333

Zagadka smoleńskiej mgły Wiemy już na pewno, że załoga Tu-154 została zmylona przez Rosjan nieprawidłową pracą radiolatarni, złymi komendami wieży i błędnymi współrzędnymi lotniska na karcie podejścia. Do katastrofy prawdopodobnie jednak by nie doszło, gdyby nie gęsta mgła, która nagle – tuż przed tragedią – pojawiła się nad lotniskiem Smoleńsk-Siewiernyj. – Bez mgły oszukanie załogi samolotu by się nie powiodło – mówi „GP” K.M., ekspert zespołu ds. katastrofy smoleńskiej pod kierownictwem Antoniego Macierewicza, specjalista ds. kontroli radiolokacyjnej, który prezentował swoje wyliczenia na forum Parlamentu Europejskiego w Brukseli. – Mgła uniemożliwiła pilotom zorientowanie się, jak blisko znajdują się od ziemi. Jeśli był to zamach, jej wytworzenie było niezbędne, gwarantowało jego powodzenie. Bez mgły piloci dostrzegliby, że są błędnie naprowadzani przez wieżę kontroli lotów, zmyleni przez niewłaściwe dane GPS i odlecieliby na drugi krąg – potwierdza nasz informator, były pilot Tu-154. Jego zdaniem, jeśli to był przypadek i można udowodnić, że mgła była spowodowana naturalnymi zmianami pogodowymi, może to wykluczać teorię zamachu. Dlatego ustalenie, czy mgła w Smoleńsku była naturalna, czy wywołana sztucznie, jest jedną z kluczowych kwestii w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy smoleńskiej.

„Ale 10-ta i mgła?” Przypomnijmy słowa oficera WP, który obsługiwał radiolatarnie: – Przy nalocie na każdą radiolatarnię pilot patrzy na radiokompas i tak prowadzi samolot w poziomie, aby mieć prostą strzałkę w linii N–S. Pilot zna z katalogu wysokość położenia każdej radiolatarni oraz jej odległość od progu pasa. Wie też, na jakiej wysokości powinien przelecieć nad każdą radiolatarnią. Wystarczy przesunąć ten obraz o odpowiednik skali – ok. 40 m w lewo oraz 1 km w dół, a otrzymamy układ nowych radiolatarń i wirtualnego nowego pasa. Prawdopodobnie piloci wykonywali podejście na ten przesunięty układ. Trudno zauważyć i rozpoznać jako zagrożenie taką sytuację przy locie we mgle – mówi. Wokół mgły w pobliżu lotniska Siewiernyj w Smoleńsku pojawia się wiele niejasności. Jej pojawieniem się o tej porze dnia zdziwiona była załoga Tu-154. Według stenogramów, o godz. 8.16 (czyli 10.16 czasu rosyjskiego) Robert Grzywna mówi zaskoczony: „Ale 10-ta i mgła?”. Wypowiedzi poprzedzające i następujące po tych słowach uznano za „nieczytelne”. Jak twierdzą nasi informatorzy, w aktach śledztwa są zeznania pracownika miejscowej piekarni, Aleksandra Berezina. Zdziwiło go, że rano w Smoleńsku „na ulicy była nienaturalnie gęsta mgła. W takiej sytuacji włączyłem krótkie światła samochodu. Widoczność w linii prostej wynosiła według mnie 50 m. Mgła przykrywała wierzchołki wysokich drzew. Na ulicy na skutek takiej mgły było ciemno. W tak silnej mgle jechałem z prędkością około 35 km/godz”. Na temat mgły, jak twierdzą nasi informatorzy, mówił również podczas zeznań szeregowy Pustowiar Igor Waleriewicz, który pełni służbę na lotnisku Siewiernyj. Miał powiedzieć: „W ciągu 30 minut od momentu wylądowania Jaka-40 do podejścia do lądowania Iła-76 warunki pogodowe na lotnisku w sposób znaczący uległy pogorszeniu, mgła stała się bardziej szczelna, uległa zagęszczeniu, widoczność przy ziemi zmniejszyła się do około 60–70 m. (…) Po około 30 minutach warunki pogodowe pogorszyły się jeszcze bardziej, zwiększyła się znacząco gęstość mgły, a widoczność na ziemi obniżyła się do nie więcej aniżeli 50 m”. Z kolei Dmitrij Olegowicz Paszczakow z obsługi lotniska, który patrolował okolice pasa startowego, stwierdził, że przed lądowaniem polskiego Tu-154 M mgła była tak gęsta, że ograniczała widoczność maksymalnie do dwóch metrów. Co ciekawe, kilkanaście kilometrów dalej, na cmentarzu w Katyniu, powietrze było całkowicie przejrzyste. Charakterystyczna była poranna audycja TVN24 z 10 kwietnia, gdy po pierwszej relacji reportera mówiącego o kłopotach z lądowaniem samolotu z powodu „totalnej mgły”, zdziwiony dziennikarz siedzący w studiu w Warszawie zaczął go dopytywać o odległość dzielącą cmentarz katyński i lotnisko Siewiernyj. Tłumaczył to tym, że za reporterem znajdującym się w Katyniu nie było widać – jak to ujął – „ani grama mgły”.

Sfałszowane dane pogodowe? Nie mniej interesujące są zeznania meteorologów. Michaił Jadgowskij, naczelnik stacji meteorologicznej jednostki wojskowej w Smoleńsku, zeznał – jak twierdzą nasi informatorzy: „O godz. 9.26 stwierdziłem zmianę pogody, a mianowicie zachmurzenie 10 stopni, warstwowa mgiełka, dymy, widoczność 1000 m, co odpowiada meteorologicznemu minimum lotniska”. Jadgowskij wyraźnie rozgranicza więc „mgłę” i „dymy”. Jadgowskij miał zeznać, że zaobserwował zmianę pogody o godz. 9.40. Dostał informację o gęstej, falistej mgle, która ograniczyć miała widoczność do 600–1000 m. Były to dane poniżej pogodowego minimum lotniska (minima pogodowe dla lotniska Sieriernyj wynoszą: wysokość dolnej granicy chmur nie mniej niż 100 m, widoczność nie mniej niż 1000 m). „Następny pomiar przeprowadziłem o 10.40, kolejne o 10.52, 11.00. O 11.00 mgła wynosiła 600 m widoczności” – miał zeznać Jadgowskij. Według naszych informatorów, na pytanie ppłk. Anatola Sawy: „W będącym w waszym posiadaniu Dzienniku Roboczym stacji meteorologicznej jednostki wojskowej na ostatniej stronie naklejony został prostokątny fragment papieru z odciskiem pieczęci jednostki wojskowej, poświadczającej ilość przeszytych stron w Dzienniku. Dlaczego w miejscu naklejenia danego fragmentu papieru znajdują się ślady naklejenia, a następnie odklejenia jakiegoś papieru?” – Jadgowskij miał odpowiedzieć: „Całość Dziennika jest nienaruszona, karty są numerowane. Kart z dziennika nie wyrywałem, zmian nie wprowadzałem, niczego nie przeklejałem i nie odrywałem”. Jakie dane i kto zaklejał w Dzienniku Pogodowym? Co chciano ukryć? Z relacji emerytowanej nauczycielki, mieszkanki Smoleńska, do której dotarł „Nasz Dziennik”, wynika, że 10 kwietnia mgła na lotnisku pojawiła się w sposób gwałtowny, ok. godz. 8 rano czasu polskiego, i równie szybko zniknęła. Bardzo łatwo można ją było zlokalizować, „wypełzła” z jaru, w którym rozbił się polski samolot z 96 osobami na pokładzie.

Szyderstwa i rzeczywistość Już w głośnym tekście, jaki na początku maja 2010 r. ukazał się w tygodniku „Polityka”, hipoteza o sztucznej mgle (rozpowszechniana wtedy tylko na forach internetowych) posłużyła autorowi jako pretekst do wyszydzenia wszelkich „teorii spiskowych” na temat katastrofy w Smoleńsku. Gdy polska prokuratura złożyła do Departamentu Sprawiedliwości USA wniosek o pomoc prawną – także w sprawie możliwości wytworzenia sztucznej mgły – internet wręcz zaroił się od seryjnie wypisywanych kpin o Polsce jako „pośmiewisku Europy”. Jak jednak wiadomo, ani charakter zjawiska atmosferycznego 10 kwietnia w Smoleńsku, ani rola Iła-76 – samolotu transportowego do przenoszenia ładunków (wody, maszynerii, paliwa), który próbował lądować na Siewiernym przed tupolewem i mógł przyczynić się do powstania lub zagęszczenia mgły – w dalszym ciągu nie została oficjalnie wyjaśniona. Niepotwierdzone informacje, że znajdowali się w nim rosyjscy dziennikarze albo samochody dla polskiej delegacji, nie wydają się prawdopodobne – choćby ze względu na czas, w którym ił pojawił się w okolicy lotniska Smoleńsk-Siewiernyj (gdyby faktycznie na pokładzie samolotu były np. auta dla polskiej delegacji, przywieziono by je znacznie wcześniej).

Czy Ił-76 mógł więc przyczynić się do pogorszenia warunków pogodowych w Smoleńsku? Techniczną możliwość takiego zabiegu potwierdził w rozmowie z nami E. W. (imię i nazwisko do wiadomości redakcji), polski fizyk: – Środki wiążące fizycznie lub chemicznie tlen w atmosferze, a także środek wytwarzający sztuczną mgłę, mogły zostać rozpylone przez iła w dwóch warstwach w osi pasa. Aby jednak stwierdzić takie działanie, należałoby m.in. przeprowadzić analizę biochemiczną próbek gruntu ze Smoleńska. Jak na razie tego nie zrobiono, zadowalając się ekspertyzą biegłych z Instytutu Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Stwierdzili oni, że mgła 10 kwietnia była naturalna, bo… tak wynika z obserwacji meteorologicznych w Smoleńsku z ostatnich 30 lat.

Tymczasem już kilka miesięcy temu cytowaliśmy niemieckojęzyczną depeszę agencji prasowej AFP z 22 lipca 2010 r. Według tej informacji – w Niemczech powstanie wkrótce urządzenie produkujące właśnie sztuczną mgłę, a zgodę na jego budowę wydało Ministerstwo Ochrony Środowiska Badenii-Wirtembergii. Wyrzutnie granatów mgielnych staną wokół elektrowni atomowej w Philippsburgu, aby w chwili, gdy jakiś samolot zejdzie z kursu i skieruje się w stronę reaktora, pociski zostały wystrzelone, utrudniając terrorystom precyzyjne przeprowadzenie ataku. Działanie takiego systemu zostało już podobno przetestowane i – według informacji władz Badenii Wirtembergii – jego wdrożenie jest już tylko kwestią czasu. Wojskową maszynę do wytwarzania sztucznej mgły – do tego rosyjską – można było zobaczyć też w filmie „List z Polski” w reżyserii Mariusza Pilisa. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

KOMENTARZ BIBUŁY: Wokół katastrofy i śledztw namnożyło się więcej rzeczowych i kluczowych pytań niż można uzyskać, choćby i pobieżnych ale logicznych odpowiedzi. Każda, należy podkreślić: każda katastrofa tego typu i skali powinna wywoływać natychmiastową reakcję i podejrzenie o nienaturalną przyczynę, tym bardziej, że dysponujemy już pokaźnym zestawem dziwnych splotów okoliczności, tajemniczych ruchów służb specjalnych i władz państwowych, wreszcie – skandalicznym, urągającym nie tylko bylejakości rosyjskiej rzeczywistości śledztwem, ale działaniami stricte likwidującymi pozostałe weryfikowalne ślady i inne corpus delicti. Wbrew temu wszystkiemu jednak, mamy w Polsce grupkę osób, które już znają przyczynę katastrofy. Nie czytali materiałów dowodowych, nie zapoznali się z końcowymi raportami śledztw (nawet jeśli będą one ułomne), nie próbują nawet rozważać różnych możliwych wersji, lecz znają doskonale przyczynę. Do grupy tej zaliczył się prof. Adam Wielomski, dziś prowadzący portal konserwatyzm.pl, który daje się poznać jako orędownik dogmatu, iż wszystko co nie wiąże się z braćmi Kaczyńskimi, musi być lepsze, najgorszą z możliwych scenariuszy dla Polski jest wygrana PiS-u, a próby wyjaśniania katastrofy, czy też nawet samo publiczne zadawanie pytań, staje się czymś w rodzaju “szerzenia kultu Lecha Kaczyńskiego”. W tenże dogmat wpisuje się również jego – sądząc z tonu – kategoryczne i ostateczne dzisiejsze stwierdzenie, iż katastrofa w Smoleńsku była “zwykłym wypadkiem lotniczym” [zob. kopia ekranu poniżej]. Oczywiście trudno jest przekonywać i dyskutować z osobami, które już wszystko wiedzą i są ekspertami w każdej dziedzinie, ale polecamy trochę umiaru w swej nienawiści do “wszystkiego co PiS-owskie”, bo niekiedy staje się to komiczne, zresztą tak samo jak pro-PiS-owskie zaślepienie innych, nie dostrzegających istotnych mankamentów tego ruchu i jej liderów.  W każdym razie, przytaczamy ten incydent i zachowujemy go dla pokoleń, aby wiadomo było kto pragnie dochodzenia do prawdy (w tym przypadku: wyjaśnienia przyczyn i przebiegu katastrofy), a kto służy jedynie swoim własnym ideologicznym fanaberiom.

To może zadecydować o wygranej PiS-u w wyborach Przekształcenie PiS-u w ruch społeczny może zadecydować o wygranej w wyborach parlamentarnych - pisze prof. Jadwiga Staniszkis w felietonie dla Wirtualnej Polski. Platforma nie zasługuje na drugą kadencję rządów: tak uważa większość w badaniach przeprowadzonych ostatnio na zlecenie "Faktów" TVN. Ale bez przebudowy i zenergetyzowania opozycji (przede wszystkim PiS-u) PO znów wygra. Więc warto zastanowić się, jak taką przebudowę przeprowadzić. Kiedy wiosną 2010 napisałam w Wirtualnej Polsce, żeby Prezes oddał PiS młodym, nie myślałam, że skończy się to podziałem partii: wciąż zresztą mam nadzieję, że dogadają się i w wyborach pójdą razem ze względu na interes kraju. Do rozpadu doszło także dzięki intrygom pisowskiego aparatu. Choć ten ostatni powinien się przede wszystkim zająć odbudową zanikających struktur partii, a nie - mówieniem w jej imieniu, bo tylko zraża. To trzeba zostawić ludziom z charyzmą, autorytetem i konkretnymi - w danej kwestii - kompetencjami: czy to młodym np. z Instytutu Sobieskiego, czy - starszym - choćby całkiem licznej profesury z różnych pokoleń, skupionej w Komitetach Poparcia Jarosława Kaczyńskiego. Właśnie w tych ostatnich leży szansa stworzenia nowego modelu działania. Czyli - równoległych struktur - swoistego "partio-ruchu". 31 art. statutu PiS. pt. Komitety, mówi o możliwości powoływania środowiskowych komitetów w poszczególnych regionach i w skali kraju (w postaci Federacji) podlegających bezpośrednio Komitetowi Politycznemu i - Prezesowi. Komitety poparcia powstały w czasie kampanii prezydenckiej Jarosława Kaczyńskiego (przypominam - 47% poparcia w II turze) i wciąż działają. Terenowy aparat PiS widzi w nich konkurencję i stara się eliminować, a są tam ludzie z kompetencjami, indywidualiści, lokalne autorytety, którzy - z różnych względów - nie mieszczą się w modelu partii. Można z nich stworzyć równoległą strukturę, która być może zadecyduje o wygranej PiS-u w wyborach parlamentarnych. Grupa inicjatywna już jest: wroclawskikomitet.pl. Główne hasła to Praworządność, Wolność, Rozwój. I energia w popieraniu Jarosława Kaczyńskiego, choć niekoniecznie mało inspirującego aparatu jego partii. Tworzenie takich równoległych struktur, zdolnych do mobilizowania różnych środowisk, można ciągnąć w nieskończoność: aparat partii odbudowujący jej strukturę w terenie; komitety poparcia Jarosława Kaczyńskiego - sięgające do ludzi z pomysłami na reformy i przełamanie społecznego marazmu; komitety pamięci prezydenta Lech Kaczyńskiego przypominające jego system wartości i przesłanie na przyszłość; ruch wokół komisji Macierewicza i "Gazety Polskiej" upowszechniający wiedzę o katastrofie smoleńskiej, ale i - o stanie państwa, który przyczynił się do tragedii. Nowe formy działania na wsi. Razem - można więcej. A zwornikiem - lojalności wobec Prezesa i poparcie dla stworzonej wspólnie wizji prorozwojowych reform dla Polski. Trzeba wykorzystać tę szansę. Wyzwania stojące dziś przed Polską - i zagrożenia, o których często tu piszę - zadecydują o przyszłości. PO nie daje sobie rady, a PiS w dotychczasowym kształcie nie jest postrzegany jako alternatywa. Ale wciąż jeszcze można to przełamać. Prof. Jadwiga Staniszkis

Czy Hanna Herman donosiła na Polaków Wiceszefowa administracji prezydenta Janukowycza jako agentka KGB szpiegowała „Solidarność” – twierdzą ukraińskie media. – To absurd – mówi „Rz” Herman. O sprawie przypomniały w grudniu portal „Ukraińska Prawda” oraz gazeta „Weczirni Wisti”. Okazją były informacje o zatrudnieniu męża pani Herman w Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy. Serhij Herman przebywał w Polsce jako sowiecki dyplomata w latach 80. i 90. Po rozpadzie ZSRR pracował najpierw w Gdańsku, później był pierwszym sekretarzem i radcą ambasady Ukrainy w Warszawie. – W lecie lub na jesieni został szefem Departamentu Informacyjnego i Analitycznego Zabezpieczenia SBU – napisały „Weczirni Wisti”. Zdaniem gazety żona dyplomaty – obecnie wiceszefowa administracji prezydenta Wiktora Janukowycza – była pod koniec lat 80. agentką KGB o pseudonimie Teresa. Jej zadaniem było m.in. zbieranie informacji o kontaktach gdańskich struktur podziemnej „Solidarności” z działaczami niepodległościowymi z Ukrainy i Łotwy. Charkowski portal Glavnoje już w styczniu ub. roku pisał, że Herman donosiła na działaczy „Solidarności” i opublikował kopię dokumentu, który miał być dowodem jej agenturalnej działalności. Chodzi o notatkę sporządzoną na podstawie doniesień agenta „Teresa” przez naczelnika III wydziału V oddziału Zarządu KGB w obwodzie lwowskim z 13 marca 1988 r. Stwierdzono w niej, że agent złożył „doniesienie o związkach (dysydenta – red.) Wiaczesława Czornowiła z podziemnymi organizacjami ukraińskiego burżuazyjnego nacjonalistycznego kierunku w Pribałtyce”. – Jak mogłam donosić do KGB na ludzi „Solidarności”, jeśli po raz pierwszy do Polski przyjechałam w 1983 roku, a w Gdańsku byłam od 1998 roku? – śmieje się Hanna Herman. W rozmowie z „Rz” tłumaczy, że wszystkie te oskarżenia są dziełem ludzi byłej premier Julii Tymoszenko. – Ona ma swoje „Weczirni Wisti”, które robią za nią całą brudną robotę. To ich dzieło – podkreśla Herman. Według Ołesia Starowojta, deputowanego do lwowskiej rady obwodowej (pani Herman pochodzi ze Lwowa) z opozycyjnej „Naszej Ukrainy”, sprawa jest bardzo skomplikowana. – To, że o Hannie Herman mówi się, iż mogła być agentką KGB, wiemy od dawna. Znana jest kserokopia dokumentu, w którym rzekomo podpisała się jako „Teresa” – powiedział „Rz” Starowojt. Jego zdaniem trudno jednak na tej podstawie wydawać jednoznaczne sądy. – Pseudonimy otrzymywali zarówno agenci, jak i ludzie przez nich śledzeni. Bez dostępu do archiwów KGB, zwłaszcza moskiewskich, niczego nie będziemy wiedzieć. A służby specjalne niechętnie ujawniają swoich dawnych agentów – dodaje. Zdaniem kijowskiego politologa Kostiantyna Bondarenki Herman jest ofiarą kampanii oszczerstw. – Informacje o tym, że była agentką KGB, ukazywały się w ukraińskiej prasie półtora roku temu. Ale zarówno doniesienia, jak i zamieszczane kopie dokumentów okazywały się fałszywką. Dotyczy to też między innymi informacji, że ojciec Janukowycza był policjantem w służbie niemieckiej podczas II wojny światowej. Komu to jest na rękę? Nie wiemy – mówi „Rz” Bondarenko. Polskie media o sprawie Herman poinformowało Stowarzyszenie Nowa Europa.

