948

23 Styczeń 2013 Demokraci Praw Człowieka i Obywatela Niedawno sąd przyznał panu Zbigniewowi Romaszewskiemu z Prawa i Sprawiedliwości, wcześniej Ruchu Odbudowy Polski , a jeszcze wcześniej NSZZ Solidarność, i Komitetu Obrony Robotników z Jackiem Kuroniem na czele-odszkodowanie i zadośćuczynienie w wysokości 240 000 złotych. Jak napisała prasa- bo nie mam oryginalnego orzeczenia sądu- za to, że był więziony za działalność niepodległościową.. Ach!… Niepodległościową..(????) To tak jak pan Jarosław Kaczyński był w Solidarności(???) Oczywiście, że nigdy nie był. Był w Komitecie Obrony Robotników, razem z panem Zbigniewem Romaszewskim. W KOR-rze, przed którym przestrzegał robotników Prymas Tysiąclecia z Jasnej Góry.. Że pan Jarosław Kaczyński nigdy nie był w Solidarności- można zapytać pana Wrzodaka z Ursusa.. Działacza Solidarności.. Jedyną ważną organizacją walczącą w PRL-u o niepodległość była Konfederacja Polski Niepodległej, organizacja, która oficjalnie artykułowała niepodległość Polski na swoich sztandarach.. Nim mi nie wiadomo, że pan Zbigniew Romaszewski walczył o niepodległość Polski, tak jak pan Jarosław Kaczyński.. Również mi nie wiadomo, żeby przy Okrągłym Stole byli działacze prawicy- w tym Janusz – Korwin- Mikke. Byli za to panowie Romaszewski i Kaczyński.. Pan Zbigniew Romaszewski zasiadał w podzespole ds.reformy państwa i sądów. A ponieważ w latach 1980-81 był twórcą Komitetu Helsińskiego- to bliżej mu było do międzynarodowej organizacji Prawa Człowieka i Obywatela- niż niepodległości Polski.. Już nie przypominając, że razem z panem Jarosławem Kaczyńskim popierał „przystąpienie Polski „ do Unii Europejskiej, w wyniku czego Polska stała się państwem niesuwerennym.. A sądy i państwo- chyba widać jak dzisiaj to wszystko wygląda.. Zamieniliśmy sojusze- prawo i sądy zostały rozmiękczone przez fałszywą ideę Praw Człowieka, zamiast Praw Naturalnych. Prawa Człowieka przywiązują” obywatela” do państwa.. Poszanowanie Praw Naturalnych daje mu wolność.. Ale Prawa Naturalne, jak są zainstalowane Prawa Człowieka- nie są nikomu potrzebne.. W 1955 roku pan Zbigniew Romaszewski wstąpił do Związku Młodzieży Polskiej, a w roku 1967 podpisał się pod petycją w obronie pana Adama Michnika. Dzisiaj udają , że się kłócą.. A przecież to jeden pień ideologiczny.. Potem był członkiem KOR.. W latach 1979-80 zakładał Komitet Helsiński- wtyczkę międzynarodówki socjalistycznej. Był także członkiem Komisji Krajowej, przesiedział dwa lata w więzieniu.. No i cały czas demokracja- najlepszy ustrój na świecie.. W roku 1992 był prezesem Komitetu ds. Radia i Telewizji. W roku 1998- w rocznicę 50 lecia Praw Człowieka i Obywatela założył Fundację Obrony Praw Człowieka i Obywatela.. No i teraz odbierze 240 000 złotych jako zadośćuczynienie i jednocześnie odszkodowanie za walkę o” niepodległość”(???) No to teraz wszyscy – hurra do kasy państwowej! Wszyscy, którzy walczyli o ten bałagan w postaci demokracji i Praw Człowieka.. W Solidarności- swojego czasu- było 10 milionów członków(???) Ja nie byłem, bo z daleka czułem swąd socjalizmu, choć wiele rzeczy wtedy nie rozumiałem.. I nie będę domagał się od mojego państwa jakiegokolwiek odszkodowania, chociaż to państwo krzywdzi miliony ludzi, zabierając, im wolność, rabując, i okłamując.. I jest bliskie bankructwa- ale to moje państwo, innego nie mam, i nie będę miał nigdy w życiu. I jakie by nie było- kocham je, choć nienawidzę ustroju w nim instalowanym przez wszystkich rządzących tym państwem przez ostatnich dwadzieścia kilka lat- w tym pana Zbigniewa ROmaszewskiego, współtwórcę tego bałaganu, wielokrotnego senatora.. No właśnie, dlaczego pan Zbigniew Romaszewski przez dwadzieścia lat nie domagał się odszkodowania, tylko teraz- jak już nie jest senatorem? Ci ludzie żyją i żyli z państwa- i jeszcze od państwa wyciągają ile się da.. Mnie by do głowy nie przyszło, że należą mi się od wszystkich podatników jakieś pieniądze w zawiązku, z tym, że propaguję ideę państwa minimum, i w takim państwie byłoby nam lepiej, niż w państwie opasłym biurokratycznie i do tego demokratycznym- pełnym bałaganu i niesprawiedliwości. A córka pana senatora, pani Agnieszka Romaszewska-Guzy, dyrektor telewizji Biełsat, dywersyjnej rozgłośni wobec suwerennego państwa jakim jest Białoruś, dziwnym trafem utrzymuje się na tym stanowisku, mimo, że tata jest w „opozycji” wobec Platformy Obywatelskiej(??) Nie ciekawe? A może jest jakiś związek między nimi.?.Pani Agnieszka – tak jak jej mąż należeli do ruchu Wolność i Pokój- do którego należał również pan Jan Maria Rokita, którego dokumenty znajdują się w zbiorze zastrzeżonym.. Co tam takiego jest ciekawego? Ten Ruch był bardziej ekologiczny niż polityczny.. Ale także polityczny.. Już wtedy widział szkodliwość dachówek na wiejskich dachach.. Chodziło o azbest.. A jest szkodliwy? Pani Agnieszka stypendium doktoranckie miała w USA i „kształciła się” w takich gazetach amerykańskich jak:” The Washington Times”,” The Washington Post”. W Polsce była nawet zastępcą szefa wiadomości TV- głównej tuby propagandowej w naszym kraju.. Teraz prowadzi ideologiczną dywersję wobec Łukaszenki.. Co jej złego zrobił Łukaszenka? Że nie chce do Unii Europejskiej przeciwko Rosji- w interesie Stanów Zjednoczonych? \Naszym interesem politycznym jest popieranie Łukaszenki przeciwko Rosji, a nie jego zwalczanie.. Skąd pani Agnieszka wie kogo ma popierać, a kogo zwalczać? I komu zainstalować instytucje Praw Człowieka i do tego Obywatela. CI wszyscy ludzi, będą w przyszłości mieć swoje pomniki i ulice… Będą chwaleni wszędzie i wobec- jak to walczyli dzielnie o demokrację i prawa człowieka- a pan Zbigniew Romaszewski walczył o niepodległość.. A ci wszyscy, którzy walczyli w Powstaniu Listopadowym, Warszawskim czy Styczniowym?- to nie walczyli o niepodległość- bo na pewno nie o Prawa Człowieka i demokrację.. Tak jak propaganda uwikłała arcybiskupa Tokarczuka. w walkę o demokrację. Arcybiskup nie domagał się żadnego odszkodowania ani zadośćuczynienia.. Ale 400 Kościołów postawił.. Mimo, że państwo, które budowali schodzi powoli na psy.. Pod każdym względem! Jak rządzący oddadzą resztę suwerenności w postaci waluty, zlikwidują naszą dyplomację, utworzą wspólną armię… to robią demokraci spod znaku Praw Człowieka i Obywatela. WJR

LOT na skraju bankructwa - plany ratunkowe ściśle tajne "LOT - pozbywał się majątku i znalazł się w sytuacji, w której mamy nazwę, 5 milionów pasażerów na rynku i umowy leasingowe na samoloty" - przyznał w radiowej Trójce Janusz Piechociński, wicepremier, minister gospodarki. LOT stoi na skraju bankructwa. Pod koniec grudnia 2012 roku resort skarbu państwa przekazał spółce 400 mln zł pożyczki. Zdaniem Janusza Piechocińskiego, sytuacja przewoźnika jest dramatyczna - "W ciągu ostatnich 20 lat nie odzyskał potencji ekonomicznej" - powiedział. Wicepremier i minister gospodarki przyznał, że są pomysły na uratowanie przewoźnika, ale nie chciał ich zdradzić. "Rozmowy trwają, chciałbym żebyśmy wyszli z najlepszym scenariuszem. Żeby dawał szansę na stabilny rozwój tego przedsiębiorstwa, żebyśmy za rok znowu nie wracali do pomocy publicznej" - powiedział Piechociński. I dodał: "Zawsze warto zastanowić się, którą ścieżkę przyjąć aby osiągnąć cel. A celem jest, żeby rynek usług lotniczych porty lotnicze, a przede wszystkim pasażerowie nie zostali postawieni w bardzo trudnej sytuacji. Bo to jest kwestia ponad 300 tys. Polaków, którzy już wykupili sobie bilety na ofertę LOT" - mówił wiepremier.Minister gospodarki przypomniał też, że razem z minister sprawiedliwości Jarosławem Gowinem pracuje nad nową koncepcją postępowania upadłościowego. Mają być w nim inaczej postawione akcenty. "W pierwszej kolejności restrukturyzacja, później program naprawczy, a dopiero na koniec szybka i sprawna likwidacja, tak aby nie zarabiali na tym syndycy" - powiedział Piechociński. Sceptyczny co do możliwości ratowania LOT-u jest natomiast Przemysław Wipler z PiS. Jego zdaniem państwo nie ma narzędzi do ratowania przedsiębiorstwa. W rozmowie z Super Expressem Wipler przestrzega, że przekazanie 400 mln zł na ratowanie przewoźnika może przysporzyć Polsce kłopotów ze strony Komisji Europejskiej. Podobnie jak to było ze stoczniami. "Dostały one pomoc państwową, która została zakwestionowana. Musiały oddać cała kwotę, nie miały z czego i było to kamieniem młyńskim u szyi, który je zatopił" - przypomina poseł PiS. Nie kwestionując potrzeby posiadania państwowych linii lotniczych Wipler twierdzi, że LOT na obecnych zasadach nie ma jakiejkolwiek racji bytu. "Firma tak nieefektywna jest po prostu skazana na upadłość. Jest żywym trupem, zombie" - przekonuje polityk.

Polskie Radio/SE/Stefczyk.info

Czy rząd przygotowuje grunt pod ostateczną likwidację OFE? Najnowszy weekendowy Dziennik Gazeta Prawna (18-20 stycznia 2013 r.) na pierwszej stronie zamieścił duże czarno-białe zdjęcie twarzy i ręki starszego mężczyzny, na którym dużymi literami napisano „Reforma emerytalna? Wybaczcie, to pomyłka”. W ten sposób gazeta reklamowała otwierającą ten numer rozmowę Grzegorza Osieckiego i Beaty Tomaszkiewicz z Bogusławem Grabowskim – „Złudzenia szczęśliwego emeryta”. W rozmowie tej Bogusław Grabowski twierdzi, że wypłaty emerytur powinny być dokonywane wyłącznie przez ZUS, gdyż nie wyobraża on sobie lepszego powszechnego systemu emerytalnego niż system repartycyjny. Uznaje on, że „filar kapitałowy jest złem”. Ponadto Bogusław Grabowski postuluje w okresie pracy swobodę wyboru między ZUS i OFE (bez gwarancji państwa i bez limitów inwestycyjnych), czyli w praktyce likwidację obecnych OFE. Ten drugi pomysł bardzo przypomina scenariusz zrealizowany na Węgrzech przez rząd Orbana. A Bogusław Grabowski przestawiony jest jako członek Rady Gospodarczej przy premierze. Czyżby był to sygnał, że rząd przygotowuje grunt pod ostateczną likwidację OFE? Warto też zastanowić się nad konsekwencjami oparcia wypłaty świadczeń z obecnej części kapitałowej na zasadach repartycyjnych przez ZUS. Zwłaszcza, że z treści rozmowy wynika, że Bogusław Grabowski jest świadomy pogarszającej się sytuacji demograficznej w Polsce. W jej wyniku spadać będzie liczba osób pracujących, bo przechodzące na emeryturę liczne roczniki na rynku pracy będą zastępować coraz mniej liczne roczniki, co jest prostą konsekwencją spadającej dzietności i liczby urodzeń w Polsce. O ile zatem rząd nie zacznie realizować pomysłów surfowanych mu ostatnio przez pewnych celebrytów (którzy próbują do publicznej dyskusji wprowadzić temat zabijania osób starszych i schorowanych) lub nie rozwiąże problemów systemu emerytalnego bądź przez podniesienie wieku emerytalnego w okolice setki, bądź przez takie określenie zasad dostępu do świadczeń publicznej służby zdrowia, że osoby starsze staną przed barierami w praktyce nie do pokonania – znacznemu pogorszeniu ulegnie proporcja między osobami pracującymi, a osobami pobierającymi świadczenia. Przy czym z upływem czasu proporcja ta będzie się pogorszać. Pomysł na finansowanie bieżących świadczeń m.in. ze środków przekazywanych ZUS przez osoby przechodzące na emerytury, a ich przyszłych świadczeń ze składek osób pracujących, gdy oni będą na emeryturze (bo to oznacza proponowana przez Bogusława Grabowskiego repartycyjna zasada wypłaty emerytury także pochodzącej ze środków zgromadzonych w OFE) prowadzi do tego, że im mniej osób pracuje, tym większe obciążenia muszą ponosić. A to najprawdopodobniej prowadzić będzie do dwu równoległych trendów – zwiększonej emigracji zarobkowej przede wszystkim do krajów Europy Zachodniej oraz próby anulowania obecnych zobowiązań emerytalnych. W tym kontekście nie dziwi sprzeciw B.Grabowskiego przeciw uwzględnianiu zobowiązań emerytalnych w analizie rzeczywistego zadłużenia państwa. Swoją drogą zastanawiające jest dlaczego od przedsiębiorstw wymaga się uwzględnienia także zobowiązań związanych z przyszłymi okresami, w tym także w tych systemach, w których pracodawcy prowadzą pracownicze programy emerytalne oparte na mniej nowoczesnych niż w Polsce zasadach – także związanych z nimi zobowiązań, a nie można tego wymagać od państw. Wydaje się wszak, że standardy rachunkowości państw, które są instytucjami publicznymi, powinny być nawet wyższe, niż w odniesieniu do prywatnych przedsiębiorstw. W swojej ocenie systemu emerytalnego i związanych z nim zobowiązań Bogusław Grabowski popełnia analogiczny błąd, jak minister Rostowski w czasie debaty nad obniżeniem poziomu składki przekazywanej do OFE. Uważa on, że poziom świadczeń zależy od perspektyw demograficznych. Tak było rzeczywiście na samym początku reformy emerytalnej, ale bardzo szybko zorientowano się, że tzw. „waloryzacja” ujemna, czyli obniżenie poziomu świadczeń jest całkowicie nieakceptowana społecznie i wyeliminowano ją z systemu. A to oznacza, że sytuacja demograficzna ma istotny wpływ na kwestię finansowania świadczeń, ale już nie na ich poziom (a przynajmniej na obniżenie ich wysokości). Tymczasem czas ucieka – rząd zapowiada w tym roku przegląd systemu emerytalnego, wskazując na różnego rodzaju kosmetyczne zmiany często mocno wątpliwej jakości, wciąż jednak brak ustawy o wypłacie dożywotnich emerytur kapitałowych. Czyżby w ramach tego przeglądu miało się okazać, że najlepiej OFE w obecnym kształcie po prostu zlikwidować Paweł Pelc

Grzelak: Depardieu i inni sympatycy ojczyzny Lenina Blisko sto lat temu nie tylko ludzie majętni uciekali z Rosji ogarniętej bolszewickim szaleństwem; postępowali tak również ci, którzy rozumieli lub przeczuwali, czego można spodziewać się po bandzie Lenina. Pozostałym z różnych powodów w ojczyźnie przedstawicielom rosyjskiej elity komuniści odbierali własność, prawa, godność, a często także życie. Jednocześnie do Bolszewii napływały (ściekały) z całego świata rozmaite szumowiny, zapatrzone w czerwoną gwiazdę jak sroka w kość. Oczywiście nie brakowało także naiwniaków, przekonanych, że komuniści traktują poważnie wypisane na sztandarach hasła. Aleksander Sołżenicyn wspomina przypadek amerykańskiego farmera, który sprzedał swoje świetnie prosperujące gospodarstwo i wyjechał z rodziną do ZSRS, a przywiezione pieniądze przekazał na bolszewicki fundusz. Autor „Archipelagu Gułag” spotkał nieszczęsnego emigranta w jednym z tych miejsc, które tak dokładnie opisał w swoich książkach. Zdarzały się i postacie wybitne, o ugruntowanej już sławie nawet o zasięgu światowym, które pociągała wizja zamieszkania w proletariackim raju (znakomitości wychwalających pod niebiosa czerwoną Rosję, ale przezornie wolących zachować paszport zachodni, było rzecz jasna znacznie więcej). Z Francji przyjechał w 1929 roku do bolszewickiej Rosji młody pisarz, który zapisał się także w literaturze polskiej (choć swojej polskości wyrzekł się). Brunona Jasieńskiego przez pewien czas w nowej ojczyźnie noszono na rękach, ale po ośmiu latach wtrącono do więzienia. Zamordowali go oprawcy z tej samej instytucji, w której długo pracował obecny prezydent Rosji. Także pod koniec trzeciej dekady XX stulecia wyemigrował do ZSRS z Polski znacznie mniej utalentowany od Jasieńskiego poeta Witold Wandurski, którego wykończono już po pięciu latach pobytu w Bolszewii. Innym dziwnym przypadkiem, już z epoki znacznie późniejszej, był „Czerwony Elvis”, czyli amerykański piosenkarz i aktor Dean Reed. Oczadziały od propagandy antywojennej wyprowadził się on podczas zmagań w Wietnamie do Niemieckiej Republiki Demokratycznej, gdzie zmarł w niejasnych okolicznościach.Oczywiście istnieje duża szansa, że Gerard Depardieu dożyje spokojnie w Rosji swoich dni – jak to stało się na przykład ze znanym szpiegiem pracującym dla Sowietów, Kimem Philbym. Każdy ma oczywiście niezaprzeczalne prawo do obrony własnego majątku przed grabieżą, choć różne mogą być tej obrony metody – mniej lub bardziej przyzwoite, podobnie jak sposoby zbijania kapitału. Francuski aktor wylał swoją decyzją sporo wody na propagandowy młyn Putina, który dzięki temu poprawił międzynarodowy wizerunek swojej Rosji. Bo wiadomo, że w państwie bandyckim i niedemokratycznym opływający w zachodnie luksusy Depardieu nie szukałby schronienia przed grabieżą francuskich socjalistów.

Odtwórca roli Obeliksa wykazuje co prawda intelekt godny owego sympatycznego skądinąd galijskiego wojownika, jeżeli sądzi, że jego spektakularna manifestacja przyniesie komuś coś dobrego – oczywiście poza samym Depardieu, który dzięki temu znów mógł błyszczeć w świetle jupiterów. Zresztą bardzo możliwe, że istotnie szczerze kocha on Rosję oraz Putina – jak sam publicznie przyznał. Szczerze i z pewnością naiwnie. Źródła sympatii Depardieu dla ojczyzny Lenina oraz leninowców wolno doszukiwać się w jego niełatwym dzieciństwie i kryminalnej przeszłości. Przez pewien okres był on podług norm rosyjskich bezprizornym, czyli bezdomnym małolatem. We wczesnej fazie Bolszewii takich osobników czerwone władze traktowały jako socjalnie bliskich. Gdy przyszły aktor nieco podrósł, zapewne poczytał prace znakomitego sowieckiego pedagoga Makarenki i przeszedł autoresocjalizację. Jeśli jednak Depardieu zamierza rozwijać w Rosji swój biznes, warto może, aby przyjrzał się losom takich miliarderów jak Borys Bieriezowski czy Michał Chodorkowski. „Przeprowadzka” Depardieu była jednym z najważniejszych tematów wałkowanych w Rosji podczas tegorocznych zimowych wakacji. Brygida Bardot zapewne pozazdrościła mu medialnego zainteresowania i zapowiedziała, że sama schroni się pod opiekuńcze skrzydła dwugłowego orła. Zajadła obrończyni praw zwierząt powinna jednak najpierw zwiedzić rosyjskie prowincjonalne ogrody zoologiczne oraz zapoznać się z kulisami pracy tamtejszych cyrków. Warunki, w jakich trzymane są tam zwierzęta, bardzo często wołają o pomstę do nieba. Kiedy lekkoduchy z Zachodu odgrażają się, że wyemigrują do Rosji, setki, a może i tysiące rosyjskich sierot zostało pozbawionych możliwości poprawy swojego losu. Tuż przed nagłośnieniem sprawy Depardieu Duma uchwaliła zakaz adopcji dzieci z Rosji przez obywateli amerykańskich. W ten sposób Putin odgryzł się USA za tzw. ustawę Magnickiego, zakazującą wydawania wiz rosyjskim urzędnikom związanym ze śmiercią tego whistleblowera. To, że ofiarami zemsty rosyjskiego prezydenta stały się dzieci, które w wielu przytułkach traktowane są w sposób, o jakim nie śniło się nawet Brygidzie Bardot, na Kremlu nikogo nie obchodzi… Wojciech Grzelak

Porażka systemu wczesnego nauczania w USA. W Polsce tak samo? Od kilku tygodni polskie stacje telewizyjne zamęczają widzów reklamówką przekonującą rodziców, aby wysyłali swoje sześcioletnie pociechy do pierwszej klasy szkoły podstawowej. To jedna z najbardziej nieprzemyślanych kampanii pod patronatem rządu Donalda Tuska, która przynieść może jedynie duże kłopoty. Przyglądając się wynikom szkolnictwa amerykańskiego, gdzie system nauczania sześciolatków istnieje od wielu lat, dochodzi się do wniosku, że jest to najbardziej chybiony pomysł w historii edukacji publicznej. Większość amerykańskich dzieci trafia do pierwszej klasy szkoły podstawowej (elementary school) już w wieku pięciu lat. Pamiętać jednak należy, że w amerykańskiej elementary school dobrowolna edukacja może się zacząć wcześniej, na poziomie nazywanym preschool dla maluszków w wieku trzech-czterech lat oraz pre-kindergarten – skrótowo PK – dla przedziału wiekowego cztery pięć lat. Na tym etapie uczniowie (students) zaczynają uczyć się podstaw pisania i czytania w formie zabawy, obserwując otaczający ich świat.

Amerykańska urawniłowka Do lat 90. XX wieku oba te poziomy – zarówno preschool, jak i PK – nosiły wspólną nazwę nursery-school. W Polsce moglibyśmy nazwać ten etap wczesnej edukacji żłobkiem, ale porównanie to nie jest do końca trafne. Dzieci amerykańskie naprawdę już się uczą. Oczywiście nauka jest powiązana z zabawą, ale nadal edukacja ma tu od początku charakter priorytetowy. Program nauczania opartego głównie na zabawie bazuje na wytycznych stworzonych przez szwajcarskiego profesora filozofii i socjologii Jeana Piageta, który opracował teorię rozwoju poznawczego. Szwajcarski uczony, którego prace zna każdy student pedagogiki, podzielił rozwój poznawczy dziecka w wieku od urodzenia do 12 lat na cztery fazy. Zdolność poznawczą dzieci w wieku od dwóch do siedmiu lat zakwalifikował do „fazy przedoperacyjnej”, w której dzieci postrzegają świat egocentrycznie, czyli poprzez pryzmat własnej osoby, i powoli uruchamiają swoją wyobraźnię. Do rodziców dzieci w tym wieku skierowana jest oferta rządów chcących wprowadzić wczesną edukację dziecięcą, którą Amerykanie określają jako early childhood education. W USA zarówno preschool, jak i PK nie są obowiązkowymi etapami edukacji dzieci. Ale rodzice są stale indoktrynowani i zasypywani różnymi, mniej lub bardziej wartościowymi opiniami i badaniami sugerującymi lepszy rozwój ich potomstwa i szybszą asymilację ze społeczeństwem – i często ulegają tej propagandzie. Trzeba zresztą przyznać, że badania, na których opierają się zwolennicy wczesnej edukacji dzieci, są dość ubogie i często wyraźnie naciągane. Wśród argumentów przemawiających za uczestnictwem dzieci w zajęciach wczesnego nauczania znaleźć można „projekt badawczy” (znany jako Perry Project) z miasteczka Ypsilanti w stanie Michigan, gdzie wczesną nauką zostały objęte szczególnie dzieci z rodzin trudnych. Badania tego projektu miały dowieść, że dzieci rodziców, którzy nie zdecydowali się posłać swoich pociech na zajęcia dla trzy-pięciolatków w preschool i PK, miały pięciokrotnie większe predyspozycje do łamania prawa w wieku 24 lat niż dorośli, którzy na takie zajęcia uczęszczali w dzieciństwie (źródło: „Lifetime Effects: The High-Scope Perry Preschool Study Through Age 40”, HighScope, 2005). Z tych badań wysnuć można oczywisty wniosek, że każdy z nas, kto nie uczestniczył w amerykańskim programie nauczania początkowego, ma pięciokrotnie wyższe predyspozycje do bycia kryminalistą niż osoba, która najcenniejsze chwile dzieciństwa spędziła bez rodziców w ścianach instytucji państwowej. Inne badania wykazują, że dzieci, które uczestniczą w takich zajęciach, już od trzeciego roku życia wykazują w stosunku do swoich rówieśników w późniejszym wieku o wiele większe zdolności literackie, umiejętność czytania ze zrozumieniem czy osiągają większe sukcesy naukowe i zawodowe. Takie jest oficjalne stanowisko większości instytucji rządowych oraz opłacanych przez nie „badaczy”, mających za zadanie „naukowe” udowodnienie z góry założonej tezy. Są jednak naukowcy, którzy ostrzegają, że wczesne nauczanie, przeciążenie mózgu dzieci w wieku, w którym powinny one znajdować się pod opieką rodziców lub innych członków rodziny, przynosi katastrofalne skutki społeczne – o wiele ważniejsze niż nikłe, ledwo lub na siłę wyeksponowane rzekome sukcesy edukacyjne.

Amerykańskie dewszirme W Ameryce posłanie trzyczteroletniego maluszka do szkoły pozostaje w decyzji rodziców. Jednak trzeci poziom nauczania początkowego, czyli Kindergarten, nie całkiem prawidłowo tłumaczony na język polski jako przedszkole, jest już w większości stanów obowiązujący. Pięciolatki – czy tego chcą, czy nie – muszą chodzić do szkoły. Wbrew polskiej reklamówce, większość woli zostać w domu z którymś z rodziców bądź dziadków. To jeden z najbardziej barbarzyńskich przepisów, jakie stworzyło społeczeństwo, które za fundament swojej niepodległości przyjęło hasło „wolności i sprawiedliwości dla wszystkich”. Bezsensowna przymusowa i bezwartościowa edukacja na tym poziomie woła o pomstę do nieba. Pięcio- i sześciolatki uczą się programu na poziomie o rok starszych dzieci europejskich. Jaki jest cel takiego przyspieszenia? Jak każda przymusowa kolektywizacja życia społecznego, przynosi ono określonym grupom pokaźne korzyści. Powstają nowe, rozbudowane szkoły, co daje zarobek firmom budowlanym; kadra nauczycielska znajduje zatrudnienie; władza lokalna może żądać wyższych podatków; a rodzice, zamiast nielegalnie zatrudniać tanie opiekunki z Meksyku lub Europy Wschodniej, mogą opiekę nad dzieckiem zwalić na instytucję publiczną. Jednym słowem: wszyscy są zadowoleni prócz dzieci. Dr Pamela Gerloff – znana pisarka i psycholog od lat zajmująca się problemami szkolnictwa w krajach rozwiniętych – uważa, że modne obecnie obniżanie wieku dzieci idących do pierwszej klasy oraz tworzenie instytucji do opieki dziennej dla dzieci, których rodzice pracują, „jest katastrofalne dla społeczeństwa”. Tym samym kraje rozwinięte wracają do wzorów sowieckich, gdzie szkoła miała być zideologizowanym substytutem „wrogiej systemowi” komórki, jaką jest rodzina. To model znany z historii: janczarzy, Hitlerjugend czy stalinowscy pionierzy ze swoim upiornym bohaterem Pawlikiem Morozowem. W Imperium Otomańskim wprowadzono prawo, które nazywało się dewszirme. Oznaczało ono specjalny pobór dzieci z rodzin chrześcijańskich, które musiały oddać w niewolniczą służbę sułtanowi przynajmniej jednego syna. Co kilka lat rodzicom odbierano chłopców w wieku 14-18 lat i szkolono na fanatycznych wojowników. Edukacja bojowa miała znaczenie drugorzędne. Pierwsze miejsce zajmowała indoktrynacja, która ze zbieraniny kilkunastoletnich chrześcijan tworzyła doborowe oddziały ślepo oddanej sułtanowi piechoty tureckiej. Dzisiaj różnego pochodzenia autorytety przekonują nas, że oddanie dziecka do urawniłowki na etapie, kiedy otoczenie najbardziej oddziałuje na rozwój jego psychiki, przynieść ma rzekomo jakieś wymierne rezultaty w poprawie jego zdolności literackich w dalszych latach. Wybitny malezyjski psycholog i nauczyciel profesor Kok-hai Ong doszedł do bardzo logicznego wniosku, że nie jest istotne, gdzie dziecko otrzymuje wiedzę. Ważne, żeby proces uczenia był stabilny i systematyczny. Znaczenie ma natomiast, kto tę wiedzę przekazuje. Matka i ojciec zawsze pozostaną największymi autorytetami, podczas gdy nauczyciele prowadzący zajęcia w przepełnionej i rozkrzyczanej klasie często nie są w stanie przekazać nawet ułamka tych wiadomości, które przekazuje rodzina. Niemal każdy nauczyciel nauczania początkowego przyzna bez większych oporów, że realizacja utopijnych programów tworzonych w cichych gabinetach ministerialnych jest zwyczajnie niemożliwa w warunkach szkolnych. Nawet lekcje indywidualne nauczyciel – uczeń nie przyniosą takich korzyści intelektualnych i emocjonalnych jak przebywanie z matką. Każdy rodzic wie doskonale, że od szóstego do ósmego roku życia dziecko zasypuje rodziców setkami pytań. Jak propagatorzy wczesnego nauczania małych dzieci wyobrażają sobie odpowiedzi na te pytania przez nauczyciela pilnującego porządku wśród 30 rozkrzyczanych i znudzonych dzieci? Wysyłając do szkoły dzieci w wieku od trzech do sześciu lat, czynimy im potworną krzywdę intelektualną i emocjonalną. Propagowanie tego łajdackiego pomysłu za pieniądze podatników nabijających kabzę ośrodkom telewizyjnym uważam za szczególną nikczemność rządu Donalda Tuska.

Prawdziwe rezultaty Zwolennicy wczesnego posyłania dzieci do szkoły wymieniają jedynie same korzyści tego pomysłu. Tak jakby nie istniały żadne złe strony tego projektu. Polskie Ministerstwo Edukacji Narodowej wydaje ogromne pieniądze na reklamówkę telewizyjną, kiedy w większości placówek szkolnych brakuje zwyczajnie miejsc dla uczniów sześcioletnich. Jednocześnie w kraju, w którym rzekomo dba się o wyrównanie szans edukacyjnych między bogatymi miastami a ubogą prowincją, likwiduje się dużą część szkół zbudowanych w PRL, przeznaczając je na lokale o innej użyteczności. W tej dyskusji ważne jest poznanie argumentacji MEN. W wywiadzie dla portalu Gazeta.pl wiceminister edukacji narodowej Zbigniew Marciniak twierdził, że „tak jak każde dziecko we właściwym mu momencie zaczyna chodzić i mówić, tak też osiąga gotowość do podjęcia nauki szkolnej. Statystycznie rzecz biorąc, polskie dzieci osiągają ją około szóstego roku życia”. Ta wypowiedź natychmiast nasuwa szereg pytań. Co to znaczy, że „statystycznie rzecz biorąc, polskie dzieci” osiągają zdolność do nauczania szkolnego w wieku sześciu lat? Czy dzieci innych narodowości osiągają ją w innym czasie? A dlaczego gotowości do podjęcia nauki nie zauważono statystycznie u pięciolatków, jak twierdzą Amerykanie, czy siedmiolatków, jak twierdzą Duńczycy? Jak można wyciągać równie głupie i szkodliwe wnioski? Odsyłam pana ministra do znakomitego artykułu Anety Czerskiej na stronie Instytutu Rozwoju Małego Dziecka pt. „Czy warto uczyć małe dziecko czytać?”. Autorka podkreśla, że „po prawie 50 latach dalszych badań nad mózgiem człowieka i metodami uczenia wiemy, że ucząc czytania, możemy rozwijać zdolności małego dziecka. Bardzo wiele zależy od sposobu uczenia (…). Niestety nauka szkolna czytania oraz matematyki blokuje powyższe zdolności. Jest to związane z biologicznym rozwojem mózgu człowieka w tym wieku”. Ciekawe, czy pan minister Marciniak czytuje „The New York Timesa”. 11 grudnia 2012 br. gazeta ta opublikowała niezwykle ciekawy artykuł Motoko Richa pt. „Testy dowodzą, że amerykańscy uczniowie źle wypadają z testami naukowymi i matematyką na tle rówieśników z całego świata”. Dwa prestiżowe rankingi międzynarodowe udowodniły, że amerykańscy uczniowie, którzy zaczynali szkołę w wieku pięciu-sześciu lat mają jako nastolatki nieporównywalnie większe problemy z matematyką, geografią, fizyką, chemią i biologią, wspólnie wepchniętymi w jeden przedmiot o nazwie „nauka” (science), niż ich rówieśnicy w krajach europejskich oraz krajach rozwijających się. O jakim sukcesie wczesnej edukacji można mówić, skoro tylko 7% amerykańskich uczniów klasy ósmej jest zdolne opanować zaawansowane programy nauczania matematyki, kiedy na tym właśnie poziomie uczy się 48% ich rówieśników w Singapurze i Korei? Mimo że budżet edukacji narodowej w USA co roku pochłania bajońską sumę blisko 1 biliona dolarów, uczniowie klas od dziewiątej do jedenastej zajmują dopiero jedenaste miejsce na liście rankingów edukacyjnych na świecie. Jack Buckley, komisarz Narodowego Centrum Statystyki w amerykańskim Departamencie Edukacji, twierdzi z zażenowaniem „że wiele rzeczy w amerykańskim systemie nauczania wymaga zasadniczej poprawy”. Zdrowo myślący ludzie podpowiadają: zacznijcie od podwyższenia wieku szkolnego i odczepcie się od małych dzieci! Pawel Lepkowski

Rocznica powstania i dwa Kościoły 150 rocznica Powstania Styczniowego. Media cytują badania TNS OBOP, z których wynika, że tylko 31% Polaków wie, że rozegrało się ono w XIX wieku, blisko połowa nie zdaje sobie sprawy jak się zakończyło; 38% ocenia je pozytywnie, 18% negatywnie, a 45% nie ma zdania. To i tak dużo lepiej niż w wypadku stanu wojennego, którego pozytywne oceny przeważają nad negatywnymi. Cóż, w wiedzy o Powstaniu Styczniowym odbija się jedynie system edukacji w III RP, a na osąd stanu wojennego ciężko zapracował jej główny nurt medialny. Całe szczęście, że jego funkcjonariusze nie zajęli się powstaniem. No, ale zajmują się dziś. Serwis informacyjny TVN-24 o godz. 9.00 prawie w całości poświęcony był powstaniu. No, może nie do końca, był bowiem transmisją rocznicowej przemowy prezydenta Komorowskiego. Temu nowatorskiemu potraktowaniu funkcji informacyjnej towarzyszyło nowatorstwo wystąpienia prezydenta, który wywodził, że skoro powstańcy walczyli o wolną Polskę znaczy to, że walczyli o III RP. Przez skromność nie dodał, że walczyli o prezydenturę dla niego. „Druga Rzeczpospolita postawiła powstańców styczniowych na piedestale. Tymczasem dziś, w trzeciej RP, wielu bohaterów walki o wolność zostało zapomnianych, liczni potrzebują wsparcia” – apeluje prezes IPN, Łukasz Kamiński. W „Gazecie Wyborczej” jeśli nie zagubimy się w gąszczu informacji rządowych, zamówień publicznych, komunikatów państwowych urzędów i firm oraz ogłoszeń sądowych (wszystkie oczywiście płatne) porażeni zostaniemy wezwaniem: „Nie straszcie gejami!”. To na drugiej stronie dziennika grzmi Renata Grochal. W ostatnim zdaniu długiego tekstu rozwiązuje problem i przygważdża czytelnika: „Geje to tacy sami podatnicy jak heteroseksualiści.”

I sprawa rozwiązana.Rzecz dotyczy związków partnerskich. Konserwatyści nie chcą ich, broniąc tradycyjnych małżeństw. Tymczasem „statystyki są nieubłagane” pisze autorka, która jak widać lubi konkret. Coraz więcej dzieci rodzi się w związkach nieformalnych. „Państwo nie powinno zamykać oczu na ten problem, ulegając szantażowi dotyczącemu rzekomej konieczności obrony „tradycyjnej rodziny”. Związki partnerskie zwiększyłyby stabilność konkubinatów.” Wynika z tego, że skoro ludzie nie chcą trwałych małżeństw, trzeba im dać w zamian związki przygodne, które dzięki temu staną się stabilne. Fascynujące rozumowanie! A dalej, w tej samej gazecie, przykład wzorcowego tekstu informacyjnego: „Kościół się zamknie, a może otworzy?” pióra głównej specjalistki gazety od katolicyzmu, niewątpliwie otwartej, Katarzyny Wiśniewskiej. Dowiadujemy się z niego, że w Polsce są dwa Kościoły. Oto typowa charakterystyka reprezentanta tego pierwszego: „To otwarty, bardzo wykształcony hierarcha współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”” (w tym wypadku chodzi o bp. Grzegorza Rysia). Natomiast abp. Sławoj Leszek Głódź to „hierarcha konserwatywny, któremu bliżej raczej do mediów O. Rydzyka niż „Tygodnika Powszechnego”. Swoją „surowość” ujawnił podkreślając, że duchowni w mediach: „są powołani do głoszenia nauki Chrystusa, a nie własnych opinii”. Bp. Józef Guzek jest „otwarty na dialog” w przeciwieństwie do bp. Meringa, który „zasłynął z listu wzywającego do bojkotu abonamentu jeśli TVP nie usunie Nergala z jury show muzycznego”. Dla dziennikarki „Wyborczej” nowe nominacje na najwyższe stanowiska w Kościele polskim to mecz tych dwóch drużyn. Chyba nie ma potrzeby tłumaczyć komu kibicuje. Bronisław Wildstein

CZTERY PYTANIA do Janusza Szewczaka: „Sikorski i Tusk do Londynu na korepetycje” Premier Wielkiej Brytanii doskonale wyczuwa nastroje społeczne. Zupełnie inaczej niż polska władza. Cameron wie czego chcą Brytyjczycy - mówi Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK w rozmowie z portalem wPolityce.pl. wPolityce.pl: David Cameron sprytnie zaszantażował Unię Europejską, mówiąc o referendum w sprawie wyjścia z UE, zasłaniając się wolą społeczeństwa, samemu jednocześnie umywając ręce. Jak pan to ocenia?Janusz Szewczak: Tu nie chodzi wcale o bieżącą politykę. Tu chodzi o zbudowanie całkowicie nowej koncepcji Unii. Nastroje społeczne w Wielkiej Brytanii są coraz mniej przychylne, a momentami nawet wrogie w stosunku do unijnej biurokracji. Wystąpienia Davida Camerona oceniałbym raczej w kategoriach końca mrzonek o takiej Unii Europejskiej, jaką  lansowali Radosław Sikorski czy Donald Tuska. Na podstawie słów Camerona można stwierdzić, że nie ma mowy o federacji, nie ma mowy o żadnym europejskim demos. Premier Wielkiej Brytanii mówił o suwerenności państw i narodów i o konieczności przywrócenia suwerenności parlamentom państw narodowych. Racjonalne są także zasady, które wymienił, m.in.: elastyczność, sprawiedliwość, konkurencyjność. Każdy musi się tu z Cameronem zgodzić. Jego przekaz jest jasny, takiej Unii Brytyjczycy już dłużej nie chcą.

