506

Teilhard de Chardin i II Sobór Watykański Niektórzy ludzie czują się szczęśliwi w widzialnym Kościele; jeżeli chodzi o mnie, to myślę, że będę szczęśliwy, gdy umrę, aby się od niego uwolnić — i odnaleźć naszego Pana poza nim (ks. Piotr Teilhard de Chardin). Głębokie zmiany w Kościele, które dokonały się na duszpaster­skim II Soborze Watykańskim i w reformach posobo­rowych, skłaniają do poszu­kiwania przyczyn i moty­wów dla ukształtowania się tej nowej atmosfery, która panuje we współczesnym Watykanie. Wśród głów­nych inspiratorów soboro­wego zwrotu w kierunku współczesnego świata można wymienić francuskiego uczonego, ks. Piotra Teil­harda de Chardin SI, a po­znanie jego poglądów po­zwala lepiej zrozumieć du­cha i mentalność zwolenni­ków „nowej teologii”. Spróbujemy, zatem przedstawić zasadnicze tezy francuskie­go filozofa, a następnie w do­kumentach soborowych poszu­kamy jego oddzialywania na Kościół. Teilhard de Chardin urodził się na zamku Sercenat niedale­ko Clermont-Ferrand we fran­cuskiej Owernii 1 maja 1881 r., za panowania papieża Leona XIII (1878-1903), który w tym samym roku wydał encyklikę Diuturnum illud poświęconą władzy państwowej i walce wrogów katolicyzmu z Kościołem Jezusa Chrystusa. Mało, kto mógł się spodziewać, że czwarte dziecko Emmanu­ela Teilharda de Chardin, urodzone w rodzinie arystokratycznej, której atmosfera „tchnęła poszanowaniem tradycji”1, przyczyni się znacznie do zadania katoli­cyzmowi dotkliwych cio­sów, na które czekali wro­gowie Kościoła od co naj­mniej dwustu lat. Na razie nic nie zapowia­dało nadchodzącej burzy: Papież przypominał trady­cyjną doktrynę, w 1884 r. potępił masonerię (encykli­ka Humanum genus), która przeciwstawiała Kościołowi idee naturalizmu i kultu człowieka w deistycznej, oświeceniowej otoczce nieokreślonej religijności, a w 1885 r. w kolejnej encykli­ce (Immortale Dei) nazwał po imieniu współczesną „nieogra­niczoną niczym swawolę myślenia i wyglaszania myśli”2, która znamionuje świat liberalny, natchniony ideami re­formacji i rewolucji. Jednak w tym samym roku co Teilhard na świat przyszedł też Anioł Roncalli, przyszły papież Jan XXIII, którego dzieło — sobór — otworzy Kościół na nowe myśli, w tym również na idee ks. de Chardin. Choć dalekim przodkiem matki Teilharda była siostrze­nica Woltera, jednak rodzi­cielka francuskiego jezuity w swym domu przekazywała dzieciom wartości religijne katolicyzmu, co u młodego Pio­tra zaowocowało powołaniem zakonnym i kapłańskim3. W 1892 r., po wstępnej eduka­cji odebranej w domu rodzin­nym, został oddany na wycho­wanie i naukę do kolegium jezuickiego w Mongre, a po ukończeniu tej szkoły postano­wił wstąpić w 1899 r. do nowi­cjatu zakonu jezuitów. Jednak w dzieciństwie Teilharda nurto­wały myśli odległe od duchowości katolickiej. Jak sam wspo­mina, był zafascynowany mate­rią, a nawet miał zwyczaj ado­rować kawałek żelaza jako za­dziwiający wyraz mocy fizycznej. Później, w miarę dorasta­nia i rozwoju intelektualnego, jego przemyślenia stawały się coraz bardziej złożone, do koń­ca życia nie wyzbył się wszakże tego podziwu dla materii, a na­wet go pogłębił. Gdy dostrzegł, że żelazo nie jest boskie, bo ulega korozji, było to poważnym ciosem zadanym jego dziecin­nym wyobrażeniom. Szukał jed­nak głębszego wyjaśnienia świata w ideach ewolucyjnych i postanowił połączyć myśl reli­gijną z religijnym podziwem dla natury. Nie był to podziw inspirowany duchowością katolicką, nie chciał bowiem prze­ciwstawiać (ani odróżniać) świata i Boga, natury i łaski, doczesności i świętości. Zapro­ponował nową ideę — postano­wił połączyć wiarę w świat z wiarą w Boga. Oddajmy mu głos: „Początkowo katolicyzm rozczarował mnie zbyt ciasny­mi wyobrażeniami o świecie i niezrozumieniem roli materii. Teraz widzę, że idąc śladem Bo­ga wcielonego, którego mi on objawia, mogę być zbawiony tylko pod warunkiem zjedno­czenia się ze wszechświatem. W ten sposób znajdują zarazem spełnienie, kierunek i umocnie­nie moje najgłębsze skłonności «panteistyczne». Otaczający mnie świat staje się boski”5. Ta wiara w boskość świata, w przebóstwienie wszystkiego, otworzyła Teilhardowi drogę do uznania wszystkich wytwo­rów człowieka jako zasadniczo dobrych, świętych i godnych szacunku.

Wizja Teilharda Nie wydaje się zasadne szczegółowe analizowanie skomplikowanych wywodów francuskiego uczonego. Dość powiedzieć, że jako geolog i paleontolog filozofię swą zbudował na miarę uogólnionej hipotezy naukowej o rozwijających się gatunkach biologicz­nych. Początek świata to skraj­na wielość panująca w nieuporządkowanej materii, punkt Alfa powszechnego procesu. Bóg Teilharda jest mocą ko­smiczną, która działa we wnę­trzu materii. Dzialanie boskie polega na stopniowym jedno­czeniu materii, które trwa milardy lat, i wyłanianiu z niej coraz wyższych form: galaktyk, planet, ziemi, bakterii, pierwotniaków, roślin, zwie­rząt, a na końcu — ludzi. Tym jest teilhardowskie stwarzanie świata. Ludzie podlegają dalszej ewolucji, tworząc społeczeństwa, które wpierw się różnicują, ale wkrótce zaczy­nają się jednoczyć pod wpły­wem potężnego nurtu boskiej ewolucji zbieżnej. Kresem ewo­lucji jest jedność całej cywili­zacji w jednym punkcie, wspól­na kultura, nauka i religia Ca­łej ludzkości — punkt Omega, spotkanie Chrystusa przez no­wego człowieka, zbawienie ludzkości dopełnione ludzkim wysiłkiem. Dawny pelagiański wątek o potędze ludzkiej wol­ności, która może sama osiągnąć zbawienie, znalazła tu swój wyraz. Wizja ta odbiega w swych zasadniczych punk­tach od nauki katolickiej. Ewolucjonizm nie jest jej głównym grzechem — odejście od zasad myśli katolickiej polega tu głównie na pomieszaniu dzia­łania Boga i aktywności czło­wieka, na pomijaniu zła w dziejach. W 1907 r. papież św. Pius X potępił modernizm podważają­cy obiektywność Bożego obja­wienia i niezmienność prawdy, a w 1910 r. ustanowił przysię­gę antymodernistyczną. W tym czasie Teilhard odbywał studia teologiczne, które z powodu walki państwa z Kościołem we Francji musiał odbyć na wy­gnaniu w Anglii. Święcenia ka­płańskie przyjął w 1911 r., a więc należał do pierwszego pokolenia duchownych, którzy złożyli przysięgę przepisaną przez papieża. Trzymając dłoń na księdze Ewangelii, młody jezuita ślubował wówczas m.in.: „całkowicie odrzucam ja­ko herezję zmyśloną teorię ewolucji dogmatów, które z jednego znaczenia przechodziłyby w drugie, różne od te­go, jakiego Kościół trzymał się poprzednio”. Czy dotrzymał tych uroczystych słów? W jego pismach, których publikacji słusznie zabraniali mu przełoż­eni zakonni, możemy przeczy­tać o tym, jak projektował nowe chrześcijaństwo, rzekomy „ultrachrystianizm”, i twier­dził, że „nie będzie to już chrześScijaństwo ani wschodnie, ani zachodnie, ani rzymskie, lecz uniwersalne, wszechświato­we”. Prawda katolicka okazała się dla niego tylko jedną z wie­lu przejściowych „prawd”. Jego zdaniem „Kościół zapewne przekształci się w opiekuna świata, będzie zagrzewać do inicjatyw robotniczych i ba­dawczych, będzie wychowywać na obywateli wszechświata”6. Tezy te zakładają głęboką prze­mianę w religii katolickiej. Nie bez powodu marksiści byli peł­ni nadziei, że myśl ks. de Chardin zmieni oblicze Kościoła. Ambicją Teilharda było zbu­dowanie „«nowej religii» (na­zwijmy ją wzbogaconym chrześcijaństwem), w której osobo­wy Bóg nie będzie już dłużej wielkim «neolitycznym» właścicielem ziemskim z czasów, które minęły, ale Duszą Swia­ta”7. W ten sposób dogmaty wiary utraciły dła Teilharda tradycyjne znaczenie. Nawet grzech nie był już aktem indy­widualnej winy moralnej. Grzech pierworodny to „stan kosmosu, polegający na roz­proszeniu materii, z której do­piero formuje się świat, roz­proszeniu nieprzezwyciężo­nym jeszcze przez postępujące wciąż naprzód procesy unifika­cyjne (…) grzech pierworodny (…) staje się (…) czymś (…) ko­ekstensywnym do procesów ewolucji zbieżnej”9. Podobnie w jego teologii „łaska (…) oznacza nad-stworzenie fizycz­ne. Sprawia ona, że wznosimy się na wyższy szczebel ko­smicznej drabiny ewolucyjnej. Innymi słowy, jest ona czynni­kiem ściśle biologicznym”9. Wypowiedzi te są formalnie modernistyczne — wszystkie dogmaty pozostają ważne, ale zmieniają swe znaczenie, są wypaczane w duchu nowej filo­zofii panteistycznej. Francuski geolog potrakto­wał Kościół jak gatunek biolo­giczny, który — aby przetrwał walkę o byt — musi dostosować się do nowej rzeczywistości, do świata współczesnego. W ten sposób nie można zachować nadprzyrodzonej niezmienno­ści wiary, ale w filozofii Teilhar­da wszystko jest zmienne, z wy­jątkiem jego własnej wizji, tego swoistego prawa zmienności, w które wierzył. W systemie Teilharda zło i grzech stają się czyrnś ubocz­nym i marginalnym, każdy po­gląd godny jest jakoś uznania (z wyjątkiem ortodoksyjnego katolicyzmu), a cała koncepcja infekuje umysły swym jedno­stronnym optymizmem i wiary w automatyczny wręcz postęp. Francuski filozof poszedł bar­dzo daleko w swym uznaniu dla natury, powiedział bowiem: „Klękam, o Panie przed wszechświatem, który tajem­nie, pod wpływem Hostii, stał się Twoim uwielbionym Ciałem i Twoją Boską Krwią”10. Cała rzeczywistość w wizji ks. de Chardin stała się czymś zasad­niczo jednym i świętym; nowy Kościół francuskiego panteisty to niejako jeden, święty, kato­licki i apostolski wszechświat. De Chardin brał udział w I wojnie światowej. W 1922 r. uzyskał doktorat z geologii. Odbył liczne wyprawy nauko­we do Chin. Wbrew katolickiej duchowości uważał, że „najdo­skonalszą postacią działania jest praca”11. W jego religii kos­mosu kult polegał na adoracji życia i jego przejawów. Praca była czynnością kapłańską, bo zmieniała świat, była konse­kracją ducha w materii. W 1937 r. papież Pius XI potę­pił komunizm w encyklice Di­vini Redemptoris i nazwał go „bezecną zarazą”. W tym czasie Teilhard, który jako jezuita zo­bowiązany był przecież do szczególnego posłuszeństwa papieżowi, widział właąnie w tej zarazie nadzieję na przy­szłość: „jedną z głównych na­dziei XX w. widział Teilhard w komunizmie (utożsamianym faktycznie z marksizmem). «Według mego zdania — pisał już w 1933 r. — komunizm, w obecnej godzinie, coraz bar­dziej reprezentuje i monopoli­zuje prawdziwy wzrost ludzki (…). Marzyłbym o chrystianiza­cji Ziemi przez chrzest, jaki przynosi komunizm»”12. Wypo­wiedzi takie pozwalają poznać prawdziwe oblicze teilhardy­zmu, który bywa nazywany „chrześcijańskim neohumanizmem”. W formule tej prawdzi­we jest tylko określenie „neo”, bo jego poglądy rzeczywiście są nowe, nowinkarskie, cho­ciaż mają licznych poprzedni­ków w dziejach kultury. Trud­no natomiast twierdzić, ze są chrześcijańskie, a jeszcze trud­niej dowodzić, jakoby były humanistyczne, gdyż człowiek staje się dla niego anonimowym trybikiem w machinie ko­smosu, w której musi wykonać prace narzucone przez po­wszechną ewolucję. Za wybitne osiognięcia na­ukowe de Chardin otrzymał od władz francuskich krzyż Legii Honorowej. Po licznych trud­nościach z władzami zakonny­mi pisma swe (głównie Feno­men człowieka i Środowisko Boże) rozpowszechniał niejawnie. Umarł w kwietniu 1955 r. w Nowym Jorku, dwa lata po śmierci Józefa Stalina. Nawet w ponurych czasach zimnej wojny nie wahał się pisać, że „wszystko zmierza w kierunku Piękna i Dobra i pod wpływem Piękna i Dobra”13. Był zdania, że „wszystko, co się dzieje, godne jest adoracji”14. Optymizm i ekumenizm Te­ilharda mają wydźwięk ogól­noludzki: „Powszechna zbież­ność religii w Chrystusie Wszechświata, który w grun­cie rzeczy czyni zadość istocie każdej z nich, to, jak mi się wy­daje, jedyna możliwość nawró­cenia się świata i jedyna po­stać religii przyszłości, jaką można sobie wyobrazić”15. Nie­dorzeczność tych teorii szybko została oceniona przez katolic­kich uczonych. W 1946 r. wy­bitny francuski tomista, o. Re­ginald Garrigou-Lagrange OP (1877-1964) pytał w odniesieniu do Teilharda de Chardin i innych, podobnych do niego tworzących nurt „nowej teologii”: „Dokod zmie­rza ta nowa teologia, wraz z jej nowymi mistrzami, którzy są jej natchnieniem? Dokąd się kieruje, jeśli nie na drogę sceptycyzmu, fantazji i here­zji?”16. Odpowiadajoc na kryty­kę, Teilhard pisał pełen pew­ności siebie: „Atmosfera w teo­logii staje się niesłychanie na­prężona. Szeroko zakrojona ofensywa integrystyczna (to znaczy — fundamentalistyczna) nie przeraża mnie (nic przecież nie może zatrzymać marszu neohumanizmu, a w konse­kwencji neochrystianizmu), ale zmusza nas do (…) działania podziemnego”17. Podobnie jak inni zwolenni­cy „nowej teologii” otwarcie występował przeciwko Kościo­łowi i powiadał: „Niektórzy lu­dzie czują się szczęśliwi w wi­dzialnym Kościele; jeżeli cho­dzi o mnie, to myślę, że będę szczęśliwy, gdy umrę, aby się od niego uwolnić — i odnałeźć naszego Pana poza nim”18. Przyjaciele pytali go, dlaczego nie wystąpi więc z Kościoła, któremu tak wiele ma do zarzucenia, na co odpowiadał: „moja działalność jest sto razy bardziej skuteczna od we­wnątrz niż z zewnątrz [Kościo­ła]“19. W ten sposób de Chardin kontynuuje taktykę moderni­stów z początków wieku, aby pozostawać w Kościele i zmie­niać go od środka. Papież św. Pius X tak pisał o tym sposobie działania: „zwolenników błę­dów należy dziś szukać już nie wśród otwartych wrogów Ko­ścioła, ale w samym Kościele: ukrywają się oni — że tak po­wiemy — w samym wnętrzu Kościoła; stąd też mogą być bardziej szkodliwi, bo są mniej dostrzegalni”20. W sierpniu 1950 r. papież Pius XII wydał encyklikę Hu­mani generis, w której surowo ocenił Teilhardowskie mrzonki i złudne nadzieje oraz inne aspekty „nowej teologii”: „Kto­kolwiek przypatrzy się uważnie ludziom żyjącym poza owczar­nią Chrystusową, łatwo zda so­bie sprawę z głównych rozdro­ży myśli, na które weszło nie­mało uczonych. Są mianowicie najpierw tacy, którzy system tzw. ewolucji, nawet w dziedzinie przyrodniczych dotąd niezbicie nie udowodniony, nieroztropnie i bez zastrzeżeń sto­sują do wytłumaczenia począt­ku wszechrzeczy, przyjmując monistyczne i pante­istyczne wymysły o świecie całym, nieustannej ewolucji podległym”21. Jeszcze w r. 1962 Święte Oficjum wystosowało zaś urzędowe napomnienie, w którym Teilhard został wprost zaliczony do grona ide­ologów niebezpiecznych dla Ko­ścioła: „Upowszechniane są pewne prace (…) ojca Piotra Teilharda de Chardin, które są otaczane niemałą życzliwością (…) w sprawach tak filozoficz­nych, jak też i teologicznych dostatecznie jasno we wspo­mnianych pracach roi się od ta­kich niejasności, jak też ciężkich błędów, które sprzeciwiają się doktrynie katolickiej. Z tego powodu Ojcowie Świętej Kon­gregacji Św. Oficjum zachęcają wszystkich Biskupów, jak też i Przełożonych Instytutów reli­gijnych, Rektorów Seminariów, a także Władze Uniwersytetów, aby dusze, przede wszystkim młodzieży, skutecznie strzegli przed niebezpieczeństwami prac ojca Piotra Teilharda de Chardin i jego zwolenników”22.

Czasy soborowe 11 października 1962 r., sie­dem lat po śmierci Teilharda de Chardin, papież Jan XXIII wy­głosił przemówienie na otwar­cie II Soboru Watykańskiego. Już sama zapowiedź zwołania soboru wywołała wielkie zasko­czenie. Sam papież wspominał: „Kiedy powiedziałem im [kar­dynałom] o swojej decyzji i spo­strzegłem ich zdumienie, do­piero wtedy uświadomiłem so­bie, że rozpocząłem rewolucję”23. Drugim aktem tej rewo­lucji było przemówienie papie­skie, w którym Jan XXIII doko­nał rozrachunku z przeszłością i nauczaniem swych poprzedni­ków: „ranią Nasze uszy insynu­acje dusz, gorliwych nawet, ale pozbawionych rozeznania i umiaru. W czasach współcze­snych widzą one tylko odstęp­stwo i upadek; twierdzą, że nasz wiek stał się gorszy niż wieki dawniejsze; i postępują tak, jak gdyby niczego się nie nauczyli od historii (…) nie na­leży zgadzać się z tymi, proro­kami niedoli, którzy występują jako zwiastuny wydarzeń za­wsze nieszczęśliwych i jakby zapowiadających koniec świata. W obecnym porządku rzeczy dobra Opatrzność prowadzi nas do nowego układu stosunków między ludźmi, które za sprawą ludzi i ponad ich oczekiwania zmierzają do realizacji opatrz­nościowych planów wyższych i nieprzewidzianych”24. Po tej deklaracji łatwo już było oddać przygotowanie dokumentów soborowych w ręce liberalnych ekspertów, którzy podzielali papieski optymizm. Wpływ idei ks. de Chardin najlepiej widać w soborowej konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współcze­snym Gaudium et spes, wyda­nej w 1965 r., w dziesięć lat po śmierci Teilharda. Niemiecki hi­storyk Kościoła pisał nawet, że projekt tego dokumentu „szedł po linii idei Teilharda de Chardin (lub pewnej zwulgaryzowa­nej recepcji Teilharda), tchnął jakąś nieograniczoną euforią postępu”25, a sam dokument “jest najbardziej kontrowersyj­nym dokumentem z wszystkich dokumentów soborowych”26. Mimo krytyki w auli soborowej, wiele z tego optymizmu pozo­stało w wersji ostatecznej, ogło­szonej przez Pawła VI, który również w modlitwach nowej Mszy umieścił teilhardowski zwrot o chlebie, który jest „owo­cem ziemi i pracy rąk ludzkich”, aby podkreślić znaczenie świata doczesnego i ludzkiego wysiłku w drodze do Boga.

Czy Jan XXIII wiedział, że rozpoczyna rewolucję w Kościele? Ta wizja współczesności, któ­ra rzekomo stoi wyżej niż czasy minione, brzmi wyraźnie w opi­sie świata zawartym w konsty­tucji soborowej: „Do głównych rysów dzisiejszego świata zali­cza się zwielokrotnienie związ­ków między ludźmi, do czego bardzo się przyczynia dzisiejszy postęp techniczny. Jednakże dialog braterski między ludźmi dochodzi do skutku nie dzięki temu postępowi, lecz głębiej, poprzez wspólnotę osób, która domaga się wzajemnego posza­nowania dla ich pełnej duchowej godności”27. Trudno uwie­rzyć, ale słowa te zostay napi­sane w połowie lat 60., gdy pół świata ujarzmione przez nie­ludzkie i niechrześcijańskie więzy bolszewizmu dalekie było nie tylko od braterskiego dialo­gu, ale marzyło o respektowa­niu choćby podstawowych ele­mentów prawa naturalnego, prawa do wolności i chleba, nie mówiąc już o nadprzyrodzonym życiu łaski. Teologowie soborowi poszli dalej w swej czci dla człowieka, czyniąc z niego ośrodek histo­rii, zapominając o Bogu i do­tychczasowym nauczaniu Ko­ścioła: „Wedle niemal zgodnego zapatrywania wierzących i nie­wierzących wszystkie rzeczy, które są na ziemi, należy skierować ku człowiekowi, stano­wiącemu ich ośrodek i szczyt”28. Stąd było już blisko akcepta­cji dla świata i do przeformuło­wania roli Kościoła, który miał się stać teilhardowskim ośrod­kiem jedności międzyludzkiej:

„Kościół uznaje ponadto wszystko to, co jest dobre w dzisiejszym dynamizmie spo­łecznym: przede wszystkim ewolucję ku jedności oraz pro­ces zdrowej socjalizacji i stowa­rzyszania się obywatelskiego i gospodarczego. Popieranie bowiem jedności wiąże się z najgłębiej rozumianą misją Kościoła, ponieważ on sam jest «w Chrystusie niejako sakra­mentem, czyli znakiem i narzę­dziem wewnętrznego zjedno­czenia z Bogiem i jedności całe­go rodzaju ludzkiego»”29. Teilhardowskie są idee eku­meniczne, teilhardowska jest wiara w człowieka i pokładanie nadziei w postępie technicz­nym. Polski ekumenista, abp Alfons Nossol, pisał nawet o „ekumeniczności nie tylko czysto interkonfesyjnej, ale również międzyreligijnej, in­terhumanistycznej. Stąd moż­na mówić o prawdzie teilhar­dowskiej wizji Chrystusa ko­smicznego”30. Ojcowie soboru patrzą na sprawy religijne z perspektywy człowieka, z perspektywy ks. de Chardin i marksistów, w której nawet grzech ma wymiar ludzki i spo­łeczny: „Grzech pomniejsza człowieka, odwodząc go od osiągnięcia jego własnej peł­ni”31. W ten sposób w miejsce łaski Bożej chętnie mówi się o więzach społecznych i postę­pie doczesnym. Wizja ta jest niezwykle atrakcyjna dla wszystkich, którym bliżej do porządku oświeceniowego niż do wiecznego Rzymu. Jest to jedna z przyczyn sukcesu teil­hardyzmu w przesiąkniętych modernizmem ośrodkach na­ukowych Zachodu. Rozważania te wiodą prostą drogą do roz­mycia niezmiennych z natury zasad wiary katolickiej, a ich rozpowszechnienie w Kościele soborowym dowodzi poważne­go wpływu niebezpiecznych idei „nowej teologii”, a zwłasz­cza Teilharda de Chardin, w naszych czasach.

Adam Małaszewski

PRZYPISY:

1 L. Wciórka, Szkice o Teilhardzie, Poznan 1973, s. 6.

2 Leon XIII, Immortale Dei, 1885, nr 23-26.

3 L. Wciórka, dz. cyt., tarnEe.

4 T. de Chardin, Serce materii, w: Tenże, Moja wizja świata i inne pisma, Warszawa 1987, s. 267-268.

5 T. de Chardin, Jaka jest moja wiara, [w:] Tenże, Zarys wszechświata personalistycznego i inne pisma, przekł. zbiorowy, Warszawa 1985, s. 47.

6 Cz. Bartnik, Teilhardowska wizja dziejów, Lublin 1975, s. 100.

7 T. de Chardin, Lettres a Leontine Zanta [1923-1939], Paris 1965 (A. Polkowski, Świadectwo Teilharda, Warsza­wa z

8 L. Wciórka, Szkice o Teilhardzie, Poznań 1973, s. 241-­242.

9 T. de Chardin, Wprowadzenie do życia chrześcijańskie­go, [w] Tenże, Zarys wszechświata personalistycznego i in­ne pisma, przekł. zbiorowy, Warszawa 1985, s. 152.

10 T. de Chardnin, Kapłan, w: Tenże, Moja wizja świata i inne pisma, Warszawa 1987, s. 14.

11 Bartnik, dz. cyt., s. 172.

12 T. de Chardin, Lettres intimes a Auguste Valensin ac­compagnees de quelques lettres a B. de Solages et H. de Lubac, Paris 1972, s. 255 (Bartnik, dz. cyt., s. 93).

13 T. de Chardin, Lettres a Leontine Zanta [1923-1939], Paris 1965, s. 91 (Bartnik, dz. cyt., s. 173).

14 T. de Chardin, Accomplir l’homme. Lettres inedites (1926-1952), Paris 1968, s. 10 (Bartnik, dz. cyt., s. 187).

15 T. de Chardin, Jaka jest moja wiara, [w:] Tenie, Zarys wszechświata personalistycznego i inne pisma, przekł. zbiorowy, Warszawa 1985, s. 49.

16 Cyt. przez R. Winling, Teologia współczesna 1945-­1980, przel. K. Kisielewska-Sławińska, Kraków 1990, s. 96- 97.

17 R. Speaight, Teilhard de Chardin. A biography, Lon­don 1968, s. 299 (Polkowski, dz. cyt., s. 257-258).

18 R. Speaight, Teilhard de Chardin. A biography, Lon­don 1968, s. 140 (Polkowski, dz. cyt., s. 193).

19 T. de Chardin, Lettres to Two Friends, London 1970, s. 126 (Polkowski, dz. cyt., s. 228).

20 Św. Pius X, Pascendi dominici gregis, nr 2.

21 Pius XII, Humani generic, nr 3.

22 Sw. Oficjum, Monit, ,Acta Apostolicae Sedis” (1962), s. 526.

23 L. Algisi, Jan XXIII, przekład zbiorowy, Krakow 1964, s. 419.

24 Jan XXIII, przemówienie Gaudet Mater Ecclesia.

25 K. Schatz, Sobory powszechne. Punkty zwrotne w hi­storii Kościoła, przeł. J. Zakrzewski, Kraków 2002, s. 313.

26 Tamże, s. 324.

27Gaudium et spes, nr 23.

28 Gaudium et spes, nr 12.

29 Gaudium et spes, nr 42.

30 Być dla, czyli myśleć sercem. Z księdzem biskupem Al­fonsem Nossolem rozmawia ksiądz Jerzy Szymik, Katowice 1999, s. 225.

31 Gaudium et spes, nr 13.

Za: Zawsze Wierni, 7(110), lipiec 2008

Legendy XX wieku. Tajna stacja? To miejsce śmiało można zaliczyć do tajnych, i pomimo łatwości w uzyskaniu podstawowych informacji, nie ma żadnych wątpliwości, że właśnie ten kompleks naukowy jest lepiej wyposażony, niż się wszystkim dotąd wydawało. Uchylmy rąbka tajemnicy… To już swoista prawidłowość, że kiedy mam ochotę przyjrzeć się jakiemuś „dziwnemu” w działaniu obiektowi na świecie napotykam białą plamę. Gdzie ta demokracja w wydaniu USA? Czyżby przeszła do lamusa wraz z uwolnieniem niewolników z plantacji bawełny? A może jest równie wiarygodna jak „ochrona” rdzennych Amerykanów – Indian(!) różnych plemion, których zamknięto w rezerwatach – gettach? [Przyp.aut.]

