Koń trojański Wyklęty powstań ludu ziemi… nasuwa się do głowy przy rozpoczynaniu czytania każdego numeru „Naszego Słowa”. Każdy numer pisma przynosi ze sobą wiele informacji, ogłoszeń kulturalnych itp. Dotyczy to wszystkich skupisk mniejszości Ukraińskich w Polsce. Wszystko byłoby dobrze, czytelnie, odebrane, zdawałoby się z intencją autorów, gdyby nie pewne „ale”. Wszystkie zaczynają się od ujadania na Polskę za operację „Wisła”. To tak jak kiedyś w szkole rozpoczynały się lekcje od modlitwy, tak dzisiaj każda uroczystość, każda nawet informacja dotycząca życia kulturalnego mniejszości ukraińskiej zaczyna się od psioczenia na Polskę. Pod przykrywką imprezy kulturalnej rozgrywana jest „rocznica” operacji „Wisła”, a ta ostatnia stanowi zazwyczaj osłonę, przykrywkę, zbliżającej się 70. rocznicy apogeum ludobójstwa na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej dokonanej przez Organizację Nacjonalistów Ukraińskich, na ludności polskiej. Na Warmii i Mazurach, konkretnie w Srokowie, wprowadzony przez senat koń trojański robi już swoje. Drugim takim koniem trojańskim okazał się pomnik zbudowany w Jaworznie. Komu i dlaczego, kogo ma uszanować nie wiem. Wiem tylko, że poświęcenia pomnika dokonał ówczesny prezydent Rzeczypospolitej Polskiej pan Aleksander Kwaśniewski. Oto tytuł artykułu z okazji otwarcia XVII kulturalnego sezonu w Srokowie na Warmii i Mazurach, oraz króciutki wstęp do niego:
„Z uwagą i wzajemnym poszanowaniem. Skromnie, ale godnie w srokowskim ośrodku kultury przebiegło 11-12 sierpnia XVII otwarcie kulturalnego sezonu na Warmii i Mazurach. Wydarzeniu przyświecała tragiczna 65 rocznica Akcji „Wisła”, wszak w samej srokowskiej gminie zasiedlono prawie ćwierć tysiąca rodzin, wyrwanych z korzeniami z ukraińskiej etnicznej praojcowizny. Uroczysty koncert rozpoczął się programem poświęconym tragicznej dacie. (…) W słowie o Akcji „Wisła” prezes Olsztyńskiego oddziału Organizacji Ukraińców w Polsce (OUP) Stefan Migus podkreślił, że centralna władza w Polsce, dotychczas nie osądziła prawomocnym wyrokiem tej operacji: to sprawia wrażenie, że Ukraińców w dalszym ciągu traktuje się jako obywateli drugiej kategorii.(…) Robimy wszystko aby Akcję „Wisła” nazwać zbrodnią. Ostatnie zdanie wypowiedział Myron Sycz – poseł na sejm Rzeczypospolitej Polskiej. („Nasze Słowo”, Nr 34 z 19 sierpnia 2012 r.) Wystarczy cytowania tygodnika. Każdy numer zawiera podobne sformułowania. Czytając „Nasze Słowo” wraca do mojej pamięci czas przedwojenny. Ciągłe narzekanie, ciągłe biadolenie. Oczywiście mających coś do powiedzenia Ukraińców. Aż strach człowieka ogarnia, by przypadkiem historia się nie powtórzyła? Dziś trąbi się na cały świat jaką to krzywdę wyrządzili Polacy banderowcom. Polacy? Ani słóweczka o zamordowanych na Kresach Wschodnich Polakach. Tego rozdzielić się nie da! To był jeden ciąg ludobójstwa, począwszy od 1939 roku to jest od początku wojny do 1947 roku to jest do operacji „Wisła”. A wszystko się działo na terenach POLSKI. POLSKI uznanej przez narody całego świata. Lwów to była Polska, Wołyń to była Polska, Podole to była Polska. Tak. To była Polska pod okupacją najpierw sowiecką później – niemiecką i ponownie – sowiecką. Granice Polski zmieniły się w 1945 roku to jest po konferencji poczdamskiej. Polska była krajem, który jako pierwszy uznał nowe państwo Ukraińskie. Okazało się to tylko czasowe w pojęciu nacjonalistów ukraińskich, bo jak się okazuje nacjonaliści sięgają znacznie dalej na zachód, bo aż do Krakowa i nad Wisłę. Nie wyleczone ciągotki ekspansji. I to jest w Uchwale Światowego Związku Nacjonalistów Ukraińskich do którego należy również Prezes Mniejszości Ukraińskiej w Polsce. Znajoma postać. Wracając do operacji „Wisła”, muszę podać, że wszyscy przesiedleni uzyskali godne wsparcie władz polskich. A co dostali Polacy? Do dzisiaj toczą się nieliczne procesy o odszkodowanie. Jak do tej pory – bezskuteczne. Znam to z bliska. A wrzawa trwa. Darcie szat coraz większe. Obwinia się obecne władze. Tak. Racja. A władze milczą. Obecnym władzom jest to na rękę, bowiem odwraca się uwagę od zasadniczych spraw. Obecne władze nie chcą nawet przyjąć patronatu nad obchodami 70 rocznicy apogeum ludobójstwa. Czy nie jest to po prostu kompromitacją? Buduje się pomniki bandytom, a ofiarom, niestety, pozostaję tylko płacz i gorycz. Pomnik chwały banderowców w Jaworznie zbudowało państwo polskie. Operację „Wisła” potępiło państwo polskie. Nie ma to znaczenia o szczegóły kto się pod tym mieści. Senat to najwyższy organ państwowy – prawodawczy. Zresztą co tu wymieniać? A na budowę pomnika ofiarom niestety nie ma zgody władz. Jeśli idzie o operację „Wisła”, warto tutaj podać kilka liczb – polskich: na przykład w powiecie jarosławskim zniszczeniu uległo 5612 zabudowań, w powiecie lubaczowskim – 7470, w powiecie sanockim – 8260, w powiecie leskim – 2565, a w powiecie gorlickim – 3452. Straty ludzkie? Tych strat nikt jeszcze nie wyliczył. Nie czuję żalu do tych, którzy mordowali. Stało się i tego się już nie odwróci. Ale mam wielki żal do tych, którzy ich zbrodniczą działalność wychwalają i ludobójcom stawiają pomniki. Mam żal między innymi także do redaktorów „Naszego Słowa”. Zanim zaśpiewacie tragiczna operacja „Wisła”, huknijcie się we własne piersi. Bowiem przyczyna przesiedlenia leży po waszej stronie… Ponieważ zacząłem od akcji „Wisła”, pozwolę sobie tym samym akcentem zakończyć. W 1947 roku była „tragiczna” akcja „Wisła”. Wysiedlono ludzi z Bieszczad i osiedlono na tak zwanych ziemiach Odzyskanych. Przesiedleńcom dano wagony, samochody, osłonę zbrojną. Po przesiedleniu dano bezzwrotne zapomogi finansowe. Powstały nowe osiedla. Srokowo, Biały Bór i wiele innych. Ludziom „tragicznie” przesiedlonym wiedzie się nawet dość dobrze. Ale były też i inne „akcje”. Na przykład w 1943 roku była „akcja” „idemo na Zasmyki rizaty Lachiw” (idziemy na Zasmyki rżnąć Lachów). Pamiętam to doskonale, byłem mieszkańcem Zasmyk. 25 grudnia 1943 roku, w pierwszy dzień świat Bożego Narodzenia, rankiem od strony Haruszy ruszyła jedna z takich akcji. Po drodze do Zasmyk były polskie wsie: Radomle, Janówka, Stanisławówka. 25.XII domy w tych wsiach w większości na szczęście były puste. Ludzie zdrowi poszli do Zasmyk do kościoła na Pasterkę. W domach pozostali staruszkowie i maleństwa z matkami.
Piekło rozpoczęło się nagle. Do wsi wjechały furmanki z wojakami ukraińskimi. Polała się krew. Domy zaczęły płonąć. Moja cioteczna siostra, Lucia, chwyciła na ręce maleńkie dziecko i jak stała wybiegła na podwórko. Nie było czasu na myślenie. Była bosa. Nie było już możliwości powrotu do domu by włożyć na nogi jakieś buty. Śniegu było około pół metra. Mróz niewielki troszeczkę poniżej zera. Biegła z dzieckiem na ręku około pięciu kilometrów. Boso. Ale przybiegła do Zasmyk cała i uratowała dziecko. Myśmy już byli spakowani i przygotowani do ucieczki. Pod gwizdem kul ujechaliśmy około dwóch kilometrów. Na Gruszówce spotkaliśmy polską odsiecz idącą z Kupiczowa na pomoc mordowanym. Z odsieczą wróciliśmy do Zasmyk. Zabudowania ocalały. Natomiast Janówka, Radomle, Stanisławówka doszczętnie spłonęły. W tym piekle zamordowanych zostało 57 osób. Wieczorem tegoż samego dnia, większość zamordowanych przewieziono do Zasmyk i złożono pokotem na kościelnym placu. Część osób zawieziono do Kowla. Przewiezionych do Zasmyk pochowano na miejscowym cmentarzu parafialnym. Dzisiaj nie ma po nich najmniejszego śladu A co jest z Lucią, moją cioteczną siostrą? W ramach akcji „idemo rizaty Lachiw” przyjechała też na ziemie odzyskane i mieszka między Piłą i Szczecinkiem i tam dopełnia żywota. Nie otrzymała żadnej zapomogi finansowej. Nie otrzymała też dobrego słowa. Nie chce nawet na ten temat ze mną rozmawiać. Po prostu nie chce wspominać piekła stworzonego, między innymi, przez Jej obecnych sąsiadów z Bieszczad. Akcja miała swoją nazwę „idemo na Zasmyki rizaty Lachiw”… Takie akcje trwały do 1947 roku. Przerwała je dopiero akcja „Wisła”. Antoni Mariański
„Całkowita ofiara z życia mego” 63 lata temu komuniści zamordowali ks. Władysława Gurgacza Ci młodzi ludzie, których tutaj sądzicie, to nie bandyci, jak ich oszczerczo nazywacie, ale obrońcy Ojczyzny! Nie żałuję tego, co czyniłem. Moje czyny były zgodne z tym, o czym myślą miliony Polaków, tych Polaków, o których obecnym losie zadecydowały bagnety NKWD. Na śmierć pójdę chętnie. Cóż to jest zresztą śmierć?…. Wierzę, że każda kropla krwi niewinnie przelanej zrodzi tysiące przeciwników i obróci się wam na zgubę – mówił jezuita ks. Władysław Gurgacz przed komunistycznym sądem w Krakowie. Miesiąc później – 14 września 1949 roku – na podwórzu więzienia Montelupich został zamordowany „katyńskim sposobem” – strzałem w tył głowy. Miał 35 lat, był kapelanem Polskiej Podziemnej Armii Niepodległościowej (PPAN) na Nowosądecczyźnie. Wraz z nim tego dnia zabito dwóch żołnierzy PPAN, 27-letniego Stefana Balickiego i 25-letniego Stanisława Szajnę. Z ks. Gurgacza uczyniono głównego oskarżonego. Wtłoczony w propagandowy schemat „ksiądz-bandyta” idealnie wpisywał się w strategię przygotowanego – po likwidacji opozycji politycznej i zbrojnego podziemia niepodległościowego – uderzania w Kościół katolicki. Procesowi towarzyszyła kampania nienawiści wobec „księdza stojącego na czele bandy”. Nie miało znaczenia, że nigdy nie pełnił takiej roli, był tylko kapelanem. Publikowano jego zdjęcie – siedzącego ze stułą i pistoletem „vis”, (którego nigdy nie użył) i obłożonego plikami banknotów. Gazety krzyczały wielkimi tytułami „Cynizm ‘teologów moralnych’ ks. Gurgacza i Żaka”, „Oszust w sutannie dowodził bandą”, „Prokurator [Henryk Ligęza] żąda kary śmierci”. I gdy sąd (Władysław Stasica, Ludwik Kiełtyka) skazał trzech oskarżonych na śmierć, w prasie ogłoszono, iż zapadł „sprawiedliwy wyrok”… Dla komunistów byli oni groźni nawet na sali sądowej. Bezpieka przygotowała, bowiem dokładny plan „zabezpieczenia procesu”. Zapewniono skrupulatne sprawdzenie przepustek i sądzonych, a także kontrolę starannie dobranej publiczności wyselekcjonowanej przez zakładowe komórki PZPR. Na sali mieszczącej 200 osób wskazanym jest, aby każdego dnia rozprawy znajdowali się pracownicy Urzędu Bezpieczeństwa w liczbie 20, by ci mogli obserwować publiczność i zwracać uwagę na jej wypowiedzi – pisano w planie. Ponadto budynek otoczono patrolami, a na ulicy Poselskiej ustawiono nawet tankietkę.
Prześladowany ma prawo się bronić… Ks. Władysław Gurgacz urodził się w 1914 roku w Jabłonicy Polskiej, koło Krosna. Wstąpił do Kolegium Jezuitów w Starej Wsi, a w Krakowie rozpoczął studia filozoficzne. W 1939 roku w Wielki Piątek, podczas pobytu na Jasnej Górze, przygotowując się do ślubów wieczystych złożył akt całkowitej ofiary za Ojczyznę w niebezpieczeństwie. Abyś pokój i wszelaką pomyślność Ojczyźnie mojej darować raczył, błagam Cię dziś pokornie, składając Ci w dani całkowitą ofiarę z życia mego. Te słowa miały się wypełnić dziesięć lat później. Po przyjęciu święceń kapłańskich był po zakończeniu wojny kapelanem szpitala w Gorlicach, a od września 1947 roku u sióstr służebniczek w Krynicy. Tam też prowadził rekolekcje, cieszące się wśród wiernych ogromną popularnością. Ich treść była przyczyną próby zamordowania ks. Gurgacza przez miejscowego milicjanta. Wkrótce zagrożony aresztowaniem kapłan zaczął się ukrywać. Wtedy też przyszedł do niego z prośbą o spowiedź dowódca konspiracyjnej organizacji Polskiej Podziemnej Armii Niepodległościowej, Stanisław Pióro „Emir”. Jednocześnie poinformował go o działalności PPAN i pytał o ocenę moralną różnych czynów, m.in. odebranie sobie życia w razie niebezpieczeństwa, czy i kiedy wolno zabić bliźniego, o sens działalności podziemnej. Tymczasem, wzmagający się terror Urzędu Bezpieczeństwa powodował, że coraz więcej członków PPAN szukało schronienia przed aresztowaniem. Dlatego Pióro postanowił utworzyć z nich partyzancki oddział leśny i chciał zapewnić mu duszpasterską opiekę. Z tą propozycją zwrócił się do ks. Gurgacza, który ją przyjął. Nie uważałem że przynależność do nielegalnej organizacji jest grzechem, bo prześladowany ma prawo bronić swojego życia i uciekać – tłumaczył swój ówczesny wybór. O swej decyzji powiadomił prowincjała jezuitów. Oddział pod dowództwem „Emira” zebrał się po raz pierwszy wiosną 1948 roku. Początkowo, na wniosek kapłana, przyjął nazwę – Pierwszego Podhalańskiego Oddziału Partyzantów pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny Królowej Różańca Świętego, a później „Żandarmerii”. Z tymi żołnierzami ks. Gurgacz spędził rok, aż do momentu aresztowania.
„Zawsze wspierał moralnie” W tym czasie bezpieka i wojska Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego pacyfikowały całe wsie podejrzane o sympatie z podziemiem. Największe poparcie mieliśmy wśród zwykłych, prostych i biednych ludzi. Oni nie szukali intelektualnych uzasadnień dla wprowadzenia komunizmu. Dla nich był to zbrodniczy i znienawidzony system. Wiedzieli to nie mając ukończonych uniwersytetów – zapamiętał Marian Stanek „Zero”. To oni stanowili oparcie oddziału, mimo, iż los pojmanych oznaczał często śmierć. – Pięć kilometrów pędzono nas boso po śniegu. Śledczy przychodzili po zabawie, nad ranem. Kilku pijanych biło i kopało nas. Kiedyś przyprowadzili nawet wilczura, gdy nie chciał nas gryźć, to kopali jego – opowiadał Ludwik Klatka „Sęp” z PPAN. Nie wszyscy wytrzymywali takie tortury. - Metoda była prosta, bolszewicka. Aresztowali człowieka i bili tak długo, aż coś powiedział, albo go zabili. Wtedy brali następnego i tak do skutku – wspominał Tadeusz Ryba „Jeleń”.
- Mimo takich represji, w najczarniejszą stalinowską noc byliśmy wolnymi ludźmi. Z nami był skrawek niepodległej Polski – podkreślał Stanek. Dowódca „Emir” przywiązywał dużą rolę do edukacji i morale swych żołnierzy. Dlatego niemal codziennie słuchali wykładów z historii starożytnej, fizyki, matematyki, a rola kapelana – ks. Gurgacza sprawującego Msze św. była szczególna. Sam tak mówił o niej w śledztwie:
- W moich wykładach wyjaśniałem dowody na istnienie Boga, nieśmiertelność duszy, wartość czynów ludzkich, nagroda i kara w życiu pozagrobowym, zarys ascetyki, czyli, na czym polega istota życia wewnętrznego, kwestia ewolucji materializmu z punktu widzenia filozofii katolickiej. Jeśli chodzi o materializm, w swych wykładach podkreślałem jego rozbieżności z wynikami zdrowego rozumu. Podkreślałem sprzeczność materializmu tkwiącą w samych jego założeniach, a mianowicie, nie możliwym jest by materia była wieczna i niezmienna. Wyjaśniałem również zgubne skutki wynikające z przyjęcia teorii materialnej, a mianowicie znika wtenczas również różnica między złym a dobrym, zbrodnią i cnotą nie ma odpowiedzialności za swoje czyny, że zbrodniarza nie ma sensu karać, a dobrego za jego czyny wynagradzać. Nie ma w materializmie miejsca na istnienie życie duchowego, pozagrobowego. Wymieniałem im również uczonych, którzy byli apostołami materializmu. Prócz tych wykładów w każdą niedzielę i święta miewałem kazania na tematy wyłącznie ewangeliczne. Członkowie PPAN zapamiętali jak ważna była wśród nich obecność kapłana. Relacja Tadeusza Ryby „Jelenia” nie była wyjątkiem. Towarzyszył nam w najtrudniejszych chwilach, nigdy nas nie opuścił. Dodawał wiary i otuchy. Nawoływał do nie przelewania niepotrzebnie polskiej krwi. Zawsze wspierał moralnie tłumacząc sens oporu wobec komunistów. Sam pasjonował się filozofią, wiele nam o niej opowiadał, dużo malował, był uzdolniony plastycznie. Ostatni raz widziałem się z nim na tydzień przed jego aresztowaniem – tak zapamiętał kapłana jeden z uczestników PPAN.
„Sprawa nie posunęła się naprzód” Urząd Bezpieczeństwa posiadał jednak coraz więcej informacji dotyczących ukrywającego się kapłana. W takiej sytuacji Naczelnik V Wydziału kpt. Kozłowski przygotował „Plan przedsięwzięć agencyjno-operacyjnych w kierunku uchwycenia ks. G.[urgacza] z bandy ’Żandarmeria’”. Odpowiedzialnym za wykonanie zadania uczyniono referenta Stanisława Florka. Głównym elementem planu był werbunek agentury w miejscach, z którymi – jak przypuszczano – poszukiwany może mieć kontakt. Jednocześnie, wraz z werbunkiem agentury Kozłowski nakazywał podległym strukturom UB udzielenie czynnej pomocy w zebraniu materiałów kompromitujących dotyczących współpracy z elementem przestępczym i wszystkich informacji dotyczących udziału w bandach członków Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej i innych kościelnych organizacji, co było przygotowaniem do akcji propagandowej. Już wtedy rozpoczęto gromadzenie materiałów mających kompromitować Kościół i wykorzystanych następnie m.in. w czasie procesu. Na początku stycznia 1949 roku bezpieka zrealizowała pierwszą część planu przygotowaną przez Kozłowskiego. Zdobyto siedmiu konfidentów mających donosić na księdza Gurgacza, inni odmawiali. W parafii Ptaszkowa ksiądz kategorycznie odmówił podpisania zobowiązania, jedynie ustnie zadeklarował przekazywanie informacji. Podobnie w parafii Nawojowa nie udało się nakłonić do współpracy miejscowego księdza, który, mimo że jest przychylnie ustosunkowany do obecnej rzeczywistości zobowiązania w żadnym wypadku nie chciał podpisać wykręcając się różnymi powodami. Niepowodzeniem zakończyła się również akcja w parafii Grybów. Wartość wiadomości otrzymywanych od stworzonej bardzo szybko sieci agentów była wątpliwa. Nikt nie widział i nic nie wiedział o ks. Gurgaczu. Konfident „Marek” donosił: Jako maszynista parowozowy bardzo mało przebywam w domu. Dlatego też mniej posiadam wiadomości niż powinienem ich posiadać. Mimo licznych werbunków, a także mimo zdobycia dalszych pięciu informatorów UB: sprawa jednak nie posunęła się naprzód. Sama bezpieka musiała przyznać, że mimo rozbudowanej agentury, przez ponad rok, jej wysiłki zmierzające do pojmania ks. Gurgacza były nieskuteczne.
„W imię miłości Boga i Ojczyzny…” Aresztowano go w wyniku niepowodzenia akcji zdobywania pieniędzy w krakowskim banku. Zatrzymani uczestnicy wskazali adres – mieszkanie w krakowskiej kamienicy przy ul. Krótkiej 3, pod którym może przebywać poszukiwany kapłan. On sam nie brał udziału w akcji, ale kiedy dowiedział się, że kolegów aresztowano, nie skorzystał z możliwości ucieczki, gdyż jak stwierdził: moje miejsce jest tam, gdzie moich chłopców. Byliśmy razem, dlatego do końca będziemy dzielić wspólny los. Został oskarżony m.in. o udział w napadach rabunkowych. Tłumacząc organizowanie akcji, których celem było zdobycie pieniędzy na potrzeby oddziału mówił: Podobnie jak za czasów okupacji niemieckiej partyzanci utrzymywali się z dokonywania napadów na mienie znajdujące się we władaniu okupanta. Polska Podziemna Armia Niepodległościowa nie działała z pobudek osobistych, ani chęci zysku, lecz na skutek przekonania, że obecny rząd polski nie jest wyrazem opinii większości społeczeństwa polskiego i nie stara się o interesy wszystkich obywateli, dlatego uważałem, że zabierając mienie państwowe czy spółdzielcze nie popełniamy przestępstwa. Postać ks. Gurgacza przez dziesiątki lat była zapomniana. W 2008 roku został odznaczony pośmiertnie Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski przez śp. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, który w okolicznościowym liście napisał: W imię miłości Boga i Ojczyzny wybrał los ludzi wyklętych przez komunistyczną propagandę i wyjętych spod prawa, nieustanie tropionych przez aparat bezpieczeństwa, zaciekle zwalczanych, a w razie aresztowania okrutnie torturowanych i skazywanych na śmierć. I nie zawahał się pójść tą drogą aż do samego końca.
Jarosław Szarek
Ludzie systemu i postkolonializm Michał Tusk zyskał obrońcę w osobie Romana Giertycha i nieledwie apologetę w Sławomirze Sierakowskim. Dwie postaci symbolizujące zupełnie inne koncepcje światopoglądowe, diametralnie różne opcje polityczne, okazują się być ostatecznie ludźmi systemu, którego ucieleśnieniem w Polsce są rządy Platformy Obywatelskiej. Roman Giertych, niegdyś twórca i prezes Młodzieży Wszechpolskiej, później szef Ligi Polskich Rodzin, minister edukacji w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, dziś jako adwokat służy pomocą Michałowi Tuskowi. Chciał tego premier. Sławomir Sierakowski, ideolog środowiska „Krytyki Politycznej", autor jego medialnego sukcesu opartego na balansowaniu między chwytliwymi rewolucyjnymi hasłami a ugrzecznieniem wobec medialnego i politycznego establishmentu III RP, z ogromnym współczuciem broni syna premiera, twierdząc, że jest on ni mniej, ni więcej „ofiarą kultury sukcesu". Nowolewicowa wrażliwość ma ściśle określone priorytety: obronę ludzi wpływowych i ustosunkowanych, gdy powinie się im noga.
Niespodziewana zmiana miejsc Smaczku sprawie dodaje fakt, że dwaj dzisiejsi obrońcy Michała Tuska niegdyś byli zażartymi ideowymi przeciwnikami. To na animowanych i wspieranych przez „Krytykę Polityczną" marszach przeciwko rządowi PiS-u, LPR-u i Samoobrony skandowano hasła: „Giertych do wora, wór do jeziora". To Roman Giertych był wówczas jednym z najczęściej atakowanych polityków. Dziś – jaka zamiana! – Jacek Żakowski rozpływa się w pochwałach pod adresem niegdysiejszego prezesa Młodzieży Wszechpolskiej. Warto by na tę okoliczność przesłuchać/przejrzeć choćby archiwa TOK FM, by przekonać się, co niegdyś publicysta „Polityki" miał do powiedzenia o człowieku, któremu dziś nie żałuje komplementów. Co się zmieniło? Roman Giertych opowiedział się po „właściwej stronie". Stąd okazał się raptem inteligentnym i wybitnym politykiem, choć wcześniej był w oczach światłych dziennikarzy tylko neoendeckim hunwejbinem w służbie pisofaszyzmu. Rzecz nie tylko w personaliach i interesach biznesowych, towarzyskich, politycznych czy finansowych. „Osoby dramatu" są wcieleniem pewnych szerszych tendencji społecznych, ideowych, historycznych i geopolitycznych. Są aktorami na scenie, na której rozgrywa się dziejowy spektakl, tyle że w świecie realnym, nie fikcji literackiej. To opowieść, w której najważniejsze pytania odnoszą się do polskiej tożsamości, celów naszej polityki, koncepcji państwa, jego suwerenności lub kolonialnej podległości, wizji samoświadomości narodowej i społecznej, roli elit w kształtowaniu nowoczesnej Polski jako podmiotu na arenie kontynentu i świata. W publicystycznym skrócie można tu także mówić o systemowości lub antysystemowości myślenia o Polsce. Systemowość będzie oznaczała podległość czy wręcz wasalizację myślenia o Polsce. Antysystemowość – próbę wyjścia poza logikę uprzedmiotowienia naszego społeczeństwa i państwa, poza logikę podległości silniejszym graczom i ich cywilizacyjnym, społeczno-gospodarczym i kulturowym interesom.
Państwo, jako petent Logikę systemu i antysystemowości można także przedstawić według reguł (post) kolonialnych czy ściśle: na podstawie koncepcji służących zerwaniu z myśleniem postkolonialnym. Idzie o zastąpienie mentalności peryferyjnej, uprzedmiotowionej koncepcjami tożsamościowymi, podmiotowymi. Podam przykład: kilka dni temu portal Rebelya.pl opublikował artykuł prof. Ewy Thompson: „O kolonizacji Europy Środkowej". Tekst pierwotnie ukazał się w piśmie „Rzeczy Wspólne", a wcześniej był wygłoszony na Seminarium Rzecznika Praw Obywatelskich RP dr. Janusza Kochanowskiego w Nieborowie w listopadzie 2009 r. Tu znamienny cytat z prof. Thompson: „Kraje skolonizowane nie uczestniczą w tworzeniu swojego wizerunku, bo ich narracja do świata nie dociera. Nietrudno zgadnąć, że narracja hegemona uwypukla słabość, pasywność, brak sił twórczych i osiągnięć, niezdolność do samookreślenia się i samowiedzy członków narodów skolonizowanych. Postrzegani są oni jako ci, którzy muszą być opisani z zewnątrz, bo sami nie są w stanie siebie zdefiniować. Decyzja o tym, kim są, jest podejmowana jak gdyby »ponad ich głowami«, w innym wymiarze, do którego oni nie mają dostępu. (…) Ważnym krokiem w procesie kolonizacji Europy Środkowej było przekonanie pokonanych, że są narodami drugorzędnymi, które powinny szkolić się u hegemonów i potulnie zgadzać się na własną nieskuteczność". Większość dzisiejszej systemowej, mainstreamowej opowieści o Polsce bazuje właśnie na dominacji postkolonialnego dyskursu, w którym nasze państwo przedstawiane jest jako petent, ubogi krewny zachodnich demokracji, kłopotliwy sąsiad, który przeszkadza choćby w prowadzeniu interesów z Rosją. Nasze rodzime wzorce i tradycje kulturowe, nasza tożsamość jest w myśl tych poglądów czymś, co musi się dostosowywać nieustannie do zachodnich standardów, a nasze społeczeństwo, nasza gospodarka itd. jest terenem ekspansji i eksploatacji przez silniejsze państwa i transnarodowe podmioty gospodarcze. Platforma Obywatelska jest partią, która sprawnie rządzi w obrębie „logiki postkolonialnej": obiecuje modernizację (autostrady, obiekty sportowe na Euro 2012), grzecznie dostosowuje się do geopolitycznych wizji hegemonów (postawa premiera Tuska wobec kanclerz Merkel) i do polityki ekonomicznej Banku Światowego (nakręcanie spirali polskich długów nie pozostanie bez wpływu na dobrostan naszego społeczeństwa). Na marginesie: papierkiem lakmusowym postkolonialnego bądź antykolonialnego myślenia o rzeczywistości jest także u nas podejście do Węgier i tamtejszej polityki suwerenności, jaką stara się z całą konsekwencją wcielać w życie premier Orbán.
Podmiotowość kontra postkolonializm Zapyta ktoś: co z tym wszystkim ma wspólnego Roman Giertych, Sławomir Sierakowski czy Jacek Żakowski? Nowa lewica świetnie wpisuje się w mainstreamowe myślenie o Polsce, w wizję, jaką narzuca system: jej priorytety to przede wszystkim kwestie obyczajowe, nie społeczno-gospodarcze. A tu priorytet jest jeden: w Polsce ma być jak na Zachodzie. Dalej, wciąż silna jest niechęć wielu prominentnych przedstawicieli nowej lewicy do Prawa i Sprawiedliwości. Dominuje straszenie PiS-owskim populizmem i niemal kompletny brak zdecydowanej krytyki polityki społeczno-gospodarczej Platformy Obywatelskiej. Nowa lewica woli walczyć z faszyzmem, niż z neoliberalną reformą emerytalną. Przypadek Romana Giertycha z kolei pokazuje z całą wyrazistością przepoczwarzenie deklaratywnego antysystemowca w człowieka systemu. Niegdysiejszy prominentny wszechpolak (notabene autor książki „Możemy wygrać Polskę. Wybór felietonów z Radia Maryja 1997–1999", wyd. Ostoja 2001 r.) na naszych oczach przemienił się w adwokata systemu, za odpowiednio duże pieniądze (a może także z nadzieją na nową polityczną karierę) obsługującego interesy syna premiera. Właściwa, najistotniejsza linia sporu nie przebiega dziś w Polsce między prawicą a lewicą. Mamy do czynienia z ideowym, ustrojowym, cywilizacyjnym konfliktem o znacznie głębszym podłożu: konfliktem między autorami i wyrobnikami postkolonializmu a antysystemowymi zwolennikami polskiej podmiotowości. Krzysztof Wołodźko
Utopia, czyli życie poukładane Dość powszechne jest traktowanie utopii jako czegoś niemożliwego do urzeczywistnienia – co zresztą usprawiedliwia etymologia tego słowa (ou-topos znaczy przecież „nigdzie”). Takie podejście jest jednakowoż błędne, bo nie ma takiego pomysłu obłąkanych reformatorów, którego tak czy inaczej nie zrealizowano. Przykładów bez liku dostarcza zwłaszcza historia komunizmu, gdzie próbowano nawet (Czerwoni Khmerowie w Kambodży) urzeczywistnić najskrajniejszy wariant egalitaryzmu, znany z ideologii Sprzysiężenia Równych z okresu rewolucji francuskiej, a wyrażający się zasadą „każdemu tyle samo i to samo”. Piekielne kolumny Pol-Pota literalnie potraktowały także dewizę skleconego przez Sylvaina Maréchala Manifestu Plebejuszy: „Pragniemy rzeczywistej równości albo śmierci”. Co paryscy grafomani wymyślą, zawsze podchwycą jacyś „alterglobaliści” z Tiers-monde. Myliłby się jednak ten kto by sądził, że utopijne zakusy upadły wraz z „socjalizmem realnym”. Czymże innym na przykład zajmują się demolibertyńskie mass media, jeśli nie nieustannym powielaniem „kroniki nocy” w falansterze utopisty nad utopistami – Charlesa Fouriera, czyli odczytywanego rano sprawozdania z tego kto z kim danej nocy spał? Podczas nocy skądinąd niedługiej, bo trwającej od 22.00 do 3.00 nad ranem (w falansterze nikt nie miał prawa się zmęczyć, co też zapewniała „naukowa” organizacja pracy). Warto przypomnieć całodobowy rozkład dnia, drobiazgowo opracowany przez tego najbardziej szalonego z socjalistów. 3.00 – pobudka, mycie się i ogólne „pucowanie”. 4.00 – odczytywanie wspomnianej „kronika nocy”, dla zaspokojenia „zdrowej” (zdaniem pomysłodawcy) ciekawości. 4.30 – pierwsze (lekkie) śniadanie, a po nim „parada przemysłu”. 5.00 – polowanie. 7.00 – łowienie ryb (jak widać Marks nawet i te szczegóły przyjemnego życia w komunizmie po prostu splagiatował). 8.00 – drugie (solidne) śniadanie. 9.00 – każdy dostaje do czytania gazetę. 10.00 – nabożeństwo, a po jego skończeniu podziwianie bażantów. 11.00 – praca w bibliotece. 13.00 – główny i wykwintny posiłek, przygotowany przez „gastrozofów”. 15.00 – pobyt w szklanych domach, pełnych egzotycznych roślin i stawów z pluskającymi się rybami. 16.00 – praca (ale bez przemęczania się i przy zastosowaniu zmienności wykonywanych zajęć, co wdzięcznie nazwano „motylkowaniem”). 18.00 – biesiada z szampanem, po czym odwiedzanie merynosów. 20.00 – sprawdzanie notowań giełdowych (dla liberałów jednak też coś przyjemnego). 21.00 – kolacja i tańce. 22.00 – zawiązywanie ad hoc związków partnerskich i udanie się do łóżek. Krótko mówiąc, życie poukładane jak narzędzia w torbie hydraulika. Z pewnością nieprzypadkowe jest też to, jak wiele uwagi wszyscy reformatorzy społeczni poświęcają drobiazgowemu obmyśleniu systemu penitencjarnego w postulowanym idealnym społeczeństwie (Jeremy Bentham ze swoim sławnym Panopticonem nie jest tu wcale wyjątkiem). I również nie jest przypadkiem, że idzie to zazwyczaj w parze z ich humanitarną niechęcią do kary śmierci. Znamienne wreszcie co, ich zdaniem, stanowi najcięższą kategorię przestępstw. Taki na przykład Morelly (o którym poza tym, że napisał Kodeks natury, nic nie wiemy, nie znamy nawet jego imienia), na „śmierć cywilną” skazuje w paragrafie III, 2 Kodeksu tych „zbrodniarzy”, którzy próbowali złamać święte prawo zakazujące posiadania własności prywatnej; mieli oni przebywać dożywotnio w więzieniach wzniesionych… pośrodku cmentarzy. Trzeba przyznać, że sadystyczna wyobraźnia reformatorów jest bardzo wybujała. I wreszcie, bodaj najbardziej złowroga sfera zainteresowań uszczęśliwiaczy ludzkości – czyli dzieci. Fourier wpadł na pomysł rozwiązania przy ich pomocy najmniej przyjemnej strony codziennej egzystencji, jaką są czynności asenizacyjne, dochodząc drogą obserwacji do przekonania, że to zajęcie w sam raz dla dzieci, ponieważ te lubią bawić się w nieczystościach. Ale i ten pomysł został dziś przelicytowany: gdy Janusz Palikot obdarował je w Dzień Dziecka prezerwatywami. Podobno „brały je garściami”. Dziadek Mróz, jak widać, nie umarł wraz z socjalizmem: odrodził się jako libertyński Dziadek Kondom. Jacek Bartyzel
Kard. Nagy: w Polsce zapateryzm nie przejdzie Chodzi o równoważenie wpływu mediów propagujących zło przez media autentycznie polskie, takie jak wasza gazeta. Wasza rola jest dlatego niezmiernie ważna, że mówicie „nie” tej zarazie laicyzacji – mówi kardynał Stanisław Nagy, sercanin, profesor teologii, jeden z najbliższych przyjaciół bł. Jana Pawła II, w rozmowie z Arturem Dmochowskim. Jakie dziedzictwo pozostawił światu Jan Paweł II? To był papież, który umiał wywrzeć właściwie największy jak dotąd wpływ na świat. Został też powszechnie uznany za wielkiego przywódcę – na jego pogrzeb zjechała się cała wielkość tego świata, wszyscy najwięksi liderzy. Przyjechali, bo wiedzieli, że ten człowiek był współautorem rozładowania największej groźby, jaka istniała w historii: groźby komunizmu. Nie byłoby przecież Solidarności, gdyby nie Jan Paweł II ze swoją postawą i pielgrzymkami do Polski. A gdyby nie było Solidarności, nie wiadomo, w jaki sposób rozładowałoby się zagrażające całemu światu napięcie wywoływane przez komunizm. Wpłynął, więc na to, że świat popłynął innym torem od czasu jego pontyfikatu, zwłaszcza w kwestii konfrontacji pomiędzy komunizmem a kapitalizmem. Ale także ludzie prości odczuwali jego wielkość. Widać to choćby na przykładzie Ameryki Łacińskiej. Ten kontynent tak bardzo zakochał się w Janie Pawle II, że dzisiaj w wielu tawernach Brazylii czy Meksyku wiszą jego portrety.
A jakie jest jego znaczenie dla nas, dla Polski? Polsce poświęcił, jak wiadomo, najwięcej uwagi. Do żadnego innego kraju nie pielgrzymował tyle razy… Pielgrzymowanie Jana Pawła II do Polski miało dwa etapy. Pierwszy, gdy przyjeżdżał w latach 1979, 1983 i 1987, aby pomóc narodowi walczącemu o wolność. Przybywał jako ten, z którym liczył się cały świat, i nam pomagał. Mówił narodowi: „Macie rację!”. Przez sam fakt, że stanął po stronie narodu, który był jeszcze w łapach komunistycznego reżimu, naród ożył i poszedł drogą ku wolności. Ale następne pielgrzymki były już inne. „Odzyskaliście wolność – teraz trzeba iść naprzód” – mówił papież. I pokazywał, jaką drogą dalej powinniśmy iść. Zaczęło się od pielgrzymki na temat 10 przykazań w 1991 r. Nie wszyscy to rozumieli i pojawiły się pretensje, że papież wytyka nam błędy…
Takie stanowisko zajęli niektórzy politycy i część mediów, z „Gazetą Wyborczą” na czele. Tak było. A dzisiaj, kto wie, czy nie są aktualne obie części tego papieskiego apostołowania. Kto wie, czy i dziś nie byłby narodowi potrzebny ten papież, który przychodził na pomoc. Który mówił: „Zobaczcie, jak wielu was jest, i upomnijcie się o swoje prawa! Nie pozwólcie sobą pomiatać!”. Ale aktualna jest też druga część, gdy pytał, jaką drogą idziemy. Czy jest to droga uczciwości, droga praw naturalnych, czy też droga, która prowadzi ku laicyzmowi.