Pana zdaniem nie idzie więc o grę Camerona z Unią, o to, by coś uzyskać na kolejnym szczycie? Moim zdaniem tu chodzi o poważne zmiany. Premier Wielkiej Brytanii doskonale wyczuwa nastroje społeczne. Zupełnie inaczej niż polska władza. Cameron wie czego chcą Brytyjczycy. Mają oni dość brukselskiej biurokracji, unijnych urzędników, ich zakazów. Słusznie Cameron wskazuje, że taka Unia, w takiej etatystycznej formie musi przegrać. Wyczuwa więc nie tylko nastroje, ale rozumie także procesy polityczne. Podejrzewam, że na lutowym szczycie Cameron postawi zaporowe warunki, a Merkel z Van Rompuy'em nie poważą się, by wtłoczyć go w jakieś idiotyczne, biurokratyczne ramy i tu Cameron wygrał.

Gdyby doszło do referendum oraz ewentualnego wyjścia Wielkiej Brytanii z UE, jakie byłyby skutki dla UE? Byłby to początek końca? Już teraz obserwujemy początek końca takiej Unii, jaką sobie wymyśliła Angela Merkel, Donald Tusk i unijni biurokraci. Jeden duży liczący się kraj powiedział właśnie, ze chce więcej demokracji oraz że wspólnocie brak demokratycznej legitymacji. Wielka Brytania chciałaby z Unii brać to co najlepsze, a nie to, co najgorsze. I to jest racjonalne.

Polski rząd mógłby się czegoś od Camerona nauczyć? Przede wszystkim tego, że trzeba akceptować i liczyć się z różnicami narodowymi. Trzeba oddać uprawnienia narodom i kompetencje narodowym parlamentom. To jest myśl zupełnie odmienna niż ta, którą lansuje polski rząd. To jest wręcz podcięcie skrzydeł tym hołdom pruskim składanym przez ministra Sikorskiego. Podczas gdy receptą Polski na kryzys Unii jest hasło: „więcej integracji”, Cameron mówi, że potrzeba więcej demokracji. Jego zdaniem im integracja będzie bardziej postępować, tym większy będzie rozdźwięk między władzami, a społeczeństwami i to doprowadzi do katastrofy. Premier Wielkiej Brytanii jasno powiedział, że Unia bardziej przeszkadza niż pomaga, a harmonizacja szkodzi konkurencyjności i rozwojowi. Minister Sikorski i Donald Tusk powinni udać się do Londynu na korepetycje. Rozmawiała DLOS

Bajońskie premie wierchuszki w Sejmie: „Jest to również zakład pracy”. 45 tys. zł dla kierownik Ewy Kopacz Marszałek Sejmu (czytaj: kierownik zakładu sejmowego) Ewa Kopacz zamknęła ubiegły rok pracy parlamentu z ogromnym zyskiem. Wicemarszałkowie (czytaj: rada nadzorcza) przyznali jej 45 tys. zł premii. Sami skasowali po 40 tys. zł. Sprawę nadzwyczajnych wypłat dla sejmowej wierchuszki ujawnił „Super Express”. Jak zauważa gazeta, bulwersować może nie tylko wysokość premii, ale również sposób ich przyznawania. Okazuje się, że Ewa Kopacz dostała nagrodę od wicemarszałków, a ci z kolei – od niej. A jeszcze  niedawno zmiany w tym zakresie zapowiadali osobiście liderzy PO, po tym jak ujawniliśmy, że marszałkowie sami sobie przyznają gigantyczne premie – przypomina „SE”. Były marszałek z ramienia PiS, Marek Jurek, podkreśla, że gdy on stał na czele Sejmu, ograniczał nagrody, choć nie był to jeszcze czas kryzysu. Ważne jest też, żeby jednak dawać wyraz pewnej skromności, która powinna obowiązywać ludzi władzy – mówi w „SE”. Dziś mamy kryzys, ale Ewie Kopacz najwyraźniej to nie przeszkadza. Mam prawo, a wręcz obowiązek oceniać pracę swoich pracowników, doceniać tych, którzy pracują dobrze i karać tych, którzy pracują gorzej – stwierdziła marszałek. A właściwie „kierownik” Sejmu, bo tak oto uzasadniła premie:

To jest przede wszystkim miejsce (Sejm – przyp. wpolityce.pl), w którym tworzy się prawo, ale jest to również zakład pracy. Kierownik zakładu pracy, a takim kierownikiem jest marszałek Sejmu, ma prawo, a wręcz obowiązek oceniać pracę swoich pracowników, doceniać tych, którzy pracują dobrze i karać tych, którzy pracują gorzej. Listy skarconych nie ujawniła, a wśród nagrodzonych prym wiedzie osobiście. Pozostaje pogratulować pani kierownik Sejmu dobrego samopoczucia. JKUB/"SE"/PAP

Prowokacja kontrolowana. Sugestia o zbrodniczej naturze reżimu Kaczyńskiego, po raz kolejny poszła w lud Zamieszanie jakie nastąpiło w przestrzeni medialnej wokół wypowiedzi sędziego Tulei pozwala zobaczyć sprawność socjotechniczną rządzących. Otóż gdy sprawa tej kuriozalnej wypowiedzi sędziego porównującego działania CBA w sprawie doktora G., do zachowań funkcjonariuszy UB, zaczęła znikać już z czołówek mainstreamowych mediów, nagle problem powrócił. Inspiracja do dalszych rozważań nad „zagrożeniami” niezawisłości sędziów wyszła z Pałacu Prezydenckiego. Szum medialny zwiększył się. Można było obserwować modelową sytuację tworzenia przez rządzących „frontu sprawiedliwych i szlachetnych”. „Wyciskają” oni jak z cytryny maksimum zafałszowanej treści z wykreowanej przez siebie sytuacji, oczywiście w imię walki o jeszcze lepszą demokrację. Podczas wręczania nominacji sędziom, Bronisław Komorowski stwierdził:

„debata, która przetoczyła się przez całą Polskę, świadczy o tym, że nie wszyscy w pełni rozumieją, że trzeba okazywać szacunek niezależności. Niepokoi to, kiedy nie dbają o to poszanowanie niezależności sędziego, sądów polskich, także ludzie związani z wymiarem sprawiedliwości”. Troska o niezależność sędziowską wyrażona przez Prezydenta jest wzruszająca. Nie było jej gdy ujawniono dyspozycyjność prezesa gdańskiego sądu wobec władzy. W ustnym uzasadnieniu sędzia Tuleya zwrócił uwagę na metody działania CBA i prokuratury - nocne przesłuchania i zatrzymania. „Budzi to skojarzenia nawet nie z latami 80, ale z metodami z lat 40. i 50. - czasów największego stalinizmu." Słowa Prezydenta zostały odczytane błyskawicznie w TVP, która przygotowała materiał na temat ataku na sędziego Tuleyę. Prezentacja sędziego w TVP była jego kreacją na obrońcę niezależności i ofiarę, którą niszczy antydemokratyczna opozycja. Sędzia Tuleya wypowiadając przed kamerami kuriozalne oświadczenie, wiedział co robi. Wiedział, ponieważ gdyby działania CBA były pozaprawne, „stalinowskie”, nie mógłby skazać doktora G. a zrobił to. Ten oczywisty fakt, który powinien zamknąć sprawę, jest zamazywany retoryką odwołującą się do nocnych przesłuchań, które działają na ludzką wyobraźnię, na społeczeństwo dotknięte i złamane przez komunizm. Sędzia Tuleya występował jako obrońca doktora G. a nie sędzia. Minimalizował w ten sposób społeczny wydźwięk zasadności zatrzymania i wyroku. Zachował się dokładnie tak jak Donald Tusk, który po ujawnieniu związków jego kancelarii z prezesem sądu, potępił prezesa, ale z jeszcze większą siłą zaatakował „nieetyczne” metody dziennikarzy. Mimo starań nie dało się z doktora G. uczynić ofiary „pisowskich stalinowców”. Ale sugestia wbita do głowy części społeczeństwa o zbrodniczej naturze reżimu Kaczyńskiego, po raz kolejny poszła w lud. Ten atak na CBA jest komunikatem, że wracamy do sytuacji sprzed 2005 roku, jeśli chodzi o obyczaje z korupcją w tle. Oczywistym jest, że ta wypowiedź to bzdura i nonsens. Zatem można zadać pytanie dlaczego sędzia Tuleja nie odwołał się do „metod z gestapo”, na przykład. Brzmi dramatyczniej. „Metody gestapowskie” są jednak za mocne do zestawienia z działaniami CBA. W masowej wyobraźni Hitler jest zdecydowanie bardziej demoniczny niż Stalin. Mariusz Kamiński jako demon zła? Jednak byłaby to przesada, wypowiedź przeciwskuteczna. Aby zwiększyć dramatyzm relacji o sędzim w TVP1, pokazano także Cezarego Gmyza, który potwierdził to, co napisał w „Tygodniku Lisickiego”, że matka sędziego Tulei 17 lat pracowała w Milicji i SB. Pokazano Gmyza z kotem na kolanach z komentarzem, że jest to ten sam dziennikarz, który napisał artykuł o trotylu w Tupolewie. Kot, trotyl czyli w domyśle wariat. Gmyz rozsądnie dowodził, że rodzinne środowisko, w którym człowiek wrasta ma wpływ na kształtowanie postrzegania świata. Jest takie przysłowie, że „niedaleko pada jabłko od jabłoni”, a przysłowia są mądrościami narodów. Ale co tam mądrość ludowa wobec mądrości prawników! Poproszony o komentarz do tego, co napisał Cezary Gryz, prof. Zoll wyraził się z najwyższym oburzeniem, że brakuje mu słów, że nie jest to nawet proces lustracyjny matki sędziego, tylko indywidualna lustracja, rzecz okropna. Nie bardzo wiadomo dlaczego ujawnienie przez dziennikarza informacji o służbie matki sędziego Tulei w Milicji i SB jest traktowana jako skandal, skoro żyjemy w wolnym kraju, czego prof. Zoll jest pewien. Problem w tym, że ramy tej wolności mają wyznaczać „autorytety” w rodzaju prof. Zolla, tak jak onegdaj SB, w której pracowała matka sędziego Tulei. Inny prawniczy autorytet prof. Rzepliński wypowiedział się w podobnym duchu. Nikt nie odniósł się do absurdalności wypowiedzi sędziego, wszyscy jak Prezydent Komorowski bronili niezawisłości sędziego, czyli ”demokratycznego” ładu. Bo ta wypowiedź jest najmniej istotna w całym tym zamieszaniu. Ona była tylko pretekstem, spoiwem montażu sytuacji socjotechnicznej. Ona była tylko impulsem do wywołania zamieszania. Głupia i absurdalna wypowiedź powielana w przestrzeni publicznej czyni zamęt. Na demagogię Tulei należy odpowiedzieć przywołaniem ustaleń IPN. Gdy Tuleya porównuje działania CBA, do tego co robiło UB, to zwyczajnie ośmiesza się, ujawnia ignorancję, która dyskwalifikuje go jako prawnika. Stalinizm w Polsce wyglądał podobnie, z czego wielu Polaków się śmieje, najczęściej zresztą zwolenników PO, do obrazów z dzisiejszej Korei Północnej. Szczególnie śmieszą płaczący Koreańczycy na widok swego wodza. Niewidocznym tłem tego jest niewyobrażalny system totalnego terroru. W działaniach CBA wobec doktora G, sędzia Tuleya zobaczył wszystkie te potencjalne okropności stalinowskie, bo taki jest wyczulony na przejawy niesprawiedliwości. Można było by ten tekst zakończyć apelem: „obywatelu, dzięki takim sprawiedliwym sędziom, którzy nie rozróżniają mechanizmów działań służb w demokracjach i totalitaryzmach, bo wszystkie je uważają za zagrożenie dla twojego bezpieczeństwa, spać możesz spokojnie, aż pewnego dnia obudzisz się w Korei Północnej i będziesz płakał, ze szczęścia widząc ojca narodu i słońce Peru”.

Maciej Mazurek

Prawda w agonii Zdolność do zrozumienia jest podstawą do rzetelnej oceny towarzyszących nam zjawisk, wypowiedzi medialnych czy tez stawianych przez ludzi postawionych siłą bądź tych, którzy samodzielnie weszli na piedestały. Od wielu już lat z przerażaniem słucham i czytam wypowiedzi, w których dominuje zasada Mędrca Bolka” jestem za a nawet przeciw”. "Smętek czynił to wszystko, ażeby między starszyzną i młodzieżą wytworzyć przepaść, ośmieszyć starych, którzy z rogaczem wychodzili starym obyczajem na śmiertelny bój z misiem - ażeby rozdąć pychę młokosów, złość i mściwość starców, ażeby zasiać burzę w rodach, która częstokroć na synobójstwie lub ojcobójstwie się kończyła. Sam szedł dalej.”(Wiatr od morza” Stefan Żeromski” Moja polonistka w liceum wpajała nam obowiązek własnej analizy każdego tekstu, który był przedmiotem programu nauki. Miłośnicy bryków mieli duży problem z zaliczeniem materiału. Wymogiem nr 1 było czytanie ze zrozumieniem i spójność przedstawianej własnej koncepcji. Od kilku lat moja polonistka nie żyje, ale przez wiele lat jej byli uczniowie z różnych roczników spotykali się z nią, żeby podyskutować o literaturze a także o sposobie zmieniających się w latach programów nauczania. Pamiętam Jej słowa, które padły podczas jednego ze spotkań: zamiast cierpliwie uczyć ortografii i sztuki formułowania myśli przyjmuje się bez problemu zaświadczenia o dysekcji czy dysgrafii. Zamiast nauki konstrukcji wypowiedzi – testy. To droga na skróty która przez uproszczenia zarówno zadań dla nauczycieli jak i wymogów względem ucznia zagraża poziomowi zrozumienia i literatury i zjawisk w otaczającym świecie”. W naszych czasach, bez żenady politycy, dziennikarze i celebryci zabijają rdzeń prawdy przez relatywizację. Najczęściej wynikająca z potrzeby poprawności dziejowej bądź też konieczności udowodnienia jakiejś własnej tezy. A rzesza słuchaczy i czytelników nauczona testowej oceny bez wahania stawia krzyżyk przy zasugerowanej odpowiedzi. Przejdźmy do przykładów z ostatnich dni. Profesor Bartoś, były dominikanin, ma żal do biskupów, że pouczają ludzi chociaż nie mają do tego prawa*. W ustach profesora teologii brzmi to nader wiarygodnie. Tymczasem religia chrześcijańska (która jest religią wyznawaną przez znakomita większość Polaków) rolę biskupa wyznaczyła jasno przed wiekami. Biskup jako kapłan wyższy stopniem ma obowiązek nauczania życia zgodnego z przykazaniami. A nie relatywizowania postawy w miarę potrzeb. Biblii nie można napisać od nowa.

Bartoś mówi także „Episkopat uważa, że nie istnieje coś takiego, jak kulturowa definicja płci i domaga się definicji biologicznej. To wyraz pewnej ignorancji.”. Tej kulturowej definicji w życiu nie zauważają też autorzy dokumentów identyfikacyjnych, anatomopatolodzy, archeologowie, policja i kogo by tu nie wymienić. W każdym dokumencie istnieje rubryka „płeć”. W każdym języku rozróżniamy rodzaje męski i żeński. Czekam na propozycje rozwiązania tego wstecznego problemu, wynikającego( jak wynika z oceny prof.Bartosia) z ignorancji twórców. Kilkakrotnie naraził mi się Konrad Piasecki. Przy okazji dyskusji na temat dodatkowych fotoradarów napisał” „(…) znacznie bardziej skuteczne niż proste ograniczenia prędkości, byłyby poprawa stanu dróg, bezkolizyjność zastosowanych podczas ich budowy rozwiązań, zwiększenie liczby i długości autostrad czy poprawa umiejętności kierowców. Tyle, że to są czynniki, których szybko nie zmienimy.”. Pan Piasecki pominął zapewne znany mu fakt o odroczeniu przez Sejm na 3 lata takich przepisów jak:. Dodatkowe szkolenia, obowiązek jazdy z zielonym liściem na szybie, utrata prawa jazdy przy popełnieniu trzech wykroczeń - wprowadzenie tych zmian odsunięto( do 2016 roku.) W zamian mamy mieć dodatkowe fotoradary. Pytam pana Piaseckiego- co jest skuteczniejsze i możliwe do zmiany od już? Czy fotoradary czy lepsze wyszkolenie kierowców? O dr G: „Porównanie tego, czym miała być historia doktora G., a tego, czym była naprawdę, nie wygląda dla panów Ziobro i Kamińskiego najlepiej. Z wielkiej, dramatycznej, bulwersującej sprawy zbrodniarza, oddziałowego dyktatora i tyrana, człowieka wyzbytego hamulców i zasad moralnych, wyszła afera polegająca na przyjęciu od pacjentów gigantycznej sumy siedemnastu tysięcy sześciuset dziewięćdziesięciu złotych polskich.”. Czego tu nie mamy: Piasecki nie zauważa, ze najpoważniejsze zarzuty o spowodowanie śmierci są wydzielone w dwóch innych procesach. A uzależnienie oceny łapówkarstwa uzależnia od wysokości przyjętej kwoty. Co do moralnej oceny postępowania dr G wypowiedziała się jego była żona? Nie słyszałam o procesie, który wytoczyłby dr G swojej małżonce o głoszenie publicznie nieprawdy. O grzebaniu w życiorysach: ” Niedobrze mi się robi, gdy widzę, jak z postaw czyichś rodziców czyni się maczugę do walenia kogoś w łeb. Dorośli ludzie odpowiadają wyłącznie za własne czyny i argumentów za czy przeciwko nim powinno dostarczać wyłącznie życie ich samych, a nie ich matek, ojców, sióstr czy braci.”. Niby prawdziwa teza. Tyle, że niekompletna. Bo w wielu przypadkach dla dziwnych postaw ludzi przyczyn należy szukać głębiej. I najczęściej wyjaśnienia znajdujemy w ich życiorysach. W sposobie wychowania, w zwyczajach panujących w rodzinie. Nie bez kozery jedną z okoliczności łagodzących wyroki jest przywoływanie przez adwokatów wpływu nieprawidłowego przykładu wyniesionego z domu rodzinnego. Tak było w przypadku sędziego Tulei, gdy użył nagannego dla wielu Polaków –porównania działań CBA z praktyką najgorszego opresji ubeckich represji. Ponieważ przez większość celebrytów oraz samego pana Prezydenta postawa Tulei ma stanowić przykład: spieszę dołączyć do tych szeregów i oświadczam: za rządów Donalda Tuska dochodzi do skandalicznych prób naruszenia swobód obywatelskich, które kojarzą mi się z metodami hitlerowskimi: mam w ręku wezwanie na przesłuchanie w charakterze świadka na godzinę 20 –tą! Mogę wyjść z Komisariatu w godzinach nocnych…!!! Przeciwnicy PiS o Pogrzebie śp. Jadwigi Kaczyńskiej: „ To jest manifestacja polityczna - mówi jeden z przedstawicieli Solidarnej Polski. - To smutne, bo niektórzy koledzy z SP chcieli udać się na pogrzeb Jadwigi Kaczyńskiej, ale kiedy PiS ogłosił, że to będzie demonstracja polityczna, to nas zniechęciło.”. A ja durna myślałam, że przyczyną udziału w pogrzebie jest wola wypełnienia obowiązku chrześcijańskiego miłosierdzia wobec ciała” umarłych pochować”. I empatii wobec bólu najbliższych Zmarłego. Oba te przesłania spełnić chcą wyborcy Kaczyńskiego. O roli Smętka w kaszubskich przekazach pisał Żeromski. Tropami Smętka szedł niezapomniany Wańkowicz. Zamiast pointy wpisu pozostawiam czytelników z Smętkiem…” Pląs jego stał się arcydoskonały w obliczu dokonywującej się śmierci. Lędźwie jego same się niosły wśród kwiatów zdeptanych.

Ruch jego każdy był celowo nieomylny, jako rzut skrzydła jastrzębia rylcem doskonałości we wklęsłych cyrklowany niebiosach - jako uderzenie płetwy rekina w morzu - jako prze-biegłe stąpanie gromady wilków, gdy na czyjąś nagłą śmierć dybiąc następny wkracza w ślady poprzednika tak umiejętnie iż tylko jednego trop zostaje - jako świadomie trafne lisa pomknienie i jako prześliczne wywijanie się skrętów żmii.”

*„Początkowo wyznawcy Chrystusa tworzyli gminy, w których się skupiali. Wszystkie gminy były równe, a na czele każdej stał biskup. Gminy bardzo często i żywo wymieniały się poglądami na tematy wiary, przykazań itp. Jednak ostatecznie zwierzchnikiem całego Kościoła czyli wszystkich gmin został biskup Rzymu (papież), który uważany jest za następcę św. Piotra. Co więcej I Sobór Watykański nadał mu atrybut nieomylności w kwestiach wiary i moralności.” . Rolą Prof. Bartoś ma wielki żal do biskupów, że „pouczają, choć to jest nieprzyjemne”, „choć nikt im nie dał do tego prawa”, że zachowują się jak ”upierdliwi rodzice”. „Biskupi dają sobie autorytet. Są biskupami, ale mówią do całego społeczeństwa. Być może nie jesteśmy głupsi od biskupa. Być może jest odwrotnie. W imię czego biskup będzie się wymądrzał? -

**Opanowanie auta w sytuacji, gdy na jezdni lód i śnieg, to niełatwa sztuka. Lepiej przekonać się o tym w kontrolowanych warunkach niż na drodze. - Drogi są niebezpieczne, sytuacji groźnych jest bardzo wiele, więc warto się zgłosić na nieco wyższy stopień szkolenia – uważa Paweł Stowiński, kursant. Dlatego takie szkolenia miały być obowiązkowe dla nowych kierowców. Miały, ale nie będą. Bo Sejm w ostatniej chwili zmienił przepisy. Dodatkowe szkolenia, obowiązek jazdy z zielonym liściem na szybie, utrata prawa jazdy przy popełnieniu trzech wykroczeń - wprowadzenie tych zmian odsunięto. I to do 2016 roku. - Głównym celem tej ustawy było, aby zwiększyć bezpieczeństwo. Ale wszystkie te przepisy, które miały to spowodować, zostały odsunięte na trzy lata - wyjaśnia Jerzy Kociszewski ze Szkoły Jazdy "Modraczek" w Bydgoszczy.

http://gdynia.piusx.org.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=801%3Aks-philippe-laguerie-biskup-katolicki-wewntrz-i-na-zewntrz&catid=24%3Az-archiwum-zawsze-wierni&Itemid=10&lang=pl

http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Pogrzeb-Jadwigi-Kaczynskiej-manifestacja-polityczna,wid,15274031,wiadomosc.html?ticaid=1fef2&_ticrsn=3

http://www.parafiatd.katowice.opoka.org.pl/index.php?tresc=art&Wybr=167&rodzic=148&NrM=5&Poz=2

http://www.rmf24.pl/tylko-w-rmf24/konrad-piasecki/komentarze/news-nitki-smolenskich-watpliwosci,nId,596015

Piewcy politycznej skatologii Jesteśmy świadkami kolejnego uderzenia Salonu w Tuska. Czołowa dziennikarka "Wyborczej", Agnieszka Kublik, przyznała na piśmie, że żyjemy w zasranym kraju. Pół roku temu, żona Mariusza Waltera z ITI posądzała Tuska o niecne czyny na murawie stadionu. Coś pękło w Salonie. Wybitna przedstawicielka dziennikarstwa “Wyborczej”, Agnieszka Kublik, która do tej pory niestrudzenie piętnowała wypaczenia i zbrodnie kaczyzmu-stalinizmu, załamała się i zaczęła pisać nagle o psich kupach:

wyborcza.pl/autorzy/1,129154,12599685,Strona_Agnieszki_Kublik,,,387394.html

Rozumiemy, że dziennikarze mainstreamu mogą być wypaleni i padają ofiarami syndromu tzw. burn-outu, ileż można przecież czczo wychwalać Tuska, Sikorskiego i Grasia ? Mija już pięć lat tego cyrku i nawet najsilniejsi powoli pękają. Pisaliśmy już wcześniej o smutnych losach Grzegorza Miecugowa i Tomasza Lisa:

monsieurb.nowyekran.pl/post/46315,40-miecugowa-w-tvn

monsieurb.nowyekran.pl/post/83109,depresja-towarzysza-lisa

W przypadku Kublik sprawa idzie dalej, mamy tu do czynienia z dosyć pokręconymi rozważaniami. Dziennikarka opisuje rożne psie kupy i podnieca się wyraźnie widokiem innej pani zbierającej psie kupy na plaży (cytat): “..to był piękny widok..”. Ufamy, że Agora SA ma dostęp do dobrych psychiatrów i że pomoże swojej dziennikarce. Chyba że skatologia jest częścią kultury korporacyjnej, o czym wspominają często zewnętrzni obserwatorzy ? Ale z drugiej strony, dziennikarka “Wyborczej” nie jest wyjątkiem. Już pół roku temu małżonka Mariusza Waltera publicznie podejrzewała Donalda Tuska o chęć zrobienia kupy na murawie stadionu Legii:

monsieurb.nowyekran.pl/post/73129,jad-kielbasiany-bozeny

Może nadszedł czas aby złożyć wreszcie wszystkie fakty do kupy i zacząć snuć rożne teorie spiskowe ?

Balcerac

Palikot proponuje olimpiady o seksie Konkurs wiedzy o seksie obok olimpiady z matematyki i historii zakłada projekt ustawy, którym niebawem zajmie się Sejm. Marszałek Ewa Kopacz (PO) przekazała do pierwszego czytania do sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży projekt ustawy o edukacji seksualnej przygotowany przez Ruch Palikota. Zgodnie z nim w szkołach podstawowych, gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych od nowego roku doszedłby jeden przedmiot nauczania – wiedza o seksualności człowieka.

– Mam nadzieję, że komisja szybko rozpozna sprawę i ustawę zaopiniuje pozytywnie. Ale kiedy zostanie przedstawiona Sejmowi, to już zależy od marszałek Ewy Kopacz – mówi tygodnikowi „Do Rzeczy” poseł Andrzej Rozenek, rzecznik Klubu Parlamentarnego Ruchu Palikota. Projekt ustawy autorstwa Ruchu Palikota zakłada, że uczniowie musieliby zdawać sprawdzian z: wiedzy o seksualności człowieka, tożsamości seksualnej, reprodukcji, aspektów seksualności, świadomego rodzicielstwa, równości płci, rozwojowej i partnerskiej normy seksualnej, praw seksualnych, a także metod oraz środków zapobiegania ciąży oraz zasad równości płci w społeczeństwie i prawie. Politycy Ruchu Palikota domagają się, by przedmiot wszedł w skład podstawy programowej kształcenia ogólnego. W uzasadnieniu ustawy przekonują m.in., że „według społeczeństwa uczniowie powinni rozpoczynać edukację o antykoncepcji w wieku 13,8 lat”. Powołują się też na opinię amerykańskiej organizacji Siecus, która zajmuje się edukacją w zakresie seksualności. Według niej kształcenie w zakresie seksualności „powinno rozpocząć się już w przedszkolu [...]”, a także, że „edukacja seksualna ma promować równość, podkreślać odpowiedzialność za swoje czyny i decyzje oraz uczyć tolerancji dla różnorodności”. Ustawa nakłada na resort edukacji obowiązek organizowania obok przedmiotowych olimpiad z przedmiotów ścisłych i humanistycznych, m.in języka polskiego czy historii, corocznej olimpiady wiedzy o seksualności człowieka skierowanej do uczniów oraz „zapewnienia nagrody dla jej laureata i finalistów”. Marszałek Sejmu projekt ustawy przekazała sejmowej komisji w pierwszej połowie stycznia. To oznacza, że w najbliższym miesiącu członkowie sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży najprawdopodobniej zarekomendują parlamentowi jej przyjęcie lub odrzucenie. Krytycznie pomysł Ruchu Palikota ocenia członek komisji: poseł Joanna Fabisiak (PO), prezes fundacji Świat na Tak, pomagającej młodym ludziom.

– Edukacja seksualna jest na pewno potrzebna, ale w korelacji z wrażliwością dzieci i młodzieży – mówi tygodnikowi „Do Rzeczy” poseł Fabisiak. Dodaje, że w dyskusji na temat edukacji seksualnej w Polsce nie można stawiać znaku równości czy powielać rozwiązań z krajów skandynawskich, gdzie inicjacja seksualna następuje w bardzo młodym wieku ( takie wzory wymienione są w ustawie Palikota).

– Młodzi w Polsce chcą rozmawiać o problemach płci, o własnej seksualności, ale w kontekście miłości, odpowiedzialności, partnerstwa, a nie brutalnej wiedzy, jak najłatwiej i najszybciej osiągnąć największą przyjemność – komentuje poseł Fabisiak. Jeszcze ostrzej sprawę ocenia poseł Zbigniew Dolata (PiS), członek sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży. – To klasyczny produkt ludzi Palikota, mający na celu jedynie wywołanie kolejnej wojny światopoglądowej, burzy przykrywającej dużo poważniejsze problemy. Takimi gniotami Janusz Palikot tylko się kompromituje. Mam nadzieję, że komisja zaopiniuje odrzucenie ustawy – mówi nam poseł Dolata. ww

Sześć razy wsparcie dla Polaków przed Trybunałem w Strasburgu Mamy prawo do prawdy o zbrodni katyńskiej, a Rosja nie przeprowadziła rzetelnego śledztwa w tej sprawie – twierdzą w pismach do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu międzynarodowe organizacje, które przystąpiły do polskiej skargi. W ciągu ostatnich kilku tygodni sześć organizacji broniących praw człowieka, w tym Memoriał i Amnesty International, zdecydowało się dołączyć do skargi katyńskiej przeciw Rosji, którą ponownie rozpatrzy Wielka Izba Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Ich decyzja o udziale w tym postępowaniu nie tylko zwiększa rangę polskiej skargi, ale pozwala na przedstawienie strasburskim sędziom dodatkowej argumentacji, wspierającej polskie odwołanie od wyroku, jaki zapadł w Strasburgu 16 kwietnia 2012 r. 13 lutego Wielka Izba Trybunału, czyli 17 sędziów, na publicznej rozprawie wysłucha argumentacji uczestników postępowania. Dotarliśmy do pism sześciu organizacji, przesłanych już Trybunałowi. Wspierają one stanowisko krewnych ofiar NKWD i prezentują dodatkowe argumenty, iż Rosjanie wciąż nie przeprowadzili skutecznego śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej. W wyroku z kwietnia Trybunał orzekł, że nie ma kompetencji, aby rzetelność rosyjskiego postępowania oceniać.

„Strasburg nie tylko może ocenić śledztwo katyńskie, ale powinien wziąć pod uwagę prawo do prawdy, analizując polską skargę” – napisali prawnicy z Open Society Justice Initiative. Ich zdaniem to, że krewni pomordowanych oficerów o prawdę na temat zbrodni mogą się upominać, wynika z Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, na podstawie której w Strasburgu zapadają wyroki. Owo prawo do prawdy uznaje także w swych orzeczeniach Międzyamerykański Trybunał Praw Człowieka – wskazują. Zbrodnie wojenne, a za taką Katyń został już uznany, trzeba rozliczać bez względu na upływ czasu od ich popełnienia – twierdzi Open Society. I dodaje – na podstawie danych z Centrum Szymona Wiesenthala – że w 2010 r. w Polsce toczyło się jeszcze 316 śledztw dotyczących zbrodni wojennych, a w Niemczech – 177. W 2012 r. na Węgrzech aresztowano z kolei 97-letniego Laszlo Csatariego, odpowiedzialnego za deportację ludności cywilnej do Auschwitz. Prawo do prawdy oznacza także rzetelne śledztwo, wyjaśniające wszelkie okoliczności zbrodni oraz umożliwiające bliskim ofiar poznanie dokumentów postępowania. Skoro Rosja je utajniła, wciąż narusza Konwencję Praw Człowieka – twierdzą prawnicy. Także Amnesty International przekonuje, że obowiązek ścigania zbrodniarzy wojennych nadal istnieje. W 2001 r. skazano za takie czyny w Niemczech 83-letniego byłego esesmana Juliusa Viela oraz 89-letniego wówczas Antona Mallotha, strażnika więzienia gestapo w Czechach; w 2011 r. – Johna Demjaniuka, strażnika w obozach koncentracyjnych; a w 1999 r. w Wielkiej Brytanii służącego w SS Anthony’ego Sawoniuka – przypomina.

„Już na długo przed 1939 r. mordy jeńców wojennych były zakazane na mocy prawa międzynarodowego” – napisali działacze Amnesty. Dodali, iż Rosja nie przeprowadziła skutecznie śledztwa katyńskiego, bo to wymaga m.in. ujawnienia okoliczności zbrodni, prawnej rehabilitacji ofiar i zadośćuczynienia dla krewnych Polaków.Na fakt, iż Rosja ma obowiązek przekazać bliskim pomordowanych oficerów informacje ze śledztwa, wskazuje także łączne stanowisko przesłane do Strasburga przez rosyjski Memoriał, European Human Rights Advocacy Centre (EHRAC) i brytyjskie Essex Transitional Justice Network (ETJN). „Dotyczy to tym bardziej zbrodni potwornych, a z taką mamy do czynienia w przypadku Katynia” – napisali członkowie tych organizacji. Public International Law & Policy Group wskazuje dodatkowo, że konieczne zadośćuczynienie, do jakiego mają prawo bliscy ofiar zbrodni, obejmować może nie tylko informacje o losie pomordowanych, ale i ekshumację oraz sprowadzenie ich szczątków do kraju, o ile rodziny sobie tego zażyczą.

Wszystkie te znane organizacje międzynarodowe wsparły przed Trybunałem argumenty strony polskiej. Do postępowania katyńskiego chciał także przystąpić w lipcu 2012 r. wnuk Józefa Stalina, Jewgienij Dżugaszwili. Zamierzał bronić dobrego imienia dziadka, ale Trybunał w Strasburgu nie zgodził się na udział Dżugaszwilego w sprawie.

