858

Bohdan Poręba – Grunwald Ukazała się pierwsza poważna monografia Zjednoczenia Patriotycznego „Grunwald” autorstwa Przemysława Gasztolda-Senia. Jak Pan ocenia tę publikację? Praca ta nosi tytuł: „Koncesjonowany nacjonalizm”. Cóż, „nacjonalizm”, czyli prąd i ruch umysłowy i polityczny zgodnie z nauką kościoła, europejską cywilizacją łacińską i całą tradycją narodową stawiający naród ponad państwo i władze, co jest sprzeczne z duchem cywilizacji bizantyńskiej i turańskiej, nie ma szczęścia. Jego narodotwórczy charakter najlepiej doceniali najeźdźcy i okupanci, wywodzący się z powyżej wymienionych dwóch cywilizacji. Dlatego narodowcy ponieśli największe ofiary zarówno ze strony okupanta niemieckiego jak i sowieckiego. A także UB, nie wiadomo, dlaczego dziś zwanego rodzimym. O nacjonalizm byli oskarżani nie tylko „żołnierze wyklęci”, ale także Gomułka i Kardynał Wyszyński.

Stopniowo słowo „nacjonalizm”  ze szczytnego umiłowania narodu, stalinowcy usiłowali zepchnąć do porównań z faszyzmem, a dzisiaj ci stalinowcy, którzy wspięli się na plecach polskiej i narodowej „Solidarności’ do okrągłego stołu, a więc do władzy, usiłują się dopatrzeć  w nacjonalizmie koneksji z bolszewizmem, którego byli wyznawcami  aż do 1956 roku i 1968, w którym ja widzę  pierwszą dekomunizację personalną, która zdruzgotała struktury NKWD w Polsce.Nie przypisuję Panu Gasztoldowi powyższych tendencji. Jednak sam fakt iż jego praca była pisana w konkursie prac magisterskich imienia głównego ideologa KOR Jana Józefa Lipskiego, świadczy, że jest to praca pisana na zamówienie zgodne z poprawnością polityczną, co w dalszym ciągu postaram się udowodnić. Książka budzi szacunek benedyktyńską pracowitością włożoną w zbieranie materiałów. Cóż kiedy służą one z góry założonej tezie.Teza ta głosi, że wszystko co się działo przed „Solidarnością” musi być potępione a wszystko co z nią było związane podlega totalnej obronie.Kiedy Pan Gasztold do mnie się zgłosił, ucieszyłem się, że znalazł się młody człowiek, który chce się narazić podejmując temat do którego stosunek –  bez możliwości obrony, urobili z jednej strony Haerst prasy „Solidarnościowej” Adam Michnik, z drugiej jego ideowy przyjaciel Mieczysław Rakowski. A więc jeden z głównych opozycjonistów z antynarodowego i antykatolickiego skrzydła, z drugiej naczelny redaktor, nie dawno jeszcze partyjnego organu „Polityka”, a niebawem I sekretarz PZPR. A więc dostaliśmy się w kleszcze z jednej strony ateistycznej opozycji z drugiej strony rządzącej partii, w której przewagę, mieli wychowankowie międzynarodówek. Autorzy tego uderzenia w „Grunwald”nie zawahali się dla odebrania nam wiarygodności, oskarżyć nas, że jesteśmy komunistyczną i ubecką jaczejką.

Atak był tak zmasowany, że nikt się nie zastanawiał, iż wśród założycieli był dowódca okręgu AK, najwybitniejszy pilot II wojny światowej, założyciel Żydowskiego Związku Wojskowego, złożonego z polskich oficerów i podoficerów, związek, który stanowił połowe bojowców warszawskiego getta, wreszcie, założyciel Kosynierów podczas obrony Warszawy w 1939. Ja jeden byłem członkiem PZPR  - kiedy do niej wstępowałem moja deklaracja trzykrotnie ginęła – tak mnie tam nie chciano w moim środowisku, dopuścić. I wszyscy poza mną byli wieloletnimi więźniami UB niektórzy z wyrokami śmierci. Dlatego mieliśmy święte prawo do manifestacji dla uczczenia ofiar. I do wywieszenia portretów sądowych katów – w tym Stefana Michnika. Czuliśmy zresztą za sobą wielki autorytet Prymasa, Kardynała Wyszyńskiego, który parę tygodni wcześniej nawoływał z Jasnej Góry: pamiętajcie, by nie dołączyli się ci, którzy są gdzieś podwiązani, którzy mają nie polskie interesy na myśli! Pamiętajcie, że „Solidarność musi być polska!”Może gdyby nie zachłyśniecie się –  przecież sterowaną przez władze, polską „pierestrojką”, prorocza przestroga Prymasa a skromnie dodam i nasze sygnały były wysłuchane, może inaczej potoczyłyby się losy Polski. Może za okrągłym stołem znalazłoby się miejsce dla patriotów z obu stron, nie tylko wychowanków międzynarodówek. Michnik powiedział w USA, że okrągły stół uratował demokrację w Polsce a alternatywą było narodowe, katolickie państwo Polaków. Nam wtedy chodziło o to, by Polska nie dostała się w ręce wypróbowanych internacjonałów. Kiedy Pan Gasztold znalazł się u mnie, odkryłem się przed nim całkowicie. Dałem mu wszelkie materiały i kontakty. Starałem się  możliwie szczerze przedstawić nasze motywacje. Pan Gasztold nie zdradził się ani jednym słowem z odwrotnością swoich poglądów. Nie doszło pomiędzy nami do żadnych polemik.Dlatego liczyłem, ze powstanie książka obiektywna. Kiedy jednak w tygodniku, który uważam za jedyny w Polsce –  godny czytania , który pochłaniam od deki do deski  od pierwszego numeru a mówię o „Uważam Rze”  przeczytałem recenzję zachłystującą się książką Pana Gasztolda, i kiedy zobaczyłem młodzieńczą buzię autora tej recenzji, redaktora Piotra Zychowicza, tego samego, który w swojej „alternatywnej” historycznie książce „ Pakt Ribbentrop – Beck”  podsuwa nam propozycję alternatywę sojuszu z Hitlerem w 1939 roku, zrozumiałem, że dzielą nas nie tylko  różnice wyborów, ale cała epoka.Dla mnie punktami odniesienia będzie przedwojenna Polska ,którą pamiętam z perspektywy pięciolatka, ale który od urodzenia słyszał od Ojca, żołnierza Legionów Piłsudskiego, oficera i Akowca, że Polska i Jej niepodległość są dla Polaka najważniejszą po Bogu wartością. Kiedy ocierało się w rodzinnym Wilnie co krok o relikwie po romantykach, jako dziecko widziało się, że ta odzyskana z takimi ofiarami, wywalczona, wymodlona , wyśniona Polska jest napadnięta z dwóch stron i jest pozostawiona sama sobie przez wiarołomnych sojuszników, kiedy pamięta się do dziś smród szuwaksu unoszący się z sowieckich mundurów, kiedy było się wyrzuconym z mieszkania w którym zamieszkał szaulis litewski biorący udział w rozstrzeliwaniach Polaków i Żydów ale także pamięta się zapach i pieśni z partyzanckiego ogniska w majątku mojego wuja pod Wilnem.

Kiedy obserwowało się zakończenie wojny na stacji w Białymstoku z repatrianckiego wagonu a potem przeżywało się stalinizm w wykonaniu przede wszystkim mniejszości, która podjęła się w imieniu Stalina pacyfikacji i wynarodowienia nas, to inaczej niż mogą sobie polemiści ze mną wyobrazić, przyjmuje się słowa Gomółki z placu, na którym byłem wraz z dwustu tysiącami Polaków a które wieszczyły inną Polskę. A za słowami szły fakty: zwalniani z więzień akowcy, odsyłani sowieccy doradcy, rewizje podręczników historii, pierwsze sądy nad oprawcami z UB. Zwłaszcza, gdy pamiętało się, że generał Tatar i jego towarzysze byli torturowani w celu uczynienia z nich świadków w planowanym procesie nacjonalisty – Gomułki, który miał zakończyć się jak z Raikiem i Slanskim w państwach ościennych wyrokiem śmierci. Oskarżenie o nacjonalizm opierało się na fakcie, iż Gomułka obsadził wysokie stanowiska w armii oficerami z AK i z armii zachodnich – takich jak Tatar, Kirchmajer, Skibiński, Skalski, Kuropieska. Człowiek  jak ja wychowany, nie patrzy na takie fakty z punktu widzenia idei, związanej z narzuconym nam nie tylko przez Stalina ale także Roosevelta i Churchilla systemem ( nasz los decydował się jeszcze podczas podziału świata w Teheranie, podobnie, jak dzisiejszy na Malcie). I nikt wtedy nie przewidywał, że za trzydzieści trzy lata CIA i KGB dojdą do porozumienia i rozwiążą ZSRR a Wałęsa przeskoczy mur Stoczni po to, by jejk dziś nie było. Toteż kiedy większość  Polaków przeżywała chwile triumfu nad komunizmem, ja i moi koledzy z „Grunwaldu” widzieliśmy grozę powrotu tegoż komunizmu w jego najgorszej, przed gomułkowskiej  postaci. Ludzie tak wychowani jak ja, nie przykładają do wszystkich zjawisk miarki ideologicznej, tylko punkt widzenia państwowca . Inaczej tez widza historię: nie jako wyuczone formuły, ale przez własne trzewia, krew i mózgi, bowiem wiedzą, ze my wszyscy, chcemy, czy nie chcemy, jesteśmy codziennie, zarówno przedmiotem jak i podmiotem historii. Jest rzeczą charakterystyczną, że nikt z beneficjentów solidarnościowego zwycięstwa nie kwapił się do powrotu do polskiej państwowości zaatakowanej przez Hitlera i  Stalina, ale wymyślano miast troski o ciągłość państwowości, trzecie czy czwarte Rzeczpospolite! Dlatego, ja, autor „Daleka jest droga” jedynego dotąd polskiego filmu o armii na zachodzie, za który zapłaciłem w 1963 roku sześciu laty bezrobocia – gen. Maczek miał wtedy odebrane polskie obywatelstwo, a to był film o jego żołnierzach, ja autor  „Hubala”,  „Polonii Restituta” i „Katastrofy w Gibraltarze”  będę dla moich polemistów czymś w rodzaju agenta, a prawdziwi agenci hulający bezkarnie po Polsce od pierwszych chwil „transformacji”, będą dla nich rycerzami bez skazy. Bo podnieśli rękę na komunizm w Polsce, który kiedyś wielu z nich z zapałem tworzyło. Ciekawe, że moich polemistów nie dziwi moje trwające przez ćwierćwiecze, wymuszone milczenie w kinematografii? Czyżby cierpiała ona na nadmiar filmów patriotycznych? A przecież wykonawcy tego wyroku cywilnej śmierci nie ukrywali przede mną, że to kara za „Grunwald”. Czy według Pana jest jeszcze jakiś materiał źródłowy, który pozwoliłby pełniej opisać fakty związane z dziejami „Grunwaldu”? Udostępniliśmy Panu Gasztoldowi  wszystkie posiadane materiały. Także Instytutowi Hoovera w USA. Duża część materiałów jednak zaginęła podczas wtargnięcia „nieznanych sprawców”  do naszego lokalu. Ich łupem stała się dokumentacja oraz ufundowany przez warszawskich hutników sztandar.

Co pana najbardziej zdenerwowało przy lekturze tej książki? Brak obiektywizmu. Widzę go przede wszystkim w insynuowaniu rozłamu w „Grunwaldzie”. Żadnego rozłamu nie było. Była zastosowana wobec nas metoda prowokacji, polegająca na tym, że po usunięciu przez Walny Zjazd Zdzisława Ciesiołkiewicza, człowieka jak się okazało z tajnych służb, który po pijanemu zgubił torbę z naszymi personaliami, natychmiast utworzył się nowy „Grunwald” co zresztą od razu podniosła do potęgi redakcja „Polityki”, ta sama zresztą, która oskarżyła nas, że jesteśmy komunistyczną jaczejką. Gasztold cytuje zresztą wypowiedź Daniela Passenta, iż redakcja czyniła tak z lęku o pojawienie się i rozplenienie organizacji „nacjonalistycznej”, co w języku „Polityki oznaczało „patriotycznej”. Ciekawe, że Ciesiołkiewicz, który po usunięciu go wytoczył proces przeciw „Grunwaldowi” o rzekomo należne mu pieniądze, przychodził ze świadkami przeciw nam z redakcji „Polityki”. Zresztą podczas procesu okazało się, że nie byliśmy pierwszą organizacją w której Ciesiołkiewicz próbował dokonać wyłudzenia. Ciekawe, że to właśnie Ciesiołkiewicz jeszcze za swej legalnej działalności, dawał pożywkę naszym wrogom po chamsku i brutalnie atakując narodowość żydowską, podczas, gdy nas interesowała walka ze stalinowcami.Drugim argumentem na nieobiektywność ocen, jest wyraźna satysfakcja Gasztolda z faktu iż Stanisław Skalski i Zygmunt Janke odeszli z organizacji. Czyżby autor podejrzewał tych bohaterów polskiego narodu o chwiejność poglądów lub miałkość charakterów? Odeszli oni nie z powodu zmiany oceny „Grunwaldu”, a z powodu rozrób powodowanych przez grupkę Ciesiołkiewicza, która niewątpliwie czyniła wszystko, by kompromitować naszą organizację. Nie wiem na co wobec nas liczyły służby. Władze nigdy nie zajęły jasnego wobec nas stanowiska. Pamiętajmy, że większość w nich wcale nie wyznawała naszych poglądów. Zresztą Gasztold obok pewnych insynuacji zawiera jednak i szereg dokumentów, świadczących o inwigilowaniu nas. Dziś myślę, że wobec planów polskiej „pierestrojki” i okrągłego stołu, stawaliśmy się coraz bardziej zawadą. Jak zresztą wszyscy patrioci.

Czy z perspektywy czasu dostrzega Pan błędy w działaniu „Grunwaldu”?  Może Pan sam ma poczucie popełnienia takich błędów? „Grunwald” powstawał „w biegu”. Spontanicznie. Większość z nas nie znała się na początku. Nie mogła w tak newralgicznym czasie powstać organizacja kryształowo czysta, nie kontrolowana. Była to z założenia organizacja pluralistyczna światopoglądowo. To zaleta ale i niebezpieczeństwo. Tak zwany „rozłam” w „Grunwaldzie” to metoda stosowana i dzisiaj. Kto śledzi w internecie sprawę organizacji Polski Konwent Narodowy, dostrzeże tę samą manipulację mnożenia bytów, dla odebrania wiarygodności sile, mogącej potencjalnie zagrozić kiedyś establishmentowi. Dlaczego dysydenci nie zakładają swojej organizacji pod inną nazwą? Tak samo dyskredytowano i „Grunwald”.Jestem człowiekiem z natury otwartym w stosunku do ludzi. Czasem łatwowiernym. Na tym tle na pewno popełniłem nie jeden błąd. Apogeum aktywności i znaczenia „Grunwaldu” to rok 1981, potem było już gorzej.

Czy zgodzi się Pan z tezą, że chroniczne konflikty wewnętrzne, coraz niższy poziom liderów, skrajności, sprawiły, że w momencie przełomu, w roku 1989 praktycznie nie istnieliście? Na to pytanie już częściowo odpowiedziałem. Konflikty wewnętrzne były kierowane z zewnątrz. Poziom liderów nie obniżał się, odwrotnie: bezprzykładny atak z zewnątrz, hartował podstawową kadrę, która zresztą w swym trzonie nie zmieniała się. Skrajności starałem się wygaszać. Nie jestem mimo przyprawianej mi gęby, typem brutalnego watażki ani nawiedzonym ekstremistą. Starałem się, by nasza walka o otwarcie oczu Polakom, odbywała się w granicach ogólnoludzkiej kultury. A że nie dotrwaliśmy do przełomu? To że w ogóle trwaliśmy to cud Boży. Byliśmy najbardziej, najbrudniej, po goebbelsowsku rozjeżdżaną organizacją w Polsce! Dodajmy do tego włamanie do siedziby. Dalsze trwanie było niepodobieństwem.

Co w takim razie uznaje pan za największe osiągnięcie „Grunwaldu? To że istniał. Byliśmy sygnałem ostrzegawczym na drodze planowanej utraty suwerenności, dążeniami międzynarodówek z którymi KOR był ściśle powiązany, gdzie odbywały się szkolenia przed skokiem na Polskę, a które od początku miały plan rozmycia polskiej państwowości w obcych strukturach. Może to była zemsta za 1956 rok i 1968? Dlaczego po zwycięstwie nie przystąpiono do zmiany państwa, tylko do jego likwidacji. Nawet nie w białych rękawiczkach. Jeżeli chodzi o to na czym nam najbardziej zależało: polską świadomość, czas pracuje dla nas. To, że niejeden z nas zapłacił za przynależność do „ Grunwaldu” cenę utraty pracy, zdrowia, czy ostracyzmu środowiskowego, wpisywaliśmy od początku w koszty naszej walki.

Bohdan Poręba

Prokuratura ochrania Amber Gold, czy Getinbank? Noble Getinbank i Amber Gold są tylko fragmentem sprzyjania organów prawa Państwa, bezprawiu banków. Afera Amber Gold jest górą lodową i obejmuje tylko jeden aspekt pogardy banków i para banków wobec polskiego prawa, przy daleko posuniętej tolerancji organów reprezentujących to prawo. Tuszowanie przekrętów Amber Gold przez organy ścigania jest dodatkowo umotywowane. Sygnałem, że należy szczególnie chronić tą firmę, są przecież jej powiązania z rodziną miłościwie nam panującego. Ale nie tylko parabanki /niemające gwarancji NBP a jest ich wiele/ kuszą ofertami nadzwyczajnych zysków. Czym tłumaczyć dziwne zachowanie organów powołanych do strzeżenia prawa? Nie wiem czy wynika to z nakazów chronienia banków za każdą cenę, jako napędowej inwestycyjnej siły liberalnej gospodarki. Motywem może być chęć szybszego tworzenie liczniejszej klasy ponad średniej /kosztem zubożenia społeczeństwa/. Klasy związanej z panującymi i wspierającej ją finansowo. Może chodzi o dotację banków dla panującej partii. A może jest coś prawdy z udzielonej mi informacji przez pracownika jednego z banków, pragnącego zachować anonimowość, że w bankach są specjalne fundusze na umarzalne pożyczki dla prominentów w tym prokuratorów?! Teraz zilustrujmy działania banków na przykładzie dwóch z nich. Mam przed sobą ofertę mojego banku, /na marginesie jednego z najlepszych banków oferującego: pewny 45% zysk bez podatku z gwarancja ochrony kapitału. Nazwy banku nie podaję by nie spowodować masowy napływ chętnych na taki zysk. Bank próbuje się zabezpieczyć przed zarzutami, że podaje, iż inwestycja w przeciwieństwie do innych wkładów nie jest objęta gwarancją NBP. Informacja jest zapisana na marginesie najdrobniejszym druczkiem z możliwych.Dodatkowo bank dokonał wynalazku umieszczając informacje na kolorowym tle czyniącym ją prawie całkowicie nie widoczną. Gratuluję pomysłowości. Omówmy teraz działanie Getinbanku. Banku mającego filie w krajach postsowieckich w tym u Łukaszenki. Getinbank koncentruje się na łamaniu prawa przy udzielaniu kredytów, głównie długoterminowych hipotecznych, uzyskując w zamian przechylność liberałów. Klauzule zawarte w umowach hipotecznych są sprzeczne nie tylko z prawem polskim, ale i z prawami wszystkich krajów europejskich i zasadami rozsądku i etyki. Bank w umowach, na co powołuje się w swoim piśmie DK/03259/LP/43483/12 umieszcza klauzulę,/str.1 wierz 12/ że jeżeli kredytobiorca zalega w części spłat dwóch rat, to bank może wypowiedzieć umowę kredytu i zażądać zwrotu całości /już dokonanego/ kredytu. Klauzula ta jest też niezgodna z Kodeksem cywilnym określającym, że postanowienia takie, nieuzgodnione indywidualnie z konsumentem nie wiążą konsumenta, jeżeli kształtują jego prawa i obowiązki w sposób sprzeczny z dobrymi obyczajami i rażąco naruszający jego interesy. Taka klauzula umieszczona jest w rejestrze klauzul niedozwolonych w rejestrze klauzul niedozwolonych organie ochrony konkurencji i konsumentów. Do Rejestru wpisywane są postanowienia umowne uznane za niedozwolone prawomocnym wyrokiem Sądu Najwyższego z 13 lipca 2006 r. (sygn. III SZP 3/2006). Sąd precyzuje w niej, że praktyką naruszającą zbiorowe interesy konsumentów są niedopuszczalne. Sąd uzasadnia,:jeżeli klient spóźni się ze spłatą raty kredytu bank ma prawo naliczyć karne odsetki od przeterminowanej należności. Nie wolno mu natomiast dodatkowo obciążać klienta. Umieszczona przez bank klauzula jest wiec podstawą do dokonywania nacisku i szantażu na podpisywaniu aneksów niezależnie od wielkości żadnych opłat i narusza również 286 art. K.K. Bank w/w piśmie podaje dalej, że kwoty opłat za aneksy są określone w aneksach, mają „okresowy charakter” i „wielkość tych opłat nie została włączona do tabeli opłat i prowizji”./Wiersz 10.Str.2 w/w pisma/. Czyli inaczej aktualna tabela opłat ustalona przez bank, określona w umowie o kredyt, nie jest dla banku obowiązująca, gdy to wygodne bankowi W umowie o kredyt jednak bank podaje, że tabela stanowi nieodłączną część umowy i jako taka może być zmieniona tylko za zgodą stron. Poco, więc umowa?, lepiej napisać, że bank może wstecz ustalać, co chce i wszelkie umowy są tak jak polskie prawo dla banku nieobowiązującym świstkiem papieru służącym dla mydlenia oczu. Bank w wierszu 3 str.2 od dołu w/w pisma przeczy sam swoim poprzednim wywodom pisząc, że tabela opłat stanowi integralną część umowy. Dalej bank pisze cytat w/w pisma „Bank ma prawo do zmiany wielkości opłat albo wprowadzenia opłat za czynności nieujęte w tabeli z ważnej przyczyny” Powyższy cytat jest szokującym szczytem pogardy wszelkich cywilizowanych zasad przyzwoitości. Narusza też w/w zasady prawa i zasadę nie działania wstecz. Takie metody banku umożliwiałyby, więc mu, dowolnie już po udzieleniu kredytu wsteczne zwiększenie dowolnych opłat Np.: opłaty manipulacyjne większe od kredytu, istna paranoja. Na liście zakazanych zapisów znajduje się także umieszczanie formuły ‘„z ważnych przyczyn”, - w szczególności.- jeśli bank przyznaje sobie prawo do nadzwyczajnych działań, Np. do zerwania umowy z klientem. Takie naruszenie interesu społecznego i Państwa, może tylko wynikać z tolerancji organów mających strzec prawo. Osobną sprawą jest wielkość opłat pobierane wg. widzimisię, banku różnej od rożnych kredytobiorców przeważnie od 4, 9 do 5,4%.wielkości kredytu, co przy Np. przy 400 tys. zł. kredytu, w chf może przekraczać nawet 15% w zł.. Getinbak całkowicie lekceważy swoje zastrzeżenie zawarte w integralnym załączniku do umowy, że oplata za aneks nie może być większa niż 1.000Zł. Strata odbiorcy przekracza, więc, korzyści /art. 304 k.k./ Urząd Kontroli i Nadzoru na moją informację o łamaniu prawa przez bank odpowiada, że zajmuje się tylko przypadkami mającymi charakter powszechny, systemowy a w sprawach indywidualnych jest droga prawna. Urząd ignoruje nawet w/w pismo banku przyznające, że bezprawne zasady stosuje się powszechnie. Dlatego też ważne jest by jak najwięcej osób przyłączało się do oskarżenia banku.

A teraz reakcja prokuratury okręgowej na doniesienie o przestępstwie:

Prokuratura zawiadomiona o łamaniu polskiego prawa z art.286 i 304 umorzyła śledztwo uzasadniając ni w pięć ni w, dziesięć że bank nie odpowiada za światowy kryzys finansowy i wzrost kursu dewiz. Nie wiedziałem czy takie kuriozalne uzasadnieni jest kpiną ze mnie, prawa, czy wynika z czyjegoś niedorozwoju i czy ma to oznaczać, że w sytuacji kryzysowej prawo nie obowiązuje. Zaskarżyłem decyzję prokuratury do sądu, zarzucając prokuraturze lekceważenie kodeksów prawa i bezsensowne decyzje. Sąd przyznał mi racje i nakazał prokuraturze wznowienie śledztwa. Prokuratura śledztwo wznowiła. Prokuratura mając odjemnie informację, kiedy idę na półtora miesiąca do szpitala na ciężką operację przysłała mi w czasie pobytu w szpitalu decyzję, że zwraca się do rządu USA o udzielenie pomocy prawnej dla i przesłuchanie pokrzywdzonej przebywającej w tym kraju, i do czasu realizacji przesłuchania zawiesza śledztwo.

Można pogratulować prokuraturze pomysłowości w przeciąganiu sprawy. Dla prokuratury nie ma znaczenia, że podałem jej adres pokrzywdzonej, poinformowałem, że jest w stałym kontakcie z polskim konsulacie w USA, i że zwykle takie sprawy załatwia się, /o czym prokuratura wie/, zlecając konsulowi dokonanie przesłuchania. Nie mają, znaczenia też koszty poniesione przez prokuraturę, która jest rzekomo niedoinwestowana ani koszty poniesione przez państwa Polski i USA. Prokuratura w przesłanej listem poleconym decyzji zawiadomiła mnie też, że w siedmio dniowym nie przekraczalnym terminie zawitym mogę zaskarżyć jej decyzję do sądu. Geniusz prokuratury przejawia się też w tym, że nie mogłem znać treści listu poleconego będąc w szpitalu i nie mogłem zawiadomić pokrzywdzoną by odwołała SIĘ OD DECYZJI. Listu poleconego do mnie skierowanego poczta nie mogła wydać żadnej innej osobie. Ciekawy jestem, jaki kruczek wymyśli prokuratura wobec przyłączania się innych osób do oskarżenia. Zaznaczam, że moje informacje na facebooku o Getinbanku są systematycznie osuwane przez jakiegoś hakera mającego w tym interes i oznaczającego się nadzwyczajnym profesjonalizmem. Wg. administracji portalu facebooku, haker zastosował m.in. metodę phishingu. Czy ktoś wie, na czym ona polega? Dzialaczsta's blog

Poręczenie brata Państwowe Zakłady Azotowe w Tarnowie zrezygnowały w 2007 r. z windykacji 1,6 mln zł od Mieczysława Grada, brata ministra skarbu w rządzie Donalda Tuska – dowiedziała się „Gazeta Finansowa”. Mieczysław Grad był właścicielem, handlującej nawozami, Rolmos Susiec. Założył ją na początku lat 90. wspólnie z bratem Aleksandrem, który po zajęciu się polityką, zrezygnował z udziałów.

Na specjalnych prawach Na początku 2000 r. Rolmos rozpoczął współpracę z inną firmą z branży – Polimeksem (z Woli k. Łańcuta). Szefowie umówili się na wzajemne poręczanie kredytów. Właśnie za długi Polimeksu Azoty Tarnów rozpoczęły windykację Mieczysława Grada. Procedurę windykacji rozpoczął dopiero w 2006 r. nowy dyrektor finansowy ZA w Tarnowie-Mościcach, Józef Boryczko. Za swoje starania zapłacił dymisją na początku 2008 r.

Trudny dług – Sprawa wlokła się z powodu braku entuzjazmu zakładowych prawników – mówi „Gazecie Finansowej” Boryczko. Wobec braku możliwości odzyskania pieniędzy z majątku dłużnika, Boryczko uruchomił egzekucję z majątku poręczyciela – Mieczysława Grada. 16 kwietnia 2007 r. Sąd Okręgowy w Tarnowie uchylił w całości nakaz zapłaty, wystawiony 24 października 2006 r. przeciwko Mieczysławowi Gradowi. Sąd uznał, że poręczenie, którego udzielił Grad, jest bezwzględnie nieważne, ponieważ zostało dokonane bez zgody jego małżonki. Sąd zgodził się również z argumentacją Grad, że Zakłady Azotowe wypełniły weksel niezgodnie z zawartym porozumieniem, gdyż poręczał on sumę do 500 tys. zł. Wyrok ten został przez tarnowskie Zakłady Azotowe zaskarżony, ale 17 sierpnia 2007 r. Sąd Apelacyjny w Krakowie oddalił apelację.

Odpuszczona kasacja ZA mogły jeszcze składać skargę kasacyjną, ale nie zdecydowały się na to. Kasacja mogła mieć spore szanse powodzenia, bo nie wiadomo w jaki sposób obronić twierdzenie, że nieważność poręczenia, dotycząca majątku wspólnego małżonków, obejmuje również majątek odrębny poręczającego. ZA mogły tym samym próbować windykować Mieczysława Grada z majątku odrębnego, przynajmniej do kwoty 500 tys. zł, który wykryła zatrudniona przez ZA firma windykacyjna. – Zamiast tego dowiedziałem się, że mam przestać zajmować się sprawą. Decyzję podjął zarząd spółki – mówi Józef Boryczko. – Po uzyskaniu opinii prawnych z zewnętrznych wobec spółki kancelarii prawnych zrezygnowano z kasacji, był to bowiem okres rozpoczęcia prac nad debiutem giełdowym i wobec oceny tych kancelarii, taka informacja mogłaby utrudniać przygotowanie do debiutu giełdowego – twierdzi Hanna Węglewska, rzecznik prasowy Grupy Kapitałowej Zakładów Azotowych w Tarnowie-Mościcach. Trudno doprawdy zrozumieć, jak windykacja należności ma szkodzić w debiucie giełdowym. Na skutek nieskutecznej windykacji państwowe ZA nie tylko nie odzyskały pieniędzy, lecz także musiały zapłacić koszty wpisów sądowych (ponad 60 tys. zł) i koszty prawnicze drugiej strony.

Niewygodny dyrektor na emeryturę Trudno wytłumaczyć fakt, że spółka rozpoczyna windykacje i nie wykorzystując wszystkich przewidzianych prawem środków, ją wstrzymuje. Termin kasacji mija 2 miesiące po doręczeniu wyroku wraz z uzasadnieniem. Zawiadomiona przez Boryczkę prokuratura w Tarnowie nie zajęła się sprawą działalności pracowników działu handlowego Azotów Tarnów na szkodę spółki (przyjęli niepełnowartościowe poręczenie, na dodatek ktoś źle wypełnił weksel). – Zaczęto mnie przekonywać do skorzystania z prawa do emerytury. A po moim odejściu odpowiedzialny za nieprawidłowości handlowiec awansował – mówi Boryczko. – Okazuje się, że w Polsce rządzonej przez Donalda Tuska warto być bratem ministra – ironicznie komentuje Marek Suski, poseł PiS, członek komisji skarbu. Jego zdaniem sprawę wadliwej windykacji należności względem brata prominentnego polityka PO powinna być zbadana i wyjaśniona. – Spółka skarbu państwa poniosła ogromne straty – tłumaczy Suski.

Powtórka z rozrywki To nie jedyny dług brata Aleksandra Grada wobec państwowych firm. W maju 2009 r. ówczesny szef resortu skarbu musiał tłumaczyć się z wynoszącego 1,3 mln zł długu swojego brata wobec państwowych Zakładów Chemicznych Police (od sierpnia 2011 r. Zakłady Chemiczne w Policach wchodzą w składy Grupy Kapitałowej Azoty Tarnów). Mechanizm powstania tego długu był identyczny jak w wypadku Azotów Tarnów, chodziło o poręczenie zobowiązań Polimeksu. W tej sprawie windykacja okazała się jednak skuteczna. Wydany 2005 r. nakaz zapłaty został najpierw potwierdzony przez sąd okręgowy i apelacyjny, a pod koniec marca 2009 r. przez Sąd Najwyższy.
– To sprawa sprzed ośmiu lat, kiedy Aleksander Grad nie był jeszcze ministrem, nie może być więc mowy o konflikcie interesów – odpowiadał wówczas na zarzuty opozycji o konflikt interesów rzecznik Grada – Maciej Wewiór. Aleksander Grad, obecnie szef państwowej spółki PGE EJ 1, nie chciał rozmawiać z „Gazetą Finansową” na temat długów swojego brata wobec ZA. Poprosił nas o skontaktowanie się w tej sprawie z ZA w Tarnowie.

Grad interesów Aleksander Grad (1 maja skończył 50 lat) był najdłużej urzędującym ministrem skarbu w III RP (przez całą czteroletnią kadencję). Udało mu się zbudować sieć wpływów i powiązań, które uczyniły z niego jednego z najbardziej wpływowych polityków Platformy Obywatelskiej. Mimo licznych afer medialnych i kompromitacji, takich jak np. ujawnienie przez CBA kulis prywatyzacji stoczni z udziałem katarskiego inwestora-widmo, Gradowi udawało się przetrwać na stanowisku nie tracąc wpływów. Co więcej, gdy nie otrzymał stanowiska w nowym rządzie Tuska, to załatwił sobie państwową posadę, na której, według „Rzeczpospolitej”, zarabia 110 tys. zł (sam zainteresowany twierdzi, że kwota jest inna, ale nie chce jej ujawnić). Grad dał dowód tego, że potrafi zadbać o rodzinę. Media ujawniły, że w państwowych spółkach zatrudniono jego kuzynkę (robiła błyskawiczną karierę w Polskim Cukrze) i synową (została rzecznikiem w jednej ze spółek PGE). Wcześniej gazety pisały o państwowych zleceniach kolekcjonowanych przez geodezyjną spółkę MGGP, której współwłaścicielem, a przez lata także zarządzającym, była jego żona Małgorzata. Z tych spraw zawsze, poza szumem medialnym, nic nie wynikało. Nawet wtedy, gdy „Rzeczpospolita” ujawniła w 2010 r., że firma żony ówczesnego ministra dostaje duże zlecenia bez przetargu. Urzędnicy tłumaczyli wówczas, że była to konsekwencja wcześniej zawartych umów z firmą MGGP, która w przeciwieństwie do innych podmiotów nie oddawała prawa własności intelektualnej do realizowanych projektów. Także w wypadku kiepskiej windykacji długów jego brata winę zapewne ponoszą tylko pracownicy Zakładów Azotowych w Tarnowie. Jan Piński

Coraz mniej wyborczego paliwa Wybuch w wenezuelskiej rafinerii w Amuay, w wyniku, którego zginęło 41 osób, spowodowany był złym zarządzaniem, opóźnieniami w konserwacji i niedoinwestowaniem. Na miejscu katastrofy niezwłocznie pojawił się prezydent Hugo Chavez Frias. Oczywiście menedżer rafinerii zaprzeczył, jakoby niedostatki w konserwacji miałyby być powodem katastrofy. Prawdziwy powód został odkryty dopiero przez rządowych badaczy, którzy wskazali na wyciek gazu.

Kompleks Centrum Rafinacji Paraguana Wenezuela, jeden z największych eksporterów ropy naftowej na świecie, napotyka wiele problemów instrukturalnych, spowodowanych głównie niedostatkami w konserwacji, które oprócz wybuchu w Amuay doprowadziły również do zerwania 60-metrowego mostu w Caracas. Najważniejszy jest jednak fakt, że katastrofie rafineryjnej dałoby się zapobiec. Jeszcze w marcu br. inspekcja firmy inżynierskiej w wielkim kompleksie rafinerii na półwyspie Paraguana w stanie Falcon (w której skład wchodzi fabryka z Amuay) wykazała usterki w głównej i regularnej konserwacji. Raport stworzony przez RJG Risk Engineering of London ujawnił również, że w 2011 r. w kompleksie było 100 pożarów (na 222 zaraportowanych wypadków) także w drugiej rafinerii – Cardon. Ponadto wskazano, że opóźnienia konserwatorskie mogą się przedłużyć nawet do dwóch lat. Jak zauważono konserwacja maszyn również nie odbywała się regularnie w poprzednich latach, a to wpłynęło na wzrost stosunku konserwacji korygującej do zapobiegawczej. Efekty złego zarządzania są widoczne również w zaległościach konserwacyjnych pomp i motorów, a także w wyższej liczbie zleceń pracy „awaryjnej” i „pilnej”. Cały Kompleks Rafinacji Paraguana jest jednym z największych na świecie. Produkuje rocznie prawie milion baryłek ropy dziennie (rafineria Amuay ok. 645 tys. baryłek dziennie), zgodnie z danymi OPEC. W końcowej ocenie raportu zaznaczono pewien pozytywny postęp, lecz i tak całość sklasyfikowano jako: „w potrzebie ulepszenia”. Zdiagnozowano także konieczność bardziej proaktywnej postawy. Według Banku Centralnego, dochody ze sprzedaży ropy w Wenezueli wynoszą ok. 95 proc. wpływów kraju z eksportu, czyli ponad połowę dochodów federalnego budżetu oraz ok. 30 proc. produktu krajowego brutto. Dwa lata temu OPEC poinformował, że Wenezuela jest w posiadaniu największych rezerw konwencjonalnej ropy, a także jest drugim krajem na Półkuli Zachodniej jeżeli chodzi o rezerwy gazu ziemnego (na 81,33 proc. znanych na świecie rezerw należących do krajów OPEC – kraj Chaveza posiada 24,8 proc, podczas, gdy Arabia Saudyjska 22,2 proc). Tak więc Wenezuela jest nadal głównym dostawcą ropy dla Stanów Zjednoczonych, mimo że jej eksport spadł o niemal 50 proc. od połowy lat 90. ubiegłego wieku.

Polityczny kontekst katastrofy Katastrofa w Amuay uwydatnia problem państwowych rafinerii i przypomina o ponurych prognozach zapowiadających spadek produkcji i potencjału inwestycyjnego, jaki przewiduje konsultingowa firma Eurasia Group. Po tygodniu od katastrofy wznowiono prace dwóch oddziałów produkcyjnych rafinerii – trzeci zostanie wkrótce zrestartowany. Chociaż po katastrofie prezydent Chavez obiecał 23 mln dol. na operacje porządkowe, to po tygodniu wycofał się z tej deklaracji, z powodu braku dowodów na to, że eksplozja była rezultatem nieodpowiedniej konserwacji. Prawda o katastrofie ma jeszcze jeden aspekt, którym są październikowe wybory prezydenckie. Państwowa firma kontrolująca rafinerie, Petroleos de Venezuela (PdVSA), ma utrudnione zadanie inwestycyjne, gdyż Chavez wykorzystuje jej środki finansowe na fundowanie programów społecznych, takich jak np. budowa domów dla wyborców o niskich dochodach. Wysokie ceny ropy pozwoliły Chavezowi na wydawanie pieniędzy z dochodów Petroleos na sprawy rządowe, w tym na wojskowe i infrastrukturalne projekty. Chociaż katastrofa w rafinerii nie jest kwestią przesądzająca wybory, to może wpłynąć na zwiększenie sympatii wyborców dla opozycyjnego kandydata, Henrique Caprilesa Radonskiego, reprezentującego partię Najpierw Sprawiedliwość. Chavez, zarządzając firmą, przez lata popełnił serię niekorzystnych błędów, takich jak zwolnienie senior menagers oraz ekspertów z wiedzą techniczną know-how, przy tym biorąc na firmę więcej zobowiązań, np. program dotacji z dochodów z ropy na osoby starsze i rodziny z dziećmi czy subsydiowanie sklepów spożywczych.

Zaklinanie rzeczywistości Ponieważ działalność firmy jest rozciągnięta na wiele płaszczyzn, brakuje pieniędzy na podstawowe inwestycje, zwłaszcza w ciągu ostatnich dwóch lat. Wielu analityków przyznaje wprost, że Chavez doi Petroleos z funduszy. 41-letni Capriles, wspierany przez opozycyjną Koalicję Demokratycznej Jedności, zrzucił na prezydenta winę za spowodowanie katastrofy. Skrytykował zasady bezpieczeństwa panujące w firmie Petroleos oraz obiecał, że jeżeli zostanie wybrany na prezydenta, to będzie lepiej nią zarządzać. Były kierownik Petroleos, Eddie Ramírez, który obecnie pracuje w organizacji monitorującej Petroleos, przyznał, że stosunek wypadków w 2011 r. był aż siedmiokrotnie wyższy niż stosunek w państwowej firmie rafineryjnej w Kolumbii – Ecopetrol. Zarówno Chavez, jak minister ropy i prezydent Petróleos – Rafael Ramírez zaprzeczają wszystkim zarzutom oraz, wbrew faktom, mówią, że PDVSA sporo inwestowało w konserwację. Swoim mniej aktywnym zachowaniem oraz lekceważącym stanowiskiem wobec lokalnej ludności, która czuła gaz na długo przed wybuchem, 58-letni Chavez pokazuje, że nie jest na siłach fizycznych czy psychicznych, aby zostać prezydentem na czwartą już kadencję, czyli na kolejne 6 lat. Podczas spotkania z dziennikarzami prezydent zdawał się być niedoinformowany, był nieświadomy rozszerzenia zasięgu ognia na trzeci zbiornik paliwa rafinerii oraz ignorował pytania dziennikarzy na temat pomocy dla lokalnych mieszkańców.