Wydaje się, że rzeczywiście potrzebujemy takiej pomocy, widząc wrogość wobec ludzi wierzących, a także wobec opozycji, ujawnioną szczególnie od czasu konfliktu wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Powiem nawet, że kto wie, czy sytuacja obecnie nie jest gorsza niż przed 1989 r. Wtedy sytuacja opresji ideologicznej, walki z religią nie była tak daleko posunięta jak w tej chwili, gdy mamy do czynienia z prawdziwą inwazją laicyzacji.
To zagrożenie płynie głównie poprzez media. Ludzie muszą znowu demonstrować jak w latach 80. w obronie wolności słowa i mediów niezależnych, także katolickich. Jak ocenia ks. kardynał stan wolności w Polsce, szczególnie wolności słowa? Cieszy, że naród potrafi występować w obronie podstawowych praw i wolności. Że wobec inwazji laicyzacji i ograniczania praw Kościoła ze strony władzy ludzie protestują, wychodzą na ulice i mówią: „Nie!”. Chodzi przecież o równoważenie wpływu mediów propagujących zło przez media autentycznie polskie, takie jak wasza gazeta. Wasza rola jest dlatego niezmiernie ważna, że mówicie „nie” tej zarazie laicyzacji, która stanowi podstawowe zagrożenie dla Kościoła i dla Polski.
Zagrożenia dla Kościoła płyną też z innych stron. Rząd chce np. likwidacji Funduszu Kościelnego, który stanowi formę rekompensaty za dobra skonfiskowane Kościołowi w PRL. Czy to kolejna próba dyskryminacji? Oczywiście. I nie może tu być wątpliwości, że twarde stanowisko Episkopatu w tej sprawie musi być podtrzymane. A jest jeszcze drugi odcinek, na którym nie możemy ustąpić: sprawa religii w szkole. Ministerstwo Edukacji już popełniło poważne błędy. Musiało się wycofać z projektu ograniczenia lekcji historii – szkoda, że zrobiło to tylko częściowo. Za podobny błąd trzeba uznać próbę ułatwienia usuwania religii ze szkół. Katolicka rodzina i katolicki naród mają prawo do nauki religii w szkołach, które utrzymywane są przecież z płaconych przez społeczeństwo podatków.
Jakie jest źródło tych wyraźnie nieprzyjaznych wobec ludzi wierzących kroków ze strony rządu? To częściowe nasiąknięcie władz państwowych duchem laicyzacji. Widać to też po wypowiedziach przedstawicieli rządzącej partii w sprawach dotyczących in vitro czy aborcji. PO nie jest przejrzyście katolicka, dlatego przejmuje idące z Zachodu trendy antychrześcijańskie. To niepokojące.
Jak ocenia ks. kardynał porozumienie z Cerkwią moskiewską? Przeczytałem uważnie ten dokument i uważam go za ważne wydarzenie w życiu narodu i Kościoła. Dokument przyjął jako bazę Ewangelię i to na jej podstawie chcemy się porozumieć. Co nie znaczy, że chcemy zapomnieć o krzywdach, ale nie możemy ulegać poczuciu zemsty.
Ten klimat Ewangelii w dokumencie to rzecz niezmiernie ważna, zwłaszcza że widać go także po stronie rosyjskiej. Po raz pierwszy Rosjanie odcinają się od systemu komunistycznego w jego ateistycznej wymowie. To jeszcze jeden dowód na przegraną komunizmu, na to, o czym mówiła Matka Boża w Fatimie – że komunizm zostanie pokonany w Rosji.
A co z wątpliwościami podnoszonymi wobec tego wydarzenia? O ile w przypadku listu biskupów polskich do niemieckich mieliśmy do czynienia ze stronami, które były do wybaczania moralnie uprawnione i autentyczne, o tyle zarówno osoba Cyryla I, jak i zależność Cerkwi moskiewskiej od władzy budzi poważne obawy o upolitycznienie tego aktu. To już są dopowiedzenia do samego dokumentu, który brzmi czysto i jest oparty na Ewangelii, więc można się pod nim podpisać. Tym bardziej że obie strony chcą współdziałać w obronie krzyża przed inwazją nurtów dążących do ateizacji społeczeństwa.
Na Krakowskim Przedmieściu dwa lata temu ludzie bronili krzyża, który stanął w okresie żałoby po 10 kwietnia. Czuli się jednak osamotnieni w obliczu brutalnych ataków, do których tam doszło. Dla mnie nie ulega wątpliwości, że władze nie stanęły wtedy na wysokości zadania. Tam dokonywano przestępstw, bezczeszczono krzyż i atakowano ludzi wierzących, a władze nie reagowały. Kościół zachował dystans wobec tego konfliktu, bo uznał, że lepiej nie zaogniać sytuacji, która i tak była już dramatyczna. Ale widzę tu problem i mam pretensje do władz politycznych, począwszy od samego prezydenta, który przecież wywołał ten konflikt. A potem władze umywały ręce, gdy dokonywały się bluźnierstwa, choć miały obowiązek wkroczyć.
Jak widzi ks. kardynał stan Kościoła w Polsce, jeśli mierzyć go liczbą powołań czy uczestnictwem w Mszach św.? Jeśli patriarcha Cyryl przychodzi do Kościoła polskiego i mówi, abyśmy ratowali się razem przed ateizacją, to znaczy, że liczy się z nim i docenia jego znaczenie. Wahnięcia w statystykach są czasowe i przeminą, ale jądro Kościoła pozostaje zdrowe, pomimo agresji i ze strony państwa, i czynników reprezentowanych przez Palikota. Jest oczywiście do przemyślenia, skąd się wzięli jego zwolennicy, na jakim gruncie on wyrósł, ale moim zdaniem pozostanie marginesem. To przemijający fenomen, który dziś jest, ale jutro zniknie.
Ksiądz kardynał jest optymistą, ale czy patrząc na przykłady innych krajów, kiedyś katolickich, np. Hiszpanii, nie należałoby się jednak obawiać o przyszłość? Zapateryzm wyrządził ogromne szkody, ale ostatecznie przegrał. W Polsce Palikot próbuje nawiązywać do tego samego nurtu współczesnego antychrześcijańskiego liberalizmu europejskiego, który wyrasta z korzeni rewolucji francuskiej i marksizmu. To oczywiście groźne, ale nie sądzę, by historia zapateryzmu miała się u nas powtórzyć. Jesteśmy mocniejsi, a nasz Kościół zwycięsko przetrwał dwie największe nawałnice w historii – brunatną i czerwoną. Artur Dmochowski
NSDAP i hitlerowskie hasła "Gdy obstrukcjoniści staną się zbyt irytujący, nazwijcie ich faszystami, nazistami albo antysemitami. Skojarzenie to, wystarczająco często powtarzane, stanie się faktem w opinii publicznej"” Jak powszechnie wiadomo pisofobia rozum odbiera. Niejaki Nałęcz dał temu dowód twierdząc, że hasło „Obudź się Polsko” to hasło hitlerowców z lat 30. Wywiad z Radia Zet:
Monika Olejnik: A „Obudź się Polsko” z czym panu się kojarzy? Tomasz Nałęcz: Pani redaktor, no wiadomo, to jest przecież hasło hitlerowców z lat 30. Jedno jest pewne – żadne z „zaprzyjaźnionych” mediów tym idiotyzmem się nie zajmie. Niejaki Gebert, ot tak od niechcenia, i całkiem bez związku, w swojej treści o PiS napisał o NSDAP i Hitlerze. Nie, nie… Absolutnie nie ma żadnego związku. „Nie twierdzę, że prawicowa opozycja to neonaziści, PiS to NSDAP, a Jarosław Kaczyński to nowy Hitler”. Ależ skąd, panie Gebert. Pan nie twierdzi. Aż śmierdzi. Haniebne przykłady porównań, nawet te „bez żadnego związku”, Prawa i Sprawiedliwości do „nazistów” (naziole), „faszystów” czy „narodowych socjalistów” są znane. Warto więc poświęcić tym porównaniom kilka słów. Mechanizm wtłaczania „faszystów” w czaszki wyborców PO opisałem wyżej. Czas na narodowych socjalistów, o których, broń Boże, nie pisze Gebert. Samo pojęcie narodowego socjalizmu, przypisywane PiS, służy jedynie po to by PiS porównywać do NSDAP (patrz wstęp). A jak jest naprawdę? PiS mówi o polskim interesie narodowym. Wg peowskiego bezmózgowia to objaw nacjonalizmu. To zobaczmy jak wygląda dbanie o interes narodowy (nacjonalizm?) w Europie. W styczniu br., w programie „Forum” usłyszeliśmy z ust marszałka Zycha (PSL) takie oto słowa: „Od dawna udowodniły nam Francja, Niemcy i Wielka Brytania jak się walczy o interes narodowy. Myśmy o tym często zapominali” (program pod linkiem http://tnij.org/forum1301 ) Od 39. minuty. Pisałem o tym w notce „Interes narodowy” - http://okowita.nowyekran.pl/post/49658,interes-narodowy . Wg peowskiej filozofii należy Niemcy, WB czy Francję zaliczyć do nacjonalistów, prawda? Dbałość o własny interes narodowy nie jest nacjonalizmem.
„PiS to socjaliści”. Jak rzeczywiście wygląda ten „socjalizm”? PiS mówi o solidaryzmie. Mówi o nim również Unia Europejska. Przekazywanie rezerw dewizowych NBP na ratowanie Grecji i innych państw UE się dokonuje. W ramach solidaryzmu. Tyle, że, wg peowskiego bezmózgowia, solidaryzm wg PiS to „socjalizm” a wg UE już socjalizmem nie jest.
I jeszcze jedno – PiS mówił o podatku bankowym. Komentarze były jednoznaczne – to niemal zamach stanu. Gdy UE mówiła o podatku od transakcji finansowych to to już zamachem nie było. Reasumując - „Gdy obstrukcjoniści staną się zbyt irytujący, nazwijcie ich faszystami, nazistami albo antysemitami. Skojarzenie to, wystarczająco często powtarzane, stanie się faktem w opinii publicznej"”. Okowita
Nowa odsłona afery Amber Gold
1. Kiedy podczas sejmowej debaty dwa tygodnie temu, pokazano zdjęcie prominentnych polityków Platformy ciągnących samolot linii OLT Express należących do spółki Amber Gold, wydawało się, że zobaczyliśmy jak w pigułce, skutki spustoszeń w strukturach państwa, dokonane w ciągu 5-letnich rządów tej partii. Ale gdzie tam, każdy następny dzień przynosi coraz to nowe fakty pokazujące, jak te spustoszenia są głębokie i zostawienie wyjaśnienia tej sprawy tylko w rękach rządzących, nie tylko niczego nie wyjaśni, a stworzy przekonanie, że Platformie i jej ludziom, w zasadzie wolno wszystko. Opublikowana wczoraj rozmowa dziennikarza Gazety Polskiej Codziennie z prezesem sądu okręgowego w Gdańsku pokazuje jak na talerzu, dlaczego, otaczający się prominentnymi ludźmi Platformy (w tym synem premiera Tuska) Marcin P., mógł przez blisko 3 lata prowadzić piramidę finansową, która jak się teraz dowiadujemy była pralnią brudnych pieniędzy na wielką skalę.
2. Teraz już łatwiej można zrozumieć, dlaczego Marcin P. mimo 9 wyroków skazujących, wszystkie mógł mieć w zawieszeniu, dlaczego sądy rejestrowe rejestrując jego kolejne spółki nie pytały o jego niekaralność, dlaczego kuratorzy sądowi potrafili darować mu wyrównanie szkód, które spowodował, dlaczego służby skarbowe tolerowały funkcjonowanie spółki, która mimo widocznych gołym okiem ogromnych obrotów, mogła nie składać deklaracji podatkowych i nie płacić podatków i można tak wymieniać w nieskończoność. To parasol ochronny trzymany nad nim przez prominentnych ludzi Platformy, pozwalał mu działać na tak ogromną skalę, zakładać kolejne spółki i uzyskiwać decyzje urzędników i w Gdańsku i w Warszawie w zasadzie na pstrykniecie palcami.
3. Platforma broni się rękami i nogami przed powołaniem sejmowej komisji śledczej w tej sprawie, bo obawia się, że dogłębne i publiczne drążenie tej sprawy, postawi ją w takiej samej sytuacji, w jakiej znalazło się SLD z aferą Rywina.
Dlatego bez żenady do posłów Platformy, rzecznik prasowy jej klubu, rozsyła SMS-y z tzw. przekazem dnia, w którym ni mniej ni więcej tylko za aferę Amber Gold obciąża się Prawo i Sprawiedliwość, a dążenie do powołania komisji śledczej, uznaje za wręcz zemstę opozycji na rządzących. Posłowie Platformy we wszystkich mediach opowiadają, że owszem w sprawie Amber Gold i Marcina P. były popełnione błędy, ale odpowiadają za nie pojedynczy ludzie, którzy już zostali zidentyfikowani i poniosą konsekwencje w postaci kar regulaminowych, a nawet utraty zajmowanych stanowisk.
4. Opublikowana wczoraj, rozmowa dziennikarza GPC z prezesem sądu okręgowego w Gdańsku, przelała chyba jednak czarę goryczy i być może powtórny wniosek o powołanie sejmowej komisji śledczej w sprawie afery Amber Gold, będzie mógł być skuteczny. Jeżeli tak wysoko postawiony sędzia w strukturze aparatu sądowego, w rozmowie z człowiekiem, który przedstawia, jako noszący teczkę za urzędnikiem, który z kolei nosi teczkę za premierem Tuskiem, jest gotów nie tylko dostosować termin rozprawy do jego sugestii, ale bez ogródek zapewnia, że i wyrok jest pod kontrolą, to wygląda na to, że tych „trupów w szafie” w aferze Amber Gold, może być jeszcze więcej. Być może po tej prowokacji dziennikarskiej oprzytomnieje koalicjant Platformy, czyli PSL i nie będzie już chciał osłaniać tego coraz bardziej pęczniejącego skandalu. Pomysł zgłoszony przez tę partię, aby to sejmowa komisja ds. służb zbadała niektóre wątki afery Amber Gold, wczoraj się właśnie zmaterializował, ale okazało się, że opinia publiczna, nie ma szans nawet na zapoznanie się z treścią notatki, jaką ABW skierowała w tej sprawie do premiera Tuska. Wyjaśnianie, więc afery Amber Gold przez samych zainteresowanych zamieceniem jej pod dywan do złudzenia przypomina sytuację, w której to lis został uznany za jedynego skutecznego w wyjaśnianiu włamania do kurnika. Kuźmiuk
Wzrośnie bezrobocie wśród kobiet Podpis Donalda Tuska pod konwencją o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet to najprostszy sposób na wzrost bezrobocia wśród kobiet. I to wzrost o kilkaset procent. Pani profesor Magdalena Środa i zgromadzone wokół niej środowisko feministyczne (skrajnie lewackie) naciska na rząd Donalda Tuska, aby podpisać konwencję o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet. Konwencja zakłada przeciwdziałanie przemocy fizycznej, psychicznej i ekonomicznej wobec kobiet. Przemoc fizyczna wobec kobiet w Polsce jest zjawiskiem marginalnym (oczywiście godnym potępienia), przemoc psychiczna pewnie ma taką samą skalę. Co to jest przemoc ekonomiczna to nie wiadomo (nie jest znana definicja tego pojęcia), jednak można się domyślać, że chodzi o nierównomierność w wypłatach pensji. Tzn. chodzi o przeciwdziałaniu zjawisku polegającemu na tym, że kobieta zatrudniona w konkretnej firmie na konkretnym stanowisku zarabia mniej niż mężczyzna na tym samym stanowisku. To jednak nie koniec. Konwencja obejmuje również możliwość dochodzenia odszkodowania od sprawców każdego rodzaju przemocy. Odszkodowania dochodzi się w sądach, a te stają się coraz bardziej sfeminizowane. Tym samym, więc łatwo sobie wyobrazić jak będzie wyglądała realizacja tej konwencji. Oto kobieta, która poczuje się ofiarą przemocy ekonomicznej, złoży przeciwko swojemu pracodawcy pozew do sądu, licząc, iż sfeminizowane sądy przyznają jej odszkodowanie. I zapewne tak też w większości przypadków będzie. Jaki będzie skutek wprowadzenia tych zapisów? Dwojaki. Po pierwsze: pracodawcy przestaną zatrudniać kobiety, aby nie ryzykować regularnych wycieczek do sądów i niekorzystnych wyroków. Po drugie: dotychczas zatrudnione kobiety zwolnią pod byle pretekstem, aby nie mieć problemów w przyszłości. W ten sposób konwencja skuteczniej niż cokolwiek inneg doprowadzi do wzrostu bezrobocia wśród kobiet.
Pozostaje mieć nadzieję, że co rozsądniejsze kobiety będą o tym pamiętać i w najbliższych wyborach głosami powiedzą "panu już dziekujemy" ekipie, która tę paranoję wprowadzi.Zawsze myślałem, że największym dramatem dla polskiej gospodarki są eurosocjaliści. Jednak eurosocjaliści wspólnie z feministkami to prawdziwa katastrofa.
Szymowski
Sędzia na telefon Minister sprawiedliwości Jarosław Gowin chce odwołania z funkcji prezesa gdańskiego sądu Ryszarda Milewskiego, z którym osoba podająca się za urzędnika kancelarii premiera miała ustalać szczegóły związane z aferą Amber Gold. To desperacka próba ratowania twarzy rządu i sądownictwa. Natychmiastowe powołanie sejmowej komisji śledczej, dymisja prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku i wszczęcie wobec niego postępowania dyscyplinarnego, a także pilne zwołanie sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka. Takie wnioski postawili posłowie PiS i Solidarnej Polski po ujawnieniu treści rozmowy, jaką dziennikarz “Gazety Polskiej Codziennie” przeprowadził z prezesem Sądu Okręgowego w Gdańsku Ryszardem Milewskim. Podając się za asystenta szefa kancelarii premiera Tomasza Arabskiego, omawiał z Milewskim szczegóły dalszych czynności dotyczących sprawy aresztowanego prezesa Amber Gold Marcina P. Minister sprawiedliwości Jarosław Gowin wystąpił wczoraj do Krajowej Rady Sądownictwa o wszczęcie postępowania wyjaśniającego. Zwrócił się też o opinię w związku z zamiarem odwołania prezesa gdańskiego sądu. Jeśli treść nagrania się potwierdzi, zażądał także podjęcia postępowania dyscyplinarnego.
– Niezależnie od tego, czy treść tego nagrania w 100 proc. odzwierciedla przebieg rozmowy, to niektóre wypowiedzi prezesa Ryszarda Milewskiego w mojej ocenie urągają zasadzie niezawisłości sędziego i sprzeniewierzają się godności urzędu – oceniał Gowin.
Kompromitacja sądownictwa Rozmowa miała mieć miejsce 6 września, gdy minister sprawiedliwości Jarosław Gowin podjął decyzję o kontroli w Sądzie Okręgowym w Gdańsku w sprawie nadzoru nad wykonaniem orzeczeń w postępowaniach karnych wobec szefa Amber Gold Marcina P. Jej przebieg ujawnia, że granice między władzą wykonawczą a sądowniczą są cieńsze, niż można by przypuszczać. Poseł Andrzej Duda (PiS) zwraca uwagę, że podczas tej rozmowy prezes gdańskiego sądu nie podaje rzekomemu asystentowi swojego numeru telefonu komórkowego. – Okazuje się, że ten telefon jest asystentowi ministra dobrze znany. To pokazuje skalę specyficznych powiązań grupy rządzącej w Gdańsku, a zarazem także w całej Polsce. Coś tutaj jest nie tak. Platforma rządzi w Trójmieście i Polsce, a nieoficjalnie także rządzi sądami na telefon – ocenił Duda. – Jeżeli prezes sądu jest gotowy na umówienie się z premierem, to znaczy, że może tak być również w Polsce powiatowej – przestrzegała Beata Kempa w imieniu Solidarnej Polski. Klub Parlamentarny PiS zaapelował wczoraj o odwołanie sędziego Milewskiego z zajmowanej funkcji i podjęcie wobec niego postępowania dyscyplinarnego. – To sytuacja patologiczna. W państwie tym babcia handlująca pietruszką jest z całą surowością karana, a gangsterzy wychodzą z więzienia, dostają symboliczne wyroki. Oddajemy pod rozwagę Sejmu wniosek o powołanie komisji śledczej. To niezbędne dla przywrócenia poczucia sprawiedliwości – mówił Mariusz Błaszczak, szef Klubu Parlamentarnego PiS. Stowarzyszenie Sędziów Polskich “Iustitia” wystosowało w tej sprawie pismo wnioskujące o zawieszenie sędziego z Gdańska. “Zarząd SSP “Iustitia” zwraca się do Rzecznika Dyscyplinarnego przy Krajowej Radzie Sądownictwa o rozważenie przeprowadzenia z urzędu postępowania wyjaśniającego określonego w art. 114 ¤ 1 prawa o ustroju sądów powszechnych. Podejmowanie decyzji quasi-nadzorczych pod naciskiem innych osób, jak też choćby sugerowanie, że taki proces może mieć miejsce, stanowi w naszej ocenie poważne uchybienie godności urzędu sędziego” – napisano we wniosku. Solidarna Polska domaga się pilnego zwołania Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, a także włączenia do porządku obrad punktu o powołaniu sejmowej komisji śledczej w sprawie Amber Gold. Posłowie SP zaapelowali również do ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina o dymisję sędziego Milewskiego. – Nie może być prezesem tego sądu, jeśli w nim rozstrzygana będzie sprawa Amber Gold. Najlepiej, gdyby w ogóle została ona przekazana do zupełnie innego okręgu – argumentował poseł Arkadiusz Mularczyk (SP), który domagał się również przeniesienia prowadzonej w Gdańsku sprawy prokuratorskiej do innej prokuratury. – Jeżeli prezes sądu ulega wpływom politycznym, to te same mechanizmy mogą dotyczyć także prokuratury – mówił poseł Andrzej Dera (SP).
Prezes “dostosowany” Jak przebiegła rozmowa mężczyzny, który przedstawił się sędziemu jako asystent szefa kancelarii premiera Tomasza Arabskiego? W niej bez trudu ustalił z prezesem gdańskiego sądu zarówno datę posiedzenia sądu w sprawie zażalenia obrońcy Marcina P. Łukasza Daszuty na areszt szefa Amber Gold, jak i umówił spotkanie prezesa z premierem Donaldem Tuskiem. Sędzia zapewniał, że dostosuje się do szefa rządu co do konkretnego terminu spotkania, które ostatecznie ustalono na wczoraj. “Jak pan premier wyznaczy, tak będziemy´´ – mówił Milewski. “Cały czas mam włączoną komórkę i czekam na telefon” – zapewniał prezes sądu, deklarując pełną gotowość współpracy, która nie powinna w żadnym razie mieć miejsca. Zapewniał też, że minister Tomasz Arabski może dzwonić do niego nawet w godzinach wieczornych.
- Te słowa są chyba wystarczająco wymowne, aby wyrazić zwątpienie w niezależność gdańskiego sądu. Sędzia rozmawiał jak służący z asystentem szefa kancelarii premiera – komentuje poseł Andrzej Duda (PiS). Profesor Krzysztof Szczerski zwraca uwagę na fakt, że podczas prowokacji sędzia w ogóle nie dziwi się, że ktoś do niego dzwoni i podaje się za współpracownika premiera.
– Czy jest sztywne łącze między sędzią a kancelaria premiera? Bo jego ten telefon nie dziwił, a w rozmowie jedynie ustalał techniczne szczegóły kontaktu – podnosi poseł Szczerski, dopowiadając gorzkie słowa o kryzysie państwa prawa i jego rozkładzie. Trudno się dziwić takiej ocenie, tym bardziej że sędzia ujawnił swojemu rozmówcy m.in. skład sędziów na spotkaniu z premierem, proponując prezesa Sądu Rejonowego Gdańsk-Północ Jolantę Piątek oraz wiceprezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku Alinę Miłosz-Kłoczkowską. Co ciekawe, gdańska prokuratura okręgowa wszczęła już śledztwo w sprawie rozmowy telefonicznej. Zawiadomienie złożył 10 września sam prezes gdańskiego sądu okręgowego i został już w tej sprawie przesłuchany. Postępowanie prowadzone jest pod zarzutem powoływania się na wpływy w różnego rodzaju instytucjach państwowych, samorządowych itp. Przestępstwo to zagrożone jest karą więzienia od 6 miesięcy do lat 8. Jak poinformował nas rzecznik prasowy ABW Maciej Karczyński, 12 września 2012 roku Prokuratura Okręgowa w Gdańsku powierzyła Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego do prowadzenia w całości śledztwo w sprawie tzw. powoływania się na wpływy, tj. pośrednictwa w załatwieniu sprawy w instytucji państwowej z art. 230 a ¤ 1 kk. Prokuratura wszczęła również śledztwo, w którym zbada, czy syn premiera Michał Tusk nie popełnił przestępstwa, pracując jednocześnie dla gdańskiego lotniska i firmy OLT Express. Zawiadomienie w tej sprawie złożyło stowarzyszenie “Stop Korupcji”. Według stowarzyszenia, w przypadku syna szefa rządu, który pracował jednocześnie dla tych dwóch podmiotów, mogło dojść do konfliktu interesów. Stracić na tym mogła spółka Port Lotniczy Gdańsk. Dlatego sprawa ma być badana w kierunku “popełnienia przestępstwa nadużycia zaufania w obrocie gospodarczym przez osobę zobowiązaną do zajmowania się sprawami majątkowymi i działalnością gospodarczą spółki Port Lotniczy Gdańsk w związku ze świadczeniem usług klientowi lotniska – spółce OLT Express”.
Rząd nie ujawni notatki Okazuje się, że słynna notatka Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego na temat Amber Gold, którą premier Donald Tusk otrzymał w maju br., nie zostanie odtajniona. Wczoraj zapoznali się z nią jednak posłowie sejmowej Komisji do spraw Służb Specjalnych. – Dokument posiada klauzulę “poufne”. Uważam, że jest złym zwyczajem odtajnianie notatek służb specjalnych i w każdym szanującym się państwie demokratycznym nie ma takiego zwyczaju – chyba że mamy do czynienia z poważnymi przestępstwami czy podejrzeniem, że służba specjalna doprowadziła np. do strasznych zabójstw czy zdarzeń – tłumaczył Jacek Cichocki, szef MSW. Zdaniem Mariusza Błaszczaka decyzja o nieujawnianiu jej treści wskazuje, że rząd ma coś do ukrycia. – Brak woli świadczy o tym dobitnie. Jeśli notatka ma charakter poufny, a nie tajny, jak mówił wcześniej premier, to on sam może zdjąć tę klauzulę jako jej odbiorca. Jeśli jest tajna, to może to zrobić szef ABW – podkreśla szef klubu PiS. Maciej Walaszczyk
Huragan po publikacji „Codziennej” Postępowanie dyscyplinarne, żądanie natychmiastowej dymisji Ryszarda Milewskiego, prezesa gdańskiego sądu okręgowego, i wniosek o specjalne posiedzenie komisji sprawiedliwości to efekty wczorajszej publikacji „Gazety Polskiej Codziennie”. W naszej publikacji ujawniliśmy, że prezes Ryszard Milewski w rozmowie z mężczyzną podającym się za asystenta Tomasza Arabskiego, szefa Kancelarii Premiera, ustalał termin posiedzenia w związku z zażaleniem na areszt Marcina P., skład sędziów obecnych na posiedzeniu oraz prosił o spotkanie z premierem. Całość rozmowy w formie audio i stenogramów pojawiła się na portalu Niezależna.pl. Minister sprawiedliwości Jarosław Gowin ujawnił, że wystąpił do Krajowej Rady Sądownictwa o wszczęcie postępowania wyjaśniającego, a jeśli treść nagrania się potwierdzi, to oczekuje podjęcia wobec sędziego postępowania dyscyplinarnego. Gowin podał, że wystąpił też do KRS o opinię z związku z zamiarem odwołania prezesa. Krajowa Rada Sądownictwa zwróciła się już do Tomasza Sakiewicza, redaktora naczelnego „Gazety Polskiej Codziennie”, o udostępnienie kopii całego nagrania. Rada zajmie się sprawą na najbliższym posiedzeniu zaplanowanym na 25-28 września – powiedziała sędzia Barbara Godlewska-Michalak, rzeczniczka KRS.
– Sędzia w rozmowie nie dziwi się, że dzwoni do niego ktoś, kto podaje się za asystenta ministra Arabskiego, nie pyta o to, czy może spotkać się z premierem i porozmawiać. Po prostu ustala formę kontaktu. Można postawić pytanie, czy to był pierwszy kontakt z Kancelarii Premiera do sędziego Milewskiego w Gdańsku – mówił na konferencji prasowej poseł PiS-u Krzysztof Szczerski, szef zespołu, który opracuje raport na temat nieprawidłowości w instytucjach państwowych i samorządowych ws. Amber Gold. Po południu głos zabrał sędzia Milewski, który powiedział, że były dwie rozmowy z „kancelarią premiera”. Zapytany przez TVN24, dlaczego nie zawiadomił służb już po drugim telefonie, odpowiedział:
– Do końca nie wiedziałem, czy ktoś sobie jakiś kawał robi... Na początku to wszystko wyglądało bardzo realnie. Teraz widzę, że była to prowokacja. Milewski odniósł się też do fragmentu rozmowy, w którym zapytany, czy skład sędziowski jest zaufany, odpowiedział twierdząco.
– Ja zrozumiałem to w tym sensie, że mieli to być sędziowie doświadczeni – tłumaczył i zarzucił „Codziennej” manipulację, co nie jest prawdą. Nagrania nie dokonał nasz dziennikarz, lecz osoba spoza redakcji. Rozmowa nie była zmanipulowana, a jedynie podłożyliśmy głos lektora na kwestie wypowiadane przez rozmówcę Milewskiego. Pytany o swoją dymisję, sędzia odpowiedział:
– Jeśli jest oczekiwanie, to zobaczymy. Ja ministra informowałem o wszystkim, jaka jest sytuacja. Posłowie, komentując „taśmy Milewskiego”, byli wyjątkowo zgodni w swoich ocenach.
– Niebywałe, żeby sędzia ustalał przez telefon terminy rozpraw z kimś, kto dzwoni i się przedstawia, jako urzędnik Kancelarii Premiera. Z tego można wysnuć wniosek, że wymiar sprawiedliwości jest na usługach partii rządzącej – powiedział nam Leszek Aleksandrzak (SLD). Michał Kabaciński (Ruch Palikota) zauważył:
– Jestem zaskoczony, że sędzia tak naturalnie prowadził tę rozmowę, nie było z jego strony żadnego zawahania. To nasuwa podejrzenie, że takie praktyki mogły mieć wcześniej miejsce i to nie tylko w wypadku tego konkretnego sędziego, To kolejny dowód na to, że polski wymiar sprawiedliwości jest na zakręcie. Także politycy partii rządzącej skrytykowali sędziego Milewskiego.
– Jeżeli to jest prawda, bo nie weryfikowałem tych informacji, to jest to kompromitacja człowieka pełniącego tak ważną funkcję. Jednak sugestia, że wcześniej mogły mieć miejsce takie wypadki, albo, że cały wymiar sprawiedliwości jest taki, jest nie do przyjęcia – stwierdził krótko Stanisław Żmijan (PO). W podobnym tonie wypowiedział się Stanisław Żelichowski (PSL). – Kiedyś sędziowie podlegali pod ministra, prokuratorzy pod tego samego ministra i najwyraźniej nie umieją się od tego wyzwolić. Sędziowie muszą zrozumieć, że są niezależni. Dobrze, że to wyszło. To wzbudzi czujność sędziów i może tego typu sytuacje nie będą miały miejsca. Samuel Pereira
Strategia czystych pieniędzy Tajemnica bankowa takich centrów finansowych jak Szwajcaria, Lichtenstein, Wyspa Man czy Monako były przedmiotem ataków OECD oraz Unii Europejskiej od późnych lat 90. XX w. Dopiero kryzys finansowy poprzedniej dekady sprawił, że państwa OECD zwróciły się do Szwajcarii z konkretnymi żądaniami wykonania postulatów, które przez ostatnie lata dyplomacja szwajcarska umiejętnie odkładała w czasie. Według oczekiwań największy kapitał oszczędnościowy od lat skumulowany był w Szwajcarii. Obecnie polska prasa, a nawet doniesienia z Ministerstwa Finansów głoszą o upadku szwajcarskiego systemu bankowego. Szwajcarskie banki nie przyznają się do niczego. Dlatego należałoby doprecyzować, co tak naprawdę się dzieje.
Wielki precedens Pod wpływem nacisków, głównie politycznych, pierwszy przypadek ujawnienia informacji miał miejsce w 2010 r., kiedy to parlament Szwajcarii ratyfikował umowę, w której rząd wyrażał zgodę na przekazanie informacji urzędom skarbowym USA przez UBS – jeden z największych banków szwajcarskich. Ujawnienie informacji dotyczyło oszczędności na rachunkach bankowych 4 450 obywateli amerykańskich, podejrzewanych o praktyki nieujawniania przychodów podatkowych (tax evasion). Wyprzedzając pytanie, dlaczego to właśnie USA miało przełożenie i uzyskało zgodę parlamentu na tak znamienny w skutkach krok, należy podać, że UBS, jeden z największych banków w Szwajcarii, koncentruje inwestycje portfela swoich klientów na rynku amerykańskim (w 2004 r. 90 proc. dochodów pochodziło z inwestycji w USA). Jednocześnie blisko 40 proc. pracowników oraz placówek banku znajduje się obecnie w USA, które podlegają regulacjom amerykańskim. Z drugiej strony, każdy bank w Szwajcarii jest zobowiązany, pod rygorem zablokowania inwestycji na rynku amerykańskim, do przestrzegania postanowień Patriot Act – aktu mającego na celu przeciwdziałanie finansowaniu terroryzmu, wprowadzonego w USA po zamachu w 2001 r.
Weryfikacja dochodówNa skutki tej precedensowej decyzji parlamentu Szwajcarii nie trzeba było długo czekać. W roku 2011 dwa duże kraje Unii Europejskiej, Niemcy oraz Wielka Brytania, rozpoczęły bezpośrednie renegocjacje ze Szwajcarią. Rozmowy podjęte były z pominięciem UE i dotyczyły przekazywania informacji o rachunkach bankowych posiadanych przez rezydentów podatkowych Niemiec i Wielkiej Brytanii. Po burzliwych obradach Rada Narodowa Szwajcarii zdecydowała się wyrazić zgodę na ratyfikowanie zmian zimą 2011 r., zaś minister finansów Eveline Widmer-Schlumpf oraz Rada Federalna zobowiązały się sporządzić „strategię czystych pieniędzy”. Chodzi o to, aby Szwajcaria nie była kojarzona z praktyką nieujawniania przychodów podatkowych (tax evasion) oraz aby inne kraje nie miały możliwości wywierania nacisków pod groźbą wciągnięcia Szwajcarii na czarną listę.W rezultacie podpisania protokołów do umów z Niemcami oraz z Wielką Brytanią, od 1 stycznia 2013 r. banki w Szwajcarii będą miały obowiązek zweryfikować czy dochody zostały zadeklarowane w kraju rezydencji podatnika, albo pobrać podatek i odprowadzić go do właściwego urzędu skarbowego w jego kraju. W przypadku rezydentów podatkowych w Niemczech, którzy nie zadeklarowali dochodów na rachunku bankowym w kraju, podatek będzie pobrany wstecznie w wysokości od 21 do 41 proc., w momencie, gdy w kraju zapłaciliby oni od 19 do 34 proc. Dodatkowo te majątki, które były przedmiotem spadku objętego przez spadkobierców, a niezgłoszonego w kraju, zostaną opodatkowane najwyższą stawką podatkową, tj. 50 proc. aktywów nabytych przez spadkobierców. Szwajcaria zgodnie z protokołem zadeklarowała wpłatę w wysokości 2 mld euro do budżetu niemieckiego. Docelowo niemieccy politycy liczą na wpływ ok. 10 mld euro.
W kolejnych latach rezydenci niemieccy będą mieli do wyboru bądź zadeklarowanie przychodów z rachunku bankowego w Szwajcarii i opodatkowanie ich wraz z dochodami niemieckimi lub też utrzymanie poufności rachunku bankowego w Szwajcarii i pobranie podatku przez bank. W każdym przypadku podatek w wysokości 26,375 proc. dochodów odsetkowych i kapitałowych zostanie odprowadzony do właściwego urzędu skarbowego w Niemczech.
Demaskowanie podejrzanych praktyk Analogiczne zasady przewiduje porozumienie z Wielką Brytanią. Osoby, które zgodzą się na ujawnienie rachunków bankowych, zapłacą jednorazowy podatek skalkulowany w oparciu o aktywa posiadane pomiędzy 31 grudnia 2010 r. a 31 grudnia 2012 r. Ten jednorazowy podatek ma zastąpić podatek należny w tych latach z tytułu PIT, CIT, VAT oraz podatku od spadków. Dochody uzyskane na rachunkach bankowych po 1 stycznia 2013 r., zostaną opodatkowane podatkiem u źródła w wysokości 41 proc., który zostanie odprowadzony do właściwego urzędu skarbowego w Wielkiej Brytanii. HMRC (brytyjski urząd skarbowy) oczekuje, że wpływy z tytułu podpisanej umowy, w roku 2013 przyniosą 7 mld GBP. W przypadku obu renegocjowanych umów utrzymano możliwość dalszego korzystania przez właścicieli rachunków z tajemnicy bankowej. A więc fakt posiadania rachunku w Szwajcarii oraz stan konta będą nadal poufne. Równolegle jednak wszelkie podatki z tytułu uzyskanych dochodów będą musiały zostać uiszczone zgodnie z prawem kraju rezydencji. Szwajcaria zobowiązała się również do przekazania władzom podatkowym w Niemczech lub w Wielkiej Brytanii, w ograniczonej liczbie przypadków, informacji o rachunkach bankowych wykorzystywanych do praktyk nieujawniania przychodów podatkowych (tax evasion), jeżeli istnieje stosowne podejrzenie takich praktyk. Opisane wyżej porozumienia stanowią jedynie wstęp do nawiązania identycznych rozmów renegocjacyjnych przez pozostałe państwa OECD, chociaż spotkały się ze sprzeciwem Komisji Europejskiej, która stawia sobie za cel negocjowanie ze Szwajcarią warunków wymiany informacji w imieniu wszystkich krajów UE.
