach niewiele pozostaje nam miejsc, w które moglibyśmy się schronić. Niewiele także pozostaje sposobów, którymi posłużyć możemy się opowiadając o sobie samych, tak by nie znudzić i nie zamęczyć interlokutora. Według mnie sposób taki jest tylko jeden – baśń. Baśń jak niedźwiedź w dodatku, bo tak właśnie o Polsce i polskiej historii napisał przed wielu laty poeta Tadeusz Nowak. Inny z moich ulubionych autorów włożył zaś w usta swojego bohatera znaną nam wszystkim frazę o postawie czerwonego sukna, którym była niegdyś Rzeczpospolita. Sukna już nie ma, a co to takiego postaw, niewielu pamięta. Otóż ta książka, skromna i powierzchowna jest i jednym i drugim. To baśń, baśń jak niedźwiedź i to, co pozostało po czerwonym płaszczu królewskim. Kawałki tkaniny. W niektórych tkwią złote nitki, inne są wystrzępione i trudno doprawdy zgadnąć, w jakiej części płaszcza znajdowały się dawniej, a na innych zastygła krew. Taka to właśnie jest książka. Mam jednak nadzieję, że nie rozczaruje ona czytelnika, a może stanie się źródłem inspiracji i poszukiwań. Oby tak było. Zapraszam do lektury. Podzielona w końcu XVIII wieku Rzeczpospolita ostała się i odrodziła dzięki warstwie ziemiańskiej, tej która prócz siania i zbierania, zajmowała się także wywoływaniem powstań, drukowaniem książek i gromadzeniem pamiątek. Kiedy tylko odrodzona ojczyzna okrzepła, a nawet jeszcze wcześniej, zabrała się – rękami swoich urzędników – za niszczenie i deprecjonowanie znaczenia oraz pozycji tej warstwy. Proceder ten rozkwitał w granicach niepodległej ojczyzny, która lekką ręką pozostawiła tysiące swych wiernych obywateli na pastwę bolszewików. Ci zaś nie bawili się w żadne półśrodki, w żadne szykany czy temu podobne głupstwa tylko – jak leci – osoby, o których tu mówimy wymordowali lub wywieźli za koło polarne na zatracenie. Społeczeństwo Polski niepodległej patrzyło na to niewidzącymi oczami zajęte – jak mu się wydawało – budową lepszej przyszłości. Trudno było doprawdy o precyzyjnie skonstruowaną pułapkę Złego niż ta, jaką była II Rzeczpospolita dla swych wiernych synów. Klęska i zagłada tkwiły już w samej idei tego państwa, polityczna schizofrenia ujawniła się w czasie wojny z bolszewikami i podpisywaniu pokoju w Rydze. Świadomość spraw i mechanizmów – tak przecież widocznych i jawnych – została całkowicie zablokowana, a kiedy umarł jedyny człowiek, który mógł to państwo ocalić – Józef Piłsudski - zamieniła się wręcz w pęd ku zagładzie. To, o czym wiedzieli wszyscy wokół – priorytet nad priorytetami – ocalenie fizyczne narodu, przestało obowiązywać. Tak jakby miało już nie być wojen, tak jakby sojusze były cokolwiek warte, a ten biedny Stroński nie wypisywał swoich straszliwych proroctw w gazetach codziennych. Tak jakby – nie pomni rozbiorów – politycy wierzyli, że kraj wywalczony jest dany raz na zawsze. Ludzie – żywi i wartościowi – byli najmniejszą troską ministra Becka, podobnie jak najmniejszą troską Stanisława Grabskiego dwadzieścia lat wcześniej były zaścianki nad Berezyną i majątki w Mińszczyźnie. Co innego było ważne i o co innego trzeba było walczyć – o czystość doktryny, o honor, o granice zapewniające bezpieczeństwo i takie, które zadowoliłby sąsiadów. Tak jakby przysłowie, – Z kim powinna graniczyć Rosja? – Z kim chce – A z kim chce? Z nikim – nie było jednym z najczęściej powtarzanych koszarowych kawałów. Wszystkie te sprawy są już dawno przebrzmiałe i mamy dziś, co innego na głowie. Oto darowana nam przez wielkich atrapa państwa, która nie mogła się przez 50 lat komuny zdecydować, do jakiej tradycji chce nawiązywać i czy w ogóle do jakiejś nawiązywać warto, atrapa uprawiająca mocarstwową i nacjonalistyczną propagandę, zamieszkała w większości przez awansowanych chłopów, którym kalafiorem zwisa, kto rządzi, byle robota była i renta na czas na poczcie, zamieniła się – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – w demokratyczne państwo prawa. Państwo to podobnie jak II RP po roku 1918, właściwie z miejsca zaczęło kwestionować, a czasem wręcz niszczyć pamięć o tym, co w nim było najwartościowsze i najważniejsze – pamięć o swojej własnej wielkości i chwale. Sprawy te stały się wstydliwe i zaczęto je ukrywać. Miast tego wywlekano na światło dzienne wszystkie brudy, których przecież nie brakowało, bo u nikogo ich nie brakuje i o tym każdy dobrze wie. Publiczne pranie tych brudów nazwano – rozliczeniem z przeszłością. Tak jakby nie było hekatomby II wojny światowej, tak jakby Polacy z narodu posiadaczy i ludzi obytych nie zamienili się w ciągu pięciu lat w plemię smarkających w palce ludków, co to rozglądają się ze zdziwieniem wokół, zastanawiając się, czego też będzie się od nich wymagało dzisiaj. Rozliczenie przeszłości – podobnie jak przypisywanie wszystkich win za cywilizacyjną zapaść i niedorozwój kraju ziemiaństwu – zaczęło dotyczyć wszystkich Polaków – także tych, którzy żadnych win na sumieniu nie mają, a jeszcze do tego – nadludzkim wysiłkiem woli swoich schłopiałych rodziców i swoim własnym – sięgnąć chcą ku gwiazdom, które dla dawniejszych gospodarzy folwarku Polska były wprost w zasięgu ramienia. Ten tak zwany nowoczesny naród, który jest od dwudziestu lat straszony bezrobociem, podatkiem katastralnym, który jest wyrzucany za granicę do najgorszych i najcięższych prac, ma jeszcze dźwigać brzemię win niepopełnionych i zbiorowych. Ma jeszcze przy tym zapomnieć lub wręcz wstydzić się przeszłości przetykanej złotem i purpurą tylko z tego względu, że inni takiej nie mają, że ich przeszłość to wojłokowe worki i dziwny zapach dobywający się spod obydwu pach. Miast przypominać nawołuje się do amnezji, miast mówić ludziom, kim są, a kim mogliby być, degraduje się ich do roli bydła. W cenie są te książki i ci pisarze, którzy potrafili wydrwić i wyśmiać wysiłek całych pokoleń, zdolnych do budowania państwa w okolicznościach, gdy budowla taka wznosić musiała się jedynie w sercach i myślach. Ci, którzy czynili odwrotnie skazani zostali na zapomnienie. O wielkości I Rzeczpospolitej idei Jagiellońskiej przebąkują dziś czasem Ukraińcy, Szewach Weiss wraca, co jakiś czas do Piłsudskiego i porównuje odzyskanie niepodległości przez Polskę w roku 1918 z budową państwa Izrael. Białoruś zawłaszcza sobie wybitnych Polaków, bo przecież można – nikt nie protestuje, bo i po co. Parę lat temu wybito pamiątkową monetę z wizerunkiem Napoleona Ordy – wybitnego Białorusina. Kto w Polsce pamięta, kim był Napoleon Orda? Jedynie niepodległa Litwa – wyrodne dziecko Unii Lubelskiej – konsekwentnie odcina się od tej tradycji, szukając jak wariat wokół czegoś, na czym mogłaby się oprzeć. Przed wojną były to Niemcy, teraz – wbrew deklaracjom – być może Rosja. Wszystko, bowiem jest lepsze w Wilnie niż pamięć o Polakach i pamięć o tym ogromnym, dającym nieprawdopodobne możliwości państwie. Pamięć ta w samej Polsce jest martwa. Jest bardziej wstydliwa i krępująca niż udział w wielodniowym pijaństwie zakończonym bójką na sztachety. To jest przynajmniej wydarzenie z dzisiejszego punktu widzenia, ileż można o tym opowiedzieć zabawnych historii, ileż anegdot. A z tą nieszczęsną pamięcią nic zrobić się nie da. Lepiej, więc zgodzić się na jej podział. Tak jak dokonano fizycznego rozbioru państwa, potem zaś fizycznej eksterminacji jego najlepszych obywateli, tak teraz zagrzebuje się pamięć o nim i dzieli ją pomiędzy wszystkich, którzy nie mają nic swojego, nic, czemu mogliby podporządkować zbiorową świadomość, na czym mogliby budować przyszłość. Niech mają. My zostaniemy z poczuciem winy w rękach i z najnowszym egzemplarzem tygodnika Newsweek, w którym redaktor Śmiłowicz napiszę, że ciągle nie jesteśmy dość europejscy i dość wyprani z treści, by zyskać akceptację tych czy tamtych. Ciągle coś jest z nami nie tak. Jeśli proces ten będzie postępował, ktoś nam w końcu rzuci wprost w twarz, że jesteśmy tu niepotrzebni, że zawadzamy i tylko psujemy powietrze i porządek, który bez nas mógłby być całkiem, całkiem… Być może będą to Litwini, którzy niejedno już przecież mają za sobą i wiele potrafią jeszcze zrobić by ich doceniono i lubiano. Być może oni, a być może ktoś inny. Pamięć zaś – nasza pamięć zostanie już wtedy rozmieniona na drobne i stanie się zupełnie niepotrzebna. Nawet Białorusinom. coryllus
07 października 2011 "Wszyscy po wyborach widzą się w koalicji"- gdzieś usłyszałem i - przyznam się Państwu - bardzo się ucieszyłem tak naprawdę. Marzyłbym nareszcie, żeby wszystkie te partie okrągłopstołowe znalazły się w koalicji- mało tego - żeby najlepiej znalazły się w jednej partii, zaraz po zjednoczeniowym zjeździe - Polskiej Zjednoczonej Partii Obywatelskiej, z panem premierem Donaldem Tuskiem, jako przewodniczącym, i panem Jarosławem Kaczyńskim - jako pierwszym wiceprzewodniczącym, no i dwoma innymi wiceprzewodniczącym- panem Napieralskim i panem Pawlakiem. Nareszcie byłaby jasność polityczna na polskiej scenie politycznej. No i panem Januszem Palikotem, który nie był w Magdalence - jako sekretarzem Polskiej Zjednoczonej Partii Obywatelskiej. Działacze Polskiej Partii Pracy - co prawda też nie byli w Magdalence, ale programowo – propagując komunizm - sytuowaliby się na lewym skrzydle Polskiej Zjednoczonej Partii Obywatelskiej. Wyborcy mieliby wtedy prawdziwy wybór: ONI i MY - Nowa Prawica, jako partia wolnościowa stojąca, naprzeciw, ale nie obok - partii, które wolność Polakom zabierają uchwalając nieznośne ustawy antywolnościowe przez ostatnich dwadzieścia dwa lata.. Bo wolnościowcy zawsze stoją naprzeciw tych, którzy wolność ludziom zabierają.. A nie obok nich.. Wizja obok sytuowałaby nas, że stoimy z nimi w jednym szeregu.. Stoimy naprzeciw nich! Tak jak wojska Władysława Jagiełły stały pod Grunwaldem naprzeciw Krzyżaków - a nie obok nich.. I wtedy dopiero doszło do starcia.. Co prawda siły są nierówne- ONI mają pieniądze, propagandę, zapewnioną bezkarność w artykułowaniu kłamstwa.. My mamy ideę.. Ideę wolności człowieka, którą to wolność dał człowiekowi sam Pan Bóg. Dał człowiekowi rozum i wolną wolę.. Wolną wolę człowiekowi socjaliści zabierają, a rozum mieszają propagandą, żeby człowiek stał się istotą bezrozumną.. Bo takim łatwiej rządzić.. Co to za władza, która dąży do ograbienia z pieniędzy członków narodu i zniewolenia go przepiosami? Z Nowym Rokiem - Nowym Krokiem - podatkowym.. Przy pomocy narzędzia propagandy. Podatek akcyzowy na węgiel, akcyza na paliwa, alkohol i papierosy, zwiększony podatek od nieruchomości, podatek od środków transportu, coraz głośniej po cichu mówi się o podatku katastralnym.. Jedno wielkie rabowanie w Nowym Roku Pańskim.. 2012.. Będzie jeszcze gorzej, choć niektórzy mówią, żeby gorzej nie było. I że gorzej już było... A dlaczego ma nie być gorzej, jak podatkowe piekło coraz bliżej? Nergalowskie piekło szatana coraz bliżej.. Chociaż… Nie wiem czy będąc bogiem sumeryjskim, można znaleźć się w chrześcijańskim piekle razem z Dodą - też wrogiem chrześcijaństwa. I Juliuszem Braunem, szefem państwowej telewizji z dawnej Unii Wolności, który wylansował w „publicznej” telewizji boga Nergala.. W jakimś warszawskim klubie obecnie, bóg Nergal parodiuje uzdrawianie niepełnosprawnego.. I jakoś media głównego ścieku propagandowego nie piętnują jego zachowania wobec niepełnosprawnych.. Ciekawe, dlaczego? Bo boga - szatana się nie piętnuje, bo to swój? Czy jest w tym jakiś cel - bo na pewno nie przypadek! Będąc wczoraj w jednym z radomskich sklepów spożywczych, w którym na plakatach wyborczych przyklejonych na szybach znajdowało się kilkunastu kandydatów na posłów i senatorów , przyszłych naszych oprawców podatkowych, którzy będą przepychać kolejne ustawy antywolnościowe, tak jak to robią od dwudziestu dwu lat III Rzeczpospolitej, gdy nagle do sklepu wszedł młody człowiek z kolegą , którzy spojrzawszy na plakaty wyborcze powiedział do siebie głośno zwracając się do kolegi:
” - Zobacz, na szybach wiszą ci, co w sklepie kradną i ich złapali!”(!!!). Z wielkim poczuciem humoru, z dezynwolturą, wesoło.. Jednak młodzież ma poczucie humoru i wiele racji, chociaż sobie tego nie uświadamia.. Nie wie na przykład, że złapanego złodzieja nie wolno piętnować w sklepie wywieszając jego konterfekt i informując innych konsumentów, że” tych klientów nie obsługujemy”. Już niektórzy przedsiębiorcy próbowali, ale zaraz stulili uszy po sobie.. Ale wolno natomiast- szczególnie podczas bachanalii wyborczych, pełnych kłamstwa i dezinformacji, wtedy wolno kłamać do woli, choć kłamstwo jest niemoralne, tak jak cała ta demokracja - wywieszać kandydatów na oprawców w Sejmie i Senacie, którzy jak tylko dorwą się do ustawowego koryta, natychmiast uchwalają, co im pod rękę wpadnie, a najczęściej to, co płynie z socjalistycznej Europy i wszystko, co uchwalają jest przeciwko nam. Powstaje pytanie: to, po co nam taki Sejm i Senat jak wszystko, co ustawodawcze i stamtąd płynące jest niemoralne i przeciwko nam..(????) Tak jak cała ta niemoralna demokracja. Złodziei ustawowych, pętających nas przepisami i zniewalających ustawami, okradających podatkami wolno wywieszać bezkarnie, a pospolitego złodzieja nie wolno? Ot sprawiedliwość - w tym społeczna.. Naród już ledwo cipi, a tu znowu nadzorujący nas oprawcy szykują podwyżki podatków.. Miliony Polaków toną w długach, państwo tonie w długach, przyszłe pokolenia toną w długach- a oprawcy ciągle swoje.. Jedyne, co potrafią to podnosić podatki i wymyślać nowe ograniczenia w naszym życiu.. I co - to nie jest tyrania? A co to jest? Państwo wolności człowieka? „Przyjazne państwo”? A od kiedy to socjalistyczne państwo jest przyjazne? Socjalizm jest wrogiem człowieka, jego naturalnego prawa do wolności.. Socjalistyczne państwo okrada go z własności… Socjalistyczne państwo poniewiera nim i go zniewala.. Ciekawy jestem ile będzie kosztowała benzyna i olej napędowy już w poniedziałek, po demokratycznych wyborach? Orlen i Lotos ponosząc straty blokują wzrost cen, doprowadzając małe stacje do bankructwa.. Te kupują olej i benzynę w cenie, po jakiej sprzedają ją giganty.. Odbiją sobie po wyborach, przed wyborami nie wolno drażnić demokratycznych wyborców wzrostem cen.. Bo mogliby nie wybrać - lepszej przyszłości..
Ale ceny rosną też w Izraelu. Tysiące Izraelczyków wzięło udział w marszach z wózkami dziecięcymi w proteście przeciwko rosnącym kosztom utrzymania potomstwa oraz wysokim cenom mieszkań. „Wózkowe marsze” odbyły się w Hajfie, Beer Szewie i Aszdodzie. Może prawidłowo pisze się ”Asz - Doda”. Nareszcie wiadomo skąd wziął się pseudonim Dody - Doroty Rabczewskiej. Na transparentach protestujący wypisali „Dzieci są nie tylko dla bogatych”, „Babcia nie jest bankiem”(????) Zupełnie jak u nas.. Dzieci będziemy wychowywać i przygotowywać do życia - na kredyt! W Izraelskich żłobkach płaci się 3000 szekli, czyli 2,4 tysiące miesięcznie, do tego dochodzą wysokie ceny artykułów dziecięcych.. Już w Izraelu na utrzymanie dziecka potrzebny jest kredyt.. W takim Lubartowie, przed wojną, nie trzeba było brać kredytu, żeby utrzymać dziecko.. O tym nie śpiewa w swojej piosence pan Andrzej Rosiewicz - ale piosenka jest piękna.. A szkoda! „Niech was wszyscy diabli!”- powiedział Dulski i wyszedł. WJR
List byłych szefów MSZ, czyli pożegnanie rozumem Tak kuriozalnej afery nie rozpętałby establishment III RP gdyby nie jakiś paniczny strach. Dwa zdania z książki Jarosława Kaczyńskiego stały się pretekstem by z niewinnej śnieżki ulepić potężną kulę, która ma wywołać lawinę. Właśnie, jak informuje PAP, byli ministrowie spraw zagranicznych RP wystosowali list-protest:
Oto fragment komunikatu: „Czujemy się w obowiązku wyrazić głęboki sprzeciw wobec ostatnich wypowiedzi prezesa Jarosława Kaczyńskiego o stosunkach polsko-niemieckich” – napisało we wspólnym liście pięciu byłych szefów MSZ. Podkreślili, że czują moralny obowiązek solidaryzowania się z Merkel.
A tu lista sygnatariuszy:
Władysław Bartoszewski – najhojniej sponsorowany przez niemieckie fundacje polski polityk
Andrzej Olechowski – „MUST”
Włodzimierz Cimoszewicz – „CAREX”
Dariusz Rosati – „BUYER”
Adam Daniel Rotfeld – „ROT”, „RALF”, „RAUF”, „SERB”
To zakrawa na jakąś czarną komedię I zupełne rozstanie się salonu z rozumem. W obronie niemieckiej kanclerz występują wszyscy ci, którzy siedzieli cicho lub wyrażali aplauz, kiedy gnojono w kraju i za granicą polskiego prezydenta. Solidaryzują się z głową obcego państwa wszyscy ci, którzy nigdy nie solidaryzowali się z śp. Lechem Kaczyńskim, Prezydentem Polski. A oto dwa zdania, które wywołały tę histerię. „Wybór na urząd kanclerza pani Angeli Merkel nie był wynikiem czystego zbiegu okoliczności” oraz „ważne jest, że od Polski Merkel chce przede wszystkim może miękkiego, ale jednak podporządkowania” Tak wygląda dzisiejsza Polska z jej „elitami”, które normalny zdrowy naród pogoniłby już dawno i wysłał na śmietnik historii. kokos26
Kongresmen Dennis Kucinich: kreacja pieniądza przez rząd uratuje Amerykę i świat. Zamieszczam to jako osobny artykuł, bowiem uważam, że wypowiedź Dennisa Kucinicha ma bardzo ważne znaczenie. Nie jest to ani żaden dziennikarz ani mało znaczący polityk. Kucinich jest jedną z najważniejszych postaci w amerykańskiej polityce. Odpowiednik republikanina Rona Paula wśród demokratów, nie boi się mówić prawdy w oczy mafii bankierskiej, która przejęła kontrolę nad USA i większością świata. Poniższa wypowiedź Kucinicha świadczy to tym, że to co się dzieje na Wall Street nie jest przypadkiem, że ruch jest sterowany – i to przez siły, które chcą przywrócić normalność temu światu.
Wczoraj na swoim wideoblogu, Kucinich oświadczył:
„Nowa Ameryka rodzi się na naszych ulicach. Wy, młodzi ludzie okupujący Wall Street, Main Street i inne ulice w naszych miastach, jesteście początkiem nowej Ameryki. Jesteście na ulicach, ale nie jesteście sami – macie poparcie milionów. Wiemy, że obecny system zagarnął majątek naszego narodu, przekazując go w ręce niewielkiej grupy. 14 milionów Amerykanów jest bezrobotnych, 50 milionów nie ma ubezpieczenia zdrowotnego, miliony nie są w stanie sprostać kosztom wyższego wykształcenia, miliony tracą swoje domy, zagrożone są ich pensje. Wasze marzenia zniszczone przez system, zostaną ocalone waszym wysiłkiem, waszym poświęceniem dla nowej Ameryki nasz system finansowy zabiera majątek narodu, przenosząc go na szczyt. 1% ludności kontroluje 42% majątku. Wiemy, że musimy to zmienić. Oto, w jaki sposób – czas wprowadzić National Emergency Deployment Defence Act. Jest to konkretny plan, który upoważnia Kongres USA do naprawy systemu ekonomicznego. Artykuł 1 sekcji 8 Konstytucji daje Ameryce prawo i odpowiedzialność za kreację pieniądza. Zamiast używać tego prawa, aby pomagać ludziom, w 1913 roku w tzw. Federal Reserve Act, rząd oddał go w ręce prywatne. Dzisiaj FED kreuje biliony dolarów z niczego i przekazuje je prywatnym bankom. Musimy odebrać to prawo do tworzenia pieniędzy. Zamiast pożyczać je od prywatnych banków, od Chin, Południowej Korei czy Janponii, Ameryka może zapewnić sama przepływ pieniędzy, przez co wytworzą się nowe miejsca pracy. Poprzez kreację pieniądza i wprowadzenie go bezpośrednio do ekonomii, uda się naprawić naszą infrastrukturę, da się przekształcić Amerykę w „zieloną ekonomię”. Rezolucja 2990 pozwoli Kongresowi na zapewnienie stałej podaży pieniądza, który nie będzie miał pokrycia w długu. Ten plan pozwoli rządowi USA umieszczenie bezdługowego pieniądza w ekonomię w sposób nieinflacyjny. Przyjaciele, zmienimy świat. Uda nam się zbudować świat, o jakim marzymy. Nie rezygnujcie z okupacji Wall Street, Main Street, ja będę okupował Kongres w tej walce o sprawiedliwość ekonomiczną.” Tymczasem kongresman Ron Paul, który jest w czołówce republikańskiej w kampanii prezydenckiej, w swojej wypowiedzi dla Press Club stwierdził, że „nie wie kim są ci ludzie i dlaczego demonstrują, ale rozumie frustrację spowodowaną sytuacją i zgadza się z tym, że ludzie muszą mieć prawo do wyrażania swojego niezadowolenia.” Paul dodał, że jak wynika z jego długoletnich badań, USA musi w końcu zbankrutować, że w ciągu 10 lat gdy populacja wzrosła o 10 milionów, nie przybyło nowych miejsc pracy. Tak, więc to co obserwujemy wynika z tego, że nie ma już co dzielić. Jego zdaniem skandalem jest to, że ludzie trafiają do więzień za to, że egzekwują swoje prawo do wyrażania opinii. Jednak nie poparł zdecydowanie okupacji Wall Street twierdząc, że nie wie jeszcze, kim są ci ludzie i po co to robią. Najważniejsze jest to by zmienić sytuację ekonomiczną kraju.
http://dailybail.com/home/video-ron-paul-speaks-on-the-wall-street-protests.html
monitorpolski: Pozytywne zmiany w USA spowodują stopniową poprawę także i w Europie, a więc i w Polsce. Możemy mieć więc nadzieję, że szkodnicy, którzy doprowadzili nasz kraj do ruiny zostaną odsunięci od władzy i ukarani. Trzymajmy kciuki za Stany Zjednoczone!
http://monitorpolski.wordpress.com/
Benedykt XVI błogosławi dialogowi Polski i Rosji 4 października w watykańskim Palazzo della Cancelleria z inicjatywy Ambasady RP przy Stolicy Apostolskiej odbyła się debata „Polska – Rosja próba przekraczania stereotypów”. W konferencji uczestniczyli współprzewodniczący Polsko-Rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych prof. Adam Daniel Rotfeld i Anatolij Torkunow. Dyskusję moderował Paolo Morawski, dziennikarz RAI. W trakcie debaty podkreślono niezależność Grupy ds. Trudnych od polityki, presji zewnętrznej i panującej koniunktury. – Najważniejsze, że ta grupa odpolityczniła dialog polsko-rosyjski – zaznaczył prof. Adam Daniel Rotfeld.
Przewodniczący grupy ze strony rosyjskiej akademik Anatolij Torkunow zwrócił uwagę na fakt, że celem działalności grupy jest „nowe podejście do kluczowych kwestii dzielących oba narody, a wynikających z zaszłości historycznych”.
Rozmówcy podkreślili również wagę decyzji podjętej w 2010 roku przez władze rosyjskie o rozpowszechnieniu prawdy o zbrodni katyńskiej w Rosji, przede wszystkim za sprawą projekcji filmu Andrzeja Wajdy w rosyjskiej telewizji. Współprzewodniczący Grupy odnotowali także brak porozumienia w sprawie katastrofy samolotu prezydenckiego. pod Smoleńskiem. Prof. A. D. Rotfeld wyraził ubolewanie, że rosyjski raport pomija odpowiedzialność wieży kontrolnej za naprowadzanie samolotu. – Byłoby pożądane, aby obie strony przedstawiły wspólne sugestie, które pozwolą zapobiec takim katastrofom w przyszłości – podkreślili paneliści.
Na spotkaniu poruszono również temat ekumenicznego dialogu pomiędzy kościołem katolickim i prawosławnym, który w istotny sposób wpływa na stosunki między Polską a Rosją. Współprzewodniczący zaznaczyli, że oczekują na wydanie przez polski Kościół i rosyjską Cerkiew wspólnego dokumentu, który może okazać się istotny z punktu widzenia przyszłych relacji pomiędzy krajami. W środę 5 października na prywatnej audiencji w Watykanie współprzewodniczących Polsko-Rosyjskiej Grupy do Spraw Trudnych A. D. Rotfelda i A. Torkunowa przyjął Papież Benedykt XVI. W spotkaniu uczestniczyli również ambasadorowie obu krajów przy Stolicy Apostolskiej Hanna Suchocka i Nikołaj Sadczikow. Papież Benedykt XVI udzielił błogosławieństwa dla dialogu i dzieła porozumienia Polski i Rosji. Wyraził również wolę zbliżenia Kościoła rzymskokatolickiego i rosyjskiej Cerkwi prawosławnej.
Za: msz.gov.pl
http://mercurius.myslpolska.pl
Gajowy z zadowoleniem konstatuje, iż sprawy trudnego dialogu polsko-rosyjskiego oraz zbliżenia Cerkwi do Kościoła Katolickiego, znajdują się w wypróbowanych, żydowskich rękach. Przynajmniej ze strony polskiej.
Złoty interes Rotschilda Kilka dni temu Brookings, amerykański ośrodek zajmujący się badaniami opinii publicznej, opublikował wyniki badań dotyczących tego jak obywatele USA postrzegają ostatnie 10 lat. Wyniki te pokazują, że dla tamtejszego społeczeństwa tak zwana “wojna z terrorem” okazała się porażką. Ponad połowa respondentów stwierdziła, że Stany Zjednoczone powinny wycofać swoich żołnierzy z Iraku, zaś aż sześciu na dziesięciu Amerykanów uważa, że w wyniku “wojny z terroryzmem” USA osłabiło swoją gospodarkę, wydając zdecydowanie za dużo pieniędzy, w tym przede wszystkim na operacje prowadzone w Afganistanie i w Iraku. Obywatele USA odczuwają, że ich sytuacja gospodarcza pogorszyła się właśnie w wyniku operacji na Bliskim Wschodzie. Czy jest ktoś, kto mógł zyskać? Niejednokrotnie wskazywano, że atak na Irak nie miał nic wspólnego ze wspieraniem terroryzmu, a głównym celem było przejęcie kontroli nad tamtejszymi złożami ropy naftowej. Jednakże czy oznaczać by to miało obniżenie ceny ropy? W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie, od czasu ataków na WTC i na Pentagon ceny ropy poszybowały do góry.