Mocarstwowe ambicje 10 lat temu wybuchł strajk pracowników rafinerii, który miał na celu zmuszenie Chaveza do ustąpienia. Jednak wtedy prezydent zwolnił tysiące menedżerów i pracowników. Od tego czasu produkcja ropy zaczęła systematycznie spadać. Zgodnie z Międzynarodową Agencją Energii, w 2011 r. PDVSA produkowało 2,6 mln baryłek dziennie, czyli aż milion baryłek dziennie mniej niż w 1997 r., a więc rok przed objęciem rządów przez Chaveza. Pod rządami Chaveza firma przeszła różne stany zaangażowania zagranicznych firm naftowych, lecz zgodnie z  wenezuelskim prawem – zagraniczna własność w spółkach joint venture jest ograniczona do 40 proc. W 2010 r. PDVSA dołączyło do zagranicznych partnerów, takich jak Chevron czy hiszpański Repsol w projektach rozwijających Pas Naftowy Orinoko (obecnie produkujący 1,3 mln baryłek na dzień, szacowany przez państwowy konglomerat na wydobycie 300 mld baryłek), uznany za kluczowy w zwiększeniu produkcji ropy w Wenezueli. Chavez, odwiedzając niedawno te tereny, zapowiedział inwestycje warte 130 mld dol. w latach 2013-2019, w celu zwiększenia produkcji ropy z 3 mln baryłek dziennie na 6 mln, tym samym wdzierając się na drugie miejsce producenta ropy w krajach OPEC po Arabii Saudyjskiej, a przed Iranem. Warto przybliżyć skalę tej inwestycji porównując ją z 383 mld dol., czyli kwotą jaką Departament Skarbu Wenezueli uzbierał przez 10 lat. Plany Chaveza, zwiększające wydobycie ropy w 6 lat, wymagają sporego przypływu gotówki, jak i obiektywnej, fachowej ekspertyzy, której prezydent unika w świetle szerzenia rewolucji boliwaryjskiej.

Ukłon w stronę burżuazji W wystąpieniu telewizyjnym Chavez starał się uspokoić sytuację, obiecując, że jego reelekcja będzie korzystna dla burżuazji. „Nasze zwycięstwo zagwarantuje, że nawet bogaci będą mogli kontynuować swoje życie w spokoju. Zwycięstwo dla wielkiej burżuazji destabilizowałoby kraj, a także nie jest w interesie nawet samych bogatych, jakoże lubią spokój”. Pomimo chęci prezydenta, niezadowolenie społeczeństwa (nie tylko bogatego) rośnie, wraz z rosnącymi cenami – od 2011 r. inflacja zwiększyła się i wynosi obecnie 20 proc., powodując niedobór żywności czy pogorszenie usług publicznych oraz jakości infrastruktury. Z takimi wynikami gospodarczymi i rosnącym niezadowoleniem jedynie nieczysta gra może Chavezowi pomóc wygrać październikowe wybory.

Dagmara Wiejska

Nie róbmy z sędziów bogów! Spośród wielu starołacińskich dewiz prawnych ta podoba mi się najbardziej: „Actus hominis, non dignitas iudicetur” („Sądzone będą czyny ludzkie, niepiastowane godności”). Czy sędziowie, reprezentujący polski wymiar sprawiedliwości, stosują się do tej zasady? Patrząc na rozstrzygnięcia zapadające w wielu sprawach, można mieć poważne wątpliwości.  Po roku 1989 doprowadzono do absolutyzacji zawodu sędziego. Sędziowie są niezawiśli, chroni ich immunitet, a procedury nadzoru właściwie nie funkcjonują. Przed kim odpowiadają sędziowie? Jedynie przed Bogiem i historią. Sędzia jest dzisiaj nieomylny, prawie tak samo jak papież. W ramach kształtowania stosunku ludzi do wymiaru sprawiedliwości, ustalono dogmat o nieomylności sędziego. Oczywiście celowo w tym momencie przesadzam i upraszczam sytuację. Czasami dobrze jest przejaskrawić rozumowanie, by dobitniej pokazać sedno problemu. Jednak trudno odmówić racji argumentowi, że omnipotencja sędziów została posunięta za daleko.
W starożytnym Rzymie funkcjonowało powiedzenie: „Quis custodiet ipsos custodes?” („Kto pilnuje strażników?”). Na tej samej zasadzie można postawić pytanie, kto pilnuje sędziów? Ich koledzy z sądów wyższej instancji? Przedstawiciele środowiska sędziowskiego, a w szerszym rozumieniu cała warstwa prawnicza, funkcjonująca w ramach danego powiatu czy województwa, doskonale się znają – razem studiowali, razem robili aplikacje, razem piją wódkę i razem chodzą na spotkania z przedstawicielkami najstarszego zawodu świata. A co, sędzia to też człowiek.

Hermetyczna kasta Można zakładać, że istnieją w Polsce organy ścigania, które wykryją nieuczciwe poczynania przedstawicieli sądownictwa. To jest jednak pieśń dla naiwnych. Obszar wymiaru sprawiedliwości jest bardzo trudny do penetracji, reprezentanci zawodów prawnych tworzą hermetyczną kastę i jak ktoś weźmie przysłowiową „walizkę z pieniędzmi”, to zazwyczaj nikt inny nie puści pary z ust. Sędzia nie przyjmie łapówki od przypadkowego przechodnia z ulicy, tylko od swojego kolegi ze studiów czy czasów aplikacji, który jest obecnie radcą prawnym albo adwokatem. Jeżeli już nawet CBŚ czy CBA wystąpią o zgodę na operację specjalną przeciwko któremuś z sędziów i objęcie go tzw. kontrolą operacyjną, to działania takie musi zaaprobować inny sędzia. Czy zaaprobuje? Mam wątpliwości. W demokracji funkcję czwartej władzy sprawują media. Poczynania sędziów mogliby, więc kontrolować dziennikarze, a za ich przyczyną opinia publiczna. Jestem sceptyczny wobec stworzenia tego rodzaju sytuacji, gdyż wówczas wyroki byłyby wydawane pod publiczkę. Opinia publiczna posiada zazwyczaj skłonność do upraszczania różnego rodzaju spraw, tymczasem wyrok sądu powinien być poprzedzony drobiazgowym, dogłębnym, rzetelnym i wielowymiarowym rozpoznaniem wszystkich okoliczności. Poza tym opinia publiczna rzadko, kiedy kieruje się zasadą domniemania niewinności.

Upodmiotowić ludzi Na bardzo ciekawą rzecz, dotyczącą europejskich systemów instytucjonalnych, zwrócił kiedyś uwagę mój kolega Marek Zuber. W świadomości Europejczyków głęboko tkwi ugruntowana historycznie tradycja monarchii. Monarcha, podobnie jak papież, uzurpował sobie status nieomylności i odpowiadał jedynie przed Bogiem oraz historią. Pomimo upływu stuleci nastawienie to przełożyło się na ustrój demokratyczny. Sędziom, prokuratorom, czy w ogóle urzędnikom pozostawiono zbyt duży zakres uznaniowości. Marek Zuber zauważył mniej więcej to samo, co wcześniej opisał wybitny niemiecki socjolog Maks Weber. W swej pracy „Die protestantische Ethik und der Geist des Kapitalismus” Weber pokazywał rolę etyki protestanckiej w kształtowaniu ducha kapitalizmu. Protestantyzm w większym stopniu niż filozofia katolicka redukuje znaczenie determinizmu boskiego, a jednocześnie zwiększa zakres inicjatywy człowieka. Dlatego Amerykanie chętniej niż Europejczycy biorą sprawy w swoje ręce i nie boją się powierzać odpowiedzialności ludziom – wybierają szeryfów, prokuratorów, ławy przysięgłych itp. Wyborcza kartka jest najlepszym sposobem kontroli. Społeczeństwo obywatelskie dopełnia się wówczas, gdy jednostki mają głębokie poczucie wpływu na wiele istotnych spraw.

Kontrola społeczna Sędziowie i prokuratorzy muszą być niezależni. Na pewno nie powinni w żaden sposób podlegać politykom czy innym formom kontroli politycznej. Jednak niezależność musi mieć swoje granice. Nie róbmy z sędziów bogów ani też nie wierzmy w ich nieomylność. Każdy człowiek jest omylny. Wymiar sprawiedliwości należy objąć kontrolą społeczną. Może trzeba zastanowić się nad weryfikacją wyborczą sędziów i prokuratorów. Nie sprawdziłeś się, wydawałeś niesprawiedliwe wyroki – to paszoł won, nie ma dla Ciebie miejsca wśród sprawiedliwych. W Stanach Zjednoczonych ta zasada się sprawdza. Afera Amber Gold odsłoniła rozmiary patologii, istniejących w sferze szeroko rozumianego aparatu sprawiedliwości. Wyroki w sprawie Marcina P. można wytłumaczyć jedynie w dwojaki sposób: albo wynikały z czystej głupoty albo w grę wchodziły jakieś uwikłania korupcyjne. Niestety, jedno i drugie wytłumaczenie – z punktu widzenia, jakości państwa – buduje katastrofalny obraz. Żeby jednak dziegciu w beczce nie było za dużo, muszę dodać, że wśród sędziów jest wielu uczciwych ludzi. Przemawiają za tym moje osobiste doświadczenia. W życiu kilka razy stawałem naprzeciw osób wielokroć silniejszych ode mnie i procesy wygrywałem, bo tak nakazywała rzetelna analiza okoliczności. Nie zmienia to jednak faktu, że inne doświadczenia życiowe każą mi zakładać, iż w środowisku sędziowskim i prokuratorskim działa wiele hien i sprzedawczyków. Roman Mańka

Wyzwolić niewolników XXI wieku Podczas, gdy spekulanci na rynkach finansowych oczekują na wystąpienie wielkiego BeBe, które jeżeli będzie miało jakiekolwiek znaczenie, to tylko chwilowe, ekonomiści powinni patrzeć raczej na to, co faktycznie ma znaczenie. Podczas konkursu o nagrodę Revere Award in Economics „zidentyfikowano” 12 ekonomistów, którzy publicznie ostrzegali przed nadchodzącym kryzysem 2008 r. Mimo że medialnie najbardziej znany jest Nouriel Roubini, nazywany „dr Zagładą”, to nagrodę otrzymał Australijczyk, Steve Keen. Był on jedynym spośród ostrzegających, który opracował model ekonomiczny, będący w stanie pokazać, co może się zdarzyć. To była poprawiona wersja modelu Hymana Minsky. Polecam książkę Steve’a Keena „Debunking economics”, w której autor tłumaczy, dlaczego inni nie dostrzegali nadchodzącego kryzysu, a jego model to przewidział. Ba, przewidział nawet, że kryzys będzie poprzedzony okresem „wielkiego uspokojenia”.

Model wykrywający kryzys Steeve Keen pokazuje, dlaczego tacy ekonomiści, jak Bernanke i Krugman nie zrozumieli na czym polegał Wielki Kryzys. Zostali oni wychowali na ekonomii neoklasycznej, która jest stekiem bzdur. Tacy ekonomiści nie rozumieją kluczowego aspektu teorii Minskiego, według której banki kreują pieniądz „z powietrza” i dlatego przyrost długu prywatnego zwiększa popyt. Ekonomiści neoklasyczni zakładają, że dług jest transferem od jednych do drugich (mój kredyt to twoje oszczędności) i efekt makroekonomiczny długu można pominąć. Lektura książki jest ciekawa dla ekonomisty, bo Keen bierze na warsztat znane artykuły Bernanke’a i Krugmana i rozprawia się z nimi szczegółowo, pokazując jakie absurdy powypisywali ci znani ekonomiści. Ale nie o tym chciałem pisać, chętnych zapraszam do lektury ww. książki. Chciałem opisać, w bardzo uproszczony sposób, na czym polega rozumowanie Keena. Otóż liczy on zagregowany popyt, czyli sumę nominalnego PKB i przyrostu długu dla sektora prywatnego, a także pokazuje jakie są zmiany tak liczonego popytu. Okazuje się, że te zmiany w powiązaniu z ogólnym poziomem długu pozwalają przewidzieć boom, recesję i krach. W szczególności tuż przed krachem udział przyrostu długu w  zagregowanym popycie wyniósł 28 proc., najwięcej w historii USA. Nie wchodząc w szczegóły, model, który przewidział krach w 2008 r., przewiduje również, że dopóki ogólny poziom długu nie zostanie obniżony, będą dominować recesje, które na krótko będą przerywane okresami ożywienia. A proces delewarowania będzie trwał dekadę. Przeprowadziłem szybkie obliczenia dla Polski. Co prawda skala zadłużenia Polski jest o wiele mniejsza niż USA – tam dług sektora prywatnego przekroczył 300 proc. PKB, podczas gdy w Polsce „tylko” nieco ponad 50 proc. PKB – więc efekty delewarowania dla wzrostu nie będą tak silne, jak w USA czy Europie Zachodniej, ale mogą być znaczące. W 2008 r. udział przyrostu długu w popycie osiągnął w naszym kraju 20 proc. (plus minus, bo dane trzeba odsezonować, oczyścić z efektów kursu walutowego etc., a ja nie mam na to ani czasu ani ochoty, bo to nie zmieni wniosków).

Przed nami wyboista droga Po ekscesach z 2008 r. mieliśmy lekki spadek a potem bardzo umiarkowane wzrosty popytu generowanego z przyrostu długu. W 2011 r. nastąpiło ożywienie, a teraz mamy ponownie zapaść. Dane obejmują II kwartał, mamy też dane o kredycie za lipiec, gdzie nastąpił znaczący spadek nominalnej wartości należności. Z drugiej strony, banki informują o planach poluzowania polityki kredytowej w III kwartale. Jak będzie – zobaczymy, ale brak ożywienia kredytowego może oznaczać stagnację lub recesję w Polsce. O ile w przypadku Polski można sobie gdybać, to w przypadku strefy euro nie ma żadnej wątpliwości. Model Keen-Minsky przewiduje dekadę delewarowania i recesji. I żadne łamańce Super Mario nie pomogą. Żeby zrozumieć dlaczego nie pomogą, trzeba zrozumieć dlaczego wielki BeBe i doradcy prezydenta Obamy nie znają się na ekonomii, albo, mówiąc precyzyjnie, znają się na błędnej ekonomii. Otóż wielki BeBe dał setki miliardów dolarów bankom, bo – jak stwierdził Obama – 1 dol. dany bankom to kilka dolarów kredytu dla gospodarki, więc efekt będzie większy, niż gdyby te pieniądze dać ludziom. Okazało się, że efekt był żaden – zyskali na tym tylko banksterzy. Znacznie lepiej dla gospodarki, gdyby te pieniądze rozdać ludziom. Ale wielki BeBe udaje, że tego nie widzi i dalej stosuje błędną teorię i mnożnik pieniężny, która nie działa – tzn. nie działa jako lek na kryzys, ale dobrze działa na bonusy banksterów, co pokazały ostatnie dane. I chyba o to chodzi wielkiemu BeBe. Jakie wnioski? Czeka nas stracona dekada, bo właśnie to oznacza delewarowanie, i nie zmieni tego żadna skala druku pieniądza. Mówi o tym w czerwcowym wywiadzie Steve Keen. Zauważam, że obaj mamy bardzo podobne poglądy. Od dwóch lat postuluję, żeby proces delewarowania szybko zakończyć poprzez kontrolowane bankructwa krajów i banków. To samo mówi Keen. On dodaje jeszcze, że proces delewarowania skończy się, gdy aktywa banków w USA i Europie spadną do jednej trzeciej obecnej wielkości. Zatem jesteśmy dopiero na początku długiej i wyboistej drogi.

Zabierają parasole Jestem coraz bardziej przekonany, że kolejna rewolucja w Europie będzie polegała na starciu narodów z banksterami. Oto dowód. Pod koniec zeszłego roku banki, głównie z krajów południa Europy, dostały bilion euro z EBC, oprocentowane prawie zerowo. Te pieniądze miały wspomóc ożywienie gospodarcze na południu Europy. A co zrobili banksterzy? Przypomnę definicję bankiera. Jest to ktoś, kto poda Ci parasol (czytaj kredyt), jak świeci słońce i natychmiast zabierze, gdy tylko zacznie padać deszcz. Ale to, co robią banksterzy w Hiszpanii i Włoszech, to nie tylko zabieranie parasola, ale dodatkowo polewanie tamtejszych firm wiadrami lodowatej wody. Potem wszyscy się dziwią, że tak potraktowane firmy nie są w stanie się rozwijać i masowo zwalniają ludzi. Oczywiście banksterzy mają swoją historię do opowiedzenia, np. że rośnie ryzyko kredytowe i muszą się zabezpieczyć biorąc wyższe odsetki. Ale to bzdura, dostali pieniądze za darmo i woleli je zainwestować w obligacje swoich rządów, bo mają nadzieję, że ich ludzie z EBC nie pozwolą upaść rządom. Firmy to co innego, mogą padać jak muchy, a z pomocną dłonią banksterów będą padać stadnie. Jak do ludzi w końcu dotrze, kto tak naprawdę wykańcza ich gospodarki, to prędzej czy później jakaś partia napisze na sztandarach „Posadzić banksterów”, wygra wybory i zacznie ich wsadzać, tak jak w Islandii. I dopiero wtedy pojawi się szansa na prawdziwe reformy sektora finansowego.

Bardzo groźna sytuacja Nadchodzi przesilenie. W Hiszpanii trwa run na banki, odpływ depozytów nasila się na tyle, że banki hiszpańskie zamiast kupować obligacje swojego rządu, zaczęły je sprzedawać, bo jakoś muszą poradzić sobie z odpływem depozytów. Widać coraz wyraźniej, że bez zmasowanej pomocy EBC system bankowy w Hiszpanii się załamie. EBC zdaje sobie z tego sprawę i przygotował propozycje skupu obligacji rządu Hiszpanii. W ten sposób po raz kolejny zostanie złamana zasada niefinansowania rządu przez bank centralny. Ale jak się raz straci dziewictwo, to potem już żadna maść nie pomoże, mimo że taką maść podobno sprzedają w Indiach i jest bardzo popularna. Ale żarty na bok, bo sytuacja jest coraz groźniejsza. Hiszpania tworzy bank na złe aktywa, Francja nacjonalizuje bank hipoteczny, ale to wszystko są techniczne zabiegi, które nie rozwiązują najważniejszego problemu: masowej skali delewarowania, która przetoczy się przez systemy bankowe świata Zachodu. I to wszystko mimo wpompowania biliona euro do systemu bankowego, mimo zerowych stóp procentowych, mimo interwencyjnego skupu obligacji przez EBC, mimo przyjmowania w operacjach otwartego rynku obligacji o ratingu śmieciowym lub prawie śmieciowym.

Spisek banksterów Te wydarzenia zmuszają do kolejnych refleksji. Stawiam roboczą hipotezę, że jedną z przyczyn obecnego kryzysu wynikającego z nadmiernego zadłużenia jest utworzenie instytucji realizujących funkcję pożyczkodawcy ostatniej instancji (LOL – lender of last resort). Powtórzę, jednym z podstawowych błędów w architekturze współczesnego systemu finansowego jest fakt, że utworzono patologicznie działającą funkcję. Skutki tej funkcji są takie:
– coraz niższe kapitały banków – bo po co wysoki kapitał, skoro w razie czego płynność zagwarantuje bank centralny. Rezultatem tego było zwiększenie lewara w bankach z poziomu 3x sto lat temu do 30-50x w minionych latach. Banki stały się najbardziej spekulacyjnym biznesem w historii świata.

– tworzenie kredytu z „powietrza” (creating money out of thin air). Ekonomiści w większości nie rozumieją jak powstaje pieniądz i źle uczą o tym studentów. Uczony powszechnie model mnożnika w bankowości o rezerwie cząstkowej jest błędny. W praktyce banki tworzą kredyt, który natychmiast wpływa do systemu bankowego jako depozyty i wtedy system banków komercyjnych zmusza bank centralny do stworzenia odpowiedniej ilości pieniądza rezerwowego, żeby spełnić warunek rezerwy obowiązkowej.
– mylenie (lub działania w zmowie bansterzy-banki centralne przeciw podatnikom) problemu niewypłacalności banków z utratą płynności (Grecja, teraz Hiszpania, wkrótce Włochy, a potem Francja).

Kryzys zweryfikuje błędne teorie Żaden inny rodzaj biznesu nie ma takiej ochrony. Nie masz płynności, wypadasz z biznesu. Zarządy firm o tym wiedzą i dbają o odpowiednią płynność swojego biznesu. Zarządy wielu banków na Zachodzie nie utrzymują odpowiedniej płynności, bo po co, w razie czego bank centralny dostarczy tyle środków, ile trzeba. Kryzys, który przetoczy się przez Europę, zweryfikuje wiele błędnych teorii i zrewolucjonizuje wiele instytucji. Stawiam tezę, że należy radykalnie ograniczyć instytucję LOL, a banki zmusić do zwiększenia kapitału względem aktywów. Dopiero wtedy banki staną się bezpieczne. Oczywiście banksterzy będą protestować, bo większe kapitały i mniejszy lewar, połączone z brakiem koła ratunkowego LOL, oznaczają mniejsze zyski i mniejsze bonusy. Czas na reset wielu instytucji.

Prawo dyktują elity, czyli banksterzy Gdy Mario Draghi został zaproponowany na szefa ECB, głośno protestowałem. Pisałem i mówiłem w telewizji, że w czasach, gdy Włochom i banksterom zaczyna się palić grunt pod nogami, mianowanie na to stanowisko Włocha i byłego pracownika Goldman Sachs jest bardzo ryzykowne. Minęło kilka kwartałów i możemy ocenić czy miałem rację. Super Mario robi wszystko co możliwe, żeby zapewnić transfery pieniędzy banksterom i Włochom kosztem unijnych (głównie niemieckich) podatników. Bilion euro trafił do banków strefy euro, lwia część do banków krajów PIGS, które mogły kupić obligacje swoich rządów. Oczywiście banksterzy nie użyli tych pieniędzy, żeby zwiększyć kredyty dla firm, tylko zaangażowali się w operacje, które dają im zyski, ale wcale nie pomagają gospodarkom krajów południa Europy. Ale Super Mario nie skomentował porażki polityki drukowania pieniędzy, ważne, że jego koledzy banksterzy zarabiają. Ale ponieważ to nie wystarczy, bo strefa euro stacza się w recesję, teraz Draghi planuje bezpośredni skup przez EBC obligacji rządów krajów PIGS na dużą skalę. Prezes Bundesbanku słusznie zauważył, że nawet Fed, który (mówiąc językiem dealerów bankowych) „ściągnął nachy do samych kostek”, kupuje obligacje rządu USA z wysokim ratingiem, a EBC już zaczął skupować obligacje, których rating jest śmieciowy lub prawie śmieciowy. Takie zakupy na dużą skalę wykraczają poza mandat EBC, ale jak wiadomo prawo definiują elity, a dzisiaj elity to banksterzy.

Nadciąga recesja Od kilku miesięcy, poprzez artykuły publikowane w „Gazecie Finansowej”, pokazuję dokąd prowadzi polityka realizowana przez banksterskie elity. Pomimo zerowych stóp procentowych i masowej skali druku pieniądza gospodarka stacza się w recesję – dane dla Polski pokazały, że do nas też dotarła ta zaraza, pomimo inwestycji związanych z EURO 2012 wzrost PKB w II kwartale br. był bardzo słaby. Nadciąga recesja. Jak to możliwe, że – pomimo druku pieniądza na taką skalę i zerowych stóp procentowych – mamy recesję w strefie euro? Dzieje się tak, ponieważ polityka banksterów, która uzależniła ludzi od kredytu, doprowadziła do gigantycznych patologii. Dawniej, gdy człowiek wolny stawał się niewolnikiem, nie podejmował żadnych inwestycji, ponieważ jego pan mógł mu wszystko zabrać w dowolnej chwili. Niewolnik był pozbawiony możliwości nawiązywania trwałych relacji społecznych. Teraz formalnie nie ma niewolnictwa, ale w praktyce mamy ten sam mechanizm, czyli wykorzystanie kredytu do zniewolenia ludzi przez banksterów. A niewolnicy XXI wieku, podobnie jak ich poprzednicy w minionych mileniach, nie będą inwestować, bo wiedzą, że za chwilę rządzące elity mogą ich pozbawić efektów tych inwestycji, domu, pracy, firmy. Kiedyś był to kaprys pana, teraz ten sam efekt można uzyskać poprzez odpowiednie zmiany przepisów prawa lub paramentów finansowych pożyczek – przekonały się o tym polskie firmy, wpuszczone przez londyńskich banksterów w kanał opcji walutowych.

Powrót do normalnościTak długo jak nie zostanie przywrócona normalność i demokratyczni przedstawiciele nie odbiorą władzy banksterom, będziemy pogrążali się w bagnie recesji i coraz bardziej perfidnych decyzji emisariuszy banksterów, takich jak Draghi. Ich celem jest zapewnienie utrzymania władzy obecnych bansterskich elit w świecie zachodu. Ci wszyscy, którzy widzą ten proces głównie w kategoriach zarobienia lub straty pieniędzy na kontraktach terminowych na indeksach giełdowych, są jak uczeń Bruca Lee w moim ulubionym filmie „Wejście smoka”. Patrzą się na palec (w tym przypadku palce bankstera), a mogą przegapić coś znacznie ważniejszego. Jesteśmy w kolejnym kluczowym momencie historii ludzkości, kończy się rozpoczęty decyzją Nixona okres o zakończeniu standardu złota. To pozwoliło banksterom przejąć władzę i światowy majątek – zajęło im to raptem 40 lat. Teraz rozpoczął się proces odbierania władzy i majątku banksterskim elitom, bo delewarowanie dokładnie to oznacza. Rozpoczął się proces wyzwalania niewolników XXI w. z kajdan długu. Tak, jaki kiedyś w Mezopotamii i Babilonie raz na jakiś czas zerowano chłopom długi i przywracano wolność, żeby społeczeństwo mogło się odrodzić, tak i teraz dojdzie do podobnego procesu. Wbrew kasandrycznym wizjom, opowiadanym przez media finansowane i przez banksterów, darowanie długów nie oznacza końca świata i okolic. Oznacza powrót do normalności i odejście od patologii, w której poszerzają się obszary biedy w krajach rozwiniętych, a banksterzy zarabiają od kilkudziesięciu milionów do kilku miliardów dolarów rocznie na głowę.

Nadchodzą zmiany rewolucyjne Ponieważ banksterzy nie chcą pozwolić na zmiany i walczą o utrzymanie obecnych patologii, prawdopodobnie dojdzie do zmian (jak mówią matematycy) nieciągłych. W języku potocznym mówimy o zmianach rewolucyjnych. Jeżeli Draghi będzie dalej realizował interesy banksterów i łamał demokratyczny mandat EBC, to przewiduję, że w przyszłym roku dojdzie do pierwszych zmian politycznych, które potrząsną Europą. Do władzy dojdą nowe siły polityczne i rozpoczną nowy okres w historii Europy, który nasze wnuki będą nazywać „Zmierzchem banksterów”. Prof. dr hab. Krzysztof Rybiński

Europa pozostanie kontynentem ojczyzn Z prof. Eugeniuszem Cezarym Królem rozmawia Roman Mańka. Po roku 1989 ukształtował się na świecie system jednobiegunowy oparty na silnej dominacji Stanów Zjednoczonych. Czy obecnie nie powracamy do modelu polarnego, napędzanego przez rywalizację Stanów Zjednoczonych i Chin, którą już w wielu miejscach widać? Jednobiegunowość była sytuacją nienormalną. Natura świata uczy, że potrzebne są dwa bieguny. Dotychczas istniała pustka, która musiała zostać zapełniona. Stąd ujawnił się proces alternatywny, polegający na tworzeniu bipolarności. Tyle tylko, że być może w ostatecznym kształcenie powstanie system multipolarny albo też poliarchiczny, wyrażający się w istnieniu kilku ośrodków, odgrywających geostrategiczną rolę.
Jakie ośrodki mogą stworzyć system multipolarny? Najbliższa myśl dotyczy Europy, mniej lub bardziej zjednoczonej, która niezależnie od wewnętrznych konfliktów posiada ambicje zorientowane na integrację, a także aspiracje utrzymania znaczenia geostrategicznego w perspektywie całego globu. Dlatego z mniejszym lub większym skupieniem należy kierować uwagę na jednoczącą się Europę. Podobne ambicje posiada Rosja i ten fakt należy również docenić. Jest to kraj o ogromnym potencjale, zarówno w sferze kapitału demograficznego, jak i surowcowego. Jest to również państwo – zawahałem się żeby nie powiedzieć mocarstwo – atomowe i artykułuje aspiracje, po pierwsze sięgające jeszcze czasów wielkoruskich, a po drugie odziedziczone z okresu komunistycznego, czyli ambicje carskie, stalinowskie i poststalinowskie, które zakładały określoną formę prymatu nad światem czy też w świecie. Przez Rosję wchodzimy w rejon Azji z dwoma bardzo silnymi ośrodkami, znajdującymi się aktualnie w potencji, a więc Chinami i Indiami. Patrząc na ewolucję współczesnej geopolityki wyobrażam sobie sytuację, że dożyjemy czasów, w których powstanie przynajmniej zarys systemu poliarchicznego, opartego na dominacji wielu bądź kilku ośrodków.

Co to może dokładnie oznaczać? Czy nowa polaryzacja uwidoczni się w wymiarze gospodarczym, politycznym, czy też może wejść w sferę militarną? Podstawową rolę będzie odgrywać gospodarka. Jednak w rzeczywistości są to kategorie sprzężone. Potencjał gospodarczy określi ambicje i możliwości polityczne, a te zaś będą sprzężone z aspektem militarnym. Trudno przesądzać, który czynnik jest najbardziej istotny. Dla mnie jest to splot determinant, decydujący, jako całość o mocarstwowym znaczeniu. Pamiętajmy, że mocarstwo jest kategorię z jednej strony polityczną, z drugiej ekonomiczną, ale też i militarną. Wszystkie z wymienionych ośrodków będą chciały odgrywać trójfunkcyjną rolę.

A czy może grozić nam nowy wyścig zbrojeń i nowa zimna wojna? W wymiarze mocarstwowym będzie istniała konkurencja. A zatem w grę może wchodzić zastosowanie pewnych instrumentów nacisku – przede wszystkim gospodarczego, ale w tle toczącej się rywalizacji możemy mieć również do czynienia z presją militarną. To nie musi od razu objawiać się jako pobrzękiwanie szabelką czy potrząsanie silosem atomowym, jednak na drugim planie czynnik ten będzie występował, np. poprzez silną konkurencję w obszarze handlu bronią.

Wielu ekspertów uważa, że w obecnych warunkach geopolitycznych doszło do przewartościowania roli NATO, jako głównego gwaranta bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej. Uważa Pan, że w nowej sytuacji międzynarodowej ta organizacja posiada jeszcze sens istnienia? Być może trzeba będzie zredefiniować funkcję NATO, a także położyć nacisk na wzmocnienie więzów z europejskimi i pozaeuropejskimi partnerami. Jednak interes strategiczny Polski i Europy polega przede wszystkim na trzymaniu się w kupie z Ameryką.

Tylko czy Ameryka chce się z nami trzymać w kupie? Mimo całej swojej potęgi, Stany Zjednoczone doskonale rozumieją, że nie mogą budować pozycji mocarstwowej samotnie. Powinny również unikać kapryśnej postawy, jeżeli chodzi o wybór swoich partnerów, polegającej na faworyzowaniu jednych państw a deprecjonowaniu innych. Mocarstwowa pozycja wymaga samookreślenia, zarówno ze strony Ameryki, jak i jej europejskich partnerów. A więc wyobrażam sobie, że zredefiniowanie roli NATO będzie również dla Stanów Zjednoczonych bardzo istotnym elementem geostrategii światowej, zorientowanej na silne więzi z Europą. Osobiście nie wierzę w amerykański izolacjonizm.

Ale on już kiedyś miał miejsce w historii? I w moim przekonaniu w depozycie historii pozostanie. Należy definitywnie do przeszłości.

Dlaczego? Przy obecnych więzach komunikacyjnych, idea samotnej, wyizolowanej wyspy jest nierealna, a na dłuższą metę mogłaby być nawet zabójcza. Trudno mi też sobie wyobrazić zasadnicze zmiany priorytetów z punktu widzenia geostrategii amerykańskiej, które polegałyby, np. na zbliżeniu do partnera chińskiego kosztem bliskich relacji z Europą, albo budowaniu jakichś nowych dynamicznych związków z Indiami, przy jednoczesnym zaniedbaniu innych sojuszy. Stosunki amerykańsko-radzieckie również mają swoją ograniczoną rolę i raczej nie staną się obszarem zmian rewolucyjnych, w postaci przybliżenia do Moskwy. W dającym się przewidzieć czasie podstawowa konstelacja geopolityczna, oparta na relacjach transatlantyckich, pozostanie kursem stabilnym, niezależnie od wszystkich istniejących zawirowań, kryzysów i znaków zapytania.

Jednak wielu obserwatorów wskazuje, że Amerykanie przesunęli swoje zainteresowanie w stronę Pacyfiku i że na tym właśnie obszarze będą koncentrować swoje wysiłki? Może to być forma pewnego niepokoju, związanego z ambicjami mocarstwowymi Chin, a w pewnym stopniu również Indii. Poza tym, w tej części świata nadal buduje się rodzaj sojuszu amerykańsko-japońskiego, który po drugiej wojnie światowej uzyskał pozytywną barwę z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych. Nie wydaje mi się, by przy wszystkich przewartościowaniach i przesunięciach akcentów, alians transatlantycki–amerykańsko-europejski – przestał być istotny. On powinien pozostać ważny dla obydwu stron. Oczywiście są to tylko rozważania hipotetyczne oparte na pewnej antycypacji, i na analizie zdarzeń z przeszłości.

Czy tegoroczne wybory w Stanach Zjednoczonych, a za ich przyczyną ewentualna zmiana na stanowisku prezydenta USA, mogą przewartościować amerykańską strategię geopolityczną? Przy całym szacunku dla prezydentury Baracka Obamy, wyobrażalna jest sytuacja, w której jego ewentualny następca będzie bardziej aktywny w kreowaniu polityki zagranicznej i bardziej zorientowany od obecnego prezydenta w sprawach międzynarodowych. Jednak nie wydaje mi się, by mogło dojść do zasadniczych zmian.

Czym rywalizacja na linii Ameryka-Chiny może różnić się od znanej z historii opozycji Stanów Zjednoczonych wobec Związku Radzieckiego? Jaka będzie, jakość tej nowej polaryzacji geopolitycznej? Powinna być bardziej zorientowana na współpracę technologiczną, podobnie jak antycypowane relacje amerykańsko-indyjskie. Indie są obecnie wschodzącym mocarstwem, mocno rozwijającym nowoczesne technologie, kładącym ogromny nacisk na intensyfikację badań naukowych. Gdyby doszło do wariantu zbliżenia amerykańsko-indyjskiego, akcent zostanie położony przede wszystkim na współpracę naukową w zakresie nowych technologii – w tym również wojskowych, ale przede wszystkim przemysłowych.

Osobiście uważam, że jednoczenie Europy w analogii do Stanów Zjednoczonych jest nieporozumieniem. Tam wspólne państwo budowali emigranci, Europa zaś jest ciągle silnie obciążona podziałami etnicznymi. Dużą rolę odgrywają różnice narodowe. Czy projekt europejski, rozwijany w obecnej formule nie jest skazany na niepowodzenie? Europa pozostanie kontynentem ojczyzn i wszelkie próby daleko idącej integracji natrafią na silny opór społeczny. Może on nie tylko powstrzymać zbyt głęboko zakrojone zapędy integracyjne, lecz także popsuć to, co jest obecnie. Aktualna struktura polityczna Europy tworzy dość kruchą równowagę pomiędzy dwoma opozycyjnymi czynnikami, czyli z jednej strony daleko posuniętą integracją, zaś z drugiej obroną pierwiastka etnicznego. Szansę dla Europy upatrywałbym w rozsądnym balansie, a nie przesądzaniu kierunku daleko idącej integracji.

Niektórzy uważają, że Europa zjednoczona pod szyldem Unii Europejskiej stanie się nowym cesarstwem niemieckim? Jestem sceptyczny w stosunku do tego rodzaju, być może efektownie brzmiących, ale jednak cokolwiek sztucznych analogii. Należy pamiętać o specyfice Rzeszy Niemieckiej, która stanowiła twór, funkcjonujący od wielu wieków w określonej formule, niepodobnej do obecnego kształtu Europy. Niewykluczone, że za 100 lub 200 lat pojawi się powód do formułowania tego typu analogii, ale aktualnie nie dostrzegam wystarczająco przekonujących przesłanek. Jednocząca się Europa jest konglomeratem wyraźnych kategorii etnicznych, a nie rodzajem takiej trochę amorficznej masy, jaką była Rzesza Niemiecka.

Faktem jest jednak, że pozycja Niemiec w Unii Europejskiej jest bardzo silna. Mówiąc kolokwialnie, to oni rozdają karty, dominują. To prawda, jednak wydaje mi się, że ich zainteresowanie w kontekście dominacji dotyczy przede wszystkim spraw gospodarczych, a już w znacznie mniejszym stopniu kwestii o charakterze polityczno-etnicznym.

Jaka ze strukturalnego punktu widzenia byłaby najlepsza formuła zjednoczenia Europy – federacja czy wspólnota suwerennych państwa? Czynnika etnicznego nie można fetyszyzować, należy mu się bacznie przyglądać, gdyż zawsze istnieje zagrożenie recydywy nacjonalizmu czy szowinizmu w stosunkach europejskich. Jednak wyczucie politologiczne i historyczne podpowiada, że sens funkcjonowania, wspaniałego skądinąd agregatu, jakim jest zjednoczona Europa, polega na zachowaniu całej palety odróżnialnych barw. W tym kontekście ogromnie niepokoi mnie uniformizacja architektury – ludzie pokonują granice i znajdują się mniej więcej w tych samych centrach, oglądając podobne technologie architektoniczne. Robi im się smutno i czują się nieswojo. Mam nadzieje, że tego rodzaju uniformizacja architektoniczna nie wkroczy do świata kultury, a także życia społeczno-politycznego. Jeżeli dojdzie do rozwoju podobnych zjawisk, to będzie to oznaczać zagładę Europy. Oczywiście analogia do architektury stanowi dla mnie pewne uproszczenie, w rozumowaniu analitycznym trzeba zachować odpowiednie proporcje, ale mimo wszystko coś jest na rzeczy. Okazuje się, że kiedy jadę do Frankfurtu nad Menem i oglądam centrum miasta, dopada mnie wrażenie, że niebawem w analogicznym odcinku Warszawa będzie wyglądać identycznie. Przestrzenie układane są z mniej więcej tych samych klocków, jedynie napisy brzmią nieco inaczej. Uniformizacja może dotyczyć pewnych enklaw, w których istnieje potrzeba ujednolicania form architektonicznych, jednak generalnie powinna zostać zachowana barwność, odrębność oraz specyfika.

Czy zawirowania gospodarcze, jakie obecnie przechodzą przez Europę, są w stanie doprowadzić do dekonfiguracji Unii Europejskiej a w czarnym scenariuszu – nawet do jej rozpadu? Pytanie za 100 punktów. Osobiście moge powiedzieć jedynie tyle, że należy zrobić wszystko, aby nie dopuścić do realizacji najbardziej pesymistycznego wariantu rozwoju wydarzeń. Zaczynanie całej integracyjnej zabawy od początku, przy obciążeniu świadomości nieudaną próbą wcześniejszego zjednoczenia Europy, będzie oznaczać dla tego kontynentu klęskę.
Idea jedności rodziny europejskiej liczy sobie dziesiątki, a niektórzy uważają, że nawet setki lat, i gdyby teraz miało dojść do konstatacji fiaska całego procesu, skutki takiego stanu rzeczy mogą być dla przyszłych pokoleń dramatyczne.