Kwestia czasu Rozmowy ze Szwajcarią, w sprawie wymiany informacji, prowadziła również Rzeczpospolita Polska. Polsko-szwajcarski protokół do umowy o unikaniu podwójnego opodatkowania został podpisany w październiku 2011 r., zaś jego postanowienia weszły w życie 1 stycznia 2012 r. Polskie negocjacje nie objęły jednak należności z tytułu dochodów uzyskanych w latach poprzedzających negocjacje. Polski resort finansów będzie mógł uzyskać informacje z banku szwajcarskiego, tylko na podstawie zadanego władzom podatkowym pytania, jeśli dotyczy ono obowiązków podatkowych wynikających z konwencji i jedynie, jeśli odnosi się do dochodów uzyskanych po 1 stycznia 2012 r.
Co prawda regulacje podpisanego przez Polskę protokołu nie idą tak daleko, jak postanowienia umów zawartych przez Niemcy lub Wielką Brytanią, niemniej należy brać pod uwagę, że podobne regulacje obowiązujące w całej Unii Europejskiej lub w krajach członkowskich OECD to jedynie kwestia czasu. Niespełna dwa miesiące temu, w kwietniu tego roku, podobną umowę w sprawie poboru podatku u źródła Szwajcaria podpisała z Austrią. Umowa ta nie narusza tajemnicy bankowej, obejmuje jednak opodatkowanie dochodów przyszłych, jak i aktywów posiadanych na rachunkach bankowych w Szwajcarii w przeszłości.
Walka o dostęp do informacji W ostatnich latach również w polskich przepisach krajowych zaszły zmiany. Z początkiem roku 2010 weszły w życie nowe regulacje prawa dewizowego, określające obowiązek informowania Narodowego Banku Polskiego o posiadanych aktywach za granicą. To również oznaka kierunku zmian oraz dążenia do pełnego dostępu do informacji o aktywach posiadanych przez polskich rezydentów za granicami kraju. W tym samym kierunku zmierza ustawodawstwo dzisiejszej Unii Europejskiej. Wszelkie zmiany w przepisach krajowych, jak i wymiana informacji, na którą zgadza się dziś Szwajcaria, to nieuchronny skutek polityki kilkunastu ostatnich lat, nacisków OECD oraz kryzysu ostatniej dekady finansów Europy. Świadczy to również o ogólnej tendencji w świecie międzynarodowych finansów. Należy jednak zaznaczyć, że wszelkie obowiązki związane z wymianą lub przepływem informacji nie nakładają nowych zakazów lub nakazów, a jedynie stanowią implementację systemu kontroli przestrzegania przepisów już obowiązujących. Nie oznacza to również, że fakt posiadania rachunku bankowego czy spółki zagranicznej wiąże się z ryzykiem prawnym, wynikających z nowych regulacji oraz otwarciem Szwajcarii lub innych krajów na wymianę informacji, a jedynie, że takowe inwestycje należy prowadzić ze świadomością zmieniających się nieustannie regulacji.
Dr Anna Maria Panasiuk
SŁUŻBA ZDROWIA Regulacja ustawowa i nakaz etyczny Fundamentalną zasadą wszelkich działań lekarskich wciąż pozostaje starożytna maksyma łacińska salus aegroti suprema lex esto (tj. zdrowie [dobro] chorego najwyższym prawem), jednak w obliczu bardziej nowoczesnych sposobów leczenia, rosnącego stopnia świadomości pacjentów, zmiany wyznawanych wartości oraz coraz większego znaczenia jakości życia, lekarz musi respektować prawo pacjenta do samodecydowania o swoim zdrowiu.
– Dlatego też decyzja dotycząca sposobu leczenia należy ostatecznie do pacjenta, chociaż ten ostatni podejmuje ją w porozumieniu z lekarzem. W niniejszym artykule przedstawione zostaną istotne aspekty zgody pacjenta na leczenie. Zagadnienia stricte prawne udzielenia przez pacjenta zgody na zabieg zostaną zestawione z problemami natury praktycznej, które każdego dnia dotykają w pracy lekarzy. Wskazać należy, że w związku ze złożonością tematu, na potrzeby niniejszego artykułu za pacjenta będzie uważana osoba powyżej 18 roku życia.
Zgoda pacjenta na leczenie Zgoda pacjenta na leczenie, co do zasady, stanowi podstawę działania lekarza. Udzielając zgody, pacjent aprobuje naruszenie swojej nietykalności cielesnej w zakresie udzielonej zgody. Jej brak stanowi podstawę odpowiedzialności cywilnoprawnej szpitala (lub lekarza) i karnoprawnej lekarza (zgodnie z art. 192 §1 Kodeksu karnego [Dz.U. 1997 nr 88 poz. 553 z późn. zm.] kto wykonuje zabieg leczniczy bez zgody pacjenta, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2). Wyjątkowo przepisy prawa pozwalają lekarzowi na zastosowanie przymusu leczenia lub wykonanie zabiegu medycznego bez uzyskania zgody pacjenta. Innymi słowy, z praktycznego punktu widzenia, świadoma zgoda to wynik kończący proces komunikacji między pacjentem a lekarzem, który prowadzi do autoryzacji, czyli złożenia podpisu pacjenta na dokumencie określającym sposób dalszego leczenia (zasadniczo zgoda pisemna) oraz datę wyrażenia zgody. Uprawnienie do wyrażania świadomej zgody jest podstawowym i niezbywalnym prawem każdego pacjenta.
Zgoda pacjenta w ogólności Zgodnie z przepisami prawa oraz utrwalonym orzecznictwem sądowym, lekarz, z zastrzeżeniem wyjątkowych sytuacji, nie może podjąć leczenia pacjenta, jeśli pacjent nie wyrazi wolnej oraz objaśnionej (świadomej) zgody na leczenie. Lekarz jest więc zobowiązany ustawowo do pouczenia pacjenta w ogólności o wszystkich możliwych skutkach zabiegu medycznego. Brak pouczenia powoduje, że zgoda pacjenta staje się bezskuteczna. Wagę udzielenia zgody pacjenta na zabieg wielokrotnie podkreślał Sąd Najwyższy (SN) i tak, w wyroku z 28 sierpnia 1972 r. (sygn. akt II CR 196/72), SN stwierdził, że „Pacjent, który wyraża zgodę na dokonanie zabiegu operacyjnego bierze na siebie ryzyko związane z zabiegiem, tj. bezpośrednie, typowe i zwykłe skutki, o których możliwości powinien być stosownie do okoliczności pouczony […]”.
Wiedza pacjenta Przepisy ustawy z 5 grudnia 1996 r. o zawodach lekarza i lekarza dentysty (Dz.U. 2011 nr 277 poz. 1643 z póź. zm.), (dalej: ustawa o lekarzach) precyzują kwestie związane z obowiązkiem udzielenia zgody przez pacjenta na leczenie. Warto przy tym pamiętać, że lekarz ma obowiązek udzielać pacjentowi przystępnej informacji o jego stanie zdrowia, rozpoznaniu, proponowanych oraz możliwych metodach diagnostycznych, leczniczych, dających się przewidzieć następstwach ich zastosowania albo zaniechania, wynikach leczenia oraz rokowaniu. Na żądanie pacjenta lekarz nie ma obowiązku udzielać pacjentowi wspomnianych wcześniej informacji. Tak więc warunkiem sine qua non, aby pacjent mógł decydować i wyrazić swoją świadomą zgodę, jest posiadanie odpowiedniej wiedzy na temat swojego stanu zdrowia i możliwych sposobów leczenia danej jednostki chorobowej. Lekarz prowadzący lub lekarz, który będzie wykonywał daną procedurę medyczną, może uzyskać zgodę pacjenta po wcześniejszym poinformowaniu pacjenta o:
diagnozie, jeśli jest znana,
celu przeprowadzenia danej procedury,
korzyściach i potencjalnych zagrożeniach wynikających z przeprowadzenia danej procedury,
alternatywnych rozwiązaniach, a także ich korzyściach i zagrożeniach,
korzyściach i zagrożeniach spowodowanych nie poddaniem się określonej procedurze medycznej.
Lekarz powinien powyższe informacje przekazać pacjentowi w sposób zrozumiały, czyli odpowiadający wiekowi pacjenta, jego inteligencji, wykształceniu oraz stanowi wiedzy medycznej.
Forma zgody Zgodnie z art. 32 ust. 1 ustawy o lekarzach, lekarz może przeprowadzić badanie lub udzielić innych świadczeń zdrowotnych, co do zasady, po wyrażeniu zgody przez pacjenta. W świetle normalnej praktyki – zgoda pacjenta może być wyrażona ustnie albo nawet poprzez zachowanie, które w sposób niebudzący wątpliwości wskazuje na wolę poddania się proponowanym przez lekarza czynnościom medycznym. O kwalifikowanej formie prawnej zgody mówi art. 34 ust. 1 ustawy o lekarzach: lekarz może wykonać zabieg operacyjny albo zastosować metodę leczenia lub diagnostyki stwarzającą podwyższone ryzyko dla pacjenta, po uzyskaniu jego pisemnej zgody. Z kolei w pewnych sytuacjach dopuszczalne jest wykonanie świadczeń zdrowotnych bez zgody pacjenta, bowiem zgodnie z art. 33 ust. 1 ustawy o lekarzach badanie lub udzielenie pacjentowi innego świadczenia zdrowotnego bez jego zgody jest dopuszczalne, jeżeli wymaga on niezwłocznej pomocy lekarskiej, a ze względu na stan zdrowia lub wiek nie może wyrazić zgody i nie ma możliwości porozumienia się z jego przedstawicielem ustawowym lub opiekunem faktycznym. Wreszcie, zgodnie art. 35 ust. 1 ustawy o lekarzach, jeżeli w trakcie wykonywania zabiegu operacyjnego albo stosowania metody leczniczej lub diagnostycznej wystąpią okoliczności, których nieuwzględnienie groziłoby pacjentowi niebezpieczeństwem utraty życia, ciężkim uszkodzeniem ciała lub ciężkim rozstrojem zdrowia, a nie ma możliwości niezwłocznie uzyskać zgody pacjenta lub jego przedstawiciela ustawowego, lekarz ma prawo bez uzyskania tej zgody, zmienić zakres zabiegu bądź metody leczenia lub diagnostyki w sposób umożliwiający uwzględnienie tych okoliczności. W takim przypadku lekarz ma obowiązek, o ile jest to możliwe, zasięgnąć opinii drugiego lekarza, w miarę możliwości tej samej specjalności.
Praktyka uzyskiwania zgody pacjenta Świadoma zgoda pacjenta jest ważna tylko w odniesieniu do konkretnego, proponowanego sposobu leczenia. W wyjątkowych sytuacjach, np. gdy podczas operacji wystąpią okoliczności, których zaniechanie prowadziłoby do ciężkiego uszkodzenia ciała czy też utraty życia, a nie ma możliwości uzyskania dodatkowej zgody od pacjenta, lekarz może zmienić lub poszerzyć zakres zabiegu operacyjnego, czy też zmienić metodę leczenia. W szczególnych przypadkach lekarz może ograniczyć zasób przekazywanych pacjentowi informacji dotyczących jego stanu zdrowia. Jest to tzw. przywilej terapeutyczny i może być stosowany, jeśli istnieje uzasadnione podejrzenie, że przekazane informacje mogą spowodować zagrożenie życia chorego lub pogorszyć jego stan psychiczny. Podkreślić należy, że proces uzyskania zgody jest uwarunkowany trybem i dynamiką leczenia, tzn. zarówno zbyt wczesne odebranie zgody na dany zabieg, jak i zgoda uzyskana post factum, lub też zgoda blankietowa (wyrażona a priori na dokumencie nie określającym dokładnie charakteru zabiegu) pozbawia ją przymiotu skuteczności prawnej. Pacjenci, którzy ze względu na swój stan zdrowia nie mogą wyrazić pisemnej ani ustnej zgody na proponowane leczenie, ale ich stan psychiczny pozwala na zrozumienie i podjęcie decyzji dotyczącej określonych czynności medycznych, mogą zakomunikować swoją zgodę poprzez np. mimikę lub gesty w sposób niebudzący wątpliwości personelu medycznego.
Podsumowanie Uzyskanie świadomej zgody pacjenta jest nie tylko nakazem etycznym, ale także uregulowanym prawnie. Jest to proces bardzo skomplikowany, ponieważ lekarz musi zadbać, aby pacjent podjął słuszną decyzję, jednak nie może na niego wywierać żadnych nacisków, respektując jego autonomię w decydowaniu o swoim ciele.
Klaudia Półtorak
Polscy zapateryści też skończą z niedźwiadkiem Akcje Palikota są nudne i trafiają jedynie do marginalnego środowiska czytelników „Faktów i Mitów”. Czy bilboardowa ekspansja przesiąkniętych palikocizmem (zapateryści mieli przynajmniej Lorkę, oni mają Urbana) wiernych religii zwanej „ateizm” ma szansę zniechęcić Polaków do Jezusa?
Palikotowcy (mentalni i realni) pod przykrywką „Fundacji Wolność od Religii” znów wypowiadają wojnę Panu Bogu. Oczywiście wiadomo jak taka wojna musi się skończyć dla palikociarni, która ma mniejsze siły niż jakobini, komuniści czy nawet, o zgrozo!, narodowi-socjaliści. Jednak na świecie jest wielu Syzyfów. Palikot w przebraniu (albo i bez!) tego bohatera wyglądałby słodko. Janusz Palikot musi jednak przy topniejących sondażach jakoś zaznaczyć swoją obecność. Jak nie idzie z trawką, to chociaż pokaże on, że ma pomysły jak po trawce. No i mamy akcję z billboardami.
Lublin będzie pierwszym polskim miastem, w którym od października pojawią się ateistyczne billboardy. Za kampanię odpowiedzialne są tzw. środowiska racjonalistyczne. Wielkoformatowe ogłoszenia mają się pojawić 1 października. Potem „wystawa” trafi do innych miast. Na czterech billboardach pojawią się hasła: "Nie zabijam. Nie kradnę. Nie wierzę" lub "Nie wierzysz w Boga? Nie jesteś sam". Organizatorzy przekonują, że jest to "protest przeciwko finansowaniu z budżetu państwa i obecności religii katolickiej w publicznych przedszkolach i szkołach" oraz początek dyskusji o tej części polskiego społeczeństwa, która wyznaje poglądy ateistyczne, a nie jest dopuszczona do głosu. Ich zdaniem Polska staje się krajem wyznaniowym i to przeszkadza agnostykom oraz ateistom. Innymi słowy- jesteśmy drugim Teheranem. Nihil novi. Nuda. Ksero z „GW” i „Nie” z początku lat 90-tych. Palikot próbował już nauczyć Polaków jak dokonać apostazji ( przy okazji kieszonkowy Marat dokonał jej nieumiejętnie i wciąż jest członkiem Kościoła) i wyrzucić religię ze szkół. Akcje Palikota są przewidywalne, nudne jak filmy Warhola i trafiają jedynie do marginalnego środowiska czytelników „Faktów i Mitów”. Czy bilboardowa ekspansja przesiąkniętych palikocizmem (zapateryści mieli przynajmniej Lorkę, oni mają Urbana) wiernych religii zwanej „ateizm” ma szansę zniechęcić Polaków do Jezusa?
Kilka lat temu podobną kampanię, w środkach transportu publicznego, przeprowadzili ateiści w Londynie. Billboardy zachęcały do "nieprzejmowania się religijnymi hasłami, które straszą nie-chrześcijan piekłem i potępieniem". Brytyjczycy, którzy są narażeni co rusz na dużo radykalniejsze prowokację ze strony przeciwników Pana Boga postąpili słusznie i nie protestowali przeciwko infantylnej akcji. Polscy chrześcijanie również nie powinni się szczególnie mocno przejmować infantylną akcją wyznawców poglądu, że Bóg nie istnieje. Ateiści, z uwagi na to, że w Polsce panuje wolność religijna, mają prawo do swojej wiary i promocji własnych dogmatów. Cieszy jednak to, że przynajmniej część ich haseł nawiązują do Dekalogu. Jest nadzieja, że zaczną wyznawać resztę przykazań. A co my powinniśmy robić? Legendarny kapłan, Fulton J. Sheen powiedział , że tak naprawdę trudno jest znaleźć ludzi, którzy nienawidzą Kościoła katolickiego, bowiem większość z nich nienawidzi „czegoś” co wydaje im się być Kościołem katolickim. Dlatego od dawna uważam, że walczyć z rewolucjonistami można poprzez pokazanie czym naprawdę jest Kościół katolicki. Taką taktykę przyjął Benedykt XVI, który będąc w Madrycie nic szczególnego nie robiąc ośmieszył antyklerykałów, których jedynym sposobem polemiki była teatralna publiczna kopulacja z niedźwiadkiem. Łukasz Adamski
Gmyz: Lokalne sitwy często wpływają na sędziów
Od razu nasuwają się wątpliwości co do pozostałych orzeczeń trójmiejskich sądów, czy na przykład nie dobierano składów sędziowskich pod inne sprawy, czy terminy rozpraw nie dopasowano pod politykę rządzących, etc. - mówi Cezary Gmyz, dziennikarz "Uważam Rze" i "Rzeczpospolitej". Stefczyk.info: Jak Pan zareagował na sprawę sędziego Milewskiego, który z taką gorliwością odpowiadał na sugestie rzekomego urzędnika kancelarii premiera? Czy przypadków takich sędziów może być więcej? Publicyści TOK FM sugerowali, że to tylko pojedynczy wybryk. Zapewne takich przypadków jest o wiele więcej, dlatego, że problem polskiego sądownictwa polega na tym, że sądy nie są wbrew zapisom ustaw niezawisłe, lecz bardzo często zależne są od lokalnych układów; środowisk politycznych, biznesowych, a czasem też kościelnych. To jest coś, co nazywamy sitwami; a dotyczyć to może nawet tak dużego ośrodka jak trójmiasto, gdzie elity dobrze się znają. Problem polega na tym, że nie wybudowano czegoś na wzór amerykańskiego muru separacji. Nie do pomyślenia jest przenikanie się światów władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej; u nas niestety regułą jest, że sądy czy prokuratorzy mimo oznak niezawisłości, są zależni od władzy lokalnej. Polega to na tym, że czasami zdarza się, że czasami burmistrz czy prezydent tego miasta wynajmuje prokuraturze budynek na ich potrzeby po preferencyjnych stawkach i rodzi się pewnego rodzaju zależność. Trzeba zdać sobie sprawę, że kondycja finansowa sądów i prokuratur zależy bezpośrednio od organów władzy wykonawczej, a pośrednio, poprzez ustawy i niektóre prawa, od ustawodawczej, jak na przykład zwolnienie sędziego, z czego zresztą teraz – słusznie – chce skorzystać Jarosław Gowin.
Czy rozwiązaniem tego problemu może być pomysł PiS i Solidarnej Polski na powrót do poprzedniego stanu, gdy minister sprawiedliwości był zarazem prokuratorem generalnym? Jestem absolutnie zwolennikiem niezawisłości sędziowskiej – nie powinno się jej osłabiać włączając prokuraturę w struktury ministerstwa sprawiedliwości. Uważam, że prokuratorzy powinni być niezależni, ale musi być ona gwarantowana w sposób inny niż w tej chwili. Choć twierdzę, że rozdzielenie ministerstwa i prokuratury generalnej za błąd, to powrót do tych struktur nie rozwiąże wszystkiego. Zastanowiłbym się nad rozwiązaniami, które spowodowałyby większą kontrolę społeczeństwa nad wymiarem sprawiedliwości. Bywają takie modele, zwłaszcza anglosaskie, że sędziowie czy prokuratorzy lokalni są wybierani przez mieszkańców – i jest to model skuteczny. Sędziowie nominowani w ten sposób czują się bardziej odpowiedzialni przed suwerenem niż ci, którzy dostali stanowiska przez jakieś nieformalne układy z władzą. Jest też problem ustawy o prokuraturze, którą Jarosław Gowin chce teraz ponownie nowelizować. Ta nowelizacja nie uzdrowi w mojej opinii wymiaru sprawiedliwości, jest w niej szereg pomysłów, które w mojej opinii mogą tylko prokuraturze zaszkodzić, a w Polsce przestępczość będzie dalej rosła.
Przy okazji wybuchła też dyskusja o metodach takich prowokacji. Z jednej strony mówi się, że to dobrze, a sędziowie pod ostrzałem mediów muszą się bardziej pilnować, z drugiej – że to metody typowe dla środowiska prawicy. Jestem przekonany, że metoda prowokacji dziennikarskiej jest w niektórych momentach dopuszczalna, choć sam jej nigdy nie stosowałem. Uważam, że tego typu metoda to absolutna ostateczność – gdy informacji nie da się zdobyć w inny sposób. To jest trochę analogiczna dyskusja do tematu prowokacji, jakie stosowała CBA. W mojej opinii dobrze jest, jeżeli istnieje mechanizm, który pozwala w jakiś sposób kontrolować rządzących czy środowiska sędziowskie, ale jestem przekonany, że po tego typu działania powinniśmy sięgać w ostateczności.
Czy po tym materiale środowisko sędziów mniej podatne na takie sugestie sitw, o których Pan mówił?
Na pewno przez jakiś czas będą bardziej ostrożni. Natomiast w mojej opinii sędzia Milewski wykazał się skrajną nieodpowiedzialnością, jako przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości. On się po prostu dość rychło powinien zorientować, o co chodzi. Jak się czyta ten stenogram, to dla mnie jest oczywiste, że coś tutaj jest nie w porządku. Natomiast ta chęć dogodzenia rządowi i władzy wykonawczej, która bije z wypowiedzi sędziego Milewskiego jeży włos na głowie. Od razu nasuwają się wątpliwości, co do pozostałych orzeczeń trójmiejskich sądów, czy na przykład nie dobierano składów sędziowskich pod inne sprawy, czy terminy rozpraw nie dopasowano pod politykę rządzących, etc.. To są rzeczy do wyjaśnienia, a w tym sądzie przydałaby się głęboka i dogłębna lustracja. I to nie tylko taka w sensie IPN-owskim, (choć i taka pozwoliłaby ujawnić, jak wielu sędziów, którzy orzekali w stanie wojennym, nadal pracuje w sądzie), ale lustracja pracy tego sądu. Chodzi o dogłębne zbadanie skarg, jakie wpływały na gdańskich sędziów w ostatnim czasie. Warto przypomnieć przypadek prokuratury białostockiej, która prowadziła gigantyczne śledztwo związane z korupcją w trójmiejskim wymiarze sprawiedliwości – tam prokuratorzy wykryli wiele przestępstw, jednak ich sprawców nie udało się ukarać. Nie jest to jedyny przypadek, bo wystarczy przypomnieć sprawę bielskiego wydziału sprawiedliwości czy prokuratury z północno-wschodniej Polski, gdzie ludziom związanym z wymiarem sprawiedliwości albo nie uchylano immunitetów, albo wyroki uniewinniały te osoby. Część z nich dopomina się nawet o odszkodowania ze Skarbu Państwa, co jest już dużą ironią. Not. sv
Raport dla KE ws. łupków jest polityczny Raport firmowany przez DG Environment i wykonany na zamówienie Komisji Europejskiej na temat m.in. zagrożeń wynikających z eksploatacji gazu łupkowego jest polityczny, a nie merytoryczny - powiedział poseł PO i wiceminister środowiska Stanisław Gawłowski. Na zamówienie Komisji Europejskiej powstały trzy raporty. Raporty przygotowane przez Centrum Badań KE (Joint Research Center) i przez DG Clima są znacznie bardziej zrównoważone i wskazują na wiele szans i korzyści dla środowiska i gospodarek UE, jakie przyniesie gaz z łupków.
"Gdybym miał oceniać (raport DG Environment KE - PAP) od strony politycznej, ponieważ jestem posłem i politykiem, to mam przeświadczenie, że to nie ocena merytoryczna bierze górę w tym raporcie, a ocena polityczna" - powiedział w rozmowie z Gawłowski.
"Mam czasami przeświadczenie, że różne poważne korporacje mogą próbować blokować wydobycie łupków tylko i wyłącznie z powodu własnych interesów gospodarczych" - dodał. Pytany, czy mógłby wskazać jakieś konkretne przedsiębiorstwa, powiedział, że "wszyscy wiedzą, o co chodzi - także w KE, tylko niektórzy nie chcą tego nazwać po imieniu. Ja do tych niewielu postanowiłem się na tym etapie też zapisać, ponieważ każda wymiana nazwy (firmy - PAP) dzisiaj będzie powodować, że za chwilę ktoś powie, że to bzdura i nieprawda". Wiceminister uważa, że praprzyczyną raportu KE nie jest ochrona środowiska. "Ze wszystkich dostępnych nam prac i badań, które przeprowadzaliśmy, dość jednoznacznie wynika, że nie ma zagrożeń środowiskowych przy pracach związanych z wydobywaniem łupków" - podkreślił. Pytany o substancję, która jest wykorzystywana podczas procesu szczelinowania, niezbędnego do wydobywania gazu z łupków, Gawłowski powiedział, że składa się ona w "95-98 proc. z wody i piasku, czyli absolutnie naturalnych rzeczy". "Jest tam trochę chemikaliów, ale każdy z tych związków użyty w takim rozcieńczeniu jest bezpieczny dla środowiska i człowieka" - zaznaczył. "Dodatkowo, co istotne, chemikalia te są zatwierdzane - co do składu i ilości, jaka ma być użyta na danym wierceniu - decyzją Wyższego Urzędu Górniczego jeszcze przed rozpoczęciem wiercenia. I decyzje WUG w tej mierze są w pełni profesjonalne, jawne i dostępne" - dodał wiceminister. Przypomniał, że zanieczyszczona osadem woda jest oczyszczana w procesach technologicznych. "Oczywiście temu osadowi nie można pozwolić, żeby przedostał się np. do rzek, ale to nie jest jakiś nadzwyczajny problem technologiczny" - dodał. "Gdybym miał mówić o zagrożeniach środowiskowych, to o wiele większe zagrożenie stanowią kopalnie i skutki wydobywania węgla - czy to brunatnego, czy kamiennego - i w Polsce nikt nie myśli o zamknięciu kopalń, bo byśmy nie funkcjonowali, jako społeczeństwo" - powiedział Gawłowski. AEA Technology - międzynarodowa firma konsultingowa w dziedzinie energii, klimatu i środowiska wydała w zeszłym tygodniu raport na zamówienie DG Environment Komisji Europejskiej, w którym zwraca uwagę na zagrożenia płynące z wydobycia i eksploatacji gazu łupkowego. Z raportu wynika, że głównymi zagrożeniami mogą być zanieczyszczenie wód gruntowych, powierzchniowych i powietrza. Raport wskazuje również na luki w prawie UE. Analitycy podali, jako przykład m.in. unijną dyrektywę o ocenie oddziaływania na środowisko, jakiej wymaga się przy dużych projektach budowlanych i wydobywczych. Według autorów raportu nie zawiera ona oceny warunków geologicznych i hydrogeologicznych, przez co uniemożliwia ocenę ryzyka nieszczelności i zanieczyszczeń. PAP/kop
Znów coś ominie Polskę. Po Nord Streamie przyszła czas na kolej. Przyjaciele Rosjanie niezawodni
Nord Stream pozbawił nas korzyści z tranzytu gazu. Podobny scenariusz grozi nam na torach. Rosja planuje bowiem budowę szerokiego toru przez Słowację do Wiednia - donosi "Puls Biznesu".
Buduje wokół Polski rondo - podkreśla Paweł Podsiadło, prezes Centrali Zaopatrzenia Hutnictwa, która zarządza Euroterminalem Sławków, gdzie przeładowywane są towary jadące z Azji do Europy. Inwestycja za 6,3 mld euro ma być gotowa w 2020 r. Mamy 8 lat, by przygotować się do rywalizacji - mówi Podsiadło. Jak zdradza, prowadzone są już rozmowy z rządem, by podjął starania ws. wpisania szerokiego toru na mapę strategicznych korytarzy europejskich. Dzięki temu PKP Linia Hutniczo-Szerokotorowa zwiększyłaby szanse na unijne pieniądze na inwestycje, co jest niezbędne, by skutecznie rywalizować. Wiceminister transportu Andrzej Massel zapewnia, że trwają już prace nad wzmocnieniem Euroterminalu Sławków i PKP LHS w konkurencji z mającym powstać torem Rosja-Austria. Jak ustalił "PB", PKP LHS może zyskać część unijnych dotacji, których nie wydadzą PKP PLK. Jest o co walczyć - podkreśla "PB" i dodaje, że według rosyjskich szacunków do końca dekady tranzyt kolejowy Azja-Europa sięgnie 20 mld euro.
PAP/DLOS
IPN zostaje i może nadal lustrować. Instytut chcieli rozwiązać posłowie SLD, Ruchu Palikota i poseł Józef Racki z PSL Sejm odrzucił zgłoszony przez SLD projekt zakładający likwidację Instytutu Pamięci Narodowej oraz zaprzestanie prowadzonej przez Instytut lustracji. Przyjął zaś sprawozdania prezesa za lata 2009-2011. Projekt SLD zakładał likwidację IPN z dniem 1 stycznia 2013 r. W myśl propozycji Sojuszu zadania Instytutu miałyby przejąć: Archiwa Państwowe (przechowywanie i udostępnianie archiwów PRL), prokuratura (ściganie zbrodni komunistycznych i nazistowskich) oraz minister kultury (działalność edukacyjna). Projekt SLD poparło 63 posłów - 38 z Ruchu Palikota, 24 z SLD i Józef Racki z PSL. Za jego odrzuceniem było 372 posłów z PO, PiS, PSL, SP i trzech niezrzeszonych. Tomasz Smolarz z PO wstrzymał się od głosu. W trakcie dyskusji przed głosowaniem Armand Ryfiński z Ruchu Palikota pytał, czy nie lepiej byłoby pieniądze przeznaczane na działalność IPN przeznaczyć na "inny szczytny cel". Jego zdaniem w odbiorze społecznym IPN to "instytut propagowania nienawiści". Przestańcie kupczyć ciągle tymi teczkami - apelował. Z kolei Zbigniew Girzyński (PiS) podkreślał, że IPN m.in. udostępnia historykom materiały archiwalne o objętości ok. 90 km bieżących, co jest porównywalne z zasobem wszystkich archiwów państwowych. Tomasz Kamiński (SLD) ironizował, że IPN "produkuje dużo ważnych, sensownych i mądrych publikacji, np. +Życie seksualne w PRL+ i +SB wobec Szkoły Podstawowej nr 2 w Wólce Górnej w latach 83-84+". Mam biuletyn IPN. Tytuł jest +Czy PRL był Polską?+ To ja was zapytam - czy tytuły doktorskie i profesorskie, które zdobywaliście w PRL były polskie, czy niepolskie? - mówił poseł Sojuszu.
Sejm przyjął także sprawozdania prezesa IPN Łukasza Kamińskiego za lata 2009-2011. PO, PiS, PSL i SP opowiedziały się za ich przyjęciem; SLD i RP - za odrzuceniem. Ewentualna negatywna ocena sprawozdania przez parlament nie rodziłaby skutków dla prezesa IPN. Tylko odrzucenie sprawozdania przez powołaną w 2011 r. Radę IPN oznaczałoby wniosek do Sejmu o dymisję prezesa (w kwietniu br. Rada przyjęła sprawozdanie Kamińskiego za 2011 r.). Do 10 kwietnia 2010 r. IPN kierował Janusz Kurtyka. Po jego śmierci w katastrofie smoleńskiej obowiązki prezesa objął Franciszek Gryciuk. Kamińskiego powołano na prezesa w czerwcu 2011 r. Wcześniej Sejm nie debatował nad sprawozdaniami IPN z tych lat. Sprawozdania szczegółowo opisują działalność czterech pionów IPN: lustracyjnego, śledczego, archiwalnego i edukacyjno-badawczego. Do IPN wpłynęło w sumie 293 tys. oświadczeń lustracyjnych osób publicznych (2,6 tys. przyznało się do pracy, służby dla tajnych służb PRL lub tajnej z nimi współpracy). Dotychczas 29 prokuratorów pionu zweryfikowało 22 tys. oświadczeń. Do sądów skierowali oni w sumie ponad 300 wniosków o uznanie za "kłamcę lustracyjnego" - zapadło 100 takich wyroków. Podczas wtorkowej debaty w Sejmie prezes IPN podkreślił, że w całej swej działalności pion śledczy IPN skierował do sądów niemal 300 aktów oskarżenia ws. zbrodni komunistycznych; prawomocnymi wyrokami skazano 152 osoby. Zaznaczył, że liczba skazanych w Polsce sprawców zbrodni komunistycznych jest większa niż w pozostałych krajach dawnego bloku sowieckiego łącznie. Archiwa IPN liczą w sumie 90 km bieżących akt. Rocznie z czytelni akt w IPN korzysta ok. 10 tys. osób. Priorytetem pionu edukacyjno-badawczego są badania nad: II wojną światową; emigracją niepodległościową z lat 1939-1989; historią PZPR i opozycją antykomunistyczną. W latach 2009-2011 wydano 2 tys. publikacji naukowych i 2,2 tys. popularnonaukowych. Na koniec 2011 r. IPN zatrudniał 2244 osoby. Przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto wraz z "trzynastką" wyniosło w 2011 r. 5325 zł - licząc wraz z prokuratorami IPN, a 4821 zł - bez nich.Ich płace nalicza się bowiem na mocy odrębnych przepisów - zarabiali oni przeciętnie ponad 12 tys. zł. PAP/Pau
Premier Tusk o prowokacji "GPC": Przekroczono granice przyzwoitości. Nie jest wykluczone, że mamy do czynienia z przestępstwem Premier Donald Tusk na konferencji prasowej w Sejmie odniósł się do sprawy rozmowy sędziego Ryszarda Milewskiego z rzekomym urzędnikiem kancelarii premiera. Szef rządu przychylił się do zdania ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina, który chce odwołania Milewskiego z posady prezesa gdańskiego sądu okręgowego:
Sposób wypowiadania się sędziego (...) i traktowania świata zewnętrznego przez niezależnego sędziego jest nie do zaakceptowania. (...) Sama sprawa tzw. prowokacji wymaga nie tylko zdecydowanego działania, ale też oceny etycznej. Zarówno zachowania sędziego, a także przekroczenia niektórych granic moralności - stwierdził premier. Donald Tusk zwrócił się także do autora artykułu "Gazety Polskiej Codziennie", który był obecny na konferencji:
Uważam, że granice przyzwoitości zostały przekroczone. (...) Sugerowanie przez niektórych komentatorów i polityków opozycji, że ktoś z kancelarii rządowej kontaktował się z gdańskim sędzią Ryszardem Milewskim, uważam za niedopuszczalne - mówił szef rządu, akcentując wątek wysłania fałszywego maila. Stwierdził także, że kwestią czy zostało naruszone prawo powinna zająć się prokuratura:
Mamy tu prawdopodobnie do czynienia z fałszowaniem takiej rzeczy, jaką jest mail i podawanie się za Kancelarię Premiera. Nie jest wykluczone, że mamy tu do czynienia także z przestępstwem. (...) Trudno sobie wyobrazić, aby pod pretekstem prowokacji dziennikarskiej, fałszowano maile i wysyłano zapytania do urzędów. Musimy tę sprawę także od tej strony wyjaśnić - dodał Donald Tusk.