– Rosja ma wciąż lekcję do odrobienia. Nie wyobrażamy sobie przecież, by to krewny nazistowskiego zbrodniarza negował odpowiedzialność Niemców za zbrodnie wojenne – mówiła wówczas Witomiła Wołk-Jezierska z grupy 15 Polaków, którzy wystąpili do Trybunału ze skargą katyńską. Ewa Łosińska

Potwór w mediach Nie rozumiem, jak to możliwe, że Jerzy Urban czarny symbol stanu wojennego, człowiek budzący swoim postępowaniem odrazę, dziś zapraszany jest przez media, aby w roli cenionego autorytetu politycznego komentować aktualne wydarzenia. Nie jego obarczam za to winą. Świadczy to przede wszystkim o upadku mediów. Tych, które z nim rozmawiają i upowszechniają jego opinie.To przerażające, a jednocześnie nieskończenie smutne, że Polska jest wciąż chorym państwem. W wielu najważniejszych dla prawidłowego funkcjonowania państwa instytucjach, w sądach, prokuraturze, policji, w tym skarbowej, służbach specjalnych, kwitną patologie. Ich nosiciele i sprawcy, często przeniesieni żywcem z PRL, wraz z mechanizmami i nawykami stamtąd wyniesionymi, przebrani w inny strój, w sprytnie dobranych maskach, udają świętoszków, walczących o prawdziwą demokrację. Kumają się chętnie z dorobkiewiczami, rozpoczynającymi kariery w nowej Polsce, wciskają się do partii politycznych, zajmują ważne stanowiska w ministerstwach, rozkręcają potężne biznesy. Dzięki swojej przebiegłości i poparciu ich przez elity „okrągło stolikowej” „Solidarności”, stają się szanowanymi obywatelami z samego świecznika. Najgorsze jednak jest to, że media zagubiły się w tym kompletnie. Kaleką postać polskiej demokracji traktują jako naturalny, normalny świat. Dla szumowin moralnych najróżniejszego gatunku, znajdują miejsce na piedestałach dla zasłużonych. Symbolem najobrzydliwszej postawy i najbardziej szkodliwych działań całej dekady lat 80 jest były rzecznik rządu „generałów” Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka. Wyniesiony przez Jaruzelskiego do godności „króla mediów”, z pełną służalczością, gorliwie wypełniał powierzoną mu misję. Z pełnym cynizmem i charakterystycznymi dla siebie arogancją i pogardą wobec większości Polaków, fałszował rzeczywistość, brutalnie, z psychopatyczną namiętnością oczerniał najlepsze i najszlachetniejsze postaci tamtych czasów. Rozbudzał do nich nienawiść, która napędzała zbrodnicze przedsięwzięcia esbeckich bandytów, działających pod opiekuńczym parasolem władzy. Kiedy dziś mówi, że o przestępczych operacjach tajnych służb nie miał pojęcia, że podczas słynnych konferencji dla zagranicznych dziennikarzy, transmitowanych jednak przez telewizję na całą Polskę, przekazywał tylko to, co mu podsunęły służby MSW, kłamie. Ze zwykłego tchórzostwa. Jest zbyt inteligentny, żeby wtedy nie wiedział doskonale, iż służy wiernie jak pies zbrodniarzom, którzy mają na rękach krew rodaków. Po przemianie w Polsce nigdy nie wykazał najmniejszej choćby skruchy. Chyba, że za skruchę uznać huczne biesiady w towarzystwie Adama Michnika. Za to jego tygodnik „Nie” stal się armadą, która za cel główny postawiła sobie zniszczenia polskiego Kościoła Katolickiego i polskiego papieża Jana Pawła II. Daruję sobie epitety, na które zasługuje za samo obrażanie Polaka na tronie w Watykanie, świętym miejscu dla milionów ludzi na wszystkich kontynentach. To jedna z cech tego człowieka pozbawionego sumienia - nie ma dla niego żadnych świętości. Jego prawo, jego wybór. Nie jest przestępcą. Wszystkie jego przewiny leżą w sferze moralnej. Historia zapamięta go jako moralnego potwora. Nie życzę mu niczego złego, mimo że napawa mnie obrzydzeniem. Niech sobie żyje sto lat, albo i więcej. Niech mu się dobrze powodzi w życiu prywatnym. Ale powinien zniknąć z życia publicznego. Przyjmując zaproszenia do mediów, udowadnia, że nie ma w nim odrobiny wstydu. Trudno. Taki jest i już się nie zmieni. Tylko dlaczego media nie potrafią odróżnić fundamentów naszej cywilizacji, naszej kultury, które opierają się na afirmacji dobra, prawdy i sprawiedliwości. A Jerzy Urban jest tego wszystkiego przeciwieństwem. Więc dlaczego? Czy ślepota musi być aż tak wielka? Czy niektóre media zatraciły wrażliwość? Żeby razem z nim nurzać się w fekaliach, które wypełniają jego osobowość. Czy tak trudno odróżnić dobro od zła? Jerzy Jachowicz

Czy rząd przygotowuje grunt pod ostateczną likwidację OFE? Najnowszy weekendowy Dziennik Gazeta Prawna (18-20 stycznia 2013 r.) na pierwszej stronie zamieścił duże czarno-białe zdjęcie twarzy i ręki starszego mężczyzny, na którym dużymi literami napisano „Reforma emerytalna? Wybaczcie, to pomyłka”. W ten sposób gazeta reklamowała otwierającą ten numer rozmowę Grzegorza Osieckiego i Beaty Tomaszkiewicz z Bogusławem Grabowskim – „Złudzenia szczęśliwego emeryta”. W rozmowie tej Bogusław Grabowski twierdzi, że wypłaty emerytur powinny być dokonywane wyłącznie przez ZUS, gdyż nie wyobraża on sobie lepszego powszechnego systemu emerytalnego niż system repartycyjny. Uznaje on, że „filar kapitałowy jest złem”. Ponadto Bogusław Grabowski postuluje w okresie pracy swobodę wyboru między ZUS i OFE (bez gwarancji państwa i bez limitów inwestycyjnych), czyli w praktyce likwidację obecnych OFE. Ten drugi pomysł bardzo przypomina scenariusz zrealizowany na Węgrzech przez rząd Orbana. A Bogusław Grabowski przestawiony jest jako członek Rady Gospodarczej przy premierze. Czyżby był to sygnał, że rząd przygotowuje grunt pod ostateczną likwidację OFE? Warto też zastanowić się nad konsekwencjami oparcia wypłaty świadczeń z obecnej części kapitałowej na zasadach repartycyjnych przez ZUS. Zwłaszcza, że treści rozmowy wynika, że Bogusław Grabowski jest świadomy pogarszającej się sytuacji demograficznej w Polsce. W jej wyniku spadać będzie liczba osób pracujących, bo przechodzące na emeryturę liczne roczniki na rynku pracy będą zastępować coraz mniej liczne roczniki, co jest prostą konsekwencją spadającej dzietności i liczby urodzeń w Polsce. O ile zatem rząd nie zacznie realizować pomysłów surfowanych mu ostatnio przez pewnych celebrytów (którzy próbują do publicznej dyskusji wprowadzić temat zabijania osób starszych i schorowanych) lub nie rozwiąże problemów systemu emerytalnego bądź przez podniesienie wieku emerytalnego w okolice setki, bądź przez takie określenie zasad dostępu do świadczeń publicznej służby zdrowia, że osoby starsze staną przed barierami w praktyce nie do pokonania – znacznemu pogorszeniu ulegnie proporcja między osobami pracującymi, a osobami pobierającymi świadczenia. Przy czym z upływem czasu proporcja ta będzie się pogorszać. Pomysł na finansowanie bieżących świadczeń m.in. ze środków przekazywanych ZUS przez osoby przechodzące na emerytury, a ich przyszłych świadczeń ze składek osób pracujących, gdy oni będą na emeryturze (bo to oznacza proponowana przez Bogusława Grabowskiego repartycyjna zasada wypłaty emerytury także pochodzącej ze środków zgromadzonych w OFE) prowadzi do tego, że im mniej osób pracuje, tym większe obciążenia muszą ponosić. A to najprawdopodobniej prowadzić będzie do dwu równoległych trendów – zwiększonej emigracji zarobkowej przede wszystkim do krajów Europy Zachodniej oraz próby anulowania obecnych zobowiązań emerytalnych. W tym kontekście nie dziwi sprzeciw B.Grabowskiego przeciw uwzględnianiu zobowiązań emerytalnych w analizie rzeczywistego zadłużenia państwa. Swoją drogą zastanawiające jest dlaczego od przedsiębiorstw wymaga się uwzględnienia także zobowiązań związanych z przyszłymi okresami, w tym także w tych systemach, w których pracodawcy prowadzą pracownicze programy emerytalne oparte na mniej nowoczesnych niż w Polsce zasadach – także związanych z nimi zobowiązań, a nie można tego wymagać od państw. Wydaje się wszak, że standardy rachunkowości państw, które są instytucjami publicznymi, powinny być nawet wyższe, niż w odniesieniu do prywatnych przedsiębiorstw. W swojej ocenie systemu emerytalnego i związanych z nim zobowiązań Bogusław Grabowski popełnia analogiczny błąd, jak minister Rostowski w czasie debaty nad obniżeniem poziomu składki przekazywanej do OFE. Uważa on, że poziom świadczeń zależy od perspektyw demograficznych. Tak było rzeczywiście na samym początku reformy emerytalnej, ale bardzo szybko zorientowano się, że tzw. „waloryzacja” ujemna, czyli obniżenie poziomu świadczeń jest całkowicie nieakceptowana społecznie i wyeliminowano ją z systemu. A to oznacza, że sytuacja demograficzna ma istotny wpływ na kwestię finansowania świadczeń, ale już nie na ich poziom (a przynajmniej na obniżenie ich wysokości). Tymczasem czas ucieka – rząd zapowiada w tym roku przegląd systemu emerytalnego, wskazując na różnego rodzaju kosmetyczne zmiany często mocno wątpliwej jakości, wciąż jednak brak ustawy o wypłacie dożywotnich emerytur kapitałowych. Czyżby w ramach tego przeglądu miało się okazać, że najlepiej OFE w obecnym kształcie po prostu zlikwidować? Paweł Pelc

Kościelak: Sy(zy)fowa praca w obronie „umów śmieciowych” Na ulicach Gdańska – a być może i innych polskich miast – zobaczyć wciąż można wielkie reklamowe bilbordy z obrazem postaci pchającej pod górę ogromny głaz i napisem: „Syzyf. Nie chcę codziennie zaczynać od zera. Stop umowom śmieciowym”. Nieco mniejsze litery wyjaśniają, że to kampania NSZZ „Solidarność” promująca przygotowany przez związek i przekazany premierowi jeszcze w maju ub. roku projekt ustawy ograniczającej stosowanie umów śmieciowych. Tym pogardliwym mianem określa się zatrudnienie na umowy-zlecenia i umowy o dzieło, przy których zatrudniający pracodawca nie musi odprowadzać składek na Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Związkowców boli to, że zatrudnieni w ten sposób pracownicy nie odkładają sobie pieniędzy na przyszłą emeryturę z ZUS-u – tak jakby celem pracy był nie tyle bieżący zarobek, co odległa w czasie emerytura. Zdaniem związkowych działaczy, winni są pracodawcy, wyzyskujący w ten sposób swoich pracowników, których „do przyjęcia takiej oferty może zmuszać bezrobocie lub trudna sytuacja na rynku pracy”. Na swoich stronach internetowych „S” – powołując się na słowa premiera Tuska wypowiedziane w tzw. drugim exposé – ubolewa, że w Polsce tylko 52% osób płacących podatek dochodowy płaci równocześnie ZUS. Aby temu zaradzić, „S” nie domaga się bynajmniej radykalnego obniżenia składek. Przeciwnie – uważa, że „każda forma świadczenia pracy powinna być oskładkowana”, gdyż ci, co obecnie płacą ZUS-owi, „nie są w stanie utrzymać systemu emerytalnego”. Zamiast więc ów chory system zmienić lub wręcz zlikwidować, „S” proponuje zmusić miliony biednych ludzi do płacenia na tę piramidę finansową, przy której Amber Gold to pikuś.

„Solidarnościowy” projekt zakłada więc objęcie ZUS-em wszystkich świadczących pracę na podstawie umów o dzieło z wyjątkiem uczniów i studentów, gdyż – jak wyjaśniono na internetowej stronie związku – „może to ograniczyć im możliwości kształcenia”. Jak widać, związkowcy uważają, że oskładkowanie innych pracujących „o dzieło”, np. artystów czy dziennikarzy, nie ograniczy im np. możliwości rozwoju zawodowego czy choćby utrzymania rodzin. Ową niekonsekwencję wytłumaczyć można jedynie tym, że kampania adresowana jest właśnie do ludzi młodych. Być może także dlatego początkowo zamiast Syzyfa na billboardach widniało popularne wśród młodzieży słowo „syf”. Związkowcy zapowiadają zresztą przejście od słów do czynów – już niebawem mogą odbyć się strajki mające skłonić rząd do przyjęcia projektu. Załóżmy więc, że związkowe postulaty zostaną spełnione. Obecnie pracodawca, wypłacając zatrudnionemu na „śmieciówkę” pracownikowi 1000 zł „na rękę”, wlicza w koszty swej firmy (a więc i w koszty wytwarzanych przez siebie wyrobów i usług) ok. 1200 zł (bo 18% od tej kwoty stanowi podatek dochodowy). Po doliczeniu ZUS-u kwota ta wzrośnie prawie do 2000 zł – i w takiej proporcji wzrosną też ceny wyrobów lub usług tegoż pracodawcy. A gdy wzrosną ceny, to klienci mniej ich kupią i spadnie produkcja. Dla części pracowników nie będzie więc pieniędzy na wypłatę. Efektem będzie wzrost bezrobocia. Tymczasem do Polski, jak zresztą do całej Europy, płynie szeroki strumień produktów z Chin i innych krajów, gdzie koszty pracy są o wiele niższe. Wprawdzie co jakiś czas władze Unii Europejskiej odgrażają się, że temu – jak to nazywają – socjalnemu dumpingowi postawią tamę, ale nic takiego nie nastąpi, skoro zaraz potem te same władze UE wyciągają do Chin proszalną rękę o wielomiliardowe wsparcie na ratowanie grzęznącej w kryzysie strefy euro. Chcąc przetrwać, polskie firmy imają się wszelkich dostępnych prawem sposobów. Nałożenie dodatkowych obciążeń z pewnością doprowadzi do likwidacji większości z nich. Nie jest to zresztą jedyna przyczyna unikania przez pracodawców zatrudniania na „normalną” umowę o pracę. Są też inne, wywalczone przez związkowców, „zdobycze ludzi pracy”, jak np. ochrona zatrudnienia osób, którym brakuje czterech lat do emerytury. Przepis ten gwarantuje niemal na 100%, że pomimo szumnych „programów społecznych” wychwalających zalety pracowników „55+”, szansa na znalezienie przez nich zatrudnienia jest bliska zeru. Nikt bowiem nie zatrudni pracownika, którego nie będzie mógł zwolnić. Nie wynika to bynajmniej z jakiejś wilczej natury przedsiębiorców, lecz z faktu, że nikt przecież nie jest w stanie przewidzieć sytuacji swojej firmy nawet za rok: czy będzie miał zbyt na swoje produkty, czy nie pojawi się nieznana mu w tej chwili konkurencja itd. Ktoś powie, że nikt nikogo nie zmusza, aby był przedsiębiorcą; jego sprawa, jego ryzyko. Ale tak samo nikt nikogo nie może zmusić, aby w imię zapewnienia pracy pracownikom przedsiębiorca – który w założoną i prowadzoną przez siebie firmę włożył niemałe i często pożyczone z banku pieniądze, swój osobisty dorobek i życiową reputację – sam pracował za taką samą lub niewiele większą pensję jak pracownicy. W takim przypadku po prostu zamknie firmę – a jako osobnik z natury bardziej energiczny i aktywny, znajdzie pracę szybciej niż zwolniony przezeń pracownik. Mówiąc krótko: byli przedsiębiorcy po prostu wyprą z rynku pracy swoich dawnych pracowników i sami zajmą ich miejsce. Warto o tym pamiętać, zanim oskarży się pracodawców o „wyzysk”. Jest to o tyle łatwe, że stanowią oni zdecydowaną mniejszość, atakując ich można więc zyskać poklask bez obaw o utratę elektoratu. Jednak stosując „umowy śmieciowe”, przedsiębiorcy bronią się po prostu przed bankructwem, a swoich „wyzyskiwanych” pracowników chronią przed bezrobociem. Remedium na „śmieciówki” nie jest obłożenie ich ZUS-em, lecz radykalne obniżenie podatków i składek, tak aby koszty pracy, a w konsekwencji ceny wyrobów i usług, mogły być niższe. Tłumaczyć to wszystko po raz n-ty w nieskończoność – to jest dopiero sy(zy)fowa praca! Zdzislaw Koscielak

Gwiazdowski: Metody przesłuchań, czyli dylematy prokuratorów „Nie ma ludzi niewinnych. Są tylko niewłaściwie przesłuchani” – mawiał stalinowski prokurator Andrej Wyszyński. Właśnie się okazało, że „skuteczniejsze” są przesłuchania nocne. Dlaczego są „skuteczniejsze”? Otóż dlatego, że podejrzani łatwiej przyznają się do zarzucanych im czynów. Ale proszę pamiętać, że przyznanie się podejrzanego do czegokolwiek w śledztwie nie wpływa – formalnie – na jego status jako oskarżonego w sądzie. Zawsze może on wszystko co powiedział odwołać. Dlaczego zatem śledczym tak bardzo zależy na tych wymuszonych lub wyłudzonych zeznaniach? O tym za moment. Na razie konstatacja, że jeszcze „skuteczniejsze” byłoby wyrywanie paznokci, czy przytapianie, które nie pozostawia na ciele obrażeń fizycznych – jak w przypadku z terrorystami z Al-Kaidy. Ale to przecież terroryści. Więc może takie postępowanie wobec nich jest usprawiedliwione? Profesor Ilja Lazari Pawłowska pisała przed laty (gdy Czerwone Brygady mordowały porywanych ludzi) o warunkowym i bezwarunkowym obowiązywaniu norm moralnych, stawiając pytanie: co zrobić, gdy terroryści porwali dziecko i grożą, że je zabiją jak ich żądania nie zostaną spełnione. Wiemy że to zrobią. Już przysłali jego odcięty palec. A poprzednio zabili inne, mimo że ich żądania zostały spełnione. Ale udało się złapać jednego z nich. Wiemy, że jego „towarzysze” jeszcze o tym nie wiedzą. Czy mamy prawo wszystkimi metodami, jak najszybciej, wyrwać od niego informację, gdzie się ukrywają pozostali? Dyskutowaliśmy to w czasach studenckich na seminarium u prof. Andrzeja Kojdera. Podzieliliśmy się oczywiście na dwie grupy. Absolutystów moralnych, zdaniem których tortury nie mogą być nigdy stosowane i relatywistów, którym się wydawało, że są sytuacje usprawiedliwiające odejście od tej zasady. Podział był mniej więcej równy. I wtedy profesor zaczął przesuwać granicę. Bo jeśli porywacze nie przysłali odciętego kciuka dziecka? Owszem, wcześniej inne zostało zamordowane, ale nie wiemy na pewno, czy to ci sami sprawcy. Czy wtedy też możemy odstąpić od zasad i stosować tortury? Takie ujęcie sprawiło, że przewagę zaczęli mieć moralni absolutyści. Ale tylko na moment – o tym także za moment. Mamy nie tylko terrorystów, czy porywaczy. I nie tylko tortury jako metoda prowadzenia przesłuchania wchodzą w grę. Mamy podejrzewanych o morderstwo, albo o zwykłą kradzież. Albo o przyjęcie pudełka cygar. Ale przecież łatwo i w tym przypadku przesunąć granicę i powiedzieć, że nie chodzi o jakieś tam cygara, tylko o „korupcję w służbie zdrowia”. Czy to pozwala na stosowanie innych metod śledczych? Skoro przesłuchiwanie w nocy jest skuteczniejsze, to spróbujmy odpowiedzieć ile godzin można tak przesłuchiwać? Całą noc? Czy prowadzący przesłuchanie mogą się w tym czasie zmieniać? A co ze świeceniem przesłuchiwanemu lampą po oczach? Oczywiście, że przesłuchiwany może się zgodzić na nocne przesłuchanie. Nawet prokurator i świecąca w oczy lampa bywają lepszym rozwiązaniem niż zimna cela z otwartym oknem, choć na dworze mróz, albo z innym, wytatuowanym aresztantem, który waży 150 kilo, i ma najwyraźniej pozytywny stosunek do związków partnerskich. Jeszcze może być „jaskółka” w wieloosobowej celi, w której na górnej pryczy nie ma za bardzo czym oddychać – więc już lepiej gadać z prokuratorem. Skuteczna może też być metoda przesłuchiwania kobiet w zaawansowanej ciąży – wszystko oczywiście w majestacie prawa. I wszystko to są przykłady nie z czasów „stalinowskich”, tylko z ostatnich lat. Acha! Przecież dokonując zatrzymania o 6 rano trudno sprawdzać stan zdrowia zatrzymanego. Skąd funkcjonariusze mają wiedzieć, że za dwie godziny powinien wziąć lekarstwo, a potem jeszcze dwa razy w ciągu dnia? Chętnie będzie zeznawał po godzinie 24.00. Może się jednak doprosi u prokuratora o to lekarstwo. Wróćmy jednak do pytania po co to wszystko, skoro w sądzie można odwołać zeznania złożone w śledztwie? Otóż po to, żeby na podstawie takowych zeznań, móc zatrzymywać innych. I nawet ich aresztować. Bo przecież sprawy są „rozwojowe” – to jedno z ulubionych słów prokuratorów wypowiadających się w mediach. Ale czy zawsze na takie metody oburzamy się tak samo? Gdyby pytanie, czy należy torturować porywacza, postawić rodzicom porwanego dziecka jak by zareagowali? Gdy postawił nam je prof. Kojder absolutyści moralni natychmiast stracili przewagę. Wszyscy studenci płci męskiej oświadczyli, że sami by mu wyrwali, nie tylko paznokcie! Jedna z koleżanek pozostała niezłomna, ale jakby z mniejszym przekonaniem. Nie miała wówczas jeszcze dzieci, więc nie mogła wiedzieć jak zareaguje w sytuacji ekstremalnej. Nikt z nas tego o sobie nie wie. Więc – zdaniem absolutystów – najlepiej uciekać od konkretyzacji w rozważania ogóle. Nie o tym jak my byśmy postąpić chcieli, tylko jak „ludzie” postępować powinni. To jest trochę tak jak z wolą „ludu” u J.J. Rousseau. To nie jest wola wszystkich, ani wola większości. Bo to nie jest wola ludzi, tylko „ludu”. Problem w tym, że nie ma takich ludzi. Bo postawmy pytanie rodzicom chorego dziecka, co są gotowi zrobić dla jego ratowania? Nie stać ich na operację w prywatnym szpitalu, nie mają prywatnego ubezpieczenia, bo płacą wysokie składki na „powszechne ubezpieczenie zdrowotne”. Ale mimo to, że płacą, dowiadują się, że nie ma miejsca, nie ma lekarza i że się nie da. Ja osobiście dla ratowania dziecka wyrwałbym porywaczowi jaja obcęgami, a gdyby nie stać mnie było na prywatny szpital, lekarzowi z publicznego mógłbym nawet „zrobić laskę”, jakby to pomogło w przeprowadzeniu jakiegoś badania, czy zabiegu. A potem jeszcze wręczyłbym mu pudełko cygar. Tak, jak pytając rodziców o torturowanie porywacza czy korumpowanie lekarza, zapytajmy obrońców nocnych przesłuchań i krytyków sędziów w ostrych słowach te przesłuchania potępiających, jakby zareagowali gdyby jakiś przesłuchiwany w nocy podejrzany nagle zeznał, że widział jak jakiś redaktor wraz z żoną wykorzystywali seksualnie swoją nieletnią córeczkę! Prokurator wszcząłby śledztwo i… zaczął przesłuchiwać redaktora. W nocy. Żona redaktora oczywiście też zostałaby zatrzymana, a córeczka wysłana do domu dziecka. Nie wiadomo którego. A przecież co się dzieje w niektórych domach dziecka redaktor wie, bo mówili o tym w telewizji.Że grubymi nićmi szyte? Jakby ktoś chciał, mógłby pochodzić na kilka toczących się procesów, w aktach których znajdują się nie takie zeznania świadków. „Nie brak świadków na tym świecie” – jak stwierdził pewien Rejent. Niedawno prokuratorzy potrafili wystąpić o areszt tymczasowy wobec podejrzanego, przedstawiając jako dowód zeznania świadka, któremu sami w innej sprawie postawili zarzut składania fałszywych zeznań! Sędzia może więcej niż organy ścigania! Właśnie dlatego, że jest sędzią! I może mieć różne skojarzenia. I może je wyrazić w uzasadnieniu wyroku. A prokurator jest stroną w sprawie. Taką samą jak oskarżony. W niczym nie lepszą na etapie postępowania. A czasami dużo gorszą – nadużywającą władzy, stosującą nieadekwatne metody śledcze, wykorzystującą cały aparat państwowego przymusu przeciwko często niewinnym ludziom. Oczywiście sędziowie nie są aniołami. Niektórzy popełniają błędy. Zdaniem niektórych adwokatów, niektórzy sędziowie są matołami. A zdaniem niektórych prokuratorów, niektórzy sędziowie są nawet skorumpowani. Ale lepiej jak sędzia – nawet skorumpowany matoł – uniewinni 10 winnych, niż skaże jednego niewinnego. Robert Gwiazdowski

Ofiara własnej logiki... Dziś na wykop.pl wisi tekst „JKM ofiarą własnej logiki”. Autor przekonująco wyjaśnia, dlaczego JKM nie odnosi sukcesu politycznego.Dlatego, że zamiast o gospodarce, gdzie z JKM zgadzają się wszyscy znajomi Autora – mówi o homosiach, feministkach, Hitlerze i czymś tam jeszcze. Autor przy tym bardzo logicznie wyjaśnia, dlaczego ta taktyka jest niesłuszna. Proszę przeczytać.

http://www.wykop.pl/ramka/1385487/janusz-korwin-mikke-ofiara-wlasnej-logiki/

Mnie w każdym razie przekonał.Jest tylko jedno pytanie: Dlaczego UPR – czyli partia głosząca to samo, co KNP, ale bez Korwin-Mikkego – nie odnosi sukcesów w ogóle? U ludzi myślących logicznie jeden kontr-przykład wystarcza dla obalenia teorii. Teoria jest więc obalona. Teraz pytanie: co w niej szwankowało? Już służę odpowiedzią. Dlatego ,że Autor – i Jego Krewni-i-Znajomi – to ludzie myślący logicznie. Jest ich w Polsce 1%. Może 2%. Natomiast pozostałe 98% na hasło „Obniżka podatków” reaguje: „To dostanę mniejszy zasiłek”; „To nie będzie mnie stać na lekarza”. Natomiast psioczeniem na złodziei, feministki, (tfu!) „gejów” itp. można parę procent uciągnąć – a w momencie kryzysu pójść ostro w górę. Kara śmierci – to pomysł bardzo popularny. Hitler i para-olimpiady to pomysł może nienajlepszy – ale też nienajgorszy, bo przyczynia się do zwiększenia popularności, która w d***kracji jest wartością sama w sobie.

Na zakończenie: L*d Boży i tak wszystko po trzech tygodniach zapomina. Obiecuję na dwa miesiące przed wyborami ograniczyć swoje publicystyczne zapędy. JKM

Powstanie Styczniowe – tragedia Nr 4 (popr. i uzup.) czyli: „Dla Polaków można czasem coś zrobić – z Polakami: nigdy!” Po połączeniu Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego w Rzeczpospolitą Obojga Narodów, czyli likwidacji dziedzicznej monarchii, to nowe państwo zaczęło popadać w rozprzężenie i ruinę, Zupełnie jak dziś Unia Europejska. Narastało warcholstwo – a ponieważ wtedy w szkołach nie uczono, że agresja jest czymś złym – przeradzało się ono w kolejne awantury. Najpierw były poszczególne rokosze, a pierwszą poważną tragedią była Konfederacja Barska. Barzanie – ludzie o mentalności PiSmenów (i działający na terenach do dziś PiSowskich!!) - terroryzowali ludność, czym doprowadzili do tego, że wkraczające wojska JCM Katarzyny II Wielkiej witano jak wybawienie: zawsze-ć to Pomazanka Boża – i zaprowadzała Prawo i Porządek. Następnie ci troglodyci (zwolennicy d***kracji, oczywiście...) porwali jeszcze króla, czym zrazili sobie skutecznie kręgi konserwatywne. Cała Europa była wtedy zgodna: państwo polskie nie istnieje, ktoś powinien zaprowadzić tam porządek. I zaprowadzono. Potem była Insurekcja Kościuszkowska. Pomyślana jako pomoc dla rewolucji francuskiej. Oczywiście: trzy rządy zaborcze wydały okrzyk oburzenia i czym prędzej zdławiły ognisko rewolucji – jak najsłuszniej zresztą. Przy okazji zlikwidowano do końca I Rzeczpospolitą. Następnie stał się cud: Napoleon I Buonaparte (kosztem „sum bajońskich” - a w rzeczywistości znacznie większych) utworzył Księstwo Warszawskie, a potem JCM Aleksander I, który był filo-polonusem (własną żonę, Elżbietę, pożyczał ks.Adamowi Czartoryskiemu - zresztą w rzeczywistości synowi... śp.Mikołaja Repnina) odtworzył niepodległe Królestwo Polskie, ze sobą jako monarchą, Aleksandrem II. Niestety, gdy umarł, zastąpił Go Mikołaj I, mniej lubiący Polaków – a w dodatku z konieczności zrobiłł vice-królem w Warszawie swego starszego brata, Konstantego. Podchorążowie nie wytrzymali jego azjatyckich metod – i zmontowali powstanie „listopadowe” Popierała je masoneria – chodziło o wspomożenie kolejnej rewolucji we Francji i w Belgii. Udało się: te dwa państwa do dziś są ostoją masonerii – tej postępowej, niestety: „Wielkiego Wschodu”. Powstanie miało cień szansy na powodzenie, przerodziło się zresztą w regularną wojnę polsko-rosyjską. W'obec dysproporcji sił – wojna została przegrana. To była Tragedia Nr 3. Królestwo zachowało jeszcze nazwę, ale straciło niepodległość. Byłojuż tylko autonomiczną częścią Imperium Wszech Rusi – jak dziś Polska w UE, albo jeszcze gorzej. Tragedia polegała nie tylko na utracie niepodległości i śmierci wielu dzielnych Polaków – ale i na tym, że 30.000 najlepszych patriotów udało się na Wielką Emigrację – trochę jak dziś. W efekcie w latach 1852-54, gdy Cesarstwo przegrywało Wojnę Krymską i w zamian za lojalne wsparcie być może Mikołaj I zgodziłby się na przywrócenie stanu sprzed powstania, nie było żadnego realnego polityka polskiego, który mógłby podjąć te kwestię!! Okazja została przegapiona. Dopiero później pojawił śp.Aleksander hr. Wielopolski, markiz Gonzaga ks.Myszkowski. Korzystając z przychylnego nastawienia JCM Aleksandra II (skasował On stan wojenny w Kongresówce, ogłosił amnestię, uwłaszczył chłopów – w Rosji, zniósł pańszczyznę - no, i mianował właśnie Wielopolskiego...) zaczął odwojowywać kolejne instytucje polskie. Był w tym diablo skuteczny, więc czarnosecińcy, przerażeni liberalizmem Cesarza, zaczęli planować sprowokowanie powstania, by te reformy zlikwidować. Plan się udał. Agenci rosyjscy podburzyli młodzież, że grozi jej branka do wojska na 25 lat. Tymczasem Car planował akurat skrócenie służby do 6 lat, w czym powstanie, oczywiście, przeszkodziło; sprawa się o kilka lat odwlekła. Podobnie jak z powstaniem „warszawskim”, gdzie Moskwa wzywała do powstania – a głupi Polacy posłuchali. Wybuchło kompletnie absurdalne, nie mające cienia szansy, powstanie. Pierwsze potyczki przynosiły sukces powstańcom, gdyż rosyjscy spiskowcy zakazywali uzbrajania wojsk rosyjskich w amunicję (pod pretekstem „by nie sprowokowali Polsków”). Efekt był straszny: powstańcy dość masowo mordowali rosyjskich żołnierzy i opinia publiczna w Rosji, początkowo sympatyzująca z Polakami, murem stanęła po stronie zwolenników twardej ręki. Poruszony okrucieństwami powstańców JŚw.Leon XIII wzywał:

"Poddani winni panującym okazywać cześć i wierność, tu­dzież jako Bogu przez ludzi królującemu, uległość nie tylko dla gniewu, ale też dla sumienia... poddani powinni się sto­sować święcie do przepisów państwa... w wierze świętej czerpiąc podnietę do wierności względem Państwa i monar­chów .. Wy, co rosyjskiemu podlegacie berłu ... nie przestańcie wytężać usiłowań nad utrwaleniem wśród kleru i ogółu posza­nowania dla zwierzchności i przestrzegania karności pu­blicznej. Wy, którzy podlegacie przesławnemu domowi Habs­burskiemu, miejcie na baczeniu, ile zawdzięczacie Do­stojnemu Cesarzowi w najwyższym stopniu do wiary przodków przywiązanemu. Udowadniajcie tedy z każdym dniem jawniej swoją względem niego wierność i pełną wdzięczności uległość ... Wam, którzy zamieszkujecie prowincję Poznańską i Gnieźnieńską, zalecamy ufność w wielkoduszną sprawiedliwość Cesarza ), o jego bowiem względem was przychylności i życzliwym usposobieniu oso­biście od Niego samego powzięliśmy wiadomość"

Więcej: http://www.eioba.pl/a/2x91/watykan-a-powstania-narodowe

[Tylko: {eioba} twierdzi, że dowodzi to, iż Papież nie dbał o interes Polski. {eioba} myli się: interes Polski leżał w jak najszybszym stłumieniu tego nieszczęsnego powstania! Papież był gotów dla dobra Polaków poświęcić nawet sprawę katolicyzmu: przecież poparł prawosławnych przeciwko rzymskim katolikom!! ] Terror powstańców był skierowany nie tylko przeciwko Rosjanom: przede wszystkim przeciwko Polakom, którzy jakoś nie chcieli słuchać tzw. „Rządu Narodowego”. Kto jednak mówił o tym głośno mógł spodziewać się wizyty „sztyletników Traugutta”, który był po prostu zbrodniarzem wojennym, terrorystą na pewno. Ta Tragedia Nr 4 spowodowała likwidację Kongresówki – na jej miejsce powstała po prostu Generalna Gubernia „Kraj Nadwiślański” (coś jak "Kraj Krasnopjarski" lub "Kraj Zabajkalski"; Priwislinskij Kraj dzielił się na 8 guberni). Nas domiar złego Aleksander II, który chciał jak najlepiej, został zasztyletowany (dobitne ukoronowanie polskiej głupoty!!) przez Polaka, śp.Ignacego Hryniewieckiego. Zastąpił Go anty-liberalny i anty-polski Aleksander III. Na 20 lat Polska została sparaliżowana. Potem zaczęła się podnosić, potem były reformy Stołypina – i jak tylko poluzowano, znaleźli się rozmaici rewolucjoniści, wychwalający... powstanie styczniowe. To oni narzucili gloryfikację powstań w reżymowym (obowiązkowym...) szkolnictwie II Rzeczypospolitej, to sanacyjna cenzura tępiła krytykę powstań... i efektem tej propagandy była jeszcze większa tragedia – wywołane dla dobra Związku Sowieckiego powstanie „warszawskie” Ale o tym już pisałem. JKM

Proszę nie wypisywać "patriotycznych" głupot! Chodzi o wczorajszy wpis. Kto twierdzi, że "dzięki powstaniom Polacy zachowali tożsamość”, że „dzięki zrywom narodowym umieliśmy walczyć w 1920 roku” - ten wygaduje bzdury. Dowód: Finowie nie robili „powstań narodowych” - a przeciwko Rosjanom walczyli jeszcze dzielniej. Bo żyły dzieci i wnuki dzielnych wojowników – które by się nie urodziły, gdyby zginęli oni w bezsensownych powstaniach! Proszę zauważyć, że ile razy Polakom poluzowano reżym, tyle razy samozwańczy „przywódcy Narodu” traktowali to jako oznakę słabości i stosowali zasadę: „Daj kurze grzędę – jeszcze wyżej siędę!” Gdy natomiast przykręcono śrubę – a potem śp.Piotr Stołypin pozwolił się dorabiać – Polacy zaczęli kochać Cara, wycofujące się oddziały rosyjskie żegnano łzami, a „legioniści Piłsudskiego”, którzy przyszli Polaków „wyzwolić” witani byli zatrzaskiwaniem okiennic (proszę posłuchać „Pierwszej Brygady”:

„Nie chcemy już od Was uznania,

Nie Waszych mów, ni Waszych łez!

Już skończył się czas kołatania

Do Waszych serc — j***ł Was pies!”

- zakończenie zostało potem poprawione...) To tyle. Ja nie mówię nic rewelacyjnego. To wszystko dawno pisali już konserwatyści – np. nie podlegający carskiemu berłu „Stańczycy krakowscy” Albo śp. Aleksander Głowacki (ps.”Bolesław Prus”). A obecny reżym – zaznaczam dla porządku - powiela sanacyjną i PeeReLowską ocenę powstań. Kończąc: szlachcie robiącej powstania nie szło o żadne „wartości narodowe” - lecz o wyrzucenie z posad urzędników rosyjskich i objęcie ich! Posady, posady – coraz więcej posad. I coraz większe ciężary na podatników. Podatki za „sanacji” były dwa razy wyższe, niż w Królestwie Galicji i Lodomerii, i ponad trzy razy wyższe, niż w Kraju Nadwiślańskim (co tłumaczy, dlaczego ludność zaboru rosyjskiego nie chciała przechodzić pod zabór austriacki...) Nb. o to samo chodziło również szlachcie, która zrobiła „rewolucję francuską”: królowie nie chcieli tworzyć nowych posad, woleli wydawać te pieniądze na artystów zdobiących Luwr i Wersal!! Po obaleniu monarchij tworzenie posad dla pasożytów trwa bez żadnych ograniczeń do dziś. Idą na to niemal wszystkie pieniądze – poza tymi, ktorymi trzeba przekupić innych wyborców. Ale to inna historia – choć stara śpiewka. JKM

Recydywa totalniactwo Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Skoro tak, to nie od rzeczy będzie się zastanowić, czym to mogły nasiąknąć skorupki takiego, dajmy na to, pana red. Adama Michnika, czy jemu podobnych sztandarowych postaci „lewicy laickiej”, które najwcześniejsze wiadomości o dobru i złu czerpali z tych samych jabłoni, które dostarczały im żywotnych soków? Słynna z osiągnięć pedagogicznych Maria Montessori twierdziła nawet, że pierwszy okres w życiu dziecka, to znaczy - od urodzenia do 6 lat - jest właściwie najważniejszy i że człowiek w późniejszym okresie swego życia będzie taki, jakim się właśnie wtedy ukształtował. Skoro tak - to co mogło ukształtować takiego, dajmy na to, pana red. Michnika i podobnych jemu wybitnych przedstawicieli „lewicy laickiej”. Red. Michnik na przykład urodził się w 1946 roku w rodzinie stalinowców, którzy już choćby ze względu na instynkt samozachowawczy - żeby o pobudkach ideowych nie wspominać - musieli pod niebiosa wychwalać Ojca Narodów i przynajmniej stwarzać wrażenie, iż zarówno w życiu prywatnym, nie mówiąc już o publicznym, kierują się jego spiżowymi wskazaniami. Wszystko to musiało jakoś oddziaływać na dzieci zwłaszcza gdy urodziły się one np. w roku 1946, co oznacza, że pierwszy, najważniejszy okres swego życia przeżyły pod panowaniem Józefa Stalina. I oddziaływało - czego dowodem są również świadectwa, nazwijmy to - literackie. Z czytanki dla uczniów klasy II zapamiętałem na przykład scenkę z życia rodzinnego w środowisku „lewicy laickiej”, kiedy to chłopiec, po serdecznej rozmowie z ojcem prosi go, by na pamiątkę wyciął mu z gazety fotografię Stalina z fajką: „najbardziej lubię go na tej fotografii” - zwierza się ojcu i jeśli nawet autor tej czytanki przesadził w lizusostwie, to przecież sama scena jest wysoce prawdopodobna. Jeśli tedy ktoś w najwcześniejszym dzieciństwie nasiąknął totalniacką atmosferą, to choćby potem naczytał się rozmaitości i obłudnie deklamował, iż gotów jest oddać życie za możliwość swobodnego głoszenia wstrętnych mu poglądów - w głębi duszy pozostanie totalniakiem takim samym, jakim go stworzył Pan Bóg i ukształtowało środowisko rodzinne. Czy w przeciwnym razie pan red. Michnik zaciągałby przed niezawisłe sądy każdego, kto mu ideologicznie podpadnie, by w ten sposób oddziaływać prewencyjnie na wszystkich pozostałych? Widocznie skądś wie, że niezawisłe sądy skwapliwie przyznają mu rację, choćby dla świętego spokoju, z obawy, że w przeciwnym razie zostaną oskarżone o „antysemityzm” , co szalenie skomplikowałoby im karierę, a kto wie, czy nie zmusiłoby do zrzucenia togi? „Tak wylazła z archanioła stara świnia reakcyjna” - zauważa poeta - to znaczy - nie tyle „reakcyjna”, co oczywiście - totalniacka. Ale niezawisłe sądy, to jeszcze nic, bo tam, przynajmniej formalnie, obowiązuje zasada kontradyktoryjności - że to niby obydwie strony sporu mają te same prawa, chociaż oczywiście znacznie ważniejsza jest wiedza, która ze stron zajmuje stanowisko jedynie słuszne, a która - głęboko niesłuszne. Ta zaś wiedza to pierwszy stopień do sędziowskiej niezawisłości, która, jak wiadomo, polega na tak zwanej świadomej dyscyplinie, to znaczy - zachowaniach zgodnych z oczekiwaniami, ale bez konieczności angażowania „osób trzecich” do ich wymuszania. Właśnie dzięki świadomej dyscyplinie zasada kontradyktoryjności nie stwarza ryzyka, że wymiar sprawiedliwości stanie się nieprzewidywalny - a więc można ją utrzymać, żeby było ładniej. O ile zatem niezawisłe sądy, a w każdym razie sporą ich część, udało się niepostrzeżenie zaprząc w służbę totalniactwa, to niektóre instytucje dotychczas się temu skutecznie opierają. Na przykład Wyższa Szkoła Komunikacji Społecznej w Gdyni, która 13 stycznia udostępniła salę na publiczne spotkanie z przywódcami Młodzieży Wszechpolskiej i ONR. Na wieść o tym spotkaniu zareagował tamtejszy poseł Robert Biedroń, w liście do rektora dając nie tylko wyraz potępienia wobec „idei głoszonych przez nacjonalistów”, ale również „zdziwieniu” przyzwoleniem na spotkanie, którego prelegenci są „zamknięci na dialog”. Najwyraźniej biedny sodomita, który już raz popisał się ignorancją w sprawach wykraczających poza różne sposoby zaspokajania popędu płciowego, nie wie, że hurtowe piętnowanie „nacjonalizmu” może w pewnych okolicznościach uzasadnić oskarżenie o „antysemityzm”, jako że nacjonalizm, w postaci syjonizmu, jest oficjalną ideologią państwową Izraela. To zresztą przecież nic złego, bo nacjonalizm, to pogląd, iż każda wspólnota etniczna powinna się politycznie zorganizować w państwo. Być może poseł Biedroń wolałby, żeby państwa organizowały się na innej zasadzie, na przykład na zasadzie upodobań seksualnych; jedno państwo sodomitów, drugie - gomorytów, trzecie - pedofilów, czwarte - zoofilów - i tak dalej - ale za nacjonalizmem przemawia pewna historyczna tradycja, podczas gdy za sodomitami - na razie tylko tupet. Niewiarygodne, ale poseł Biedroń sprawia wrażenie, iż nie rozumie nawet słowa „dialog”, którym się w swoim liście posługuje. Dialog wymaga bowiem co najmniej dwóch stron i to reprezentujących poglądy odmienne. Oczywiście to byłoby tłumaczenie uprzejme, bo być może, że poseł Biedroń jest po prostu totalniakiem, któremu nie mieści się w głowie, że ktoś może mieć poglądy inne od jego własnych. Ale list - to jedna sprawa, natomiast znacznie poważniejsza była akcja łobuzerskich bojówek, które nie tylko okleiły budynek szkoły oszczerczymi plakatami, ale kierowały również groźby karalne wobec personelu uczelni. Wiele wskazuje na to, iż sprawcą kierowniczym tych czynów był właśnie poseł Biedroń, który polityczne ostrogi zdobywał w SLD, a którego totalniackie korzenie są powszechnie znane, zaś poplecznikiem - redakcja „Gazety Wyborczej”, która w swoich materiałach prasowych nie pozostawiała wątpliwości, z czym sympatyzuje. Jeśli teraz Wyższa Szkoła Komunikacji Społecznej w Gdyni stanie się przedmiotem administracyjnych szykan w postaci kontroli skarbowej i wścibstwa innych służb państwowych, to czyż trzeba nam lepszego dowodu na recydywę totalniactwa, w dodatku zatrącającego sodomizmem? Brrr, fu! SM