„Antarktyda to przedziwne miejsce. To chyba jedyny fragment mapy świata, który nigdy w historii nie był osobnym państwem ani nie należał do żadnego innego. Na Antarktydzie nie ma autochtonów ani też nikt nie mieszka tam na stałe, za to od ponad stu lat jest coraz intensywniej eksplorowana przez przedstawicieli różnych nacji. Nie ma tam zwierząt, dlatego poza wąskim pasem wybrzeża, trudno mówić w przypadku Antarktydy o jakimkolwiek ekosystemie. Rzeźba terenu też nie jest specjalnie urozmaicona. Poza kilkoma pofałdowaniami skalnymi przenikającymi przez kilkukilometrowej grubości czapę lodowa, ląd ten jest plaski jak stolnica. Antarktyda to ogromna, śnieżno-lodowa pustka półtora razy przekraczająca swoją wielkością Europę. Niespotykane nigdzie indziej warunki sprawiają, że ląd ten jest oczkiem w głowie naukowców z całego świata. Na mocy ustanowionego w 1959 roku Traktatu Antarktycznego ziemia ta została wyłączona z wszelkich działań o charakterze militarnym a państwa sygnatariusze zobowiązały się wykorzystywać ją jedynie w celach naukowych. Co ciekawe, do tej pokojowej inicjatywy łączącej 11 państw wolnego świata w czasach Zimnej Wojny udało się przekonać i wciągnąć także Związek Radziecki. Obustronny akces Związku Radzieckiego i Stanów Zjednoczonych był w owych czasach bodaj jedyną gwarancją pełnej realizacji postanowień tej umowy. Do dzisiaj traktat ratyfikowało 27 państw, które łącznie utrzymują w tej chwili na Antarktydzie kilkadziesiąt baz badawczych, z których zaledwie kilka zostało wzniesionych głęboko wewnątrz kontynentu. Bazy te są zapleczem dla unikalnych z uwagi na panujące warunki badań naukowych obejmujących między innymi takie dziedziny jak astronomia, klimatologia, geologia. Te osamotnione placówki są wraz ze swoim wyposażeniem jedynymi artefaktami na tym ogromnym kontynencie. Powstawały w iście spartańskich warunkach a praca i życie w nich naznaczone są nieustanną walką z wszechotaczającym żywiołem. Ostatnimi czasy część baz przechodzi gruntowną metamorfozę. Po ponad stu latach eksploracji Antarktyki, wokół Bieguna Południowego zaczynają powstawać bazy całkiem nowego typu. Celem wysiłków takich państw jak Stany Zjednoczone, Francja, Wielka Brytania i Niemcy jest stworzenie na terenie utrzymywanych przez nie baz polarnych takich warunków, w których ich obsługa mogłaby żyć i pracować w całkowitym oderwaniu od zewnętrznych okoliczności. Jedną z przebudowujących się placówek jest leżąca dokładnie na południowym biegunie geograficznym Ziemi działająca przez cały rok amerykańska stacja Amundsena - Scotta. Początkowo nie myślano o niej jak o stałej bazie. Pierwszą po ekspedycji Scotta z 1912 roku osobą, której noga stanęła na Biegunie Południowym był Admirał George J. Dufek. 31 października 1956 r wysadził go na biegunie transportowy Douglas R4D amerykańskiej marynarki wojennej ochrzczony Que Sera Sera (po francusku: co ma być to będzie). Dufek przyleciał tam z rekonesansem przed budową jednego z ogniw sieci stacji badawczych przygotowywanych w ramach Międzynarodowego Roku Geofizycznego (1/VII/1957 - 31/XII/1958). Stacja pomiarowa na biegunie była niezbędna, żeby domknąć lukę w ogólnoświatowej sieci sprzężonych ze sobą placówek naukowych badających w skali globalnej takie zjawiska jak geomagnetyzm, pływy tektoniczne, jonosfera, zorze polarne oraz zmiany klimatyczne. W ten sposób na przełomie lat 1956/1957 pośrodku śnieżno-lodowej pustki powstał najbardziej osamotniony i najdalej wysunięty ludzki posterunek na naszym globie, jedyna ostoja cywilizacji w promieniu 1300 kilometrów. Gdy rozpoczynano budowę, nikt nie wiedział jakich warunków (szczególnie zimą) należy się na miejscu spodziewać, dlatego z myślą o odpowiedniej izolacji placówka została zbudowana częściowo pod powierzchnią gruntu. Szybko się okazało, że trudno o bardziej nieprzyjazne człowiekowi miejsce niż to - średnia dobowa temperatura powietrza podczas antarktycznego lata, kiedy słońce utrzymuje się przez 6 miesięcy ponad horyzontem, wynosi na Biegunie Południowym - 41°C. Zimą zaś, kiedy nad Antarktydą zapada trwająca pół roku ciemność, średnia temperatura powietrza w tym miejscu spada do - 59°C. Jakby tego było mało, jest skrajnie sucho (średnie roczne opady wynoszą dokładnie 0 mm) i wieją silne wiatry, co sprawia, ze odczuwalne temperatury są jeszcze niższe. Dla przykładu: nieruchome powietrze o temperaturze - 29°C potraktowane wiatrem o prędkości ledwie 16 km/h daje odczuwalną temperaturę - 44°C. Średnia roczna prędkość wiejących na biegunie wiatrów to 20 km/h... (przy - 66°C naga skóra zamarza w ciągu pół minuty a płyn w gałkach ocznych w ciągu kilku minut). O tym, że stacja polarna leży na wysokości 2836,5 m n.p.m. na powierzchni dwuipółkilometrowej grubości czapy lodowej, nie daje zapomnieć rozrzedzone powietrze. Biegun Południowy znajduje się wyżej niż najwyższy szczyt Tatr, a powietrze ze względu na specyficzne warunki pogodowe jest tam jeszcze dodatkowo rzadsze o jakieś 20%. Powoduje to, że człowiek czuje się tam jak na wysokości około 4000 m n.p.m. w strefie klimatu umiarkowanego. Naprzemienne półroczne okresy nieprzerwanego dnia i nocy powodują u członków ekspedycji badawczych, którzy przebywają na biegunie przez dłuższy czas rozregulowanie rytmów dobowych i w konsekwencji zegarów biologicznych. Przez większą część Antarktycznego lata słońce "krąży" nieprzerwanie wokół bieguna utrzymując się jednak dużo niżej nad horyzontem. Nikła ilość światła słonecznego dodatkowo źle wpływa na samopoczucie ludzi przebywających w tym miejscu i może być przyczyną depresji.

Na spodzie świata Międzynarodowy Rok Geofizyczny minął a skromna, obsługiwana jedynie przez kilkunastu naukowców, placówka badawcza pozostała. Walory naukowe tego miejsca przeważyły nad niespotykanymi nigdzie indziej uciążliwościami klimatycznymi i pod koniec lat sześćdziesiątych postanowiono stworzyć na miejscu coś bardziej trwałego od prowizorycznych baraków, które od czasu budowy w 1956 roku zdążyły zostać przysypane sześciometrową warstwą naniesionego przez wiatry śniegu. Na początku antarktycznego lata 1970-1971 na Biegunie Południowym zjawiła się specjalna jednostka inżynieryjna marynarki wojennej USA, Seabees, która przystąpiła do budowy nowej bazy mającej poszerzyć krąg dotychczas prowadzonych na miejscu badań o poszukiwania astronomiczne i astrofizyczne. Marynarze pracowali po dziesięć godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu, tak żeby do maksimum wykorzystać antarktyczne lato - jedyną porę, kiedy na miejscu mogły być prowadzone jakiekolwiek prace. Budowa, z przerwami na zimy, trwała przez cztery sezony aż do początku 1974 roku. W jej trakcie wykonano 316 lotów zaopatrzeniowych z odległej o 1300 km nadmorskiej bazy Mc Murdo przywożąc na miejsce w sumie ponad 1850 ton niezbędnych do budowy ładunków. Główną częścią nowowybudowanej bazy była nowoczesna jak na owe czasy półsferyczna kopuła zbudowana z trójkątnych aluminiowych modułów. Konstrukcję tego typu opatentował w 1954 roku wybitny architekt wizjoner Buckminster Fuller. Jej niezwykłość polega na tym, że mimo niewielkiej wagi użytych do budowy elementów, napięcia powstałe na ich krawędziach sprawiają, że cała konstrukcja jest niesamowicie sztywna i przez to wytrzymała na takie zagrożenia jak huraganowe wiatry czy trzęsienia ziemi. Ponadto półsferyczny kształt konstrukcji i brak wewnętrznych wsporników nadają budowli najlepszy możliwy stosunek kubatury do powierzchni. Konstrukcja ta okazała się być rewolucyjna pod względem wytrzymałości, stabilności i łatwości wybudowania w połączeniu z niskimi kosztami. Zadowolony Fuller w wizjonerskim zapędzie proponował przykrycie Manhattanu podobną kopułą o promieniu ponad kilometra. Kopuła wybudowana na Biegunie (50 m średnicy i 16 m wysokości) ma być zgodnie z projektem odporna na wiatry dochodzące do 35 m/s i wytrzymywać nacisk 1,5 metrowej warstwy śniegu. Nie jest jednak izolatorem termicznym (u jej zwieńczenia znajduje się otwarty luk, przez który do środka wpada światło i mroźne powietrze), dlatego między znajdującymi się w jej wnętrzu barakami trzeba się przemieszczać w skafandrach polarnych. Pozostała część stacji to wykonane z półokrągłych aluminiowych profili hangary połączone z kopułą siecią korytarzy oraz szesnastometrowej wysokości wieża mieszcząca aparaturę badawczą. Pod kopułą znajdują się baraki, w którym skupiona jest większość zadań, jakie naukowcy wykonują na co dzień: barak z urządzeniami odczytu pomiarów i kwaterami mieszkalnymi, barak ze sprzętem komunikacyjnym, sklepem i biblioteką oraz barak z kuchnią, jadalnią, pocztą, laboratorium fotograficznym i wspólnym hallem. W hangarach mieści się natomiast całe zaplecze: dieslowskie generatory prądu, zapasy paliwa, warsztaty naprawcze dla pojazdów, zapasy helu dla balonów pogodowych oraz mała sala gimnastyczna pozwalająca członkom załogi utrzymać formę nawet w zimie, kiedy praktycznie nie opuszczają stacji. Żywotność tak wyposażonej stacji została przez jej twórców wstępnie oceniona na 15 lat. Z biegiem czasu potrzeby i możliwości badawcze rosły. Sukcesywnie dobudowywano nowe instalacje związane z poszukiwaniami astrofizycznymi, na które, po tym jak zaczęto w tej dziedzinie osiągać na miejscu zaskakujące wyniki, przeniósł się główny ciężar prowadzonych na terenie bazy działań. Pod przejrzystym antarktycznym niebem zaczęły kolejno powstawać radioteleskopy PYTHON, VIPER i DASI, które przeczesują w bardzo niskich i bardzo wysokich częstotliwościach kosmos w poszukiwaniu wciąż wymykającej się astrofizykom tzw. ciemnej energii i ciemnej materii brakujących (zgodnie z teoretycznymi wyliczeniami) do zbilansowania rachunku masy we wszechświecie. Możliwe, że ciemna energia i ciemna materia to ostatnie zagadki dzielące ludzkość od poznania genezy wszechświata. W ostatnich latach na biegunie wybudowano również pułapkę na neutrino, niezwykle lekką i niemal nieuchwytną elementarną cząstkę materii, której istnienie również przewidziano na podstawie modelu matematycznego. Przez długi czas podejrzewano, że cząstka ta w ogóle nie istnieje. Zgodnie z hipotezą miała rozwiązać kłopoty, jakie fizycy mieli z wyjaśnieniem bilansu energetycznego rozpadu jąder atomów pierwiastków promieniotwórczych. Mimo, że szacuje się, iż w każdej sekundzie przez naszą planetę z niebywałą łatwością przenikają na wylot razem z promieniowaniem kosmicznym miliardy tych cząstek, to do tej pory jedynie kilka razy udało się w sposób empiryczny udowodnić ich istnienie. Czyhająca na nie na biegunie pułapka to ogromnych rozmiarów sieć zakopanych w czapie lodowej fotoczułych detektorów reagujących błyskiem na pojawiające się neutrina. Wciąż dobudowywane instalacje naukowe wymagały stale powiększającego się zaplecza, tymczasem nieustannie wiejące po Płaskowyżu Polarnym wiatry (szczególnie intensywne zimą) zdążyły przykryć starzejącą się stację kilkumetrową warstwą śniegu. Z zabudowań, które powstały czterdzieści lat temu, ponad powierzchnię lądolodu wystaje dziś tylko wierzchołek kopuły oraz wieża z przyrządami do obserwacji naukowych. Z czasem stało się jasne, że będąca w stanie pomieścić najwyżej 50 osób baza przestanie niedługo wystarczać do obsługi prowadzonych na miejscu badań. Mniej więcej w połowie lat dziewięćdziesiątych zaczęto myśleć o budowie czegoś, co ją zastąpi.Tym razem postanowiono przy użyciu nowoczesnych technologii stworzyć możliwie jak najbardziej autonomiczny, tworzący zamkniętą całość kompleks mieszkalno-badawczy, w którym będzie mogło żyć i pracować do 250 osób. Chodziło o to, żeby jak największą część funkcji dotychczasowej bazy skupić pod jednym dachem. Opracowanie projektu nowej stacji polarnej zlecono mieszczącemu się jak na ironię na Hawajach biuru architektonicznemu Ferraro Choi Associates. Projektanci pracujący nad tym niecodziennym zleceniem doszli do wniosku, że licząca docelowo około 20000 m kw. nowa baza powinna w całości zostać zbudowana na wbitych w podłoże stalowych filarach, na których nie będzie się odkładał nawiewany przez wiatr śnieg. W ten sposób nowe zabudowania mają szanse oprzeć się losowi swoich poprzedników. Innym ważnym założeniem konstrukcyjnym było stworzenie w odizolowanym wnętrzu bazy jak największej ilości pomieszczeń o charakterze socjalnym. Wygody socjalne w szczególny sposób tworzą ducha zespołowego zimą, dlatego pamięć o komforcie użytkowników nowego budynku była ważnym kryterium przy projektowaniu całości - mówi Joe Ferrara, jeden z szefów projektu. Budowę nowej bazy rozpoczęto w antarktycznym lecie na przełomie lat 1999 i 2000. Jej ukończenie przewiduje się na koniec 2007 roku. Do pierwszych nowowybudowanych pawilonów mieszkańcy wprowadzili się już w marcu 2003 r. W pierwszej kolejności wbito w podłoże stalowe pylony, na których później umieszczono szkielet bryły nowego budynku. Kiedy ten był już gotowy, obłożono go płytami izolacyjnymi z dwudziestopięciocentymetrowej grubości styropianu obłożonego z obu stron dwucentymetrowej grubości płytami wiórowymi. W miarę postępu prac na zewnątrz zaczęto urządzać wnętrze kolejnych pawilonów. Prace wykończeniowe trwają w nich przez cały rok, zaś prace na zewnątrz jedynie między końcem października a połową lutego. Wznoszący bazę robotnicy pracują przez całą dobę na trzech zmianach a ich tydzień pracy liczy sześć dni. Ci z nich, którzy działają na zewnątrz, co godzinę mają kilkuminutową przerwę na ogrzanie się wewnątrz stacji. W ciągu jednego dnia pracy robotnicy spalają około 5000 kalorii, które codziennie muszą dla nich (tak jak dla wszystkich pracujących na zewnątrz) przygotować pracownicy kuchni. W nowej bazie obsługa kuchni liczy 13 osób, które codziennie przygotowują dla mieszkańców stacji cztery posiłki, z czego jeden posiłek o północy dla pracujących przez okrągłą dobę robotników. Pracownicy kuchni i robotnicy są sprowadzonymi z USA cywilnymi fachowcami w swoich dziedzinach. Podobnie wszyscy inni, którzy na terenie bazy nie zajmują się działalnością naukową. W ramach stwarzania naukowcom jak najlepszych warunków do pracy odciążono ich zupełnie z wykonywania funkcji niezwiązanych z działalnością badawczą. Dzisiaj na terenie antarktycznej stacji polarnej Amundsen-Scott można znaleźć zatrudnienie będąc mechanikiem, fotografem, stolarzem czy nawet sprzedawcą w sklepie. Świadczy to dobitnie o tym, że Biegun Południowy, mimo iż wciąż pozostaje jednym z kilku najbardziej niedostępnych miejsc na Ziemi, jest dzisiaj bliżej reszty świata, niż był kiedykolwiek w historii swojej eksploracji. Dość przypomnieć, że poprzednią bazę budowała specjalna jednostka wojskowa, a obsługujący ją naukowcy musieli zajmować się nie tylko badaniami, ale także na przykład przygotowywaniem posiłków. Dzisiaj stały most powietrzny między biegunem a leżącą 1300 km dalej na Północ bazą McMurdo zapewnia ciągłe zaopatrzenie we wszystko, co niezbędne do tego, żeby baza sprawnie funkcjonowała i przynosiła jak największe korzyści naukowe. Połączenie powietrzne ustaje jedynie na czas antarktycznej zimy, kiedy to jednak w sukurs mieszkańcom bazy przychodzi technologia i nagromadzone zapasy. Gdyby to miało nie wystarczyć, pozostają jeszcze zrzuty zaopatrzenia na spadochronach. Zaimplementowana na terenie bazy technologia pozwala między innymi na uprawę w specjalnej szklarni jedynych w promieniu wielu tysięcy kilometrów roślin. Wyrosłe pod nadzorowanymi przez komputer kwokami plony są jedynymi świeżymi warzywami w zimowym jadłospisie rezydetnów. Energię elektryczną zapewnia bazie podziemna elektrownia, w której pracują trzy dieslowskie generatory prądotwórcze o mocy 356 KW. Powstałe przy okazji produkcji prądu ciepło podgrzewa glikol, który następnie siecią przewodów hydraulicznych rozprowadza ciepło po całej bazie a także za pomocą specjalnej cewki topi śnieg na wodę. Straty energii są stosunkowo niewielkie, gdyż pawilony będącej wciąż jeszcze w budowie nowej stacji są mimo wielu sporych rozmiarów okien dużo szczelniejsze od zabudowań wzniesionych na miejscu wcześniej. W razie wystąpienia wśród mieszkańców nagłych wypadków zdrowotnych mają oni do dyspozycji lazaret wyposażony w sprzęt medyczny odpowiadający standardem nowoczesnej izbie pogotowia ratunkowego a także gabinet dentystyczny i pomieszczenia rehabilitacyjne dla kilku pacjentów naraz. Funkcjonujące w obrębie bazy centrum medyczne jest wystarczająco autonomiczne, żeby na miejscu, bez potrzeby ewakuacji, zajmować się większością przytrafiających się załodze przypadków. Zimą w warunkach całkowitej fizycznej izolacji od reszty świata prawdopodobnie największą i jak dotąd niemożliwą do wyeliminowania niedogodnością jest drastycznie obniżający samopoczucie okres półrocznej nocy polarnej. Zgodnie z postanowieniami projektantów, rozwinięte na terenie nowego kompleksu udogodnienia socjalne mają zapobiegać popadaniu jego rezydentów w stan apatii. Zimą, kiedy z uwagi na panujące na zewnątrz warunki, prace poza stacją ograniczone są do minimum, jej załoga ma więcej czasu na korzystanie z sali gimnastycznej a także uczestniczenie w różnych zajęciach, np. tai-chi. Do dyspozycji jest także biblioteka oraz obszerna, przeszklona kafeteria, w której można oglądać na telebimie puszczane z kaset filmy (na biegunie nie odbiera żadna stacja telewizyjna) lub, w wersji bardziej romantycznej, przez obszerne okna podziwiać mieniące się na niebie zorze. Kontakt z resztą świata zapewnia w tych trudnych miesiącach radio i Internet. Harmonogram prowadzonych na Biegunie Południowym działań budowlanych wyczerpuje się pod koniec 2007 roku, jednak jest niemal pewne, że wraz z realizacją coraz bardziej ambitnych projektów naukowych także i ten kompleks trzeba będzie zastąpić prędzej czy później czymś jeszcze większym i solidniejszym. Już dzisiaj planuje się kolejne inwestycje w infrastrukturę badawczą. W 2006 roku powinien zostać oddany od użytku South Pole Telescope, dysponujący dziesięciometrowej średnicy lustrem największy z funkcjonujących tam do tej pory teleskopów a w 2010 r. budowany już dzisiaj Ice Cube, czyli największy w historii dziejów instrument naukowy. Będzie to potężnych rozmiarów pułapka na neutrino ukryta pod powierzchnią lądolodu. Na planie kwadratu o boku 1,5 mili wydrążonych zostanie w równomiernych odstępach za pomocą gorącej wody 70 szybów, każdy o głębokości 1,5 mili. Do każdego z nich będzie wpuszczony sięgający samego dna kabel, na który zostanie nałożonych 60 światłoczułych detektorów. W ten sposób powstanie zastygła w lodzie struktura przestrzenna, która całą swoją objętością będzie wyłapywała wciąż jeszcze słabo poznane cząstki. Doświadczenie logistyczne związane z budową kolejnych etapów bazy Amundsen-Scott a także suma indywidualnych doświadczeń uczestników działających w tym niedostępnym miejscu misji naukowych może mieć wpływ sięgający daleko poza horyzont przewidywalnych dzisiaj zdarzeń. "Polarne bazy naukowe są dla nas cennym źródłem informacji dotyczących możliwości długotrwałego, odosobnionego przetrwania w wynaturzonym środowisku. Zbieramy i wnikliwie analizujemy przede wszystkim reakcje emocjonalne i somatyczne uczestników tego typu wypraw, ale interesują nas także kwestie dotyczące eksploatacji takich placówek" mówi Douglas R. Cooke, dyrektor Biura Programu Eksploracji Księżyca i Marsa amerykańskiej agencji kosmicznej NASA. Czyżby amerykańska baza na Biegunie Południowym miała być poligonem doświadczalnym przed spodziewaną załogową misją na Marsa?”. I tak zupełnie przypadkowo wczytując się i wysłuchując ezoterycznych wynurzeń wielu ludzi mrzonka pod nazwą „Nibiru” stała się swoistym wstępem do odszukiwania miejsc i zakresu działań obiektów, które powinny mieć cywilne zastosowanie dla dobra całej ludzkości. Utopia? Oczywiście, że tak, wiedza i pieniądze to cel sam w sobie i każdy rząd dąży do uzyskania przewagi nad innymi. Tak było, jest i będzie, no chyba, że coś w nas „łupnie” z siłą przewyższającą katastrofę tunguską. Wykorzystano tekst miesiąca pt. „Biegun zimna” z pisma „Extremium” /http://www.extremium.pl/, materiały dostępne za pośrednictwem Google Earth, ilustracje wyszukane za pośrednictwem Portalu Wikipedia, materiały pochodzące z Portalu You Tube. Inspiracją tekstu stał się przedziwny w swojej wymowie wpis odnaleziony na jednym z polskich for dyskusyjnych.. ZeZeM

Refleksje Ciećkowskiego Przez większy okres mojej zawodowej służby wojskowej w Marynarce Wojennej i w GZPWP zajmowałem się “wojną psychologiczną”, czyli wojskowymi działaniami psychologicznymi na potencjalnego przeciwnika w przypadku wojny. Nazywało się to “propaganda specjalna”; byłem w latach osiemdziesiątych szefem tego oddziału. Wraz z podległymi mi organizacyjnie i merytorycznie oficerami mieliśmy w zasadzie nieograniczony dostęp do publicystycznych materiałów informacyjnych zachodnich – interesowały nas przede wszystkim te z krajów NATO, a zwłaszcza RFN. Obok materiałów pisanych, mieliśmy pełny dostęp do audycji ich rozgłośni radiowych i programów telewizyjnych. Mieliśmy stosowne aparaty odbiorcze. Interesowały nas wiadomości publiczne, co w tych krajach piszą, pokazują i mówią o Polsce, ZSRR, NRD – mniej zaś o pozostałych państwach Układu Warszawskiego (czasu by nie starczało). Wiele informacji było rzetelnych, ale nie brakowało i negatywnych o cechach propagandowo-manipulacyjnych. Odnosiło to się często i do audycji radiowych w języku polskim i o Polsce. Robiliśmy dokładne analizy, podając przykłady, przekazywaliśmy je przełożonym. Ważniejsze chyba docierały do generała Jaruzelskiego. Osobiście zajmowałem się też publicystyką dotyczącą spraw niemieckich, obronnych – owej “wojny psychologicznej”. Będąc w stanie spoczynku, w latach dziewięćdziesiątych wieku ubiegłego i w pierwszej dekadzie wieku XXI, w różnych okolicznościach spotykałem się z generałem Wojciechem Jaruzelskim. Rozmawialiśmy o sytuacji w Polsce lat osiemdziesiątych, przyczynach niepokojów społecznych, grożącej nieobliczalnymi dla narodu skutkami zbliżającej się katastrofy gospodarczej, możliwej wojnie domowej, zagrożeniu interwencją zbrojną wojsk państw członkowskich Układu Warszawskiego. Generał wyrażał głębokie zatroskanie także z powodu uproszczonej wyobraźni historycznej kultury politycznej wielu Polaków, podatnych na manipulacje nieodpowiedzialnych historyków i polityków prawicy. Wywodzący się z niej skrajni ideowo opozycjoniści Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej przystąpili niebawem do kuriozalnych rozliczeń politycznych ludzi, którzy przez ponad 45 lat służyli rzetelnie i z poświęceniem ludowej Polsce – jej państwu. Z logiki motywów procesu członków Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego wynika, że w istocie jest to sądowy odwet skrajnej prawicy polskiej za 45 lat ludowej Polski. Instytutowi Pamięci Narodowej nie sposób wytoczyć procesu sądowego milionom Polaków pracujących rzetelnie w tym czasie dla swojego kraju. Głównym, więc obiektem tego odwetu prawicy za PRL stał się generał Wojciech Jaruzelski – za to, że zorganizował WRON i jej przewodniczył, że wobec awanturnictwa ekstremalnych przeciwników PRL przyczyniających się do katastrofy gospodarczej Polski, groźby interwencji zbrojnej państw Układu Warszawskiego, jako patriota wojskowo i politycznie przyczynił się do zapobieżenia narodowej tragedii Polski. Zaistniały podczas tej wojny dwie koncepcje odbudowy Polski w następstwie pokonania Niemiec. Prawicowa, związana z jej emigracyjnym rządem w Londynie. Zakładała ona odtworzenie w sensie ustrojowym i terytorialnym II RP. Była to koncepcja nierealistyczna. A gdyby nawet, to Polska byłaby obszarowo o jedną trzecią mniejsza od współczesnej; takie były logiczne, polityczne i militarne realia. Optymalna dla Polski, w sensie realnym i narodowo nadrzędnym, była koncepcja lewicy polskiej i popierających ją realistycznych sił demokratycznych. Została urzeczywistniona – przy zaangażowanym oczywiście poparciu rządu ZSRR. Miał on w tym interes polityczny i wojskowy. Polska lewica miała też narodowy interes – swój! oprac. ZB

Za: Nasz Dziennik, Piątek, 29 lipca 2011, Nr 175 (4105)

Czego nie znalazłem w raporcie Millera Z senatorem Zbigniewem Cichoniem, pełnomocnikiem rodzin senatora Stanisława Zająca i prezesa IPN Janusza Kurtyki – ofiar tragedii smoleńskiej, rozmawia Mariusz Kamieniecki

Pana zdaniem, raport komisji Jerzego Millera, nagminnie operujący takimi kwantyfikatorami jak “prawdopodobnie”, “być może”, przybliża nas do poznania przyczyn i przebiegu katastrofy rządowego tupolewa? - Niestety, po publikacji tego dokumentu nie otrzymałem w tej sprawie jasnej odpowiedzi. Owszem, raport wymienia różne czynniki, które miały doprowadzić do tej tragedii, ale jednocześnie relatywnie zbyt dużo miejsca poświęca chociażby kwestiom związanym z wyszkoleniem załogi.

Dokument stawia tezę, że po zderzeniu z brzozą doszło do zmiany trajektorii lotu i samolot runął na ziemię. - Doskonale wyjaśnił to prof. Kazimierz Nowaczyk, fizyk z Uniwersytetu Maryland, który sporządził ekspertyzę dla zespołu parlamentarnego pracującego pod kierunkiem posła Antoniego Macierewicza. Naukowiec wykazywał, że po uderzeniu w brzozę tak dużego samolotu jak tupolew nie mogło dojść do zmiany trajektorii lotu. Jego zdaniem przyczyna tkwi w dwóch niezidentyfikowanych wstrząsach, które upatruje w czynnikach zewnętrznych, jakie oddziaływały na samolot już po zahaczeniu o brzozę, a które w konsekwencji spowodowały rozbicie się maszyny. Raport Millera o tym milczy. Natomiast na pytanie dziennikarzy szef MSWiA odpowiedział, że nie zna ustaleń prof. Nowaczyka i że urządzenia rejestrujące nie wykazały tego typu wstrząsów.

Zła pogoda, źle przygotowane i wyposażone lotnisko, błędne komendy rosyjskiego zespołu obsługi naziemnej oraz spóźnione reakcje słabo skoordynowanej załogi Tu-154M to główne tezy raportu Millera. - Ustaleniem winnych może się zająć jedynie sąd. Natomiast zadaniem komisji jest ustalenie przyczyn i okoliczności, w jakich doszło do katastrofy, i wskazanie, w jaki sposób im zapobiegać.