źródło: www.mongabay.com
Na drogiej ropie tracą obywatele, ale zyskują ci, którzy sprawują kontrolę nad jej złożami. Okazuje się, że iracka ropa naftowa, której największe zasoby znajdowały się w Kurdystanie na północy kraju od niedawna znalazła nowego właściciela. Otóż jak podają media, niecały miesiąc temu jedyny syn Jacoba Rotschilda i najbogatszy obecnie członek słynnej rodziny finansistów, Nathaniel (Nat) założył spółkę Vallares PLC, która w połączeniu z turecką Genel Energy International LTd., stworzy potężną firmę wartą 4 miliardy dolarów. Tureckie udziały należą zaś do najbogatszego człowieka w tym kraju Mehmeta Emina Karamehmeta, który cieszy się rozległymi kontaktami na północy Iraku. Dzięki nim od czasów upadku Saddama Husajna stał się on właścicielem udziałów w tamtejszej rafinerii, a także siedmiu pól naftowych, stało się to pomimo przejęcia kontroli nad całymi złożami ropy przez rząd w Bagdadzie. Co więcej, zarządzaniem nowo powstałą spółką zajął się Tony Hayward, były dyrektor zarządzający koncernu BP, który musiał zrezygnować z ze stanowiska po tym, gdy doszło do słynnego wycieku ropy naftowej w Zatoce Meksykańskiej? Dziś Hayward jest prezesem wielkiej spółki, która zasilona została przez pieniądze człowieka, cieszącego się posłuchem u starszych od siebie szefów potężnych koncernów, który bez problemu kontaktuje się zarówno z angielskimi arystokratami jak i rosyjskimi oligarchami. Co więcej jest on dziedzicem wielopokoleniowej fortuny słynnej dynastii bankierów, która dziwnym trafem robi świetny interes zawsze tam gdzie inni toczą wojny. Orwellsky
Ostatnia przeszkoda Czy przeszkoda w osiągnięciu „pełnej jedności”, implikująca konieczność wyjaśnienia zagadnień doktrynalnych, nie została przypadkiem stworzona ad hoc dla Bractwa i tylko dla niego? Wkrótce po ogłoszeniu w 1970 r. nowego mszału urzędnicy kurialni pracujący pod kierownictwem prałata (później arcybiskupa tytularnego) Hannibala Bugniniego, głównego architekta katastrofalnej „reformy liturgicznej”, zaczęli z premedytacją rozpowszechniać kłamstwo, wedle, którego tradycyjna liturgia Mszy została zakazana: zniesiona, anulowana, unieważniona, zlikwidowana, potępiona etc. W reakcji na niedorzeczne twierdzenie, że dawno zatwierdzony i powszechnie stosowany ryt rzymski jest obecnie nielegalny, wielu katolików zaczęło uczęszczać do kaplic niezależnych [1] lub obsługiwanych przez Bractwo Św. Piusa X, oczekując dnia, w którym na Watykanie znów zacznie panować zdrowy rozsądek. Zabrało to niemal 40 lat. Ostatecznie 7 lipca 2007 r. Benedykt XVI oświadczył otwarcie wobec całego Kościoła powszechnego – po raz pierwszy od momentu rozpoczęcia nieszczęsnej reformy liturgicznej – to, co my tradycjonaliści zawsze uważaliśmy odnośnie do używanego przez nas mszału: „Mszał ten nigdy nie został prawnie zniesiony, a więc konsekwentnie był on zasadniczo zawsze dozwolony”. Znacznie mniej czasu zabrało papieżowi zweryfikowanie osądu osoby oraz „dzieła” abp. Hannibala Bugniniego, mimo że katastrofalne skutki jego pracy miały pozostać nienaruszone. W 1975 r., kilka dni po tym, jak na jego biurko trafiło dossier abp. Bugniniego, Paweł VI zwolnił „władcę [liturgicznej] katastrofy”, rozwiązując jego kongregację, a samego Bugniniego wysyłając do Iranu w charakterze nuncjusza apostolskiego. Jak przyznaje abp Bugnini, piszący swe wspomnienia w trzeciej osobie, dossier „dowodziło rzekomo, że abp Bugnini był masonem” (H. Bugnini, The Reform of the Liturgy, s. 91). Czegokolwiek dowodziło dossier, sam abp Bugnini zauważył związek przyczynowo-skutkowy między kolejnymi faktami: oto papież czyta dossier Bugniniego, a następnie Bugnini zostaje zwolniony. Jak przyznaje dalej autor reformy liturgicznej, nagłe zakończenie jego kariery „wielkiego reformatora” nie mogło przybrać „formy zwykłej decyzji administracyjnej. Musiało to być coś bardziej spektakularnego”. Dekada po dekadzie rzecznicy posoborowej poprawności zapewniali nas z pobożnymi minami, że „posłuszeństwo papieżowi” wymaga, abyśmy wierzyli i postępowali tak, jak gdyby papież zakazał tradycyjnej Mszy św. Obecnie sam papież oświadczył, że to nonsens. Wciąż jednak popularny pozostaje inny posoborowy absurd: twierdzenie, że Bractwo Św. Piusa X nie pozostaje w „pełnej jedności” z Kościołem – i to, mimo że jego biskupi nie są już ekskomunikowani. Uczciwość nakazuje dodać w tym miejscu, że sam Benedykt XVI stwierdził (aczkolwiek niejako mimochodem), że intencją, jaka przyświecała mu przy znoszeniu ekskomuniki wobec czterech biskupów Bractwa, było „usunięcie przeszkody, która mogła utrudniać otwarcie drzwi do dialogu, a więc zaproszenie czterech biskupów i Bractwa Św. Piusa X do odkrycia na nowo drogi do pełnej jedności z Kościołem”. Tak, więc sam papież posłużył się tym sformułowaniem. Co ono jednak oznacza? Zastanówmy się nad językiem dekretu o wycofaniu ekskomuniki [2], ogłoszonego przez kard. Re z Kongregacji ds. Biskupów na polecenie Benedykta XVI 21 stycznia 2009 r.:
Działając w oparciu o władzę udzieloną mi wyraźnie przez Ojca Świętego Benedykta XVI, na mocy tego dekretu zwalniam biskupów Bernarda Fellaya, Bernarda Tissiera de Mallerais’go, Richarda Williamsona i Alfonsa de Galarretę z cenzury ekskomuniki latæ sententiæ ogłoszonej przez niniejszą Kongregację 1 lipca 1988 r. oraz stwierdzam, że wydany wówczas dekret jest od dziś pozbawiony skutków prawnych. Pozbawiony skutków prawnych! A jakie są skutki prawne ekskomuniki, które obecnie uznane są za niebyłe? Kanon 1331, § 1. Ekskomunikowanemu zabrania się:
1) jakiegokolwiek udziału posługiwania w sprawowaniu Ofiary Eucharystycznej lub w jakichkolwiek innych obrzędach kultu;
2) sprawować sakramenty i sakramentalia oraz przyjmować sakramenty;
3) sprawować kościelne urzędy lub posługi albo jakiekolwiek inne zadania, bądź wykonywać akty rządzenia.
Tak, więc skutki ekskomuniki są zasadniczo trzy:
1° zakaz udzielania sakramentów,
2° zakaz przyjmowania sakramentów,
3° zakaz sprawowania w Kościele jakichkolwiek urzędów czy posług. Wynika z tego, że zniesienie ekskomuniki wobec czterech biskupów Bractwa powinno oznaczać, – jeśli słowa mają jakiekolwiek znaczenie, – że tym czterem biskupom wolno jest obecnie udzielać i przyjmować sakramenty oraz sprawować urzędy oraz posługi, podobnie zresztą jak kapłanom Bractwa, którzy nigdy nie byli ekskomunikowani.
Na czym więc polega problem? Musimy wczytać się bardzo uważnie w kluczowy ustęp listu Benedykta XVI do biskupów, w którym papież wyjaśnia powody wycofania ekskomunik:
Fakt, że Bractwo Św. Piusa X nie posiada statusu kanonicznego w Kościele, nie wynika z powodów dyscyplinarnych, ale doktrynalnych. Tak długo, jak nie posiada ono w Kościele statusu kanonicznego, jego członkowie nie sprawują swej posługi w Kościele w sposób legalny. Należy tu, więc poczynić rozróżnienie pomiędzy poziomem dyscyplinarnym, dotyczącym osób, jako takich, a poziomem doktrynalnym, dotyczącym ich posługi oraz całej instytucji. Powtórzę to raz jeszcze: do czasu wyjaśnienia kwestii doktrynalnych Bractwo nie posiada w Kościele statusu kanonicznego, a jego członkowie, – chociaż zostali uwolnieni od kary kościelnej – nie sprawują w Kościele w sposób legalny żadnej posługi.
Co dość zaskakujące, papież pisze, że jedyna przeszkoda dla uregulowania statusu kanonicznego Bractwa ma naturę doktrynalną. Postulowana tu przeszkoda doktrynalna nie oznacza jednak herezji ani sprzeciwu [Bractwa] wobec nauczania na niższym poziomie kwalifikacji teologicznej, tworzą ją natomiast kwestie, które muszą zostać wyjaśnione. Benedykt XVI wyjaśnia również bardzo pompatycznie, że jako indywidualne osoby kapłani i biskupi Bractwa nie są już obłożeni żadnymi karami kanonicznymi, które uniemożliwiałyby wykonywanie przez nich posług kapłańskich i biskupich. Jedyną przeszkodą jest niezbyt jasna konieczność doprecyzowania bliżej nieokreślonych kwestii doktrynalnych.
Muszę wyznać, że czytając ten dokument, nie jestem w stanie zrozumieć, co dokładnie Bractwo Św. Piusa X musi uczynić, aby osiągnąć „pełną jedność”, a więc uregulować „status kanoniczny” i uzyskać zdolność do „wykonywania jakiejkolwiek posługi w Kościele”. Jeśli jako konkretne osoby duchowni Bractwa nie znajdują się obecnie pod żadną cenzurą kanoniczną, to, na jakiej podstawie wymaga się od nich, jako od zbiorowości wyjaśniania jakichś bliżej nieokreślonych kwestii doktrynalnych? Nic nie przychodzi mi do głowy. To fakt powszechnie znany, że obecnie w Kościele wielu jest duchownych i świeckich, którzy powinni wyjaśnić swe stanowisko w kluczowych kwestiach dogmatycznych i moralnych, takich jak np. antykoncepcja. Nie spotkałem się jednak z żadnymi deklaracjami ze strony Stolicy Apostolskiej, że ludzie ci nie mogą udzielać ani przyjmować sakramentów, wykonywać posług czy nawet posiadać misji kanonicznej w Kościele, zanim ich stanowisko nie zostanie wyjaśnione. Słusznie, więc można zadać pytanie: czy owa przeszkoda w osiągnięciu „pełnej jedności”, implikująca konieczność wyjaśnienia zagadnień doktrynalnych – może tu oczywiście chodzić jedynie o kwestie dotyczące Vaticanum II – nie została przypadkiem stworzona ad hoc dla Bractwa i tylko dla niego? Czy sama deklaracja o potrzebie wyjaśnienia nie potrzebuje klaryfikacji? Jakież to nauki Bractwo będzie musiało potwierdzić, aby pokonać tę efemeryczną przeszkodę, oddzielającą je od „pełnej jedności”? Czy przeszkodą tą nie jest po prostu nauka II Soboru Watykańskiego? I czy ma to w ogóle jakieś realne znaczenie? Niedawno otrzymaliśmy wskazówkę, że odpowiedź na to pytanie jest negatywna. Portal Rorate Cæli doniósł, że 28 maja 2011 roku ks. Daniel Couture, przełożony azjatyckiego dystryktu Bractwa Św. Piusa X, (któremu miałem zaszczyt towarzyszyć podczas pielgrzymki do Japonii) został oddelegowany przez bp. Bernarda Fellaya do przyjęcia ślubów od matki Marii Michaeli, która przeszła ze zgromadzenia nowozelandzkich dominikanek do dominikanek z Wanganui, instytutu założonego przez bp. Fellaya. Zgodnie z doniesieniami Rorate Cæli matka Maria „posiada specjalne zezwolenie Kongregacji ds. Instytutów Życia Konsekrowanego i Stowarzyszeń Życia Apostolskiego”. Pośrednio uznano, więc prawo bp. Fellaya do ustanowienia instytutu sióstr dominikanek w Wanganui, prawo ks. Couture’a do przyjęcia ślubów od zakonnicy oraz misję kanoniczną Bractwa w ogóle, zezwalając, by jeden z jego biskupów delegował należącego do Bractwa księdza w celu przyjęcia siostry zakonnej do związanego z FSSPX zgromadzenia, którego przełożonym jest bp Fellay. Dyskusje teologiczne między Bractwem a Stolicą Apostolską w sprawie klaryfikacji kwestii doktrynalnych związanych z Vaticanum II dobiegły już końca i w rocznicę ogłoszenia motu proprio Summorum Pontificum, – czyli 14 września – bp Fellay wraz z dwoma asystentami udaje do Rzymu. Oficjalnym celem wizyty jest przedstawienie ostatecznych konkluzji Bractwa. Czy przeszkoda, jaką stanowi aż dotąd wymaganie uznania nauk Vaticanum II, zostanie usunięta? Czy zostanie wyrzucona na śmietnik soborowej mitologii wraz z mitem o rzekomym zakazie odprawiania tradycyjnej Mszy? Czy Stolica Apostolska przyzna ostatecznie, że sobór niczego nie zmienił i nie zobowiązał katolików pragnących pozostawać w „pełnej jedności” z Kościołem do wierzenia czy praktykowania czegoś nowego? Biorąc pod uwagę sprawę sióstr z Wanganui mogło by się wydawać, że na te pytania otrzymaliśmy już odpowiedź twierdzącą. Oczywiście prędzej czy później odpowie się na nie twierdząco, podobnie jak zawsze wiedzieliśmy, że jest tylko kwestią czasu, zanim sam papież przyzna, że tradycyjna Msza nigdy nie została zniesiona i jej odprawianie zawsze było dozwolone. Obecny pontyfikat przyczynił się do obalenia monumentalnego kłamstwa, a rzucane przez neokatolików [3] pod adresem tradycyjnych katolików oskarżenia o „schizmę” utraciły wszelką wiarygodność. Skoro status kanoniczny Bractwo zostanie ostatecznie uregulowany de iure – co de facto już nastąpiło – co pozostanie z tych wszystkich argumentów? Nic. Wówczas, gdy już nic nie pozostanie z neokatolicyzmu, a jego przekonanie o własnej wyższości moralnej i doktrynalnej zostanie ostatecznie skompromitowane, będzie się mogła rozpocząć powszechna odbudowa Kościoła. (…) Ω Krzysztof A. Ferrara
Tekst za „The Remnant” z 31 sierpnia 2011 r. Przełożył z języka angielskiego Tomasz Maszczyk.
Przypisy:
1. Chodzi o kaplice – spotykane zwłaszcza w USA, – w których Msze św. sprawują kapłani „niezależni” (ang. independent), tj. niepodlegający biskupom diecezjalnym ani żadnym instytutom kapłańskim. Większość z nich to sedewakantyści (wszystkie przypisy pochodzą od redakcji Zawsze wierni).
2. Dekret Stolicy Apostolskiej nie używa sformułowania „wycofanie”, lecz pisze o zwolnieniu z kary, posługując się terminologią kanoniczną zgodnie z KPK 1983, kan. 1354nn.
3. Neokatolik – termin stosowany przez autora wobec osób przesiąkniętych posoborową ideologią, zwalczających katolicką Tradycję.
Rosyjskie wojny gwiezdne Swoją kadencję prezydent Dmitrij Miedwiediew zakończy finalizacją wielkiej reformy strukturalnej w wojsku. Oficerowie rosyjscy już teraz z niepokojem rozglądają się za nowymi przydziałami, wielu będzie musiało pożegnać się z armią. Zamiar rozformowania lotnictwa wojskowego w obecnej formie najwyższy głównodowodzący sił zbrojnych, jakim jest prezydent Federacji Rosyjskiej, ogłosił ponad rok temu, jako polecenie dla rządu, – czyli dla premiera Władimira Putina, swojego poprzednika i, jak już wiadomo, także następcy na stanowisku najwyższego dowódcy jednej z największych armii świata. Wkrótce w wyposażeniu połączonych sił znajdą się rakiety S-500, zdolne do niszczenia celów „w bliskiej przestrzeni kosmicznej”. Obecnie rosyjska armia dzieli się na wojska lądowe, siły powietrzne i flotę wojenną. Oprócz tego funkcjonują, jako „samodzielne rodzaje” wojska kosmiczne, strategiczne wojska rakietowe (zaopatrzone w broń jądrową dalekiego zasięgu) oraz wojska powietrzno-desantowe. Okazuje się, że niezbyt liczna, ale wyspecjalizowana formacja sił kosmicznych ma wchłonąć prawdziwego giganta, jakim są siły powietrzne, obejmujące prawie całe rosyjskie lotnictwo. W skład dotychczasowych wojsk kosmicznych wchodzą zespoły rosyjskich kosmodromów, ośrodków przygotowania i kierowania lotami kosmicznymi, rosyjskimi sztucznymi satelitami, a także obroną Moskwy przed atakiem rakietowym. Oczywiście spora część zadań sił kosmicznych wiąże się z cywilnymi, w tym naukowymi programami Rosji. Z drugiej strony w lotnictwie wojskowym i obronie powietrznej można wyróżnić przynajmniej siedem składowych, z których każda to dziesiątki baz, tysiące żołnierzy i ogromna ilość sprzętu latającego, naziemnego i uzbrojenia. Mamy tu lotnictwo dalekiego zasięgu, lotnictwo uderzeniowe, lotnictwo wsparcia dla wojsk lądowych (głównie śmigłowce), wreszcie lotnictwo transportowe i specjalne. Do tego dochodzą naziemne siły obrony przeciwlotniczej oraz wojska radiotechniczne. Wszystkie jednostki wchodzące w skład szeroko rozumianych sił powietrznych mają zostać połączone. Ale zamiar czynników decyzyjnych jest jasny. To kosmonauci mają odegrać pierwszoplanową rolę i zdominować pilotów tradycyjnych wysokości. Eksperci dopatrują się wielu przyczyn takiego obrotu spraw, przede wszystkim na gruncie zmiany układu sił w sztabie generalnym i ministerstwie obrony. Nie można jednak pominąć intencji ogólnomodernizacyjnej Miedwiediewa. Dobrze zorganizowane, wyszkolone i zdyscyplinowane kadry sił kosmicznych być może zadziałają ozdrowieńczo na podupadające lotnictwo. W jakim jest stanie – polskiemu czytelnikowi nie trzeba tłumaczyć. Przypomnijmy tylko oficerów pełniących służbę 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku. [Niech redakcja NDz zajmie się raczej stanem polskiego lotnictwa, a właściwie całego wojska, czy też resztówki jaka zeń pozostała po "reformach" psychiatrycznego Klicha - a nie przyp***dala się do lotniska w Smoleńsku, które jest formalnie ZAMKNIĘTE i którego używanie odradzały zarówno władze rosyjskie, jak i polska ambasada w Moskwie - admin] Podczas spotkania z zagranicznymi attaché wojskowymi przewodniczący komisji obrony Rady Federacji, czyli wyższej izby parlamentu, Wiktor Ozierow wskazał na związek reformy w wojsku z europejskimi projektami wojskowymi, w których Rosja chce uczestniczyć. Stwierdził, że podczas szczytu Rady Rosja – NATO w Lizbonie w listopadzie ubiegłego roku „została podjęta decyzja o przeprowadzeniu integracji w systemie europejskiej obrony przeciwrakietowej”. Mowa jest oczywiście o realizowanym już planie budowy tarczy antyrakietowej dla europejskich krajów NATO, w którym Rosja chce uczestniczyć. – Ten proces idzie trudno, ale oczekiwanie Rosji, żeby była taka obrona, jest – dodał Ozierow. O możliwym odejściu generała Aleksandra Zielina, dowódcy sił powietrznych, mówi się od ponad kilku lat. Popadał on już kilka razy w rozmaite konflikty na poziomie Sztabu Generalnego, ministerstwa, a nawet wyżej. Nie jest tajemnicą, że źródłem napięć były właśnie spory kompetencyjne z „kosmonautami”. Generałowi zarzucono nieudolność i doprowadzenie do kryzysu podległych mu wojsk. Wciąż jednak pozostawał na stanowisku. Teraz jest już pewne, że 1 grudnia odejdzie do rezerwy, a połączoną strukturą – Obroną Powietrzno-Kosmiczną – pokieruje prawdopodobnie dotychczasowy dowódca wojsk kosmicznych generał Oleg Ostapienko. Całe siły powietrzne będą tylko jednym z zarządów w sztabie nowej formacji, który przy okazji ma być znacznie odchudzony. Nie wiadomo nawet, czy naczelne dowództwo pozostanie w Moskwie. Mówi się o jego przeniesieniu do jednego z ośrodków kosmicznych z dala od stolicy, na przykład na kosmodromie w Plesiecku (obwód archangielski). Wojska odpowiadające za obronę Rosji przed atakiem z kosmosu, z powietrza, a także siły mające odeprzeć napaść i zorganizować kontruderzenie, mają podlegać wspólnemu dowództwu. Proces organizowania całego systemu jest złożony i wieloetapowy. Tworzenie zintegrowanego systemu dowodzenia ma potrwać do 2016 roku. Piotr Falkowski
http://www.naszdziennik.pl
Nie wiemy jeszcze, dlaczego (poinformuje nas o tym na pewno w swoim czasie Nasz Dziennik), ale informacja ta dowodzi, iż w Rosji dochodzą do głosu siły stalinowsko-bolszewickie oraz oczywiście antypolskie. Kto to słyszał, żeby chcieć coś ulepszyć we własnych siłach zbrojnych? Normalny, demokratyczny kraj, rozbraja się, a wojsko desygnuje do czynności reprezentacyjnych (parady, defilady, kondukty itd). Tylko dyktatury pragną mieć silną armię. – admin
W oczekiwaniu na Siewiernyj 2013 Polscy dziennikarze, którzy po przygodach okęckich szczęśliwie dolecieli do Smoleńska, nie mieli, jak wiemy, ani czasu, ani może ochoty, ani aparatów pod ręką, by zrobić po wylądowaniu parę zdjęć. Tak im się spieszyło, że po prostu chwila i okazja im umknęła, choć przecież obserwowali aż dwa zabójcze podejścia do lądowania iła-76, któremu aż się prosiłoby natrzaskać zdjęć. No, ale zapewne winna wszystkiemu była smoleńska mgła, które, choćby wedle paru dziennikarskich relacji, uniemożliwiała dostrzeżenie czegokolwiek. Na szczęście ił-76 był na tyle duży, że dał się dostrzec, ale to drobiazg. Znalazłem oryginalnego bloga http://massmediumblog.com/
oryginalnego nie tylko z nazwy, bo włosko-ruskiego, a zarazem wychodzącego pod szyldem Sankt-Petersburg („San Pietroburgo”), co może tylko jak najlepiej wróżyć, wszak to genius loci cara Putina, no i tenże blog, jak się możemy domyśleć, poświęcił też kiedyś (przed rokiem, w maju) swoją uwagę Zdarzeniu smoleńskiemu, aczkolwiek głównie po to, by dać odpór „rusofobom”, co twierdzili, iż „KGB” dokonało zamachu na polską delegację: „Questi russofobi dicono che la verità ufficiale dei fatti sia un falso e che il Presidente polacco Lech Kaczynski, sua moglie Maria e tutti coloro che facevano parte della delegazione che si dirigeva a Katyn siano stati assassinati!” (i wersja bardziej swojska, choć lakoniczna: „Эти русофобы на польском и английском языках пытаются убедить доверчивых пользователей в том, что польскую делегацию .. убили! Причем не кто-нибудь, а КГБ.”) http://massmediumblog.com/2010/05/04/chi-e-colpevole-della-morte-del-presidente-lech-kaczynski/?lang=ru
Widać, że co język, to inna wersja, ale sowieciarze tak już mają. Odsyłam zainteresowanych do dalszej lektury (nawet jest tam filmik Koli z polskimi napisami oraz zapomniana już historia Andrieja Miendierieja), ale szczególnie zachęcam do przejrzenia zdjęć zamieszczonych na tymże portalu. Okazuje się bowiem, jak można przynajmniej sądzić z opisów fotografii, że ktoś życzliwy, spacerując akurat wczesną porą w okolicy Siewiernego, zrobił polskim dziennikarzom zdjęcie, jak sobie wysiedli z jaka-40. Zdjęcie jest z dość daleka i widać tylko sylwetki, niestety, a nierozpogodzone twarze (no chyba, że to nie dziennikarze, ale któżby inny, wokół jaka się kręcił? Jakaś inna delegacja?) – niemniej ta odległość pozwala też ocenić warunki meteorologiczne, jakie panowały wtedy na Siewiernym. Można oczywiście zmrużyć oczy, ale jakby mgły nie widać, chyba, że coś źle patrzę. Pytanie oczywiście, kto takie zdjęcia zrobił? Odpowiedź nie jest prosta. Nie wygląda na to, by fotografem był autor w/w bloga (kimkolwiek jest, a zwie się swojsko, jak na mieszkańca dawnego Leningradu przystało, Guido Eugenio), który nie darzy sympatią prezydenta Gruzji, jak widać na załączonym obrazku, bo musiałby się specjalnie z Sankt-Petersburga fatygować. Może raczej ktoś miejscowy? Może zdjęcia zrobił Andriej Maksimov, skoro udało mu się 10-go złapać, jaka na Siewiernym od drugiej strony, a więc pewnie się krzątał w bliskiej okolicy i miał więcej szczęścia niż inni ruscy żurnaliści? A propos Siewiernego na koniec – same dobre wieści. W sierpniu br. odwiedził nie tylko lotnisko, ale i „bohaterskie miasto” Smoleńsk, car Putin; choć nie ma jego pamiątkowych zdjęć przy słynnym głazie, to są ciekawe zdjęcia u wracza i w lekarskim kitlu. Łza się w oku kręci – także z tego powodu, że, jak donosi smoleński portal, Siewiernyj ma być w 2013 roku międzynarodowym portem lotniczym, zdolnym przyjmować airbusy. No kto by pomyślał, prawda? Jeszcze chwila, a spełni się przepowiednia Starego Wiarusa, który przed rokiem prorokował, że Ruscy jeszcze postawią przy Siewiernym centrum handlowe i wielopoziomowy parking – dla turystów zagranicznych, szczególnie z Polszy.
http://massmediumblog.com/2010/05/04/chi-e-colpevole-della-morte-del-presidente-lech-kaczynski/?lang=ru
http://massmediumblog.com/author/guido/?lang=ru
http://lh5.ggpht.com/-VxGN8a1fqZA/TKgx7JyIsAI/AAAAAAAAOko/1tuTKNxIGdU/IMG_0369_1.jpg Siewiernyj
http://grekuchkin.livejournal.com/70008.html
http://www.kp.ru/radio/guest/45/ czy to ten Andriej Maksimov?