Sprawa dotyczy artykułu "Gazety Polskiej Codziennie", która opublikowała zapis prowokacji dziennikarskiej - nagrania rozmowy osoby podającej się za asystenta szefa Kancelarii Premiera z prezesem Sądu Okręgowego w Gdańsku, Ryszardem Milewskim. Maf Zbigniew Ćwiąkalski o dwóch warstwach sprawy prezesa Ryszarda Milewskiego Według byłego ministra sprawiedliwości, prof. Zbigniewa Ćwiąkalskiego, sprawę prezesa gdańskiego sądu, który konsultował z rzekomym rządowym urzędnikiem terminy rozpraw właściciela Amber Gold Marcina P. należy rozpatrywać w dwóch warstwach. Ćwiąkalski w komentarzu dla Gazety Wyborczej twierdzi, że nie ma nic dziwnego w uprzejmym tonie rozmowy sędziego Ryszarda Milewskiego. Rozumiem, że jeśli do prezesa sądu dzwoni ktoś z kancelarii premiera, to stara się on być po ludzku uprzejmy, i z tego nie można czynić zarzutu. Premier przecież może poprosić prezesa sądu o informacje o terminach rozpraw, choć właściwsza oczywiście byłaby tu droga służbowa - mówi prof. Ćwiąkalski. Według byłego ministra sprawiedliwości nie można tym jednak tłumaczyć tego, że sędzia podjął rozmowę na temat zmiany terminu rozprawy oszusta. Takie ustalanie z urzędnikiem kancelarii, czy dane posiedzenie można przyspieszyć, czy opóźnić, jest ewidentnym przekroczeniem uprawnień przez prezesa. To nie powinno mieć miejsca - podsumowuje Ćwiąkalski. Według niego minister Gowin zbytnio się pospieszył, karając sędziego prawie natychmiast. Zbigniew Ćwiąkalski uważa, że Milewski postąpił słusznie zawiadamiając ministra i prokuraturę, kiedy zorientował się, że rozmowa to prowokacja. GW/Pau
Lewandowski ostrzega Polskę przed unią bankową: jestem sceptyczny, czy gwarancje dla państw spoza euro są wystarczające Polska ma przed sobą jeden z poważniejszych strategicznych wyborów, czy chce dołączyć do zaproponowanego w środę przez Komisję Europejską unijnego nadzoru bankowego, w którym główna rola została powierzona Europejskiemu Bankowi Centralnemu (EBC) - uważa komisarz ds. budżetu UE Janusz Lewandowski. Nie chcę się ustawiać w roli doradcy polskiego rządu. Ten wybór ma się dokonać w najbliższych miesiącach, do końca 2012 roku. Dlatego szybko jest potrzebna strategia Warszawy - dodał. Lewandowski przyznał jednak, że on sam jest "sceptyczny", czy gwarancje dla państw spoza euro są "wystarczające", by weszły do wspólnego nadzoru EBC, godząc się na ograniczenie nadzorów krajowych. Jeśli euro ma trwać, to unia bankowa jest niezbędna, jako element uzupełniający unię walutową. Ale sceptycznie odnoszę się, aby przy obecnych przepisach można byłoby pozyskać wielu zwolenników spoza strefy euro. Każdy ma po swojemu rozważyć swoje racje - powiedział. Trudność decyzji polega na tym, że propozycja KE w sprawie nadzoru bankowego opiera się na artykule traktatu dotyczącym EBC, który jest organem eurolandu (art 127.6 o możliwości rozszerzenia kompetencji EBC). Propozycja przekazuje, więc zadanie nadzoru bankowego EBC, a kraje spoza strefy euro mogą do niego przystąpić na zasadzie "bliskiej współpracy". Z prawnego punktu widzenia to przekreśla pełen udział państw spoza eurolandu, które zdecydowałyby się do tego nadzoru dołączyć. Z drugiej strony Lewandowski przyznał, że "pociąg strefy euro będzie odjeżdżał", zważywszy na coraz dalej idące propozycje zacieśniania strefy euro, a pozostawanie poza unią bankową "może pogorszyć zewnętrzną wycenę polskiego systemu bankowego", nawet, jeśli teraz jego kondycja jest bardzo dobra. Komisarz zapewnił, że KE, jak i jego gabinet zrobili wszytko, by uzyskać jak największe gwarancje i zachęty dla krajów spoza euro, ale byli ograniczeni przepisami prawnymi. Wyraził nadzieję, że w toku negocjacji z Radą UE, czyli rządami, uda się dokonać uzgodnień, co do bardziej elastycznej interpretacji statutu EBC, by rola państw spoza euro była w nadzorze znacznie większa niż tylko obserwatora. Jednak do tego - jak zauważył Lewandowski - potrzeba "woli politycznej", która umożliwi bardziej elastyczne czytanie prawa. Czy taka wola będzie po stronie państw euro? Lewandowski przyznał, że strefa euro ponosi ciężar funduszy ratunkowych (EFSF i EMS) dla państw strefy euro i "nie ma tam zbyt wielkiej chęci, przyjmowania, jako współdecydentów krajów, które nie dzielą się ciężarami finansowymi". Zaproponowany w środę wzajemny nadzór bankowy jest dopiero pierwszym elementem całego projektu zwanego unią bankową, na którą ma się też składać europejski system gwarancji depozytów i europejski system rozwiązywania problemów banków w kryzysie (tzw. resolution fund). To - jak wyjaśnił Lewandowski - będzie tworzyć wzajemny system reasekuracji. Warto być w takim systemie, a nie być na peryferiach, bo może to doprowadzić do niższej wyceny wiarygodności polskiego systemu bankowego, który jest w bardzo dobrej kondycji, ale bycie poza może pogorszyć jego zewnętrzną wycenę - mówił. Ale z drugiej strony - jak dodał od razu komisarz - "wyłania się problem w relacjach nadzór jednolity - nadzory narodowe" w przypadku krajów goszczących banki córki instytucji finansowych ze strefy euro. Dominują one w państwach Europy Środkowo-Wschodniej, w Polsce stanowią 67 proc. sektora bankowego. Zdrowe systemy bankowe, tak jak w Polsce, kontrolowane dobrze i kompetentnie przez narodowe nadzory, mają kłopot związany z ryzykiem, z niepewnością i pewną nieufnością co do rozstrzygania problemów holdingów, których matki są na Zachodzie i są czasem w gorszej pozycji, niż córki w Polsce - powiedział Lewandowski. PAP/mall
RMF publikuje list, który otrzymał prezes sądu okręgowego w Gdańsku od osoby podszywającej się pod szefa kancelarii premiera Tomasza Arabskiego. W mailu jest mowa o opuszczeniu aresztu przez Marcina P. - głównego oskarżonego w aferze Amber Gold. W liście napisano m.in.:
Jakie według pana są rokowania, że Marcin P. opuści 12 września areszt? Pan premier w tej sytuacji widziałby taką właśnie możliwość za najbardziej odpowiednią. RMF zwraca uwagę, że nagłówek wiadomości jest identyczny jak w przypadku prawdziwego e-maila od szefa kancelarii premiera. Widnieje w nim nazwisko "Tomasz Arabski", a także adres tomasz.arabski@kprm.gov.pl. Imię i nazwisko szefa KPRM wyszczególniono także w stopce. Prawdziwe są również adres, numery telefonu i faksu. Jednak na samym dole e-maila wyraźnie widać, że osoba go wysyłająca skorzystała ze strony w internecie, która umożliwia podszywanie się pod nadawcę wiadomości. W liście jest mowa o planowanym spotkaniu premiera z sędziami. Autor maila przypomina o wcześniejszych telefonach od asystenta Arabskiego. Udający szefa kancelarii nadawca prosi też o dane osób, które wezmą udział w spotkaniu z premierem. Pojawia się także informacja, że po spotkaniu premier zechce rozmawiać z sędzią Milewskim osobiście. Najbardziej szokujący, zdaniem RMF, akapit, zawierał sugestię, że premier chciałby, aby Marcin P. opuścił areszt. W mailu znalazła się też prośba, żeby sędzia zachował treść wiadomości dla siebie. Ansa/RMF24.pl
Przygniatająca lekkość długów. Przeniesienie długów na poziom Unii Europejskiej zaradzi sytuacji
Niemiecki Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe podżyrował decyzje Angeli Merkel o zaangażowaniu Niemiec w Europejski Mechanizm Stabilizujący (EMS), który dysponując kwotą 500 mld euro, ma podtrzymywać płynności na rynku obligacji państwowych oraz w systemie bankowym strefy euro.Głównymi beneficjentami będą bezpośrednio Włochy i Hiszpania ze swoimi bankami, a pośrednio Niemcy, którzy unikając załamania wspólnej waluty, pragną podtrzymać własną koniunkturę i eksport. Według Trybunału zaangażowanie Niemiec powinno być nie większe niż 27 proc. środków w dyspozycji funduszu EMS. Trybunał określił też zaangażowanie kwotowe Niemiec na poziomie maksymalnie 190 mld euro, przewidując, że już wkrótce EMS rozrośnie się o kolejne 200 mld euro. Trybunał w Karlsruhe został zmuszony do zajęcia stanowiska wobec skarg konstytucyjnych złożonych przez partie będące w opozycji do rządu Angeli Merkel, które decyzje zaangażowania finansowego Niemiec w ratowanie krajów południa Europy i strefy euro uznały za przekroczenie kompetencji przez rządzące ugrupowania i samą kanclerz. Aby zrozumieć wagę podjętych decyzji, należy cofnąć się do genezy powstania tej instytucji. Trybunał utworzono po II wojnie światowej z inicjatywy państw sojuszniczych. Miał on kontrolować poczynania Bundestagu i Bundesratu (niższa i wyższa izba parlamentu), a więc mógł podważać demokratyczny model państwa niemieckiego, który w latach 30 dwudziestego wieku nie zdał egzaminu. Stąd też mocne słowo o abdykacji Trybunału, ponieważ dalsze decyzje o ewentualnym rozszerzeniu "pomocy" dla strefy euro na sumę większą niż 190 mld euro zostały scedowane na obie izby niemieckiego parlamentu. Opozycja nie będzie mogła ich więc w przyszłości podważać na drodze konstytucyjnej. Ciężar długu publicznego w krajach strefy euro uparcie rośnie, nawet w... Niemczech. Podwyżki podatków i cięcia wydatków w Grecji, Włoszech i Hiszpanii pogłębiły recesję i spadek PKB w tych krajach. W Europie mamy niewątpliwie do czynienia z efektem domina i pogłębiającej się spirali zadłużenia. Obecnie nawet gospodarka Francji w nadchodzących kwartałach może zacząć kurczyć się, zwiększając tym samym ciężar długu publicznego. Ostatnie decyzje Europejskiego Banku Centralnego (EBC) o wykupie obligacji Włoch i Hiszpanii na rynku wtórnym w połączeniu z powstaniem EMS, który będzie dbał o wykup tych samych obligacji na rynku pierwotnym (bezpośrednio od rządów), są niczym innym jak zamiarem dodruku pustego pieniądza na gigantyczną skalę. Nie zmieni to w niczym struktury gospodarczej czy też nie zaradzi dychotomii finansowej między krajami południa Europy a centralą w Niemczech. Politycy raz jeszcze kupują czas, zwiększając koszt i straty, które przyniesie nieunikniony rozpad strefy euro. Rację ma były prezydent Niemiec Christian Wolff, gdy zadaje publicznie pytanie: "Kto uratuje ratujących?", argumentując, że dług publiczny już teraz sięgnął 83 proc. PKB. Ostrzeżenie ślą agencje ratingowe, obniżając perspektywę kredytową Niemiec do negatywnej. Kraje strefy euro łudzą się, że przeniesienie długów na poziom Unii Europejskiej zaradzi sytuacji. Tak się nie stanie, zadziwia natomiast lekkość w podejmowaniu kolejnych zobowiązań finansowych. Przecież te same długi za sprawą załamania systemu bankowego przeniesiono już raz z bilansów banków na konta państw z nadzieją, że zostaną spłacone przez podatników. Kolejny manewr, kiedy to cała Unia ma wziąć za nie odpowiedzialność, wcale nie zmniejsza ich ciężaru. Co więcej, nieograniczony dodruk pieniądza niemal pewnym czyni wzrost inflacji przy jednoczesnej stagnacji w sferze gospodarczej. To najgorszy z możliwych scenariuszy! Jerzy Bielewicz
Wielki kryzys w Ameryce Jednak najistotniejsza myśl zawarta w tym dziele jest wciąż aktualna. Rothbard wykazał, że do Wielkiego Kryzysu nie doprowadziło działanie sił wolnego rynku, i dowiódł, iż przyczyną jego długotrwałości były głębokie ingerencje państwa w gospodarkę. Wszystkim czytelnikom mises.pl oraz sympatykom Instytutu Misesa mamy przyjemność przedstawić Wielki Kryzys w Ameryce Murraya Rothbarda w formie e-booka. Książka ukazała się po polsku w 2010 r. dzięki wsparciu Mecenasów. Dlatego uznaliśmy, że jej elektroniczna wersja będzie rozpowszechniana bezpłatnie. Poniżej prezentujemy wstęp do książki autorstwa Mateusza Machaja. Wielki Kryzys miał istotny wpływ na rozwój myśli ekonomicznej. Nie bez powodu uważa się go za przyczynę przewrotu w teorii ekonomii, w szczególności przełomu w jej „głównym nurcie”. Według obiegowych opinii na temat tego zdarzenia w światowej gospodarce przed Wielkim Kryzysem przestrzegano zasad laissez-faire, które nakazują, by rząd trzymał się od gospodarki jak najdalej. Do tej pory pokutuje przekonanie, że leseferystami byli wówczas zarówno naukowcy zajmujący się teorią ekonomii, jak i politycy, którzy rzekomo urzeczywistniali owe zasady w praktyce. Dopiero wstrząs, jakim był Wielki Kryzys, miał uświadomić ekonomistom i politykom, że wahania koniunktury w gospodarce wolnorynkowej są tak duże, iż uniemożliwiają efektywne wykorzystanie zasobów w skali makroekonomicznej. Książka Murraya Rothbarda, jednego z najbardziej zagorzałych przeciwników ingerencji państwa w gospodarkę, to rzetelna próba podważenia poglądu, jakoby przyczyną Wielkiego Kryzysu był mechanizm rynkowy i swoboda zawierania umów między podmiotami gospodarczymi. Jest to dzieło wyjątkowe, zarówno, jako studium historyczne, zawierające szczegółowy opis metod zwalczania kryzysu za pomocą głębokich ingerencji państwa w gospodarkę, jak i analiza teoretyczna, w której autor daje określoną interpretację cyklu koniunkturalnego i Wielkiego Kryzysu. Wśród rozpowszechnionych błędnych opinii dotyczących przebiegu Wielkiego Kryzysu jest przekonanie, jakoby Herbert Hoover „nie zrobił nic” w celu jego zażegnania i kierował się zasadą nieingerowania państwa w gospodarkę. Rothbard zręcznie obala ten stereotyp, wykazując na podstawie źródeł, że polityka rządu w czasie kryzysu nie miała nic wspólnego z zasadami wolnego rynku i sprowadzała się do prób (często desperackich) odgórnego podwyższania poziomu cen – już to za pomocą zwiększania wydatków państwowych, już to za pomocą manipulacji w sferze pieniądza. Rothbard pokazuje, że Hoover sporo robił w celu zażegnania kryzysu, ale większość jego działań nie przyniosła spodziewanych efektów. Autor czerpie inspiracje z prac wybitnego historyka gospodarczego Benjamina Andersona, od którego przejął dobrze uzasadnioną tezę: Nowy Ład nie był przedsięwzięciem zapoczątkowanym przez Franklina Delano Roosevelta. Roosevelt objął urząd prezydenta w 1933 roku i nadał jedynie nazwę temu przedsięwzięciu. Politykę ingerowania państwa w gospodarkę w trakcie kryzysu rozpoczął jego poprzednik Hoover już w 1929 roku, kiedy nastąpiło załamanie. O wyjątkowości dzieła Rothbarda stanowi też to, że daje nową interpretację Wielkiego Kryzysu, odmienną zarówno od interpretacji monetarystycznej, jak i keynesistowskiej. Monetaryści uważają, że główną przyczyną Wielkiego Kryzysu był spadek podaży pieniądza. Keynesiści z kolei dopatrują się jej w spadku „popytu globalnego”, a także w „zwierzęcych instynktach”, którymi rzekomo kierowali się przedsiębiorcy. Według nich irracjonalne działania biznesmenów uniemożliwiły wykorzystanie potencjału tkwiącego w gospodarce. W pierwszej części książki Rothbard, podobnie jak inni przedstawiciele austriackiej szkoły ekonomii, broni tezy, że do kryzysu doprowadziła ingerencja państwa, polegająca na „inflacyjnej” polityce pieniężnej (rozumianej nie jako wzrost cen, lecz jako wzrost agregatów pieniężnych). Inflacja polegała na odgórnym obniżaniu stóp procentowych, co było równoznaczne z kredytowaniem wielu nieopłacalnych inwestycji. Po załamaniu inwestycje owe trzeba było zlikwidować. Warto zauważyć, że obecny kryzys, który rozpoczął się w 2008 roku, jest również wynikiem obniżania stóp procentowych przez amerykański bank centralny, co doprowadziło do boomu na rynku nieruchomości. Stanowisko Rothbarda, co do pewnych kwestii może budzić kontrowersje. Niektóre spostrzeżenia zdezaktualizowały się, gdyż od czasu pierwszego wydania książki w latach sześćdziesiątych wiele się zmieniło w sferze instytucjonalnej. Jednak najistotniejsza myśl zawarta w tym dziele jest wciąż aktualna. Rothbard wykazał, że do Wielkiego Kryzysu nie doprowadziło działanie sił wolnego rynku, i dowiódł, iż przyczyną jego długotrwałości były głębokie ingerencje państwa w gospodarkę. Mateusz Machaj
Życzymy “przyjemnego” odbioru.
08.30 TVN – Dzień dobry TVN – prowadzi Bartosz Węglarczyk – wnuk jednego z największych stalinowskich zbrodniarzy, osobiście torturującego bohaterów z NSZ, WIN i AK [chodzi o osławionego Józefa Światłę - admin]
18.00 TVP2 – Panorama – prowadzi Hanna Lis – córka kanalii z okresu stanu wojennego [Waldemar Kedaj - admin].
Czy wiele się zmieniło od tamtych czasów?
19.30 TVP1 – Wiadomości – prowadzi Piotr Kraśko – wnuk jednego z czołowych komunistycznych cenzorów [Wincentego Kraśki - admin], syn PRLowskiego ministra ds wyznań [Nie wiem, czy nie zaszła pomyłka: Tadeusz Kraśko, ojciec Piotra, jest dziennikarzem - admin].
20.00 TVN24 – Kropka nad i – prowadzi Monika Olejnik – córka funkcjonariusza SB [Tadeusza Olejnika - admin], konfident służb PRL, pseudonim “Stokrotka”.
21.30 TVN – Kuchenne rewolucje – prowadzi Magda Gessler – córka PRL-owskiego dziennikarza i agenta SB [Mirosława Ikonowicza - admin].
21.40 TVP2 – Tomasz Lis na żywo – syn wysokiego OFICERA Ludowego Wojska Polskiego [Imię nieznane - admin].
22.00 TVN24 – Szkło kontaktowe – prowadzi Grzegorz Miecugow – syn stalinowskiego dziennikarza znanego z podpisania się pod “Apelem krakowskim” [Bruno Miecugow - admin]
22.30 TVN – Kuba Wojewódzki Show – syn funkcjonariusza SB i PRL-owskiego prokuratora [Bogusława Wojewódzkiego - admin] Życzymy przyjemnego odbioru!
Zakładamy, że oni robią kariery we wszystkich miastach i miejscowościach. Komuchów i ubeków trochę jednak było i oni nie zniknęli, ale dzięki “okrągłemu stołowi” zmienili książeczki partyjne na czekowe. Dlatego zachęcamy: piszmy o nich. My nie uważamy, że dzieci odpowiadają za czyny rodziców, ale jeżeli korzystali (a skorzystali) z tak niegodziwie zgromadzonych dóbr, to jest to już ich odpowiedzialność. Matka Polka
Trudno chyba znaleźć potomków dawnej esbecji i podobnych służb, którzy by się nie ustawili w nowej rzeczywistości – jako wybitni dziennikarze, politycy, biznesmeni itd. Czy to tylko przypadek? Lista nazwisk w artykule to tylko mała próbka z całej populacji. Admin.
Monika Olejnik, poemat rewolucyjny i świnie Monika Olejnik przypisała mi niezasłużenie autorstwo poematu, zaczynającego się od słów – obudź się Polsko! Muszę niestety zaprzeczyć...
Pani Redaktor Monika OlejnikRadio Zet, Gazeta Wyborcza, TVN Szanowna Pani Redaktor! 12 września, rano i wieczorem, w autorskich swych programach, przytoczyła pani frazę z pewnego poematu, o treści „Obudź się Polsko, naród ginie, rząd traktuje nas jak świnie...” i ze strapioną mina przypisała mi Pani autorstwo owego dzieła. Niestety tak się jednak składa, że nie mogę wyprężyć piersi do nagród literackich za stworzenie tego porywającego manifestu, bo go nie napisałem. Moje nieporadne próby poetyckie skupiają się raczej w obszarze satyry, natomiast zdecydowanie nie ciągnie mnie w stronę poematów rewolucyjnych. Delikatna jest też kwestia świń. Moja wiedza zootechniczna jest niewielka, ale znam świnie, bo je kiedyś pasłem – i przyznam się szczerze – polubiłem. Nawet kiedyś na blogu pisałem o świniach mojego dzieciństwa. Z powodu tej sympatii raczej unikam zestawiania ludzi i świń w metaforach, bo mam wrażenie, że w niektórych przypadkach mogłoby to być zestawienie dla świń niesprawiedliwe. Co się zaś tyczy nie przeze mnie wymyślonego hasła – obudź się Polsko! - z powaga przyjmuję Pani skojarzenia z hasłami hitlerowskimi. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Adolf Hitler bardzo intensywnie budował też autostrady i być może dla uniknięcia podobnych skojarzeń, rząd Donalda Tuska budowę autostrad w Polsce wstrzymał. Dodam jeszcze, że nie będę miał nic przeciwko temu, gdyby przy jakiejś okazji sprostowała Pani wiadomość o moim autorstwie rewolucyjnego poematu, żeby prawdziwy autor nie miał do mnie pretensji o plagiat. Pozostaję z niezmiennym uznaniem dla Pani dziennikarskiej dociekliwości, rzetelności i nade wszystko obiektywizmu.
Zagadka przedłużonego śledztwa Prokuratura zdecydowała się jednak przedłużyć śledztwo ws. śmierci gen. Sławomira Petelickiego. Chociaż oficjalna wersja dotychczas wskazywała na samobójstwo, w sprawie pojawia się coraz więcej wątpliwości. - Śledztwo zostanie przedłużone o kolejne trzy miesiące – potwierdził Dariusz Ślepokura, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Śledczy z Prokuratury Okręgowej w Warszawie wciąż przesłuchują kolejne osoby, które kontaktowały się z generałem tuż przed jego śmiercią. Dokładnie też analizują billingi telefoniczne generała. Ustalają, z kim najczęściej kontaktował się w ostatnim okresie życia. Jak dowiedziała się „Codzienna", dwa dni przed śmiercią gen. Petelicki miał się kontaktować z kilkoma dziennikarzami, prosząc o pilne spotkanie. Miał przekazać im ważny temat. Jedną z osób, z którą kontaktował się na dwa dni przed śmiercią był ppor. Przemysław Klimas, który rozmawiał z gen. Petelickim – jak mówi „Codziennej" – o wspólnych „patriotycznych planach", część z nich była już w realizacji.
– Generał miał niebagatelną i porażającą wiedzę. Owszem, trudno temu zaprzeczyć. Powiedział mi w pewnym momencie „Nie chcę tego publikować, żeby nie kompromitować do reszty naszego kraju" – wspomina ppor. Klimas.
O wiedzy Petelickiego dużo mówił najsłynniejszy świadek koronny w Polsce – Jarosław Sokołowski ps. Masa. Zeznania te ujawnił dziennikarz Wojciech Sumliński. – W tamtym okresie Jarosław Sokołowski dość dużo mówił o gen. Petelickim, twierdząc, że zalicza się on do swego rodzaju establishmentu III RP. Według Sokołowskiego miał on wchodzić w rozmaite przedsięwzięcia biznesowe i też zapraszać do nich oficerów GROM-u. Miał bardzo sprawnie poruszać się na styku polityki, wielkiego biznesu, służb specjalnych, no i zorganizowanej przestępczości. Nie chodzi o to, że gen. Petelicki był przestępcą, ale na tym styku dochodziło do wielomilionowych transakcji – wspomina Sumliński.
To właśnie gen. Petelicki ujawnił, że zaraz po katastrofie smoleńskiej od jednego z najważniejszych polityków PO otrzymał SMS-a z instrukcjami dla mediów o winie pilotów. Kilka dni później generał wystosował dramatyczny list do premiera Donalda Tuska. Twierdził w nim m.in., że decyzja o przyjęciu konwencji chicagowskiej jako podstawy prowadzenia badania katastrofy zapadła w trójkącie Donald Tusk-Tomasz Arabski-Paweł Graś. Generał ostro krytykował rząd za to, że przy wyjaśnianiu przyczyn katastrofy smoleńskiej nie poprosił o pomoc NATO. Generał był także współautorem miażdżącego dla władz raportu poświęconego przyczynom katastrofy smoleńskiej przygotowanego przez Zespół Ekspertów Niezależnych. Katarzyna Pawlak
Fabryka Kitu Degeneracja mediów III RP, zwłaszcza tzw. całodobowych programów informacyjno-publicystycznych w telewizji i radiu, sięgnęła szczytu. To już w ogóle nie jest dziennikarstwo. To jest, jak ktoś celnie ujął, "przemysł przykrywkowy", którego pracownicy, czy to z głupoty i niekompetencji, czy z partyjnego zaangażowania, czy po prostu z powodu swej sprzedajności, zamiast informować opinię publiczną, odwracają jej uwagę od spraw ważnych. Kto sądzi, że przesadzam, niech się z łaski swojej na spokojnie, uważnie przyjrzy ostatniemu weekendowi. Ja, gdybym nadal prowadził telewizyjny "Antysalon", miałbym w ten weekend poważny problem z wyborem, który z narzucających się tematów programu jest dla Polski ważniejszy. Z jednej strony - kolejne wątki w sprawie Marcina P. Oto ujawnione zostało, że dokładnie w momencie, gdy ubiegał się on o przepisanie na linie OLT koncesji lotniczej przejętej spółki, minister Nowak odwołał bez podania przyczyn i w trybie nagłym dotychczasowego szefa Urzędu Lotnictwa Cywilnego, do dziś nie powołując nowego, choć minęło półtora roku. Urzędem wciąż zarządza p.o., który wydał panu P. koncesje wbrew jasno sformułowanym warunkom (m.in. niekaralności), których pan P. nie spełniał. Domniemanie, że odwołany Grzegorz Kruszyński stracił stanowisko, bo nie chciał żyrować interesów oszusta, narzuca się nieodparcie, choć on sam nie chce się wypowiadać, a jego byli podwładni mówią to dziennikarzom tylko anonimowo. To nie wszystko: "Gazeta Polska Codziennie" ujawniła, że niezbędnej dla szwindlu Amber Gold koncesji na prowadzenie tzw. domu składowego Ministerstwo Gospodarki udzieliło Marcinowi P. w ciągu 48 godzin (ustawowy termin 2 miesiące), odstępując od ustawowego wymogu przedstawienia licznych zaświadczeń (m.in. o niekaralności) i zadowalając się... złożeniem przez Marcina P. oświadczenia, że wszystkie warunki prowadzenia "domu składowego" zna i spełnia. I nie był to wypadek jednostkowy, bo równie ekspresowo i ulgowo dostał Marcin P. także dwie inne koncesje, w tym na obrót kruszcami.
Już same te fakty - a wyszło na jaw jeszcze więcej - dowodzą, że obrabowanie klientów "złotych lokat" nie było dziełem drobnego kombinatora, ale jego tajemniczych patronów, ulokowanych na tzw. najwyższym szczeblu. Zablokowanie przez władzę prób utworzenia sejmowej komisji śledczej staje się w tym kontekście jeszcze bardziej wymowne.
Z drugiej strony jednak - decydująca się w tych dniach sprawa euro, propozycje EBC, prasowe przecieki o tym, że rząd Tuska zamierza się zgodzić na włączenie nas do mechanizmu, na który nie będziemy mieć żadnego wpływu... Temat trudny do przedstawienia i objaśnienia, ale, bez przesady, decydujący dla przyszłości Polski jako państwa i dla poziomu życia każdego Polaka z osobna; szczególnie przez groźbę utraty przez polski nadzór finansowy jakiejkolwiek kontroli nad działającymi w kraju bankami. A na dodatek mieliśmy bardzo ważny temat społeczny - finansowy upadek Centrum Zdrowia Dziecka. I reakcję na ten fakt pana, pożal się Boże, ministra zdrowia, że lekarze z CZD sami sobie winni, bo nieodpowiedzialnie brnęli w długi (czytaj: nie odmawiali leczenia dzieci, mówiąc, że sorry, ale limit wyczerpany). Nigdy dość przypominania, że i pan Arłukowicz ministrem został kiedyś wyłącznie dla pijarowskiej "wrzutki" - jego "transfer" z SLD, za cenę utworzenia dla "agenta" spod Szczecina fikcyjnego ministerstwa, wymyślono, kiedy władzy groziło, że wyciągnięty przez "Wprost" rozkład lotów premiera stanie się telewizyjnym tematem weekendu. Znalazłoby się więcej, ale już tylko te sprawy wystarczają, by całkowicie wypełnić wszystkie uczciwie prowadzone programy publicystyczne i komentarze prasowe. A co, proszę sobie przypomnieć, wypełniło media w ten miniony weekend? Newsy, które za moich młodych lat określano w newsroomie wdzięcznym mianem "wystruganych z g...", tego rodzaju, które produkowało się szczycie sezonu ogórkowego, w okresie całkowitej informacyjnej flauty, "plaży" czy też "bryndzy".
"News" pierwszy: być może Joanna Kluzik Rostkowska zostanie wiceministrem finansów. Nie że "została", "zostaje", czy nawet "zostanie", ale że ktoś tam nie wykluczył, a kto inny nie potwierdził ani nie zaprzeczył. Wiceministrów w polskim rządzie jest 65 (rekord światowy), jeden w tę czy we w tę nie zmienia nic. Nie wiadomo zresztą, czy pani, która kiedyś była bliska Kaczyńskiemu, a odkąd być przestała, jak odtrącona kochanka potrafi mówić tylko na jeden temat - wieszać psy na "byłym" - ma w ogóle jakiekolwiek kompetencje w dziedzinie finansów. Ale prezenterzy, "eksperci" i komentatorzy maglowali ten rzucony im przez rządowych pijarowców info-ochłap godzinami.
"News" drugi: Roman Giertych jako adwokat Michała Tuska ściga sądownie "Fakt". Tu "wyprodukowanie", czy raczej właśnie "wystruganie" newsa przez rządowych pijarowców jest jeszcze bardziej oczywiste. Trudno sądzić, by jaśnie panicz, zamieszkały przecież w Trójmieście, od tak sobie przechodził warszawskim Nowym Światem i nagle wpadł na pomysł zatrudnienia do obrony swej czci akurat byłego szefa LPR, co do którego wszyscy mają problem, czy traktować go jak prawnika, czy jak polityka na chwilowym, przymusowym urlopie. Kilka minut poświęconych na analizę sprokurowanego przez władzę wydarzenia pozwala stwierdzić, że pozew oparty jest na nader naciąganych wątkach, skarżony jest nie tabloid, tylko jego strona internetowa, na dodatek za zacytowanie tekstu "Gazety Polskiej", której jednak Michał Tusk do sądu nie podaje. Można to rozumieć tylko logiką pijaru. Gdyby pozew skierowano przeciwko faktycznym autorom inkryminowanego stwierdzenia, powstałby news, że władza gnębi sądownie gazetę opozycyjną. A news, że procesuje się z tabloidem jest korzystniejszy, bo tabloid, wiadomo, jak prostytutka - głośno wszyscy mówią z pogardą, choć po cichu korzystają. Gdyby zatrudniono jakiegokolwiek innego prawnika, nie byłoby szumu. Natomiast tak, proszę - zamiast istotnych wątków sprawy Amber Gold, choćby tych wspomnianych wyżej, do masowej widowni dociera głównie ściema, że afera ta polega na atakach złych ludzi na rodzinę naszego ukochanego przywódcy. A zamiast zastanawiać się, kto dał Marcinowi P. tak skuteczną "kryszę", paplający w całodobowych mediach "eksperci" mogą bez końca deliberować, czy Giertych wejdzie czy nie wejdzie do PO, jakby zależały od tego losy świata.
Wreszcie "news" trzeci, czy raczej cała seria "newsów" - jaki to kolejny przedstawiciel celebrycko-salonowego półświatka oburzył się na Korwin-Mikkego za jego nienawiść do niepełnosprawnych i nazwał go faszystą, oraz którego z nich Korwin podaje za to do sądu. Korwin niczym przecież nie zaskoczył, swoje kawałki o niepełnosprawnych serwował już niejednokrotnie. Nie wynika to z żadnego "faszyzmu", tylko z jego kompletnego braku empatii. Korwin organicznie nie jest w stanie pojąć, że niepełnosprawność (ma tak zresztą z każdą sprawą) to nie tylko problem logiczny, ale cierpienie, rodzinne tragedie i walka o odzyskanie godności, o pokonanie samego siebie. Między nami mówiąc, osobiście uważam, że jedynie tzw. paraolimpiada ma dziś jeszcze cokolwiek wspólnego z olimpijską ideą i baronem de Coubertin, bo "duża" Olimpiada to już tylko komercyjny cyrk i gladiatorskie popisy hodowlanych mutantów. Również między nami, uważam, że słowa Korwina oddają postawę miażdżącej większości; tyle, że jest to postawa, do której ludzie sami przed sobą się nie chcą przyznawać. Każdy oczywiście powie, że tak, paraolimpiadę powinno się pokazywać w telewizji, ale gdyby ją pokazywano, to by ze wstrętem natychmiast przełączył. Może młode pokolenie ma już inną wrażliwość, moje warunkowały na przykład filmy, pokazujące beznogich czy bezrękich żołnierzy wehrmachtu podczas pływania czy biegania o kulach na organizowanych przez hitlerowców rehabilitacyjnych zawodach, jako sztandarową obrzydliwość wojny i Hitlera (był taki film, bodajże się nazywał "Zwyczajny faszyzm", powtarzany niegdyś częściej niż dziś "Sami swoi") i z całym szacunkiem, a nawet podziwem dla pokonujących swe inwalidztwo niepełnosprawnych, nie umiałbym cieszyć oczu ich wyczynami. W każdym razie, Korwin wszak nie mówił nic o tym, jakoby inwalidów powinno się likwidować, to są obrzydliwe, acz normalne we wspomnianym celebrycko-salonowym półświatku pomówienia, dowodzące, że oburzeni jak zwykle nie widzieli potrzeby zapoznać się z tym, co ich oburzyło. W wypowiedzi Korwina haniebne nie było samo meritum, dotyczące "widowiskowości" paraolimiady, tylko obelżywa i poniżająca niepełnosprawnych forma. Po części wynikająca z jego wspomnianego już braku empatii, czyli, mówiąc z polska, braku współczucia, a po części z deprawacji człowieka, którego ponad dwie dekady uczestnictwa w życiu publicznym nauczyły, że tylko jak powie coś ostrego, obelżywego i skandalizującego, zostanie zauważony i nagłośniony. Rozgadałem się o sprawie, ale ważne jest tylko jedno - że to, co napisał na swoim blogu Korwin-Mikke, od dawna nic w życiu publicznym nieznaczący, o czymkolwiek, i to, co sądzi o nim ktokolwiek inny, to sprawy nadające się "pudelka" i do rubryki towarzyskiej. A tymczasem w ramach "przemysłu przykrywkowego" stały się one tematem publicystycznych show, służąc odwracaniu uwagi od spraw daleko ważniejszych. (A jeszcze, tak nawiasem i nieco poza tematem: brednie lewicowego profesora Mikołejki poniżającego młode matki nie wydają się ani odrobinę lepsze od poniżania przez prawicowego Korwina niepełnosprawnych - a gdzie ci "oburzeni"?). Zajrzałem niedawno, za wskazaniem google'a, na mający ambicję kształtowania środowiska dziennikarskiego portal "Studio Opinii". Pan Ernest Skalski snuje tam rozważania, zupełnie moim zdaniem nieuprawnione, o mojej rzekomej frustracji, której dowodem ma być fakt, iż czasem używam pod adresem rządzących oraz tzw. elit brutalnie mocnych słów. Dla mnie osobiście tekst ten ma pewną wartość z jednego powodu: przypisuje Ernest Skalski moją mniemaną frustrację błędnemu wyborowi życiowemu, czyli temu, że nie zgłosiłem się byłem za młodu do "Gazety Wyborczej", bo gdybym się zgłosił, pisze, to on by mnie tam na pewno przyjął, jak przyjął wielu innych. To "gdyby" w ustach człowieka najlepiej w sprawie zorientowanego zadaje kłam całkowicie wyssanej z palca, oszczerczej plotce, uporczywie kolportowanej przez tuskowo-michnikowych zawodowych internautów na różnych forach, jakobym się kiedykolwiek o pracę w GW ubiegał. Dziękuję, więc za świadectwo prawdy. Ale skoro już zajrzałem i poczytałem, to mam do środowiska "antyprawicowych" nestorów polskiego dziennikarstwa taki skromny dezyderat. Do pana Ernesta Skalskiego, do patronującego wspomnianemu portalowi Stefana Bratkowskiego, który z nienawiści do PiS zwyczajnie "odleciał", do ludzi takich jak Andrzej Bober, który demonstracyjnie wystąpił z SDP, bo mu tam za bardzo "prawicowo". Może zamiast o domniemanych frustracjach opozycyjnych publicystów, wypowiedzcie się o tym rządowym, medialnym "przemyśle przykrywkowym"? Czy też mam uważać, że wielkie medialne zawracanie Polakom de, ogłupianie ich paplaniną o nieistotnych duperelach, odwracanie publicznej uwagi od draństw i nieudolności władzy, używanie przez władzę "niezależnych" jakoby mediów do zagłuszania prawdy, zupełnie tak, jak komuna używała do tłumienia płynącej z zachodnich rozgłośni informacji zagłuszarek, to naprawdę jest wasze wymarzone dziennikarstwo? Że to naprawę jedyne, co macie do przeciwstawienia podobnym mi "prawicowcom"? Rafał Ziemkiewicz
Dlaczego niepełnosprawni powinni podziękować Korwinowi Mikke Po wypowiedzi Janusza Korwina Mikke, który wyśmiał idee paraolimpiad, w których startują kalecy i niepełnosprawni rozpoczął się festiwal obłudy. Niepełnosprawni, których, na co dzień media mają w głębokim poważaniu nagle stali się godni pokazywania. Jak celnie zauważył jeden z blogerów najgorzej na Korwina-Mikke wygadywali ci, którzy, na co dzień opowiadają się za mordowaniem chorych nienarodzonych dzieci. Sport niepełnosprawnych, który, na co dzień nikogo nie obchodzi, nagle zaczął być w centrum uwagi. Gdyby nie wypowiedź Korwina-Mikke, to stacje TVN nie robiłby o nich sporych materiałów. Większość z protestujących przeciwko wypowiedziom JKM nie zajmie się realnymi kłopotami osób niepełnosprawnych, takich jak brak możliwości przemieszczania się (większość publicznych środków transportu jest nieprzystosowana do tego, brak przystosowania większości polskich bloków dla osób niepełnosprawnych itp. Wypowiedź Korwina-Mikke stworzyła festiwal obłudy. Media na wyścigi zaczęły pokazywać jak wartościowymi jednostkami są osoby niepełnosprawne itp. Za tydzień sytuacja wróci do normy. Oczywiście poza wbiciem części ludzi do głowy, że to Korwin-Mikke jest faszystą, który chce gazować niepełnosprawnych. Nie oszukujmy się. Sport niepełnosprawnych, to nie jest to, co ludzie chcą oglądać. Gdyby było inaczej nikt nie musiałby zmuszać do relacjonowania jego w mediach - same by to robiły. Idee paralolimpiad wyśmiewali brutalnie już kilkadziesiąt lat temu komicy Monty Python. Konkurencje w nim to m.in bieg na sto jardów dla ludzi pozbawionych poczucia kierunku, maraton dla nietrzymających moczu i 3000 metrów z przeszkodami dla tych, którzy myślą, że są kurczakami i rozbrajający wyścig na 200 metrów stylem dowolnym, dla...ludzi nie umiejących pływać. Dla zainteresowanych:
Poprawność polityczna jest jednym z przejawów idiocenia naszej zachodniej cywilizacji. Zaczyna się promować mówienie półprawd, eufemizmów i kłamstw. Obłuda i zakłamanie w tym świecie zaczyna być cnotą. Jan Piński
Jałmużna państwowa Laureat ekonomicznej Nagrody Nobla z 1976 roku amerykański profesor Milton Friedman zwykł mawiać wobec rządzących: "Jeśli płacicie ludziom za to, że nie pracują, a każecie im płacić podatki, gdy pracują, nie dziwcie się, że macie bezrobocie". W Polsce można liczyć na jakiś dochód za niepracowanie i na gigantyczne podatki, gdy się już tę pracę podejmie. Nie powinniśmy się zatem dziwić, że tak mało Polaków legalnie pracuje. Spośród zdolnych do pracy zaledwie 50,1 proc. pracowało w pierwszym kwartale tego roku.