W jakim stopniu powiodło się to komisji? - Raport jest moim zdaniem ułomny i nie odpowiada na wiele pytań, co jest m.in. spowodowane tym, że komisja nie dysponowała wystarczającym materiałem dowodowym. Mam tu na myśli brak dostępu do głównego dowodu w śledztwie, jakim jest niszczejący na lotnisku w Smoleńsku wrak samolotu czy chociażby czarne skrzynki, które do Polski wciąż nie dotarły. Podczas konferencji wicepremier Miller był pytany, czy komisja korzystała ze zdjęć satelitarnych miejsca katastrofy, które posiadają Amerykanie, na co udzielił wymijającej odpowiedzi, odsyłając do dokumentów zebranych przez jego komisję. Nie udzielił, zatem jasnej odpowiedzi, czy polscy eksperci brali w ogóle pod uwagę te zdjęcia, co jest moim zdaniem niepokojące. To przypomina bardziej odbijanie piłeczki, a nie udzielanie konkretnych odpowiedzi, i stawia pod znakiem zapytania wiarygodność samej komisji. Tymczasem zdjęcia, które odtwarzają rzeczywistość, jako obiektywny dowód pochodzący od neutralnej strony, mają bardzo istotne znaczenie dla postępowania.

W przeciwieństwie do raportu MAK, w raporcie końcowym polskiej komisji odpowiedzialność rozciąga się w poważnym stopniu na stronę rosyjską. - Owszem, są tam pewne elementy, które wytykają błędy popełnione przez rosyjską obsługę lotniska Siewiernyj. Mowa jest chociażby o tym, że kontroler podawał błędne informacje, że mimo wskazań nie padła stanowcza komenda o odejściu samolotu na drugi krąg czy że w świetle panujących warunków nie wydano stanowczego zakazu lądowania, co określa się mianem zamknięcia lotniska. Cieszy natomiast fakt, że raport Millera wykluczył presję gen. Błasika na pracę załogi w końcowej fazie. Przypomnę, że były też rozmaite krzywdzące sugestie, że śp. prezydent Kaczyński naciskał na załogę, by za wszelką cenę lądowała w Smoleńsku. W tym wypadku należy ocenić tę część raportu pozytywnie, ale wcale nie przesądza to o całości tego dokumentu, który moim zdaniem jest niekompletny i nieprecyzyjny.

Czy argumentacja jednego z członków komisji, prof. Marka Żylicza, który powiedział, że komisja ministra Millera pracowała pod dużym naciskiem terminów, usprawiedliwia niedoróbki tego raportu? - Trudno oceniać, czy takie naciski w ogóle miały miejsce. Na osobach kompetentnych, na specjalistach, którzy podjęli się i mieli do wykonania zadanie ogromnej wagi, badali przecież okoliczności śmierci prezydenta Rzeczypospolitej i elity Narodu, żadna presja nie powinna robić wrażenia. Ustalenia powinny być, zatem kompleksowe, jak najbardziej rzetelne z wykorzystaniem wszystkich możliwych dowodów, a niestety, jak już wspominałem, nie wykorzystano wszystkich materiałów. Mało tego, ten raport został opublikowany po długim okresie od momentu rozpoczęcia prac.

Rodziny smoleńskie powinny zostać wcześniej zapoznane z dokumentem? - Premier Tusk obiecał to rodzinom i należało słowa dotrzymać. Tym bardziej, że dotyczy to osób, które poniosły największą ofiarę w postaci utraty najbliższych. Mimo iż od katastrofy smoleńskiej upłynął ponad rok, to rodziny wciąż przeżywają traumę. Szkoda, że Donald Tusk zamiast temu przeciwdziałać i starać się tych ludzi uszanować, swoimi działaniami przyczynia się do pogłębienia w nich tego stanu. Dziękuję za rozmowę.

Kłamstwo smoleńskie w mediach w sześciu odsłonach

Za: Nasz Dziennik, Sobota-Niedziela, 30-31 lipca 2011, Nr 176 (4106)

Autorzy fałszywych tez

Pułkownik Stefan Gruszczyk, płk rez. Robert Latkowski, Jan Osiecki i Tomasz Białoszewski – to tylko niektórzy “eksperci” propagujący wczoraj teorie na temat winy pilotów: mjr. Arkadiusza Protasiuka i ppłk. Roberta Grzywny, za katastrofę smoleńską. Dziś wiemy, że wiele z głoszonych przez nich tez jest oczywistą nieprawdą, tworzącą fałszywy obraz wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku. Nie zraża to jednak Białoszewskiego, który reklamując swój książkowy biznes, próbuje reaktywować stare teorie.

- Przekroczyli wszelkie dopuszczalne możliwości tego samolotu i tego lotniska. To jest wszystko pisane krwią – grzmiał w maju 2010 r. w TVN24 płk Stefan Gruszczyk, były pilot 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego – jednostki, do której należał rządowy Tu-154M.

Z kolei kpt. Dariusz Sobczyński, pilot, również w tej samej stacji utrzymywał, że załoga tupolewa złamała wszystkie przepisy.

Tymczasem takich tez nie potwierdził nawet tendencyjny raport Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego (PKBWLLP) Jerzego Millera, ministra spraw wewnętrznych i administracji. Gruszczyk często zapraszany do studia TVN24 twierdził, że obsługa naziemna Siewiernego nie znała wysokości Tu-154M, ponieważ na lotnisku nie było radiowysokościomierza. Jest to nieprawdą w świetle ustaleń komisji Millera. Jeden z jej członków – Wiesław Jedynak, pilot, potwierdził na wczorajszej konferencji, że lotnisko smoleńskie było wyposażone w taki system. Co więcej, w jego opinii, kontroler strefy lądowania mógł odnieść się na wskaźniku radiolokatora do pozycji samolotu względem kursu schodzenia i ścieżki lądowania. Oznacza to, że Rosjanie mogli przekazać te dane załodze polskiego tupolewa, ale tego nie zrobili. Według Jedynaka, kontrolerzy lotu utwierdzali polskich pilotów w błędnie określonej ścieżce schodzenia.

Kolejna, nietrafiona teoria to rzekomy zamiar lądowania “za wszelką cenę” przez załogę samolotu. Tego typu twierdzenia pojawiają się w książce “Ostatni lot”, której współautorem jest Latkowski. Zarówno on, jak i Jan Osiecki oraz Tomasz Białoszewski, współautor książki “Ostatni lot”, zarzekali się na łamach “Newsweeka”, że do katastrofy doszło, bo dowódca Arkadiusz Protasiuk chciał się popisać udanym manewrem w obecności prezydenta i szefa Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika, żeby dostać “upragniony awans na stopień majora”. Jak bardzo były to nieuprawnione pomówienia, pokazuje również wspomniany raport PKBWLLP. Zgodnie z nim piloci prawidłowo wykonywali swoje obowiązki adekwatnie do wyszkolenia, jakie zapewniło im wojsko. – To nie byli samobójcy. Podjęli decyzję “odchodzimy na drugi krąg” – powiedział wczoraj m.in. Miller.

Kolejny “ekspert ds. lotnictwa” to Zbigniew Ćwiąkalski, były minister sprawiedliwości, który już w czerwcu 2010 r. po zapoznaniu się ze stenogramem nagrań rozmów pilotów z kokpitu Tu-154M posunął się jeszcze dalej w oskarżeniach pod adresem pilotów. – Ze stenogramów można jednak wnioskować, że była wywierana presja psychiczna na pilotów – mówił wówczas Ćwiąkalski. Powielił w ten sposób rosyjskie tezy o gen. Andrzeju Błasiku, dowódcy Sił Powietrznych, który miał być jakoby przyczyną takich rzekomych zachowań. Tymczasem PKBWLLP w swoim raporcie wykluczyła jakikolwiek wpływ generała na decyzje pilotów.

Jeszcze inna teoria spiskowa zakładała, że piloci przeprowadzali 10 kwietnia 2010 r. manewr lądowania. Robert Latkowski w Radiu Zet twierdził m.in., że pierwszą i najważniejszą przyczyną katastrofy były błędy w decyzji startu i lądowania tego samolotu. Tezę tę podtrzymał wczoraj Białoszewski, występując w TVP Info. Tymczasem z polskiego raportu wynika, że nie było to lądowanie, ale tylko zejście do wysokości decyzji, po którym zamierzano wycofać się na lotnisko zapasowe. Jacek Dytkowski

30 lipca 2011 W kierunku przeciwnym do wskazówek zegara No nareszcie dobra wiadomość.. Ciągle coś przegłosowują w demokratycznym Sejmie przeciwko nam, a tu bez głosowania demokratycznego pani Dorota Rabczewska zwana Dodą –Elektrodą, chce robić karierę za granicą i mając dość Polaków oświadczyła, że ”Polacy nie potrafią doceniać swoich artystów. Po prostu nie podoba mi się mentalność polska i nie chcę się z nią utożsamiać. Jest tu za dużo buraków i to mi przeszkadza”.(???). Za dużo buraków? No to z tym problemem pani Dorota powinna zgłosić się do pana ministra Marka Sawickiego z Polskiego Stronnictwa Ludowego - on jest od rolnictwa. Rozkłada rolnictwo jak ta lala w ramach planowej gospodarki socjalistycznej nakazowo rozdzielczej opartej na dotacjach, z których głównie żyje biurokracja rolnicza, no i rolnikowi coś skapnie od hektara.. Agencja od tego, agencja od tamtego, ministerstwo rolnictwa, izby rolnicze… Ile pieniędzy zostaje zmarnowanych codziennie, jakby rolnik nie wiedział sam, bez tych agencji - co siać i kiedy zbierać? Ale jak jest za dużo buraków- to on na pewno się tym zajmie.. „Mentalność polska” jej przeszkadza, a powiedzmy sobie szczerze.. Jeszcze katolicka mentalność jest przeszkadza, ale satanistyczna – nie przeszkadzałaby, gdyby pani Dorocie udało się opanować umysły młodych ludzi.. I zaczadzić je satanizmem.. A może chodzi o ostatnią sprzedaż albumu ”7 pokus głównych”, który to album uzyskał status Złotej Płyty, choć na różnych listach plasuje się na dalekiej 40 pozycji? Bo „7 grzechów głównych”, w tym pychy- nie sposób wydać.. W każdym razie będziemy mieli jednego celebrytką mniej, co wyjdzie nam – mniemam - na dobre i szybko zapomnimy o tym okropnym zjawisku satanizującym scenę rozrywkową w Polsce, bo i tak rozrywki mamy w bród. W końcu mamy 460 posłów wybranych demokratycznie i do tego 100 senatorów.. Właśnie Sejm znowelizował ustawę o utrzymaniu czystości i porządku w gminach, o której minister środowiska pan Andrzej Kraszewski powiedział: ”Już niedługo w Polsce będzie obowiązywał taki sam system jak w 25 krajach Unii Europejskiej System pro środowiskowy, który bierze pod uwagę konieczność oszczędzania surowców i będzie promował segregację odpadów, odzysk i recykling. Czekaliśmy długo na tę ustawę i moja radość jest ogromna. Byłem świadkiem, gdy ustawa w 2005 roku przepadła przez skuteczny lobbing. Tym razem dzięki wspaniałej współpracy i w rządzie, i w parlamencie, udało się. Będziemy mieli świetną, europejską ustawę”(!!!). Tak powiedział na konferencji prasowej zorganizowanej w demokratycznym Sejmie- współczesnej Świątyni Rozumu.. A czym grozi nam uchwalona ustawa o utrzymaniu czystości i porządku w gminach, już nie analizując samego pomysłu uchwalania takiej ustawy, jakby gminy same – bez ustawy nie potrafiły utrzymać u siebie czystości i porządku. Musi być ustawa.. Bez ustawy nie będzie porządku i czystość.. Idąc tym tokiem rozumowania demokratycznych celebrytów, przydałaby się ustawa o utrzymaniu czystości i porządku we wszystkich polskich domach i polskich zagrodach.. Bez ustawy demokratycznie sejmowej - ani rusz.. Najogólniej model będzie następujący: gmina zbierze w podatkach od mieszkańców, co się tylko da i będzie podwyższać opłaty systematycznie, a urzędnicy gminni będą organizować przetargi za łapówki, żeby wilk by syty, a także owca była cała. Opłaty będą oczywiście systematycznie rosły, a śmieci w pobliskich klasach będzie przybywać.. Wtedy propagandę ustawi się przeciwko wyrzucającym śmieci do państwowego lasu, żeby wiadomo było, kto jest winien, w tym czasie kombinując w gminach- jakby tu podnieść opłaty za śmieci, segregację i recykling.. Bo nie może być po prostu tak, że gmina niż ściąga opłat za wywóz śmieci a priori, tylko każdy decyduje sam, z jakiej firmy korzysta i płaci tylko za to, co zostało wywiezione indywidualnie, a nie kolektywnie- do jednego gminnego worka, z którego potem urzędnicy wyciągają ile im pasuje plus łapówka, ale bez podatku VAT. No właśnie, czy nie już najwyższa pora opodatkować łapówki i dupówki podatkiem VAT - od wartości dodanej? W każdym razie z tego jest bardzo zadowolony pan minister Andrzej Kraszewski , którego ”radość jest ogromna”, minister środowiska z poręki Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej, doktor nauk, doktorat uzyskał w 1983 roku, a nosił on tytuł: ”Własności eksploatacyjne modeli matematycznych jakości wody w rzekach”(???). Za sam tytuł należał mu się tytuł doktora.. A własności eksploatacyjne modeli matematycznych w jeziorach i morzach? Wolałbym, że doktorzy i profesorowie konstruowali te swoje teorie za swoje pieniądze, a nie za pieniądze niczego nieświadomych podatników. Więcej pieniędzy na „ naukę”! - chciałoby się zakrzyknąć. I Unia im da! Dlatego tak kochają tę Unię! Bo co by bez niej robili, przecież nikt o zdrowych zmysłach nie zapłaciłby dobrowolnie za coś podobnego.. Chwali się Pana, który płaci, a socjalistyczna Unia płaci za różne rzeczy, zabierając wcześniej pieniądze wszystkim mieszkającym w Unii.. Ciekawe ile wziął ten „ naukowiec”, którzy przekwalifikował ślimaka na rybę w Unii Europejskiej? Pan Andrzej Kraszewski jest profesorem nadzwyczajnym, co coś więcej niż zwyczajny na Politechnice Warszawskiej, a od 1 lutego 2010 roku jest kierownikiem Zakładu Informatyki i Badań, Jakości Środowiska.. Wcześniej, czym on się nie zajmował? - jeśli chodzi o „ naukę” o środowisku. I analizą ryzyka., i teorią identyfikacji modeli matematycznych systemów środowiska, budową modeli prognostycznych, systemami informacji o środowisku.. Ile dobrego dla „ nauki” polskiej zrobił.. Nawet prognozami, jak pogodowi celebryci.. „Naukowcy” dzisiaj zajmują się przyszłością i jej przepowiadaniem, w formie modeli matematycznych.. W ekonomii też, taki profesor Kalecki, którego modelu uczono mnie na studiach. Dobrze, że już nic z tego wariactwa nie pamiętam.. Wymyślał jakieś idiotyczne modele matematyczne. I brał za to pieniądze z budżetu- tak jak dzisiejsi celebryci „ naukowi”. Życie sobie- a modele matematyczne i teoretyczne - sobie.. Im więcej teorii, tym nauka bardziej idzie do przodu- do przodu głupoty.. Pan profesor Andrzej Kraszewski opublikował nawet monografię pt” Identyfikacja systemów, jakości wody w rzekach”. Jest autorem 62 artykułów, referatów, 3 monografii i 5 opracowań wdrożonych w administracji publicznej(???) Boże! Aż tyle? Że oni wcześniej tego nie przetestują na szczurach, tylko od razu na nas- na ludziach. Jeśliby szczury przetrzymały- można byłoby wtedy spróbować na nas.. Ale od razu na nas i za nasze pieniądze.. Wielokrotnie pisałem, że cała ta ekologia i „ nauka” z nią związana ma charakter ideologiczny i światopoglądowy.. Przy pomocy” ekologii” ograniczana jest wolność człowieka i jego prawo do własności, a światopoglądowo próbuje zastąpić chrześcijaństwo- pogaństwem, wiarą w przyrodę, w drzewa, zwierzęta, a człowiek jest wrogiem całości pogańskiego bóstwa, które to bóstwo reprezentuje minister ochrony środowiska.. Jest takim szamanem- czarownikiem. Brońmy człowieka przed fałszywymi bogami.. ”Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”. Pan Andrzej Kraszewski jest jednocześnie wiceprzewodniczącym Konwencji Europejskiej Komisji Gospodarczej ONZ d.s ocen oddziaływania na środowisko w kontekście transgranicznym(????). „ W kontekście transgranicznym”- a innym? Był ekspertem Polskiej Izby Ekologii(???) – to coś takiego też jest? A ile osób z tytułami zatrudnia i ile nas kosztuje? Zobaczcie państwo jak nas osaczyli tymi bóstwami- bałwochwalcy. Ale nie będzie propagowania satanizmu, jak Doda wyjedzie za granicę, będzie tylko propagowane pogaństwo, bo teraz za granicę oznacza - poza Unię Europejską. Bo my nie jesteśmy za granicą, tylko w granicach Unii Europejskiej, naszego nowego państwa socjalistycznego, no i biurokratycznego.. Opartego między innymi o ekologię- nowe pogańskie bóstwo. I czy nasze życie nie idzie przeciwnie do wskazówek zegara? A może zegary pozawracać, niech wskazują czas tak, jak im socjaliści europejscy każą- w stronę przeciwną? W końcu oni wszystko mogą.! Nawet próbują przestawiać czas. Bogowie Czasu- Bogom Nocy równi.. A Rosjanie przestają przestawić czas.. Żeby wrócić do normalności... I odbudowują chrześcijaństwo wschodnie.. Cara już mają, którego wybór maskują demokracją. Powstaje pytanie: Czy cywilizacja przenosi się na Wschód? WJR

Cztery w skali Gargamela Subotnik Ziemkiewicza Premier w końcu wylał z rządu Bogdana Klicha, ale zapewnił przy tym, że Klich był bardzo dobrym ministrem, a przy tym człowiekiem honoru, i że w najmniejszym stopniu nie ponosi odpowiedzialności za katastrofę smoleńską. Nie powinno to dziwić, Tusk przecież pozbywa się tylko tych ministrów, którzy nic złego nie zrobili i nie odpowiadają za żadne błędy. To znaczy, wysyła ich na ważniejsze odcinki, żeby nikt nie wątpił, że przesuniecie z rządu do klubu parlamentarnego jest formą nagrody za osiągnięte sukcesy, jak to było podczas afery hazardowej, (jakiej afery hazardowej? − ktoś może spyta. Tej, której nie było, wyjaśniam). Pamiętam tylko jeden jedyny wypadek, gdy premier zdymisjonował ministra złego, pana Ćwiąkalskiego, ale to dawno – od tego czasu dymisjonuje już tylko ministrów dobrych. Widocznie szybko sobie uświadomił, że gdyby zaczął dymisjonować złych, to z rządu niewiele mu zaraz zostało. W tej sytuacji, gdy zagrożeni są ministrowie dobrzy − obawiam się poważnie o Radosława Sikorskiego. Na szczęście do pełni ideału brakuje jeszcze Sikorskiemu, i to go może uratuje, jednego drobiazgu − panowania nad własnym językiem. To częsty problem u polityków, kiedy największym wrogiem staje się własny nieposkromiony język. W niecały tydzień po urządzeniu farsy pod tytułem „bronimy Polski przed oszczerstwami księdza Rydzyka” pan minister pojechał na Zachód opowiadać, że co tam Breivik, w tej dzikiej Polsce, ho, ho, to się od takich Breivików aż roi. I jeszcze na dodatek walnął, że internet to kloaka. Niech ktoś z przyjaciół ograniczy ministrowi dostęp do twittera, bo zaraz napisze ekspressis verbis, że mieszkańcy tej kloaki tylko jedną ręką popijają piwko, a drugą oglądają gołe baby i jako tacy w ogóle nie powinni mieć prawa głosu. A to wprawi w niejaki dyskomfort cały tłum niezależnych funkcjonariuszy prorządowego dziennikarstwa, którzy jeszcze niedawno za tak niecne sugestie pod adresem młodych wykształconych z fejsbuka pryncypialnie wyklinali Kaczyńskiego. A przecież niezależni prorządowi dziennikarze i tak już są w wystarczającej konfuzji, jak tu dogodzić władzy, kiedy władza wydaje się sama nie wiedzieć, czego chce. Pod tym względem sporo schadenfreude dostarczało obserwowanie, jak pracownicy tzw. wiodących mediów nie byli w stanie przez cały piątek utrafić w odpowiedni ton; a już jak szczególny problem mieli z zadaniem premierowi na konferencji trafnego pytania, takiego, żeby się wreszcie troszkę rozchmurzył. Poszła fama, że raport Millera jednak obciąża winą Rosjan, więc zaczęli w tym duchu, ale premier zaraz pokazał, że mu takie pytania nie w smak, bo przecież zapewnił, że współpraca z Rosją układa się doskonale. Poszło, że wywala Klicha, więc TVN przez parę godzin jechała po Klichu, ale zaraz się okazało, że obciążanie winą Klicha też premierowi nie w smak, bo przecież go właśnie zdymisjonował za bycie dobrym ministrem i człowiekiem honoru. Ktoś zagadnął o obiecane przez premiera dalsze kroki, bo przecież sam obiecywał, że z raportem Millera będzie się odwoływał do instytucji międzynarodowych, i przypomnienie premierowi tej obietnicy już go wyraźnie wkurzyło na maksa. Powiedziałbym, że Tusk zaczął swą konferencję z miną mniej więcej trzy w pięciopunktowej skali Gargamela, a skończył, co najmniej z czwórką; oj, zły znak dla wiodących mediów, „ze strachu mrą petersbużany!”. Nawet Katarzyna Kolendo Zalewska została zburczana za głupie pytanie, ile jeszcze osób zostanie zdymisjonowanych − no, bo faktycznie, jak można nie rozumieć, że skoro dymisjonuje się ministrów dobrych, to w tym rządzie logicznie biorąc powinni zostać zdymisjonowani wszyscy, a sam premier, który wszak jest najlepszy… więc lepiej tego tematu nie tykać. No, tak czy owak, jak Kolenda jest już nie dość po linii i na bazie, to naprawdę zaczyna się robić śmiesznie. Co będzie dalej, skoro to jeszcze lipiec, a wybory najwcześniej w drugi weekend października? Gniewna mina premiera jest całkiem zrozumiała, dziennikarze „odpowiedzialnych” redakcji najwyraźniej, bowiem nie słuchali, albo tylko po łebkach, jego wiekopomnego przemówienia przy prezentacji list wyborczych Partii. Tam mieli wszystko, co potrzebne, by wiedzieć, na jakim etapie aktualnie jesteśmy i o co na takim etapie należy pytać. Ktoś wyraźnie zawalił sprawę, uznając, że wszyscy obiektywni dziennikarze w słowa przywódcy, który „musi”, wsłuchują się z oddaniem − tu się może nie mylił, ale najwyraźniej założono, że także je rozumieją, i że już nie trzeba im żadnych esemesów i przekazów dnia. A przecież wystarczyłoby rozesłać w porę proste: Partia jednoczy wszystkie siły dobre, odpowiedzialne i propaństwowe, od lewicy do prawicy, poza nią i stronnictwami sojuszniczymi pozostaje tylko agresja i nienawiść. I wszystko jasne! Zamiast o dymisje, o Rosjan i dalsze kroki na arenie międzynarodowej pytać należało: Jak bardzo ci agresywni nienawistnicy z PiS szkodzą Polsce, kwestionując ostateczne i obiektywne ustalenia raportu? Ile to trzeba szaleństwa i nienawiści, żeby nie przyjmować do wiadomości, że owoc fachowej pracy ekspertów z komisji ostatecznie zamyka sprawę katastrofy? Jaka będzie oczekiwana przez całe społeczeństwo zdecydowana reakcja państwa polskiego na agresję i szaleństwo polskich Breivików? Nie to, żeby oddani dziennikarze tego nie potrafili. Sądzę, że sparaliżował ich lęk, spowodowany utratą wytycznych − w końcu już nie wiedzieli po prostu, jak to jest, czy Rosjanie są dobrzy, czy źli, czy Klich jest dobry, czy zły, czy rejestratory przestały działać, czy nie przestały (sama komisja Millera po tak długich deliberacjach opowiada się za obydwoma wersjami jednocześnie, czegóż chcieć od prostych wyrobników kamery i mikrofonu); trudno im się dziwić, sławny rządowy pijar nie zadbał o wyjaśnienie tego zawczasu. Naprawdę nie chodzi o to, że kiedy promotor Stefana Niesiołowskiego zapowiada walkę z agresją, to normalny człowiek uznałby to za zapowiedź generalnej reorientacji i czystyki, albo za schizofrenię; w takich sprawach wiodące media mają już dwój-myślenie obcykane. Ale w raporcie Millera ktoś tak długo i mozolnie nie zmieniał ani przecinka, że się w tym, jak mówił innym Miller, były premier, cokolwiek „zakuglował”. Wiodące media oczywiście szybko się ze stanu zagubienia wydobędą, już po paru godzinach wyraźnie dotarły do nich wytyczne „wajchowych” i maszyna znowu ruszyła bez większych zgrzytów, ale nauczka na przyszłość pozostała. RAZ

Czego nie wyjaśniła komisja Millera? Z prezentacji raportu komisji Millera nie dowiedzieliśmy się przede wszystkim tego, na jakiej podstawie prawnej działa ten zespół. Kwestię tę podnosi od pewnego czasu pełnomocnik rodzin mec. Rafał Rogalski, zwracając uwagę na brak umocowania prawnego komisji w świetle prawa polskiego i międzynarodowego. W takim wypadku pozostaje ten zespół powołany w kwietniu ub.r. organizacją prywatną, której znaczenie możemy rozpatrywać tylko w aspekcie propagandowym. Brakowało też jednoznacznej odpowiedzi, czy ten feralny lot 10 kwietnia 2010r. do Smoleńska był lotem cywilnym czy wojskowym. "Na podstawie polskich przepisów był to lot wojskowy" - zdecydował się odpowiedzieć w końcu minister Jerzy Miller, który rok temu uważał akurat inaczej. Wcześniejsza kwalifikacja lotu, jako niewojskowego, narzucona przez Rosjan w pierwszych dniach po katastrofie, spowodowała przyjęcie 13 załącznika do konwencji chicagowskiej, jako podstawy prawnej badania wypadku i nieobliczalne konsekwencje w zakresie m.in. dostępu polskich śledczych do najważniejszych dowodów i dokumentów. W prezentacji raportu "brakowało też wyraźnego zaznaczenia, że strona rosyjska nie współpracowała, a utrudniała postępowanie - podkreśla mec. Rafał Rogalski. - Mataczyła, a być może nawet preparowała materiał dowodowy". Łatwo też da się zauważyć, że "wyeksponowano okoliczności obciążające stronę polską i bardzo łagodnie potraktowano elementy wskazujące na błędy Rosjan". Trzeba trochę czasu, by przeczytać dokładnie raport liczący ponad 300 stron i podpisany przez wszystkich 24 ekspertów. Zawiera on na pewno wiele licznych spostrzeżeń, uwag i wniosków, możliwych do zbadania i sformułowania na podstawie dostępnych źródeł. Przedstawienie raportu było z konieczności fragmentaryczne. Czy zawsze zgodne z podstawowym dokumentem? Na istotne rozbieżności i nawet przekłamania wskazuje poseł Antoni Macierewicz, który stwierdza też, że jednym z najbardziej winnych tragedii jest sam szef komisji. "Gdyby pan Miller dopełnił obowiązków, gdyby wysłano funkcjonariuszy, gdyby był funkcjonariusz BOR w trakcie, gdy ten lot był wykonywany, to wtedy można było ostrzec prezydenta, że na tym lotnisku nie ma warunków, żeby lądować. Tego nie zrobiono. Odpowiedzialność za to spada bezpośrednio na pana Millera" - mówi Antoni Macierewicz. Komisja Millera nie wyjaśniła bardzo wielu aspektów katastrofy. Brak dostępu do najważniejszych dowodów i dokumentów oraz inne przyczyny (prawne, polityczne, propagandowe i personalne) złożyły się na taki efekt. Zygmunt Białas