http://russianplanes.net/CITY/Smolensk_-_North
http://russianplanes.net/reginfo/11830 An-12 z Siewiernego; niby już wyeksploatowany, a wciąż miejsca zmienia
http://www.smolnews.ru/news/97599 Siewiernyj 2011
http://www.ctv.by/news/video/~videofile__m19=10303 materiał wideo ruskiej tv (niestety nie ma w nim tych zdjęć, które są tu http://www.ctv.by/news/~news=37375), ale za to materiał wideo z Witebska
FYM
Witebsk, Smoleńsk Podczas sierpniowego (2011) spotkania z dziennikarzami, białoruski szef MCzS Władimir Waszczenko ogłosił w obecności (znanego nam z 10-go Kwietnia aż za dobrze) S. Szojgu, że w 2012 roku odbędą się wspólne rusko-białoruskie przeciwpożarowe ćwiczenia w obwodzie witebskim i przypomniał, że „w zeszłym roku wspólne ćwiczenia odbyły się w smoleńskim obwodzie” http://naviny.by/rubrics/society/2011/08/23/ic_news_116_374858/) (http://rescue01.by/
Taka kooperacja między obwodami przygranicznymi (witebskim i smoleńskim) w ramach ZBiR-a jest więc czymś rutynowym i obejmuje nie tylko działania przeciwpożarowe
http://news.open.by/country/60058
http://mymozyr.info/1152267691-belorusskie-i-rossijjskie-spasateli.html
Zaznaczam, że nie chodzi mi o białorusko-ruską współpracę stricte militarną, bo ona jest czymś dość powszechnie znanym
http://www.vesti.ru/theme.html?tid=73314
Zaintrygowany jednak tą informacją podaną przez Waszczenkę, że w 2010 r. były jakieś białorusko-ruskie ćwiczenia MCzS w obwodzie smoleńskim, zacząłem szukać ich śladów. Najpierw znalazłem informacje dot. wrześniowych manewrów w Smoleńsku związanych z ochroną tamtejszej elektrowni atomowej
http://socialday.ru/news/30919
http://www.67.mchs.gov.ru/news/detail.php?news=3861
grzebiąc jednak dalej natrafiłem w końcu na stronę publikującą dane dot. manewrów... antyterrorystycznych w tamtejszym obwodzie na przestrzeni ostatnich paru lat
http://admin-smolensk.ru/~antiterror/anti-terrorism_exercises/
no i o ile rok 2010 przedstawia się dość blado (jak widać na drugim ze screenów; trzeba sobie powiększyć stronę, by rzucić okiem) to już rok 2009, a zwłaszcza lato tamtego roku, jak najbardziej ciekawie z punktu widzenia paranoików smoleńskich. Człowiek, bowiem zaczyna research od strażaków, a dochodzi do specnazu. Okazuje się wszak, że nie gdzie indziej, a na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku odbyły się w maju 2009 ćwiczenia AT bardzo intrygująco wyglądające, co widać na załączonych obrazkach. Dosłownie opis tych manewrów brzmi tak: „26.05.2009 на аэродроме «Смоленск - Северный» проведено тактико-специальное учение по теме «Проведение контртеррористической операции по пресечению террористического акта на объекте воздушного транспорта».” Ruski sołdat, zatem nadal walczy z kontrrewolucją i to w postaci terroryzmu, co rzecz jasna, nie powinno nas wcale dziwić, ale że terrorystyczna kontrrewolucja może przybyć na pokładzie jakiegoś samolotu, to mogliśmy nie wiedzieć, historia, bowiem uczy, że to bolszewicką agenturę dość namiętnie samolotami wożono po całym świecie, rozsiewając terrorystyczną rewolucję. Ale, było minęło, są inne czasy. To już nie ZSSR, a neo-ZSSR, tedy i specnaz nie ten co dawniej, aczkolwiek, jakby ktoś szukał zdjęć smoleńskiego specnazu, to może znaleźć je tu
http://smol.kp.ru/photo/gallery/18383
a szersza historia smoleńskiego „Merkurego” z uwzględnieniem jego zaprawy w walce z Czeczenami, tu http://www.snariad.ru/2010/12/30/%D0%BB%D0%B5%D0%B3%D0%B5%D0%BD%D0%B4%D0%B0%D1%80%D0%BD%D1%8B%D0%B9-25-%D0%BE%D1%82%D1%80%D1%8F%D0%B4-%D1%81%D0%BF%D0%B5%D1%86%D0%B8%D0%B0%D0%BB%D1%8C%D0%BD%D0%BE%D0%B3%D0%BE-%D0%BD%D0%B0%D0%B7%D0%BD/
http://www.smolensk2.ru/story.php?id=8495
Wprawdzie malkontenci zawsze mogą powiedzieć, że antyterrorystyczny atak na iła-76 to nie to samo, co takiż atak na tu-154m
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/czy-tak-to-wygladao-10-kwietnia.html
no, ale chyba nie sądziliśmy do tej pory, że takie zabawy z bronią urządzają sobie ruskie sołdaty także na doskonale nam znanym smoleńskim lotnisku północnym, prawda? Na pewno S. Antufiew ani jego załgany rzecznik nic na ten temat nie opowiadali do tej pory w wystąpieniach dla mediów, tymczasem ten wątek jest interesujący. A czy ten zielony furgon ze zdjęć nie wygląda znajomo? Ja go sobie przypomniałem z migawki z polskimi żurnalistami przy szlabanie wjazdowym na lotnisko. Jaki ten świat mały. Mała też jest, patrząc z lotu ptaka i z perspektywy kooperacji rusko-białoruskiej, odległość między Smoleńskiem i Witebskiem, (która na poziomie działań współczesnego specnazu białoruskiego i ruskiego datuje się już od 2005 r.
http://bratishka.ru/archiv/2005/10/2005_10_1.php
zapewne są to kontynuacje jeszcze sowieckich tradycji). A Witebsk już od dłuższego czasu jakoś nie daje mi spokoju, zważywszy na fakt, że tamtejsze lotnisko wschodnie nadawało się znakomicie na „przeczekanie smoleńskiej mgły” 10-go Kwietnia. Jak dotąd jednak nie znalazłem żadnej informacji o jakichś szerszych działaniach MCzS w obwodzie witebskim (poza marcowo-kwietniowymi (2010) przygotowaniami przeciwpowodziowymi), tudzież na witebskich lotniskach. Zdjęcia tychże lotnisk (w tym opuszczonego lotniska Witebsk-Siewiernyj) zamieszczę może w osobnej notce, ale jak ktoś chce, to może je obejrzeć pod następującymi adresami:
http://aerovitebsk.ucoz.ru/photo-kit/photo-kit.htm
http://zalaza.net/viewtopic.php?f=11&t=550
http://evillab.org/military/aerodrom-vitebsk-severnyi
Nawiasem mówiąc pierwsze wojskowe lotnisko w Witebsku nazywało się ponoć Witebsk-Jużnyj http://aerovitebsk.ucoz.ru/history/foundation/foundation.htm
Ale może nie powinniśmy się zrażać tymczasowym brakiem wieści z Białoruskiej SSR, bowiem i tam w ubiegłym, 2010 r., były antyterrorystyczne ćwiczenia (czerwiec 2010). Znowu jakby znajomy, jak z Sankt-Petersburga http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/czy-tak-to-wygladao-10-kwietnia.html
klimat. Znowu szturm na tupolewa, a następnie na autobus. Tłumaczenie zawartości strony wprawdzie mechaniczne przez google, ale to dlatego, że mi się wyświetlała strona strasznie pokrzaczona http://belniva.by/news_full.php?id_news=4128
Siergiej Riewtowicz mówi tu, że w przyszłości wezmą może w takich manewrach udział ruscy koledzy, ale może już w takich manewrach wzięli kiedyś z białoruskimi kolegami udział (np. w kwietniu 2010)? Właśnie tego byśmy się chcieli dowiedzieć.
P.S.
http://smol.kp.ru/photo/gallery/18383/ smoleński specnaz („Merkury”) w akcji (wrzesień 2009)
http://admin-smolensk.ru/~antiterror/gazeta_antiterror/gazeta_antiterror-2/news_771.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/ruscy-antyterrorysci-z-kwietnia-2010.html http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/wideo-z-ruskimi-manewrami.html
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/7-kwietnia-2010-pukowo.html
FYM
Podatek katastralny - zmowa milczenia polityków Podatek katastralny ... czyni obywateli biedakami we wszystkich pokoleniach, uniemożliwia ludziom bogacenie się poprzez dorobek kolejnych pokoleń
piastolsztyn (zredagowany przez: Analityk) 011-09-26 http://interia360.pl/artykul/podatek-katastralny,48616
Politycy w trakcie obecnych wyborów nabrali przysłowiowej wody w usta i milczą na temat podatku katastralnego. Radni gminni znają już stawkę tego podatku - 1% wartości nieruchomości. Kataster, czyli elektroniczne mapy nieruchomości, które są podstawą do wyliczenia należnego podatku katastralnego. Z przykrością stwierdzam, że pośród partii politycznych panuje swoista zmowa milczenia odnośnie wprowadzenia podatku katastralnego. Przy przyjętej już stawce podatku katastralnego równej 1% wartości nieruchomości, właściciel mieszkania za 300 tys. zł zapłaci 3000 zł rocznie, a właściciel domku za 500 tys. zł zapłaci 5000 zł rocznie. Ten podatek zmiecie z powierzchni ziemi gospodarstwa rolne, bo nawet małe gospodarstwo może "liczyć" na 10 lub 20 tys. zł podatku katastralnego rocznie. Najpierw 03.02.2011r. do rządu w tym roku napisali radni z dużych miast, by go ponaglić z wprowadzeniem tego podatku. W dużych miastach, w większości, rządzi PO, a więc PO napisało do ... PO. Milczy też PSL, bo ileż to obietnic wyborczych można spełnić, jeśli wyborcom zabierze się pieniądze ...? Zresztą, Szanowny Czytelniku, skomentuj te milczenie partii i polityków według własnego uznania. Na horyzoncie jest jeszcze jeden haracz, tzw. opłata urbanistyczna, który to pomysł wyszedł z kancelarii Prezydenta Komorowskiego: http://biznes.interia.pl/wiadomosci/news/gminy-chca-nowych-oplat-dla-mieszkancow,1669923. Konstrukcja tego podatku ma być identyczna, jak podatku katastralnego, jednakże w tym przypadku nie obowiązywałyby stawki maksymalne. Radni gminni na zebraniu podejmowaliby decyzję o jego wysokości, w oparciu o własne "widzimisię". Przykład opłat za przedszkola wprowadzonych ostatnio przez radnych gminnych wskazuje, jakiego rzędu mogłyby być stawki tego haraczu. Podatek katastralny - kolejne narzędzie eksterminacji Polaków? Inne nacje dorabiały się przez pokolenia, czas, więc, by Polacy również poprzez dorobek kolejnych pokoleń zaczęli dorabiać się rodowych fortun. Podatek katastralny zapobiega akumulacji kapitału i jeśli jesteś biedny, to twe prawnuki też takie będą. Podatek katastralny odnosi się do jakiejś hipotetycznej wartości, jakby przedmiot miałby być sprzedany teraz, a przecież nie ma sprzedaży czegokolwiek bez określenia czasu sprzedaży, bo jeśli ma to nastąpić w odległej przyszłości, to należałoby od tej przyszłej wartości odjąć przyszłe płatności podatku katastralnego i od uzyskanego wyniku obliczyć wartość PV, czyli obecną wartość przyszłych przychodów. Nie muszę chyba udowadniać, że inną wartość ma 1000 zł dziś, a inną np. za 40 lat. Łatwo mogłoby się okazać, że w przeliczeniu na dzisiejsze wartości te 1000 zł za 40 lat nie byłoby warte nawet 100 dzisiejszych złotych. O co chodzi w tej manipulacji i rzekomym obiektywizmie podstawy do naliczenia tego podatku? Od razu narzucają się dwa powody. Pierwszy to ten, że nieudolne rządy narobiły długów, a teraz trzeba z czegoś te długi wraz z odsetkami (lichwą) spłacić. Drugi powód ma źródło w bandytyzmie. Skoro osoba mało zarabiająca ma atrakcyjną nieruchomość w centrum, nie chce się jej pozbyć za bezcen, to trzeba ją do tego przymusić podatkiem katastralnym. Jeśli mało zarabiasz, to mieszkaj w slumsach. Co kogo obchodzą twoje tytuły naukowe. Kiedyś łupiło się ludzi za pomocą maczugi (lub innej broni), a teraz łupi się w białym kołnierzyku za pomocą maczugi prawa. W bieżącym artykule poruszę tabu polskiej polityki, podatek katastralny. Na temat aktualnego stanu zaawansowania prac nad wprowadzeniem tego podatku mamy więcej pytań, niż odpowiedzi. Ilekroć w mediach pojawia się przeciek na ten temat, tylekroć zapada głęboka cisza. Ponoć Polska zobowiązała się w traktacie akcesyjnym do UE, że wprowadzi ten podatek do 2012r. Piszę "ponoć", bo nie mam czasu zajmować się lekturą tego dokumentu. Wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazują jednakże, że trwają intensywne prace nad tym podatkiem, ale są one najściślej strzeżoną tajemnicą, tabu. To wszystko nie przeszkadza, by ten temat dogłębnie przeanalizować. Celem bolszewickiej Rosji była tzw. "urawniłowka", czyli wszyscy posiadają mniej więcej to samo i nikt poprzez pokolenia nie staje się bogatszy. Kapitalizm, a tak naprawdę zachodni socjalizm, również wytworzył mechanizm, który w pewnym stopniu spełnia funkcję "urawniłowki", czyli tzw. podatek katastralny. Podatek katastralny zapobiega koncentracji kapitału, a mówiąc bardziej zrozumiale, czyni obywateli biedakami we wszystkich pokoleniach, uniemożliwia ludziom bogacenie się poprzez dorobek kolejnych pokoleń. Obywatelowi biedakowi władza może zawsze coś obiecać przy okazji kolejnych wyborów, a obywatel zamożny może być niezainteresowany obietnicami władzy, a to już "skandal". Podatek katastralny faktycznie ma służyć do spłaty długów rządu, a nie społecznościom lokalnym. W opinii Ś.P. dra Krzysztofa Dzierżawskiego, nie da się znaleźć jakiejkolwiek dobrej strony podatku katastralnego. Jest za to pełen wad. Można wręcz powiedzieć, że składa się wyłącznie z wad, relacjonuje "PB" konkluzję eksperta Centrum im. Adama Smitha. "Nie sądzę, aby ktokolwiek inny ucieszył się z podatku katastralnego, niż wierzyciele Polski”. Podatek ten jest planowany, jako źródło nowych dochodów w celu spłacania zaciąganych przez NBP i MF zobowiązań dłużnych np. wykupu obligacji. Podatek katastralny jest podatkiem lokalnym, więc MF może sięgnąć doń pośrednio, czyli zmniejszyć subwencje dla gmin, powiatów i województw, a zrekompensować im "starty" nowym podatkiem. Nie jest też prawdą, że podstawą naliczania tego podatku jest rynkowa wartość nieruchomości, bo np. mieszkanie służące zaspokojeniu potrzeb bytowych, w naszym klimacie, jeśli ma być sprzedane, to w to miejsce za te same, lub większe pieniądze jest odkupywane inne. Poza tym, każdy towar ma określony moment jego zbycia, a jaki jest moment zbycia 40-letniego mieszkania w bloku, który wg założeń konstrukcyjnych miał stać 60 lat, a właściciel chce go sprzedać za kolejne 40 lat? Jaka będzie cena takiego mieszkania za 40 lat? A co z płaconym w międzyczasie podatkiem katastralnym? Podałem przypadek skrajny, ale podstawowe pytanie dotyczy kwestii podstawowej: Czy mieszkanie nieprzeznaczone do sprzedaży jest towarem, czy tylko ewentualnie, kiedyś może nim być? Jaka kiedyś będzie cena i czy należy od niej odjąć przyszłe podatki katastralne płacone w międzyczasie? Jeśli ma być obliczona cena mieszkania, jako towaru sprzedanego w przyszłości, to, jaka jest jego obecna wartość (PV) i jakiego wskaźnika dyskontowego użyć? Obiektywne odpowiedzi nie istnieją. Użyję innego przykładu, który jest bardziej zrozumiały dla nie ekonomistów. Idziemy do sklepu, towar leży na półce, podkreślam słowo "towar”, za który to towar należy zapłacić podatek VAT. Póki ten towar leży na półce, tego podatku nie zapłacimy, aż do momentu sprzedaży. Nawet włożenie towaru do koszyka nie jest podstawą do zapłacenia tego podatku, lecz dopiero moment dokonania zakupu przy kasie. Reasumując, podstawą opodatkowania nie jest sam fakt "bycia" towarem, lecz ściśle określony moment jego sprzedaży. W tym momencie zauważymy, że nasze mieszkanie jest w większości przypadków, co najwyżej potencjalnym towarem, ale nigdy nie musi nim być, bo właściciel może je np. rozebrać. W przypadku mieszkań absolutnie nie ma możliwości określenia momentu sprzedaży, ani nawet ceny takiego mieszkania w momencie sprzedaży. W związku z powyższym mówienie o obiektywnej podstawie naliczania tego podatku jest kłamstwem, a co najmniej jest wątpliwe i dyskusyjne. Skoro nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o obrabowanie, nie bójmy się tego słowa, Polaków z kolejnych pieniędzy. Podatek katastralny ma być niedokuczliwy dla obywateli. Przypomnę podobne obietnice z okresu wprowadzania VAT, który rzekomo miały płacić firmy. Skończyło się na tym, że VAT został wliczony w cenę finalnego produktu, za który płacimy my konsumenci. Przedstawię parę fragmentów z długiego artykułu
http://zaprasza.net/a.php?PHPSESSID=lhssalesty&article_id=30738&PHPSESSID=lhssalesty
Artykuł jest oparty na jednej z wersji projektu w sprawie katastru, czyli stawka 1% (ja z kolei spotkałem się ze stawką 2%). To wszystko na razie projekty, ale UE chce, by taki podatek w Polsce wprowadzić do 2012r., a tak przynajmniej kiedyś czytałem. Czasami tylko można natrafić na informacje, że trwają intensywne pracy nad zbudowaniem tzw. katastru, czyli mówiąc inaczej, bazy, spisu nieruchomości, na podstawie, której byłby naliczany podatek katastralny. Skoro taka baza jest budowana, to oznacza, że trwają intensywne prace nad odpowiednią ustawą. Kiedyś jednemu z urzędników "wymskło" się, że trwają prace nad wprowadzeniem tego podatku, przeprowadziłem intensywna krytykę na forach, czynniki oficjalne zdystansowały się od informacji i od tamtej pory trwa w tym temacie wymowna cisza. Cisza nie oznacza, że nie ma prac nad stosowną ustawą, a jedynie, ze jest to temat niepożądany przed wyborami parlamentarnymi Ceny mieszkań w Berlinie, Wiedniu i Lizbonie niższe, niż w Warszawie. Tak, więc droższe nieruchomości w Polsce, obłożone identyczną stawką podatku katastralnego, jak na Zachodzie sprawią, że zapłacony podatek w odniesieniu do polskich zarobków będzie wielokrotnie wyższy (jako % zarobków). Wielu Polaków w ten sposób będzie wygnanych ze swych domostw w Polsce, a w szczególności z tych bardziej atrakcyjnych, bądź położonych w bardziej atrakcyjnej okolicy. "Zarabiasz mało, to mieszkaj w dzielnicy slumsów" – faktyczny skutek proponowanego podatku. Niektóre osoby nawet nie kryją się z takim właśnie celem wprowadzenia podatku katastralnego.
Przykład: emerytka na warszawskiej Białołęce ma dom z 1000-metrową działką. Nieruchomość jest położona przy trasie dojazdowej do Warszawy. Jedynym dochodem starszej pani jest emerytura w wysokości 1000 zł. Cena rynkowa działki to przynajmniej 700 zł/m2 dom o powierzchni 120 m2 wart jest ok. 200 tys. zł. Za podatek katastralny emerytka musiałaby płacić 9 tys. zł rocznie! Pani Elżbieta mieszka w tym domu od 60 lat. Według prognoz UE przyszła przeciętna realna emerytura w Polsce spadnie aż o 44% w stosunku do dzisiejszych (obecnie przeciętnie jest to 1500 zł). Pod linkiem jest o spadku przeciętnej emerytury, o 44%, co w połączeniu z podatkiem katastralnym oznacza błyskawiczną eksterminację Polaków, a dla wymienionej w przykładzie emerytki oznacza to eksmisję do slumsów.
Kolejny przykład (przy 1 proc. podatku bez żadnych ulg): 35-metrowe mieszkanie warte 250 tys. zł w Krakowie. W tym wypadku trzeba by zapłacić 2 500 zł. A według obecnych stawek? 19,6 zł. (stawka za 1 mkw. w Krakowie to 0,56 zł). Jak widać, nawet właściciele małych mieszkań mogą dużo stracić. Gdyby wprowadzono podatek katastralny, Skarb Państwa by się "obłowił", a 80 proc. Polaków nie byłoby stać na jego zapłacenie. Nagle okazałoby się, że mamy w Polsce bardzo dużo bezdomnych. Tak, więc 80% obywateli może potencjalnie zostać bezdomnymi. Czy my Polacy jesteśmy bezbronni wobec perspektywy podatku katastralnego? Przed wyborami należy spytać partie i polityków o ich stanowisko w sprawie tego podatku. Do tego należy wyeliminować partie, które wprost łamią swe obietnice wyborcze. Dla przykładu PO w wyborach z 2007r. obiecało, że "będzie dziedziczenie OFE oraz tzw. emerytury małżeńskie". Następnie, wkrótce po wyborach do Sejmu trafił projekt ustawy sprzeczny z tą obietnicą, który następnie został uchwalony 21.11.2008r. Obietnice takiej partii mogą być równie niewiarygodne, więc nie ma co ryzykować. Argumenty z forów internetowych. Jakiś forumowicz argumentował, że wprowadzenie tego podatku zwiększy podaż nieruchomości do kupienia za bezcen. Ktoś mu odpisał, że "jeśli szukasz sponsorów, dołącz do cór Koryntu, mili, stęsknieni panowie czekają". Ktoś inny napisał, że "od 01.01.2016r. obywatele UE będą mogli bez przeszkód i bez pozwoleń kupować nieruchomości w Polsce, a więc niech nie liczy na kupno atrakcyjnych nieruchomości w Polsce za bezcen". Z kolei jakiś działacz UPR nazwał ten podatek (w terminologii UPR "pogłówny") nowoczesnym. Ktoś skontrował, że "podatek katastralny jest ulubionym narzędziem bolszewików, socjalistów oraz komunistów, a więc poparcie UPR dla tego podatku stawia tę partię pośród formacji lewicowych". piastolsztyn
Zakończyć z Rezerwą Federalną! Hasło „End the FED” coraz częściej słychać na Wall Street i w innych miastach USA, gdzie odbywają się demonstracje przeciwko międzynarodowej klice bankierów. „End the FED” to tytuł książki z 2009 roku republikańskiego kandydata na Prezydenta, Rona Paula, w której kongresmen wytłumaczył rolę tej prywatnego banku centralnego w destrukcji USA ciągnącej się od chwili założenia tej instytucji w1913 roku. Paul udowodnił, że to właśnie prywatny FED, będący pod kontrolą m.in. rodzin Rockefellerów i Morganów, poprzez manipulacje pieniądzem był i jest przyczyną dewaluacji i depresji. Wskazał też na historyczne powiązanie pomiędzy międzynarodowymi bankierami, a wojnami. Fakty przedstawione przez Rona Paula, dotyczą nie tylko FED, ale i innych banków centralnych, także europejskiego, który jest w rękach kliki powiązanej z mafią w USA – to ci ludzie poprzez kontrolę pieniądza sterują społeczeństwami od monarchii po demokracje. Wszystkie wielkie reżimy z hitlerowskim i stalinowskim, były finansowane przez tą samą grupę międzynarodowych bankierów. Obecnie niemal wszystkie rządy państw są już od dawna marionetkami w rękach tej wąskiej grupy elity bankierskiej. Atak Amerykanów na FED jest ukrywany przez media kryminalne, które podobnie jak rządy, są pod całkowitą kontrolą mafii bankierskiej – dlatego tak mało o tym słyszymy i w naszym kraju. Spontaniczny ruch „anty-FED” próbują przejąć kontrolowane przez międzynarodową mafię bankierską grupy „socjalistów” i „komunistów”. Wysyłają oni swoich agentów jak reżysera Michaela Moore’a, którzy rzucają hasła „End the capitalism” (zakończyć z kapitalizmem) zamiast „End the FED”. Komunizm i socjalizm był, bowiem dziełem tych samych ludzi – poprzez terror państwowy można, bowiem łatwo kontrolować wielomilionowe narody jak Rosja czy Chiny. Na szczęście, dzięki internetowi, mamy niezależne źródła informacji – to właśnie dzięki nim miliony ludzi na całym świecie są świadome gdzie jest przyczyna zła i destrukcji. W USA dużą rolę w nagłośnieniu spraw poruszonych w książce Rona Paula, odegrał jeden z najpopularniejszych prezenterów radiowych w USA, Alex Jones. To w dużej mierze dzięki niemu społeczeństwo jest świadome tego co się dzieje, i można mieć nadzieję, że tym razem ta wielka inicjatywa społeczna nie zostanie rozbita i przejęta przez agentów międzynarodowej mafii lichwiarskiej – jak to np. miało miejsce w Polsce z „Solidarnością”. Należy tu dodać, że ruch obalenia FED ma poparcie w Kongresie USA, gdzie ustawę zaproponowaną przez Rona Paula o audycie FED- H.R. 1207: Federal Reserve Transparency Act of 2009, został przyjęty, jednak sprytne manewry agentów bankierskich doprowadziły do usunięcia najważniejszych postulatów. W styczniu tego roku, Paul zaproponował nową ustawę o „przejrzystości FED” – HR459, która zaczyna mieć coraz większe poparcie. Należy sobie zdać, więc sprawę, że protesty na ulicach połączone z działaniami Kongresu USA, mogą mieć poważne implikacje dla Ameryki i dla świata. Dla młodych ludzi jest to jedyna nadzieja, że ich przyszłość będzie miała sens, bowiem planowany i już realizowany przez mafię bankierską „rząd światowy” Hasło „End the FED” zostało przyjęte z entuzjazmem, szczególnie przez młodych ludzi, którzy widzą, że bez całkowitej zmiany systemu bankowego nie można naprawić Ameryki i świata. Przykładem jest przemówienie anonimowego młodego człowieka podczas protestów na Wall Street. Mówi on m.in.:
„Wszystkie ceny idą w górę, jak my mamy żyć?! I to wszystko jest, dlatego, że nasz rząd drukuje za dużo pieniędzy, rozpoczyna za dużo wojen, po to by sprzedawać ich czołgi, broń i pociski rakietowe (…) Musimy ściągnąć produkcję znów do Ameryki. Koniec z Rezerwą Federalną! Zakończyć z frakcyjnym systemem bankowym! Jak zainwestujesz 100 dolarów w bank, to oni mnożą to przez 9 i rozdzielają to w 9 różnych miejsc. Nie zarabiają tylko na początkowej inwestycji – robią to 9 razy! To są wszystko fałszywe pieniądze, drukowane z powietrza. Ten kraj zginął w 1913 roku, gdy zaakceptowaliśmy ten system i zrezygnowaliśmy z prawdziwego pieniądza. W 1913 roku mogliśmy jeszcze pójść do banku i zamienić nasze pieniądze na czyste złoto. Teraz jest to już niemożliwe, cena złota sięga 2000 dolarów (za uncję). W tym roku poszła w górę o 600 dolarów za uncję i będzie nadal rosnąć tak długo jak długo będą bail-outy, jak długo rząd będzie wydawał nasze pieniądze. (…) To wasze pieniądze wydaje się za granicą na bail-outy (spłacanie zadłużenia przez rząd) Morgan Stanley i Goldman Sachs. A kto dla mnie daje bail-out? 700 miliardów dolarów na Goldman Sachs! A teraz chcą jeszcze więcej. W ciągu 10 lat nie będzie już klasy średniej. Należy skończyć z Rezerwą Federalną! Skończyć z frakcyjnym systemem bankowym! Ron Paul na Prezydenta! (…) Wall Street ma większość pieniędzy – oni wiedzą kiedy rynek pójdzie w górę i w dół. I dlatego oni zawsze zarabiają, a my zawsze tracimy. To nie jest w porządku. Po wytworzeniu bilionów dolarów derywatywów oni teraz chcą bail-outów (spłacenia tego z pieniędzy publicznych) . Mają czelność prosić nas o bail-outy. Nigdy więcej bail-outów! Dość drukowania pieniędzy! Koniec z Rezerwą Federalną! (…)”
Wikipedia o książce „End the FED”
Ron Paul: Audit the Federal Reserve
Incredible Speech By Wall Street Protester „End The Fed” 2011