Piotr Kościński , Tatiana Serwetnyk

"Nie byłam agentką, nie donosiłam na Solidarność" Nie byłam agentką KGB i nie donosiłam na Solidarność - oświadczyła Hanna Herman, współpracownica prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza. Zapowiedziała pozwy sądowe przeciwko polskim mediom, które publikują nieprawdziwe informacje na jej temat. Jest to reakcja na rozesłany dzień wcześniej polskiej prasie artykuł "Doradczyni Janukowycza donosiła na Solidarność". Nieznane bliżej stowarzyszenie "Nowa Europa", powołując się na media ukraińskie, podało w nim, iż Herman jako agentka KGB "Teresa" miała m.in. donosić pod koniec lat 80. o kontaktach gdańskich struktur podziemnej Solidarności z działaczami niepodległościowymi z Ukrainy i Łotwy. - To całkowity absurd i próba dyskredytacji władz Ukrainy przed zaplanowaną na luty oficjalną wizytą prezydenta Janukowycza w Polsce. Nie bywałam w Gdańsku w latach 80. Pojechałam tam dopiero w 1998 roku - powiedziała Herman, która pracuje obecnie jako zastępczyni szefa administracji prezydenta Ukrainy.

Doradczyni Janukowycza podkreśliła jednocześnie, iż wspomniany w artykule "Nowej Europy" jej obecny mąż Serhij rzeczywiście pracował w latach 80. w konsulacie generalnym ZSRR w Gdańsku, przechodząc następnie do pracy w konsulacie ukraińskim w tym samym mieście.- Ja jednak wyszłam za niego dopiero w 1992 roku - zaznaczyła. Według ukraińskich mediów Serhij Herman pracując w gdańskim konsulacie ZSRR mógł być agentem KGB o pseudonimie "Andriej". Obecnie Serhij Herman pracuje w Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy. Informację o współpracy Herman z KGB opublikowała m.in. kijowska gazeta "Weczirni Wisti". Według tego źródła po zakończeniu kariery w KGB obecna współpracownica prezydenta Ukrainy rozpoczęła pracę jako dziennikarka Radia Swoboda. - Tak, to prawda. Byłam także korespondentką "Swobody" w Polsce, ale nigdy nie współpracowałam z KGB. Gazeta "Weczirni Wisti", która kontrolowana jest przez naszą oponentkę polityczną (byłą premier) Julię Tymoszenko, przegrała już ze mną proces sądowy w sprawie tych insynuacji - powiedziała Herman.- Przykro mi, że tak zmanipulowane informacje trafiają do polskiej prasy przed wizytą prezydenta Janukowycza w Warszawie, kiedy stosunki między naszymi dwoma krajami nabierają rozpędu i kiedy prowadzimy rozmowy o otwarciu Domu Polskiego we Lwowie. Żal mi, że polskie media ulegają takim prowokacjom. Zawsze przecież można do mnie zadzwonić i zweryfikować takie doniesienia - powiedziała współpracownica Janukowycza. INTERIA.PL/PAP

Janusz Korwin-Mikke: Takie sobie bankructwo! Przed tygodniem napisałem: "Ja już 40 lat temu pisałem, że ZUS musi zbankrutować. To nie było trudno przewidzieć". Teraz jedni pytają z drżeniem: "To co: ZUS nie będzie płacił?". A drudzy: "E, takie bajanie: płacił, to i będzie płacił!" Otóż ZUS istotnie nie zbankrutuje - bo już jest bankrutem. Podtrzymywanym sztucznie przez reżim. Co roku z budżetu dopłaca się do ZUS znacznie więcej niż do KRUS. Formalnie ZUS nie zbankrutuje - bo nie jest spółką ani firmą prywatną. A co zrobi? ONI mają trzy możliwości - i próbują wszystkich. Pierwsza: obniżyć wysokość emerytur. Padają propozycje, by każdemu wypłacać po 100$ miesięcznie - i koniec. Przypominam, że Konstytucja mówi, że każdemu należy się emerytura - ale nie mówi jak wysoka. Być może jeden złoty... Tak daleko ONI nie pójdą - ale sto dolarów to już coś. W Sudanie można za to żyć i pół roku. Druga: poodbierać emerytury różnym ludziom. Już zrobili wyłom: odebrali emerytury byłym pracownikom służb specjalnych. Chcieli odebrać wojskowym - ale ci pogrozili IM szablą, więc szybko się wycofali. Teraz mówią o odebraniu emerytur b. członkom PZPR. Albo karanym wyrokami sądowymi. Trzecia: podnieść wiek emerytalny. Jak się podniesie go do 90 lat, to nie trzeba będzie obniżać ani odbierać nikomu emerytury - da się je nawet dwukrotnie podnieść. Reżimowe media podadzą, że ta zmiana nastąpiła "ku ogólnej radości całego społeczeństwa". Na ekranach pokażą uradowanych 90-latków. Zaczynają próbnie od podniesienia wieku emerytalnego dla kobiet. Jak raz się na to ludzie zgodzą - pójdzie już lawiną. Bo tu chodzi o zasadę. My, idąc do pracy i płacąc (pod przymusem!) - składki, byliśmy informowani, że otrzymamy emeryturę w wieku lat 60 (kobiety) i 65 (mężczyźni). A może gdybym wiedział, że emeryturę dostanę w wieku lat 70 - wyjechałbym pracować za granicę, by zarobić - i sobie odłożyć? Chodzi o Zasadę. Jeśli raz uznamy, że ONI mają prawo nie dotrzymać umowy - to co ICH powstrzyma przed podniesieniem tego wieku do 75? 80? 85 lat? Jak raz uznamy, że ONI mają prawo płacić nam kiedy chcą i ile chcą - to chyba jasne, że nie będą chcieli. Popatrzmy na składki na ubezpieczenie medyczne. Przy okazji akcji WOŚP jakiemuś dyrektorowi szpitala wypsnęło się, że więcej otrzymują z darów prywatnych niż od NFZ. Już od 15 lat więcej wydajemy na leczenie prywatnie, niż płacimy składek. Kto był ostatnio u państwowego dentysty? Coraz więcej płacimy sami - teraz już trzy czwarte kosztów pokrywamy z własnych kieszeni i torebek - a składki na NFZ spadają? A skąd: rosną! I ONI chcą je nadal podnosić! To dlaczego inaczej ma być z emeryturami? Składkę będą podnosić - a emeryturę obniżać. Albo podnosić wiek emerytalny. I co IM kto zrobi? Jak ktoś głosował na tę "Bandę Czworga" (PO, PSL, PiS, SLD), to niech wie: otrzyma to, na co zasłużył!

Dwie strony medalu Na jednej i tej samej stronie ( http://finanse/wp.pl/ ) znalazłem następujące informacje: „Mieliśmy być Zieloną Wyspą, będziemy drugimi Węgrami!

http://finanse.wp.pl/kat,102634,title,Prysnal-mit-zielonej-wyspy,wid,13016457,wiadomosc.htm

oraz: „Armia urzędników będzie jeszcze większa

http://finanse.wp.pl/kat,104132,title,Armia-urzednikow-bedzie-jeszcze-wieksza,wid,13016465,wiadomosc.html

Otóż: nie będziemy chyba „drugimi Węgrami” - tylko raczej: „drugą Argentyną”. Tyle, że w takiej samej sytuacji jest większość krajów UE. Przypomnijmy casus Irlandii: był to kraj znacznie biedniejszy od Wielkiej Brytanii. Wprowadził reformy wolnorynkowe – i w 10 lat dogonił i przegonił bogatą sąsiadkę. Po czym (1-I-2002) pod naciskiem Berlina i Paryża (którym Warszawa nie uległa!!) wprowadził €uro i podniósł CIT (z 10% na 12,5%) – po czym... stanął. Następnie wprowadził „Kartę Praw Podstawowych” - no, i jest w takiej sytuacji, w jakiej jest. Nam los Irlandii nie grozi, bo NIE podpisaliśmy KPP. Przypominam jednak, że wśród oficjeli Unii panuje przekonanie, że KPP narzuci się Brytyjczykom i Polakom drogą... sądową: jak pracownik odwoła się do trybunału europejskiego – ten będzie orzekał zgodnie z „obowiązującą w Unii” KPP. A wyrok sądu będzie musiał być respektowany w każdym państewku Unii...
Zobaczymy, jak to będzie. Ale módlmy się, by nie zostać „Drugą Irlandią” Ani, tym bardziej, „Drugą Argentyną” - gdzie emeryci (bo o fundusze emerytalne tu chodzi) umierali z głodu. Tak czy owak: reżym nie ma pieniędzy... a zatrudnia nowych urzędników. Nie ma w tym nic dziwnego: Prawo Parkinsona jest nieubłagane: roczny przyrost urzędników musi wynosić 4,84%. I koniec. Po dojściu do władzy śp. Władysław Gomułka (ps. „tow. Wiesław”) zaczął walczyć z biurokracją. Zwolnił masę urzędniczek (zwalniano wyłącznie niemal urzędniczki – słusznie uważając, że zawsze ktoś je weźmie na utrzymanie) – i po kilku latach... wszystko wróciło do normy. Bohater śp. Eliasza Ehrenburga, słynny Lejzorek Rojtszwanc, mawiał sentencjonalnie: „Przyjmują – znaczy: będą zwalniać; zwalniają – znaczy: będą przyjmować”. Bo bilans musi wyjść na zero. A raczej: na +4,84%. Pięknie jest obserwować, jak „konieczność toruje sobie drogę przez przypadki”. Kto to powiedział – kochani marxiści? Tymczasem, jak pisałem na blogu, parlament nie powinien w ogóle wtrącać się w prerogatywy Władzy Wykonawczej.. Powinien zmniejszyć o te 10% ilość pieniędzy na administrację – i niech teraz „Rząd” się martwi. Może zza granicy, wzorem kibucników, przyjadą młodzi biurokraci by pracować za darmo? Dla ratowania Idei Biurokracji? A może „Rząd” część zwolni? A może UE dofinansuje? Ciąć szmal – a zwalnianie ludzi zostawić administracji!

P. Krzysztof HABICH jest między nami! W blogosferze pojawił się p. Krzysztof Habich, legenda walki z podatkami. Człowiek, który znał tysiące sposobów na unikanie podatków – znalazł nawet metodę na obchodzenie VATu! Człowiek znienawidzony poprzez establishment – bo, jak słusznie zauważył śp. Jerzy Bernard Shaw: „Kościół Anglikański zniesie krytykę 9/10 swoich dogmatów, ale nie będzie tolerował krytyki 1/10 swoich dochodów”. Tacy ludzie pojawili się też w Danii i w Niemczech – i zostali zniszczeni. Powsadzano ich do więzień – pod rożnymi pretekstami – a potem zwolniono... gdy ich firmy były już w ruinie. P. Habich też swoje odsiedział, zdrowie nieco Mu nadszarpnięto, wyłabudał się z kilku czy kilkunastu procesów (bo wszystko co robił, acz niewątpliwie sprzeczne było z duchami ustaw – bo ich duchy nastawione są na rabowanie obywateli – było formalnie całkowicie legalne) – i teraz jest w WiP. I wyjaśnia tajniki ekonomiki na swoim blogu:

http://www.krzysztofhabich.pl/

A piszę o tym m.in. dlatego, że {~Imperialista} zamieścił komentarz: „Monarchia prowadzi do socjalizmu, bo król w trosce o utrzymanie tronu jest skłonny rozbudować socjal”. - a na blogu p.Habicha jest cytat ze śp. Ottona von Bismarcka, który te słowa dość solidnie potwierdza. Jednakże pamiętać należy, że Cesarstwo Niemiec nie było już w tym czasie, niestety, monarchią absolutną – i Bismarck musiał (co za hańba!) zabiegać o poparcie socjaldemokratów.

W monarchii absolutnej by nie musiał. Natomiast każdy królewicz w monarchii absolutnej (i w ogóle każdy!) powinien mieć już w wieku 4 lat wbijane w głowę słowa św. Pawła: „Kto nie pracuje – niech też i nie je!” I problemu nie będzie. Teraz dwie uwagi. P. {~Karol Kobylarz} uprzejmie mnie przezywa, zaczynając od cytatu: "A ponadto OFE miały obowiązek kupować obligacje tego bandyckiego państwa..." i kontynuując: „Ma Pan całkowitą, z punktu widzenia analfabety funkcjonalnego lub cynicznego kłamcy (niepotrzebne skreślić), słuszność. Art 141 ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych expressis verbis reguluje przedmiotowy obowiązek w brzmieniu:

"1. Aktywa funduszu mogą być lokowane, z zastrzeżeniem art. 146, wyłącznie w następujących kategoriach lokat:

1) obligacjach, bonach i innych papierach wartościowych emitowanych przez Skarb Państwa lub Narodowy Bank Polski, a także w pożyczkach i kredytach udzielanych tym podmiotom;

2) obligacjach i innych dłużnych papierach wartościowych, opiewających na świadczenia pieniężne, gwarantowanych lub poręczanych przez Skarb Państwa albo Narodowy Bank Polski, a także depozytach, kredytach i pożyczkach gwarantowanych lub poręczanych przez te podmioty; (...)". Czy słowo "mogą" coś Panu mówi, czy, wzorem pana filozofa Hegla, będzie się Pan upierał, że jeżeli rzeczywistość nie zgadza się z Pańskimi tezami, tym gorzej dla rzeczywistości?” Otóż, Szanowny Panie, ja wiem, że słowo „muszą” to nie to samo, co „mogą”. Ale tu jest napisane „mogą … wyłącznie”. Czuje Pan tę subtelną różnicę? {~obiektywny} stara się być obiektywny: »Jak jest się nieudolnym, to wygodnie zwalić winę na "głupią" większość. Większość nie chce być łupiona. Przeciwnie: większość jest ostrożna! Skąd mamy wiedzieć, że JKMowcom też nie chodzi tylko o koryto? Że owszem zniosą wybory, ale Boże broń podatków nie obniżą?« Istotnie. Ale ta gra przedstawia się tak: ONI na pewno nie obniżą – a my być może nie obniżymy. Wybór jest prosty... A ponadto, proszę się zastanowić: dlaczego my ciągle jesteśmy w opozycji? Gdyby nam nie zależało, by całkowicie zmienić to państwo – to przecież byśmy wygadywali takie same bzdury, jak ONI, byle dorwać się do koryta... Więc może jesteśmy nieco inni?