Macierewicz o raporcie: fałszerstwa i kłamstwa Antoni Macierewicz (PiS) ocenił, że dokument komisji Jerzego Millera ws. katastrofy smoleńskiej to nie raport, tylko opracowanie pełne fałszerstw i zatajeń. To rządowa wersja raportu Anodiny – uważa poseł. Jego zdaniem Miller zrzucił całą winę na Polaków. Według Macierewicza, który kieruje parlamentarnym zespołem badającym przyczyny katastrofy smoleńskiej, raport Millera to ”opracowanie, które zostało napisane zgodnie z tym, co minister Miller zapowiedział ponad pół roku temu: ma Polaków bardziej boleć”. „Rzeczywiście, po tym opracowaniu wielu z nas bardziej boli - powiedział Macierewicz na konferencji prasowej w Sejmie. – Miała być wina Polaków, to pół roku temu zapowiedział pan minister Miller, i teraz też w swoim opracowaniu zrzucił całą winę na Polaków. Ale podejmując te działania, dokonał paru zaskakujących, nawet jak na niego, kłamstw”. Do takich kłamstw Antoni Macierewicz zaliczył twierdzenie, że bez systemu ILS nie można „lądować w automacie”, a także ustalenia, że do czasu uderzenia w ziemię „wszystkie systemy (Tu-154M) były sprawne”. Jego zdaniem, w raporcie można przeczytać, że na dwie sekundy przed uderzeniem w ziemię, na wysokości 17 metrów uległ destrukcji cały system zasilania elektrycznego. „To zostało napisane w tabeli, ale niestety w trakcie prezentacji powiedziano coś zupełnie innego (…) Skąd takie kłamstwa pana Millera?” - pytał. Za nieprawdziwą Macierewicz uznał także tezę, że bezpośrednią przyczyną katastrofy było uderzenie samolotu w brzozę. „Centralna teza tego opracowania, która mówi, że winę za to bezpośrednią ponosi brzoza, w którą uderzył ten samolot, i że natychmiast po uderzeniu w brzozę samolot wpadł w beczkę autorotacyjną i zmienił kurs. To jest nieprawda. Ten samolot nie wpadł w beczkę autorotacyjną i nie zmienił kursu natychmiast po brzozie, tylko kilkaset metrów dalej” - powiedział. Polityk mówił, że wymienione przez niego kwestie to tylko nieliczne z fałszerstw i zatajeń, które zostały zaprezentowane. Według Macierewicza, oczywiste jest, że osobą najbardziej odpowiedzialną za tę tragedię jest minister Miller, zwierzchnik Biura Ochrony Rządu, które nie dopełniło swoich obowiązków w tej sprawie. Wśród nich wymienił m.in. to, że nie powstał raport z oglądu smoleńskiego lotniska, nie sprawdzono jego systemów i nie upewniono się, że prezydent będzie mógł tam bezpiecznie wylądować. „To jest jego odpowiedzialność” - dodał. Zdaniem posła, zadaniem BOR jest ochrona prezydenta, gdy odbywa loty zagraniczne. „Gdyby pan Miller dopełnił obowiązków, gdyby wysłano funkcjonariuszy na to lotnisko, gdyby oni sprawdzili to lotnisko, gdyby był, chociaż funkcjonariusz w trakcie, gdy ten lot był wykonywany, również wtedy można by ostrzec prezydenta, polski samolot, że na tym lotnisku nie ma warunków, żeby lądować i zakazać lądowania” - powiedział. Macierewicz uznał też, że błędem był także brak rosyjskiego lidera na pokładzie prezydenckiego samolotu 10 kwietnia 2010 r. Jego zdaniem, to wina MSZ, że wycofano wyznaczonego już wcześniej nawigatora tylko, dlatego, że 7 kwietnia nie było lidera w samolocie premiera. ”Uznano, że jeżeli pan premier nie ma nawigatora, to nie będzie miał go także pan prezydent. Była to świadoma decyzja podjęta za zgodą Ministerstwa Spraw Zagranicznych” - podkreślił. Politycy PiS podkreślali na konferencji, że zaprezentowany dziś dokument nie jest rzetelnym raportem, a jedynie opracowaniem. „Bez dowodu, bez wraku, bez skrzynek, bez wskazania odpowiedzialności, bez winnych” - argumentował rzecznik partii Adam Hofman. Jak mówił, przygotowany przez sędziów we własnej sprawie. ”Mówię o rządzie Donalda Tuska, Donaldzie Tusku i Jerzym Millerze” – wyjaśnił. „Nie powstanie raport, póki będą zajmować się tym ludzie, którzy są sędziami we własnej sprawie” - dodał.

niezalezna.pl

Szechter kontra Szulc? Czy bycie dzieckiem komunistów jest winą? Nie, pod warunkiem, że nie kontynuuje się dzieła rodziców, nie chroni zbrodniczej przeszłości, nie tworzy propagandy ideowości, nie sprzeciwia badaniu win i karaniu zbrodniarzy. Gdyby zwarta grupa dzieci funkcjonariuszy SS i gestapo zaczęła wydawać w Niemczech gazetę, w której za główny cel swojej aktywności obrałaby walkę z niemiecką tradycją demokratyczną, chrześcijaństwem i antynazizmem, to czy składane przez nią formalne deklaracje o sprzeciwie wobec działalności rodziców zostałyby uznane za wiarygodne? Na pewno nie i byłoby czymś oczywiście słusznym, że w Polsce pojawiłyby się głosy sprzeciwu. Nikt by nie odrzucał prawa dziennikarzy „GW” do udziału w takim sprzeciwie. Ale w III RP taka zwarta grupa spadkobierców bolszewizmu żąda zakazania wolności słowa! Narodowi, który był ofiarą nazizmu i komunizmu, usiłuje zakazać prawa do otwartego nazywania komunizmu ludobójstwem, a komunistów ludobójcami w takim samym sensie, w jakim za zbrodniarzy przeciw ludzkości uznawani są naziści. Kto obserwuje proces wytoczony Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi przez Agorę, musi mieć poczucie, że ma do czynienia z grą pozorów, w których roi się od znaków zapytania. Spółka (akcjonariusze?) wprowadza cenzurę myśli? Michnik mści się na odstępcy? Radca prawny (jak prokurator Wyszyński?) dochodzi (niemieckiego, czyli nazistowskiego?) pochodzenia poety? W każdym z takich pytań zawarty jest ciekawy trop, ale jestem przekonany, że istotą rzeczy jest problem dużo głębszy, jego objawy Rymkiewicz trafnie opisał w wypowiedzi dla „GP”, za którą stanął przed sądem. Michnikowi chodzi o zakazanie zrównywania komunizmu z nazizmem, jako systemów ludobójczych i antycywilizacyjnych. W tej walce Michnik (a z nim ludzie „GW” władający aparatem spółki Agora) ma potężnych wspólników w kraju i za granicą – od polskich postkomunistów poczynając, przez pożytecznych idiotów na całym świecie, aż po takie potęgi państwowe jak Rosja i Izrael. Walka o zakazanie tego zrównywania decyduje o trwaniu lub upadku wielu innych elementów zbiorowej świadomości politycznej społeczeństw całego świata. Dostrzeżenie w scjentyzmie nazistowskim lustrzanego odbicia scjentyzmu komunistycznego i uznanie ludobójstwa nazistowskiego za sprowokowaną reakcję na ludobójstwo komunistyczne mogłoby doprowadzić do zasadniczych przewartościowań w ocenie wydarzeń XX wieku, które decydują o układzie sił politycznych współczesnego świata. Zrozumienie, dlaczego ludzie interesu ścigają Poetę, prowadzi przez pytanie: dlaczego zniszczenie polskości jest warunkiem sukcesu w walce o utrzymanie przeciwstawienia pomiędzy antyludzkim charakterem nazizmu a humanistycznymi intencjami komunistów? Odpowiedź brzmi: ponieważ Poeta podaje prawdę o polskości, o jej wyjątkowym wśród narodów pięknie, o jej heroicznej historii i należnych jej prawach, o jej wiekopomnej zasłudze poświęcenia się jako samotna ofiara na ołtarzu zbawienia ludzkości. Ta prawda jest niemożliwa do tolerowania przez wszystkich, którzy na micie o przeciwstawności systemów masowej zbrodni zbudowali kiedyś swoją potęgę i którzy muszą ten mit podtrzymywać, by jego upadek nie osłabił ich dominującej pozycji. W Polsce w szczególnym stopniu jest to interes ludzi postkomunistycznego układu oraz, i to w najpełniejszym stopniu, środowiska wywodzącego się z polskiej „żydokomuny”. Wybór jest prosty: albo uznanie faktu, że Polska podjęła walkę z dwoma ludobójczymi systemami naraz, i Polacy w obronie wolności i demokracji w bohaterskiej walce o godność ludzkości dokonali cudów bezinteresowności, a wtedy ci, którzy polskość tępili – Niemcy oraz Sowieci wraz z ich żydokomunistycznymi pomocnikami – są winni ludobójstwa na narodzie polskim i należy im się wieczna hańba, albo Polskę i Polaków ogłosi się niemieckimi i sowieckimi kolaborantami, których współodpowiedzialność za Holocaust wyłącza winę żydokomuny za udział w budowie PRL. Albo szacunek dla polskości i przyznanie, że Stalin chciał ją zabić przy pomocy Bieruta, Bermana, Minca, a także Szechtera i gromady innych ojców i matek dziennikarzy „GW”, albo władza i pieniądze dzięki „blatowi” z Jaruzelskim, Kiszczakiem, Kwaśniewskim, Millerem i wszystkimi „zaufanymi ludźmi KGB” w Polsce i na świecie. Odpowiedź musi być tym bardziej przeciw polskości, że uznanie sowieckiego ludobójstwa na Polakach w nieodległej konsekwencji prowadzi do rozważenia problemu współodpowiedzialności żydokomuny za Zagładę. A tu już nie ma zmiłuj, bo żydokomuna była przez ogół Żydów znienawidzona ideowo i religijnie wyklęta jeszcze silniej niż przez antykomunistów. To jest ognisko, jakiego cienie oglądamy w medialnej pieczarze, jako proces, w którym sowiet niszczy wyimaginowanego nazistę. Gdy już się wypali, dowiemy się z „GW”, że Sowieci utworzyli PRL, ulegając woli zwycięskiego Powstania Warszawskiego przeprowadzonego pod wodzą Michnika przeciw nazistowskiej AK. „Szechter” ostatecznie pognębi „Szulca”. Krzysztof Wyszkowski

Już wiecie, kto ich do tego skłonił SMS do członków PO z 10 kwietnia 2011 (według gen. Petelickiego). „Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił.”

Raport Millera udzielił odpowiedzi:

* generał w Moskwie: „sprowadzać na 100 m bez dyskusji”

* Rosjanie w wieży na Siewiernym: „Na kursie i na ścieżce”

Zresztą nie tyle skłonili co oszukali. Świt • salon24.pl

AKCJA POPARCIA DLA UWIĘZIONEGO BOGDANA GOCZYŃSKIEGO „Wielokrotnie twierdziłem, że polski wymiar sprawiedliwości jest organizacją przestępczą, w dodatku z bardzo konkretnie określonymi celami. Ostatnio poszedłem dalej i pokazałem, że odnosi się to do całego państwa polskiego„ [link]

Takimi słowami rozpoczął swój ostatni artykuł Bogdan Goczyński,

dziennikarz Afer Prawa i znany bloger www.bgoczynski.wordpress.com .

Został on wczoraj aresztowany przed swoim domem w Nadarzynie k. Warszawy. Według informacji przekazanych przez jego brata, nadarzyńska policja wyciągnęła go z samochodu, którym podjeżdżał pod dom. Goczyńskiego przetransportowano do Aresztu Śledczego na Służewcu. Nie znane są jeszcze szczegóły – dlaczego go aresztowano, wiadomo tylko, że sędzia w Pruszkowie nakazał 6-miesięczne pozbawienie wolności. Czy był jakiś wyrok i w jakiej sprawie, też nie wiadomo. Goczyński, który z zawodu jest inżynierem, przez wiele lat mieszkał w Australii, osiągnął sukces zawodowy w dziedzinie telekomunikacji. Przyjechał do Polski gdzie poznał swoją przyszłą żonę i postanowił ułożyć swoje nowe życie w starej ojczyźnie. Niestety, system stworzony po roku 1990 okazał się zgubny dla Goczyńskiego, jak dla wielu mężczyzn w tym kraju. Rodzina szybko się rozpadła, w czym niewątpliwie pomocne były tzw. „sądy rodzinne” – de facto aparat do rozbijania rodzin. Problemy z systemem prawnym w Polsce spowodowały, że Goczyński zmienił zawód i stał się dziennikarzem niezależnym. Dzięki oszczędnościom udało mu się prowadzić działalność publicystyczną, w której ujawniał kulisy „kryminalnego” systemu jakim stał się wymiar sprawiedliwości w Polsce. Goczyński od lat starał się o kontakt z zabranymi mu przez sąd córkami, niestety bez skutku – raz został nawet dotkliwie pobity. Córek nie widział od lat, jedynie z daleka. Twierdził, że oddałby wszystko by być znów z nimi.

Waldemar Kalinowski z Przymierza Rodzin Pomorza uważa, że zamknięcie Goczyńskiego jest kontynuacją tragedii tego człowieka – znakomitego dziennikarza i inżyniera – wynalazcy.

„Nieważne co wymyślili, Goczyński siedzie niewinnie!” – mówi Kalinowski, który ma sam podobne przejścia z wymiarem „sprawiedliwości”.

„Powinni go natychmiast wypuścić!!! Oni na każdego potrafią coś wynaleźć, żeby się człowieka pozbyć!”.

Faktycznie, w Polsce są tysiące mężczyzn, którym rozbito rodziny poprzez czynności „prawne” – wygląda to na zorganizowaną działalność mającą na celu rozbijanie rodzin i przejmowanie dzieci przez rodziny zastępcze. Goczyński wystąpił w kilku reportażach, do których linki są poniżej. Jego wypowiedzi należą do najbardziej krytycznych i ostrych wobec nieludzkiego systemu, który się rozwija w Polsce. Niedawno informowaliśmy o utajnieniu przez Trybunał Konstytucyjny rozpatrzenia skargi złożonej przez Goczyńskiego w sprawie niekonstytucyjności sądów karnych. Czyżby aresztowanie miało coś wspólnego z ostrymi sowami pod adresem sędziów Trybunału? Jeśli tak, to potwierdzałoby to zarzuty Goczyńskiego, że mamy do czynienia z systemem kryminalnym, a nie państwem prawa. Najgorsze jest to, że Bogdan Goczyński ma poważne problemy zdrowotne – jest w stanie utrzymać się w pozycji stojącej tylko przez kilkanaście minut – winne temu są zaburzenia tarczycy, które ma od lat. Wszyscy znajomi Bogdana Goczyńskiego łącznie ze mną, bardzo obawiają się o jego zdrowie, a nawet życie. Obawiamy się o to, że zostanie on poddany „badaniom” psychiatrycznym, jakie stosowano w stalinizmie w celu wykończenia opozycji politycznej. Zaczyna być to coraz powszechniejsze w Polsce, która szybkim krokiem zdąża w kierunku państwa totalitarnego.

ŻĄDAMY WYPUSZCZENIA GOCZYŃSKIEGO !

PAMIĘTAJCIE,

NAZIŚCI TEŻ DZIAŁALI ZGODNIE Z „PRAWEM”.

Trybunał Konstytucyjny w służbie szwindlerów

Blog Goczyńskiego: http://bgoczynski.wordpress.com

Zachciało się Polakom sprawiedliwości? TK: Aj, za dużo chcecie!

WID: Sądy karne niekonstytucyjne? Ławy przysięgłych w Polsce? 11 Minut

WID: 1 marca 2011. Porozumienie Rawskie w Sejmie… 11 Minut

WID: 11Minut-Sejm-Porozumienie Rawskie

Goczyński mówi o tym, że był „celem polowań” smutnych panów:

WID: TVG-9 Bogdan Goczyński o Zbrodniczym Systemie Sądowym 1/2

WID: TVG-9 Bogdan Goczyński o Zbrodniczym Systemie Sądowym 2/2

monitorpolski.wordpress.com

Antypis ciemny i niewykształcony Wyniki oglądalności nie pozostawiają złudzeń. Widzami sztandarowych programów telewizji TVN są ludzie starsi, niewykształceni, z małych miejscowości. Identycznie jest w przypadku programu Tomasza Lisa. Czas pokaże, czy podobny trend znajdzie potwierdzenie w wyborach politycznych, a Platforma Obywatelska, „partia młodych, wykształconych, z dużych miast”, przywdzieje niebawem tak wyśmiewane przez swoich liderów moherowe wdzianko. Pokolenie wychowane na przygodach Hansa Klossa, „Czterech Pancernych i psa”, tworzonym przez Mariusza Waltera telewizyjnym „Studiu 2”, stanowi dziś główną grupę docelową antypisowskich programów telewizyjnych. Świadczą o tym wyniki oglądalności programu „Czarno na białym” Tomasza Sekielskiego oraz „Szkła kontaktowego” Grzegorza Miecugowa i Tomasza Sianeckiego. Oba programy słyną z ostrego antypisowskiego nastawienia. W domyśle kierowane były do osób „młodych, wykształconych, z dużych miast”. Wyniki oglądalności są jednak zaskakujące. Widzowie nie są ani młodzi, ani wykształceni, nie mieszkają też w dużych miastach. Są to osoby w wieku powyżej 50 lat, których okres młodości przypadł na lata 70. Tendencja wydaje się stała – podobnie wyglądają opublikowane w grudniu wyniki oglądalności programu „Kropka nad i” Moniki Olejnik oraz nadawanego w TVP show „Tomasz Lis na żywo”.

Mit wykształconych z dużych miast Ludzie o poglądach prawicowych i konserwatywnych to osoby bez wykształcenia, mieszkające w małych miejscowościach, najczęściej w podeszłym wieku – taki stereotyp od lat dominuje w mainstreamowych mediach. Jak mantrę powtarzają go dyżurne autorytety, dziennikarze, publicyści. Pogardliwemu słówku „moher” towarzyszy uśmiech politowania. Prostaczkom przeciwstawiany jest obraz „młodych wykształconych, z dużych miast”.To ludzie sukcesu, młodzi, znający języki, po świetnych uczelniach. „Mohery” głosują na PiS, słuchają Radia Maryja, są ciemnogrodem. Młodzi i wykształceni głosują na Platformę Obywatelską, polskość nie jest dla nich trendy, są „obywatelami świata”.

Niewykształcone wykształciuchy „Szkło kontaktowe” to autorski program Grzegorza Miecugowa i Tomasza Sianeckiego. Autorzy wspólnie z zaproszonymi gośćmi żartują z polityków, głównie tych z PiS. Ważną rolę odgrywają telefony od widzów, którzy dzwonią głównie po to, by wyżyć się na Jarosławie Kaczyńskim, PiS, moherach, ewentualnie wziąć w obronę Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego. Program był określany mianem „Radia Maryja dla wykształciuchów”. Jednak jak wynika z opublikowanych przez portal Wirtualne Media badań oglądalności, widzami „Szkła kontaktowego” są osoby z wykształceniem średnim (40,2 proc.) i podstawowym (31,4 proc.). Nie są to ludzie młodzi. Prawie 60 proc. widowni stanowią emeryci. Aż 21,2 proc. widzów „Szkła kontaktowego” to ludzie w wieku ponad 60 lat, kolejne grupy to fani w wieku 55–59 lat (11,6 proc.), 50–54 lata (10,62 proc.) i 45–49 lat (8,26 proc.). Większość (61 proc.) widowni programu żyje na wsi i w miastach do 100 tys. mieszkańców.

Medialny lincz dla starszych widzów Zdecydowanie cięższy kaliber ma program Tomasza Sekielskiego, „Czarno na białym”. Autor przedstawia w nim własne newsy, materiały śledcze, informacje polityczne. Profil programu jest wyraźnie wrogi wobec PiS. Szczególnie wiele protestów wywołał nadany w styczniu „portret psychologiczny Jarosława Kaczyńskiego”. Jak się okazuje, program Sekielskiego, podobnie jak „Szkło kontaktowe”, najwięcej widzów ma wśród osób starszych. 31,85 proc. to widzowie w wieku powyżej 65 lat, pozostałe grupy to 60–64 lata (15,87 proc.), 55–59 lat (13,91 proc.), 50–54 lata (13,16 proc.). W pozostałych grupach wiekowych widownia nie przekracza 6 proc., im młodsi widzowie, tym mniej oglądających. Fani programu Sekielskiego to głównie emeryci (47,17 proc.). „Czarno na białym” szczególnie popularne jest w małych miasteczkach, poniżej 50 tys. mieszkańców (34,52 proc. oglądających). Dr Witold Sokała, politolog z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, nie jest zaskoczony wynikiem badań. – Widownia „Szkła kontaktowego”, a tym bardziej „Czarno na białym”, to nie tylko wyborcy PO. Spadek popularności danej audycji tłumaczyłbym więc raczej wyczerpywaniem się jej formuły lub nową, atrakcyjną konkurencją w tym samym paśmie, a nie przepływami elektoratu. Przytaczane wyniki oglądalności nie są zresztą rewolucyjne, nie widzę w nich sensacji – tłumaczy. Problem w tym, że podobnymi grupami docelowymi mogą poszczycić się inne sztandarowe programy TVN oraz show Tomasza Lisa w Telewizji Polskiej.

Fani Lisa po podstawówce Z badań opublikowanych przez Wirtualne Media w grudniu ub.r. wynika, że widzami programu Moniki Olejnik „Kropka nad i” są mieszkańcy małych miejscowości z wykształceniem średnim. Show Kuby Wojewódzkiego również cieszył się poparciem ludzi starszych i niewykształconych, z tą różnicą, że najwięcej widzów odnotował w dużych miastach (powyżej 500 tys. mieszkańców). Grudniowe wyniki oglądalności były też miażdżące dla Tomasza Lisa. Polityczny program redaktora naczelnego tygodnika „Wprost” cieszy się szczególnym uznaniem wśród osób z wykształceniem podstawowym (aż 50,06 proc.). Jednocześnie odsetek osób z wyższym wykształceniem oglądających program stanowi jedynie 14,1 proc. Wśród fanów Tomasza Lisa większość stanowią emeryci (52,19 proc.), mieszkańcy wsi (37,44 proc.) oraz małych miasteczek (27,37 proc.).

Tęsknota za PRL Widzowie antypisowskich programów to w przeważającej większości osoby, których młodość przypadła na lata 70. i 80. Ówczesnymi gwiazdami telewizji byli dziennikarze związani z kultowym „Studiem 2”, któremu szefował Mariusz Walter, obecny właściciel TVN. Nadawane w wolne soboty „Studio 2” cieszyło się ogromną oglądalnością. Nic dziwnego – w szarym okresie PRL widzowie mogli obejrzeć programy rozrywkowe, zachodnie filmy, wydarzeniem był koncert legendarnego szwedzkiego zespołu Abba. Dzisiejszy TVN Mariusza Waltera przypomina telewizję z tamtego czasu. Do telewizyjnego studia często zapraszani są w roli autorytetów celebryci z lat 70. i 80. O ile dla młodego widza Zbigniew Hołdys czy Kora Jackowska są co najwyżej „dinozaurami”, o tyle dla starszej widowni – idolami z młodości. Wśród ludzi w wieku powyżej 50 lat najsilniejsza jest też nostalgia za PRL. Widać to chociażby w wynikach badań na temat oceny stanu wojennego. W starszym pokoleniu nie brak ludzi oceniających pozytywnie motywy działania gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Wśród osób młodych ocena dyktatora i junty wojskowej jest jednoznacznie krytyczna.

Bez matury, za to z Palikotem Czy opisany trend może mieć też znaczenie w preferencjach wyborczych? Dr Witold Sokała jest sceptyczny. – O wyborczych sympatiach i planach ludzi młodych akurat najmniej można powiedzieć na podstawie analiz preferencji telewizyjnych. To pokolenie obywateli chętniej realizuje swoje potrzeby polityczne za pośrednictwem internetu niż mediów tradycyjnych – mówi. Być może właśnie popularność „opanowanego przez PiS”, a faktycznie jedynego obszaru wymiany wolnej myśli i poglądów, czyli internetu, sprawiła, że Jarosław Kaczyński w ostatnich wyborach prezydenckich uzyskał spore poparcie wśród najmłodszych wyborców. Również dziś odsetek popierających PiS jest wśród najmłodszych większy niż w innych grupach wiekowych. O złudności mitu „młodych, wykształconych, z wielkich miast” boleśnie przekonał się Janusz Palikot. Głosząc skrajnie antyklerykalne hasła, obrażając rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej liczył, że pozyska szerokie poparcie „światłej” części społeczeństwa. Nie pomogły mu jednak ani podstarzałe i dawno przebrzmiałe gwiazdy (Kora Jackowska), ani promowani przez media nowi „idole” młodzieży (Dominik Taras). Ugrupowanie Palikota nie ma szansy na przekroczenie wyborczego progu, a jak ujawniła w lutym „Rzeczpospolita”, potencjalni wyborcy to faktycznie ludzie młodzi, ale głównie mieszkający w małych miejscowościach, legitymujący się wykształceniem… podstawowym lub niższym. Przed laty lider PO Donald Tusk zerwał rozmowy koalicyjne z PiS, strasząc Polaków „moherową koalicją”. Teraz musi uważać, by zza urny wyborczej nie wyjrzał popierający go może nie tyle „moher”, ile raczej towarzysz Szmaciak. Bez dowodu, który zabrał mu PiS-owski wnuczek. Przemysław Harczuk

Gen. Petelicki: Amerykanie mają zapis katastrofy Twórca jednostki GROM jest przekonany, że Amerykanie dysponują zapisem „klatka po klatce”, tego co działo się 10 kwietnia. Ponadto generał Petelicki uważa, że gdyby powstał raport NATO ws. katastrofy smoleńskiej, byłby on miażdżący dla rządu.

- Amerykanie mają klatkę po klatce to, co się stało. Mają wszystkie rozmowy i znają prawdę. Dzisiaj sami dziwią się, dlaczego Polska nie zwraca się do USA o pomoc, a jak zwraca się prokurator, to zostaje natychmiast zawieszony. Raport NATO byłby miażdżący dla tego premiera i rządu, który musiałby się od razu podać do dymisji – oświadczył gen. Petelicki w drugiej części wywiadu dla portalu Onet.pl.

Generał Petelicki odnosząc się do prezentacji raportu komisji Millera określił ją mianem „kompromitacji”.

- Nie spodziewałem się tego, że dzisiejsza prezentacja ministra Millera będzie kolejną kompromitacja tego rządu i to tego tak przerażającą. Przerażające jest to, że nie było żadnych dążeń do poprawy bardzo złej i groźnej sytuacji i ukarania za to bardzo ważnych ludzi, tylko mieliśmy do czynienia z szukaniem kozłów ofiarnych możliwe najniżej i ochroną tzw. „swoich”. – stwierdził gen. Petelicki. Twórca jednostki GROM ma wiele zastrzeżeń do wersji wydarzeń zaprezentowanej podczas konferencji przez Jerzego Millera.

- Minister Miller stwierdził, ze wśród komisji nie ma ludzi, którzy są sędziami w własnej sprawie, a jednocześnie stwierdzono brak odpowiedniego szkolenia w 36. pułku i to że system świetlny na lotnisku w Smoleńsku był niesprawny i niekompletny. A za to, żeby sprawdzić, czy miejsce do którego udaje się prezydent i najważniejsi generałowie odpowiada BOR, służba kontrwywiadu wojskowego i żandarmeria wojskowa. BOR nie podlega MON tylko ministrowi Millerowi. Zaś kontrolę w 36. pułku specjalnym przeprowadzał w 2008 r. siedzący w czasie prezentacji obok ministra Millera pułkownik. Czy to możliwe, żeby minister Miller nie znał opublikowanego w prasie pisma szefa BOR-u gen. Janickiego do śp. dowódcy wojsk lotniczych gen. Błasika, w którym Janicki wyraża pretensje o zbyt rygorystyczne przestrzeganie przepisów? Mogę się z panem założyć panie redaktorze, że gen. Janickiemu włos z głowy nie spadnie. – stwierdził gen. Petelicki.

Petelicki zwraca uwagę, że lot z 10 kwietnia został zorganizowany niezgodnie z procedurami NATO, a Polska straciła pod Smoleńskiem wiele tajemnic państwowych. Twórca GROM podkreśla, że raport Millera wpisuje się w strategię PO, w ramach której wybrani politycy partii otrzymywali wiadomość SMS z instrukcją dotyczącą obarczenia pilotów odpowiedzialnością za katastrofę.

- Wersja z treścią wiadomość SMS rozsyłanej do wybranych polityków PO po 10 kwietnia: „Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił” została utrzymana. Według procedur NATO lot tak ważnych osób powinien się odbywać się w trójkącie wspierającym pilotów. Boki tego trójkąta to ekipa na lotnisku w Smoleńsku i ekipa na lotnisku na lotnisku zapasowym i w tym trójkącie powinna być łączność z pilotami. Piloci powinni mieć wsparcie ze strony ekipy, która powinna być na lotnisku. Tam powinien być kontrwywiad wojskowy odpowiadający za bezpieczeństwa generałów. A Polska pod Smoleńskiem straciła wiele tajemnic państwowych. – zauważył twórca GROM.

Według generała Petelickiego komisja z nieznanych przyczyn nie korzysta z wiedzy wielu ekspertów, którzy mogliby pomóc w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy smoleńskiej. Ponadto jak podkreślił twórca GROM, minister Jerzy Miller cały czas wmawia opinii publicznej, że lot samolotu z delegacją prezydenta Kaczyńskiego był lotem cywilnym.