Wybory w domu wariatów Co będzie po wyborach? Następne wybory. A po nich? Kolejne. Niby oczywiste, ale wielu zachowuje się tak, jakby miał być koniec świata, a proszę mi wierzyć - jeśli nawet będzie, to akurat nie z powodu wyborczego zwycięstwa PiS albo PO. Tymczasem przedostatni dzień pracuje jeszcze na najwyższych obrotach wielka machina doprowadzania Polaków do spazmu przerażenia, w którym to spazmie mają pędzić do urny i poprzeć nieudolną władzę mimo wszystkich jej oczywistych patologii. Muszę przyznać, choć komentator polityczny zapewne przyznawać tego nie powinien, że coraz mniej widzę w tym sensu. Proszę zrozumieć, mnie już od dawna nie dziwi, kiedy osoby publiczne robią rzeczy podłe - ale jak robią rzeczy głupie, to to jeszcze mnie potrafi zdumieć. A tymczasem ostatni tydzień pełen był, mówiąc kowbojską metaforą, strzałów we własne stopy. Taki na przykład Jakub Wojewódzki, zwany Kubą. Ja rozumiem, że władzy, która pozwala zarobić, trzeba się jakoś odwdzięczyć. Ja nawet rozumiem, że na ołtarzu podlizania się jakiś następny eurokoncercik składa celebryta troskliwie budowany, (choć, fakt, mocno już skruszały) wizerunek abnegata, co to niby "dowala" wszystkim, i całkiem otwarcie wchodzi w skórę partyjnego propagandysty. Ale że tak głupio? Facet starszy ode mnie - a ja nie ukrywam, że to już wiek "Zgreda" - pindrzy się na nastolatka i z tą charakteryzacją na twarzy zwraca się do o trzydzieści lat młodszych rówieśników, ej, no, ziomale, trzeba głosować na Partię, bo jak nie zagłosujecie, to jesteście "kretynami pozbawionymi mózgów", "dziwkami" i tak dalej w tym stylu. Może i kogoś namówi, pod warunkiem, że znajomość z tym manifestem agresywnego lizusostwa zakończy na muśnięciu wzrokiem okładki. To już nawet Michnik, startujący do osiemnastolatków z przekazem: jak wasz kraj nie ma dla was pracy, szans i perspektyw, to jedźcie ich szukać gdzie indziej, tylko najpierw zagłosujcie na Partię, wydaje się uczciwszy. Choć chyba równie nieskuteczny. Następnego dnia Tomasz Lis... Kto ten szoł widział, ten nie zapomni. Jakby to ujął Jan Brzechwa: "Proszę państwa, oto Lis / Lis wprost nienawidzi PiS / Chętnie rozdarłby na strzępy / Ale jest na to zbyt"... No, ja zrymuję asonansem "zbyt cienki", choć Brzechwa zapewne użyłby tu rymu pełnego. Co mu przyszło do głowy, żeby wszem i wobec pokazać, jaki z niego "dziennikarz"? Ja rozumiem, od dawna podejrzewam, że Lis już się uważa za zbyt wielkiego na ten zawód, że zapragnął być Autorytetem Moralnym, nowym Oberguru "Polski Jasnej". To oczywiście tłumaczy emocjonalne zaangażowanie, ale nie tłumaczy, że facet, chcąc za wszelką cenę skonfundować Kaczyńskiego, nie przygotował sobie żadnej amunicji, poza jakimiś starymi bzdetami o rzekomym straszeniu Tuska pistoletem. A wystarczyłoby przeczytać nową książkę Prezesa... (Inna sprawa, że jak ktoś widział histeryczne tyrady redaktora Gugały przed Adamem Hoffmanem, to wiara w profesjonalizm Lisa mogła mu wrócić.) No, ale właśnie, książka Kaczyńskiego - to jest dopiero odstrzelenie sobie kończyny. Szczere książki to politycy piszą dopiero wtedy, jak są na emeryturze. A przed wyborami cyzelują każde słowo, a najlepiej nie piszą nic w ogóle. Prorządowe media z początku i tak wykazały się dużą nieudolnością, kompletnie tej książki nie zauważając, a niejasne zdanko o Angeli Merkel jest doprawdy jednym z wielu, z których mogłyby zrobić histerię, może nawet jeszcze lepszą. Gdyby wcześniej nie było podobnie z równie niejasnym zdaniem o Ślązakach, to bym może uwierzył, że tak wyszło. Ale tutaj, gdy kilka dni było cicho, prezes, co zrobił? Podczas autoryzacji wywiadu dla "Newsweeka" (gdzie Andrzej Stankiewicz bodaj, jako jedyny ten passus zauważył) zaostrzył odpowiedź, tak, żeby wplątać w tę niejasność Stasi. A kiedy wspomniany Lis nie zdołał go "w temacie Angeli" zagiąć, to następnego dnia prezes wrócił do swej ulubionej pasji, jadąc po reporterze TVN, że jest z niemieckiej, a nie polskiej redakcji. "No, panowie, pogratulować - chwyciła mnie paranoja" - jak mówił Burmistrz z mojej ulubionej scenicznej baśni "Smok". Bo na tym nie koniec. Oto sam Kaczyński dał obsesyjnie mu niechętnym mediom na ostatniej prostej nabitą broń do ręki. Już nie ma innego tematu. Nikt nie podejmie kwestii notorycznego fałszowania wyborów na Mazowszu, na co oczywiste dowody przedstawił portal wpolityce.pl. Nikt nie podchwytuje skandalu ekspresowego usunięcia przez PO-PSL z kodeksu artykułu, po to tylko, by mógł uniknąć odpowiedzialności sądzony z niego Ryszard Krauze, co opisała "Rzeczpospolita". Choć i tu, nawiasem, też drobny strzał w kolano - szef BCC Marek Goliszewski protestując przed publikacją "Rzepy", broni sprawy tak, że pogrąża przyjaciół "głównego płatnika" na amen. Oto, mianowicie, nie ma, co z tego robić sprawy, oświadcza, bo ten zlikwidowany artykuł 585 k.h. i tak nadal istnieje, tylko ukryty w innym artykule, w art. 296 § 1 k.k. No, to trudno o lepsze potwierdzenie, że cała argumentacja o "ulżeniu doli" 3 milionów polskich przedsiębiorców jest zwykłym picem - cały aparat władzy wykazał się niezwykłą sprawnością, by ulżyć doli tylko jednego, Krauzego właśnie. Tyle było śmiechu z pisowskiego spotu "mordo ty moja" - a proszę... No, ale mniejsza - to wszystko sam Kaczyński spycha na bok, tematem przewodnim końca kampanii czyniąc histerię, jak to on straszliwie obraził Angelę Merkel. Czort wie, może w chwili, gdy na Śląsku szaleją kryptofolksdojcze od Gorzelika, gdy na Mazurach rozwija się pod starymi pruskimi herbami kolejny "ruch autonomii", i tylko patrzeć, jak pojawią się separatyści "kraju Warty", wykombinował sobie Kaczyński, że w ten sposób właśnie jego wrogowie sami zapędzą mu do urn mieszkańców zagrożonych niemieckimi roszczeniami prowincji? Alternatywą dla takiego makiawelizmu mógłby być tylko nieuleczalny obłęd prezesa, w co trudno uwierzyć w wypadku człowieka, który tyle czasu przetrwał w polityce skutecznie eliminując wszystkich konkurentów. Ale tu się bynajmniej dom wariatów nie kończy, o, bynajmniej się nie kończy! - jak by to ujął Bułhakow. Co robi cały przemysł straszenia Kaczorem, otrzymawszy od niego tak fantastyczny prezent? Robi dokładnie to, co uwiarygodnia - jak to oni sami nazywają - "antyniemieckie obsesje" Kaczyńskiego. TVN ściąga jakąś irytującą Niemrę, która publicznie każe liderowi polskiej opozycji padać przed Angelą "na kolana", a "Wyborcza" nagłaśnia wiernopoddańczy adres byłych ministrów spraw zagranicznych, płaszczących się przed panią kanclerz w duchu "przy tobie, najjaśniejsza pani, stoimy i stać chcemy". Aż dreszcz obrzydzenia i wstydu za rządzących bierze, jak się to czyta. Dobrze, że to się już kończy, bo sam nie wiem, kto by sobie jeszcze zrobił, jaką krzywdę. Chyba nigdy stare powiedzenie, że na wojnie wygrywa ten, kto zrobił mniej głupstw, nie było tak stosowne do kampanii wyborczych. Jutro tematyka wyborcza teoretycznie będzie zakazana, więc rolę niezależnych i obiektywnych dziennikarzy, agitujących nas, żebyśmy poszli głosować przeciw PiS, zajmą równie niezależne i obiektywne autorytety agitujące nas, żebyśmy poszli głosować... wiadomo, przeciwko komu. Na przykład pani Brodka, zupełnie nic nie sugerując, wzywa tylko, by głosować, bo "dość już zajmowania się przeszłością". Sam minister Graś nie ująłby tego sprytniej. I to się nazywa "kampania profrekwencyjna", więc ciszy nie łamie. A ja, nie z przekory, ale z konsekwencji, bo powtarzam to od lat, apeluję:, jeśli nie jesteś pewien, jeśli nie znasz się, nie czujesz się kompetentny - nie głosuj! Nie daj się gnać do urny jak baran, żeby się potem wstydzić jak, nie przymierzając, Kazik Staszewski, (któremu skądinąd wyrazy szacunku - umieć się przyznać, iż się uległo stadnej histerii, to już dużo). Polityka to poważna sprawa i lepiej nie głosować niż głosować głupio. A jeśli jesteś pewny, to głosując, bardzo proszę - wybierz kogoś z dalszych miejsc listy. Nie stawiaj bezmyślnie krzyżyka tak, jak to założyła partyjna centrala. Pokaż jej, że chcesz wybierać, a nie być tylko jej bezmyślnym żołnierzem. Rafał Ziemkiewicz
PŁACA MINIMALNA, ROZUM „WIELKI " Eksperci z brytyjskiej Komisji ds. Niskich Płac twierdzą, że płaca minimalna może pozbawiać pracy najmłodsze pokolenie, ponieważ pracodawcom nie opłaca się zatrudnianie niewykwalifikowanych pracowników, napisał poniedziałkowy Telegraph. Pan Premier Tusk i jego doradcy twierdzą, że podniesienie płacy minimalnej to duże osiągnięcie jego rządu. Ciekawe, kto ma rację? Ja oczywiście wiem, kto ma rację, ale ja liberał jestem. Pisałem o tym tu:
http://blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=139
To już było ponad 4 lata temu, a nic się nie zmieniło. Och przepraszam – premier się zmienił. Ale poza tym nic się nie zmieniło. Obecny premier też wie lepiej, kiedy przedsiębiorcy będą więcej osób zatrudniać, a kiedy mniej. Ciekawe tylko skąd on to wie? Może mu powiedzieli doradcy z Zespołu Doradców Strategicznych albo z Rady Gospodarczej, których Pan Premier po wyborach – jak oczywiście będzie jeszcze premierem – połączy w jednym Centrum Planowania Strategicznego, co pozwoli Polsce lepiej walczyć z bezrobociem wywołanym podniesieniem płacy minimalnej i ze wszystkimi innymi plagami – jak choćby dług publiczny zaciągnięty przez Pana Premiera na przekupywanie wyborców, żeby nadal mógł być premierem. Jak jednak Pan Premier premierem być przestanie, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że płaca minimalna jeszcze bardziej wzrośnie, bo nowy premier będzie chciał pokazać, że on jest jeszcze lepszym premierem. I nie będą nam tu jacyś Angole głupot opowiadać, że bezrobocie od tego rośnie.
ECONOMIC THEORY OF VOTING Jak wracałem wczoraj do domu coś mnie podkusiło i włączyłem radio. Zwykle słucham płyt. Radio niszowe, co prawda, ale nawet w nim puszczali reklamy polityczne. Oczywiście „społeczne”! Jedna finansowana ze środków PFRON!!! Czyli z podatków na rehabilitację zawodową i społeczna osób niepełnosprawnych. Ktoś – najwyraźniej sądząc po głosie niepełnosprawny – oznajmił, że cztery lata temu pokonał przeszkody i głosował. I teraz też będzie. I pytał dramatycznym głosem czy ja też będę. Więc ja się zapytam czy sześć lat temu, albo nawet dziesięć nie głosował? Ciekawe, dlaczego? Niestety w „kampanii społecznej” finansowanej ze środków PFRON nie mogli wprost zachęcać, na kogo konkretnie mam zagłosować. A podprogowy przekaz: „tak jak cztery lata temu”, na mnie nie działa, bo cztery lata temu też nie głosowałem. Sześć lat temu też zresztą nie. Anthony Downs w napisanej w 1957 roku „Economic Theory of Democracy” przekonywał, że świadoma absencja wyborcza, wbrew powszechnym utyskiwaniom, że głos nieoddany jest stracony i lepiej wybrać „mniejsze zło”, jest całkiem sensowną strategią wyborczą zorientowaną na przyszłość. Oznacza ona, że istniejące na rynku „produkty” nie są warte zainteresowania. A to rodzi nadzieję, że w końcu, w którymś kolejnym głosowaniu tym potencjalnym „klientom” zostanie zaoferowany lepszy „towar”. Oczywiście zawsze po rozpakowaniu pudełka z napisem „3x15” może się okazać, że jest tam „VAT 23” a reklamacje można składać dopiero za 4 lata. Ale tak się można bawić, jak jest, czym płacić za zabawę. A chyba coraz lepiej widać, że w końcu nie będzie, czym płacić. Gwiazdowski
Rząd podkulił ogon w sprawie roszczeń żydowskich Dlaczego rząd Tuska odbył słynną „sesję wyjazdową” w Izraelu? Chyba właśnie dowiadujemy się o tym pośrednio i z opóźnieniem, – ale nikt spośród dziennikarstwa delegowanego do rządowych konferencji prasowych jakoś do tej pory o tamten wyjazd nie zapytał. Ale po kolei. Najpierw rząd Tuska podpisał, nie wiedzieć, czemu, tzw. deklarację praską, w której zobowiązał się do wspierania roszczeń dwóch żydowskich organizacji z Ameryki dotyczących tzw. restytucji mienia żydowskiego (wedle zasady „dziedziczenia rasowego”, zgodnie, z którą były majątek Żydów należy się innym Żydom, nawet, jeśli nie są spadkobiercami) na terenie Unii Europejskiej. Wprawdzie delegat ministra Sikorskiego na konferencję praską (niestety Bartoszewski) stwierdził tuż po konferencji, że roszczenia te nie dotyczą Polski, ale po pierwsze, – czemu więc podpisał tę deklarację, po wtóre – przedstawiciele owych organizacji natychmiast skontrowali delegata oświadczeniem, że przeciwnie, roszczenia te i ta deklaracja dotyczą także Polski. Na takie dictum rząd Tuska „podkulił ogon” i w ogóle już nie zareagował… Potem mieliśmy ową dziwną „sesję wyjazdową” rządu Tuska in corpore w Jerozolimie, owianą gęstą i podejrzaną mgłą tajemnicy, równie szczelną i podejrzaną jak pamiętna mgła nad Smoleńskiem. Potem (bieg spraw nabiera tempa) rząd Izraela utworzył swą agendę (HEART – Grupę Zadaniową do Odzyskiwania Majątku z Okresu Holokaustu) do wspierania roszczeniowej działalności wspomnianych organizacji żydowskich, przez co ich prywatne roszczenia stały się teraz także roszczeniami rządu Izraela. Widać konsekwencję w działaniu! Ponieważ roszczenia te noszą wszelkie znamiona próby zuchwałego wyłudzenia, tym samym do polityki Izraela wobec Polski, czyli w oficjalne stosunki Polski z Izraelem, wprowadzony został przez rząd Izraela wrogi Polsce element: zamiar ograbienia państwa polskiego. Na ten jawnie wrogi akt Izraela wobec Polski rząd Tuska też nie zareagował. Dlaczego? Tymczasem ostatnio „wydało się”, że Polska w latach 1948-1971 spłaciła wszystkich emigrantów, którzy wyjechali z Polski nie tylko do USA i Kanady, ale i do Szwajcarii, Szwecji, Austrii, Wielkiej Brytanii, Francji, Danii i Grecji, pozostawiając w Polsce nieruchomości. Z bliżej nieznanych powodów władze PRL nie dokonały jednak, w następstwie wypłaty tych odszkodowań, stosownych wpisów w księgach wieczystych na rzecz skarbu państwa. Daje to pretekst żyjącym jeszcze za granicą byłym właścicielom lub ich spadkobiercom do żądania „zwrotu” tych nieruchomości mimo uzyskanego już odszkodowania, ale także ułatwia wydrwigroszom z „przedsiębiorstwa Holokaust” – teraz wspieranym oficjalnie przez rząd Izraela – ich naciski polityczne. Wydawałby się, że w takiej sytuacji nic prostszego – ale i pilniejszego! – jak zobowiązanie wszystkich agend rządowych (z Ministerstwem Sprawiedliwości i Ministerstwem Skarbu Państwa na czele) do natychmiastowego, w trybie pilnym i nadzwyczajnym, dokonania niezbędnej korekty w księgach wieczystych i zamknięcia tej sprawy raz na zawsze. Wymagałoby to tylko ścisłej i pilnej współpracy całej administracji rządowej, współdziałającej z administracją samorządową polecenia rządu. Zważywszy, że nasz kraj penetrowany jest dość swobodnie przez zagraniczne służby, w tym przez Mossad, można obawiać się z tej strony działań sabotażowo-dywersyjnych, zwłaszcza gdy w sprawy roszczeń (dotyczących majątku ocenianego na ok. 65 miliardów dolarów!) włączyło się już Państwo Izrael. Nawet trudno sobie wprost wyobrazić, żeby w takiej sytuacji izraelskie służby specjalne nie udzieliły stosownej „ochrony i osłony” tym żądaniom – w postaci paraliżowania, utrudniania, opóźniania czy wręcz sabotowania niezbędnej korekty ksiąg wieczystych w Polsce. Mają ku temu siły i środki. Stąd ważne jest wiedzieć, jaki był cel i z kim właściwie kontaktowali się podczas tej sesji wyjazdowej rządu Tuska w Jerozolimie poszczególni członkowie gabinetu? Czy podjęte zostały jakieś zobowiązania? Nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w której administracja rządowa po tej wizycie będzie obijać gruchy w sprawie ksiąg wieczystych, a w tym czasie rozpocznie w Polsce działalność izraelska Grupa Zadaniowa. Uchwalona „rzutem na taśmę” przez PO i SLD ustawa o rozszerzeniu tajemnicy państwowej może tymczasem skutecznie blokować informowanie opinii publicznej o cichej współpracy rządu z tą grupą… W im większym kryzysie pogrążać się będzie Polska, tym rząd podatniejszy będzie na takie naciski, zwłaszcza, że może za nimi stanąć administracja amerykańska, od której – nawet po naszym zaangażowaniu Iraku i w Afganistanie – żaden rząd polski nie próbował uzyskać zdystansowania się władz amerykańskich do tych wrogich, złodziejskich żądań. Dlaczego? Zapewne ze strachu o swój image w „światowych” mediach, więc, krótko mówiąc, z koniunkturalnego oportunizmu i partyjno-osobistej prywaty. Bo czy jest jakieś inne wytłumaczenie? Obecnie międzynarodowa sytuacja Izraela pogorszyła się: kilka państw zerwało stosunki dyplomatyczne z Izraelem, Turcja je zamroziła, nowym władzom Egiptu coraz trudniej lawirować, głosowanie w ONZ nad uznaniem państwa palestyńskiego „grzeje” temat w wymiarze globalnym. Jest idealny moment, żeby zaproponować rządowi Izraela: albo wycofa się on z wrogiej wobec Polski polityki i wyłączy Polskę z programu HEART, albo zagłosujemy za niepodległym państwem palestyńskim. Ale któż by zainicjował takie posunięcie? Tusk? Wolne żarty… Mężowie swych żon – Komorowski, Sikorski?… Czy zatem ogromny majątek w końcu przejdzie w nieuprawnione, ale długie, pazerne i chwytliwe łapy? Jednak, gdy PO i SLD przebąkują chętnie o Trybunale Stanu dla swych politycznych przeciwników, sugerując za pretekst różne głupstwa i duperele, i my przebąknijmy o tym Trybunale Stanu – za skandaliczne, koniunkturalne i oportunistyczne zaniedbanie majątkowego interesu narodowego. Za skandaliczną bierność wobec jawnej wrogości! Marian Miszalski
1947-2011 – WYBÓR SUMIENIA „To co się działo w 1989 r. nie miało nic wspólnego z wyborami i w tamtym czasie wszyscy to jeszcze nie tylko rozumieli ale i głośno mówili, nawet zwolennicy tej operacji. Po latach jednak sejm RP przyjmuje uchwałę nazywającą wydarzenia 1989 r. ‘wolnymi wyborami’. Ta operacja językowa jest niesłychanie ważna i groźna zarazem. Dla ludzi Platformy Obywatelskiej wywodzących się z ugrupowania powstałego przy okrągłym stole i z niego czerpiących swoje siły fikcja demokracji u źródeł III RP jest przesłanką usprawiedliwiającą ograniczenie, a nawet likwidację demokracji obecnie. Platforma wychodzi, bowiem z założenia, że społeczeństwo, które nie potrafiło wywalczyć demokracji i niepodległości, a następnie pogodziło się z ich fikcją da sobie odebrać istniejące wciąż namiastki demokratycznych instytucji” - napisał Antoni Macierewicz w referacie wygłoszonym w grudniu 2009 podczas konferencji zorganizowanej przez Annę Walentynowicz. „Wielka inscenizacja” z 1989 roku stała się podstawą wszystkich procesów politycznych „nowego” państwa i pozwoliła zastąpić autentyczną demokrację agenturalno-esbeckim erzacem. Nawiązywała wprost do tradycji sfałszowanych wyborów roku 1947, z których komunistyczni najeźdźcy wywodzili swoje prawa do rządzenia Polakami. Podobnie jak pierwsze powojenne wybory stały się jednym z najważniejszych elementów „mitu założycielskiego” PRL, tak farsa roku 1989 jest do dziś fundamentem legitymizacji układu okrągłego stołu. Historyk Maciej Korkuć w artykule „Wybory 1947 – mit założycielski komunizmu” (Biuletyn IPN 1-2/2007) pisał: „Niepodległe państwo polskie nie uporało się dotychczas pod względem prawnym z dziedzictwem komunizmu w Polsce. Dokonana w dniu 31 grudnia 1989 r. przez ostatni, „kontraktowy” Sejm PRL zmiana nazwy państwa i jego godła miała znaczenie przede wszystkim w wymiarze symboli. Mimo że w roku 1991 odbyły się pierwsze wolne wybory parlamentarne, w sensie prawnym została podtrzymana w sposób niezakłócony ciągłość porządku prawnego zapoczątkowanego utworzeniem PKWN w Moskwie w 1944 roku. Od 1989 roku potwierdzały to także kolejne nowelizacje wywodzącej się z 1952 roku stalinowskiej konstytucji, przekształcające Polskę w państwo demokratyczne, ale niepodważające expresis verbis legalizmu władzy komunistycznej z lat 1944–1989, której faktycznym i najważniejszym źródłem były jednoosobowe decyzje Józefa Stalina.” Zapewne dopiero po upadku obecnego tworu dowiemy się jak bezpośredni sukcesorzy MBP, UB i SB, przemianowani na UOP i ABW nadzorowali kolejne akty wyborcze, by podtrzymać mit założycielski III RP. W perspektywie obecnych wyborów parlamentarnych trzeba powtórzyć słowa Antoniego Macierewicza o stosunku Platformy do demokracji i do Polaków. Trafnie wskazują, że rządzący nami układ znajduje swoje źródła w antypolskiej spuściźnie komunizmu i z pogardą traktuje naród, którego nie stać na niepodległość. Wypowiedziane przed dwoma laty nabrały złowrogiego znaczenia po 10 kwietnia, gdy niemal każdy dzień przynosił nam potworne upokorzenia, czyniąc nawet z ułomnej demokracji III RP ponurą, moskiewską farsę. Rozpętana wówczas kampania nienawiści wobec osób sprzeciwiających się kłamstwu smoleńskiemu dokonała ostatecznej, historycznej segregacji – dzieląc Polaków linią, której dziś już nie sposób przekroczyć. Napisałem wówczas: „Nie będziemy razem, bo nie ma przyzwolenia na ‘zdradę o świcie’ i na fałsz przekraczający ludzką miarę. Nie możemy być razem, bo nasz gniew jest dziś bezsilny, gdy zabrano nam tylu niezastąpionych. Nigdy nie będziemy razem, bo pamiętamy, – kto siał nienawiść i chciał zebrać jej żniwo”. Również dziś powtórzę słowa: nie możemy być razem. Nie możemy, bo to, co nas podzieliło trwa nadal i przybrało postać substancji, na której nie wolno dłużej budować. Kto chciałby ukryć tę prawdę i tworzyć fikcję „wspólnego domu” – pogłębi istniejące podziały i przyłoży rękę do powstania kolejnego mitu założycielskiego. Czteroletnie rządy obecnego układu, z tragicznym finałem katastrofy smoleńskiej są ostatecznym dowodem, że państwo zbudowane na sojuszu kata i ofiary musi upaść. Trzeba sobie uświadomić, że ludzie powtarzający rosyjskie kłamstwa na temat śmierci polskiej elity, nie są żadnymi polskimi politykami, dziennikarzami bądź „wyborcami” Platformy. W polskiej kulturze nie istnieje, bowiem przyzwolenie na nienawiść tak wielką, by drwiła z naturalnego prawa do dochodzenia prawdy o śmierci osób bliskich. Nie ma w naszej tradycji zgody na taką nikczemność, by Polaków żądających wyjaśnienia tragedii lżyć i oskarżać. Żadna też norma polityczna bądź moralna nie usprawiedliwia szyderstw ze śmierci własnych rodaków i niszczenia pamięci o poległych. Kto tak czyni – staje się bękartem nieznającym swojego miejsca na ziemi i trzeba zrobić wszystko, by pozbawić go władzy? To myślenie nie ma polskich korzeni, a wywołane przez nie podziały skazały nas na rolę marionetek rozgrywanych przez obcy, wrogi element. Takiej mentalności nie wytworzyły przecież polityczne dychotomie, lecz planowe działania aparatu nienawiści niszczącego poczucie wspólnoty narodowej. Tu nie o żadną politykę chodzi, lecz o walkę z człowiekiem i jego systemem wartości. Dlatego dzisiejsze państwo, czerpiące swój rodowód z „jednoosobowej decyzji Józefa Stalina” nie wymaga żadnej „naprawy” ani „modernizacji”. Jest tworem głęboko obcym polskości i musi odejść w historyczny niebyt. Mogłoby się wydawać, że tragedia smoleńska przygniecie nas ciężarem zbrodni, spod której już nigdy nie zdołamy powstać. Groza tego zdarzenia, jego wymiar moralny, polityczny i historyczny miały raz na zawsze zniweczyć marzenia o wolności i przeciąć ostatnią nić narodowych więzi. U podstaw tej śmierci leżała bowiem ta sama koncepcja, która nakazała Sowietom wymordować tysiące Polaków w Katyniu. Dokonana z premedytacją likwidacja oficerów II Rzeczpospolitej w zamyśle Stalina miała otworzyć drogę do budowy „nowego państwa” pod przywództwem skarlałych, poddanych sowieckiej woli zaprzańców. Katyńskie ludobójstwo otwierało, zatem przestrzeń dla porozumienia z ludźmi podległymi Moskwie, a w perspektywie dziesięcioleci miało doprowadzić do zniszczenia polskiej tradycji i kultury. Śmierć naszych elit w Smoleńsku, wpisuje się w ten sam zbrodniczy scenariusz i rządzi tymi samymi regułami. W jednej ze swoich książek Włodzimierz Odojewski stworzył analogię; między szekspirowskim lasem Birnam, ruszającym ku okrutnemu władcy, by go zniszczyć, a lasem katyńskim, w którym Rosjanie chcieli pogrzebać nasze marzenia o niepodległości. Ten obraz miał zwiastować kres sowieckiego imperium. „Początek końca — napisał Odojewski — zrodził się już w tych ciemnych lasach, gdzie oni mordowali strzałem w tył głowy. (…) Las Birnam ruszył już wtedy przed laty, kiedy oni tych oficerów gnali przez dwuszereg, wyłamywali, krępowali ręce, po strzale kopniakiem spychali ciało w dół… i idzie…” Po raz pierwszy od 1947 roku mamy szansę, by pokrzyżować obce plany. Rządząca nami koalicja jest bowiem końcowym sukcesorem układu okrągłego stołu, ostatnią redutą sił niszczących Polskę od dziesięcioleci. Jej upadek otworzy drogę do prawdziwie niepodległego państwa i pozwoli zerwać ze spuścizną komunizmu. Będzie początkiem końca imperium zbudowanego na nienawiści. Imperium, które zapuściło w nas mocne korzenie. By tak się stało, wystarczy dokonać wyboru według najprostszych reguł: dobra i zła. Nie wymagają one znajomości spraw polityki ani biegłości w niuansach życia publicznego. By wybrać – dość kierować się uczciwością i drogowskazem własnego sumienia. Aleksander Ścios
Małgorzata Raczyńska: skąd się wzięła (b.) szefowa TVP1 [Nigdy bym o Takich nie pisał, nadają się tylko do nowej Liber Chamorum. Ale w latach 80-tych współpracowałem w podziemiu z Andrzejem Urbańskim, który teraz popełnia takie skandale, jak usuwanie przywódców partyj z TVP. Rękami takiej, za przeproszeniem, Raczyńskiej" MD. Por. Skandal z Andrzejem Urbańskim (ps. w TVP Ponton) w tle: W październiku 2011 kandyduje z listy PiS u nas, w Aninie i okolicach MD] To z Dziennika. 2007-09-22
Raczyńska - z serca Rywinlandu do kariery w IV RP Jej kariera jawi się, jako jeden z największych ekscesów IV RP. Pracowała w sercu Rywinlandu, przyjmowała odznaczenie od Kwaśniewskiego, dawała na mszę za Danutę Waniek. Teraz dzięki protekcji braci Kaczyńskich Małgorzata Raczyńska kieruje największym w Polsce programem telewizyjnym. Jej współpracownicy są bezlitośni: "Cwaniaczka, karierowiczka, dziennikarskie zero". Pracowała u młodego Rywina, przyjmowała odznaczenie od Kwaśniewskiego, protegowana Danuty Waniek. Choć trudno to sobie wyobrazić, jeszcze lepiej czuje się w nurcie Czwartej RP. Ma niesamowite szczęście, wie, jak znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze. Mistrzyni wolt, specjalistka od dobrych legend i jeszcze lepszego wrażenia. W normalnych warunkach w normalnym kraju należałoby ją porównać do rodzimych magnatów medialnych kalibru Zygmunta Solorza albo Mariusza Waltera. Raczyńska kieruje największą polską anteną, która ściąga przed ekran jedną czwartą widowni. Ale w każdym przypadku te porównania byłyby wyjątkowo krzywdzące. Właściwie dla wszystkich graczy na naszym telewizyjnym rynku. "Raczyńska nie rozróżnia scenariuszy różnych form telewizyjnych" - narzeka Janina Jankowska, szefowa Rady Programowej TVP.