Próby niszczące prezydenta Obamy W przemyśle samochodowym stosowane są tzw. „próby niszczące”. Polegają one na robieniu z samochodami tego, czego normalnie nie należy robić, np. puszczać na pełnych obrotach silnik bez smarowania, doprowadzać do zderzeń czołowych itp. Wygląda na to, że próby niszczące zaaplikowały sobie również Stany Zjednoczone. Podczas inauguracyjnego przemówienia prezydent USA Barack Husejn Obama powiedział m.in., że obecne pokolenie Amerykanów zostało „przetestowane przez kryzysy, które ugruntowały naszą determinację i udowodniły naszą odporność”. Podobnie mawiano w Hitlerjugend: „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Jeśli kryzysy rzeczywiście tak dobroczynnie oddziałują na narody, to może dla swego dobra powinny one pogrążyć się w kryzysie permanentnym? I nie jest wykluczone, że prezydent Barack Husejn Obama, chociaż nie mówi tego wprost, to właśnie do tego zmierza. Nie tylko dlatego, że zamierza forsować „równość”, to znaczy - przywileje dla kobiet i sodomitów płci obojga, nie tylko dlatego, że pragnie rozbroić naród amerykański, ale również dlatego, że pragnie światu zafundować nową wojnę - tym razem ze „zmianami klimatycznymi”. Gdyby Barack Husejn Obama był prezydentem jakiegoś mniejszego państwa, to można by na to wzruszyć ramionami. Prób forsowania „równości” było już przecież wiele i najczęściej sprowadzały się do tego, by małych naciągać, dużych obcinać, grubych uciskać, a chudych nadymać. Niestety Stany Zjednoczone są państwem bardzo dużym i bardzo silnym, a poza tym mają ambicję nie tylko sztorcowania innych państw kiedy te nie dość skwapliwie dostrajają się do najmodniejszych ideologicznych zabobonów, a niekiedy nawet próbują je karcić - oczywiście w imię demokracji - a w tej sytuacji deklaracje prezydenta Baracka Husejna Obamy oznaczają groźbę wprawienia całego świata w paroksyzmy. Jeśli chodzi o Polskę, to administracja prezydenta Baracka Husejna Obamy z naszego punktu widzenia okazała się najgorsza od czasów prezydenta Franklina Delano Roosevelta, który w Jałcie sprzedał, a właściwie oddał nas Józefowi Stalinowi. Prezydent Obama postąpił podobnie, kiedy w wykonaniu ustaleń poczynionych 18 sierpnia 2009 roku przez izraelskiego prezydenta Peresa z rosyjskim prezydentem Miedwiediewem, 17 września 2009 roku ogłosił rezygnację z instalowania elementów tarczy antyrakietowej w Europie Środkowej i w ogóle - wycofanie USA z aktywnej polityki w tym regionie. W rezultacie administracja prezydenta Obamy traktowała Polskę już tylko jako rodzaj skarbonki dla żydowskich organizacji przemysłu holokaustu. Jeśli tak dalej pójdzie, to prezydentowi Obamie może udać się to, co nie udało się nawet Józefowi Stalinowi - trwale zniechęcić Polaków do Stanów Zjednoczonych. SM

Cenckiewicz: Wałęsa jest agenturalnym słupem, za którym chowają się o wiele poważniejsi gracze

Rafal Pazio Z doktorem habilitowanym SŁAWOMIREM CENCKIEWICZEM rozmawia Rafał Pazio. NCZAS: Stwierdził Pan w jednym z wywiadów, że wraca Pan do wystąpień dotyczących Wałęsy, żeby ująć się za skrzywdzonym Krzysztofem Wyszkowskim (został skazany za skrzywdzenie Lecha Wałęsy poprzez nazwanie go „Bolkiem”). Polskie tzw. elity, które trzymają władzę, nie są zainteresowane tym, aby ująć się za Krzysztofem Wyszkowskim. Jak więc naprawić tę krzywdę? CENCKIEWICZ: Wałęsa jest agenturalnym słupem, za którym chowają się o wiele poważniejsi gracze, których łączy bezpieczniacka przeszłość i wspólnota interesów polityczno-finansowych w III RP. To nie jest przypadek, że Wałęsy bronią najwięksi bolszewicy – Jaruzelski i Kiszczak z całą armią funkcjonariuszy SB, WSW, Zarządu II i PZPR, nie mówiąc już o agenturze. Jestem zapewne jednym z niewielu stałych czytelników bloga Wałęsy na którym zamieszcza on od lat wiele listów z poparciem od tego typu towarzystwa. Kiedyś Wałęsa zamieścił skan dwustronicowego listu poparcia dla prowadzonej walki z Wyszkowskim, który przesłał mu szefa Biura Śledczego MSW z lat 80., kursant KGB, płk Henryk Starszak, który jest symbolem niebywałych wręcz represji dekady Jaruzelskiego, a po 1989 roku był wydawcą tygodnika „Nie”. O czym świadczy to, że Lech Wałęsa mimo wielu zapowiedzi nie wytoczył Panu procesu? Do dziś panuje takie przekonanie, że jeśli ktoś będzie mówił, iż Wałęsa był zarejestrowany jako „Bolek”, to znajdzie się w sądzie. Wałęsa wielokrotnie zapowiadał, iż będzie wytaczał procesy każdemu, kto choćby pomyśli, że był on w przeszłości agentem SB. Myślę jednak, że zarówno ukazanie się książki „SB a Lech Wałęsa” autorstwa mojego i Piotra Gontarczyka, później kolejnej mojej książki, następnie pracy Pawła Zyzaka, a poza tym odkrycie wielu ważnych nowych źródeł i świadków, stanowi dla niego olbrzymie zagrożenie. On już dzisiaj wie, że nie warto swojej sprawy utrzymywać na stand by, bo zawsze może się wydarzyć coś nieprzewidywalnego. On wie, że mimo zorganizowanej akcji kradzieży i niszczenia dokumentów o jego współpracy z SB, dokonanej w latach 1992-1995, nie ma kontroli nad tym, co mają o nim i wiedzą o nim inni. Proszę pamiętać o notatce służbowej płk. Konstantego Miodowicza z 1992 roku, w której jest mowa o tym, że służby rosyjskie są w „posiadaniu materiałów świadczących o fakcie współpracy Lecha Wałęsy z b. SB, MSW i PRL”. Jest to najpewniej teczka personalna i teczka pracy TW ps. „Bolek”. Proszę także wziąć pod uwagę fakt również opisany przeze mnie i Piotra Gontarczyka w książce „SB a Lech Wałęsa”. Mianowicie w notatce z rozmowy przeprowadzonej pod koniec 1996 roku z gen. Gromosławem Czempińskim na temat zaginięcia dokumentów SB dotyczących Lecha Wałęsy oficer UOP zacytował znamienne słowa generała: „Prawdziwe dokumenty zniknęły w 1989 r. i ma je człowiek z SLD”. Nie mówiłem o tym nigdy publicznie, ale już po ukazaniu się „SB a Lech Wałęsa” pewien wysoki rangą funkcjonariusz gdańskiej SB opowiedział mi o swoim spotkaniu z Wałęsą z wiosny 2008 roku. Wystraszony zapowiedzią wydania przez IPN naszej książki Wałęsa miał błagać esbeka o pomoc, mówiąc m.in.: „bo wie pan, jak się budzę rano to nie wiem, z której strony mi przyp*****lą”. Nie wiem, czy to jest prawda, ale istnieje wiele zbieżnych z tą relacji, pokazujących żałosny stan emocjonalny człowieka, który mimo nagród, państwowej obrony i międzynarodowej sławy boi się swojej przeszłości, która go od czasu do czasu zwyczajnie dopada…

24 Styczeń 2013 „Nie trzeba!To załatwi biurokracja!” Pan Bóg Dostałem na swoją pocztę następujący tekst:

Biblijny potop. Ale współcześnie! Po wielu latach Bóg spojrzał na Ziemię i stwierdził, że bardzo źle się dzieje.. Ludzie byli zepsuci i skłonni do przemocy Więc postanowił znów zesłać potop i zniszczyć ludzkość Więc zawołał Noego i powiedział: - Zbuduj arkę z drzewa cedrowego. Tak jak wtedy; 300 łokci długa, 50 łokci szeroka, 30 łokci wysoka Zabierz żonę i dzieci i z każdego gatunku zwierząt po parze A za 6 tygodni ześlę wielki deszcz.. Noe nie był zachwycony- znów 40 dni deszczu, 150 dni bez wygód i bez telewizora. I w dodatku z tymi wszystkimi zwierzętami - ale był posłuszny i obiecał spełnić wymaganie Boga. Po 6 tygodniach zaczęło padać dzień i noc. Noe siedział i płakał, bo nie miał Arki. Bóg wychylił się z nieba i zapytał: - Dlaczego nie spełniłeś mojego rozkazu, Noe? Noe odpowiedział: - Panie, coś Ty mi uczynił? Jako pierwsze musiałem złożyć podanie o budowę arki. W urzędzie myśleli, że chcę budować stajnię dla baranów. Potem nie podobała im się architektura- zbyt wymyślna, a w budowę statku ma lądzie nie chcieli wierzyć. Takie wymiary nie znalazły poparcia, bo dzisiaj nikt nie wie, jaka miara jest łokieć.. Po przedłożeniu nowych planów dostałem znów odmowę, bo budowa stoczni w terenie zabudowanym jest niedozwolona.. Po kupnie nowej działki zaczęły się nowe kłopoty.. W tej chwili na przykład chodzi o to, że w planach nie są uwzględnione systemy do gaszenia w czasie pożaru.. Na moją uwagę, że będę przecież otoczony wodą, przysłali mi psychiatrę powiatowego.. Kiesy psychiatra upewnił się, że jednak buduję statek, zadzwonili do mnie z województwa, żeby mi uświadomić, że na transport statku do morza będzie potrzebne nowe zezwolenie, a będzie o nie trudno, bo minister podał się właśnie do dymisji.. Kiedy powiedziałem, że statku nie muszę transportować, bo będzie i tak otoczony wodą, kazali mi w ministerstwie Marynarki Wojennej, według przepisów Unii złożyć podanie do Brukseli w ośmiu odbitkach i trzech urzędowych językach, o zezwolenie na zalanie terenów zamieszkałych.. Z drzewa cedrowego musiałem zrezygnować, bo nie wolno go już ze względów ekologicznych sprowadzać.. Próbowałem kupić tutejsze drzewo, ale nie dostałem tej ilości, ze względu na przepis o ochronie środowiska..- najpierw musiałbym zadbać o sadzenie drzew zastępczych.. Na moją wzmiankę o tym, że i tak będzie potop i nie opłaca się tu sadzić drzew- przysłali mi nowego psychiatrę- tym razem z województwa,,Krótko mówiąc dałem kilka łapówek, kupiłem drzewo, znalazłem nawet cieśli do budowy arki, ale oni najpierw utworzyli związki zawodowe.. Kiedy okazało się, że nie mogę im płacić wg taryfy- to rozpoczęli strajk, tak, że budowa arki znów się odwlekła.. W między czasie zacząłem sprowadzać zwierzęta. Tylko, że wmieszał się związek ochrony zwierząt i zabronił mi transportu jeleni w okresie rykowiska.. Poza tym musiałem podać cel transportu tych zwierząt, jestem na stronie 22 pierwszego formularza z 47- miu.. Moi adwokaci sprawdzają czy przepisy dotyczące królików obejmują również a zające.. A działacze z Greenpeace wskazali mi konieczność posiadania specjalnego urządzenia, do pozbycia się gnoju i innych odpadów pochodzących z hodowli zwierząt.. Panie Boże, teraz jeszcze podał mnie mój sąsiad do sądu, twierdząc, że buduję prywatne ZOO bez zezwolenia.. moje nerwy są zszarpane , nie mogę spać, arka niegotowa, a Ty zesłałeś deszcz.. W tym momencie natychmiast przestało padać, wyszło słońce i ukazała się tęcza.. Noe spojrzał w niebo i powiedział: - Czyżbyś się Boże rozmyślił i nie chcesz już zniszczyć ludzkości? Bóg odpowiedział: - Nie trzeba! To załatwi biurokracja!!!!! Inni też myślą tak jak ja.. I Bogu dzięki.. Ale jest jedna sprawa: biurokracja to oczywiście rak ludzkości, ale rak hodowany przez istniejące systemy, a konkretnie jeden system rządów- demokrację.. Rządy przegłosowującej wszystko większości.. To ludzie w Świątyniach Rozumu przegłosowują każde głupstwo- w kierunku odbierania nam naszej przyrodzonej wolności.. To źli ludzi, ludzie demokratyczni- za duże pieniądze upodlają nas i nasze dzieci. Zakuwają nas w dyby demokracji.. Biurokracja jest konsekwencją uchwalanych przepisów” prawa”.. Ona przypięta jest do „ prawa”- a jakże- demokratycznego… Ona jest skutkiem, a nie przyczyną.. Świat jest stworzony przez Pana Boga jako system przyczynowo- skutkowy.. Jest przyczyna- (przepis)- jest biurokracja- (skutek).. Ostatnie zdanie Pana Boga powinno brzmieć: - NIE TRZEBA! TO ZAŁATWI DEMOKRACJA! I nie wiem, czy Pan Bóg posługuje się słowem” załatwi”(????). Bo w normalnym świecie nikt, niczego nie załatwia… Ale żyjemy w demokracji.. ”Ustroju” chaosu i głupoty! WJR

Produkcja idiotów na kolei

Przewodniczący kolejowej związkokracji Miętek stwierdził ostatnio że związkokracja będzie strajkować wstrzymując ruch ponieważ „z kolejarzy robi się idiotów”. Nie bardzo wiemy kto i czemu by to czynił, a jeśli już to czyni to jak? Wątpimy też aby ani ze związkokracji kolejowej ani z kierownictwa resortu specjalne robienie idiotów było konieczne.

Po stronie związkokracji jest nie tylko idiotyzmem wyższego rzędu ale także bezczelnością terroryzowanie tysięcy pasażerów w środku zimy i kibelpkpbranie ich jako zakładników dla swoich żądań podwyżek o 720 zł miesięcznie ekstra za – bloody murder – ograniczenie przywilejów branżowych rodem w PRL. Na czym ograniczenie to polega? A no na tym że czynni kolejarze nie będą dalej jeździć za friko w pierwszej klasie ale za 20% ceny biletu. W klasie drugiej bez zmian. Tego czy jeździć kolejami w Polsce, nawet za darmo, to taki fun aby o niego się bić nie wiemy (foto obok). Organizowanie strajku w zimie wydaje się jednak niedopuszczalne… Innym końcem świata jest podobno odebranie emerytom kolejowym zniżek opłacanych dotychczas za nich przez kolej. Z jakiej paki były w ogóle opłacane nie wiadomo. Odtąd jeśli emeryt chce mieć zniżkę to –– do czego to już dochodzi – musi ją sobie sam wykupić! Prawdą jest że chyba tylko idiota może strajkować w przedsiębiorstwie którego los wisi na włosku. O którym wie że jest obarczone gigantycznymi długami i w którym daleko idąca restrukturyzacja i wykorzenienie socjalistycznych narośli jest konieczne. Bez tego związkokracja podcina przecież sama sobie gałąź na której siedzi. Trzeba też być zupełnym ignorantem aby nawet sugerować iż lekko ograniczone przywileje – na łebka – warte są gdziekolwiek w pobliżu 200 tys. złotych. A taka jest właśnie wartość strumienia gotówki 720 zł co miesiąc, miesiąc w miesiąc, przez 40 lat (powiedzmy) przy obecnych stopach procentowych. Ile w końcu kolejarz jadąc na urlop, nawet z rodziną, może wyjeździć za swojego życia? Taniej dla PKP byłoby przecież wozić swoich pracowników na wakacje limuzynami Mercedes klasy SL z szoferem a na dłuższych trasach LOT-em w klasie pierwszej. Związkokracja pewnie nie miałaby nic przeciwko temu a czując się absolutnie bezkarna terroryzuje rzesze Bogu ducha winnych ludzi którzy za to wszystko płacą. Po stronie resortu szczytem idiotyzmu jest w ogóle dopuszczenie do strajku w środku zimy, no matter what, co wprowadza poważną niewygodę dla pasażerów i straty dla państwa, dezorganizując ruch wtedy kiedy i tak różnych sezonowych utrudnień nie brakuje. Ze względu na notoryczny brak jaj w tym resorcie być może powinien on wziąć przykład z prezydenta Reagana który w 1981 roku po odmowie przerwania strajku zwolnił ponad 11300 terroryzujących kraj kontrolerów ruchu lotniczego w Ameryce. Władze były zmuszone zastąpić ich czasowo wojskowymi kontrolerami lotów ale szybko było po problemie. Część strajkujących z podkulonym ogonem przyszła później z wdzięcznością przyjmując to co było oferowane. Po nonsensie idei związkokracji w państwowym przedsiębiorstwie było długo pozamiatane. Niby walczymy wszędzie z tym terroryzmem, mamy nawet Gromy i inne jednostki specjalne, a na paru związkowych terrorystów nie ma mocnych. DwaGrosze

Niesiołowski w limuzynie Urbana Co łączy Stefana Niesiołowskiego, zdeklarowanego konserwatystę i  praktykującego katolika, z Jerzym Urbanem, milionerem, antyklerykałem i byłym rzecznikiem prasowym Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego? Na pewno więcej, niż przeciętnemu obywatelowi się wydaje, skoro Urban posyła po b. wicemarszałka Sejmu swoją luksusową limuzynę. Wtorkowy wieczór, ul. Wiejska w Warszawie. Właśnie zakończyły się obrady Sejmu. Do zaparkowanego naprzeciw parlamentarnego biura przepustek luksusowego jaguara podchodzi Stefan Niesiołowski. – Pan czeka na mnie? – pyta mężczyznę siedzącego za kierownicą. Szofer wyskakuje z samochodu i otwiera drzwi. – Nie, nie, siądę z przodu – decyduje b. wicemarszałek Sejmu. Koła pojazdu buksują w śniegu, w końcu samochód odjeżdża sprzed Sejmu. Reporterów „Codziennej” zastanowiło, do kogo należała luksusowa limuzyna, do której wsiadł Stefan Niesiołowski. Po wpisaniu w wyszukiwarkę numerów rejestracyjnych okazało się, że to auto Jerzego Urbana. W internecie można bowiem znaleźć zdjęcia, na których ten sam samochód utrwalił na fotografiach Adam Hofman, rzecznik klubu PiS u. W serwisie społecznościowym Twitter Hofman zamieścił zdjęcie z kolizji w centrum Warszawy, na którym widać redaktora naczelnego „Nie” przy charakterystycznej, drogiej limuzynie. „Codzienna” usiłowała spytać o sprawę samego Niesiołowskiego. – Odczepcie się. Nie rozmawiam z wami! Nie rozmawiam ze szmatławcami! – odpowiedział w Sejmie b. wicemarszałek. Gdy zadzwoniliśmy do niego, podając się za „Gazetę Wyborczą”, chętnie zgodził się na rozmowę. Pytany o fakt przejażdżki z szoferem Urbana, przyznał, że się odbyła, jednak szybko zakończył rozmowę. – Nie sądzę, by dzwonił pan z „Gazety Wyborczej”. „Gazeta Wyborcza” nie spytałaby mnie o to – uciął. Klubowi koledzy Stefana Niesiołowskiego nie komentują sprawy.

– Nie odniosę się do tej sytuacji, bo jej nie widziałem – urywa pytany o sprawę Paweł Olszewski, rzecznik prasowy klubu PO. Sytuację w rozmowie z „Codzienną” komentuje natomiast politolog dr Norbert Maliszewski. – Nie wiemy, jaki był charakter tego spotkania – zastrzega.

– Wyborcy Platformy Obywatelskiej, szczególnie ci centrowi i nastawieni bardziej w prawo, na pewno będą jednak tym faktem zdziwieni. Większość z nich przecież negatywnie odnosi się do Jerzego Urbana – dodaje. Politolog zgadza się z również z opinią, że cała sprawa pokazuje fasadowość zachowania polityków, którzy przed kamerami skaczą sobie do gardeł, by po godzinach pracy spotykać się prywatnie.

– Na początku lat 90. symbolem bratania i uzależnienia mediów od aparatu postkomunistycznego była scena, gdy Monika Olejnik wsiada do samochodu Jerzego Urbana, po chwili dosiada się tam również Adam Michnik i oddalają się w nieznanym kierunku – mówi „Codziennej” Antoni Macierewicz.

– Obawiam się, że mamy do czynienia z pewnego rodzaju analogią. Z procesem bratania się ludzi, którzy deklarowali się jako wywodzący się z Solidarności z postkomunistami, a dziś jeżdżą samochodami „Goebbelsa stanu wojennego”. – To smutny upadek – dodaje poseł PiS u. Wojciech Mucha

Biedroń o przepraszaniu przez Kaczyńskiego gejów i lesbijek Biedroń Nie chciałbym, by Jarosław Kaczyński kiedyś musiał przepraszać za to, że przez wiele lat konserwatyści przykładali rękę do dyskryminacji gejów i lesbijek. „Duńczycy rozpoczęli dyskusję na temat zmian w prawie, które doprowadziłyby do tego, że kazirodztwo przestałoby być przestępstwem obyczajowym. Za zmianami w prawie opowiada się Lista Jedności - koalicja ugrupowań lewicowych i zielonych „....To staroświeckie i groteskowe podejście do spraw seksu i rodziny - przekonuje Pernille Skipper, posłanka i rzeczniczka Listy Jedności „...(więcej)

„Amerykański naukowiec prof. Mark Regnerus, który niedawno wykazał w swoich badaniach, że dzieci z tradycyjnych rodzin są znacznie szczęśliwsze i zdrowsze niż te wychowane przez pary jednopłciowe, stał się obiektem ataków ze strony środowisk homoseksualnych. „.....” Raport Marka Regnerusa oparty był na analizie odpowiedzi, jakich udzieliły dorosłe dzieci wychowane przez ich biologicznych rodziców lub przez rodzica homoseksualnego wraz z jego lub jej partnerem. Wnioski są jednoznaczne w swej wymowie i, jak zauważa uczony, trudno je bagatelizować. 12 proc. dzieci wychowanych przez matkę lesbijkę i 24 proc. tych, którymi opiekował się ojciec gej przyznawało, że myślało ostatnio o popełnieniu samobójstwa. Dla porównania w przypadku kompletnych rodzin i samotnego rodzica biologicznego odsetek dzieci rozważających odebranie sobie życia wyniósł 5 proc. 28 proc. dzieci wychowanych przez matkę lesbijkę podawało, że nie ma obecnie pracy.Do braku zatrudnienia przyznawało się 20 proc. dzieci wychowanych przez ojca geja, a tylko 8 proc. z kompletnych rodzin biologicznych i 13 proc. wychowanych przez jednego rodzica. 23 proc. dzieci wychowanych przez matkę lesbijkę mówiło, że było „dotykane seksualnie” przez ich rodzica lub jej partnerkę. Odsetek ten w przypadku pełnej rodziny biologicznej wyniósł 2 proc., w przypadku ojca geja – 6 proc. natomiast pojedynczego rodzica – 10 proc. Kolejna zatrważająca statystyka dotyczy sytuacji, kiedy osoby w pewnym momencie zostały zmuszone do seksu wbrew ich woli. Dotyczy to 31 proc. tych wychowanych przez matkę lesbijkę, 25 proc. przez ojca geja i 8 proc. z pełnych rodzin biologicznych. 40 proc. wychowanych przez matkę lesbijkę i 25 proc. wychowanych przez ojca geja miało romans w czasie małżeństwa lub wspólnego mieszkania z partnerem.Do tego typu sytuacji przyznało się 13 proc. tych wychowanych w rodzinach tradycyjnych. 19 proc. wychowanych przez matkę lub ojca homoseksualistów przechodzi lub ostatnio przechodziło psychoterapię.Tymczasem o potrzebie konsultacji z psychoterapeutą mówiło 8 proc. wychowanych w rodzinie biologicznej. 20 proc. wychowywanych przez matkę lesbijkę i 25 proc. przez ojca geja podawało, że nabawiło się infekcji przenoszonych drogą płciową. Odsetek takich przypadków w odniesieniu do dzieci z rodzin tradycyjnych wyniósł 8 proc.

61 proc. wychowanych przez matkę lesbijkę i 71 proc. wychowanych przez ojca geja określało siebie jako „całkowicie heteroseksualnych”. Do takiej tożsamości przyznawało się natomiast 90 proc. tych wychowanych w pełnej biologicznej rodzinie.  Niestety lobby homoseksualne pozostaje głuche na tego rodzaju głosy. Forsuje swoje rozwiązania, za wszelką cenę próbując poszerzyć grupę krajów, w których adopcja dzieci przez homoseksualistów będzie możliwa. Wiele wskazuje na to, że od przyszłego roku do ich grona dołączy Francja. Pod wpływem działań lobbingowych znajduje się także Polska.Mimo, że zdecydowana większość Polaków wciąż sprzeciwia się legalizacji związków homoseksualnych, próby zmiany świadomości społecznej zakrojone są na szeroką skalę. Służą temu także batalie polityczne prowadzone głównie przez partie lewicowe. Złożony w Sejmie przez SLD projekt ustawy o związkach partnerskich oparty został na wzorze francuskim, który umożliwia homoseksualistom adopcję dzieci.”.”...(więcej)

Biedroń „Nie chciałbym, by Jarosław Kaczyński kiedyś musiał przepraszać, tak jak niedawno uczynił to konserwatywny premier Wielkiej Brytanii David Cameron. Przeprosił on za to, że przez wiele lat konserwatyści przykładali rękę do dyskryminacji gejów i lesbijek. „....”Dziś wiele osób nie chce zawierać małżeństw dlatego, że to archaiczna instytucja. Potrzebne jest więc rozwiązanie, które będzie dawać ludziom więcej wolności i swobody „....”słowa prezydenta Komorowskiego, który jeszcze jako marszałek Sejmu stwierdził, iż każde bariery prawne, które utrudniają ludziom okazywanie sobie wsparcia, opiekowanie się sobą czy dziedziczenie, należy likwidować, bo w tych sprawach musi być równość. „....”Propozycje przedstawione wspólnie przez Ruch Palikota i SLD zakładają wprowadzenie związków partnerskich.Instytucja ta da – zarówno osobom tej samej płci, jak i różnych płci żyjącym w związkach określanych jako na kocią łapę – możliwość uregulowania swej sytuacji. Pamiętajmy też, że w Polsce coraz więcej dzieci rodzi się w takich właśnie związkach. Ich sytuacja prawna jest nieuregulowana. Zastanówmy się więc, jak – przede wszystkim dla dobra dziecka – uregulować tę kwestię. „....”Fundamentalną zasadą tworzenia prawa powinno być prawo do szczęścia, co zostało opisane już w 1776 r. w Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych. „....(źródło)

Biedroń jest fanatykiem religii politycznej ( profersor D' Alamo ) , fanatykiem politycznej poprawności . Jak twierdzi profesor Ferguson polityczna poprawność jest „religią państwową Europy. Tusk Mille, Palikot , Komorowski dążą do ustanowienia socjalistycznej ideologi , jaka jest politycznej poprawność „ religia państwową „ w Polsce . Biedroń robi w tej chwili za szamana tejże religii. Hipokryzja i cynizm Biedronia powinien jednak zaniepokoić. Biedroń z troską typową dla socjalistycznych fanatyków pochyla się na dobrem...polskich dzieci . To dal nich tak walczy o zniszczenie naturalnego , bezpiecznego i przyjaznego środowiska dla rozwoju dzieci jaką jest rodzina , małżeństwo, które określił jak archaiczne . Z drugiej strony dostrzegł ,że dzieci żyjące w konkubinatach , pozbawione ochrony , jaką im daje „ archaiczne „ małżeństwo nie jest najlepsza. Aby uzmysłowić państwu zdemoralizowanie janczarów politycznej poprawności takich jak Biedroń i Senyszyn załączyłem viedo z Berkowicz Senyszyn w którym ta ostania rechocze na przewrotny pomysł Berkowicza, aby zalegalizować poligamię . Co spełniłoby postulat Biedronia „rozwiązanie, które będzie dawać ludziom więcej wolności i swobody” .DlaczegoSocjalistycznym szamanom religii politycznej poprawności nie chodzi o nic innego jak o ustanowieni kultu przemocy silniejszego nad słabszym, czyli nad polskim dziećmi. Polecam tekst Braque Drugim celem Biedronia jest niewolnicza eksploatacja podatkowa polskich matek, ojców i polskich dzieci na rzecz homoseksualistów Bo o to chodzi w uprzywilejowanym dziedziczeniu , zwolnieniom podatkowym i innym korzyściom materialnym , jakie kosztem polskich rodzin uzyskają „Oto co piszą Elbanowscy w swoim artykule w Rzeczpospolitej „ Dnia dziecka nie będzie „ „Co trzecie dziecko w Polsce objęte jest rządowym programem „Wychowanie do życia w biedzie", co oznacza, że jegorodziców nie stać na zapewnienie mu godziwych warunków do życia. Nasz kraj przebija w tej statystyce wszystkie państwa Unii, a kolejne rządy dbają o to, żeby ten stan utrzymać „.....(więcej)

Ile dodatkowych tysięcy polskich dzieci będzie musiało głodować, aby zapewnić uprzywilejowanie podatkowe dla homoseksualistów w tym kontekście tym bardziej razi chamstwo i bezczelność Biedronia, który sugeruje ,że Kaczyński będzie przepraszał za wyimaginowane przez tego fanatyka politycznej poprawności przykładanie ręki do dyskryminacji gejów i lesbijek Warzecha „ Totalitarny homoseksualizm Biedronia „ ”Grożąc mi przepisami kodeksu karnego, Robert Biedroń będzie chciał mnie zmusić do uznania jego upodobań seksualnych za normalne.A przynajmniej będzie chciał mi zabronić otwartego wyrażania mojej opinii na ich temat. A to już z żadną „mową nienawiści" czy ochroną mniejszości nie będzie mieć nic wspólnego. To po prostu przejaw homoseksualnego totalitaryzmu.„...”Jeżeli więc uznać, że pod „mowę nienawiści" podpada stwierdzenie, że homoseksualizm nie jest normą, to jasne staje się, że mamy do czynienia z próbą stłumienia poprzez procesy sądowe i paragrafy kodeksu karnego nie tylko wolności wypowiedzi, ale również wolności osądów. „....”Jaki zaś jest sens słowa „zboczeniec"? To chyba jasne: ktoś zboczony to ktoś, czyje zachowanie nie mieści się w normie, nie jest normalne, jest dewiacyjne.”...(więcej)

Braque „Panuje taki terror intelektualny, że dziś nikt już nie ma odwagi przywołać prostej prawdy, iż dla dziecka nie jest przyjemnie dorastać z dwoma tatusiami lub mamusiami. „....”Dwaj dorośli są w pozycji siły wobec dziecka, które chcą adoptować. Mówić, że pary homoseksualne mają prawo do adopcji dzieci, oznacza, iż społeczeństwo ma obowiązek dostarczyć im dziecko „....(więcej)

„Profesor Roberto de Mattei „Ideologia gender jest jak komunizm „....” Wszystko zaczęło się w czasie rewolucji '68 i potem, po upadku muru berlińskiego, gdy idee komunistyczne się rozprzestrzeniły w Europie. Porównuję tę ideologię do marksizmu nie przypadkiem. Jesteśmy dziś bowiem świadkami tego, jak zachodnie grupy ideologiczne próbują zaprowadzić nam w Europie porządek postkomunistyczny z jego materializmem dialektycznym. To próba wprowadzenia utopii społeczeństwa  bez klas, ale także społeczeństwa bez płci. Bez mężczyzn i kobiet. „.....”Dziś w Europie mamy do czynienia z pewnym projektem ideologicznym, którego celem jest zniszczenie tradycyjnej rodziny „....”W takim wypadku można by więc spytać: a dlaczego nie zalegalizować kazirodztwa? Dlaczego nie poligamii? „.....(więcej)

Gowin „Ustawa o związkach partnerskich tylnymi drzwiami wprowadzałaby małżeństwa homoseksualne.”...”- Oboje doskonale wiemy, że to jest istota sprawy. W całym tym projekcie nie chodzi naprawdę o dobro konkretnych ludzi,tylko o przeprowadzenie rewolucji obyczajowej, odejście od tradycyjnej moralności. „......”Za pani pytaniem kryje się dyktat politycznej poprawności. Nie obchodzi mnie orientacja seksualna innych ludzi, ale nie godzę się na to, by środowiska homoseksualne dokonywały pieriekowki dusz. Żadna polityczna poprawność nie zmusi mnie do tego, żebym mówił, że trawa jest biała, a nie zielona. Ani do tego, bym kwestionował tezę, że małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny.”...” Będę głosował przeciw „...(więcej )

„Prezes Goldman Sachs Group, Lloyd Blankfein, jedna z najważniejszych postaci na Wall Street, jako pierwsza osobistość biznesu zdecydował się przyłączyć do międzynarodowej kampanii medialnej na rzecz małżeństw tej samej płci. Największa w USA organizacja broniąca prawa gejów, Human Rights Campaign, opublikowała film wideo, w którym Blankfein (od 2006 prezes Goldman Sachs) zachęca Amerykanów do popierania małżeństw tej samej płci. „...(więcej )

Kukiz „Zawsze popierałem ochronę życia dzieci poczętych. Inaczej musiałbym się ująć za mordercą. ” „.....ten wszechogarniający blichtr, bolszewicką mentalność i POPRAWNOŚĆ polityczną szlag trafi. „....”Identyczny klimat panował pod koniec poprzedniej Komuny „....”Nie podobają mi się tylko parady równości jako reklama homoseksualizmu i pomysł adopcji dzieci przez gejów. „.....”.”Natomiast masowe, publiczne manifestowanie homoseksualizmu — to już co innego. Moim zdaniem, jest to uprawianie propagandy, która może wpłynąć na dzieci w wieku dojrzewania, a przy okazji pierwszych kontaktów — unieszczęśliwić je, ..”...(więcej)

Michalkiewicz „”W ten oto sposób marzenie wybitnego niemieckiego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera, by z narodu polskiego uczynić nawóz historii, za sprawą sowieckich kolaborantów i kontynuującej ich dzieło razwiedki, został nie tylko w stu procentach zrealizowany, ale nawet - wyraźnie przekroczony. Wprawdzie Adolfowi Hitlerowi mogły przychodzić do głowy rozmaite pomysły - ale jestem całkowicie pewien, że nawet jemu nigdy nie przyszedł do głowy pomysł, by politycznym przedstawicielem narodu polskiego uczynić osobę legitymującą się dokumentami wystawionymi na nazwisko „Anna Grodzka, albo osobnika, którego podstawowym, a chyba nawet jedynym tytułem do sławy, jest seksualne zboczenie w postaci sodomii. A z takich właśnie i tym podobnych osobników składa się Ruch Palikota, na czele którego postawiony został osobnik zachowujący się jak l’agent provocateur i prawdopodobnie spełniający taką właśnie misję „...(więcej)

„Palikot „- O legalizacji sutenerstwa mówił rzecznik Ruchu Palikota Andrzej Rozenek. Ale ja się z nim zgadzam.” ...(więcej)

Bader „”Du­żo mniej wol­no też obec­nie po­wie­dzieć lub na­pi­sać uczniom w szko­łach pu­blicz­nych. W Wi­scon­sin 15-let­ni chło­pak, któ­ry na­pi­sał w szkol­nej ga­zet­ce ar­ty­kuł wy­ra­ża­ją­cy je­go sprze­ciw wo­bec pra­wa do ad­op­cji dzie­ci przez pa­ry ho­mo­sek­su­al­ne– któ­ry opu­bli­ko­wa­no obok tek­stu po­pie­ra­ją­ce­go ad­op­cje przez ge­jów – zo­stał przez dy­rek­to­ra szko­ły na­zwa­ny igno­ran­tem i pod­że­ga­ją­cym do prze­mo­cy chu­li­ga­nem. Gro­żo­no mu na­wet za­wie­sze­niem w pra­wach ucznia. Szko­ła prze­pro­si­ła zaś wszyst­kich za opu­bli­ko­wa­nie ta­kie­go tek­stu. „....”Czy ta po­li­tycz­na po­praw­ność nie po­zba­wi za kil­ka lat dzien­ni­ka­rza zwy­kłej ga­ze­ty pra­wa do na­pi­sa­nia ar­ty­ku­łu kry­tycz­ne­go wo­bec mał­żeństw ge­jow­skich? Naj­pew­niej tak. W No­wym Jor­ku, któ­ry jest kuź­nią po­par­cia dla mał­żeństw ge­jow­skich, pro­ku­ra­tor za­żą­dał wpro­wa­dze­nia za­ka­zu wy­wie­sze­nia kry­tycz­ne­go wo­bec ho­mo­sek­su­ali­stów bil­l­bo­ar­du „....(więcej )

Profesor Gobbi „„Umysły dzieci wychowywanych bez jednego z rodziców pracują inaczej — ustalili uczeni” ….Rola ojca jest niezastąpiona. Dziewczęta dorastające bez niego szybciej dojrzewają płciowo. Wcześniej też zaczynają być aktywne seksualnie i częściej zachodzą jako nastolatki w ciążę. Jak z kolei wynika z innych badań, chłopcy wychowywani przez samotną matkę mają niższe poczucie własnej wartości, a także problemy z wchodzeniem w intymne relacje „....(więcej)

„Rumuńskie Ministerstwo Sprawiedliwości rozważa między innymi depenalizację dobrowolnych stosunków kazirodczych między osobami dorosłymi Francji, Hiszpanii i Portugalii stosunki takie nie są od dawna karalne. „...(więcej )

„Chiński gigant naftowy CNPC prowadzi negocjacje w sprawie zakupu 60 proc. udziałów w jednym z największych pól naftowych Iraku, Zachodnia Kurna 1. Firma nie potwierdza oficjalnie transakcji wycenianej na 50 mld dolarów, podał ogólnokrajowy dziennik Zhonguo Ribao „....”Eksperci chińscy uważają, że inwestowanie w Iraku jest nadal niebezpieczne ze względu na nieustabilizowaną sytuację polityczną.- Wiele dobrych i bezpiecznych zasobów ropy naftowej na świecie jest opanowanych przez globalne koncerny, a więc chińskie firmy nie mają dużego wyboru i muszą inwestować w projekty ryzykowne - stwierdził Lin Boqiang, dyrektor Chińskiego Centrum Badań Ekonomicznych Energii na Uniwersytecie Xiamen.'...(źródło)

„PSA Peugeot Citroen pokazał projekt nowego napędu hybrydowego, benzynowo-powietrznego, który może pojawić się w jego samochodach od 2016 r.Silnik spalinowy pozwalający jeździć po mieście w 80 procentach wykorzystując  energię sprężonego powietrza zapewni spalanie 2,9 l paliwa na 100 km i emisję  zaledwie 69 g CO2 na kilometr.- Ta przełomowa technologia jest kluczowym etapem prowadzącym do samochodu zużywającego 2 litry paliwa na 100 km w 2020 r. - oświadczył prezes Philippe Varin na konferencji prasowej w Velizy-Villacoublay pod Paryżem poświęconej kilku nowościom technologicznym.”...(źródło )

„Niemiecka prasa broni premiera Wielkiej Brytanii Davida Camerona przed krytyką ze strony polityków, podkreślając, że stawiane przez niego pytania o przyszłość UE są jak najbardziej uzasadnione; komentatorzy ostrzegają, że bez Londynu Europa będzie słabsza. „...(źródło )

 

„Cena filiżanki herbaty wzrośnie, bo najwięksi na świecie producenci postanowili zewrzeć siły, aby mieć większe zyskiPo 2 dniach obrad w Kolombo przedstawiciele Sri Lanki, Indii, Kenii, Indonezji, Malawi i Rwandy, krajów reprezentujących ponad 50 proc. światowej produkcji postanowili powołać Międzynarodowe Forum Producentów Herbaty (ITPF).”...(źródło)

„Co łączy Stefana Niesiołowskiego, zdeklarowanego konserwatystę i praktykującego katolika, z Jerzym Urbanem, milionerem, antyklerykałem i byłym rzecznikiem prasowym Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego? Na pewno więcej, niż przeciętnemu obywatelowi się wydaje, skoro Urban posyła po b. wicemarszałka Sejmu swoją luksusową limuzynę. Wtorkowy wieczór, ul. Wiejska w Warszawie. Właśnie zakończyły się obrady Sejmu. Do zaparkowanego naprzeciw parlamentarnego biura przepustek luksusowego jaguara podchodzi Stefan Niesiołowski. – Pan czeka na mnie? – pyta mężczyznę siedzącego za kierownicą. Szofer wyskakuje z samochodu i otwiera drzwi. – Nie, nie, siądę z przodu – decyduje b. wicemarszałek Sejmu. Koła pojazdu buksują w śniegu, w końcu samochód odjeżdża sprzed Sejmu.