Widzi Pan analogię obecnej sytuacji Europy do historycznego podziału Północ-Południe w Stanach Zjednoczonych? Ostatnio na Starym Kontynencie ta geopolityczna polaryzacja również bardzo mocno się zarysowała? Podział Północ-Południe jest kształtowany przez bardzo różne kwestie, zresztą w Stanach Zjednoczonych on ciągle jeszcze w jakimś zakresie funkcjonuje. Również w Europie w ostatnim czasie dał o sobie mocno znać. Na to składają się zarówno czynniki historyczne, jak i ekonomiczne. Problem został już głęboko przeanalizowany. Schodząc na poziom mikroskali, sytuacja Europa przypomina nieco podział naszego kraju na Polską A i Polskę B. To jest odwieczna opozycja pomiędzy Polską wschodnią a zachodnią. Różnice w dalszym ciągu się utrzymują, ale jeżeliby trzymać się fenomenu polskiego, w obrębie części wschodniej widać już coraz większe połacie zadbanych obszarów – np. nadbużańskich. Tak więc ten podział będzie powoli zanikał, a to też jest jedna z zasług zjednoczonej Europy. Jednak nie możemy popadać w nadmierny entuzjazm, gdyż z drugiej strony istnieje zjawisko wyludniania się pewnych fragmentów Europy, w tym również Polski wschodniej czy północno-wschodniej. Ale mimo wszystko mechanizm konwergencji, czyli wyrównywania różnic i usuwania istotnych zaniedbań, działa. W tym punkcie jestem umiarkowanym optymistą. Postępy integracyjne w Europie odgrywają pozytywną rolę.

Skąd bierze się izolacjonizm brytyjski? W Wielkiej Brytanii obserwujemy tendencje trzymania się na dystans wobec zjednoczonej Europy? Postawa Brytyjczyków jest mocno zakotwiczona historycznie. Dużą rolę odgrywa również czynnik kulturowy oraz lokalizacja geograficzna. W świadomości społeczeństwa Wielkiej Brytanii funkcjonuje przeświadczenie, iż skoro żyją na wyspie i zachowają odrębność, to zagwarantują sobie również bezpieczeństwo w wymiarze obronnym i uchronią się na wypadek jakiegoś kryzysu czy innego zawirowania o charakterze politycznym lub gospodarczym. Niebagatelne znaczenie ma również duma wynikająca z odrębności oraz poczucie, że stanowi ona atrakcyjną propozycję dla przybyszów. Jednak, jeżeli przyjrzymy się sytuacji krytycznie i przez duże szkło powiększające, to fakty wyglądają trochę niczym słodki archaizm. Ale chwała Brytyjczykom, że o ten element zabiegają. To jest właśnie to coś, co wyodrębnia ich z całego gąszcza nurtów uniformizacyjnych. Mają szczęście, że zamieszkują kraj położony na wyspie. Poza tym, odwołują się do niegdysiejszej chwały i umiejętnie racjonalizują pewien rys swojej zbiorowej psychiki nastawiony na odrębność. Jednak, gdy spojrzymy na problem rzeczowo, to z perspektywy początku XXI w. nie widać już wyłącznie materialnych przesłanek, uzasadniających rozmaite izolacjonistyczne postawy. To są elementy nienależące do sfery ratio. Należy je zaliczyć raczej do czynników transcendentalnych, które znajdują się poza zasięgiem naszego doświadczenia i poznawalnego świata, jak to interpretował Immanuel Kant. Trudno ogarnąć tę sferę przy użyciu miary i wagi, ale dobrze, że coś takiego jest. Ja bym się na nich, na Brytyjczyków, za to nie obrażał.

A może izolują się, dlatego, że zdali sobie sprawę, z tego, że w ramach obecnego europejskiego status quo nie będą posiadali dominującej pozycji? Ten czynnik zapewne także odgrywa pewną rolę w motywacji Brytyjczyków, jednak trzeba pamiętać, że dominująca pozycja Wielkiej Brytanie jest już wspomnieniem wieloletnim. Mówiąc zaś bardziej dosadnie, druga wojna światowa postawiła przysłowiową kropkę nad i, jeśli idzie o kres mocarstwowej roli Imperium Brytyjskiego. Wytłumaczenia ich obecnej postawy doszukiwałbym się raczej w elemencie nazywanym z łaciny imponderabiliami, na które Brytyjczycy są bardzo wrażliwi. W grę wchodzi wielowiekowa tradycja monarchii. Czasami obrażają się na nią, ale w dalszym ciągu konsekwentnie jej bronią, okazując wobec niej respekt czy też nawet dumę i podziw. To wszystko składa się na poczucie brytyjskości. Możemy zastanawiać się nad specyfiką innych narodów i państw koegzystujących w Europie i za każdym razem znajdziemy pewien zespół cech pozwalający określić francuskość, niemieckość, czy polskość. Są to elementy niezwykle atrakcyjne dla odbiorcy z zewnątrz i zabiegałbym bardzo mocno o to, by poszczególne odmienności pozostały w krajobrazie zjednoczonej Europy.

W warunkach globalizacji i nieustannie pogłębianych dążeń integracyjnych będzie to raczej trudne do zrealizowania. Osobiście jestem za utrzymaniem indywidualnych walorów rzeczywistości architektonicznej, co niestety powoli zanika. Nasza specyfika architektoniczna upada. Nie posiadamy pięknej architektury polskiej wsi. Polskie miasta upodabniają się do wielu innych aglomeracji europejskich. Z przykrością konstatuję, że nawet znane mi dość dobrze Niemcy, również rezygnują ze swojej odrębności architektonicznej, zarówno w ośrodkach miejskich, jak i wiejskich. Z drugiej strony zaczynają dominować formy pragmatyczne, funkcjonalne, ale przez to niestety coraz brzydsze. Kiedyś była w Polsce żywa idea, by nie tylko upominać się o polskie elementy architektury, lecz także pielęgnować jej regionalizację i przeciwdziałać sytuacji, w której domki zakopiańskie zaczną wyrastać pod Warszawą, a zabraknie ich na terenie Podhala. Z drugiej strony, należy zadbać o to, by budowle oparte na strukturze klocków betonowych nie pojawiały się na Podhalu. Tymczasem obecnie w polskim krajobrazie widać fatalne przemieszanie różnych rysów architektonicznych ze szkodą dla estetyki.

III Rzeczpospolita jest już starsza od II. Proszę powiedzieć czy Polska po 1989 r. posiadała alternatywną drogę geopolityczną w stosunku do kursu euroatlantyckiego? Politykę naszego kraju wyznaczają doświadczenia historyczne i czynnik położenia geograficznego.

Już raz w historii opieranie się na wierze w pomoc sojuszników zachodnich nie sprawdziło się…? Ufanie partnerom ze wschodu też nie wyszło nam na dobre, bo okazało się, że ceną sojuszu była rezygnacja z własnej suwerenności.

To gdzie w takim razie możemy szukać oparcia? Biorąc pod uwagę nasze położenie geopolityczne, nie ma idealnej alternatywy. Jednak jest pewna reguła, która może określać nasze geostrategie – ponieważ znajdujemy się w centrum Europy powinniśmy być zwornikiem, a nie miejscem, gdzie tylko czuje się przeciągi historyczne, gdzie wojsko maszeruje ze wschodu na zachód i odwrotnie. Ale to łatwo powiedzieć, natomiast zrealizować w praktyce, jak uczy historia starsza i nowsza, bardzo trudno. Zarówno z doświadczeń historycznych, a także z analizy biegu wydarzeń w Europie pod koniec XX w. wynikało jednoznacznie, że optymalnym rozwiązaniem dla Polski jest wariant euroatlantycki. I chyba ciągle nie ma lepszego kierunku naszej strategii geopolitycznej.

Ale w dalszym ciągu trwa spór, czy w ramach kreowanej polityki zagranicznej powinniśmy realizować koncepcję piastowską czy jagiellońską? Obydwie idee są już kategoriami historycznymi. Jeżeli ktoś proponuje implementację takich modeli, naraża się na zarzut archaiczności. Te projekty należą już do przeszłości i łatwo sprecyzować ich ramy czasowe, a więc okresy, w których uzasadniona była polityka piastowska czy jagiellońska. Natomiast teraz jesteśmy Europejczykami.

Ale wtedy też byliśmy? Jednak kusiły nas pewne egzotyczne perspektywy bycia Europejczykami Środkowo-Zachodnimi albo Środkowo-Wschodnimi. Obecnie takiej alternatywy, moim zdaniem, nie ma. I nie widzę sensu, aby upominać się o nią, bo byłoby to ze szkodą dla naszego interesu narodowego. Polska racja stanu polega na budowaniu dobrych relacji z sąsiadami i tworzeniu korzystnego odniesienia w stosunku do struktur euro-atlantyckich. Lepszego rozwiązania nie ma.

Dostrzega Pan jakieś zagrożenia zewnętrzne dla polskiej suwerenności? Według stanu na teraz – o tyle na ile umiem rozpoznać sytuację, pamiętając o historycznych antecedencjach – nie widzę tego rodzaju niebezpieczeństw, jednak przy założeniu, że przez cały czas będziemy czujni. To jest oczywiste. Ale to nie oznacza, że możemy spocząć na laurach czy wyłączyć czujność. W Europie cały czas toczy się dynamiczna gra, zarówno na odcinku zachodnim, jak i wschodnim. Istnieją rozmaite napięcia dotyczące naszych sąsiadów, co z kolei promieniuje na nas. Weźmy przykład Ukrainy, która ciągle lawiruje między Scyllą a Charybdą, mówiąc potocznie – między czynnikiem europejskim a rosyjskim. W odrębnym układzie toczy się również gra naszego zachodniego sąsiada, wyrażana w stopniowaniu, na ile on dąży do wzmocnienia relacji z Moskwą, bądź też patrząc z innej perspektywy, na ile chce pozostać w starej Europie, pogłębiając integrację ze stroną francuską czy Beneluksem.

Pan zna dobrze Niemców. Jakby można antycypować ich politykę i zamiary? Oni ciągle niewiele wiedzą o Polsce. Przy wszystkich oznakach serdeczności, cały czas unosi się tam mgiełka wyższości, która później przechodzi w zdziwienie, gdy okazuje się, że elementy uznane przez nich za wyższość są w rzeczywistości równością, zaś czynniki definiowane, jako przewaga – równowagą. Często to, co Niemcy uważają za swoją zdobycz cywilizacyjną jest w Polsce od dawna praktykowanym standardem. Podobnych zdumień przeżyłem już w swoim życiu bardzo wiele – zarówno indywidualnych, jak i instytucjonalnych, kiedy okazywało się, że niemiecka świadomość na temat Europy Wschodniej, a zwłaszcza Polski, jest cokolwiek archaiczna. Sytuacja taka wynika z faktu, że jest jeszcze zbyt mało relacji interpersonalnych. Nawet, gdy istnieją kontakty instytucjonalne, nie są one w stanie zastąpić ustosunkowań w układzie człowiek-człowiek.

Pytanie tylko czy Niemcy takich relacji chcą? W sferze werbalnej i deklaratywnej tak, natomiast w wymiarze rzeczywistym decydującą rolę odgrywa interes, w neutralnym tego słowa znaczeniu. Zazwyczaj, jeżeli ludzie współpracują na płaszczyźnie biznesowej, to jednocześnie zbliżają się w ramach kontaktów interpersonalnych. Tą samą prawidłowość mogę odnieść do Szwajcarii – gdy miałem wspólny interes z bardzo ważnym wydawnictwem szwajcarskim, polegający na zorganizowaniu w Bernie wystawy o Warszawie z okresu II wojny światowej i gdy przedsięwzięcie to zakończyło się sukcesem, wówczas nastąpił natychmiastowy zwrot w stosunkach międzyludzkich. Za chwilę nie mogłem się opędzić od gości ze Szwajcarii, którzy w sposób autentyczny i ze zdziwieniem w oczach konstatowali, że oni właściwie niczego o Polsce nie wiedzą i najwyższa pora żeby się tego wszystkiego dowiedzieli. Myślę, że w ramach stosunków polsko-niemieckich jest to procedura ciągle rozwijana. Istnieje cała mozaika usieciowienia rozmaitych interesów, które będą angażowały ludzi również w wymiarze personalnym, zaczną wikłać ich ze sobą, a wtedy obopólnie musi wzrosnąć poziom kulturowego zainteresowania. Wówczas skala wiedzy i wzajemnego poznania zacznie stawać się coraz większa, co doskonale będzie immunizować lęki nasze i naszych partnerów. Usieciowienie interesów spowoduje redukcję albo nawet likwidację napięć, które pozostając nierozładowane mogłyby prowadzić do zagrożeń. Jeżeli struktura ludzkich zależności i usieciowienia na gruncie gospodarczym oraz kulturowym zostanie rozbudowana, to stanie się ona najbardziej naturalną, a zarazem skuteczną barierą przeciwdziałającą rozmaitym niebezpieczeństwom.
Przy czym musimy pamiętać, iż mamy do czynienia z procesem, którego nie da się umieścić w ramach chronologicznych. To jest program wielopokoleniowy.

Niemcy na trwałe uznali zachodnią granicę Polski czy też mogą pojawić się jakieś rewizjonistyczne tendencje? Ależ one cały czas są obecne.

Jednak nie w głównym nurcie niemieckiej polityki. Czasami, gdy Niemcy napiją się piwa albo dobrego reńskiego wina, co wielokrotnie zdarzało mi się obserwować, to odzywają się głosy wywoływane przez nostalgię wspomnień rodzinnych. Jednak tego rodzaju zachowania nie mają charakteru agresji, tylko pewnych, niekiedy gorzkich, by tak rzec, żartobliwości. Rozpatrując problem pod kątem określonych niepokojów mogę powiedzieć, że osobiście ich nie mam. Ci, którzy kierowali się osobistymi (re)sentymentami, odchodzą albo już odeszli, natomiast kolejne pokolenia osób posiadających kiedyś rodziny na terenie obecnej Polski północnej czy zachodniej, mają możliwość odwiedzenia tych obszarów. Czasami wiąże się to z wymownym pokiwaniem głową i utyskiwaniem, dlaczego pewne rzeczy znajdują się w tak złym stanie. Ale na tym na ogół się kończy. Część Niemców wiąże się z Polakami relacjami natury przyjacielskiej czy koleżeńskiej, niektórzy prowadzą wspólne interesy. Sytuacja zaczyna przypominać naturalne stosunki sąsiedzkie. Wszystkie te czynniki będą wytrącać i neutralizować osad rewizjonistyczny. Na dłuższą metę pozostanie on w sferze anegdot i pewnych sentymentów historycznych.

Wielu obserwatorów uważa, że Niemcy bardzo pomogli Polsce w okresie transformacji. Jaki interes mieli Niemcy, aby wspierać polskie wysiłki modernizacyjne i dążenia do integracji z Unią Europejską?
Przede wszystkim trzeba mieć na uwadze fakt, że ci, którzy odgrywali decydującą rolę w tym procesie, byli ludźmi wywodzącymi się z pokoleń posiadających swoiste poczucie winy – za bezmiar krzywd dokonanych w trakcie II wojny światowej, za holokaust. Była to świadomość swoista i autentyczna. Np. tego rodzaju przeświadczenie o potrzebie zadośćuczynienia narodowi polskiemu posiadał nie tylko Willy Brandt, ale też jeden z ostatnich kanclerzy dobrze pamiętających wojnę, Helmut Kohl, który w momencie agresji hitlerowskich Niemiec na Polskę miał 19 lat i często do tego historycznego elementu nawiązywał. A więc już w jego przypadku pewne uprzedzenia się przełamywały, zwłaszcza w punkcie zwrotnym naszej historii, czyli w roku 1989 i 1990. W sferze osobowości Kohla, co zostało wyraźnie opisane i stwierdzone, ścierały się koncepcje interesu niemieckiego w rozumieniu wielkich Niemiec z projektami zorientowanymi na integrację europejską czy szukanie kompromisu w relacjach z Polską. Z tych dylematów zarówno Polska, jak i Niemcy wyszły obronną ręką. Udało się załatwić dwie kapitalne rzeczy, które już procentują, a  w  przyszłości będą przynosić jeszcze większe korzyści: stworzono zjednoczone, pokojowo zorientowane Niemcy oraz zbudowano demokratyczną Polskę, niezależnie od jej wszelkich mankamentów.

Uważa Pan, że Niemcy się zjednoczyły? Różnica, w jakości i poziomie życia jest tam ciągle mocno odczuwalna. Proces zjednoczenia cały czas trwa. Wschodnie landy ciągle generują rozmaite problemy. Konwergencja jest zadaniem rozłożonym na kolejne dekady. Osobiście byłem kiedyś optymistą, twierdząc, że niemieckie dysproporcje zostaną wyrównane w przeciągu od trzech do pięciu pokoleń. Jednak okazało się, że jest to za krótki horyzont czasowy. Ale nie ma innej alternatywy, tak samo jak w przypadku rozwoju naszych instytucji demokratycznych. Polska demokracja jest słaba i co jakiś czas pokazuje negatywne strony, ale nie istnieje wobec niej alternatywa i ewolucja demokratyczna będzie postępować naprzód. Dla mnie w sferze relacji polsko-niemieckich rzeczą kapitalną jest fakt, że stworzono sytuację, w ramach, której zjednoczone Niemcy nie stanowią zagrożenia, zaś z drugiej strony, udało się Niemców przekonać, że demokratyczna Polska może być krajem nastawionym – nie powiem przyjaźnie, bo takich desygnatów znaczeniowych należy w polityce unikać – ale sojuszniczo. Stało się tak z dwóch powodów: po pierwsze granica na Odrze i Nysie stała się autentycznie przepuszczalna i pokojowa; a po drugie dobrosąsiedzkie stosunki Niemców z Polakami dają im lepszą trampolinę na Wschód. Tego faktu nie można bagatelizować – sojusznicza Polska jest elementem korzystnym dla ekspansji politycznej i ekonomicznej Niemiec. Dlatego nie powinniśmy rozdzierać szat i dopatrywać się niebezpieczeństwa recydywy drugiego paktu Ribbentrop-Mołotow, tylko przyjmować niemieckie aspiracje ze zrozumieniem i starać się być trzecim podmiotem w grze. Jaskrawym przykładem, przez moment nawet dramatycznym, że nie zawsze potrafimy temu zadaniu sprostać, była rura prowadzona wspólnie przez Niemców i Rosjan po dnie Bałtyku.

Nazwijmy rzeczy po imieniu – zostaliśmy ograni jak chłopcy w krótkich spodenkach. Na tym etapie zostaliśmy ograni, ale to nie jest mecz, który już się zakończył. Wydaje mi się, że w przyszłości paradoksalnie również i dla nas mogą wynikać z tego projektu korzyści. Świadomie akcentuję nacisk na słowo „mogą”. Natomiast na pewno niczego nie osiągniemy, gdy na tego rodzaju zjawiska będziemy reagować histerycznie. Wówczas nie będziemy mieli żadnych korzyści, a dodatkowo spotkają nas jeszcze rozliczne upokorzenia. Myślę, że prędzej czy później rura położona na dnie Bałtyku zacznie służyć również Polsce, choćby z tytułu pośrednictwa niemieckiego.

Wielu analityków sygnalizuje fakt, że największym zagrożeniem dla suwerenności Polski jest brak niezależności surowcowej. Jesteśmy bardzo uzależnieni od tranzytu surowców z Rosji. To prawda. Dlatego mógłbym trochę przewrotnie powiedzieć, że projekt Nord Stream może w jakimś zakresie uszczuplić nasze uzależnienie, bo w tym momencie pojawiła się okazja, abyśmy przynajmniej w części rosyjski gaz odbierali za pośrednictwem Niemiec. Polska podejmuje mniej lub bardziej udane próby w celu uniezależnienia surowcowego. Wydaje mi się, że zjednoczona Europa będzie pod tym względem dla naszego kraju sojusznikiem, np. w relacjach z Rosją. Jednak osobiście nie widzę świetlanej przyszłości w obszarze polityki surowcowej, która mogłaby być rezultatem jakiegoś cudownego rozwiązania, dającego nam pełną niezależność energetyczną. Obecnie wiele mówi się o gazie łupkowym, ale konkretów nie widać. Stąd trzeba zachować ogromną powściągliwość mówiąc o uzyskiwaniu energii z tego rodzaju niepewnych zasobów. Podobnie energia słoneczna czy megawiatrowa jest u nas możliwa do wygenerowania jedynie w ograniczonym zakresie, natomiast perspektywę zbudowania elektrowni atomowych oceniałbym z dużą powściągliwością, gdyż Polska jest krajem stosunkowo niewielkim, niezależnie od faktu, co my sobie na ten temat od czasu do czasu na zasadzie narodowej megalomanii sami roimy, i dlatego reaktory jądrowe mogą przedstawiać relatywnie większe zagrożenie niż ma to miejsce w przypadku państw większych, jak np. Japonia.

Projekt Nord Stream, o którym Pan wspomniał, może być przesłanką do postawienia głębszej tezy - Niemcy i Rosjanie nadal są w stanie porozumiewać się nad naszymi głowami. Dlatego też powinniśmy się starać być trzecim graczem. Przekonajmy obu partnerów, że możemy stanowić interesującą i pożyteczną perspektywę współpracy sąsiedzkiej, a nie tylko przedmiot ich polityki czy też ekspansji.

Czyli idzie Pan w stronę formuły Giedroycia? Jestem pod wielkim urokiem myśli Jerzego Giedroycia i twórczości Józefa Mackiewicza. To są oczywiście idee, które w znacznym stopniu należą już do historii, ale jakaś myśl generalna z tego pozostaje.

Kissinger twierdził, że najlepsza polityka to polityka realna. Czy można powiedzieć, że Giedroyć i  Mackiewicz byli realistami? Definicji polityki realnej jest tyle, że wystarczyłoby ich na wybrukowanie drogi stąd do Lwowa albo jeszcze dalej. Realność jest czymś, co nam się wydaje realne. Stąd doświadczenie realności może być bardzo subiektywne, a przez to złudne. Najlepszą miarą realności jest jej praktyczna weryfikacja. Często okazywało się, że Realpolitik przegrywało konfrontację z Ideapolitik, która na pierwszy rzut oka wydawała się czymś utopijnym, a później była cudem objawionym. Żeby wzniośle rzec spuentować, wystarczy przywołać postać Jana Pawła II. Ktoś, kto wydawał się być czynnikiem geopolitycznie nieistotnym, bo według formuły Stalina nie posiadał żadnej dywizji, stał się jednym z kluczowych architektów nowej rzeczywistości. Oczywiście nie należy w rozumowaniu politologicznym jego roli mitologizować, ale wszyscy doskonale wiemy, jaką siłę miało przesłanie Papieża Polaka.

Dzisiaj takich wybitnych osobowości nie mamy? Obecnie faktycznie brakuje nam w polityce ludzi wielkiego formatu. Pamiętajmy jednak, że rośnie nowe pokolenie, które przy całym pesymizmie, jaki wynika z obserwacji polskiej polityki i utyskiwaniu na przedstawicieli młodych generacji, pewne wartości będzie nam jednak przynosić. To nowe pokolenie, uformowane już w warunkach demokracji, stanie się strażnikiem wartości decydujących o naszym pokojowym i twórczym bycie w zintegrowanej Europie. Innego miejsca Polski w architekturze Starego Kontynentu sobie nie wyobrażam.

Prof. Bronisław Geremek twierdził, że Polska może w przyszłości stać się mocarstwem średniego zasięgu. George Friedman napisał, że Polska będzie jednym z czterech kluczowych mocarstw świata. Jak Pan, jako politolog i historyk, podchodzi do tego rodzaju antycypacji? Pojęcie „mocarstwa średniego zasięgu” jest wewnętrznie sprzeczne i samowykluczające. Definicja mocarstwowości oznacza aspiracje totalne, połączone z prawdopodobieństwem ich realizacji. Gdy słyszę, że jakieś państwo chce zabiegać o status mocarstwa europejskiego, a więc w ograniczonym wymiarze geopolitycznym, to uważam taką postawę za sprzeczną samą w sobie. Nie ma mocarstw lokalnych. Mocarstwa posiadają rację bytu jedynie na poziomie globalnym.

Jest też prześmiewcza interpretacja naszej roli, jako mocarstwa średniego zasięgu, w ramach, której próbuje połączyć się naszą relatywnie średnią potencję demograficzno-terytorialną z naszymi ambicjami. Ja bym z tym wszystkim nie przesadzał i zbyt wysoko polskich ambicji nie windował. Pozycja Polski, jako silnego państwa – silnego na naszą miarę – polega przede wszystkim na umiejętności wpisania się w kontekst zjednoczonej Europy.

Wykuwanie koncepcji myśli geostrategicznej Polski jest również zadaniem jednostki, którą Pan kieruje. Proszę powiedzieć, czym zajmuje się Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk? Staramy się dostarczać bogatego materiału do refleksji humanistycznej. Jesteśmy ośrodkiem wielobarwnym czy mówiąc górnolotnie – poligamicznym. Łączymy w sobie różne nurty badań i analiz naukowych z zakresu filozofii polityki, socjologii, politologii, czy wreszcie historii. W naszą działalność silnie wpisany jest wątek filozoficzny. To wszystko, biorąc pod uwagę fakt, że dopracowaliśmy się znakomitej kadry, obfitującej w znakomite nazwiska, stanowi doskonały rezerwuar wiedzy, z której powinni korzystać politycy, dyplomaci, urzędnicy państwowi, samorządowcy, itp. Niestety czynią to w stosunkowo niewielkim wymiarze. Instytut Studiów Politycznych PAN podejmuje coraz intensywniejsze działania mające na celu massmedializację. Staramy się być coraz bardziej widoczni, aby owoce naszej pracy mogły zostać lepiej wykorzystane. Nasi pracownicy uczestniczą w najważniejszych debatach i formułują komentarze dotyczące bieżących wydarzeń politycznych. Przygotowujemy diagnozy sytuacji społeczno-politycznej. Chcemy, aby głos nauki był jeszcze silniej obecny w przestrzeni publicznej, a nasze badania opracowywane w postaci raportów oraz ekspertyz, docierały do zainteresowanych. Zamierzamy w jeszcze większym zakresie stać się ośrodkiem kreującym różnego rodzaju inicjatywy o charakterze odnowicielskim, nie waham się użyć tego słowa. To, co obserwujemy w Polsce wymaga odnowy. Będziemy w tym procesie uczestniczyć ze swoimi diagnozami oraz przemyśleniami, które nie muszą być opatrzone etykietą poprawności politycznej, bo nauka nie musi być poprawna politycznie, lecz merytorycznie. Na naszym poziomie oglądu rzeczywistości najważniejsza jest precyzyjna diagnoza. Rasowy polityk, samorządowiec, czy dziennikarz powinien być nią żywo zainteresowany.

Jakie najciekawsze projekty badawcze prowadzi obecnie Instytut Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk? Projektów badawczych jest multum. Angażujemy się we wszelkie możliwe i interesujące z naszego punktu widzenia przedsięwzięcia naukowe. Współpracujemy z rozmaitymi partnerami, zarówno krajowymi, jak i zagranicznymi. Chcemy realizować badania w skali indywidualnej, ale też w powiązaniu z innymi badaczami oraz w sferze instytucjonalnej – poszczególne zakłady szukają parterów do badań i mam nadzieję, że również Instytut, jako całość, znajdzie. Obok massmedializacji postawiliśmy na grantyzację, to jest nasza druga ważna idea. Staramy się być aktywni badawczo. Obecnie realizujemy kilkadziesiąt projektów na poziomie indywidualnym, zakładowym i instytutowym. Mówiąc o najciekawszych przedsięwzięciach naukowych mogę zdradzić tajemnicę, że bardzo intensywnie próbujemy rozwinąć pewien grant, którego tytuł badawczy brzmi cokolwiek egzotycznie. Instytut Studiów Politycznych nawiązał współpracę naukową z Państwowym Instytutem Weterynarii w Puławach. Nie zdradzę konkretnie o co chodzi, bo jest na to za wcześnie.

Można tak egzotyczne rzeczy łączyć? Co ma wspólnego polityka z weterynarią? Nawet tak odległe przestrzenie rzeczywistości próbujemy łączyć w prowadzonych badaniach i uzyskujemy bardzo wartościowe wyniki. Zobaczymy jak się nam w tym przypadku uda.Prof. Eugeniusz Cezary Król

Czas chaosu Mówi się często, że w Europie należy zbudować Stany Zjednoczone Europy. Jednak pomiędzy tworzeniem państwa federacyjnego w Ameryce Północnej a procesami unifikacyjnymi na Starym Kontynencie istnieje jedna, zasadnicza różnica. USA zostało utworzone przez emigrantów z Europy – nie przez tubylców. Jedną z  najpoważniejszych przyczyn kryzysu, który drąży dziś Europę, jest brak instytucji, będącej w stanie zapanować nad złożonością procesów społeczno-gospodarczych. Świat jest obecnie inny niż 20 lat temu. W roku 1989, po upadku systemu polarnego, nie nastąpił koniec historii, jakby chciał amerykański ekonomista i filozof, Francis Fukuyama. Koniec historii nie nastąpi nigdy! Mogą co najwyżej wygasać poszczególne etapy rozwoju społecznego, po których nadejdą nowe. Historiozofia nie zna pojęcia stabilizacji. Z punktu widzenia filozofii dziejów możemy mówić co najwyżej o tempie destabilizacji. Zasadnicze pytanie sprowadza się do kwestii, jak szybko przebiegają zmiany. Globalizacja jest największym wyzwaniem, z którym człowiek miał kiedykolwiek do czynienia. Jej najistotniejszą cechą jest przyspieszenie rytmu destabilizacji. W ramach procesów globalizacyjnych zmiany uzyskują rozmach. Obroną – przed ogarniającym ludzkość żywiołem globalizacji — mogą być tylko globalne projekty cywilizacyjne – zinstytucjonalizowana integracja i  wielowymiarowa synchronizacja. Świat musi ulec rekonfiguracji. Trzeba go zdefragmentaryzować niczym kostkę rubika, a później od podstaw złożyć na nowo. Francuski myśliciel, Jean Baudrillard, argumentuje, że rozpowszechnienie globalizacji doprowadziło do zniknięcia „historii”. Według jego percepcji naukowej wraz z globalizacją nie doszło do upadku historii jako takiej, lecz zapoznania idei postępu historycznego. Taka sytuacja może być jedynie stanem przejściowym. Cywilizacja prędzej czy później wytworzy idee porządkujące rzeczywistość. W istocie mamy więc do czynienia bardziej z początkiem historii niż z jej końcem.

Zawężona percepcja Wielu ekonomistów zadaje sobie dziś fundamentalne pytanie – skąd wziął się kryzys? Jednak jakkolwiek paradoksalnie to nie zabrzmi, ekonomiści nie rozstrzygną tej kwestii. Ekonomia jest nauką humanistyczną, stąd powinna rozważać zjawiska społeczno-gospodarcze w kontekście wielowymiarowych działań człowieka, uwzględniając wszelkie przemiany historyczne, polityczne, społeczne, a nawet kulturowe. Współczesny kryzys ma głębokie tło historyczne i idzie w parze z globalizacją, a właściwie nieumiejętnością uporządkowania tego procesu. Diagnozy stawiane na płaszczyźnie ekonomii są trafne. Jednak ich słabością jest fragmentaryczność – merytorycznie obejmują jedynie fragment rzeczywistości. Tymczasem globalizacja występuje na wszystkich płaszczyznach. To prawda, że w okresie ostatnich 30 lat doszło do ogromnego przerostu sektora finansowego, jednak rozszerzenie pola działań spekulacyjnych jest funkcją globalizacji. Finansiści nigdy nie uzyskaliby władzy nad światem, gdyby nie otworzyło się przed nimi terytorium potencjalnej ekspansji, do tego zaś doprowadził rozwój środków masowej komunikacji, a więc jednej z sił napędzających procesy globalizacyjne. Tak samo niekompatybilność poszczególnych polityk fiskalnych nie jest wynikiem ich wewnętrznych, immanentnych dysfunkcji i mankamentów, lecz rezultatem przemian otoczenia zewnętrznego. Obecnie idee nie nadążają ze ewolucją uwarunkowań. Dawne systemy sprawdzały się w ramach struktur lokalnych, heterogenicznych, jednak globalizacja zamieniła je w anachroniczne relikty. Ekonomiści trafnie opisują przyczyny współczesnych reperkusji ekonomicznych z punktu widzenia ekonomii, w warstwie zjawiskowej, jednak jest to rozumowanie zbyt wąskie, aby mogło wyjaśnić rozmiary problemu. Istota sprawy leży w zupełnie innym miejscu. Potrzebna jest odpowiedź integralna, obejmująca wszystkie płaszczyzny ludzkiej aktywności.

Dysharmonia i polaryzacja Obecny kryzys jest funkcją asymetrii wymiarów. Świat po prostu się rozjechał. Poszczególne przestrzenie nie są wobec siebie kompatybilne. Nie ma harmonii, a jej brak zawsze prowadzi do napięć i gwałtownego przyspieszenia tempa destabilizacji. Jednak szybkość zmian jest również asymetryczna, nie przebiega równo we wszystkich dziedzinach. Niemal każdego dnia obserwujemy polaryzację przyspieszenia. W dobie globalizacji, podobnie jak w czasach biblijnych, zapanował totalny chaos. Jego nadejście jest zwiastunem początku historii. Prof. Zygmunt Bauman w książce „Globalizacja” opisuje radykalne niespójności współczesnego świata, w którym procesy polityczne nie chcą dopasować się do przeobrażeń o charakterze ekonomicznym czy kulturowym. Przestrzeń ekonomiczna ulega gwałtownej homogenizacji, interesy gospodarcze rozgrywają się na globalnej, międzynarodowej arenie, tymczasem świat polityki ugrzązł w lokalności. Europa dalej tkwi w rozdrobnieniu. Powstała rzeczywistość bez ekonomicznych granic. „Firma może poruszać się swobodnie, może przenieść się z miejsca na miejsce, lecz pozostaną konsekwencje jej działania, od których także może uciec” – pisze Bauman w swojej książce. W ten sposób wiele podmiotów gospodarczych, banków, spółek, korporacji, dokonuje nieustannego exodusu do ziemi obiecanej, transferując niemal każdego dnia zarobione pieniądze z jednego punktu do drugiego. Osobliwością współczesnego świata jest totalne rozszerzenie zakresu zjawisk ekonomicznych. Wszelkie procesy ekonomiczne, spowolnienia gospodarcze, kryzysy, recesje ogarniają terytorium całego globu, polityka zaś nadal prowadzona jest w wymiarze lokalnym. Politycy nie potrafią opanować globalnego żywiołu, bo państwo lokalne nie posiada odpowiednich ku temu instrumentów. Uprawnienia i możliwości tradycyjnych państw narodowych są po prostu za wąskie, aby kontrolować globalne procesy. Asymetryczna struktura dzisiejszej cywilizacji generuje kryzysy i powoduje, że kierunek wielu zjawisk społeczno-gospodarczych jest nieprzewidywalny.

Nowe status quo Gdy w konsekwencji upadku banku Lehman Brothers światowy kryzys przeniósł się ze Stanów Zjednoczonych na Stary Kontynent dla opisania powstałej w jego rezultacie rzeczywistości ukuto pojęcie „Europa dwóch prędkości”. Słowa te znakomicie ilustrują wytworzone w toku globalizacji nowe status quo, lecz trzeba im nadać inny sens niżby chcieli tego ich autorzy. W istocie mamy do czynienia nie tylko z Europą, ale również ze światem wielu prędkości. Ruch na poszczególnych płaszczyznach przebiega nierównomiernie. Przyspieszenie jest nieproporcjonalne. Ekonomia uciekła polityce, prawo nie nadąża za kulturą, procesy społeczne wyprzedzają tempo inicjatyw instytucjonalnych, forma relacji międzyludzkich nie pokrywa się z ich treścią. Wymiary rzeczywistości stały się nieparalelne. Świat jest asymetryczny, dynamiczny, a przez to kreuje zjawiska trudne do antycypowania. To jest również kryzys wartości, gdyż współczesna aksjologia nie potrafi zaproponować imponderabiliów, porządkujących cywilizacyjny chaos. Brakuje harmonii. Świat pogrążył się w permanentnej wędrówce. Tak było zawsze, od zarania dziejów. Jednak tym razem nie znamy kierunku, w którym zmierzamy ani też nie posiadamy kompasu, który mógłby nas prowadzić do obranego celu. „Rzeczy dzieją się tak, jak się dzieją, ponieważ wiele rzeczy dzieje się naraz” – napisał prof. Grzegorz Kołodko w swym bestsellerze pt. „Wędrujący świat”. Słowa te są light motive całej jego książki i pasują do realiów asymetrycznej rzeczywistości.

Integracja nominalna Kiedy pogrążone w kryzysie państwa Starego Kontynentu przełamią impas? Odpowiedź jest prosta – gdy powstanie Europa jednej prędkości, gdy w miejsce jednej gospodarki i wielu polityk powstanie jeden spójny system społeczno-polityczny, gdy jednej gospodarce odpowiadać będzie jedno państwo. W ramach toczonej na Starym Kontynencie debaty publicznej wiele mówi się o stworzeniu w Europie państwa federacyjnego na wzór Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Unia Europejska w obecnej formule polityczno-instytucjonalnej nie jest w stanie rozwiązywać najistotniejszych problemów. Jej struktury nie ogarniają całej złożoności procesów społecznogospodarczych. Brakuje skutecznych instrumentów oddziaływania na rzeczywistość. Integracja jest zbyt luźna, nominalna i w zasadzie prowadzi do dezintegracji. Dysproporcje w redystrybucji dochodów tworzą nową, niebezpieczną polaryzację Północy z Południem. Kraje biedniejsze chcą uwolnić się spod hegemonii najsilniejszych graczy. Przepaść w sferze jakości życia powoduje, że wspólnotowy projekt jedności państw europejskich powoli zmierza ku rozpadowi. Obecny model Unii Europejskiej nie wytrzyma próby czasu. Jej kształt przypomina bardziej organizację międzynarodową niż państwo federacyjne. W ramach struktur wspólnoty nie stworzono zhierarchizowanych ośrodków władzy wykonawczej. Prezydent Stanów Zjednoczonych w dalszym ciągu nie zna numeru telefonu, na który mógłby zadzwonić do prezydenta zjednoczonej Europy, kontaktuje się więc z przywódcami poszczególnych państw, znajdujących się na mapie Europy. Nie istnieje jedna, wspólna dla całego kontynentu opinia publiczna. Nie pogłębiono integracji społecznej. Nie powstała nowa społeczna jakość. Suma społeczeństw Unii Europejskiej nie wyabstrahowuje na bazie wzajemnych relacji oddzielnego, ponadjednostkowego bytu i jest redukowalna do części składowych. Dodając narody Europy nie otrzymamy wspólnego narodu europejskiego. Dla odróżnienia suma społeczeństw, składających się na Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, tworzy rzeczywistość ponadjednostkową – jeden pluralistyczny naród, nieredukowalny do poszczególnych elementów substancji narodowej. Kiedy zwracamy się w stronę Atlantyku, zawsze mówimy o narodzie amerykańskim. Patrząc zaś na Stary Kontynent, nigdy nie powiemy o narodzie europejskim. Nigdzie na świecie nie występuje tak głęboka asymetria pomiędzy przestrzenią gospodarczą, polityczną i społeczną, jak ma to miejsce w Europie. Jedna ekonomia i wiele polityk, jedna gospodarka i wiele społeczeństw. To jest strukturalne podłoże kryzysu. Dlatego napięcia i reperkusje gospodarcze w coraz większym stopniu przybierają na sile. Jeżeli Europa nie zostanie poukładana w spójną całość, w przyszłości proces ten ulegnie radykalnej eskalacji. Europa wielu prędkości to nie tylko polaryzacja struktur dobrobytu. To przede wszystkim niespójność różnych wymiarów życia wspólnotowego. Inna jest prędkość ekonomiczna, inna polityczna, a jeszcze inne tempo społeczeństwa.