Bronisław Wildstein, poprzedni prezes stacji, który bezskutecznie usiłował ją zwolnić: "Nie nadaje się na to stanowisko. Nie jest w stanie poradzić sobie z takim zadaniem" - mówi.
Paweł Nowacki, były wiceszef Jedynki: "Osoba o chorobliwych ambicjach, która być może jest w stanie zrobić mały program telewizyjny, ale w żadnych wypadku nie potrafi kierować dużym zespołem ludzi i całą anteną".
Wiesław Wawrzyniak, któremu Raczyńska zawdzięcza karierę w mediach: "Jej potencjał intelektualny, wiedza i doświadczenie raczej nie kwalifikują jej do tego, co dziś robi". To druzgocące opinie, rzadko, o kim można usłyszeć tak ostre słowa. Ale też rzadko, kiedy spotkać można postać takiego formatu.
Przyjaciółka starszej pani Niewysoka blondynka o ciepłym uśmiechu swój najnowszy awans zawdzięcza braciom Kaczyńskim. Była jedynym warunkiem, jaki premier postawił Wildsteinowi, gdy ten zajmował fotel prezesa TVP - szefową Jedynki mogła zostać tylko Małgorzata Raczyńska. Wildstein przytaknął, liczył, że z czasem otoczy ją własnymi ludźmi i ograniczy jej władzę. Był w błędzie. Jego wyrzucono, ona pozostała. Skąd Raczyńska zna braci Kaczyńskich, i to aż tak dobrze, by być ważniejsza od prezesa publicznej telewizji? To pierwsza zagadka w jej wyjątkowym życiorysie. Ona sama w wywiadach opowiadała tak: "Przyjaźnię się z panią Jadwigą Kaczyńską. Cieszę się zawsze, kiedy mogę z nią porozmawiać. Każdy, kto poznał panią Jadwigę, wie, o czym mówię. Z sympatią i szacunkiem odnoszę się także do panów Kaczyńskich. (…) Znamy się głównie z kościoła. Z czasów, kiedy byliśmy na marginesie życia politycznego. (...) Spotykaliśmy się w kościele i rozmawialiśmy o bardzo różnych sprawach" ("Życie Warszawy", lipiec 2006).
Kościół, który tak zbliżył ją do rodziny Kaczyńskich, to świątynia pod wezwaniem Stanisława Kostki, popularna choćby z powodu księdza Popiełuszki, który wygłaszał tam patriotyczne kazania. Tam chodziła na msze matka braci Kaczyńskich. Kłopot w tym, że to parafia żoliborska, a Raczyńska mieszkała zawsze bardzo daleko od Żoliborza. Jak znalazła się akurat w tej parafii, na tej samej mszy, w tej samej ławce, co trzeba? Czy zaprowadził ją tam łut szczęścia, zbieg okoliczności, czy po prostu kobieca intuicja? "Opowiadała mi, że przysiadła się do matki braci Kaczyńskich i powiedziała jej, że jest z tej samej parafii" - mówi jeden ze znajomych Raczyńskiej, ale nikt więcej na ten temat nic nie słyszał. Prasa pisała, że u Kaczyńskich była na świątecznym spotkaniu. Nikt nie prostował. Bliscy współpracownicy braci Kaczyńskich, nawet ci, którzy znają ich kilkanaście, kilkadziesiąt lat, pytani o Raczyńską, rozkładają ręce. Nikt nigdy nie pakował się do rodzinnego domu liderów PiS, nikt nie wpraszał się tam na herbatę. Ci sami współpracownicy twierdzą, że krytyka tej postaci jest bezprzedmiotowa. "To sfera emocji, kwestia przyjaźni. Żadne racjonalne argumenty nie mają w tym przypadku sensu" - przekonują. Jeden z nich tak próbuje uzasadnić fenomen Raczyńskiej: "Żaden z braci nie zrobi nic, co by sprawiło mamie przykrość, a starsza pani po prostu panią Małgosię bardzo lubi".
Mistrzyni mistyfikacji Koniec czerwca 2006 roku. Raczyńska rządzi Jedynką, Wildstein rządzi telewizją, a Jarosław Kaczyński za kilka dni zostanie premierem. Pod kościół na warszawskich Bielanach podjeżdżają rządowe limuzyny. W kościele gromadzą się goście, których Małgorzata Raczyńska zaprasza na swój ślub. Mówi wyraźnie: na ślub, więc goście ubierają się elegancko i z bukietami sadowią się w ławach. Panna młoda, wyraźnie rozpromieniona, w przepięknej tiulowej sukience w kolorze ecru, zdobionej kwiatkami. Niektórzy twierdzą nawet, że ma na głowie welon, ale to nieprawda, na głowie ma tylko kwiaty wpięte w elegancki kok. Młoda para zasiada w ławce po lewej stronie ołtarza. Razem z nimi przyszły premier. Nie przed ołtarzem, ale wyraźnie z boku, pod ścianą. Już to powinno budzić zastanowienie, ale początkowo nikt nie zwraca na to uwagi. Mszę odprawia trzech księży, w tym kapelan prezydenta. Ona czyta Nowy Testament, pan młody, po hebrajsku, Stary. Po uroczystości tłum z kościoła wysypuje się, ustawia w kolejce, składa życzenia młodej parze. Pierwszy, z kolorową wiązanką w dłoni, podąża lider PiS. Dalej koordynator służb specjalnych Zbigniew Wassermann. Tłumy wręczają młodej parze bukiety, niektórzy schodzą do podziemi kościoła na uroczyste przyjęcie. Ktoś pamięta, że pan młody, w jarmułce na głowie przez całą uroczystość, obcasem zgniata kieliszek owinięty w serwetkę. Na szczęście. Tyle tylko, że to nie ślub. Nie ma przysięgi małżeńskiej, która jest istotą tego sakramentu, nie ma obrączek, niczego takiego. Goście zastanawiają się, o co chodzi, raz jeszcze zaglądają do zaproszeń. Z wrzosowej koperty wyciągają zielony kartonik, po lewej różyczka ułożona z tasiemki, na kartoniku jeszcze jedna błyszcząca warstwa, a w samym środku wyraźnie czarnymi literami napisane jest tylko: „Msza święta w intencji długoletnich zakochanych”. Bez słowa o ślubie. "Nie wierzyłem własnym oczom. Przecież to mistrzyni mistyfikacji" - wspomina jeden z gości, Paweł Nowacki.
Obiecująca nauczycielka Oficjalna wersja życiorysu szefowej Jedynki wygląda tak: "Po studiach polonistycznych w Gdańsku nie mogłam znaleźć pracy. Wychowywałam się na audycjach RWE, obracałam w środowisku ludzi, którzy nie godzili się na kompromisy z władzą. Wielokrotnie składałam wniosek o paszport, ale odpowiedź zawsze była taka sama: stanowię zagrożenie dla PRL" (za miesięcznikiem "Sukces" z września ub.r.). Mowa o końcówce lat 70. W 1979 r. - jak wynika z dokumentacji Uniwersytetu Gdańskiego - Raczyńska kończy studia polonistyczne ze specjalizacją nauczycielską. Do Gdańska trafia gdzieś w połowie studiów, przenosi się ze Szkoły Pedagogicznej w Słupsku. Czasy są faktycznie gorące, studenci rozpolitykowani. Tyle, że Magdalena Modzelewska-Rybicka, która w tych samych latach studiowała polonistykę i działała wówczas w dwóch opozycyjnych ruchach: Studenckich Komitetach "Solidarności" i Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, mówi jedno: "Zupełnie nie kojarzę tej pani". Nie wiadomo, co dokładnie robiła Raczyńska zaraz po studiach, nadciąga Polski Sierpień, potem stan wojenny. Wiemy na pewno, że przez dwa lata uczyła polskiego w technikum elektrycznym w podwarszawskiej Zielonce. Ówczesny dyrektor szkoły Wojciech Boniecki wspomina: "Nauczycielką była obiecującą".
Kelnerka spod Stuttgartu Według oficjalnej wersji życiorysu wyjechała do Niemiec, a zaraz potem do Stanów: "Czasem myślałam, że nie wytrzymam (…) Na szczęście los mnie chronił, a może nawet sprzyjał. Zostałam wytypowana w loterii promującej imigrantów, dostałam indywidualnego nauczyciela języka i mogłam zapisać się na studia (…) Po jakim czasie zaczęłam pisać streszczenia prasy komunistycznej. Zaproszono mnie na spotkanie z kongresmenami, którzy pytali, skąd wiem, jak czytać między wierszami (…) Pojawiła się propozycja stażu w NBC. Ale wtedy zadzwonił Jacek Kaczmarski. Znaliśmy się jeszcze z Polski. Zaczynał pracę w Radiu Wolna Europa i spytał, czy ja też byłabym nią zainteresowana" (za miesięcznikiem "Sukces"). Kłopot w tym, że to nieprawda. Raczyńska nie była wtedy w Stanach, a co za tym idzie nie mogła się spotykać z kongresmenami i wprowadzać ich w tajniki polskiej propagandy. Nie mogła mieć propozycji z NBC. Nie mógł też dzwonić do niej słynny bard Kaczmarski, choćby, dlatego, że wówczas jej po prostu nie znał. Na drodze Raczyńskiej Kaczmarski, owszem, stanął, ale w Niemczech, i wyglądało to zupełnie inaczej. Słynny bard nie żyje od trzech lat, ale zupełnie dobrze ma się dużo ważniejszy świadek tych wydarzeń. To Wiesław Wawrzyniak, któremu Raczyńska zawdzięcza pracę w RWE.
Wawrzyniak: "Razem z Kaczmarskim starym golfem jechaliśmy na koncert do Stuttgartu. Musiał to być 1982-1984 rok. Raczyńska była jedną z osób sprzedających bilet na ten występ. Po koncercie zaprosiła nas do domu na imprezę. Potrzebowaliśmy ludzi do przepisywania tekstów. Wziąłem jej namiary i przekazałem swoim szefom". Co Raczyńska robi w rejonie Stuttgarcie? Byli pracownicy radia pamiętają, że dorabiała, jako kelnerka. W każdym razie na pewno nie miała porządnej pracy ani znajomości. Spotkanie po koncercie jest, więc dla niej szansą życia - programów RWE kontestujących komunistyczną propagandę słuchało wtedy przynajmniej pół Polski.
Wojciech Stockinger, aktor, w latach 80 spiker RWE i szef Solidarności Wolnych Polaków w Bawarii: "Gdyby była związana z jakimkolwiek ruchem opozycyjnym, słyszałbym o tym. Wiedzieliśmy, że to nauczycielka z Polski i tyle. Nigdy nie wyskakiwała ponad przeciętność. Miała wielkie szczęście, że w ogóle dostała tę pracę".
Za wysokie progi Współpracę z legendarną rozgłośnią, która przez kilkadziesiąt lat łamała informacyjny monopol komunistycznej władzy, Raczyńska zaczyna, jako maszynistka. Przepisuje na maszynie artykuły z polskich samizdatów, których druk był na ogół kiepski, i przesyła je do siedziby radia w Monachium, by spikerzy mogli bez trudu odczytać tekst na antenie. Ponieważ w rozgłośni brakuje akurat żeńskich głosów, proponują jej, by spróbowała sił, jako spikerka. Raczyńska uważana jest za wyszczekaną, z poczuciem humoru, dobrego kompana, by pójść na piwo. "Ale jej znajomość polityki była znikoma" - wspomina Wawrzyniak. Jest, więc maszynistką, potem przez lata spikerką, czyli po prostu czyta depesze przygotowane przez kolegów dziennikarzy. W RWE, gdzie szalona przepaść dzieli dziennikarzy i spikerów (dziennikarz był panem, spikerowi bez konsultacji nie wolno było postawić nawet przecinka), to istotne rozróżnienie. Wyjaśnia, dlaczego dawni dziennikarze RWE, słysząc dziś o zasługach Raczyńskiej (na przykład: "była wieloletnią korespondentką Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa w Nowym Jorku i w Monachium"), dostają białej gorączki. "Nie może być tak, by pani Raczyńska bezkarnie podawała w swoim życiorysie, że swoją dziennikarską karierę zaczynała w RWE w Monachium" - irytuje się jeden z nich, Aleksander Świeykowski. "Była tylko spikerką i choć bardzo chciała zostać dziennikarzem, nigdy nie udało jej się pokonać tego progu. Był zbyt wysoki. To dziennikarskie zero. Cwaniaczka i karierowiczka, szalenie sprytna, skoro udało jej się zrobić taką karierę. Ale zawodowo zawsze była zerem".
Stażystka o ładnej buzi Pod koniec lat 80 stawało się coraz bardziej jasne, że rozgłośnia wkrótce straci rację bytu. Pracownicy zaczynają rozglądać się za nowymi posadami. Spora część planuje powrót do kraju. Ale Raczyńska marzy o wyjeździe do Stanów. Jak wszyscy pracownicy RWE (finansowanego przez amerykański Kongres), może liczyć na preferencje w uzyskaniu Zielonej Karty, pod warunkiem, że spędzi tam trochę czasu. Problem w tym, że w Stanach polskich spikerów nikt nie potrzebował, bo rozgłośnia nadawała do Polski z terytorium Niemiec. By pójść jej na rękę, kierownictwo godzi się ją wysłać, jako stażystkę dziennikarkę. Trafia do Nowego Jorku. "Młoda panienka o bardzo ładnej buzi, bardzo złej figurze, która miała duży talent do wynajdowania protektorów" - wspomina Jerzy Beker, szef tamtejszej sekcji polskiej RWE. Charakteryzuje ją krótko: konfliktogenna, nad-ambitna, nie potrafiła przyznać się do błędów. "Zdziwiłem się, że została szefem Jedynki, bo ona nie jest w stanie kierować jakimkolwiek zespołem" - dodaje. Raczyńska przez kilka miesięcy nadsyła lekkie materiały do "Panoramy"; redakcja w Monachium raczej nie zleca jej poważnych tematów. I taka jest jej cała kariera w mitycznej Wolnej Europie. Jak więc Raczyńska mogła zajść tak daleko? - głowią się jej dawni znajomi do dziś i nie znajdują odpowiedzi. Jej zaskakujący awans po powrocie do kraju wywołał w internecie sugestie o związkach z SB. Ale - sprawdziliśmy - to bezpodstawne zarzuty. Dr Paweł Machcewicz skończył właśnie książkę o rozpracowaniu wolno-europejczyków przez służby specjalne i o Raczyńskiej nie znalazł w archiwach IPN najdrobniejszej wzmianki.
Kocznorowska z Wołomina Dlaczego dziennikarze RWE wspominają ją z tak wielką irytacją? Zapewne z powodu ogromnych ambicji młodej spikerki i gigantycznego tupetu. To jemu zawdzięcza nowe nazwisko, pod którym dzisiaj jest znana i które nie ma nic wspólnego z jej rodowym. Kiedy dokładnie do tego doszło, trudno po latach precyzyjnie ustalić, ale z całą pewnością musiało być to w czasach RWE - nauczycielka polskiego, która w okolicach Stuttgartu sprzedaje bilety na koncert, nazywa się jeszcze Małgorzata Kocznorowska. Już w Monachium przyjmuje pseudonim - Raczyńska. Niektórych to dziwi, bo się niczego nie boją i na antenie występują pod nazwiskiem. Innych nie, sami przybierają pseudonimy, by nie szkodzić rodzinie pozostawionej w kraju. Ale pseudonimy traktują czysto użytkowo, po prostu jak pseudonimy, i raczej sięgają po popularne nazwiska. Na przykład Wojciech Stockinger występuje na antenie, jako Antoni Kowalski. Ale Kocznorowskiej zależy na czymś więcej. Wybiera nazwisko nie tylko bardzo rzadkie, ale dla Polaków szczególne - w Londynie żyje wtedy jeszcze hrabia Edward Raczyński, prezydent Polski na uchodźstwie. Raczyński był nie tylko wielką postacią dla patriotycznych środowisk, ale też przedstawicielem starego szlacheckiego rodu z Wielkopolski, na dodatek z hrabiowskim tytułem. Takich nazwisk nie spotykało się często. "To było dosyć zabawne: pojawia się jakaś nauczycielka, zaczyna, jako spikerka, od razu przyjmuje pseudonim, i to taki! Lepszego nazwiska wybrać sobie nie mogła" - ocenia Świeykowski. Niektórzy dodają, że szefostwo rozgłośni nie było tym zachwycone. Kocznorowska miała, więc pojechać do Londynu i wyprosić zgodę na używanie tego nazwiska u samego prezydenta. Inni są przekonani, że Kocznorowska była Kocznorowską do śmierci Raczyńskiego. Gdy zmarł, pojechała na jego pogrzeb do Londynu i wróciła już, jako Raczyńska, twierdząc, że odnalazła swoje prawdziwe korzenie.
Sygnet na serdecznym palcu Trudno na sto procent ustalić, jak wyglądało przejście z Kocznorowskiej na Raczyńską, ale trudność wynika głównie z tego, że sama zainteresowana rozpowiadała znajomym różne wersje, często wzajemnie sprzeczne. Już w nowym życiu mówiła niektórym, że jest z t y c h Raczyńskich. Magda Potorska, która w tym samym czasie studiowała polonistykę na UG, spotkała ją w połowie lat 90 na jednej z imprez w Instytucie Polskim w Berlinie. Raczyńska (wtedy, jako korespondentka TVP) przyjechała z ekipą i podkreślając amerykański akcent, wycedziła: – Tu nie ma żaden news. Ale gdy tylko Potorska rozpoznała w niej koleżankę ze studiów, akcent zniknął. "Zobaczyłam wizytówkę i pytam, czy ma jakieś konotacje z t y m i Raczyńskimi. Potwierdziła. Trochę się zdziwiłam, bo pamiętałam ją tylko, jako Kocznorowską z Wołomina".
Paweł Nowacki: "Mnie opowiadała, że to nazwisko rodowe matki, bo jest skłócona z ojcem".
Danuta Waniek: "Mnie powiedziała, że z t y m i Raczyńskimi nie ma nic wspólnego".
Faktem jest, że u progu lat 90 nauczycielka z Wołomina o nazwisku Kocznorowska jest już Małgorzatą Raczyńską z wyraźnym amerykańskim akcentem i bardzo niewyraźnie wymawianym, jak na arystokrację przystało, "r". Mniej więcej w tym samym czasie Raczyńska wsuwa na serdeczny palec lewej ręki sygnet z herbem rodziny Raczyńskich. Prawdopodobnie w sposób formalny zmienia też nazwisko - w każdym razie po powrocie do kraju posługuje się już tylko nowym i pod takim jest znana.
Msza za Danutę Waniek Zawsze miała skłonność do dość egzotycznych znajomości, niektóre w antykomunistycznym środowisku budziły naprawdę potężne zdziwienie. Gdy po rozwiązaniu RWE Raczyńska poszukiwała pracy, zaprzyjaźniła się z Andrzejem Kaczorowskim, konsulem generalnym w Niemczech. "Było to dość dziwne, ale bardzo o te kontakty zabiegała" - wspomina Jolanta Róża Kozłowska, wówczas konsul w Monachium. Dziwne, bo Raczyńska z jednej strony szczyci się kombatanckim doświadczeniem w RWE, a Kaczorowski jest peerelowskim dygnitarzem z krwi i kości. Za czasów PRL kierował wydziałem polonijnym w ambasadzie polskiej w Bonn, a każdy emigrant doskonale sobie zdawał sprawę, że to może stanowić wyjątkowo złą rekomendację. Ale takich przyjaźni jest więcej. Najbardziej znamienna pojawia się, gdy Raczyńska jest już korespondentką TVP w Niemczech. To rok 1996. Polską rządzi SLD, a Aleksander Kwaśniewski właśnie zaczął swoją pierwszą prezydenturę. Jego kancelarią kieruje posłanka SLD Danuta Waniek. Przyjeżdża do Bonn z oficjalną wizytą i nawiązuje się znajomość. Waniek szybko zostaje ujęta jej dowcipem i kulinarnym talentem. Razem chodzą na zakupy, jednym autem jeżdżą na rozmaite spotkania proeuropejskiej fundacji, razem bywają na festiwalach i koncertach; Waniek, która jest wdową, dostaje dwuosobowe zaproszenia, więc - kiedy może - bierze Raczyńską ze sobą. Posłanka SLD nie ma żadnych wątpliwości - to przyjaźń. Przed wyborami w 1997 r. Raczyńska daje na mszę w Bonn i modli się, by przyjaciółka wygrała. Gdy wkrótce straci pracę i wróci do Polski, Waniek będzie miała okazję do rewanżu.
W sercu Rywinlandu Pozbawiona pracy w TVP ("Była marną korespondentką" - uważa Robert Kwiatkowski), stawia na prywatną przedsiębiorczość. Odgrzebuje kontakty, które owocują posadą w imperium związanym... z Rywinem. Takie rzeczy oczywiście trudno przewidzieć, nikt wtedy nie miał pojęcia, jak to skończy, ale z dzisiejszej perspektywy wygląda to na czystą groteskę - lwica IV Rzeczypospolitej, która w imieniu PiS zaprowadza porządki w TVP, za czasów Trzeciej RP dorabia w samym sercu Rywinlandu. Mowa o Easy Net, jednej ze spółek Yarona Brucknera, właściciela Eastbridge, (do którego należy sieć Empików), znajomego Kwaśniewskiego. Raczyńska zostaje szefową redakcji magazynów internetowych, podlega Marcinowi Rywinowi, synowi Lwa. "Przyzwoity pracownik" - wspomina Rywin. Gdy spółka zmieniła właściciela, Raczyńska traci posadę. Zahacza się w regionalnym Radiu dla Ciebie, które staje się trampoliną do jej dalszej kariery - na rozmowy zaprasza tu polityków, do których się zwróci, kiedy będzie potrzebować pomocy. Tak się składa, że akurat z parlamentu do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji przenosi się Danuta Waniek. Poleca przyjaciółkę do Radia Polonia. To epizod krótki, ale wymowny. Raczyńska popada w gigantyczny konflikt ze swym szefem, Markiem Traczykiem. Twierdzi, że wykryła przejawy przestępczej działalności w stacji. Do awantur dochodzi na oczach szeregowych pracowników; mówi potem, że wrogowie pocięli jej opony na radiowym parkingu. Ówczesny prezes stacji odwołuje i ją, i Traczyka. Sam Traczyk do dziś na dźwięk nazwiska naszej bohaterki czuje mrowienie w stopach. O Raczyńskiej chciałby jak najszybciej zapomnieć. Z pomocą znowu nadciąga Waniek. Tym razem Raczyńska chce do telewizji. Waniek podoba się ten pomysł, bo uważa ją za dobrą dziennikarkę. Ale choć stoi akurat na czele KRRiT, znalezienie etatu zajmuje jej sporo czasu. Raczyńską na moment zatrudnia ówczesny prezydent stolicy Lech Kaczyński (w zespole doradców), potem, na dwa lata, trafia do NIK. Dopiero w lutym 2005 r. Raczyńską przygarnia do TVP Jan Dworak - zostaje wiceszefową publicystyki Jedynki. Jednak zanim to się stanie, Waniek jest bombardowana telefonami od stronników Raczyńskiej. Dzwoni Olga Krzyżanowska, dzwoni Józef Oleksy, nawet Bronisław Komorowski dzwoni. Waniek po raz pierwszy zaświeciło się wtedy czerwone światełko. "To były dziwne telefony, bo Małgośka nie potrzebowała żadnych pośredników w kontakcie ze mną. Naprawdę chciałam pomóc. Ale, wbrew pozorom, nie jest łatwo załatwić komuś pracę w telewizji" - wspomina. W każdym razie Raczyńska dostaje to, czego chciała. Waniek nie jest już tak potrzebna. Właściwie nie jest potrzebna wcale. Gdy działaczka lewicy traci posadę szefowej KRRiT, traci też przyjaciółkę. Raczyńska nie odbiera już telefonów, sama - choć potrafiła telefonować nawet kilka razy dziennie - do Waniek nie zadzwoni już nigdy. Z przyjaźnią koniec. Waniek, wciąż pamiętając tyrady Raczyńskiej o pogardzie dla koniunkturalistów, do dziś jest w lekkim szoku. Mówi, choć sama nie może w to uwierzyć: "Wygląda na to, że była zaangażowana w znajomość ze mną tak długo, jak byłam na topie".
Ojciec Święty czy Pies Szarik Poranek w bloku D przy ul. Woronicza w Warszawie. W oknie na pierwszym piętrze ktoś zerka zza doniczek z kwiatami. To dyrektor Raczyńska patrzy, kto tego dnia spóźnił się do pracy. Zarządziła, by pracownicy stawiali się do 9.30. Kto się spóźni, ma kłopot, bo sekretarki z różnych redakcji punktualnie zbierają listy i znoszą je do gabinetu pani dyrektor. Szefowa Jedynki analizuje wykazy, przy spóźnionych stawia krzyżyki, denerwuje się, jeśli ktoś nie przestrzega jej zalecenia. Potem zwołuje kolegium. Jeśli jest w złym nastroju, beszta wszystkich, nawet szefa redakcji katolickiej księdza Andrzeja Majewskiego. Inicjuje dyskusję, kto w jedną z sierpniowych niedziel miał większą oglądalność: ojciec święty czy Szarik z "Czterech pancernych". Domaga się, by programy katolickie były bardziej atrakcyjne. Ksiądz, mocno strapiony, pyta, jak to zrobić. "Może wprowadzić element przeciwko nauce kościoła?" - proponuje zupełnie zdesperowany. Może to ożywi program i przyciągnie widza? Wspomina, że w jednym z religijnych programów już gościła Kazimiera Szczuka. "Trzeba się bardziej postarać" - powtarza dyrektor Raczyńska.