Reporterów „Codziennej” zastanowiło, do kogo należała luksusowa limuzyna, do której wsiadł Stefan Niesiołowski. Po wpisaniu w wyszukiwarkę numerów rejestracyjnych okazało się, że to auto Jerzego Urbana. W internecie można bowiem znaleźć zdjęcia, na których ten sam samochód utrwalił na fotografiach Adam Hofman, rzecznik klubu PiS u. W serwisie społecznościowym Twitter Hofman zamieścił zdjęcie z kolizji w centrum Warszawy, na którym widać redaktora naczelnego „Nie” przy charakterystycznej, drogiej limuzynie.”...(źródło) Marek Mojsiewicz

Cztery tysiące kilometrów naszej Polski Prawdziwa wiara w ducha i niezłomność naszego narodu, optymizm w myśleniu i działaniu jest domeną ludzi prawych, prawej strony. Trzeba bowiem odróżniać optymizm od debilizmu. Cieszenie się z tego, że my jesteśmy w układzie, że nasza mafia to jedna wielka rodzina, to jest czysty debilizm.

Tylko prawdziwy Pisowiec może być optymistyczny. Dostrzega Polskę w budowie, a nawet Polskę już zbudowaną. To Donald Tusk zatracił swój życiowy optymizm, ten swój zapał, by wszystkim żyło się lepiej, a najlepiej jego ludziom. To Sławomir Nowak przypomina dziś wysuszona śliwkę, a premier markotnego dziadka na ławce, który przegrał z kolegami partię szachów. Tak to właśnie wygląda. W nas jest optymizm, perspektywa, pozytywne wibracje, a oni, psychicznie dogorywają, tracą wigor, o ile w ogóle go mieli. Jedynie rodzimi celebryci mają nieustający bal, sądząc w sposób całkowicie nieuprawniony, że ich piosenki zna cały świat, a dziewczyny z „Lejdis” pożąda całe Los Angeles. Kogo my mamy w tym rządzie, czy Sejmie? W szczególności mam tu na myśli garnizon PO. Marszałek Ewa Kopacz jest tak rozdygotana, że każdy szmer budzi jej strach, czy aby przypadkiem, Prawda nie dobija się znowu do jej drzwi. Minister Boni dawno już przekroczył granice galaktycznego absurdu. Mógłby z powodzeniem polecieć w kosmos i tam w innych konstelacjach walczyć z nienawiścią. Lucas to kupi, a Maciek Stuhr, który wie wszystko, zagra młodego Cedyna, który uwolni swoją planetę od latających drzwi. Ciekawostką Trzeciej RP jest to, że zmierzch systemu najpóźniej zauważają znani artyści. Im się zawsze wydaje, że partia jest wieczna i zawsze jest z narodem. Nieważne, czy jest to PZPR czy PO. Ta sama mentalność, te same gesty, do końca, do ostatniego tchnienia. Tylko podziwiać. Na swój sposób jest to również rodzaj specyficznego optymizmu, ale nie wynika on z oceny rzeczywistości, tylko z przeświadczenia o swojej boskości i nieomylności. Porozmawiajcie sobie z nimi, oni tak o sobie myślą. Prawdziwa wiara w ducha i niezłomność naszego narodu, optymizm w myśleniu i działaniu jest domeną ludzi prawych, prawej strony. Trzeba bowiem odróżniać optymizm od debilizmu. Cieszenie się z tego, że my jesteśmy w układzie, że nasza mafia to jedna wielka rodzina, to jest czysty debilizm, niezrozumienie tego, czym jest i czym może być życie wolne od zdrady dawnych ideałów, wolne od skundlenia, od zakłamania, kłaniania się w pas największym politycznym gangsterom. Uwolnienie się od tego daje dopiero prawdziwą pogodę ducha. Debilistyczna radość ludzi systemu nie ma nic wspólnego z optymizmem, jest to najbardziej skrajna forma zniewolenia duszy polegająca na przekonaniu, że chore poczucie władzy nad ciemnym ludem, wykorzystywanie go, okradanie go każdego dnia, to postęp, to zielona wyspa. Wszyscy ci uśmiechnięci szyderczo władcy, choć tacy ponoć szczęśliwi, nie wiedzieć czemu, wyglądają jak zużyte opony samochodowe. Piszę o tym wszystkim, po przejechaniu w ostatnich dziesięciu dniach blisko czterech tysięcy kilometrów po Polsce. Polsce różnej: zadbanej i rozpadającej się, jak droga biegnąca przez Włocławek, po kraju, w którym autostrada A-1 przypomina wiejską drogę, a droga lokalna przypomina jeden pas autostrady. Po Polsce, w której lubelska starówka, w pięknej, zimowej aurze, jawi się wręcz bajkowo, ale gdzieś zaraz dalej widać umarłe miasteczka z oddziałem banku i salonem telefonii komórkowej. W tej totalnej politycznej zawiei, dostrzec można wielu ludzi, którzy, niezależnie od chorego systemu, w którym żyją, działają pozytywnie, tworzą coś dla siebie i od siebie. Szukałem wśród nich moich modernistów* i ich znalazłem. Są naprawdę. Nie są zarażeni, ani sowieckim myśleniem, ani bezmyślnym chłonięciem telewizyjnej papki. Żyją z uśmiechem na twarzy, a jedyne, co powstrzymuje ich od większego otwarcia na politykę, jest niechęć do niej. Są to z reguły ludzie prawi i zaradni, czasami głosujący, czasami w ogóle zdystansowani do jakichkolwiek wyborów politycznych. To jest poważna siła ludzi myślących pozytywnie, których Platforma, a nawet cały ten system III RP nie jest w stanie niczym przekupić. Stanowią potencjał dla ruchu obywatelskiego, który mógłby skończyć kilkudziesięcioletnie panowanie komuny i lewactwa w Polsce. Dotarcie do tych kilku milionów ludzi byłoby przełomem. Jeśli PiS chce przełomu, to ma szansę tego dokonać razem z nimi.

* http://benevolus.salon24.pl/476735,modernisci-i-nowa-polska

GrzechG

Są pierwsze pieniądze na program „Inwestycje Polskie” Wczoraj zakończyła się budowa księgi popytu na pakiet akcji PKO BP, sprzedawanych wspólnie przez Ministerstwo Skarbu Państwa oraz Bank Gospodarstwa Krajowego o łącznej liczbie 153,1 tys. akcji. Wartość transakcji wyniosła 5,24 mld zł. Sprzedaż akcji przez Bank Gospodarstwa Krajowego umożliwi bankowi zwiększenie funduszy własnych, a przez to akcji kredytowej. Natomiast środki pozyskane przez Ministerstwo Skarbu Państwa w wysokości 856 mln zł zasilą przychody z prywatyzacji. Transakcja ta jest kolejnym, ważnym etapem realizacji programu „Inwestycje Polskie”, który zakłada stopniowe zwiększanie kapitałów obu filarów programu: Banku Gospodarstwa Krajowego i Polskich Inwestycji Rozwojowych. Głównym czynnikiem ograniczającym możliwości finansowania przez BGK dużych projektów infrastrukturalnych jest wielkość funduszy własnych. Skala obecnie realizowanych projektów inwestycyjnych przez Bank spowodowała, że dla niektórych transakcji wykorzystanie limitu koncentracji jest bliskie 25 proc. funduszy własnych. Sukces przeprowadzonej transakcji istotnie zwiększa możliwości Banku w zakresie prowadzonej akcji kredytowej oraz potencjalnego jednostkowego zaangażowania - powiedział Dariusz Daniluk, Prezes Zarządu BGK. W przypadku drugiego filaru programu - Polskich Inwestycji Rozwojowych, Ministerstwo Skarbu Państwa kończy prace organizacyjne związane z wyłonieniem zarządu i rejestracji spółki. Na dziś priorytetem jest zakończenie procesu organizacji oraz praca nad listą potencjalnych inwestycji. Nie ma powodu, by PIR otrzymał w tej chwili zastrzyk gotówki. Dziś kładziemy nacisk na promocję Programu wśród przedsiębiorców i samorządów. To projekty mają czekać na pieniądze pochodzące ze sprzedaży akcji spółek Skarbu Państwa, nie na odwrót. Dlatego w tym roku będziemy elastycznie kierować strumień środków bądź do budżetu państwa na przychody z prywatyzacji bądź do Polskich Inwestycji Rozwojowych - mówi Mikołaj Budzanowski, Minister Skarbu Państwa. Z „prywatyzacyjnego potencjału nadwyżkowego”, czyli wartości akcji Skarbu Państwa ponad założoną wysokość przychodów z prywatyzacji zarówno PIR, jak i BGK zostaną docelowo dokapitalizowane kwotami do 10 mld zł. Dokapitalizowanie PIR umożliwi inwestowanie w spółki celowe, odpowiedzialne za przygotowanie i prowadzenie projektów infrastrukturalnych. Dokapitalizowanie BGK z kolei umożliwi zwiększenie akcji kredytowej i gwarancyjnej związanej z potrzebami długoterminowego finansowania tych inwestycji. Zakładanym wynikiem dokapitalizowania BGK jest uzyskanie efektu dźwigni finansowej do 40 mld zł w pierwszych kilku latach działania Programu. Środki na dokapitalizowanie dwóch powyżej wymienionych podmiotów stanowiących filary Programu Inwestycje Polskie będą pochodziły ze zbycia pakietów akcji PGE, PKO BP, PZU i Ciech, na wniesienie których w grudniu ubiegłego roku wyraziła zgodę Rada Ministrów. Celem ogłoszonego w ub. roku przez premiera Donalda Tuska Programu „Inwestycje Polskie” jest zapewnienie zachowania obecnej dynamiki inwestycji w projekty infrastrukturalne o długim horyzoncie czasu, przy jednoczesnym wykorzystaniu długoterminowego finansowania oraz zaangażowania kapitałowego. Program ten w szczególności ma koncentrować się na stworzeniu warunków długoterminowego finansowania rentownych projektów inwestycyjnych w obszarze infrastruktury energetycznej (dystrybucja i wytwarzanie) i gazowej (sieć przesyłowa, wydobycie i magazyny), zagospodarowania złóż węglowodorowych (w tym gazu z łupków), infrastruktury transportowej, samorządowej (utylizacja odpadów, komunikacja), przemysłowej oraz telekomunikacyjnej. Ram

De Gaulle,czy Hollande – nieważne...

*Al-Kaida jest dobra na wszystko * W Afryce – ze zmianami, ale na gorsze

*Gdzie kopią uran, tam wióry lecą * Trwa demokratyczna rekonkwista

„Piosenka jest dobra na wszystko” – śpiewali starsi panowie w kabarecie. Dzisiaj najlepsza na wszystko jest Al-Kaida. Al-Kaida, „islamscy terroryści”, „islamscy radykałowie” (ewentualnie: fundamentaliści) etc. Pod pretekstem agresji Al-Kaidy na afrykańskie państwo Mali wojska francuskie rozpoczęły tam zakrojoną na szeroką skalę interwencję zbrojną, przy logistycznym wsparciu kilku innych państw zachodnich. Rząd Tuska włączył nawet polskich żołnierzy do tej „misji szkoleniowej”. Mamy już wojskowe „misje pokojowe”– czemu by nie zafundować sobie jeszcze wojskowych „misji szkoleniowych”? Gdy już wojsko zastępuje misjonarzy – co ma sobie żałować? Kieszeń podatnika polskiego wszystko zniesie, tak przynajmniej wyobrażają to sobie rozmaici Sikorscy, Tuski, czy Komorowskie, z żydowskim lobby na kupę.

Tak naprawdę nie o Al-Kaidę idzie, ale o uran. Ale w doniesieniach z Mali – o uranie ani słowa! Ceny uranu na rynkach światowych wzrosły przez ostatnie 10 lat dziesięciokrotnie, co m.in., wiąże się z chińskim zapotrzebowaniem na ten surowiec w związku z rozwijaniem energetyki jądrowej. Mali to dawna francuska Afryka Zachodnia, a francuska energetyka także w poważnej mierze opiera się na elektrowniach atomowych. Francuzi od dawna eksploatują złoża uranu, obfite w sąsiadującym z Mali Nigrem, ale francuski koncern Areva ma tam od pewnego czasu ni to współpracownika, ni konkurenta w postaci chińskiego koncernu China Nuclear Engineering and Construction Corporation. Gdzie współpracują, tam współpracują, a gdzie kopią się po kostkach – tam się kopią... Gdy w sąsiedniej Mali odkryto niedawno również bogate złoża uranu (Mali jest ponadto trzecim producentem złota w Afryce!) – jeden z dyrektorów francuskiego koncernu wydalony został w 2007 roku z Nigru pod zarzutem ekscytowania zbrojnego ruchu Tuaregów. Trudno powiedzieć, czy zachęcał Tuaregów, by bruździli chińskiemu konkurentowi w Nigrze, czy francuskie tajne służby przygotowywały już położenie ręki na złożach uranu w sąsiedniej Mali, gdzie Tuaregowie, plemię koczownicze, żyją także. W pierwszej ćwiartce ubiegłego wieku buntowali się przeciw Francuzom. Francuska dyplomacja czyniła wiele, by ich pozyskać dla siebie. Pisze o tym m.in. markiz Franciszek d’Amat w swych „Watykanach”. Ostatnio wzmocnili się dzięki powrotowi z Libii ich uzbrojonych i wyszkolonych ochotników, którzy służyli w wojsku Kadafiego jako najemnicy.

Wedle francuskiej wersji, puszczonej w świat, ruchem Tuaregów owładnęła jednak złowroga Al-Kaida i „islamscy fundamentaliści”, którzy chcą tam zainstalować się, i dlatego właśnie wojska francuskie i Legia Cudzoziemska posłane zostały do Mali. Wydaje się to propagandowa bajką zważywszy, że Mali to w 90 procentach kraj muzułmański, „islamscy fundamentaliści” są więc tam u siebie, w każdym razie bardziej, niż fundamentalni Francuzi... Chociaż Mali to „republika”, ale znamy te afrykańskie republiki... Dotąd marionetkowo-operetkowe władze Mali zezwalały Francuzom eksploatować złoża uranu w zamian za „dolę”, którą Francuzi odpalają plemiennym demokratom. Wygląda na to, że ktoś napuścił Tuaregów, by zażądali i dla swego plemienia udziału w tej doli, wykorzystując uzbrojonych taurezkich najemników Kadafiego, powracających z rozbitej Libii w ojczyste strony, a ktoś inny napuścił na Tuaregów „fundamentalistów islamskich”... Znakomity pretekst do interwencji, niby w obronie prawowitego rządu Mali lecz w istocie – w obronie złóż uranu: zwłaszcza, że złoża malijskie ( ok.3 tys. ton uranu rocznego wydobycia) oszacowano ostatnio na „możliwe wydobycie wielkości 8 tys. ton rocznie”!

Z uranem nie ma żartów, gdzie uran kopia, tam wióry lecą... Francuzi mają wprawę, tradycje i doświadczenie w tego typu operacjach w b.afrykanskich koloniach. Jeszcze generał de Gaulle miał przy sobie „Pana Afrykę” („Monsieur Afrique”), szarą eminencję ds. doraźnych przewrotów, okazjonalnych zamachów stanu, podręcznych puczów i podmianek kolejnych tubylczych prezydentów - pułkownika Jakuba Foccarta. Miał absolutnie wolną rękę w tych przedsięwzięciach. Co się on „naprzewracał” rozmaitych rządów i rządzików w Afryce, co on naprzekupował premierów, prezydentów i ministrów, ilu afrykańskich polityków wystrugał z banana! Wielu Francuzów przez długie lata nawet nie miało pojęcia, że istnieje taka postać w ich polityce... Kilka lat temu pytałem młodych pracowników ambasady francuskiej w Warszawie (wprawdzie tylko od kultury, ale jednak), czy słyszeli o nazwisku Foccart – nie słyszeli!... Dawno nie byłem w Paryżu i nie wiem, kto teraz zajmuje się w Pałacu Elizejskim przewrotami, puczami i zamachami stanu w Afryce Północnej i Zachodniej, ale najwyraźniej znaleziono godnego następcę. Od dawna namawiam polskich wydawców, żeby wydali w Polsce wspomnienia „Pana Afryki”, opublikowane we Francji w latach 70-ych i 80-ych: wprawdzie nie dotyczą one Polski bezpośrednio, ale w miarę jak znów upodabniamy się do kolonii – nabierają aktualności... Jakub Foccart dożył sędziwego wieku 84 lat i zmarł w 1997 roku. Fryderyk Forsyth, pisząc swe „Psy wojny” (wedle których nakręcono wyświetlany i w Polsce film) czerpał z bogatego dorobku „Pana Afryki”, który był w swoim czasie drugą osobą po de Gaulle’u we Francji... Tak, tak - drugą osobą po de Gaulle’u: czy to nie mówi wszystkiego?... W „arcydemokratycznej” Francji ludzie tajnych służb pełnią role, o których nawet nie śni się naszym demokratycznym durniom. Kryzys, jak widać, zmobilizował Francję (i nie tylko) do rekonkwisty w Afryce. Bez względu ma to, kto będzie rządził w Mali czy w Nigrze – ważne jest, kto eksploatuje złoża uranu. Można tylko westchnąć: kolonializm w dawnej, XIX-wiecznej edycji był mniej krwawy i więcej dobrego niósł kolonizowanym ludom. Godne podziwu jest jednak, że bez względu na to, czy Francją rządzi jakiś narodowiec, nacjonalista (wręcz „faszysta”) jak generał de Gaulle, czy jakiś partyjny socjalistyczny urzędniczyna, jak Hollande – Afryka Zachodnia pozostaje ciągle strefą wpływów francuskich, gdzie wara żerować innym drapieżcom! Co najwyżej mogą dołączyć. Tymczasem w Polsce dzielny red.Cezary Gmyz ujawnił, że mamusia sędziego Tuleyi pracowała w SB. Że wywodzi się z rodziny resortowej – to mi od razu przyszło do głowy, gdy tylko usłyszałem jego słynne porównanie. Gdy słucham niektórych „przybocznych” Palikota – miewam te same intuicje... Marian Miszalski

MSZ-owskie biuro posad Komu załatwia stanowiska minister Sikorski Zaraz po Nowym Roku polska dyplomacja odniosła kolejny wielki sukces! Tak przynajmniej przedstawiane jest objęcie przez wiceministra Jerzego Pomianowskiego stanowiska dyrektora wykonawczego Europejskiego Funduszu na rzecz Demokracji. Ta nowa instytucja UE, powstała z inicjatywy ministra Radosława Sikorskiego, “ma służyć wspieraniu przemian demokratycznych w południowym i wschodnim sąsiedztwie Unii Europejskiej. Swoje działania skieruje głównie do młodych liderów prowadzących działania prodemokratyczne, niezależnych mediów, dziennikarzy, blogerów, instytucji pozarządowych”. Pomianowski nie jest pierwszym zastępcą Sikorskiego, który otrzymuje europejską synekurę. Od maja ub.r. wicegubernatorem Banku Rozwoju Rady Europy jest Mikołaj Dowgielewicz, który wcześniej był w rządzie Tuska sekretarzem Komitetu Integracji Europejskiej, wiceszefem MSZ ds. europejskich oraz pełnomocnikiem ds. polskiej prezydencji w UE. Obaj byli wiceministrowie to dyplomaci z grupy nazywanej “korporacją Geremka”, gdyż to właśnie ten polityk miał w latach 90. największy wpływ na politykę kadrową MSZ. Od 1989 r. ministrowie się zmieniali, a Geremek przez trzy kadencje był szefem sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, by w końcu samemu objąć kierowanie resortem. Przez tę dekadę uformowała się w ministerstwie grupa jego protegowanych, do dziś stanowiąca główne zaplecze Sikorskiego (który sam był wiceministrem w czasach Geremka). Jerzy Pomianowski w latach 90. kierował Departamentem Azji, Afryki, Australii i Oceanii MSZ, potem był ambasadorem w Japonii, dyrektorem generalnym służby zagranicznej u boku ministra Stefana Mellera, potem otrzymał posadę szefa Partnerstwa na rzecz Demokratycznego Rządzenia w paryskim biurze OECD, zaś od półtora roku był zastępcą Sikorskiego. Natomiast Mikołaj Dowgielewicz rozpoczął karierę w młodzieżówce Unii Wolności i w gabinecie politycznym Geremka, następnie pracował w Kolegium Europejskim w Natolinie, Parlamencie Europejskim i Komisji Europejskiej w Brukseli, aż władzę przejęła PO i ten “zawodowy europejczyk” trafił do rządu. Minister Sikorski zapewnia więc wybranym ludziom z “korporacji Geremka” dobrze płatne synekury, a dla pozostałych ma posady w polskiej dyplomacji. Sikorski jest najdłużej urzędującym ministrem spraw zagranicznych III RP (szósty rok zasiada w alei Szucha), wysyła więc na placówki już drugą zmianę swoich ambasadorów. O ile jednak pierwsza zmiana wymagała jeszcze akceptacji prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który nie na wszystkich kandydatów wyrażał zgodę, to obecnie wyjeżdżają już tylko dyplomaci cieszący się zaufaniem ministra. Warto więc przyjrzeć się ludziom, którzy z nominacji obecnej władzy reprezentują Polskę za granicą.
Niemcy. W ubiegłym tygodniu minister Sikorski wręczył nominację nowemu ambasadorowi w Berlinie, którym został Jerzy Margański. Do MSZ przyszedł on w 1990 r., po niemal 10-letnim pobycie we Fryburgu, gdzie uzyskał doktorat z filozofii Hegla. W całej swojej karierze dyplomatycznej zajmował się sprawami niemieckimi: był II sekretarzem ambasady RP w Kolonii, szefem przedstawicielstwa ambasady w Berlinie, ambasadorem w Szwajcarii (w latach 2001-2005) i w Austrii (od 2008 r.). Zajmował też ważne stanowiska w centrali: w latach 1999-2001 był dyrektorem sekretariatu ministrów Geremka i Bartoszewskiego, dwukrotnie kierował też Departamentem Europy MSZ. Podczas omawiania jego kandydatury przez sejmową Komisję Spraw Zagranicznych 6 grudnia ub.r. Anna Fotyga przypomniała, że kandydaturę Margańskiego na ambasadora w Berlinie rozpatrywał już prezydent Kaczyński, ale zrezygnowano z niej, gdyż “osoba mająca tak znakomite relacje, ułożone na pewnym poziomie, również pod względem statusu, nie tylko dyplomatyczne, ale i osobiste w kraju urzędowania, nie była najlepszym kandydatem do prowadzenia tak zdecydowanej, czasami brutalnej polityki. Dyplomacja niemiecka potrafi być w stosunku do nas brutalna, jak każda”. I dodała pod adresem Margańskiego: “Myślę, że pańskie doświadczenie w tamtym miejscu było już pewną przeszkodą”.
Czechy. W najbliższym czasie ambasadorem w Pradze ma zostać Grażyna Bernatowicz, specjalistka z dziedziny prawa międzynarodowego, która rozpoczęła pracę w MSZ za czasów ministra Skubiszewskiego. Wcześniej przez ponad 20 lat pracowała w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, gdzie swoje publikacje podpisywała nazwiskiem “Bernatowicz-Bierut” (jej mężem był PRL-owski dziennikarz Marek Bierut). W swojej karierze dyplomatycznej tylko raz była ambasadorem (w Hiszpanii, w latach 2002-2007) i aż dwukrotnie wiceministrem: przy ministrach Geremku i Bartoszewskim (2000-2002) oraz Sikorskim (od 2007 r.).
RPA. Wśród ambasadorów mianowanych w ubiegłym tygodniu znalazła się Anna Raduchowska-Brochwicz, która wyjeżdża do Republiki Południowej Afryki. Pracę w dyplomacji rozpoczęła 20 lat temu. Za czasów ministra Geremka pracowała w Departamencie Polityki Europejskiej i Negocjacji Akcesyjnych MSZ, następnie – w ambasadach RP w Sztokholmie i Brukseli oraz w stałym przedstawicielstwie przy UE. Od 2009 r. była pełnomocnikiem ministra Sikorskiego ds. Unii dla Śródziemnomorza. Rok temu miała otrzymać funkcję ambasadora w Tunezji, ale – jak to ujął wiceszef sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, Robert Tyszkiewicz z PO – “rozwój wypadków spowodował zmianę stanowiska ministra, jeśli chodzi o propozycję placówki, którą miałaby pani kandydatka objąć”. Zapewne nie bez znaczenia jest także fakt, iż jest ona żoną pułkownika Wojciecha Raduchowskiego-Brochwicza, w latach 90. ważnej postaci w UOP i wiceszefa MSWiA w rządzie Buzka, potem prawnika związanego z Platformą Obywatelską, znanego z takich spraw, jak sprowadzenie Anny Jaruckiej przed sejmową Komisję Śledczą ds. Orlenu czy obrona byłego ministra Janusza Kaczmarka.
USA. 14 stycznia br. listy uwierzytelniające wręczył prezydentowi Obamie nowy ambasador RP Ryszard Schnepf. Karierę dyplomatyczną rozpoczął w 1991 r. jako ambasador w Urugwaju i Paragwaju, później był wicedyrektorem Departamentu Spraw Zagranicznych w Kancelarii Premiera Buzka, ambasadorem w Kostaryce, pełnomocnikiem ministra Rotfelda ds. organizacji obchodów 25-lecia “Solidarności”, głównym doradcą ds. zagranicznych premiera Marcinkiewicza, wreszcie zastępcą ministra Sikorskiego, który w 2008 r. powierzył mu funkcję ambasadora w Hiszpanii. Schnepf jest synem pułkownika komunistycznego wywiadu wojskowego (który później kierował Studium Wojskowym na Uniwersytecie Warszawskim), a także mężem dziennikarki telewizyjnej Doroty Wysockiej i ojcem Zuzanny Schnepf, która pracuje w Fundacji Shalom, kierowanej przez Gołdę Tencer i Szymona Szurmieja. Jeżeli wziąć pod uwagę, że sam Ryszard Schnepf w latach 90. był dyrektorem w tej Fundacji, zaś jego ojciec był ważną postacią Związku Religijnego Wyznania Mojżeszowego w PRL, to jego nominacja na ambasadora w Waszyngtonie ma bardzo wymowny charakter. Tym bardziej że dwa ważne konsulaty generalne w USA objęły w ostatnich latach panie równie dobrze zakorzenione w środowiskach żydowskich: konsulem w Nowym Jorku jest Ewa Junczyk-Ziomecka, która jako minister w Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego gorliwie pielęgnowała kontakty z diasporą żydowską (wcześniej była dyrektorem projektowanego Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie), zaś konsulem w Los Angeles – Joanna Kozińska-Frybes, była ambasador w Meksyku i konsul w Barcelonie, za czasów ministra Geremka szefowa Departamentu Współpracy Kulturalnej i Naukowej MSZ, a prywatnie żona Marcina Frybesa, socjologa i publicysty, niegdyś współpracownika KOR i korespondenta “Gazety Wyborczej” w Paryżu.
Hiszpania. Z powodu “przesunięcia” Ryszarda Schnepfa do Waszyngtonu już kilka miesięcy temu pojawił się problem obsady placówki w Madrycie. W ubiegłym tygodniu oficjalnie podano, że ambasadorem zostanie tam minister Tomasz Arabski, który od początku rządów Tuska kieruje jego Kancelarią. Warto w tym kontekście zacytować fragment informacji zamieszczonej w “Gazecie Wyborczej”, który znakomicie oddaje kulisy polityki personalnej obecnego rządu: “Ważny polityk z otoczenia Donalda Tuska przyznaje, że Arabski marzy o Hiszpanii. Interesuje się kulturą hiszpańską, świetnie zna ten język. Za jego decyzją kryją się także prywatne powody. – Tomek jest z Gdańska tak jak Tusk. Jako szef kancelarii premiera od pięciu lat całe tygodnie spędza w Warszawie, a w Gdańsku ma żonę i nastoletnie dzieci, które potrzebują ojca. Do Madrytu wyjadą całą rodziną – mówi polityk PO”.
Tunezja. W tym pięknym i atrakcyjnym dla turystów kraju także nastąpiła ostatnio wymiana ambasadora. Funkcję tę objął Iwo Byczewski, który za czasów Skubiszewskiego, Olechowskiego i Bartoszewskiego (w latach 1991-1995) był wiceministrem spraw zagranicznych. W 2001 r. został przedstawicielem Polski przy UE, a rok później – ambasadorem w Belgii. Na tych wszystkich stanowiskach towarzyszyła mu żona, znana aktorka Anna Nehrebecka, z którą niegdyś wspierali Unię Wolności, a potem PO (od 2010 r. Nehrebecka reprezentuje tę partię w Radzie Warszawy).
Mołdawia. Od października 2012 r. ambasadorem RP w tej postsowieckiej republice jest Artur Michalski, absolwent filozofii na Akademii Teologii Katolickiej, były publicysta tygodnika “Ład”. W MSZ pracuje od 1990 r. Najpierw był rzecznikiem prasowym ambasady w Moskwie (którą kierował Stanisław Ciosek), za czasów ministra Geremka kierował wydziałem rosyjskim w Departamencie Europy Wschodniej MSZ, a w 2000 r. wyjechał do Waszyngtonu, gdzie został rzecznikiem prasowym nowego ambasadora Przemysława Grudzińskiego (wcześniej wiceministra spraw zagranicznych, obecnie przedstawiciela Polski przy ONZ i OBWE w Wiedniu). Od 2006 r. Michalski był zastępcą ambasadora w Kanadzie, zaś po powrocie do Polski w 2010 r. Sikorski mianował go dyrektorem Departamentu Wschodniego MSZ. Warto przypomnieć, że nowy ambasador zastąpił w Kiszyniowie Bogumiła Lufta, którego brat zasiada w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji.
Holandia. Tradycją stało się już wysyłanie na placówki kolejnych zastępców ministra Sikorskiego, przez co rotacja w kierownictwie tego resortu jest chyba największa spośród wszystkich ministerstw. Oczywiście byli wiceministrowie obejmują ambasady najbardziej prestiżowe, co nie znaczy, że istotne. Należy do nich Haga, gdzie od 2007 r. ambasadorem był Janusz Stańczyk, niegdyś zastępca Geremka, Mellera i Fotygi. W czerwcu ub.r. zastąpił go Jan Borkowski, który od początku funkcjonowania obecnego rządu był wiceministrem z ramienia PSL (wcześniej pełnił tę funkcję w rządzie Cimoszewicza, będąc równocześnie posłem z okręgu siedleckiego). Borkowski jest obecnie jednym z dwóch ludowców, którzy zajmują posady w polskiej dyplomacji – drugi to ambasador w Kanadzie Zenon Kosiniak-Kamysz, były wiceminister obrony w rządzie Tuska i stryj obecnego ministra pracy.
Portugalia. Również od czerwca ub.r. nowym ambasadorem w Lizbonie jest prof. Bronisław Misztal, socjolog, publicysta, a w latach 2007-2009 dyrektor gabinetu politycznego ministra Sikorskiego. Ponadto w latach 2008-2012 Misztal pełnił funkcję dyrektora wykonawczego Wspólnoty Demokracji – międzynarodowej organizacji utworzonej podczas głośnej konferencji w Warszawie z inicjatywy ministra Geremka i sekretarz stanu USA Madeleine Albright. Działalność wspólnoty polega głównie na organizowaniu międzyrządowych konferencji w różnych miejscach świata, gdzie przyjmuje się pięknie brzmiące dokumenty, z których w praktyce nic nie wynika.
Izrael. Dokładnie rok temu posadę ambasadora w Tel Awiwie objął Jacek Chodorowicz, z wykształcenia historyk, pracujący w dyplomacji od 1993 r. Za czasów Geremka i Bartoszewskiego kierował on Departamentem Afryki i Bliskiego Wschodu MSZ. Na tę funkcję ponownie powołał go Sikorski w 2008 r., gdy Chodorowski powrócił z 6-letniej misji ambasadora w Syrii.
Luksemburg. Istnienie ambasady w tym niewielkim kraju jest skrajnym przykładem rozrzutności dyplomacji III RP i jednocześnie politycznego kumoterstwa – wszak utworzono ją specjalnie dla Barbary Labudy, gdy kończyła się kadencja prezydenta Kwaśniewskiego, u którego była ministrem. Ale Labuda po 5 latach wróciła do kraju, zaś ambasada pozostała. Minister Sikorski wysłał więc tam Bartosza Jałowieckiego, swojego kolegę z rządu Buzka (gdzie Jałowiecki był doradcą w Kancelarii Premiera) i z Nowej Inicjatywy Atlantyckiej działającej przy neokonserwatywnym American Enterprise Institute (AEI) w Waszyngtonie. W latach 2002-2005 Jałowiecki pełnił tam funkcję koordynatora programowego, zaś Sikorski – dyrektora wykonawczego. Warto też wspomnieć, iż za rządów AWS-UW Jałowiecki kierował Fundacją “Polsko-Niemieckie Pojednanie”, a z nominacji ministra Bartoszewskiego został przedstawicielem Polski w kuratorium niemieckiej fundacji “Pamięć, Odpowiedzialność i Przyszłość”, która przekazywała pieniądze na wypłaty dla ofiar pracy przymusowej z czasów wojny. Przed wyjazdem na placówkę w 2011 r. Jałowiecki był dyrektorem w firmie Prokom należącej do Ryszarda Krauzego i zasiadał w radach nadzorczych kilku spółek tego biznesmena.
Algieria. Ambasadą RP w Algierze od blisko dwóch lat kieruje Michał Radlicki, który karierę w dyplomacji zawdzięcza bezpośrednio prof. Geremkowi. W 1989 r. był bowiem pracownikiem biura zagranicznego Komitetu Obywatelskiego, a następnie Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, którym kierował Geremek. Stamtąd przeszedł do MSZ, gdzie szybko objął stanowisko dyrektora gabinetu ministrów Skubiszewskiego i Olechowskiego. Z kolei za rządów Geremka i Bartoszewskiego Radlicki był dyrektorem generalnym MSZ, a następnie ambasadorem we Włoszech (w latach 2002-2007). Po powrocie do kraju kierował Biurem Finansów MSZ.
Finlandia. Pełniący od 2011 r. funkcję ambasadora w Helsinkach Janusz Niesyto należy do weteranów MSZ. Pracę w resorcie rozpoczął w 1973 r., wkrótce po ukończeniu Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych w Moskwie (MGIMO) – sławnej “kuźni dyplomatów” bloku sowieckiego. Charakterystyczne zresztą, że pod rządami Sikorskiego absolwenci MGIMO powrócili do łask, obejmując wiele ważnych stanowisk, np. Roman Kowalski został wiceszefem kadr MSZ, a później ambasadorem na Węgrzech (w resorcie pracuje od 1986 r.). Mimo bogatej kariery w czasach PRL (a może właśnie ze względu na nią?) Janusz Niesyto był ważną postacią dyplomacji III RP – jako dyrektor gabinetu ministrów Skubiszewskiego, Rosatiego i Geremka. Ten ostatni mianował go dyrektorem protokołu dyplomatycznego, którą to funkcję Niesyto sprawował przez 7 lat. W latach 2005-2007 był ambasadorem w Szwajcarii, a po powrocie do kraju Sikorski powołał go na wiceszefa protokołu dyplomatycznego.
Pakistan. Dwa lata temu ambasadorem w Islamabadzie został Andrzej Ananicz, który za czasów ministra Skubiszewskiego kierował Departamentem Europy MSZ i równocześnie negocjował traktat z Rosją, który zakładał m.in. tworzenie polsko-rosyjskich spółek na terenie byłych baz armii sowieckiej w Polsce (ostatecznie zapis ten usunięto wskutek sprzeciwu premiera Olszewskiego). W rządzie Suchockiej Ananicz awansował na wiceministra, a potem został wiceszefem Kancelarii Prezydenta Wałęsy. Następnie był wiceprezesem Instytutu Lecha Wałęsy, AWS-owskim zastępcą ministra Geremka i ambasadorem w Turcji, skąd w 2004 r. ściągnął go do kraju premier Belka, powierzając funkcję szefa Agencji Wywiadu. Na to stanowisko Ananicz powrócił po okresie rządów PiS, ale po kilku miesiącach został odwołany i otrzymał stanowisko dyrektora Akademii Dyplomatycznej.
Uzbekistan. Skrajnym przykładem politycznego kumoterstwa w polskiej dyplomacji jest osoba ambasadora w Taszkiencie. Minister Sikorski wysłał tam Mariana Przeździeckiego, którego cała kariera zawodowa związana była z Kazimierzem Marcinkiewiczem i jego kolejnymi partiami. W czasach rządów Buzka Przeździecki był doradcą prezesa Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych oraz wicedyrektorem w Poczcie Polskiej – obydwie instytucje stanowiły polityczny “łup” ZChN. Gdy Marcinkiewicz został premierem, mianował Przeździeckiego szefem swojego sekretariatu, a kiedy przeniósł się do warszawskiego ratusza – szefem gabinetu prezydenta miasta. Później Przeździecki trafił na Ukrainę, gdzie pracował dla Kredobanku, należącego do kontrolowanej przez skarb państwa grupy PKO PB.
Rosja. Od listopada 2010 r. ambasadorem w Moskwie jest Wojciech Zajączkowski, który wcześniej kierował polską placówką w Rumunii, zaś w 2008 r. był głównym doradcą premiera Tuska ds. zagranicznych. W latach 90. Zajączkowski pełnił funkcję dyrektora Forum Europy Środkowowschodniej w Fundacji Batorego i stamtąd trafił do MSZ, gdy resortem kierował minister Geremek.
Kazachstan. Funkcję ambasadora w tym kraju (a także w Kirgistanie) sprawuje od 2011 r. Jacek Kluczkowski. To postać wielce charakterystyczna dla środowiska “Ordynackiej”, czyli dawnych działaczy Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. Pochodzący z Łodzi Kluczkowski na początku lat 80. był sekretarzem Komisji Kultury przy Radzie Naczelnej SZSP, potem pracował w tygodniku “ITD.” i “Sztandarze Młodych”, a gdy wybory prezydenckie wygrał Aleksander Kwaśniewski, objął stanowisko dyrektora zespołu w Kancelarii Prezydenta. Potem był szefem gabinetu marszałka Sejmu Marka Borowskiego, kierował zespołem doradców premiera Belki, a pod koniec rządów lewicy został ambasadorem na Ukrainie. Po 5 latach urzędowania w Kijowie minister Sikorski przeniósł go do Astany.
Chiny. Kilka tygodni temu polski Internet obiegło nagranie teledysku, na którym ambasador RP w Pekinie tańczy “Gangnam Style” – najmodniejszy dziś utwór muzyki pop w południowej Azji. Nagranie to wzbudziło oburzenie u jednych, a uśmiech na twarzy u innych, powszechna jest jednak opinia, że rolą ambasadora nie są popisy taneczne. Tym bardziej że bohaterem tego skandalu jest Tadeusz Chomicki, doświadczony dyplomata, pracujący w MSZ od 1992 r. Za czasów ministra Geremka kierował Departamentem Polityki Eksportowej, później był ambasadorem w Korei Południowej (w latach 2001-2005), następnie szefem sekretariatu ministra Sikorskiego i dyrektorem Departamentu Azji i Pacyfiku MSZ. Na placówce w Pekinie przebywa od października 2009 r.
Watykan. Zwykle kadencja ambasadora trwa 4 lata, czasem jest to 5 lat, ale Hanna Suchocka reprezentuje Polskę przy Stolicy Apostolskiej już 12 lat! To absolutny rekord chyba nie tylko naszej dyplomacji. Była premier, a potem minister sprawiedliwości w rządzie Buzka, przetrwała w Watykanie nie tylko rządy lewicy, ale także PiS (podobno ochronili ją polscy duchowni, których broniła po śmierci Jana Pawła II przed atakami włoskiej prasy) i Platformy, gdzie znaczącą pozycję zajmuje przyjaciółka Suchockiej, Hanna Gronkiewicz-Waltz. Ale już niebawem pani ambasador wróci do kraju, a przy papieżu zastąpi ją dawny kolega z UD Piotr Nowina-Konopka, założyciel Fundacji Schumana i rektor Kolegium Europejskiego w Natolinie, wiceszef Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej w rządzie Buzka, od 2006 r. zajmujący dyrektorskie stanowisko w Parlamencie Europejskim. Prof. Geremek, gdyby żył, z pewnością byłby zadowolony, że jego ludzie nadal rządzą polską dyplomacją… Paweł Siergiejczyk