Po co ta kolej?We wtorek w swoim felietoniku po raz kolejny postulowałem likwidację kolei – na przykładzie linii do Zakopca. I będę uparcie ciągnął ten temat. 200 lat temu ludzie byli bardzo przywiązani do koni – i pomysł zastąpienia pięknego omnibusu dyszącą i sapiącą lokomotywą budził niechęć, a nawet przerażenie. Gdyby przeprowadzono d***kratyczne głosowanie nad tym, czy zastąpić omnibusy pociągami uzyskano by 95% głosów na „NIE:”. Na szczęście kilku prywatnych przedsiębiorców, nie pytając o zgodę Większości, wybudowało linie kolejowe, zamówiło u śp. Jerzego Stephensona parowozy – i jakoś to ruszyło. A omnibusy? Nie minęło pól wieku, a „gdzieś znikły”. Tymczasem od wynalezienia samochodu minęło już ponad 100 lat – a koleje nadal istnieją!!! Co więcej: poszczególne rządy topią ogromne pieniądze w sztuczne podtrzymywanie tego zabytkowego środka transportu. Jak pisałem we wtorek: zamiast czterech pociągów z Zakopanego do Warszawy przez Kraków, zatłoczonych przez klnących na czym świat stoi podróżnych, można było ich przewieźć 300 autobusami. Ludzie zamiast dopasowywać się do rozkładu jazdy mieliby autobus średnio co kwadrans przez całą dobę (oczywiście: prywatni przewoźnicy dopasowaliby się do konkretnych potrzeb) – ale to detal. Gdyby tor kolejowy do Zakopca przerobić na szosę (jeszcze odzyskując część pieniędzy - ze sprzedaży dobrego tłucznia, szyn i podkładów frajerom, którzy nadal budują koleje...), to te 300 autobusów jechałoby w średniej odległości 300 metrów od siebie – co oznacza, że między każdą parą zmieściłoby się 50 samochodów. Co daje 15.000 samochodów – plus drugie tyle, które drugim pasem wyprzedzałyby tamte!! A ponadto obecna „zakopianka” stałaby się jedno-kierunkowa – i zniknęłyby koszmarne zatory i korki. Dlaczego nikt tego – choć to oczywiste – nie robi? Dlaczego nikt nawet o tym nie odważa się dyskutować?!? Dlatego, że żyjemy w d***kracji. Polityk, który to zapowie, traci głosy tym 95% ludzi, którzy tak przywykli do kolei, że nie wyobrażają sobie życia bez niej. Całkiem jak ten Francuz, który biadolił, że Paryż umrze z z braku owsa dla koni – i niemożności wywożenia końskich kup. Nawet obliczył, kiedy to nastąpi: w 1960. Co gorsza: jest to d***kracja socjalistyczna – czy, jak kto chce, socjalizm d***kratyczny (za „komuny” była to Niesłychanie Ważna Różnica!!), co oznacza, że o wszystkim decydują Człowieki Pracy. Czyli: związki zawodowe. I ZZ konduktorów, maszynistów, nastawniczych itd. - istnieją – a Związek Zawodowy Kierowców Autobusów powstałby dopiero wtedy, gdyby założyło go tych 300 kierowców (którzy zastąpiliby czterech maszynistów i ośmiu konduktorów). I dlatego ZZ są przeciw. Póki więc trwa d***kracja i socjalizm, będziemy tłoczyć się w dyliżansach – i dopłacać do tego w podatkach ten miliard rocznie... JKM

Zdrowia, szczęścia, pomyślności! Takie życzenia składają sobie ludzie zarówno z okazji świąt Bożego Narodzenia, jak i – a może nawet zwłaszcza – Nowego Roku. Zwróćmy uwagę na subtelne rozróżnienie; zdrowie swoją drogą, pomyślność – swoją, no a szczęście, to jeszcze coś innego. Uchodzi za oczywistą prawdę, a nawet przykład banału pogląd, że lepiej jest być bogatym i zdrowym, niż biednym i chorym. Przy dokładniejszym przyjrzeniu się nie jest to jednak wcale takie oczywiste, a może nawet nie jest oczywiste w ogóle. Na przykład z opisów obyczajów francuskich w czasach Ludwika XV wynika, że chociaż ówczesnym luksusowym damom zarówno zdrowie, jak i fortuna dopisywały, to wcale nie można powiedzieć, by były one szczęśliwe. Przeciwnie – wystarczyło, że rywalka miała wykwintniejszy ekwipaż, albo na balu pokazała się w podobnej sukni, a dobry nastrój pryskał w jednej chwili, ustępując miejsca przygnębieniu. Było ono autentyczne tak samo, jak przygnębienie biedaczki po stracie jedynego dziecka, bo uczucia ludzkie są takie same, niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z biedakiem, czy bogaczem. W tym sensie ludzie są rzeczywiście równi, bez względu na stopień zamożności czy status społeczny. Inaczej ze zdrowiem. Biurokraci ze Światowej Organizacji Zdrowia określają je jako stan „dobrego samopoczucia fizycznego, psychicznego, a nawet społecznego” – z czego wynikałoby, iż człowiek niezadowolony ze swego społecznego położenia, to po prostu pacjent. Z jednej strony to prawda, bo autentycznie cierpi, ale czy cierpienie to nie jest przypadkiem zawinione? Św. Jan Maria Vianney, jak to Francuz, przytomnie zauważył, że każdy spośród siedmiu grzechów głównych dostarcza człowiekowi przynajmniej chwili przyjemności. Pycha – bo pozwala mu żywić złudzenie, że jest lepszy, mądrzejszy, czy większy, niż naprawdę - oczywiście dopóki czar nie pryśnie. Chciwość – bo taki jeden z drugim chciwiec w każdej chwili może wytarzać się w złocie, a nawet jeśli złota jeszcze nie ma, to może tarzać się w nim w marzeniach. Nieczystość – aaa, tutaj przyjemności może być nawet całkiem sporo, chociaż z drugiej strony już Karol Irzykowski zauważył, że owszem, przyjemności byłoby wiele, jednak cóż z tego, kiedy psuje ją z jednej strony obawa przed zarażeniem, a z drugiej – przed zapłodnieniem? Warto dodać, że ta ostatnia obawa dotyka przede wszystkim osoby dopuszczające się cudzołóstwa, na co zwrócił uwagę również nasz Aleksander Fredro, zamieszczając w „Sztuce obłapiania” taką oto pochwałę współżycia małżeńskiego: „O wy najczulsze małżeńskie pieszczoty! O lubieżności ręką dana cnoty!” Obżarstwo i opilstwo też może dostarczyć nieco przyjemności, zwłaszcza na samym początku grzeszenia. Laureat nagrody Nobla z ekonomii, prof. Milton Friedman pisał nawet o podobieństwie pijaństwa do zjawisk w świecie finansów. I w jednym i w drugim przypadku najpierw – powiada – jest nadmiar środków płynnych i euforia. Depresja pojawia się dopiero później. Gniew – ach, iluż ludzi uwielbia się gniewać, bo często tylko w ten sposób mogą zadośćuczynić swojej miłości własnej. I wreszcie – lenistwo. Nie bez kozery Italczykowie (ciekawe, że w odróżnieniu od Judejczyków, Italczykowie wcale się o to słowo nie obrażają) mają określenie „dolce far niente”! Któż nie lubi sobie od czasu do czasu poleniuchować? I tylko jeden grzech główny nie dostarcza człowiekowi nawet chwili przyjemności: zazdrość. Zazdrość nie tylko nie dostarcza człowiekowi ani chwili przyjemności, ale w dodatku staje się powodem udręki, boleśnie urażając miłość własną grzesznika. Trudno powiedzieć, dlaczego właściwie ludzie grzeszą zazdrością, wskutek czego jest ona jeszcze jednym dowodem na tajemniczość zarówno świata, jak i natury ludzkiej. No a co ze szczęściem? Piotr Ikonowicz twierdzi, że pod względem szczęśliwości na trzecim miejscu w świecie są Kubańczycy, podczas gdy w Europie najszczęśliwszym narodem są Duńczycy, mimo, albo raczej dlatego, że w Danii podatki sięgają aż 50 procent. Ciekawe, czy gdyby w Danii podniesiono podatki do 100 procent, Duńczycy nie staliby się najszczęśliwszym narodem na świecie? Jeśli chodzi o Kubańczyków, to najszczęśliwsi są pewnie ci, którym udało się z cudnego raju uciec. Nie jest to jednak takie pewne, bo pan Ikonowicz na tej podstawie twierdzi, iż szczęścia nie przynoszą pieniądze, tylko równość. No dobrze – ale jak ją osiągnąć? Janusz Szpotański w „Towarzyszu Szmaciaku” nie tylko podaje sposób, ale nawet kreśli wyraźny obraz przyszłej szczęśliwości: „By mogła zapanować Równość, trzeba wpierw wszystkich wdeptać w gówno; by człowiek był człowieka bratem, trzeba go wpierw przećwiczyć batem; wszystko mu także się odbierze, by mógł własnością gardzić szczerze. Ubranko w paski, taczka, kilof, niezwykle życie ci umilą, a gdy już znajdziesz się za drutem, opuści troska cię i smutek i radość w sercu twym zagości, żeś do królestwa wszedł Wolności!” Jak widzimy, wszystko zostało już w ogólnych zarysach zaprojektowane i dlatego życząc sobie zdrowia, szczęścia i pomyślności nie możemy o tym zapominać zwłaszcza, że szczęście to coś zupełnie innego, niż zdrowie, a nawet – niż pomyślność.

SM

Świetny początek karnawału Po świątecznej nirwanie rozpoczął się karnawał. W karnawale – jak to w karnawale; wszyscy jedzą, piją, popuszczają, zarówno pasa, jak i w ogóle – a to przecież kosztuje. Dlatego też, zgodnie z nową, świecką tradycją, jaka pojawiła się u nas niemal równocześnie ze sławną transformacją ustrojową, zaprojektowaną przez generała Kiszczaka, jego konfidentów i pożytecznych idiotów – karnawał rozpoczyna się od koncertu Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy pana Jerzego Owsiaka. Wielka Orkiestra teoretycznie ma zbierać pieniądze na sprzęt medyczny dla dzieci, ale to tylko pretekst, bo tak naprawdę sprawuje funkcje wychowawcze, a nawet – nie bójmy się tego słowa – polityczne. Z obfitości serca usta mówią, więc tę tajemnicę poliszynela zdradził właśnie pan Zbigniew Hołdys mówiąc, że orkiestra „przeczyszcza” naród polski. Nie chodzi tu o wyszlamowanie z pieniędzy, bo te 37, a nawet 40 milionów złotych to nie tylko dla państwa, ale nawet dla zmysłowych gitarzystów żaden pieniądz - tylko o kurację przeczyszczającą moralnie. 40 milionów złotych to tyle, co nic; sama różnica w ocenie wysokości deficytu budżetowego między ministrem Rostowskim, a opozycją jest co najmniej 300 razy większa, więc takie marne pieniądze nie byłyby warte takiego propagandowego przytupu. Chodzi o to, że w sytuacji, gdy „Polacy” są podzieleni, „Jurek Owsiak” jednoczy wszystkich, niczym za pierwszej komuny Front Jedności Narodu. Wśród wolontariuszy są zarówno „młodzi wykształceni”, jak i starzy niewykształceni, wierzący i niewierzący, partyjni i bezpartyjni, żywi i uma... – no, mniejsza z tym. Przykładem tej jedności ponad podziałami jest choćby grono celebrytów, którzy ofiarowali różne drobiazgi na aukcję Wielkiej Orkiestry. Poseł, a właściwie były poseł, biłgorajski filozof Janusz Palikot ofiarował nieważną legitymację poselską. Powiedzmy sobie szczerze, że nawet gdy ta legitymacja była ważna, większego pożytku też z niej nie było. Z kolei pani Dorota Rabczewska, czyli piosenkarka Doda-Elektroda, ofiarowała na aukcję pejczyk, służący uprzednio, jak przypuszczam, do torturek. Ponieważ pani Rabczewska uchodzi za osobę wyjątkowo postępową, można powiedzieć, że to prawdziwy euro-pejczyk. Z kolei mój faworyt Jego Ekscelencja, co to został zarejestrowany jako „Filozof” – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, jakże by inaczej – ofiarował Wielkiej Orkiestrze jedną z bogatej kolekcji swoich masek. Ile jeszcze mu ich zostało – tego nikt zapewne nie wie. Zresztą mniejsza z tym, bo chodzi tu o pokazanie jednoczącej siły Wielkiej Orkiestry – no i oczywiście – pana Owsiaka osobiście. Pan „Jurek Owsiak” staje się w ten sposób duchowym przewodnikiem wszystkich Polaków, - no bo skoro nawet Jego Ekscelencja podryguje tak, jak mu Wielka Orkiestra zagra – to czegóż chcieć więcej? Co więcej – wygląda na to, że powierzenie mu tej funkcji ma charakter trwały – na co wskazywałoby większa niż w latach poprzednich skala uczestnictwa w Wielkiej Orkiestrze służb mundurowych. Taka ostentacja nie może być dziełem przypadku, więc skoro służby mundurowe zostały na czas finału podporządkowane panu Owsiakowi, to nie mogłoby się to dokonać bez udziału Sił Wyższych, które co najmniej od 1980, a może nawet co najmniej od roku 1944 rządzą naszym nieszczęśliwym krajem. Nie ma w tym nic złego; w końcu być może to nawet lepiej, kiedy wiemy, kto daje nam na przeczyszczenie i do jakiej muzyczki tańcujemy. Oczywiście Wielka Orkiestra to tylko początek karnawału, kiedy to impreza goni imprezę. Jeszcze nie skończy się liczenie pieniędzy wyszlamowanych przez Wielką Orkiestrę, a tu już dwudniowy Dzień Judaizmu, po którym przypada Dzień Bez Toreb Foliowych, no i oczywiście – Międzynarodowy Dzień Pamięci Ofiar Holokaustu. Kto by o tym zapomniał, to wkrótce przypomni mu o tym „światowej sławy historyk”, na którego książce „złote żniwa” chce urządzić sobie krakowskie wydawnictwo „Znak”. Tylko patrzeć, jak zacznie wydawać czystą pornografię, co z pewnego punktu widzenia byłoby nawet wskazane; po pierwsze – „azaliż tylko dla grzeszników Pan Bóg stworzył rzeczy smaczne” - więc dlaczego na pornografii mają zarabiać tylko bezbożnicy, podczas gdy katolickie wydawnictwo nie tylko sobie zarobi, ale przy okazji może nauczyć mniej wartościowy naród tubylczy, jak grzeszyć po Bożemu. Akurat dobrze by się składało, jako że w połowie lutego, od tzw. „walentynek” rozpoczyna się Europejski Tydzień Świadomości Seksualnej – no a potem – urodziny Jacka Kuronia, a na sam koniec karnawału, 7 marca – Dzień Skruchy Kościoła Rzymskokatolickiego Wobec Innych Kościołów. Te informacje o świętach i uroczystościach zaczerpnąłem z Kalendarza Postępowca na rok 2011, a przecież to nie wszystko, bo postępactwo nie tylko każdy dzień karnawału, ale nawet i Wielkiego Postu skrzętnie zagospodarowało. Jest więc tyle okazji do świętowania, że każdy znajdzie coś dla siebie, dzięki czemu łatwiej nam będzie zapomnieć, że ceny idą w górę, a rząd znowu pragnie naszego dobra, którego już tak niewiele nam pozostało. SM