Walka o przetrwanie W dobie globalizacji integracja jest ratunkiem przed zagładą. Kryzys wpisał się w stratyfikację polityczną państw lokalnych, które nie posiadają instrumentów prowadzenia skoordynowanej polityki gospodarczej. Podłoże reperkusji gospodarczych tkwi głęboko w strukturze politycznej, nie korespondującej z przestrzenią procesów ekonomicznych. Jest to problem strukturalny. W epoce gospodarki feudalnej państwa lokalne były potrzebne, aby regulować warunki zarządzania wielkimi latyfundiami, gdyż zdefiniowana politycznie przestrzeń, ściśle pokrywała się z terytorium gospodarczym – podobnie w erze przemysłowej, państwa wyznaczały ramy działalności fabryk, manufaktur oraz innych zakładów pracy, jednak rewolucja informatyczna zapoznała przestrzeń, czyniąc granice transcendentnymi. W dzisiejszym świecie nie ma już gospodarczych granic, są jedynie granice polityczne. Państwa pełzające w rozdrobnieniu nie obronią się przed żywiołami gospodarczymi, nie będą w stanie ich opanować ani też uzyskać nad nimi kontroli. Skoro wszelkie procesy ekonomiczne posiadają globalny charakter, to również instrumenty politycznej koordynacji działań muszą przejść na bardziej ogólny poziom. Europa skazana jest na federację. Trzeba budować państwo o strukturze federacyjnej, wyposażonej w zhierarchizowane ośrodki władzy, obsadzane personalnie w następstwie powszechnych, ogólnoeuropejskich wyborów. Unia Europejska powinna mieć wspólnego prezydenta, wspólny rząd, wspólny parlament, wspólny sąd, wspólnego prokuratora i wspólną armię. Ale przede wszystkim należy wypracować zręby wspólnej polityki gospodarczej. Za ujednoliceniem zaś wymiaru politycznego z gospodarczym musi podążać integracja społeczna. Zrozumieli to Amerykanie ponad 230 lat temu, kiedy w 1776 r. podpisali Deklarację Niepodległości i powołali do życia Stany Zjednoczone. Jednak jak mawiają Niemcy: „wszelkie analogie zawodzą”. Analogia Unii Europejskiej do USA nie jest prosta. Europa będzie miała ogromny problem z tym, by pójść amerykańską drogą.

Kompleks tubylców Jest jeden niuans, który różnicuje aktualną sytuację Europy i Stanów Zjednoczonych sprzed prawie ćwierć wieku. W Ameryce Północnej wspólne państwo zbudowali emigranci. USA nie zostało utworzone przez rdzenną ludność amerykańską, tylko przez przyjezdnych gości. Z każdym następnym pokoleniem wśród europejskich emigrantów, żyjących w Ameryce, zmniejszało się znaczenie różnic etnicznych, co sprzyjało świadomości o potrzebie budowania struktur państwowej federacji. Irlandczycy, Włosi, Hiszpanie czy Francuzi kształtując proces identyfikacji nie mówili, że przyjechali z poszczególnych krajów Starego Kontynentu, lecz z Europy. Ich dzieci, a później wnukowie urodzili się już w Ameryce i poprzez ewolucję pokoleń nabywali poczucie przynależności do społeczeństwa amerykańskiego. Emigranci, formułując swoją tożsamość, najpierw więc orientowali się na Europę, a następnie na Amerykę, najpierw na mocno zgeneralizowany obszar pochodzenia, a później na teren aktualnego życia. Wiąże się z tym zjawisko gradacji tożsamości (tak to nazywam). Czym bardziej oddalamy się od miejsca zamieszkania, tym silniej upraszczamy proces identyfikacji, posługując się coraz ogólniejszymi kategoriami. Jadąc z Kalisza do Warszawy w  poszukiwaniu pracy, powiemy, że przyjechaliśmy z Wielkopolski, udając się w tym samym celu do Berlina, będziemy mówić, że jesteśmy z Polski, gdy natomiast wybierzemy się za ocean, oznajmimy, że przybyliśmy z Europy. W miarę upływu czasu słabnie rola obciążeń etnicznych. „Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju”. Ludom zróżnicowanym etnicznie łatwiej jest zbudować wspólne państwo i społeczeństwo na obcej ziemi niż na swojej. Gdyby Niemcy, Francuzi, Hiszpanie, Anglicy, Włosi czy Polacy wyjechali na Antarktydę, wówczas prędzej staliby się Europejczykami i ufundowali federacyjne struktury Unii Europejskiej na wzór Stanów Zjednoczonych, gdyż wtedy stopniowo zrzucaliby ze swoich barków ekwipunek pochodzenia. Znaczenie obciążeń etnicznych słabłoby w rezultacie każdej następnej zmiany generacyjnej. Żyjąc zaś w tradycyjnych państwach utrwalają dotychczasową przynależność narodową i obywatelską. Dlatego Unia Europejska będzie musiała długo poczekać, aby stać się federacją z prawdziwego zdarzenia. Zanim do tego dojdzie dużo wody w Wiśle, Renie, Sekwanie i Tybrze upłynie. Jednak kiedyś powstanie wspólne państwo europejskiej o strukturze ściśle federacyjnej. Postępujące procesy globalizacji jeszcze bardziej zacieśnią przestrzeń. Dystans sąsiedztwa pomiędzy poszczególnymi narodami Europy ulegnie radykalnemu skróceniu. W końcu sama kategoria sąsiedztwa i granic społecznych zostanie zapoznana. Rozwój coraz szybszych środków transportu spowoduje, że podróż z Warszawy do Madrytu będziemy traktować identycznie, jak obecnie z Warszawy do Poznania. Powstanie jedna europejska przestrzeń. Drugi czynnik, który w procesie zacieśniania integracji europejskiej odegra niebagatelną rolę, to nasilające się procesy migracyjne. Na Stary Kontynent trafia coraz więcej Arabów, Azjatów, Afrykanerów. W miarę ewolucji pokoleń ich identyfikacja będzie się przesuwała w stronę tożsamości europejskiej. Wietnamczycy, Filipińczycy, Egipcjanie, Marokańczycy czy Algierczycy, kiedyś poczują się Europejczykami. Wspólnego społeczeństwa europejskiego nie stworzą tubylcy. Wielki paradoks dziejów polega na tym, że podobnie, jak w przypadku Stanów Zjednoczonych, potężne struktury społeczne – państwo i naród europejski – zostaną ufundowane przez przyjezdnych.

Wzmocnić fundamenty Zgodnie z teorią Fukuyamy – globalizacja prowadzi do konwergencji (zbliżenie się poziomu gospodarczego państw członkowskich Unii Europejskiej). Jednak w ślad za upodobnieniami kulturowymi musi iść wyrównywanie różnić ekonomicznych. Można to osiągnąć jedynie w warunkach gospodarki liberalnej, gdyż koncepcje socjalne zamiast likwidować, tylko pogłębiają różnice w redystrybucji dochodów. A jak mawiał prorok Izajasz: „Opus iustitiae pax” – „dziełem sprawiedliwości jest pokój”. Odwracając jego pogląd nieuchronnie dojdziemy do wniosku, że dziełem niesprawiedliwość jest wojna albo co najmniej rewolucja. Doświadczenia historyczne uczą, że za każdym razem, kiedy pojawiał się kryzys, wybuchały niepokoje społeczne. Wielka recesja gospodarcza z lat 30., stworzyła społeczny nastrój, by mogły dojść do głosu ideologie totalnej zakłady. Faszyści na współ z komunistami podpalili świat, mordując miliony niewinnych ludzi. Europa zawsze była beczką prochu. Wszystkie poważniejsze globalne konflikty brały początek na jej przestrzeni. Paleta głębokich różnic etnicznych sprzyjała tendencjom konfrontacyjnym.Idea europejskiej jedności wychodzi naprzeciw procesom globalizacyjnym. Aby świat się nie globalizował, trzeba by zatrzymać postęp techniczny. To jest zaś niemożliwe, gdyż rozwój wynika z naturalnych predyspozycji ludzkości. Trzeba jednak usunąć asymetrię, która w rezultacie globalizacji zachwiała fundamentami, podtrzymującymi współczesną cywilizację. Niespójność wymiarów ludzkiej aktywności szczególnie mocno uwidoczniła się w Europie. Aby pokonać kryzys, Stary Kontynent musi się stać przestrzenią jednej prędkości. Polityka, gospodarka, kultura i życie społeczne są niczym warstwy tektoniczne. Gdy zachodzi między nimi dysharmonia, wybucha trzęsienie ziemi. W tym kontekście warto pamiętać o przestrodze Ulricha Becka, wybitnego niemieckiego socjologa urodzonego w Słupsku. W książce „Władza i przeciwwładza w epoce globalnej” przewiduje on powrót do struktury państw narodowych i wybuchu konfliktów pomiędzy narodami. Roman Mańka

Gazowo-węglowa rewolucja Ukraina nie pozostaje bierna na działania Kremla, zmierzające w kierunku przejęcia ukraińskiego sektora gazowego, szczególnie infrastruktury przesyłu gazu. Uruchomienie drugiej nitki Gazociągu Północnego pozbawia Ukrainę znacznego dochodu z tytułu tranzytu gazu. Wszelkie działania Kijowa, mające na celu uniezależnienie się od dostaw gazu z Rosji, są bacznie obserwowane. Rosjanie liczą na zakup udziałów w ukraińskim Naftohazie lub przynajmniej uzyskanie zgody na południową nitkę gazociągu. Jednak Kijów nie może na to pozwolić. Zbliżają się wybory parlamentarne, opinia społeczna nie darowałaby władzom uległości w względem Kremla. Zatem jakie oblicze prezentuje ukraińska władza? Nieustępliwe.

Krok Janukowycza Rosjanie mają Nord Stream, jednak nie poprzestają na tym i usiłują poprowadzić przez Morze Czarne gazociąg South Stream. Tymczasem prezydent Wiktor Janukowycz zrobił kolejny krok ku uniezależnieniu się od rosyjskiego gazu. 5 września br. oficjalnie uruchomił przemysłową eksploatację i wydobycie gazu ziemnego z szelfu Morza Czarnego. Zapasy oceniono na ok. 8 mld m3, co przy potrzebach rynku w 2011 r. na poziomie 59 mld m3, stanowi niewielkie zasilenie rodzimego rynku. Tym bardziej, że docelowe wydobycie szacuje się na ok. 320-350 mln m3 w skali roku. Jednak liczy się sam udział prezydenta w obliczu kolejnej wojny z Rosją – była już i nadal trwa jej odsłona gazowa oraz serowa, teraz Kijów z premierem Azarowem szykuje się na wojnę samochodową, po wprowadzeniu przez Rosjan podatku utylizacyjnego na samochody produkowane na Ukrainie.

Gazu będzie mniej Zgodnie z danymi, przedstawionymi 1 września br. na posiedzeniu gabinetu ministrów przez premiera Mykołę Azarowa, Ukraina zmniejszy w 2012 r. zapotrzebowanie na gaz do poziomu 3 mld m3 i ograniczy jego import o 12 mld m3. W wyniku podjętych przez rząd działań oszczędnościowych, zapotrzebowanie na gaz w gospodarce zmniejszyło się o ok. 7,3 proc. (za osiem miesięcy 2012 r. wyniosło ok. 32,96 mld m3). Ministerstwo Energetyki Ukrainy wskazuje na znaczne ograniczenie w zakupie rosyjskiego gazu – za siedem miesięcy 2012 r. import z Federacji Rosyjskiej w porównaniu do analogicznego okresu 2011 r. obniżył się o 39 proc. i osiągnął poziom 18,7 mld m3.

Wojna samochodowaPodatek utylizacyjny na samochody sprowadzane z Ukrainy znacznie zachwiał możliwości eksportowe ukraińskiego przemysłu motoryzacyjnego. Wstępne oceny wskazują na straty w wys. ok. 400 mln dol. w skali roku. Premier Azarow nie pozostał dłużny, bo już na początku września gabinet ministrów zastanawiał się nad wprowadzeniem 30 proc. stawki importowej na samochody sprowadzane z Rosji. W pierwszym półroczu 2012 r. Rosja skierowała na rynek ukraiński ponad 19 tys. samochodów. W tym czasie Ukraińcy kupili samochody osobowe o wartości ponad 2,2 mld dol. Jest to bardzo chłonny rynek dla Rosjan. Samochody produkowane w Rosji sprowadzane są na bardzo atrakcyjnych dla ukraińskich kierowców zasadach. Poza tradycyjną Ładą i UAZ-em w Rosji swoje samochody produkują światowe koncerny, przystosowując je do warunków eksploatacji w krajach byłego ZSRR.

Chińska alternatywa energetycznaW ramach realizacji programu zmian w sektorze energetycznym premier Azarow stawia na węgiel jako podstawowe paliwo elektrowni i ciepłowni. Tylko w 2012 r. 6 ciepłowni poddano modernizacji i przygotowano do zasilania węglem, tymczasem szykowane są kolejne tego typu inicjatywy. Premier ocenia oszczędności z tego tytułu na ok. 1,2 mld dol. Dodatkowo sektor energetyczny będzie zużywał węgiel wydobywany na Ukrainie na poziomie ok. 10 mln ton. Azarow podkreśla jednak, że kopalnie Ukrainy już zwiększyły wydobycie o ok. 6 proc. w stosunku do analogicznego okresu z 2011 r., czyli w okresie siedmiu miesięcy 2012 r. wydobyły ok. 50 mln ton (dla porównania w całym 2011 r. – 81,8 mln ton). Rząd ukraiński już w 2011 r. podjął rozmowy z Państwowym Bankiem Rozwoju Chin o udzieleniu kredytu w wysokości 3,65 mld dol. na modernizację sieci ciepłowni i zmianę surowca zasilającego – z gazu na węgiel. Chińczycy uzyskali gwarancje rządowe oraz możliwość współuczestniczenia w modernizacji sektora węglowego Ukrainy. Dodatkowo Ukraina dostała przyrzeczenie udzielenia kredytu przez EBI i EBOR w wysokości 690 mln euro na modernizacje hydroelektrowni. Rozmowy z bankami zakończyły się dla Ukrainy pomyślnie. Dzięki temu jest szansa na zmodernizowanie starych hydroelektrowni, przy zastosowaniu nowych technologii.

Śladami Firtasza Rząd ukraiński nie tylko postawił na modernizację energetyki, ale przekazał do sprzedaży na otwartych aukcjach akcje kampanii gazowych, zarządzających sieciami regionalnymi, jak i ciepłowni w poszczególnych obwodach. W większości trafiają one w jedne ręce, a mianowicie tajemniczego biznesmena Dmytro Firtasza. Ukraiński biznesmen związany jest z sektorem energetycznym od 1993 r., kiedy to nawiązał na zasadzie barteru kontakty handlowe z przedsiębiorstwami z Azji Środkowej, organizując dostawy gazu na Ukrainę w zamian za towary powszechnego użytku. W 2002 r. założył kampanię Eural Trans Gaz i pozyskał ekskluzywne kontrakty na dostawy turkmeńskiego gazu, a następnie przejął pakiet kontrolny Tadżyk Azot, tym samym wchodząc do branży chemicznej. W kolejnych latach inwestował w Estonii i na Węgrzech (w Emfeszu), współpracował również z Gazpromem przy tworzeniu RosUkrEnergo. Prowadził działania na rzecz przejęcia tranzytu rosyjskiego gazu przez teren Ukrainy. W międzyczasie inwestował na Krymie (Krymska Fabryka Sody, Krymski Tytan). W 2007 r. założył Group DF (The Firtash Group of Companies), skupiając w swoich rękach liczne aktywa z sektorów przemysłu chemicznego, energetyki oraz nieruchomości. W latach 2010-2011 przejął pakiety kontrolne większości zakładów azotowych Ukrainy. Od lipca 2011 r. stał się znacznym udziałowcem PAT KB NADRA, PAO wchodząc tym samym na rynek bankowy.Dmytro Firtasz to nie tylko biznesmen, to także założyciel tzw. Ukraińskiego programu ds. współpracy z uczelniami Wielkiej Brytanii (Cambridge Ukrainian Studies), na który przeznaczył początkowo ok. 4,3 mln funtów. Później stworzył specjalny fundusz stypendialny dla studentów z Ukrainy podejmujących studia w Wielkiej Brytanii. Jako jeden z największych pracodawców na Ukrainie z końcem 2011 r. został powołany na stanowisko prezesa Związku Federacji Pracodawców Ukrainy. Organizacja skupia obecnie ok. 10 tys. pracodawców ,zatrudniających 5 mln ludzi. Członkowie związku stanowią podstawę gospodarki Ukrainy, przynosząc budżetowi dochód o wartości ok. 70 proc. PKB. Od lutego 2012 r. Firtasz, dekretem Wiktora Janukowycza, został powołany na stanowisko dyrektora Narodowej Trójstronnej Rady Socjalno-Ekonomicznej przy prezydencie Ukrainy.

Dzień bez kupna dniem straconymW 2012 r. w energetyce Ukrainy praktycznie nic nie działo się bez Dmytro Firtasza. Wystarczy tylko spojrzeć na działania Funduszu Mienia Państwowego Ukrainy. 1 sierpnia br. Firtasz kupił za 18,97 mln hrywien 25 proc. akcji kampanii Nikołajewgaz. 30 sierpnia dokonał podobnej transakcji w zakresie nabycia 25 proc. akcji kampanii Iwano-Frankowskgaz za 33,35 mln hrywien. W pierwszym tygodniu września br. sprzedał:
a) (04.09 br.) 25 proc. akcji Sewastopolgaz za 4,45 mln hrywien firmie Firtasza Gazet (Kijów) – cena wyjściowa w konkursie opiewała na 4,2 mln hrywien (jedynym konkurentem była Finleks-Inwest);
b) (05.09 br.) 26 proc. akcji kampanii Dniepropietrowskgaz za 58,65 mln hrywien – cena wyjściowa wynosiła 58 mln hrywien (konkurent Finleks-Inwest);
c) (6.09 br.) 25 proc. akcji kampanii Zapotożgaz za 16,8 mln hrywien – cenę wyjściową określono na 14,1 mln hrywien (konkurent Finleks-Inwest);
d) (7.09 br.) 26 proc. akcji kampanii Ługańskgaz za 81,4 mln hrywien – cenę wyjściową ustalono na poziomie 80,6 mln hrywien (konkurent Finleks-Inwest).
Najbliższe dni to wyścig po kolejne pakiety akcji. Do sprzedaży pozostało jeszcze 22,059 proc. Winicgaz; 23,42 proc. – Wołyńgaz; 15,86 proc. – Żytomierzgaz; 23,99 proc. – Krymgaz; 25,79 proc. – Sumgaz; 26 proc. – Tysmenicgazu i 20,39 proc. Czernowcygazu. Ciekawe kto tym razem zakupi akcje?

W tle biznesowej gry Według niezależnych ekspertów właścicielami 96 proc. akcji Gazteka (Kijów) są cztery cypryjskie kampanie, jednakże uczestnicy aukcji na rynku ukraińskim wiążą spółkę z Dmytro Firtaszem i jego holdingiem Group DF. Kontrolowany przez Firtasza bank NADRA obsługuje transakcje kupna. Tymczasem Gaztek posiada prawdopodobnie otwartą linię kredytową o wartości ponad 250 mln hrywien na zakup akcji ukraińskich kampanii przesyłowych oraz sieci gazowych.W polskiej rzeczywistości gospodarczej Dmytro Firtasz zaistniał za pośrednictwem firmy zarejestrowanej na Węgrzech – Emfesz, z którą w 2006 r. Zakłady Azotowe Puławy podpisały umowę na dostawy gazu (rozwiązana została rok później). Emfasz w 2007 r. kupił od Demaxu spółkę DPV Service. Niepowodzenia na rynku dostaw gazu do Polski, a następnie próby szukania magazynów na gaz (kopalnia Mikstat), spowodowały skierowanie zainteresowania DVP Service na rynek nabywania koncesji na poszukiwanie i rozpoznawanie złóż. W  międzyczasie węgierski Emfasz został przejęty w tajemniczych okolicznościach przez zarejestrowaną w Szwajcarii spółkę RosGaz (według niezależnych źródeł za 1 dol.). W kontekście tych działań pojawia się temat dla dziennikarstwa śledczego, związany z nadziejami Firtasza na odzyskanie spółek, wpływów oraz udziałów w pozyskaniu koncesji na polskie złoża gazu łupkowego. Czy gdzieś w tle nie kryje się cień RosUkrEnergo, przetasowań właścicielskich, niejasnych powiązań, własności, dawnej własności, zadłużeń i rzekomych powiązań? Dr Henryk Borko

Prowokacja wymierzona w Papieża Pielgrzymce Ojca Świętego Benedykta XVI do Libanu towarzyszyła bardzo niebezpieczna i groźna otoczka, którą jest film mocno raniący godność i wrażliwość wyznawców islamu. Mało prawdopodobne, że to przypadek; raczej jest to starannie przemyślana prowokacja, przygotowana z myślą o wzburzeniu muzułmanów oraz skłóceniu ich z chrześcijanami. Wiele do myślenia daje fakt, że wydarzyła się tuż przed przybyciem Ojca Świętego na Bliski Wschód. Ta zbieżność jest wymowna, a jej skutki są dwojakie: wzburzyła wyznawców islamu, rozpalając ich sprzeciwy i gniew, a z drugiej strony odsunęła na dalszy plan oddziaływanie i owoce papieskiej pielgrzymki do Libanu, przesłaniając ją doniesieniami o protestach i krwawych niepokojach. To, co się teraz dzieje, do złudzenia przypomina atmosferę z 1 maja ubiegłego roku, w dniu beatyfikacji Jana Pawła II, kiedy to całemu światu przekazywano wiadomości o zabiciu Osamy Bin Ladena. Znacznie zaciemniły one radość z beatyfikacji Papieża z Polski. W obecnym przypadku pierwsze pytanie, jakie się nasuwa, dotyczy autorstwa tej groźnej prowokacji. Widać, że mamy do czynienia z celowym zamieszaniem i wprowadzaniem w błąd co do jej faktycznych sprawców. Pikanterii dodaje fakt, że jako autora filmu wymienia się egipskiego Kopta mieszkającego w Stanach Zjednoczonych, który, aczkolwiek zaprzecza jakiemukolwiek udziałowi, został przesłuchany na tę okoliczność. W moim przekonaniu, jest nieprawdopodobne, by egipski chrześcijanin, czyli Kopt, rzeczywiście dokonał takiej prowokacji. Koptowie to bardzo zachowawcza grupa chrześcijan, mocno przywiązana do wiary i tradycji oraz od prawie półtora tysiąca lat przyzwyczajona do koegzystencji z wyznawcami islamu. Pojawiają się również, lecz tylko na marginesie, inne doniesienia, wskazujące, iż autorem obrazoburczego filmu jest człowiek, który do tej pory zajmował się produkcją filmów pornograficznych. Podawane są jego personalia i na pewno nie jest on Koptem, ale na jego temat panuje w środkach masowego przekazu zmowa milczenia. Jeżeli w tym medialnym szumie możemy odnaleźć jakąś prawdę, sprowadza się ona do tego, iż zrzucanie winy na Koptów powiększa nieład w relacjach między chrześcijanami a muzułmanami w Egipcie. W tej sytuacji dostrzegamy cały precyzyjnie obmyślany i realizowany splot intrygi, która ma osłabić i wypaczyć znaczenie pielgrzymki Ojca Świętego, a jednocześnie wprowadzić zamęt, który na długi czas będzie rzutował na relacje między chrześcijanami a muzułmanami. Świat islamu jest bardzo zróżnicowany, obejmuje terytoria od Azji Środkowej i Południowej aż po Atlantyk na zachodzie. Bluźniercza prowokacja już przyniosła tragiczne skutki w postaci krwawych zamieszek, w których zginęło kilkanaście osób, a ponadto jest bardzo wielu rannych. Rzucona iskra bardzo szybko zamieniła się w płomień, który doprowadził do zamieszek i rozlewu krwi. Stało się już bardzo wiele złego, problem zaś polega na tym, by jak najszybciej powstrzymać falę przemocy. Świat zachodni, a zwłaszcza Stany Zjednoczone, powinny uczciwie odpowiedzieć na pytanie, kto dopuścił się nieobliczalnej w skutki prowokacji. Człowiek za nią odpowiedzialny i jego poplecznicy, którzy za nim stoją, powinni zostać przykładnie ukarani, ponieważ nie wolno dopuścić, by wiara i przywiązanie do własnej tradycji religijnej były wystawiane na tak ciężką próbę. W Libanie koegzystencja chrześcijan i muzułmanów przez całe wieki układała się bardzo dobrze, możemy w zasadzie powiedzieć, że wzorcowo. Z Libanu płynął przykład dla całego Bliskiego Wschodu, a nawet dla całego świata arabskiego. Nie wszędzie jednak wzajemna znajomość, poznawanie się i szacunek wyznawców obu religii są tak dobre. Trzeba wsłuchiwać się w nauczanie Benedykta XVI, które, wypowiedziane w Libanie, jest szczególnie wymowne i ważne. Benedykt XVI jest trzecim Papieżem, który przebywa w tym kraju. Podczas pielgrzymki na Daleki Wschód zatrzymał się tam Paweł VI, a przed piętnastu laty do Libanu pielgrzymował Jan Paweł II. Cały region Bliskiego Wschodu pilnie potrzebuje pokoju i duchowego ukojenia. Ojciec Święty przybył z orędziem pokoju, do którego nawiązuje hasło papieskiego pielgrzymowania. W obliczu papieskiej pielgrzymki inwazja zła, które chce unicestwić jej owoce, staje się tym bardziej nachalna i nie przebiera w środkach. Dlatego trzeba wziąć sobie do serca słowa Benedykta XVI, że nadszedł czas, by chrześcijanie i wyznawcy islamu zdecydowali się na dialog i owocną współpracę. Ks. prof. Waldemar Chrostowski

Zapomniana rewolucja 17 września Inwazja sowiecka oznaczała koniec świata polskich ziemian. Tę grupę społeczną najeźdźca postanowił zniszczyć - 17 września 1939 r. wypadł w niedzielę. Jak co tydzień zgromadziliśmy się w położonej przy zamku kaplicy. W pewnym momencie po dachu zagrzechotały kule. Wskoczyliśmy pod ławki, kaplica została ostrzelana przez samolot, który przyleciał ze Wschodu. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że Związek Sowiecki zadał Polsce cios w plecy - opowiada „Rz” Jan Dowgiałło.

Bolszewicy chcieli nas rozstrzelaćJego rodzina mieszkała w zamku w Nowomalinie na Wołyniu. 12 km od Ostroga, 5 km od granicy ze Związkiem Sowieckim.

- Przez pierwsze dwa dni przed bramą przelewała się szara rzeka bolszewickiej piechoty. Co to była za zbieranina! Nieobrębione szynele, karabiny na sznurkach. Do dziś pamiętam unoszący się nad nimi fetor. Pot, brud, nieprzetrawiony alkohol - wspomina Dowgiałło.Po dwóch dniach do zamku w Nowomalinie przyjechało czarnym samochodem dwóch funkcjonariuszy sowieckiej bezpieki po cywilnemu. Przeszukali dom i zabrali całą broń myśliwską. Zabrali także właściciela majątku Karola Dowgiałłę. - Rzekomo miał podpisać jakiś protokół na posterunku w Ostrogu. To był ostatni raz, gdy widziałem ojca - mówi Jan Dowgiałło. Rodzina dowiedziała się, co się z nim stało, dopiero w latach 90., gdy władze w Kijowie przekazały Polsce tzw. ukraińską listę katyńską. Figurowało na niej m.in. nazwisko Karola Dowgiałły. NKWD zamordowało go wiosną 1940 r., a ciało zostało najprawdopodobniej pogrzebane w masowej mogile w podkijowskiej Bykowni.

- Gdy zabrakło ojca, pod bramą zamku zaczął się gromadzić tłum włościan podburzonych przez sowieckich agitatorów. Sytuacja była coraz bardziej napięta. Pewnego razu bolszewicy chcieli nas rozstrzelać, uratował nas leśniczy. To był moment, w którym mama zdecydowała, że uciekamy - opowiada Jan Dowgiałło. Rodzina przedostała się do Lwowa, a następnie udało jej się uciec do znajdującej się pod niemiecką okupacją Warszawy.Zamek został splądrowany przez bolszewików, a na przełomie 1943 i 1944 roku wysadzili go w powietrze Niemcy.

Chłopi chronili go przez 10 dni Irena Wilżanka (obecnie Herbich) 17 września znajdowała się u wuja Michała Peretiatkowicza w majątku Skurcze 30 km od Łucka.

- Siadaliśmy właśnie do obiadu. W pokoju stało włączone radio. Nagle usłyszeliśmy, że wkraczają bolszewicy. Wuj wstał i powiedział do żony: „Wandziu, pakujemy się!”. Wszyscy zerwaliśmy się od stołu, dwie godziny później byliśmy już w drodze na Zachód - mówi „Rz” Irena Herbich.Rodzina porzuciła otwarty dwór, na stole pozostał zjedzony do połowy obiad. Peretiatkowicze nigdy już nie zobaczyli swojego domu, który został zrównany z ziemią, ale przetrwali. Przeprawili się przez Bug i dotarli do Warszawy. Michał Peretiatkowicz nie miał żadnych wątpliwości, co go spotka, jeżeli dostanie się w łapy sowieckich „wyzwolicieli”. Jego brat, Kazimierz, który mieszkał w pobliskim majątku Hat, podjął inną decyzję.

- Chłopi powiedzieli mu, żeby został. Obiecali, że będą go bronić - opowiada Irena Herbich. - Rzeczywiście, przez pierwsze 10 dni go chronili, ale potem przyjechała bezpieka, został aresztowany i zaginął bez wieści. Po wielu latach okazało się, że w 1940 r. został zamordowany przez NKWD. Podobny los spotkał wszystkich moich kuzynów i znajomych, którzy zdecydowali się zostać pod bolszewicką okupacją - podkreśliła.

Zakopani żywcem Historie Dowgiałłów i Peretiatkowiczów są typowe dla losów ziemiaństwa II RP po 17 września 1939 r. - Po wkroczeniu do Polski Sowieci od razu zabrali się za „obszarników”. Reprezentowali oni wszystko to, czego nienawidzili w „pańskiej Polsce”. Dwory były ostoją polskości na Kresach, którą bolszewicy chcieli wyrugować i zniszczyć. Ziemianie byli zaś członkami polskiej elity, którą chcieli eksterminować - mówi „Rz” historyk prof. Krzysztof Jasiewicz. Najeźdźca starał się to zrobić rękami miejscowych włościan: głównie Białorusinów i Ukraińców. Sowieci tworzyli „sądy ludowe” lub po prostu podburzali tłum do pogromów. Ku zdziwieniu bolszewików chłopi jednak wcale nie garnęli się do mordowania „polskich panów”, często nawet starali się ich ochraniać. Jeżeli dochodziło do mordów, to ich sprawcami byli na ogół miejscowi przestępcy. Los taki spotkał między innymi słynną rodzinę Skirmunttów. Rodzeństwo Bolesław, Roman i Helena Skirmunttowie zostali zamordowani przez zrewoltowane chłopstwo białoruskie 17 września w majątku Porzecze. Równie tragicznie sowiecka napaść skończyła się dla Henryka i Marii Skirmunttów mieszkających w Mołodowie. Ten ostatni mord był wyjątkowo brutalny - rodzeństwo zostało uprowadzone i zakopane żywcem.Mordowano całe rodziny ziemiańskie, majątek i inwentarz grabiono, a dwory - cenne ośrodki kultury, często zawierające bogate zbiory dzieł sztuki i znakomite biblioteki - puszczano z dymem. 19 września grupa Ukraińców zamordowała Kazimierza Harsdorfa, właściciela dóbr w województwach stanisławowskim i tarnopolskim. Straszliwie skatowany nożami i kijami skonał ukryty pod łóżkiem w chłopskiej chacie w majątku Leszczańce.

Na ogół mordowali samiStanisław Falkowski, właściciel majątku Ostrzyca w województwie poleskim, został ukryty przez znajomych Żydów w Janowie Poleskim. Odnaleźli go tam jednak przedstawiciele komunistycznej milicji. 22 września został zamordowany i ograbiony podczas konwoju do Brodnicy. Sprawcą był należący do milicji były kryminalista. Ciało polskiego szlachcica zostało pochowane na miejscu zbrodni. Na ogół bolszewicy mordowali ziemian sami. Stosowali wobec nich takie samo okrucieństwo, jakie20 lat wcześniej podczas rewolucji stosowali wobec rosyjskiej szlachty. Oto kilka przykładów:

Michał Krasiński, właściciel majątku Bojary w województwie grodzieńskim, został aresztowany przez sowieckich żołnierzy i rozstrzelany na skrzyżowaniu polnych dróg. Jego ciało wrzucono do rowu melioracyjnego idługo nie pozwalano pogrzebać.

Stanisław Gelewski, obrońca Lwowa z 1918 roku, właściciel majątku Szumlany Wielkie w województwie tarnopolskim, został osądzony przez sąd doraźny NKWD w chacie miejscowego sołtysa. Oskarżenie: gnębienie chłopów. Wyrok: śmierć. Zabity na miejscu. Pochował go na podwórku sołtysa wierny sługa.

Helena Brzozowska, mieszkająca w majątku Górnofel w województwie nowogrodzkim, została utopiona w studni wraz z kilkuletnią córką.

Dla polskiego ziemiaństwa wkroczenie Armii Czerwonej było apokalipsą- Ci właściciele ziemscy, którzy przetrwali pierwszą falę mordów, zostali aresztowani i zamordowani podczas operacji katyńskiej. Inni trafili do łagrów. Po 17 września świat kresowych dworów przestał istnieć - powiedział prof. Krzysztof Jasiewicz.Według jego obliczeń Sowieci podczas II wojny światowej zamordowali 1897 polskich ziemian.Piotr Zychowicz

Amber Gold, odsłona najnowsza Afery Amber Gold, jak się zdaje, nie będzie końca. Już nie chodzi o to, czyje te pieniądze naprawdę były, co się z nimi działo, czyli o tak zwane twarde jądro. Tu dopiero będzie radości przy odkrywaniu prawdy, byle się Seryjny Samobójca nie przepracował, zwłaszcza w piątkowe wieczory i bez udziału osób trzecich, za to z udziałem osób drugich i czwartych. I w kącikach nie objętych kamerami monitoringu. No, ale to hard core. Ale ileż przy tej okazji wychodzi wątków pobocznych, ile kompromitujących sytuacji, zdjęć, wypowiedzi, kłamstw, które pociągają za sobą kolejne i kolejne i kolejne! Ot, najnowszy „wajdalizm” o tym, że to wcale nie dar dobrego serca, te miliony na epopeję o Mędrcu Europy, co tam Europy - Drogi Mlecznej! Już pierwsza wersja o tym, jak to młody mecenas sztuki sypnął groszem z dobrego serca, była wystarczająco kompromitująca, pieniądze pochodzące z przestępstwa, wycyganione od zwykłych ludzi, wpłacone przez szemranego „biznesmena”, chronionego przez układ partyjno – rządowy, na zakłamany film- hagiografię oszusta i hochsztaplera to był cymes, III RP w pigułce. Ale jeszcze mógł się Wajda z Wałęsą tłumaczyć, że dał, to dał, nikt nic nie wiedział, a teraz: apage satanas, idźcie precz, przeklęte pieniądze, my nawet dotknąć się ich brzydzimy! Gibony z ZOO też dostały, a nikt się ich nie czepia, choć bynajmniej nie zamierzają oddać, według niepotwierdzonych z niezależnych źródeł doniesień. A tu wychodzi, że ta kasa miała być solidnie odpracowana, Wajda i Więckowski mieli ponoć wystąpić w reklamie OLT, mieli się przelecieć, wysiąść z promiennymi uśmiechami, jaka wspaniała linia i w ogóle, nic tylko wpłacać kupować bilety i latać. Reklamówkę miały również wzbogacić urywki z planu filmu Wajdy, być może również znalazłaby się tam wypowiedź reżysera. Całość miała trwać minutę. Reklamówki z logo Amber Gold wydrukowano, teraz zalegają na pólkach, jak śmierdzące jajeczka, nie wiadomo, co z nimi zrobić. Dotacja/zapłata czeka, aż ktoś ją odbierze. A może mieli, wzorem bur(ł)a ków z gdańskiej PO pociągnąć samolot? Nawet fajnie by to wyglądało, zwłaszcza z udziałem statystów ze stoczni. Jakby pociągnęli, heeej raz! to by im przednia goleń urwana mocarnymi dłońmi w rękach została. Oczywiście, zjednoczone siły propagandzistów PO i tak zwanych niezależnych dziennikarzy mają, jak odpowiedź na te wszystkie, nieubłaganie wychodzące smrody i smrodki, prosty przekaz- to wina Kaczora i Ziobry! No, ostatnio, po zmianie frontu przez Zizoli- kurzystów już tylko Kaczora, wiadomo, jeszcze tylko przeprosi i powie, że dał się omotać Kaczyńskiemu i już właściwie będzie oczyszczony. Będzie miał stały kącik o Morozowskiego, Kamiński, zdaje się, nigdy nie oglądałem, więc mogę się mylić, ale zdaje się, że ma stały kącik w poniedziałki, to Ziobro wystąpi we wtorki. Giertych w środy, czwartek – Kuczyński, jako lewica, z Wołkiem, jako prawicą ( pluralizm, niesłychanie ważna rzecz, podstawa, można powiedzieć!), piątki zarezerwowane na bieżące wydarzenia. No, a weekendy cos lżejszego, Kora z Hołdysem. Pełne spektrum. W kategorii „Przeprosiny” zdecydowanie na czoło wysunął się, o dwa łby, przepraszam za niezamierzone skojarzenie, Roman Giertych, w wyjątkowo obślizgłym wywiadzie w Wyborczej. Żałuje, chętnie przeprosi, no, rzeczywiście, okropny był, teraz żałuje, przeprasza, żałuje, ale, oczywiście, to było przez Kaczyńskiego i duszna atmosferę rozliczeń. Tak jak Kurski przepraszał Dorna za jakąś wypowiedź mówiąc, ze owszem, ale chciał się przypodobać Jarosławowi Kaczyńskiemu. Wiecie, co, ja jestem fanatyczny czarnopodniebienny pisior, więc nie jestem tu obiektywny, dla mnie to wyjątkowo odrażające, żałosne szmaciarstwo, tylko charknąć i wyjść, nie oglądając się, no, ale to ja. Egzemplarz wyjątkowy. Ale apeluję do zwolenników, tych z 2% zwolenników Solidarnej Polski, tych z 1% zwolenników PJN, proszę wypowiedzcie się, jak wam z tymi wypowiedziami, fajnie? Czujecie dumę i zadowolenie, że tak szczęśliwie ulokowaliście swe sympatie? Fajnie znowu kupować Wyborczą, by czytać swoich idoli? Już pomijam dumę z rozbijania opozycji, ku uciesze PO i tych, którzy za tym projektem od lat stoją i nawet wybrali tego projektu przywódców, jak Gromosław z jasnego nieba, samemu pozostając skromnie w cieniu, poza światłami reflektorów. No, ale to już temat na inny felieton, dzisiaj miało być o Amber G. Seawolf

Ile są warte najpopularniejsze propozycje reform? Żaden biurokrata z osobna nie chce stracić posady, więc każdy z zasady jest przeciwny jakimkolwiek zmianom status quo, nawet jeśli tylko one są w stanie uratować gospodarkę, a zatem i jego stanowiskMożemy powiedzieć, że wreszcie, po kilku latach odrealnienia świata politycznego, gdy problemy gospodarcze i społeczne stały w cieniu następujących po sobie całkowicie nieistotnych acz wciągających publikę i publicystów narracji (za każdym razem najwyżej na tydzień lub dwa),stan gospodarki stał się — choć na chwilę! —problemem wartym poważniejszego potraktowania. Innymi słowy,  rzeczywistość  wróciła do łask. To dobrze. Jednakże taka konfrontacja z realnym światem to sprawa niełatwa. Gdy nagle rusza on na nas, możemy albo mężnie stawić mu czoła, albo zacząć w panice rzucać weń przedmiotami leżącymi akurat pod ręką. Druga opcja rzadko daje dobre rezultaty. Sęk w tym, że ją właśnie pierwszą wybrano jako receptę na tarapaty gospodarcze, w jakich się znaleźliśmy i jakie jeszcze nadejdą.