- Zostałem zapytany przez pewnego mądrego człowieka, co myślę na temat opinii dwóch światowej sławy fizyków prof. Zdzisława Śloderbacha z Politechniki Opolskiej i prof. Mirosława Dakowskiego, który złożył doniesienie do prokuratury, co myślę na temat ich opinii, że samolot nie mógł się rozpaść na tyle części? Dlaczego komisja Millera nie korzysta z ich wiedzy? Prof. Śloderbach stwierdził, że „zjawisk fizycznych i myślenia logicznego nie da się oszukać” i ja pod tymi słowami się podpisuję. Serwilizm Polski względem Rosji jest dla mnie nie do przyjęcia. Gdyby Rosjanie nie mieli niczego do ukrycia, to zgodziliby się na śledztwo NATO-wskie. Po raporcie Millera najbardziej logiczna byłaby dymisja premiera Tuska i ministra Millera, który wmawiał nam że to lot samolotu z delegacją prezydenta Lecha Kaczyńskiego był lotem cywilnym. Pozostaje otwartym pytanie, dlaczego szef BOR dostał druga gwiazdkę generalską? I wciąż się mówi, że państwo zdało egzamin. Przecież to tragicznie śmieszne. – uważa gen. Petelicki. Generał Petelicki uważa także, że Polska mogłaby liczyć na pomoc NATO i USA, gdyby tylko o nią poprosiła. Problem polega jednak na tym, że ewentualny raport NATO byłby miażdżący dla premiera Tuska i jego rządu. - NATO byłby miażdżący dla tego premiera i rządu, który musiałby się od razu podać do dymisji. Przecież wiadomo było, że w raporcie Millera nie będzie złego słowa o ministrze Arabskim, Klichu, Millerze, czy premierze Tusku. NATO przestało nas szanować za serwilizm względem Rosji i niezabieganie o swoje prawa w NATO i z naszymi partnerami z USA. Dlatego Polska nie dostała Patriotów. – stwierdza gen. Petelicki w wywiadzie dla portalu Onet.pl. onet.pl, niezalezna.pl

Macierewicz: były dwa wielkie wstrząsy Szef parlamentarnego zespołu badającego przyczyny katastrofy smoleńskiej Antoni Macierewicz (PiS) powiedział, że według analizy pracującego w USA eksperta przyczyną katastrofy smoleńskiej były "dwa wielkie wstrząsy", a nie uderzenie o brzozę. Podczas czwartkowego posiedzenia zespołu parlamentarnego za pomocą telemostu połączono się z USA, gdzie prof. Kazimierz Nowaczyk, kierujący zespołem analizującym ostatnie minuty lotu Tu-154M do Smoleńska, przedstawił część wniosków z tej analizy. Jasno z niej wynika, że przyczyną katastrofy były "dwa wielkie wstrząsy".

- Pan prof. Nowaczyk stwierdził, że - według niego - miały one charakter zewnętrzny w stosunku do mechanizmu samolotu.(...) Ja jedynie przekazuję jego zdanie, nie mam własnego poglądu na ten temat - powiedział Macierewicz.

Poseł PiS nie chciał mówić o naturze i pochodzeniu ewentualnych wstrząsów. - Nie interpretuję tego, na razie zbieramy fakty - podkreślił. Dodał, że zespół prof. Nowaczyka w oparciu o zarejestrowane parametry lotów mógł stwierdzić jedynie, że takie wstrząsy miały miejsce i w którym miejscu nastąpiły. - Ale jakiej one były natury, jaka była ich przyczyna, tego nie wiemy - zaznaczył szef zespołu badającego przyczyny katastrofy smoleńskiej. - Wiemy, że powodem katastrofy nie było zahaczenie o brzozę - podkreślił Macierewicz. - Samolot nie zmienił kursu po minięciu tej brzozy, zmienił kurs dopiero (...) dużo dalej - powiedział.

Macierewicz zaznaczył, że analizie amerykańskiego zespołu poddano dane zawarte w mechanizmach samolotu.

- Mieliśmy do czynienia z chłodną analizą profesjonalisty, fizyka, profesora Uniwersytetu Maryland, który od wielu, wielu miesięcy pracuje nad danymi amerykańskimi pochodzącymi z przyrządów tego samolotu, które zostały zbadane w Redmond w USA i (...) stały się bazą do analizy całego zespołu, w imieniu którego dzisiaj prezentował jego wyniki pan profesor Nowaczyk – powiedział Macierewicz.

Jak dodał, wnioski są następujące: samolot nie zmienił kursu po minięciu brzozy, tej - mówił poseł PiS - "której MAK przypisuje złamanie skrzydła i obrót wokół własnej osi i przebieg katastrofy".

- Tak nie było, samolot nie zmienił tego kursu, nie ma co do tego cienia wątpliwości. To stało się dużo dalej, po minięciu punktu wyznaczonego przez aparaturę TAWS, a między punktem zamrożenia wszystkich funkcji, zamrożenia pamięci centralnego komputera. Wtedy, kiedy doszło – na skutek dwóch wielkich wstrząsów - do awarii systemu zasilania, systemu elektrycznego – powiedział Macierewicz. Jak dodał, stało się to 15 metrów nad poziomem pasa.

Macierewicz o raporcie Millera Macierewicz pytany był także o raport polskiej komisji pod przewodnictwem ministra SWiA Jerzego Millera, wyjaśniającej okoliczności katastrofy smoleńskiej. Raport ma zostać upubliczniony w piątek podczas specjalnej konferencji prasowej. Eksperci spotkają się też z bliskimi ofiar. "Nie sposób się wypowiedzieć, zanim go (raportu) nie przeczytam. Wtedy będę mógł cokolwiek na ten temat powiedzieć" - stwierdził poseł PiS. Jednocześnie zaznaczył, iż "Miller już ponad pół roku temu zapowiedział, że po publikacji tego raportu Polaków będzie bardziej bolało" i że "większą część odpowiedzialności, winy ponoszą Polacy". "Więc on niejako przystąpił do tego badania już (...) z pewną założoną tezą. Czy ją przeprowadził, czy wymusił ją na ekspertach, czy też nie - tego nie wiem, to zobaczymy" - powiedział Macierewicz.

"Przede wszystkim zobaczymy, jak opisał własne działania, jak wskazał własną odpowiedzialność. Państwo sobie zdajecie sprawę przecież z tego, że gdyby dopełnił swoich obowiązków, gdyby na tym lotnisku (w Smoleńsku) byli funkcjonariusze BOR (...), gdyby był ich raport sporządzony na temat tego, jak wygląda to lotnisko, jak jest ono przygotowane, jacy ludzie będą przyjmowali polskiego prezydenta - to ten samolot nigdy by tam nie lądował" - uważa. Dodał, że takiego raportu nie było, ponieważ Miller "nie dopełnił obowiązków i nie wysłał tam swoich funkcjonariuszy, nie dopilnował, by oni taki raport sporządzili". "Czy to będzie opisane? Zobaczymy" - mówił. Według niego, w związku z katastrofą do dymisji powinien podać się premier Donald Tusk, który - jak powiedział poseł PiS - przyczynił się do niej.

Macierewicz był także proszony o ocenę tego, że rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej zostały zaproszone na prezentację raportu. "Dzisiaj na posiedzeniu zespołu czytany był list części rodzin, które były wstrząśnięte tym, że zaproszono ich na dzień wcześniej, że dano im 15 minut" - relacjonował polityk PiS. Macierewicz powiedział też, że podczas swej wizyty w Waszyngtonie rozmawiał z członkami National Transportation Safety Board, organizacji zajmującej się badaniem katastrof. "Przewodnicząca powiedziała mi - jest regułą, że rodziny co najmniej tydzień wcześniej są zapraszane i przedstawia im się, po to by nie zetknęły się chociażby z ciekawością mediów, jeszcze nie otrząsnąwszy się po takiej prezentacji. Tak oceniam to, co robi pan Miller w tej sprawie" - powiedział Macierewicz.

Autor: gb, | Źródło: PAP, Niezależna.pl,

Macierewicz o raporcie: fałszerstwa i kłamstwa Antoni Macierewicz (PiS) ocenił, że dokument komisji Jerzego Millera ws. katastrofy smoleńskiej to nie raport, tylko opracowanie pełne fałszerstw i zatajeń. To rządowa wersja raportu Anodiny - uważa poseł. Jego zdaniem Miller zrzucił całą winę na Polaków. Według Macierewicza, który kieruje parlamentarnym zespołem badającym przyczyny katastrofy smoleńskiej, raport Millera to "opracowanie, które zostało napisane zgodnie z tym, co minister Miller zapowiedział ponad pół roku temu: ma Polaków bardziej boleć". "Rzeczywiście, po tym opracowaniu wielu z nas bardziej boli - powiedział Macierewicz na konferencji prasowej w Sejmie. - Miała być wina Polaków, to pół roku temu zapowiedział pan minister Miller, i teraz też w swoim opracowaniu zrzucił całą winę na Polaków. Ale podejmując te działania, dokonał paru zaskakujących, nawet jak na niego, kłamstw". Do takich kłamstw Antoni Macierewicz zaliczył twierdzenie, że bez systemu ILS nie można "lądować w automacie", a także ustalenia, że do czasu uderzenia w ziemię "wszystkie systemy (Tu-154M) były sprawne". Jego zdaniem, w raporcie można przeczytać, że na dwie sekundy przed uderzeniem w ziemię, na wysokości 17 metrów uległ destrukcji cały system zasilania elektrycznego. "To zostało napisane w tabeli, ale niestety w trakcie prezentacji powiedziano coś zupełnie innego (...) Skąd takie kłamstwa pana Millera?" - pytał.

Za nieprawdziwą Macierewicz uznał także tezę, że bezpośrednią przyczyną katastrofy było uderzenie samolotu w brzozę. "Centralna teza tego opracowania, która mówi, że winę za to bezpośrednią ponosi brzoza, w którą uderzył ten samolot, i że natychmiast po uderzeniu w brzozę samolot wpadł w beczkę autorotacyjną i zmienił kurs. To jest nieprawda. Ten samolot nie wpadł w beczkę autorotacyjną i nie zmienił kursu natychmiast po brzozie, tylko kilkaset metrów dalej" - powiedział. Polityk mówił, że wymienione przez niego kwestie to tylko nieliczne z fałszerstw i zatajeń, które zostały zaprezentowane.

Według Macierewicza, oczywiste jest, że osobą najbardziej odpowiedzialną za tę tragedię jest minister Miller, zwierzchnik Biura Ochrony Rządu, które nie dopełniło swoich obowiązków w tej sprawie. Wśród nich wymienił m.in. to, że nie powstał raport z oglądu smoleńskiego lotniska, nie sprawdzono jego systemów i nie upewniono się, że prezydent będzie mógł tam bezpiecznie wylądować. "To jest jego odpowiedzialność" - dodał.

Zdaniem posła, zadaniem BOR jest ochrona prezydenta, gdy odbywa loty zagraniczne. "Gdyby pan Miller dopełnił obowiązków, gdyby wysłano funkcjonariuszy na to lotnisko, gdyby oni sprawdzili to lotnisko, gdyby był chociaż funkcjonariusz w trakcie, gdy ten lot był wykonywany, również wtedy można by ostrzec prezydenta, polski samolot, że na tym lotnisku nie ma warunków, żeby lądować i zakazać lądowania" - powiedział.

Macierewicz uznał też, że błędem był także brak rosyjskiego lidera na pokładzie prezydenckiego samolotu 10 kwietnia 2010 r. Jego zdaniem, to wina MSZ, że wycofano wyznaczonego już wcześniej nawigatora tylko dlatego, że 7 kwietnia nie było lidera w samolocie premiera. "Uznano, że jeżeli pan premier nie ma nawigatora, to nie będzie miał go także pan prezydent. Była to świadoma decyzja podjęta za zgodą Ministerstwa Spraw Zagranicznych" - podkreślił.

Politycy PiS podkreślali na konferencji, że zaprezentowany dziś dokument nie jest rzetelnym raportem, a jedynie opracowaniem. "Bez dowodu, bez wraku, bez skrzynek, bez wskazania odpowiedzialności, bez winnych" - argumentował rzecznik partii Adam Hofman. Jak mówił, przygotowany przez sędziów we własnej sprawie. "Mówię o rządzie Donalda Tuska, Donaldzie Tusku i Jerzym Millerze" - wyjaśnił. "Nie powstanie raport, póki będą zajmować się tym ludzie, którzy są sędziami we własnej sprawie" - dodał. Autor: pł, | Źródło: TVP Info, dziennik.pl,

Niezależna.pl ujawnia matactwa ws. daty raportu Donald Tusk otrzymał raport komisji Jerzego Millera 28 czerwca 2011 r. Następnie dokument był rzekomo tłumaczony przez kilka tygodni na język rosyjski. Tymczasem w wersji rosyjskojęzycznej raportu znajduje się data... 1 lipca 2011 r., choć polska wersja datowana jest na 25 lipca 2011 r.! Jeśli wierzyć zapewnieniom premiera, że otrzymał raport Millera 28 czerwca, to - jak wynika z rosyjskiej wersji dokumentu - raport został przetłumaczony na język Władimira Putina w ciągu 3 dni. Jeśli zaś porównać oba dokumenty, to można wyciągnąć wniosek, że raport rosyjski powstał wcześniej niż... polski. Ten drugi datowany jest bowiem na 25 lipca 2011 r. Jak tłumaczyć te rozbieżności? Czekamy na odpowiedź Donalda Tuska.

ROSYJSKA WERSJA RAPORTU

POLSKA WERSJA RAPORTU

Autor: wg, | Źródło: Niezalezna.pl

Generał Anodina musi być z nich dumna! Jan Osiecki i Tomasz Hypki do upadłego walczą w obronie rosyjskiej wersji wydarzeń Młody dziennikarz Jan Osiecki to współautor książki "Ostatni lot. Przyczyny katastrofy smoleńskiej". Publikacja ukazała się przed raportem MAK, ale w cudowny sposób zawierała niemal dokładnie te same ustalenia do których doszła generał KGB Tatiana Anodina. Widać było też w publikacji, że autorzy musieli mieć dostęp do tych samych materiałów, którymi dysponowała strona rosyjska. Wtedy osoby wrażliwe na rosyjskie wpływy w polskim życiu publicznym zwróciły uwagę na tych dwóch dżentelmenów. A to co wygadywał i robił później Jan Osiecki, stawiało kolejne pytania o głębsze przyczyny jego zaangażowania po stronie rosyjskich tez. W programie "Warto rozmawiać" dał na przykład taki pokaz, opisany w naszym portalu:

Najważniejszym punktem programu był spór o to co robił generał Andrzej Błasik w kabinie Tupolewa lecącego do Smoleńska i czy ta obecność czegokolwiek dowodzi. Zacytujmy fragment rozmowy:

Jan Osiecki: To jest dokładnie pokazane w stenogramach. Generał Błasik nie poszedł tam, żeby porozmawiać o zegarku czy o tym co miał zamiar zrobić po lądowaniu w smoleńsku. Musiał pójść w konkretnym celu. On tam autoryzuje błędy jakie popełniają dowódcy samolotów, nie oponuje, wręcz przeciwnie, akceptuje co się dzieje. To były działania związane z naciskami i z próbą doprowadzenia do lądowania.

Tomasz Sakiewicz: Nie ma podstaw by tak sądzić, jeśli ktoś się odwołuje do stenogramów, to tam nie ma ani cienia nacisków. Poza tym nie mamy oryginałów, chyba, że pan redaktor dotarł do oryginałów. Z tego co mamy, nic takiego nie wynika. Rosjanie od początku forsowali tezę, że to był błąd pilotów.

Antoni Macierewicz: Jest niebywałą bezczelnością twierdzenie, że generał Błasik był tam w kabinie w celu wywierania jakichkolwiek nacisków. W sytuacji kiedy nie pada ani jedno słowo ani generała Błasika, ani pilotów, ani kogokolwiek z tego samolotu, które mogłoby o tym świadczyć. Nic - zero. Mimo tego rozpętana została nieprawdopodobna kampania mająca charakter kampanii rosyjskiej agentury wpływu, mająca skupić atak na generale Błasiku, który był dowódcą bardzo silnie związanym z niepodległościowymi tendencjami, z polityką niepodległościową pana prezydenta Kaczyńskiego.Ten atak moralnie jest obrzydliwy, a politycznie ma charakter oddziaływania prorosyjskiego.

Osiecki: Niech pan powie w takim razie, co do końca robił generał Błasik w kabinie?

Macierewicz: To pan powinien powiedzieć, bo pan stawia tę tezę. To pan ją stawia.

Osiecki: Niech pan w takim razie powie, co robił tam generał Błasik?

Macierewicz: To pan powinien powiedzieć, bo pan stawia tę tezę. I pan musi ją udowodnić. Pan nie jest w stanie tego udowodnić, pan jest tylko w stanie spotwarzać człowieka, który nie może już się bronić. To obrzydliwe.

(Osiecki nie odpowiedział).

Później był występ Osieckiego w rosyjskiej telewizji. A teraz ten wspaniały koncert, wykonany wspólnie z przedstawiającym się jako ekspert lotniczy Tomaszem Hypkim, w Radiu TOK FM, po publikacji raportu Millera. Obaj panowie brutalnie zaatakowali raport Millera. Nazwali go "żenującym". Dlaczego? Bo - jak można rozumieć całość wywodu - nie powiela tez generał Anodiny:

- Nawet nie opublikowano pełnego stenogramu rozmów w kabinie, który mógłby być interesujący. Komisja zapewnia tylko, że nie było nacisków. A przecież obecność w kokpicie generała Błasika, która w żaden sposób nie była uzasadniona i nie była zgodna z regulaminami, musiała wywierać wpływ - mówi Hypki. - Mówienie, że jego obecność nie miała znaczenia jest bzdurą - dodał. (...)

Chciałbym wiedzieć na jakiej podstawie komisja przyjęła to założenie. (...) - mówił Osiecki. - Wyraźnie widać na wszystkich zapisach, że wyrównywali lot (...). Oni naprawdę próbowali odejść dopiero w momencie zderzenia z pierwszą brzozą. (...) Gdyby próbowali odejść wcześniej, w momencie, w którym gen. Protasiuk powiedział "odchodzimy", czyli na wysokości 100 metrów, to po pierwsze nacisnąłby przycisk "Uchod". (...) Gdy przycisk nie działa i mija pół sekundy, rwie się ster do siebie, pcha się manetki gazu do oporu do przodu. Czy którakolwiek z tych rzeczy została wykonana? Nie została, więc nie mówmy, na Boga, że oni próbowali odejść - przekonywał Jan Osiecki.

- Gdyby pilot chciał odchodzić, a nie chciał lądować, to nie przestawiałby sobie alarmu radiowysokościomierza ze 100 m na 60, a ewidentnie był przestawiony alarm, co komisja potwierdziła, ale nie wytłumaczyła dlaczego - dodał Osiecki.

- Jak mówiłem, w tym raporcie nie ma wiele nowego. Jedyna różnica to interpretacja funkcji lotniska Smoleńsk-Siewiernyj. Strona polska naciska, że było to lotnisko czynne, przygotowane. Z dokumentów rosyjskich wynika co innego - mówił Hypki. - To było lotnisko nieczynne od października 2009, zdemontowano na nim część urządzeń. Lądowanie na nim było niezgodne z przepisami.

Hypki nie zgodził się jednak z przypisywaniem winy rosyjskim kontrolerom lotu: - Wielokrotnie mówili, że nie ma warunków do lądowania. Po drugie, urządzenia, które mieli, nie dawały żadnego rzeczywistego obrazu tego, co się dzieje. Dlatego zastosowano rosyjską procedurę - której Polacy najwyraźniej nie znali - zalecającą kwitowanie każdej podanej przez kontrolera wysokości. Jak widać - do upadłego panowie walczą w obronie rosyjskiej wersji wydarzeń. Jak można przypisywać Rosjanom jakąkolwiek część wydarzeń? Jak można kwestionować ich profesjonalizm? Tak, generał Anodina byłaby z obu panów dumna. A może, znając niejawne mechanizmy polskiego życia publicznego, jest?

Nagroda (pod)lizaka

Michał Karnowski w "Super Expressie": Wszyscy, którzy bawili się w brutalne spekulacje o naciskach, powinni przeprosić Wiele mediów bez litości szargały dobre imię generała Błasika. Ten nie mógł się bronić. Może wypadałoby dziś przeprosić? Także jego bliskich? W "Super Expressie" ukazał się wywiad z Michałem Karnowskim na temat raportu komisji Millera:

"Super Express": Zgadza się pan z posłem Macierewiczem, że raport Millera to zwykłe opracowanie? Michał Karnowski: Aż tak bym chyba tego nie ujął. Mimo wszystko widać w tym, co przygotował minister spory wysiłek, żeby całościowo przedstawić przyczyny katastrofy smoleńskiej.

Czyli spełnił pana oczekiwania? Mimo tych wysiłków raport Millera jest dosyć rozczarowujący. Mija kilkanaście miesięcy od katastrofy, a my dalej nie mamy wskazania winnych. Komisja cały czas podkreślała, że nie chce nikogo obarczać winą. Ale jak nie ona, to kto?

Prokuratura? Nie jestem przekonany. Boryka się ona bowiem z problemami niezależności, co przykład prokuratora Marka Pasionka zdaje się potwierdzać. Przypomnę, że Pasionek nadzorował śledztwo smoleńskie i został zawieszony przez Krzysztofa Parulskiego, szefa Prokuratury Wojskowej. Wracając do raportu Millera, mamy niewesołą sytuację, w której państwo umywa ręce i nie chce podejmować wysiłku wskazania odpowiedzialnych.

Wskazanie przyczyn jest wyczerpujące? Widzę spore pęknięcie w tym, co mówi minister Miller. Z jednej strony bardzo mocno wskazuje na winę Rosjan, po czym stawia tezę, że winni są polscy piloci, bo byli za słabo wyszkoleni, żeby uniknąć konsekwencji błędów rosyjskich. Uważam, że to bezpieczna politycznie droga środka, w której wskazuje się, że zawinili i ci, i ci.

A tak nie jest? Gdzieś na początku były błędy rosyjskie, które okazały się, co wynika moim zdaniem także z raportu Millera, kluczowe dla dalszego biegu wydarzeń.

Nie zadowoliło pana, że nie było nacisków ze strony prezydenta? To jest na pewno punkt, który warto, abyśmy wszyscy podkreślali. Wszyscy ci, którzy bawili się w bardzo brutalne spekulacje, powinni przeprosić. Przypomnę choćby "Gazetę Wyborczą", która w zasadzie co tydzień znajdowała kolejne ostateczne dowody na to, że naciski miały miejsce. To wszystko zostało zdementowane, nawet w tym niezwykle ostrożnym raporcie Millera.

Jak na tle raportu Millera wygląda "Biała księga" posła Macierewicza? Oba dokumenty nie stawiają kropki nad i. Oba mają punkty styczne i obalają raport MAK. Kiedy patrzę na główne tezy raportu Millera, widzę, że prezentuje wiedzę nabytą w pierwszych miesiącach i była możliwość, żeby szybciej odpowiedzieć na rosyjskie insynuacje.

A raporty MAK i komisji Millera nie mają punktów stycznych? Nawet nie chcę zestawiać raportu Millera z dokumentem MAK, gdyż ten ostatni jest manipulacją w stylu KGB. Efekty prac polskiej komisji nawet przy niedociągnięciach mają intencje dojścia do prawdy, a nie zamulenia jej. Wygląda na to, że szef MON złożył dymisję w konsekwencji raportu Millera. Premier Tusk jednak zaprzecza. Dymisja ta wygląda na pochodną ustaleń komisji. Trudno jednak uznać to za wyciągnięcie konsekwencji. Jest to absolutne minimum, na które pod ogromną presją opinii publicznej zdecydował się Tusk. Jednak tłumaczenie, że szef MON nie chce przeszkadzać w naprawianiu armii, jest kuriozalne i nie jest wzięciem na siebie choćby części odpowiedzialności. W tym sensie podanie się do dymisji to gest bez żadnego znaczenia. wu-ka, źródło: Super Express

To nie raport, to farsa Niekorzystny splot okoliczności – to jest główna przyczyna tragedii z 10 kwietnia 2010 roku, w której zginęło dwóch polskich prezydentów i 94 inne osoby. Raport Komisji Millera, nie wyjaśnił niczego. A konferencja była świetnie wyreżyserowaną farsą. Załoga Tu-154M chciała wykonać jedynie próbne podejście do lotniska w Smoleńsku, nie wykonała jednak automatycznego odejścia m.in. z powodu braków w jej wyszkoleniu w 36. specpułku. Były też nieprawidłowości w pracy rosyjskich kontrolerów i w wyposażeniu lotniska. Na dodatek właściwie wszyscy mieli pecha – tyle właściwie miała do zakomunikowania komisja, na której spóźniony raport czekała Polska. Komisja przygotowała się do ogłoszenia raportu. Niewiele mówiąca, wybiórcza prezentacja i przedstawienie raportu z załącznikami po wyborach pozwoliły komisji na jedno – na zbywanie niewygodnych pytań dziennikarzy, którzy mieli wątpliwości. Inni, którzy z raportem zgodzili się, zanim go poznali, pytaniami wzmacniali przekaz Millera i jego kolegów.

Czego nie było... Według komisji, nie było bezpośrednich zewnętrznych nacisków na załogę, by lądowała w Smoleńsku. Dowódca Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik w końcowej fazie lotu był wprawdzie w kokpicie Tu-154M, lecz nie ingerował w działanie kapitana ani załogi.

Jerzy Miller: - Załoga otrzymała informacje o trudnych warunkach atmosferycznych na lotnisku Smoleńsk Północny. Podjęła właściwą decyzję - poprzez dyrektora protokołu dyplomatycznego zwróciła się do dysponenta - proszę wskazać na które zapasowe lotnisko mamy skierować samolot, bo Smoleńsk Północny jest dzisiaj dla nas nieosiągalny. Niestety dysponent nie podjął decyzji, w związku z czym uniemożliwił odejście załogi na lotnisko z lepszymi warunkami atmosferycznymi. Nie ma jednej przyczyny katastrofy, jest splot okoliczności. Na podstawie ekspertyz i badań komisja stwierdziła jednoznacznie, że samolot był sprawny technicznie (czego nie stwierdziła rosyjska MAK) do momentu zderzenia z ziemią. Z przeprowadzonych w USA oględzin systemu zbliżania się do ziemi TAWS oraz nawigacyjnego systemu zarządzania lotem wynika, że urządzenia te były sprawne i działały prawidłowo. Stwierdzone uchybienia formalne w organizacji delegacji nie miały wpływu na bezpieczeństwo lotu.

Ofiary nie mają racji... Jeśli już mówić o winnych – to trzeba ich szukać w 36 Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego i złym wyszkoleniu pilotów. Według ustaleń, poziom wyszkolenia załogi zagrażał bezpieczeństwu lotów. Jak wyliczyła komisja, technik pokładowy jako jedyny członek załogi miał aktualne uprawnienia, nadane w sposób zgodny z przepisami przez 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego. Nie mieli ich pierwszy, drugi pilot samolotu oraz nawigator.Według komisji, załoga Tu-154M nie chciała lądować, a jedynie wykonywała próbne podejście do lądowania. Decyzja załogi o wykonaniu podejścia próbnego, kontrolnego na bezpieczną wysokość minimalną - była prawidłowa i nie niosła za sobą żadnego ryzyka, ale - jak przekonywała komisja - w trakcie realizacji posługiwano się niewłaściwym wysokościomierzem. W tej konfiguracji piloci nie mieli szans na przerwanie manewru przez odejście na autopilocie - lotnisko w Smoleńsku nie ma bowiem systemu ILS, który umożliwia taką akcję. Na pokładzie samolotu nie stwierdzono obecności materiałów wybuchowych ani substancji promieniotwórczych czy środków trujących, ani też sztucznej mgły, „o której wielokrotnie pisały media”.

A lotnisko też było złe Odczyt korespondencji radiowej i pełna analiza tego odczytu ujawniła, że kierownik strefy lądowania podawał błędne komendy załodze samolotu Tu-154M, podchodzącego do lądowania na lotnisku w Smoleńsku - zarówno wtedy, gdy samolot był powyżej ścieżki i obok kursu, jak i wtedy, gdy był poniżej ścieżki; kontrolerzy informowali załogę, że samolot jest na ścieżce i na kursie. Według komisji, komenda odejścia wydana przez dowódcę Tu-154 padła za późno - na wysokości 39 m nad poziomem lotniska. Od wydania komendy „odchodzimy” do podjęcia przez załogę działań związanych z odejściem upłynęło 5 sekund, podczas których samolot w dalszym ciągu się zniżał, a teren przed lotniskiem podnosił się. Komisja oceniła, że w takich warunkach (zmniejszona moc silników spowodowana przyśpieszeniem zniżania samolotu) 5 sekund było czasem bardzo krótkim, a manewr dowódcy - szybki i sprawny. Zdaniem komisji, wpływ na katastrofę mogła mieć też sytuacja na lotnisku, w tym gęste zadrzewienie przed pasem startowym - co zasłaniało część lotniskowych przyrządów świetlnych i utrudniało prace sprzęt radiolokacyjnego. Niektóre z lamp były niesprawne - stwierdzono także. Analizując te kwestie przedstawiciele komisji zauważyli, że po katastrofie w obrębie lotniska została przeprowadzona wycinka drzew. Komisja wskazała przy tym, że wysokość brzozy, z którą zderzył się samolot, nie przekraczała dopuszczalnej normy. I dalej – w ocenie komisji, załoga nie była wystarczająco wyszkolona i nie wiedziała, że jeśli na lotnisku nie ma systemu ILS (a tak było w Smoleńsku) niemożliwe będzie wykonanie automatycznego odejścia na drugi krąg. Jak mówili członkowie komisji, o zamiarze odejścia w automacie na drugi krąg po wykonaniu próbnego podejścia do lądowania świadczą wykonywane przez załogę czynności i informacje, jakie sobie przekazywała, jak i słowa skierowane do szefa protokołu MSZ Mariusza Kazany o próbnym podejściu do lądowania.