Dlaczego należy cisnąć Tuska Determinacja tej ekipy w rozszarpywaniu państwa wskazuje raczej na podobieństwo do drużyny Putina niż do gangu Olsena. Są zorganizowani i uwikłani w zależności wzajemne, sponsorowani przez gruby biznes, zblatowani z wpływowymi mediami, zmówieni a może nawet prowadzeni przez służby. Zawłaszczyli państwowe instytucje i publiczne media. Nie mają skrupułów ani zahamowań normalnych u ludzi, którym nie brak uczuć wyższych. To było widać wyraźnie przy tragedii smoleńskiej Ponieważ w nocy przyśnił mi się dach Stadionu Narodowego w nieprawdopodobnej sytuacji (zamknął się w czasie deszczu), więc dzisiaj od samego rana jestem w filozoficznym nastroju. Chodzę i myślę, nawet przy pisaniu tego tekstu. Utrapienie jakieś. Przykładowo, ni stąd ni zowąd naszło mnie egzystencjalne pytanie, dlaczego ja tak dużo piszę o Tusku, skoro za nim nie przepadam w żadnym sensie? Czy ja jestem masochistą albo innym dewiantem? Może powinienem dać się zbadać? Otóż nie, po logicznym rozebraniu zagadnienia doszedłem do wniosku, że zajmuję się nim tak pieczołowicie i skrupulatnie, gdyż mam naturę państwowotwórczą. Może nieskromnie się wyraziłem, ale też bez fałszywej skromności. Czyli jestem jego przeciwieństwem, zaś przeciwieństwa się przyciągają, tak jak plusy ujemne i dodatnie. To już dzisiaj wiedzą nawet licealiści z klas humanistycznych. Niektóre względy są oczywiste – Donald Tusk to jest gość, który sprawił, że odejdę na emeryturę później niż mi państwo kiedyś obiecało, a ja zamierzałem. Zburzył moje plany życiowe na starość i przez niego stracę finansowo. Trudno więc pozostać obojętnym wobec takiego gagatka, zwłaszcza, że są silne podejrzenia co do intencji tego posunięcia. Poważni ludzie sądzą, że premierem Tuskiem powodowała prywata - w ten sposób kupuje przychylność rynków finansowych i przedłuża sobie nadzieje na kredytowanie swojej władzy. Drugi wzgląd jest także oczywisty, gdyż Tusk obchodzi mnie ze względów patriotycznych, co może brzmieć paradoksalnie, ale tak jest. Patriota bowiem oprócz platonicznego wyznawania miłości ojczyzny powinien także występować przeciwko jej szkodnikom. Pięć lat u władzy dobitnie wykazało, że Donald Tusk generalnie zachowuje się w stosunku do państwa jak żuczek Kolorado, czyli stonka ziemniaczana na nieopryskanym zagonie. Plaga po prostu. Wysyp rządowych afer, jaki wystąpił za kadencji Tuska nie ma precedensu w historii współczesnej Polski, a może i w Europie. Nikt nie może mieć wątpliwości, nawet beneficjenci aferalnego procederu, lecz oni rzecz jasna nie będą protestować, chociaż wiedzą najlepiej. Jeszcze nigdy – nawet za komuny! - nie mieliśmy tak zakłamanej władzy. Podpierając się klasykiem można śmiało powiedzieć, że dwie gęby ma Tusk: „jedną do fałszywych przysiąg, drugą do łamania obietnic”. Gorący, wręcz parzący przykład sprzed dwóch dni, dosłownie. Pani marszałek Kopacz przyznała olbrzymie premie wicemarszałkom, a oni odwdzięczyli się jej wzajemnością. W tych ciężkich kryzysowych czasach podreperowali sobie nawzajem budżety domowe na łączną sumę 245 tys. złotych. Koalicjant Tuska, wicepremier Piechociński nazwał to „bezwstydną chciwością”. I ma oczywiście rację Piechociński, ale nie w tym rzecz. Rzecz jest natomiast w tym, że już dwa lata temu premier Tusk obiecywał położenie kresu takim praktykom. Marszałek Schetyna szumnie ogłosił, że pracuje nad odpowiednim rozwiązaniem. To było przy okazji przyznania sobie premii przez prezydium Sejmu w ostatnim dniu urzędowania marszałka Komorowskiego, obecnie miłościwie nam prezydującego. Ale, jak wspomniałem, nie darmo nasz szczery przywódca ma dwie gęby i skończyło się jak zawsze, czyli na niczym. To jest kwintesencja władzy Tuska – puste słowo. Pani Kopacz dobrze wiedziała, że obietnic swojego szefa nie musi traktować poważnie. I dopiero dzisiaj, po olbrzymim skandalu i wybuchu społecznego oburzenia łaskawie zamroziła fundusz premii dla prezydium Sejmu. Do tej pory twierdziła, że nic nie może zrobić. Tak działa państwo Tuska - chamska arogancja aż do końca, która ustępuje wyłącznie pod batem sondaży - dopiero gdy zagraża spadek poparcia. I to jest jeszcze jeden powód, dla którego Tuska muszę atakować, bo to za moje pieniądze pani Kopacz stać na różne luksusy w tych ciężkich czasach. To między innymi moja późniejsza emerytura sfinansowała jej premię. Finansowanie zbytków władzy – to jest perspektywa, jaką gotuje mi Tusk i ja dlatego zmuszony jestem się nim zajmować na serio. Platforma Obywatelska, jej sponsorzy i beneficjenci pogrążają nas w świecie, który coraz bardziej odrywa się od rzeczywistości. Niedawno lekką rączką wybuliliśmy 6 miliardów na finansowanie długu strefy euro, z którą jako żywo tyle mamy wspólnego w sensie formalnym, co ze strefą dolara amerykańskiego. Nie można tego interpretować inaczej, jak prywatę ze strony naszego szczerego przywódcy, który przebiera nogami do europejskiego stołka. Kolejny budżet państwa okazuje się być księżycowy; dług publiczny upchany w różnych dziwnych miejscach; w czasach największej koniunktury budowlanej bankrutuje budownictwo. Autostrad obiecano zbudować coś ze cztery tysiące kilometrów, ale wyszło zaledwie tysiąc z kawałkiem, chociaż za te same pieniądze. Koledzy premiera promują hochsztaplerską firmę, syn premiera dla niej pracuje, urząd skarbowy ją ignoruje, prokurator ją chroni, a premier zachowuje się jakby nic nie wiedział, lecz mówi, że wszyscy wiedzieli. Stadion Narodowy z dachem przeciwdeszczowym, który nie otwiera się w czasie deszczu; drogi kończące się w polu, jednak posiadające ustawowo zapewnioną przejezdność; lotnisko w Modlinie z kolei ma ponoć wielki potencjał przelotowości, ale pas startowy nie nadaje się do użytku. Czy ktoś widział takie rzeczy w normalnym państwie? Przecież to jest czysta paranoja pod egidą rządu Tuska. Przecież ja się muszę nim zajmować, póki jeszcze można coś zrobić, bo inaczej on się zajmie mną tak, że ruski miesiąc popamiętam. Ja sobie czasami robię żarty, a nawet jaja, że to niby taki gang Olsena, gromada nieudaczników, kabaretowa ekipa. Wysnułem niegdyś analogię do słynnej kwestii z „Lalki”: to jest porządny katolik, ale nie wolno mu dawać zaliczki do ręki. Niestety, daliśmy Tuskowi nie tylko zaliczkę, ale olbrzymi kredyt. Daliśmy mu pełnię władzy. Nie ma znaczenia, że ktoś nań nie głosował. Premier Donald Tusk to jest wielka narodowa porażka, to już dawno widać, słychać i czuć. Determinacja tej ekipy w rozszarpywaniu państwa wskazuje raczej na podobieństwo do drużyny Putina niż do gangu Olsena. Są zorganizowani i uwikłani w zależności wzajemne, sponsorowani przez gruby biznes, zblatowani z wpływowymi mediami, zmówieni a może nawet prowadzeni przez służby. Zawłaszczyli państwowe instytucje i publiczne media. Nie mają skrupułów ani zahamowań normalnych u ludzi, którym nie brak uczuć wyższych. To było widać wyraźnie przy tragedii smoleńskiej. Tuskiem trzeba się zajmować na serio. Trzeba go nękać, bo jak choćby dzisiejszy dzień dowiódł, pod presją utraty poparcia mięknie niczym wosk. Trzeba go atakować nieustannie. Na boisku to się nazywa pressing. Ktoś musi patrzeć na ręce władzy, skoro telewizja zajmuje się opozycją. Seaman

MI6-terna siatka Moskwy Brytyjski wywiad MI6 pisze Radosławowi Sikorskiemu przemówienia. Ale to Rosjanie mają tradycję trzymania MI6 w kieszeni. Wczoraj minęła w ciszy i dyskrecji 50 rocznica ucieczki do Moskwy jednego z najsłynniejszych oficerów-zdrajców MI6, Kima Philby. Kiedy Sikorski zaczyna mówić w TOK FM, że Polska może dołączyć do wąskiej grupy unijnych decydentów, z których Wielka Brytania właśnie zrezygnowała, zaczynamy się trochę bać. To brytyjski wywiad MI6 decyduje o tym co ma mówić Sikorski, ale sam MI6 zbyt często wpada w ręce Rosjan. Walka wywiadów trwa, a my jesteśmy tylko regionalną wypadkową. Pojedynek pomiędzy MI6 i GRU ma swoje pokłosie ofiar. O Aleksandrze Litwinienko wszyscy słyszeli, mniej głośno było o śmierci analityka MI6, Garetha Williamsa, którego zwłoki zapakowane w torbę znaleziono w sierpniu 2010 roku w tzw. “safe house”, oddalonym o kilometr od siedziby MI6. Dom był wynajęty przez spółkę krzak o wdzięcznej nazwie “New Rodina”, czyli Nowa Matka Rosja. Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma. Rosjanie trzymają Brytyjczyków za łeb już od dawna. Najsłynniejszą wpadką MI6 byli słynna „piątka z Cambridge”, czyli siatka funkcjonariuszy MI6, którzy pracowali dla Rosjan i którzy zadali ogromne straty Brytyjczykom:

pl.wikipedia.org/wiki/Siatka_szpiegowska_Cambridge

Wczoraj minęło 50 lat od ucieczki do Rosji najsłynniejszego z tej piątki, Kima Philby, odpowiedzialnego w MI6 za Europe środkową, w tym za Polskę. 23 stycznia 1963 roku Philby przebywał w Libanie jako “korespondent prasowy” (media są - jak wiemy - idealną przykrywką dla służb). W obliczu rosnącej groźby aresztowania przez swoich kolegów z MI6, Philby skontaktował się ze swoim rosyjskim oficerem prowadzącym i przedostał się pod przykryciem nocy do portu w Bejrucie, gdzie czekał na niego statek. Philby wylądował w Odessie a następnie w Moskwie, gdzie wiódł spokojne życie aż do swojej śmierci w 1988 roku. Rosjanie dobrze dbali o zdrajcę Philby z powodów praktycznych. Wiadomość o kiepskim losie Philbego w Moskwie ostudziłaby zapał innych zdrajców do pracy dla Rosjan. Rosjanie musieli pokazać światu, że dobrze dbają o swoich agentów. Tak chyba jest do dzisiaj. Balcerac

Nieograniczony optymizm ministra Rostowskiego

1. W najbliższy piątek odbędzie się w Sejmie głosowanie nad 12 poprawkami wprowadzonymi do projektu budżetu na 2013 rok przez większość senacką Platforma-PSL. Zapewne zostaną przyjęte przez większość sejmową i w ten sposób zakończy się procedura parlamentarna nad projektem budżetu, zostanie on skierowany do prezydenta i przez niego w ciągu 7 dni podpisany. Poprawki Senatu w większości mają charakter kosmetyczny, poza dwoma. Pierwsza to znaczące podwyższenie limitu dla pożyczek budżetowych dla Funduszu Ubezpieczeń Społecznych aż do 12 mld zł co oznacza, że minister spodziewa się gwałtownego pogorszenia sytuacji tego funduszu w ciągu roku 2013. Przypomnę tylko, że ten fundusz oprócz składek odprowadzanych od płac pracowników, korzysta z wielomiliardowej dotacji budżetowej, a za rządów Platformy dodatkowymi źródłami wpływów do niego są pożyczki budżetowe (od 3 lat narastające i niespłacane przez fundusz), przejmowane środki z Funduszu Rezerwy Demograficznej (miał zasilać FUS ale dopiero po roku 2020 kiedy znacząco pogorszą się proporcje pomiędzy pracującymi, a pobierającymi świadczenia ), a także kredyty komercyjne (zaciągane w ciągu roku i spłacane przed jego zakończeniem, żeby znowu je zaciągać na początku następnego roku). Druga ważna poprawka Senatu to przywrócenie instytucji Funduszu Kościelnego. Wcześniej większość sejmowa zdecydowała się ten fundusz zlikwidować i zamienić go w rezerwę celową w tej samej wysokości 94 mln zł (była to ucieczka przed paroma tysiącami poprawek złożonymi do tego funduszu przez posłów Ruchu Palikota). Były jednak wątpliwości czy dostępność środków w rezerwie celowej nie będzie gorsza niż funduszu i ostateczne przecięcie tej wątpliwości przez Senat, zasługuje na uwagę.

2. Debata nad poprawkami Senatu prowadzona przecież pod koniec stycznia 2013 roku była okazją do zadania pytań ministrowi Rostowskiemu o realizm budżetu na ten rok szczególnie w świetle dramatycznego niewykonania dochodów budżetowych szczególnie o charakterze podatkowym w roku 2012. Okazuje się, że według wstępnego wykonania budżetu w zakresie podatków zabrakło aż 18 mld zł. Wpływy z VAT były aż o 14 mld zł niższe niż planowane, choć właśnie księgowym zabiegiem, minister Rostowski, sztucznie zmniejszył ten brak do 12 mld zł. Po prostu 28 grudnia 2012 roku, podpisał rozporządzenie, przesuwające zwroty VAT za grudzień 2012 w ciężar stycznia 2013 i już braki we wpływach z tego podatku zmniejszyły się o 2 mld zł. Tyle tylko, że te 2 mld zł trzeba będzie oddać podatnikom z wpływów podatku VAT za 2013 rok, a przecież tego minister nie przewidywał w projekcie budżetu na ten rok. Zabrakło również w stosunku do planu aż 2 mld zł wpływów z akcyzy, ponad 1 mld zł wpływów z CIT i blisko 0,5 mld zł wpływów z PIT. Minister Rostowski pomylił się więc w prognozach wszystkich 4 najważniejszych wpływów podatkowych, przy czym wynosząca 14 mld zł pomyłka we wpływach z VAT, jest dosłownie porażająca.

3. To nie wykonanie dochodów podatkowych w wysokości 18 mld zł przy wzroście PKB przekraczającym jednak 2%, źle rokuje dla wykonania budżetu na 2013 rok. Przypomnijmy tylko, że na 2013 rok planowany wzrost wpływów z PIT o 6,2% (mają wynieść ok.43 mld zł), a z CIT aż o 11,3% ( mają wynieść ok.20 mld zł). Jeżeli te ostatnie nie zostały wykonane w 2012 roku to jak mają wzrosnąć aż o tyle procent przy niższym wzroście gospodarczym w 2013 roku, doprawdy nie wiadomo. Z kolei wpływy z VAT mają być wyższe o ponad 5% od rzeczywistego wykonania w roku 2012 czyli blisko o 6 mld zł (mają wynieść ok. 126 mld zł), a z akcyzy wzrost o 3,4% (mają wynieść ok. 65 mld zł). Trudno wręcz sobie wyobrazić, żeby przy załamaniu wpływów z tych dwóch podatków w roku 2012, nagle w roku 2013 wpływy te rosły przy wyraźnie niższym wzroście gospodarczym, a być może nawet recesji.

4. Minister Rostowski we wczorajszej debacie w Sejmie wykazywał się wręcz nieograniczonym optymizmem i twierdził, że on nie ma obaw o wykonanie wpływów budżetowych na zaplanowanym poziomie. Niestety nie potrafił wyjaśnić dlaczego pomylił się aż o 18 mld zł we wpływach podatkowych w roku 2012 w tym o 14 mld zł w jednym tylko podatku VAT. Źle to wszystko wróży finansom publicznym, a w konsekwencji wszystkim nam w 2013 roku. Kuźmiuk

Mafia dorobkiewiczów Państwo wzięło się za walkę z armią prywatnych przedsiębiorców, których podejrzewa o narażanie budżetu na gigantyczne straty i łamanie innych przepisów, w tym norm sanitarnych. Wczorajszy dzień przyniósł dwa zwiastuny tej walki. Kto miał wczoraj czas, aby chwilę dłużej spędzić w Internecie, mógł dowiedzieć się o wielkim zaangażowaniu Sanepidu w walkę z "piratami gospodarczymi". Oto bowiem lubelski Sanepid otrzymał donos, że w jednym z prywatnych mieszkań w Lublinie kwitnie nielegalny proceder wypieku ciast, które później - o zgrozo - sprzedawane są do prywatnych cukierni i piekarni, gdzie kupują je mieszkańcy Lublina. Sprawa wyglądała rzeczywiście poważnie. Informacje wskazywały bowiem nie tylko na to, że rozwija się prywatna inicjatywa, ale również, że właściciel mieszkania nie ma stosownych pozwoleń, część towaru może być sprzedawana "na lewo", a ponadto warunki w tym mieszkaniu mogły nie spełniać norm sanitarnych. Nic więc dziwnego, że urzędnicy Sanepidu zareagowali natychmiast i o asystę przy interwencji poprosili policję. Dzielna policja - chcąc pewnie zmazać plamę na wizerunku powstałą po akcji w Sanoku - wysłała uzbrojonych funkcjonariuszy na akcję. Wszyscy weszli znienacka do feralnego mieszkania i znaleźli tam narzędzia przestępstwa: garnki, patelnie, cukier, proszek do pieczenia. Nie znaleziono akurat nikogo, kto by piekł ciasta, ani też niczego, co wskazywałoby na to, że ten wypiek na większą skalę miał miejsce. Jednak godna zauważenia jest siła, która zjawiła się na miejscu (urzędnicy i uzbrojeni policjanci), aby proceder ten zlikwidować. Być może szczęściem w nieszczęściu jest to, że nie zastano nawet właściciela (starszego człowieka). Mógłby bowiem umrzeć na zawał serca, widząc w progu uzbrojonych policjantów i wścibskich urzędników. Dziś rano czytam o tym, że Komenda Główna Policji uruchamia specjalną "armię" policjantów do walki z "przestępczością w białych kołnierzykach" czyli z tymi, którzy oszukują Skarb Państwa. Rzecznik policyjny - Mariusz Sokołowski - mówiąc o tym, że policjantów walczących z przestępczością finansową będzie o tysiąc więcej, podkreślił, że problemem są liczne wirtualne transakcje, dokumenty sporządzane pod konkretną tezę, uciekanie do rajów podatkowych itp. Państwo postanowiło więc wziąć się za likwidację tego zjawiska. Oczywiście nikt nie wspomni o tym, że te pseudostraty, na które narażają Skarb Państwa nieuczciwi z natury przedsiębiorcy (dla państwa każdy przedsiębiorca jest oszustem i złodziejem) to ułamek promila straty powstałej w wyniku zadłużania państwa przez tandem Tusk - Rostowski. Omijanie złych przepisów, obchodzenie idiotycznego prawa i tworzenie fikcyjnych dokumentów w dzisiejszym ustroju nie jest niczym ani moralnie nagannym, ani etycznie niewłaściwym. Jest to reakcja na prowadzoną przez państwo politykę rabunku, okradania obywateli na każdym kroku, zabierania im pieniędzy i utrudniania życia. Każdy z nas ma przecież jakieś wydatki, ma rodzinę na utrzymaniu, niektórzy mają jeszcze kredyty. Musimy więc mieć pieniądze na życie. Pieniadze te próbuje nam jednak odebrać państwo. Nic więc dziwnego, że normalni ludzie bronią się przed tym jak mogą. Trudno przecież aby bandycie, który okrada nas z 90% naszych dochodów oddawać jeszcze pozostałe 10%. To dlatego właśnie rozwija się szara strefa, to dlatego każdy kombinuje jak może, unika podatków, oszukuje, tworzy wirtualne papiery. Weźmy prosty przykład z życia codziennego. Kowalski pracuje w szarej strefie, bo nie jest w stanie spełnić fiskalnych obowiązków nakładanych na państwo. Ma to tą zaletę, że nie traci czasu na użeranie się z biurokracją. Kowalski jednak wie, że fiskus ściga wszystkich, którzy nie mogą udowodnić źródła pochodzenia swojego majątku. Wie, że przy kontroli wpadnie. Dlatego idzie do Nowaka, który prowadzi firmę. Z datą wsteczną podpisują umowę o dzieło, czy coś innego, na jakieś tam usługi, których Kowalski nie wykonał. Kowalski ma więc kwit na to, że pieniądze zdobył legalnie. Nowak ma kwit, który jest dokumentacją kosztów i na tej podstawie zmniejsza podatek dochodowy. Takich Kowalskich i Nowaków będzie teraz ścigać nowy zastęp policjantów. Jak mawiał śp. Stefan Kisielewski "To nie jest kryzys, to jest rezultat". Rezultat idiotycznej polityki fiskalnej i skarbowej. Gdy państwo usiłuje zabrać nam wszystko, co mamy, my się przed tym bronimy. I tylko dzięki temu polska gospodarka jeszcze jakoś funkcjonuje. Praktyka uczy, że jedynym sposobem na zwalczenie "przestępczości finansowej" i likwidację "szarej strefy" jest obniżka podatków, zakonczenie polityki wyzysku finansowego i likwidacja bzdurnych przepisów. Jeśli ograniczymy biurokrację i wprowadzimy normalny system podatkowy - przestępczość finansowa zniknie sama z siebie. Szymowski

Pęknę ze śmiechu! Raz na pół roku – czyli teraz po raz dwudziestyktoryś – ktoś „odkrywa”, że podpisałem „lojalkę”. Otóż: ja o tym pisałem sam wiele razy - na przykład, gdy trwała dyskusja, czy Jaroslaw Kaczyński podpisał „lojalkę” pisałem na swoim blogu, że nie rozumiem problemu: ja też podpisałem i mogę po raz drugi teraz podpisać. Mogę podpisać też, że nie będę budował tunelów na Księżycu. Po tej enuncjacji

http://dziennikarze.nowyekran.pl/post/86505,j-korwin-mikke-podpisalem-lojalke

trwa dyskusja. Jedni mnie „usprawiedliwiają”, że mnie zmuszono do podpisania. Drudzy, że „podpisałem, ale nie dotrzymałem” - i twierdzą, że to mnie usprawiedliwia... Oczywiście jest odwrotnie: gdybym podpisał, że nie będę obalał ustroju PRL – a potem bym wziął się za jego obaleanie – to byłaby nieuczciwość. Niedotrzymanie słowa jest czynem brzydkim – i nie jest ważne, komu się to słowo dało. Natomiast w tamtym przypadku nikt mnie nie zmuszal do podpisania, podpisałem bez chwili wahania sam, dobrowolnie. I, oczywiście, dotrzymałem. Z'obowiązałem się mianowicie do nieobalania ustroju PRL siłą. A ponieważ żadnej siły nie mialem zamiaru używać, (bo jej nie miałem...) to podpisałem.Po czym nadal spokojnie prowadziłem podziemne wydaw było to obalanie socjalizmu rozumem, a nie "siłą". Po czym mnie na pół roku internowano - i tyle. Natomiast teraz różnie może się zdarzyć – niektórzy generałowie mają tego, co się dzieje, serdecznie dość - więc nie podpiszę, że nie będę obalał ustroju III RP ani Unii Europejskiej siłą. Natomiast mogę podpisać, że nie będę obalał siłą ustroju KRL-D. I nikt mnie do tego nie musi zmuszać. JKM

Proszę nie wypisywać "patriotycznych" głupot! Chodzi o wczorajszy wpis. Kto twierdzi, że "dzięki powstaniom Polacy zachowali tożsamość”, że „dzięki zrywom narodowym umieliśmy walczyć w 1920 roku” - ten wygaduje bzdury. Dowód: Finowie nie robili „powstań narodowych” - a przeciwko Rosjanom walczyli jeszcze dzielniej. Bo żyły dzieci i wnuki dzielnych wojowników – które by się nie urodziły, gdyby zginęli oni w bezsensownych powstaniach! Proszę zauważyć, że ile razy Polakom poluzowano reżym, tyle razy samozwańczy „przywódcy Narodu” traktowali to jako oznakę słabości i stosowali zasadę: „Daj kurze grzędę – jeszcze wyżej siędę!” Gdy natomiast przykręcono śrubę – a potem śp.Piotr Stołypin pozwolił się dorabiać – Polacy zaczęli kochać Cara, wycofujące się oddziały rosyjskie żegnano łzami, a „legioniści Piłsudskiego”, którzy przyszli Polaków „wyzwolić” witani byli zatrzaskiwaniem okiennic (proszę posłuchać „Pierwszej Brygady”:

„Nie chcemy już od Was uznania, Nie Waszych mów, ni Waszych łez! Już skończył się czas kołatania Do Waszych serc — j***ł Was pies!” - zakończenie zostało potem poprawione...) To tyle. Ja nie mówię nic rewelacyjnego. To wszystko dawno pisali już konserwatyści – np. nie podlegający carskiemu berłu „Stańczycy krakowscy” Albo śp.Aleksander Głowacki (ps.”Bolesław Prus”). A obecny reżym – zaznaczam dla porządku - powiela sanacyjną i PeeReLowską ocenę powstań. Kończąc: szlachcie robiącej powstania nie szło o żadne „wartości narodowe” - lecz o wyrzucenie z posad urzędników rosyjskich i objęcie ich! Posady, posady – coraz więcej posad. I coraz większe ciężary na podatników. Podatki za „sanacji” były dwa razy wyższe, niż w Królestwie Galicji i Lodomerii, i ponad trzy razy wyższe, niż w Kraju Nadwiślańskim (co tłumaczy, dlaczego ludność zaboru rosyjskiego nie chciała przechodzić pod zabór austriacki...)

Nb. o to samo chodziło również szlachcie, która zrobiła „rewolucję francuską”: królowie nie chcieli tworzyć nowych posad, woleli wydawać te pieniądze na artystów zdobiących Luwr i Wersal!! Po obaleniu monarchij tworzenie posad dla pasożytów trwa bez żadnych ograniczeń do dziś. Idą na to niemal wszystkie pieniądze – poza tymi, ktorymi trzeba przekupić innych wyborców. Ale to inna historia – choć stara śpiewka. JKM

Postępactwo szuka proletariatu Jak wiadomo, siły nieubłaganego postępu, mają różne oblicza. A to zatroskane oblicze byłego skierniewickiego wielkorządcy Leszka Millera, a to przypominające księżyc w pełni oblicze Józefa Oleksego, w swoim czasie oskarżanego o szpiegostwo na rzecz Rosji, a to bezczelne twarze posłów osobliwej trzódki biłgorajskiego filozofa - ale mimo tej rozmaitości wizerunków wiadomo, że centrala jest jedna. Najtwardszym jądrem sił nieubłaganego postępu, zarówno za Stalina, jak i teraz, pozostaje bezpieka. Ubeckie dynastie, których początki giną w mrokach okupacji hitlerowskiej i sowieckiej, w zwartym szyku przeszły zarówno wszystkie odnowy za komuny, jak i sławną transformację ustrojową, by w III Rzeczypospolitej objąć stanowisko okupantów naszego nieszczęśliwego kraju. Dla lepszego kamuflażu dobrali sobie przy okrągłym stole grono osób zaufanych, z których skonstruowali tak zwaną scenę polityczną. A na scenie - jak to na scenie - uwijają się aktorzy, recytując role napisane przez kogoś innego i przybierając pozy i gesty zalecone przez reżysera. Ubeckie dynastie, które dzisiaj reprezentowane są już przez trzecie, a nawet czwarte pokolenie, chętnie przyjmują emploi obrońców uciśnionych. Osobliwość sytuacji polega na tym, że wprawdzie emploi się nie zmienia, ale zmieniają się kategorie uciśnionych. Za Stalina byli to pracownicy najemni, przez marksistowskich mełamedów nazywani proletariuszami. Przedstawiciele ubeckich dynastii chętnie drapowali się w kostiumy obrońców proletariuszy - ale w 1980 roku pracownicy najemni zbuntowali się przeciwko swoim obrońcom i czar prysnął. Jednak ubeckie dynastie muszą mieć przynajmniej pozór moralnego uzasadnienia dla okupacji kraju, toteż po utracie tradycyjnego proletariatu, który zresztą bezlitośnie wyzyskują, rozpoczęli gorączkowe poszukiwanie proletariatu zastępczego, którego interesy mogliby znowu reprezentować i którego mogliby znowu bronić - oczywiście nie bezinteresownie, co to, to nie - ale za stanowiska, tytuły, forsę i włości. To poszukiwanie proletariatu zastępczego jest uzasadnione nie tylko buntem tradycyjnego proletariatu. Jeszcze głębsza przyczyna tych poszukiwań bierze się stąd, że tradycyjny proletariusz jest dla ubeckich dynastii, dla tych wszystkich Towarzyszy Szmaciaków, sojusznikiem fałszywym. Czegóż bowiem taki proletariusz pragnie, do czego dąży? Ano - pragnie jak najszybciej przestać być proletariuszem i dorobić się. A kiedy już się dorobi, to staje się najgorszym i najbardziej nieprzejednanym wrogiem rewolucyjnych postępaków, słusznie podejrzewając, że prędzej czy później zechcą mu odebrać to, czego z takim trudem się dorobił. I postępactwo szóstym zmysłem to wyczuwa - bo kogo najbardziej nienawidzi i kogo nakazuje zwalczać płatnym językom? Najbardziej nienawidzi i najbardziej wyszydzać każe drobnomieszczanina, czyli proletariusza wzbogaconego. Doznawszy takiego zawodu z tradycyjnym proletariuszem, postępactwo rzuciło się na poszukiwanie proletariatu zastępczego i jego argusowe oko obróciło się na kobiety i różnego rodzaju zboczeńców - sodomitów i gomorytki. Nawiasem mówiąc, pan Rafał Maszkowski, który z amatorstwa zajmuje się donosicielstwem, szalenie się zgorszył, że homoseksualistów nazwałem na antenie sodomitami i gomorytkami. Doprawdy trudno mi zrozumieć, dlaczego określenie: „sodomita” ma być gorsze od „homoseksualisty”. Jakiś dziwny jest ten cały pan Rafał Maszkowski, ale cóż robić - z natręctwem pisania donosów jest tak samo, jak z wszystkimi innymi nałogami. Jak się zaczęło, to już nie można przestać i każdy pretekst jest dobry. Więc argusowe oko padło na kobiety, sodomitów i gomorytki. Jest w tym racjonalne jądro, bo kobieta, wszystko jedno - bogata, czy biedna - w zasadzie kobietą być nie przestanie. Trzeba tylko jej wmówić, że jest oprymowana przez „męską szowinistyczną świnię” - jak w postępackim języku miłości nazywa się jej małżonka - żeby taki jeden z drugim ubek mógł ciągnąć zyski z bronienia jej do upadłego. Podobnie z sodomitami i gomorytkami, którym wmówiono, że ich dewiacje powinny zostać najważniejszym problemem politycznym. Oczywiście postępactwu wcale nie chodzi ani o żadne feministki, ani o sodomitów, czy gomorytki. Jestem pewien, że w głębi mrocznych dusz nimi pogardzają, traktując jako rodzaj użytkowej trzody, którą można bezpiecznie eksploatować, wypełniając jednocześnie misję, do której postępactwo jest niezmiennie i autentycznie przywiązane: zniszczenia cywilizacji łacińskiej, dzięki której uważane za mniej wartościowe, europejskie narody ucywilizowały świat. Przedmiotem szczególnej nienawiści jest chrześcijaństwo, a zwłaszcza - Kościół katolicki. Do niedawna nie wszyscy zdawali sobie z tego sprawę i nawet próbowali z postępactwem flirtować - ale dzisiaj nawet najmniej spostrzegawczy zaczynają rozumieć, że to naprawdę wojna na wyniszczenie. SM

Michalkiewicz: Czego Powstanie Styczniowe uczy Polaków? Inaugurując obchody 150 rocznicy wybuchu Powstania Styczniowego, prezydent Komorowski powiedział m.in., że nie chodzi już o udzielenie odpowiedzi na pytanie: bić się czy nie bić – tylko o odpowiedź na pytanie, co z tamtych doświadczeń wynika dla współczesnej Polski.Jeśli chodzi o pierwszą sprawę, to znaczy o rozstrzygniecie dylematu: bić się, czy nie bić – to prezydent Komorowski z całą pewnością ma rację. Dylemat: bić się czy nie bić został rzeczywiście rozstrzygnięty. O tym, żeby się bić, nie ma już mowy – i to nawet nie tylko dlatego, że atrapa państwa, na którego czele postawiony został prezydent Komorowski, do żadnej bitki nie jest zdolna. Współczesna Polska przypomina orła wypchanego: niby ma on wszystko to, co prawdziwy orzeł – i dziób, i skrzydła, i szpony – tyle że nie lata. Przed dwoma laty wysłuchałem wykładu pewnego generała na temat stanu sił zbrojnych, który w konkluzji stwierdził, że poza kontyngentem askarisów wysyłanym na zagraniczne misje, w których „gromi Murzyny” albo inne taliby – oczywiście „po Bożemu” – a w wolnych chwilach „wzdychającym do kraju” – w wojsku polskim nie ma formacji zdolnej do wykonania zadania militarnego innego niż służba wartownicza. Może było w tym trochę przesady, ale jeśli nawet, to chyba niewiele, o czym może przekonać się każdy, kto zgłębi strukturę naszej niezwyciężonej armii. Szeregowców jest mniej więcej tyle samo co oficerów, a podoficerów – dwukrotnie więcej niż oficerów, ale za to dowództw mamy, ile tylko dusza zapragnie. Kim te wszystkie dowództwa dowodzą, Bóg jeden wie, bo prawdziwe w tym wszystkim są pewnie tylko pieniądze wypłacane każdego miesiąca – ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że ci poprzebierani w mundury urzędnicy o żadnym sprzeciwianiu się wrogowi ani myślą. Ale niezależnie od tego, że państwo jest rozbrojone – zgodnie zresztą z oczekiwaniami sformułowanymi jeszcze pod koniec lat 80. przez sowieckiego ministra spraw zagranicznych Edwarda Szewardnadzego, który jako warunku sowieckiej zgody na zjednoczenie Niemiec oczekiwał przekształcenia obszaru między Związkiem Radzieckim a zjednoczonymi Niemcami w „strefę buforową” – nie będziemy się bili z jeszcze innego, może nawet ważniejszego powodu. Otóż zapanowało powszechne przekonanie, że życie ludzkie jest wartością najwyższą, a skoro „najwyższą”, to znaczy, że nie istnieje żadna inna wartość, dla której można by je poświęcić, a nawet zaryzykować. Mogliśmy się o tym przekonać na przykładzie interwencji sił antyterrorystycznych w Sanoku, gdzie okazało się, że również w ocenie policji „życie i bezpieczeństwo” jest „najwyższym dobrem”. W tej sytuacji mężczyźnie osaczonemu w mieszkaniu nie pozostawało nic innego jak taktownie zastrzelić i swoją panią, i siebie, dzięki czemu wszystko mogło zakończyć się wesołym oberkiem. Wprawdzie w Kościele katolickim siłą inercji trwa jeszcze kult świętych męczenników, którzy najwyraźniej nie wiedzieli, że życie jest „najwyższym dobrem”, i lekkomyślnie nim szafowali, mogąc przecież „bez swojej wiedzy i zgody” podpisać to czy owo albo zapalić kadzidło przed posągiem Jowisza Najlepszego i Największego – ale tamten fundamentalizm już się skończył, przynajmniej w cywilizowanej Europie. Zresztą właśnie ze względu na ów fundamentalizm Kościół katolicki jest pod nieustającym ostrzałem nie tylko ze strony czcicieli nieubłaganego postępu, ale również przez mądrych, roztropnych i przyzwoitych. Mądrzy, roztropni i przyzwoici w żadne życie wieczne nie wierzą, więc chcieliby żyć przynajmniej długo, praktykując w tym celu różne cudowne diety i terapie – a w tej sytuacji wszelka myśl o poświęceniu życia, a nawet o jego zaryzykowaniu jest oczywiście absurdalna. Trzecim powodem, dla którego o żadnym biciu się nie może być mowy, jest niebywały wzrost poziomu rozumu politycznego i realizmu w naszym mniej wartościowym narodzie tubylczym. Rozum polityczny i realizm nie dopuszcza myśli o jakimkolwiek ryzyku, a w tej sytuacji cała pomysłowość zostaje skierowana na obmyślanie przekonujących uzasadnień podporządkowania się cudzej woli. Wprawdzie jeszcze w hymnie narodowym wszyscy śpiewają: „co nam obca przemoc wzięła, szablą odbierzemy” – ale tak naprawdę to nikt nie traktuje tego serio. Więcej – właśnie wymachiwanie szablą już dawno zostało potępione w imię rozumu i realizmu politycznego, który nakazuje nie tylko nie sprzeciwiać się przemocy, ale pokochać ją – nawet bez wzajemności. W tej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak wykorzystać okazję 150 rocznicy wybuchu Powstania Styczniowego do zastanowienia się, co z tamtych doświadczeń wynika dla współczesnej Polski. Wydaje się, że na uwagę zasługuje zwłaszcza jedno doświadczenie, które mimo upływu 150 lat nie tylko nie straciło, ale być może nawet nabiera niepokojącej aktualności. Mam oczywiście na myśli przypadek Leopolda Kronenberga, wybitnego przedstawiciela ówczesnych realistów, który może jednak ulegał niekiedy romantycznym uniesieniom. Jakże bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, iż na potrzeby powstania wyłożył milion rubli na zakup w Anglii karabinów i amunicji? Te karabiny w większości wpadły jednak w ręce Rosjan na skutek zdekonspirowania szlaków przerzutu przez pracującego dla rosyjskiej razwiedki szpiega Tugenholda, będącego sekretarzem płk. Teofila Łapińskiego, organizującego przerzut. Ale to jeszcze nic w porównaniu z faktem, że po zakończeniu Powstania rosyjski cesarz udekorował Leopolda Kronenberga Orderem Świętego Włodzimierza III klasy, co wiązało się z dziedzicznym szlachectwem. Warto dodać, że do roku 1866 za udział w Powstaniu Styczniowym Rosjanie zesłali na Syberię co najmniej 250 tysięcy Polaków, a konfiskaty objęły 4254 majątki ziemskie, nie licząc zaścianków i mienia ludności miejskiej. Ponieważ w roku 1862 margrabia Wielopolski przyznał Żydom prawo nabywania majątków ziemskich, próżnię powstałą na skutek represji popowstaniowych w znacznej mierze wypełnili właśnie oni. W roku 1885 już 2966 majątków ziemskich stanowiło własność Żydów. Można powiedzieć, że na Powstaniu Styczniowym najbardziej skorzystali właśnie oni, pomnażając wielokrotnie swój stan posiadania. I cóż z tamtych doświadczeń da się wykorzystać dla współczesnej Polski? Warto zwrócić uwagę, że podczas gdy w naszym nieszczęśliwym kraju każda partia urządza sobie własne powstanie, utworzony w początkach roku 2011 zespół HEART, którego celem jest „odzyskanie mienia żydowskiego w Europie Środkowej”, ani na chwilę nie przerywa działalności, a w tej sytuacji zakończenie jego prac jest tylko kwestią czasu. Ciekaw jestem, co wtedy uczyni pan prezydent Komorowski albo jakiś inny, którego podsunie nam razwiedka – bo że nie wyciągniemy szabli, to już wiemy. SM