Podwyżka cen z 1953 roku 3 stycznia 1953 roku władze komunistyczne przeprowadziły drastyczną podwyżkę cen większości artykułów spożywczych i przemysłowych. Reforma walutowa z 1950 roku i towarzysząca jej kradzież 2/3 oszczędności Polaków nie ustabilizowała na dłużej pieniądza. Napięcia finansowe skłoniły komunistów do podjęcia innego środka drenażowego. W czerwcu 1951 roku premier Cyrankiewicz ogłosił zasady nowej pożyczki wewnętrznej w celu „wzmocnienia potencjału gospodarczego” kraju. Narodowa Pożyczka Rozwoju Sił Polski miała charakter przymusowy i zakładała wyemitowanie obligacji na sumę 1,6 mld złotych, spłacanych sukcesywnie ciągu 20 lat bez oprocentowania. Jednak i ona nie zahamowała dysproporcji między ogólnym funduszem płac a wartością towarów na rynku. W tej sytuacji przeprowadzono ww. podwyżkę, która w znaczny sposób obniżyła realną wartość płac. W celu zmniejszenia niezadowolenia społeczeństwa, propaganda starała się przedstawić podwyżkę jako zjawisko wykraczające poza aspekty ekonomiczne. Równocześnie przedstawiano „niezbite” dowody na to, że podwyżka leży w interesie ludzi pracy i jest ona receptą na wszelkie dotychczasowe bolączki życia codziennego. W prasie ukazały się obszerne fragmenty przemówienia Edwarda Ochaba, sekretarza Ogólnopolskiego Komitetu Frontu Narodowego, który podkreślał, iż „chodzi o zabezpieczenie pełnego zwycięstwa w walce przeciw spekulantom i kułakom (…). O pobudzenie i rozwinięcie aktywności patriotycznej najszerszych mas robotników, chłopów (…) w walce o wykorzystanie spójni między miastem i wsią, o urzeczywistnienie wielkiego programu narodowego”. „Życie Warszawy” apelowało aby każdy obywatel „jako świadomy żołnierz Frontu Narodowego stał się współrealizatorem uchwały”. Świadczenia ponoszone przez ludność w wyniku podwyżki określano jako „niezbędne dla dobra całego narodu, dla dobra naszej wspólnej matki – Polski Ludowej. Przez zaliczenie podwyżki w poczet wielkich osiągnięć socjalizmu zwykłemu obywatelowi winno być łatwiej pogodzić się z osobistą stratą. Propaganda akcentowała, iż tylko w świecie kapitalistycznym podwyżki były niekorzystne dla społeczeństwa. W państwie socjalistycznym podwyżka była „zwycięstwem odniesionym przez chłopów i robotników dla dobra Polski Ludowej”.  Socjalistyczna retoryka miała odwrócić uwagę ludzi od ekonomicznych aspektów operacji.  „Życie Warszawy” wskazywało, iż „Prowadzimy i będziemy prowadzić dalej kampanię wyjaśniającą, ponieważ chodzi o to, aby każdy obywatel nie tylko wierzył w słuszność uchwały, ale ją przemyślał i rozumiał”. Nie wystarczała więc sama wiara w nieomylność partii i rządu. Każdy obywatel musiał sam przekonać się, że podwyżka była dokonana dla jego dobra. „Dzięki słusznej regulacji cen – czytamy w „Życiu Warszawy” – nasza gospodarka narodowa zostanie wzmocniona, a więc zyskuje gospodarz kraju – lud pracujący”. We wspomnianym przemówieniu Ochab sporo miejsca poświęcił kwestii ceny chleba, którego cena była dotąd „niska, ekonomicznie nie usprawiedliwiona” powodowała jego „sztuczne nadmierne spożycie” i „rażące marnotrawstwo w postaci zużycia chleba na karmę dla nierogacizny i koni, gdyż kułakom troszczącym się tylko o swój spekulancki zysk lepiej <kalkulowało się> karmić świnie chlebem niż na ten cel przeznaczyć  ziemniaki lub śrutę” . W jednym z artykułów opisano kułaka,  wiozącego na wozie pod plandeką 50 bochenków chleba. „Tumult uczynił się  nie mały, kobiety rozpiekliły się jak osy i dalej szarpać woźnicę za burkę. Kolejarz szybko tłum uspokoił, usiadł na miejscu woźnicy i bochenek po bochenku ludziom z kolejki sprzedawał. Kiedy na wózku został tylko jeden – cisnął garść pieniędzy woźnicy pod nogi… - A teraz paszoł won!”  W ten sposób podsycano nienawiść ludzi do kułaków, którzy ponosili odpowiedzialność za podwyżkę. Podwyżka została więc wykorzystana dla wzmocnienia kampanii na rzecz kolektywizacji wsi polskiej oraz ostatecznej rozprawy z „kułakami”. Prasa przypominała, iż „główne źródło zakłóceń i trudności w zaopatrzeniu ludności pracującej leży w tym, że produkcja rozdrobnionego i przeto zacofanego rolnictwa nie nadążała i wciąż jeszcze nie nadąża za szybkim rozwojem przemysłu. (…) Innymi słowy, nasze rolnictwo nie zaspokaja rosnących  potrzeb klasy robotniczej i rzesz pracujących”. Podkreślano także, iż olbrzymia dysproporcja między ogromnym wzrostem cen na produkty rolne na wolnym rynku, a stabilizacją cen artykułów przemysłowych, skłoniła władze do dużo większej podwyżki cen artykułów przemysłowych. Utrzymywanie bowiem tej dysproporcji sprawiało, iż „wzrastały dochody najbogatszych chłopów-kułaków, którzy jak wiadomo posiadają najwięcej produktów rolnych na sprzedaż, a za uzyskane wysokie ceny za swoje produkty, wykupywali po niskich cenach artykuły przemysłowe, którymi potem spekulowali”. W skutek tego „robotnik mógł mniej kupować, wieś, a szczególnie kułactwo, bogaciło się”. Wszelkie kłopoty w zaopatrzeniu robotników spowodowane więc były słabością rolnictwa zdominowanego przez „kułaków”, którzy doprowadzili do „skrzywienia dochodu narodowego”. Tak więc wszyscy winni popierać politykę rządu i walczyć ze wspólnym wrogiem – „kułakami”. Wskazywano również,  iż zaletą podwyżki cen będzie zniesienie systemu kartkowego. I choć była to rzeczywista korzyść tej operacji, tłumaczono tę zmianę potrzebą eliminacji „uszczuplania dochodów pracowniczych przez elementy kapitalistyczne”, które „żerowały” na wzroście cen wolnorynkowych. Wzrost cen oraz zniesienie bonów miał umożliwić poprawę zaopatrzenia w sklepach. „Przed pracownikami handlu uspołecznionego – napisano w „Życiu Warszawy” – od wielkich hurtowni aż po małe sklepy detaliczne – stanęły teraz szczególne odpowiedzialne zadania. Trzeba sprawnie i punktualnie zaopatrzyć sklepy. Trzeba przestrzegać najskrupulatniej cennika i tępić wszelkie nadużycia i oszustwa. Trzeba umieć zaspokajać żądania klienta i co do asortymentu i co do ilości towaru”. ”Życie Warszawy” z radością informowało, iż „po uchwale wspaniałe zaopatrzenie. Na bazarach chłopi wręcz proszą o kupno ich towarów, wszystko tanieje z dnia na dzień”. W sklepach także nastąpiła – wedle prasy - błyskawiczna poprawa: „sprzedajemy w moim kiosku kreton, który dawniej wykupywali spekulanci w wielkich ilościach, aby go później odsprzedać z ogromnym zyskiem. Teraz spekulantów nie widać”.  Równocześnie skończyły się kolejki. Apolonia Bąk po kupnie garnka z radością stwierdzała, że „teraz za to mogę sobie kupić swobodnie bez kolejki. A na garnek, chociaż parę groszy droższy, zawsze mąż zarobi”. Propaganda komunistyczna akcentowała także, iż równocześnie z podwyżką cen nastąpiła znaczna podwyżka płac. Chociaż nie równoważyła ona podwyżki cen, gazety stale pisały, iż rząd dba o obywateli podwyższają im pensje. „Zdarza się – pisało „Życie Warszawy” – i ludziom skądinąd dobrej woli, że gorączkowo sumują wszystkie możliwe zwyżki cen wszystkich możliwych artykułów, a jakoś zapominają o ile wzrosły im płace”. „Trybuna Ludu” zaś wskazywała, iż jeśli w niektórych wypadkach podwyżki płac nie rekompensowały wzrostu cen, to istniała możliwość „podnoszenia swych zarobków przez wzmożoną wydajność pracy”. „Życie Warszawy” apelowało: „Podnośmy nasze kwalifikacje, zwiększajmy wydajność pracy, która jest najskuteczniejszą i najpewniejszą drogą wzrostu dobrobytu i rozwoju gospodarki narodowej”. „Sztandar Młodych” przytoczył opinię największego autorytetu: „Wydajność pracyto, co jest najgłówniej, najbardziej zasadnicze w nowym ustroju społecznym – pisał Lenin”. Doskonałym przykładem obrazującym te słowa była oczywiście gospodarka sowiecka. Nic więc dziwnego, iż podkreślano: „Doświadczenia Związku Radzieckiego a także nasze własne pokazują nam, jak wielkie są w naszym ustroju możliwości podnoszenia wydajności pracy. (…) Od robotników, od personelu inżynieryjnotechnicznego (…) zależy, by wydajność pracy podnosiła się szybciej, podnosząc zarazem rentowność socjalistycznego przemysłu, stopę życiową i zarobki robotników”. W prasie pojawiły się oczywiście wywiady z robotnikami, którzy osobiście zaświadczali o korzystnym wpływie zmian na ich nowe zarobki. I tak Adam Cegliński ze Stoczni Szczecińskiej powiedział: „Jak sobie wyliczyłem, mój przeciętny zarobek większy będzie o blisko 300 zł. Próbowałem tez zrobić mniej więcej dokładny budżet miesięczny według nowych cen i stwierdziłem, że jak to się mówi „wyjdę na swoje”, a przecież mam możliwość zarobić jeszcze więcej”.  Robotnica ZPB im Rewolucji 1905 r. z dumą meldowała: „Wykonałam swoje dzienne plany w 143 procentach, a załoga w 117 procentach. Jeśli tak będziemy wszyscy pracowali, nasze płace podniosą się a jednocześnie urośnie siła naszej Ludowej Ojczyzny”. Z kolei Jan Urbańczyk z Krakowa uznał, iż „jak człowiek wie, że za zarobione pieniądze będzie mógł nabywać wszelkie towary, bez pośrednictwa różnych kombinatorów, lepiej będzie pracował. A wzrost wydajności pracy wiadomo czemu się równa. To wzrost zarobków, a zarazem wzmocnienie naszej ukochanej ojczyzny, wzrost dobrobytu mas pracujących, obrona pokoju”. Nie zapominano również o korzyściach dla chłopów – rząd w trosce o nich pozwolił na sprzedaż – po wywiązaniu się z dostaw obowiązkowych - nadwyżek produktów na wolnym rynku. „Państwo nie tylko zezwala – napisano – na wolną sprzedaż nadwyżek produkcji chłopskiej, ale będzie ją jeszcze chłopom ułatwiać przez wynajmowanie sprzedającym chłopom na targowiskach i halach targowych, wag, przyborów, fartuchów, będzie przyjmować towar na przechowanie do lodówek i magazynów, będzie sprzedawać chłopom papier i lód – wszystko za niską opłatą według z góry ustalonej taryfy”. Mogłoby się wydawać, że nastąpiła pełna idylla. Wacław Rysiuk z Chmielnika uważał więc, iż „uchwała stwarza dla nas, pracujących chłopów nowe, jeszcze bardziej korzystne ni z dotychczas warunki dalszego podniesienia dochodów naszych gospodarstw, usuwając wszelkie ograniczenia w handlu nadwyżkami produktów rolnych”. Głęboka troska władzy ludowej o dobro pracujących chłopów nie była jednak tak wielka, bowiem rząd nie podniósł cen za obowiązkowe dostawy zboża i żywca. „Trybuna Ludu” wytłumaczyła to odwołując się do sprawiedliwości społecznej: „Główny ciężar uprzemysłowienia kraju dźwigała na sobie dotychczas nasza ofiarna klasa robotnicza. (…) Wieś, która obficie korzystała z rozwoju, też musi sprawiedliwie łożyć na nasze budownictwo. Braterstwo i sojusz robotniczo-chłopski nie mogą być jednostronne. Dlatego każdy chłop, sprzedając część swych nadwyżek państwu po cenach dotychczas obowiązujących, będzie w większym stopniu niż dotychczas uczestniczył w rozwoju naszej ludowej ojczyzny, w umacnianiu jej siły, potęgi i niepodległości”. Teza ta natychmiast została poparta przez „uświadomionych klasowo” chłopów.  Towarzysz Bartos z gromady Łany wskazał, iż „my chłopi musimy również dołożyć swoją cegiełkę do budowy socjalizmu. Widzimy przecież jak dużo buduje się w kraju nowych fabryk, szkół. Ile to dzieci  chłopskich korzysta ze stypendiów, ile ludzi idzie teraz ze wsi do przemysłu”. Wtórował mu obywatel Sumczak z Gryfic, który tłumaczył członkom spółdzielni rolniczej: „widziałem jak się buduje Nowa Huta i Warszawa. I to wam powiem, że robotnicy więcej dbają o Polskę jak my. Chodziłem po Nowej Hucie markotny. Cieszyłem się, że w tej budowie są i moje złotówki, ale markotno mi było bo to nasza chłopska wina, że robotnicy skarżyli się, że w sklepach mleka i mięsa mało”. Sojusz robotniczo-chłopski był podstawą państwa ludowego, bez którego „i jego potężnych przyjaciół nie mielibyśmy naszych Ziem Odzyskanych i Ojczyźnie naszej groziłaby znów hitlerowska niewola. Nie Polacy lecz obcy kapitaliści byliby dalej u nas gospodarzami. Nie zapomniał wszak jeszcze nikt z nas tego jarzma, z którego wyrwaliśmy się przy pomocy Armii Radzieckiej niedawno – tylko osiem lat temu”. Jak zwykle w takich wypadkach zdumiewa, jak propaganda umiała wskazać pozorną zależność między kwestią tak ważną jak niepodległość państwa, a zwykłą podwyżką cen. Każdy więc przeciwnik podwyżki stawał się automatycznie przeciwnikiem niepodległości Polski, przeciwnikiem przyłączenia Ziem Odzyskanych. Był również „hitlerowskim podżegaczem wojennym”. Wrogiem ludu, który „jak kret rył pod spójnią miasta ze wsią” I jednocześnie przestrzegano, iż „wróg – uderzony – nie chowa się od razu w kąt lecz usiłuje się bronić, rozpuszczać wredne plotki, bruździć i szkodzić. (…) Wszelkie knowania uderzonych po łapach spekulantów i darmozjadów napotkać muszą na wsi na zdecydowany opór mało i średniorolnych chłopów, którzy strzec będą sojuszu robotniczo-chłopskiego, jak najwyższego dobra”. Prasa wskazywała też, iż podwyżka cen jest również „ciosem” dla wszystkich  zewnętrznych wrogów socjalistycznej Polski, którzy nie zrezygnowali z agresywnych zamiarów wobec państwa i wspierają rodzimą „reakcję”. „Sztandar Młodych”  alarmował: „Naturalnym sojusznikiem wrogich Polsce sił za granicą są niedobitki reakcji i wyzyskiwaczy w kraju, którzy nienawidzą władzy ludowej, którzy chcieliby powrotu tych czasów, kiedy mogli swobodnie panoszyć się w naszym kraju i żyć kosztem cudzej pracy. Nie chce Polski silnej, kwitnącej dobrobytem mas pracujących, Polski socjalistycznej kułak i spekulant, bo zbudowanie socjalizmu oznacza likwidację wyzysku człowieka przez człowieka”. W efekcie podwyżka cen miała być „wielkim orężem w walce mas pracujących o dalszy, coraz bardziej szybki i wszechstronny rozwój Ojczyzny”.  Te slogany miały skierować niezadowolenie społeczeństwa przeciwko wyimaginowanym wrogom i odwrócić je od władz komunistycznych. Warto zwrócić też uwagę jak pozornie łatwo było zwykłą podwyżkę „wkomponować” w ideologię walki z „imperialistami” i „podżegaczami wojennymi”. Wszelkie rzetelne informacje o podwyżce podawane przez Radio Wolna Europa spotykały się z gwałtowną reakcją prasy komunistycznej. „Życie Warszawy” donosiło o potoku „iście hitlerowskiej wścieklizny” płynącym z „kapitalistycznych szczekaczek”. Autor artykułu wskazywał, iż „budujemy Polskę silną i zamożną bezpieczną od zachodnich psi jaciół i amerykańsko-hitlerowskiego Wehrmachtu”, dlatego to „tak nieskończenie boli, tak nieskończenie gniewa śmiertelnych wrogów Polski”. W tej sytuacji można było wmawiać ludziom, iż podwyżka była potrzebna, skoro wywołała tyle negatywnych reakcji ze strony wszelkiego rodzaju wrogów Polski. „Szpilki” całkiem serio pisały, że „gdy wrogowie się martwią to my się cieszymy”, gdy rząd doprowadził do szybkiego uprzemysłowienia Polski, oni „podjudzają, ze to już dosyć, że trzeba tę Polskę zjeść w postaci kotletów wieprzowych zmielonych jako nadzienie do pierogów, przepić jako tanią  wódkę, przehulać a oni już potem przyjdą, resztę oddadzą Adenauerowi”. Tak więc to, że podwyżka wymierzona była we wrogów, miało zrekompensować społeczeństwu „drobne” straty. Za tę politykę partii i rządowi należały się szczególne podziękowania. I dziękowano, jak Bronisława Kanikowa ze Szczecińskich Zakładów Przemysłu Odzieżowego, która stwierdziła: „Władza ludowa – jak zawsze troszczy się o matkę i dziecko”, jak  pracownicy Technikum Mechanicznego w Raciborzu, którzy w liście do Bieruta, po wyrażeniu wdzięczności dla obywatela premiera, zadeklarowali: „Wszystkim mniej uświadomionym ludziom z naszego otoczenia będziemy wyjaśniali doniosłość i celowość tej uchwały, a w szczególności uświadamiać będziemy o jej znaczeniu młodzież”. Aktywiści ze Związku Zawodowego Pracowników Handlu zapewniali tow. Bieruta: ”Pod twoim przewodem, ukochany Wodzu  i Nauczycielu, będziemy nieugięcie walczyć o zrealizowanie wspaniałego programu Frontu Narodowego – programu pokoju i socjalizmu” . Podwyżka cen wywołała jednak liczne kontrowersje wśród znacznej części społeczeństwa. Ludzie, którzy trzy lata wcześniej stracili znaczną część swych oszczędności, znowu musieli pogodzić się z kolejnym drenażem swoich kieszeni przez komunistyczne państwo. Nic więc dziwnego, że znaczna część obywateli wyrażała swoje niezadowolenie z tej sytuacji, choć władze czyniły wszystko, by ograniczyć rozpowszechnianie wszelkich negatywnych opinii. Nie wszystkich przekonał argument, iż podwyżka ma na celu „zacieśnienie sojuszu robotniczo-chłopskiego”. Trudno się temu dziwić, skoro wzrost cen niejednokrotnie przekraczał 100 procent, podczas gdy wzrost płac nie przekraczał 30 procent. I tak pracownicy elektrowni doszli do wniosku, że „teraz będzie znacznie gorzej przy czym porównywano sto procentową podwyżkę ceny chleba z 27% podwyżką płac”. Robotnik Jan Łazanek dobitnie podkreślił, iż „skoro podwyższono ceny o 100% to i pensja winna być podwyższona tak samo”. Nawet członkowie PZPR wyrażali swój krytyczny stosunek do podwyżki, np. Wincenty Janicki uważał, iż „jeśli robotnik zarabiał 400 zł to po podwyżce będzie zarabiał około 560 złotych, to wystarczy mu tylko na chleb i cukier”. Towarzyszka Felczak  zaś stwierdziła, ze „teraz robotnikowi grozi śmierć”. Towarzysz Sarnicki z ZBM 5 na Ochocie podkreślając, iż przed wojną lepiej żył niż obecnie, zwrócił się z apelem do zebranych: „Czemu tu na zebraniach tak ładnie mówicie, a w terenie to mówicie inaczej”. W wyniku błyskawicznej interwencji egzekutywy POP PZPR został wykluczony z partii. Duża część chłopów także wygłaszała równie „wywrotowe” opinie. Członkowie spółdzielni produkcyjnej w Pełpowie twierdzili, ze „podwyżka godzi w małorolnych chłopów”,  a inni ze Szczecinka mówili, że „uchwała rządu bije w biedniaka, a kułak jak miał, tak będzie miał”. W wielu miejscach w Polsce pojawiły się plotki o rychłej wymianie pieniędzy. Podobnie jak w 1950 roku, tak i teraz w 1953 roku pojawiły się pogłoski, że „reformy” wprowadzono w Polsce z polecenia Moskwy. Obawiano się także, że do obiegu zamiast złotego wprowadzone zostaną ruble. Te opinie zdawały się mieć potwierdzenie w plotkach mówiących, ze podwyżka była ściśle związana z wydarzeniami zachodzącymi w Związku Sowieckim. Niektórzy wyznawali zasadę mówiącą, iż „zły przykład idzie z góry” i każda podwyżka cen w ZSRS oznaczała jakoby automatycznie wprowadzenie podwyżki w Polsce. Inni natomiast uważali, iż skoro wedle informacji prasy w  ZSRS nastąpiły obniżki cen i poprawiło się zaopatrzenie ludności, to stąd prosty wniosek, ze Polska ponosiła koszty rozwoju gospodarczego ZSRS.  Gruszewicz, pracownik NBP, powiedział otwarcie: „Uchwała rządu godzi w interesy klasy robotniczej, a dzieje się tak dlatego, ze w Związku Radzieckim była już pięciokrotna obniżka cen, którą my musimy pokrywać”. Wedle raportów UB w kilku fabrycznych ubikacjach w Warszawie „narysowano swastykę i pod nią napisy skierowane przeciwko tow. Stalinowi, Bierutowi i Rokossowskiemu”. Te reakcje społeczeństwa ukazują faktyczną słabość propagandy w zetknięciu się z problemami życia codziennego. Mimo zapewnień o ciągłym rozwoju kraju, problemy pozostawały te same: drożyzna, brak towarów, spekulacja, walka z „kułakami”. Styczniowa podwyżka cen natchnęła wielu twórców do tworzenia swoich „dzieł”. „Szpilki” opublikowały taki wierszyk: „Konikowi w żłobie dano Już nie chleb, lecz zwykłe siano” A w innym numerze następującą rozmowę dwóch świń w kułackim chlewie:- Jak sąsiadce smakował dzisiejszy obiad? - Skandaliczny! Zjadło się co dała gospodyni, ale to już nie to cośmy wczoraj spożywały.- Ja też jestem oburzona. I wie sąsiadka co? - No, no! - Słyszałam jak gospodarze ze sobą rozmawiali, że będziemy musiały ze sobą już na stałe  przejść na zwykłe jedzenie, bo chleb zdrożał. - Powiadam, skandal i tyle.