„Odsyłam pana do raportu”... Wszystkie niewygodne pytania dziennikarzy członkowie komisji zbywali odsyłaniem do raportu. A dotyczyły one m.in. zwrotu broni oraz wyposażenia polskich oficerów BOR, którzy byli na pokładzie i zginęli w katastrofie, niedopuszczania w pierwszych dniach po katastrofie (pomimo obowiązywania umowy o wspólnym śledztwie) polskich śledczych do badania wraku, nieścisłości i braków w dokumentach sekcyjnych ofiar, oraz uwzględnienia dane z zdjęć satelitarnych przekazanych przez sojuszników z USA i „zagubionych” w jednej z służb podległej rządowi Donalda Tuska. Ogłoszenie raportu i konferencja była bezspornie poligonem dla obserwatorów mowy ciała. Członkom komisji pociły się ręce, mieli rozbiegane oczy, wykazywali oznaki niedotlenienia i nerwowości. Taką nerwowość można obserwować jedynie u ludzi, którzy nie są pewni swoich słów. Jeżeli uda się zakończyć w najbliższych wyborach hegemonię PO, postępowanie trzeba będzie przeprowadzić jeszcze raz. W oparciu o dowody, które wciąż znajdują się w Rosji, w oparciu o zeznania świadków i dokumenty, którymi w ogóle nie interesowała się komisja. Raport w pełnej treści i z załącznikami będzie do ściągnięcia ze stron Nowego Ekranu. Sami poczytajcie.

http://hotfile.com/dl/125363718/146534f/Raport_wraz_z_zalacznikami.rar.html

Paweł Pietkun

Rosjanie zadowoleni z ustaleń Komisji Millera

1. Wczoraj na portalu internetowym gazety Komsomolskaja Prawda ukazał się artykuł pod znamiennym tytułem „Polska bierze na siebie winę za śmierć Lecha Kaczyńskiego”. Tekst ten nawiązuje do ustaleń Komisji szefa MSWiA Jerzego Millera, która po wielu miesiącach badań, przygotowała i przekazała premierowi Donaldowi Tuskowi w dniu 27 czerwca raport ze swoich prac. Trzeba było kolejnego miesiąca (ponoć w tym czasie był tłumaczony na język angielski i rosyjski i tłumaczenie to nie jest jeszcze zakończone), żeby ustalenia tego raportu zostały zaprezentowane polskiej opinii publicznej.

2.Widać, że strona rosyjska jest pewna swego. Ale jak może być inaczej. Polska przecież w zasadzie nie zareagowała na oszczerczy raport rosyjskiego MAK-u, którego wydźwięk był mniej więcej następujący „Pijany polski generał na skutek nacisków Pierwszego Pasażera zmusił pilotów do lądowania w trudnych warunkach pogodowych, czym doprowadził do katastrofy i śmierci 96 osób”. Aby te ustalenia dotarły jak najszerzej do międzynarodowej opinii publicznej, Pani generał Anodina wynajęła najlepszą rosyjską firmę PR-owską. I rzeczywiście tekstów z taką tezą w europejskich i światowych mediach było co niemiara. Premier Tusk z opóźnieniem 24 godzinnym, zwołał wprawdzie konferencję prasową (podczas prezentacji raportu Mak-u był na urlopie za granicą), ale polemizował z tym raportem dosyć nieśmiało. Zapowiedział ,że odpowiedzią na raport MAK-u, będą ustalenia Komisji Millera. Tyle tylko, że sam Minister Miller na początku prac swojej komisji, jeszcze przed uzyskaniem dostępu do wielu dokumentów i dowodów zapowiedział, że jej ustalenia będą dla Polski jeszcze bardziej bolesne niż ustalenia poczynione przez MAK. Nie mogło być zresztą inaczej. Prezydent Miedwiediew podczas krótkiego pobytu w Polsce stwierdził, że nie wyobraża sobie, aby raporty w sprawie katastrofy smoleńskiej przygotowane przez stronę rosyjską i polską, się od siebie różniły.

3. Zawartość raportu Millera poznamy dopiero dzisiaj, ale skoro Rosjanie przeddzień konferencji prasowej ogłaszają w swoich mediach, że Polska bierze na siebie odpowiedzialność za śmierć swojego prezydenta, to raczej wiedzą, co piszą. Wygląda na to, że głównymi odpowiedzialnymi za katastrofę będzie załoga Tupolewa i być może Ministerstwo Obrony Narodowej, które niedostatecznie wyszkoliło pilotów, oraz Kancelarie Premiera i oczywiście jakżeby inaczej- Prezydenta, przygotowujące lot do Smoleńska. Działania Rosjan, a więc stan lotniska w Smoleńsku, praca kontrolerów lotu z „wieży” w Smoleńsku i ich pomagierów w Moskwie i ze słynnej „Logiki” zostaną pewnie w raporcie poruszone, ( bo przecież już raz, tydzień po prezentacji raportu MAK, na konferencji prasowej zorganizowanej przez Komisję Millera, zastrzeżenia, co do działań Rosjan zostały zaprezentowane, a przesłane im uwagi do ich raportu, liczyły aż 148 stron), tyle tylko, że zostaną uznane za wątek poboczny. Komisja Millera po raz kolejny wyda wyrok na Polskę, bez bezpośredniego sięgnięcia do dwóch kluczowych dowodów, wraku samolotu, który od kilkunastu miesięcy niszczeje na płycie lotniska w Smoleńsku i oryginałów nagrań z czarnych skrzynek. Im częściej jesteśmy zapewniani, że z badań wraku przez Rosjan wynika, ze samolot był sprawny, a na pokładzie nic się nie wydarzyło i że kopie nagrań z czarnych skrzynek, jakimi dysponujemy są zgodne z oryginałami, tym bardziej rodzą się wątpliwości, czy można wyciągać jakiekolwiek wnioski w sprawie tej katastrofy, bez bezpośredniego sięgnięcia do tych dowodów.

4. Raport Millera, a pewnie i ustalenia polskiej prokuratury, przesądzą o tym ,że jednak można. Jeszcze raz przekonamy międzynarodową opinię publiczną, że Polska nie potrafi bronić swoich interesów, nawet na poziomie elementarnym. W sprawie katastrofy smoleńskiej Rosjanie kilkakrotnie „napluli nam w twarz”, a rząd Tuska konsekwentnie uważał, że to „deszcz pada”. Teraz naplujemy sobie w twarz sami. Rosjanie to wiedzą i dlatego dzień wcześniej, tryumfalnie ogłaszają, że Polska bierze na siebie winę za śmierć swojego Prezydenta Lecha Kaczyńskiego.

Zbigniew Kuźmiuk

Nawet te kilka letnich zdań o współodpowiedzialności Rosjan to dla Moskwy zdecydowanie za dużo "Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto ich do tego skłonił" - tej treści SMS-a, według gen. Sławomira Petelickiego, otrzymali - jako instrukcję do występów medialnych - politycy PO tuż po katastrofie. Raport komisji Millera, piętnaście miesięcy po katastrofie, właściwie stwierdza to samo. Piloci co prawda odchodzili, ale nie wiedzieli, że odejście na autopilocie nie działa - jak twierdzi komisja Millera - na lotnisku bez systemu ILS. Byli za nisko, by udało im się ręcznie wyprowadzić maszynę, choć próbowali. A byli za nisko, bo korzystali z ciśnieniomierza radiowego, a nie barometrycznego. Mierzyli, więc wysokość nie względem lotniska, a względem pofałdowanego terenu. Do tego Rosjanie z wieży kontrolnej fałszywie informowali ich, że są "na kursie i na ścieżce", choć nie byli. Raport Millera brzmi logicznie. Przyczyny mają określone skutki, jeden błąd wywołuje kolejny. Każdy z elementów tej układanki powinien jednak zostać uważnie przejrzany przez niezależnych ekspertów - niestety, nielicznych. No i należy zauważyć, że wersja wewnętrznie logiczna i spójna, ale skonstruowana w warunkach pełnej kontroli politycznej i - jednocześnie - dawkowanych przez Rosjan dowodów, może być spójna pozornie. Choć są też wątpliwości już dziś. Ja np. nie rozumiem, dlaczego komisja na początku konferencji uznała za błąd niewyłączenie systemu TAWS, a chwilę później stwierdzała, iż po komendzie PULL UP to już na pewno powinni byli odejść. Skoro TAWS nie widział lotniska, jego komendy byłyby równie "dramatyczne" nawet przy prawidłowym lądowaniu. Komisja obwinia system szkolenia i jego ułomności, choć - znając życie - niemal przy każdym wypadku, nie tylko lotniczym, za przyczynę można uznać braki w systemie szkolenia. Bo szkoleń zawsze może być więcej. Nie wyjaśniono także przekonująco sprawy, o której mówi od tygodni Antonii Macierewicz, a więc kwestii destrukcji całego systemu zasilania elektrycznego jeszcze przed katastrofą. Minister Miller właściwie zbył ten wątek. Raport jednoznacznie stwierdza, że nie było nacisków na pilotów ze strony śp. prezydenta, że nie było presji także ze strony gen. Błasika. Czy ktoś przeprosi za sączone nieustannie od tych 15 miesięcy plotki i sugestie?

Według zapowiedzi władz, raport polskiej komisji miał być stosowną - także wizerunkowo - odpowiedzią na skandaliczny raport MAK-u. Już wiemy, że nie będzie. Strona polska winy polskie postawiła na pierwszym planie. Sądząc po reakcji rosyjskich dziennikarzy, licznie przybyłych na prezentację, nawet te kilka letnich zdań o współodpowiedzialności Rosjan to dla Moskwy zdecydowanie za dużo. Rosyjscy dziennikarze drążyli: czy Błasik aby na pewno nie naciskał, jak to z alkoholem w jego krwi było, czy były prośby o poprawę lotniska - skoro było w tak złym stanie, czy komisja ma pewność, że nie było nacisków ze strony prezydenta, itd. itp. Z równania raport MAK minus raport komisji Millera wyjdzie im pewnie jakieś 3:0 dla Rosji. Słusznie zresztą. No i charakterystyczne, jednoznaczne stwierdzenie min. Millera, że był to lot wojskowy. Ileż papieru zapisano na darmo, próbując udowodnić, że literka "M" w oznaczeniu lotu nie oznacza "military". Raport nie przełamał fatalnego zjawiska asymetrii w stosunkach Polski i Rosji w kontekście Smoleńska. Niewiele wskazuje, by po publikacji prac komisji Millera "polska prawda" - z uderzaniem się przede wszystkim we własne piersi, ale i ze wspomnieniem o winie rosyjskiej - przebiła się do świadomości opinii światowej. W świadomości opinii światowej pozostanie na długo obraz Anodiny z uśmieszkiem tryumfu informującej o alkoholu we krwi gen. Błasika. Premier Tusk nie dobił się w relacjach z Moskwą partnerstwa, i tego nic nie zmieni. W szerszym kontekście - raport powstawał w warunkach bardzo ułomnych, przy akompaniamencie cynicznej gry Moskwy, przy silnej polityzacji pytania o przyczyny. Do sprawy trzeba będzie, więc wrócić, choćby po to, by rozwiać wątpliwości tych, którzy wątpliwości wciąż mają.

Podsumowując zachowanie załogi w trakcie dramatycznego finału lotu min. Miller stwierdził, że piloci "to nie byli samobójcy":

Załoga podejmowała właściwe decyzje, tylko nie potrafiła tych właściwych decyzji zrealizować. W sprawie winy pilotów minister Miller dobierał słowa starannie, ostrożnie, ale pośrednio jednoznacznie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że obarczenie winą za tragedię tych młodych oficerów większość zainteresowanych już dawno uznała za rozwiązanie optymalne. Min. Miller dodał, że tuż przed tragicznym finałem kpt Protasiuk znalazł się "w sytuacji myślenia tunelowego". Patrząc na pierwsze diagnozy, kilka godzin po tragedii, i piątkowy raport, można zapytać, czy aby ktoś więcej nie wpadł w tę pułapkę "tunelowego" patrzenia na problem 10/04. Jacek Karnowski

List Krystyny Mokrosińskiej do Juliusza Brauna. "Program nosił wszelkie cechy próby zemsty na SDP z pobudek osobistych" Prezes SDP Krystyna Mokrosińska w dniu 25 lipca skierowała do prezesa TVP SA Juliusza Brauna list, będący skargą na program "Newsroom" wyemitowany 23 lipca w TVP Info. Poniżej treść listu.

Pan Juliusz Braun Prezes TVP SA Szanowny Panie Prezesie, Zwracam się do Pana ze skargą na program „Newsroom" – wyemitowany w dniu 23 lipca w TVP Info. Prowadzący - Grzegorz Nawrocki – „laureat" dziennikarskiej Hieny Roku 2001 w programie produkowanym również przez „laureata" Hieny z 2003r. - Przemysława Orcholskiego podejmując atak na SDP i mnie osobiście posłużył się stekiem kłamstw naruszających dobre imię członków SDP i jego władz, wykorzystał nagranie mojej prywatnej wypowiedzi dokonane ukrytą kamerą i mikrofonem, łamiąc tym samym zasady etyki dziennikarskiej w TVP - & 4- zbieranie i opracowanie materiałów. Program nosił wszelkie cechy próby zemsty na SDP wynikającej z pobudek osobistych łamiąc tym również & 1 powyższych zasad . Przypominam, że w dniu 25 marca Pan Jan Dworak - przewodniczący KRRiTV skierował do Pana pismo związane z moją interwencją w sprawie programu „Newsroom" z dnia 18 grudnia 2010 r. (WSW-051-1747/2010/6) powołując się w nim na opinię eksperta KRRiTV p. Macieja Kosińskiego i zwracając uwagę na konieczność zapewnienia stosownego dla telewizji publicznej poziomu dyskusji, opartej o merytoryczne argumenty, a nie ataki personalne. Zwracam się do Pana jako prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, jako pracownik telewizji publicznej ale również jako dziennikarka - Krystyna Mokrosinska . Działalność antenowa Grzegorza Nawrockiego i Przemysława Orcholskiego łamiąc podstawowe zasady etyki dziennikarskiej nie służy budowaniu wizerunku telewizji publicznej. Proszę Pana o interwencję. Krystyna Mokrosińska

Dwa śledztwa, dwa opisy przyczyn katastrofy smoleńskiej – niemal zero miejsc stycznych. "Ktoś musi kłamać" Bitwa cywilizacji kłamstwa i prawdy trwa Dziś opinia publiczna w Polsce poddawana jest nieustannej obróbce m.in. przez media. Medialny obraz coraz większej liczby zjawisk, czy wydarzeń różni się od siebie diametralnie. Opis Polski serwowanej nam przez „Gazetę Wyborczą", TVN, „Politykę", czy „Wprost" różni się niemal o 180 stopni od tego, co wynika z przekazów „Rzeczpospolitej", Telewizji Trwam, „Uważam, rze" czy „Gazety Polskiej". Różnice w przekazach są tak diametralne, że nie ma żadnych wątpliwości – ktoś musi kłamać. Przykładów takich przekazów jest wiele. W piątek komisja badająca przyczyny katastrofy smoleńskiej zaprezentowała raport ze swoich prac. Opisała w nim główne przyczyny i przyczyny pośrednie tragedii z 10 kwietnia 2010 roku. Wśród nich znalazły się m.in. błędy załogi, błędy kontrolerów, spóźnione rozpoczęcie procedury odejścia na drugi krąg, zderzenie z przeszkodą terenową, oderwanie fragmentu lewego skrzydła itd. Ogólnie raport komisji Millera jest w dużej mierze powtórzeniem tez przedstawionych przez rosyjski MAK. W to polsko-rosyjskie współbrzmienie wchodzi klinem drugi polski raport – Biała Księga przygotowana przez posłów PiS z sejmowego zespołu badającego przyczynę tragedii w Smoleńsku. W niej oraz w dokumentacji tego zespołu zajdziemy ogrom wiadomości, które stoją w sprzeczności z tezami podawanymi przez Rosjan i powtarzanymi przez polskie władze. Z prac zespołu Macierewicza wynika, że do katastrofy doszło w powietrzu, samolot nie stracił sterowności po zderzeniu z brzozą i nie spowodowało to żadnej zmiany kursu. Dodatkowo - jak wynika z analizy przygotowanej dla zespołu przez prof. Kazimierza Nowaczyka – samolotem wstrząsnęły dwa „wielkie wybuchy", które były przyczyną tragedii. Dwa śledztwa, dwa opisy przyczyn katastrofy smoleńskiej – niemal zero miejsc stycznych. Opinia publiczna jest zestawiana z obrazami rzeczywistości, których pogodzić się nie da. Jest to bardzo często widoczne, nie tylko przy okazji sprawy Smoleńska. Inny przykład dotyczy słów Mariusza Kamińskiego, szefa CBA, który powiedział o możliwych powiązaniach Platformy Obywatelskiej z mafią i praniem brudnych pieniędzy. Jego słowa wywołały lawinę i nagonkę na szefa Biura. Polacy usłyszeli również z ust prokuratorów, że jego oskarżenia są fantazjami i nie mają związków z rzeczywistością. I tyle. Sprawy jakby nie było, a jakiekolwiek oskarżenia po adresem PO miały być wynikiem haniebnych działań Kamińskiego. Przykładów można by mnożyć godzinami. Przytoczę jeszcze tylko jeden. Podczas pielgrzymki Radia Maryja na Jasną Górę doszło do starcia pielgrzymów z dziennikarzami Polsat News. Stacja oskarżyła wiernych o napaść, wierni oskarżają stację o prowokację i niegodne zachowanie podczas Mszy Świętej. Co więcej, sejmowa komisja wzięła stronę Polsatu, uznając, że wierni utrudniali wykonywanie im pracy, a senacka – stanęła w obronie wiernych, stwierdzając, że dziennikarze zachowali się skandalicznie. Dziś odbiorcom mediów serwuje się dwa przeciwstawne obrazy. Wbrew znanemu powiedzeniu, że prawda leży pośrodku, na ogół jeden z tych przekazów jest prawdziwy lub prawdę choćby przypomina. Drugi jest zwykłym fałszem, wynikiem zaplanowanej akcji zakłamywania niewygodnych osób, zjawisk i wydarzeń. Dziś bitwa cywilizacji kłamstwa i cywilizacji prawdy toczy się głównie w mediach i polityce. Nie ma jednak wątpliwości, że jej celem (niestety już w części osiągniętym) jest zmiana społeczeństwa. Ma ono zaakceptować równorzędność tych dwóch obrazów w życiu publicznym. Posługiwanie się kłamstwem, jako metodą opisywania świata ma być legitymizowane przez większość społeczeństwa. We wrześniu 2010 roku podczas wywiadu dotyczącego przyczyn katastrofy smoleńskiej zadałem posłowi Antoniemu Macierewiczowi pytanie o szanse odkrycia prawdy o przyczynach tragedii z 10 kwietnia 2010 roku. Odparł wtedy, że jest przekonany, że ją odkryjemy, ale ma obawy o jej losy.

- Obawiam się tylko tego, że prawda o katastrofie smoleńskiej może podzielić losy np. prawdy o współpracy byłego prezydenta ze Służbą Bezpieczeństwa. Wiedza na ten temat została urzędowo potwierdzona przez ministra spraw wewnętrznych, ale przez osiemnaście lat nie przyjmowano jej do wiadomości – mówił szef zespołu badającego przyczynę tragedii smoleńskiej. Czas pokazał, że Antoni Macierewicz miał rację – każdy będzie miał swoją prawdę o katastrofie smoleńskiej. Zresztą nie tylko o niej. Prowadzenie przez media oraz polityków wojny tych dwóch cywilizacji prowadzi do destrukcji i niweczy jakiekolwiek szanse na budowanie wspólnoty narodowej czy skupianie się społeczeństwa. Jeśli bowiem w narodzie istnieją dwie grupy, z których jedna akceptuje i stosuje kłamstwo, jako narzędzie opisywania rzeczywistości, nie ma żadnych szans na porozumienie. Z kimś kto uważa, że kłamstwo jest prawdą, nie można uzgodnić czegokolwiek, ponieważ nie da się ustalić najprostszych faktów i zbudować wspólnoty nawet na podstawowym poziomie. A tego wymaga prowadzenie rozmów i debat o problemach oraz wypracowywanie dla nich rozwiązań. Stanisław Żaryn

BOR to zdaniem ministra Millera firma przewozowa, która nie odpowiada za ochronę najważniejszych osób w państwie

Przeznaczenie i zadania Biura Ochrony Rządu: Do głównych zadań Biura Ochrony Rządu należy ochrona osób i obiektów ważnych ze względu na dobro i interes państwa oraz prowadzenie rozpoznania pirotechniczno – radiologicznego obiektów Sejmu i Senatu. Do osób, które zostały wymienione powyżej należą: Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, Marszałek Sejmu, Marszałek Senatu, Prezes Rady Ministrów, wiceprezes Rady Ministrów, minister właściwy do spraw wewnętrznych oraz minister właściwy do spraw zagranicznych, byli prezydenci Rzeczypospolitej Polskiej 'na podstawie ustawy z dnia 30 maja 1996 roku o uposażeniu byłego Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej (Dz. U. nr 75, poz. 356 i z 1998 r. nr 160, poz. 1065),' przedstawiciele delegacji państw obcych przebywające na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej, oraz inne osoby ważne ze względu na dobro państwa. Do obiektów ochranianych przez Biuro Ochrony Rządu należą: obiekty służące Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej, Prezesowi Rady Ministrów, ministrowi właściwemu do spraw wewnętrznych oraz ministrowi właściwemu do spraw zagranicznych, polskie przedstawicielstwa dyplomatyczne, urzędy konsularne oraz przedstawicielstwa przy organizacjach międzynarodowych poza granicami Rzeczypospolitej Polskiej, jak też inne obiekty i urządzenia o szczególnym znaczeniu.

Formy działania BOR: Biuro Ochrony Rządu wypełnia ustawowe zadania poprzez: planowanie zabezpieczenia osób, obiektów i urządzeń, rozpoznanie i analizę potencjalnych zagrożeń, zapobieganie powstawaniu zagrożeń, koordynowanie realizacji działań ochronnych, wykonywanie bezpośredniej ochrony, zabezpieczanie obiektów i urządzeń, doskonalenie metod swojej pracy. W zakresie swoich zadań Biuro Ochrony Rządu wykonuje czynności administracyjno-porządkowe oraz podejmuje działania profilaktyczne.

Zakres uprawnień BOR: Funkcjonariusz, wykonując zadania służbowe ma prawo: 1) wydawać polecenia osobom, których zachowanie może stworzyć zagrożenie dla bezpieczeństwa osób, obiektów i urządzeń podlegających ochronie BOR, a w szczególności wydawać polecenia:– opuszczenia przez osoby miejsca, w którym przebywanie może stanowić zagrożenie dla realizacj zadania, – zatrzymania pojazdu– usunięcia pojazdu z miejsca postoju, 2) legitymować osoby w celu ustalenia ich tożsamości, 3) zatrzymywać osoby stwarzające w sposób oczywisty bezpośrednie zagrożenie dla życia lub zdrowia ludzkiego oraz dla mienia, a także osoby w sposób rażący naruszające porządek publiczny,4) dokonywać kontroli osobistej, a także przeglądać zawartość bagaży, sprawdzać ładunki i pomieszczenia, w sytuacjach, jeżeli jest to niezbędne dla zapewnienia bezpieczeństwa ochranianych osób, obiektów i urządzeń,5) żądać niezbędnej pomocy od instytucji państwowych, organów administracji rządowej i samorządu terytorialnego oraz jednostek gospodarczych prowadzących działalność w zakresie użyteczności publicznej; wymienione instytucje, organy i jednostki są obowiązane, w zakresie swojego działania, do udzielenia tej pomocy,6) zwracać się o niezbędną pomoc do innych jednostek gospodarczych i organizacji społecznych, jak również zwracać się w nagłych wypadkach do każdej osoby o udzielenie doraźnej pomocy.

Współpraca międzynarodowa: W ramach współpracy międzynarodowej (działania ochronne, szkolenia międzynarodowe) Biuro Ochrony Rządu utrzymuje kontakty ze służbami ochronnymi z całego świata takimi jak: Izraeli Security Agency, Bundeskriminalamt, Secret Service. Te informacje można przeczytać na stronie internetowej BOR. Jednak według ministra Jerzego Millera, zwierzchnika Biura Ochrony Rządu, BOR odpowiada za bezpieczne przywiezienie i odwiezienie osób chronionych. Nie ma obowiązku sprawdzenia technicznego samolotu oraz lotniska. W kwietniu Rosjanie dopilnowali wszystkiego, aby lotnisko w Smoleńsku spełniało najwyższe "międzynarodowe standardy", więc BOR nie miał tam nic do roboty. Pan minister, nie wprost, przyznał, że za ochronę prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej 10 kwietnia 2010 r. w samolocie oraz na lotnisku odpowiadały służby rosyjskie (sic!). To pewnie dlatego, Barack Obama uznał, że jego służby na czas wizyty w Polsce muszą przejąć lotnisko i połowę miasta, a polskim służbom pozostało grzeczne wykonywanie poleceń. Bo miał w pamięci 10 kwietnia i partactwo polskich służb. Powyższe informacje, które są dostępne dla każdego na stronie internetowej BOR, świadczą o tym, że pan minister Miller nie zna zakresu kompetencji podległej mu służby. Współpraca międzynarodowa z takimi służbami, jak amerykańskie Secret Service, które pokazały podczas pobytu prezydenta Baracka Obamy w Polsce, jak należy chronić najważniejszą osobę w państwie, powinny sprzyjać bezcennej wymianie doświadczeń. Tak powinno być. Ale jak widać, tak nie jest. A zatem BOR to zdaniem ministra Millera firma przewozowa, która nie odpowiada za ochronę najważniejszych osób w państwie. Ochronę, którą ma w nazwie! Po co więc taka służba?! Może taniej wynająć taksówki? I zlecić ich nadzór awansowanemu niedawno szefowi BOR gen. Marianowi Janickiemu. Przecież to wybitny ekspert od logistyki i transportu, który swoja błyskotliwą karierę rozpoczynał jako szofer prezydenta Wałęsy. Artur Bazak

Przyczyny katastrofy smoleńskiej według komisji Millera Komisja za bezpośrednią przyczynę katastrofy uznała zejście samolotu poniżej minimalnej, bezpiecznej wysokości przy zbyt dużej prędkości opadania. Zdaniem komisji mogło do tego dojść, gdyż piloci nie kontrolowali wysokościomierzy barometrycznych oraz zignorowali sygnały alarmowe PULL UP systemu TAWS. Nie znaczy to jednak, że piloci chcieli lądować. Według komisji podjęli decyzję o podejściu do wysokości decyzyjnej, do czego zgodnie z wojskowymi procedurami lotniczymi mieli prawo w każdych warunkach atmosferycznych. Z raportu dowiadujemy się także, że podejście do lądowania zostało przerwane. Komenda o odejściu na drugi krąg została wydana przez kapitana wtedy, gdy samolot znajdował się ok. 90 m nad ziemią, czyli zaraz po przekroczeniu minimalnej dopuszczalnej wysokości jak mogło się wydawać załodze opierającej się na radiowysokościomierzu. Niestety było to zaledwie ok. 40 m nad poziomem pasa lotniska, ponieważ samolot leciał w tym momencie nad dnem wąwozu, a lotnisko znajduje się na szczycie zbocza w kierunku którego lecieli. Gdyby piloci zareagowali błyskawicznie, do tragedii najprawdopodobniej by nie doszło. Jednak zanim wykonali odejście, minęło jeszcze 5 sekund, podczas których zbocze podnosiło się szybko przed dziobem samolotu. W efekcie samolot zaczął skrzydłem ciąć drzewa. Zderzenie z masywną brzozą rozpoczęło destrukcję samolotu i spowodowało utratę jego sterowności. Te 5 sekund zdaniem komisji zostało zmarnowanych na nieudaną próbę uruchomienia automatycznego odejścia za pomocą przycisku „Uchod”. Są to jednak wyłącznie domysły, gdyż naciśnięcie tego przycisku nie jest odnotowywane w rejestratorze lotu. Z zapisu parametrów lotu wiemy, że tryb pracy autopilota, w którym znajdował się samolot, nie dawał w ogóle możliwości skutecznej aktywacji odejścia za pomocą tego przycisku. Czyżby piloci nie zdawali sobie sprawy z tego, jak poprawnie aktywować ten przycisk? Czy w ogóle planowali go użyć? Te pytania pozostaną już raczej na zawsze bez odpowiedzi. Za znalezienie się samolotu poniżej dopuszczalnych minimów nie obarczono wyłącznie pilotów. Zwrócono uwagę na błędne komunikaty kontrolerów, którzy podawali załodze informacje o tym, że maszyna znajduje się na prawidłowej wysokości i kursie, podczas gdy faktyczne odchylenia w pionie od ścieżki podejścia wynosiły w skrajnym przypadku nawet 130 metrów. Komisja przeprowadziła eksperyment z wykorzystaniem radarowego oprzyrządowania takiego samego typu jak to, które znajdowało się w Smoleńsku, wykazując iż takie odchylenie jest wyraźnie widoczne na monitorze radaru. Przyczyną przekłamań radarów mógł być albo ich zły stan techniczny, albo niedyspozycja operatora. Znamienne jest to, że zapis z rejestratora pracy tych radarów „zniknął stronie rosyjskiej” jak wyraził się Miller. Strona polska nie została dopuszczona nawet do oblotu sprawdzającego stan techniczny tychże radarów. Najwięcej zarzutów, które nie były jednak bezpośrednimi przyczynami katastrofy, zostało sformułowanych w kontekście szkoleń pilotów w 36. Specpułku oraz organizacji lotów. Wskazano również na brak skutecznej kontroli nad pułkiem, który tworzył „własne standardy” lotów, sukcesywnie obniżające ich bezpieczeństwo aż do tragicznego finału 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku. Cezary Czerwiński's blog