Życie bez pracy Gdy dochodzi do dyskusji na temat różnego rodzaju zasiłków w Polsce, to zawsze wytacza się argumenty najwyższej wagi. Przywołuje samotną matkę z co najmniej dwojgiem dzieci, którą porzucił mąż (pijak albo hazardzista), oczywiście nie płacąc żadnych alimentów. Nie ma ludzi, którzy przeszliby obojętnie obok takiej tragedii życiowej. Żal dzieci, żal kobiety. Tylko tak naprawdę - czy minimalny promil społeczeństwa, który nie jest w stanie z różnych względów przez jakiś czas samodzielnie się utrzymać, uzasadnia wielki państwowy aparat pseudopomocy społecznej? Prawdziwym beneficjentem tej pomocy są urzędnicy państwowi zatrudnieni w miejskich i gminnych ośrodkach pomocy społecznej. Ich liczba jest przerażająca. W jednym tylko mieście wojewódzkim (Olsztyn) zatrudnionych jest ponad 300 osób, które zawodowo zajmują się utrwalaniem biedy w mieście. Pomoc społeczna w Polsce przysługuje osobom, których dochód jest mniejszy niż 477 zł (osoba samotna) lub 351 zł (w przypadku rodzin). Formy wsparcia są różne: zasiłki rodzinne na dziecko (od 68 do 98 zł miesięcznie), zasiłki pielęgnacyjne (ok. 150 zł), świadczenia pielęgnacyjne (ponad 500 zł), zasiłki pogrzebowe (4000 zł). Oprócz tego można liczyć również na zasiłki dla bezrobotnych (od 478 do 913 zł - w zależności od stażu pracy) od 6 do 12 miesięcy (uzależnione od miejsca zamieszkania, w gminach o najwyższym bezrobociu przysługuje najdłuższy okres). To są najbardziej popularne zasiłki. Ale oprócz nich osoby, którym z różnych powodów nie chce się pracować (niezależnie od tego, czy chodzi o uciążliwość pracy, czy niskie wynagrodzenie), mogą korzystać jeszcze z szerokiego systemu wsparcia rentowego, przedemerytalnego oraz różnych stypendiów szkoleniowych. Te ostatnie wypłacane są z Funduszu Pracy (lub programów unijnych), osoby szkolące mogą liczyć na 120 proc. zasiłku dla bezrobotnych (pod warunkiem spędzenia na szkoleniu co najmniej 150 godzin miesięcznie). Te stypendia są najbardziej szkodliwe spośród różnych form wsparcia. Znam osobę uczestniczącą w programie, który z założenia miał trwać aż 2 lata. Gdy po pół roku znalazła ona zatrudnienie, to prowadzący szkolenia mieli do niej żal (są to przeważnie prywatne firmy, które pobierają wynagrodzenie od osoby). Jest to szkodliwy system wspierania bezrobocia, a urzędy pracy powinny zmienić nazwę na urzędy bezrobocia. Nawet system dotacji dla tych urzędów jest skrajnie szkodliwy, gdyż urzędy z większym bezrobociem w swoim powiecie mogą liczyć na większe środki państwowe. Każdy bezrobotny powie, że ten urząd jest do niczego niepotrzebny. Na pewno nie jest to pośrednictwo pracy, bo to chyba ostatnie zajęcie, którym chcą zajmować się urzędnicy.
Co w zamian? Pomoc społeczna w Polsce, na którą rocznie wydaje się ok. 15 mld zł, jest szkodliwie dystrybuowana i źle wydatkowana. Miejskie ośrodki pomocy społecznej i powiatowe urzędy pracy szkodzą polskiej gospodarce. Po pierwsze, często wykształcone osoby zajmują się utrwalaniem biedy i bezrobocia w Polsce, zamiast zająć się pożyteczną pracą. Po drugie, osoby otrzymujące jałmużnę państwową są zachęcane do niepracowania. Tacy beneficjenci pomocy kalkulują, czy bardziej opłaca im się pójść do pracy za 1,1 tys. zł i utracić zasiłki na około 800 złotych. Jak łatwo policzyć, praca za 300 zł (różnica pomiędzy wynagrodzeniem a zasiłkami) odpowiada niewielu ludziom. A gdy już pójdą do pracy, to karani są wysokimi podatkami dochodowymi (PIT plus wszystkie składki, także te płacone przez pracodawcę, stanowią aż 40 wypracowanego wynagrodzenia). Państwo nie powinno w ogóle realizować żadnej pomocy społecznej, co najwyżej ją finansować. Lepiej zrobią to organizacja pozarządowe. Ale wiadomo, że dla państwowych urzędników lepiej utrzymywać ciepłe posadki i traktować swoich "klientów" z pogardą, dalej utrzymując ich w biedzie i bezrobociu (bo z punktu widzenia urzędnika to się opłaca), niż przeprowadzić rzetelną reformę.
Marek Łangalis
Masturbacja geopolityczna No nie, tego już za wiele! Można dyskutować, ba, nawet trzeba dyskutować o wszystkim, to znaczy - niezupełnie o „wszystkim”. Ładnie byśmy wyglądali, gdyby tak każdy dyskutował o „wszystkim” - jakby nie było prawd raz na zawsze ustalonych i podanych do wierzenia. Więc jeśli nawet nie od razu o „wszystkim”, to przecież o tym i owym podyskutować nie zaszkodzi. Jak sobie człowiek tak podyskutuje, niechby nawet nie o „wszystkim”, tylko na tematy dozwolone i w zatwierdzony sposób, to od razu czuje się częścią wolnego świata. Ale przecież są granice między dyskusją, zwłaszcza dyskusją konstruktywną, a prowokacyjnym sypaniem piasku w szprychy rozpędzonego koła Historii? I właśnie teraz, kiedy za sprawą wiekopomnego „Przesłania” do narodów polskiego i rosyjskiego, żeby się „pojednały”, odwieczna przyjaźń polsko-radzie... to znaczy pardon - nie polsko-radziecka, tylko oczywiście - polsko-rosyjska zyskuje pozór sankcji nadprzyrodzonej - że to niby, kto jest przeciwko przyjaźni polsko-radzie...ach, oczywiście polsko-rosyjskiej, ten jest przeciwko Chrystusowi i w ogóle - redaktor Piotr Zychowicz wyskakuje z prowokacyjną książką o pakcie Ribbentrop-Beck, rozwijając jakieś fantasmagorie, że gdyby tak, zamiast wojować z „nazistami”, Polska przyjęła ich warunki i 40 polskich dywizji wzięło udział w operacji „Barbarossa”, to być może losy wojny potoczyłyby się odmiennie. No i po co pisać takie książki, po co rozwijać takie perwersyjne myśli akurat teraz, kiedy przecież jest rozkaz, że odwrotnie - że pod przewodnictwem Rosji będziemy bronić już nie tylko naszego nieszczęśliwego kraju przed zgnilizną, jaka z Zachodu płynęła i płynie, ale całego wolnego świata? Wiadomo nie od dziś, że wolnemu światu nic tak dobrze nie robi, jak Kozacy lub Czerkiesi na Polach Elizejskich. Wiem, co mówię, bo kiedy dawno temu pracowałem, jako pikolak w paryskiej restauracji „Chez Raspoutine” przy rue Bassano, tuż koło Łuku Triumfalnego w stronę Placu Concorde, to jednym z gwoździ programu - obok oczywiście występów Heleny Majdaniec - był taniec w wykonaniu dżigita, to znaczy - właśnie Czerkiesa, który rzucał nożami. Zgniłej francuskiej publiczności Czerkies szalenie się podobał i chociaż żaden z restauracyjnych gości mi się nie zwierzał, to przecież nietrudno było się domyślić, że widok tych czerkieskich noży przyprawia zgniłków, a zwłaszcza - zgniłkowe i zgniłkówne - o perwersyjne dreszczyki. Od razu widać, że w sojuszu polsko-radziec..., to znaczy oczywiście polsko-rosyjskim również naszą biedną ojczyznę czeka świetlana przyszłość. Jeśli nawet tu i ówdzie będą nam doskwierały jakieś niedociągnięcia życia codziennego, na przykład - kartki żywnościowe - to przecież możemy sobie to wszystko rekompensować świadomością, że oto cały świat się nas boi. To znaczy - nie nas, jakich tam znowu „nas” - cały świat, to może bać się Kozaków - ale przecież skoro my, tzn. nasi askarisi pomagaliby Kozakom nieść ex oriente lux, to jakaś część tego splendoru, jakaś część tej chwały spłynęłaby przecież i na nas, budząc, a następnie ugruntowując w nas świadomość sukcesu. Ale nie tylko z tych powodów dywagacje red. Zychowicza zasługują na wieczne potępienie. One zasługują na potępienie przede wszystkim, dlatego, że są bałamutne. A są bałamutne, dlatego, że przecież wiadomo, iż Związek Radziec... to znaczy oczywiście Rosja - jest niezwyciężona. Tak właśnie śpiewał w „Rasputinie” pewien Polak przebrany za Rosjanina: „Kipuczaja, maguczaja, nikiem nie pabiedimaja, Maskwa maja, strana maja, ty samaja liubimaja”. A dlaczego „nikiem nie pabiedimaja”? A dlatego, że tak wynika z geopolityki. Ileż to ja sam nasłuchałem się opowieści choćby o „leju kontynentalnym”, którego istnienie determinuje nas, to znaczy - nasz nieszczęśliwy kraj, do odwiecznej przyjaźni ze Związkiem Radziec... - to znaczy oczywiście z Rosją? Inna sprawa, że było to w czasach, kiedy ówczesnemu prezydentowi naszego nieszczęśliwego kraju Lechowi Wałęsie, gonitwa myśli nasunęła „koncepcję NATO-bis i EWG-bis” - co zapewne wiązało się jakoś z pomysłem nie tylko utrzymania wojskowych baz sowieckich w Polsce już jako rosyjskich, ale w dodatku - obdarzenia ich przywilejem eksterytorialności. Ileż to nasłuchałem się wtedy gorzkich wyrzutów ze strony kolegów-geopolityków, że w swojej zatwardziałości nie uwzględniam nieubłaganych geopolitycznych konieczności, a zwłaszcza - owego leja kontynentalnego! Może na skutek tego geopolitycznego molestowania dałbym się przekonać, zwłaszcza, że ów „lej kontynentalny” miał wszelkie pozory głębi - kiedy okazało się, że żadnego „NATO-bis” nie będzie, a nasz nieszczęśliwy kraj przystępuje do NATO. I co Państwo powiecie? Lej kontynentalny nadal istniał, jak gdyby nigdy nic - ale z tajemniczych dla mnie powodów utracił swój ciężar gatunkowy, bo od tej chwili wszystkie geopolityczne uwarunkowania zaczęły wskazywać na nieubłaganą konieczność podpisania Volkslisty niemieckiej. Te wypadki trochę zachwiały moją wiarą w naukowy charakter geopolityki. Leje kontynentalne i inne takie oczywiście na pewno istnieją, jakże by inaczej - ale skoro przy ich pomocy raz można uzasadnić podpisanie Volkslisty niemieckiej, a znowu innym razem - Volkslisty rosyjskiej, to być może pełnią one rolę obrotowych argumentów pomocniczych. Podobnie musiał myśleć ks. prof. Stefan Pawlicki, kiedy opuszczając posiedzenie Senatu UJ oświadczył, że bez względu na to, jaką uchwałę prześwietny Senat podejmie, to „uzasadnienie znajdą już panowie koledzy z Wydziału Prawnego”. Ta uwaga wskazuje, że już wtedy naukę zaczęto prostytuować, więc cóż dopiero - teraz? Ale geopolityka - swoją drogą - a immanentna niezwyciężoność Rosji - swoją. Więc gdyby nawet ta cała geopolityka okazała się mistyfikacją, to przecież pozostaje jeszcze niezachwiana wiara w immanentną niezwyciężoność, która każe potępić bałamuctwa red. Zychowicza i „bronić” ministra Becka. Wprawdzie sprośne sanacyjne przesądy nie pozwoliły mu podjąć jedynie słusznej decyzji podpisania Volkslisty rosyjskiej, ale niemieckiej Volkslisty też nie podpisał. Skoro jednak tak, to przede wszystkim trzeba przywrócić do chwały marszałka Śmigłego-Rydza. Wprawdzie w godzinie próby opuścił on nasz nieszczęśliwy kraj, ale przecież właśnie wtedy zostawił potomności polityczny testament, który ani wtedy, ani za komuny, ani teraz - nigdy nie utracił swojej aktualności: „Z Sowietami nie walczyć!” Zresztą nie tylko z Sowietami. Po co walczyć z kimkolwiek, skoro wszystko sprowadza się do tego, jaką w razie, czego podpisać Volkslistę? SM
To już staje się nudne To powtarzanie banałów. Np.: jeśli jakiś kraj zdobył dużo para-medali - to znaczy tylko tyle, że wysłał na para-olimpiadę najsprawniejszych niepełnosprawnych. Jasne? Bo ja już na ten temat nie mam zamiaru pisać. Czym innym jest pisanie o polityce. Bo mój tekst z 4-IX ("Para-olimpiada czyli paranoja") wzburzył ICH chyba nawet bardziej, niż myślałem. Napisałem wtedy:
Podsumujmy: para-olimpiadę forują ci sami, którzy odbierają pieniądze dobrym pracownikom i dają je nierobom. Socjaliści. Ludzie żywiący nienawiść do naszej cywilizacji: do tych najlepszych, najwydajniejszych, najsprawniejszych. Kochający za to nieudaczników wszelkiej maści. I ONI zaatakują mnie za ten tekst z furią. Otóż: skąd aż taka furia?
Z tego samego powodu, dla którego ogłoszono by mnie Wrogiem Ludu, gdybym wyśmiał za PRLu „klasę robotniczą”
Dla PZPR „klasa robotnicza” to był szyld, będący podstawowym pretekstem, by trzymać władzę! Gdyby nie dogmat o „wiodącej roli klasy robotniczej” - dlaczego ludzie mieliby glosować na PZPR, a nie na partie „burżuazyjne”? A ponadto wielu ludzi robiło pieniądze – pisząc „uczone” rozprawy o „klasie robotniczej”. Wielu artystów jeździło na spotkania autorskie do klubów robotniczych... Na spotkanie nie przychodził nikt (i słusznie: robotnicy, w odróżnieniu od „klasy robotniczej”, idiotami nie byli!) - ale 500 zł za spotkanie leciało. I dziś jest dokładnie tak samo. Inwalidzi to para-proletariat, na karkach, którego ONI dochodzą do władzy! Inwalidzi – i w ogóle ludzie potrzebujący, (choć może sami o tym nie wiedzą...) pomocy - to szyld, dzięki któremu istnieje „państwo opiekuńcze”. Czyli obecna banda złodziei. Zaatakowałem jeden z filarów tego (i nie tylko tego!) państwa. A oprócz tego masa ludzi robi na inwalidach pieniądze. Np. w PFRON. Albo robi się spotkanie na rzecz niepełnosprawnych. Inwalidzi nic z tego nie mają – ale każdy z pokazujących się na scenie celebrytów dostaje od 2000 do 20.000zł – w zależności od rangi. Wszystko jasne? JKM
Jak to się dzieje, że homosie i „geje” zdobywają tyle stanowisk politycznych? Na Prawicy oraz tzw. Prawicy (a i w niektórych środowiskach lewicowych!) trwa festiwal zdumienia: jak to się dzieje, że i homosie, i „geje” zdobywają tyle stanowisk politycznych? Piję tu oczywiście do artykułu p. Olgierda Domino „Minister spod tęczowej flagi” – o karierze p. Mikołaja Wowereita, p. Gwidona Westerwelle i wielu innych. Przecież homosie i „geje” zusammen do kupy to 0,5-1% społeczeństwa – a tu proszę! A do liczby stanowisk zajmowanych przez „gejów” należy dodać posady zajmowane przez nieafiszujących się homosiów. Cóż, przede wszystkim przedstawiciele mniejszości są zazwyczaj bardziej aktywni – muszą się bardziej wykazywać. Są bardziej energiczni, pracowici, ambitni. Żydzi (nie mówię o osiadłych ortodoksach!) są wskutek selekcji niekoniecznie naturalnej, będącej z kolei rezultatem rozmaitych pogromów i prześladowań, inteligentniejsi i energiczniejsi od innych nacyj – ale samo to nie tłumaczy, jak taka mniejszość mogła opanować życie polityczne i kulturalne w USA (i wielu innych krajach…). Przynależność do mniejszości dodaje im wigoru – co widać po tym, że w swoim „Kurniku” (jak Kataw Zar nazywa Izrael) ich zdolności gdzieś zanikają (stąd wniosek, że może warto by polskim homosiom i „gejom” oddać jakiś 1% terytorium Polski na własną Homolandię…). W przypadku i homosiów, i „gejów”, i Żydów ważna rolę odgrywa wzajemne wspieranie się – najgroźniejsze w przypadku homosiów, bo „geje” i Żydzi są widoczni, a homosie nie (choć sami się podobno bezbłędnie rozpoznają). Czy można mieć pretensje do homosia, że popiera innego homosia (bynajmniej nie swego „kochanka”)? Przecież feministki zupełnie otwarcie popierają inne feministki – i nikt z tego powodu nie oskarża ich o nepotyzm. To czemu się dziwić, że Polak w USA popiera Polaka, a Żyd – Żyda? Do tego dochodzi jeszcze poparcie ze strony „różowych” środowisk. Lewica intelektualna czuje się w obowiązku popierać przedstawicieli rożnych mniejszości, „by wynagrodzić im lata dyskryminacji” – a Prawica nie chce ich dyskryminować, bo przestrzega Zasad. Gdy więc do władzy dochodzi Prawica, ich stan posiadania niewiele się zmniejsza – a gdy Lewica, raptownie skacze w górę. W przypadku homosiów i „gejów” dochodzi jeszcze jeden czynnik. Jak zaobserwował wielki etolog, śp. Konrad Lorenz, (który na starość zgłupiał i zapisał się do… „Zielonych”…), jeśli w stadzie trafią się dwa homo-gąsiory (większość obserwacyj Lorenza dotyczy gęsi siodłatych) – a to się wśród ptactwa zdarza, zwłaszcza przy przejściowym braku samic – natychmiast zdobywają w stadzie przewagę i robią z nim, co chcą. Nie jest to w kręgach „postępowych” teza specjalnie popularna – bo przesłanką jest to, że gąsior jest mądrzejszy i silniejszy od gęsi… Tak jednak zazwyczaj jest – więc para gąsior+gąsior ma nad wszystkimi parami gąsior+gęś wyraźną przewagę w walce o przywództwo. I dokładnie to samo jest wśród ludzi. Kobieta może dyskretnie wspomagać karierę męża (częściej ją jednak hamuje) – natomiast dwóch mężczyzn potrafi się dwoić i troić, a w dodatku nie są obciążeni troską o utrzymanie potomstwa. Skąd wniosek, że jeśli socjaliści chcieliby wprowadzić dla wszystkich równe szanse, to homo-pary nie powinny uczestniczyć w życiu gospodarczym i politycznym z tych samych powodów, dla jakich nie wolno im uczestniczyć w tenisowych turniejach mixta. A przynajmniej powinno się wprowadzić jakiś handicap, by szanse wyrównać. Nie zapominajmy też, że homosie o wiele, wiele częściej uprawiają promiskuityzm. Mężczyzna nie chce, by jego żona uzyskiwała informacje w łóżku od innych ludzi, natomiast homosie i „geje” często mają po kilka stosunków dziennie z rożnymi osobami i uzyskują informacje „spod kołdry” w o wiele szerszym zakresie. Te czynniki dostatecznie tłumaczą omawiane zjawisko. No dobrze, ale dlaczego w XIX wieku wśród rekinów przemysłu i tuzów polityki homosiów prawie nie było („gejów” nie było w ogóle – jeśli pominąć wyjątki typu Oskar Wilde)? Przyczyną jest socjalizm – a właściwie ogólniej: etatyzm. W XIX-wiecznych Stanach Zjednoczonych ogromna większość fortun powstawała na rynku. A na rynku jeden homoś drugiemu homosiowi nic nie może „załatwić” – co najwyżej mógłby przekazywać poufne informacje, ale… przecież sam chciałby je wykorzystać, a podzielenie się nimi z kim innym odbiera połowę zysku! Dzisiaj w USA i wszystkich krajach obozu socjalistycznego większość spraw się „załatwia”. A to jakąś zniżkę cła, a to jakaś dotację, a to korzystną ustawę… Jest to idealne żerowisko dla przedstawicieli rozmaitych mniejszości, którzy sobie po znajomości „załatwiają”. Nie ukrywam: jako przedstawiciel „mafii brydżystów” też sobie parę razy za PRL-u to i owo załatwiłem. Przypomnijmy, że wszystkich aresztowanych przez GeStaPo Żydów będących reprezentantami Polski w szachach mafia szachistów wyciągnęła z aresztów i umieściła bezpiecznie za granicą (wyjątkiem był bł. pamięci Dawid Przepiórka, który dumnie oświadczył, że pozostanie w Polsce – i nie przeżył tego eksperymentu). Późniejszego mistrza świata, śp. Aleksandra Alechina (nb. antysemitę!), wyciągnął z bolszewickiej tiurmy Leon (Lejba) Bronstein ps. „Lew Trocki” – szachista… Odpowiedzią na „problem homoseksualistów” nie jest więc fizyczna likwidacja „gejów” i homosiów, numerus clausus ani większa inwigilacja – lecz likwidacja etatyzmu i d***kracji. Wtedy 99% „problemów” rozwiąże się samo. Ten też. JKM
Nie dajmy się TERRORYZOWAĆ ! PS. Mamy lokal... Aha: na FB przybyło mi 800 fanów
{mayro} napisał: "Zarówno słowa kretyn jak i debil nie stosuje się, jako termin medyczny od wielu lat z powodu negatywnego znaczenia w języku potocznym. Nie rozumiem po co mówić debil i hitler skoro można użyć wielu innych słów, Pan Janusz czyta książki i na pewno ma zdecydowanie większy zasób słów." ...a p. Jan Mela twierdził, że również słowo "inwalida" jest obelgą. Otóż KNP właśnie otrzymal wreszcie lokal w Warszawie. Mieści się on nad Związkiem Inwalidów Wojennych! Czy jeśli młodzież zacznie używać słowa "gruźlik" na określenie chudzielca, to chorego na gruźlicę trzeba będzie nazywać: "Przypadkowym nosicielem pneumokoków"? Pytam się: to, jakie jest teraz fachowe określenie na "osobnika niepelnosprawnego umysłowo - o IQ między 60 a 70"? Ostrzegam: jeśli odpowiedź brzmi: "Lilak" - to za trzy lata słowo "Lilak" zacznie być taką samą obelgą, jak obecnie "debil". Już dziś słowo "Rom" brzmi w uszach przeciętnego Polaka gorzej, niż "Cygan". "Cygan" brzmi romantycznie - a "Rom" oznacza dziś faceta o orientalnej urodzie, zyjącego w brudzie na przedmieściu. Dobrze jest! Tylko NIE DAJMY SIĘ ZASTRASZYĆ "SALONOWI"!!!
JKM
To nie „szatan” - to konfidenci! Jednym z ważnych celów rewolucji bolszewickiej było wyhodowanie „człowieka sowieckiego”. Czym „człowiek sowiecki” różni się od zwykłego, normalnego człowieka? Otóż w odróżnieniu od normalnego człowieka, „człowiek sowiecki” nie ma wolnej woli - a więc właściwości, którą religia traktuje, jako ważny składnik podobieństwa Bożego w człowieku. Normalny człowiek ma wolną wolę - i na tym założeniu ufundowana została łacińska cywilizacja, w której jednostka jest autonomiczna względem państwa - czego wyrazem jest zasada leżąca u podstaw wolnościowego systemu prawnego: volenti non fit iniuria - co się wykłada, że chcącemu nie dzieje się krzywda. W cywilizacji łacińskiej państwo, czyli władza publiczna, szanuje ludzką wolę i w określonych przypadkach nawet pomaga ją wyegzekwować. Człowiek sowiecki natomiast swoją wolna wolę oddaje w pacht partii, w związku, z czym już tylko partia wie, co jest dla niego dobre, bez fatygowania się z wysłuchiwaniem jakichś jego opinii. Po co bowiem wysłuchiwać opinii człowieka sowieckiego, skoro zawsze myśli on tak, jak kazała mu partia? Jednym z ważnych narzędzi hodowli człowieka sowieckiego była ateizacja, to znaczy - przekonywanie prostaków, że Bóg nie istnieje. Jednym z ważnych narzędzi ateizacji było parodiowanie instytucji i obrzędów religijnych. Celowało w tym środowisko skupione wokół redakcji pisma „Bezbożnik”, wydawanego przez Związek Wojujących Bezbożników, kierowany przez Minieja Izrailewicza Gubelmana. Te Gubelmany dokazywały i dokazywały - aż do roku 1941, kiedy to przestraszony niemieckim uderzeniem Ojciec Narodów zaczął pobekiwać z innego klucza: „bracia i siostry” - taką inwokacją rozpoczął swoje pierwsze, po ochłonięciu z panicznego strachu, przemówienie. Ale kiedy pierwszy strach minął, Gubelmany znowu zaczęły dokazywać - również w krajach zajętych przez Sowieciarzy. Na przykład w naszym nieszczęśliwym kraju powstało Stowarzyszenie Ateistów i Wolnomyślicieli, w którym działał prof. Jan „Woleński”, co tak naprawdę nazywa się Hetrich. Po flircie przelotnym z „Solidarnością” wrócił do korzeni i to nawet podwójnie: nie tylko do ruchu „racjonalistów” pod kierownictwem Mariusza „Agnosiewicza”, który tak naprawdę nazywa się Gawlik i publikuje w „Faktach i Mitach” - ale również do żydowskiej „Loży Synów Przymierza” (B’nai B’rith). Słowem - „można zeń wszystko zrobić i w każdą formę ulepić”. No a teraz słychać, że „ateiści” przygotowują „ofensywę” - że to niby „nie wierzą”, ale również - „nie kradną” i tak dalej. Już mniejsza o to, dlaczego tak im zależy na tym, by wszystkich przekonać, że nie kradną - jakby skupiały się na nich jakieś podejrzenia - a chyba się nie skupiają, co? Znacznie ciekawsza wydaje mi się okoliczność, że ta ateistyczna ofensywa rozpoczyna się właśnie w Lublinie. Akurat mam przed sobą „Wykaz aktualnych TW SB zamieszkałych przy ul. Narutowicza i przyległych” - oczywiście w Lublinie - datowany na 12 lutego 1988 roku. Przy ulicy Narutowicza odnotowanych zostało, ze szczegółowymi adresami, 10 konfidentów SB, współpracujących z wydziałami II, III, IV i V, przy ulicy Przechodniej mieszkał TW „Tadeusz”, przy Wróblewskiego - „Ryszard”, przy Osterwy - „Olek”, przy Okopowej mieszkało trzech, przy Górnej, Granicznej, Konopnickiej - po jednym, przy Środkowej - dwoje, podobnie jak przy Wschodniej, a przy Szopena - 11, przy Lipowej - trzech, podobnie, jak przy Świerczewskiego; przy Strażackiej - jeden, a przy Al. PKWN - pięcioro. Przy każdym - pseudo i nazwisko oficera prowadzącego. Ten wykaz jest oczywiście niepełny, bo na innym, pełniejszym wykazie, tylko przy ulicy Narutowicza odnotowanych jest aż 50 konfidentów SB, a na ulicach „przyległych do ul. Narutowicza” - aż 196, między innymi - TW „Historyk” przy ul. Szopena. Zdecydowana większość z nich dochowała się potomstwa, niekiedy całkiem licznego, które... no cóż - być może właśnie zostało przez RAZWIEDUPR odkomenderowane do „ateistów”, celem przeprowadzenia „ofensywy”. Dlatego pani posłanka Gabriela Masłowska chyba się myli twierdząc, że to „szatan” w ten sposób działa. Jaki tam znowu „szatan”! Przypuszczam, że na razie to tylko konfidenci! SM
Prawdziwym Polakiem - tylko komunista! Po raz kolejny sprawdza się nieubłagana prawidłowość, że słuszna myśl raz rzucona w powietrze, prędzej czy później znajdzie swego amatora. W marcu 1968 roku, akurat podczas „wydarzeń marcowych”, w ramach zajęć na Studium Wojskowym UMCS w Lublinie, odbywaliśmy na strzelnicy na Czechowie ostre strzelanie pod kierownictwem pana płk Kwaśniewskiego. Strzelanie nie wypadło nadzwyczajnie, toteż płk Kwaśniewski rozkazał szefowi kompanii zrobić zbiórkę, a kiedy już stanęliśmy w ordynku, przemówił do nas tymi słowy: „No tak, no tak - to cała kompania nie wykonała strzelania, mimo, że karabinki były przystrzelane, warunki widoczności dobre. Ja tu podejrzewam waszą złą wolę - a każden jeden żołnierz, który nie wykona strzelania, będzie uważany za agenta Bundeswehry!” Ponieważ pan red. Jan Engelgard urodził się w 1957 roku, a więc podczas wydarzeń marcowych miał zaledwie 11 lat, w żadnym wypadku deklaracji pułkownika Kwaśniewskiego słyszeć nie mógł. A jednak słuszna myśl raz rzucona w powietrze, prędzej czy później znajdzie swego amatora. Oto potępiając publikację pana red. Zychowicza o hipotetycznym pakcie Ribbentrop-Beck informuje, że nie zyskała ona uznania wśród „ludzi poważnych”, a tylko - u pana dra Sławomira Cenckiewicza - ale przede wszystkim - stawia pytanie, czy nie lepiej byłoby bronić ludzkości nie w 1941 roku z Hitlerem, tylko wcześniej - w 1919 roku z Denikinem? Pytanie oczywiście jest retoryczne, bo wiadomo, że z Hitlerem żadnej ludzkości obronić by się nie dało. Z Denikinem to, co innego - ale - powiedzmy sobie szczerze - ten cały Denikin, to też tylko rodzaj półśrodka. Obrona ludzkości, a zwłaszcza - jej postępowej części, podobnie zresztą, jak wszystko inne, tak naprawdę mogła się udać tylko pod przewodnictwem Józefa Stalina! Wprawdzie pan red. Engelgard jeszcze trochę się krępuje stawiać w ten sposób sprawę, ale najwyraźniej coraz bardziej do tego dojrzewa. Wskazuje na to jego opinia o Józefie Mackiewiczu - że mianowicie był on „fantastą i fanatykiem”, który w dodatku „przez większą część swego życia” stał „poza narodem polskim”. Józef Mackiewicz mówił o sobie, że jest „antykomunistą”. Najwyraźniej w oczach pana red. Engelgarda antykomunista pozostaje „poza narodem polskim”, więc Polakiem być nie może, to znaczy oczywiście - Polakiem prawdziwym. A contrario prawdziwym Polakiem może być tylko komunista, to chyba jasne. Ciekawe w takim razie, dlaczego kilka dni wcześniej pan Antoine Ratnik na łamach portalu „prawica.net” doszedł do wniosku, że nie ma u nas żadnej „endokomuny”? Pewnie na takiej samej zasadzie, jak „nie ma” Wojskowych Służb Informacyjnych. SM
Wykręcanie Palikota ogonem WCzc.Janusz Palikot (RP, Biłgoraj) ogłosił, że chce otwartej likwidacji III Rzeczypospolitej. Przy tym nie chodziło Mu o zamianę III RP na jakieś inne państwo polskie – bo to postulat rozsądny – tylko w ogóle na likwidacji polskiej państwowości. Nawet obecnej autonomii w ramach UE. „Po co nam dwudziestu-kilku prezydentów w Europie?”! No, niby fakt. Jednak w USA poszczególne stany mają flagi, herby, hymny, gubernatorów... Nie – p. Palikot chce widzieć Unię, jako: „Ein Reich, ein Volk, ein Rompuy”. Złożyłem naŃ donos do prokuratury – bo czynienie przygotowań do likwidacji państwo to co najmniej 10 lat więzienia. Odpowiedź otrzymałem niemal natychmiast. Prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa. Albowiem – jak pisze p. Prokurator Przemysław Baranowski: „brak jest przesłanek do uznania, iż objęte zamiarem Janusza Palikota było pozbawienie Polski niepodległości ze szkodą dla niej”. P. Prokurator zastosował słynną, znaną od dawien-dawna metodę: do zasady „Zwierzęta nie mogą spać w łóżkach” dopisano: „... pod kołdrami” - a ponieważ Świnie nie spały pod kołdrami, zasady nie złamały. Otóż Art.127 kk przewiduje karę za „działania mające na celu pozbawienie Polski niepodległości” - a nie: za „działania mające na celu pozbawienie Polski niepodległości ze szkodą dla niej”!! Tego brakowało, by prokuratura rejonowa rozstrzygała, co jest ze szkodą – a co bez szkody dla Polski!!! To nie koniec. P. Prokurator pisze dalej: „Zresztą sam Janusz Palikot stwierdza w udzielonym wywiadzie, iż nie chce on pozbawienia polski niepodległości, bo w jego ocenie prawdziwą niepodległość Polska będzie miała będąc członkiem paneuropejskiego państwa." (!!!) Bez komentarza. A potem p. Prokurator dodaje:
„Oceniając wypowiedzi Janusza Palikota zacytowane w niniejszej sprawie, należy brać pod uwagę nie tylko okoliczności, w jakich zostały one wygłoszone, ale też fakt, iż jest on czynnym politykiem, Posłem na Sejm RP. W stosunku do polityka granice jego wypowiedzi, nie mogą być w sposób nieprawidłowy ograniczone”. I już wiemy wszystko. „Klasie politycznej” wolno – i koniec. Ciekawe przy tym, że naiwni członkowie Ruchu Palikota składali ostatnio w wielu miastach wieńce pod pomnikami żołnierzy, którzy polegli w obronie niepodległości Polski!!! Z czego by wynikało, że suwerenność II RP warta była ofiary życia – a suwerenność III RP: nie. I rzeczywiście: coś w tym jest! JKM
Dlaczego nie kochać d***kracji? Podobno optymalny przekład wizytówki najsłynniejszego chyba niemieckiego dramatu na język polski brzmi: „Jan Wilczychód z Gety: PIĘŚĆ; jedna tragedia”. Książka śp. Eryka von Kuehnelt-Leddihna „DEMOKRATIE – Eine Analyse” została przełożona, jako „Demokracja – opium dla ludu”, co jest nieco mylące. Autor, bowiem, o ile pamiętam, uważał, ze demokracja – w odróżnieniu od religii – jest dla ludu trucizną. Rycerz z Kuehnelt-Leddihn pisał nieco w stylu śp.Aleksego de Tocquevill'a – jednak o ile Francuz pracowicie nizał na nić logicznych wniosków setki drobnych pozornie obserwacyj – o tyle Austriak żegluje po oceanach swej wiedzy opierając się nie na faktach, a na gotowych teoriach. Mimo więc pozornej łatwości czytanie EvKL wymaga pewnej wiedzy o systemach państw. Oczywiście: wiedzy prawdziwej – anie przefiltrowanej przez dzisiejszych pseudo-historyków. Jednak czytelnik, który trochę poczytał choćby moich tekstów, nie będzie miał z tym żadnej trudności. Ta książeczka jest cienka – ale zawiera olbrzymie kompendium myśli. Taka, na przykład – którą polecam mym krytykom:
§75 Ogromna różnica między politykiem, a mężem stanu polega na tym, że dla polityka najważniejszy jest ponowny wybór lub sukces wyborczy jego partii, a dla męża stanu dobro kraju i jego przyszłych pokoleń. (Obywatele zaczynają powoli zdawać sobie z tego sprawę i stąd właśnie bierze się powszechnie rosnąca pogarda dla „polityków”). Politycy próbują „politykować”, mężowie stanu zaś tworzyć historię. Tworzy się dylemat: popularność kontra moralność i historyczna odpowiedzialność.
§76 Analizując dzieje zauważamy, że wielcy mężowie rzadko byli produktami demokracji (…) Po demokratyzacji Ameryki, do której doszło w 1828, żaden wyrastający ponad przeciętność, umysłem lub duchem, mężczyzna nie miał w zasadzie żadnych szans zostać gospodarzem Białego Domu”. Tyle starczy – nie będę przepisywał całej książki. Dodam, że tłumaczenie jest przyzwoite – acz moim zdaniem kilka niuansów umknęło uwagi PT Tłumaczki; półki pełne są książek przełożonych przez ludzi znakomicie znających język np. angielski – natomiast nieznających polszczyzny. Tu, na szczęście, czytelnik nie ma tego problemu. Na koniec polemika: moim zdaniem proces d***kratyzacji Stanów został zakończony w 1913 roku: wybory do Senatu stały się bezpośrednie, i wprowadzono podatek dochodowy. Zdaniem Autora już w 1828 roku. Warto by napisać książkę: „Od Republiki do D***kracji; historia Stanów Zjednoczonych 1828 – 1913”. JKM
Rosenberg miał rację? W lutym 1939 roku główny nazistowski teoretyk i ideolog, twórca głównych teorii rasistowskich i antysemickich, Alfred Rosenberg, w jednym z swych referatów napisał, że powstanie niezależnego państwa żydowskiego doprowadzi do sytuacji, w której poprzez swe legalne placówki dyplomatyczne i formalnych przedstawicieli będzie ono wywierać bezpośredni wpływ na działania innych państw i zmierzać do kierowania ich polityką zagraniczną zgodnie z własnymi celami. Niestety, w przeciwieństwie do wielu innych bredni tego zbrodniarza, ta przepowiednia sprawdziła się w stu procentach.