Wybrana literatura:

M. Pastor, D. Jarosz, W krzywym zwierciadle. Polityka władz komunistycznych w Polsce w świetle plotek i pogłosek z lat 1949-1956

Z. Landau, W. Roszkowski, Polityka gospodarcza II RP i PRL

W. Roszkowski, Najnowsza historia Polski. T. 2

A. Małkiewicz, Tajemnice cen w PRL-u Godziemba's blog

Po co śledczym billingi Kaczyńskiego Operacja służb i prokuratury. Inwigilowano dziennikarzy, ministrów, urzędników. Piotr Kownacki, były szef Kancelarii Prezydenta, ma usiąść na ławie oskarżonych za to, że rzekomo ujawnił nam poufny raport służb specjalnych. Dotyczył on strzałów, jakie padły w obecności prezydenta Kaczyńskiego podczas wizyty w Gruzji. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, po to, by dopaść informatora, przeprowadziła wielką akcję. Sprawdzano nasze połączenia telefoniczne, odtwarzano, gdzie jeździliśmy, przeglądano zapisy kamer z instytucji państwowych, w których bywaliśmy. Agencja używała także innych „metod operacyjnych”. Jakich? Tego funkcjonariusz zeznający przed prokuraturą nie ujawnił. Rekonstrukcję tego, z kim się widzieliśmy, agencja przedstawiła na tajnym posiedzeniu Komisji ds. Służb. Wymieniono nazwiska „podejrzanych” o przeciek urzędników, m.in. Kownackiego. Oczywiście momentalnie przedostały się one do mediów.

Setki przesłuchań Obok operacji ABW toczyło się oficjalne śledztwo prokuratorskie. Śledczy nie tylko uznali, że działania ABW zostaną uznane za dowody, ale poszli dalej. Prokuratura przesłuchała setki świadków, m.in. premiera, marszałków Sejmu i Senatu, ministrów. Sprawdzano billingi urzędników z kancelarii poprzedniego prezydenta. Sięgnięto do zapisów połączeń Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki. Do wszystkich danych dostęp miała ABW. Robiono eksperymenty, czy jeden z urzędników mógł w określonym czasie przemieścić się ze ścisłego centrum Warszawy na plac Na Rozdrożu – by spotkać się z nami. Praca operacyjna ABW, inwigilacja dziennikarzy, sprawdzanie billingów, wszystkie przesłuchania i eksperymenty procesowe doprowadziły prokuratorów do wniosku, że naszym informatorem był Kownacki. Znaleźliśmy się w wyjątkowej sytuacji. Zgodnie z prawem i obyczajami mamy obowiązek chronić informatorów, którzy zastrzegli anonimowość. W sprawie źródeł nie możemy pozwolić sobie na komentarz, choćby na naszych oczach „wieszano” niewinnego. Przyznanie, że X nie był informatorem, narażałoby prawdziwych informatorów. Przypomnijmy, że raport trafił do zaledwie 16 najważniejszych osób w państwie.

Wnioski z sufitu Śledztwo i operacja służb dotyczyły upublicznienia przez nas poufnego raportu ABW z listopada 2008 r., dotyczącego strzałów w Gruzji. Szef agencji Krzysztof Bondaryk pisał w nim, że najpewniej „sytuacja mogła być wykreowana przez stronę gruzińską”. Rzecz w tym, że jakość raportu kompromitowała ABW. Był on zwykłą prasówką, przeglądem tego, co o sprawie pisały media. Szef agencji nie przedstawił dowodów na poparcie daleko idących hipotez. Michał Majewski , Paweł Reszka

„Warsztat Grossa jest na żenującym poziomie” Wyławianie ludności żydowskiej z kontekstu relacji międzyludzkich panujących w czasie II wojny, którego dokonuje Gross, jest nieuczciwym nadużyciem – mówi portalowi Fronda.pl prof. Jan Żaryn. Fronda.pl: Czy Pana zdaniem uprawnioną tezą jest stwierdzenie, że Polacy ukrywali Żydów w czasie II wojny światowej ze względów finansowych? Prof. Jan Żaryn*: Znane mi relacje, szczególnie polskie, ewidentnie zaprzeczają tej tezie. Podstawową motywacją widoczną w polskich postawach – tych dobrych – jest chrześcijaństwo i nakaz sumienia, by pomagać bliźniemu. To zostało skonfrontowane ze strachem, wynikającym z restrykcyjnego prawa okupacyjnego. Ono mówiło, że każda pomoc udzielona Żydom może być zagrożona utratą życia, śmiercią najbliższych. Ludzie mieli świadomość, że jakikolwiek przejaw miłosierdzia – od przekazania kromki chleba po ukrywanie Żydów – może skończyć się śmiercią. Po stronie polskiej istniała wewnętrzna trauma wynikająca ze spotkania z osobą potrzebującą pomocy. W tej traumie widoczna jest również obawa przed donosicielstwem, sąsiadów, czy obcych ludzi. Ludzie ukrywający Żydów nie wiedzieli, jak zareaguje ich otoczenie, gdy będzie podejrzewało, że pomagają oni Żydom.

Jak patrzyli na tę sprawę ukrywający się? W znanych mi relacjach żydowskich dominuje poczucie, że muszą oni wykupić swoją wolność, ponieważ nie znają Polaka, od którego zależy ich egzystencja, czy życie. Ta ekonomiczna strona – co zresztą zrozumiałe – nie jest tylko podyktowana decyzją ludzi ratujących Żydów, ale często wynikała z inicjatywy strony żydowskiej. Żydzi zdawali sobie sprawę, że poza pieniędzmi nie mają żadnego poczucia suwerenności w warunkach, w których są zdani na drugą osobę. To jest widoczny przekaz w relacjach żydowskich. Na te dwa dominujące przekazy – strony polskiej i żydowskiej – należy nałożyć jeszcze trzeci obraz, obiektywny.

Czyli? Należy przypomnieć jakie były warunki egzystencji pod okupacją niemiecką. Zmieniły się one w sposób dramatyczny w stosunku do lat II RP. Panował straszny niedobór towarów pierwszej potrzeby, co wiązało się z rozwojem czarnego rynku i dyktowaniem kosmicznych cen. Żywność była szmuglowana np. do Warszawy, co wiązało się z ogromnym ryzykiem dla sprzedających. W związku z tym kupcy podwyższali ceny do poziomów niewyobrażalnych. To nie było skierowane przeciwko Żydom, tylko wszystkim kupującym. Oni musieli kupić za tę cenę, jaką usłyszeli, ponieważ na rynku towarów nie było, nie istniał normalny handel. Prowadziło to do pauperyzacji społeczeństwa. Drugim elementem tej pauperyzacji była utrata miejsc pracy przez setki, czy tysiące ludzi. Niemcy zlikwidowali wszystkie polskie instytucje. Ludzie masowo tracili prace. To bardzo mocno doskwierało. Zdobycie pożywienia dla własnej rodziny było w czasie okupacji problemem. Wyżywienie dodatkowych osób, np. ukrywanych Żydów, to już nie lada wysiłek. Warunki egzystencji zmieniały się z roku na rok, przeżycie dla polskich rodzin stawało się coraz trudniejsze. Pauperyzacja polskiego społeczeństwa w czasie okupacji to bardzo obszerny temat.

Czy ukrywanie Żydów w czasie II wojny światowej było rzeczywiście karane śmiercią? Należy pamiętać, że okupacyjne prawo niemieckie było z roku na rok coraz bardziej restrykcyjne. Początkowo kary za pomoc Żydom były ograniczone do obozów koncentracyjnych czy innych form represji – aresztu, albo pobicia. Już wtedy jednak Polacy pomagający Żydom mogli zostać ukarani śmiercią. Natomiast w późniejszych latach, już niedoniesienie na Polaków ukrywających Żydów, czyli samo posiadanie wiedzy o ich ukrywaniu, było zagrożone zesłaniem do obozu koncentracyjnego. Prawo niemieckie coraz bardziej zastraszało społeczność polską. Temu procesowi towarzyszyła spektakularna próba pokazania, że Niemcy są w stanie to prawo egzekwować. Pokazywali, że to nie jest tylko zapis.

W jaki sposób? Najbardziej znane przypadki pochodzą z 1942, 1943 i 1944 roku. W Ciepielowie, Siedlisku i Markowej Niemcy wymordowali wtedy Polaków i ukrywanych Żydów. Zrobili to na widoku publicznym. To miała być lekcja dla pozostałej części społeczności. Oczywiście w sprawach sądowych nie za każdym razem Polak ukrywający Żydów był skazywany na karę śmierci. Jednak nie oznacza to, że za pomaganie Żydom nie groziła kara śmierci. Polacy mieli mieć świadomość, że Niemcy bezwzględnie egzekwują restrykcyjne prawo. Społeczność polska nie miała świadomości, że sądy nie zawsze skazują na śmieć za pomaganie Żydom. Dziś, gdy czytamy akta niemiecki, okazuje się, że niektórzy sędziowie nie decydowali się na skazywanie na karę śmierci. Jednak nie można z tego wyciągać wniosku, że była to pozorna kara, albo, że Polacy mieli taką świadomość. To jest absurd. Ludność miejscowa nie była oficerami SS, czy sędziami sądów niemieckich.

Jan Gross w swojej ostatniej książce opisuje m.in. przypadki grabieży w czasie wojny. Czy była ona wymierzona w Żydów? Jan Gross w swojej książce stawia tezę, że grabież w czasie i po wojnie była czymś zwyczajnym, sankcjonowanym przez elity społeczne, zarówno w wymiarze lokalnym jak i ogólnokrajowym. Ta teza jest jednak potwornie nieuczciwa. Mamy bardzo wiele dowodów, że ówczesne autorytety – rząd Polski w Londynie, Polskie Państwo Podziemne oraz Kościół Katolicki – ewidentnie piętnowały, na tyle na ile w warunkach okupacyjnych było to możliwe, jakiekolwiek formy grabieży, mordów, prostytucji, czy kolaboracji z Niemcami. I robiły to niezależnie od tego, czy grabież dotyczyła ludności żydowskiej, czy polskiej. Niezależnie od tego, czy chodziło o donoszenie na Żydów, czy w ogóle o donoszenie Niemcom na sąsiadów, czy mszczenie się w ten sposób za jakieś zaszłości. Mimo tych apeli można podać bardzo liczne przykłady, jak ten margines, zwiększający się w czasie wojny, uczestniczył w różnego typu grabieży, nie tylko dotyczącej ludności żydowskiej. Na takie grabieże były narażone np. polskie rodziny ziemiańskie. Wyławianie ludności żydowskiej z kontekstu relacji międzyludzkich panujących w czasie wojny jest nieuczciwym nadużyciem, które stosuje Gross. Występki patologicznego marginesu nie były skierowane przeciwko Żydom, były skutkiem bardzo drastycznego upadku wartości. Upadek ten dotyczył m.in. poszanowania cudzej własności. Ona stała się dobrem niczyim. Przestaje być osobowo związana z człowiekiem. Staje się przedmiotem, który zostanie ukradziony przez jedną albo drugą osobę. Wbrew twierdzeniom Grossa żaden autorytet tych patologicznych zachowań nie usankcjonował i nie nazwał normalnością.

Do debaty publicznej kolejny raz wrócił temat stosunków polsko-żydowskich w II RP. Jak się Żydom żyło w Polsce przed wojną? Relacje polsko-żydowskie były napięte, szczególnie w latach 30. Było to wywołane m.in. sytuacją ekonomiczną i wzajemną rywalizacją związaną z wymianą towarów i handlem. Te napięcia owocowały ze strony polskiej atakami na targowiska żydowskie, na których w odczuciu społecznym zawyżane były ceny. Należy jednak podkreślić, że obydwie strony wzmagały te napięcia. Polacy bojkotowali sklepy prowadzone przez Żydów. Takie akcje często były popierane przez lokalnych duchownych. Natomiast Żydzi nie zatrudniali chrześcijan w swoich przedsiębiorstwach oraz tworzyli własne korporacje, walczące z chrześcijańską konkurencją. Największa z nich liczyła 1300 miejscowości, w których żyło co najmniej 300 Żydów. Taki związek wspierał się wzajemnie w okresach kryzysu. Po obydwu stronach istniały również oddziały bojówek. W Przytyku, gdzie doszło do najgłośniejszego ataku na żydowski targ, ofiarą śmiertelną był nie Żyd, ale Polak. On został zabity właśnie przez bojówkarzy. Konflikty polskożydowskie na tle ekonomicznym wybuchały i to jest bardzo obszerny temat.

Te konflikty były jednak widoczne na różnych polach. Oczywiście. Istniał np. konflikt na tle religijnym. Obie strony nie miały specjalnie tolerancyjnej postawy. Żydzi traktowali chrześcijan jako nieczystych, z którymi nie można obcować. Istniał również konflikt polityczny. Zdecydowana część Żydów, szczególnie młodego pokolenia mieszkającego na Wschodzie Polski, ewidentnie nie sprzyjała polskiej racji stanu. Działały tam struktury syjonistyczne, które przyszłość widziały w Palestynie, lub - do pewnego momentu - uważały, że Związek Sowiecki może przynieść im wolność w ramach socjalistycznej rodziny państw. Istniały również struktury komunistyczne, które wprost popierały najazd ZSRS na Polskę. Podejrzewanie całości Żydów o szkodzenie Polsce było więc spowodowane w części zachowaniem członków tego narodu. Oczywiście było to krzywdzące, ponieważ nie wszyscy Żydzi chcieli kolaborować z sowietami. Jednak w roku 1919 czy 1920 widoczni byli ci, którzy tego chcieli. Pamięć o tym wydarzeniu utrwaliła się. Późniejsze procesy polityczne z lat 30., w których sądzono komunistycznych szpiegów – z których znaczna część była pochodzenia żydowskiego, tylko utrwalały ten pogląd.

Skoro istniało tak wiele pól konfliktu, dlaczego Żydzi przyjeżdżali do Polski? Warunki, jakie zapewniała im II RP, były najlepsze jakie mogły być w warunkach powersalskich. Polska gwarantowała bardzo daleko idącą autonomię wyznaniową, samorządową. To podkreślali sami Żydzi, uznając, że Warszawa i Wilno to mekka intelektualna elity żydowskiej, która buduje swoją pamięć historyczną, swoją tożsamość. Nie przez przypadek w wymienionych przeze mnie miastach były zakładane najważniejsze instytuty żydowskie, które przenoszą na grunt Polski całą ścieżkę wydawniczą intelektualistów żydowskich. To wychodzi z Niemiec, Rosji, Austrii i wszystko skupia się na gruncie II RP. Po nocy kryształowej Żydzi uciekający z Rzeszy przyjeżdżali do Polski. Organizacje żydowskie witały ich na granicach i tu starały się pomóc im w osiedleniu się. Przyjeżdżaliby tak masowo do antysemickiego kraju? To byłoby nielogiczne.

Polska z własnej woli tworzyła dla Żydów dogodne warunki bytowania? Podtrzymywanie samorządności polskich Żydów wspierał tzw. traktat mniejszościowy narzucony Polsce. On został odrzucony przez II RP w 1932 roku przez ministra Augusta Zaleskiego. Jednak do tego momentu Żydzi mieli międzynarodowe prawo, na które mogli się powołać. Miało to oczywiście swoje minusy, ponieważ wiązało się z donoszeniem na własne państwo, wspieraniem niechęci między Polakami i Żydami.

Jak Pan ocenia warsztat książki Jana Grossa? Czy to jest książka historyczna? To ewidentnie nie jest książka historyczna. Warsztat tych części, które są wytworem autora, jest na żenującym poziomie. Szczęśliwie dla Grossa posługuje się on długimi cytatami z prac autentycznych historyków. Warsztat tych fragmentów jest dużo lepszy. To, co wymyśla sam autor, wykracza natomiast poza jakąkolwiek możliwość racjonalnej polemiki. Na początku swojej książki pokazuje on np. pewne zdjęcie. Czytelnik nie otrzymuje żadnej informacji o pochodzeniu tej fotografii, co się naprawdę na nim dzieje. Tymczasem na 60. stronie mamy informację, że ludzie, którzy tam się znajdują, w sposób bezwstydny i bezrefleksyjny grabią mienie żydowskie. A ten brak wstydu – zdaniem autora - jest świadectwem, że Polacy uważali grabież za coś naturalnego. To jest tylko jest przykład ścieżki dowodzenia przez pana Grossa swoich tez. Tu nie ma miejsce na polemikę.

Czy Pana zdaniem Polacy są przygotowani na tego typu publikacje? Byliby przygotowani, gdyby nie to, że znaczące autorytety postanowiły od jakiegoś czasu honorować Grossa, jako równoprawnego – w sensie autorytetu i rzetelności – uczestnika dyskusji dotyczącej stosunków polsko-żydowskich. Jednym z takich autorytetów jest wydawnictwo Znak, które zdecydowało się na wydanie książki Grossa. Ono również wydało wcześniejszą jego publikację - „Strach”, która jest równie daleka od potocznego rozumienia uczciwości co ostatnia pozycja autora. Być może w niektórych środowiskach katolickich potoczne rozumienie uczciwości zostało zamienione na jakieś inne...