25 Styczeń 2013 ”Na razie będę łata dziury, a potem zobaczymy”- powiedział pan Janusz Cichoń, nowo powołany- ósmy zastępca, pana ministra Jacka Vincenta Rostowskiego w Ministerstwie Finansów. Pan ósmy zastępca otrzymał urzędową gażę na poziomie 14 000 złotych brutto, co- jak na obecne czasy nie jest gażą małą.. Daj Boże każdemu z nas takie pieniądze.. Tym bardziej, że na razie” będzie łatał dziury, a potem się zobaczy”.. Nie wiem o jakie dziury chodzi, ale ciekawa sprawa.. Bo zastępca został powołany najpierw, a potem kierownictwo resortu będzie się rozglądało za tym, co mu dać do roboty.. Jakby tak w zwyczajnej firmie najpierw prowadzić nabór pracowników, a dopiero potem szukać dla niego pracy- to by dopiero firma wyszła na tym jak przysłowiowy Zabłocki na mydle.. Ale Ministerstwo naszych Finansów nie jest zwyczajną firmą.. Jest naszym narodowym skarbem.. W którym zatrudnia się skarby, bo przecież coś musi być na rzeczy, że ósmy zastępca najpierw dostaje etat- a potem szef będzie się rozglądał co mu dać do roboty.. Bo te 14 000 złotych miesięcznie ma jak w banku. Pan Janusz Cichoń był działaczem Unii za przeproszeniem Wolności, obecnie jest posłem Platformy – za przeproszeniem- Obywatelskiej.. I to już powinna być wystarczająca rekomendacja – poseł Platformy Obywatelskiej.. A co jeszcze trzeba? Do tego w latach 1981-84 pracował jako główny specjalista w Państwowym Gospodarstwie Rolnym w Wydminach, a od 1985 roku pracował na Wydziale Nauk Ekonomicznych- obecnego Uniwersytetu Warmińsko Mazurskiego w Olsztynie.. Napisał aż 50 artykułów naukowych o demografii i rozwoju regionalnym(???) Jest prezesem Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego w Olsztynie. Zupełnie prywatnie zajmuje się pszczelarstwem.. Ja osobiście uważam, że życie pszczół jest bardzo ciekawe. Nieraz ciekawsze niż życie ludzi.. Pszczoły są bardzo pracowite, nie przypadkiem mówi się potocznie, że ktoś jest pracowity jak pszczółka.. Z pobieżnej biografii nowego zastępcy pana Jacka Vincenta Rostowskiego, pana Janusza Cichonia, wynika, że jest to człowiek pracowity.. Tak jak pszczoły, które kocha.. Tylko dlaczego za 14 000 złotych miesięcznie z naszych kieszeni? Pieniądze oczywiście się znajdą- jak najbardziej, tym bardziej, że pan Adam Rapacki ,wiceminister spraw wewnętrznych, uważa, że mandaty karne w Polsce są stosunkowo nieduże. Przez kilkanaście lat nie zmieniano grzywien i dla ludzi dobrze sytuowanych one nie są dolegliwe.. Minister- w związku z tym apeluje- o podwyższenie kar dla kierowców łamiących przepisy i ponoć nad takimi projektami już pracuje resort sprawiedliwości, a podniesienie wysokości mandatów to jedno z działań jakie należy podjąć, by zwiększyć bezpieczeństwo na naszych drogach. No pewnie- im wyższe mandaty- tym bezpieczniej, nie tylko na drogach, ale w ogóle w państwie demokratycznym i prawnym.,. Im bardziej państwo demokratyczne i prawne łupi swoich” obywateli”- tym wszystkim jest bezpieczniej, także tym, których to państwo złupiło.. To przecież jasne- i dziwię się, że jeszcze do tej pory nie popodnoszono wszelkich mandatów i wszelkich grzywien. .I to wszystko się dzieje w Ministerstwie Sprawiedliwości, gdzie ministrem jest pan Gowin, człowiek pobożny i katolicki.. Ale, żeby przygotowywać na nas finansowy napad, w Ministerstwie Sprawiedliwości? No bo rozumiem w Ministerstwie Finansów.. Ale w Sprawiedliwości? Tak jak premie wypłacone sobie przez marszałków Sejmu.. Już nie chodzi o te po 40 000 i wyżej tysięcy, ale, że podobno to wszystko było już zamknięte w listopadzie ubiegłego roku, i dopiero teraz wyborcy tych demokratycznych przedstawicieli dowiedzieli się, że ich wybrańcy ich łupią aż do kości.. Nie mają żadnych skrupułów- za „dobrą pracę”. A jaką to dobrą pracę wykonują marszałkowie Sejmu, jak prawie każda ustawa to bubel prawny, a na pewno moralny? Ale przecież demokratyczny Sejm nie jest od moralności.. Od moralności jest Kościół Powszechny, ale ten eliminowany jest z „przestrzeni publicznej”, żeby żadnej moralności nie było.. Bo powiedzmy sobie szczerze: na co w demokracji potrzebna jest moralność? Tylko po to, żeby były wątpliwości? Bo demokracja to jedna wielka wątpliwość.. Oczywiście nie dla tych, którzy z parawanu demokracji- żyją.. Jednym zabrać- innym dać. Najwięcej tym co zabierają.. I chyba nie przypadkiem pan poseł Janusz Palikot powiedział, że pensje parlamentarzystów nie są zbyt wysokie w porównaniu z posłami demokratycznymi innych krajów demokratycznych.. Bo tam- tak powiedział- średnio za uchwalane ustawy biorą po 10 000 euro, czyli około 40 000 złotych , akurat tyle, ile – mniej więcej – wzięli sobie jako premię za „dobrą pracę”- marszałkowie Sejmu.. I nich im będzie na zdrowie.. Widocznie mieli takie prawo demokratyczne.. A jak demokratyczne- to prawne. Co prawda- Jan Paweł II – twierdził, że demokracja bez wartość stanie się totalitaryzmem, ale kto by się przejmował słowami papieża Jana Pawła II.. No pewnie, że muszą być wartości i moralność, bo bez niej, nie utrzyma się dłużej żadna forma istnienia wspólnoty państwowej.. Bo państwo jest dobrem wspólnym- przynajmniej powinno być takowym.. Ale stało żerowiskiem.. Demokratycznym żerowiskiem prawnym . Dla klasy rządzącej i demokratycznej.. Ale przecież jak ktoś żeruje- to musi być inny ktoś, kto takie żerowisko tworzy i organizuje. Takie żerowisko muszą tworzyć podatnicy, bo bez nich. nie ma mowy o żerowaniu.. Najpierw pieniądze podatnika- a potem się zobaczy. Najpierw połatać dziury, a potem się zobaczy- jak twierdzi pan Janusz Cichoń z Platformy Obywatelskiej. No pewnie i właściwie.. Najpierw kasa- a potem dla nas zrobią wiele dobrego.. I robią.! Tylko tego dobra mamy coraz mniej.. No to co? Ale jeszcze mamy.. I można się włamywać do naszych kieszeni.. W nocy żona budzi męża:

- Słyszysz? Ktoś się do nas włamuje!

- To co mam zrobić ?- pyta mąż.

- Obudź chociaż psa. WJR

Jadwiga Staniszkis: premier niekompetentny i arbitralny nie daje nadziei dla Polski Wyczuwany zanik energii społecznej (tak iskrzącej w czasach buntu "Solidarności") to nie tylko narastająca obojętność wobec "rzeczy wspólnych" i obronne - ze względu na kryzys - uciekanie w prywatność i indywidualne strategie przetrwania. To także rosnąca niezdolność do odczuwania, a nawet rejestrowania, napięcia między społecznymi wymiarami dobra i zła, prawdy i kłamstwa. Ta połowiczność jest mechanizmem obronnym. Odsuwa konieczność zmierzenia się z powagą sytuacji. Wynika również z braku adekwatnego opisu owej sytuacji - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis. Trzeba by pokazać fundamentalne wady systemu instytucji i procedur nie odpowiadających naszej fazie rozwoju. Obnażyć słabość państwa eksploatowanego przez klasę polityczną i niezdolnego do skupienia i spożytkowania dla rozwoju resztek energii społecznej. Odwrotnie, przez swą nieudolność, robiącego wszystko, aby społeczeństwo pozostało unieruchomione. Wzrost kosztów przeżycia i systematyczne obniżanie standardów - od edukacyjnych do zdrowotnych - prowadzi bowiem do fragmentacji i obojętności. I właśnie - zaniku energii społecznej. W czasach "Solidarności" paliwem podtrzymującym energię spolaryzowanego konfliktu (dobro walczące ze złem) był mit o wyłączności własnej racji moralnej. Dziś w PiS i w różnych gazetach po prawej stronie, obserwujemy próby odbudowania takiego mitu. Ale - oprócz jednorazowych happeningów - trafia to na obojętność. Bo owego napięcia między wartościami nie odtworzy się atakując sędziego Tuleyę. Z jednej strony ludzie dostrzegają również w sobie podobną łatwość zacierania granic i niezdolność do rozróżniania. A z drugiej, tzw środowiska opiniotwórcze (kiedyś inteligencja) nie mają już zaufania i statusu z lat 80.; jako warstwy mającej prawo i obowiązek określania standardów moralnych. Okazało się bowiem - i dziś to widać - że środowiska inteligenckie nie sprostały wyzwaniom transformacji. Proponowanie imitacji, a nie innowacji, brak kompetencji - choćby z historii instytucji rynkowych - zastępowanych ideologią, hipokryzja i brutalność sporów zniszczyła nasz autorytet. Podobna, masowa obojętność wobec siebie jako podmiotu moralnego istniejąca w czasach komunizmu, została przełamana nie w słowach, ale działaniu. Ryzyko dla wartości (obrony słabszych załóg robotniczych w drugiej fali strajków sierpniowych) uświadomiło, że jest próg gdy mówi się "nie". Nazwano to godnością i żądano jej uznania. Stworzono też utopię państwa i społeczeństwa bez polityki (i wewnętrznych konfliktów), bo zorganizowanych wokół tych samych norm moralnych. Realność transformacji okazała się jednak inna. Trudno dziś wyobrazić sobie podobne, zbiorowe uniesienia. Klincz rozwoju zależnego może być przełamany tylko przez gruntowną przebudowę systemowych reguł . Kryzys, paradoksalnie, mógłby to ułatwić. Z jednej stronie boleśnie uświadamia niskie zdolności formowania kapitału krajowego. Z drugiej - jest polityczną okazją, żeby walczyć w UE o zgodę na rozwiązania instytucjonalne odpowiadające naszym wyzwaniom. I pewno można by taką zgodę uzyskać, bo Unia też dostrzega, że klientelistyczny, imitacyjny, pozbawiony strategicznej wizji model Tuska grozi załamaniem. I wcale nie chce brać nas w przyszłości na garnuszek. Ale premier, niekompetentny i oportunistyczny, a równocześnie - arbitralny i niszczący wszelki odrębny głos w rządzie i w PO, nie daje nadziei na takie, pozytywne dla Polski, wykorzystanie kryzysu. Jean Baudrillard pisał w "Przed końcem", że moment, gdy rzeczywistość wchłania całą energię nierzeczywistości (w naszym wypadku - form nie korespondujących z naszymi wyzwaniami rozwojowymi) to staje się fikcją. Wtedy ludzie żyją dalej. Ale nie ma już społeczeństwa, zanika też państwo i gospodarka rozumiana jako system próbujący optymalnie wykorzystać własne zasoby. Wszystko staje się łupem. Ani władza, ani opozycja, ani środowiska opiniotwórcze, nie są w Polsce na miarę tych wyzwań! Jadwiga staniszkis

Zielony kapelusz całkiem od czapy, czyli słów kilka o "uzdrowicielu" polskich finansów Nasz „Sztukmistrz z Londynu” w gustownym zielonym kapeluszu, ale całkiem  od czapy pośród szwajcarskich szczytów znalazł winnych kryzysu w Polsce. W 3/4 zawinił ponoć kryzys w Europie w 1/4 Rada Polityki Pieniężnej. Reszta jest milczeniem i pod pełną kontrolą Ministra Finansów i polskiego rządu. Bo J. V. Rostowski naprawił już polskie finanse publiczne. W końcu 2013 r. dług publiczny osiągnie poziom 1 biliona złotych, MF podniósł też dla naszego dobra wiek emerytalny do 67 lat. Polska gospodarka to według naszego magika od finansów ogień, a nie płomień. W tym samym dniu w Davos, inny geniusz zarządzania – prezes ITI W. Kostrzewa na tle szwajcarskiej panoramy zapewnił, że kryzys się kończy, a ci którzy mówią o recesji działają na szkodę Polski lub grają na spadki. Inny fantasta z firmy Deloitte, R. Antczak olśnił nas stwierdzeniem, że im gorzej będzie w Chinach tym w Polsce będzie lepiej i wzrośnie nasz PKB. Zabrakło tylko stwierdzenia, że obecne deszcze w Nowej Zelandii pozytywnie wpłyną na tegoroczne zbiory truskawek w Polsce.  Na nieszczęście tego samego dnia GUS podał nie tylko alarmujące, ale wręcz katastrofalne dane dotyczące konsumpcji i sprzedaży w grudniu 2012r., a więc w miesiącu, w którym Polacy zawsze wydają najwięcej. To okres świąt prezentów, zakupów, słynnego "zastaw się i postaw się". Nastąpiło pełne tąpnięcie sprzedaży detalicznej w tym czasie, poszła ona w dół aż o 3,6 proc. Zamówienia produkcyjne spadły aż o 12 proc., sprzedaż hurtowa zdołowała o 10 proc., a sprzedaż ogółem o 2,5 proc. To fatalne dane o polskiej konsumpcji i zasobności portfela polskich klientów. To prawdziwa zapaść i to w miesiącu największych zakupów. To również najgorszy wynik od 2005r. Mimo apelu doradcy premiera D. Tuska J. K. Bieleckiego, by Polacy kupowali, a nie oszczędzali, bo inaczej kryzys się pogłębi – popyt na dobra trwałe dalej ostro spada. Bezrobocie wzrosło do 13,4 proc. w grudniu, a w styczniu dobije do 14 proc. Tylko w grudniu do urzędu pracy zgłosiło się blisko 250 tys. osób. Załamała się sprzedaż samochodów, prasy i książek – mimo że to typowy prezent pod choinkę. Nawet sprzedaż żywności napojów, papierosów, leków i kosmetyków oscylowała w granicach zera. To pokazuje jak dramatyczne mogą być wyniki stycznia i I-ego kwartału tego roku. To nawet nie kryzys, to rezultat rządów nie tylko ostatniego 5 - lecia. Kryzysowy dołek inwestycji, sprzedaży, produkcji i konsumpcji dopiero się pogłębi. Wszystko leci na łeb na szyję. Kryzys będzie znacznie głębszy i znacznie dłuższy niż ten z lat 08/09. Czeka nas paniczna i rabunkowa wyprzedaż resztek majątku narodowego i czego się jeszcze da i nawinie pod rękę. W tym ostatniego dużego polskiego banku PKO.BP, za chwilę PZU.SA, PHN, LOT-u. W TVN-CNBC rządowej tubie propagandowej jest już ożywienie gospodarcze i liczenie na niemiecką lokomotywę. Niestety niemiecki parowóz nie pociągnie tym razem polskich wagonów – z wielu powodów. Kanclerz A. Merkel nie weźmie nas na utrzymanie i nie podrzuci dopalaczy. Niemiecki import słabnie podobnie jak niemieckie PKB, a silny spekulacją polski złoty blokuje nowe zamówienia eksportowe. Polska konsumpcyjna lokomotywa zjeżdża do nastawni, bo potrzebuje generalnego remontu. I mimo, że maszynista w kapeluszu wprost z Davos dorzuca do propagandowego pieca ile się da, polskim pasażerom tego pociągu widma, zimny pot kryzysowych obaw zaczyna już spływać po plecach. Nadal nie widać zielonego światełka w tunelu, co gorsza co niegdzie rozkradli już tory i zamknęli stacyjkę pod nazwą rozum, przyzwoitość i profesjonalizm. Te fatalne dane nie niepokoją zbytnio MF J. V. Rostowskiego, bo on je dawno przewidział, a Polska jest dobrze przygotowana na kryzys. Człowiek w czarodziejskim meloniku z brytyjskim paszportem pozdrawia nas wprost ze świata absurdów czyli Światowego Forum Ekonomicznego w Davos. Sytuacja w polskiej gospodarce zacznie się poprawiać według ministra finansów już w II-ej połowie roku. Tak oczywiście Elvis też ciągle żyje, a na Placu Czerwonym rozdają mercedesy. Janusz Szewczak

Ryzykowne inwestycje OFE w Agorę i TVN EMERYTURY Większość funduszy emerytalnych kupiła jesienią znaczne ilości akcji spółek Agora i TVN. Transakcje te poprawiły na koniec roku notowania obu medialnych koncernów, ale mogą być niebezpieczne dla emerytów, bo od Nowego Roku kursy Agory i TVN znów dołują. Ministerstwo Finansów zapowiedziało przegląd systemu emerytalnego. Ma on m.in. dotyczyć wypłat emerytur z otwartych funduszy emerytalnych. Wielkość tych wypłat zależeć będzie od tego, czy zarządzający funduszami umiejętnie zainwestują składki emerytów. W tej sytuacji eksperci resortu finansów powinni się zainteresować znacznymi inwestycjami w akcje Agory i TVN u, jakie w poprzednich miesiącach poczyniły niektóre OFE. Inwestycje te są zaskakujące, ponieważ zarówno Agora, jak i TVN miały w ubiegłym roku fatalne wyniki. Te transakcje powinny zainteresować też Komisję Nadzoru Finansowego, bo jeśli ktoś wcześniej wiedział o zamiarze zakupu akcji Agory i TVN-u przez OFE, mógł je tanio kupić jesienią, by pod koniec roku pozbyć się ich z dużym, nawet 40-procentowym zyskiem. Wpompowanie pieniędzy w akcje medialnych spółek chwilowo poprawiło ich bilanse. Akcje Agory z 6,39 zł we wrześniu skoczyły do 10,38 zł na koniec grudnia, a TVN-u z 6 zł we wrześniu do 9,99 zł na zakończenie roku. Ale giełdowa wartość obu firm od początku roku znów spada i jeśli ich wyniki finansowe nadal będą się pogarszały, kurs akcji może spaść do poziomu z jesieni. Obie spółki mają coraz mniejszy udział w rynku reklamowym, gazety i magazyny Agory sprzedają się coraz gorzej, a oglądalność TVN-u wciąż spada, co oznacza, że składki emerytów zainwestowane w te firmy mogą być zmarnowane. Z dostępnych danych wynika, że w 2012 r. zaangażowanie funduszy emerytalnych w akcje Agory wzrosło z 29,6 proc. aż do 47,3 proc., a w papiery TVN-u z 18,4 proc. do 29,7 proc. Według ekspertów tak wielkie zaangażowanie jest zdecydowanie ryzykowne. Wśród funduszy emerytalnych, które mają najwięcej akcji Agory, są PZU Złota Jesień OFE – 17 proc. – oraz ING OFE – 12,5 proc. Te same fundusze są najbardziej zaangażowane w TVN: ING OFE – 8,5 proc., PZU Złota Jesień OFE – 5,6 proc. W papiery obu spółek spore sumy zainwestowały także m.in. Axa, Aegon, Generali, Pocztylion, Amplico i Allianz.Maro/GPC

Jak koalicja broniła ministra Arłukowicza?

1. Wczoraj klub Prawa i Sprawiedliwości przedstawił w Sejmie wniosek o wotum nieufności dla ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza. Wniosek w tej sprawie został złożony jeszcze w grudniu poprzedniego roku, kiedy to doszło to trwającej kilka dni blokady przyjęć dzieci do warszawskiego Instytutu Matki i Dziecka na skutek jak tłumaczono wyczerpania się limitów przyjęć w roku 2012, a ponadto jego kierownictwo, zostało poinformowane, że NFZ nie będzie płacił za tzw. nadwykonania ze względu na brak środków finansowych. Po nagłośnieniu tej sprawy przez media, w obawie, że może ona poważnie zaszkodzić notowaniom Platformy, minister Arłukowicz nakazał Funduszowi uruchomienie dodatkowych środków dla Instytutu i przyjęcia wznowiono. Ale takich wydarzeń w postaci nieprzyjmowania pacjentów w ostatnich miesiącach roku, ze względu na wyczerpanie limitów przyjęć, było co niemiara w wielu placówkach ochrony zdrowia w Polsce i działo się tak już pod kierownictwem ministra Arłukowicza zarówno w roku 2011 jak i 2012.

2. Bardzo negatywnie oceniliśmy również skutki wprowadzenia tzw. ustawy refundacyjnej. Miała ona spowodować poprawę dostępności pacjentów do leków refundowanych, a także obniżyć koszty ponoszone przez pacjentów przy nabywaniu leków. Okazuje się, że w roku 2012 NFZ zaoszczędził około 1,8 mld zł na refundacji ale odbyło się to głównie kosztem dodatkowych wydatków pacjentów na leki. Pacjenci zapłacili za leki refundowane około 0,5 mld zł więcej niż w roku poprzednim, co więcej okazało się, że ze względu na rozwiązania zawarte w ustawie (między innymi strach lekarzy przed karami finansowymi) około 10% wystawianych recept to recepty pełnopłatne w sytuacji kiedy powinny być refundowane. To kosztowało pacjentów dodatkowo około 0,8 mld zł. Okazało się ponadto, że aż 27% pacjentów w roku 2012, nie wykupiło wystawionych przez lekarzy recept lub wykupiło je tylko częściowo, ze względu na brak środków finansowych. Przedstawiciele Platformy i PSL-u i sam minister Arłukowicz w debacie, ustawę refundacyjną chwalili, głównie przez pryzmat oszczędności jakie przyniosła NFZ-owi.

3. We wniosku o wotum nieufności zostały przedstawione jeszcze dodatkowe argumenty jak rosnące gwałtownie zobowiązania w ochronie zdrowia mimo masowego powoływania spółek w miejsce dotychczasowych zakładów opieki zdrowotnych. Zobowiązania ogółem wzrosły do 11 mld zł, a zobowiązania wymagalne do kwoty 3,5 mld zł. Wydłużył się i to zdecydowanie czas oczekiwania na wizyty u lekarzy specjalistów w niektórych województwach są to okresy wielomiesięczne co przy niektórych rodzajach chorób (np. nowotworowych), oznacza tworzenie zagrożenia dla życia pacjentów. Do absurdalnych bo wręcz kilkuletnich okresów, wydłużył się czas czekania na niektóre zabiegi operacyjne (np. zaćmy czy wszczepienia protezy stawu biodrowego). Wreszcie wdrożono zbudowany za ogromne pieniądze tzw. system eWuś, który na podstawie numeru PESEL pozwala określić czy pacjent ma ubezpieczenie zdrowotne czy też nie, tyle tylko, że zgodnie z zapisami Konstytucji każdy obywatel RP ma dostęp do opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych. System eWuś tak naprawdę eliminuje tylko z dostępu do opieki zdrowotnej w Polsce pojedynczych pacjentów pochodzących z zagranicy, którzy na przykład przebywają na terytorium RP nielegalnie albo gości zagranicznych bez stosownego ubezpieczenia wykupionego w swoim kraju.

4 Ministra bronili zgodnie przedstawiciele klubów Platformy i PSL-u, głównie przy pomocy stwierdzenia, że ta koalicja przeznacza o wiele więcej środków na opiekę zdrowotną niż było to w okresie rządów PiS (choć ilość środków w NFZ rośnie przecież proporcjonalnie do wzrostu funduszu płac wypłacanych pracownikom), a także argumentów w stylu, że za rządów PiS-u, było jeszcze gorzej w ochronie zdrowia. Bronił się i sam minister Arłukowicz (premiera Tuska nie było, leży nomen omem chory w szpitalu) ale i w tym przypadku argumentów merytorycznych nie było „ani na lekarstwo”. Kuźmiuk

Wielki kompromis z eurosocjalizmem Nieprzychylne mi komentarze niektórych blogerów po moich wpisach o konieczności ograniczenia biurokracji, uzmysłowiły mi, że tak naprawdę jest jeden bardzo prosty sposób, by pogodzić liberałów i wolnościowców z socjalistami. W minionym tygodniu opisywałem patologie w rozmaitych urzędach państwowych, postulując, by te najbardziej niepotrzebne po prostu zlikwidować. Wśród tych niepotrzebnych wymieniłem m.in. nadzór budowlany, sanepid, inspekcję pracy itp. Wspólnym mianownikiem działań tych wszystkich urzędów jest to, że nie wynika z nich nic sensownego, ich działania są kosztowne, a jedynym ich skutkiem jest utrudnianie nam życia. Wskazywałem też, że największe zło wynikające z działania tych instytucyj nie polega na tym, że kosztują polskiego podatnika tylko na tym, że ograniczają ludzką pomysłowość, zabijają kreatywność itp. W odpowiedzi frakcja nowoekranowych socjalistów zamieszczała mało mi przychylne komentarze - nieraz personalne (te pomijam), innym razem merytoryczne, choć nie zawsze przemyślane. Zarzucano mi, że chcąc likwidować biurokrację, zezwalam na "anarchię" (sic!) i bezprawie. To oczywisty nonsens, jednak nie zmienia to faktu, że istnieje pewine sposób by pogodzić ludzi myślących tak, jak ja, z socjalistami chcącymi wszystko regulować, kontrolwoać, ubezpieczać itp. Należy wprowadzić dobrowolność korzystania z instytucyj biurokratycznych i - co za tym idzie - konieczność płacenia za ich usługi z własnych kieszeni. Jeśli ja chcę sobie wybudować dom według włąsnego uznania i nadzór budowlany nie jest mi potrzebny to na niego nie płacę. Podobnie z publiczną służbą zdrowia. Nie płacę składek ale nie mam prawa korzystać. I z większością innych instytucji. Natomiast jeśli socjaliści chcą mieśc sanepid, inspekcję pracy, inspekcję wetrynaryjną, ZUS-y, KRUS-y i inne głupoty to poroszę bardzo. Ale niech płacą za to własnymi ciężko zarobionymi pieniędzmi. A tacy jak ja niech nie mają obowiązku na to płacić. Prawda, że prosty jest ten kompromis? Ciekaw jestem tylko jak długo obecni tutaj socjaliści z włąsnych pieniędzy płąciliby na utrzymanie tych niepotrzebnych urzędów.

Szymowski

Maszynka do kręcenia lodów Marszałkini Kopacz przyznała sobie i swoim zastępcom nagrody. Wiele osób jest oburzonych, a ja po zastanowieniu przyznałam jej prawo. Należy jej się jak przysłowiowa psu buda. Za wiele działań. Z których wymienię choćby dwa. Pierwsze to staranność z jaką zadbała o ciała ofiar katastrofy Smoleńskiej. Drugim powodem jest znakomite uszczelnienie systemu opieki zdrowotnej, co obiecywała nam jako minister zdrowia, za co sobie (jako minister) nie mogła biedna premii przyznać. Skutki tej działalności uszczelniającej widać dopiero po czasie. Podam przykład z własnego, domowego doświadczenia. Lesio –chorujący na nieuleczalną chorobę Cohna musi być pod pieką endokrynologa. Kilka dni temu zadzwonił do rejestracji. Co usłyszał? W latach 2013 /2015 roku w Gdańsku do poradni miejsc nie ma, a na 2016 jeszcze nie prowadzą zapisów. Amen. Spróbujcie się zapisać do poradni bezdechu nocnego… Ten sam cyrk. Wiemy o spowolnieniu wykonywania procedur w szpitalach onkologicznych. Brak powszechnego dostępu do leków zapobiegających udarom mózgu * i wielu innych.. Mało na premię? W czasie narastającego bezrobocia nawet kolesie uznali fakt szastania pieniędzmi publicznymi za zbyt obrazoburczy dla ich wizerunku- kasę partie nakazały przekazać na cele charytatywne. A Kopacz, która jeszcze wczoraj mówiła, że premia się należy bo Sejm to zakład pracy –zdanie zmieniła zamrażając system premiowy dla Prezydium do końca 2015 roku. Do volt pani Kopacz zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Ona mówi to co w danym momencie należy powiedzieć, a z prawdą jest od dawna na bakier. Arłukowicz poszedł drogą Kopacz i dalej uszczelnia system. Nadal szpitale nie dostają pieniędzy za tzw. nadwykonania, (czyli procedury ratujące życie) mimo, ze dyrektorzy wygrywają sprawy przed sądem z NFZ. A podatnik płaci za koszt postępowań sądowych i dalej nic z tego nie ma. Bo NFZ nie płaci, albo idzie na ugody wypłacając jakiś ułamek zobowiązań. Szpitale biorą w myśl zasady ”lepszy rydz nic niż nic”. I ledwie dyszą. Kiedyś Urban powiedział cynicznie i publicznie „ rząd się zawsze wyżywi”. Jak widać, miał rację. Nic się nie zmieniło. Można dzieci wozić do szkoły borowskim samochodem- na to są zawsze pieniądze. Można przyszłego zięcia wozić rządową limuzyną do szpitala. Można wypłacać nagrody w resortach w których brak jest kasy na podstawowe cele społeczne. Można wypłacać odprawy nieudacznikom pełniącym funkcje w instytucjach finansowanych przez SP. Hulaj dusza piekła nie ma. Piekło w tym przypadku do choćby minimalna kontrola. Tej nie ma bo wyborca wszystko olewa i daje sobie wmówić, że to „powszechna praktyka”. A jak powszechna to dozwolona. G..o prawda. Inaczej określić tej głupoty się społeczeństwa nie da. Wniosek o odwołanie Arłukowicza przepadł. Co było do przewidzenia. Pan minister rzucał miliardami z trybuny sejmowej, które podobno przeznacza na poprawę finansowania służby zdrowia. Czy można wierzyć facetowi który porzucił swój klub poselski dla kasy? Funkcja ministra od spraw wykluczonych, za która pobierał pieniądze – byłą zwykłą publiczną formą zapłaty za zasilenie szeregów PO. Za niepełna 3 miesiące pracy pobrał z tego tytułu ponad 40 tysięcy złotych. Rozdawnictwo z budżetu kwitnie. W ministerstwie finansów mamy już 8 zastępców… Ostatni (Cichoń z PO) póki co będzie „łatał dziury”, bo przydziału jeszcze nie ma. Panie ministrze, proszę pójść wzorem szefa rządu i wyznaczyć mu rolę kontroli finansów wykluczonych! Lud to kupi…. Jak kupuje wszystkie skandaliczne zupełnie marnotrawstwa ( dla mnie to ma charakter kradzieży z publicznej kasy). Żeby można było szastać kasą trzeba znaleźć jej skuteczne zasilanie. Stąd pomysł na fotoradary i planowanie miliardowych przychodów z mandatów… To jednak nic w porównaniu z planowanym działaniem ministerstwa zdrowia. Arłukowicz Neumanem kontynuują pomysły Kopacz. Z zapowiedzi tego ostatniego wynika, ze planowana jest likwidacja centrali NFZ i delegowanie części uprawnień do nowego organu Kontroli Ubezpieczeń. De facto nie jest to likwidacja etatów, ale jego zastąpienie niezależną instytucją. Ale im głębiej analizujemy informacje Neumana– robi się ciekawiej. Oto ubezpieczenia dodatkowe mają być powszechne i solidarne …co to oznacza? Czyżby był obowiązek dodatkowego ubezpieczenia? Idąc dalej: Ubezpieczenie będzie długoterminowe, a składka po odliczeniu kosztów w całości trafi na ochronę zdrowia. System poboru składki będzie podobny do obecnie działającego. To znaczy, że będziemy płacić tak jak do ZUS? Jako potrącenie z pensji na rzecz ubezpieczyciela? Neuman zapewnia, ze całość składki będzie przeznaczona na finansowanie bieżące kosztów leczenia. Ta całość topnieje w dalszych wyjaśnieniach „: składka po odliczeniu kosztów w całości trafi na ochronę zdrowia” a potem jeszcze uzupełnienie: ” ubezpieczyciel jako swój zysk otrzyma maksymalnie kilka procent.”. Neuman wyjaśnia także kwestie ubezpieczyciela: „Na rynku będzie mogło funkcjonować około 4-5 firm, z których każda powinna obsługiwać co najmniej ok. 5-7 mln klientów.” Z opisu wynika, że plany są takie: powszechne (pytanie czy dobrowolne?)dodatkowe ubezpieczenie ściągane z pensji. Zachętą jest możliwość odliczenia polisy ubezpieczeniowej u prywatnego ubezpieczyciela z funduszu socjalnego. Czyli jest to rozwiązanie korzystne dla zakładów zatrudniających powyżej 20 osób! Ze składki odliczone zostaną koszty ubezpieczyciela oraz jego zysk. Reszta zasili fundusz zdrowotny. Wynika z tego opisu, że beneficjentami tego rozwiązania będą głównie firmy ubezpieczeniowe dopuszczone do tego kręcenia lodów. Oni będą mieli gwarancje ściągalności opłat swoich polis, refundacji poniesionych kosztów zarządzania i gwarantowany kilkuprocentowy zysk z 4 do 5 milionów klientów. Żyć, nie umierać! To ci dopiero kręcenie lodów..Panie Neuman: macie już wybranych tych 4, 5 szczęśliwców Nie prościej byłoby bezpośrednio –bez ponoszenia dodatkowych kosztów i gwarancji dochodowości dla ubezpieczycieli- podnieść stawkę ubezpieczeniową? Dla pacjenta to rozwiązanie będzie tańsze i równie efektywne? Albo wprowadzić częściowa odpłatność za koszty utrzymania w szpitalach? Przy okazji pan Neuman i MZ uprawia demagogię Owsiaka: wszystkie pieniądze ze zbiórki przeznaczamy na wasze zdrowie. Tylko jak się policzy koszty statutowe to kwoty maleją w oczach. Udaje się od lat Owsiakowi, czemu ma się nie udać tandemowi Arłukowicz-Owsiak? Z wypowiedzi Neumana wynika też, że to są maszynki do lodów przygotowane jeszcze, za czasów Kopacz i jej koleżanki Sawickiej.

P.S.

Senat nie lepszy: Borsuk przyznał sam sobie 50 tysięcy dodatkowo za trud prowadzenia Senatu…. Jak ustalił "Super Express", marszałek senatu Bogdan Borusewicz otrzymał za ubiegły rok nagrodę w wysokości ok. 50 tys. zł. Z kolei jego zastępcy, wicemarszałkowie senatu, otrzymali po ok. 27 tys. zł. O ile w sejmie marszałkowie przyznawali sobie nagrody nawzajem, o tyle w senacie marszałek senatu przyznał premię sam sobie - czytamy w dzienniku.

http://orka.sejm.gov.pl/osw6.nsf/($All)/A21BEA8392F7E84DC12578FF005CC8A7/$File/OSWK_0008.pdf?OpenElement

http://niezalezna.pl/37425-rostowski-ma-najwiecej-zastepcow-zatrudnil-kolejnego

http://finanse.wp.pl/kat,1342,title,Neumann-likwidacja-centrali-NFZ-dodatkowe-ubezpieczenia-i-karty-pacjenta,wid,15267904,wiadomosc.html

http://bip.kprm.gov.pl/portal/kpr/form/r469/Zalozenia_do_projektu_ustawy_o_dodatkowym_ubezpieczeniu_zdrowotnym.html

http://kadry.infor.pl/poprzednie_tematy_dnia/teksty/390900,tworzenie_zakladowego_funduszu_swiadczen_socjalnych_w_2010_r.html

HAUSNER LIBERTARIANINEM? Właśnie się dowiedziałem, że dziś rano w Radiowej Jedynce Pan Profesor Jerzy Hausner powiedział, że jestem „skrajnym libertarianinem”. Rozumiem, że się Pan Profesor z rana przejęzyczył, bo nie śmiem przypuszczać, że nie odróżnia „libertarializmu” od „liberalizmu”. Ale oczywiście nie o przejęzyczenie chodzi. Pan Profesor powiedział to w kontekście OFE. Skoro uważam, że OFE nie powinny być obowiązkowe, to jestem „libertarianinem” (i to nawet „skrajnym”), który zwalcza „ubezpieczenia społeczne” – a więc na pewno chce doprowadzić do eksterminacji emerytów. Najwyraźniej Pan Profesor, jak inżynier Mamoń piosenki, lubi tylko te teorie, które zna. Mojej nie zna, to nie lubi. Ale jak nie lubi to może krytykować przecież to oczywiste. Bo w środowisku Pana Profesora, „libertarianin” to chyba gorsza obelga niż „złodziej”. Więc pozwolę sobie przypomnieć, że w CAS postulujemy, na wzór kanadyjski i nowozelandzki, emeryturę państwową! W tym samym kierunku podąża właśnie rząd brytyjski w ogłoszonej w ubiegłym tygodniu Białej Księdze dotyczącej systemu emerytalnego. Powinno się więc nas oskarżać raczej o socjalizm. Ale o socjalizm oskarżać nie można, bo socjalizm jest – jak wiadomo – dobry a libertarian izm zły, więc się okazuje, że pomysł emerytury państwowej jest „libertariański”. To w takim razie jak nazwać pomysł emerytury z systemu, w którym państwo zabiera ludziom pieniądze w postaci podatku nazywanego „składką emerytalną” i oddaje je prywatnym instytucjom finansowym, które – za sowitym wynagrodzeniem – grają nimi na giełdzie? Już chciałem rzucić w Pana Profesora obelgą, że to on jest „libertarianinem”, ale sobie uświadomiłem, że wynagrodzenie OFE jest niezależne od wyników (tylko od „potrzeb”) więc to jest system prawdziwie socjalistyczny! Gwiazdowski