Leopard nowej generacji dla Arabii Saudyjskiej Zgodnie z myśleniem o narodzie żydowskim, podzielanym przez czołowych polityków Izraela, w kategoriach wyjątkowości, unikalności i wyższości nad innymi nacjami, które usankcjonowane i uzasadniane jest cierpieniem Żydów podczas czasu hitlerowskiej III Rzeszy, Izrael rości sobie prawo do dyktowania innym państwom, jak mają prowadzić swą politykę, a nawet z kim handlować. I choć Niemcy obecnie są jednym z ważniejszych partnerów Tel Avivu, bo winy swe odkupiły (w dosłownym znaczeniu) do tego stopnia, że odpowiedzialność za zbrodnie przerzucono na inne ich ofiary, w tym przede wszystkim Polskę, to jednak w wzajemnych relacjach poleciały iskry, choć póki co wściekłość władz Izraela starannie ukrywana jest przed światem. A poszło o niemiecki eksport wojenny. Niemcy są trzecim na świecie (po USA i Rosji) eksporterem sprzętu wojennego i uzbrojenia. Przodują w eksporcie łodzi podwodnych, okrętów wojennych, czołgów i broni palnej, które wysyłają przede wszystkim do Indii, Turcji, Grecji (i to mimo tamtejszego kryzysu). Ale nie tylko – eksportują także do Afryki, Azji, i na Bliski Wschód. I to właśnie tak rozwścieczyło władze w Tel Avivie. Izrael bowiem nie tylko zbroi się na potęgę – pilnuje też, by zbytnio nie zbroili się inni, czyli by nie mogli dorównać sile armii izraelskiej, wyposażonej w najnowsze nowinki techniczne własne i amerykańskie. W pierwszym tygodniu września Amos Gilad, dyrektor ds. politycznych i wojskowych izraelskiego MON, przebywał w Berlinie, gdzie prowadził rozmowy bezpośrednio z rządem niemieckim (powoływanym przez kanclerza). Celem miało, według informacji izraelskiego dziennika „Haaretz”, powołanie stałego „forum dyskusyjnego” do spraw niemieckiego eksportu zbrojeniowego na Bliski Wschód. Rozszyfrowanie tego mglistego pojęcia jest bardzo proste – Niemcy za każdym razem, gdy zechcą eksportować broń w tenże region, mają pytać o zgodę Izrael (nie wiadomo tylko, po co pytać, skoro odpowiedź jest z góry wiadoma. Innymi słowy Berlin mógłby od razu podpisać nałożony przez Tel Aviv na Berlin zakaz eksportu broni). Bezpośrednim powodem nerwowej reakcji izraelskiej stał się zaplanowany eksport nowoczesnych czołgów Leopard do Arabii Saudyjskiej, rzekomo planowana sprzedaż fregat do Algierii i łodzi podwodnych do Egiptu. Według informacji wspomnianej gazety, władze w Tel Avivie są „głęboko oburzone”. Oficjalnie nie było jednak komentarzy ani izraelskich, ani niemieckich. Niemiecki dziennik „Bild” podaje jednak, że władze RFN zapewniły Izraelowi zatrzymanie eksportu do Egiptu w Federalnej Radzie Bezpieczeństwa, jeśli kraj ten „okaże się wrogi wobec Izraela”. W tych samych dniach, co przedstawiciel Izraela w Berlinie, niemiecki minister spraw zagranicznych Guido Westerwelle przebywał w Tel Avivie, gdzie rozmawiał z premierem Benjaminem Netanjahu i ministrem obrony Ehudem Barak. Tematem przewodnim był wprawdzie atomowy konflikt z Iranem, niewątpliwie poruszono jednak temat niemieckiego eksportu broni. Ciekawe, jak na żydowskie żądania powołania stałej instytucji, nadzorującej niemiecki eksport wojenny, a tym samym prawa głosu w tej sprawie, zareaguje Berlin. Co okaże się silniejsze, strategiczny sojusz, czytaj uległość wobec Izraela, czy chęć zarobienia grubych miliardów na lukratywnym biznesie z nieoszczędzających na obronności państwami arabskimi? Najciekawsze w całej sprawie jest jednak fakt, że ewidentne naruszanie suwerenności i niezależności innego państwa przez Izrael nie wzbudza niczyjego oburzenia czy sprzeciwu. Doszło do tego, że niemalże cały świat uznaje moralne prawo Izraela do zajmowania wyjątkowego, dominującego miejsca pośród innych państw, uzasadnianego nie tyle wyjątkowością cierpienia Żydów, co wyjątkowością samych Żydów. Alfred Rosenberg miał rację, rację miał też Norman Finkelstein, który napisał, że holocaust nie jest wyjątkowy, bo był ludobójstwem na niespotykaną dotąd skalę, ale jest wyjątkowy, dlatego, że był ludobójstwem na Żydach. I na tejże podstawie historyczno-ideologicznej współczesne państwo żydowskie zajmuje wyjątkowe miejsce na arenie międzynarodowej, ma prawo do łamania wszelkich reguł cywilizowanych stosunków międzynarodowych i do dyktowania innym krajom własnej wizji przeszłości i teraźniejszości. Michał Soska
Marczuk .Tusk stawia na homoseksualistów
12 proc. dzieci wychowanych przez matkę lesbijkę i 24 proc. tych, którymi opiekował się ojciec gej przyznawało, że myślało ostatnio o popełnieniu samobójstwa. Marczuk poruszył istotny element konstytuujący II Komunę , politykę rządu Tuska . Marczuk „ o dyskryminacji ekonomicznej i społecznej rodzin wychowujących dzieci „Co to oznacza, że Tusk wyniszcza ekonomicznie polskie rodziny . Tusk uderza faktycznie w najsłabszych Polaków. W polskie dzieci . Marczuk oskarża system II komuny nie tylko o celową dyskryminacje ekonomiczną polskich rodzin . Pisze o dyskryminacji społecznej rodzin wychowujących dzieci. Co to oznacza .Tusk i polityka II Komuny uczyniła z polskich rodzin obywateli drugiej kategorii . Marczuk twierdzi ,że z drugiej strony Tusk afirmuje homoseksualizm Tusk twardo stoi na gruncie politycznej poprawności .Brytyjsko amerykański historyk i politolog Ferguson twierdzi ,że polityczna poprawność stała się „religią państwową „ państw europejskich. Marczuk „Za granicę uciekają już nie tylko osoby bez pracy czy młodzi szukający przygód. Z „zielonej wyspy” wyjeżdżają pracujący 30-latkowie z dziećmi. Mieszkające nad Tamizą Polki rodzą dwukrotnie więcej dzieci niż te znad Wisły” ….”Obecny rząd traktuje bowiem politykę na rzecz rodzin po macoszemu. Więcej mówi się o związkach partnerskich i wydumanych konwencjach, które osłabiają tradycyjne małżeństwo, niż o dyskryminacji ekonomicznej i społecznej rodzin wychowujących dzieci „.....”Spróbujmy jednak: z kraju uciekło ponad milion Polaków, emigranci nie wracają, dzieci rodzi się u nas jak na lekarstwo (w tym roku będzie ich ok. 390 tys., ale byśmy nie wymierali, powinno urodzić się 600 tys.) „.....(źródło)
Pomimo nędzy polskich dzieci, pomimo depopulacji dla Tuska najważniejsi są homoseksualiści . Z badań agencji pracy Otto Work Force przytoczonych przez Joannę Ćwiek wynika,że następuje prawdziwy exodus polskich rodzin spod ucisku ekonomicznego II Komuny. Polskie rodziny, aby ocalić swoje dzieci planują je wywieź z kraju Tuska Przytoczę badania Amerykańskiego profesora Marka Regnerusa za wpolityce.pl „Amerykański naukowiec prof. Mark Regnerus, który niedawno wykazał w swoich badaniach, że dzieci z tradycyjnych rodzin są znacznie szczęśliwsze i zdrowsze niż te wychowane przez pary jednopłciowe, stał się obiektem ataków ze strony środowisk homoseksualnych. „.....”Raport Marka Regnerusa oparty był na analizie odpowiedzi, jakich udzieliły dorosłe dzieci wychowane przez ich biologicznych rodziców lub przez rodzica homoseksualnego wraz z jego lub jej partnerem. Wnioski są jednoznaczne w swej wymowie i, jak zauważa uczony, trudno je bagatelizować.
12 proc. dzieci wychowanych przez matkę lesbijkę i 24 proc. tych, którymi opiekował się ojciec gej przyznawało, że myślało ostatnio o popełnieniu samobójstwa. Dla porównania w przypadku kompletnych rodzin i samotnego rodzica biologicznego odsetek dzieci rozważających odebranie sobie życia wyniósł 5 proc.
28 proc. dzieci wychowanych przez matkę lesbijkę podawało, że nie ma obecnie pracy.Do braku zatrudnienia przyznawało się 20 proc. dzieci wychowanych przez ojca geja, a tylko 8 proc. z kompletnych rodzin biologicznych i 13 proc. wychowanych przez jednego rodzica.
23 proc. dzieci wychowanych przez matkę lesbijkę mówiło, że było „dotykane seksualnie” przez ich rodzica lub jej partnerkę. Odsetek ten w przypadku pełnej rodziny biologicznej wyniósł 2 proc., w przypadku ojca geja – 6 proc. natomiast pojedynczego rodzica – 10 proc.
Kolejna zatrważająca statystyka dotyczy sytuacji, kiedy osoby w pewnym momencie zostały zmuszone do seksu wbrew ich woli. Dotyczy to 31 proc. tych wychowanych przez matkę lesbijkę, 25 proc. przez ojca geja i 8 proc. z pełnych rodzin biologicznych.
40 proc. wychowanych przez matkę lesbijkę i 25 proc. wychowanych przez ojca geja miało romans w czasie małżeństwa lub wspólnego mieszkania z partnerem.Do tego typu sytuacji przyznało się 13 proc. tych wychowanych w rodzinach tradycyjnych.
19 proc. wychowanych przez matkę lub ojca homoseksualistów przechodzi lub ostatnio przechodziło psychoterapię.Tymczasem o potrzebie konsultacji z psychoterapeutą mówiło 8 proc. wychowanych w rodzinie biologicznej.
20 proc. wychowywanych przez matkę lesbijkę i 25 proc. przez ojca geja podawało, że nabawiło się infekcji przenoszonych drogą płciową. Odsetek takich przypadków w odniesieniu do dzieci z rodzin tradycyjnych wyniósł 8 proc.
61 proc. wychowanych przez matkę lesbijkę i 71 proc. wychowanych przez ojca geja określało siebie jako „całkowicie heteroseksualnych”. Do takiej tożsamości przyznawało się natomiast 90 proc. tych wychowanych w pełnej biologicznej rodzinie.
Niestety lobby homoseksualne pozostaje głuche na tego rodzaju głosy. Forsuje swoje rozwiązania, za wszelką cenę próbując poszerzyć grupę krajów, w których adopcja dzieci przez homoseksualistów będzie możliwa. Wiele wskazuje na to, że od przyszłego roku do ich grona dołączy Francja. Pod wpływem działań lobbingowych znajduje się także Polska.Mimo, że zdecydowana większość Polaków wciąż sprzeciwia się legalizacji związków homoseksualnych, próby zmiany świadomości społecznej zakrojone są na szeroką skalę. Służą temu także batalie polityczne prowadzone głównie przez partie lewicowe. Złożony w Sejmie przez SLD projekt ustawy o związkach partnerskich oparty został na wzorze francuskim, który umożliwia homoseksualistom adopcję dzieci.”.....(źródło)
Joanna Ćwiek „Ponad połowa wyjeżdżających osób chce jak najszybciej zabrać z kraju swoje dzieci i tam je wychowywać„...”Z badań przeprowadzonych w sierpniu na zlecenie agencji pracy Otto Work Force wynika, że aż 39 proc. osób planujących wyjazd za granicę ma dzieci na utrzymaniu. Nie są to ludzie szczególnie młodzi – co trzeci ukończył 30. rok życia, a 58 proc. ma obecnie w Polsce pracę. „....”Z raportu Otto Work Force wynika, że aż 64 proc. deklaruje, iż kiedy wyjadą, będą się starali jak najszybciej ściągnąć do siebie bliskich. – Za granicą są w stanie zapewnić dzieciom lepsze warunki życia – mówi prof. Krystyna Iglicka, demograf i rektor Uczelni im. Łazarskiego. – I nie chodzi wcale o to, że wyjeżdżają tylko po zasiłki. Emigrują, bo szukają normalnego, spokojnego życia. „....”prof. Zbigniew Nęcki ... Dodaje, że dla emigrantów wywiezienie dziecka za granicę to dawanie mu przepustki do lepszego świata. „....”Z najnowszych danych brytyjskiego urzędu statystycznego ONS wynika, że w 2011 r. nasze rodaczki urodziły w państwowych szpitalach w Anglii i Walii aż 20,5 tys. dzieci. To oznacza, że spośród wszystkich emigrantek w tym kraju, Polki rodzą dzieci najczęściej. A przeciętna Polka na emigracji ma dwa razy więcej potomstwa niż urodziłaby, mieszkając w kraju. „..(więcej)
Oto co piszą Elbanowscy w swoim artykule w Rzeczpospolitej „ Dnia dziecka nie będzie „ „Co trzecie dziecko w Polsce objęte jest rządowym programem „Wychowanie do życia w biedzie", co oznacza, że jego rodziców nie stać na zapewnienie mu godziwych warunków do życia. Nasz kraj przebija w tej statystyce wszystkie państwa Unii, a kolejne rządy dbają o to, żeby ten stan utrzymać. Dodatki na dzieci wypłacane w ośrodkach pomocy społecznej wynoszą około 60 – 90 zł w zależności od wieku dziecka. I to świadczenie otrzymują dziś jedynie rodziny żyjące na skraju nędzy, ponieważ progi dochodowe uprawniające do dodatków nie są waloryzowane. Po siedmiu latach inflacji progi zeszły już do poziomu minimum nie socjalnego, lecz minimum egzystencji. Ostatnio Ministerstwo Pracy zapowiada przełom: progi mają zostać podniesione. Nie wiadomo jednak, czy śmiać się czy płakać, bo mają wzrosnąć jednorazowo o wskaźnik inflacji z 504 do 514 zł. ….(więcej)
„Prawie 2 miliony pracujących Polaków nie mogą wyżyć z pensji - wynika z raportu Komisji Europejskiej, „.....”Biedni pracujący nie mają oszczędności. Prawie całe wynagrodzenie wydają na rachunki i jedzenie. Wyniki raportu wskazują, że w takiej sytuacji jestjuż prawie 12 procent pracujących Polaków. To prawie 2 miliony ludzi pracujących na etatach, umowach-zlecenie i o dzieło lub tzw. samozatrudnionych. „.....”Takich ludzi zaczęło gwałtownie przybywać w zeszłym roku „....(więcej) Marek Mojsiewicz
Arabski Telefon Arabski Telefon to nazwa gry towarzyskiej, w której kilku graczy szybko komunikuje miedzy sobą z ucha do ucha zdanie wymyślone przez pierwszego gracza. Z reguły zdanie wypowiedziane przez ostatniego gracza rożni się znacznie od pierwowzoru. Przez służalczą nadgorliwość sędziego Milewskiego z Gdańska, Tomasz Arabski będzie miał teraz problemy z telefonicznym połączeniem się ze swoimi kontaktami. Ludzie będą super ostrożni na sama wzmiankę o “telefonie z kancelarii Tomasza Arabskiego”. Z emaliami nie będzie lepiej. Czy Tomaszowi Arabskiemu grozi numeryczna samotność? Tomasz Arabski spisał się na medal w sprawie smoleńskiej i w nagrodę ma podobno dostać stołek ambasadora RP w Madrycie. Miała to być jeszcze jedna kolesiowska nominacja w MSZ Sikorskiego. Tomasz Arabski po hiszpańsku nie mówi, ale to nie jest problemem dla wizjonerskiej europejskiej dyplomacji III RP. Większym problemem może być kontekst historyczny, po najazdach Maurów Hiszpanie mogą źle reagować na Arabskiego z Polski. Tomasz Arabski będzie miał przed sobą ciężki okres. A ponieważ nieszczęścia chodzą parami, Tomasz Arabski obwieścił nam niedawno nie jest nawet spokrewniony w Marcinem P. Co dalej Arabskim? Może wepchną go w końcu do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (KRRT) na front walki z TV Trwam? Już w 2006 roku Arabski był kandydatem PO do KRRT. Ale w KRRT numeryczna samotność Arabskiego może też być problemem. Na szczęście zawsze pozostają spotkania wieczorną porą na cmentarzach. Analogowo i dyskretnie. Obywatelu uważaj, on może zadzwonić pewnego dnia do ciebie
Chałtura w Cannes Bolkowi wypadł jeden ze sponsorów filmu, Amber Gold, ale to nie koniec świata, bo kto chce to znajdzie kasę. I tak nasz noblista poleciał dzisiaj do Cannes we Francji, firmować swoją osobą przekazanie luksusowego jachtu za 25 milionów PLN. Nie wiemy ile kosztuje wynajęcie Bolka, ale z pewnością drożej niż wynajęcia Józefa Bąka, alias Misza T. Po pierwsze Bolek jest starszy, po drugie jest noblistą a po trzecie wkurza się publicznie, że dostaje tylko 3 tys PLN prezydenckiej emerytury i że musi resztę sam dorabiać. A wiemy przecież, że życie w Polsce drożeje, pomimo światłych i mądrych rządów PO. Dzięki naszym czytelnikom odnaleźliśmy zeszłoroczny spot reklamowy, firmowany przez Bolka:
http://www.youtube.com/watch?v=Bt0vGB8McNw&feature=player_embedded
Ponieważ hojny sponsor Amber Gold wypadł z gry przed czasem, Bolek został zmuszony do przerwania swoich rozważań nad Polską i ruszył w trasę po kasę. Dzisiaj Bolek jest w ekskluzywnym Cannes we Francji, gdzie firmuje swoją osobą przekazanie luksusowego jachtu Sunreef 82 Houbara. Jacht został zbudowany w gdańskiej stoczni Sunreef Yachts, należącej do enigmatycznego Francuza, pana Patrice Lapp'a. Jednostka Sunreef 82 o nazwie Houbara została sprzedana za około 25 milionów PLN. Jacht wygląda ekskluzywnie:
http://m.sunreef-yachts.com/launched-yacht/internal-view.html/50
Sunreef Yachts zaprosił Bolka do Cannes jako symbol czegoś, ale czego dokładnie nie wiemy. Chyba nie chodzi o kompetencje elektryka lub o robienie za balast? Ale mamy nadzieje, że podroż Bolka do Cannes się opłaci, bo przecież nawet młodsza stażem w PO Beata Sawicka za friko nic nie robi. Zasady zobowiązują. Pobyt Bolka w Cannes może też zaowocować nowymi kontaktami w branży produkcji filmowej, tak aby zamknąć budżet filmu Wajdy. Trzymamy kciuki.
Cysorz obrażony W Tajlandii za obrazę króla ląduje się w więzieniu. My króla nie mamy, mamy za to cysorza. A cysorz, jak wiemy z piosenki Tadeusza Chyły, ma klawe życie i nikt mu nie podskoczy. Proponujemy przejażdżkę po cesarstwie. Daleka i egzotyczna Tajlandia ma bardzo drastyczne prawo dotyczące obrazy majestatu (lese majesté lub royal insult). Cytujemy portal www.etajlandia.pl:
“Chociaż Król Tajlandii cieszy się miłością i wielkim szacunkiem w kraju, jest również chroniony przez specjalnie prawo przeciw obrazie majestatu (lese majesté), które pozwala skazać nawet na 15 lat więzienia każdego, kto obrazi Króla lub rodzinę królewską. Prawo to było egzekwowane z różną surowością w różnych okresach. Nie są spod niego wyłączeni obcokrajowcy, chociaż zazwyczaj otrzymują oni łagodniejsze kary i są zwalniani z więzienia po odbyciu części kary. W ostatnich latach za obrazu majestatu w Tajlandii na karę więzienia skazano Szwajcara, który zamalował sprejem jeden z portretów Króla, a także Australijczyka, który zamieścił obraźliwy wobec następcy tronu akapit w swojej książce. Obaj zostali zwolnieniu z więzienia po kilku miesiącach na polecenie samego Króla.” Coraz więcej Polaków jeździ na wakacje all-inclusive do Tajlandii, przejechać się na słoniu, ale jak na razie żaden z nas nie obraził tajskiego króla. Chyba, dlatego, że wiemy ze obrażanie majestatu słono kosztuje. Kilka dni temu internauta Robert Frycz dostał 1 rok 3 miesiące w zawiasach plus prywatną kolonię karną (40 godzin miesięcznie) za obrazę majestatu. Czyli prawie tyle samo, co bossowie Pruszkowa. Co prawda nasz cysorz to nie król Tajlandii, ale nasz cysorz cieszy się tak jak król Tajlandii miłością i wielkim szacunkiem. Kara jest, więc uzasadniona. Od obrazy majestatu cysorza są zwolnieni tylko wyżsi dygnitarze w cesarskiej hierarchii (“durnia mamy za prezydenta”, “jaki prezydent, taki zamach”). I tak powinno być, jedno prawo dla ludu, drugie prawo dla elity. Nie obrażajmy wiec cysorza, chociaż jak wiemy z piosenki Tadeusza Chyły, cysorz ma klawe życie:
Cysorz to ma klawe życie
Oraz wyżywienie klawe!
Przede wszystkim już o świcie
Dają mu do łóżka kawę,
A do kawy jajecznicę,
A jak już podeżre zdrowo,
To przynoszą mu w lektyce
Bardzo fajną cysorzową.
Słychać bębny i fanfary,
Prezentują broń ułani:
- Posuń no się trochę, stary!
Mówi Najjaśniejsza Pani.
Potem ruch się robi w izbach,
Cysorz z łóżka wstaje letko,
Siada sobie w złoty zycbad,
Złotą goli się żyletką
I świeżutki, ogolony,
Rześko czując się i zdrowo
Wkłada ciepłe kalesony
I koszulkę flanelową.
A tu przyjemności same
Oraz niespodzianek wiele:
Przynoszą mu "Panoramę",
"WTK" i "Karuzelę",
"Filipinkę" i "Sportowca"
I skrapiają perfumami
I może grać w salonowca
z Marszałkiem i Ministrami.
Salonowiec sport to miły,
Lecz cesarska pupa - tabu!
On ich może z całej siły,
A oni go muszą słabo...
Po obiedzie złota cytra
Gra prześliczną melodyjkę,
Cysorz bierze z szafy litra
I odbija berłem szyjkę.
Sam popije - starej niańce
Da pociągnąć dla ochoty.
A kiedy już jest na bańce,
To wymyśla różne psoty
Potem ciotkę otruć każe
Albo cichcem zakłuć stryjca...
...dobrze, dobrze być cysorzem,
Choć to świnia i krwiopijca!
Balcerac
W sądzie prezydent nie zyska autorytetu Głowa państwa powinna budować swój autorytet poprzez codzienne działania i decyzje, a nie proces karny – komentuje dla portalu Niezależna.pl skazanie twórcy strony Antykomor.pl Dorota Głowacka, prawniczka Obserwatorium Wolności Mediów w Polsce Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Dzisiaj Sąd Okręgowy w Piotrkowie Trybunalskim skazał Roberta Frycza, twórcę strony Antykomor.pl, za znieważenie prezydenta RP. Dorota Głowacka, która z ramienia Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka obserwowała proces, pozytywnie oceniła jedynie fakt, iż sąd proporcjonalnie odniósł się do „winy” R. Frycza i ukarał go pracami społecznymi oraz ograniczeniem wolności, choć mógł orzec nawet jej pozbawienie.
- Nie zmienia to faktu, że zdaniem Fundacji, mamy wystarczająco dużo podstaw, aby twierdzić, iż paragraf 2 art.135 Kodeksu karnego, mówiący o karze za znieważeniu głowy państwa, jest niezgodny z konstytucją – zauważyła D. Głowacka. - Jest to przepis mimo wszystko bardzo restrykcyjny i mogący spowodować tzw. „efekt mrożący”. Ludzie, obawiając się zagrożenia sankcjami karnych, będą powstrzymywali się przed sformułowaniem krytycznych uwag. Jest to sprzeczne ze stanowiskiem Fundacji. Uważamy, bowiem, że granice krytyki w stosunku do osób pełniących funkcje publiczne – polityków wszystkich szczebli, także prezydenta - są szersze. Jest to wpisane w ich ryzyko zawodowe. Muszą stykać się z krytycznymi komentarzami – podkreśla prawniczka. Dorota Głowacka przypomniała, że Europejski Trybunał Praw Człowieka już cztery razy orzekał w sprawach osób skazanych za „znieważenie głowy państwa”.
- Trybunał stwierdził, że skazując osoby z tego paragrafu, naruszono Europejską Konwencję Praw Człowieka. Generalnie stanowisko Trybunału mówi, że nie powinny istnieć przepisy, które przyznają głowie państwa szczególny status, immunitet, który chroni go przed krytyką. W końcu prezydent też jest funkcjonariuszem publicznym i czynnym politykiem. Zresztą ma inne możliwości, żeby chronić swój autorytet. Poprzez codzienne swoje działania i decyzje, a nie poprzez proces karny – zauważa Dorota Głowacka, prawniczka Obserwatorium Wolności Mediów w Polsce Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Niezalezna
SWS w obronie Roberta Frycza Stowarzyszenie Wolnego Słowa nie kryje oburzenia po ogłoszeniu skandalicznego wyroku sądu na autora strony internetowej Antykomor.pl. W specjalnie wystosowanym oświadczeniu krytykuje polskie sądownictwo i uważa, że sprawa Roberta Frycza musi trafić do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.
Oświadczenie w sprawie wyroku na Roberta Frycza
Dziesięć godzin tygodniowo przymusowych prac społecznych przez 15 miesięcy to, zdaniem sędziów z Piotrkowa Trybunalskiego, właściwa kara dla Roberta Frycza, młodego autora strony internetowej antykomor.pl. Stowarzyszenie Wolnego Słowa, które w czerwcu 2011 r. umożliwiło dziś skazanemu przedstawienie swoich racji opinii publicznej, jest oburzone tym wyrokiem. Nie pochwalamy gier polegających na strzelaniu do Prezydenta, ale jesteśmy za wolnością wyrażania poglądów, także dalekich od naszych czy politycznie poprawnych. Skazywanie na bezwzględną karę ograniczenia wolności za obrazę Prezydenta urąga powszechnemu poczuciu sprawiedliwości nie mniej, niż dziewięć wyroków w zawieszeniu dla oszusta, który naciągnął ludzi na setki milionów złotych czy uniewinnienie części gangu pruszkowskiego. Osoby publiczne, wśród których Prezydent RP zajmuje szczególne miejsce, dysponują wystarczającymi możliwościami obrony swojej czci i dobrego imienia wobec opinii publicznej za pomocą mediów, a także z pomocą sądów, ale z powództwa prywatnego. Gdyby amerykańscy Prezydenci byli chronieni tak, jak polski Prezydent, to estradowi, telewizyjni i internetowi komicy występowaliby w USA wyłącznie na spacerniakach. Na przeciwległym biegunie wolności słowa – w krajach muzułmańskich – obraza uczuć religijnych przez nadużywanie wolności słowa prowadzi do groźnych zamieszek i zabijania obcych. Wyrok sądu z Piotrkowa Trybunalskiego oddala nas od standardów zachodniej cywilizacji i dlatego nie powinien się utrzymać albo w Polsce, albo w Strasburgu. Potrzebna jest także zmiana prawa. Apelujemy do Prezydenta RP o inicjatywę ustawodawczą znoszącą obronę jego urzędu z artykułu 135 kodeksu karnego. W imieniu Stowarzyszenia Wolnego Słowa, Wojciech Borowik
Prezydent i prezydent Robert Frycz, twórca strony Antykomor.pl, został skazany na rok i trzy miesiące ograniczenia wolności. Przez ten okres musi odpracować 40 godzin miesięcznie na cele publiczne. Za co? Za obrazę prezydenta Bronisława Komorowskiego. Czy jednak dobre imię każdego prezydenta RP jest tak chronione?
Prezydent i prezydent Sąd Okręgowy w Piotrkowie Trybunalskim wydał na Roberta Frycza wyrok. Tymczasem przenieśmy się o siedem lat wcześniej. Hubert H., warszawski bezdomny, pod koniec roku 2005, w czasie legitymowania przez policję rzucił dosadne słowa pod adresem funkcjonariuszy policji oraz nowo wybranego prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego brata Jarosława („kmioty Kaczyńskich”, „P...dolę taki kraj, złodziei Kaczyńskich”).
Sprawą zajęła się prokuratura. Ściga ona, bowiem takie przestępstwa jak znieważenie głowy państwa z urzędu. Tymczasem Kancelaria Prezydenta chciała, aby prokuratura w tym przypadku odstąpiła od ścigania. Ale ponieważ Hubert H. był już recydywistą, formalnie nie można było sprawy od razu umorzyć. Została umorzona dopiero w wyniku werdyktu sądu, jaki zapadł na rozprawie z udziałem oskarżonego.
A jak było w przypadku Roberta Frycza? W maju ub.r. do jego mieszkania wkroczyli funkcjonariusze ABW i zabezpieczyli laptop oraz nośniki danych. Zleciła to prokuratura, która wszczęła śledztwo w sprawie znieważenie głowy państwa. Nic nie słychać jednak o tym, żeby obecna Kancelaria Prezydenta podejmowała jakieś kroki w kierunku odstąpienia od ścigania. Zastanawiające jest to, dlaczego serwisem Antykomor.pl zajęła się ABW? Kwestię tę próbował drążyć w drodze interpelacji poseł PiS Marek Opioła. W odpowiedzi możemy przeczytać m.in.: „W przesłanej do Prokuratury Okręgowej w Łodzi notatce wskazano, że analiza umieszczonych na witrynie internetowej www.antykomor.pl materiałów może prowadzić do wniosku, iż mogą one wypełnić m.in. znamiona przestępstwa z art. 255 & 2 K.k. w zw. z art. 134 K.k., tj. publicznego nawoływania do popełnienia przestępstwa zamachu na życie prezydenta RP”. Sięgnijmy, zatem do okresu prezydentury Lecha Kaczyńskiego, żeby się przekonać, jak to wtedy było z „publicznym nawoływaniem do popełnienia przestępstwa zamachu na życie prezydenta RP”. Najbardziej zapadły w pamięci słowa wypowiedziane przez polityków Platformy Obywatelskiej (adresowane także pod adresem Jarosława Kaczyńskiego). Brylowali oczywiście Stefan Niesiołowski („moralne karły”, „chcę wyeliminować, tych szkodników, z polskiej polityki”) czy sam Bronisław Komorowski (o ostrzelaniu samochodu, w którym jechał Lech Kaczyński podczas wizyty w Gruzji: „jaka wizyta, taki zamach, no bo z 30 metrów nie trafić w samochód, to trzeba ślepego snajpera”). Czy w ciągu ostatnich dwóch lat któryś z parlamentarzystów opozycji pozwolił sobie na takie wypowiedzi w stosunku do obecnie urzędującej głowy państwa? Ale antykaczyzm przybrał przede wszystkim charakter szerokiego masowego zjawiska. Napędzane ono było przez czołowe postaci popkultury, takie jak Kuba Wojewódzki („jak się przewróci prezydent, to zostawcie go, niech on tam leży, tylko omijajcie go”). Z kolei Marek Witoszek, młody mieszkaniec Cieszyna, napisał amatorski program do pozycjonowania stron w internecie. Po wpisaniu w wyszukiwarce danego hasła pozycjonowana strona wyskakiwała, jako pierwsza. W przypadku słowa „kutas” na pierwszym miejscu pojawiała się strona Kancelarii Prezydenta. Pójdźmy dalej. Na jednym z forów internetowych można było przeczytać: „Ja już kupiłem karabin z taaaką lunetą, jak kropnę to ino raz i po Kaczkach. Konin mówi stanowcze nie kaczyzmowi. Precz z PiS-em”. Kiedy w Piotrkowie Trybunalskim, w punkcie, w którym Lech Kaczyński miał wygłosić wykład, rozleciała się tuż przed jego przybyciem duża dekoracja, w internecie posypały się komentarze w rodzaju: „Kolejny nieudany zamach po tym w Gruzji. Szkoda:
(”, „no, wielka szkoda, ale mówi się 'do trzech razy sztuka'!!!”. Czy ktoś coś słyszał o tym, żeby tymi wszystkimi przypadkami zajęła się ABW? Czy Antykomor.pl stwarzał większe zagrożenie dla prezydenta RP niż autorzy wpisów nienawiści kierowanych pod adresem Lecha Kaczyńskiego? Nazwijmy, zatem rzeczy po imieniu: prezydent prezydentowi nierówny. FILIP MEMCHES
Skazany za stronę Antykomor: Jeszcze tego brakowało, żeby mnie ułaskawiał ten, który trzyma z Jaruzelskim Na facebookowym profilu serwisu Antykomor.pl twórca portalu, Robert Frycz tak odniósł się do orzeczenia sądu, który uznał go za winnego i skazał na niemal półtora roku ograniczenia wolności w postaci prac społecznych:
Powiem krótko - nie chcę łaski prezydenta - obejdę się i przeżyję - napisał Frycz, włączając się później w dyskusję w komentarzach: Jeśli zajdzie taka potrzeba to poinformuję Kancelarię Prezydenta, że nie życzę sobie jego łaski. Jeszcze tego brakowało, żeby mnie ułaskawiał ten, co z Jaruzelskim trzyma i kto nie potrafi napisać kilku zdań w moim pięknym, ojczystym języku nie popełniając jakiegoś karygodnego błędu. Nie chce od Komorowskiego niczego a już na pewno nie chce mu czegokolwiek zawdzięczać
- nawiązując tym samym do ewentualnego ułaskawienia go przez Bronisława Komorowskiego. Kancelaria prezydenta nie chciała jednoznacznie zająć stanowiska, czy prezydent zdecyduje się ułaskawić Frycza w przypadku, gdyby decyzja sądu została utrzymana. Prawnicy twórcy portalu Antykomor.pl zapowiedzieli złożenie odwołania do sądu drugiej instancji. Maf/Facebook
Złotousty Dyzma z Newsweeka Złożona przez Tomasza Lisa publiczna propozycja zawarcia z innymi tygodnikami opinii "umowy dżentelmeńskiej" o wspólnym podniesieniu cen stawia wydawców pod pręgierzem przyszłej kontroli UOKiK i grozi karami do 10% rocznych przychodów. Opublikowana wczoraj przez Wirtualnemedia.pl publiczna wypowiedź Tomasza Lisa - Redaktora Naczelnego tygodnika "NEWSWEEK POLSKA" na konferencji Purple Day, zorganizowanej przez dom mediowy Mindshare Polska zaskoczyła Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów oraz zaniepokoiła czytelników tygodników opinii i ludzi mediów.
Red. Tomasz Lis utyskując nad czytelnictwem czasopism w Polsce zaproponował zawarcie pomiedzy wydawcami czołowych tygodników opinii takich jak "Newsweek Polska", "Polityka", "WPROST" i "Uważam Rze" zmowy cenowej kosztem czytelnika. W relacji z Konferencji czytamy:
"W opinii Tomasza Lisa w takiej sytuacji wydawcy czołowych tygodników opinii powinni spotkać się i zawrzeć dżentelmeńskie porozumienie, że solidarnie podnoszą cenę swoich tytułów. - Oczywiście to jest moja prywatna opinia, a nie jakiekolwiek oficjalne stanowisko, ale pewna forma porozumienia wydaje mi się niezbędna. Tylko czy jest ono możliwe, gdy toczy się ostra rywalizacja między tytułami i w sytuacji wielkiej podejrzliwości między poszczególnymi firmami? Niby każdy mógłby chcieć porozumienia, ale być może każdy by się bał, że zostanie wykiwany i za zmianę zapłaci sam? -zastanawiał się Lis. A czy takie porozumienie nie będzie już zmową cenową? - Zmowa cenowa to jest teraz, bo wszyscy wydawcy boją się ponieść cenę swoich tygodników, choć prywatnie większość z nich mówi, że nie jest racjonalna - stwierdził." Tym samym Tomasz Lis, osoba wpływowa, będący szefem redakcji i twarzą tygodnika Newsweek Polska wezwał wydawców do popełnienia czynu zabronionego opisanego w art. 6 ust. 1 i zdefiniowanego w art. 4 pkt 5. Ustawy o ochronie konkurencji i konsumentów polegającego na zawieraniu porozumień cenowych pomiędzy przedsiebiorcami w danym segmencie rynku celem ograniczenia konkurencji, a kosztem konsumentów, klientów czy czytelników. Zapytana przez Nowy Ekran o tę sytuację Rzecznik Prasowy Uurzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, była wysoce skonfudowan zachowaniem redaktora naczelnego jednego z bardziej rozpoznawalnych tygodników i zapowiedziała przyglądanie się UOKiK sytuacji cenowej w tym segmencie rynku, oraz ewentualną reakcję. Przypomniała, że zmowa cenowa jest zagrożona karą nałożoną na każdego z jej uczestników w wysokości 10% przychodu osiągniętego w roku rozliczeniowym poprzedzającym rok nałożenia kary (wypowiedź niżej):
Jeżeli więc przyjmiemy, że średnia sprzedaż miesięczna Newsweek Polska wynosiła w 2011 roku 100 tys. egzemplarzy po 5 zł. (przychodu z reklam nie znamy) to przy udowodnieniu zmowy cenowej Wydawca Newsweeka, a więc firma Ringier Axel Springer Polska musiałaby uiścić karę w wysokości 600 tys. PLN ze względu na sprzedaż egzemplarzową samego Newsweeka. W rzeczywistości kara może być o wiele wyższa, ponieważ dotyczyłaby całego przychodu danego wydawniactwa, a przecież portfolio koncernu Axel Springer obejmowało w 2011 takie tytuły jak FAKT, największą pod względem sprzedaży gazetę w Polsce, dwa dzienniki sportowe – ogólnopolski Przegląd Sportowy i regionalny Sport, miesięcznik biznesowy Forbes, czasopisma komputerowe (m.in. Komputer Świat, Play) i motoryzacyjne (m.in. Auto Świat, Top Gear) a także ponad 20 serwisów internetowych - portale informacyjne, serwisy sportowe, lifestylowe, motoryzacyjne, komputerowe i e-commerce; dodatkowo Ringier Axel Springer Polska posiada także 49 proc. udziałów w spółce INFOR Biznes, wydawcy Dziennika Gazety Prawnej. Podobne zagrożenie dotyczy też wydawców innych tytułów, wymienionych przez "sprytnego" redaktora naczelnego znanego tygodnika. Zagrożenie jest realne, co nawet Tomasz Lis powinien w końcu zrozumieć. Propozycja, bowiem padła publicznie i mogła trafić na podatny grunt. Rzecz w tym, że każda cicha zmowa cenowa dokonana przez podmioty dominujace na rynku jest atrakcyjna finasowo do zmawiających się, kosztem ich odbiorców. Takiej zmowy nie bada się w oparciu o "kontrakty spisane”, ponieważ przestępcy nie są idiotami, by produkować dowody. Często są to ustalenia ustne, własnie takie "porozumienia dżentelmeńskie" identyfikowane przez śledczych z UOKiK na podstawie podobnych zachowań cenowych, inspekcji, doniesień osób trzecich i pokajanych uczestników zmowy cenowej, pragnących uniknięcia kary. Od wczoraj czytelnicy tygodników opinii nigdy już nie będą pewni, czy w przypadku zaistnienia podwyżki cen przez wydawców nastąpiła ona z powodów rynkowych, czy też dlatego (co bardzo prawdopodobne), że np. poważny Tomasz Lis został potraktowany poważnie i zaraz rozdzwoniły sie do niego telefony z zapewnieniami jednej, drugiej, trzeciej redakcji "dobra Tomek, wchodzimy w to".Tym samym Tomasz Lis spowodował, że w przypadku podwyższenia ceny w bliskim sobie czasie przez nawet 2-3 różne tygodniki czytelnik będzie miał prawo podejrzewać zaistnienie zmowy cenowej i złożyć oficjalne zawiadomienie do UOKiK. A w przypadku stwierdzenia zbieżności zachowań różnych wydawców, będzie im teraz trudno oddalić ewentualne zarzuty. Bo kto im uwierzy, że tego nie zrobili? Co prawda, zgodnie z tym co sie dowiedzieliśmy w UOKiK samo podżeganie do zmowy cenowej nie jest penalizowane, więc Tomasz Lis nie musi się obawiać bezpośrednich konsekwencji za swoją wypowiedź, ale z drugiej strony, być może Pan Redaktor stał się mimowolnym sprawcą zamrożenia cen tygodników na dłużej (celem eliminacji ryzyka), za co ani jego wydawca, ani koledzy z innych wydawnictw z pewnością go nie pochwalą. Jeżeli wię Axel miał jakieś realne plany podwyżki cen, to niech lepiej je wyrzuci do kosza. Podobne też Presspublica ze swoim "Uważam Rze". Bo kto jednemu i drugiemu zagwarantuje, że wydawca "WPROST" też nie ma takich zamiarów? ŁŁ
Osobiście jestem zadziwiony nie tyle indolencją prawną lub poczuciem bezkarności Tomasza Lisa, ile jego arogancją, odnośnie czytelników swojego tygodnika i innych odbiorców czasopism, którzy mimo, że się im nie przelewa to jednak wciąż utrzymują całe to lisie towarzystwo. Piękne to podziękowanie, postawić frajerów czytelników w takiej sytuacji, by płacili jeszcze wiecej, żeby jeszcze wiecej miał celebryta Tomek Lis z żoną Hanią.