Złote czasy dla chałturników Tak jak słonecznik ma tropizm do słońca i zawsze obraca się kwiatem w jego stronę, tak jak komuchy mają tropizm do Związku Radzieckiego i zawsze go wyczują, nawet gdyby zmienił położenie i zamiast na wschodzie znalazł się na zachodzie pod postacią Unii Europejskiej - tak artyści mają tropizm do pieniędzy. Wspominał o tym Konstanty Ildefons Gałczyński, pisząc o słowikach z tektury, którym wprawdzie śpiewanie nie bardzo wychodziło, ale za to zawsze były pierwsze przy kasie. Dzisiaj widać to zwłaszcza w tak zwanym światku filmowym, gdzie szmal do podziału bywa większy, niż gdzie indziej, toteż i walka o byt ostrzejsza. Wygrywają ci, u których tropizm do pieniędzy jest większy, niż u innych. Tym właśnie tłumaczę sobie tak zwane twórcze projekty reżysera Władysława Pasikowskiego, któremu już chyba musiały skończyć się pieniądze zdobyte w pierwszych latach 90-tych dzięki filmom o szlachetnych ubekach, skoro teraz wziął się za „Pokłosie”, w którym podobnież zamierza przećwiczyć sumienie mniej wartościowego narodu tubylczego z powodu Jedwabnego. Moment wydaje się dobry, bo właśnie osobnik postawiony na stanowisku prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju, ustami starego faryzeusza przekazał rozkaz, że nasz tubylczy naród musi przyzwyczaić się, iż był sprawcą zbrodni II wojny światowej. Takie wyjście naprzeciw zarówno żydowskiej, jak i niemieckiej polityce historycznej może być nawet podwójnie uhonorowane finansowo, a kto wie, czy również nie prestiżowo, w postaci, dajmy na to, „Złotego Niedźwiedzia”, czy nawet „Palmy” - więc wypada pogratulować Władysławowi Pasikowskiemu tropizmu, dzięki któremu - niezależnie od tego, czy dzieło będzie udane, czy też jak zwykle - Scheiss - również i my możemy się zorientować, że Żydoland przybliża się coraz bardziej. SM

Nomina sunt odiosa? „A kiedy znajdziesz się za drutem, opuści troska cię i smutek i radość w sercu twym zagości, żeś do królestwa wszedł wolności” pisał w proroczym natchnieniu Janusz Szpotański w „Towarzyszu Szmaciaku”, dodając, że „Szmaciaki nie dla przyjemności łamią ci żebra, duszą grdykę, ale dlatego, że ich biznes ma taką dziwną specyfikę”. A właśnie Siły Wyższe, nadzorujące dyskretnie domestykujące się gwałtownie europejskie narody, otrzymały prawdziwy dar losu w postaci zamachu dokonanego przez Andrzeja Behringa Breivika w Norwegii. Zamachowiec został uznany za „chrześcijańskiego fundamentalistę”, z czego można wydestylować informację, jaki rozkaz rzuciła bezpieczniacka międzynarodówka i kogo teraz będzie chłostać surowa ręka sprawiedliwości ludowej. Bo kogoś wychłostać przecież musi, zwłaszcza, gdy szerzący się z szybkością płomienia w całym Zachodzie kryzys mógłby obrócić tak zwany gniew ludu przeciwko finansowym grandziarzom, którzy wraz z plutokratyczną wierchuszką europejskich socjalistów, są przecież niewątpliwymi sprawcami całego zamieszania. Typowym reprezentantem tego środowiska jest niedoszły socjalistyczny kandydat na prezydenta Francji, lubieżnik Dominik Strauss-Kahn, ciągnięty za uszy w górę przez swoją „nieprawdopodobnie bogatą” - jak z obfitości serca ekscytują się „Wysokie Obcasy” - żydowską żonę Annę Sinclair, wnuczkę Paula Rosenberga, a córkę Józefa Schwartza, który zmienił sobie nazwisko na „Sinclair” tuż przed ślubem z Michaliną Rosenbergówną. Przypominam te parantele („Oto rodowód jest rodziny żony Wuera - Wuerzyny”), bo ostatnio pełnomocnik spółki „Agora” podczas procesu z panem Rymkiewiczem wykazywał wielkie zainteresowanie poprzednimi nazwiskami. Domyślam się tedy, że na tym etapie, to znaczy - na etapie „odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej”, już ich wstydliwie nie ukrywamy, tylko sobie je przypominamy i się nimi afiszujemy. No i pierwsze rezultaty bezpieczniackiego rozkazu już są. Oto sejmowa komisja kultury, w serdecznej trosce o wolność słowa, no i oczywiście - w służbie bezpieczeństwa - z inicjatywy zasłużonej posłanki Śledzińskiej-Katarasińskiej, co to „samego jeszcze znała Stalina”, nakazała uwolnić Jasną Górę od przemocy. Pretekstem stał się incydent z udziałem dziennikarzy telewizji „Polsat”. Tymczasem na mieście krążą fałszywe pogłoski, że w utajnionym na skutek zmasakrowania przez TK noweli przygotowanej przez prezydenta Kaczyńskiego do ustawy o rozwiązaniu WSI, znajdują się informacje nie tylko o „Stokrotce”, ale również - o 49 pozostałych agentach bezpieki ulokowanych również w mediach. Nieomylny to znak, że zawsze może znaleźć się jakiś przebrany za dziennikarza l’agent-provocateur, który na obstalunek wrażenie „przemocy” wywoła, gdzie tylko będzie trzeba. A któż usunie „przemoc” z Jasnej Góry sprawniej, niż towarzysze z bezpieczeństwa? Jasne, że nikt nie zrobi tego lepiej od nich, z czego jednak wynika konieczność nadania im uprawnień do decydowania, czy to, co się tam będzie działo, to tylko uzasadniony „protest przeciwko zawłaszczaniu przestrzeni publicznej przez Kościół” - jak w przypadku łódzkiego przebierańca, który, podrygując i podskakując, w kostiumie motyla usiłował dołączyć do procesji Bożego Ciała, czy też - gdyby ktoś takiego przebierańca próbował z jasnogórskiego sanktuarium usunąć - już karygodna „przemoc”. Widać wyraźnie, że poprzez egzekwowanie „tolerancji” można uzyskać jeszcze lepsze rezultaty, niż za pomocą otwartego terroru - chociaż oczywiście obecność towarzyszy z bezpieczeństwa i w jednym i w drugim przypadku okazuje się niezbędna. Kontynuacja jest większa, niż nam się wydaje, bo przecież nawet i pan redaktor Adam Michnik rozprawia się z przeciwnikami za pomocą sądów - jak jego brat Stefan. Tymczasem dzisiaj zostanie opublikowany raport komisji min. Millera, chociaż nie został jeszcze przetłumaczony, ani na język angielski, ani na rosyjski. Po co powtórnie tłumaczyć go na rosyjski - tego niepodobna pojąć, ale mniejsza z tym, bo najwyraźniej Siły Wyższe uznały, że dalsza zwłoka z publikacją może zaszkodzić wizerunkowi Umiłowanego Przywódcy premiera Tuska - bo nawet i Salon dawał sygnały pogłębiającego się dysonansu poznawczego w sytuacji, gdy swoją Białą Księgę przedstawił poseł Macierewicz, a swój raport - Najwyższa Izba Kontroli. Rzeczywiście - oficerowie frontu ideologicznego znaleźli się w szalenie trudnym położeniu: „Już drugi raz zawodzi góra. Gdy krzyk się robi, dają nura! A ty się tutaj gimnastykuj z masami sam na sam na styku!” Wszelako publikacja ma być niepełna w myśl zasady nomina sunt odiosa, co się wykłada, że bez nazwisk. Najwyraźniej musi być do ukrycia jakiś wstydliwy zakątek. Czy aby nie ten, że decyzję o zastosowaniu w sprawie tej katastrofy konwencji chicagowskiej miała podjąć trójka: premier Donald Tusk, min. Paweł Graś i pan Tomasz Arabski, spośród których tylko premier Tusk jest konstytucyjnym członkiem Rady Ministrów, podczas gdy dwaj pozostali - nie, co oczywiście nie znaczy, że w prawdziwej hierarchii mogą stać znacznie wyżej od premiera Tuska. Takie rzeczy stanowią oczywiście jedną z największych tajemnic państwowych, podobnie jak to, kto właściwie i dlaczego zabronił premieru Tusku kandydowania w wyborach prezydenckich. SM

Kompromis został dopięty? To wprawdzie zupełnie przypadkowy zbieg okoliczności, niemniej jednak pokazujący różnicę między Norwegią i Polską. W Norwegii zamachowiec nie tylko powystrzelał 68 osób z socjalistycznej młodzieżówki, ale jeszcze zdetonował bombę w Oslo, w pobliżu siedziby tamtejszego premiera, podczas gdy w naszym nieszczęśliwym kraju nie tylko SLD, ale Platforma Obywatelska i PSL muszą żerować na pojedynczych zwłokach pani Barbary Blidy. Kiedy norweska policja zorientowała się, że Andrzej Breivik wystrzelał już amunicję i zgodnie z zasadami BHP go ujęła, a potem przystąpiła do poszukiwania ofiar - sejmowa komisja do kanonizacji Barbary Blidy pod przewodnictwem posła Ryszarda Kalisza, który zupełnie bez jakiegokolwiek związku z tą decyzją otrzymał pierwsze miejsce na liście wyborczej SLD w Warszawie, uradziła, żeby Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobrę postawić przed Trybunałem Stanu za naruszenie niepisanej zasady konstytuującej III Rzeczpospolitą: "my nie ruszamy waszych - wy nie ruszacie naszych". Z pozoru brzmi to szalenie groźnie, ale przecież w naszym nieszczęśliwym kraju nic nie dzieje się naprawdę, co pośrednio potwierdził prezes PSL Waldemar Pawlak, oświadczając, że Ziobro - Ziobrą - ale o postawieniu Jarosława Kaczyńskiego przed Trybunałem Stanu mowy być nie może. Nie bez kozery mówi się, że PSL posiada stuprocentową zdolność koalicyjną, z której jest bardzo dumne i z której, dla przyjemności SLD, prezes Pawlak ani myśli zrezygnować. A głosowanie za postawieniem Jarosława Kaczyńskiego przed Trybunałem Stanu raczej spaliłoby PSL-owi mosty do ewentualnej koalicji z PiS, wskutek czego Stronnictwo nie miałoby już 100-procentowej zdolności koalicyjnej, tylko co najwyżej 75-procentową. Poza tym szepce się po kątach, że lekkie przytarcie Zbigniewowi Ziobrze rogów wcale nie musiałoby zrobić prezesowi Kaczyńskiemu przykrości, więc prezes Pawlak pewnie wie, co mówi. Zatem mimo groźnego pomruku komisji, wszystko może zakończyć się wesołym oberkiem zarówno dla posła Kalisza, który wykonał zadanie i śmiało może rozpierać się na pierwszym miejscu listy SLD w Warszawie, jak i dla prezesa Pawlaka, który właśnie ma okazję potwierdzenia stuprocentowej zdolności koalicyjnej swojego Stronnictwa, no i oczywiście - dla prezesa Jarosława Kaczyńskiego, któremu ani w głowie stawać przed Trybunałem Stanu w charakterze oskarżonego, skoro właśnie szykuje się do oskarżania, no i wreszcie - dla całej politycznej sceny, która potwierdziła niezmienną aktualność zasady: my nie ruszamy waszych - wy nie ruszacie naszych. Na koniec, jako były sędzia Trybunału Stanu, muszę dodać, że nawet gdyby kogoś przed Trybunał Stanu zaciągnięto, to wcale nie oznacza, że ten zrobi mu jakąś krzywdę. Nawet niezawisłe sądy rozumieją powinność swojej służby, a cóż dopiero - Trybunał? Oczywiście od tej generalnej zasady mogą być wyjątki i tym właśnie można tłumaczyć pogłoski, jakoby w związku z wyznaczoną na 29 lipca publikacją raportu tak zwanej komisji Millera, która ma przedstawić suwerenne przyczyny katastrofy smoleńskiej, do dymisji miał się podać minister obrony Bogdan Klich. Jestem przekonany, że ani minister Klich, ani nawet premier Tusk sam tego nie wymyślił. Bardziej prawdopodobna wydaje mi się sytuacja, że Siły Wyższe pociągnęły premiera Tuska za odpowiedni sznurek, w związku z czym nakazał on opublikowanie raportu komisji Millera już 29 lipca, zanim jeszcze dokonano zarówno powtórnego tłumaczenia tekstu na język rosyjski i pierwszego - na język angielski. Przypuszczam tak dlatego, że Siły Wyższe w osobie generała Petelickiego, który przecież nie jest żadnym wilkiem-samotnikiem, tylko reprezentuje jedną z watah bezpieczniaków tworzących rządzący Polską dyrektoriat, już w maju ubiegłego roku publicznie domagały się dymisji ministra Klicha, wysuwając jednocześnie konkretne propozycje personalne na różne stanowiska w resorcie obrony. Najwyraźniej kompromis w tej sprawie został dopięty dopiero teraz, w związku z czym premieru Tusku pozwolono, by energicznie nakazał natychmiastową publikację raportu. Wprawdzie w chwili, gdy to piszę, nikt nie zna jego treści, to jednak "Komsomolska Prawda" napisała, że "Polska" bierze na siebie winę za śmierć prezydenta Kaczyńskiego. W ten sposób dała do zrozumienia, że wszystko jest pod kontrolą, zgodnie z zaleceniem prezydenta Miedwiediewa, który podczas ubiegłorocznej gospodarskiej wizyty w Warszawie oświadczył, że nie dopuszcza możliwości, by ustalenia polskiego śledztwa różniły się istotnie od ustaleń śledztwa rosyjskiego. Zatem - "błąd pilota", uzupełniony być może o tak zwane ogólne ludzkie przywary - bo z przecieków wynika, że żadne nazwiska w raporcie komisji Millera nie będą podane. Nietrudno się domyślić - dlaczego. Gdyby raport operował nazwiskami, to w ferworze ustaleń faktycznych mogłoby się wydać, że na przykład decyzja o zastosowaniu konwencji chicagowskiej do badania przyczyn smoleńskiej katastrofy zapadła w gronie trzech osobistości: premiera Tuska, ministra Grasia i pana Arabskiego, przy czym spośród tej trójki tylko premier Tusk jest konstytucyjnym członkiem Rady Ministrów - co oczywiście wcale nie przesądza, że dwaj pozostali panowie w hierarchii nie stoją od premiera Tuska wyżej. Tymczasem jest to jedna z największych tajemnic państwowych, podobnie jak w USA publiczną tajemnicą jest posiadanie przez Izrael broni jądrowej. Dopiero na tym tle możemy lepiej zrozumieć, dlaczego wspomniany kompromis, w następstwie którego właśnie ministru Klichu wypadnie odegrać rolę wyrzuconego na pożarcie krokodylom murzyńskiego chłopca, był tak trudny i tak długo negocjowany. Inna rzecz, że kogóż wyrzucać, jeśli nie ministra Klicha? Niczym przysłowiowy Murzyn, zrobił swoje, to znaczy - rozbroił państwo zgodnie z oczekiwaniami strategicznych partnerów - więc może odejść. Zresztą - ma dokąd - bo do swojego Instytutu Studiów Strategicznych w Krakowie. Instytut ten już wcześniej zajmował się takimi strategicznymi kwestiami, jak wpływ kultury żydowskiej na polskie obyczaje, więc teraz, kiedy Izrael i organizacje przemysłu holokaustu prowadzą operację "odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej", z pewnością będzie miał mnóstwo lukratywnych obstalunków i pełne ręce roboty. Nie jest to zresztą jedyna dymisja, z jaką w ostatnich dniach mieliśmy do czynienia. Oto ks. dr hab. Piotr Natanek, który w swojej "pustelni" w Grzechyni koło Makowa Podhalańskiego, forsując intronizację Chrystusa na króla Polski, wygłaszał płomienne filipiki przeciwko masonerii i innym sprośnym błędom Niebu obrzydłym, został dekretem Jego Eminencji Stanisława kardynała Dziwisza zasuspendowany. Przewielebny ksiądz Natanek dekret Jego Eminencji ostentacyjnie zlekceważył i zaraz okazało się, że jego "pustelnia" w Grzechyni jest samowolą budowlaną, że obozy, jakie pod pretekstem gospodarstwa agroturystycznego przewielebny ksiądz Natanek tam urządzał, nie mają pozwoleń sanepidu i straży pożarnej, no i wreszcie - że działalność przewielebnego ks. Natanka sponsorowana jest przez "nacjonalistyczną" organizację polonijną - akurat właśnie z Norwegii! Od razu widać, że pod rządami na stanowisku Prymasa Polski Jego Ekscelencji abpa Józefa Kowalczyka, który w swoim czasie "bez swojej wiedzy i zgody", postępowy sojusz "ołtarza" z "tronem" - oczywiście na gruncie uznania zasady "laickości republiki" - coraz bardziej się zacieśnia. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak niezależnie od sankcji kanonicznych, wobec zbuntowanego księdza zostaną zastosowane przedsięwzięcia antyterrorystyczne. Incydent w Norwegii jest bowiem dla europejskich bezpieczniaków i policjantów prawdziwym darem Niebios, dzięki któremu będą mogli bez obawy protestów zapędzić swoje trzódki do wspólnej obory i zatrzasnąć wrota. Widząc ofensywę organów nadzoru budowlanego, sanepidu, straży pożarnej i ABW przeciwko księdzu Natankowi, właściciele ośrodka Bernadeta w Białym Dunajcu, gdzie planowany był obóz dla członków Obozu Narodowo-Radykalnego z udziałem fińskiego mistrza sztuk walki Niko Puhakki, potraktowali serio pogróżki wiceministra spraw wewnętrznych generała Rapackiego i imprezę odwołali. Toteż i minister Sikorski domaga się ścigania nosicieli "języka nienawiści" pod pretekstem zagrożenia terroryzmem, ale - o ile wiem - tak naprawdę najbardziej chodzi mu o uwagi, jakie szkolni koledzy kierują pod adresem synów z powodu żydowskiego pochodzenia. Ale każdy pretekst jest dobry, więc tylko patrzeć, jak "języki nienawiści" lud pracujący miast i wsi sam poobcina po to, by inne języki mogły już bez przeszkód głosić swoje przesłania. Właśnie przed niezawisłym sądem toczy się sprawa Dody Elektrody, która w ferworze określiła Biblię jako księgę napisaną przez facetów "naprutych winem i palących jakieś zioła". "Gazeta Wyborcza" współczuje Dodzie i ubolewa nad takim marnowaniem publicznych pieniędzy na niepotrzebne rzeczy - z czego wynika, że mądrość obecnego etapu nakazuje starszym i mądrzejszym przejść do porządku nawet nad mojżeszową tradycją religijną i historyczną. Skoro tak, to nietrudno się domyślić, że liczą na korzyści sto, a nawet tysiąckrotne i tylko niedociągnięciom na odcinku koordynacji należy przypisać, że minister Sikorski wybiega przed orkiestrę. SM

Znów rabują! Niemiłościwie nam panująca koalicja PO-PSL postanowiła znów okraść naród na korzyść społeczeństwa. Bo „naród” to nasi przodkowie, my, nasze dzieci i wnuki - a przecież przodkowie, dzieci, wnuki i prawnuki nie glosują. Nie glosują np. nienarodzone dzieci... Jak mawiał śp. Ronald Reagan: „Tak się dziwnie składa, że za aborcją głosują wyłącznie ci, którym wyskrobanie już nie grozi!”... Lewica nie mówi o narodzie, lecz o „społeczeństwie”. Społeczeństwo – to dla NICH ci, którzy będą głosować. To, że inne społeczeństwo – to społeczeństwo, które żyć będzie w dwa lata po wyborach- będzie na nich psioczyć, to ICH nie interesuje. ONI chcą wygrać wybory. Więc muszą przekupić to dzisiejsze społeczeństwo. Za dwa lata dopiero ludzie połapią się, że zostali bezczelnie okradzeni. ONI jednak mają nadzieję, że jeśli wygrają wybory, to pożyczą skądś pieniądze – i znów to społeczeństwo, które za cztery lata będzie glosować, zagłosuje na NICH. A jak przegrają? To niech się martwią ci, co wygrają... Bo przecież będzie to już inne społeczeństwo. Część umrze, część wejdzie w wiek wyborczy, część się urodzi, część zmieni poglądy, część wyjedzie za granicę, część wróci zza granicy... zresztą o tym już nie raz pisałem. Pół roku temu ONI dokonali prostego przesunięcia środków. ZUS zbankrutowałby za rok – a OFE za 15 lat. Więc okradli OFE – i teraz i ZUS i OFE zbankrutują równo za parę lat. A potem? Cóż – Federaści planują okraść równo wszystkich – dodrukowując 2 biliony (!!) €urosów – to czemu ONI nie mogliby dodrukować paruset miliardów złotówek? Że p. prof. Leszek Balcerowicz by protestował, że psują Mu ukochane dziecko – złotówkę? To niech sobie protestuje. Przeciwko okradzeniu OFE też protestował – wyjątkowo niezdarnie zresztą – i nikt się tym nie przejął... W 1989 roku też dodrukowali masę pieniędzy – i ówczesny minister finansów nie trafił pod Trybunał Stanu – choć się tego jako poseł domagałem... Więc teraz czują się bezkarni – i okradają Fundusz Rezerwy Demograficznej, który miał uratować ZUS przed kryzysem za 5 lat. Bo za kilka lat proporcja ludzi młodych do starców znacznie się pogorszy – i ONI (w rzadkim odruchu dbałości o przyszłość...) taki Fundusz założyli. Pieniądze w nim są... no, to się je teraz wyda. Przekupią tymi pieniędzmi wyborców – i mają nadzieję, że wygrają wybory. A potem? To ICH nie obchodzi. ONI mówią: „Po NAS – choćby potop”... Tymczasem w/g sondażu „Homo Homini” na Kongres Nowej Prawicy chce głosować tylko 7,4% - a na „Bandę Czworga” 76%!! Naprawdę! Ja tego po prostu nie rozumiem: Ludzie tyle razy oszukani przez PiS, PO, PSL i SLD – w dalszym ciągu chcą na NICH glosować. Czy ONI coś ludziom do wody dosypują – czy co? JKM

Dożynanie socjalistów na Utøyi Zjeździłem całe Wybrzeże (przed wojna politykom było łatwiej - było tylko 50 km Wybrzeża...) - i przez niedopatrzenie ominęło mnie kilka rozróbek politycznych. Wystosowałem, więc do Prokuratury pismo: Janusza Korwin-Mikkego 05-420 Józefów ul. 3.go Maja 100 Do Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie SKARGA

na bezczynność Prokuratury Rejonowej JE Radosław Sikorski powiedział w Sejmie 22-VII br., że 21-VII na stronach internetowych dziennika "Rzeczpospolita" ukazał się wpis, „który bezpośrednio wzywa do zamachu na premiera Donalda Tuska i na niego”. Cytuję:

"Ktoś napisał: Mam nadzieję, że znajdzie się Niewiadomski, który odstrzeli ciebie i twojego guru Tuska". P. Minister dodał, że jeśli złoży doniesienie w tej sprawie, to niektórzy będą komentować, że znowu władza "czepia się wolności słowa i nadreagowuje"– i sprecyzował: „Wydaje mi się, że jeśli mamy poradzić sobie z taką morderczą mową nienawiści, to i wy – media - musicie pomóc. To gazeta ma adres IP osoby, która tego wpisu dokonała i myślę, że na gazecie ciąży obowiązek złożenia doniesienia o podżeganiu do zamachu”. Przypominam, więc, że 12-XI-2007 p. Radosław Sikorski wezwał publicznie (n/t PiSu): „Dorżnąć tę watahę!” - a Prokuratura Rejonowa nie wszczęła żadnego postępowania. Co jest o tyle dziwne, że np. wszczęła absurdalne postępowanie w sprawie tego, że podczas programu w TVN24 powiedziałem: „Nie godzę się na zasadę »EinVolk, ein Reich, ein €uro«!”- i dla podkreślenia narodowo-socjalistycznego pochodzenia tego zwrotu uniosłem rękę w hitlerowskim salucie. Nie poruszałbym tego tematu obecnie, – ale skoro Pan Minister twierdzi, że jest to moralny obowiązek... Wnoszę, więc o sprawdzenie, kto w Prokuraturze Rejonowej zaniedbał obowiązku – i wyciągnięcie stosownych konsekwencyj. Z poważaniem, Józefów, 29-VII AD 2011 Janusz Korwin-Mikke

Korwin-Mikke o autorytecie w Rodzinie Rządząca dziś światem upadającej cywilizacji Lewica nienawidzi słowa „autorytet”. System „autorytarny”, czyli taki, w którym władza opiera się na czyimś autorytecie (Boskim, jednostki, prawa czy tp. – istnieją różne systemy autorytarne!), to coś obrzydliwego – jedyny słuszny to taki, w którym rację ma Większość. Jest to dość oczywisty nonsens – a skutki tych teoryj widzimy dziś na własne oczy. Przy wychowywaniu dziecka jednak ten problem nie istnieje, bo w rodzinie na ogół nie ma jak utworzyć „Większości”. Dlatego nawet lewicowi teoretycy, choć z obrzydzeniem, mówią o „autorytecie rodziców” (oczywiście zawsze „rodziców” – nigdy „ojca”!) jako o niezbędnym czynniku w wychowywaniu dziecka. Istnieją w tym względzie trzy różne szkoły. Pierwsza – tradycyjna – przyznaje rodzicom rację a priori i wymaga od dzieci posłuszeństwa. Metoda ta jest znakomita z jednym wyjątkiem: kiedyś rodzic pomyli się i cały autorytet diabli wezmą. Może po drugim błędzie. Albo trzecim. Druga – nowoczesna, „wolnoamerykańska”, (choć głoszono ją zarówno podczas oświecenia, jak i za Cesarstwa Rzymskiego) – nie grozi taką katastrofą. Dziecko ma wychowywać się bez autorytetów i dopiero budować je sobie samodzielnie w odpowiednim wieku. Wbrew pozorom, ryzyko pójścia fałszywą drogą nie jest tu wielkie – hippisi, narkomani itp. są w końcu niewielkim marginesem. Ale stwarza to trudne problemy wychowawcze, jako że nie można użyć argumentu: „Nie rób tego, bo ja ci to mówię” – nieodzownego, by odwieść dziecko od czynu, którego konsekwencji nie może sobie ono nawet wyobrazić. W gruncie rzeczy jest to metoda dobra dla rodziców dość bogatych, by ścierpieć np. podpalenie przez dziecko mieszkania czy samochodu. Trzecia – pragmatyczna – polega na budowaniu kapitału zaufania i ostrożnym korzystaniu zeń. Autorytet u dziecka mamy niejako z natury – powstaje on, dlatego, że Ojciec umie robić rzeczy dlań niemożliwe, a nawet niemożliwe do wykonania przez Matkę. Polecenia oparte na tym autorytecie radzę jednak wydawać rzadko i – tu paradoks – najlepiej wtedy, gdy dziecko nie posłucha. Łatwo można przepowiedzieć, że sparzy się, próbując naśladować w zapaleniu zapałki. Trzeba przedtem spokojnie powiedzieć: „Nie rób tego, bo się sparzysz” – i spokojnie czekać w pogotowiu, aby upuszczoną z wrzaskiem zapałkę zgasić, nim zapali się dywan (ojciec ze szkoły tradycyjnej zabroni zapalania, z nowoczesnej – nie powie nic). Cała sztuka polega w gruncie rzeczy na częstszym dokładaniu do kapitału niż korzystaniu zeń, tzn. więcej razy winno dziecko przekonywać się, że ojciec miał rację, niż słuchać autorytetu na wiarę. Nie ma zazwyczaj mowy, by do takiej dyscypliny skłonić kobietę. Nie złoszcząc się, ojciec musi wziąć pod uwagę, że polecenia wydawane są przez matkę przy jednoczesnej pracy na kilku stanowiskach (sama coś sprząta, w kuchni buzuje, pralka warczy). Stąd w miarę dorastania dziecka trzeba mu tłumaczyć, że kobiety mają prawo do fantazji, humorów itp. – co nie umniejszając miłości dziecka, wyjaśni nieuniknione niekonsekwencje w wydawanych przez matkę poleceniach. Rzecz prosta, argumentu z drugiego piętra abstrakcji: „Muszą mnie słuchać, bo ja mam autorytet” używać nie wolno. Jest odwrotnie: mam autorytet, co widać po tym, że dziecko mnie słucha – a nie: dziecko mnie słucha, bo mam autorytet! Dziecko może być świetnie wychowane, nie znając w ogóle słowa „autorytet”! JKM