Antysemita z urojenia Zawsze uważałem, że jak Żydzi nazywają mnie antysemitą, a antysemici Żydem, to wszystko ze mną w porządku. Jak się więc Państwo domyślają, ubiegły tydzień mocno podbudował moją i bez tego niekiepską samoocenę. Ale nie zawracałabym tym nikomu głowy, gdyby okoliczności, w jakich salonowe media przyznały mi na parę dni puchar przechodni pierwszego antysemitnika III RP nie były pouczającym przykładem spodlenia tzw. wiodących mediów. Konkretnie - przykładem świadomego wykorzystywania przez nie mechanizmu starej dziecięcej zabawy w "głuchy telefon". Mechanizm ten pozwala przypisać każdemu wszystko bez jakichkolwiek konkretnych podstaw. Dajmy na to - zrobić lesbijkę z pisarki, w której bardzo obfitej spuściźnie, wliczając w nią wszystkie nie przeznaczone do publikacji listy i zapiski prywatne, ani w pamiętnikarskich relacjach współczesnych, nie ma ani jednego najmniejszego nawet śladu zainteresowania własną płcią, i która na dodatek była matką ośmiorga dzieci. Wystarczy, że jeden-drugi maniak czy maniaczka puści w obieg mema z "odkryciem", pani redaktor z telewizji poinformuje o sensacji z przejęciem młodego komunisty, który właśnie usłyszał, że człowiek pochodzi od małpy a nie od Pana Boga, bzdet przeleci po portalach i zawsze gdzieś tam znajdzie się paru przeżuwaczy, którzy na przyszłość, słysząc o pisarce albo o lesbijstwie, przypomną sobie, że coś tak im się o uszy obiło. Albo można tą metodą otrąbić, jakoby amerykańscy naukowcy ustalili, iż Chrystus był żonaty. Bo jedna zagraniczna pani profesor podobno znalazła w koptyjskim manuskrypcie z IV wieku (!) słowo, które nie do końca wiadomo, co znaczy, ale jej zdaniem może znaczyć "żona" i może się odnosić do Jezusa. Szczegóły nie są ważne, ważne, że news został rozpowszechniony i będzie co i raz regularnie wypływał na powierzchnię medialnego bajora, jak równie naukowe ustalenia Dana Browna, maybach Ojca Dyrektora czy bodaj najbardziej niedementowalna bzdura świata o czterech tysiącach Żydów, których ktoś uprzedził o zamachu na World Trade Center. Jeśli można zrobić perwersa z Konopnickiej tylko dlatego, że na starość korzystała z gościny w dworku młodszej, nie kryjącej dla niej uwielbienia artystki, albo unieważnić całą naukę Kościoła na podstawie jednego słowa, którego bliżej nieznany skryba być może użył kilkaset lat po nim i kilkaset kilometrów od kraju jego działalności, to zrobienie faszysty z niżej podpisanego jest doprawdy fraszką. Sam przecież deklaruję przywiązanie do tradycji endeckiej, a każdy endek z definicji jest antysemitą i faszystą ("bo każdy pijak to złodziej", jak mówią w jednym z moich ulubionych filmów). A na dodatek Dawid Wildstein, syn Tego Wildsteina, i tak samo jak ojciec prawicowiec, nazwał mnie antysemitą, zaś świecka teolog Bielik Robson odkryła, iż zawsze kultywowałem w sobie brutalną, "zdrową" siłę. W liście otwartym, który wystosował do mnie Wildstein, nie ma ani słowa, które by upoważniało do twierdzenia, że nazwał mnie tam antysemitą. Wildsteina juniora zaniepokoiła moja wypowiedź, iż antysemityzm międzywojennej endecji wynikał z rywalizacji ekonomicznej i poczucia zablokowania awansu społecznego przez dominację Żydów w pewnych obszarach życia publicznego. Jak pisze, bardzo źle się poczuł słysząc, że tak mówię, bo odebrał to jako usprawiedliwianie czy wręcz rehabilitowanie antyżydowskich ekscesów. Moim zdaniem to nadinterpretacja - na takiej samej zasadzie można by historykowi wykazującemu konkretne, realne powody klasowej nienawiści polskiego chłopstwa do "panów" zarzucać, że próbuje usprawiedliwiać zbrodnie Szeli i Rabacji Galicyjskiej. Ale uznaję, że potomek polskich Żydów ma prawo być trochę na tym punkcie przewrażliwiony, więc uprzejmie wyjaśniłem, że objaśniam źródła międzywojennego antysemityzmu nie po to, by go usprawiedliwiać (bo nie widzę najmniejszego powodu, by go usprawiedliwiać, tak samo, jak nie widzę powodu, żeby się od niego odcinać - a czy Sierakowski musi się odcinać od, dajmy na to, terroru jakobinów?), ale by wyjaśnić, że wbrew oszczercom nie jest on wcale immanentną częścią endeckiej doktryny. I to, jak mówili we wojsku, wszystko w tym temacie. Cała reszta sprawy to czyste bicie piany - międlenie mojego domniemanego antysemityzmu bez wskazania ani jednego konkretnego jego przejawu. Dowodzenie go nie tym, co ja kiedykolwiek powiedziałem czy napisałem o Żydach, ale tym, co kto kiedy napisał o mnie. Powoływanie się na list Wildsteina ze szczególnym wyeksponowaniem tego, czego w nim w ogóle nie było, powoływanie się na jakiegoś zatrudnionego przez "Newsweek" zawodowego Żyda, który nie mogąc znaleźć żadnej mojej antysemickiej wypowiedzi rozmaitymi aluzjami i tanim ironizowaniem usiłuje stworzyć wrażenie, że "przemycam antysemityzm między wierszami". Przemycanie antysemityzmu między wierszami to coś takiego, jak sławna sowiecka "schizofrenia bezobjawowa". Im bardziej u kogoś nie da się znaleźć niczego antysemickiego, tym bardziej dowodzi to, że swój antysemityzm ukrywa między wierszami. Zatrudnia też "Newsweek" do zdemaskowania mnie Agatę Bielik Robson, która sypie takimi na przykład odkryciami, jak cytowany już kawałek o kultywowaniu brutalnej siły. Na jakiej podstawie tak twierdzi? Gdzie jest bodaj jeden mój tekst, w którym zachwalam "zdrową siłę" czy brutalność? Gdzie jest bodaj jedno moje zdanie, które uprawnia panią Bielik Robson do twierdzenia "zdaniem Ziemkiewicza Żydzi obsiedli kulturę i media"? Na jakiej podstawie przypisuje mi zamiar podjęcia działalności politycznej, co jako dla pisarza byłoby przecież dla mnie pod każdym względem deklasacją? W tabloidach istnieje taka kategoria tekstów, które w naukowej łacinie określa się mianem: "z dupy wzięte". Kategoria, do której zalicza się teksty o płynącym w dół Wisły wielorybie, zapłodnieniu wczasowiczki przez UFO albo Wenezuelczyku, który odkąd walnął się w głowę widzi wszystkie kobiety nago. Do pewnego czasu taki styl strugania tematów z niczego był wyłączną domeną prasy, zwanej nieuprzejmie szmatławą. W  poważnym tygodniku opinii - rzecz nie do pomyślenia. Inna sprawa, że jedyny powód, dla którego nie można powiedzieć o Tomaszu Lisie, że zrobił z "Newsweeka" szmatławiec, jest taki, iż dokonał tego już przed nim Wojciech Maziarski. Lis tylko uczynił szmatławiec bardziej niż za Maziarskiego jadowitym i zaangażowanym w propagandową służbę władzy i establishmentu. Przekaz ogólny sformułował jednak nie zeszmacony "Newsweek", ale media Agory. W skrócie brzmi on tak: Ziemkiewicz buduje narracje nowoczesnej endecji, a odradzanie się tej tradycji budzi strach. Czytelnikowi należy się wyjaśnienie, jaki konkretnie jest powód tego strachu. Nie endecki antysemityzm, bynajmniej - strach salonów budzi właśnie wizja endecji, która nie jest antysemicka i choćby się nie wiem jak starać i jakie autorytety zatrudniać, nie sposób jej antysemityzmu przypisać. Pracowników Agory i afiliowanych przy niej intelektualistów nie przeraża NOP albo Bubel, nie przerażają ich różni sklerotycy powiewający "listami Żydów" i objaśniający kto się jak naprawdę nazywa, bo to jest właśnie to, co mają przećwiczone i czego chcą. Przeraża ich, kiedy rzecznik ONR jako wzór prawdziwego Polaka i patrioty przedstawia Bronisława Wildsteina, przeraża ich endecja, która zamiast gonić za żydofobicznymi fantomami, dobiera się do skóry rządzącym Polską i rujnującym ją mafiom i sitwom - czyli między innymi właśnie im i ich mocodawcom - patrząc im w kieszenie, a nie w rozporki. Życzę nam wszystkim, żeby mieli się czego bać coraz bardziej. Rafał A. Z

Sejm Sp. z.o.o. Posłanka Beata Cielebąk vel Sawicka (na zdjęciu) rozbeczała się przed kamerami w Sejmie w 2007 roku kiedy dowiedziała się, że CBA zabierze jej 100 tys PLN wypracowanej premii. Nic dziwnego, że premie pozostają do dzisiaj drażliwym tematem w Sejmie. Nasz skok cywilizacyjny jest niepełny, niedokończony. Na braterskiej Ukrainie sprawy są bardziej klarowne, fotel posła kosztuje 5 milionów dolarów US. A u nas nie można jakoś wypracować transparentnych metod funkcjonowania zakładu pracy pod nazwą Sejm Sp. z.o.o. W 2007 roku posłanka V kadencji, Beata Cielebąk vel Sawicka, wykazała się wizjonerską przedsiębiorczością i wypracowała sobie 100 tys PLN premii. Niestety oszołomy i zawistnicy urządzili od razu polowanie na przedsiębiorczą panią posłankę. I jak tu żyć ? Wcześniej, poseł III i IV kadencji, Andrzej Pęczak, został zaszczuty z powodu swojej innowacyjnej inicjatywy oszczędnościowej. Poseł Pęczak chciał zaoszczędzić swojemu zakładowi pracy wydatków na transport i załatwił sobie prywatna taksówkę w firmie lobbysty Marka Dochnala. Polityka zakładowych oszczędności posła Pęczaka nie spotkała się jednak z należytym zrozumieniem. Może dlatego, że był w awangardzie i działał zbyt wcześnie ? Dzisiaj poseł Niesiołowski używa taksówek firmy Urban & Starszak Przewozy Osobowe, co jest właściwym przykładem oszczędności pracowników zakładu Sejm Sp. z.o.o., jako że mamy przecież kryzys. Posłowi - a raczej jak należy teraz mówić, pracownikowi - Niesiołowskiemu należy się premia. Zakład pracy Sejm Sp. z.o.o. musi przynosić zysk, jak każda firma. Metody wypracowania zysku nie są należycie klarowne. Nie ma czytelnych cenników usług, co może prowadzić do nieporozumień. Ufamy pani prezes Kopacz, że polityka korporacyjna zakładu pracy Sejm Sp. z.o.o. zostanie jak najszybciej wypracowana i udostępniona klientom. Pamiętajmy jednak, że zakład pracy Sejm Sp. z.o.o. jest spółką z ograniczoną odpowiedzialnością. No ale to akurat funkcjonuje bardzo dobrze. Balcerac

Mysłek: Szturm na Stasi. Jak Niemcy skutecznie zlustrowali NRD O późniejszej udanej lustracji przeszłości i dekomunizacji NRD zadecydowały w dużej mierze udane akcje wschodnioniemieckiej społecznej opozycji od października 1989 roku. Ich kulminacja nastąpiła 15 stycznia 1990 roku, gdy kilka tysięcy demonstrantów zajęło szturmem centralę komunistycznej tajnej policji we wschodnim Berlinie. 21 lat temu w Berlinie – 2 stycznia 1992 roku – po raz pierwszy w historii grupie mieszkańców kraju postkomunistycznego udostępniono do swobodnego wglądu akta komunistycznej bezpieki. Doszło do tego na mocy ustawy o aktach Ministerstwa Bezpieczeństwa NRD (Staatssicherheit – w skrócie Stasi) uchwalonej przez Bundestag jesienią 1991 roku Ta ustawa pozwoliła na przygotowanie i udostępnienie byłym obywatelom NRD – nie tylko osobom prześladowanym przez tajną policję i ich rodzinom – milionów dokumentów i informacji. Pozwoliła też na powszechną lustrację przeszłości dziesiątków tysięcy pracowników urzędów komunistycznego państwa, jego sądów i innych instytucji, szkół wyższych, przedsiębiorstw i mediów pod kątem ich możliwej tajnej współpracy z policją polityczną NRD.Do dziś z wnioskami o dostęp do akt Stasi bądź swoich teczek zwróciło się prawie 3 mln ludzi (większość z nich już je obejrzała). Najwięcej w 1992 roku – ponad pół miliona. A w roku ubiegłym było jeszcze ponad 88 tys. wniosków. Być może nigdy by do tego nie doszło – przynajmniej w tej skali – gdyby nie odważna postawa kilkuset przeciwników reżimu NRD w kilku miastach. Ten reżim zaczął słabnąć już w październiku 1989 roku – po fali prodemokratycznych protestów, żądań swobody podróżowania na Zachód, modlitw w kościołach i spokojnych manifestacji w Lipsku i innych miastach. 16 października w Lipsku demonstrowało ok. 120 tys. ludzi. Rozpoczęła się „pokojowa rewolucja”. 17 października Biuro Polityczne komunistycznej SED odwołało szefa partii, Honeckera, i jego najbliższych współpracowników. 6 listopada szef Stasi, gen. Mielke, wydał rozkaz rozpoczęcia przygotowań do niszczenia akt bezpieki i zacierania śladów jej licznych zbrodni (wiadomości o tym przedostały się do społeczeństwa na początku grudnia). 9 i 10 listopada doszło do praktycznego zniesienia szczelności berlińskiego muru i do masowego ruchu mieszkańców NRD do Zachodniego Berlina i RFN. A 25 dni później młodzi opozycjoniści zaczęli przejmować budynki bezpieki – nie czekając na zachęty czy pomoc z (dość wystraszonego) Zachodu. Przejmowanie siedzib Stasi i akt Do pierwszego przejęcia gmachu lokalnej bezpieki, po ulicznej demonstracji, doszło 4 grudnia w Erfurcie. Do kolejnych przejęć siedzib i archiwów Stasi doszło 5 i 6 grudnia w Rostocku, a w następnych dniach m.in. w Greifswaldzie i Jenie. Wszystkie te budynki były zajmowane bez starć. Ani po stronie demonstrantów, ani funkcjonariuszy nie było ofiar. 7 grudnia rozpoczął obrady wschodnioniemiecki „okrągły stół”, a 12 stycznia działacze największej społecznej organizacji – Neues Forum – pod wpływem wieści o kontynuowaniu przez (formalnie już rozwiązane) Ministerstwo Bezpieczeństwa jego wrogiej „demokratycznym przemianom” działalności i niszczeniu akt wezwali mieszkańców Berlina do uczestniczenia 15 stycznia w manifestacji przed kompleksem budynków centrali Stasi przy Normannenstrasse w dzielnicy Lichtenberg.Tego dnia akcja opozycji rozpoczęła się rano – zbiórką kilkudziesięciu przeciwników reżimu NRD na parkingu w okolicy centrali bezpieki. Dostrzegli kłęby dymu unoszące się z policyjnych kominów (już od kilku dni). Przypuszczali, że tajniacy palą liczne akta, w tym zobowiązania i donosy ich konfidentów oraz inne już niewygodne dla nich papiery. Postanowili temu niezwłocznie przeszkodzić – nie czekając na oficjalny początek wieczornej demonstracji. Zwołali setki znajomych i przechodniów z okolicy. W południe tłum protestujących liczył już kilka tysięcy ludzi, a około godz. 17.00 urósł do ok. 40-50 tysięcy. Wówczas nastąpił szturm. Pod naporem tysięcy demonstrantów pilnujący budynków funkcjonariusze zdecydowali się otworzyć bramy i nie strzelać. Demonstranci stłukli kilka szyb i drzwi, zdemolowali kilkanaście pomieszczeń i biurek, zniszczyli sporo portretów komunistycznych kacyków i czekistów, ale obyło się bez starć i ofiar. Budynki centrali bezpieki zostały opanowane przez demonstrantów na okres niecałych trzech godzin. Ale akta bezpieki trafiły już pod kontrolę „komitetów obywatelskich”, które uniemożliwiły ich dalsze niszczenie. To wystarczyło, aby rozpocząć akcję urzędowego zabezpieczenia tych akt przed całkowitym zniszczeniem. Również dokumentów czy zdjęć już podartych lub nadpalonych. Pod naciskiem wspomnianych komitetów, zachodnich mediów i nowych organizacji społecznych z NRD większość dokumentów i zbiorów komunistycznej bezpieki została uratowana. Opiekę nad powstającym archiwum powierzono parę miesięcy później państwowemu urzędowi, którego pierwszym szefem, na okres w sumie 10 lat, został pastor Joachim Gauck – obecny prezydent Niemiec. Działalność tego urzędu stała się wzorem dla szeregu krajów bloku komunistycznego, w tym dla polskiego IPN.

Niektórzy zastanawiali się potem, jakim cudem to faktyczne centrum komunistycznego systemu władzy zostało zdobyte tak gładko i bez ofiar? Czy to był tylko przypadkowy zbieg szczęśliwych okoliczności i dobrej organizacji akcji? Czy może też efekt jakiejś zaplanowanej wcześniej i przeprowadzonej przez funkcjonariuszy reżimu czy innych obrońców podstaw ustroju NRD inscenizacji – służącej jakimś politycznym celom? Bo jeszcze dwa-trzy miesiące wcześniej taka bezkrwawa i udana akcja były w NRD czy RFN poza zasięgiem wyobraźni Niemców. Ocalone akta bezpieki udostępniono najpierw w Berlinie, a potem w Lipsku i innych miastach – w czytelniach Urzędu do spraw Akt Ministerstwa Bezpieczeństwa NRD. Możliwość swobodnego zapoznania się z aktami na swój temat, rodziny, znajomych i nieznajomych dano wszystkim śledzonym przez Stasi i innym, w tym dziennikarzom. Byli poddani reżimu Socjalistycznej Partii Jedności mogli przeczytać, kto i w jakich dniach ich śledził czy na nich donosił. Wprowadzone w tej dziedzinie rozwiązania niemieckie stały się wzorem dla podobnych rozwiązań zastosowanych w Czechach, Estonii i paru innych krajach wyzwolonych z wszechwładzy komunistów (w niedużej mierze też dla prawa III RP i IPN). Ulryka Poppe była jedną z pierwszych osób, które obejrzały akta Stasi. Tę społeczną działaczkę zaszokowały w styczniu 1992 roku głównie dwie sprawy: wielki rozmiar i precyzja systemu nadzoru nad zwykłym poddanym socjalistycznego państwa i ogromna ilość akt dotyczących jej i rodziny. „Pokazano nam 40 teczek, w których znaleźliśmy m.in. plany »rozłożenia nas«, a także szczegółowe sprawozdania z obserwacji” – wspominała Poppe. Zaskoczyła ją bardzo również wielka liczba donosów i ich autorów – konfidentów bezpieki w jej środowisku. „Było ich więcej, niż można było przypuszczać. W zdumienie wprawiła mnie gęsta siatka nadzoru oraz setki protokołów z obserwacji” – mówiła dziennikarzom Poppe. Naprzeciw jej mieszkania bezpieka zamontowała ukrytą kamerę. „Rejestrowała każdego, kto przekroczył próg naszego domu”. Wśród ludzi oglądających w 1992 roku akta tajnej policji był też Lutz Rathenow, literat (aresztowany w 1976 roku). Rathenow oraz bard młodzieży Wolf Biermann słusznie podejrzewali jednego ze swoich znajomych, literata Andersona, o tajną współpracę z bezpieką i składane na nich liczne donosy. Ale do stycznia 1992 roku nie mogli tego w żaden sposób udowodnić. Dlatego byli ostro krytykowani – m.in. przez ówczesne „postępowe” media. „Gdyby wówczas, w styczniu 1992 roku, nie doszło do ujawnienia akt Stasi, zniszczono by życie wielu opozycjonistów z czasów NRD, ponieważ już nigdy nie mogliby oni udowodnić słuszności swoich podejrzeń dotyczących konfidentów bezpieki w ich środowiskach” – powiedział prasie Rathenow, od kilku lat pełnomocnik kraju Saksonia ds. akt Stasi. Jego zdaniem, ten ponury rozdział historii NRD nie został jeszcze ostatecznie zamknięty, a „te akta powinny być dalej udostępniane, aby osoby, których one dotyczą, mogły wreszcie same rozliczyć i zamknąć ten rozdział historii”. Rathenow jest przekonany, że dalsze udostępnianie obywatelom czy firmom materiałów Stasi potrwa co najmniej 2035 roku. Bo „aby zrozumieć motywy działania systemu NRD, trzeba koniecznie zapoznać się z aktami jego bezpieki” (wg „Deutsche Welle”). Zainteresowanie Niemców tymi aktami mimo upływu lat nie słabnie. Wzmógł je m.in. film Floriana von Donnersmarcka „Życie na podsłuchu” („Das Leben der Anderen”, 2006 r.) oraz kilkadziesiąt innych filmów fabularnych i dokumentalnych. W Urzędzie ds. Akt Ministerstwa Bezpieczeństwa NRD znajdowało się w końcu ub. roku ok. 1,4 mln zdjęć wykonanych przez bezpiekę, ok. 112 km regałów z teczkami akt (!) i ok. 15 tys. worków z podartymi przez esbeków papierami (ok. 600 mln skrawków dokumentów). Te poniszczone papiery są od 21 lat mozolnie rekonstruowane – od 2009 roku też przy pomocy specjalnych programów komputerowych, które znacznie przyspieszyły ten proces. Od kilku lat wiadomo też, że bezpieka NRD w latach 1949-1989 założyła teczki aż ok. 6 milionom swoich poddanych, których śledziła i nadzorowała (!). Systematyczna lustracja przeszłości kolejnych tysięcy wschodnioniemieckich urzędników, sędziów, kierowniczych pracowników szkół wyższych, firm i mediów trwa nadal. Od 1992 roku kilkanaście tysięcy tajnych współpracowników Stasi musiało pożegnać się ze sprawowanymi stanowiskami w instytucjach publicznych – także w mediach. A państwowe telewizje nadal nadają dziesiątki filmów i materiałów dokumentalnych o komunistycznej bezpiece, jej agenturze etc. Sprawdzanie komunistycznej przeszłości różnych ludzi i instytucji ma trwać, wg ustawy znowelizowanej trzy lata temu, co najmniej do końca 2019 roku. Gut! Mysłek

PRZYZNAJĄ SIĘ! Dawno, dawno temu, gdy powstawały Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy, ekonomiści bili brawo (bo stworzyło się pełno nowych, wysoko płatnych, posad dla ekonomistów. Tylko laureat Nobla z ekonomii, śp. Milton Friedman, wołał, że BŚw. To nie żaden „bank”, a MFW to nie żaden „fundusz” – tylko narzędzia, za pomocą których Czerwoni chcą opanować gospodarkę światową. Jednak mało kto Go słuchał. Większość ludzi mówiła: „Jakże to? Przecieżto „Światowy”, przecież to „Międzynarodowy”? Rządy najważniejszych krajów wkładają w to pieniądze, rządzą tym najwybitniejsi ekonomiści...” I słuchali tych e-komunistów jak wyroczni! Socjalizm opanował cały świat – i tak samo, jak zbankrutował Związek Sowiecki, tak teraz bankrutują wszystkie kraje socjalistyczne, ze Stanami Zjednoczonymi na czele. No, może nie na czele, bo na czele jest Grecja. Kryzys istnieje, bo rządy wtrącają się do gospodarki i przeszkadzają. Tak, tak: wtrącają się, bo chcą tego obywatele. Rządy są wybierane przez obywateli, a głupich obywateli jest znacznie więcej niż mądrych. Rządy dawały więc swoim obywatelom bardzo dużo pieniędzy – ale też musiały się zapożyczać i nakładać na tych samych obywateli wielkie podatki... Na co MFW doradzał, by zmniejszyć wydatki, przestać się zadłużać, a za to... nakładać na ludzi jeszcze większe podatki!! I oto nowy szef MFW, komunista oczywiście, przyznał, że Fundusz błądził! Cały czas źle doradzał! On przeprasza i bije się w piersi... ale co doradza obecnie? Ano zwiększyć wydatki i jeszcze podnieść podatki! Właściwe rozwiązanie jest zupełnie inne: wielokrotnie zredukować wydatkii niemal całkowicie zlikwidować podatki. Od razu gospodarka ruszy, bezrobocie zniknie... no tak – ale to jest całkowicie sprzeczne z ideologią socjalistyczną. Do tego ONI nie dopuszczą, o nie! Państwo ma zabierać – dawać! Ta banda drapichrustów w Brukseli i Waszyngtonie siedzi przerażona, bo nie wie, co robić (JE Barak Hussein Obama wie: przyznał sobie i swojej rodzinie DOŻYWOTNIĄ ochronę!!) – a tu właśnie otrzymała kopa z drugiej

strony. Rządowe instytuty przyznały, że pomyliły się, a rację miał Korwin-Mikke i jemu podobni: żadnego Globalnego Ocieplenia nie ma, nie było i nie będzie. To znaczy: jest, oczywiście – ale całkowicie naturalne i niewielkie. Jezus Maria! co się porobiło! Przecież to oznacza, że trzeba się będzie tłumaczyć z gigantycznych pieniędzy wyrzuconych w błoto. Sama Unia Jewropejska miała wydawać €200 miliardów rocznie. Przez 10 lat tłamszono europejską gospodarkę, tłumacząc, że musimy – bo jak nie, to cała planeta się ugotuje... a tu: bzdura. Nic się nie ugotuje. Najwyżej za sto lat temperatura w Łodzi będzie taka, jak w Budapeszcie – a potem zacznie ponownie opadać i za 300 lat Bałtyk znów będzie zamarzał, jak w dawnych, dobrych czasach. To znaczy: dla kogo dobrych, dla tego dobrych. Dla Szwedów dobrych, bo szli do Polski po prostu po lodzie. Proszę Państwa: to tak nie może przyschnąć. Musimy tych ludzi rozliczyć.

Tych „naukowców”, którzy zapewniali, że się na bank ugotujemy, tych polityków, co robili na tym karierę, tych urzędników, którzy brali łapówy na zamówieniach... Nie możemy puścić tego płazem. Za duże pieniądze.Nadchodzi Gorąca Wiosna. Jak ONI sami się nie rozliczą – no to trzeba IM będzie urządzić taką Wiosnę Ludów, że się nie pozbierają! JKM

WYMIAR NIESPRAWIEDLIWOŚCI – CZYLI: „SĘP” KRĄŻY W 1984 roku w Dyskusyjnym Klubie Filmowym oglądałem znakomity węgierski film „Sęp” („Dögkeselyü”) p. Franciszka Andrása. Zemsta budapeszteńskiego taksiarza na mafii – coś jak „Żądło” czy „Vabank”; wtedy: rewelacja. Władze PRL nie pozwalały na szerokie jego wyświetlanie – by ludność nie nabrała przekonania, że można wziąć wymierzanie sprawiedliwości w swoje ręce. Niewątpliwie do tej idei nawiązał w filmie pod identycznym (!?!) tytułem p. Eugeniusz Korin. Sam napisał scenariusz i sam go reżyserował. Ponieważ to reżyser teatralny, film jest momentami naiwny – a czasem na siłę „politycznie poprawny” (np. kick-boxingu uczy policjantów... kobieta, w dodatku: po przeszczepie serca; oczywiście: jednym uderzeniem powala o 50 kg cięższych facetów...) – ale nie o to chodzi. Tytułowy bohater staje przed dylematem: oddać w ręce policji mafię mordującą ludzi – czy nie? A może się do niej przyłączyć? Bohater jest człowiekiem prawym – więc skąd ten dylemat?

Ano stąd, że ta mafia jest niezwykła. Składa się z kilku oficerów i żołnierzy służb specjalnych – aktualnego zastępcy komendanta policji. Zajmuje się porywaniem morderców. Nie „zabójców” – „morderców”, i to takich, których na pewno nie chcielibyśmy nigdy widzieć wśród nas. Porwanych przetrzymują w luksusowych warunkach – a gdy znajdą chorego potrzebującego organu do przeszczepu, mordercę humanitarnie pozbawiają życia... Ratując życie wartościowych ludzi. Jakie rozwiązanie wybiera „Sęp”? Bardzo oryginalne, związane z jego szczególną sytuacją – nie do naśladowania. Jednak pytanie ogólne pozostaje: Dlaczego morderców mamy trzymać przy życiu? Płacić na ich utrzymanie – ryzykując, że zamordują współwięźnia. Albo strażnika. I co im wtedy zrobimy – damy im drugie dożywocie? Albo uciekną, jak dr Hannibal Lecter w „Milczeniu owiec”. Albo wreszcie będą przez 25 lat udawali skruszonych grzecznisiów, by wyjść z więzienia – i mordować dalej. To bardzo aktualne. 20 lat temu udało mi się, jako posłowi, zablokować zniesienie kary śmierci. Jednak rządząca Polską szajka zablokowała jej wykonywanie (!! – tak, mimo istnienia formalnych wyroków opatrzonych klauzulą „natychmiastowej wykonalności”!!). Dzięki tym sk***synom za kilka miesięcy i lat ci seryjni mordercy zaczną wychodzić na wolność... O karze śmierci wiele razy tu pisałem, teraz napisałem o niej ogromny artykuł w „Uważam Rze”, walczyliśmy o jej przywrócenie, zebraliśmy 140.000 podpisów pod projektem ustawy, z czego walną część czytelnicy „ANGORY” właśnie – i dowiedzieliśmy się, że „Unia nie pozwala”. Co jest zresztą nieprawdą. Jednak p. Korin idzie dalej: ta mafia nie tylko morduje morderców – ale i wykorzystuje ich organy. Czyli robi dokładnie to, co całkiem legalnie czyni Chińska Republika Ludowa... Potępiana przez tych samych rządzących Polską sk***synów. Moim zdaniem sympatie widzów są po wyjściu z kina po stronie mafii– a nie wymiaru niesprawiedliwości. Bo sprawiedliwość polega na tym, by każdy dostał to, co mu się należy; czyli morderca – stryczek. Jeśli III Rzeczpospolita nie robi tego, co ma psi obowiązek robić każde cywilizowane państwo – to trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. No, tak: Natura nie znosi próżni... JKM

Przemoc pokochamy? Inaugurując obchody 150 rocznicy wybuchu Powstania Styczniowego prezydent Komorowski powiedział m.in., że nie chodzi już o udzielenie odpowiedzi na pytanie: bić się, czy nie bić - tylko o odpowiedź na pytanie, co z tamtych doświadczeń wynika dla współczesnej Polski. Jeśli chodzi o pierwszą sprawę, to znaczy - o rozstrzygniecie dylematu: bić się, czy nie bić, to prezydent Komorowski z całą pewnością ma rację. Dylemat: bić się, czy nie bić, został rzeczywiście rozstrzygnięty. O tym, żeby się bić, nie ma już mowy i to nawet nie tylko dlatego, że atrapa państwa, na którego czele postawiony został prezydent Komorowski, do żadnej bitki nie jest zdolna. Współczesna Polska przypomina orła wypchanego: niby ma on wszystko to, co prawdziwy orzeł; i dziób i skrzydła i szpony, tyle, że nie lata. Przed dwoma laty wysłuchałem wykładu pewnego generała na temat stanu sił zbrojnych, który w konkluzji stwierdził, że poza kontyngentem askarisów, który wysyłany jest na zagraniczne misje, w których „gromi Murzyny”, albo inne taliby - oczywiście „po Bożemu” - a w wolnych chwilach „wzdycha do kraju” - w wojsku polskim nie ma formacji zdolnej do wykonania zadania militarnego innego, niż służba wartownicza. Może było w tym trochę przesady, ale jeśli nawet - to chyba niewiele, o czym może przekonać się każdy, kto zgłębi strukturę naszej niezwyciężonej armii. Szeregowców jest mniej więcej tyle samo, co oficerów, a podoficerów - dwukrotnie więcej niż oficerów - ale za to dowództw mamy ile tylko dusza zapragnie. Kim te wszystkie dowództwa dowodzą - Bóg jeden wie, bo prawdziwe w tym wszystkim są pewnie tylko pieniądze wypłacane każdego miesiąca - ale chyba nikt nie ma wątpliwości, że ci poprzebierani w mundury urzędnicy o żadnym sprzeciwianiu się wrogowi ani myślą. Ale niezależnie od tego że państwo jest rozbrojone - zgodnie zresztą z oczekiwaniami sformułowanymi jeszcze pod koniec lat 80-tych przez sowieckiego ministra spraw zagranicznych Edwarda Szewardnadze, który jako warunku sowieckiej zgody na zjednoczenie Niemiec oczekiwał przekształcenia obszaru między Związkiem Radzieckim a zjednoczonymi Niemcami w „strefę buforową” - nie będziemy się bili z jeszcze innego, może nawet ważniejszego powodu. Otóż zapanowało powszechne przekonanie, że życie ludzkie jest wartością najwyższą, a skoro „najwyższą”, to znaczy, że nie istnieje żadna inna wartość, dla której można by je poświęcić, a nawet - zaryzykować. Mogliśmy się o tym przekonać na przykładzie interwencji sił antyterrorystycznych w Sanoku, gdzie okazało się, że również w ocenie policji „życie i bezpieczeństwo” jest „najwyższym dobrem”. W tej sytuacji mężczyźnie osaczonemu w mieszkaniu nie pozostawało nic innego, jak taktownie zastrzelić i swoją panią i siebie, dzięki czemu wszystko mogło zakończyć się wesołym oberkiem. Wprawdzie w Kościele katolickim siłą inercji trwa jeszcze kult świętych męczenników, którzy najwyraźniej nie wiedzieli, że życie jest „najwyższym dobrem” i lekkomyślnie nim szafowali, mogąc przecież „bez swojej wiedzy i zgody” podpisać to czy owo, albo zapalić kadzidło przed posągiem Jowisza Najlepszego i Największego - ale tamten fundamentalizm już się skończył, przynajmniej w cywilizowanej Europie. Zresztą właśnie ze względu na ów fundamentalizm Kościół katolicki jest pod nieustającym ostrzałem nie tylko ze strony czcicieli nieubłaganego postępu, ale również przez mądrych, roztropnych i przyzwoitych. Mądrzy, roztropni i przyzwoici w żadne życie wieczne nie wierzą, więc chcieliby żyć przynajmniej długo, praktykując w tym celu różne cudowne diety i terapie - a w tej sytuacji wszelka myśl o poświęceniu życia, a nawet - o jego zaryzykowaniu jest oczywiście absurdalna. Trzecim powodem, dla którego o żadnym biciu się nie może być mowy, jest niebywały wzrost poziomu rozumu politycznego i realizmu w naszym mniej wartościowym narodzie tubylczym. Rozum polityczny i realizm nie dopuszcza myśli o jakimkolwiek ryzyku, a w tej sytuacji cała pomysłowość zostaje skierowana na obmyślanie przekonujących uzasadnień podporządkowania się cudzej woli. Wprawdzie jeszcze w hymnie narodowym wszyscy śpiewają: „co nam obca przemoc wzięła, szablą odbierzemy” - ale tak naprawdę to nikt nie traktuje tego serio. Więcej - właśnie wymachiwanie szablą już dawno zostało potępione w imię rozumu i realizmu politycznego, który nakazuje nie tylko nie sprzeciwiać się przemocy, ale pokochać ją - nawet bez wzajemności. W tej sytuacji nie pozostaje nam nic innego, jak wykorzystać okazję 150 rocznicy wybuchu Powstania Styczniowego do zastanowienia się, co z tamtych doświadczeń wynika dla współczesnej Polski. Wydaje się, że na uwagę zasługuje zwłaszcza jedno doświadczenie, które mimo upływu 150 lat nie tylko nie straciło, ale być może nawet nabiera niepokojącej aktualności. Mam oczywiście na myśli przypadek Leopolda Kronenberga, wybitnego przedstawiciela ówczesnych realistów, który może jednak ulegał niekiedy romantycznym uniesieniom. Jakże bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, iż na potrzeby powstania wyłożył milion rubli na zakup w Anglii karabinów i amunicji. Te karabiny w większości wpadły jednak w ręce Rosjan na skutek zdekonspirowania szlaków przerzutu przez pracującego dla rosyjskiej razwiedki szpiega Tugenholda, będącego sekretarzem płk Teofila Łapińskiego, organizującego przerzut. Ale to jeszcze nic w porównaniu z faktem, że po zakończeniu Powstania, rosyjski cesarz udekorował Leopolda Kronenberga orderem św. Włodzimierza III klasy, co wiązało się z dziedzicznym szlachectwem. Warto dodać, że do roku 1866 za udział w Powstaniu Styczniowym Rosjanie zesłali na Syberię co najmniej 250 tysięcy Polaków, a konfiskaty objęły 4254 majątki ziemskie, nie licząc zaścianków i mienia ludności miejskiej. Ponieważ w roku 1862 margrabia Wielopolski przyznał Żydom prawo nabywania majątków ziemskich, próżnię powstałą na skutek represji popowstaniowych w znacznej mierze wypełnili właśnie oni. W roku 1885 już 2966 majątków ziemskich stanowi własność Żydów. Można powiedzieć, że na Powstaniu Styczniowym najbardziej skorzystali właśnie oni, pomnażając wielokrotnie swój stan posiadania.I cóż z tamtych doświadczeń da się wykorzystać dla współczesnej Polski? Warto zwrócić uwagę, że podczas gdy w naszym nieszczęśliwym kraju każda partia urządza sobie własne powstanie, utworzony w początkach roku 2011 zespół HEART, którego celem jest „odzyskanie mienia żydowskiego w Europie Środkowej”, ani na chwilę nie przerywa działalności, a w tej sytuacji zakończenie jego prac jest tylko kwestią czasu. Ciekaw jestem, co wtedy uczyni pan prezydent Komorowski, albo jakiś inny, którego podsunie nam razwiedka - bo że nie wyciągniemy szabli, to już wiemy. SM

Ostatni etap tresury 23 stycznia Sąd Apelacyjny w Warszawie oddalił apelację od wyroku sądu okręgowego, oddalającego powództwo Jana Kobylańskiego przeciwko Radosławowi Sikorskiemu o ochronę dóbr osobistych. Chodziło o to, że w wywiadzie-rzece, jakiego minister Sikorski udzielił był red. Łukaszowi Warzesze, zarzucił Janowi Kobylańskiemu antysemityzm, nazwał go „typem spod ciemnej gwiazdy”, „samozwańczym prezesem Polonii południowoamerykańskiej”, a ponadto twierdził, że IPN „rozważał” postawienie mu zarzutu szmalcownictwa. Wytaczając powództwo przed Sąd Okręgowy w Warszawie, Jan Kobylański najwyraźniej musiał kierować się przekonaniem o jego niezawisłości. Ja bym takim optymistą nie był, bo przysłuchując się omówieniu uzasadnienia zaskarżanego wyroku i motywacji drugiego, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, iż na jednym i drugim orzeczeniu zaciążył raczej instynkt samozachowawczy, wskutek czego uzasadnienia zawierały nie tylko osobliwe poglądy, ale nawet mimowolne efekty komiczne, choćby w postaci sugestii, że antysemitę można zbluzgać mocniej, nazywając go „typem spod ciemnej gwiazdy”. Przede wszystkim jednak obydwa sądy najwyraźniej pomyliły antysemityzm ze spostrzegawczością. Jakże bowiem inaczej wytłumaczyć uznanie za „antysemicką” wypowiedzi, że w Ministerstwie Spraw Zagranicznych jest 85 procent Żydów? Takie stwierdzenie może być albo prawdziwe, albo nie – ale dlaczego miałoby być „antysemickie”? Jeśli już – to tylko pod jednym warunkiem – że obecność Żydów w aparacie państwowym uznawana jest za coś wyjątkowo nieprzyzwoitego, co za wszelką cenę należałoby ukryć, mniej więcej tak, jak ukrywa się wstydliwą chorobę. Czy jednak taki pogląd nie byłby antysemityzmem w najczystszej postaci? Wymowni Francuzi powiadają, że les extremes se touchent, co się wykłada, że przeciwieństwa się stykają. Rzeczywiście coś jest na rzeczy, bo niewątpliwa skwapliwość, a nawet gorliwość sądu w tępieniu antysemityzmu bardzo zbliżyła go do stanowiska, które werbalnie potępił. Świadczy o tym również inny pogląd użyty w charakterze argumentu przemawiającego za oddaleniem powództwa – że mianowicie nawet użycie określenia „Żyd” w pewnych sytuacjach może być obelżywe. Wprawdzie sąd wyraźnie tego nie sformułował, ale domyśliłem się, że chodzi o przypadki, gdy żydowskie pochodzenie albo żydowską narodowość przypisuje się komuś, kto Żydem nie jest. Moim zdaniem, taki przypadek to zwykła pomyłka, ale nie obelga – chyba że uznamy, iż żydowskie pochodzenie jest okolicznością hańbiącą, a przynajmniej dyskwalifikującą. Ciekawe, że niekiedy może tak być rzeczywiście – to znaczy nie tyle może pochodzenie, ile wynikająca z niego lojalność. Jeśli w przypadku konfliktu interesów, np. polskiego z izraelskim, polski urzędnik ze względu na swoje narodowe pochodzenie bardziej sprzyja interesowi izraelskiemu, to jest to okoliczność rzeczywiście go dyskwalifikująca – jako urzędnika, któremu Rzeczpospolita płaci za dbanie o jej interes. Dlatego właśnie uważam, iż obydwa sądy postawiły znak równości między antysemityzmem a spostrzegawczością. W ten sposób stały się – uprzejmie zakładam, że mimowolnym – instrumentem tresury naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, której celem jest doprowadzenie go do stanu bezbronności wobec projektów eksploatowania go m.in. pod pretekstem „odzyskiwania mienia”. O tym bowiem, co jest antysemityzmem, a co nim nie jest, decydują Żydzi, narzucając te kryteria całej reszcie przy pomocy systemu edukacyjnego, skorumpowanych mediów, przemysłu rozrywkowego, tzw. pożytecznych idiotów, a w rezultacie również kagańcowego ustawodawstwa. W tym systemie ostatnim etapem tresury stają się sądy. Żałosne to i tragiczne. SM


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
948
948 949
948
948
870 948 cianka rozdzielaj ca
(2005)id 948
948
NACA TM 948 A Simple Approximation Method for Obtaining the Spanwise Lift Distribution
concert 948 p
marche 948 p2
other 948
other 948 p
marche 948 1
948 Banks Leanne Gorący Romans 948 Nieoczekiwana zmiana
Bach Fugue in D minor, BWV 948
waltze 948 p
948

więcej podobnych podstron