Rozmawiał Konrad Ignaciak

Handel złotymi zębami w obozie w Sachsenhausen Handel złotymi zębami w obozie w Sachsenhausen przypomniała mi książka Tomasza Grossa „Złote żniwa,” która jest antypolską propagandą i trzecią z kolei jego publikacją, bardzo korzystną dla żydowskiego ruchu roszczeniowego, obecnie wielokrotnie kompromitowanego przez samych Żydów, takich jak profesorowie Norman Finkelstein, autor książki „Przedsiębiorstwo Holokaust” i Noam Chomsky, „wróg Izraela numer jeden,” którzy nazywają działaczy żydowskiego ruchu roszczeniowego złodziejami i oszustami („crooks” etc.). Warto wspomnieć raport Agencji Reuters z Buenos Aires w Argentynie z piątku, 19 kwietnia 1996 roku (14:50:17 PDT) o Światowym Związku Żydów (The World Jewish Congress). Raport ten donosi, że Rabin Israel Singer, Główny Sekretarz  World Jewish Congress publicznie stwierdził że: „Ponad trzy miliony Żydów poniosło śmierć w Polsce i Polacy nie będą spadkobiercami polskich Żydów. Nigdy na to nie pozwolimy. (…) Oni będą słyszeć od nas w nieskończoność. Jeżeli Polska nie uczyni zadość żydowskim żądaniom to będzie „atakowana publicznie i upokarzana” na forum międzynarodowym.” Książka Tomasza Grossa „Sąsiedzi” nadal jest często omawiana w kontrolowanej przez Żydów prasie w USA, ostatnio 6 stycznia 2011 w „The Wall Street Journal” przy okazji omawiania książki Daniela Barmana pod tytułem „The Death Marches: The Final Phase of Nazi Genocide” („Marsze Śmierci: Ostatnia Faza Ludobójstwa Dokonywanego Przez Nazistów”). Tak więc, na pewno urośnie fortuna dorobkiewicza i socjologa Grossa, którą to fortunę buduje on na swoich oszczerczych książkach zniesławiających Polaków, czyniąc to dla dobra żydowskiego złodziejskiego ruchu roszczeniowego. Ja w czasie wojny byłem więźniem w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen pod Berlinem, od 10 sierpnia 1940 roku, aż do tak zwanego „marszu śmierci w Brandenburgii”, w czasie którego z 38000 maszerujących więźniów Niemcy zastrzelili około 6000 ludzi. Pamiętam, że wówczas wśród więźniów nie widziałem nikogo oznaczonego gwiazdą Dawida. Stało się tak, ponieważ Niemcy wywieźli z Sachsenhausen na wschód wszystkich Żydów, z wyjątkiem małej grupy, która stanowiła permanentne Krematorium Komando, do którego Niemcy przydzielali wyłącznie Żydów. Handel złotymi zębami w obozie w Sachsenhausen zaczynał się w krematorium, gdzie przydzieleni do pracy Żydzi wyrywali obcęgami ze zwłok więźniów złote zęby, które następnie sprzedawali strażnikom i zbrodniczej kryminalnej mafii obozowej, zorganizowanej przez hierarchię kryminalistów niemieckich obozowych prominentów oznaczonych zielonymi winklami. Byli to tak zwani po niemiecku „Beruf Verbrechers”. Mafia ta była bardzo niebezpieczna. Pamiętam jak znajomy mój Leonard Krasnodębski popadł w konflikt z tymi zbrodniarzami i został zamordowany przez nich przez powieszenie go na haku od lampy w jednym z pomieszczeń izby chorych. Antypolska książka Tomasza Grossa „Złote żniwa” omawiana była w 5 stycznia 2011, kiedy Tomasz Gross wraz z małżonką wystąpili w telekonferencji organizowanej przez TVP. Wówczas Tomasz Lis, redaktor prowadzący nie krył oburzenia i zadawał dociekliwe pytania autorom książki ” Złote żniwa”. W książce tej padają słowa obrzydliwych i nieuzasadnionych oskarżeń, obarczających cały naród Polski za zbrodnie dokonane na narodzie żydowskim. Tomasz Gross znany jest z poprzednich kłamliwych publikacji, w których to zarzuca on narodowi polskiemu współpracę z Niemcami, jak też mordowanie Żydów i masowe grabienie mienia żydowskiego w czasie i po Drugiej Wojny Światowej. Autorzy tej książki w bezwstydny sposób „wrzucają do jednego worka” wszystkich Polaków, ukazując naród polski jako złodziei, hieny cmentarne, dzikie zwierzęta bez sumienia, oraz zaciekłych antysemitów. Redaktor Lis podczas programu zadawał pytania państwu Grossom, np. skąd wzięły się w ich książce dane o setkach tysięcy pomordowanych Żydów i ograbionych przez naród polski? Zapytani Grossowie zredukowali tę liczbę do „być może, prawdopodobnie” kilkunastu tysięcy ofiar. Tomasz Gross udzielając odpowiedzi jąkał się, szukał słów i jak zwykle kłamał, będąc na służbie żydowskiego ruchu roszczeniowego, i posługiwał się wprawą nabraną komponowaniem przez niego Upiornej Dekady i chorą fantazją potrzebną mu do opisu Jedwabnego. Nota bene za pomocą książki tej zmienił się ustalony wcześniej na Zachodzie obraz Polaków jako ofiar Hitlera, i uczynił w oczach Zachodu z Polaków narodu, który bezlitośnie mordował Żydów.

W książce „Strach” Gross poszedł jeszcze dalej i przypisał polskim katolikom udział w dobijaniu Żydów ocalałych z holokaustu. Natomiast „Złote Żniwa” są przykładem jak Żyd Gross wraz z jego żoną Polką, wspólnie eksploatują stosunki ekonomiczne polsko-żydowskie po wojnie: mianowicie Gross oskarża Polaków o to, że regularnie bogacili się za pomocą przywłaszczania sobie majątku pożydowskiego. Przypominam sobie znajomego mi dobrze niemieckiego Żyda, Paula, który zdaje mi się, że miał na nazwisko Kaufman. Jego koledzy byli członkami Krematorium Komando. Na człowieku tym Niemcy dokonali zbrodniczej operacji, niby eksperymentalnej i wycięli mu część kości goleniowej, co spowodowało mu paraliż stopy tak, że kulał i musiał zgłaszać się na badania dla ciągłości eksperymentu już po masowej wywózce Żydów z Sachsenhausen. Pewnego dnia Paul powiedział mi, że wydaje mu się, że jest ostatnim Żydem pozostałym jeszcze w Sachsenchausen. Ponieważ w obozie w Sachsenchausen w ogóle nie tatuowano więźniom numerów na rękach, więc zaproponowałem Paulowi, żeby przyszył sobie oznaczenia i numer zmarłego Polaka, i w ten sposób pozbył się gwiazdy Dawida by uniknąć transportu jako Żyd. Niestety, Paul bał się tortur na wypadek gdyby wykryto w nim Żyda, zwłaszcza że nie znał języka polskiego. Z tego powodu nie uniknął on transportu na wschód do Treblinki lub Oświęcimia. Makabryczny handel złotymi zębami w obozie w Sachsenhausen, który zaczynał się w krematorium, gdzie pracujący Żydzi wyrywali obcęgami ze zwłok więźniów złote zęby, jest na pewno znacznie bardziej szokujący niż fantastyczne i zmyślone opisy w „Złotych Żniwach”, autorstwa małżeństwa Grosów, którzy wzbogacają się będąc na służbie żydowskiego ruchu roszczeniowego. Iwo Cyprian Pogonowski

Fiasko kursu na Łukaszenkę Polska straciła dotychczasową pozycję adwokata wolności Białorusi. Stała się graczem "do wynajęcia", rozgrywającym cudze interesy kosztem pozbawianych siły i ducha rodaków. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku polska walka o wolność i prawa człowieka pod sztandarami "Solidarności" stała się natchnieniem całego demokratycznego świata. Ludzie "Solidarności", zarówno ci reprezentujący jej lewe skrzydło, jak i ci bardziej prawicowi, zgodnie wspierali szerzenie idei wolnościowych dalej na wschód i południe. Zgodnie poparli, pomimo esbeckich prowokacji, uchwalone przez I Zjazd NSZZ "Solidarność" wezwanie do narodów Europy Wschodniej. Większość znanych mi wówczas przywódców związku z wielką przychylnością odnosiła się do wszelkich ruchów suwerenistycznych na Wschodzie. W poparcie ich dążeń włączały się polskie organizacje pozarządowe, nowe organy władzy państwowej, jak Senat i tradycyjnie wszystkie struktury "Solidarności": Komisja Krajowa, regiony, sekretariaty branżowe. Doświadczenie lat osiemdziesiątych XX wieku dawało nam bardzo mocny mandat. Stosunki z Białorusią, nie tylko ze względu na sąsiedztwo, ale również ze względu na żyjącą tam niemal czterystutysięczną grupę Polaków, stały się priorytetem polskich rządów niezależnie od opcji politycznej. Zasady, którymi kierowały się władze, były niezwykle proste: popieraliśmy demokratyzację Białorusi, jej aspiracje do związania się ze strukturami zachodniego świata, umacnianie się demokratycznych, samorządnych organizacji Polaków, przede wszystkim Związku Polaków na Białorusi. Ten kurs stał się bardzo wyraźny po pojawieniu się polskich posłów w Parlamencie Europejskim, najpierw obserwatorów, potem pełnoprawnych, wybranych w pierwszych wyborach europejskich. Myli się Paweł Kowal, mówiąc, że Platforma Obywatelska wprowadziła hasło wsparcia przez UE Związku Polaków na Białorusi, ponieważ są największą istniejącą tam organizacją pozarządową. Już w 2004 roku na forum parlamentu tego argumentu używali posłowie PiS: Konrad Szymański, ja i inni. Po objęciu przeze mnie funkcji ministra spraw zagranicznych powtarzałam przytoczony argument w rozmowach wewnątrzunijnych i z Amerykanami. Dodawałam, że to, co dzieje się z ZPB, jest papierkiem lakmusowym do oceny demokracji na Białorusi, każda próba sterowania niezależną organizacją Polaków pogłębia autorytaryzm. Aleksander Milinkiewicz i Andżelika Borys cieszyli się naszym niezachwianym poparciem, spotykał się z nimi wielokrotnie śp. prezydent Lech Kaczyński, premier Jarosław Kaczyński, ja, marszałkowie Sejmu i Senatu. W 2006 roku uzgodniony został rodzaj dualizmu w relacjach z Białorusią. Można go było nazwać metodą kija i marchewki. Nie trzeba przywoływać obecnie przykładu polityki Ronalda Reagana wobec reżimu Wojciecha Jaruzelskiego. Prezydent i rząd PiS stosowali tę samą metodę stosunkowo niedawno. Na arenie międzynarodowej była to stała presja, "umiędzynarodowienie", specjalnie zaprojektowane, dość dotkliwe sankcje, stałe monitorowanie i utrzymywanie sprawy Białorusi jako przedmiotu debat międzynarodowych. W relacjach bilateralnych kontakty były rygorystycznie limitowane. Bardzo długo, pomimo medialnej awantury o wakaty ambasadorskie, nie wysyłaliśmy polskiego przedstawiciela dyplomatycznego do Mińska, obniżając rangę stosunków. Ambasador Białorusi nigdy nie był przeze mnie przyjęty, a możliwość krótkiej rozmowy podczas wydarzeń dyplomatycznych była przez nas traktowana jako nagroda za poprawę sytuacji ZPB, społeczeństwa obywatelskiego. Kontakty MSZ dotyczyły przede wszystkim Departamentu Konsularnego i Polonii. Kanałem komunikacji politycznej, ze względu na dominującą na Białorusi władzę prezydenta, stało się Biuro Bezpieczeństwa Narodowego i jego ówczesny szef Władysław Stasiak. Umiędzynarodowienie, poprzez aktywność na forum UE, NATO i ONZ, na najwyższym szczeblu realizował prezydent RP i ze względu na częstotliwość kontaktów ja, czasem inni ministrowie konstytucyjni. To był dobry system. Koordynował go osobiście Jarosław Kaczyński. Wszyscy byliśmy na bieżąco informowani o stanie rozmów, mieliśmy też znaczną swobodę działania. Mieliśmy pewność, że realizowany jest polski interes, chroniona demokratyczna organizacja zrzeszająca Polaków na Białorusi i rodzące się tam społeczeństwo demokratyczne. Rząd Donalda Tuska uznał, że nasza polityka nie przynosi rezultatów w postaci "poprawy stosunków" międzypaństwowych. Wiadomo powszechnie, że dyktatorzy są altruistami i dążą do poprawy stosunków z sąsiadami. Duże państwa UE dążyły do oczyszczenia pola dla relacji biznesowych z Białorusią. W obniżanie napięcia wewnątrz mniejszości polskiej wdał się nawet osobiście ówczesny przewodniczący PE Hans-Gert Poettering, a polskie MSZ rozpoczęło działania zmierzające do "pojednania" ZPB Andżeliki Borys z kontrolowaną przez KGB organizacją. UE, a przede wszystkim Niemcy i EPP [Europejska Partia Ludowa, frakcja w Parlamencie Europejskim - wyj. red.], rozpoczęły walkę o legalizację chrześcijańskiej partii politycznej. Radosław Sikorski ochoczo wpisał się w tak nakreślone ramy. Ten właśnie moment, jego wypowiedzi ze spotkań z ministrem spraw zagranicznych Białorusi Siarhiejem Martynauem, uważam za tę chwilę, w której Polska straciła dotychczasową pozycję adwokata wolności. Stała się graczem "do wynajęcia", rozgrywającym cudze interesy kosztem pozbawianych siły i ducha rodaków. Jaki jest rezultat tak prowadzonej polityki? Rozbite, podzielone społeczeństwo obywatelskie, zobojętnienie i białorutenizacja wśród Polaków, niebywałe represje ze strony reżimu Alaksandra Łukaszenki, infiltracja opozycji przez Rosję. Kraje takie jak Niemcy nie poniosły dużych strat, najwyżej odsuną w czasie inwestycje, złożą kilka not i protestów. Straciła Polska i społeczeństwo obywatelskie Białorusi. Ale minister Sikorski sprawnie zrobił zwrot przez rufę i znów jest na przodzie. Pomaga demokracji na Białorusi. Anna Fotyga

Fotyga  Sikorski wspiera Niemcy na Białorusi Fotyga „Rząd Donalda Tuska uznał, że nasza polityka nie przynosi rezultatów w postaci "poprawy stosunków" międzypaństwowych. Wiadomo powszechnie, że dyktatorzy są altruistami i dążą do poprawy stosunków z sąsiadami. Duże państwa UE dążyły do oczyszczenia pola dla relacji biznesowych z Białorusią. W obniżanie napięcia wewnątrz mniejszości polskiej wdał się nawet osobiście ówczesny przewodniczący PE Hans-Gert Poettering, a polskie MSZ rozpoczęło działania zmierzające do "pojednania" ZPB Andżeliki Borys z kontrolowaną przez KGB organizacją. UE, a przede wszystkim Niemcy i EPP [Europejska Partia Ludowa, frakcja w Parlamencie Europejskim - wyj. red.], rozpoczęły walkę o legalizację chrześcijańskiej partii politycznej. Radosław Sikorski ochoczo wpisał się w tak nakreślone ramy. Ten właśnie moment, jego wypowiedzi ze spotkań z ministrem spraw zagranicznych Białorusi Siarhiejem Martynauem, uważam za tę chwilę, w której Polska straciła dotychczasową pozycję adwokata wolności. Stała się graczem "do wynajęcia", rozgrywającym cudze interesy kosztem pozbawianych siły i ducha rodaków.”… (źródło) Mój komentarz Interesujący tekst Fotygi należy przeczytać w całości , wystarczy kliknąć na link. Zgadzam się kierunkiem i celami polskiej polityki wschodniej w jej aspekcie białoruskim, czyli demokratyzacja Białorusi, jej europeizacja, czyli przyłączenie do UE i NATO . Nie zgadzam się natomiast z jej wykonaniem, czyli wpieraniem politycznych aspiracji polskich organizacji. Co innego wspieranie rozwoju kultury narodowej .Jestem za to gorąca za wspieraniem politycznych aspiracji Polaków białoruskich . Powinni piąć się jak najwyżej w białoruskich partiach politycznych , szykować się na stanowiska prezydenta Białorusi , premiera, ministrów .  Co tam im los ześle .Jako Polacy, ale zarazem lojalni obywatele Białorusi . Fotyga ujawniła jednak niepokojąca służebność Sikorskiego wobec niemieckiej polityki wschodniej. Komorowski , ho, ho , ho Traktat Lizboński , Tusk i Sikorski porzucili politykę jagiellońska, zdradzili Ukrainę , Litwę i Białoruś . Dlaczego Białoruś . Dlatego ,że jedynym strategicznym partnerem dla Białorusi jest Polska . Dostrzega to również Łukaszenka, który chciałby  aby polscy przedsiębiorcy zaangażowali się na Białorusi, ponieważ jak powiedział w odróżnieniu od innych nie będą domagali się specjalnych koncesji . warto przypomnieć ,że były prezydent Niemiec został „wyrzucony „ z funkcji po zdradzeniu tajemnicy że Bundeswehra powinna chronić niemieckie interesy gospodarcze za granicą. Jeśli Bundeswehra, to co dopiero służby specjalne . W czasie ostatniego wyjazdu  niemieckiego ministra spraw zagranicznych na Białoruś , któremu wiernie towarzyszył Sikorski omawiano sprawy przejmowania przedsiębiorstw białoruskich . Fotyga twierdzi ,że Niemcy chcą powołać własną partie na Białorusi. Chrześcijańska Demokracje . Widzimy tutaj trzy elementy polityki niemieckiej na Białorusi . Politykę wschodnią Niemiec uczynic kluczowym elementem na terenach krajów postjagiellońskich . Aby to uczynić muszą wypchnąć , zniszczyć polityke jagiellońską państw postjagiellońskich poprzez wasalizację polskiej  polityki zagranicznej. Dopóki Ukraina nie wejdzie do Unii Polska jest kluczowym postjagiellońskim państwem . Doprowadzić do kontroli gospodarczej , medialnej, a na końcu politycznej tych terenów . Na pewno Niemcy spotkają się z oporem Rosji , która może spróbować powstrzyma te zabiegi wspierając paradoksalnie Polskę. I tutaj rysuje się ciekawy scenariusz . Parę miesięcy temu prasa niemiecka podała ,że okres ocieplenia polsko rosyjskiego  dobiega końca. Powodem oziębienia ma być raport dotyczący Katastrofy Smoleńskiej. Jak widzimy Tusk szykuje się do takiej  wolty, co powinno zapobiec takiemu scenariuszowi . Uważam ,że stosunki Polski i Białorusi , dwóch posjagiellońskich   krajów  powinny być stosunkami w których prawo udziału powinny mieć tylko Ukraina i Litwa, dwa pozostałe postjagiellońskie kraje. Polska powinna być  ambasadorem Białorusi na Zachodzie . Odciąć się od wszystkich sankcji . Jednocześnie powinna wspierać materialnie i logistycznie białoruska opozycje , a w szczególności działaczy i ich  rodziny. Zagwarantować Łukaszence immunitet , list żelazny  w tym dotyczący jego majątku  w zamian za kurs na Unie i Polskę . Zagrozić wsparciem „demokratycznego „ zamachu stanu, gdyby obrał kierunek na Rosję. Według mnie sprawa jest jednak przesądzona . Tylko Unia może zagwarantować mu nietykalność osobista i korzystanie z majątku. A jest o co się bac bo liczony w miliardach dolarów Od Rosjan czeka go tyko „nieszczęśliwy „ wypadek i szybkie rozgrabienie majątku. Rosjanie zresztą mieliby kłopot z utrzymaniem postjagiellońskiej , europejskiej białoruskiej prowincji Marek Mojsiewicz

Bigosowanie pana prezydenta Bronisław Komorowski opowiadał rzeczy, które Amerykanów wprawiały w osłupienie. I nie chodzi tylko o słynną już metaforę polowania – pisze publicysta „Rzeczpospolitej". Niedawno pojawiła się pogłoska, że prezydent USA Barack Obama może przyjechać do Polski. Profesor Roman Kuźniar, doradca Bronisława Komorowskiego ds. międzynarodowych, powiedział, że zaproszenie wystosował prezydent podczas swojej grudniowej wizyty w Waszyngtonie. – Prezydent Obama bardzo się tym zainteresował, idea mu się spodobała, natomiast to, czy wizyta dojdzie do skutku, trudno powiedzieć – mówił enigmatycznie. Może warto więc wrócić do owej osławionej wizyty polskiego prezydenta w Stanach Zjednoczonych i napisać to, o czym coraz więcej ekspertów i dyplomatów mówi w kuluarowych rozmowach. Dlaczego? Bo wedle dopływających zza oceanu (oficjalnych i nieoficjalnych) informacji nie stała się ona – delikatnie rzecz ujmując – wielkim sukcesem głowy polskiego państwa.