Prawda na straganie Jaką bracia Kaczyńscy odnoszą korzyść z jej rządów w Jedynce, nie sposób zrozumieć. Bezpośrednie występy przed kamerami i tak gwarantuje ustawa. Do czego więc Raczyńska jest im tam potrzebna? W wakacje, co środy emitowała peerelowski serial o sprytnym poruczniku milicji, który rozwiązywał pogmatwane śledztwa i preferował gorące dziewczyny - słowem "07 zgłoś się". W piątki emitowała "Życie na gorąco" - apogeum gierkowskiej propagandy, gdzie pierwsze skrzypce grał bohaterski dziennikarz Maj wspierający akcje polskiego wywiadu. Zaraz po tym, jak Polsat skończył emisję „Czterech pancernych”, Jedynka ruszyła z własną emisją w niedzielne przedpołudnia, (co z punktu widzenie sztuki telewizyjnej samo w sobie stawia włosy na głowie). Bo Raczyńska bardzo lubi "Czterech pancernych". "Moja historia pokazuje, że pies Szarik nikomu na złe nie wyszedł, a oglądalność poświadcza, że mam rację" - przekonywała na kolugium. Podwładni lubią takie bon moty. Niektórzy notują, co celniejsze myśli swej szefowej. Również takie: "Prawda historyczna leży na straganie. Kto chce, może ją sobie kupić. Pies Szarik nikomu nie zaszkodził. Wiem, co mówię, przecież nosiłam pannę »S« w klapie". Zadarła z Kościołem. Zażądała uzgadniania listy tematów, które zostaną poruszone w programach katolickich. Domagała się, by "Ziarno" (program dla dzieci) zbliżyć do standardów nowoczesnej telewizji. Chciała przesunąć porę emisji niedzielnego programu "Między niebem a ziemią". W końcu biskupi nie wytrzymali - przypomnieli, że przez niemal dwudziestu lat redakcja katolicka cieszy się autonomią i zaapelowali o pozostawienie tego stanu bez zmian. "To postać pełna sprzeczności. Wielokrotnie prezentowała się, jako osoba o zdecydowanie antykomunistycznych poglądach, pragnąca w TVP zasadniczych zmian. Tymczasem zmian nie ma żadnych, a w górę pną się pracownicy pamiętający jeszcze czasy Radiokomitetu" - mówi Paweł Nowacki.
Nie wprowadziła żadnej wartościowej publicystyki, która byłaby w stanie konkurować z komercyjną konkurencją. Sztandarowym programem Jedynki siłą rzeczy stał się kontrowersyjny program „Misja specjalna”, który miał tropić nieprawidłowości i ujawniać afery. Ale z powodu swej mocno amatorskiej formuły, „Misja” ociera się o pastisz dziennikarstwa śledczego. Wizytówką Jedynki stał się "TeleExpress nocą" oferujący szeroką gamę rad z dziedziny numerologii. Np. "Jutro rządzić będzie ósemka, nie łapmy, więc zbyt wielu srok za ogon…" albo "Jutro dzień pod znakiem czwórki – liczby solidnej. Zła wiadomość dla leni". To wszystko sprawia, że największa antena w kraju finansowana za publiczne pieniądze zaczyna przypominać Superstację czy Tele5.
Bo mam męża Żyda "Martwi mnie niefrasobliwość decyzji programowych pani dyrektor" - narzeka szefowa Rady Programowej Janina Jankowska. "Szybkim ruchem zrzucane są ciekawe, przyjęte już projekty, a nawet gotowe realizacje, chyba tylko, dlatego, że powstały lub były za czasów Wildsteina". Wymienia cykl "Jarmark cudów" przeniesiony do TVP3, zawieszony program publicystyczny Krzysztofa Skowrońskiego "WiO", brak akceptacji dla scenariuszy do "Sceny Faktów" czy interaktywne programy dla dzieci. "Mamy tu do czynienia z zarządzaniem przez emocje. Jeśli decyzje są arbitralne, to może budzić niepokój. Mam podstawy twierdzić, że dyrektor Raczyńska dość obojętnie traktuje misję medium publicznego. Jedynka służy ekspresji jej upodobań, gorzej, że nie odróżnia scenariusza filmu dokumentalnego od "Sceny Faktu"?????". Nowych pomysłów nie ma wiele, bo większość propozycji Raczyńska odrzuca. Po telewizyjnych korytarzach krąży anegdota: jedna z dyrektorek pyta szefową Jedynki, dlaczego tak wiele projektów trafia do kosza. "Bo gdybym godziła się na wszystko, byłabym złą szefową" - miała wyjaśnić Raczyńska. Ktoś wpadł na pomysł, by odtąd prezentować jej dwa razy tyle projektów: połowę dobrych, połowę bardzo słabych albo w ostatniej chwili wymyślonych. Ale ktoś inny natychmiast to oprotestował - nie ma przecież żadnej gwarancji, że te dobre Raczyńskiej przypadną do gustu. Trudno dyskutować bez argumentów albo z argumentami poniżej pasa. Gdy Jankowska w czasie Rady Programowej omawiała odrzucone scenariusze, zwróciła uwagę, że większość historii dotyczy katolickich księży. "Bo mam męża Żyda" - wykrzyknęła na to Raczyńska. Zapada cisza, ale nikt nie podjął tego wątku. "Nie wiedziałam, o co jej chodzi, i udałam, że tego nie słyszę" - wspomina Jankowska. Właściwie, o co wtedy Raczyńskiej chodziło, trudno pojąć do dziś.
Groźby karalne "Mistrzyni mistyfikacji" - jak o niej mówią - nie znosi, kiedy dziennikarze się nią zajmują. Podała już do sądu TVN, zagroziła procesem "Newsweekowi"; jak twierdzi, przygotowała też kilka pozwów po tekstach w DZIENNIKU. Nie spodobało jej się też, że przygotowujemy o niej duży artykuł. Spotkałyśmy się raz, ale - coraz bardziej to oczywiste - nie będzie to nasze ostatnie spotkanie. Wyglądało to tak - podczas prezentacji jesiennej ramówki poprosiłam Raczyńską o spotkanie. "Chciałabym napisać o pani tekst" - wyjaśniłam. Pani dyrektor przechyliła głowę w bok i uśmiechnęła się szeroko: "Och, ale czy nie będzie to artykuł z tezą? Bo, jakby miał być z tezą, to ja rozmawiać nie będę". Nagle ktoś szepnął pani dyrektor coś na ucho i Raczyńska przestała się uśmiechać. "Jestem w konflikcie prawnym z DZIENNIKIEM" - spoważniała. Ustaliłyśmy, że w związku z tym Raczyńska się zastanowi, a ja zadzwonię za dzień-dwa. Ale pani dyrektor nie odebrała już od nas żadnego telefonu. Po kilku dniach do prezesa wydawnictwa Axel Springer, który wydaje DZIENNIK, dotarł donos, całkowicie nieprawdziwy. Na firmowym papierze TVP Raczyńska napisała: "(...) Luiza Zalewska usiłowała przeprowadzić ze mną wywiad. Ponieważ ze względu na czas, miejsce i inne okoliczności nie było możliwości szerszej dyskusji, wspomniana dziennikarka zwróciła sie do mnie ze słowami: »I tak Panią skompromituję«. Było to wypowiedziane w sposób agresywny i napastliwy. Świadkiem tej sytuacji była jeszcze jedna osoba, która może wszystko potwierdzić (...)". Zrozumieliśmy wtedy, dlaczego niektórzy na dźwięk nazwiska Raczyńskiej czują mrowienie w stopach. Ale trudno opisać karierę osoby bez rozmowy z nią samą. Podjęliśmy kolejną próbę. Za pośrednictwem e-maila poprosiliśmy rzecznika TVP o umożliwienie rozmowy z szefową Jedynki. Na wszelki wypadek - w towarzystwie osób trzecich. Raczyńska się nie zgodziła. Poprosiliśmy o informację na temat kariery zawodowej pani dyrektor. TVP odpowiedziała, że takie informacje chroni ustawa o danych osobowych. My szukaliśmy znajomych Raczyńskiej, ona też nie próżnowała. Po kilku dniach do redakcji nadeszło kolejne pismo, tym razem już z kancelarii prawnej (według naszych informacji, wszystko na koszt TVP). Adwokat Raczyńskiej poinformował, że wysłał do prokuratury zawiadomienie, jakobym popełniła przestępstwo z art. 190 kodeksu karnego. To już nie przelewki - artykuł 190 mówi o groźbach karalnych, grożą za to dwa lata więzienia. Pismo prawnika kończy się apelem: "Zwracam się o niepublikowanie materiału prasowego dotyczącego mojej mocodawczyni". Dlaczego szefowa Jedynki nie chce, żeby o niej pisać? Dakowski
Prezydent został zamordowany Po półtora roku badań nabrałem przekonania, że katastrofa w Smoleńsku nie była wypadkiem. Zakres zniszczeń samolotu, ślady świadczące o eksplozji, gwałtowne przerwanie wznoszenia tupolewa, ale także natychmiastowe niszczenie dowodów i nieprawdopodobne matactwo Rosjan utrudniają jakikolwiek inny wniosek. Nie wiemy, kto dokonał zamachu, wiemy jednak, kto za niego politycznie i moralnie odpowiada: rządy polski i rosyjski. Przez ostatnie półtora roku dziennikarze pracujący w „Gazecie Polskiej” próbowali ustalić przyczyny śmierci prezydenta i elity polskiego państwa. Najważniejsze informacje o katastrofie w Smoleńsku ciągle są ukrywane przed opinią publiczną, a kluczowe dowody albo zostały zniszczone, albo znajdują się w Rosji. Mimo to dowiedzieliśmy się naprawdę wiele. Rozmawialiśmy z najwybitniejszymi ekspertami polskimi i zagranicznymi. Byli wśród nich specjaliści od lotnictwa, katastrof i terroryzmu. Dotarliśmy zarówno do członków rządowych komisji, prokuratorów, śledczych, jak i wielu funkcjonariuszy służb specjalnych. Nasi dziennikarze przewieźli z Rosji części rozbitego tupolewa. Niektóre z nich przekazaliśmy do dalszych badań w USA. W tym czasie publikowaliśmy te dokumenty, które naszym zdaniem wnosiły coś do śledztwa. Wśród wielu teorii rodzi się zupełnie przerażający obraz. Staje się on coraz bardziej wyraźny i nie da się go zastąpić ani propagandą pani Anodiny, ani bełkotem raportu Millera. Po półtora roku badań nabrałem przekonania, że katastrofa w Smoleńsku nie była wypadkiem. Zakres zniszczeń samolotu, ślady świadczące o eksplozji, gwałtowne przerwanie wznoszenia tupolewa, ale także natychmiastowe niszczenie dowodów i nieprawdopodobne matactwo Rosjan utrudniają jakikolwiek inny wniosek. Nie wiemy, kto dokonał zamachu, wiemy jednak, kto za niego politycznie i moralnie odpowiada: rządy polski i rosyjski. W Polsce teoria zamachu została wykluczona niemal od początku. Stało się to w momencie przekazania śledztwa Rosjanom. Przez półtora roku nie pozwolono na ekshumacje poległych, czekając aż ten dowód będzie bezwartościowy. Pozostawienie części samolotu na powietrzu, a wcześniej pocięcie go na kawałki, doprowadziło do zatarcia ważnych śladów chemicznych. Nikt z władz polskich i rosyjskich nie jest w stanie wytłumaczyć takiego działania. Nikt też nie jest w stanie sensownie wytłumaczyć braku nagrań z wieży kontroli lotów. Bez względu na to, kim mogli być bezpośredni sprawcy zamachu, interes w śmierci prezydenta miało wiele osób zarówno w Polsce, Rosji, jak i poza granicami obydwu krajów. Wiemy dokładnie, kto na śmierci prezydenta skorzystał. Jeżeli ktoś łudzi się, że dzisiaj świat jest zbyt cywilizowany, by zabijać prezydentów, niech obejrzy zdjęcia z Czeczenii, gdzie zamordowano kilkaset tysięcy osób. Niech zobaczy film o agresji rosyjskiej na Gruzję. To wszystko działo się na naszych oczach. Dlaczego elity polskiego państwa tak łatwo pogodziły się z zatuszowaniem śledztwa? Bo te, które by się nie pogodziły, w znacznej części znalazły się w Smoleńsku. Ci z nas, którzy przeżyli, mają obowiązek wyjaśnić zagadkę śmierci naszych przywódców i przyjaciół. Oni zrobiliby dla nas dokładnie to samo. Nie przedstawiam dzisiaj własnego raportu na ten temat. Nie ujawniam nowych szczegółów śledztwa. Nie przywiązuję się do znanych teorii i do żadnego z nieoficjalnych raportów. Niektóre z nich publikowaliśmy na łamach tygodnika „Gazeta Polska” i dziennika „Gazeta Polska Codziennie”. Piszę o swoim najgłębszym przekonaniu, które wynika z bardzo długiego zajmowania się tą sprawą. Chciałbym, żeby ta rzeczywistość była inna, by to wszystko się nie stało, by świat wrócił do takiego, jakim był przed 10 kwietnia 2010 r. Chciałbym znowu umówić się na wino z Januszem Kurtyką, zaprosić na od dawna obiecany obiad Sławka Skrzypka, posłuchać kolejnej tyrady Stefana Melaka, albo poplotkować w Belwederze z Lechem Kaczyńskim. Tamto już nie wróci. Ktoś nam to brutalnie zabrał. Ale zostało 40 milionów Polaków, którzy muszą znać prawdę. Muszą wiedzieć, co dzieje się w ich kraju, kto nami rządzi i co zrobiono z tymi, którzy chcieli rządzić inaczej. Jestem przekonany, że dzisiaj napisałem o tym prawdę. Tomasz Sakiewicz
08 października 2011 "Smuda nie może mieć charyzmy, bo ma swoje zdanie, z którym sam się nie zgadza”- twierdzi pan Jan Tomaszewski, wypowiadając się o obecnym trenerze reprezentacji Polski. Oczywiście można mieć charyzmę i nie mieć własnego zdania, ale można też mieć charyzmę – i mieć własne zdanie. I mieć swoje zdanie, z którym człowiek się zgadza, albo zdanie kogoś innego, z którym się człowiek zgadza- lub nie! Trudno mieć własne zdanie, z którym człowiek się nie zgadza. Widocznie nie jest to zdanie własne.. Tak jak często zdania wypowiadane przez byłego prezydenta naszego - doprowadzanego do bankructwa kraju - pana Lecha Wałęsę, który mawiał coś o plusach dodatnich i plusach ujemnych, chociaż każdy elektryk wie, że są plusy i są minusy. Oczywiście jedne są dodatnie, a drugie- ujemne.. Nie wiem czy jest to „ zwrot o 360 stopni”- jak mawiał pan Lech Wałęsa, ale na pewno zwrot. Mam na myśli Europejski Kongres Żywienia Chorych, który właśnie odbył się w Warszawie. Przyznam się Państwu, że nie wiedziałem, że w ogóle odbywają się tego typu kongresy ustanawiające i wpływające na ustanawianie norm żywnościowych i ustalające, co chorzy mogą jeść, a co nie.. Zawsze myślałem, że takie normy ustanawia tzw. Ministerstwo Zdrowia Ludzi, bo – z pewnością Państwo zauważyli - że Ministerstwa Zdrowia Zwierząt na razie nie ma- i jak pokazuje prywatna praktyka weterynarii, zwierzęta w związku z tym mają się zupełnie dobrze. Oczywiście przed pójściem do rzeźni.. Ludzie natomiast są poniewierani w skansenie komunizmu- państwowej służbie zdrowia, którą kolejne ekipy próbują naprawić, co nie jest możliwe. Komunizmu opartego na wspólnej własności, naprawić się nie da. Komunizm trzeba zlikwidować, a nie go utrzymywać miliardami złotych topionymi w tym skansenie.. Bez żadnego efektu przeszłościowego.. Delegaci Europejskiego Kongresu Żywienia Chorych ludzi mają wielkie zmartwienia wynikające z wielkiego zmartwienia wynikającego ze złego żywienia chorych w szpitalach.(???) Nie chce mi się wierzyć, że w szpitalach dyrektorzy karmią chorych złymi nawykami żywienia. Podobno w całej socjalistycznej Europie ludzie mają „ złe nawyki żywieniowe”. To teraz członkowie Europejskiego Kongresu Żywienia Chorych ludzi będą ustanawiać normatywnie dla wszystkich chorych ludzi specjalne diety odgórne, które będą obowiązywały w każdym szpitalu państwowym. A w szpitalach prywatnych? To lekarze pracujący w szpitalach i będący ludźmi z branży zdrowotnej nie wiedzą, jaką dietę przepisać swojemu pacjentowi? To, co to za lekarze, jak tego nie wiedzą. Musi się zbierać Europejski Kongres Żywienia Chorych, w Warszawie żeby nareszcie zwrócić uwagę na palący problem złego żywienia chorych. Zjeżdżają się z całej Europy różni biurokratyczni działacze socjalistyczni, różni biurokratyczni darmojedzący, którzy będą ustalać to i owo w sprawie diet dla chorych i to centralnie. I będą zmieniać „ złe nawyki żywieniowe”. To w ogóle skandal, że do tej pory w szpitalach są utrzymywane” złe nawyki żywieniowe”. Jak do tego doszło? Jak to się stało? Kto do tego dopuścił? I wiecie Państwo, czego chcą delegaci biurokratyczni zgromadzeni na tym kosztownym Kongresie Żywienia Chorych - i to Kongresie Europejskim? Chcą nałożenia podatku na niezdrową żywność, bo chodzi im o wyższe ceny produktów szkodliwych? Na Boga Pana! A które to są produkty szkodliwe? Te, które zostaną ustalone na Kongresie Żywienia Chorych i to Europejskim. A według jakich kryteriów? - jeśli wolno spytać. Według widzimisię kryteriów biurokratycznych.. ONI ustalą, co jest szkodliwe dla człowieka, a nie on sam, i jego lekarz, który się nim opiekuje. To już tylko jeden krok od zdrowotnego totalitaryzmu, żeby ustanowić co jest szkodliwe, a co nie - dla ludzi zdrowych Ale przedtem odbędzie się kosztowny Europejski Kongres Żywienia Zdrowych.. Oczywiście najbardziej szkodliwe dla ludzi jest ustanawianie centralnie, co komu jest niezbędne do wyzdrowienia.. I tego typu Kongresy Żywienia, gdzie zorganizowane bandy biurokratyczne, składające się z lekarzy, którzy przeszli na stronę biurokracji, bo nie chce im się leczyć ludzi - ustanawiają centralnie, co im dyktuje interes.. Interes firm, które produkują tzw zdrową żywność. A niech sobie produkują, ale niech nie przeszkadzają ludziom jeść żywności niezdrowej, której pełno jest w sklepach- na razie. Ale jak postępy postępu będą postępować i w sklepach będzie tylko zdrowa żywność, a więc namiastka chleba wyprodukowana z wiatru i deszczu przy pomocy elektrowni wiatrowej, liść szynki zrobionej z człowieka prawicy konserwatywnej, mleko powstałe w wyniku eksperymentów w Azotach czy owoce wyhodowane w Nowoczesnym Instytucie Konstruowania Owoców Nieszkodliwych – to wtedy na pewno powstanie normalność. Ludzkość nareszcie odetchnie i odetchną działacze lewicowych organizacji ekologicznych. Nie będą już musieli przewracać wszystkiego do góry nogami.. Bo już wszystko będzie przewrócone! Po odleżeniu referatów wygłoszonych na Europejskim Kongresie Żywienia Chorych ludzi w szpitalach będą przymuszać lekarzy do jeszcze większej wydajności biurokratycznej, jeśli chodzi o sterty papierów, kosztem oczywiście leczenia pacjentów- będzie nie dziesięć- a dziewięć numerków w ciągu dnia - bo lekarze będą zmuszani do robienia bilansów żywieniowych swoich pacjentów, te przenoszone będą na pierwsze piętro bilansów żywieniowych poszczególnych wydziałów, stamtąd do wydziałów żywieniowych na drugie piętro w gminie, stamtąd na trzecie piętro bilansów żywieniowych do powiatów, a z pietra powiatowego już tylko do województw - i ostatecznie do Ministerstwa Zdrowia. A stamtąd na piętro centrali w Brukseli- i nareszcie bilansy żywnościowe znajdą swoje właściwe miejsce w systemie totalitarnej kontroli.. Bo bydło trzeba od czasu do czasu kontrolować, a najlepiej kontrolować permanentnie.. Kolczykując i stygmatyzując. I ciągnąć przy okazji z tego pożytki finansowe.. Ile to wszystko będzie kosztować? A czy w socjalizmie totalitarnym to kogoś obchodzi? Przy budowie państwa totalitarnego pieniądze nie grają roli.. To znaczy grają swoja rolę- służą do zniewalania człowieka! Tak jak nie obchodzi totalitarystów ile ton papieru przewalają codziennie w „sercu demokracji”, czyli w Sejmie.. Padają jakieś kuriozalne ilości ton.. 50???? - ton Nie wiem czy dziennie, miesięcznie czy rocznie.. Demokracja to tony papieru przewalane bezproduktywnie za nasze pieniądze. Demokracja to olbrzymie marnotrawstwo służące zniewalaniu człowieka, to system pozornej wolności człowieka, to fałszywe prawa człowieka, które mistyfikują odbieranie człowiekowi wolności.. To system totalitaryzmu ukrytego za parawanem słodkich słów o wolności mówienia i pisania. Możesz sobie pisać i mówić do sąsiadów i grupy ludzi.. Ale spróbuj zmienić ustrój.. Spróbuj zatrzymać jedno z wariactw wtłaczanych w nasze życie.. Gdyby ci się udało.. Totalitaryzm został zaprogramowany i tak ma postępować.. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku.. Ale Europejskiego Kongresu Żywienia Chorych zwierząt na razie socjaliści nie planują.. Zwierzęta są traktowane bardziej liberalnie niż ludzie.. Ludzi zamienia się w bydło- zwierzętom daje się wolność.. Ale można mieć własne zdanie, z którym nawet można się nie zgadzać.. I można się nie zgadzać na odbieranie człowiekowi wolności.. To są właśnie prawa człowieka! Ale niewolę trzeba przyjąć.. Uniżenie! I nie buntować się przeciw postępującemu totalitaryzmowi.. Pokornie przyjąć swój los.. Zgiąć kark i przestać smędzić.. Bo „ wolność to niewola”! Jak u Orwella. WJR
Song o ciszy Subotnik Ziemkiewicza Cisza wyborcza to niewątpliwie najgłupszy rodzaj ciszy, jaki istnieje w przyrodzie. Jak nie mówić o polityce w kraju, w którym polityka przeżarła wszystko? Pochwalisz cokolwiek − znaczy, agitujesz. Skrytykujesz cokolwiek − też agitujesz. A agitować nie wolno. Wolno za to zachęcać do pójścia na wybory. Byle tylko nie hasłem: „Idź na wybory. Zmień kraj”. To hasło było cacy cztery lata temu. Teraz jest trefne. Jakie jest dziś cacy? „Idź na wybory, nie pozwól zmienić kraju”? Nie wiem, nie miałem czasu oglądać „profrekwencyjnych” spotów. To znaczy, widziałem jeden, z Jerzym „Jurkiem” Owsiakiem. Owsiak opowiadał, jak bardzo się cieszy, że ma wybór. To chyba jedyny taki radosny egzemplarz w Polsce. Z kim nie rozmawiam, jest tym „wyborem” głęboko sfrustrowany. To mi wybór: albo Tusk, albo Kaczyński, ewentualnie Pawlak, Napieralski, względnie, za przeproszeniem, Palikot. Menu jak w budzie z szybkim żarłem w przejściu podziemnym przy dworcu Ochota: wybierz co chcesz, wszystko z mikrofali. Ale może Owsiakowi by smakowało. Po Jerzym „Jurku” wystąpiła jeszcze jakaś piosenkareczka, oznajmiając, że pójdzie na wybory, bo „ma dość zajmowania się przeszłością”. Fajne, że to nie jest łamanie ciszy wyborczej. Mam pomysł na cała kupę profrekwencyjnych spotów, które w podobnym stopniu by jej nie łamały. „Idę na wybory, bo mam dość zakłamania”. „Idę na wybory, bo trzeba wreszcie skończyć z korupcją”. „Idę na wybory, bo musimy wreszcie poznać prawdę o Smoleńsku”. „Idę na wybory, by zatrzymać wzrost zadłużenia kraju, biurokracji i bezrobocia”. Albo: „Idź na wybory, ratuj sześciolatków!” „Idź na wybory, żeby nie było wielomiesięcznych kolejek do lekarzy”… Czyż nie są to hasła, które mogłyby zmobilizować obywateli do wyjścia w niedzielę z domu i tym samym podnieść frekwencję, a więc, jak twierdzi wielu (ja akurat nie, ale cytuję) „poprawić jakość demokracji”? No to dlaczego takich haseł jakoś nie można w sobotniej ciszy usłyszeć? Odpowiedzi proszę nie przysyłać, i tak mi się stale skrzynka zapycha − przecież wiem, dlaczego, i wiem, że Państwo też wiecie. Ciekawe, czy można w ciszy wyborczej pisać o panu prezydencie Komorowskim? Chyba tak, bo przecież on w wyborach nie startuje, patronuje jedynie kampanii „profrekwencyjnej”. No i pisanie o nim nie jest zajmowaniem się przeszłością − niestety − tylko przyszłością naszą jak najbardziej. Nie wiedzieć czemu przyjęto zasadę, że im bardziej ktoś szanuje i poważa pana prezydenta, tym bardziej stosuje się do zasady, żeby, jak On coś mówi, lepiej udawać, że się nic nie słyszało. A tu tymczasem prezydent powiedział szereg ciekawych rzeczy, które w ferworze kampanii jakoś umknęły uwadze mediów. Powiedział, że jego sławne słowa o „ślepym snajperze” były wyrazem troski o lepszą ochronę dla śp. prezydenta Kaczyńskiego. I że gdyby jego − Komorowskiego − słów posłuchano, to by do tragedii smoleńskiej nie doszło. Jeśli do tragedii doszło dlatego, że zawiodła ochrona, to jasno wskazuje, iż zdaniem prezydenta przyczyna nie leżała w błędach pilotów. Bardzo ciekawa ewolucja od czasu, gdy ten sam prezydent Komorowski oznajmiał nam, że przyczyny są „najboleściwiej” oczywiste, i od czasu, gdy szefa tej ochrony, która zawiodła, awansował do stopnia generalskiego. No bo przecież opcji, że pan prezydent nie wie co mówi albo co robi nie można brać pod uwagę. Szczególnie dziś − byłaby to przecież niedopuszczalna agitacja wyborcza. A może dopuszczalna agitacja profrekwencyjna? Mniejsza. Skoro jesteśmy „w temacie” takich, którzy nie bardzo wiedzą co mówią i czynią, to warto zauważyć, że prezes TVP Juliusz Braun zauważył ostatnio, że niejaki Nergal, pajac, którego TVP lansuje, jest skandalistą. I zażądał w tej kwestii wyjaśnień. Za moich czasów mówiło się o refleksie korespondencyjnego szachisty, teraz powinno się to zjawisko ochrzcić raczej mianem „refleksu Brauna”. Wszystko może przez to, że Holocausto − Nergal podarł nie to, co trzeba podrzeć, żeby pana Brauna obudzić z zimowego snu. Przypadkiem wiem, bo przed laty wystąpiłem obok niego w dyskusji organizowanej przez Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy. To znaczy, pan Braun w niej w końcu nie wystąpił, bo zanim do tego doszło, jeden z prelegentów powołał się na księdza Tischnera, a wtedy jakiś staruszek z tylnego rzędu zawołał „Tischner to zdrajca!”. Pan Braun − wówczas poseł UD − poderwał się, spąsowiał (być może w odwrotnej kolejności) porwał za teczkę i z oburzoną miną wypadł z sali. Rozumiem, że gdyby Holocausto powiedział coś na księdza Tischnera albo jakiś inny autorytet z kręgów zbliżonych do nieboszczki UD, to by pan prezes wiedział jak zareagować. Tak, jak na innego Brauna, który ośmielił się uchybić świętości arcybiskupa Życińskiego. Ale darcie Biblii, robienie sobie jaj z Jezusa Chrystusa? Hm, a to nie ten Jezus, co to zdaje się jest rodzinnie powiązany z radiem Ojca Rydzyka? No… na wszelki wypadek pan prezes zażądał wyjaśnień, dając sobie czas na przemyślenie sprawy. Ale sam nie wiem, może i ten temat lepiej zostawić, bo narusza ciszę wyborczą? Wszak pajac zwany Nergalem wyrósł na jedną z głównych postaci tej kampanii wyborczej. Podobnie jak Jakub Wojewódzki, zwany, żeby było młodziej, Kubą. Za moich czasów chodziło takie powiedzenie: „Połomski Jerzy idolem młodzieży”. To był taki żart, bo sympatyczny skądinąd Jerzy Połomski miał wtedy pod czterdzieści lat, więc robił za symbol absolutnego zgredostwa. „Kuba” ma pod pięćdziesiątkę i sunie do osiemnastolatków ze swoim agit-propem z pozycji ziomala. Może: „Wojewódzki Kuba to młodzieży chluba”? Obok, ma się rozumieć, Zbigniewa „włosy me to symbol pokolenia” Hołdysa? Zaznaczam, wysoki sądzie, że w powyższym passusie nie agituję nikogo za niczym, a jedynie odnoszę się do problemu frekwencji, o którym obaj cytowani intelektualiści się właśnie wypowiadali. Jak takie tuzy się wypowiadają, to cóż, i ja się wypowiem. Powiem tak: jeśli chcesz zmienić kraj, to idź na wybory. Przejdzie? To do zobaczenia po.