Sen zimowy reformatorów Na samym wstępie zaznaczę, że propozycje ekonomistów i polityków — o czym za chwilę — przychodzą mocno poniewczasie. Kryzys trwa już dobre kilka lat i wiadomo było od początku, że dotknie on takiego kraju jak Polska, który zajmuje się w znacznym stopniu przetwarzaniem towarów na potrzeby innych gospodarek (co oznacza, że import jest napędzany późniejszym eksportem, którego warunkiem sine qua non jest istnienie popytu zewnętrznego). Czytelnicy takich stron jak Kryzys Blog wiedzieli, że greckie problemy nie będą mogły zostać pozamiatane pod dywan, jak to drzewiej bywało. W Polsce warunki polityczne dla realizacji niezbędnego sprzątania tej stajni Augiasza, którą stał się przez ostatnie lata polski system prawny i polityczny, były wprost idealne — przynajmniej teoretycznie, zakładając, że taki reformatorski rząd przetrwałby pierwszą ripostę grup interesu będących beneficjentami obecnej biurokracji. Rząd, posiadając — za wyjątkiem większości konstytucyjnej — pełnię władzy (sejm, senat, prezydenta), zawiódł na całej linii. Podjął się działań pozornych, ze swoistą fanfaronadą przezywając je reformami — jak w przypadku marnawych pakietów deregulacyjnych czy „reformy” OFE, mającej na celu wyszarpanie funduszom emerytalnym pieniędzy wcześniej ustawowo skonfiskowanych obywatelom. Temat reform systemowych był przez ostatnich kilka lat de facto martwy (chyba tylko za wyjątkiem prof. Krzysztofa Rybińskiego, konsekwentnie i aż do bólu lobbującego na rzecz własnej wizji odpowiedzi na kryzys). Zamiast nich rząd zrobił wszystko, aby rozrosła się biurokracja i jej uprawnienia, o takich drobnostkach jak gigantyczne przyspieszenie wzrostu długu publicznego nie wspominając. Stało się tak za milczącym przyzwoleniem najbardziej wpływowych obserwatorów i komentatorów życia publicznego. Teraz, gdy kryzys stał się rzeczą odczuwaną niemal przez każdego z nas, obudzili się oni z przyjemnego letargu i od razu zasypali nas propozycjami, ujmując to delikatnie, takimi sobie (w jednym artykule ujął je portal Wyborcza.biz). Można je podzielić na etatystyczne, interwencjonistyczne (rozwodnione i niebezpośrednie, ale jednak) i te, które drepczą — acz nie posuwają się zbyt daleko — mniej więcej w dobrym kierunku.

Benzyną gaśmy ogień Do pomysłów etatystycznych niewątpliwie zaliczyć należy podwyższenie podatków (na czele z VAT) i obcięcie ulg podatkowych (w tym dla rolników). Część ekonomistów radzi, aby podwyższyć składkę rentową, co jest doskonałym pomysłem, jeśli chcemy dodatkowo zachęcić przedsiębiorców do zwolnień i ogłaszania upadłości. Inni pragną, aby ujednolić podatek VAT na przykład na poziomie 19%, obniżając go tym samym dla niektórych, aby zrzucić go na barki innych. Nawet fałszywie zakładając, że podatek sumarycznie by nie wzrósł (wg prognoz przytaczanych przez FOR, kosztowałby podatników dodatkowo ok. 21,5 miliarda złotych), to spowoduje to jedynie przetasowania w cenach dóbr na rynku tak, aby obciążenia podatkowe ostatecznie i tak spadły na producentów, eliminując ich z rynku i godząc w produktywność kraju. Murray N. Rothbard pisał o tym problemie następująco

(M. N. Rothbard, Interwencjonizm, czyli władza a rynek, Warszawa 2009, s. 128-129):

Jednym z najstarszych problemów związanych z opodatkowaniem jest próba odpowiedzi na pytanie: Kto płaci dany podatek? (…) [Powyższy] problem nie sprowadza się do pytania, kto płaci podatek bezpośrednio, lecz kto go płaci na dłuższą metę, tzn. czy bezpośredni podatnik może go „przerzucić” na kogoś innego. Z przerzucaniem mamy do czynienia wtedy, gdy bezpośredni podatnik może podnieść cenę produktu, który sprzedaje, aby wynagrodzić sobie podatek, tym samym „przerzucając” go na nabywcę, albo gdy jest w stanie doprowadzić do spadku ceny produktu, który kupuje, „przerzucając” tym samym podatek na innego sprzedawcę.(…) Pierwsze prawo odnoszące się do zasięgu opodatkowania można sformułować krótko i radykalnie: Żadnego podatku nie można przerzucić w przód. Innymi słowy, żaden podatek nie może zostać przerzucony przez sprzedawcę na nabywcę i dalej na ostatecznego konsumenta.  (…) Uważa się, że każdy podatek nałożony na produkcję lub sprzedaż zwiększa koszt produkcji i w rezultacie podnosi cenę płaconą przez konsumenta. Jednakże cen nie determinują nigdy koszty produkcji, lecz raczej ma miejsce mechanizm odwrotny. Cenę dobra determinuje jego całkowity istniejący zasób i krzywa popytu na nie na rynku. Lecz podatek nie ma na krzywą popytu żadnego wpływu. Każda firma ustala taką cenę sprzedaży, by uzyskać jak najwyższy przychód netto, a każda wyższa cena, przy danej krzywej popytu, doprowadzi po prostu do spadku przychodu netto. Dlatego podatków nie można przerzucać na konsumentów. To prawda, że w pewnym sensie podatek może zostać przerzucony w przód, jeśli w jego wyniku nastąpi zmniejszenie podaży dobra i związany z tym wzrost ceny na rynku. (…) [Lecz jeśli] „przerzucanie” wiąże się z wypadnięciem niektórych producentów z interesu, to (…) należy je raczej zaliczyć do kategorii innychskutków opodatkowania.

W sytuacji, kiedy przedsiębiorcy i ich pracownicy mają problemy ze znalezieniem źródeł dochodu, bo ich kontrahenci i przełożeni nie wywiązują się lub nie mogą się wywiązać ze swoich zobowiązań, dalsze przyduszanie ich inicjatywy i skłonności do pracy jest zabójcze dla gospodarki (czyli dla wszystkich za wyłączeniem — ale tylko w krótkim okresie, a i to nie w pełni — budżetówki). Oczywiście, zgodnie z wywodem Rothbarda, skoro w pierwszym momencie ceny dóbr konsumpcyjnych się za bardzo nie zmienią, to przedsiębiorcy będą bardziej skłonni schować do skarpety lub przejeść własny majątek, zamiast niepotrzebnie go inwestować. Kto wie, może nawet krótkoterminowo konsumpcja by wzrosła (kosztem oszczędności — bo inflacja — i inwestycji — bo podatki)? Gdyby tak się stało, błędnie interpretowane statystyki PKB mogłyby być nawet dla rządu korzystniejsze. A państwo ochoczo zagarnięte w podatkach pieniądze mogłoby zmarnować na — nie bójmy się nazwać rzeczy po imieniu — idiotyczne pomysły, takie jak choćby projekty z serii Wujec Dobra Radaczy dysfunkcjonalne programy pracy dla seniorów, nie tylko dalej rozciągając swoją władzę, ale też wpływy do urzędniczych kieszeni. Nota bene, kłopoty seniorów wprost wynikają z ustawodawstwa rzekomo chroniącego ludzi starszych przed zwolnieniem. Skoro nie wolno zwolnić pracownika od momentu, gdy do emerytury pozostały mu dwa lata, to — aby uchronić się przed ryzykiem ewentualnego spadku produktywności takiego zatrudnionego — dla sukcesu swojej firmy, czyli własnego i swoich pracowników, powinien (pomijam sympatie czy sentymenty pracodawcy) zwolnić go jeszcze przed rozpoczęciem tegoż okresu ochronnego. To znaczy, zwolnić go nie dlatego, że faktycznie zaistniała niezdolność do wypełniania przezeń jego obowiązków (tak byłoby w gospodarce nieuregulowanej), lecz tylko dlatego, iż istnieje taka możliwość — a dokładniej wartość oczekiwana kosztów związanych z jego dalszym utrzymywaniem staje się wyższa niż przewidywany zysk z jego pracy. Tym samym gospodarka traci potencjał tego pracownika,niezależnie od faktycznego wystąpienia jego niezdolności do pracy. Co gorsza, po zwolnieniu człowiek taki może nie znaleźć nigdzie zatrudnienia na etacie, bo tylko szaleniec zatrudni go w ciemno, bez możliwości wycofania się z takiej umowy. Ludzie orientujący się w obecnej sytuacji rynkowej doskonale wiedzą, że czasem firmy zwalniają pracowników etatowych, a następnie, nadal potrzebując ich usług, zatrudniają ich ponownie na umowy zlecenia czy o dzieło (osobiście znam takie przypadki). To oczywiście nie wszystkie regulacje zniechęcające do zatrudniania — dorzućmy tu choćby kwestie urlopu chorobowego, wychowawczego, ustawy „chroniące” kobiety w ciąży (przepisy te skutecznie utrudniają młodym kobietom znalezienie pracy) i inne szkodliwe dla społeczeństwa[1]  aktywności „ochronne” państwa. To samo dotyczy oczywiście ludzi młodych, którzy jako pracownicy bez doświadczenia wymagają nakładów szkoleniowych zbyt dużych, aby pracodawcy opłacało się płacić im więcej, niż wynosi ustawowa płaca minimalna. Między innymi stąd bierze się wysokie (sięgające w Polsce 27%) bezrobocie wśród ludzi młodych, na co remedium miały być specjalizujące uczniów całkowicie nietrafione reformy szkolnictwa, a także szkolenia realizowane przez państwo (tu zapytam: które szkolenie pracownika jest lepsze z punktu widzenia uczestników rynku — to wymyślone przez urzędnika i zlecone firmie szkoleniowej należącej do znajomego królika czy to przeprowadzane bezpośrednio przez pracodawcę na miejscu pracy?). Takich biurokratycznych porażek jest oczywiście więcej niż rozmiary internetu pozwalają przytoczyć.

Centralizmem zbudujemy gospodarkę Kolejną grupę po etatystycznych stanowią koncepcje interwencjonistyczne. Od kilku tygodni widać napór rozmaitych grup interesu et consortes tłumaczących zawzięcie, jak wspaniałym pomysłem jest obniżka stóp procentowych przez RPP (przykłady: 12 i 3). Obniżka stóp to interwencjonizm w czystej postaci, oznaczający zwiększenie podaży kredytowego pieniądza w obiegu. Taka sama (choć na nieporównywalnie większą skalę i po latach faszerowania systemu bankowego zastrzykami „stymulującymi” gospodarkę) wesoła działalność wywołała kryzys finansowy i doprowadziła do obecnych problemów strefy euro. Te kwestie z dziedziny austriackiej teorii cyklu koniunkturalnego zostały już omówione szczegółowo gdzie indziej, dlatego przejdźmy do kolejnych interwencjonistycznych pomysłów. Takim jest koncepcja jednego z ekonomistów, aby „zagwarantować”, że pieniądze z OFE nie przejdą do ZUS. Ta wątpliwa „gwarancja” byłaby oczywiście całkowicie jałowa, gdyż jej udzielenie nie ma najmniejszego nawet wpływu na prawdziwe, czyli budżetowe, pochodzenie środków trafiających do ZUS. Wielkość kwot mu przekazywanych nie zależy przecież w żadnym razie od wysokości składek zabieranych podatnikom, lecz wyłącznie od aktualnych potrzeb tego molocha — pieniądze podatników idą li tylko na pokrycie bieżących zobowiązań emerytalnych i na prowizje dla urzędników; jako takie nie są odkładane na żadnych zmyślonych przez politycznych demagogów „prywatnych kontach”. Nie ma więc znaczenia, czy nazwiemy te środki „pochodzącymi z OFE” czy „zebranymi z podatków dochodowych”, bo i tak ich wielkość zależy wyłącznie od możliwości budżetu i arbitralnej decyzji urzędników ustalających potrzeby ZUS. Oczywiście ta propozycja nie byłaby interwencjonistyczną, gdyby miała polegać na zwrocie tych pieniędzy ich prawowitym właścicielom. Niestety, tego oczekiwać nie możemy.

Ale o co chodzi? Pojawiają się też koncepcje trudniejsze do zaklasyfikowania, mające powierzchowne cechy rozwiązań liberalizujących rynek, ale mogące przynieść skutki wręcz przeciwne. Tak jest na przykład z pomysłem ułatwienia dostępu do kredytów przez zmiany w rekomendacjach S i T. W pierwszej chwili wydaje się on znosić sztuczne bariery w działalności banków działających w Polsce. Zamiast zaświadczenia o zarobkach wystarczać miałby — przy kwocie kredytu nieprzekraczającej 5 tysięcy złotych — dowód osobisty. Dodatkowym ułatwieniem miałoby też być zniesienie zakazu zadłużania się w przypadku, gdyby suma rat wszystkich pobranych kredytów przekraczała dotychczasowy arbitralnie dobrany próg w wysokości 50% miesięcznych dochodów. I trudno się nie zgodzić z tym, że regulacje te nie powinny występować na wolnym od centralizmu państwowego rynku bankowym. Cały kiks jednak w tym, że te sztuczne regulacje przynajmniej formalnie powstrzymują banki przed zwiększeniem akcji kredytowej możliwej tylko w piramidzie finansowej systemu rezerw cząstkowych. Bez przywrócenia prywatnej własności pieniądza (i zniesienia monopolu banków centralnych w tej sferze) zezwolenie bankom na prowadzenie luźniejszej polityki kredytowej oznacza zgodę na dalsze inflacyjne wywłaszczanie społeczeństwa. Niestety, keynesowska próba „stymulowania” wzrostu gospodarczego przez zwiększanie konsumpcji prowadzi jedynie do przejadania zasobów kapitałowych gospodarki przez przedsiębiorców zwiedzionych mirażem pozorowanej inflacyjnej prosperity. Pomysł poluzowania wymagań wobec banków wydaje się więc sam w sobie pozytywny, choć niosący konsekwencje negatywne. To jednak tylko pozór, który stanie się łatwiejszy do wyjaśnienia za chwilę. Podobnie niejednoznaczną propozycją polskich ekonomistów jest wprowadzenie odpłatności za leczenie i studia. Z punktu widzenia praktycznego taka odpłatność znosiłaby choć częściowo dumping cenowy państwa, eliminujący z rynku prywatne przedsięwzięcia edukacyjne i medyczne — byłaby więc na pierwszy rzut oka korzystna. W obecnej sytuacji prawnej mogłaby przecież oznaczać choć częściowy powrót rynku w tych sektorach. Jeślibyśmy natomiast chcieli oceniać istotę tego pomysłu, to tylko z pozoru nie byłby on negatywny. Mogłoby się przecież wydawać, że nie ma obowiązku korzystania ze studiów i publicznej służby zdrowia, stąd wymiana między państwem a klientem jest tu dobrowolna. Nic bardziej mylnego. Pamiętajmy, że państwo za pomocą licznych regulacji skutecznie utrudnia prowadzenie konkurencyjnej działalności prywatnym jednostkom służby zdrowia i uczelniom. Wypychając prywatnych przedsiębiorców z rynku, państwo zabiera obywatelom wolność wyboru usługodawcy. Samo małpowanie przez państwo rynkowych opłat nie powinno być więc rozpatrywane jako powrót do normalności, lecz jako wykorzystywanie pozycji monopolistycznej wymierzone przeciwko „klientom” państwa. Argument ten stanie się wyraźniejszy, jeśli zaostrzymy nieco warunki eksperymentu myślowego. Proszę sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby państwo zakazało wszelkiej prywatnej działalności medycznej (także na własną rękę i wewnątrz rodziny) i jednocześnie wprowadziło „rynkowe” opłaty za leczenie. W takiej sytuacji opłaty musielibyśmy uznać za przymusowe, a więc za podatki pobierane z dołu — równoważne obecnym opłatom za znaczki skarbowe — zamiast z góry. Sytuacja mająca dziś miejsce od powyższego przykładu różni się wyłącznie co do skali, nie co do zasady.

Teraz możemy zobaczyć, dlaczego propozycji liberalizacji rekomendacji T i S również nie powinniśmy traktować jako wolnorynkowych. Otóż haczyk polega na tym, że system bankowy został skutecznie przez państwo skartelizowany i sztywno uregulowany — nie mogą się tu przebić nawet te firmy, które są identyczne z modelem piramidy finansowej rezerw cząstkowych (i ZUS), tyle że funkcjonujące poza kartelem i na małą skalę. Uczestnicy gospodarki nie mogą skorzystać z usług banków, które utrzymywałyby stuprocentowe rezerwy, bo te są natychmiast wypychane z rynku. W tym sensie liberalizacja rekomendacji jest wyłącznie wzmocnieniem prywatnych najemników państwa, których niewiele — jeśli cokolwiek — odróżnia od jego etatowych funkcjonariuszy. Inaczej sprawa by się miała, gdyby państwo uwolniło rynek bankowy (oraz edukacyjny i medyczny), zrezygnowało z obowiązkowego poboru podatków i wprowadziło prawdziwie dobrowolne opłaty za korzystanie ze swoich usług.

Rozwiązaniem jest wolny rynek. Rynek i wyższe podatki Bardziej jednoznacznie pozytywne z punktu widzenia uczestników rynku koncepcje ekonomistów zobowiązują państwo do zmniejszania swoich wydatków: zawężenia grup społecznych objętych refundacją leków, zasiłkami pogrzebowymi i rentami, likwidacji przywilejów emerytalnych dla górników, redukcji uprawnień zawartych w karcie nauczyciela, a nawet rewizji rent już przyznanych przez państwo. Proponuje się też zawieszenie rewaloryzacji rent i emerytur oraz inne cięcia w wydatkach socjalnych. Wszystkie te inicjatywy są oczywiście dobre — szkoda, że nie idą dalej — ale niestety serwowane wraz z „niezbędnym” uzupełnieniem w postaci sugestii wzrostu podatków. Tak jakby głównym celem większości (acz z pewnością nie wszystkich) pomysłodawców tych rozwiązań była troska o równowagę budżetu państwa, a nie o stan portfeli tej siły napędowej gospodarki, jaką są podatnicy. Na nieszczęście paradygmat myślenia niemal wyłącznie w kategoriach bilansu budżetowego trwale zagnieździł się mentalności przedstawicieli profesji ekonomicznej. Ekonomistom pozostały nieliczne bastiony myślenia „reformatorskiego”, takie jak mozolne licytowanie się o „właściwą” wysokość uznanego implicite za nieunikniony deficytu. Ten lichy i bezpłciowy surogat sporu o deregulację został niejako siłą inercji zaakceptowany przez specjalistów. Nic dziwnego. Wszak praca ekonomistów zajmujących się badaniem gospodarki polega dziś głównie na modelowaniu wpływu polityki państwa na wskaźniki makroekonomiczne. W kąt rzucono konstruktywne spory o sam sens dominacji (wydatki publiczne to już ponad 43% PKB kraju) administracji publicznej w gospodarce, które tak żywo interesowały elity intelektualne niespełna wiek temu. Popadliśmy w apatię, godząc się z założeniem, że wielkości państwa nie sposób ograniczyć, i pozostaje tylko błagać władze o to, aby w wielkich bólach zmniejszyłyprędkość wzrostu wydatków o jakieś nieznaczące grosze. Skutkiem tego nasze umysły zaprzątają w najlepszym razie pytania najzupełniej wtórne: podatki liniowe kontra progresywne (liniowe to te rynkowe — nawet gdyby miały równą stawkę 120% dochodu), efektywność poboru podatków (im mniej urzędników zbiera podatki, niezależnie od ich wysokości, tym lepiej; czy „zaoszczędzone” tak pieniądze państwo wyda na wielki stadion, czy na rozłożenie równomiernej warstwy skwarków na całym obszarze Dolnej Saksonii, to też nie jest ważne), równowaga budżetowa (różnica między dochodami i wydatkami powinna wynosić 0, a wysokość podatków mniej jest istotna), bilans handlowy (trzeba bronić nadwyżki handlowej niczym niepodległości, bo nadwyżka jest lepsza niż deficyt — tak przecież twierdzili merkantyliści), innowacyjność gospodarki (więcej pieniędzy na pomysłowość trzeba wydawać, zwiększając liczbę patentów niezależnie od ich sensowności), spłata długów międzynarodowych (kto by państwu pożyczył vel je zadłużył, gdyby swoich długów wobec innych państw nie spłacało z naszych podatków?), poziom presji inflacyjnej (bo od niej tylko wszak zależy, czy wreszcie będziemy mogli obniżyć stopy procentowe), wzrost demograficzny (wydajniejszą powinno się uczynić hodowlę małych niewolników do opłacania w przyszłości ZUS) itp.

Załóżmy, że bez państwa się nie da Kwestie te konceptualnie tkwią głęboko w paradygmacie etatystycznym (i jego terminologicznych oparach), nigdy się z niego nie wyswobadzając (przeciwieństwem tego sposobu rozumowania jest to, które w krajach anglojęzycznych trafnie nazywa się myśleniemout-of-the-box). Zadawane są wyłącznie techniczne pytania dotyczące konkretnych rozwiązań funkcjonujących w obrębie systemu państwowego. W żadnym razie nie podważa się zasadności fundamentalnych metod działania państwa i jego miejsca w systemie własnościowym. Zapominamy o podstawowych pytaniach: czy jest prywatną firmą — ze swoim mieniem, zobowiązaniami i przychodami — którą od innych różni wyłącznie monopol prawny i związana z nim asymetria jego stosowania wobec siebie i swoich poddanych? Poza kwestią pozostaje pozaekonomiczny statusu urzędników państwowych; nie sugeruje się, że być może powinni być osobiście odpowiedzialni finansowo za swoje własne decyzje (tak jak za błędy w wielu przypadkach odpowiadają swoim majątkiem właściciele firm wraz ze swoimi małżonkami i dziećmi). Cóż szalonego jest w prostym twierdzeniu, że urzędnik skarbowy, który uznał, iż jakaś firma złamała prawo, powinien odpowiadać za własne decyzje własnym majątkiem, a nie zasłaniać się pieniędzmi podatników? Cóż dziwnego jest w zwykłej konstatacji, że skoro w społeczeństwie mamy popyt na pewne usługi i dobra, nazywane publicznymi, to są ludzie, którzy byliby skłonni zorganizować dobrowolne instytucje niepaństwowe realizujące te cele, gdyby im tego wprost nie zakazywać lub uniemożliwiać dumpingiem cenowym państwa? Cóż kontrowersyjnego jest w prostej obserwacji, że Hobbesowski stan natury to kompletna bzdura, której kłam zadaje każda sekunda choćby i biernej zgody obywateli na istnienie państwa? Przede wszystkim nie wątpi się w ponadnaturalny — niemal magiczny! — charakter wyłączności związku systemu prawnego z danym obszarem geograficznym. Twierdzi się — bez cienia dowodu, a tylko na podstawie powszechności tego przesądu, nazywanego w dyskusji „przekonaniem graniczącym z pewnością” — że gdyby nie ów w niebiesiech ustanowiony porządek, wybuchłby natychmiast prawny chaos, kończący się jeśli nie ostateczną apokalipsą, to przynajmniej rzuceniem się wszystkich ludzi innym ludziom do gardeł, by je pazurzyskami rozszarpać. Ignoruje się fakt, że kłopot ten cudownie znika choćby w interakcjach systemów prawnych różnych narodów, nakładaniu się umów międzynarodowych na te systemy, a z drobniejszych przykładów także i przy standaryzacji regulaminów wewnętrznych firm, rozwiązaniach problemów z eksterytorialnością ambasad, immunitetami i kontaktami dyplomatów, czy nawet w dostrajaniu do siebie zapisów odmiennych kodeksów prawnych czy we współpracy pomiędzy rozmaitymi rodzajami sądów (vide wyroki sądów powszechnych i polubownych). Zakłada się, nie wiedzieć czemu, że organizacje utworzone na zasadzie innej niż monopol nie są w stanie wypracować żadnego trwałego standardu komunikacji poza otwartą wojną (pomimo tysięcy lat doświadczeń pokojowych związków między handlującymi ze sobą narodami vis-à-vis wojennych relacji między wojującymi ze sobą monopolami państw). Te wszystkie wątpliwości są dorozumiane, domniemane i domyślane bez głębszego zastanowienia. To nie znaczy, że te praktyczne problemy nie istnieją, lub że są łatwe do rozwiązania. Wręcz przeciwnie — wymagają współpracujących ze sobą i wyspecjalizowanych instytucji tworzonych przez ludzi znających się na rzeczy (o co przecież tak trudno). Takie konkretne problemy warto rozwiązywać ku polepszeniu podziału pracy i ludzkiej organizacji. Nie zatrzymujmy się na tym etapie rozwoju, który doprowadzał do upadku Egiptu, Cesarstwa Rzymskiego, feudalnych Chin i europejskich despotycznych monarchii, Związku Sowieckiego. 

Jakie reformy warto podjąć Najbardziej palącym problemem dla podatników (przedsiębiorców i pracowników) jest nadzwyczaj ciężki los przedsiębiorców w Polsce (patrz następujące przykłady: 123456,7 i wiele, wiele innych; zdecydowanie polecam też obejrzenie przynajmniej pierwszych trzydziestu minut niniejszej wstrząsającej relacji), których zła sytuacja odbija się czkawką na rynku pracy. Prowadzenie jakiegokolwiek biznesu wiąże się w naszym kraju ze zderzeniem z barierą niemożliwych do pogodzenia sprzeczności prawnych i lawiną obowiązków niemożliwych do spełnienia. Prostą i skuteczną metodą usunięcia tego problemu byłoby uznanie państwa za instytucję prywatną, mającą prawo do użycia środków przymusu wobec obywateli tylko za ich zgodą lub na terenie należącym do prywatnych właścicieli państwa (mogą to być choćby uwłaszczeni urzędnicy). W tym przypadku należałoby zadbać o przeprowadzenie powszechnego uwłaszczenia, włączając w to dzierżawców wieczystych i najemców budynków należących do gmin. Można też wprowadzić prawo do secesji od państwa dla każdej chętnej osoby. Dla tych, którzy wierzą w mit stanu natury, te propozycje mogą być zbyt radykalne, przejdźmy więc do tych mniej skutecznych z ekonomicznego punktu widzenia, aczkolwiek łagodniejszych. Otóż łatwiej byłoby zlikwidować przymus podatkowy i wszelkie regulacje działalności gospodarczej (kodeksu pracy, wszelkich koncesji, jakichkolwiek przywilejów pracowniczych i cechowych  velkorporacyjnych). Oczywiście taka reforma byłaby również groźna dla biurokracji, bo dla urzędnika zamącenie prawa jest istotnym przywilejem, umożliwiającym zdobycie paragrafu na każdego — a więc władzy nad nim, wpływu na niego. Dzięki nieformalnemu prawu łaski (nieraz popartemu łapówkami) urzędnik zaskarbia sobie wdzięczność obłaskawionego, jednocześnie nadal trzymając go w szachu. W każdej chwili może bowiem zmienić zdanie, jako że, jak wiemy, prawo działa wstecz i za to samo wykroczenie można karać wielokrotnie[2]. Etatyści szybko zaproponowaliby wprowadzenie jednego „prostego” podatku tak wysokiego, aby wpływy do budżetu rekompensowały niezagrabione przez państwo środki – oczywiście zastrzegę, że tzw. proste podatki są marzeniem ściętej głowy; to wszak meandryczność podatków jest instrumentem erystycznym dla demagogów uzasadniających potrzebę ich istnienia (każdy czemuś służy, idzie na wypełnienie konkretnego obowiązku lub ma określoną „przyczynę” — mamy więc składkę na ZUS, składkę drogową, podatek dochodowy etc.). Taki podatek, nawet gdyby jakimś cudem udało się go wprowadzić, z biegiem czasu zacząłby się komplikować, skutecznie rozbrajając wszelkie reformy. Zaznaczmy, że pierwsza propozycja — prywatyzacja państwa — nie zakłada likwidacji majątku państwa i jakichkolwiek innych nieprzyjaznych wobec urzędników działań. Niechby państwo urzędowało dalej, czemu nie? Wystarczyłoby, aby opłaty na rzecz jego usług uczynić dobrowolnymi — wtedy byśmy dopiero zobaczyli, jak proste mogą być „podatki”. Wówczas biurokracja zyskałaby impuls do oszczędności, zaczęłaby liczyć się z rachunkiem zysków i strat — jak każdy z nas. Niechby i się zadłużała w produkowanej przez siebie walucie — któż by odmówił tego prywatnej firmie emitującej własne banknoty? Inne przedsiębiorstwo zaczęłoby produkować konkurencyjną walutę w stu procentach opartą na złocie — czemu nie? Cóż by to komu szkodziło? Oczywiście, państwu można byłoby płacić w wydawanej przez nie walucie — wtedy zadbałoby o jej wartość. A gdyby nie zadbało? Któżby ją do ręki wziął? Powstałyby firmy ubezpieczeniowe, które byłyby ostrożniejsze w inwestowaniu pieniędzy inwestowanych przez swoich klientów. Licząc się z kosztami bardziej niż Lewiatan, chcąc zdobyć klientów, oferowałyby lepsze warunki emerytalne od państwa. A gdyby komuś emerytura nie była potrzebna, gdyby liczył na własną rodzinę? Czemu nie? Czy bodziec do większej dbałości o więzy rodzinne, o poszanowanie dla starszych i świadome zakorzenianie obowiązkowości w dzieciach byłoby tak odstręczające, jak „prorodzinne” bodźce podatkowe służące wyłącznie hodowli dzieci na potrzeby ZUS? Nawet jeśli nie zdecydujemy się podjąć fundamentalnych reform ustrojowych, i porzucimy elastyczność i rzutkość wolnego rynku na rzecz anachronicznego centralnego sterowania, nawet jeśli nie zdecydujemy się na elegancję i jednoznaczność systemu praw własności, pozostaje wiele możliwości szybkiego i znaczącego poprawienia sytuacji gospodarczej. Niestety dla biurokracji, jest jeden szkopuł: 

Nie istnieje obecnie żadna ogólna systemowa możliwość poprawy sytuacji gospodarczej, która by nie wymagała zmniejszenia władzy biurokracji. To oczywiście nie jest możliwe bez odważnej konfrontacji z urzędnikami, którzy w swojej zbiorowej inteligencji są przeciętnie głupsi od zwykłego kleszcza, starającego się zachować umiar w wysysaniu krwi, aby jego żywiciel nie umarł. Żaden biurokrata z osobna nie chce stracić posady, więc każdy z zasady jest przeciwny jakimkolwiek zmianom status quo, nawet jeśli tylko one są w stanie uratować gospodarkę, a zatem i jego stanowisko. Dlatego historyczne imperia upadały raczej w płomieniach, niż w wyniku dobrowolnej zgody biurokracji na otwarcie furtki wolności. Gdy urzędnik godzi się na zmiany, to tylko wtedy, gdy ma stuprocentową pewność, że sam na tym zyska i gdy ma możność zdradzenia swoich mniej znaczących podwładnych (tak na przykład stało się wskutek reglamentowanej rewolucji w Polsce, o którą później wielu szeregowych funkcjonariuszy PRL miało do swoich przywódców pretensje, gdy stracili tak utęsknione dziś przywileje). Odpowiedź na pytanie, czy można i czy należy liczyć na to, że w dobie kryzysu urzędnicy są zdolni zatrzymać się w swojej chciwości i żądzy władzy, powstrzymując upadek cywilizacyjny naszego kraju, to już sprawa nie ekonomii, lecz innych zgoła nauk. Tym niemniej dołączenia biurokratów do reszty pokojowo żyjącego społeczeństwa warto sobie i im życzyć.

[1] Dla samej biurokracji pomysły te są przydatne z trzech względów. Po pierwsze, wywołują właśnie te problemy, które mają jakoby zwalczać, zatem tworzą pozytywne (samowzmacniające) sprzężenie zwrotne (jest problem => państwo reaguje => problem się powiększa => państwo reaguje mocniej => …). Po drugie, poszerzają bezpośrednią władzę państwa nad życiem podatników. Po trzecie, biurokracja nie musi się liczyć z kosztami, bo niemalże niemożliwe jest jej bankructwo. Wzrost wydatków na pracowników nie jest zatem dla państwa kłopotem, lecz szansą na nagrodzenie posłusznego lub zasłużonego towarzysza. Koszt jego pobytu na długotrwałym płatnym urlopie opłaci podatnik.

[2] Pragnę zaznaczyć, że nie jest moim zamiarem demonizowanie biurokracji. Wielu urzędników to ludzie przesympatyczni, koleżeńscy, którzy są przekonani o tym, że państwo pełni bardzo ważne funkcje, których nikt inny nie zrealizuje równie dobrze. Tacy zazwyczaj nie zachodzą daleko, bo ich postępowanie nie jest kompatybilne ze strukturą bodźców systemów biurokratycznych. Główną skargą tych ludzi jest niemoc — niemożliwość wykonania najprostszych nawet zadań, dzięki którym stopień osiągania deklarowanych celów wzrósłby znacząco. Ten rodzaj bezsilnej niemocy charakteryzuje nie tylko biurokrację państwową, ale i inne organizacje przekraczające pewien poziom złożoności wewnętrznych procedur i relacji interpersonalnych. W szczególności łatwo zaobserwować tę cechę w większych korporacjach, istniejących jedynie dzięki swoistej sile bezwładu — efektom skali i minionej świetności. Korporacje te, o ile nie uzyskają wsparcia państwa, wkrótce bankrutują lub są przejmowane. Państwo jest na ten naturalny efekt oczyszczający w dużym stopniu odporne. Jan Lewiński

Chciwość klas posiadających źródłem kolejnych kryzysów Churchill poświęcił Polskę i oddał ją Stalinowi, ale przed wojną jego niekompetencja i uległość klasom posiadającym pozwoliła Polsce wygrać wojnę celną z Niemcami. Ku przestrodze w rocznicę agresji sowieckiej.Kraje euro padają jeden po drugim, ponieważ nie mają własnej waluty, która w chwili kryzysu ratowałaby ich kraj w procesie dewaluacji zewnętrznej. Euro jest dla tych krajów stało się „sztywną walutą” taką jaką przed wojną było złoto. Podczas wielkiego kryzysu lat 30-tych ub. wieku ówczesne waluty oparte o sztywny parytet złota powodowały pogłębienie kryzysu i dlatego kraje jeden po drugim odeszły od powiązania ze złotym kruszcem. Polska zrobiła to jako jedna z ostatnich, dopiero w 1935 r. i dlatego kryzys miał w naszym kraju wyjątkowo ciężki przebieg, podczas gdy Wlk. Brytania odeszła jako jedna z pierwszych, gdyż kryzysu deflacyjnego doświadczyła bezpośrednio po I Wojnie Światowej. Dzisiaj w strefie euro mamy podobną sytuację, tylko że kraje euro podczepiły się nie pod złoto, lecz pod Niemcy. Kraje padają, gdyż to wierzyciele nie chcą stracić swoich inwestycji i dlatego forsują rządzących do powielania błędów przedwojennych jeden za drugim. Po I Wojnie Światowej występowała olbrzymia presja na powrót do waluty złotej. Nawet mimo wojennego odejścia od niego, klasy posiadające nie chciały stracić na nominalnej jego wartości. Tak było nie tylko w Anglii, ale i w Polsce. Mało kto zauważa że Grabski wykorzystał swoją pozycję wybawcy Polski na przeforsowanie, nie czego innego ale „Lex Zoll” (od nazwiska dziadka Andrzeja Zolla), bardzo wysokiej bo 50-100%-owej waloryzacji zobowiązań pieniężnych po I wojnie światowej. Do czego sam w książce Dwa lata pracy u podstaw państwowości naszej (1924–1925) z dumą się przyznaje: „Poruszyłem i postawiłem wtedy na warsztacie sprawę waloryzacji zobowiązań. Leżało to wtedy całkowicie po linji interesów wierzycieli[!cm...] Przystępując do reformy walutowej, zażądałem pełnomocnictw dla przeprowadzenia waloryzacji, bo wiedziałem, że Sejm nigdy by tej sprawy nie załatwił […] Czyż można było zostawić nierozwiązanem zagadnienie, czy wolno będzie zobowiązania zaciągane w setkach tysięcy marek przedwojennych, rubli, lub koron płacić groszami. A przecież bez ustawy o waloryzacji taki musiałby być wynik […] Podjąłem zatem sprawę waloryzacji zobowiązań ze względu na ochronę interesów wierzycieli […] W porównaniu z normami niemieckiemi w naszej ustawie normy są dużo więcej szczegółowe, bo idące od 5% do 50% a właściwie do 100%. Przytem w naszej ustawie normy idą w swojej rozciągłości dalej od ustawy niemieckiej w kierunku właśnie więcej dla wierzycieli korzystnym. To, że normy w naszej ustawie idą na ogół wysoko, stało się to na skutek wyraźnych moich [!cm] nalegań. Gdyby nie takie moje naleganie, zapewne nasza ustawa nie przekroczyłaby normy 25% […] Na razie, po wyjściu „lex Zoll”, wierzyciele nie byli niezadowoleni, gdyż otrzymali znacznie więcej niż mieli poprzednio [... W] Niemczech waloryzacja jest na 15%, że w Belgji po reformie jasnem się stało, że waloryzacja wynosi 16%, bo na nowy pieniądz idzie 6 dawnych jednostek, że waloryzacja Francji i Włoszech też nie przekracza 20%, a Czech 15%”. W ocenie PSL „Piast” ciekawa jest również jego opinia która świadczyłaby o tym, że PSL jako stronnictwo polityczne niektóre zachowania ma po prostu dziedziczne, które przetrwały nawet okres komunizmu: „W metodzie podporządkowania władz i urzędów interesom partyjnym najwięcej wyrobionych tradycyj i wpływów miało stronnictwo Piasta. Jemu też mój system rządzenia najmniej dogadzał i zemną też Piast prowadził nieustanną walkę. Z mej strony walki z Piastem nie było, gdyż go z zasiedziałych wpływów nie ruszałem, ale dla rozszerzenia się tych wpływów pola nie dawałem.” Dyskutując nad rolą, jaką w wyborach w USA mają fundusze bilionerów, w tym opisywanych dzisiaj w WSJ donacjach przeznaczanych przez Joe Ricketts’a, pamiętajmy, że jeśli chodzi o PSL to nauka z historii jest taka, że było to stronnictwo silnie powiązane z biznesem od zawsze, a zwłaszcza od powstania PSL „Piasta” w grudniu 1913 r. Wtedy to popierając min. ds. Galicji Władysława Długosza oparło swoją przyszłość na wsparciu finansowym tego milionera-nafciarza, zapewniając sobie dzięki jego funduszom stabilność materialną i organizacyjną partii. Była to również partia na tyle nowoczesna, że doceniała rolę mediów, posiadając gazetę „Piast”, która w pewnym okresie czasu należała do najbardziej poczytnych w całym cesarstwie. Finansował jej wydawanie nie, kto inny jak właśnie Władysław Długosz, i wielka szkoda, że w dzisiejszych czasach brak w Polsce takich multimilionerów, którzy robiąc karierę od pomocnika kowala do ministra, nie żałują pieniędzy na wspieranie inicjatyw narodowych, oddając pola w kształceniu umysłów społecznych europejczykom. W Polsce funkcjonuje obraz Winstona Churchilla jak głównego, a może i największego przywódcy światowego okresu II Wojny Światowej. Mało, kto wie, że jest to osoba, która w wieku 37 lat została Pierwszym Lordem Admiralicji i odpowiadał za nieudaną wyprawę aliantów na Dardanele, w której to bitwie Turcy złoili podczas I Wojny Światowej Brytyjczykom skórę tak, że w efekcie Wielka Wojna zakończyła się znacznie później i jej efektem było powstanie światowego komunizmu. Oprócz odpowiadania za kolonie i marynarkę, Churchill był po pierwszej Wojnie Światowej również Kanclerzem Skarbu mimo braku kompetencji ku temu. Dzięki swojej niewiedzy przyczynił się do wybuchu Wielkiego Kryzysu, ale dla Polski walczącej z Niemcami w wojnie gospodarczej stał się mimowolnym wybawieniem. Otóż mimo znaczącego zwiększenia podaży funta w czasie I Wojny Światowej i związanego z tym wystąpieniem procesów inflacyjnych, Kanclerz Skarbu podobnie jak Władysław Grabski, nie był w stanie/nie chciał oprzeć się klasom posiadającym, które forsowały do przywrócenia wartości funta po zawieszonym kursie przedwojennym. Churchill dokonał tego 13 maja 1925 r. przywracając pełną wymienialności funta na złoto w Gold Standard Act. Zaowocowało to tym samym efektem deflacyjnym, jaki obecnie jest aplikowany Grecji i innym krajom peryferyjnym strefy euro, obniżkami wydatków i idącymi za nimi redukcjami cen i płac, które w Anglii doprowadziły do wzrostu bezrobocia z 3% w roku 1920, do 18% w 1926 r. Wielomiesięczny strajk górników angielskich w 1926 r. był o tyle jednak zbawienny dla nas, że ocalił polską gospodarkę, otworzył rynki zbytu. A późniejsze kombinacje zwiększające podaż dolarów pod koniec lat dwudziestych w celu ratowania finansów Anglii i Niemiec, odbudowały naszą strukturę gospodarczą po latach zaborów. Do wielkiego kryzysu, do którego doszło właśnie w wyniku konsekwencji tych zabiegów, jak i w wyniku chciwości klas posiadających. Niemniej, jak tu nie być wdzięcznym Churchillowi przynajmniej za okres międzywojenny, pamiętając jednocześnie, że nie odciął się on od konsekwencji agresji sowieckiej na Polskę w 1939 r. którą to rocznicę dzisiaj obchodzimy.Cezary Mech

Taśmy Milewskiego to standard, nie wyjątek Myślę, że tego typu postawy są obecne od samego dołu: na prowincji trzeba dobrze żyć z wójtem i burmistrzem, występują lokalne oligarchie. Często słyszę, że ktoś nie może podjąć jakichś działań, bo jest dyrektorem instytutu, bo ma zaczętą habilitację, którą można mu odrzucić, bo jest studentem, więc się mu odradza, by na pewne tematy nie pisał, bo nie znajdzie pracy - mówi w rozmowie ze Stefczyk.info prof. Zdzisław Krasnodębski. Stefczyk.info: Czy taśmy sędziego Milewskiego są wyjątkiem od reguły poprawnie funkcjonującego wymiaru sprawiedliwości, czy może jednak to obraz szerszego problemu? Gdyby ktoś chciał zrobić realne badania socjologiczne, to może mógłby użyć tej metody i zadzwonić do reprezentatywnej liczby sędziów i spróbować przedstawić się jako reprezentant władzy. Moje podejrzenie jest takie, że pan Milewski jest dosyć typowym przedstawicielem tego nastawienia, tego rozumienia niezawisłości sędziowskiej. Jakiś czas temu rozmawiałem z jednym z prokuratorów Prokuratury Generalnej, który w prywatnej rozmowie mówił mi, że często prokuratorzy po prostu czekają na takie telefony czy sygnały. Ale to nie dotyczy tylko wymiaru sprawiedliwości. Znana jest mi usłużność środowisk uniwersyteckich, to się łączy z lękiem przed podejmowaniem decyzji, posiadaniem jakichkolwiek poglądów, które mogłyby się władzy nie podobać. Mieliśmy przypadki pracy magisterskiej krytycznie oceniającej Lecha Wałęsy (tutaj mówię o Pawle Zyzaku). Warto też przypomnieć sposób potraktowania tych profesorów, którzy chcieli zorganizować szerszą debatę związaną z zastosowaniem i zaangażowaniem nauki do wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, i to jak zostali potraktowani przez rektora Uniwersytetu Warszawskiego. Gdybyśmy zebrali te zjawiska o których wiemy, to musimy dojść do wniosku, że to co usłyszeliśmy na tych taśmach to niestety bardziej standard, a nie wyjątek. Myślę, że wyjątkiem są ci sędziowie, którzy potrafią utrzymać niezależność, ci prokuratorzy, którzy nie boją się prowadzić śledztw niechętnie widzianych przez władzę, wreszcie ci profesorowie, którzy podejmują problematykę niezgodną z linią polityczną rządzących. Jeszcze gorzej jest na prowincji; mam często do czynienia z takimi sygnałami dotyczącymi obaw, lęku czy nacisków. Wracając do wymiaru sprawiedliwości, to przecież mieliśmy już wiele razy przykłady absurdalnych wyroków. Sprawy prześladowania Krzysztofa Wyszkowskiego, procesy przeciwko Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi czy profesorowi Zybertowiczowi – za każdym razem pojawia się o dyspozycyjność sędziów, która często nie wyraża się w reakcji na bezpośrednie telefony.