Brak czasu i zapału Kilka dni przed wyjazdem Kuźniar mówił w Radiu RMF: "Z Obamą nie wiążę nadmiernie wielkich oczekiwań. (...) Będziemy trochę ich, nie tyle prosić, powiem tak szczerze: będziemy ich trochę obśmiewać, będziemy trochę z nich szydzić, jeżeli chodzi o ten anachroniczny reżim wizowy". I trudno nie odnieść wrażenia, że do tego ta wyprawa w istocie się ograniczyła. By oddać Bronisławowi Komorowskiemu sprawiedliwość, trzeba szczerze przyznać, że na przygotowanie się do niej miał mało czasu. Do Waszyngtonu został zaproszony w trybie nadzwyczajnym – zaproszenie przekazano podczas szczytu lizbońskiego, dwa tygodnie przed wizytą. W tym okresie współpracownicy przygotowywali go do spotkania z Dmitrijem Miedwiediewem i Christianem Wulffem, a zasoby eksperckie Kancelarii najwyraźniej okazały się niewystarczające. Wiele wskazuje na to, że wizyta w Waszyngtonie została więc zlekceważona, częściowo zapewne z braku czasu, a częściowo – zapału. Trudno bowiem uwierzyć, by stało się to z powodu braku kompetencji. Z tego, co wiem, MSZ nie został poproszony o pomoc w przygotowaniach. Szkoda, bo to Amerykanom zależało na tej wizycie. Chcieli, by polski prezydent poparł projekt porozumienia rozbrojeniowego z Rosją START. Zwłaszcza że sprzeciwiali się mu republikanie. Amerykańscy komentatorzy podkreślali potem, że wsparcie Polski miało duże znaczenie propagandowe. Niektórzy zżymali się nawet, że Obama cynicznie Polaków wykorzystał. Czyż nie była to więc idealna okazja, by ją umiejętnie wykorzystać? Wszak tak w polityce już jest – coś za coś. My was wspieramy w tej sprawie, a wy wesprzecie nas w innej. Tym bardziej że polski prezydent otrzymał wyraźny sygnał. Barack Obama poświęcił mu w Gabinecie Owalnym dwie godziny. W języku dyplomacji to jasny komunikat: jesteście dla nas ważni, możemy wspólnie o coś zagrać. To znakomita okazja też, by nawiązać dobre relacje, postawić swoje warunki, ułożyć plan gry na przyszłość. By wzmocnić pozycję kraju i zbudować pozycję własną. A ponieważ była to pierwsza wizyta nowego polskiego prezydenta w USA, była to także okazja do tego, by przedstawić swoją wizję relacji polsko-amerykańskich i szerzej – transatlantyckich.

Ryzykowne metafory Tymczasem Barack Obama uzyskał, co chciał, bez większego trudu. Z tego, co można było zobaczyć w migawkach telewizyjnych, i dowiedzieć się z nieoficjalnych relacji amerykańskich, wynika, że w Gabinecie Owalnym spotkali się ludzie mówiący kompletnie innymi językami. I to nie tylko w sensie dosłownym. Polski prezydent opowiadał rzeczy, które Amerykanów wprawiały w osłupienie. I nie chodzi tylko o słynną już metaforę polowania, choć należała ona chyba do najbardziej ryzykownych. "Kiedy wybieramy się na dalekie polowanie, ważne jest, żeby nasze domy, nasze żony i dzieci były bezpieczne. Wtedy poluje się lepiej" – oznajmił Bronisław Komorowski, a na twarzy Obamy (i nie tylko jego) pojawił się wyraz zafrasowania. W kraju, w którym szaleje polityczna poprawność, na którego czele stoi polityk będący jej emanacją, taki sposób wyrażania się o kobietach nie mógł zostać odebrany inaczej niż jako XIX-wieczny seksizm. To, że polski gość używał porównań, których najważniejszy polityk świata zrozumieć nie mógł, jest mniej ważne. Gorzej, że nie przedstawił żadnej interesującej politycznej oferty. W kółko powtarzał za to, że najważniejsze są wizy i – tak jak zapowiadał profesor Kuźniar – w tej sprawie obśmiał Amerykanów i szydził z nich trochę. Bronisław Komorowski robił to ze swadą, tyle że nic tym nie uzyskał poza dość ogólnikową deklaracją, że prezydent USA się tym zajmie.

Łamanie schematów Kto chce sprawdzić, jaką wizję relacji dwustronnych oraz transatlantyckich przedstawił polski prezydent amerykańskim elitom zebranym w German Marshall Fund, powinien koniecznie obejrzeć zapis wideo z tego spotkania. Jest ono dostępne pod adresem: www.gmfus.org/livestream/poland/archivedvideo.html. I chyba nieprzypadkowo nie jest ono dostępne na stronie prezydent.pl. "W Waszyngtonie większość przemówień przedstawicieli innych krajów jest dyplomatycznie, ostrożnie napisanych, by uniknąć kontrowersji. Przemówienie polskiego prezydenta Bronisława Komorowskiego w siedzibie GMF w środę złamało ten schemat" – napisał korespondent CNN.com.Trwało ono godzinę. W tym czasie politycy, zwłaszcza ci, którzy przyjeżdżają do Waszyngtonu pierwszy raz, przedstawiają polityczne wizje i strategie, tłumaczą swoje cele. Bronisław Komorowski wygłosił pełną anegdot, aczkolwiek dość chaotyczną i mało – zwłaszcza dla Amerykanów – zrozumiałą opowieść o polskiej historii okraszoną wieloma trudnymi do pojęcia dla cudzoziemców metaforami. Łącznie ze słynnym ugniataniem bigosu, które miało się odbywać w Polsce w XVI wieku i obecnie odbywa się w Europie. Oto fragment, który może dać wyobrażenie o całości (podaję za blogerem KANO z Salon24.pl, który spisał wystąpienie): "Ja jestem z wykształcenia historykiem, więc na wszelki wypadek powiem, jak to naprawdę w praktyce wyglądało. Były w polskim Sejmie trzy fazy dochodzenia do decyzji politycznych. Pierwsza faza to była faza zgłaszania poglądów. Każdy mógł sobie zgłosić, jaki chciał. Druga faza to była faza ucierania poglądów. Nie wiem, jak to pani tłumaczka przetłumaczy na angielski, ale ucieranie to jest coś, jak w wielkim tyglu, jeżeli trze się, aż się zrobi jednolita masa. Ucierano poglądy przez długotrwałą dyskusję. Ale jeśli to nie pomogło i niech choćby jedna osoba była niezdecydowana albo przeciwna, to mogła wstać na sali parlamentu polskiego, krzyknąć "liberum veto" i czym prędzej uciec. Zrywała w ten sposób Sejm. Więc polska szlachta wymyśliła trzecią fazę działania. To była faza bigosowania. Jak pani tłumaczka to przetłumaczy, nie wiem. Bigos to szczególne, specyficzne danie. Kapusta siekana i siekane mięso długotrwale gotowane. No więc trzecia faza – siekanie, bigosowanie – polegała na tym, że krewka szlachta chwytała za szable i takiego, który psuł ustrój państwa, który psuł prawo, po prostu brała na szable, nim zdążył uciec. Wszystko działało do roku 1562, kiedy pierwszemu posłowi polskiemu udało się nie tylko krzyknąć "liberum veto", ale uciec, nim się szlachta zorientowała, nim wzięła za szable, pan Siciński, starosta upicki uciekł na Litwę. I to był początek kryzysu. Nie wiem, jak sobie z tym poradzi Unia Europejska, ale tam jest liberum veto i od czasu do czasu trzeba brać się do bigosowania". Pomijając już, że i w tym dość hermetycznym fragmencie pojawiły się błędy faktograficzne (Siciński zerwał obrady nie w 1562, ale w 1652 roku. Prezydent mówił, że króla wybierali wszyscy Polacy, a wybierała go tylko szlachta), to i porównania do współczesności były mocno kontrowersyjne – Europa wszak odchodzi od zasady weta. Natomiast wypowiedzi dotyczące polskich oczekiwań politycznych sprowadziły się do kpin w sprawie wiz i zapewnień, że potrafimy sobie układać stosunki z Niemcami i z Rosją. I że zależy nam na bezpieczeństwie, bo po to wstępowaliśmy do NATO. W prywatnych rozmowach z dyplomatami różnych krajów można było usłyszeć sporo kpin i cierpkich komentarzy na temat tego wystąpienia.

Niewykorzystana szansa Każdy polityk ma słabsze dni. Nie każdy też zna się na wszystkim. Ale obowiązkiem każdego polityka, a prezydenta w szczególności, jest przygotować się do ważnych spotkań najlepiej, jak potrafi. A już zwłaszcza do takiego, którego być może w ciągu najbliższych lat mieć już nie będzie – gdy to prezydent USA miał wyraźny interes do nas i dawał sygnał, że jest w związku z tym gotów do poważnych politycznych układów. W Waszyngtonie taka szansa była, a prezydent Komorowski jej nie wykorzystał. Jak to możliwe? To istotna kwestia. Jeśli bowiem uważamy, że Stany Zjednoczone wciąż są naszym ważnym partnerem, to jak się stało, że prezydent Polski pojechał do Waszyngtonu tak fatalnie przygotowany, a jego głównym doradcą w czasie tej wizyty był naukowiec cieszący się powszechną opinią jednego z najbardziej antyamerykańskich w naszym kraju? Igor Janke

Watergate to przy tym pikuś Operacja służb i prokuratury. Inwigilowano dziennikarzy, ministrów, urzędników

http://www.rp.pl/artykul/2,590486_Po-co-sledczym-billingi-Lecha-Kaczynsk...

Piotr Kownacki, były szef Kancelarii Prezydenta, ma usiąść na ławie oskarżonych za to, że rzekomo ujawnił nam poufny raport służb specjalnych. Dotyczył on strzałów, jakie padły w obecności prezydenta Kaczyńskiego podczas wizyty w Gruzji. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, po to, by dopaść informatora, przeprowadziła wielką akcję. Sprawdzano nasze połączenia telefoniczne, odtwarzano, gdzie jeździliśmy, przeglądano zapisy kamer z instytucji państwowych, w których bywaliśmy. Agencja używała także innych „metod operacyjnych”. Jakich? Tego funkcjonariusz zeznający przed prokuraturą nie ujawnił.Rekonstrukcję tego, z kim się widzieliśmy, agencja przedstawiła na tajnym posiedzeniu Komisji ds. Służb. Wymieniono nazwiska „podejrzanych” o przeciek urzędników, m.in. Kownackiego. Oczywiście momentalnie przedostały się one do mediów.

Setki przesłuchań Obok operacji ABW toczyło się oficjalne śledztwo prokuratorskie. Śledczy nie tylko uznali, że działania ABW zostaną uznane za dowody, ale poszli dalej. Prokuratura przesłuchała setki świadków, m.in. premiera, marszałków Sejmu i Senatu, ministrów. Sprawdzano billingi urzędników z kancelarii poprzedniego prezydenta. Sięgnięto do zapisów połączeń Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki. Do wszystkich danych dostęp miała ABW. Robiono eksperymenty, czy jeden z urzędników mógł w określonym czasie przemieścić się ze ścisłego centrum Warszawy na plac Na Rozdrożu – by spotkać się z nami. Praca operacyjna ABW, inwigilacja dziennikarzy, sprawdzanie billingów, wszystkie przesłuchania i eksperymenty procesowe doprowadziły prokuratorów do wniosku, że naszym informatorem był Kownacki. Znaleźliśmy się w wyjątkowej sytuacji. Zgodnie z prawem i obyczajami mamy obowiązek chronić informatorów, którzy zastrzegli anonimowość. W sprawie źródeł nie możemy pozwolić sobie na komentarz, choćby na naszych oczach „wieszano” niewinnego. Przyznanie, że X nie był informatorem, narażałoby prawdziwych informatorów. Przypomnijmy, że raport trafił do zaledwie 16 najważniejszych osób w państwie.

Wnioski z sufitu Śledztwo i operacja służb dotyczyły upublicznienia przez nas poufnego raportu ABW z listopada 2008 r., dotyczącego strzałów w Gruzji. Szef agencji Krzysztof Bondaryk pisał w nim, że najpewniej „sytuacja mogła być wykreowana przez stronę gruzińską”. Rzecz w tym, że jakość raportu kompromitowała ABW. Był on zwykłą prasówką, przeglądem tego, co o sprawie pisały media. Szef agencji nie przedstawił dowodów na poparcie daleko idących hipotez. droid's blog

Ołtarz i tron. Prawomocna świeckość państwa chrześcijańskiego Zrozumiały niepokój opinii katolickiej w naszej Ojczyźnie wzbudza obserwacja wzmagającej się inwazji chrystofobicznych sił lokalnego „zapateryzmu”, które coraz częściej podnoszą slogan walki o „świeckie państwo”. Warto uświadomić sobie, że już w samym tak sformułowanym celu kryje się wierutny fałsz, którego ojcem – jak każdego kłamstwa – jest szatan. W cywilizacji łacińsko-chrześcijańskiej bowiem, zbudowanej zasadniczo przez świeckich – choć dzięki sile duchowej i moralnej udzielanej im przez Kościół – nigdy nie było, nie ma i być nie może doczesnego państwa (civitas terrena) innego niż „świeckie”, to znaczy urządzanego i rządzonego przez świeckich, nie zaś przez duchownych. Ci drudzy bowiem rządzą i szafują sakramentami w innym „państwie”, jedynie pielgrzymującym po ziemi – w Państwie Bożym (Civitas Dei). W Christianitas niemożliwa jest – tak jak to się dzieje w judaizmie czy w islamie – „teokracja”, wyjąwszy przypadek Państwa Kościelnego, jako świeckiej domeny papieża, zabezpieczającej niezawisłość widzialnej Głowy Kościoła od jakiejkolwiek władzy doczesnej. Piotr podjął tylko jeden miecz z dwu danych mu przez Chrystusa, drugi pozostawiając władzy świeckiej z zadaniem samodzielnego strzeżenia prawa Bożego na ziemi i takiego zarządu sprawami doczesnymi, aby obywatele państwa ziemskiego, żyjąc w pokoju i sprawiedliwości, zyskali sprzyjające warunki dla uzyskania szczęścia i pokoju wieczystego w Niebie. „Państwo świeckie” zatem, w kłamliwym sloganie ideologicznych laicyzatorów, to po prostu „państwo bezbożne”, ignorujące Pana wszelkiego stworzenia i Króla Królów – którego panowanie winno być uznane przez wszystkich tymczasowych piastunów jakiejkolwiek władzy na ziemi – albo wręcz wojujące z Nim, tym samym zaś oddające pokłon Księciu Tego Świata.