15 września 2012 "Największym krokiem przedsięwziętym przez jakikolwiek rząd w celu ograniczenia otyłości”- nazwał decyzję Miejskiej Rady ds. Zdrowia Nowego Yorku w sprawie ograniczenia sprzedaży napojów gazowanych o pojemności większej niż 0,5 litra- pan burmistrz Michale Bloomberg. Ameryka - tak jak Europa zupełnie wariują.. Pomaga im w tym demokracja. Po prostu przegłosowują, co im się nawinie. Każdą głupotę. Skoro jest taka możliwość..(????) Dopiero niedawno chciał zakazania używania soli - nie wiem jak to się skończyło, teraz woda sodowa uderza w sprawie napojów gazowanych. Najlepiej zakazać wszystkiego - żeby ludzie umierali zdrowo. Lekarze nie będą mieli nic do roboty.. Wszyscy będą żyli długo i bardzo szczęśliwie.. Solniczki miały zniknąć z pubów.. W normalnej kiedyś Ameryce, szpece od głupoty – przygotowują normy zawartych kalorii w kanapkach dla uczniów w szkołach. Chodzi o to, żeby kanapki nie były szkodliwe. Bo kanapki mogą być szkodliwe, jeśli nie je się ich i nie konstruuje według ustalonych wzorców. Żeby skonstruować określoną kanapkę o określonej sile kalorii, trzeba się będzie trzymać określonych wymogów wymodzonych przez wymoczków- decydentów. Nie przyszło mi do głowy, że dożyję czasów, w których urzędnicy od kanapek będą ustalali ilość dopuszczalnych kalorii w kanapkach..(???). Bo można oczywiście ustalać ilość cukru- w cukrze, ilość soli- w soli i ilość wody -w wodzie.. No i poziom głupoty – w głupocie. Nie dość, że ustalają, w jakiej pojemności można zamoczyć usta w napojach gazowanych- to jeszcze ustalają ile kalorii powinna mieć kanapka. I to zaczynają w Ameryce(!!!) Kiedyś kraju wolności- nawet jak była tam demokracja.. Teraz demokracja w służbie szatana odbiera ludziom przyrodzoną wolność wyboru.. Biurokracja triumfuje! A wolność człowieka więdnie. Socjalizm robi postępy - i to wszystko pod wymyślonymi dla potrzeb propagandy hasłami.. Pan burmistrz Bloomberg wymyślił, że walcząc z otyłością, przy pomocy likwidacji z obiegu handlowego napojów o pojemności gazu powyżej 0,5 litra-„pomoże ratować nasze życie”(???). Chyba niespełna rozumu musi być pan burmistrz, bo jak ktoś chce się zagazować, to zamiast kupić jedne napój gazowany jedno litrowy - kupi sobie dwa gazowane poniżej 0,5 litra. I wyjdzie na to samo- choć będzie drożej. Bo dwie butelki o mniejszych pojemnościach gazu- to drożej niż jedna butelka dwulitrowa- z taką samą ilością gazu. To jest tak jak dwa Grady w barszcz.. Dwaj bracia- Mieczysław Grad i pan Aleksander Grad. Pan Aleksander Grad był ministrem skarbu, teraz pobiera jakieś bajońskie sumy w kolejnej biurokracji utworzonej przez Platformę Obywatelska Unii Europejskiej- coś około 100 000 złotych brutto, a pan Mieczysław Grad… Oooooo.. Ten to jest szczęściarz! Właśnie wyszło szydło z wielkiego worka styku partnerstwa prywatno- publicznego.. Jak donosi Gazeta Finansowa, w roku 2007 zakłady azotowe w Tarnowie zaniechały windykacji sumy 1,6 miliona złotych od pana Mieczysława Grada, który świadczył jakieś usługi dla tej państwowej firmy. 1,6 miliona złotych..!!! Ładna sumka! Można wiele dobrego zrobić ludziom za te pieniądze. Szczególnie jak się ma wpływowego brata w strukturach demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady społecznej niesprawiedliwości- pardon- oczywiście sprawiedliwości... I jak się jest beneficjentem korzyści płynących ze styku sektora prywatnego z państwowym.. Po to demokraci socjalni uchwalili ustawę o partnerstwie publiczno- prywatnym.. Żeby móc z tego zapisu ustawowego i demokratycznego- korzystać. No i korzystają zgodnie z demokratycznym prawem. Tak jak wyroki zapadające, a dotyczące wypuszczania członków mafii pruszkowskiej. W końcu pani sędzina opierała się w swoich wyrokach na zapisach wynikających z zapisów prawnych demokratycznego państwa prawnego. Ktoś je zapisał-, ktoś je uchwalił, ktoś przypilnował, żeby weszły w życie. No i weszły! No i taką mamy sprawiedliwość jak tych 460 sprawiedliwych, którzy przebywają tymczasowo, jako demokratyczni kapłani w Świątyni Rozumu- nam zafundują. Jedni przegłosowują te głupstwa, potem przychodzą drudzy- i znowu przegłosowują, a po nich przychodzą następni – i też przegłosowują. Nawet nie wiedzą, co przegłosowują, bo przecież tych wariactw nie czytają.. Wchodzą do Sejmu, żeby przegłosowywać i robić nam krzywdę.. I pobierając za to pieniądze z naszych kieszeni.. To jest dopiero pomysł, żeby płacić naszym oprawcom.. Tak jak w Nowym Yorku, tamtejsi podatnicy płacą swojemu burmistrzowi za to, żeby nie dał im się napić napoju gazowanego w butelkach o pojemności większej niż 0,5 litra. I żeby nie mogli używać soli, a przecież sól nadaje smak potrawom. Będą potrawy bez smaku, tak jak mogłaby być demokracja bez burmistrza Bloomberga. Ale cóż warta jest demokracja bez wpisanych w nią wariactw i możliwości ich piętnowania, przy pomocy zgromadzonej większości? Nic! Dlatego demokracja musi być oparta o głupotę i głupoty musi być jak najwięcej. Wtedy demokracja kwitnie! A ludzkie życie i działalność – więdną. W Europie socjalistycznej i dotacyjnej rusza natomiast „krucjata antynikotynowa”, której ostatecznym celem jest kompletne odzwyczajenie ludzi od palenia papierosów, ponieważ palenie zabija- jak jest popisane na paczkach papierosów- jeszcze kolorowych, ale wkrótce mają być wszystkie czarno- białe- tak jak programy telewizyjne donoszące o śmierci kolejnych „autorytetów”, budujących w Polsce- demokratyczne państwo prawa. Jeszcze socjaliści mają dopisać na paczkach papierosowych jakieś ostrzeżenia ostrzegające przed paleniem, żeby ludzkość nie cierpiała na raka od zażywanych szczepionek, bo przecież nie od dymu papierosowego. Gdyby to była prawda, to wszyscy palacze już dawno by powymierali na raka.. A pijący alkohol- poumierali od alkoholowej śmierci. Oprócz oczywiście tych wszystkich w Czechach, którzy, zamiast normalnego alkoholu, ponapijali się alkoholu metylowego.. To tak jakby zamiast kwasu z ogórków, ktoś napił się kwasu solnego.. Może, dlatego w Ameryce chcą zakazać zażywania soli.. Bo to bliżej niż dalej - do kwasu solnego. „Alkohol szkodzi” oczywiście tym wszystkim, którzy go piją. I tym, którzy stoją obok, jak tamci piją. Bo mogą oberwać… butelką. Oczywiście, jeśli wierzyć urzędnikom Ministerstwa Zdrowia, którzy alkoholu- rozumiem- nie piją. Skoro szkodzi, to przecież tylko idiota musiałby go pić? Skąd urzędnicy Ministerstwa wiedzą, że „ alkohol szkodzi”? Ano jeden powiedział drugiemu, a tamten - trzeciemu - i tak się rozeszło pomiędzy nimi. I w końcu jeden z nich wpadł na pomysł: każmy rozwiesić po całej Polsce napisy w milionach podmiotów gospodarczych, że” Alkohol szkodzi zdrowiu”. I zarobił na tym brat tego, który pracuje w Ministerstwie Zdrowia, a który przed poprzednią reformą siedział przy oknie- a teraz siedzi przy drzwiach.. Ale skąd wiedział ten pierwszy? To jest tak jak z kurą, czy była pierwsza, czy jajko było pierwsze.. Oczywiście pierwszy był kogut! Czekam, kiedy w milionach sklepów pojawią się napisy:
„Papierosy szkodzą zdrowiu”, ”Golonka szkodzi zdrowiu”.” Piwo szkodzi zdrowiu”, „Czekolada szkodzi zdrowiu”, „Czytanie gazet szkodzi zdrowiu” „Seks szkodzi zdrowiu - prezerwatywy zapobiegają”, ”Buty ze skóry szkodzą zdrowiu”, ”Człowiek szkodzi zdrowiu zwierząt”, ”Jedzenie zwierząt grozi śmiercią lub kalectwem” ”Paski do spodni stanowią niebezpieczeństwo”, czy „Zakaz sprzedaży sznurów obywatelom od lat osiemnastu” Czy to nie ciekawa perspektywa?
Socjalizm demokratyczny prowadzi do szaleństwa.. WJR
Ludzie wojskówki dokonują właśnie miękkiego zamachu stanu Celem wielkiej wojny na szczytach jest ocalenie PO u władzy, ale z zupełnie inną ekipą rządową niż obecnie. Oficjalnie delfinem jest Grzegorz Schetyna, a cały plan ma się udać m.in. dzięki wsparciu Dużego Pałacu. Zyskać ma i Schetyna – jako następca tronu – i Pałac, bo zmiana oznaczałaby gwarancje poparcia Platformy dla drugiej kadencji obecnego prezydenta. Pojawiły się jednak informacje, że animatorzy wielkiej zmiany chcą się tylko posłużyć Schetyną, a potem go wystawić do wiatru. I promować zupełnie inną osobę. Dla Platformy byłaby ona do zaakceptowania, bo nie naruszałaby jej stanu posiadania.
Po publikacji przez „Gazetę Polską Codziennie” rozmowy nagranej z sędzią Milewskim przez Pawła Mitera oraz po reakcjach na nią dopełniła się układanka. Wojna na szczytach władzy przy użyciu służb weszła w gorącą fazę. Wszystko wskazuje na to, że ludzie wojskowych służb (byłych i obecnych) chcą wysadzić w powietrze (politycznie) premiera Donalda Tuska. A cywilne służby (też byłe i obecne) nie są w stanie, ale też nie chcą się temu przeciwstawić. Cała sprawa Amber Gold i OLT Express wydaje się podgrzewana przez ludzi wojskowych służb. I prawdopodobnie to oni mają dostęp do nagrań Marcina P. (pisałem o tym na http://obserwator.com/obserwacje/tajne-tasmy-marcina-p.), które kompromitują obecny układ rządowy i samorządowy na Pomorzu. Celem wielkiej wojny na szczytach jest ocalenie PO u władzy, ale z zupełnie inną ekipą rządową niż obecnie. Oficjalnie delfinem jest Grzegorz Schetyna, a cały plan ma się udać m.in. dzięki wsparciu Dużego Pałacu. Zyskać ma i Schetyna – jako następca tronu – i Pałac, bo zmiana oznaczałaby gwarancje poparcia Platformy dla drugiej kadencji obecnego prezydenta. Pojawiły się jednak informacje, że animatorzy wielkiej zmiany chcą się tylko posłużyć Schetyną, a potem go wystawić do wiatru. I promować zupełnie inną osobę. Dla Platformy byłaby ona do zaakceptowania, bo nie naruszałaby jej stanu posiadania. A dla animatorów tego swoistego zamachu stanu byłaby wręcz idealna. W tym kontekście pada nazwisko jednego z dawnych tenorów Platformy. Na razie nie są wykorzystywane kompromitujące nagrania Marcina P., nie wiadomo też do końca, czy on sam już odegrał swoją rolę, czy jeszcze jego osoba będzie wykorzystywana do jakichś gier. Jest to bardzo prawdopodobne, bo akcja przeciwko obecnemu układowi rządowemu i premierowi ma wszelkie cechy procesu w kształcie piramidy. Pojawiają się coraz nowsze kompromitujące elementy, które maja doprowadzić do poczucia bezradności potem beznadziei, a na końcu do ustąpienia. Akcja wojskówki nie miałaby wielkich szans powodzenia, gdyby nie całkiem bierna postawa cywilnych służb. Wszystko wskazuje na to, że tam też postawiono już na nowe rozdanie. Dlatego nikt nie zamierza polec za Donalda Tuska. Wygląda na to, że w jego otoczeniu nikt nie ogarnia zagrożenia i skali tego, co się jeszcze może wydarzyć. I nikt nie wie, jakie kompromitujące rzeczy dopiero wypłyną. Na razie mamy do czynienia z grą strachem. Przeciwnicy sugerują tylko, że mają znacznie więcej atutów niż dotychczas pokazali. Nie sposób sprawdzić, czy to prawda, czy blef. Ale to nie jest takie ważne, bo obie bronie bywają skuteczne. Dochodzą informacje, że ścisła ekipa premiera Tuska przygotowuje przegrupowanie sił i jakiś kontratak. Nie wiadomo tylko, czy ma dość armat, by taki kontratak przeprowadzić. Tak czy owak to tej jesieni dojdzie do przesilenia, bo obecny układ przestał być funkcjonalny. Dla wszystkich poza Donaldem Tuskiem i garstką tych, którzy jeszcze w niego wierzą.
Stanisław Janecki
Odwracanie kota ogonem Po kilkudziesięciogodzinnym szoku wywołanym ujawnieniem prowokacji dziennikarskiej wobec prezesa gdańskiego sądu okręgowego Ryszarda Milewskiego Donald Tusk przystąpił do kontrataku. A raczej do odwracania kota ogonem: potępił co prawda zachowanie sędziego, ale od razu oskarżył dziennikarzy o nieetyczne zachowanie, graniczące z przestępstwem.
- Mam wrażenie, że w tej kwestii przekroczono pewne granice i niewykluczone, że mamy do czynienia także z przestępstwem - oświadczył Donald Tusk. Premier wpadł w kaznodziejski ton, pouczając polityków i komentatorów o etyce w ich pracy.
- Zarówno zachowanie sędziego, jak i być może przekroczenie pewnych granic przyzwoitości, jeśli chodzi o tę prowokację, a przede wszystkim o sugerowanie przez pewien czas zarówno przez niektórych komentatorów, jak i polityków opozycji, że mamy do czynienia z jakimś kontaktem kancelarii rządowej z sędzią, uważam za niedopuszczalne - grzmiał Tusk. Jest to o tyle mało przekonujące, że dotychczasowe działania sądów, prokuratury i urzędów skarbowych, a także służb specjalnych wobec firm Marcina P. i jego samego pokazuje, że instytucje państwowe na Wybrzeżu wydają się przeżarte tajemniczymi układami. Opozycja w ogóle nie wierzy, że prokuratura będzie w stanie wyjaśnić aferę i po raz kolejny domagają się powołania sejmowej komisji śledczej, której powstanie blokuje koalicja PO - PSL. I konsekwentnie domaga się powołania sejmowej komisji śledczej. Wczoraj z trybuny sejmowej poseł Arkadiusz Mularczyk (SP) apelował do marszałek Sejmu Ewy Kopacz o rozpatrzenie przez Prezydium Sejmu wniosku o powołanie tej komisji. Wskazywał, że koalicja, uzasadniając odrzucenie wniosku o komisję śledczą, twierdziła, że wymiar sprawiedliwości poradzi sobie z tą sprawą, że jest prokuratura, niezawisły sąd.
- Mam pytanie do premiera: czy tym niezawisłym sądem jest sąd w Gdańsku? - pytał Mularczyk. I wskazywał, iż ujawnione nagranie skandalicznej rozmowy sędziego Milewskiego z dziennikarzem "świadczy o usłużności prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku wobec urzędników kancelarii premiera" i dlatego wymiar sprawiedliwości nie poradzi sobie z tą sprawą.
- Dlatego apelujemy o powołanie sejmowej komisji śledczej, chyba że pan premier ma coś do ukrycia? - puentował szef Klubu Parlamentarnego Solidarna Polska. Tusk zapewnia, że tak nie jest, choć przedwczoraj podjęto decyzję o nieujawnianiu opinii publicznej treści notatki, jaką ABW przekazała mu na temat Amber Gold jeszcze w maju br. Dokładnie wtedy premier ostrzegł swojego syna przed związkami z firmą OLT Express, z którą Michał Tusk współpracował jako etatowy pracownik gdańskiego portu lotniczego.
- W moim osobistym interesie byłoby ujawnienie wszystkich aspektów tej sprawy, ale zdaję sobie sprawę, że interes państwa i interes służb nie zawsze jest zgodny z tym, co leży w interesie osobistym, i muszę to uszanować - próbował bronić się premier.
Sędzia problemu nie widzi Bronić próbuje się także sędzia Ryszard Milewski. Nie widzi nic niestosownego w tym, że pokornie wysłuchiwał sugestii rzekomego asystenta Tomasza Arabskiego, szefa kancelarii premiera.
- Początkowo dałem się nabrać, że takie spotkanie, takie informacje są potrzebne. Tym bardziej że gdański wymiar sprawiedliwości jest poddawany totalnej krytyce. Nie zgadzam się z tą krytyką i zależało mi, by obiektywnie przedstawić również premierowi całą sytuację, w szczególności jeśli chodzi o Amber Gold - mówił sędzia Milewski w rozmowie z RMF FM.
- Myślałem, że premier oczekuje ode mnie informacji ogólnej w sprawie - dodał. Sędzia nie wygląda na pewnego swoich racji, przeciwnie - jawi się jako osoba wystraszona przebiegiem wypadków, zdezorientowana i przyłapana na gorącym uczynku. Jak się okazuje, wcale nie uznaje, że rozmowę z domniemanym asystentem ministra Arabskiego powinien przerwać ani że powinien ją prowadzić najwyżej za pośrednictwem ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina.
Maciej Walaszczyk
Nagroda za klientyzm:...fotela przewodniczącego Rady Europy (nie mylić z Radą Europejską ani z Radą UE) Doniesienia "Der Spiegel", jakoby Donald Tusk był kandydatem niemieckiej chadecji na szefa Komisji Europejskiej, mogą być kaczką dziennikarską schyłku sezonu wakacyjnego. Premier słabo mówi po angielsku i nic nie wiadomo o jego francuskim, a bez znajomości tych dwóch języków trudno koordynować prace instytucji unijnych. Jeśli jednak jest to prawda, projekt taki może być próbą rozstrzygnięcia gry politycznej prowadzonej przez kanclerz Angelę Merkel na trzech polach jednocześnie: na wewnątrz-niemieckiej arenie politycznej, na forum UE i w dziedzinie polityki zagranicznej RFN, a konkretnie jej stosunków z Polską. CDU/CSU, która w Parlamencie Europejskim (PE) tworzy dominującą grupę posłów w jego największej frakcji - Europejskiej Partii Ludowej (EPL), ma siłę i interes, by taki zamiar przeprowadzić.
Interes Niemiec, interes Merkel Niemiecka scena polityczna jest wielopartyjna, ale szanse na rządzenie, często z mniejszym koalicjantem u boku, mają w RFN jedynie dwie partie zdolne do desygnowania kanclerza. Są to chrześcijańsko-demokratyczna koalicja ogólno-niemieckiej CDU z katolicką bawarską CSU oraz socjaldemokratyczne SPD. CDU/CSU jest, więc głównym konkurentem SPD, choć zdarzały się w ubiegłych latach tzw. wielkie koalicje - tzn. wspólne rządy obu dominujących partii. Głównym kandydatem drugiej, co do wielkości frakcji Parlamentu Europejskiego - Postępowego Sojuszu Socjalistów i Demokratów (S&D) - jest jej lider - eurodeputowany z ramienia SPD i obecny przewodniczący PE Martin Schulz. Jego zwycięstwo w wyścigu o fotel przewodniczącego Komisji Europejskiej byłoby, zatem triumfem rywali pani kanclerz z wewnątrz-niemieckiej sceny politycznej. Odebranie im tego sukcesu i wypromowanie kandydata EPL zdominowanej przez CDU/CSU byłoby, więc pokonaniem socjaldemokratów w dwóch rozgrywkach jednocześnie - ukazywałoby ich niemieckiej opinii publicznej, jako niezdolnych do promowania niemieckich pomysłów politycznych na forum UE z równą skutecznością, z jaką czynią to chadecy, i osłabiałoby ich wpływ na instytucje unijne.
CDU/CSU i SPD to nie PO i PiS Rozumowanie to jest jednak zbyt dosłownym przeniesieniem natury polskiej sceny politycznej na scenę niemiecką. Tymczasem CDU/CSU i SPD wprawdzie konkurują ze sobą o głosy niemieckich wyborców, jednak ich konflikt nie przypomina starcia PO z PiS. Celem rządzącej chadecji niemieckiej nie jest eliminacja opozycji z życia politycznego. Polityka zagraniczna obu głównych partii niemieckich różni się zaś co do metod i akcentów, a nie co do strategicznych celów. Martin Schulz, jako przewodniczący KE zapewne nie zapominałby o interesach RFN i ukazanie go niemieckiej opinii publicznej, jako gorszego kandydata na to stanowisko niż obecny premier Polski nie musi być, z punktu widzenia Angeli Merkel, skutecznym chwytem wyborczym wobec elektoratu niemieckiego. Z drugiej strony, Niemiec na fotelu szefa Komisji Europejskiej (obojętnie z CDU/CSU czy z SPD) raczej utrudniłby unijną politykę Berlina, wzmacniając kierowane pod adresem RFN oskarżenia o dominację. Niemiecka opinia publiczna zapewne to rozumie. Instytucje UE nie są też przedmiotem tak "nabożnego kultu" ze strony niemieckich partii politycznych i mediów, jak ma to miejsce w przypadku ich odpowiedników w Polsce. Bycie przewodniczącym KE nie jest szczytem kariery dla polityka RFN, a swej silnej pozycji w UE Niemcy nie muszą potwierdzać w taki właśnie sposób. Kandydatura Tuska może być, zatem wygodna, także z ogólno-niemieckiego, a nie tylko z partyjnego - chadeckiego - punktu widzenia.
Gra z Polską Jeśli zatem doniesienia "Der Spiegel" są prawdziwe, istotnym celem całej operacji jest raczej oddziaływanie na Polskę niż rywalizacja między CDU/CSU a SPD. Jakie są szanse jej skutecznego przeprowadzenia, jaki jest jej cel i co oznaczałaby ona w praktyce dla Polski? Wybory do Bundestagu odbędą się w Niemczech jesienią 2013 r., zaś elekcja przewodniczącego KE dopiero wiosną/latem 2014 roku. Nie ma, zatem pewności, kto wtedy będzie kanclerzem RFN i jakiego kandydata będzie popierał. W lipcu br. sondaże dawały CDU/CSU 36 proc. poparcia, a SPD 30 procent. W warunkach kryzysu strefy euro i składania na barki niemieckich podatników coraz to nowych ciężarów związanych z jej "ratowaniem" na niemieckiej scenie politycznej do tego czasu wiele jeszcze może się wydarzyć. Zakładając jednak prawdopodobne przecież zwycięstwo chadecji, a zatem kolejną kadencję Angeli Merkel, jako szefowej rządu RFN, promowanie przez Niemcy Donalda Tuska na przewodniczącego KE ma sens z niemieckiego punktu widzenia i mogłoby być skuteczne.
"Pilnowanie żyrandoli" Traktat lizboński zredukował rolę Komisji Europejskiej, a szczególnie pozycję polityczną jej szefa. Nie jest on już jedynym tej rangi urzędnikiem wspólnotowym i tym samym jedynym partnerem do rozmów z szefami rządów państw członkowskich. Obecnie, gdy dodano mu Hermana van Rompuya - przewodniczącego Rady Europejskiej, i Catherine Ashton - jako "szefową unijnej dyplomacji", znaczenie przewodniczącego KE spadło. Jest on już "jednym z trzech", a nie "jedynym" najwyższym urzędnikiem UE. Kryzys strefy euro przeniósł zasadnicze decyzje dotyczące losów UE poza jej struktury traktatowe (do tandemu francusko-niemieckiego i grupy frankfurckiej) lub do ciał, w których reprezentowani są tylko członkowie strefy euro (Eurogrupa - rada ministrów finansów państw tej strefy). Spowodowało to dalsze osłabienie roli Komisji Europejskiej, a więc i jej przewodniczącego. Trwający kryzys zapewne pogłębi to zjawisko, wzmacniając rolę rządu RFN, od którego decyzji finansowych zależy podtrzymanie chwiejącej się waluty unijnej. W tej sytuacji zapewne niewielu poważnych polityków europejskich zechce wystartować do wyścigu o fotel szefa KE. Urząd ten będzie, bowiem w najbliższym czasie nabierał coraz bardziej pozornego - teatralnego charakteru, a rzeczywiste decyzje będą zapadały poza nim. Okoliczność ta zwiększa prawdopodobieństwo opisywanego przez "Der Spiegel" scenariusza. Stanowisko przewodniczącego Komisji Europejskiej "od pilnowania żyrandoli" jak najbardziej nadaje się na nagrodę polityczną dla szefa rządu polskiego, który sprowadził swój kraj do roli klienta Niemiec w polityce europejskiej.
Polityka zagraniczna Polski á la PO Polityki zagranicznej rządu PO - PSL nie da się wytłumaczyć inaczej, jak tylko założeniem, że jej rzeczywistym celem jest zdobycie intratnych stanowisk dla jej kierowników. Cel taki był zresztą wielokrotnie formułowany publicznie, oczywiście w formie wyznacznika pozycji i prestiżu Polski w Europie. Dość przypomnieć projekt pozyskania dla Włodzimierza Cimoszewicza fotela przewodniczącego Rady Europy (nie mylić z Radą Europejską ani z Radą UE), stanowiska sekretarza generalnego NATO dla Radosława Sikorskiego czy zrealizowany właśnie dzięki poparciu Niemców w EPP projekt uzyskania fotela przewodniczącego PE dla Jerzego Buzka oraz operacja wypromowania Mikołaja Dowgielewicza, sekretarza stanu ds. europejskich w polskim MSZ, na wicegubernatora Banku Rozwoju Rady Europy, a Jana Truszczyńskiego (dawnego negocjatora wejścia Polski do UE) na atrakcyjne finansowo dla samego zainteresowanego, ale politycznie nieistotne dla interesów Polski, stanowisko dyrektora generalnego ds. edukacji, szkoleń, kultury i młodzieży w odnośnej Dyrekcji Generalnej KE. Ten personalny wymiar polskiej polityki zagranicznej jest skutecznie ukazywany wyborcom w Polsce jako miernik pozycji międzynarodowej Rzeczypospolitej.
Za co ta nagroda? Polska, która w ramach paktu fiskalnego popartego przez rząd Donalda Tuska została odsunięta od decyzji unijnych i na dodatek zapłaciła za to rozwiązanie przekazaniem 6,5 mld euro, która sprowadziła własną politykę wschodnią do teatralnego w swej istocie Partnerstwa Wschodniego, nieprzeszkadzającego współpracy niemiecko-rosyjskiej, pozbawionego pieniędzy i uwagi liczących się państw europejskich (dość przyjrzeć się liście nieobecnych na szczytach PW w Pradze i w Warszawie), która nie protestuje przeciw transferowi niemieckiej i francuskiej technologii wojskowej do Rosji, która dystansuje się od USA i nie próbuje konsolidować swych mniejszych sąsiadów, jak Czechy czy Węgry, opierających się uprzedmiotowieniu ich przez rdzeń unijny, lecz chętnie przyjmuje rolę politycznego klienta Berlina, popierając w ciemno wszelkie jego inicjatywy (od dystansowania się od NATO w wojnie libijskiej, po pakiet Euro-Plus z zawartym w nim ujednoliceniem podatków korporacyjnych w całej UE) - warta jest tej niewielkiej zapłaty, jaką byłby fotel przewodniczącego Komisji Europejskiej. Tym bardziej, że stanowisko to, jak wskazano wyżej, jest cieniem dawnej mocy tego urzędu. W tych poczynaniach rządu i premiera Tuska trudno doszukać się obrony interesów Rzeczypospolitej. Interes własny jego i jego współpracowników jest zaś jasny.
Dr Przemysław Żurawski vel Grajewski
O Amber Gold: Z pamiętnika Donalda Cudotwórcy
Czwartek, 30.08.2012 r. Igorek przygotował mi fajne przemówienie do debaty o Amber Gold. “Czy to, że jeden oszust zaatakował tak boleśnie tylu obywateli, ma spowodować, że się podzielimy? Czy rolą premiera jest mówienie ludziom, gdzie mają lokować pieniądze? Mówienie: tam nie inwestuj, nie oszczędzaj?” – zadawałem pytania, a opozycja nawet nie próbowała na nie odpowiadać. Co oni robili przez te wszystkie lata działalności “złotego chłopca”? Debata tego nie wyjaśniła.
Piątek, 31.08.2012 r. Chłopaki z ABW nie przekazywali mi żadnych tajnych informacji! Poza tym, nawet gdyby się okazało, że coś tam przekazali, to i tak nie musiałem ostrzegać Michałka przed Amber Gold. To nie były żadne tajne informacje. Przynajmniej w Trójmieście firma była dobrze znana. Najbardziej opiniotwórcza gazeta w kraju przed nią ostrzegała! Michałek też jakiś wywiad o nich napisał. W tej sytuacji jeszcze ja miałbym alarmować ludzi?
Sobota, 1.09.2012 r. Dziennikarze uczepili się informacji, że ABW przysłała mi ten meldunek na temat Amber Gold już 24 maja. Zupełnie jakby to cokolwiek zmieniało… Czy oni myślą, że nie mam innych zajęć niż czytanie tajnych raportów? I to jeszcze na kilka tygodni przed Euro 2012! Budowaliśmy stadiony, mosty, autostrady… No i sami też musieliśmy czasem haratnąć w gałę! Sugestia, że na pewno czytałem ten meldunek, to nieprzyzwoitość.
Niedziela, 2.09.2012 r. Chłopaki od pijaru wpadli na fajny pomysł w sprawie Michałka. Będzie domagał się przeprosin od gazet, które pisały, że to on był “Józefem Bąkiem” i działał na szkodę portów lotniczych. “Do pozwów sądowych Michałek mógłby – tak jak ja – użyć Romcia” – radził Radek. Świetna myśl! Romcio, jako były minister prawicowego rządu ściągnie na siebie uwagę dziennikarzy. A Michałek nie powinien zeznawać ani przed komisją sejmową, ani przed mediami.
Poniedziałek, 3.09.2012 r. To był piękny, pracowity dzień! “Premier-ratownik”, “premier-supermen”… Gazety bardzo fajnie skomentowały wydarzenia w Sulęczynie. Wreszcie coś im się spodobało. Chyba wszyscy widzieli, jak w czasie apelu z okazji inauguracji roku szkolnego ratowałem chłopca, który stracił przytomność! Mamy też nowe pozytywne przekazy w mediach. Haratnęliśmy w gałę z dziennikarzami z najbardziej zaprzyjaźnionej telewizji.
Wtorek, 4.09.2012 r. Romcio to prawdziwy profesjonalista. Mówi, że na miejscu Michałka pozwałby wszystkie media, które pisały o “Józefie Bąku” i jego pracy dla “złotego chłopca”. Dla dziennikarzy Romcio przygotował bardzo fajną formułkę. “W tej sprawie identyfikuję się z sytuacją człowieka, któremu zrobiono krzywdę. Identyfikuję się z nim, ale politycznie nie ma to żadnego związku z PO”. Czy on czasem nie chciałby zostać naszym senatorem?
Środa, 5.09.2012 r. Dzwoniła Angela. Dogadała się z bankierami. Zgodziła się, żeby drukowali tyle pieniędzy, ile im potrzeba, i skupowali obligacje bankrutów z południa Europy! Na bankowych kontach będą dopisywane kolejne biliony euro. Portugalia, Hiszpania i Włochy upodobnią się do Grecji. Będą miały swoje władze, ale decyzje będą podejmowane w unijnej centrali. Wszystkie kraje UE przyjmą nową konstytucję. Europejska demokracja znów będzie uratowana!
Piotr Tomczyk
Sędzia Milewski ustalił z dziennikarzem także treść wyroku
1. Kolejna odsłona afery Amber Gold związana z prowokacją dziennikarza Gazety Polskiej Codziennie i reakcją na nią prezesa Sadu Okręgowego w Gdańsku, spowodowała nie tylko burzę medialną, ale także reakcję ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina i samego premiera Donalda Tuska. Potępiono prezesa Ryszarda Milewskiego za jego dyspozycyjność wobec urzędnika Kancelarii Premiera, ale dostało się także samemu dziennikarzowi, premier Tusk wręcz sformułował tezę o podejrzeniu popełnienia przestępstwa. Ba w zaprzyjaźnionych z władzą mediach (między innymi w TVN24) dziennikarze snuli rozważania czy to, aby na pewno była prowokacja dziennikarska, sugerowano prowokację polityczną, za którą oczywiście stoi nie, kto inny jak Prawo i Sprawiedliwość.
2. Prezes Milewski zachował się nagannie, ale to według rządzących i dziennikarzy mediów głównego nurtu, oczywiście odosobniony przypadek, więc sędziego trzeba ukarać odwołując go z prezesa, no, ale na to trzeba trochę poczekać, bo wcześniej minister Gowin musi zasięgnąć opinii Krajowej Rady Sądownictwa, a ta zbiera się dopiero 26 września. Rzadko, kto już pamięta, że prezes Sądu Okręgowego w Gdańsku, sędzia Ryszard Milewski w aferze Amber Gold to już 20 albo 30 odosobniony przypadek „dziwnych” zachowań przedstawicieli aparatu wymiaru sprawiedliwości, aparatu skarbowego, resortów transportu i finansów, a nawet służb specjalnych w tej sprawie. Dalej ekipa Tuska gorąco zaprzecza, że po 5 latach jej rządów mamy do czynienia z coraz poważniejszym kryzysem struktur państwa i brak reakcji władzy na to, będzie nas prowadził od afery do afery.
3. Sprawa sędziego Milewskiego jest jednak znacznie poważniejsza niż by to wynikało z wczorajszych medialnych doniesień. Ten wysoki urzędnik aparatu sądowniczego, bowiem nie tylko sprzeniewierzył się własnej przysiędze sędziowskiej, ale pokazał, że na tym stanowisku, może także łamać niezawisłość innych sędziów. Co więcej do tej pory nie posypał „głowy popiołem” tylko idzie w zaparte, skierował doniesienie do prokuratury na dziennikarza, udziela licznych wywiadów i uważa, że tylko trochę dał się sprowokować. A przecież, jeżeli dokładnie przeczyta się zapis przebiegu prowokacji dziennikarskiej umieszczony na portalu Niezależna pl., to wyraźnie widać, że urzędnik z Kancelarii Premiera ustalił z prezesem Milewskim nie tylko szybkie rozpatrzenie zażalenia obrońcy Marcina P. na areszt tymczasowy, ale także zaufany skład sędziowski, a nawet treść wyroku.
4. Termin rozpatrzenia zażalenia obrońcy Marcina P. na areszt tymczasowy jego klienta został przyśpieszony i ustalony na 12 września, bo sędzia z kolegami bardzo chciał się spotkać z samym premierem Tuskiem już 13 września, żeby dostarczyć mu informacji w sprawach Amber Gold z pierwszej ręki, poza resortem sprawiedliwości i ministrem Gowinem. Ustalony został także zaufany skład sędziowski na tę rozprawę. Na pytanie dziennikarza „czy trzyosobowy skład sędziowski to są zaufane dla pana osoby?”, prezes Milewski rezolutnie odpowiada „No proszę się nie martwić. Tak powiem”.