AFERA MARSZAŁKOWA. PROTOKOŁY NIEZGODNOŚCI Sprawa afery marszałkowej - „matki” wszystkich późniejszych afer za czasów rządów PO-PSL, zdaje się nie zaprzątać dziś uwagi publicznej. Zgodnie z zasadą przemilczania własnych draństw, rządowe media nie poświęcają uwagi procesowi, który niedawno rozpoczął się przed warszawskim Sądem Rejonowym na Bemowie. Proces ma zostać przemilczany, chociaż na liście świadków znajdują się m.in. Bronisław Komorowski, szef ABW Krzysztof Bondaryk, rzecznik rządu Paweł Graś, Antoni Macierewicz, a także znani dziennikarze oraz wysocy rangą byli oficerowie WSI. Przypomnę, że chodzi o kombinację operacyjną z udziałem ludzi WSW/WSI, szefostwa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, rozgrywaną w latach 2007-2008. Celem kombinacji było uzyskanie dostępu do tajnego aneksu z Raportu z Weryfikacji WSI, a gdy okazało się to niemożliwe – podjęcie działań zmierzających do oskarżenia członków Komisji Weryfikacyjnej WSI oraz dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego. Chodziło przy tym o zdezawuowanie treści zawartych w aneksie oraz uprzedzenie ewentualnych zarzutów dotyczących powiązań polityków Platformy ze środowiskiem byłych WSI. Priorytetem kombinacji pozostawała osłona politycznego „patrona” wojskowych służb - Bronisława Komorowskiego. W toku kombinacji korzystano z silnego wsparcia medialnego, a sygnałem do rozpoczęcia akcji pod fałszywą nazwą „afera aneksowa” był artykuł Anny Marszałek opublikowany w „Dzienniku” w dn. 19 listopada 2007r. zatytułowany - „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż” i opatrzony nagłówkiem – „Każdy może kupić tajne dokumenty”. Żadne z kłamstw rozpowszechnianych przez rządowe media nie znalazły potwierdzenia. Nigdy nie było żadnej „afery z aneksem”, nigdy nie wykazano, by nastąpił jakikolwiek przeciek treści z tego dokumentu. Wszelkie oskarżenia i rzekome dowody, o których miesiącami zapewniali nas żurnaliści i „specjaliści” od służb okazały się fałszywe, a intensywnie prowadzone czynności śledcze nie przyniosły rezultatów. To z tego powodu trwa dziś tchórzliwe milczenie „wiodących mediów”. Oskarżenie przeciwko Wojciechowi Sumlińskiemu o „płatną protekcję” oparto zatem na doniesieniu złożonym przez byłego pułkownika WSW/WSI Leszka Tobiasza z Oddziału 33. Zarządu III WSI. Tobiasz - absolwent moskiewskich kursów GRU, pracował w charakterze oficera operacyjnego ataszatu w Moskwie, a w okresie rządów SLD - UP był odpowiedzialny za działania wobec hierarchów Kościoła katolickiego, a następnie - do chwili rozwiązana WSI - za inwigilację i pozyskiwanie dziennikarzy. W sprawie Tobiasza prokuratury wojskowe prowadziły od 2006 r. dwa śledztwa: z doniesienia podwładnych o fałszowanie dokumentów i z doniesienia Komisji Weryfikacyjnej WSI o złożenie nieprawdziwego oświadczenia weryfikacyjnego. W lipcu br. Leszek Tobiasz został prawomocnie skazany na pół roku więzienia w zawieszeniu za przekroczenie uprawnień. Sądy uznały za przestępstwo wezwanie przezeń do WSI pewnego oficera – po to, by uniemożliwić mu udział w ważnym głosowaniu. Nie przeszkadzało to prokuraturze traktować Tobiasza jako w pełni wiarygodnego świadka oskarżenia i na podstawie jego donosu przez wiele miesięcy podejmować działania wobec członków Komisji Weryfikacyjnej WSI. Przed kilkoma dniami portal niezależna.pl opublikował kopie dokumentów dotyczących afery marszałkowej. Są to m.in. zawiadomienie Krzysztofa Bondaryka do prokuratury, protokół jego przesłuchania oraz postanowienie o przeszukaniu domu Piotra Bączka. Treść tych dokumentów winna wywołać polityczne „trzęsienie ziemi” w każdym praworządnym państwie. Lektura protokołu przesłuchania szefa ABW oraz złożonego przezeń zawiadomienia, pozwala na postawienie tezy, że mamy do czynienia z rażącą niezgodnością między zeznaniami Komorowskiego, a oświadczeniem Bondaryka. Przypomnę, że 30 października 2008 roku Wojciech Sumliński złożył w warszawskiej prokuraturze doniesienie, w którym wskazał, że stał się ofiarą fałszywego pomówienia i podkreślił, iż prowokację przeprowadzili wspólnie i w porozumieniu marszałek Sejmu Bronisław Komorowski i szef ABW Krzysztof Bondaryk. Doniesienie dotyczyło możliwości zorganizowanych działań, które miały na celu skompromitowanie Komisji Weryfikacyjnej WSI, a sam Sumliński jako dziennikarz, który sprawę WSI badał, niejako "przy okazji" stał się jednym z celów prowokacji. Miesiąc wcześniej, ówczesny szef klubu PiS Przemysław Gosiewski, zwrócił się do prokuratury z wnioskiem o zbadanie, czy Bronisław Komorowski miał obowiązek zawiadomić prokuraturę, po tym jak oficer WSW/WSI Aleksander L. złożył mu propozycję korupcyjną, a Leszek Tobiasz poinformował go o rzekomej korupcji. Klub PiS złożył zawiadomienie po ujawnieniu przez media na początku września 2008 roku treści zeznań Komorowskiego złożonych przed prokuraturą. W przypadku obu zawiadomień, prokuratura nie dopatrzyła się ze strony marszałka Sejmu żadnego naruszenia prawa i odmówiła wszczęcia śledztwa. Warto zatem zwrócić uwagę, że w zeznaniach Komorowskiego oraz w ujawnionych obecnie zeznaniach Bondaryka, występują oczywiste, rażące niezgodności. Ówczesny marszałek Sejmu zeznał bowiem, że jego pierwsze spotkanie z Tobiaszem miało miejsce 21 listopada 2007r.. Co więcej podkreślił: „tej daty jestem pewien, w kalendarzu niestety nie zapisano dnia spotkania z Lichockim, ale mogło to być około dzień lub dwa przed rozmową z Tobiaszem.” Dalej Komorowski oświadczył: „Tobiasz chciał mi okazać zdobyte dowody w postaci nagrań i na kolejne spotkanie, 3 grudnia 2007 r. – przyniósł je. Widziałem kamerę, dyktafon, kasetę video i kasety do dyktafonu.” „O ile pamiętam – oświadczył Komorowski prokuratorowi - następnego dnia przekazałem powyższą informację Ministrowi Koordynatorowi Pawłowi Grasiowi oraz szefowi SKW płk. Reszce. Minister Graś następnie powiedział mi , że jest to sprawa, którą powinno zająć się ABW z uwagi nie tylko na korupcję, ale również na zagrożenie państwa. Po kilku dniach przeprowadziłem rozmowę z szefem ABW panem Bondarykiem. Po pewnym czasie, myślę że po około dwóch tygodniach, Tobiasz stawił się w umówionym miejscu i czasie do dyspozycji ABW, która zajęła się tą sprawą.” Całkowicie inny przebieg zdarzeń wynika z ujawnionego przez niezależna.pl protokołu przesłuchania Krzysztofa Bondaryka. Szef ABW zeznał, że „około tygodnia po powierzeniu mi przez Premiera funkcji p.o obowiązki szefa ABW w dniu 16 listopada 2008 w godzinach popołudniowych minister Graś poinformował mnie telefonicznie o potrzebie spotkania” na terenie Sejmu i zawiadomił, „w skrócie, że istnieje potrzeba-prośba ze strony Marszałka Komorowskiego, abym się udał do jego biura poselskiego, ponieważ jest u niego w tym memencie ktoś, kto ma informacje ważne dla bezpieczeństwa kraju”. Z treści dalszych zeznań Bondaryka wynika, że spotkanie z Tobiaszem odbyło się w Sejmie tego samego dnia, a Tobiasz miał mieć przy sobie dowody na rzekomą korupcję w Komisji Weryfikacyjnej WSI. W tym samym też dniu, Bondaryk swoim samochodem przewiózł Tobiasza do siedziby ABW na Rakowiecką, zaprowadził do pokoju, po czym wezwał „funkcjonariusza pionu śledczego panią Fetke”. Tobiasz został przesłuchany i przyjęto od niego zawiadomienie o przestępstwie.

Z zeznań Bondaryka wynika zatem, że Komorowski wezwał szefa ABW 23 listopada 2007 roku, a nie, jak twierdził marszałek Sejmu dopiero w grudniu. Bondaryk przewiózł Tobiasza swoim samochodem do siedziby ABW, a nie Tobiasz „stawił się w umówionym miejscu i czasie do dyspozycji ABW”. Tobiasz miał przy sobie „dowody” rzekomej korupcji już w dniu spotkania z Bondarykiem, a nie 3 grudnia, jak twierdzi Komorowski. Najciekawsze jednak, że w zawiadomieniu złożonym do prokuratury w dniu 27 listopada 2007 roku Bondaryk przedstawia jeszcze inny scenariusz i w ogóle przemilcza rolę Komorowskiego. Szef ABW zawiadamia bowiem Prokuraturę Okręgową w Warszawie, że „w dniu 23 listopada do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego zgłosił się ob. RP Leszek Tobiasz”. Nie ma słowa o roli Komorowskiego, o osobistej eskorcie Bondaryka ani o zdarzeniach, które doprowadziły Tobiasza do siedziby ABW.

Te i wiele innych niezgodności w zeznaniach najważniejszych aktorów afery marszałkowej powinny zainteresować każdy niezależny organ ścigania oraz wzbudzić podejrzenia odnośnie intencji owych świadków. Z umorzeń dokonanych przez prokuraturę wynika, że takich niezgodności nie stwierdzono, choć dysponowała ona tymi samymi materiałami. To zaledwie jeden przykład z szeregu nieprawidłowości, jakie można dostrzec w tej sprawie. O prawdziwym przebiegu afery, Polacy nigdy nie zostali poinformowani. Obowiązująca do dziś zmowa milczenia sprawiła, że została ona ukryta przed opinią publiczną i żadne z jej elementów nie pojawiły się w trakcie prezydenckiej kampanii Bronisława Komorowskiego. Wybór tej postaci na prezydenta Polski, to ceną, jaką już zapłaciliśmy za zaniechanie wyjaśnienia afery marszałkowej. Aleksander Ścios

Senat RP przyjął ustawę dopuszczającą GMO w Polsce Senat przyjął bez poprawek ustawę o nasiennictwie w kształcie uchwalonym 1 lipca przez Sejm. Za przyjęciem głosowali senatorowie Platformy Obywatelskiej, przeciwni byli senatorowie Prawa i Sprawiedliwości. O odrzucenie ustawy w całości wnioskowała senacka Komisja Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Według niej, niewystarczające i niejednoznaczne zapisy umożliwią rejestrację nasion genetycznie modyfikowanych, zatem faktycznie wprowadzą GMO do polskiego rolnictwa. Zdaniem PiS ustawa była źle przygotowana, nie odbyły się konsultacje społecznych i naukowe. Senatorowie Prawa i Sprawiedliwości uważają, że znowelizowana ustawa daje możliwość wprowadzenia do obrotu materiału genetycznie modyfikowanego. Zgadza się bowiem na zakup modyfikowanego ziarna chociażby tylko na potrzeby własne rolników, a to oznacza, że prędzej czy później trafi ono na rynek. Prawo i Sprawiedliwość oraz inni przeciwnicy znowelizowanej ustawy o nasiennictwie twierdzą, że polskie rolnictwo jest zbyt rozdrobnione, by rolnicy mogli się ustrzec przed modyfikowanymi roślinami, nawet, gdy nie zechcą ich na swoim polu. Uważają, że w takiej sytuacji zagrożone jest zwłaszcza rolnictwo ekologiczne, które mogłoby być szansą Polski w świecie. Zdaniem PO, cała dyskusja o genetycznie modyfikowanych organizmach odbywała się poza ustawą, ponieważ jej zapisy w ogóle nie dotyczą GMO. Na nowe przepisy długo czekali hodowcy – podkreślali senatorowie Platformy Obywatelskiej. Według nich uchwalony zakaz obrotu jest wystarczający, a szczegółowe rozwiązania w kwestii GMO znajdą się w odrębnej ustawie. Jej projekt jest już w Sejmie. Przeciwnicy GMO, którzy demonstrują od kilku dni przed Senatem, zapowiadają, że będą apelować do prezydenta, aby nie podpisywał ustawy. Jeśli to zrobi, zaskarżą ją do Trybunału Konstytucyjnego. Mówią, że do czasu, aż los ustawy zostanie ostatecznie przesądzony, odbywać się będą następne demonstracje. Znowelizowana ustawa o nasiennictwie wprowadziła m.in. przepisy dotyczące wytwarzania i oceny materiału siewnego, zasady jego etykietowania i oznaczania. Potwierdziła, że nowe odmiany roślin uprawnych nadal będzie rejestrował Centralny Ośrodek Badania Roślin Uprawnych.

Informacyjna Agencja Radiowa/IAR/Aleksandra Tycner/zr

Raport wybrzmiał, pytania pozostały Raport Millera to jest raport sędziego nie tylko w sprawie własnej, ale i w sprawie prezesa sądu. Dlatego Jerzy Miller nie dotknął odpowiedzialności Jerzego Millera, ani tym bardziej Donalda Tuska.

1. Niech pan weźmie samochód, rozpędzi go do 280 kilometrów na godzinę i zderzy się z brzozą, to się pan przekona... – odpowiedział minister Miller na pytanie dziennikarza, czy samolot rzeczywiście mógł stracić skrzydło i sterowność po zderzeniu z brzozą. Wprawił mnie pan Miller tą odpowiedzią w zdumienie. Naprawdę nie widzi różnicy między samochodem ważącym tonę, a ważącym sto ton samolotem?

2. Mimo wszystko raport Millera zawarł kilka ważnych ustaleń, które warto tu przypomnieć, zwłaszcza tym wszystkim mądralom, którzy byli przekonani, że pilotom trzęsły się ręce, bo naciskał na nich Prezydent i pijany generał. Nic z tych rzeczy – żadnej presji na lądowanie ani nacisku nie było! Zrozumieliście to? Żadnej presji Prezydenta ani, żadnej presji generała, żadnej presji innego pasażera – nie było! Przeprosicie teraz pamięć Prezydenta i pamięć Generała za wasze nikczemne supozycje i podejrzenia?

3. Raport potwierdził też tezę „białej księgi” Macierewicza, że samolot nie lądował, gdyż pilot próbował go wyprowadzić na drugi krąg. Nie lądował – zrozumieliście to? Miller potwierdził też inną tezę z białej księgi Macierewicza, że wieża kontrolna, w której nie szympans siedział, tylko pułkownik Krasnokutski, naprowadzała samolot źle i wmawiała pilotom kilkakrotnie, że są na kursie i na ścieżce, choć nie byli. Zabrakło jednak odpowiedzi na pytanie, – dlaczego rosyjscy kontrolerzy tak czynili? Dlaczego okłamywali załogę, że jest na kursie i na ścieżce, choć nie była? Dlaczego naprowadzali samolot ku katastrofie? Na żarty im się zebrało?

4. A poza tym – cóż - przede wszystkim potwierdziło się, że jest to raport sędziego we własnej sprawie. Minister Miller sam sobie odpuścił własne zaniedbania i winy, zwłaszcza w zakresie zabezpieczenia wizyty prezydenta przez BOR. Widzieliśmy, jak się zabezpiecza wizytę prezydenta, gdy przylatywał do Polski Obama. Amerykański BOR sprawdzał każde okno, każdy krzak, każdy komin. A naszym „borowikom” tyłków się nie chciało ruszyć i sprawdzić, czy w smoleńskim kurniku zwanym wieżą lotami jakiś rozsądny człowiek kieruje, czy być może szympans, jak sobie żartowali Rosjanie. Ktoś powie, że Obama to prezydent mocarstwa prowadzącego wojnę. A Polska to na wojnie nie jest?

5. Raport Millera starannie pomija odpowiedzialność premiera Tuska, jak choćby sprawa rozdzielenia wizyt i dziwną grę z Rosjanami, żeby wizytę Prezydenta sprowadzić do wymiaru prywatnej uroczystości. Nie odpowiada, dlaczego premier Tusk wybrał dla wyjaśnienia katastrofy konwencję chicagowską, przewidzianą dla lotów cywilnych, choć sam Miller uznał, że tragiczny lot był wojskowy. Nie wyjaśnił też raport Millera, dlaczego nie wydobyte zostały od Rosjan kluczowe dowody, czyli wrak i czarne skrzynki. Nie wyjaśnił, dlaczego Polska nie była partnerem tylko klientem w wyjaśnianiu katastrofy

Nadal nie mamy też odpowiedzi na wiele zasadniczych pytań, jak choćby takie:

- dlaczego Rosjanie rozpowszechnili informację, że samolot podchodził do lądowania cztery razy?

- Dlaczego minister Sikorski już w pierwszej godzinie po katastrofie sugerował błąd pilotów, choć nie było o tym żadnej wiedzy?

- Skąd i dlaczego rozpowszechniane były wiadomości, że samolot rozbił się o 8,56, podczas gdy stało się to o 8,41?

- dlaczego i jak to w ogóle było możliwe, że akcja ratunkowa rozpoczęła się dopiero w piętnaście minut po katastrofie, choć samolot runął tuż obok lotniska?

- dlaczego Rosjanie rozkawałkowali do reszty wrak, pozbawiając go zasadniczej wartości dowodowej?

- Jak to było z tym rzekomym przesiewaniem ziemi smoleńskiej sitem, dlaczego były te fałszywe zapewnienia pani minister Kopacz?

- Jak to było z sekcją zwłok i czy pani minister Kopacz rzeczywiście czuwała nad jej prawidłowością?

6. Raport wybrzmiał, zasadnicze wątpliwości i pytania pozostały bez wyjaśnienia. Czy to rozczarowanie? Odpowiem szczerze – nie. Biorąc po uwagę, że był to nie tylko raport sędziego w sprawie własnej, ale i w sprawie odpowiedzialności prezesa sądu, trudno było oczekiwać, że sędzia Miller poruszy własną odpowiedzialność i odpowiedzialność premiera Tuska. Mam nadzieję, że to wyjaśni Najwyższa Izba Kontroli, prowadząca kontrolę na mój wniosek, choć Platforma Obywatelska usilnie stara się jej kontrolę spacyfikować.

7. Jednak trzy kwestie niech się staną jasne raz na zawsze. Nie było presji na pilotów. Nie było lądowania, tylko próba odejścia na drugi krąg. Rosyjscy kontrolerzy naprowadzali samolot fałszywie. Janusz Wojciechowski

Tupolew wraca do Polski Wrak samolotu Tu-154M, który 10 kwietnia ubiegłego roku rozbił się w katastrofie pod Smoleńskiem, w najbliższych dniach powróci do kraju. Przewozem zajmie się radomski Zakład Transportu Energetyki – podał portal radom24.pl Informacje radom24.pl potwierdza Roman Miękus, specjalista do spraw logistyki transportu ciężkiego w ZTE Radom – Tak, Tu-154M zostanie przetransportowany przez naszą firmę do Polski, jednak bez harmonogramu prac nie mogę podać więcej szczegółów – mówi. ZTE zajmuje się przewozem różnych wielkogabarytowych i trudnych do transportu ładunków. Nieoficjalnie mówi się, że zakład przewoził swego czasu na Białoruś szczątki samolotu Su-27, który rozbił się w 2009 roku podczas pokazów Air Show, ale nikt w firmie nie chciał nam tej informacji potwierdzić – pisze radom24.pl. - Jeżeli rzeczywiście wrak TU154 M zostanie sprowadzony teraz do Polski to oznacza, że celowo czekano na zakończenie prac komisji ministra Millera tak, aby nie mogła ona zbadać szczątków i zawrzeć w raporcie wyników tych analiz. Uważam, że w tej sytuacji obowiązkiem komisji Jerzego Millera, która przecież ma oficjalnie zamknąć swoje prace dopiero jutro, jest przedłużenie prac komisji o zbadanie wraku. W przeciwnym wypadku powstanie wrażenie, że pan Miller uzgodnił to z władzami rosyjskimi, tak, żeby zdjąć z Rosjan odpowiedzialność za ewentualne dowody rosyjskiej winy, które mogłyby zostać ujawnione w trakcie badań - mówi nam Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu d.s zbadania smoleńskiej katastrofy. Olga Alehno, Dorota Kania

"Premier nie powinien przyjąć raportu" W związku z informacjami o sprowadzeniu w najbliższym czasie z Rosji wraku TU 154 M pełnomocnik rodzin ofiar smoleńskiej katastrofy mec. Stefan Hambura złożył wniosek do premiera Donalda Tuska o wstrzymanie procedury ostatecznego przyjęcia raportu z prac komisji Jerzego Millera. Niewykluczone, że podobne wnioski złożą kolejne rodziny ofiar smoleńskiej tragedii. Poniżej prezentujemy pismo mec. Hambury.

Prezes Rady Ministrów RP Donald Tusk Al. Ujazdowskie 1/3 00-583 Warszawa Polen

Katastrofa w ruchu powietrznym w dniu 10.04.2010

Szanowny Panie Premierze, w dniu dzisiejszym prasa podaje, że wrak rządowego samolotu Tu-154M, nr boczny 101, który 10 kwietnia ubiegłego roku rozbił się w katastrofie pod Smoleńskiem, w najbliższych dniach wróci do Polski. Przewozem ma się zająć radomski Zakład Transportu Energetyki. (źródło: http://www.radom24.pl/artykul/czytaj/1558).

Jako pełnomocnik rodzin Anny Walentynowicz i Stefana Melaka składam wniosek na ręce Pana Premiera o wstrzymanie procedury zatwierdzenia Raportu Końcowego Ministra Jerzego Millera z badania zdarzenia lotniczego nr 192/2010/11 samolotu Tu-154M nr 101 zaistniałego dnia 10 kwietnia 2010 r. w rejonie lotniska Smoleńsk Północny Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego oraz wszystkich z tym związanych dokumentów do czasu przeprowadzenia pełnej ekspertyzy wraku rządowego samolotu Tu-154M, nr boczny 101 przez polskich naukowców oraz wskazanych przez moich Mocodawców ekspertów. Równocześnie wnioskuję o dopuszczenie mnie i pozostałych zainteresowanych osób do wszystkich faz badania wraku rządowego samolotu Tu-154M, nr boczny 101.

Z wyrazami szacunku Stefan Hambura

Wniosek o przesłuchanie Bogdana Klicha Pełnomocnik rodzin ofiar smoleńskiej katastrofy mec. Stefan Hambura skierował do Prokuratury Wojskowej wniosek o przesłuchanie byłego ministra obrony narodowej Bogdana Klicha. Poniżej zamieszczamy pełną treść wniosku.

Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie ul. Nowowiejska 26B00-911 Warszawa Polen

2924/10Sygn. akt: Po. Śl. 54/10

Katastrofa w ruchu powietrznym w dniu 10.04.2010 W N I O S E K D O W O D O W Y

I. Na podstawie art. 167 k.p.k. w związku z art. 169 k.p.k. i art. 52 § 1 k.p.k. wnoszę o niezwłoczne przeprowadzenie dowodu z zeznań:

Pana Bogdana Klicha, byłego Ministra Obrony Narodowej, na okoliczności:

Wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej w ruchu powietrznym w dniu 10.04.2010 r.

Na podstawie przepisu art. 317 § 1 k.p.k. wnoszę ponadto o dopuszczenie mnie jako pełnomocnika wykonującego prawa pokrzywdzonych do udziału w przesłuchaniu przez Prokuraturę Pana Bogdana Klicha, byłego Ministra Obrony Narodowej.

Proszę o przekazanie mi informacji o wyznaczonych terminach przesłuchania Pana Bogdana Klicha, byłego Ministra Obrony Narodowej, jak najszybciej, a więc nie za pomocą poczty, tylko następującą drogą:

1. faksem: 004930/88774487 lub

2. telefonicznie: 0049175/1496855 lub

3. pocztą elektroniczną: stefan@hambura.com

II. Kopia tego wniosku zostanie przekazana do Prokuratora Generalnego Pana Andrzeja Seremeta.

U Z A S A D N I E N I E

Art. 2 kodeksu postępowania karnego określa jego cele i brzmi następująco:

„§ 1. Przepisy niniejszego kodeksu mają na celu takie ukształtowanie postępowania karnego, aby:

1) sprawca przestępstwa został wykryty i pociągnięty do odpowiedzialności karnej, a osoba niewinna nie poniosła tej odpowiedzialności,

2) przez trafne zastosowanie środków przewidzianych w prawie karnym oraz ujawnienie okoliczności sprzyjających popełnieniu przestępstwa osiągnięte zostały zadania postępowania karnego nie tylko w zwalczaniu przestępstw, lecz również w zapobieganiu im oraz w umacnianiu poszanowania prawa i zasad współżycia społecznego,

3) uwzględnione zostały prawnie chronione interesy pokrzywdzonego,

4) rozstrzygnięcie sprawy nastąpiło w rozsądnym terminie.

§ 2. Podstawę wszelkich rozstrzygnięć powinny stanowić prawdziwe ustalenia faktyczne.”

Wiedza, którą posiada były Minister Obrony Narodowej Pan Bogdan Klich umożliwi doprowadzenie do sytuacji, w której podstawę wszelkich rozstrzygnięć stanowiłyby prawdziwe ustalenia faktyczne (art. 2 § 2 k.p.k.). Były Minister Obrony Narodowej posiada w obecnej chwili daleko idącą wiedzę na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej w ruchu powietrznym w dniu 10.04.2010 r. Odkładanie w czasie przesłuchania Pana Bogdana Klicha jako świadka w niniejszym postępowaniu doprowadziłoby do naruszenia praw pokrzywdzonych, których reprezentuję. Europejska Konwencja o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności gwarantuje prawo do rzetelnego procesu. A z jej artykułu 2 zgodnie z orzecznictwem Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu wynika proceduralne prawo do efektywnego i skutecznego śledztwa. Efektywne śledztwo jest śledztwem prowadzonym bez zbędnej zwłoki, dotyczy to również przesłuchań ważnych dla śledztwa świadków. Dlatego obowiązkiem Prokuratury jest jak najszybsze przesłuchanie byłego Ministra Obrony Narodowej Pana Bogdana Klicha w niniejszej sprawie, na okoliczności podane we wstępie wniosku. Wskazane jest jak najszybsze przesłuchanie ze względu na upływ czasu i niedoskonałości pamięci ludzkiej. Do tego dochodzi jeszcze zamiar kandydowania Pana Bogdana Klicha w zbliżających się wyborach do Senatu RP. Aby przesłuchanie jak najmniej kolidowało czasowo z kampanią wyborczą mogłoby się odbyć jeszcze w tym tygodniu. Pan Prezydent Bronisław Komorowski powiedział, „że ogłosi formalnie termin wyborów na początku sierpnia.” (źródło: http://www.rp.pl/artykul/689826.html

Interes śledztwa nie stoi na przeszkodzie dopuszczenia mnie jako pełnomocnika wykonującego prawa pokrzywdzonych do udziału we wskazanej czynności - wręcz przeciwnie może przyczynić się do wyjaśnienia okoliczności niniejszej sprawy. Stefan Hambura


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
506
506
506 STARK
Gb 0,506,929 Absorbing Material For Nitroglycerine From Potatoes
kenwood KDC MV6521,6021,6021,5021,5021V,506 Manual
Księga 2. Postępowenie nieprocesowe, ART 506 KPC, 1971
506
506
506
506
506
506
506
uchwala 506 - rekrutacja - stacjonarne 2015, Studia, I o, rok IV, egz inż
506 507
!252 Moc 1F Dopasowanieid 506 Nieznany (2)

więcej podobnych podstron