Rafał Ziemkiewicz opisując tę sprawę przywołał "Rewizora" Mikołaja Gogola i tę chęć upodobania się władzy za wszelką cenę. Na ile to oczekiwanie ze strony władzy, a na ile jest ono po prostu gdzieś w ludziach i wynika ze słabości charakteru? Myślę, że to interakcja. Jeśli chodzi o społeczeństwo, to ponieważ po 2010 roku mamy do czynienia z sytuacją monowładzy; w zasadzie władza jak nigdy do tej pory została skoncentrowana w jednym ręku. Mówię o władzy we wszelkiej postaci, także tej ideowej. Ta sytuacja spowodowała, że natychmiast się ujawniły tego rodzaju postawy, które gdzieś w tym społeczeństwie były ukształtowane przez lata komunizmu i zależności. Taka ostrożność, usłużność, chęć nienarażania się władzy i odgadnięcia jej intencji. To oczywiście strach często wyolbrzymiony, ale przypomina mi to lata komunizmu i postawy ludzi, którzy chodzili na pierwszomajowe pochody, sądząc, że spotka ich za to jakaś nagroda. Nigdy nie testowali swojej wolności. Ruch „Solidarności” miał dlatego tak wielki aspekt, że Polacy odważyli się, a gdy to zrobili, to okazało się, że władza musi albo ustąpić, albo odwołać się bezpośrednio do siły. Myślę, że tego typu postawy są obecne od samego dołu: na prowincji trzeba dobrze żyć z wójtem i burmistrzem, występują lokalne oligarchie. Często słyszę, że ktoś nie może podjąć jakichś działań, bo jest dyrektorem instytutu, bo ma zaczętą habilitację, którą można mu odrzucić, bo jest studentem, więc się mu odradza, by na pewne tematy nie pisał, bo nie znajdzie pracy. To jeśli chodzi o społeczeństwo; z drugiej strony jest jednak władza, która właśnie tak działa. Nazwałem ją kiedyś „systemem zbiorowej korupcji” i to podtrzymuję. Jeżeli się prowadzi kampanię pod hasłem „Załatwimy Wam 300 miliardów, wybierzcie nas jeszcze raz”, to ma taki posmak i wydźwięk. Władza trochę sugerowała Polakom, że teraz wszystko jest możliwe, my Wam dajemy pożyć, ale w zamian oczekujemy pewnego typu lojalności. A tam gdzie tej lojalności nie ma, jak w przypadku młodego człowieka od satyrycznej strony internetowej, to wysyła się do niego ABW. Stopień inwigilacji jest dzisiaj znacznie większy niż w poprzednich latach. To jest zresztą tak, że mamy do czynienia ze zjawiskiem samospełniającej się prognozy. To wszystko, co zarzucano często Prawu i Sprawiedliwości: inwigilacji obywateli, uwłaszczenie się, zawłaszczenie państwa, koncentracja władzy, zniesienie etosu niezależnego urzędnika, likwidacja służby cywilnej, podporządkowanie mediów… Wymieniać można długo, a te wszystkie rzeczy, które zarzucano PiS-owi zostały zrealizowane teraz w sposób niedostrzegalny. Nikt teraz nawet nie mówi o służbie cywilnej i etosie niezależnego urzędnika czy w miarę obiektywnych mediach. Podam przykład – rzadko oglądam polską telewizję, ale obserwowałem to, jak Telewizja Polska relacjonowała wspólne porozumienie między dwoma Kościołami. Przez cały dzień nie zaproszono nikogo, kto byłby krytykiem tego przesłania. W zamian uprawiano bardzo nachalną propagandę.

Czy traktuje pan jako dobry przejaw tego krytycznego myślenia marsz zaplanowany na końcówkę września? Słyszymy z ust prezydenckiego doradcy, że hasło marszu „obudź się, Polsko” jest nawiązaniem do hitleryzmu. Jak ktoś jest erotomanem, to wszystko mu się kojarzy z seksem. W tym przypadku gdy ktoś widzi pochodnie albo słyszy hasło, to kojarzy mu się to z ruchami nazistowskimi. To absurd i czysta demagogia. Natomiast to porównanie do faszyzmu i nazizmu jest stosowane, bo cały ten system władzy opiera się przecież na demonizowaniu opozycji i piętnowaniu ludzi. W ten sposób mobilizuje się także poparcie zagranicy. Łatwiej na tle tak zdemonizowanego przeciwnika prezentować się jako obrońcy demokracji i pluralizmu, gdy tak naprawdę się tę demokrację ogranicza. To zresztą niezwykle skuteczna strategia. Pozostaje pytanie, do jakiego stopnia absurdu dojdziemy. Powoli jednak zaczyna się to zmieniać. Ludzie coraz częściej zauważają, że to właśnie ta władza ogranicza wolność, na przykład w postaci ustawy o zgromadzeniach publicznych. Jeżeli chodzi o sam marsz, to uważam, że nie zastąpi to form parlamentarnych, systematycznego działania politycznego czy instytucji, które po stronie opozycyjnej są bardzo słabe, ale jest to w zasadzie i uprawnienie demosu, i na tym ostatecznie opiera się też demokracja. W gruncie rzeczy tylko na tym można budować nadzieję na realną zmianę w Polsce – kiedy te protesty przekroczą pewną masę krytyczną. Not. sv

„17 września to koniec urlopu z niewoli” - Polska wspólnie z sąsiadami powinna upominać się o prawdę historyczną, wbrew rosyjskiej propagandzie – mówi w rozmowie ze Stefczyk.info dr Przemysław Żurawski vel Grajewski z Uniwersytetu Łódzkiego. W latach 30. wydawało się, że nie ma dwóch odleglejszych od siebie totalitaryzmów – niemieckiego faszyzmu i komunizmu Stalina. A jednak podały one sobie ręce nad naszymi głowami z głównym celem – zdeptać Polskę. O czym przede wszystkim powinniśmy pamiętać 17 września? Odpowiem patetycznie, że obrońcom Rzeczypospolitej przede wszystkim należy się pamięć. A w sensie wniosków geopolitycznych był to skutek niepełnego niestety zwycięstwa, jakie odnieśliśmy w roku 1920 r., czyli zwycięstwa tylko militarnego, a nie również politycznego. Innymi słowy, ta dawna idea Piłsudskiego – rozbicia wschodniego imperium według szwów narodowościowych się nie powiodła. A te dwa mocarstwa byłyby pewnie wrogie Polsce bez względu na system wewnętrzny. Przecież demokratyczna Republika Weimarska też nie była Polsce przyjazna i już wtedy współpracowała z Rosją Sowiecką. Życie między tymi dwoma kamieniami młyńskimi było de facto urlopem z niewoli i zdawano sobie z tego sprawę (może nie tak tragicznie to ujmując) w latach 1918-20. Piłsudski próbował rozbić Imperium Rosyjskie, żeby uniknąć tej sytuacji. Skoro się nie udało, siłą rzeczy ta geopolityczna klątwa trwała. Kwestią czasu było, kiedy się zmaterializuje. Teoria dwóch wrogów nie była teorią, ale dobrym rozpoznaniem rzeczywistości.

Dla Rosjan wojna zaczęła się w czerwcu 1941 roku, mówią o Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej. Według badań sprzed trzech lat uważa tak ponad połowa Rosjan. 17 września nie jest traktowany, jako agresja na Polskę. Co musiałoby się stać, by to się zmieniło? Czy to w ogóle możliwe? Myślę, że nie jest. Proces edukacyjny, żeby był skuteczny, musiałby przypominać denazyfikację w Niemczech, a te warunki są nie do powtórzenia. Okupacja kraju przez wojska alianckie i zarządzanie przez parę lat przez gubernatorów brytyjskich, amerykańskich i francuskich, jak było to w Niemczech (moglibyśmy wymyślić jakichś innych) na bazie samodzielnych decyzji rosyjskich, ich polityki edukacyjnej, historycznej, nie jest możliwe.  

Mamy wciąż trwałe białe plamy wynikające z tej sowieckiej agresji, których Rosja nie chce „pokolorować”. Choćby białoruska lista katyńska. Prezydent otworzył dziś wystawę o Bykowni, a nie chce ani on ani premier choćby zająknąć się w sprawie białoruskiej listy w rozmowach z Putinem czy Miedwiediewem. Nie warto o to walczyć w kontaktach z Moskwą? Zawsze. Jeśli Rzeczpospolita chce bycz porządnym państwem, musi dbać o wszystkich swoich obywateli, także pomordowanych – bez żadnego wyjątku. Od tego są państwa, po to się ludzie jednoczą, żeby one tego typu ich interesów broniły. Tu jest pewna pułapka, na która staram się zawsze przy takich okazjach zwracać uwagę. Nie należy tworzyć wrażenia, że głównym nurtem relacji polsko – rosyjskich są rozliczenia historyczne. To, moim zdaniem, leży w interesie Rosji. Chciałaby, aby i Polacy i świat tak postrzegał te stosunki.

Czyli jesteśmy w pewnej pułapce, bo nie możemy pozwolić sobie na milczenie o takich kwestiach. Obowiązek pamięci i dochodzenia prawdy jest naturalnym zadaniem każdego szanującego się państwa i szanującego się narodu. Natomiast to, że kwestie historyczne w relacjach polsko-rosyjskich odgrywają tak istotną rolę, nie wynika z ich natury, lecz z bieżącej polityki rosyjskiej. Przecież gdybyśmy chcieli odwołać się do skali strat polskich z czasów potopu, to też byśmy dużo znaleźli – to było porównywalne do II Wojny Światowej. A potop w żaden sposób nie wpływa na stosunki polsko-szwedzkie – z uwagi na to, czym jest dziś Szwecja. Wpływają natomiast na relacje Warszawy z Moskwą wydarzenia nie tylko z historii stosunkowo nowej, pamiętanej jeszcze przez naszych rodziców czy dziadów, z uwagi na to właśnie, czym jest dzisiejsza Rosja. Stąd też presja na Rosję w kierunku prawdy jest potrzebna, ale najlepiej nie samotna. Najrozsądniej byłoby, gdybyśmy organizowali wspólnie z innymi ofiarami obu zbrodniczych totalitaryzmów. Mamy przecież najechane w 1939 roku Finlandię, Estonię, Litwę, Łotwę, Rumunię, także Ukrainę, która bardzo cierpiała pod Sowietami. Białorusi powinniśmy wręcz pomagać odzyskiwać pamięć historyczną w tym zakresie. To wszystko jest do zorganizowania. Można wspomnieć tu nawet o Gruzji i Azerbejdżanie. Na marginesie wspomnę moją pierwsza w życiu rozmowę z Azerem, który w pierwszych dziesięciu minutach spotkania uznał za stosowne poinformować mnie, pod którym pokładem kolejowym na której linii leży jego dziad, posiadający konia, więc uznany za kułaka i zastrzelony przez Rosjan, gdy tylko zajęli Azerbejdżan. Ta pamięć jest powszechna w rozmaitych krajach. Polska dzięki wielkiej pracy naszych historyków ma najwięcej tych białym plam opracowanych. Mamy więc potencjał, aby uczynić z tego skuteczny oręż polityczny także obecnie i zebrać naszych bliższych i dalszych sąsiadów do wspólnej akcji. Tym bardziej, że Rosjanie, tyle że a rebours, taką akcję prowadzą starając się skłócać nasze narody i podkreślając tragiczne (niekiedy prawdziwe) zdarzenia z relacji polsko-ukraińskich, polsko-litewskich czy nawet polsko-białoruskich. Powinniśmy więc prowadzić podobną akcję, próbując niwelować rosyjską propagandę.

Not. ruk

Walentynowicz: Panuje tu spory bałagan O procedurach związanych z ekshumacją śp. Anny Walentynowicz oraz wydarzeniach na cmentarzu w Gdańsku portal Stefczyk.info rozmawia z Piotrem Walentynowiczem, wnukiem legendarnej działaczki "Solidarności". Stefczyk.info: Na cmentarzu w Gdańsku odbyła się ekshumacja związana z śp. Anną Walentynowicz. W nocy przed cmentarzem zgromadzili się przyjaciele Pana babci. Jak Pańska rodzina to odebrała? Piotr Walentynowicz: To było ważne wsparcie dla nas. Pojawili się Państwo Gwiazdowie, Pan Wyszkowski. Oni walczyli o to samo. To było bardzo miłe, że przyszli i wsparli nas w tej chwili. To nam pomogło. Obecność wszystkich była dla nas ważna.
Ponoć doszło do przepychanek Nie wiem, co tam się działo. Myśmy byli przy grobie. Wiem, że było jakieś zamieszanie. Wydaje się, że ono było spowodowane tym, że ochrona próbowała siłą zablokować ludzi, którzy przyszli modlić się za babcię oraz wszystkich, którzy przyszli na cmentarz. Cała nekropolia została zamknięta. To było dziwne. Zamknięcie całego cmentarza było absurdalne. Policja, żandarmi biegający po lesie z latarkami, pilnujący, by nikt barier nie przełamał. To wszystko było godne pożałowania. Należało się skupić na zabezpieczeniu okolic grobu babci. Jakim prawem zamknięto cały cmentarz? To było śmieszne zachowanie. Ludzie, którzy przyszli nas wesprzeć, byli bardzo pokojowo nastawieni. Oni nie byli agresywni. Nie sądzę, by oni wywoływali jakiekolwiek niepokoje. Być może działania policji i ochrony spowodowały napięcie.
Czy ekshumacja przebiegła w sposób zaplanowany? Nie. Ekshumacja miała się zacząć o godzinie 3:00. Jednak zaczęła się około 5:30, może 5:40. Opóźnienie było spowodowane tym, że na miejsce nie przybyły pracownice Sanepidu. Jak się później okazało, one były obecne już kilkanaście minut po 2:00, ale nie zostały wpuszczone na cmentarz. Żandarmeria Wojskowa nie wpuściła ich, ponieważ nie było ich nazwisk na liście osób uprawnionych do udziału w ekshumacji. ŻW nie miała personaliów osób z Sanepidu, a tylko informację, że będą od nich dwie osoby. Gdy nie wpuszczono tych pań, one gdzieś zniknęły. Dopiero potem udało się je wprowadzić na teren cmentarza. To wszystko sprawiło, że procedury się opóźniły.
Na jutro planowana jest kolejna ekshumacja związana z wątpliwościami dot. śp. Anny Walentynowicz. Czego Państwo się spodziewacie?Na razie jesteśmy usatysfakcjonowani, że udostępniono nam możliwość wykonania badania rentgenowskiego. To może być bardzo ważne badanie. Rzeczywiście jutro jest planowana kolejna ekshumacja. Trudno mi cokolwiek o niej powiedzieć. Ona nie jest przeprowadzana na nasz wniosek. To prokuratura zaplanowała jej przeprowadzenie. To oznacza, że są wystarczające przesłanki, by uznać, że możliwe jest zamienienie ciał w tym przypadku. Nic więcej nie wiem o tej sprawie.
Bierze Pan udział we wszystkich procedurach. Jak Pan je ocenia?Panuję tutaj spory chaos. Po przewiezieniu ciała do Bydgoszczy biegli chcieli otworzyć trumnę bez obecności prokuratora. Odnoszę wrażenie, że biegłym się bardzo spieszy. Być może mają inne ekshumacje do przeprowadzenia. Chcieli jak najszybciej otworzyć trumnę. Jakby chcieli odwalić robotę szybko. Ich zapędy dopiero ostudził nasz mecenas, który ich wstrzymał i zadzwonił do prokuratora, który przybył na miejsce. Jednak wciąż panuje tu spory bałagan. Już po odczytaniu listy obecności ludzie sobie wychodzą, rozmawiają sobie, żartują. Panuje tu harmider, niczym w szkole na przerwie. To kolejny dowód na to, że wskazana byłaby obecność niezależnego specjalisty, który mógłby ocenić profesjonalizm tej procedury. Ja nie jestem specjalistą, ale w mojej ocenie nie wygląda to profesjonalnie. Rozmawiał Nal

Ekshumacja owiana tajemnicą Zakończyła się ekshumacja ciała spoczywającego w grobie śp. Anny Walentynowicz. Doszło do sporego opóźnienia, ponieważ policja i żandarmeria wojskowa nie chciały wpuścić przedstawicielek sanepidu. Jak informowaliśmy na łamach portalu Niezależna.pl, na Cmentarzu Centralnym „Srebrzysko” w Gdańsku odbywała się ekshumacja ciała spoczywającego w grobie śp. Anny Walentynowicz. O godzinie 2.30 rozpoczęła się również Warta Honorowa, w której brały udział osoby domagające się prawdy o katastrofie smoleńskiej. Z naszych ustaleń wynika, że czynności związane z ekshumacją dobiegły już końca, a trumna została przewieziona do Bydgoszczy, gdzie przeprowadzana będzie sekcja. Tłumacząc przyczyny opóźnienia ekshumacji  kpt. Marcin Maksjan z Naczelnej Prokuratury Wojskowej stwierdził, że to przedstawicielki sanepidu nie przybyły na czas.
- Opóźnienie wynikło z tego, że inspektorzy sanitarni spóźnili się na tę czynność. Prokuratura będzie wyjaśniać dlaczego do tego doszło. Otrzymaliśmy pismo od inspektora sanitarnego, w którym poinformowano nas, że skieruje swoich przedstawicieli na miejsce ekshumacji. Prokuratura przyjechała na czas, panie z sanepidu również były o godz 3.00, ale z niewiadomych przyczyn oddaliły się. Będziemy wyjaśniać tą sytuację – stwierdził kpt. Maksjan. Tymczasem w rozmowie z portalem Niezależna.pl wnuk Anny Walentynowicz potwierdził, że przedstawicielki sanepidu nie zostały wpuszczone na teren cmentarza, ponieważ... nie było ich na liście.Pytany o przyczynę odmówienia dr. Badenowi udziału w sekcji zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej kpt. Marcin Maksjan stwierdził, że składając wniosek o dopuszczenie dr. Badena do składu biegłych mec. Hambura odpowiednio go nie uzasadnił.
- Rzeczywiście takie pismo o dopuszczenie pana Badena do składu biegłych, których powołała wcześniej prokuratura, pełnomocnik rodziny złożył. Chcę państwu przekazać, że pełnomocnik w żaden sposób nie uzasadnił, co nowego mógłby wnieść pan Baden do sprawy swoją obecnością ws. czynności medycznych. Mamy zespół biegłych z trzech ośrodków akademickich i mamy do nich pełne zaufanie. Oni uczestniczyli w poprzednich ekshumacjach i nie mamy żadnych podstaw, żeby wątpić w ich rzetelność i obiektywizm – przekonywał kpt. Maksjan z Naczelnej Prokuratury Wojskowej.Przypomnijmy, że sekcjom przewodzić będzie prof. Barbara Świątek, kierownik Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej we Wrocławiu. O kontrowersjach wokół tej lekarki pisaliśmy już wcześniej. To właśnie prof. Świątek ogłosiła, że śmierci Stanisława Pyjasa winny jest on sam… bo spadł ze schodów. Prokuratura Okręgowa w Łodzi prowadzi nawet śledztwo w sprawie „poświadczenia nieprawdy przez biegłych w opinii sądowo-lekarskiej”. W odpowiedzi na oświadczenie kpt. Maksjana, mec. Hambura apelował do zespołu biegłych i prokuratury, aby w ramach sekcji zwłok przeprowadzili badanie rentgenem, jeśli nie mają nic do ukrycia. Ponadto mec. Hambura odniósł się do rzekomego braku uzasadnienia we wniosku dot. dołączenia dr. Badena do składu biegłych.
- Tutaj żadne uzasadnienie by nie pomogło, jeżeli nie ma dobrej woli. Mogę uzasadniać tygodniami i miesiącami, jednak jeżeli nie ma dobrej woli, zawsze się to odrzuci. Ta sprawa jest dlatego taka piękna dla prokuratury, ponieważ nie przysługuje nam żaden środek odwoławczy, także możemy pisać, pisać jak to się kiedyś mówiło „na Berdyczów”, ale myślę, że powoli widać, co się dzieje w tym postępowaniu i jak się dzieje. Dopiero ponad dwa i pół po katastrofie dochodzi do ekshumacji – mówił mec. Stefan Hambura.Z ustaleń portalu Niezależna.pl wynika, że czynności badawcze potrwają kilka dni, jednak jeśli chodzi o czynności wstępne Naczelna Prokuratura Wojskowa twierdzi, że wstępnych wyników należy spodziewać się najwcześniej w ciągu trzech miesięcy. O wynikach najpierw zostaną powiadomione rodziny, a dopiero później, jeżeli prokuratura wyrazi an to zgodę, będą one ujawnione publicznie.
- Nie mam pojęcia, po co ta wielka tajemnica. Zaangażowanie takiej ilości wojska i policji to są przecież duże pieniądze. Za taką sumę można byłoby wynająć pięciu takich Badenów. To są takie środki pieniężne, które przeznacza się na utajnienie tego wszystkiego, że to mówi samo za siebie – oświadczył w rozmowie z portalem Niezależna.pl wnuk Anny Walentynowicz.Piotr Łuczuk, Marek Nowicki

Biegli chcieli złamać procedurę przy sekcji Z ustaleń portalu Niezależna.pl wynika, że biegli przygotowujący się do sekcji zwłok ciała ekshumowanego z grobu śp. Anny Walentynowicz chcieli otwierać trumnę pomimo nieobecności prokuratora. Jak pisaliśmy wcześniej, Naczelna Prokuratura Wojskowa ma pełne zaufanie do ekipy biegłych powołanych do badania ciał ofiar katastrofy smoleńskiej. Tymczasem jak się okazuje, „doświadczeni”, „rzetelni” i „obiektywni” biegli chcieli otwierać trumnę z ciałem przywiezioną z Cmentarza Centralnego „Srebrzysko” w Gdańsku bez obecności prokuratora. Dopiero po stanowczym proteście pełnomocnika rodziny śp. Anny Walentynowicz zaprzestano wszelkich czynności do czasu przyjazdu prokuratora.Prokuratura do przeprowadzenia sekcji zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej wyznaczyła biegłych w następującym składzie:

1. prof. dr hab. n. med. Barbara Świątek

2. prof. dr hab. n. med. Karol Śliwka

3. dr hab. n. med. Zbigniew Jankowski

4. dr n. med. mgr prawa Tomasz Jurek

5. dr n. med. Łukasz Szleszkowski

6. dr n. med Jerzy Kawecki

Ponadto do pomocy przy sekcji zwłok wybrano dwóch antropologów z Zakładów Medycyny Sądowej we Wrocławiu i Bydgoszczy: mgr Agatę Thannhäuser i dr Jarosława Bednarka.Sekcjom przewodzić będzie prof. Barbara Świątek, kierownik Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej we Wrocławiu. O kontrowersjach wokół tej lekarki informowaliśmy już wielokrotnie. To właśnie prof. Świątek ogłosiła, że śmierci Stanisława Pyjasa winny jest on sam… bo spadł ze schodów. Prokuratura Okręgowa w Łodzi prowadzi nawet śledztwo w sprawie „poświadczenia nieprawdy przez biegłych w opinii sądowo-lekarskiej”. Jak pisaliśmy na łamach portalu Niezależna.pl i „Gazety Polskiej Codziennie” - Prokuratura Wojskowa odmówiła powołania światowej sławy patologa dr. Michaela Badena w charakterze biegłego i dopuszczenia go do udziału w ekshumacji i sekcji zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej. Prokuratura Wojskowa uznała, że ani teraz, ani w najbliższej przyszłości nie przewiduje konieczności poszerzania składu biegłych. Niezależna

Skandal podczas ekshumacji - Nie dojechali przedstawiciele sanepidu na miejsce. Prokuratura nie może ruszyć z czynnościami. To pokazuje całą tragedię tego śledztwa i sposób w jaki traktuje się pokrzywdzonych, ale rownież i pamieć ofiar. Apeluje z tego miejsca do pana premiera i pytam go - czy w Gdańsku zawsze tak trzeba? Czy tutaj trzeba wykonać telefon do pana premiera, żeby to szybciej ruszyło? Czy nie można pilnować tego, żeby naprawdę uczcić pamięć i dochować pamięci o Annie Walentynowicz. Bo to była ta osoba , dzięki której pan Tusk został premierem - powiedział o 5 nad ranem mec. Stefan Hambura pełnomocnik rodziny Anny Walentynowicz.
- Czekamy na przedstawicieli sanepidu. Nie wiem czy otworzą cmentarz - dodaje Hambura Cmentarz, który miał zostać otwarty o godz. 7.00 cały czas pozostaje zamknięty, a Żandarmeria Wojskowa zapewnia, że zostanie on otwarty dopiero po zakończeniu ekshumacji. Osoby, chcące odwiedzić groby swoich bliskich nie mogą wejść na teren obiektu.
Piotr Walentynowicz - wnuk Anny Walentynowicz, mówi - Jestem bardzo oburzony, świadczy to tylko o podejściu i samej organizacji całej tej ekshumacji, o profesjonaliżmie wręcz ludzi, którzy to organizowali. Zamykanie całego cmentarza jest jakimś absurdem. Myśle że skuteczniej by było, jeśli zamierzają robić z tego taką tajemnicę, ogrodzić mniejszy obszar i umożliwić ludziom aby mogli odwiedzić najbliższych a nie zamykać cały cmentarz, jakby to był jakis fort czy warownia.
- Prokuratura za pomoca policji zamierza ściągnać przedstawicieli sanepidu - dodaje wnuk Anny Walentynowicz. Uczestnicy warty honorowej twierdzą, że przedstawcielki sanepidu były już wcześniej przed wejściem na cmentarz ale nie zostały wpuszczone przez policję i żandarmerię wojskową. Na miejsce ekshumacji nie zostały również wpuszczone posłanki Anna Fotyga i Dorota Arciszewska-Mielewczyk z Prawa i Sprawiedliwości. Próbowały dostać się do grobu ale policja zagrodziła im drogę.  Przed cmentarzem cały czas czeka kilkanaście osób. Wśród nich Andrzej i Joanna Gwiazda, Krzysztof Wyszkowski i Sławomir Cenckiewicz. Na Cmentarzu Centralnym "Srebrzysko" w Gdańsku odbywa się ekshumacja ciała spoczywającego w grobie śp. Anny Walentynowicz. O godzinie 2.30 rozpoczęła się również Warta Honorowa, w której biorą udział osoby domagające się prawdy o katastrofie smoleńskiej. Ekshumacja na gdańskim cmentarzu przeprowadzana jest w związku z błędami w rosyjskiej dokumentacji medycznej, a przede wszystkim wątpliwościami, czy w mogile spoczywa ciało śp. Anny Walentynowicz. Marek Nowicki

„Chwytajcie za kosy, rżnijcie polskich panów” Zawierając sojusz z Hitlerem, Stalin liczył, że Niemcy ugrzęzną w wojnie europejskiej, Sowiety zaś wzbogacą się terytorialnie kosztem polskich Kresów Wschodnich. 17 września 1939 r. Armia Czerwona zadała cios w plecy walczącej z niemieckim najazdem Polsce. Zapraszając w sierpniu 1939 r. ministra III Rzeszy von Ribbentropa do Moskwy, Stalin miał na celu rozpętanie wojny przeciwko Polsce. Po klęsce Armii Czerwonej w wojnie z niepodległą Polską w 1920 r. nasz kraj był solą w oku władz sowieckich. Pokój w Rydze zawarty 18 marca 1921 r. z bolszewikami negocjowali po stronie polskiej przedstawiciele obozu narodowego. Na ich sumieniu ciąży pozostawienie miliona naszych rodaków na terenach sowieckiej Białorusi i Ukrainy. Powrót tych terenów w granice Polski można było wymusić na osłabionych wojną Sowietach, ale pertraktujący z bolszewikami w imieniu Rzeczypospolitej narodowcy obawiali się zbyt dużej mniejszości białoruskiej i ukraińskiej w Polsce. Doktryna narodowców zakładała polonizację mniejszości słowiańskich na Kresach, a ich zbytnia liczebność czyniła tę misję nierealną. Postanowiono więc pozostawić na pastwę losu naszych rodaków, zadowalając się bolszewickimi gwarancjami. W pierwszych latach istnienia państwa sowieckiego bolszewicy istotnie podjęli eksperyment budowy rejonów narodowych dla Polaków nazwanych w hołdzie dla wybitnych współpracowników Lenina Juliana Marchlewskiego oraz Feliksa Dzierżyńskiego dzierżyńszczyzną na Białorusi oraz marchlewszczyzną na Ukrainie.
Strach było być Polakiem W połowie lat 30. Stalin zainicjował prześladowania Polaków zamieszkujących sowiecką Rosję, w większości oskarżanych przez Sowietów o rzekomy udział w Polskiej Organizacji Wojskowej. Istnieje teza tłumacząca polonofobię Stalina. Otóż I sekretarzem KC partii bolszewickiej na Ukrainie był Stanisław Kosior – wybitny bolszewik narodowości polskiej. Na polecenie Stalina ówczesny szef NKWD Jagoda wysłał do archiwum w Charkowie zaufanego czekistę, by poszukał w archiwach carskiej Ochrany nazwisk żyjących jeszcze jej agentów. Trzeba trafu, że ów czekista znalazł teczkę z donosami, które na bolszewików pisywał przed rewolucją sam Stalin. Wstrząśnięty znaleziskiem pokazał kompromitujące Stalina dokumenty kilku miejscowym notablom, w tym gen. Jakirowi oraz Stanisławowi Kosiorowi. Wszyscy oni padli ofiarą podsłuchu. Stracili życie od strzału w potylicę. Ponieważ Stalin nie miał pewności, kto z miejscowych Polaków zapoznał się z kompromitującymi go dokumentami, wobec polskich komunistów w Charkowie i Kijowie, a następnie mieszkańców marchlewszczyzny podjęto masowe prześladowania. Obydwa polskie rejony narodowe rozwiązano. Polacy z dzierżyńszczyzny prawdopodobnie spoczywają w mińskich Kuropatach. Antypolski Holocaust nie ograniczył się do Ukrainy i Białorusi. Wyjęto Polaków spod prawa w całym Kraju Rad. Początkowo mordowano ludzi, którzy w dokumentach mieli wpisaną narodowość polską. Później, by wykonać normę wyznaczaną odgórnie przez centralę, zamykano ludzi o polsko brzmiących nazwiskach – Białorusinów, Ukraińców, Rosjan. Ofiarą padli polscy komuniści z kierownictwa KPP, polscy komunistyczni emigranci, jak poeta Bruno Jasieński. Późniejszy marszałek Konstanty Rokossowski przeżył więzienie, albowiem mimo ciężkich tortur nie podpisał protokołu zeznań. O tym, że w owych czasach strach było być Polakiem, świadczą chociażby wspomnienia Nikity Chruszczowa. Na pytanie Stalina, powołującego się na informacje Jeżowa, czy to prawda, że jest Polakiem, a jego prawdziwe nazwisko brzmi Chruszczewski, przerażony Chruszczow odparł, że jest Rosjaninem, chrzczonym w prawosławnej cerkwi. Jeżow zeznania Chruszczowa potwierdził, tłumacząc, że o jego polskości... jakoś tak mu się powiedziało przy wódce.
Cios w plecy walczącej PolskiPodejmując flirt z Hitlerem, Stalin liczył na to, że Niemcy ugrzęzną w wojnie europejskiej, Sowiety zaś wzbogacą się terytorialnie kosztem polskich Kresów Wschodnich. 17 września 1939 r. Armia Czerwona zadała cios w plecy walczącej z niemieckim najazdem Polsce. Zdecydowało to o losach toczącej się kampanii wrześniowej. Na domiar złego sowiecki najazd wywołał antypolską ruchawkę na Kresach, swoim bestialstwem przypominającą rabację Jakuba Szeli w 1846 r. Wychowankowie jednego z polskich sierocińców w Rosji wspominali, jak czerwone bojówki ukraińskie na Wołyniu rżnęły Polaków piłami. Dobry pan – więc jedno rżnięcie. Zły pan – na dwa razy piłowania. To samo działo się na Polesiu. Komunistyczne ukraińskie, białoruskie i żydowskie bandy zbrojne masowo mordowały Polaków na wezwanie sowieckiego marszałka Siemiona Timoszenki: – Chwytajcie siekiery i kosy, rżnijcie polskich panów.Wziętych do niewoli oficerów polskich mordowano w Katyniu, Charkowie oraz Miednoje. Po opanowaniu Kresów przyszła kolej na wywózki Polaków przez NKWD. Zesłani w najdalsze rejony sowieckiej Rosji Polacy jechali szlakiem przetartym przez rodaków z marchlewszczyzny.
Zmiana stosunku Sowietów do Polaków Stosunek do naszych rodaków zmienił się dopiero po zaskakującym dla Stalina ataku Hitlera na Związek Sowiecki 22 czerwca 1941 r. Ogłoszono wówczas amnestię dla Polaków i podjęto organizację Armii Polskiej pod komendą zwolnionego z więzienia gen. Władysława Andersa. Zanim jednak do tego doszło, Kresy spłynęły krwią polskich w większości więźniów bestialsko mordowanych przez NKWD w więzieniach Lwowa i innych kresowych miast. W Kujbyszewie, pełniącym funkcję zastępczej stolicy Związku Rad, powstała ambasada Rzeczypospolitej. Placówki ambasady świadczyły pomoc humanitarną Polakom wywiezionym w głąb Rosji. Organizowano sierocińce dla polskich dzieci. „Sielanka” się skończyła, gdy gen. Anders wyprowadził swoich żołnierzy do Iraku, a w kwietniu 1943 r. wybuchła sprawa zbrodni katyńskiej. Rząd sowiecki zerwał wówczas stosunki dyplomatyczne z rządem polskim w Londynie. Antoni Zambrowski

Budujmy mit Lecha Kaczyńskiego Mit Lecha Wałęsy, który w pojedynkę obalił komunizm, rdzewieje tak szybko, że materia, z jakiej został utkany, już rozpada się w palcach. To już jest pewne, że z mitem Lecha Kaczyńskiego, bohatera Solidarności, będzie odwrotnie – następować będzie jego stałe umacnianie - mówi Krzysztof Wyszkowski w rozmowie z Dawidem Wildsteinem i Samuelem Pereirą. Niedawno odbyła się konferencja w Gdańsku „Lech Kaczyński – pamięć i zobowiązanie”. Czy taka inicjatywa jest w stanie przywrócić pamięć o tym, że był on bohaterem Solidarności?Poszczególne konferencje, choćby taka jak ta – wartościowa merytorycznie i chwilami wzruszająca – z pewnością nie dokonają trwałej zmiany w sposobie postrzegania postaci tak szczególnej, jak Lech Kaczyński. Śp. prezydentowi w jego działaniu politycznym przyświecała wizja Polski suwerennej, solidarnej i uczciwej. Jeszcze tak niedawno był z nami i choć z bliska można dostrzec niedoskonałości na obrazie jego prezydentury, to jednak już dzisiaj widać, że była to postać nieporównywalna z żadną inną na polskiej scenie politycznej. Był naszym jedynym prezydentem, którego z pewnością możemy nazwać mężem stanu.
Lech Kaczyński zasługuje na to, by stać się fundamentem legendy, która pomoże całej polskiej wspólnocie. Należy pamiętać, że nawet tak duża siła polityczna, jaką stanowi PiS, nie jest w stanie sama uformować tego mitu. Mitu, który ma pomóc Polakom rozbudzić troskę o przyszłość i wzmóc aktywność patriotyczną społeczeństwa. To musi być wysiłek zbiorowy, tzn. wszystkich, którzy rację stanu cenią ponad kwestie bieżące, partyjne, towarzyskie i koteryjne.
Czy taki mit miałby szansę stać się równie silny jak legenda Wałęsy? Niewątpliwie dziś legenda Wałęsy jest nieporównanie silniejsza niż Lecha Kaczyńskiego. Jednak mit o „Lechu niezłomnym”, który w pojedynkę, tylko z Danuśką, obalił komunizm, jak widzimy, nie tylko nie zyskuje szlachetnej patyny, ale rdzewieje tak szybko, że materia, z której został utkany, już rozpada się w palcach. Nie tylko zresztą ze względu na ciągle odkrywane i to coraz  ciemniejsze plamy w życiorysie Wałęsy, ale i z powodu działań, którymi on dziś się kompromituje. To już pewne, że z mitem Lecha Kaczyńskiego będzie odwrotnie – będzie stale, choć może powolnie się umacniał. Bo śp. prezydent zaczynał swoją walkę o prawa ludzkie, obywatelskie i robotnicze dużo wcześniej, zanim wybuchła Solidarność. Przez cały okres jej sławy i chwały, a i podczas jej poniżenia, był wytrwałym w wierności dla niej, nadzwyczaj pracowitym i usuwającym się w cień sługą. Kontynuował walkę o jej wartości także wtedy, gdy przeszedł do służby państwowej. Lech Kaczyński pozostanie we wspaniałej historii Solidarności jako jeden z jej najwybitniejszych twórców.
Czy mit Lecha Kaczyńskiego jest niebezpieczny dla obecnej partii rządzącej? Tak, ten mit jest dla PO niebezpieczny, ponieważ podważa bieżącą parapolitykę, która niszczy śmielsze wizje polityczne. Polskie życie publiczne zostało zorganizowane przez Okrągły Stół tak, żeby parapartie uprawiały parapolitykę dla umacniania parapaństwa przeciw strategicznym interesom Rzeczypospolitej. Tymczasem to właśnie umiejętność dostrzegania i brania pod uwagę w politycznych działaniach wymiaru państwowego, historycznego i strategicznego Polski czyni Lecha Kaczyńskiego prezydentem wyjątkowym w krótkiej historii III RP. Mit oparty na takich wartościach musi przerażać wszystkich, którzy chcą państwa w zaniku, państwa wycofującego się z kolejnych dziedzin życia publicznego. Dziś państwo ucieka, zwłaszcza przed swoimi własnymi obywatelami, pozostawiając ich bezbronnymi. Ludzie odpowiedzialni za ten stan ani nie mogą, ani nie chcą stawać wobec wyzwań, którym Lech Kaczyński chciał i umiał podołać.
Czy jednak dziś jest, choć cień szansy na przetrwanie historii, jako takiej? Wydaje się ona obecnie wielu już niepotrzebna, np. tzw. lemingom.Mam w sobie dużo tolerancji dla postaw nazywanych „lemingowymi”. Pamiętam tę szarość, nędzę i wszechstronną beznadzieję czasów PRL. Trzeba zrozumieć, że 20 lat to bardzo krótki czas na odzyskanie przez społeczeństwo, jako całość, a nie tylko przez młodych i zdrowych z wielkich miast, poczucia radości życia, satysfakcji z własnego losu i nowo odkrytego komfortu. Tak wielu Polaków dopiero teraz poznaje np. radość podróży. Ja pierwszy raz swobodnie wyjechałem za granicę w wieku 40 lat. Dziś młody człowiek bez przeszkód może pojechać np. na koncert do Londynu. To musi wejść w krwiobieg świadomościowy paru pokoleń. Ale jestem przekonany, że prędzej czy później nasza wspólnota zwróci się znów w stronę wartości bardziej głębokich i trwałych.
Dawid Wildstein, Samuel Pereira