5. Ale dziennikarz ustalił z prezesem także treść wyroku, który miał zapaść 12 września, po prostu wypuszczenie Marcina P. z aresztu, na czym miało zależeć premierowi i co wcale nie dziwiło prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku. Ustalenie treści wyroku pada w tej rozmowie dwukrotnie. Pierwszy raz na początku rozmowy, kiedy dziennikarz tłumaczy sędziemu, dlaczego jego spotkanie z premierem może się odbyć dopiero po rozprawie. „Nie chcemy, żeby było tak, że potem wyjdzie, że jakieś naciski były ze strony Kancelarii Premiera. Pan Rozumie? Ja rozumiem” -odpowiada Milewski. I drugi raz pod koniec rozmowy. Dziennikarz mówi „ja tylko jeszcze raz zaznaczam, to będzie trzynasty, dzień po tym posiedzeniu w sprawie Amber Gold w sprawie wypuszczenia, to jakby tyle”. Prezes Milewski odpowiada, „Dobrze nie ma sprawy. Ja rozumiem, że tutaj musi być tak, żeby jakiś tam tych... No to dwunastego sąd to załatwia, także nie ma żadnych problemów”. Wyrok był inny niż ustalono (Marcin P. jednak nie wyszedł z aresztu), dlatego, że 3 dni po rozmowach z dziennikarzem, które odbyły się 5 i 6 września, prezes zorientował się, że to była prowokacja, więc terminu rozprawy już nie mógł zmienić, ale treść wyroku jak najbardziej. Jeżeli taka sprawa nie wywołuje w Polsce „politycznego trzęsienia ziemi”, a Premier Tusk straszy prokuratorem gazetę i dziennikarza, którzy dokonali tej prowokacji, to co je może wywołać? Kuźmiuk
Sędziowska (nie)zawisłość Historia sędziego Ryszarda Milewskiego z Gdańska potwierdza to, o czym Polacy przekonani są od dawna: niezawisłość sędziowska i rozdział władzy sądowniczej od wykonawczej jest wybiórczy. Oto, bowiem wystarczy zadzwonić do prezesa sądu okręgowego, podać się za asystenta ważnego ministra i można porozmawiać o jakiejś sprawie karnej. Tak się akurat złożyło, że w tym przypadku chodziło o Marcina P., bohatera afery Amber Gold - afery, w którą mogą być zamieszani wysocy funkcjonariusze państwowi, zwłaszcza ci związani z układem trójmiejskim. I to już powinno spowodować, że sędzia Milewski powinien zabronić sekretarce łączenia z asystentem szefa kancelarii premiera. Zamiast tego pan sędzia ucina sobie rozmowę, w jego mniemaniu, z asystentem ministra Tomasza Arabskiego. A teraz prezes sądu tłumaczy się w mediach, że zależało mu na tym, aby "obiektywnie przedstawić sprawę premierowi" i z rozbrajającą szczerością wyznaje, że przecież "trudno pogonić kancelarię premiera". Ale na tym właśnie polega też sędziowska niezawisłość, aby kancelarię premiera pogonić, jak wtrąca się do nie swoich spraw. Po to właśnie sędzia jest nieusuwalny, aby w takich sytuacjach mógł urzędnika jakiegokolwiek szczebla "spuścić po schodach". I poradzić delikwentowi, że jak premier ma jakąś sprawę do sądu, to jest normalna droga administracyjna, z której może skorzystać. Ta kwestia to kolejny argument za powołaniem w Sejmie komisji śledczej do wyjaśnienia afery Amber Gold, czego Platforma Obywatelska boi się jak ognia. Ale ponieważ opozycja jest nieugięta, to PO odgrzewa sprawę wniosku o postawienie przed Trybunałem Stanu Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry, żeby tylko media zajęły się czymś innym. Ale to nie jedyny sposób odwracania uwagi społeczeństwa od kolejnej kompromitacji Platformy Obywatelskiej, rządu i sądownictwa. Teraz i sędzia Milewski, i premier Donald Tusk próbują uwypuklić fakty przysłania do sądu fałszywego e-maila, w którym szef rządu miał rzekomo prosić o zwolnienie z aresztu Marcina P. E-mail był fałszywy, ale to, że właściciel Amber Gold musiał korzystać wcześniej przez długi czas z ochrony polityków i wysokich urzędników, a zapewne też i osób z wymiaru sprawiedliwości, jest bardziej niż pewne. Zresztą nawet gdyby teraz pokazała się cała lawina fałszywych e-maili z kancelarii premiera czy innych urzędów, to i tak nie zmieni to oceny skandalicznego zachowania prezesa gdańskiego sądu podczas słynnej rozmowy telefonicznej, w której pokazał nie sędziowską niezależność, ale serwilizm wobec rządu. Sędzia Ryszard Milewski zaklina się, że nigdy wcześniej nie otrzymywał telefonów z kancelarii premiera. Tylko, kto mu teraz uwierzy? Na pewno też bardzo mocno stopniało grono ludzi, którzy wierzą, że sądy sądzą sprawiedliwie, że nie rządzą nimi żadne układy. Sami sędziowie do powstania tych opinii przykładają ręce. I nie chodzi tylko o ostatni przypadek, bo mamy wiele wcześniejszych przykładów, gdy odpowiednio usytuowani ludzie unikali sprawiedliwości, a sędziom ewidentnie dopuszczającym się łamania zasady prowadzenia sprawiedliwego procesu rzadko włos spadał z głowy. Krzysztof Losz
Wątpliwości konstytucyjne Przy tylko jednym głosie wstrzymującym się Sejm uchwalił wczoraj ustawę o wyrażeniu zgody na ratyfikację przez prezydenta RP unijnego traktatu w sprawie przyjęcia do Unii Europejskiej Chorwacji. Wcześniej Sejm odrzucił inicjatywę Prawa i Sprawiedliwości, aby zgodę na ratyfikację przegłosować większością dwóch trzecich głosów. Koalicja rządząca chciała, aby odbyło się to zwykłą większością. Sejmowe głosowanie dotyczące zgody naszego kraju na przyjęcie w poczet członków UE Chorwacji poprzedziła burzliwa dyskusja. Ale wcale nie, dlatego, że którykolwiek z posłów byłby przeciwny poszerzeniu Unii o aspirujące do niej państwo. Za wyrażeniem zgody na to, aby prezydent Bronisław Komorowski złożył swój podpis pod ratyfikacją unijnego traktatu w sprawie akcesji Chorwacji, opowiedziało się 431 posłów, nikt nie był przeciw, a jeden poseł wstrzymał się od głosu. Chodziło natomiast o to, który z artykułów Konstytucji RP powinien znaleźć zastosowanie przy przegłosowywaniu zgody na ratyfikację traktatu, a dokładnie - czy zgodę na ratyfikację powinna poprzeć zwykła większość posłów, czy też większość dwóch trzecich. Artykuł 90 Konstytucji rezerwuje głosowanie większością dwóch trzecich głosów w sprawie ratyfikacji umów międzynarodowych, w których "Rzeczpospolita Polska może na podstawie umowy międzynarodowej przekazać organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu kompetencje organów władzy państwowej w niektórych sprawach". By w ten właśnie sposób przegłosować zgodę Polski na przyjęcie Chorwacji do UE, wnioskowali posłowie Prawa i Sprawiedliwości oraz Solidarnej Polski. Krzysztof Szczerski (PiS) uzasadniał, że przyjęcie przez większość rządzącą głosowania ratyfikacji traktatu zwykłą większością budzi olbrzymie wątpliwości konstytucyjne. Jak dowodził, fakt pojawienia się w Unii nowego kraju sprawi chociażby, że zmniejszy się siła polskich głosów w decyzjach UE.
- Sprawa jest naprawdę poważna. Taka sytuacja, w której dokonujemy zmniejszenia udziału polskich głosów w decyzjach europejskich - nie chodzi o miejsca w Parlamencie Europejskim, chodzi przede wszystkim o liczbę głosów w Radzie Unii Europejskiej - oznacza transfer suwerenności, ponieważ zmniejszamy wpływ Polski na wykonywanie kompetencji, które wcześniej przekazaliśmy Unii Europejskiej. Ta sprawa w ogóle nie dotyczy Chorwacji, dotyczy kwestii Polski i siły polskiego głosu w Unii Europejskiej - mówił Szczerski już po głosowaniu w sprawie ratyfikacji. Były wiceminister spraw zagranicznych ocenił, że każda decyzja skutkująca zmianą sposobu głosowania w Radzie UE oznacza transfer suwerenności i wymaga przegłosowania jej większością dwóch trzecich głosów.
- Może jutro przyjść do parlamentu ratyfikacja traktatu, który mówi, że Polska utraci połowę głosów w Radzie Unii Europejskiej. To też nie będzie transfer suwerenności, też będziemy głosować zwykłą większością? Nie, wtedy wiadomo, że głosowalibyśmy całkowitą zmianę sposobu głosowania w Radzie większością dwóch trzecich - argumentował poseł PiS, pytając retorycznie, gdzie przebiega granica liczby głosów, które musiałaby tracić Polska, by kwestię rozstrzygać większością dwóch trzecich. Szczerski zaznaczył, że jeśli prezydent Bronisław Komorowski przed podpisaniem ratyfikacji nie zasięgnie opinii Trybunału Konstytucyjnego, co do prawidłowości przegłosowania przez Sejm zgody na ratyfikację, to taki wniosek do TK złoży Prawo i Sprawiedliwość.
Większość zawsze ma rację? Premier Donald Tusk na wątpliwości opozycji, co do konstytucyjności przegłosowania ustawy o ratyfikacji zwykłą większością głosów zagregował na sejmowej sali nerwowo, kwestionując wręcz prawo opozycji do poskarżenia się do Trybunału Konstytucyjnego.
- Nie pierwszy i nie ostatni raz posłowie opozycji nadużywają skargi konstytucyjnej, nie godząc się z tym, że są mniejszością w parlamencie - mówił szef rządu. Tusk zaznaczył, że "mamy często do czynienia z wątpliwościami czy skargami konstytucyjnymi, które są wywoływane głównie, dlatego, że polska Konstytucja, podobnie jak przygniatająca większość ustaw zasadniczych na świecie, daje pole do interpretacji i ono jest rozciągane w zależności od dobrej czy złej woli tych, którzy chcą kwestionować werdykt większości w parlamencie".
- Nie możemy - jak sądzę - w żadnej sprawie, także w tak istotniej jak proces ratyfikacji Chorwacji, uznawać, że większość w parlamencie ustępuje mniejszości w parlamencie tylko, dlatego, że ta zgłasza kolejną wątpliwość konstytucyjną - dodał Tusk. Dziwić mogłaby postawa rządu, co do głosowania nad ratyfikacją traktatu i tak rozpaczliwa obrona przed dopuszczeniem konieczności przegłosowania ratyfikacji większością dwóch trzecich, zwłaszcza w sytuacji, gdy "wszyscy" są za przyjęciem Chorwacji do Unii. Sprawa może mieć jednak drugie dno. Donaldowi Tuskowi może zależeć na precedensie, aby w przyszłości ratyfikacji traktatu unijnego - w zupełnie innych, niepopieranych przez społeczeństwo sprawach - dokonywać można było głosami posłów koalicji PO - PSL. Obecnie rządzący bez poparcia posłów PiS nie mają natomiast możliwości zebrania dwóch trzecich głosów w Sejmie. Premier musi zdawać sobie sprawę, że po dwóch kadencjach rządów jego partii trudno będzie tej formacji liczyć na wdzięczność wyborców w Polsce, w przeciwieństwie do wdzięczności rządzącej w Unii kanclerz Angeli Merkel. Artur Kowalski
Historia prywatyzacji polskiego przemysłu Od 1990 do końca ubiegłego roku, jak informuje w oficjalnym raporcie Ministerstwo Skarbu Państwa, przekształceniami własnościowymi objęto 5 tys. 992 państwowe przedsiębiorstwa. Gdy prywatyzacja startowała, państwo było właścicielem około 8,5 tys. zakładów. Pierwszym akordem skoku na majątek wypracowany przez kilka pokoleń Polaków było uwłaszczenie się komunistycznej nomenklatury. Skala tego złodziejstwa była ogromna – w latach 1988-1989 powstało około 12 tys. spółek, które na bazie państwowego majątku zakładali dyrektorzy zakładów przy współudziale członków rodzin, urzędników i działaczy partyjnych. To ze spółek nomenklaturowych wyrosły fortuny ludzi, spośród których wielu jest dziś obecnych na listach najbogatszych. Inną formą wysysania aktywów z państwowych firm były przedsięwzięcia typu joint venture, w które zaangażowały się firmy zagraniczne lub polonijne – zakładane często przez komunistyczne służby specjalne.
Balcerowicz wzywa do wyprzedaży Wyprzedaż za bezcen majątku narodowego była bardzo istotnym elementem programu Leszka Balcerowicza. Wicepremier – minister finansów w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, a potem Jana Krzysztofa Bieleckiego i Jerzego Buzka – ochoczo wdrażał w Polsce pomysły amerykańskiego spekulanta George´a Sorosa i ekonomisty Jeffreya Sachsa oraz Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego: połączenia finansowej terapii szokowej z wyprzedażą firm państwowych. Balcerowicz naciskał na szybką prywatyzację, osoby krytykujące wyprzedaż majątku, pokazujące oszustwa, patologie przy prywatyzacji nazywał demagogami, populistami, szkodnikami itp. Pierwszy minister przekształceń własnościowych Waldemar Kuczyński (Unia Wolności) co prawda szybko odszedł, bo wraz z premierem Tadeuszem Mazowieckim (grudzień 1990), ale przygotował przedpole dla swojego następcy Janusza Lewandowskiego (KLD, potem UW, teraz PO) – ministra w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego (1991) i Hanny Suchockiej (1992-1993). To Lewandowski stał się “znakiem firmowym” prywatyzacji, zarzucano mu potem wielokrotnie łamanie prawa przy przekształceniach własnościowych, zaniżanie wartości sprzedawanych zakładów. Do sądu trafiła sprawa prywatyzacji dwóch krakowskich spółek: Techmy i KrakChemii, ale po wielu latach i kilku procesach obecnego eurodeputowanego PO uniewinniono. Premier Jan K. Bielecki i inni politycy KLD nie kryli swojej dewizy, że “pierwszy milion trzeba ukraść”, uważali, iż to po prostu koszt transformacji. Nic, więc dziwnego, że byli przez Polaków nazywani nie liberałami, a aferałami. A hasło KLD z kampanii wyborczej w 1993 r. “Milion nowych miejsc pracy” przerobiono na “Milion nowych afer”.
Oddam zakład za półdarmo W lipcu 1990 r. parlament przyjął ustawę o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, otwierając drogę także sprzedaży majątku narodowego w obce ręce. Inwestorzy domagali się, aby przy procesie prywatyzacji pracowały firmy doradcze, ale takich w pierwszych latach transformacji w Polsce nie było – więc wynajmowano zagraniczne, które kazały sobie słono płacić za usługi. Ekonomista dr Ryszard Ślązak wyliczył, że np. w 1994 r. wynagrodzenie dla doradców sięgnęło prawie 7 proc. wpływów z prywatyzacji. Zdarzało się też nieraz, że więcej zapłacono doradcy, niż uzyskano ze sprzedaży. Skrajnym przykładem są Zakłady Papiernicze w Kostrzynie nad Odrą, które sprzedano za 80 zł (!), a za doradztwo ministerstwo dostało fakturę na ponad 80 tys. dolarów. Ten przykład pokazuje inną poważną patologię: powszechną praktyką było zaniżanie wartości sprzedawanego przedsiębiorstwa. Obowiązywała propaganda, że “firma jest warta tyle, ile inwestor jest gotów za nią zapłacić”. Urzędnicy celowo np. zaniżali wartość gruntów lub całkowicie pomijali je przy wycenie. Dlatego bardzo nowoczesne zakłady celulozowe w Kwidzynie, produkujące np. ponad połowę papieru gazetowego w Polsce, sprzedano za 120 mln dolarów – to niewiele, bo gdyby amerykański inwestor chciał zbudować taki zakład w szczerym polu, musiałby wydać zapewne dużo więcej niż 500 mln dolarów. Z kolei Elektrownia Połaniec, o mocy 1800 MW, została sprzedana przez ministra Emila Wąsacza z AWS Belgom z Electrabela w dwóch transzach (2000-2003) za blisko 250 mln dolarów. Tymczasem na Zachodzie przyjmowano, że nabywca powinien zapłacić przynajmniej 1 mln dolarów za 1 MW mocy, czyli w przypadku Połańca powinno to być 1,8 mld dolarów (!). W latach 90. Niemcy, Francuzi, Irlandczycy, Belgowie wykupili za kilkaset milionów złotych nasze cementownie, co stanowiło ułamek ich wartości. Skutek był taki, że zamknięta została Cementownia w Wierzbicy, bo jej modernizacja dla Lafarge była nieopłacalna, a my mieliśmy najdroższy cement w Europie.
A jak było z Polskimi Hutami Stali? Pojedynczo nasze huty nie stanowiły wielkiej siły, więc słusznie przeprowadzono ich konsolidację (Huta Katowice, Sendzimira, Cedler i Florian). Szybko jednak PHS zostały sprzedane przez ministra Wiesława Kaczmarka (SLD) hinduskiemu koncernowi Mittal, który zapłacił za niego zaledwie 6 mln zł (!), przejmując 70 proc. rynku, choć do tego doszło, jak mówił rząd, 3 mld zł długów (prawdopodobnie inwestor wynegocjował i tak redukcję długu z wierzycielami). W kolejnych latach Mittal dostał jednak aż 2,5 mld zł pomocy publicznej, więc w praktyce państwo polskie jeszcze zapłaciło inwestorowi za to, że przejął kontrolę nad hutami. Wiesław Kaczmarek w 2002 r. sprzedał za 1,5 mld zł STOEN niemieckiemu RWE, co przez większość ekspertów zgodnie zostało uznane za cenę kilkakrotnie zaniżoną. Niewiele brakowało, a za marne pieniądze kontrolę nad polskim rynkiem cukru przejęliby za rządów Buzka Niemcy i Francuzi. Tylko determinacji części posłów AWS, w tym Elżbiety Barys, Gabriela Janowskiego, Adama Bieli, Mariana Dembińskiego, Tomasza Wójcika, Zdzisława Pupy, zawdzięczamy powstanie Polskiego Cukru, który zdążył jeszcze zachować około 40 proc. rynku. Co dla inwestorów było najważniejsze, to fakt, że przejmowali chłonny polski rynek i pozbywali się potencjalnych konkurentów. Niejednokrotnie chodziło też o kupienie polskiej firmy, aby ją zwyczajnie zniszczyć i zamknąć. Już w 1998 r. prof. Andrzej Karpiński z PAN alarmował, że Polska straciła przemysł elektrotechniczny, bo nasze firmy zostały przez nowych właścicieli zlikwidowane.
Nie mamy banków Innym przykładem wyprzedaży za półdarmo państwowego majątku jest prywatyzacja sektora bankowego, która rozpoczęła się już w 1991 roku. Zagranicznych właścicieli znalazły prawie wszystkie banki komercyjne, częściowo sprywatyzowany jest też PKO BP. To wszystko spowodowało, że zagraniczny sektor bankowy opanował około 80 proc. rynku. Dla przykładu w Niemczech, Francji czy Włoszech udział zagranicznych banków w rynku jest symboliczny, wynosi, co najwyżej około 10 procent. W dodatku zrobili to bardzo tanio, bo trudno za dobry interes uznać 6,5 mld zł, jakie Włosi z UniCredit zapłacili za Pekao SA, albo nieco ponad 2 mld zł, które za BZ WBK zapłacili Irlandczycy z AIB – wartość tych banków była kilka razy wyższa. Z kolei za 30 proc. akcji PZU Eureko i BiG Bank Gdański zapłaciły ponad 3 mld zł, choć grupa była warta wtedy, co najmniej 30-50 mld złotych. Minister Emil Wąsacz wybrał wówczas inwestora bez zgody rządu i w atmosferze skandalu został zdymisjonowany. Kulisy tej prywatyzacji odsłoniła sejmowa komisja śledcza, a Wąsacza postawiono przed Trybunałem Stanu (także za sprzedaż Domów Towarowych Centrum po zaniżonej cenie).
Friedman ostrzegał Skandalicznie prowadzona prywatyzacja przyniosła Polakom upadek całych gałęzi przemysłu, gigantyczne bezrobocie, spadek poziomu życia. W roku 1990 stopa bezrobocia w Polsce wynosiła 6,5 proc., a bez pracy było 1,1 mln Polaków. Rok później ten wskaźnik wzrósł do 12,2 proc. (2,1 mln), a w 1994 – 16,4 proc. (2,9 mln). W pierwszych latach prywatyzacji mieliśmy także do czynienia z drastycznym spadkiem PKB – w 1994 r. był on niższy o kilkadziesiąt procent niż w 1989 roku. Przed skutkami takiej polityki prywatyzacyjnej przestrzegał Polaków jeszcze w 1990 r. prof. Milton Friedman, amerykański ekonomista, laureat Nagrody Nobla. Apelował, abyśmy nie popełniali błędu w postaci sprzedaży polskich firm cudzoziemcom, bo sprzedamy je “niemal za nic” i nic na tym nie zyskamy. – Pamiętajcie jedno: cudzoziemcy nie będą inwestować w Polsce po to, by pomóc Polsce, ale po to, by pomóc sobie – mówił Friedman w wywiadzie dla “Res Publiki”.
Stoczniowy biznes Tuska i Grada Ogromnym skandalem okazała się w ostatnich latach prywatyzacja przemysłu stoczniowego. Rząd Donalda Tuska nie chciał obronić stoczni przed decyzjami Komisji Europejskiej o zwrocie pomocy publicznej, co skazywało je na upadek. W tym samym czasie Niemcy hojnie dotowali swoje stocznie (ponad 300 mln euro) i ani myśleli przejmować się groźbami Brukseli. Tymczasem u nas zgodzono się na bankructwo stoczni, a minister Aleksander Grad gorączkowo szukał dla nich inwestora i “znalazł go” tuż przed wyborami do Parlamentu Europejskiego w 2009 roku. Stocznie miał kupić tajemniczy inwestor z Kataru, którego jednak nikt nigdy nie zobaczył. Taki obrót sprawy był na rękę rządzącym. Stocznie, zwłaszcza ta w Gdańsku, były symbolem zwycięstwa “Solidarności”, jedności narodowej i oporu społecznego, także w III RP. Doprowadzając do zniszczenia wielkie zakłady stoczniowe zatrudniające tysiące ludzi, władze likwidowały także potencjalne ogniska sprzeciwu wobec polityki rządu.
Oszukani Polacy Polska prywatyzacja jest pełna afer. I słusznie większości Polaków kojarzy się ze złodziejstwem. Dopiero po latach dowiadujemy się o roli różnego typu lobbystów w rodzaju Marka D., Gromosława C. czy ludzi z holdingu Jana Kulczyka zaangażowanych przy prywatyzacji TP SA. Za sztandarowy przykład aferalnej prywatyzacji trzeba uznać Program Powszechnej Prywatyzacji z połowy lat 90., który miał z milionów Polaków uczynić właścicieli. Jego pomysłodawcą był minister Janusz Lewandowski, a realizacją zajął się Wiesław Kaczmarek. Program zakończył się klapą, Narodowe Fundusze Inwestycyjne (NFI) zarządzające ponad 500 firmami po kolei bankrutowały, wyprzedając za grosze wiele przedsiębiorstw. Polacy nie zyskali nic, ci, którzy w odpowiednim czasie sprzedali swoje świadectwo udziałowe (trzeba było za nie zapłacić 20 zł), mogli dostać za nie najwyżej 100 zł, a NFI nazwano najdroższą porażką III RP. Pieniądze zarobiła na tym grupa biznesmenów i polityków, często uciekających się do korupcji i innych przestępczych działań. Historia wyprzedaży polskiego majątku narodowego po 1989 r. poraża skalą celowego niszczenia dobra, które mogło służyć ludziom. Zakłady zaorano, pracownicy poszli na bruk. Winnych nie pociągnięto do odpowiedzialności. Krzysztof Losz
Święto dla kolesiów 31 sierpnia, w rocznicę porozumień sierpniowych z 1980 r., elity III RP obchodzą “Święto Wolności i Solidarności”. Podczas tegorocznej uroczystości w Pałacu Prezydenckim Bronisław Komorowski odznaczył aż 43 osoby “za wybitne zasługi w działalności na rzecz przemian demokratycznych w Polsce”. Prezydentowi towarzyszyli m.in. Donald Tusk, Lech Wałęsa i Tadeusz Mazowiecki. Wśród odznaczonych także wyróżniają się ludzie blisko związani z kręgami obecnej władzy. Warto wymienić najbardziej charakterystyczne nazwiska.
Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski otrzymali:
Marek Biały – działacz “Solidarności” w Siedlcach, w latach 90. polityk Unii Wolności, z ramienia której był wicewojewodą siedleckim, od 1999 r. pełni funkcje dyrektorskie w PKP.
Jolanta Wiśniewska – działaczka NZS z Torunia, w latach 90. kierowała Radiem “S” i Radiem RMF/FM, należała też kolejno do Kongresu Liberalno-Demokratycznego (gdzie była członkiem Zarządu Krajowego), Unii Wolności i Platformy Obywatelskiej, obecnie jest członkiem zarządu Polskiego Radia z rekomendacji PO.
Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski otrzymali:
Leszek Biernacki – działacz NZS z Gdańska, kolega Donalda Tuska, w latach 90. szef gdańskiego oddziału “Gazety Wyborczej”.
Zbigniew Bobak – działacz “Solidarności” z Dolnego Śląska, poseł na Sejm “kontraktowy” z ramienia OKP i Unii Demokratycznej, później wieloletni działacz Unii Wolności.
Marek Borowik – współpracownik KOR, organizator wydawnictwa NOWa, na początku lat 90. wójt podwarszawskiej gminy Jabłonna i członek ROAD.
Paweł Huelle – pisarz, działacz NZS z Gdańska, kolega Donalda Tuska, w latach 90. dyrektor TVP Gdańsk i członek władz Ruchu Stu, w 2010 r. członek komitetu poparcia Bronisława Komorowskiego, a w 2011 r. – komitetu poparcia PO.
Antoni Pawlak – poeta, publicysta, działacz “Solidarności” z Gdańska, na początku lat 90. kierował działem kulturalnym “Gazety Wyborczej”, od 2007 r. jest rzecznikiem prasowym prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza z PO.
Jarosław Słoma – działacz NZS z Gdańska, kolega Donalda Tuska, w latach 90. wiceburmistrz Gołdapi i wicewojewoda suwalski, działacz KLD i UW, od 2006 r. wicemarszałek województwa warmińsko-mazurskiego z ramienia PO.
Michał Wroniszewski – działacz Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie i współpracownik KOR, psychiatra, wieloletni kierownik ośrodka Synapsis, gdzie pracował Jacek Michałowski, obecnie szef Kancelarii Prezydenta, od 1994 r. kieruje Fundacją Synapsis (gdzie przewodniczącym rady nadzorczej jest Zbigniew Bujak, z którym Wroniszewski współpracował jeszcze w latach 80.).
Andrzej Zarębski – działacz NZS z Gdańska, kolega Donalda Tuska, rzecznik prasowy rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego, następnie poseł KLD i członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Paweł Siergiejczyk
Płaca minimalna - kolejny wymysł socjalistów Podwyżka płacy minimalnej to kolejny sposób na podwyższenie bezrobocia. Wyobraźmy sobe, że w firmie X pracuje Y, któremu pracodawca wypłaca każdego miesiąca najniższą krajową czyli 1500 złotych brutto. Pracownik zarabia mało, ale cieszy się, bo jakoś radzi sobie z utrzymaniem. Pracodawca zaś płaci tyle, chociaż chciałby więcej. Nie może jednak płacić więcej, bo go na to nie stać. Nawet współczuje pracownikowi, że z pensji 1500 zł musi odprowadzić podatki i obowiązkowe składki, zabierając mu w ten sposób prawie połowę pensji.W obronie tego pracownika stają teraz eurosocjaliści. Wprowadzają przepis podwyższający płacę minimalną do 1600 złotych. Pracodawca dochodzi do wniosku, że nie stać go na taką pensję, wzywa więc pracownika Y i wręcza mu wypowiedzenie. Sytuacja pracownika Y pogarsza się z dnia na dzień. Miał pracę za 1500 zł brutto, teraz nie ma wcale. Pracownik Y. ma dwa wyjścia. Albo szukać nowej pracy za 1600 zł brutto, ale z tym ciężko, bo nowy przepis wygonił na bezrobocie setki innych osób. Albo zatrudnić się na umowę śmieciową znowu za 1500 zł, tylko bez ubezpieczenia. Jest to więc problem, za który pracownik Y. powinien podziękować autorom nowego przepisu. Pracownik Y. decyduje się więc na umowę o dzieło lub zlecenie, gdzie ograniczeń jeszcze nie ma. A pracodawca ma aż trzy powody, aby się nie zgodzić:
- po pierwsze: może zapłacić w przyszłości karę za zatrudnianie ludzi na umowę śmieciową
- po drugie: przyjdzie inspektor z ZUS lub PIP, który każe mu - w drodze administracyjnej - zatrudnić jednak tego Y. na umowę o pracę
- po trzecie: boi się, że wejdą przepisy ograniczające umowy śmieciowe i będzie i tak musiał zwolnić Y., a ten odwoła się do sądu.
Pracodawca mówi więc "NIE", a Y. zasila szeregi bezrobotnych. Takich Yków będą tysiące, więc wzrost bezrobocia jest gwarantowany. Równolegle z rządowym projektem podniesienia płacy minimalnej, "Solidarność" pracuje nad projektem ustawy przeciwko umowom śmieciowym. Umowy o dzieło, umowy zlecenie mają zniknąć z przepisów. Pracowników będzie można zatrudniać tylko na stałe. Pracodawcy nie podejmą tego ryzyka, co oznacza, że dla setek tysięcy ludzi zabraknie pracy. Eurosocjaliści nie rozumieją, że przpisami nie można naprawiać gospodarki. Naprawia się ją, pozostawiając ludziom wolny wybór. Jesli ktoś chce pracować za 1500 złotych to jego sprawa. Niech się w to ani rząd ani Solidaruchy nie wtrącają. Jeśli ktoś chce pracować na umowę o dzieło to też jego sprawa. Dlaczego eurosocjaliści chcą mu tego zakazać? Dziwię się, że rząd chce podnieść płacę minimalną z 1500 zł tylko do 1600 zł. Mógłby przecież podnieść ją do 5, 6 czy 20 tysięcy. Na papierze wszystko byłoby pięknie, a skutki byłyby takie same - lawinowy wzrost bezrobocia. Bo rządy socjalistów to właśnie nic innego jak bezrobocie, wysokie podatki, chaos, bałagan i dziadostwo.
Szymowski
Chwalebny powrót haniebnej idei Subotnik Ziemkiewicza Znowu wraca, tym razem na wysokim, europejskim szczeblu, pomysł stosowania wobec kobiet tzw. odwróconej dyskryminacji. Organa unijne żądają prawa narzucającego firmom giełdowym obowiązek zatrudniania w zarządach i radach nadzorczych określonego odsetka kobiet. Jest to pomysł idiotyczny, dla zawodowej emancypacji kobiet przeciwskuteczny, dla gospodarki − szkodliwy, a dla demokracji i praw człowieka będący powoli, ale silnie działającą trucizną, niszczącą ich fundament, jakim jest równość obywateli wobec prawa. Właściwie widzę tylko jeden powód, by o tej kolejnej ofensywie udrapowanego w szaty nowoczesności barbarzyństwa wspominać − a jest nim kontynuowanie mojej skromnej, prywatnej akcji pod zainspirowanym przez Adama Michnika hasłem „odpieprzcie się od ONR!” (Oczywiście ONR, jako skrajnego odłamu polskiego nacjonalizmu, używam tu jako wyrazistego symbolu całej opluwanej dziś tradycji endeckiej). Jak wszyscy Państwo wiecie, jedną z największych win, hańb i zbrodni, jaką opiniotwórcze salony mają tej tradycji do zarzucenia, jest właśnie to, że narodowcy domagali się wprowadzenia na wyższych uczelniach numerus clausus wobec Żydów. Przecież to hańba, rasizm i w ogóle! Tak? − odpowiadam, gdy czasem mam okazję rozmawiać z osobnikami zaczadzonymi lewacką poprawnością. To zastąp to stare i niepoprawne określenie „numerus clausus” współczesnym i poprawnym „parytet”. Narodowi radykałowie w przedwojennej Polsce domagali się parytetów w szkolnictwie wyższym − fakt. Ale powiedziane w ten sposób, już to jakoś tak strasznie nie brzmi. Rzecz jest oczywista, i tylko wieloletnia propagandowa tresura sprawia, że trzeba tłumaczyć oczywiste fakty. Pomysł sztucznego ograniczania nadreprezentatywności Żydów w elitarnych inteligenckich zawodach w II Rzeczpospolitej był w swej istocie tożsamy z pomysłami „kwot rasowych” we współczesnych USA czy właśnie z owym nieszczęsnym „parytetem” dla kobiet. W każdym wypadku idzie o to samo: zawieszamy zasadę równości wobec prawa, aby pomóc grupie, którą uważamy za pokrzywdzoną. Ponieważ owa grupa wskutek różnych historycznych zaszłości jest statystycznie niedoreprezentowana w elitach, więc ta druga, która wskutek tychże samych zaszłości jest nadreprezentowana, ma się posunąć. Nie muszę chyba nadmiernie się rozwodzić, by przekonać Czytelników, że akurat dokładnie te same środowiska, które najgorliwiej domagają się „parytetów” we wszystkich możliwych dziedzinach życia publicznego, są także najgorliwsze w opluwaniu polskiej tradycji narodowej, najaktywniejsze w przeszkadzaniu „faszystowskim” obchodom Święta Niepodległości, i najchętniej szermują przy tym argumentem, jakoby rasizmu i nikczemności polskich narodowców dowodziły owe przedwojenne próby parytetyzacji szkolnictwa i elitarnych zawodów. Pomińmy już, że prawda historyczna jest nieco bardziej skomplikowana, parytety i „getta ławkowe” nie były wcale pomysłem ONR i nie jedyni narodowcy się ich domagali. Chodzi o samą zasadę „odwróconej dyskryminacji”. Jak można twierdzić, że zasada ta jest słuszna, kiedy uprzywilejowuje się Murzynów kosztem Białych, młodzież wiejską i robotniczą kosztem dzieci inteligenckich (w szkolnictwie PRL ideę tę realizowano za pomocą tzw. punktów za pochodzenie) czy wreszcie kobiety kosztem mężczyzn − a jednocześnie uważać ten sam mechanizm za haniebny, kiedy na przykład miał rwącym do społecznego awansu Polakom z niższych sfer otworzyć szerzej dostęp do zawodów zdominowanych przez Żydów? Są tylko dwie możliwości. Trzeba być albo powodowanym złą wolą cynikiem, albo idiotą. Który wariant zachodzi w wypadku pań, na przemian piejących zachwyty nad ideą parytetów na „kongresach kobiet” (chociaż takie z nich kobiety, jak z aparatu PZPR byli robotnicy) i miotających gromy na dawnych antysemitów grodzących „getta ławkowe” − rozstrzygnięcie pozostawiam czytelnikom. Podobnie, jak w wypadku pytań zbliżonych, na przykład, czy to głupota, czy zwykła sprzedajność względem Partii każe nie posiadać się z oburzenia na „świństwo” zrobione przez „Gazetę Polską” sędziemu na telefon tym samym „autorytetom”, które do bólu dłoni oklaskiwały „zdemaskowanie” Lipińskiego i Mojzesowicza przez zapomnianą już panią od „kurwików” i Anana Kofana. W czasie, gdy odbywałem staż w USA, wśród Republikanów głośna była historia dziennikarza telewizyjnego, który jakiemuś postępowemu działaczowi z Ligi Wolności Obywatelskich, bodaj zresztą o bardzo żydowskim nazwisku, gardłującemu za „kwotami”, zadał z głupia frant pytanie: skoro kolorowych musi być na wyższych uczelniach taki procent, jaki stanowią oni w społeczeństwie, to czy to dotyczy również Żydów? (Obywatele deklarujący narodowość żydowską stanowią w USA ok. 2-3 proc. społeczeństwa, a w elitarnych zawodach, wśród prawników czy lekarzy, pomiędzy 30 a 40 procent). Działacz spurpurowiał, naubliżał prowadzącemu wywiad od faszystów, wybiegł ze studia i porozsyłał donosy do wszystkich możliwych instytucji − następnego dnia dziennikarz już w stacji nie pracował, a jej szef na kolanach przepraszał wszystkich oburzonych za ten niedopuszczalny eksces. Wpływowym środowiskom marzy się, żeby do takiego stanu doprowadzić i Polaków, ale − zakończmy ten felieton optymistycznie − coś mi mówi, że my jednak mamy na to zbyt wiele wrodzonego zdrowego rozsądku. RAZ
UFORIA NA RYNKACH Euforia na „rynkach finansowych” zapanowała! Indeksy się „zazieleniły” i „powędrowały na północ”. FED będzie drukował dolary. 40 mld miesięcznie!!! Nie wiadomo tylko jak długo. Rocznie to będzie prawie pół biliona (po amerykańsku tryliona)! I co z nimi zrobi? Ano rozda „bankom inwestycyjnym” – pewnie tak samo transparentnie, jak to zrobił poprzednim razem. Co z nimi zrobią „banki inwestycyjne”? „Zainwestują”! Między innymi w akcje. Pewnie w Apple. Bo właśnie pojawił się nieco dłuższy iPhone 4S z numerem 5. Ma trochę większy wyświetlacz, jest trochę cieńszy i mniej waży od poprzednika. Zdaniem specjalistów z banku inwestycyjnego J.P. Morgan, który zapewne będzie jednym z tych (jak poprzednio), który dostanie z FED te wydrukowane dolary, „the thinnest iPhone ever” ma spowodować „wzrost” amerykańskiej gospodarki od 0,25% do 0,5%. Dokładniej ma spowodować wzrost amerykańskiego PKB – czyli wydatków. Pewnie spowoduje jeszcze większy, bo nowy iPhone ma mniejsze gniado ładowarki – więc nie będzie można używać starych, trzeba będzie kupić nowe. Skoro co miesiąc będzie 40 mld dolarów więcej do wydawania na akcje to akcje podrożeć muszą. A w co jeszcze „zainwestują” amerykańskie banki? Ja bym obstawiał, że zainwestują w obligacje greckie, hiszpańskie i włoskie. Krótkoterminowe oczywiście. Bo te, niejaki Draghi, zobowiązał się skupować „na rynku wtórnym” „bez ograniczeń”. To są bardzo dobre papiery, bo oprocentowane na 5-6%. A więc amerykańskie „banki inwestycyjne” dostaną od Bernanke dolarki na 0%. Kupią za nie „świńskie” obligacje oprocentowane, dajmy na to, na 5%. Potem je odsprzedadzą EBC- co by się nie działo! Jak amerykańscy „inwestorzy” zaczną kupować za te wydrukowane dolarki juraski, to się zwiększy na nie popyt – a więc i cena. 14 września z rańca za juraska inkasowaliśmy 1 dolarka i 29 cencików. Ale o 16 już na samą myśl o tym, że będą drukować dolarki - 2 cenciki więcej. To do ilu dojdziemy jak już zaczną naprawdę drukować? Raptem rok temu kurs EUR/USD wynosił prawie 1,5. Ktoś 14 września rano miał 1290 dolarków. Kupił za nie 1.000 jurasków. Za te juraski kupił „świńskie” obligacje. Po roku dostanie za nie około 1050 jurasków. Czy w tym czasie kursik EURO/USD dojdzie do 1,4? Jak dojdzie, to za te juraski kupi sobie 1470 dolarków. 14%. A jakby tak doszedł do poziomu 1,5 – jak w zeszły m roku? Nie mówiąc już o kursie ocierającym się o 1,6 z 2008 roku? Przy 1,5 to by było 1575 dolarków – ponad 20%. Jak już „najładniej opalony” – jak mawiał satyr Berlusconi – prezydent amerykański ever, wygra wybory, to FED się może opamięta. Ale wybory w Niemczech są dopiero za roku. A zdaje się, że Frau Merkel usłyszała od jakiegoś „ichniejszego Pana Igora”, że jak chce je wygrać, to nie może pozwolić na rozpad strefy euro, więc musi pozwolić Draghiemu na jego szaleństwa, wbrew stanowisku „Buby” (Bundesbanku). Zwłaszcza po spektakularnej porażce CDU/CSU z SPD w landowych wyborach w Nadrenii Północnej Westfalii co może sugerować, że Niemcy woleliby poszaleć jak sąsiedzi zza Renu. „Lenin wiecznie żywy”. Bo to Lenin mówił o przewadze polityki nad gospodarką. Gwiazdowski