PS. Tomasz Lis, który swego czasu przedstawiał się za ofiarę politycznych prześladowań, a potem gromko szydził z wyrzucanych z pracy za poglądy dziennikarzy, że podają się za ofiary prześladowań, właśnie pożalił się portalowi gazeta.pl na „zorganizowaną” na niego przez PiS „nagonkę” w Internecie. Wstrząśnięty strasznymi prześladowaniami Lisa przyznaję ze skruchą, że faktycznie, uczestniczyłem w tej zorganizowanej nagonce, wplatając w swój felieton na Interii wierszyk naśladujący Brzechwę „Proszę państwa, oto Lis…” Mam nadzieję, że nie złamię ciszy wyborczej, oznajmiając, że jestem wstrząśnięty bezmiarem brutalności, z jaką naganiany jest przez zorganizowanych internautów ten jakże zasłużony − nie mówię dla kogo, bo raz, że cisza, a dwa, że i tak wiem, że Państwo wiedzą − autorytet. RAZ
CZTERY LATA AFER I POGARDY Rządy Donalda Tuska miały być rządami miłości, wolności, spokoju, niskich podatków, stabilizacji i mniejszego długu publicznego. Czym skończyły się zapowiedzi premiera? Poniżej kalendarium przypominające tylko niektóre ważniejsze „osiągnięcia” rządu Donalda Tuska.
2007 Listopad
Dochodzi do spotkania płk. Leszka Tobiasza (negatywnie zweryfikowanego oficera WSI) z Krzysztofem Bondarykiem (szefem ABW), Grzegorzem Reszką (p.o. szefem Służby Kontrwywiadu Wojskowego) i Pawłem Grasiem (ówczesnym wiceszefem sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych). To początek afery marszałkowej, w którą zamieszany jest Bronisław Komorowski. Chodziło o operację mającą skompromitować członków komisji weryfikacyjnej WSI i – być może – o uzyskanie dostępu do treści aneksu do raportu na temat WSI.
2008 Marzec
Jak informuje „Dziennik”, agencja reklamowa Lowe GGK, należąca do koncernu, z którym do początku lutego związany był poseł PO Andrzej Halicki, wygrała wart 4 mln euro przetarg na przeprowadzenie kampanii reklamowej dla Agencji Rynku Rolnego.
Czerwiec
Julia Pitera publikuje długo zapowiadany raport o korzystaniu przez urzędników poprzedniego rządu ze służbowych kart kredytowych. Radio RMF FM kpi: „Szczegóły raportu są naprawdę zabawne. Uwadze Julii Pitery nie umknęło np. kupno dorsza za 8 zł”.
Październik
25 października 2008 r. do tajnej Bazy Wiedzy Operacyjnej Centrum Antyterrorystycznego ABW wprowadzono dane
prezydenta Lecha Kaczyńskiego (skandal ujawnia trzy lata później „Gazeta Polska”). Oznacza to, że od tamtej chwili wobec głowy państwa można było stosować wszelkiego rodzaju inwigilację, w tym podsłuch. Dzień wcześniej ówczesny marszałek Sejmu Bronisław Komorowski w następujący sposób komentuje próbę zamachu na Lecha Kaczyńskiego w Gruzji: „Jaka wizyta, taki zamach, bo z 30 metrów nie trafić w samochód, to trzeba ślepego snajpera”.
Grudzień
Premier Tusk akceptuje na szczycie w Brukseli pakiet klimatyczno-energetyczny. Z analiz wykonanych na zlecenie Ministerstwa Gospodarki wynika, że po wejściu w życie jego postanowień, czyli w najbliższych kilku latach (od 2013 r.), ceny elektryczności w Polsce wzrosną o co najmniej 40 proc. Ówczesny poseł PO Janusz Palikot, który zdaniem Donalda Tuska „ożywia polską politykę”, pisze na swoim blogu: „Czy prezydent Lech Kaczyński nadużywa alkoholu? Czy prawdą jest, że jego pobyty w szpitalach mają związek z terapią antyalkoholową? Czy ucieczki do Juraty i czerwone wino to nie środki terapeutyczne, stosowane przezeń w reakcji na problemy w relacjach rodzinnych z bratem i matką?”.
2009 Styczeń
„Rzeczpospolita” ujawnia, że należące do Skarbu Państwa spółki węglowe, koncerny zbrojeniowe oraz koncern PKN Orlen finansowały działalność fundacji Instytut Studiów Strategicznych, na której czele stoi żona ministra obrony narodowej Bogdana Klicha.
Marzec
Związana z ówczesnym senatorem PO Tomaszem Misiakiem firma Work Service podpisuje z Agencją Rozwoju Przemysłu (w trybie zamówienia z wolnej ręki) umowę na doradztwo dla pracowników zwalnianych ze stoczni w Gdyni i Szczecinie. Wcześniej, jesienią 2008 r., Tomasz Misiak przewodniczył senackiej Komisji Gospodarki Narodowej w okresie prac nad ustawą dotyczącą przemysłu stoczniowego. TVP Info ujawnia z kolei, że Work Service zawarła z Pocztą Polską kilkanaście kontraktów na łączną wartość prawie 12 mln zł. W tym samym czasie Misiak pracował w Senacie nad rozwiązaniami prawnymi dotyczącymi Poczty Polskiej. W czasie gdy w Sejmie trwa niezwykle ważna dyskusja o raporcie rządu na temat budżetu państwa, Donald Tusk… gra w piłkę nożną z posłem Romanem Koseckim, ministrem spraw wewnętrznych Grzegorzem Schetyną i szefem kancelarii premiera Tomaszem Arabskim.
Kwiecień
MON podpisuje umowę dotyczącą remontu dwóch Tu-154. Przetarg wart jest ponad 69 mln zł, wygrywa go konsorcjum firm MAW Telecom i Polit Elektronik. Ta druga spółka nie jest nawet zarejestrowana w KRS. Znika chorąży Stefan Zielonka, szyfrant, najpierw pracownik Wojskowej Służby Wewnętrznej i Wojskowych Służb Informacyjnych, potem Służby Wywiadu Wojskowego. Jak pisze „Dziennik”, miał on dostęp do najbardziej tajnych danych, m.in. wiadomości nadawanych z placówek zagranicznych do centrali. Ciało zaginionego odnajduje się po roku. Prokuratura stwierdza w rozmowie z „Gazetą Polską”, że nie dało się ustalić przyczyny zgonu. Wraca cenzura. Po ukazaniu się głośnej książki Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie minister nauki Barbara Kudrycka prosi Państwową Komisję Akredytacyjną o przeprowadzenie kontroli w trybie nadzwyczajnym na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego, na którym Zyzak obronił pracę magisterską. „Gazeta Polska” dociera do nazwisk osób, które w 2007 r. wpłaciły darowizny na fundusz wyborczy Platformy Obywatelskiej. Są wśród nich m.in. założyciele i pracownicy firmy Work Service (znanej z afery Misiaka).
Maj
„Newsweek” informuje, że minister spraw wewnętrznych Grzegorz Schetyna postanawia się pozbyć resortowego osiedla na warszawskich Kabatach. „Lokatorzy atrakcyjnych mieszkań – głównie dawni i obecni prominenci – będą mogli wykupić lokale za 10 proc. wartości. Wśród szczęśliwców znajdą się m.in. obecny szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztof Bondaryk i były wiceszef MSWiA Wojciech Brochwicz” – czytamy. Ten sam tygodnik ujawnia, że szefowie koncernu ITI wpłacali w 2005 r. pieniądze na kampanię wyborczą obecnej prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz (PO). W 2008 r., decyzją władz Warszawy, przekazano 456 mln zł dofinansowania do budowy nowego stadionu Legii, dzierżawionego właśnie przez ITI.
Czerwiec
Śledztwo w sprawie mafii paliwowej zostaje umorzone. Decyzję o umorzeniu podjął specjalnie delegowany prokurator, który wcześniej specjalizował się w badaniu… wypadków drogowych. Najwyższa Izba Kontroli zarzuca resortowi zdrowia, że bez potrzeby przekazał 10 mln zł klinice kierowanej przez senatora PO Zbigniewa Pawłowicza. „Inspektorzy NIK sprawę tej gigantycznej dotacji określają krótko: niecelowość i niegospodarność” – pisze „Dziennik”.
Lipiec
Gromosław Czempiński, były agent wywiadu PRL i były szef UOP, przyznaje w rozmowie z portalem Niezależna.pl, że był jednym z inicjatorów powstania Platformy Obywatelskiej. „Super Express” ujawnia, że rzecznik rządu Paweł Graś nic nie płaci za wynajmowanie willi, w której mieszka od prawie 13 lat, a która należy do tajemniczego niemieckiego biznesmena. NIK zarzuca Ministerstwu Zdrowia, że w 2008 r. wydało bez podstawy prawnej 300 mln zł na dofinansowanie szpitali. „Środki finansowe przyznano szpitalom bez realnego planu naprawczego i kontroli nad ich wykorzystaniem” – twierdzi prezes izby.
Sierpień
Trwa nagonka na prokuratorów zwalczających korupcję w czasach rządów PiS. Ostatecznie wszystkie najważniejsza śledztwa zostaną umorzone.
Październik
Wybucha afera hazardowa. Z podsłuchanych przez CBA rozmów wynika, że Zbigniew Chlebowski i minister sportu Mirosław Drzewiecki mieli podczas prac nad zmianami w ustawie hazardowej działać na rzecz biznesmenów z tej branży, m.in. skazanego wcześniej za łapówkarstwo Ryszarda Sobiesiaka. Sejmowa komisja śledcza pod przewodnictwem posła PO uznaje później, że żadnej afery nie było. Stanowisko traci za to szef CBA Mariusz Kamiński. „Wprost” publikuje rozmowy między ministrem skarbu Aleksandrem Gradem i jego urzędnikami a kierownictwem Agencji Rozwoju Przemysłu. Ze stenogramów wynika, że najwyżsi urzędnicy Ministerstwa Skarbu oraz Agencji Rozwoju Przemysłu przeprowadzili fikcyjny przetarg na sprzedaż majątku stoczni w Gdyni i Szczecinie. Publikacja daje początek aferze stoczniowej. W lipcu 2011 r. śledztwo w tej sprawie zostaje umorzone.
Listopad
Prokuratura przyznaje, że zbierała informacje na temat przebiegu spotkań redakcyjnych „Gazety Polskiej”.
Grudzień
Ginie Grzegorz Michniewicz, dyrektor generalny w kancelarii premiera Tuska. Michniewicz miał najwyższe poświadczenia bezpieczeństwa, zarówno krajowe, jak i NATO oraz Unii Europejskiej. Michniewicz, który nie zostawił żadnego listu pożegnalnego, według prokuratury popełnił samobójstwo. Decyzję o śmierci miał podjąć „nagle, pod wpływem impulsu”. Jak przyznali śledczy, jeszcze w ostatnich godzinach życia podwładny Tuska przygotowywał się do świątecznego spotkania z rodziną. Szefem CBA zostaje Paweł Wojtunik. W ciągu następnych kilku miesięcy wymienia on większość kadry kierowniczej.
2010 styczeń
Premier Tusk odwołuje ze stanowiska Przemysława Gułę, szefa Rządowego Centrum Bezpieczeństwa (RCB). W ramach protestu z RCB odchodzi z Gułą 10 osób, w tym wszyscy eksperci z kluczowego wydziału analiz zagrożeń. Kilka miesięcy później rozpocznie się powódź, która pokaże, jak fatalną decyzję podjął premier. Portal Niezależna.pl ujawnia, że Ryszard Sobiesiak uruchomił swój wyciąg narciarski w Zieleńcu przy wsparciu ludzi związanych z wrocławską PO. Rząd chce cenzurować internet poprzez powołanie rejestru stron niedozwolonych. Jednak sprzeciw internautów jest tak silny, że Tusk wycofuje się z tego pomysłu.
Luty
Do pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych zostaje przywrócony Tomasz Turowski; od razu zostaje mianowany ministrem pełnomocnym w Ambasadzie RP w Moskwie. Turowskiemu zostaje powierzone zadanie przygotowania wizyt w Katyniu premiera Tuska i prezydenta Kaczyńskiego. Z doniesień IPN wynika, że w latach 1976–1985 Turowski był w PRL agentem najbardziej elitarnej, zakonspirowanej komórki wywiadu – Wydziału XIV w Departamencie I. Dostęp do danych tej agentury miały służby sowieckie.
Marzec
„Wyginiecie jak dinozaury” – ostrzega Donald Tusk opozycję podczas sejmowej debaty na temat deficytu budżetowego.
Kwiecień
Dochodzi do katastrofy smoleńskiej, w której śmierć ponoszą para prezydencka, najwyżsi dowódcy armii, szefowie IPN i NBP oraz wielu znanych polityków, głównie opozycji. Rząd Donalda Tuska i prokuratura rezygnują z pomocy najlepszych lekarzy sądowych różnych specjalności, w tym antropologów i genetyków sądowych z prof. Barbarą Świątek, krajowym konsultantem w dziedzinie medycyny sądowej, na czele. Eksperci ci od południa 10 kwietnia 2010 r. czekają gotowi w każdej chwili jechać do Smoleńska; wysyłają także pisma do rządu i prokuratury. Premier rezygnuje także ze stosowania korzystnej dla Polski umowy z 1993 r. i zawiera tajne, nigdzie dotychczas nieopublikowane porozumienie z Władimirem Putinem.
Maj
Rozpoczyna się wielka powódź, na którą rząd jest zupełnie nieprzygotowany. Bilans tragedii to kilkanaście ofiar śmiertelnych, olbrzymie straty i 30 tys. ewakuowanych osób. „Woda spływa do głównej rzeki, do Bałtyku, a powódź nie może trwać dłużej niż tydzień” – kwituje sytuację Bronisław Komorowski, marszałek Sejmu pełniący obowiązki prezydenta RP.
Czerwiec
Pełniący obowiązki prezydenta Bronisław Komorowski podpisuje uchwaloną głosami PO–PSL nowelizację ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Nowe prawo – przeciw któremu protestują organizacje rodziców i środowiska katolickie – uderza w rodzinę, umożliwiając m.in. niemal samowolne odebranie dzieci rodzicom przez opiekę socjalną.
Lipiec
Płk Zbigniew Rzepa z prokuratury wojskowej ujawnia w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, że minister zdrowia Ewa Kopacz kłamała, mówiąc, iż w sekcjach zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej uczestniczyli polscy patomorfolodzy. „Dziennik Gazeta Prawna” ujawnia, że z ustawy o systemie oświaty w tajemniczy sposób zniknął przepis gwarantujący, że rodzice nie będą musieli co roku kupować nowych podręczników. Dzięki nowelizacji ustawy wydawcy zarobią w tym roku najwięcej od 10 lat – pisze gazeta.
Sierpień
„Rzeczpospolita” informuje, że firma związana z żoną ministra skarbu Aleksandra Grada bez przetargu dostała kontrakt na projekt autostrady za 7,5 mln zł.
Październik
Nord Stream kończy układanie rur Gazociągu Północnego. Ułożenie jednej z nich blokuje normalne funkcjonowanie zespołu portowego Szczecin–Świnoujście. Wicepremierzy Rosji i Polski Igor Sieczin i Waldemar Pawlak podpisują niekorzystną dla naszego kraju umowę gazową mającą obowiązywać do 2022 r. Były członek PO Ryszard C. zabija w Łodzi pracownika biura PiS Marka Rosiaka. Drugi pracownik biura z poderżniętym gardłem w ciężkim stanie trafia do szpitala.
Listopad
Słynne Orliki okazują się wielkim niewypałem. „W przetargach na budowę Orlików brały udział przedsiębiorstwa pogrzebowe i piekarnie. Najważniejszym kryterium była najniższa cena. A teraz okazuje się, że nowe boiska nadają się do remontu” – ujawnia „Dziennik Gazeta Prawna”. Szef MSZ Radosław Sikorski honoruje szefa BOR, gen. Mariana Janickiego, Odznaką Honorową „Bene Merito” – wyróżnieniem przyznawanym za „działalność wzmacniającą pozycję Polski na arenie międzynarodowej”. Pół roku wcześniej w katastrofie smoleńskiej zginęło kilkadziesiąt osób, za których bezpieczeństwo odpowiedzialny był właśnie gen. Janicki.
2011 styczeń
Rosyjska komisja MAK ogłasza kłamliwy raport w sprawie katastrofy smoleńskiej. Podczas prezentacji premier Donald Tusk przebywa na urlopie za granicą (jeździ na nartach). Rząd PO–PSL ani razu nie przeciwstawia się uderzającej w rodziny ofiar smoleńskich propagandzie rosyjskiej, a czasem wręcz ją podsyca. Wchodzi w życie podwyżka VAT. W ślad za nią drożeją niemal wszystkie podstawowe produkty. W siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich odbywa się konferencja prasowa poświęcona ograniczaniu wolności słowa w mediach publicznych. Za rządów PO pracę w TVP i Polskim Radiu stracili m.in.: Tomasz Sakiewicz, Katarzyna Gójska-Hejke, Anita Gargas, Joanna Lichocka, Jacek Karnowski, Jan Pospieszalski i Bronisław Wildstein.
Luty
Warszawę odwiedza Nikołaj Patruszew, sekretarz Rady Bezpieczeństwa Rosji. Spotyka się z mianowanym przez Bronisława Komorowskiego szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego, gen. Stanisławem Koziejem. Obie instytucje podpisują plan współpracy na najbliższe dwa lata. Patruszew to były agent KGB, potem FSB. Od 1999 r. był pierwszym zastępcą dyrektora FSB, a następnie kierował tą służbą. Sejm uchwala ustawę o powołaniu Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia. „Centra Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia mają powstać w Warszawie i w Moskwie. Obie placówki mają dysponować budżetami około 1 mln euro. Celem ich działalności mają być m.in. inicjowanie, wspieranie i podejmowanie działań na rzecz dialogu i porozumienia w stosunkach polsko-rosyjskich. Centrum ma prowadzić badania naukowe i działalność wydawniczą, upowszechniać wiedzę o stosunkach polsko-rosyjskich, historii, kulturze i dziedzictwie obu narodów” – informuje PAP. Za przyjęciem ustawy głosują parlamentarzyści z wszystkich partii oprócz PiS. Tomasz Arabski, szef kancelarii premiera, dzwoni do szefa Polskiej Agencji Prasowej, żeby dziennikarz PAP nie zadał premierowi Tuskowi wizytującemu Izrael kłopotliwego pytania. Szef PAP wykonuje polecenie Arabskiego. „Na ch… on tam stoi?”, „Gdzie jest ta ci…?”, „Po ch… tu brałeś je w ogóle?”, „J… ny cweloholokaust” – to fragmenty komiksu, który miał promować za granicą Polskę i muzykę Fryderyka Chopina. Komiks powstał za pieniądze MSZ, kosztował 30 tys. euro. W tym samym czasie wychodzi też na jaw, że billboardy z napisem „Zimo wypier…aj”, które pojawiły się w pięciu największych miastach Polski, powstały za pieniądze Ministerstwa Kultury. Ich autorką była stypendystka resortu.
Marzec
Bezrobocie rośnie, biurokracja także. „W ciągu dwóch ostatnich lat administracja rozrosła się o ponad 17 proc. Stało się tak, chociaż rząd Donalda Tuska dwa razy, w 2009 i 2010 r., zapowiadał, że chce zmniejszyć zatrudnienie w urzędach o 10 proc.” – pisze „Rzeczpospolita”.
Kwiecień
Dziewięć klubów futbolowej Ekstraklasy ma zapłacić kary, bo ich kibice podczas meczów drwili z obietnic wyborczych PO.
Maj
Uzbrojeni funkcjonariusze ABW dokonują o godz. 6 rano nalotu na mieszkanie autora satyrycznej strony internetowej AntyKomor.pl, wyśmiewającej prezydenta Bronisława Komorowskiego. Mandatami w wysokości 500 zł zostają ukarani białostoccy kibice, którzy wznosili okrzyki: „Donald, matole, twój rząd obalą kibole”. W całej Polsce trwa inspirowana przez rząd nagonka na kibiców. Od 1 maja 2011 r. wszystkie książki zostają opodatkowane stawką 5 proc. VAT. To cios w wydawców, księgarzy, czytelników oraz uczniów i ich rodziców.
Czerwiec
Planowany termin zakończenia budowy Stadionu Narodowego w Warszawie zostanie przekroczony co najmniej o pięć miesięcy – ogłasza Donald Tusk. Stadiony budowane w Polsce kosztują znacznie więcej niż podobne obiekty w innych krajach Europy.
Lipiec
Prawie pół miliarda złotych kosztuje polska prezydencja w Unii Europejskiej. Dużą część tej kwoty pochłaniają imprezy propagandowe, koncerty, gadżety itp. „Gazeta Polska” ujawnia, że syn premiera Tuska gościł w Chinach na koszt firmy budującej w Polsce autostradę A2.
Sierpień
W tajemniczych okolicznościach ginie Andrzej Lepper, przewodniczący Samoobrony RP. Według policji popełnił samobójstwo. Ze słów Leppera, nagranych kilka miesięcy wcześniej przez naczelnego „GP” Tomasza Sakiewicza, wynika, że polityk chciał podtrzymać zeznania Jarosława Kaczyńskiego w sprawie afery gruntowej. Rząd zabiera 4 mld zł z Funduszu Rezerwy Demograficznej i uzupełnia tymi pieniędzmi braki w funduszu emerytalnym. Rok wcześniej Tusk wyjął z Funduszu Rezerwy Demograficznej 7,5 mld zł. „To polityka rabunkowa” – komentują eksperci.
Wrzesień
Prominentni politycy PO bronią satanisty Nergala, który za ogromne pieniądze zasiada w jury programu rozrywkowego emitowanego w TVP. Bronisław Komorowski podpisuje uchwaloną głosami PO–PSL skandaliczną ustawę o dostępie do informacji publicznej, która umożliwia rządowi ukrywanie niewygodnych informacji. Przeciwko ustawie protestuje m.in. Helsińska Fundacja Praw Człowieka.
Październik
Dług publiczny w Polsce wynosi ok. 790 mld zł. Oznacza to, że rząd Tuska zadłużył Polskę na prawie 300 mld zł, co daje prawie 7 tys. zł (bez odsetek) na każdego Polaka. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Skandaliczne słowa rosyjskiego wiceministra sprawiedliwości w Strasburgu: "wydarzenia katyńskie", "polskich oficerów należy traktować, jako osoby zaginione" Katyń to krwawiąca rana dla Polaków. Bolesna także dla niektórych Rosjan – mówił przed Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu dr Ireneusz Kamiński z Instytutu Nauk Prawnych PAN, współautor skargi katyńskiej. Wskazał, że obraźliwe było używanie przez reprezentantów rosyjskich władz w piśmie do Trybunału określenia „wydarzenia katyńskie" zamiast „zbrodnia katyńska". Choć Rosjanie nie uznają dziś mordu katyńskiego za zbrodnię wojenną, władze sowieckie uważały polskich oficerów za jeńców wojennych, a taki status gwarantowały Polakom Konwencje Haska i Genewska. Oprócz Ireneusza Kamińskiego na sali byli mecenasi Bartłomiej Sochański i Roman Nowosielski oraz Józef Szewczyk. Europejski Trybunał Praw Człowieka rozpatrywał w czwartek dwie skargi katyńskie: pierwszą złożoną w 2009 roku przez Witomiłę Wołk-Jezierską, córkę zamordowanego w Katyniu oficera artylerii Wincentego Wołka wraz z 12 innymi osobami. Druga została złożona w 2007 roku przez Jerzego Janowca i Antoniego Trybowskiego, syna i wnuka oficerów, jeńców obozu w Starobielsku, rozstrzelanych w Charkowie. Krewni ofiar zbrodni katyńskiej zarzucili władzom Rosji m.in., że nie dokonały należytej kwalifikacji prawnej tej zbrodni, nie ustaliły jej sprawców i nie wyciągnęły wobec nich konsekwencji. Rząd Rosji dowodził w Strasburgu, że Trybunał nie ma "jurysdykcji czasowej", by rozpatrywać skargi katyńskie, dotyczące faktów sprzed 70 lat. Strona polska odpowiedziała, że zbrodnia katyńska, jako zbrodnia wojenna nie ulega przedawnieniu. Wyrok Trybunału może być wydany najwcześniej na początku przyszłego roku. Rosyjski wiceminister sprawiedliwości Georgij Matiuszkin mówił podczas czwartkowej rozprawy o „wydarzeniach katyńskich". Przekonywał, że Rosja nie ma obowiązku ich wyjaśniania, bo chodzi o rok 1940, a wtedy nie było jeszcze Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. To na jej podstawie wydaje wyroki Trybunał w Strasburgu. Twierdził, że Trybunał nie może zajmować się sprawą z roku 1940, skoro Rosja podpisała Konwencję dopiero w 1998 roku. Oznajmił też, że nie ma dowodów, iż polscy oficerowie zostali zamordowani, lecz należy ich traktować jak osoby „zaginione". Tylko dwa dzienniki w Rosji - "Moskowskije Nowosti" i "Niezawisimaja Gazieta" - odnotowały w piątek, że poprzedniego dnia przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu odbyła się pierwsza publiczna rozprawa w sprawie Katynia. "Moskowskije Nowosti" podkreśliły, że Rosja nie uważa egzekucji polskich obywateli w Katyniu w 1940 roku za zbrodnię wojenną, dlatego o ich rehabilitacji nie może być mowy. W ocenie "MN", właśnie taki wniosek płynie z czwartkowego wystąpienia rosyjskiego przedstawiciela w strasburskim Trybunale Gieorgija Matjuszkina. Dziennik ten zaznaczył także, iż rozprawa w Europejskim Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu ma również znaczenie polityczne. Jego zdaniem, świadczy o tym uwaga, jaką procesowi poświęciły władze Polski. W przeddzień rozprawy i na krótko przed wyznaczonymi na 9 października wyborami parlamentarnymi premier Polski Donald Tusk wyraził nadzieję, że +wysiłki tak pojedynczych osób, jak i państwa wcześniej czy później pozwolą, z jednej strony, uzyskać satysfakcję moralną, a z drugiej - doprowadzą do tego, że temat ten przestanie być w przyszłości kością niezgody w stosunkach polsko-rosyjskich+. - wyjaśniły "Moskowskije Nowosti". Gazeta przytoczyła też wypowiedź Andrieja Fiodorowa, szefa aparatu przedstawiciela Rosji przy Trybunale w Strasburgu, który oświadczył, że postępowanie rosyjskich organów ochrony prawa, które odmówiły rodzinom ofiar kontynuowania śledztwa, było zgodne z prawem i uzasadnione. Fiodorow oznajmił, że skargi polskiej strony na jakość śledztwa zostały złożone dopiero po tym, jak w 2004 roku zostało ono oficjalnie umorzone. W tej sytuacji nie mieliśmy procesowej możliwości uznania ich za poszkodowanych, ani też dopuszczenia ich do materiałów sprawy - powiedział rosyjski urzędnik. Z kolei "Niezawisimaja Gazieta" przypomniała, że "w ZSRR długo negowano jego związek z egzekucjami katyńskimi, a nawet oficjalnie obwiniano o nie niemieckie wojska". Wszelako w latach 90. zostały one uznane (przez Moskwę - PAP) za jedną z najcięższych zbrodni stalinizmu. Ale tylko na poziomie politycznym. W sferze prawnej ta zbrodnia, zdaniem autorów skarg, nie doczekała się odpowiedniego werdyktu - dodała "NG". Dziennik poinformował, iż krewni zabitych twierdzą, że rosyjskie władze nie przeprowadziły należytego dochodzenia i że nawet rezultaty tego, co zrobiono, nie są im znane, gdyż postanowienie Głównej Prokuratury Wojskowej zostało utajnione. PAP/rp.pl/Bar
"Bestie. Nieukarani mordercy Polaków". Poruszająca książka Tadeusza M. Płużańskiego. "Mój ojciec siedział dziewięć lat" Reporterskie śledztwo o ludziach, którzy w czasach komunizmu mordowali polskich patriotów, za co nigdy nie zostali ukarani – właśnie ukazała się książka Tadeusza M. Płużańskiego Praca Tadeusza Płużańskiego jest gigantycznym kompendium wiedzy o terrorze komunistycznym w latach powojennych, o próbach oddania sądowej sprawiedliwości oprawcom po 1989 roku, oraz o trudnej drodze prawdy o tamtych czasach do szerszej świadomości Polaków w III RP - pisze we wstępie do książki „Bestie. Mordercy Polaków” Jerzy Zalewski, reżyser, producent filmowy, autor m. in. filmów "Obywatel poeta" (o Zbigniewie Herbercie), "Tata Kazika" (o Stanisławie Staszewskim), czy ostatnio "Elegia na śmierć "Roja" (o żołnierzu wyklętym Mieczysławie Dziemieszkiewiczu).