Bitcoin – zdecentralizowana waluta internetowa

1. To szaleństwo!

2. Niewykluczone, że to możliwe – i co z tego?

3. Od początku mówiłem, że to dobry pomysł.

4. Pierwszy na to wpadłem!

[Cztery stadia reakcji człowieka na każdą nową i rewolucyjną innowację wg Arthura C. Clarke'a] Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Bitcoinie, byłem niewzruszony. Odkąd odkryłem prawdę o tym w jaki sposób funkcjonuje bankowy system rezerwy frakcyjnej i pusty pieniądz, byłem zatwardziałym zwolennikiem złota. I jak większość z nich, wliczając w to Jamesa Turka, czułem, że “Bitcoin jest ostateczną walutą opartą na niczym”. Bitcoin sprawiał wrażenie straty czasu i zasobów inteligentnych ludzi, by marnowali czas i energię na generowanie waluty, która funkcjonuje wspaniale, ale nie jest na niczym oparta. Od tego czasu zmieniłem zdanie. W jaki zatem sposób szanujący się zwolennik złota może polubić kryptograficzną walutę (kryptowalutę). Nie zrozumcie mnie źle, nie sugeruję, że powinniście sprzedać swoje złoto i kupić Bitcoiny. Mówię tylko, że choć zwolennicy złota mogą sobie nie zdawać z tego sprawy, Bitcoin jest ich przyjacielem. Ma on realną szansę zmienić sposób w jaki przeciętny człowiek myśli o pieniądzu i jest to dobra wiadomość dla każdego, kto nie jest fanem pustego pieniądza. Mimo, że Bitcoin może nie spełniać teorii regresji Misesa, wymagającej aby dany obiekt miał najpierw wartość użyteczną, zanim nabierze wartości jako pieniądz, posiada wiele cech, które czynią także złoto wspaniałą walutą. Podaż Bitcoina jest skończona i ograniczona, nigdy nie będzie inflacji Bitcoina. Bitcoiny są całkowicie cyfrowe, ale nie biorą się z pustego powietrza. Wytwarzanie, czy też “wykopywanie”, Bitcoinów wymaga znacznych nakładów obliczeniowych. Ale ponad wszystko, zwolennicy złota powinni polubić Bitcoina, ponieważ może on zmienić zasady gry. Kiedy alternatywy zaczynają być akceptowane, kiedy status quo jest kwestionowane – otwierają się drzwi na nowe możliwości. Bitcoin jest zdecentralizowany, tani i łatwy w użyciu oraz bardzo trudny do objęcia regulacjami i odporny na zamknięcie (zniszczenie jako system). Ale może nawet bardziej istotna jest jego popularność. Największą przeszkodą, jaką DGC (Digital Gold Currency – Cyfrowe Złoto, inny rodzaj elektronicznej waluty – przyp. tłum.) napotyka, zaraz po wrogiej regulacji przez władze, jest jego “dziwność” i brak popularności. Zwyczajnie niepraktycznie jest próbować używać DGC w sytuacji, kiedy nikt nie wie co to jest, a jeszcze mniej osób akceptuje je jako zapłatę. Ale to nie dotyczy Bitcoina. W Internecie szumi o Bitcoinie. Napotykam o nim artykuły prawie 20-krotnie częściej niż o Cyfrowym Złocie. Bitcoin jest właściwie, można powiedzieć…. fajny! Istniały w przeszłości inne alternatywne waluty, które przyciągnęły dużą uwagę, jak e-gold, Liberty Dollar czy WebMoney w Rosji, ale żadna z nich nie zrobiła tego w takim stopniu jak Bitcoin. Nowe przedsięwzięcia oparte na Bitcoinie zdają się pojawiać co kilka dni, strona Bitcoin Users Org ma na Facebooku 242.000 “lajków”, przeciętnie każdego dnia wymieniane są Bitcoiny o wartości ponad 220.000 USD, był nawet cały epizod The Good Wife poświęcony Bitcoinowi. Nie ma wątpliwości, że Bitcoin zdobywa uwagę mainstreamu w Stanach Zjednoczonych w sposób w jaki żadna inna waluta alternatywna tego nie zrobiła. Pytanie więc… dlaczego? Sądzę, że są trzy główne powody, dla których Bitcoin zwycięża Cyfrowe Złoto popularnością: obawa przed zmianą, polityczne uwarunkowania i zaufanie.

Obawa przed zmianą Bitcoin wygląda i jest postrzegany jako ten rodzaj zmiany, do której następowania ludzie przywykli. Bitcoin przedstawia siebie jako “nową technologię finansową”, a ludzie są przyzwyczajeni do zmian w technologii. Na przykład Skype. Ludzie nadal wykonują rozmowy telefoniczne na duże odległości, ale teraz używają fajniejszego urządzenia niż stary telefon na kablu. Nie mają nic przeciwko temu i spodziewają się w przyszłości robić wiele innych rzeczy przy pomocy nowych fajnych urządzeń. Bitcoin przedstawia siebie zwyczajnie jako nową aplikację do wysyłania i odbierania płatności. “Rewolucyjna” tego strona (oraz to jak może zmienić status quo) nie jest reklamowana. Jego nazwa i przesłanie sprawia, że brzmi jak każda inna nowa technologia high-tech pochodząca z Sillicon Valley. Nie wzbudza u ludzi “wywołujących obawę przed zmianą” dzwonków alarmowych.

Polityczne uwarunkowania Bitcoin jest politycznie niezapisaną kartą. Ponieważ Bitcoin nie jest związany z żadną filozofią polityczną, może być swobodnie lubiany przez konserwatywnych anty-Fed-owców, nienawidzących banksterów członków ruchu “Okupuj”, jak i libertariańskich hippisów. Każdy kto żywi urazę do banków i rządów może mieć radość z używania Bitcoina…. a jest to cała masa ludzi!

Zaufanie Zwolennicy złota będą się zżymać, ale to prawda – niektórym ludziom łatwiej zaufać Bitcoinowi. Dla większości ludzi złoto jest czymś, co w filmie sensacyjnym jest kradzione z ukrytego pod ziemią sejfu. Nie mają żadnego doświadczenia, ani znajomości tematu. I nie są skłonni wydawać pieniądze na niewygodny produkt, aby następnie ufać nieznanym ludziom, aby go przechowywali. To największa przeszkoda jaką napotykałem próbując wyjaśnić niezorientowanym osobom czym jest Cyfrowe Złoto. “Skąd wiesz, że nie uciekną z twoimi pieniędzmi?” – zwykle pytali. Dawanie niezorientowanym w temacie osobom wykładów o modelach biznesowych, ekonomicznych zachętach i praktykach audytowania, niewiele pomaga. Wydawanie pieniędzy na egzotyczny towar, a następnie ufanie jakimś zagranicznym kolesiom w dalekim kraju jest zwyczajnie zbyt dużym skokiem zaufania. Bitcoin nie prosi swoich użytkowników o taki skok zaufania. Podczas gdy brak oparcia Bitcoina w realnym towarze jest moim zdaniem negatywną cechą, sądzę że może to być kluczowy aspekt dla jego akceptacji przez główny nurt. Myśl ta uderzyła mnie, kiedy oglądałem wywiad w kanadyjskiej telewizji z szefem BitInstant, Charlie Shremem. Kiedy został zapytany dlaczego ktokolwiek powinien mieć zaufanie do jego serwisu, odpowiedział: “W przypadku Bitcoina ufasz prawom matematyki…. ufasz kryptografii”. Ja raczej ufam złotu, ale czy większość ludzi również? Czy dla ludzi mainstreamu ufanie nowemu programowi komputerowemu jest bardziej komfortowe niż ufanie grupie obcokrajowców zajmujących się pół-legalną działalnością? Sądzę, że tak.

Regulacje władz…. przetrwanie nadciągającego atakuOstatnio mnóstwo jest dramatycznych wieści na temat Bitcoina. Niedługo rzeczywistością może się stać karta kredytowa działająca w oparciu o Bitcoina, co ściągnęło na BitInstant “mnóstwo uwagi urzędów regulacyjnych”. Tajne służby oraz Mitt Romney są obecnie boleśnie świadomi Bitcoina, po tym jak informacje o jego nieujawnionych zwrotach podatkowych stały się obiektem szantażu za okup w Bitcoinach.

Przygotowanie na uderzenie – nadciąga atak władz regulacyjnych Ale i tutaj Bitcoin ma przewagę. Jak właściwie ktokolwiek może próbować zatrzymać Bitcoina? W przeciwieństwie do e-gold czy Liberty Dolara, nie ma biura czy sejfu, który można by najechać przy użyciu policji. Nie ma niczego namacalnego co można by skonfiskować, żadnej osoby którą można by aresztować, żadnego centralnego serwera, który można by zamknąć, żadnej bazy głównej, którą można by wymazać. Podobnie jak Internet, jego zdecentralizowana natura czyni go odpornym. Bitcoin jest tym dla pieniędzy, czym e-mail był dla tradycyjnej poczty. Bitcoin jest niespodziewany i niezdefiniowany. Istnieje w prawnej szarej strefie. W większości wypadków władze odmówiły zajęcia stanowiska w sprawie Bitcoina czy nawet jego zdefiniowania. Jak przedstawia się obecnie Bitcoin w świetle amerykańskiego prawa? Oto kilka uwag na podstawie dogłębnej analizy zawartej w dwóch akademickich rozprawach*:

jest mało prawdopodobne aby władze regulacyjne ścigały użytkowników lub “kopaczy” Bitcoinów

Bitcoin raczej nie zostanie uznany za bank

kontrakt, który wymaga płatności w Bitcoinie jest prawnie egzekwowalny

jest mało prawdopodobne, aby Bitcoin został zaatakowany w taki sposób jak Liberty Dollar

jest możliwe, że Bitcoin zostanie sklasyfikowany jako papier wartościowy i zostanie objęty regulacjami Komisji Giełd i Papierów Wartościowych

Bitcoin może zostać poddany regulacjom ustawy Stamp Payment Act z 1862 roku zabraniającej “tokenów’ dla wartości mniejszej niż 1 dolar

prawdopodobnie giełdy wymiany Bitcoinów zostaną uznane za instytucje transferujące pieniądze i będą wymagały uzyskania licencji

Bitcoin jest już na radarze FinCen**, a jej nowe zasady dotyczące “dostępu pre-paid” mogą być postrzegane jako zaprojektowane specjalnie, aby objąć cyfrowe waluty, w tym Bitcoina. Dyrektor FinCen, Jim Freis, powiedział ostatnio, że “FinCen powzięło wszechstronne podejście w tym obszarze rewidując rok temu regulacje specjalnie, aby objąć nimi zdalne płatności i inne innowacje”. W rzeczywistości BitInstant, amerykańska giełda wymiany Bitcoina, już zarejestrowała się w FinCen jako przedsiębiorstwo usług finansowych. Ponieważ Bitcoin istnieje poza jakąkolwiek strukturą bankową i prawną, jego słabym punktem są giełdy wymiany – mosty pomiędzy nim a pustymi walutami narodowymi. Interakcje pomiędzy giełdami wymiany Bitcoin a urzędami regulacyjnymi są tym, czemu powinniśmy się przyglądać. Na chwilę obecną wydaje się, że urzędy regulacyjne muszą dopiero wejść w interakcje z giełdami wymiany. W rzeczywistości, wiele giełd same zgłosiło się do regulatorów, ponieważ nerwowo oczekują one w tym względzie akcji z ich strony.

Kilka giełd odpowiedziało na moje pytania. Mt.Gox jest największą giełdą Bitcoin i jest zarejestrowany jako przedsiębiorstwo informatyczne w Japonii. “Bitcoin jest całkowicie nowym konceptem i, o ile nam wiadomo, nie został jeszcze zdefiniowany jako waluta przez żaden kraj, w tym USA… Nasz prawnik skontaktował się z japońskim urzędem regulacyjnym i poprosił ich o sprecyzowanie czy Bitcoin jest rodzajem waluty i jaka licencja, jeśli jakakolwiek, jest wymagana. Jak do tej pory japoński urząd nie odpowiedział nam na te pytania.

”Czy giełdy wymiany Bitcoin będą musiały uzyskiwać licencje i wprowadzać zasady identyfikacji swoich klientów eliminując anonimowość Bitcoina?

Czy Bitcoin zostanie opodatkowany i poddany regulacjom, tak jak złoto, wymagając ujawnienia zysków w celu ich opodatkowania? Czas pokaże.Ale zanim (o ile w ogóle) kwantowe komputery staną się rzeczywistością i szyfrowanie stanie się bezużyteczne, pozaksięgowe transakcje w Bitcoinach nadal będą wykonalną opcją. Zdecentralizowana natura walut kryptograficznych czyni je elastycznymi i trudnymi do objęcia regulacjami. Ale najważniejsza w przypadku Bitcoina jest jego zdolność do zmiany sposobu myślenia ludzi o pieniądzu. Ma on zdolność do wciągnięcia przeciętnego Kowalskiego w świat alternatywnych walut. I dzięki temu, każdy wróg pustych walut powinien być przyjacielem Bitcoina.

Na podstawie: “Wrestling with Bitcoin. Why even hard-core goldbugs should respect and support cryptocurrencies.” http://www.dgcmagazine.com/wrestling-with-bitcoin-why-even-hard-core-goldbugs-should-respect-and-support-cryptocurrencies/

Przypisy:

*http://www.dgcmagazine.com/pdf/NerdyMoney.pdf oraz http://www.dgcmagazine.com/pdf/BitcoinRG.pdf

**Agencja Amerykańskiego Departamentu Skarbu zajmująca się zbieraniem i analizą danych o transakcjach finansowych w celu walki z praniem brudnych pieniędzy, finansowaniem terroryzmu i innymi przestępstwami finansowymi. http://en.wikipedia.org/wiki/Financial_Crimes_Enforcement_Network

Tłumaczenie: davidoski

Kontrwywiad wojskowy pod lupą prokuratury Jak się dowiedziała „Gazeta Polska Codziennie”, Dowództwo Służby Kontrwywiadu Wojskowego, w tym jej szef Janusz Nosek, wzięli udział w imprezie na terenie tajnego budynku Zarządu Kontrwywiadu, zapraszając na nią osoby prywatne. Prokuratura wszczęła właśnie śledztwo w tej sprawie. Jest popołudnie 15 lutego 2012 r. Na ul. Oczki w Warszawie, przed siedzibę Zarządu Operacyjnego SKW, w całości objętego I Strefą Ochronną (ściśle strzeżona, w której znajdują się m.in. ściśle tajne dokumenty), podjeżdża samochód służbowy SKW. Wysiadają z niego pracownicy firmy cateringowej, których właśnie przywieziono do stolicy z Łodzi. Przed chwilą, z innej limuzyny wysiedli członkowie orkiestry. Żadna z tych osób nie zostaje sprawdzona pod kątem zagrożeń kontrwywiadowczych. Wszystkie natomiast zostały przywiezione na ul. Oczki służbowymi samochodami SKW. Chwilę później przed główne wejście podjeżdżają służbowe limuzyny, z których wysiadają m.in. szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego Janusz Nosek, dyrektor Zarządu Operacyjnego SKW płk Piotr Pytel, jego zastępca płk Maciej Horodziela i mjr Łukasz Warchała, dyrektor Biura Pełnomocnika Ochrony i Bezpieczeństwa Wewnętrznego SKW. Poza wojskowymi w imprezie biorą udział osoby prywatne, które nie mają prawa wstępu do budynku przy Oczki bez właściwych uprawnień. Cały jest objęty strefą ochronną, w której przetwarzane są informacje z klauzulami „ściśle tajne”. Prokuratura Okręgowa w Warszawie właśnie wszczęła śledztwo w tej sprawie. Chodzi o podejrzenie przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy Służby Kontrwywiadu Wojskowego.

– Podczas spotkania towarzyskiego dopuszczono do przebywania w budynku osób nieuprawnionych z naruszeniem przepisów o ochronie informacji niejawnych i działania w ten sposób na szkodę interesu publicznego – poinformował prokurator Ryszard Rogatko, szef Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Zdaniem posła Marka Opioły (PiS), zastępcy przewodniczącego komisji ds. służb specjalnych, jednym z odpowiedzialnych jest mjr Łukasz Warchała. To on, będąc odpowiedzialny z racji pełnionego stanowiska za fizyczne bezpieczeństwo całej siedziby SKW przy ul. Oczki 1 oraz bezpieczeństwo przetwarzanych tam informacji niejawnych (tajemnicy państwowej i służbowej), przekroczył swoje uprawnienia. W tej sprawie Opioła wystosował interpelację, a odpowiedzi udzielił minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki. Stwierdził m.in., że nie była to wielogodzinna impreza, ale uroczysta zbiórka. Według ministra uczestniczące w niej osoby przebywały na terenie SKW zgodnie z obowiązującymi przepisami, a uroczystość miała miejsce na korytarzu budynku i była w całości sfinansowana przez kadrę kierowniczą SKW. Prokuratura jednak nie uznała tego tłumaczenia.

Tajemnica imprezy w SKW Prokuratura wszczęła śledztwo ws. poświadczenia nieprawdy przez funkcjonariusza Służby Kontrwywiadu Wojskowego, który poinformował, że w siedzibie SKW nie miała miejsca wielogodzinna impreza, a jedynie „uroczysta zbiórka”. Po naszym sobotnim artykule pt. „Kontrwywiad wojskowy pod lupą prokuratury” na temat spotkania towarzyskiego w gmachu zarządu SKW rzecznik kontrwywiadu wysłał do mediów specjalny komunikat. Podważa w nim informacje podane przez „Codzienną”, zaprzeczając jakoby w biurze Zarządu Kontrwywiadu została urządzona impreza, w której brały udział osoby prywatne nieposiadające uprawnień, by przebywać w gmachu, gdzie przechowywane są ściśle tajne dokumenty.

„W dniu 15 lutego br. na terenie Służby Kontrwywiadu Wojskowego odbyła się uroczysta zbiórka funkcjonariuszy jednego z Zarządów związana z poświęceniem i oddaniem do użytku nowo wyremontowanych pomieszczeń” – napisano w komunikacie. Co istotne, dzień wcześniej „GPC” nie otrzymała odpowiedzi na swoje pytanie wysłane do SKW. Tymczasem, jak się dowiedzieliśmy, Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła nie tylko śledztwo – o którym pisaliśmy – w sprawie „spotkania towarzyskiego”, ale także w sprawie poświadczenia nieprawdy przez funkcjonariusza SK.

– Wydane zostało postanowienie o wszczęciu śledztwa w sprawie podejrzenia przekroczenia uprawnień przez funkcjonariusza SKW poprzez poświadczenie nieprawdy w udzielonej odpowiedzi na interpelację poselską – poinformował prokurator Ryszard Rogatko. Chodzi o odpowiedź na interpelację posła Marka Opioły, który pytał o prywatną imprezę w SKW. Odpowiedziano, że była to właśnie… uroczysta zbiórka.

Katarzyna Pawlak

Niepojęte! W supertajnej strefie, na terenie Zarządu Operacyjnego SKW kierownictwo SKW zorganizowało prywatną imprezę towarzyską Poniżej zamieszczamy wniosek posła Tomasza Kaczmarka o przeprowadzenie kontrolnego postępowania sprawdzającego wobec Szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego gen. bryg. Janusza Noska oraz dyrektora Biura Pełnomocnika Ochrony i Bezpieczeństwa Wewnętrznego SKW Łukasza Warchała.

DO SZEFA AGENCJI BEZPIECZEŃSTWA WEWNĘTRZNEGO

Posła na Sejm RP Tomasza Kaczmarka, Biuro Poselskie ul. Kilińskiego 33 28-100 Busko-Zdrój.

W N I O S E K o przeprowadzenie kontrolnego postępowania sprawdzającego wobec Szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego gen. bryg. Janusza Noska oraz dyrektora Biura Pełnomocnika Ochrony i Bezpieczeństwa Wewnętrznego SKW Łukasza Warchał Na podstawie art. 20 ust. 1 ustawy z dnia 9 maja 1996 roku o wykonywaniu mandatu posła i senatora w związku z art. 23 ust. 3 pkt 1 i 2 oraz art. 33 ust. 1 ustawy z dnia 5 sierpnia 2010 roku o ochronie informacji niejawnych, wnoszę o przeprowadzenie kontrolnego postępowania sprawdzającego wobec Szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego gen. bryg. Janusza Noska oraz dyrektora Biura Pełnomocnika Ochrony i Bezpieczeństwa Wewnętrznego SKW Łukasza Warchała w związku z naruszeniem przez nich przepisów z zakresu ochrony informacji niejawnych m.in. poprzez wpuszczenie do I Strefy Ochronnej szeregu osób nieuprawnionych, bez wcześniejszego ich sprawdzenia.

U Z A S A D N I E N I E Z informacji opublikowanych w dzienniku „Gazeta Polska Codziennie” z dnia 15-16 września 2012 roku (#216 (311)) wynika, iż w dniu 15 lutego 2012 roku na terenie budynku Zarządu Operacyjnego SKW na terenie siedziby SKW przy ul. Oczki 1 w Warszawie, kierownictwo SKW zorganizowało z okazji wyremontowania części budynku prywatną imprezę towarzyską. Budynek, w którym odbywało się spotkanie towarzyskie objęty jest I Strefą Ochronną w myśl § 15 ust. 3 pkt 1 rozporządzenia Ministra Obrony Narodowej z dnia 2 listopada 2011 roku w sprawie szczegółowych zadań pełnomocników ochrony w zakresie ochrony informacji niejawnych w jednostkach organizacyjnych podległych Ministrowi Obrony Narodowej lub przez niego nadzorowanych. Na jego teren wprowadzono przywiezioną samochodami służbowymi SKW należącymi do Ekspozytury SKW w Łodzi obsługę prywatnej firmy cateringowej oraz członków zespołu muzycznego. Osoby te zostały wpuszczone na teren SKW do I Strefy Ochronnej bez jakiegokolwiek wcześniejszego gruntownego sprawdzania m.in. na okoliczność

1. faktycznego potwierdzenia tożsamości

2. ustalenia czy dokumenty, którymi się posługują są prawdziwe

3. czy nie mają powiązań ze zorganizowaną przestępczością, działalnością obcych służb specjalnych, organizacjami terrorystycznymi etc.

4. czy nie posiadają przy sobie broni, środków wybuchowych, bądź łatwopalnych, urządzeń nagrywających czy podsłuchowych.

Sprawdzenia takie są obowiązkowe i wynikają z planu ochrony centrali SKW przy ul. Oczki 1, a za realizację, którego odpowiada - zgodnie z § 4 rozporządzenia Ministra Obrony Narodowej z dnia 2 listopada 2011 roku w sprawie szczegółowych zadań pełnomocników ochrony w zakresie ochrony informacji niejawnych w jednostkach organizacyjnych podległych Ministrowi Obrony Narodowej lub przez niego nadzorowanych - dyrektor BPOiBW SKW Łukasz Warchał.

W przypadku pracowników firmy cateringowej oraz członków zespołu muzycznego, ich kontrola ograniczyła się do „hurtowego” spisania ich danych osobowych z dokumentów tożsamości bez sprawdzania nawet, czy osoba na zdjęciu jest osobą wchodzą do siedziby SKW oraz pobieżnego przeglądu wnoszonego i wwożonego sprzętu bez sprawdzenia, czy nie jest w nim ukryta broń, materiały wybuchowe, urządzenia do inwigilacji. Wskazać należy, że w przypadku zorganizowanych grup, które chcą zwiedzić Izbę Pamięci ofiar terroru komunistycznego w Wojsku Polskim, znajdującej się w podziemiach siedziby SKW, odpowiedzialny za bezpieczeństwo obiektu dyrektor BPOiBW SKW Łukasz Warchał, oczekuje aby zgodnie z procedurami bezpieczeństwa wszystkie zainteresowane zwiedzaniem osoby […] w terminie 30 dni przed planowaną wizytą przesłały do SKW swoje dane osobowe (imię i nazwisko, adres zameldowania wraz z nr PESEL)” (vide http://www.skw.gov.pl/wystawapamieci.htm).

Zaznaczyć przy tym należy, że do Izby Pamięci wchodzi się bezpośrednio od wejścia do siedziby SKW od strony Al. Niepodległości i nie ma możliwości, aby osoby zwiedzające miały dostęp do jakichkolwiek innych pomieszczeń czy dokumentów SKW.W imprezie wzięło udział całe kierownictwo SKW oraz funkcjonariusze i żołnierze Zarządu Operacyjnego SKW. Z powyższego wynika, iż Szef SKW Janusz Nosek i podległy mu bezpośrednio dyrektor BPOiBW SKW mjr Łukasz Warchał, naruszyli przypisy ustawy z dnia 5 sierpnia 2010 roku o ochronie informacji niejawnych oraz rozporządzenia Ministra Obrony Narodowej z dnia 2 listopada 2011 roku w sprawie szczegółowych zadań pełnomocników ochrony w zakresie ochrony informacji niejawnych w jednostkach organizacyjnych podległych Ministrowi Obrony Narodowej lub przez niego nadzorowanych, a która to okoliczność nakłada na ABW - zgodnie z art. 23 ust. 3 pkt 1 i 2 oraz art. 33 ust. 1 w/w ustawy w zw. z art. 6 KPA i art. 3 w/w ustawy - obowiązek wszczęcia wobec tych osób kontrolnego postępowania sprawdzającego. Mając powyższe na względzie, na podstawie art. 20 ust. 1 ustawy z dnia 9 maja 1996 roku o wykonywaniu mandatu posła i senatora wnoszę o wszczęcie i przeprowadzenie przedmiotowych postępowań oraz o poinformowanie mnie o ich wyniku. Tomasz Kaczmarek Poseł na Sejm RP

Patologiczny antykomuch ABW zastrasza dziennikarzy Zapowiedź wniosku do prokuratury ws. dziennikarza, który nagrał i ośmieszył prezesa SO w Gdańsku ma jeden cel: zastraszyć dziennikarzy, aby nie próbowali przeprowadzać podobnych prowokacji. Doniesienie ABW na Pawła Mitera, dziennikarza "wolnego strzelca" jest kompromitacją tej służby. Oto agencja mająca pilnować porządku domaga się ukarania dziennikarza, który pokazał jak funkcjonują polskie sądy. Oczywiście szefostwo ABW ma świadomość, że zawiadomienie ma kruche podstawy, ale tutaj nie chodzi o wyrok skazujący, tylko o takie przemaglowanie Mitera, aby nikomu nie przyszło pójść w jego ślady. To jest też powód, dla którego rządzącącym przeszkadza wolność w internecie. Nagle pojawiło się miliony potencjalnych dziennikarzy, którzy analizują, ujawniają i opisują rzeczywistość. Jeszcze nigdy w historii demokracje nie były tak transparentne. Działania ABW mają na celu ustabilizowanie obecnej sytuacji. Rząd Donalda Tuska się chwieje i jeszcze 1-2 podobne uderzenia jak nagranie prezesa SO przez dziennikarza i ludzie mogą wyjść na ulicę. Przypomnijmy upadek socjalistów na Węgrzech rozpoczął się w 2006 r. od ujawnienia nagrania premiera Ferenca Gyurcsany'ego, który szczerze przyznawał, że fałszował stan gospodarki. "Kłamaliśmy rano, kłamaliśmy wieczorem (...) Kłamaliśmy po to, żeby wygrać wybory". Wysłanie przez ABW doniesienie to koniec zachowywania pozorów przez władze. To pokazanie, że broniąc swojej pozycji rząd posunie się do otwartego wykorzystywania służb specjalnych wobec niepokornych dziennikarzy. Piński

Polska matka Tuska Szwajcarski dziennikarz mieszkający w Warszawie postanowił zareklamować europejczyka Tuska niemieckim czytelnikom (cytat): "Tusk urodził się w 1957 roku w Dantzig, jako syn kaszubskiego stolarza i polskiej pielęgniarki". Mieszana krew, ale swój chłop. Paul Flückiger mieszka od 12 lat w Warszawie. Paul jest dziennikarzem i pisze artykuły o naszym regionie dla rożnych niemiecko-języcznych gazet. Na swojej stronie internetowej Paul podaje tematy swoich artykułów: przemytnicy papierosów, handlarze żywym towarem, bandy złodziei, skorumpowani posłowie, sprytni księża, oporni rolnicy, nostalgiczne za ZSRR Rosjanki i rewolucyjni Ukraińcy. (Zigarettenschmugglern, Menschenhändlern, Diebesbanden, korrupten Abgeordneten, pfiffigen Priestern, widerspenstigen Bauern, sowjet-nostalgischen Russinnen und revolutionären Ukrainern). Paul właśnie napisał także o Donaldzie Tusku. Ponieważ Tusk nie jest ani nostalgiczną Rosjanką ani bohaterskim Ukraińcem, pod którą grupę tematyczną podchodzi artykuł o Tusku? Paul kadzi Tuskowi po królewsku: Tusk wychował się na podwórkach, pracował, jako zmywacz szyb i przeżył biedę oraz ucisk na własnej skórze. Łzy cisną się do oczu. Teraz rozumiemy dlaczego Tusk tak uwielbia luksus za pieniądze polskich podatników (drogie wina, cygara, Embraery, Audi A8 itd). Kompensuje biedak ....

Artykuł Paula o Donaldzie wydrukował berliński dziennik “Der Tagesspiegel”:

http://www.tagesspiegel.de/meinung/portraet-donald-tusk-polnischer-regierungschef-polen-will-die-treibende-kraft-in-der-eu-werden/7136980.html

Dziennik należy do niemieckiego koncernu medialnego Holtzbrinck (www.holtzbrinck.com), który posiada także polski portal www.money.pl. Holtzbrinck nie ma na razie żadnych papierowych gazet w Polsce, ale może chce je mieć ?

Czy kadzenie Tuskowi jest wstępem do jakiejś transakcji biznesowej?

Inne niemiecko-języczne koncerny już dawno polubiły Donalda:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/70297,szwajcarska-kasa-tuska

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/62153,niemiecki-bankier-i-tusk

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/63973,nagroda-im-podzialu-polski

Tusk ist gut, to swój chłop. Ma co prawda polską matkę ale wykazuje dużą lojalność

Budyń narobił bigosu Wiemy, dlaczego Lech Wałęsa tak polubił Pawła Adamowicza, pierwszego sekretarza PO w Gdańsku. Adamowicz to przecie sobowtór Tadeusza Fiszbacha, byłego pierwszego sekretarza PZPR w Gdańsku. Jak się potem dziwić, że w Gdańsku panuje post-czerwony układ? Ta twarz, ta łysina, ten nadęty wzrok, te okulary. Paweł Adamowicz wygląda jak sobowtór Tadeusza Fiszbacha, byłego pierwszego sekretarza PZPR w Gdańsku. Nie dziwmy się, więc że Paweł Adamowicz walczy jak lew o ponowne zawieszenie Lenina na bramie Stoczni Gdańskiej, (która kiedyś należała nominalnie do nas a teraz należy formalnie do Ukraińców). Pawła Adamowicza nazywają w Gdańsku “Budyń” i nikt podobno nie wie skąd wzięła się ta ksywa. Sam Adamowicz tłumaczy to w następujący sposób (cytat): „Budyń bardzo lubię, od dziecka. To bardzo słodki, łagodny dla gardła i przełyku deser.” Czy to znaczy że Adamowicz przełyka wszystko ? Aktualnie Paweł Adamowicz ma ogromne kłopoty: zawalił mu się innowacyjny Amber Gold i promocja filmu o Bolku, zawalił mu się też układ na lotnisku w Gdańsku Rębiechowie. Do tego dziennikarze jadą po nim ostro, dzisiejsze artykuły w "Uważam Rze” i “Newsweeku” mogą przyprawić czytelników o mdłości. Za dużo tego budyniu:

http://polska.newsweek.pl/w--newsweeku---tam-pracuje-mlody-tusk,96117,1,1.html

http://www.uwazamrze.pl/artykul/724065,933457-Miasto-z-bursztynu.html

Czy Adamowicz poda się do dymisji? Tadeusz Fiszbach wylądował miękko, najpierw wysłano go do ambasady PRL w Helsinkach, potem urzędował w ambasadzie III RP w Oslo i kończył w ambasadzie III RP w Rydze. Piękna międzynarodowa kariera jak na absolwenta Wyższej Szkoły Rolniczej w Olsztynie. Czy Adamowicz może liczyć na ambasadę III RP w Madrycie, tą, którą obiecano wcześniej Arabskiemu Telefonowi? Gdańszczanie maja już po dziurki w nosie tego budyniu, niech Hiszpanie go trochę posmakują. Stanislas Balcerac

Jadwiga Staniszkis: tylko wtedy Donald Tusk zostanie szefem KE Donald Tusk zastrzega, że nie chce do Brukseli. Ale "stołek z Berlina" (wg określenia z karykatury bodaj w "Gazecie Wyborczej") jak najbardziej mu się należy! (...) ale Tusk zostanie szefem Komisji Europejskiej tylko, gdy ta straci na znaczeniu. Będzie wtedy użytecznym parawanem dla najsilniejszych graczy - pisze Jadwiga Staniszkis w najnowszym felietonie dla WP.PL

Niemcy wykorzystują Tuska do swoich rozgrywek? Angela Merkel dała do zrozumienia, że to Donald Tusk jest jej faworytem na kandydata do fotela szefa Komisji Europejskiej, czy podobnie myślą polscy politycy? Łukasz Gibała (RP) będzie trzymał za Donalda Tuska kciuki, "dla Polski byłoby to... Tusk nie bronił upadających stoczni w Szczecinie i Trójmieście, które mogły być konkurencją dla stoczni niemieckich. Nie walczy o odblokowanie portu w Świnoujściu, czy o regulację Odry, aby jak kiedyś była szlakiem transportowym. Jego partia zawarła samorządową koalicję z Ruchem Autonomii Śląska, legitymizując to ugrupowanie. Także jego matecznik (Pomorze) wpisuje się w wizję radykalnej regionalizacji Polski. To pod jego rządami nasilił się problem obrotu ziemią na tzw. Ziemiach Zachodnich. Wspiera się dzierżawy, a rolnicy, którzy chcą kupić ziemię nie dostają kredytów (inaczej niż w reszcie kraju). Czy chodzi o utrwalanie tymczasowości? Za jego rządów pojawiły się też dwie niekorzystne tendencje. Po pierwsze, brak procedur w sytuacji zmian traktatów unijnych. Pozwala to Tuskowi podejmować decyzje w sposób arbitralny. I bez dyskusji o polskiej racji stanu. Testem będzie tu tzw. unia bankowa. Eksperci ostrzegają, że może to ułatwić transmisję kryzysu do Polski. I jak w latach 2008-2010 ograniczyć aktywność "banków-córek". Dla Polski lepsze są rozwiązania elastyczne i korespondujące z sytuacją danego kraju. Ale Tusk nie słucha. Po drugie, pod rządami PO nie widać kompleksowej strategii rozwoju. A zaniechania w tej kwestii przekształcają Polskę w zaplecze dla gospodarki Niemiec. Nawet prezydent Komorowski proponował coś, (tarcza) co mogłoby się przekształcić w katalizator samoorganizującego się kompleksu technologii podwójnego zastosowania. Ale MON pod rządami Tuska chce sprzęgnąć Bumar z przemysłem niemieckim. Czy znów będzie to montowanie i wygaszanie resztek naszej myśli technicznej? Ale Tusk zostanie szefem Komisji Europejskiej tylko, gdy ta straci na znaczeniu. Będzie wtedy użytecznym parawanem dla najsilniejszych graczy. Jadwiga Staniszkis

100 milionów złotych! Na tyle oszacowano wartość majątku Amber Gold. To jednak nie starczy na pokrycie wszystkich zobowiązań firmy Wartość majątku Amber Gold oszacowano na 100 milionów złotych - dowiedziała się nieoficjalnie TVN24. Ta kwota nie pokryje jednak wszystkich zobowiązań, jakie ciążą na kontrowersyjnej spółce.

13 sierpnia 2012 roku AG ogłosiła decyzję o likwidacji nie wypłacając ulokowanych środków i odsetek tysiącom klientów. Od początku lipca Prokuratura Okręgowa w Gdańsku prowadzi śledztwo w sprawie działalności spółki Amber Gold. Śledczy postawili prezesowi tej spółki Marcinowi P. zarzut oszustwa na znaczną kwotę.

30 sierpnia prezes Amber Gold został aresztowany.

12 września gdański sąd okręgowy rozpatrywał zażalenie na areszt i podtrzymał decyzję sądu niższej instancji. Gdańska spółka była również głównym udziałowcem linii lotniczych OLT Express. Przewoźnik powstał w 2011 r. w wyniku przejęcia przez fundusz kapitałowy Amber Gold większościowych udziałów w dwóch polskich liniach lotniczych: OLT Jetair oraz Yes Airways. OLT Express Poland złożył wniosek o upadłość 31 lipca. Kilka dni wcześniej, 27 lipca, wniosek o upadłość ugodową złożyła firma OLT Express Regional. TVN24/DLOS

Dobrze, że minister Rostowski już nie chce do unii bankowej. Ten szkodliwy wir nie jest nam potrzebny

Krzysztof Rybiński w rozmowie z portalem wPolityce.pl oraz wGospodarce.pl cieszy się ze zmiany linii ministra Rostowskiego względem unii bankowej. wPolityce.pl, wGospodarce.pl: Minister Rostowski stwierdził, że Polska nie przystąpi do unii bankowej. Jak pan ocenia tę deklarację? prof. Krzysztof Rybiński, rektor Uczelni Vistula: To bardzo dobra decyzja. Jest ona o tyle zaskakująca, że idzie w innym kierunku niż wcześniejsze wypowiedzi ministra finansów, innych przedstawicieli rządu czy polskich eurodeputowanych, np. Danuty Hubner. Wszyscy oni sugerowali, że ściślejsza integracja jest dla Polski korzystna. Tymczasem m.in. alarmowałem, że unia bankowa jest dla Polski zagrożeniem. Mówiłem, m.in. w wywiadzie dla portalu wPolityce.pl, że osoby, które będą nas wpychały w unię bankową, przy tej wiedzy, jaką posiadamy o strefie euro i sytuacji tamtejszych banków, trzeba traktować jakby dopuszczały się zdrady stanu. Dobrze, że okazało się, że nie będziemy się pchać do unii bankowej i będziemy się trzymać daleko od tego okrętu. Na tyle, na ile się da oczywiście.