Sprawiedliwości wymierzyć się nie udało W 1992 roku Zalewski nakręcił dokument "Szpiedzy. Świadkowie historii", w którym opowiedział o czterech bohaterach skazanych przez komunistów na karę śmierci: Jerzym Pawłowskim, Józefie Szaniawskim, Zdzisławie Najderze i Tadeuszu Płużańskim. Dziś recenzuje książkę syna "szpiega" - Tadeusza M. Płużańskiego: - Zastanawiać może tytuł książki – „Bestie. Mordercy Polaków” - jednoznaczny i „prosto z mostu”. Jakże jednak nie eksponować tej jednoznacznej oceny, skoro na przykład jeszcze w 1999 roku prezydent Kwaśniewski odznaczył Supruniuka, kata Rzeszowszczyzny, Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, a w roku 2003 Krzyżem Oficerskim tego orderu jeszcze innego komunistycznego oprawcę? Jak widać w III RP odróżnienie kata od osoby zasłużonej dla Polski nie jest wcale oczywiste - pisze dalej w swojej recenzji Zalewski. - Kolejne rozdziały książki zbudowane są najczęściej wokół postaci najbardziej „zasłużonych” utrwalaczy władzy ludowej. To oficerowie śledczy UB, sędziowie wydający wyroki śmierci, prokuratorzy. Autor, jak pisze we wstępie, nie przedstawia ich portretów, by ich „zrozumieć”, czy przeniknąć ich motywy, gdyż to prawo oprawcom nie przysługuje. Po prostu wymierza im historyczną sprawiedliwość, bo sprawiedliwości sądowej, z powodu śmierci winowajców lub opieszałego działania sądów III RP wymierzyć się w większości nie udało. Ale i przeprowadzone do końca procesy rzetelnie opisuje.
Walka o historyczną świadomość Zalewski zauważa, że takich sylwetek jest w książce kilkadziesiąt – od znanych, jak Wolińska, Brystygier, Umer czy Michnik do bardziej anonimowych, ale jakże pilnych i wydajnych pracowników komunistycznego aparatu terroru policyjnego i sądowego. Niektórzy z sędziów mają na koncie po kilkadziesiąt wydanych wyroków śmierci, a „przodownik pracy”, sędzia Widaj, ponad 100 (skazał m. in. „Łupaszkę”, Skalskiego i bp. Kaczmarka). Są też rozdziały poświęcone losom ich ofiar – sprawie rtm. Pileckiego (szczególnie bliskiej Autorowi, jako że skazany na karę śmierci został także jego ojciec), Pużaka, Gen. Nila-Fieldorfa, czy Kopaczewskich – ojca i syna.
Jerzy Zalewski podkreśla, że książka Płużańskiego jest kopalnią wiedzy o czasach stalinowskiego terroru, a mnogość postaci pozwala poczuć skalę opisywanych zjawisk. Frapujące są też informacje o post-stalinowskich dziejach bohaterów negatywnych czy ich dzieci, np. karierze pisarskiej stalinowskiego prokuratora Zbigniewa Domino (innych „bohaterów” czekała najczęściej kariera dyplomatyczna albo naukowa), czy zatajeniu przez euro-posłankę Hübner „zasług” ojca w UB w Nisku, gdzie był prawą ręką wspomnianego Supruniuka. Zalewski zwraca uwagę na jeszcze jeden walor "Bestii":
Z książki wyłania się obraz współczesnej walki o świadomość historyczną Polaków. Krytykowane przez Autora relatywizowanie moralne historii i zamazywanie granicy między katem i ofiarą jest wciąż dość powszechne, np. w wielu komentarzach „Gazety Wyborczej”, „Polityki”, czy w niektórych programach telewizyjnych (Autor krytykuje np. sztukę Bugajskiego o rtm. Pileckim, natomiast film Agnieszki Arnold o Rajmundzie Rajsie potępia). A fakt wydania polskiego tłumaczenia książki wspomnieniowej niejakiego Bleichmana, podczas wojny członka żydowsko-komunistycznej bandy rabunkowej, który opisuje AK jako jeszcze bardziej antysemicką od Niemców, może tylko oburzać. Oburza też nieskrępowana działalność niektórych z oprawców w postkomunistycznych organizacjach kombatanckich (najczęściej jako partyzantów Armii Ludowej).
Nie jestem ani sędzią, ani prokuratorem Oddajmy teraz głos autorowi Tadeuszowi M. Płużańskiemu:
Książka, którą oddaję w Państwa ręce ma charakter szczególny. To wynik kilkunastoletniego, prywatnego śledztwa dziennikarsko-historycznego, jakie prowadziłem poszukując bestii – tych, którzy w czasach komunistycznych, a szczególnie stalinowskich – czasach pogardy – mordowali Polaków. Niektórym znajomym wydaje się, że to moja osobista wojna, a nawet zemsta. Odpowiadam wówczas: co prawda mój Ojciec – Tadeusz Płużański siedział 9 lat – do 1956 roku, w areszcie śledczym przy ul. Rakowieckiej w Warszawie, a potem we Wronkach skazany w procesie „grupy szpiegowskiej Pileckiego” (73 dni w celi śmierci) i z wieloma opisanymi tu oprawcami miał do czynienia, jednak nie o zemstę tu chodzi. A mścić mógłbym się również za siebie, bo wielokrotnie przy odsłanianiu tych wciąż mało znanych kart przeszłości spotykałem się z nieprzyjemnościami, a nawet pogróżkami. Ale żeby się mścić, trzeba mieć odpowiednie predyspozycje natury wewnętrznej, jak również konkretne środki realizacji. A ja nie jestem ani sędzią, ani prokuratorem, ani śledczym. Moim celem nie było przesłuchanie tych typków, poznanie ich motywów działania, rozterek, co w Polsce cały czas jest mile widziane. Mój cel to lepsze poznanie tamtych dni i przybliżenie ich Czytelnikowi. Nie wieszanie komunistów i ich popleczników, ale historyczna prawda.
Oprawcy żyją obok nas Płużański nie ukrywa, że bestie powinny ponieść zasłużoną karę. Podkreśla jednak, że w większości przypadków nie będzie to już możliwe. Mordercy zmarli, kilku nawet w ostatnich miesiącach. Zmarli, nie będąc na ogół „nękani” przez wymiar sprawiedliwości III RP. Ale niektórzy żyją nadal, żyją obok nas, chodzą na zakupy, na pocztę. I mają kilkakrotnie wyższe emerytury od zwykłych śmiertelników. Narracja historyczna zakłada jednak co innego - pisze autor "Bestii" - dotarcie do tych spraw, odnalezienie świadków zbrodni. Bo to im powinno się oddać głos, a nie ich prześladowcom. Ktoś spyta – a właściwie dlaczego? Płużański przytacza słowa swojego śp. Ojca, który w latach 90. nie zgodził się na bycie świadkiem w procesie „znajomego” z Mokotowa Adama Humera:
Ja też wówczas zadałem pytanie – dlaczego? Tak mi to wytłumaczył: „W latach 70. zobaczyłem na Nowym Świecie swojego śledczego Eugeniusza Chimczaka [żyje sobie spokojnie do dziś w centrum Warszawy]. Mogłem mu tylko napluć w twarz, ale tego nie zrobiłem. Teraz miałbym go znowu oglądać? Podczas procesu ofiary musiały się tłumaczyć, przekonywać, że były bite”. Dziś Płużański junior uczestniczy jako dziennikarz w procesie innego stalinowskiego kata – Jerzego Kędziory. I rzeczywiście, sadysta kłamie jak najęty, a ofiary muszą się tłumaczyć, przekonywać sąd…
Tragiczne dzieje rzutują na naszą współczesność Kolejny recenzent Adam Cyra, starszy kustosz Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu, autor m. in. książki: "Ochotnik do Auschwitz. Witold Pilecki 1901-1948" napisał: W latach 1944-1956 stracono w Polsce kilka tysięcy osób należących do antykomunistycznych organizacji niepodległościowych. Ofiarami tych zbrodni byli także dawni więźniowie KL Auschwitz, w tym rtm. Witold Pilecki, twórca konspiracji wojskowej w tym największym niemieckim obozie, zaliczany przez historyków do sześciu najodważniejszych ludzi europejskiego ruchu oporu. Sylwetki oprawców i katów „komunistycznego wymiaru sprawiedliwości”, nazywając ich bez osłonek bestiami, w sposób przejmujący i wielopłaszczyznowy przedstawia Autor tej książki, zmuszając Czytelnika do zadumy i zastanowienia się nad skomplikowanymi losami powojennej Polski, której tragiczne dzieje do dzisiaj rzutują na naszą współczesność.
Ożyły miejsca, osoby, wydarzenia Wziąłem do ręki tekst Tadeusza. Przeczytałem spis treści, a później kilka rozdziałów. I wróciło. A wydawało się, że upływ czasu liczony na dziesięciolecia oczyścił pamięć. Nieprawda! Ożyły miejsca, osoby, wydarzenia - napisał Stanisław Oleksiak, w czasie wojny żołnierz AK, po "wyzwoleniu" uczestnik II konspiracji niepodległościowej, dziś prezes Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Ożyły momenty także strachu – bo to ludzkie przecież doznanie. Instynktowna chęć skurczenia się, oczekiwania na ciosy i wyzwalający krzyk! Pozbywanie się resztek zębów, które przeszkadzały w bolejącej szczęce. Smak połykanej krwi. I słowa, z różnym pogłosem docierające do uszu. I dłonie Zielińskiego, śledczego, potężne jak bochny chleba. Wróciły skryte w zakątkach pamięci postacie – różne. Także takie, które powinny zostać w niej na stałe, zawsze. I one wróciły najbardziej wyraziste. Bo były wzorem, pokrzepieniem. I pamięć strażniczki na 10-tce, która dyskretnie podała mi nici i igłę, bo wiedziała, że są potrzebne. To pozwalało przetrwać. I podłość strażnika z „gulą na twarzy” w 2-gim pawilonie wronkowskiego więzienia, który pod pozorem „brudno tu” kazał kalifaktorowi lać wodę na próg mojej pojedynki i wrzucał w nią pościel. A najbardziej wzruszające to wspomnienia rzadkich „widzeń” z Matką. Prawie bez słów.
Słabość - najstraszniejsza cecha charakteru Stanisław Oleksiak kończy swoją recenzję:
Książka Tadeusza M. Płużańskiego, syna kolegi ze wspólnej celi mokotowskiego więzienia nie tylko służy wspomnieniom. To jest udziałem już stosunkowo niewielkiego grona osób. Znaczeniem jej jest – jak sądzę – wprowadzenie do pamięci naszej, pamięci historycznej pokoleń, koniecznej prawdy o systemie, który ogromne, nieodwracalne szkody przyniósł naszej Ojczyźnie. O tym należy pamiętać. A Jerzy Zalewski zachęca:
„Bestie – mordercy Polaków” powinien poznać każdy Polak interesujący się historią najnowszą.
Autorski wstęp Tadeusza M. Płużańskiego zamykają słowa:
Ojciec nie chciał zbyt dużo opowiadać o tamtych czasach, to było dla niego zbyt bolesne, ale jedna sentencja zapadła mi głęboko w pamięć: „Słabość moralna i polityczna tych ludzi czyniła z nich po prostu szmaty, którymi można było wytrzeć każdą podłogę, nawet najbrudniejszą. Słabość jest najstraszniejszą cechą charakteru. Ludzie słabi są zdolni do każdej zbrodni”. Ojcu właśnie tę książkę pragnę poświęcić. Państwu pozostawiam ocenę - wyrok ziemski, a Bogu ostateczny. Tadeusz M. Płużański
Nasz news. Jarosław Gugała zawieszony w obowiązkach przez prezesa Polsatu. Powód? Rozmowa z Hofmanem Jak dowiedział się portal wPolityce.pl głośna sprawa skandalicznego w formie wywiadu, jaki z Adamem Hofmanem, rzecznikiem Prawa i Sprawiedliwości, przeprowadził w szczycie kampanii wyborczej Jarosław Gugała, ma swój ciąg dalszy. Prezes Polsatu Zygmunt Solorz zawiesił Gugałę w obowiązkach. Prezes uznał, że tak rażącego zaangażowania dziennikarza po stronie Platformy nie chce i nie będzie tolerował. Co innego sympatie, u nas naturalne, a co innego udział w nagonce - mówi nam osoba z Polsatu. Decyzja ma skutki natychmiastowe i oznacza, że Gugała już dzisiaj nie poprowadzi żadnej audycji, choć było to w grafiku. Warto jednak podkreślić, że Gugała był nie tylko prowadzącym programy, ale także szefem informacji i publicystyki w stacji. Inna osoba dodaje, że już od kilku miesięcy Gugała nie mógł złapać wspólnego języka z Solorzem.
CZYTAJ TEŻ: "Tak to interpretuje niemiecka prasa!". Gość Wydarzeń, 5 października. Warte odnotowania
Sam Gugała w rozmowie z Gazeta.pl komentował:
Nieprawda. Plotka. Mieliśmy dyskusję na temat tej rozmowy z Hofmanem, ale żadnych konsekwencji nie było. W rozmowie z Faktem Gugała przyznał jednak, że wieczoru wyborczego nie poprowadzi, ale jak twierdzi, dlatego, że jedzie na urlop. Jeszcze trzy dni temu serwis Press informował, że studio wyborcze w Polsat News poprowadzą Gawryluk i Gugała. Informacja o tym w piątek wieczorem ciągle znajdowała się na stronie internetowej stacji.
wu-ka, znp, Fakt, Press, Rzeczpospolita
Z Rafałem Ziemkiewiczem o dziennikarzach, „tańcu z gwiazdami”, rzetelności i polityce rozmawia Kajus Augustyniak
Rafał Aleksander Ziemkiewicz (rocznik 1964), dziennikarz, publicysta, komentator polityczny i ekonomiczny, pisarz sicence fiction. Absolwent polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim.
Pracował w tygodniku „Najwyższy Czas”, „Gazecie Polskiej”, Radiu WAWA, Polskim Radiu i TVP. Jego teksty ukazywały się w „Newseeku Polska”, „Wprost”. „Przewodniku Katolickim” i „Polityce”. W latach 2008-2011 prowadził w TVP Info cotygodniowy program „Antysalon Ziemkiewicza”, a także "Poranek Info". Obecnie pisze dla „Rzeczpospolitej”, „Uważam Rze”, "Gazety Polskiej", portalu wPolityce.pl i Interia.pl oraz prowadzi swój blog http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/.
W latach 1993–1994 był rzecznikiem prasowym i członkiem Unii Polityki Realnej. Od 2007 roku występował w kabarecie „Pod Egidą”. Jest autorem wielu książek, w tym Polactwo (2004) Michnikowszczyzna. Zapis choroby (2006), Wkurzam salon (2011).
W felietonie „Taniec z gwiazdami prorządowego dziennikarstwa”, opublikowanym na Interii rozprawiasz się z kilkorgiem bardzo znanych dziennikarzy, zarzucając im stronniczość. Czy jest jeszcze w Polsce dziennikarstwo niestronnicze, pomijając Ziemkiewicza? Wyczuwam w pytaniu przytyk, ale nie poczuwam się do niego. Uważam, że moje dziennikarstwo jest niepartyjne. Wyznaję zasadę, którą Amerykanie ujmują w słowach „stay on issue, not on person”, czyli „popieraj sprawy, nie popieraj osób”. Mój czytelnik wie, że popieram niskie podatki, wolność gospodarczą i silne państwo minimum, wie, że popieram kierowanie się polskim interesem narodowym i - mówiąc hasłowo - tradycyjne wartości. Wszystkie moje komentarze mają konkretny, znany mu system odniesienia. Tego też oczekuję od innych. Krytykuję gwiazdy prorządowego dziennikarstwa za moralność Kalego. Co jest dobre dla Platformy, to jest dobre, a jakby miało Platformie zagrozić, to jest niedobre, nawet jeśli to to samo, tylko po krótkim czasie. Ponieważ zawsze mam więcej wyrozumiałości dla tych, którzy popierają opozycję niż dla tych, którzy popierają władzę, więc ostrze swej krytyki się kieruje głównie przeciwko dziennikarzom prorządowym. Ale uważam też, że dziennikarstwo, w którym służba czytelnikowi, widzowi i słuchaczowi mylona jest z robieniem powstania, nie jest de facto dziennikarstwem.
I dlatego na swoim blogu porównujesz wiarę w zamach jako przyczynę tragedii w Smoleńsku z mitem głoszącym, że Kennedy zlecił zabójstwo Marylin Monroe i innym, według którego w Roswell wylądowali kosmici? Daleko idące hipotezy trzeba traktować podejrzliwie. Nie można ich nagłaśniać tylko dlatego, że byłoby dobrze dla mojej opcji czy dla moich planów, by ludzie w nie uwierzyli. Mamy przedsięwzięcia medialne funkcjonujące tak, jakby były biuletynami Armii Krajowej, której oddziały stoją po lasach wokół miasta. I oczywiście, są krytykowane za brak obiektywizmu, co jest uzasadnione, choć odmawiam prawa do takiej krytyki tym, którzy sami robią zwykła propagandę, tylko „za”, a nie „anty”. „Obiektywne media” to pojęcie z normalnego, demokratycznego kraju, a my mamy problem z normalnością. Czy Tygodnik Mazowsze to była obiektywna gazeta? Albo czy Andrzej Poczobut to obiektywny dziennikarz? Odpowiedzią na media, które za swój główny cel przyjęły obronę rządzącego establishmentu stały się media, które robią przeciwko niemu powstanie. A ja nie chcę robić powstania, przynajmniej jeszcze na razie nie uważam, żeby już tylko to zostało, staram się pozostać publicystą, komentatorem i dziennikarzem, i zachować rzetelność. Podkreślam tylko, że nie ma symetrii między mediami Michnika i mediami Sakiewicza. Bo władza, która na potęgę szpicluje społeczeństwo, stara się ograniczyć jego dostęp do informacji publicznej, wyzwolić się spod społecznej kontroli, i do tego właśnie wykorzystuje potężną, miażdżącą siłę oddanych jej mediów, jest zdecydowanie bardziej niebezpieczna i bardziej godna krytyki niż media, które zostały stworzone ze świadomym założeniem, że są „anty” i przede wszystkim zajmują się „godzeniem w porządek ustrojowy” III RP.
Odnoszę wrażenie, że Twoje poglądy nie zmieniają się od czasów działalności w UPR. Czy dziennikarz może zachować bezstronność jednocześnie demonstrując wyraziste poglądy polityczne? Może zamiast o bezstronności lepiej mówić o rzetelności? Uważam, że podstawą rzetelnego dziennikarstwa jest świadomość, że pełni się funkcję służebną wobec swojego odbiorcy. To on dokona wyboru, a ja mam mu tylko dostarczyć do tego niezbędnych danych - zgodnie z moją najlepszą wiedzą. Moim zadaniem jest te wszystkie informacje, które do niego docierają, uporządkować. Pokazać − to ważne, a to nie, to wynika z tego, a z tego znowu wyniknie to; ten, który dziś mówi tak, wczoraj mówił siak, a w międzyczasie robił to i to. I jeżeli ktoś uważa, że jest w mediach po to, żeby wpłynąć na odbiorcę i go uwarunkować, żeby ten odbiorca podlegał takim, a nie innym emocjom, i poszedł głosować na tę albo inną partię, to mnie to wkurza. Stąd między innymi sprawiło ten felieton o gwiazdach rządowego dziennikarstwa.
Chcesz być dziennikarzem radykalnym, kontrowersyjnym? Słynny Wielki Konkurs Ziemkiewicza dla Mend Internetowych też to pokazuje, prawda? Czy to jest właściwa droga dla dziennikarza, chcącego być gwiazdą, celebrytą? Stanowczo się odżegnuję od bycia celebrytą, choć być może różnie rozumiemy to słowo. Moim zdaniem celebryta to ktoś znany z tego, że jest znany i kto swoją rozpoznawalność podtrzymuje rozmaitymi sztuczkami, głównie sprzedawaniem swojej prywatności. Nigdy tego nie robiłem. Oczywiście „popularka”, jak to nazywają estradowcy, jest w naszym zawodzie potrzebna. Jeżeli moje nazwisko jest rozpoznawalne, to moja pozycja w gazecie, dla której pracuję, jest silniejsza. Ale to nie jest samo dla siebie. Staram się o „popularkę” żeby, gdy na przykład napiszę książkę wykładającą rzeczy dla mnie najważniejsze, dotrzeć z nią do jak najszerszego grona czytelników. Robić to dla samej popularności nie bawiłoby mnie kompletnie.
Można powiedzieć, że też jesteś jedną ze swego rodzaju gwiazd w polskim dziennikarstwie. Udzielasz się szerzej. Wyjeżdżam nad morze i tam uderzają mnie plakaty informujące, że Ziemkiewicz występuje w kabarecie… Ha, Pietrzak i „Egida”, miłe wspomnienie… Miało to pewien związek z moją podstawową pracą. Dziennikarz z reguły nie ma bezpośredniego odzewu; ktoś tam napisze list czy mejl do redakcji, czasem zadzwoni do radia czy do telewizji, ale to są odgłosy pośrednie. Piszę tekst i mogę sobie tylko wyobrażać, jak on działa. A jak stałem na estradzie i wygłaszałem ten tekst w formie monologu, to natychmiast widziałem, czy ludzie rozumieją, o czym mówię, czy to akceptują, czy ich irytuję. To był fantastyczny test, który mi się bardzo przydał.
A w Polsce żyjącej wyborami, kilka dni przed nimi w dużym tekście w „Uważam Rze” zastanawiasz się, czy Polsce grozi… wojna. Sprowokował mnie do tego Jacek czy też Jan Vincent, bo już sam nie wiem, jak go nazywać, Rostowski. Nie przesadzałbym z tym życiem wyborami. U nas jest taka tendencja podgrzewana przez polityków, żeby na okoliczność wyborów doprowadzać ludzi do takiego stanu wrzenia, jakby po wyborach świat miał się po prostu skończyć. Prawda jest taka, że po wyborach będą następne wybory, a po nich będą znowu kolejne. Nie ma sensu się tym przesadnie podniecać. Przypuszczam, że po tych wyborach, PiS pozostanie w opozycji słabszej albo silniejszej, a Platforma Obywatelska pozostanie u władzy w mniej lub bardziej niewygodnej dla niej koalicji. Jakie jest ich prawdziwe znaczenie? Potrzebujemy pewnej infrastruktury, mówię my konserwatyści, my dziennikarze, publicyści, pisarze, artyści, ci działacze społeczni, którzy są w opozycji do projektu umownie zwanego trzecią Rzeczpospolitą, i w związku z tym nie jest dla nas obojętne czy opozycja będzie silna, czy opozycja będzie słaba. Z drugiej strony wiemy jednak, że taka decydująca batalia o władzę nad Polską prawdopodobnie rozegra się za dwa lata, gdy do Polaków dotrze potężny kryzys gospodarczy i gdy dopiero zobaczą skutki swojego wyboru sprzed czterech lat. W związku z tym uważam, że te wybory, jak zresztą każde należy traktować z pewnym dystansem, ze świadomością, że coś oczywiście od tego zależy, ale nie wariujmy, bo następnego dnia po wyborach trzeba będzie orać dalej.
Mówisz: nie wariujmy, a przecież piszesz głównie o polityce. Gdy sugerujesz, że politycy szkodzą państwu, dziennikarze manipulują, sondaże są nierzetelne, nawet wtedy, gdy piszesz: „z dwojga złego wolę inkwizytora od gangstera i sekciarzy od drobnych cwaniaczków”, to jest to polityka. Bo tego ludzie po mnie oczekują, skoro jestem komentatorem politycznym, odnoszenia się do różnych bieżących spraw, także w kontekście wyborów. Jak również odnoszenia się do mediów, takich na przykład, jak „Gazeta Wyborcza”, którą czytam ze wstrętem, ponieważ uosabia wszystko, co najgorsze w trzeciej Rzeczpospolitej. Syn Lecha Wałęsy jadąc motocyklem rozbija się i ma bardzo groźny wypadek, który tylko szczęśliwym trafem nie kończy się śmiertelnie. Co w tym momencie robi „Gazeta Wyborcza”? Wyciąga sprzed iluś tam miesięcy mało wiarygodne oskarżenia pana Kaczmarka, który sam w sobie jest postacią dość szemraną, przyłapaną już publicznie na kłamstwach, że kiedyś, niby, jakoby, Jarosław Kaczyński chciał „polować” na tegoż syna Wałęsy. Nie ma żadnych faktów, które by to potwierdzały, żadne publiczne oskarżenia na młodego Wałęsę nigdy nie były rzucone, jedyne, czym dysponuje gazeta, to insynuacja Kaczmarka, jakoby Kaczyński miał powiedzieć „przez młodego wyjdziemy na starego”. I, zwracam uwagę, nie jest to żaden „nowy nius”. Kaczmarek zeznał to Ileś tam miesięcy temu, wtedy te zeznania wpadły jak niewypał w szambo. A teraz nagle „Gazeta Wyborcza” stwierdza, że skoro stary Wałęsa modli się u łoża ciężko rannego syna, i czytelnicy poruszeni są tym nieszczęściem, to jest okazja zagrać na ich emocjach. Więc wyciągają ten niewypał, żeby zrobić z tego czołówkę i pełną histerycznych oskarżeń story „ten wstrętny Kaczor polował kilka lat temu na tego biednego, chorego młodego Wałęsę”. To już nie ma nic wspólnego z dziennikarstwem. To jest najczystsza propaganda. Dlatego podkreślam, zauważając, że „Gazeta Polska” porusza się w logice antypeerelowskich pism opozycyjnych, trzeba pamiętać, że to reakcja na „Wyborczą” i media jej pokroju, które zdecydowały się być współczesną „Trybuną Ludu” i „DTV”.
Zajmowałeś się już czynnie polityką. Wrócisz jeszcze do niej? Raczej sobie tego nie wyobrażam. Dopóki obowiązuje proporcjonalna ordynacja, w której głosuje się na listy partyjne, a nie na ludzi, i ustawa o finansowaniu, czyniąca z partii dwór, a z prezesa boga i cara, to nie sądzę, żeby można było coś sensownego zdziałać w polityce. Widzę raczej możliwości działania w takiej szeroko rozumianej sferze aktywności obywatelskiej. I do tego staram się ludzi zachęcać. Dlatego bardzo dużo jeżdżę po Polsce, staram się na miarę sił i możliwości odpowiadać na wszystkie zaproszenia, które dostaję nawet z niewielkich miejscowości, gdzie się zawiązuje jakiś klub, stowarzyszenie mieszkańców. Takim rzeczom trzeba udzielać jakiegoś wsparcia, choćby przez to, że przyjedzie tam gęba znana z telewizji, pomoże ściągnąć ludzi na zebranie. Jeśli mogę w ten sposób przydać takim działaniom rozpędu, robię to, bo wierzę, że z takiej działalności może wyniknąć wiele dobrego.
Wreszcie pozytywny akcent, na ogół dość krytycznie oceniasz i politykę i dziennikarstwo, jako takie? Polityka i dziennikarstwo nie są, „jako takie”, są takie, jacy ludzie się za nie biorą. Rzeczywiście mamy bardzo różnych polityków, wielu nadal podłej, jakości, mamy cwaniacką elitę, towarzyszy szmaciaków, którzy myślą tylko o „dojeniu” Polski, jak to Szpotański nazywał, i ten typ polityka niestety dominuje w naszym życiu publicznym. To jednak nie znaczy, że polityka ma być taka nieuchronnie, i że uczciwi ludzie mają uciekać od spraw publicznych. Tylko tak się niefortunnie zdarzyło, że jesteśmy krajem bardzo zdeprawowanym pięćdziesięcioma latami okupacji. Jeszcze nie zdołaliśmy wyłonić z siebie lepszych elit. Mam oczywiście nadzieję, że to się zmieni, i mam przekonanie, że trzeba pracować, aby to się zmieniło jak najszybciej. Dziękuję za rozmowę.