Wyraźnie cieszy pana ta zmiana. Bo to jest po prostu bardzo rozsądne stanowisko. Jasne jest, że nie możemy być hamulcowym Europy. Nie możemy jednak działać tak, żeby sobie szkodzić, dlatego nie możemy się zgodzić na to, żeby porwał nas ten szkodliwy wir. Cieszę się, że minister Rostowski zmienił  stanowisko.

Skąd pana zdaniem ta zmiana decyzji? Doszło do szeregu spotkań, podczas których okazało się, że w takiej unii bankowej nic byśmy już nie mogli. Nadzór finansowy siedziałby gdzieś we Frankfurcie i Polska nie miałaby żadnego wpływu na to jak nadzorowane są polskie banki. Do naszych polityków dotarło, że w tym euroklubie nie mamy nic do powiedzenia. Podejrzewam, że to się stało podczas spotkania Grupy Wiedeńskiej 2. To taka tajna grupa, że nawet dokładnie nie wiadomo kto się tam spotyka i jaka jest agenda. I prawdopodobnie wówczas minister zrozumiał, że Polska nie jest partnerem dla poważnych graczy. Rozmawiała DLOS

Sejm nie kontroluje rządu-powinien być rozwiązany Bardzo ważne wypowiedzi, biskupa ,szefa związków zawodowych, przeszły w mediach nie zauważone, choć akurat wczoraj jakichś sensacji,które by je zajmowały, raczej nie było.

1. To bardzo mocne stwierdzenie pochodzi z wczorajszej homilii biskupa drohiczyńskiego Antoniego Dydycza, którą wygłosił podczas mszy świętej odprawionej na Jasnej Górze w ramach dorocznej pielgrzymki Ludzi Pracy organizowanej przez związek zawodowy „Solidarność”. Uczestniczyło w niej kilkadziesiąt tysięcy ludzi, z całej Polski, z mniejszych i większych zakładów pracy i zarówno homilia biskupa Dydycza jak i wystąpienie przed mszą świętą Przewodniczącego „Solidarności” Piotra Dudy, były poświęcone sprawom społecznym, problemom pracowniczym, wreszcie funkcjonowaniu państwa, które w czasie kryzysu przestaje realizować swoje podstawowe funkcje.

2. Jestem opozycyjnym posłem i to stwierdzenie biskupa, o braku realizacji przez Sejm funkcji kontrolnej wobec rządu odczuwam każdego dnia, nawet w ustalaniu porządku obrad, do którego opozycja może wprowadzić zaledwie parę pytań w sprawach bieżących, co parę posiedzeń informację w sprawach bieżących, a projekty ustaw leżakują miesiącami w zamrażarce Pani Marszałek Kopacz, mimo tego, że tych rządowych jak na lekarstwo. Na ostatnim posiedzeniu Sejmu w porządku obrad znalazła się wręcz modelowa sprawa, wymagająca od rządu współpracy z opozycją. Chodziło o ratyfikację członkostwa Chorwacji w Unii Europejskiej i w związku z tym, że to członkostwo zmniejsza siłę polskiego głosu w Radzie Europejskiej, a także w Parlamencie Europejskim (a więc mamy do czynienia ze zmianą warunków naszego członkostwa w UE), naszym zdaniem powinno się to odbywać według 90-tego artykułu Konstytucji RP a więc większością 2/3 głosów. Gdzie tam rząd Tuska uznał, że nawet w takiej sprawie z opozycją nie będzie rozmawiał i ratyfikował to członkostwo według artykułu 89-tego Konstytucji RP, narażając się na międzynarodowy skandal, w sytuacji zaskarżenia tej ratyfikacji w Trybunale Konstytucyjnym W głosowaniu cała opozycja głosowała za ratyfikacją członkostwa Chorwacji w UE, ustawa rządowa została, więc przyjęta bez głosu sprzeciwu, ale rząd Tuska postawił na swoim z opozycją gadał nie będzie, nawet w sytuacjach gdyby miał ucierpieć międzynarodowy prestiż naszego kraju.

3. Ale biskup Dydycz w swojej homilii poruszył jeszcze jeden ważny problem wiarygodności rządzącej Platformy. Nawiązując do 21 postulatów „Solidarności” z sierpnia 1980 roku, mówił, że aż 14 z nich nie jest realizowanych obecnie. „Kochani solidarnościowcy z ekip rządzących, jak to jest z waszą pamięcią, jak to jest z wiernością słowu”- pytał? I odwołał się do się przykładu ostatnich miesięcy, przypominając, że ci posłowie odwołujący się do solidarnościowego rodowodu powinni pamiętać, że ten związek zabiegał o wolne soboty i o przechodzenie na emerytury w wieku 50 lat dla kobiet i 55 lat dla mężczyzn. A co ci sami ludzie przeprowadzili obecnie, przejście na emeryturę dopiero po przekroczeniu wieku 67 lat, zarówno dla mężczyzn i dla kobiet i do tego nie oferując żadnej pracy dla 50 i 60-latków. W tym kontekście mówił o braku pracy dla ludzi młodych co zmusza ich do emigracji zarobkowej, która często zamienia się w emigrację definitywną, a także o 4 milionach zatrudnionych na umowach śmieciowych, pracownikach bez żadnych praw. Ten problem podniósł także wcześniej przewodniczący „Solidarności” Piotr Duda cytując słowa księdza, obecnie już błogosławionego Jerzego Popiełuszki, pomysłodawcy pielgrzymek Ludzi Pracy na Jasną Górę „człowiek nie jest w stanie dobrze pracować, gdy nie widzi sensu pracy”, a większość ludzi pracujących na umowach śmieciowych, takiego sensu widzieć nie może.

4. Bardzo ważne wypowiedzi, biskupa ,szefa związków zawodowych, przeszły w mediach nie zauważone, choć akurat wczoraj jakichś sensacji,które by je zajmowały, raczej nie było. Nie będzie także ustosunkowania się do nich rządzących, bo są wręcz przygwożdżające niekompetencję rządów premiera Tuska, a także odsłaniają wręcz nieograniczone pokłady hipokryzji tej ekipy. Kuźmiuk

Pies was....

* Wielkie spory postępowych jurysprudentów

* Pies, jako adresat przelewu

* Kto za co bierze szmal?

* Największy sukces rządu Tuska – przed nami

W związku z przesłaniem psu należącemu do szansonistki Kory paczki z marihuaną z dalekiej Ameryki powstał w mainstreamowych mediach i sferach sadowych problem odpowiedzialności karnej prawnego opiekuna psa. Kiedy pies jest dręczony, zaniedbywany przez swego opiekuna lub zrobi kupkę w miejscu publicznym – właściciel psa jako jego prawny opiekun jest karany. Co ma jednak począć demokratyczne państwo prawa, gdy ktoś bez wiedzy i zgody właściciela przyśle jego psu narkotyki? Podejmijmy ten waży problem polityczno-społeczno- prawny, gdyż większych, jak wiadomo, polskie demokratyczne państwo prawa, członek Unii Europejskiej, tak dobrze jak nie ma. Czy poczta może odmówić wydania przesyłki właścicielowi psa, jeśli pies jest zarejestrowany, ma książeczkę psa z wpisanym swoim imieniem oraz imieniem, nazwiskiem i adresem właściciela, a przesyłka zaadresowana jest na ten właśnie adres i na tego właśnie psa? Niemiecka szkoła europrawa powiada, że jednak może, gdyż właściciel psa nie we wszystkim reprezentuje swego psa. Są decyzje wyraźnie zastrzeżone dla samego psa – wskazują niemieccy europrawnicy - na przykład, kiedy oddać mocz czy stolec, kiedy zawarczeć a kiedy zaszczekać, kiedy zamerdać ogonem, a kiedy wyszczerzyć kły. Wedle tej szkoły pies powinien także sam wyrazić wolę odebrania przesyłki z narkotykiem (używanie narkotyków przez psy nie jest zakazane prawem), zatem urzędnik pocztowy powinien okazać psu zawartość przesyłki i od jego woli uzależnić jej wydanie psu. Urzędnik powinien następnie sprawdzić, czy pies zapali skręta, czy nie. Profesor Isaac Dreckstein z Europejskiego Uniwersytetu Ludowego we Fryburgu podkreśla jednak, że na ogół pies nie jest w stanie sam zapalić skręta, zatem prawny opiekun psa powinien sam zrobić „jointa”, a urzędnik pocztowy sprawdzić jedynie, czy pies potrafi się zaciągnąć. Dopiero wtedy przesyłka może być wydana prawnemu opiekunowi psa. Profesor Dreckstein podkreśla jednak, że prawny opiekun psa powinien zgłosić fakt odebrania tej przesyłki do miejscowego posterunku staadtpolizei, a każdorazowe używanie przez psa narkotyku powinno dokonywać się w obecności funkcjonariusza staadtpolizei i właściwego lokalnie weterynarza. To się nazywa niemiecka skrupulatność!Inaczej widzi ten problem rosyjska szkoła prawnicza, której prominentnym przedstawicielem jest prof. Aaron Szapiro z Moskiewskiej Wyższej Szkoły Prawa i Lewa. Wedle tej szkoły prawniczej każda przesyłka adresowana na konkretnego psa powinna być bezwzględnie właścicielowi psa wydana, ale odpowiedzialność za nielegalny charakter przesyłki (narkotyk, broń, pornografia etc.) ponosi właściciel. Gdyby, więc ktoś z Ameryki przesłał mojemu psu materiały pedofilskie, kokainę albo granat – wedle szkoły moskiewskiej ja, jako prawny opiekun psa, musiałbym tę przesyłkę w imieniu psa obligatoryjnie odebrać i, oczywiście, zaraz poszedłbym tłumaczyć się „pod proroka”. Pies wedle tej szkoły nie miałby nic do powiedzenia, nawet gdyby podniecała go pornografia, rajcowała kokaina czy lubił rzucać granatami. Wydaje się, że szkoła niemiecka ( hunderechtschule) jest w regulacji tego problemu bardziej wrażliwa na kondycje naszych „braci mniejszych”, niż szkoła rosyjska (sobacznyj juridiczeskij zakon). Jest jeszcze szkoła anglosaska, konkretnie – chicagowska - wedle, której „pies j...” podobne problemy, ale nie ma ona wzięcia we współczesnych kręgach postępowych jurysprudentów. Wobec tak poważnych dylematów prawnych całkiem drobny i bez znaczenia jest problem wiceministra finansów Andrzeja Parafianowicza, który odpowiada za nadzór i kontrolę przepływów finansowych w rządzie Tuska, a który dziwnie przegapił – jak ujawnił poseł Matuszewski z PiS – transfer grubej forsy przez Amber Gold! A przecież p. Parafianowicz za to bierze ciężkie pieniądze publiczne, żeby takich rzeczy skrupulatnie pilnował... Co więcej – dysponuje totalnymi środkami kontrolnymi, jakich nie powstydziłby się aparat kontrolny Hilarego Minca. Może bierze i za to, żeby czasem prześlepiał? W rządzie Tuska wszystko jest możliwe. Tym bardziej, że sytuację na Wybrzeżu b.szef Centralnego Biura Śledczego w Gdańsku określił, jako „jedną wielką puszkę Pandory: jedną wielka sitwę”! Przez analogię: gdyby ktoś z Ameryki przesłał mojemu psu w Łodzi dwadzieścia dolarów – mógłbym je odebrać, według wskazań szkoły niemieckiej, tylko w asyście urzędnika skarbowego, a następnie uiścić podatek od darowizny oraz dokumentować wydanie każdego centa: że poszedł na psie potrzeby. Wedle szkoły rosyjskiej natomiast to byłaby moja forsa i nic nikomu do niej, nawet mojemu psu. Wedle szkoły chicagowskiej zaś tak zaadresowanej paczki w ogóle by ani właścicielowi, ani psu nie wydano.Tak to się wszystko dziwnie plecie na tym świecie, na którym coraz mniej poczucia pewności, stabilności, zasad. Jedno co pewne, a przynajmniej coraz pewniejsze, na szczęście, to że o premierze Tusku i jego rządzie da się powiedzieć to samo, co o pewnym austriackim premierze przed wojną pisała prasa konserwatywna: „Jego największym sukcesem politycznym byłoby podanie się do dymisji”. Zatem wszystko jeszcze przed rządem Tuska. Jednak z grzeczności musimy poświęcić trochę uwagi kłopotom premiera Tuska, przynajmniej tyle, ile psim kłopotom Kory. Premier powiada tedy, że o Amber Gold wiedział „ogólnie z mediów” i na tej podstawie przestrzegał syna w czerwcu br. przed tą firmą. Jednak Jacek Cichocki, minister spraw wewnętrznych i koordynator służb specjalnych zaklina się, że już w maju ABW przekazała premierowi stosowną informację i wiemy już, że była to informacja znacznie szersza i głębsza, niż wiedza mediów z maja br, Możliwe, zatem, że najbliższy zaufany premiera Tuska (p. Arabski?), ten, który dostarcza mu, co rano na biurko wyselekcjonowane doniesienia rozmaitych służb, akurat tej informacji mu nie przekazał, albo przeczytał ją Tuskowi selektywnie. Nie da się też wykluczyć, że informacja ABW w zalewie innych informacji jakoś spadła pod biurko premiera, zawieruszyła się gdzieś pod dywan, przeleżała tam trzy miesiące i znalazła ją dopiero w sierpniu sekretarka albo sprzątaczka. Cóz, nawet prezydent Barak Obama, jak opowiada jego połowica, rozrzuca skarpetki po całym domu, i demokratyczna opinia publiczna kocha za to Obamę. Trzecia możliwość to ta, że sam Tusk łże. Każda z tych trzech możliwości każe spojrzeć na rząd Tuska raczej przez pryzmat tezy głównej szkoły chicagowskiej. Marian Miszalski

Nielegalna miłość w wysokich sferach rządowych Zakochanym nie jest łatwo po donosach do współmałżonków. Mimo że ci nie mieszkają w Warszawie, po ekscytujących wieściach o romansie na wysokich szczeblach władzy zaczęli zadziwiająco często w stolicy bywać i przebywać. Zakochani musieli, więc przycichnąć. Wyglądało na to, że uczucie wygasa z powodu obiektywnych trudności i wzmożonej inwigilacji współmałżonków. I tylko uważni obserwatorzy materiałów telewizyjnych z obrad Rady Ministrów mogli zauważyć, że pani i pan jednak nie są sobie obojętni. Okazało się, że państwo pałają do siebie gorącym uczuciem, zaś wobec współmałżonków idą w zaparte, choć ci wiedzą, jak jest. Miłość kwitnie w ramach Rady Ministrów i okolic. Znaczy dosłownie kwitnie. Zaczęło się jeszcze pod koniec poprzedniej kadencji, kiedy to jedna pani zdetronizowała inną panią, jako ulubienica serca bardzo ważnego pana w rządzie. Młodsza o 8 lat zdetronizowała starszą. Ta starsza cieszyła się względami tego pana przez wiele lat, co wielu dziwiło, bo pani była nawet odrobinę od pana starsza. Co innego nowa dama. Kiedy pojawiły się widoczne symptomy tego, że między następczynią a panem iskrzy, życzliwi i zazdrośnicy zaczęli demonstracyjnie współczuć tej zaniedbywanej. Co ją mocno irytowało, bo nie chciała być ofiarą, tylko korzystać z poprzedniego statusu. Zazdrośnicy donieśli także o wszystkim żonie pana, która natychmiast wzięła go pod ścisłą obserwację i kontrolę. I już nie było lekko, dlatego wydawało się, że uczucie powoli wygasa. Wszyscy byli jednak w mylnym błędzie – jak mawia klasyk LW. Podobny przypadek zdarzył się w klubie rządzącej partii na początku poprzedniej kadencji. Państwo (inni państwo niż bohaterowie naszej opowieści) byli zamężni, dzieciaci, a zazdrośnicy donieśli o wszystkim współmałżonkom, więc mimo gorącego uczucia związek się tlił i bardziej wyglądał na miłość gimnazjalistów niż poważnych posłów. Tak się z tym cackali, że pani, całkiem młoda jeszcze, się zniecierpliwiła i znalazła sobie nową miłość. Pan pozostał przy żonie, zaś pani się rozwiodła i związała z nowym panem, spoza politycznej branży. Teraz wydaje się szczęśliwa, bo już niczego nie musi robić w tajemnicy. Politycznie i pani, i pan zyskali, gdy się rozstali, bo teraz są znacznie ważniejsi niż wtedy. I oficjalnie spotykają się nawet na tych samych posiedzeniach. Wróćmy jednak do naszej głównej pary, a właściwie trójkąta. W nowej kadencji poprzednia pani znalazła się trochę dalej od pana, co wbrew pozorom dawało jej większe możliwości odbudowania dawnej pozycji. Ale pan nie jest zainteresowany. Dama, o której mowa, jednak nie zrezygnowała, i jak wieść niesie, wciąż ma nadzieję. I się stara, co widać po strojach i opiece kosmetycznej. Nowej pani i panu, czyli zakochanym nie było łatwo po donosach, mimo że współmażonkowie nie mieszkali w Warszawie. Ale po tych ekscytujących wieściach zaczęli zadziwiająco często w stolicy bywać i przebywać. Wyglądało na to, że uczucie musi wygasnąć z powodu obiektywnych trudności i wzmożonej inwigilacji współmałżonków. Na korytarzach gmaszysk przy Alejach Ujazdowskich przestano nawet o tym plotkować tak często jak wcześniej. I tylko uważni obserwatorzy materiałów telewizyjnych z obrad Rady Ministrów mogli zauważyć, że pani i pan jednak nie są sobie obojętni. A nawet można było odnieść wrażenie, że związek jest teraz gorętszy. W tych materiałach widać, bowiem, że pani i pan nie witają się jak obcy sobie ludzie. Pani zawsze spuszcza wzrok, żeby nie stwarzać pretekstów i podtekstów, a te powitania są teatralnie zdawkowe. Tylko pani dziwnie ręce drżą. Okazało się, że państwo wciąż pałają do siebie uczuciem, zaś wobec współmałżonków idą w zaparte, choć ci wiedzą, jak jest. Wie też oczywiście zdetronizowana dama. Mamy, więc klasyczny melodramat z wyższych sfer, z potajemnymi schadzkami, gubieniem ochrony, kluczeniem, scenami zazdrości, awanturami i wszystkim tym, co znamy z twórczości filmowej dla mas. Z tego wszystkiego wynika, że nie jest lekko zakochać się w wyższych sferach, bo zakochani są tak na widelcu, że muszą robić przemyślne łamańce, by uczucie jakoś było zaspokajane. Trzeba, więc bohaterów naszej opowieści usprawiedliwić, że nie bardzo mają głowę do rządzenia i zarządzania. W końcu miłość jest najważniejsza. O czym uprzejmie donosi agent J-23 i pół.

Gdańska prokuratura ukatrupi śledztwo w sprawie Amber Gold Nie wszyscy prokuratorzy w Gdańsku godzą się na takie prowadzenie śledztwa w sprawie Amber Gold i OLT Express, które oznacza jego ukatrupienie. Dlatego opowiadają, że wątki korupcyjne są widoczne gołym okiem i dotyczą bardzo ważnych osobistości. Tylko nic się w tej sprawie nie robi, nie zabezpiecza dowodów, nie przesłuchuje świadków, a nawet nie planuje rutynowych czynności. Prokuratura pełni, więc w tej sprawie funkcję ochronną, a nie śledczą. Prokuratura Okręgowa w Gdańsku tak prowadzi śledztwo w sprawie Amber Gold, że praktycznie niemożliwe jest ustalenie tych wątków, które nie wiążą się z oszustwem parabanku. A właśnie pomijane aspekty są najważniejsze. Bo wskazują na korumpowanie polityków, urzędników państwowych i samorządowych, a także pracowników organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości. Dla pokrzywdzonych oszustwa są ważne, ale dla państwa znacznie ważniejszy jest udział polityków i funkcjonariuszy publicznych w osłanianiu oszukańczej działalności, ale przede wszystkim osłanianiu procederu prania pieniędzy na dużą skalę. Tylko dziecko uwierzy, że robili to bezinteresownie Prokurator generalny Andrzej Seremet natychmiast powinien odebrać śledztwo gdańskiej prokuraturze, gdyż działa ona niejako we własnej sprawie. Przecież to prokuratura rejonowa w Gdańsku nie wykazywała najmniejszej ochoty, by przeszkodzić Marcinowi P., a prokuratura okręgowa miała nad tym fatalny nadzór. Jest absurdem, by gdańska prokuratura prowadziła śledztwo, w którym powinna zbadać wątki korupcyjne, skoro musiałaby działać także przeciwko sobie. Podobnie jak absurdem jest oczekiwanie, że prokuratorzy, powiązani towarzysko i nie tylko z lokalnymi elitami politycznymi i urzędniczymi zrobią cokolwiek przeciwko nim. W Gdańsku nie ma szans na wyjaśnienie czegokolwiek. Wie to nie tylko każdy prawnik czy polityk, ale i każde dziecko. Jest oczywiste, że śledztwo w sprawie Amber Gold jest i będzie kanalizowane na banalny wątek oszustwa, natomiast wątki korupcyjne zostaną głęboko zakopane, bo przecież nikt nie strzeli sobie w głowę, a rykoszetem w głowę politycznych przyjaciół i dobrodziejów. Zatem każdy dzień śledztwa w Gdańsku oznacza, że oddala się ono od najistotniejszych wątków i najbardziej „umoczonych” osób, w tym z politycznego świecznika. Ale o to, niestety, najpewniej chodzi. Nie wszyscy prokuratorzy w Gdańsku godzą się na takie prowadzenie śledztwa w sprawie Amber Gold, które oznacza jego ukatrupienie. Dlatego opowiadają, że wątki korupcyjne już są widoczne gołym okiem i dotyczą bardzo ważnych osobistości. Tylko nic się w tej sprawie nie robi, nie zabezpiecza dowodów, nie przesłuchuje świadków, a nawet nie planuje rutynowych czynności. Prokuratura pełni, więc w tej sprawie funkcję ochronną, a nie śledczą. Dotychczasowe postepowanie prokuratury samo w sobie nadaje się na odrębne śledztwo, postępowanie dyscyplinarne i wszelkie kroki kodeksowe. Nie może być tak, żeby organa ścigania mataczyły w śledztwie, osłaniały skorumpowanych urzędników i uniemożliwiały wykrycie przestępstw najgroźniejszych dla państwa, bo kompletnie demoralizujących jego funkcjonariuszy. Uzasadnione są wątpliwości, czy jakakolwiek prokuratura w Polsce jest w stanie obiektywnie zająć się wszystkimi wątkami śledztw w sprawie Amber Gold i OLT Express. Nie tylko z powodu korporacyjnej solidarności, która jest już legendarna, ale przede wszystkim z panicznego strachu przed narażaniem się rządzącemu układowi, od którego zależy ich los i byt. Dlatego powinna powstać sejmowa komisja śledcza. Ona pewnie nie wszystko wyjaśni, ale przynajmniej powstrzyma zabijanie tego śledztwa i ochranianie osób, które ochraniane w żadnym razie być nie powinny. Stanisław Janecki

Totalniactwo wyłazi wszystkimi porami Słowo wylatuje wróblem, a powraca wołem. Sprawdziło się to, co do joty w przypadku Janusza Korwin-Mikke, który powiedział kilka verborum veritatis na temat „paraolimpiad” organizowanych dla inwalidów. Jak wiadomo, nic tak nie gorszy, jak prawda, toteż zgorszonym achom i ochom nie było, a właściwie nie ma końca, a to dopiero początek, bo właśnie Sralon kształtnymi ustami pani red. Dominiki Wielowieyskiej ogłosił, że Korwin-Mikke „wykluczył się z kręgu cywilizowanych ludzi”. No to powiedzcie Państwo sami - któż nie zechce teraz jednym susem wskoczyć do samego środka kręgu cywilizowanych ludzi? Chętni będą skakać jeden przez drugiego, zwłaszcza ci, którzy z cywilizacją zetknęli się dopiero, co i raczej przelotnie. Kto wie, czy na skutek tego w kręgu cywilizowanych ludzi nie zrobi się nazbyt tłoczno, a w tłoku - wiadomo: trzeba uważać, nie tylko na portfele, ale również na odciski, no i gwałtownie rosnące ryzyko mordobicia - jak to między cywilizowanymi. W takiej sytuacji może nawet w kręgu ludzi cywilizowanych dojść do wtórnej selekcji kadrowej i znowu jeden cywilizowany będzie drugiego cywilizowanego rozpoznawał po charakterystycznym zapachu czosnku i cybuli. Nie muszę chyba dodawać, że do tego trzeba mieć specjalnego nosa, który właśnie jest jednym z zewnętrznych wyróżników człowieków cywilizowanych. Nie dotyczy to, ma się rozumieć, pani red. Dominiki Wielowieyskiej. Pochodząc ze świętej rodziny uczestniczy w kręgu cywilizowanych ludzi na zasadzie doktoratów honoris causa, których różni naiwniacy nie szczędzili byłemu prezydentowi naszego nieszczęśliwego kraju Lechowi Wałęsie. Wyrządzili mu tym wielką krzywdę, bo na skutek tego chyba naprawdę uwierzył w siłę swego rozumu, chociaż z drugiej strony na jego korzyść przemawia okoliczność, że między „mędrcami Europy” czuł się jednak trochę nieswojo. Zatem o ile pani red. Wielowieyska z racji pochodzenia ze świętej rodziny żadnego biletu wstępu do kręgu człowieków cywilizowanych nie potrzebuje, o tyle w przypadku tych, którzy pochodzeniem takim czy owakim wylegitymować się nie będą mogli, biletem wstępu do tego ekskluzywnego kręgu będzie deklaracja potępiająca Janusza Korwin-Mikke. W ten sposób każdy symplak i mikrocefal będzie mógł jednym susem dokonać cywilizacyjnego skoku, niczym Chińska Republika Ludowa w czasach Mao Zedonga. Jako jeden z pierwszych zgłosił się najpobożniejszy senator Rzeczypospolitej, a w każdym razie - Platformy Obywatelskiej, do której przeszedł z „Polski”, co to „Jest Najważniejsza”, a tam z kolei - z Prawa i Sprawiedliwości, gdzie Jarosław Kaczyński zrobił z niego człowieka. To znaczy - nie tyle zaraz „człowieka” - bo o ile mi wiadomo, prezes Kaczyński jeszcze żadnego człowieka nie zrobił - ale polityka. I to może nie do końca, bo obserwując działalność najpobożniejszego senatora Jana Filipa Libickiego odnoszę wrażenie, że raczej markuje on działalność polityczną. Pewnie skądinąd wie, że jest ona zastrzeżona dla starszych i mądrzejszych, co nawet dobrze świadczyłoby o spostrzegawczości pana senatora. Jak to mówił do Bohuna pan Zagłoba? Białogłowską masz twarz, mości mołojcze, ale i białogłowskie serce: listy tobie wozić, panny porywać... No nie; o ile wysyłanie listów, zwłaszcza z donosami, nie przekracza, o ile wiem, możliwości pana senatora, to już porywanie panien byłoby chyba zbyt dużym wiatrem na wełnę naszego jagnięcia. Toteż komentuje on różne wydarzenia, pisze donosy, słowem - dojrzewa do uczestnictwa w kręgu ludzi cywilizowanych. Otóż najpobożniejszy senator PO zagroził Korwinowi, że poszczuje na niego pana mecenasa Romana Giertycha, co to po przejściu na jasną stronę Mocy sprawia wrażenie, jakby został duszeńką Sralonu. Czy rzeczywiście został, czy też na razie jest na okresie próbnym, jako tak zwany „nasz sukinsyn” - trudno zgadnąć. Jak bowiem wiadomo, są rozmaite „sukinsyny”. Za sprawą Amerykanów, dzielimy ich na „sukinsynów naszych” oraz „sukinsynów jakichś takich nie naszych”. Sukinsyny nasze wprawdzie zasadniczo nie przestają być sukinsynami, ale Sralon ich sukinsyństwa im nie wypomina, przeciwnie - powleka je mrokiem zapomnienia. Takim „naszym sukinsynem” był na przykład egipski prezydent Hosni Mubarak, a wcześniej - prezydent Zairu Józef Desire Mobutu Sesse Seko Kuku Ngbeandu wa Za Banga. Te przykłady pokazują, że również mrok zapomnienia nie trwa wiecznie, tylko do czasu, który najtrafniej określił kiedyś pozbawiony złudzeń ksiądz biskup Ignacy Krasicki: „póki gonił zające, póki kaczki znosił, Kasztan co chciał u pana swojego wyprosił”. Tedy pan senator zagroził, że poszczuje na Korwina pana Romana, chyba, że Korwin rewokuje, to znaczy - przeprosi nie tylko najpobożniejszego senatora za domniemane zelżywosci i zniewagi, ale również pozostałych inwalidów, nie tylko tych, co startowali w Paraolimpiadzie, ale wszystkich. Znając niechęć Janusza Korwin-Mikke do postępowania według zasady odpowiedzialności zbiorowej, nie spodziewam się takiego odszczekania. Zatem wygląda na to, że pan mec. Roman Giertych będzie musiał zaciągnąć Korwina przed niezawisły sąd, który - aaaa! - To zależy, jakie otrzyma rozkazy. Jeśli otrzyma rozkaz, żeby skazać, to skaże, jeśli otrzyma rozkaz, by uwolnić - to uwolni. Ciekawe, że podobne zasady obowiązywały w starożytnym Rzymie w tzw. procesie formułkowym, kiedy to pretor dawał sędziemu taką przykładowo instrukcję: „si paret Numerius Negidius Aulo Agerio centum dare, te iudex centum condemna; si non paret - absolvito”. Ciekawe, jakie instrukcje Siły Wyższe dają niezawisłym sądom dzisiaj; czy dajmy na to, sporządzane są one nadal w języku łacińskim, czy przeciwnie - w „nazistowskim” - i tak dalej. Tak czy owak, instrukcje dla niezawisłych sądów muszą być - i na tym polega kontynuacja cywilizacji łacińskiej w III Rzeczypospolitej. Nie jest to wiele, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Zresztą - dlaczego zaraz „lubi”? Pluskiew na przykład polubić niepodobna; można się co najwyżej przyzwyczaić. Jak to mówią, dobra psu i mucha. I kiedy jeszcze czekamy, czy Korwin, postraszony nie tylko przez panią red. Dominikę Wielowieyską wyrzuceniem poza krąg ludzi cywilizowanych oraz przez najpobożniejszego senatora poszczuciem nań pana mecenasa Romana Giertycha, bardzo ciekawe rozkazy wydał podległej sobie telewizji TVN pan dyrektor Adam Pieczyński. Kazał mianowicie wstrzymać emisję programu, gdyż uznał, że cytowanie wyrażanych przez Janusza Korwin-Mikkego, niedopuszczalnych w cywilizowanym świecie opinii, służy tylko jego źle pojętej popularności. Warto się zatrzymać nad tym uzasadnieniem, bo totalniactwo wyłazi z niego wszystkimi porami. Po pierwsze - dowiadujemy się, że w „cywilizowanym świecie” jedne opinie są dopuszczalne, a inne - niedopuszczalne. Kto o tym decyduje? Osobiście podejrzewam, ze decydują o tym oficerowie prowadzący - chociaż oczywiście mogę się mylić. Ale skoro nie oficerowie prowadzący, to kto? Pan dyrektor Pieczyński wprawdzie ma pod sobą żołnierzy, ale sam też jest człowiekiem pod władzą postawionym i niechby spróbował jej podskoczyć, to zdmuchnęłaby go w jednej chwili, jak gromnicę. Ale to nieważne, bo ważniejsze, że jest jakiś Sanhedryn, który decyduje o dopuszczalności opinii - a pan dyrektor Pieczyński, podobnie zresztą, jak inni funkcjonariusze - posłusznie się go słucha. Po drugie - z deklaracji pana dyrektora wynika, że popularność może być pojęta „źle”, albo „dobrze”. TVN może służyć tylko dobrze pojętej popularności - to jasne. Ale która popularność jest pojęta „dobrze”? Nietrudno się domyślić, że ta, którą uprzednio zatwierdził do popularyzowania wspomniany tajemniczy Sanhedryn. Po trzecie - wynika z tego, że stacje telewizyjne w naszym nieszczęśliwym kraju wcale nie zostały utworzone po to, by swoich widzów informować o wydarzeniach i opiniach, tylko - by odcinać ich od opinii źle widzianych przez Sanhedryn, a faszerować ich opiniami przez Sanhedryn pożądanymi i w ten sposób robić im wodę z mózgu. Tak zoperowani ludzie będą wobec Sanhedrynu całkowicie bezbronni - i to jest zapewne jednym z najważniejszych zadań TVN i powodów, dla których ta stacja została utworzona. Z obfitości serca usta mówią i dobrze się stało, że pan dyrektor Pieczyński się wygadał iż TVN wprawdzie robi bardzo wiele hałasu, ale tak naprawdę - pracuje w służbie ciszy. SM

„Nikanderowi” wyszło jak zawsze Polacy, jak wiadomo, to sam cymes. Ale nie wszyscy, tylko ci „prawdziwi”, w odróżnieniu od Polaków „fałszywych”. A kto jest „prawdziwym Polakiem”? Wyjaśnił to niedawno pan red. Jan Engelgard, który chyba raczej na pewno tak, też jest prawdziwym Polakiem. Otóż prawdziwym Polakiem może być tylko komunista. Mamy, zatem cały poczet prawdziwych Polaków, chwalebny orszak, który otwiera – no, któż by, jeśli nie Julian Marchlewski? Zasługi Juliana Marchlewskiego dla Polski, jako prawdziwego Polaka, przedstawił Stefan Żeromski w opowiadaniu „Na probostwie w Wyszkowie”. Zaraz po Julianie Marchlewskim kroczy – jakże by inaczej – Feliks Dzierżyński, a póżniej – „męczenników orszak biały” w osobach Juliana Leszczyńskiego ps. „Leński”, Adolfa Warskiego, ps. „Warszawski”, Marii Koszutskiej, ps. „Kostrzewa”, Marcelego Nowotki, Pawła Findera, Małgorzaty Fornalskiej, Bolesława Bieruta – nie zapominając o tych, którzy palmy męczeńskiej nie zdobyli, a więc – Grzegorzu Korczyńskim, co tak naprawdę nazywał się Stefan Kilanowicz, Edward Gronczewski, słynny partyzant „Przepiórka” („jo strzylołem, a un piniundze broł”), którego inni prawdziwi Polacy potrafili wystrugać nie tylko na dyplomatę, reprezentujacego naszą niezwyciężoną armię w Chińskiej Republice Ludowej, ale nawet – na „pracownika naukowego” w chederze pod nazwą „Wojskowy Instytut Historyczny”, Mikołaju Tichonowiczu Diomko, ps. Mieczysław Moczar no i oczywiście – prawdziwi Polacy pochodzenia żydowskiego tzn. Jakub Berman, Hilary Minc i Roman Zambrowski, („Bo Berman oraz Minc Hilary, ludowej władzy dwa filary, leżą strzaskane Gnoma ręką i nawet im nie wolno jęknąć”), aż wreszcie dochodzimy do naszej najukochańszej duszeńki w osobie generała Wojciecha Jaruzelskiego. Generał Wojciech Jaruzelski – „umiłowanie i słodycz rodzaju ludzkiego”, wprawdzie w młodości ulegał sprośnym błędom Niebu obrzydłym, ale potem się z nich otrząsnął, a właściwie – nie tylko „otrząsnął” – ale je zwycięsko przezwyciężył, dając początek licznemu duchowemu potomstwu „prawdziwych Polaków”, których misją jest, jak wiadomo, dyscyplinowanie Polaków fałszywych, żeby nie zasmucali Władimira Władimirowicza Putina oraz jego następców na drewniem Kremlie. Pracują nad tym liczne drużyny prawdziwych Polaków – od „Gazety Wyborczej” aż do „Myśli Polskiej” – oczywiście pod wypróbowanymi rękoma cienkoszyich wodzów. Obok oddziałów regularnych, to znaczy – umundurowanych i z książeczkami wojskowymi, mamy do czynienia również z operacjami partyzanckimi. Uczestnicy operacji partyzanckich – chociaż – ma się rozumieć – też podlegają Centrali, chociaż oczywiście – za pośrednictwem Sztabu Partyzanckiego. Formalje partyzanckie – jak to w partyzantce – ani nie wdziewają mundurów regularnego wojska, ani nie uzywają nazwisk, posługując się pseudonimami. I taki właśnie partyzant o pseudonimie „Nikander”, ruszył do ataku, domagając się usunięcia z „Nowego Ekranu” między innymi mnie, jako wroga ludu pracującego miast i wsi. Rozpoczął swoja filipikę od popisania się wykształceniem – niestety wyszło jak zawsze. Oto początek filipiki „Nikandera”: „Jak to było u Cycerona w tej mowie w obronie Katyliny? Zdaje się tak: „a Korwina-Mikke trzeba stąd wywalić!” Oto przykład zadufanego w sobie durnia z wykształceniem średnim, to znaczy – że coś się wie, coś się nie wie. „Nikander” słyszał o Cyceronie i Katylinie – ale pogadanki oficera politycznego kompletnie mu się w głowie zlasowały. Najwyraźniej, bowiem uważa, że Cyceron Katyliny bronił i w jego obronie wygłaszał mowy, niczym mecenas Roman Giertych, który najwyraźniej postanowił przystać do „prawdziwych Polaków”, w obronie Michała Tuska. Tymczasem konsul Marek Tulliusz Cycero serię swoich przemówień wygłoszonych PRZECIWKO Katylinie w 63 roku przed Chrystusem rozpoczął od słynnego zdania: „Quousque tandem abutere Catilina patientia nostra” – co się wykłada: dokądże Katylino będziesz nadużywał naszej cierpliwości? O żadnym „wywalaniu” Katyliny skądkolwiek nie ma tu mowy – ale bo też Cyceron znikąd Katyliny „wywalić” nie mógł, jako że ten właśnie nie został wybrany konsulem, a spisek mający na celu m.in pozbawienie Cycerona życia, zawiązał w celu UZYSKANIA tej posady. Ale coś jest na rzeczy, bo o „wywalaniu” też w starożytnym Rzymie mówiono, a konkretnie – nie tyle o „wywalaniu”, co o zburzeniu. Jak można się domyślić, nie mogło w tym przypadku chodzić o „zburzenie” jakiejś osoby, tylko obiektu, a konkretnie – miasta Kartaginy. Takim wezwaniem kończyć miał KAŻDE swoje przemówienie, nawet, jeśli dotyczyło jakiegoś innego przedmiotu, Katon Starszy. Problem polega na tym, ze Katon Starszy z Cyceronem nie miał nic wspólnego między innymi, dlatego, że umarł prawie sto lat przed wygłoszeniem przez Cycerona wspomnianej pierwszej mowy przeciwko Katylinie. Słowem – naszemu „Nikanderowi” wszystko się w głowie zlasowało, a to, co mialo być popisem erudycyjnym, okazało się tylko demonstracją nieuctwa. W tej sytuacji nikogo nie powinno dziwić, że „Nikander” domaga się „wywalenia” Korwina-Mikke i mnie z „Nowego Ekranu”, używając określenia: „bezmuzgowe (pisownia oryginalna – SM) tałatajstwo”. Domyślam się, że w naszym towarzystwie musi czuc się trochę nieswojo, niczym prezydent naszego nieszczęsliwego kraju Lech Wałęsa w gronie „mędrców Europy”. Najwyraźniej „Nikander” musiał być w młodości często bity w ciemię, skoro nawet opanowanie zasad ortografii okazało się zadaniem przekraczającym jego intelektualne możliwości. To chyba właśnie takich durniów i nieuków miał na myśli Franciszek książę de la Rochefoucauld pisząc, że „nikt nie jest zadowolony ze swojej fortuny, każdy – ze swego rozumu” – no i oczywiście – z „prawdziwego Polactwa”. Jako człowieka o pogodnym usposobieniu, tacy publicyści bardzo mnie bawią, więc byłbym szalenie zmartwiony, gdyby z jakiegoś powodu „Nikander” zaprzestał delektowania czytelników „Nowego Ekranu” sekrecjami swoich szarych komórek. Czasy są i tak ciężkie, więc już, chociaż z tego powodu każdemu należałoby się trochę wesołości. SM


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
209id(858
No 004 CCS Demonstration Plant fully integrated into new unit 858 MW
BC856 857 858
858 - Kod ramki - szablon
858 859
858
06 123 858
2 testsciagaid 858
06 123 858
858
bimbrownia CO2 schemat 2 id 858 Nieznany (2)
209id(858
No 004 CCS Demonstration Plant fully integrated into new unit 858 MW
US Patent 405,858 Electro Magnetic Motor
858 ac
858 Fox Susan Braterska przysługa
858 859

więcej podobnych podstron