Kościół i państwo Poddani wszechogarniającej presji co najmniej obojętnych (jeśli nie otwarcie wrogich) chrześcijaństwu środków masowego przekazu i indoktrynacji katolicy pozostaną wobec ich propagandy bezbronni, jeśli nie „odpomną” sobie autentycznej nauki na temat relacji pomiędzy dwiema społecznościami: Kościołem (wspólnotą religijną) i państwem (wspólnotą polityczną), których najwyższą Głową jest (i winien być w obu, a nie tylko w pierwszej, jako taki uznany) Chrystus; to zaś będzie bardzo trudne, jeżeli katolicy nie będą umieli korzystać ze zdobyczy tej identyfikacji każdej rzeczywistości – więc natury państwa również – której dostarcza zdrowa i realistyczna filozofia chrześcijańska. Największy z chrześcijańskich filozofów (i Doktorów Kościoła) – św. Tomasz z Akwinu (1225-1274) genezę państwa wyjaśnia społeczną naturą człowieka. Nie jest ono tylko – jak sądził jeszcze św. Augustyn – „z powodu grzechu” (ratione peccati) i jako narzędzie kary, lecz posiada własne pozytywne cele i własną naturalną sferę działania; stanowi „społeczność doskonałą” (societas perfecta) w tym znaczeniu, iż może dostarczyć ludziom wszystkiego, czego im trzeba w życiu doczesnym. Każde państwo, bez względu na formę ustroju, ustala własne prawo, co stanowi wyraz jego niezawisłości. Musi mieć ono koniecznie strukturę hierarchiczną, na której szczycie musi znajdować się władza najwyższa, gdyż żadna społeczność nie może istnieć bez jakiegoś czynnika kierującego (aliquod regitivum). Archetypem (wzorcem) autorytetu zwierzchnika państwa jest władza Boga nad światem (regimen universale Dei), albowiem cały porządek stworzenia opiera się na systemie zwierzchności (ordo praelationis), na którego szczycie znajduje się Bóg posiadający pełnię władzy we wszechświecie (summum dominium in universum). Stosunek wzajemny władz: duchownej i świeckiej określa hierarchia celów człowieka. Cele doczesne, acz ważne, są niższe od celu wiecznego (nadprzyrodzonego), toteż winny być mu przyporządkowane, a porządek natury podlega porządkowi Łaski. W konsekwencji tegoż papież – jako najwyższa władza duchowna – stoi także ponad wszelką władzą doczesną. Z woli Boga albowiem papież łączy na szczycie hierarchii najwyższą władzę doczesną i najwyższą władzę duchowną: „Służbę więc temu [Chrystusowemu – J.B.] królestwu, aby odróżnić rzeczy ziemskie od duchowych, powierzono nie ziemskim królom, ale kapłanom – a przede wszystkim najwyższemu kapłanowi, następcy Piotra, wikariuszowi Chrystusa, czyli biskupowi Rzymu, któremu winni są poddaństwo wszyscy królowie ludu chrześcijańskiego, tak jak samemu Panu, Jezusowi Chrystusowi” (De regno, 15.4). Papież posiada zatem prawo do interweniowania w sferę polityczną, ale nie bezpośrednio – z racji swojej najwyższej władzy świeckiej – lecz pośrednio, z tytułu władzy duchownej i ograniczonej do wpływu na moralny aspekt działań władców doczesnych (potestas indirecta in temporalibus); nadto jej uzasadnieniem jest wyłącznie wzgląd na dobro dusz poddanych lub samego władcy. To rozróżnienie pozwala Tomaszowi rozgraniczyć zakresy kompetencji obu władz – których relacja porównywana jest do stosunku duszy i ciała – oraz zachować autonomię każdej z nich w sferze im właściwej. Innym adekwatnym porównaniem jest podobieństwo relacji Kościół – państwo do stosunku łączącego żeglarza i budowniczego okrętu oraz rycerza i rusznikarza; obaj rzemieślnicy muszą pracować autonomicznie, według reguł swojej sztuki, ale o tym jak broń ma być użyta, decyduje rycerz, a o tym dokąd płynąć winien okręt, decyduje żeglarz; skoro zaś od doskonałości wytworów zależy powodzenie poczynań, żeglarz i rycerz mają prawo zgłaszać wobec wytwórców postulaty dotyczące ich pracy.„Rozróżnienia” nie należy więc w żadnym wypadku mylić z „rozdziałem” („rozdzieleniem”) Kościoła od państwa, i religii od polityki – analogicznie jak w metafizyce „istota” jest różna od „istnienia”, a w antropologii „ciało” jest różne od „duszy”; nie są one jednak rozdzielone. Uznanie odmienności ról i zadań Kościoła i państwa nie przeczy temu, iż tworzą one wspólną całość, tak samo jak różni są i pełnią różne role mężczyzna i kobieta, a jednak tworzą oni jedność w małżeństwie. Sekularystyczny błąd „rozdziału” Kościoła od państwa można natomiast przyrównać do miecza, który swym ostrzem przecina jedno ciało na dwie oddzielne części.

Modele relacji Idealna formuła relacji wspólnoty kościelnej i politycznej, zwana jest od imienia panującego w latach 492-496 papieża św. Gelazego I „gelazjańską”, albo teorią „Dwóch Mieczy” (duchownego i świeckiego). Zakresy kompetencji obu „mieczy” papież ów sprecyzował w Czwartym traktacie o więzach anatemy, powiadając: „Albowiem Chrystus, pomny ludzkiej ułomności, Swoim wspaniałym ustanowieniem, mającym na celu zbawienie swoich wyznawców, tak właśnie rozdzielił funkcje obu władz, przydzielając każdej właściwe pole działania i odrębne godności, ponieważ chciał, aby Jego wyznawcy osiągali zbawienie przez pokorę i nie ulegali zarozumiałości, lecz aby i cesarze chrześcijańscy potrzebowali kapłanów ze względu na życie wieczne i kapłani stosowali się do rozporządzeń cesarskich w sprawach ziemskich; aby działalność duchowa nie ulegała naciskowi rzeczy materialnych, gdyż „bojownik Boży nie wikła się w sprawy tego życia” (2 Tm 2, 4) i odwrotnie, aby ten, kto uwikłany jest w sprawy świeckie, nie wywoływał wrażenia, że pretenduje do rządzenia sprawami Boskimi i aby obie strony w pełnieniu swych funkcji zachowywały skromność i żadnej nie ponosiła ambicja, by posiąść obie godności, lecz kompetencja każdej z nich dostosowana była do szczególnego charakteru jego działalności”. Historia – także historia Christianitas – unaocznia jednak, że ta doskonała w teorii formuła, podlegała rozmaitym wypaczeniom praktycznym i błędnym interpretacjom. Z godną podziwu precyzją opisał je hiszpański tradycjonalista Juan Vázquez de Mella (1861-1928), który wyróżnił cztery modele relacji Kościół – państwo:

1º cezaropapizm, polegający na podporządkowaniu sobie duchowego (sacerdotium) przez polityczne (regnum), nominalnie chrześcijański, ale faktycznie pogański;

2º ateizm państwowy państwa liberalnego i demokratycznego;

3º hierokrację, czyli zawładnięcie sferą władzy świeckiej (potestas) przez kapłanów;

4º państwo chrześcijańskie (estado cristiano), realizujące jedność katolicką narodu w duchu swoich ustaw i w działaniu etycznym, ale suwerennego i autonomicznego w zakresie swoich kompetencji, obejmujących porządek naturalny i publiczny. Właściwy (i „gelazjański”) jest oczywiście jedynie czwarty model, ponieważ zagrożenie stanowią nie tylko poganizm i ateizm, ale także stłamszenie porządku naturalnego, który również jest ładem ustanowionym i chcianym przez Boga. Państwo musi być podporządkowane katolickiej wierze i moralności, ale nie klerowi i kościelnemu prawu pozytywnemu. W stosunkach Kościół – państwo wykluczone być muszą zarówno separacja – bo ta oznacza ateizm państwowy, jak absorpcja w jakiejkolwiek, a obustronnie szkodliwej, relacji pochłaniania. Pomiędzy Kościołem i państwem panować winna unia duchowa i moralna, lecz nie administracyjna; „orbity”, po których krążą obie te, pochodzące od Boga, wspólnoty są bowiem różne, ale zasada ich działania – służba Bogu i realizacji Jego prawa na ziemi – jest identyczna. Jeżeli funkcjonują one zgodnie z tą zasadą, porządek naturalny i nadnaturalny, rozum i wiara nie tylko że nie niszczą się wzajemnie, ale dopełniają się we wspaniałej harmonii. Relację Kościoła i państwa ujmuje Vázquez de Mella także w aspekcie rodzajów przysługującej obu tym ciałom suwerenności, które nie powinny być ze sobą mylone. Państwu należy się suwerenność polityczna (soberanía política), pojęta jako wprowadzanie przez władzę publiczną ładu w zmienność rzeczy, ochrona bezpieczeństwa i dóbr osobowych członków wspólnoty oraz kierowanie nimi ku realizacji celów wspólnych. Kościół natomiast jest depozytariuszem, nadanej Mu przez Jego Boskiego Założyciela, suwerenności duchowej (soberanía espiritual), która dotyczy celu ostatecznego człowieka. Musi być ona pojęta jako prawo wpływające bezpośrednio na społeczeństwo i państwo, zwłaszcza poprzez nadzór Kościoła nad edukacją i kulturą. Nie można tolerować niszczącej jedność wyznaniową społeczeństwa chrześcijańskiego heterodoksji publicznej, ponieważ tylko dzięki katolicyzmowi – tej „księdze całej modalności ludzkiej” – możliwa jest najwyższa jedność duchowa i moralna ludzi, tworząca tradycję transmitowaną z pokolenia na pokolenie.

Ani sakralne, ani laickie Pojęcie państwa chrześcijańskiego nie oznacza zatem postulatu państwa „klerykalnego”, będącego pomieszaniem hierarchii politycznej z hierarchią kościelną. Nie jest ono także państwem „sakralnym” – charakterystycznym dla cywilizacji sakralnych (jak bramińska, żydowska czy arabska), w rozumieniu tego pojęcia przez Feliksa Konecznego (1861-1949) – ponieważ nie sakralizuje ogółu czynności ludzkich, lecz tylko nieliczne i główne instytucje, takie jak małżeństwo. Jest natomiast jednocześnie – jako posiadające kult publiczny – państwem religijnym i rzeczywiście „świeckim”, lecz w znaczeniu stanowym (stanu świeckiego, różnego od duchownego), a nie ideologicznym, identycznym z laicyzmem. Sens pojęcia „państwo chrześcijańskie” wypływa z wzięcia pod uwagę faktu istnienia Boga i ustanowionego przezeń Kościoła; jest wyciągnięciem wniosków z metafizyki bytu, rozpoznającej prawdę o realnym Bogu osobowym, którego istnienie domaga się integralnego odniesienia ludzkiego do Niego i do zasad prawa naturalnego. Natomiast postulat tzw. neutralności światopoglądowej państwa – nawet jeśli odżegnuje się od agresywnie antyreligijnego „laicyzmu” (laïcisme), wzorowanego na francuskim modelu „republikanizmu”, postulując jedynie bardziej powściągliwą „laickość” (laïcité) – stanowi przypadek ignorancji, albowiem każde państwo, zwłaszcza w swojej działalności prawodawczej, jest nieuchronnie oparte na pewnych rozstrzygnięciach (moralnych, prawnych, ideowych etc.), które nie są i nie mogą być „aksjologicznie neutralne”. Religijny (katolicki) charakter państwa nie wyklucza też ani nie umniejsza tolerancji dla kultu prywatnego, uprawianego przez błędnowierców, jak również niewyznawania żadnej religii przez jednostki pozbawione wiary. Państwo nie może wnikać w sumienia osób, ale też traktowanie państwa jako sumy izolowanych jednostek jest grubym błędem filozoficznego i społecznego nominalizmu, który nie dostrzega relacji międzyosobowych we wspólnocie tworzącej państwo. Wyrywane często z kontekstu zdanie Chrystusa o królestwie „nie z tego świata” nie usprawiedliwia opinii, iż Jego królowanie nie dotyczy życia doczesnego, lecz oznacza jedynie to, iż nie było zamiarem Boskiego Zbawiciela ustanawianie na ziemi państwa teokratycznego, które byłoby rządzone bezpośrednio przez Niego samego. Jak stwierdza tomistyczny filozof polityki, Frederick D. Wilhelmsen (1923-1996), celem (finalidad) władzy duchowej Kościoła jest prowadzić ludzi do zbawienia, celem rządów ludzkich jest natomiast prowadzić ludzi do szczęścia doczesnego (felicidad temporal), w tej mierze, w jakiej jest ono na tym padole osiągalne. „Kościół nie jest porządkiem politycznym (el orden político), a ład polityczny nie jest Kościołem”, jednakowoż „ład polityczny musi być poruszony (animado) i ożywiony (vivificado) zasadami moralnymi głoszonymi przez Kościół, którego Głową (Cabeza) jest Chrystus” (Los saberes políticos (Ciencia, Filosofía y Teología Políticas), Barcelona 2006, s. 78).

Chrześcijańska konstytucja państw Najbardziej kompletny wykład katolickiej nauki o państwie w czasach współczesnych dał papież Leon XIII, w szczególności w encyklice „o władzy politycznej” Diuturnum illud z 29 VI 1881 oraz w encyklice Immortale Dei z 1 XI 1885, zwanej także encykliką „o chrześcijańskiej konstytucji państw”. Kardynalne punkty tego wykładu ująć można następująco:

1º Chociaż władza duchowna i polityczna powołane zostały do innych zadań oraz mają różne zakresy kompetencji, to jednak pierwiastek panowania i władzy (imperii et auctoritatis) źródłowo jest w nich ten sam. Każdej władzy, która godność swoją nabywa jako emanacja władzy boskiej, należy się zatem cześć i poszanowanie jej autorytetu, w który wyposażył ją Bóg. Zatem „kto opiera się władzy państwowej, opiera się woli Bożej, a odmawiać szacunku panującemu, jest to odmawiać go Bogu” (Diuturnum illud). Posłuszeństwa odmówić można jedynie władzy żądającej od poddanych czegoś przeciwnego prawu naturalnemu lub Bożemu.

2º Wspólne źródło władzy kościelnej i państwowej oraz ich wspólna podległość najwyższej władzy Stwórcy domagają się koniecznie, aby pomiędzy obu tymi władzami istniał – w poszanowaniu odmienności zadań – „harmonijny związek, który najwłaściwiej ze spójnią duszy z ciałem w człowieku porównać można” (Immortale Dei).

3º Podstawą prawodawczej, a więc zasadniczej, funkcji państwa nie mogą być „zachcianki i namiętności ludu, nie kaprys i błędne mniemania tłumu, ale prawda i słuszność”; prawo państwowe winno zatem nosić cechę prawa publicznego chrześcijańskiego, tymczasem rządy „samowładnego ludu”, który państwo czyni „tylko tłumem, co sam sobie jest mistrzem i panem”, oznaczają nieustanną sekularyzację, tak iż „państwo nie poczuwa się do żadnych względem Boga obowiązków i żadnej religii publicznie nie wyznaje” (tamże).

4º Szczególnym przypadkiem – i nieuchronną konsekwencją – rugowania prawa Bożego z państwowości, szerzenia niweczącej autorytet władzy opinii, jakoby władcy byli „tylko narzędziami do spełniania woli ludu wybranymi” (tamże), i nawet wprowadzania do ustaw konstytucyjnych prawa do rebelii przeciwko władzy prawowitej, jak również „zgubnej i niemoralnej”, zupełnej wolności myślenia i wolności prasy – jest państwowy indyferentyzm religijny, przybierający – różniąc się tylko stopniowalnością jednego i tego samego zła – postać albo zupełnego ateizmu państwowego, albo odłączenia państwa od Kościoła, albo stawiania wszystkich wyznań na jednej płaszczyźnie „równouprawnienia”, albo wreszcie próby jego podporządkowania państwu.

5º Oczywistym wnioskiem i „normą fundamentalną” katolickiej teologii polityki jest nałożenie na państwo bezwzględnego nakazu oddawania czci Bogu, i to w sposób nie dowolny, poprzez wyznawanie jakiejkolwiek religii, lecz zgodny z Objawieniem i nauką Kościoła, albowiem: „Tak urządzona społeczność, z tylu i tak ważnych powodów zobowiązana Bogu, powinna mu się oczywiście wypłacać kultem publicznym. Zakon przyrodzony, który każdego zniewala do oddawania Bogu czci religijnej (…), tenże sam obowiązek i państwu nakłada. (…) Państwa nie mogą bez wielkiej winy postępować, jak gdyby Boga wcale nie było; troskę o religię, jakby do nich nie należącą albo nieprzydatną, odrzucać, z różnorodnych religii wedle swego widzimisię wybierać; ale winny koniecznie ten sposób czczenia Boga przyjąć, którym Bóg okazał, że chce być czczony. Przeto święte dla rządzących powinno być Imię Pańskie, a naczelnym ich obowiązkiem jest otaczać religię swą przychylnością, wspierać powagą, tarczą prawodawstwa osłaniać, a nic nie stanowić ani zarządzać z ujmą jej praw nietykalnych” (tamże). Swoistym ukoronowaniem nauczania społecznego Kościoła jest encyklika papieża Piusa XI o „królewskiej godności Chrystusa Pana” Quas primas z 11 XII 1925 roku. Była ona przypomnieniem – w dobie powszechnego triumfu laickiej demokracji liberalnej oraz wystąpienia jeszcze groźniejszego dla ciał i dusz ludzkich „bezbożnego komunizmu” – jedynozbawczej konieczności ponownego poddania się panowaniu Chrystusa Króla w każdej sferze życia, albowiem: „…nawałnica zła nie tylko dlatego nawiedziła świat, ponieważ bardzo wielu ludzi usunęło Jezusa Chrystusa i Jego najświętsze prawo z własnych obyczajów i życia prywatnego, rodzinnego i publicznego; lecz także i w przyszłości nie zajaśnieje pewna nadzieja stałego pokoju między narodami, dopóki tak jednostki, jak państwa stronić będą i zaprzeczać panowaniu Zbawcy Naszego. Przeto wezwaliśmy, by pokoju Chrystusowego szukać w królestwie Chrystusowym (pax Christi in regno Christi)”. Papież wyraźnie podkreślił, iż nie chodzi tu jedynie o ściśle religijny sens oddawania czci Chrystusowi Królowi, znajdujący wyraz w ustanowieniu w liturgii kościelnej nowego święta, ani tylko o królowanie Chrystusa w znaczeniu przenośnym – nad ludzkimi umysłami, wolą i sercami, ale – nawet pomimo tego, iż królestwo Chrystusa „jest głównie duchowe i do duchowych rzeczy głównie się odnosi” – „nieograniczoną władzę” Chrystus sprawuje również nad wszystkimi sprawami ziemskimi. Dlatego także państwa podlegają Jego władzy: „Niechże więc rządcy państw nie wzbraniają się sami i wraz ze swoim narodem oddać królestwu Chrystusowemu publicznych oznak czci i posłuszeństwa, jeżeli pragną zachować nienaruszoną swą powagę i przyczynić się do pomnożenia pomyślności swej ojczyzny” (tamże).

Prawo publiczne Kościoła Całą tradycyjną naukę Kościoła, od Apostołów i Ojców starożytnych po wiek XX, ująć można w następujące zasady prawa publicznego Kościoła:

1º Całkowita niezależność Kościoła od państwa, jako społeczności doskonałej i wspieranej przez jego Boskiego Założyciela, której celem jest nadprzyrodzone zbawienie dusz.

2º Odrębność Kościoła i państwa, będącego również społecznością doskonałą i suwerenną w swojej dziedzinie, której bezpośrednim celem jest wspólne dobro doczesne. Tę odrębność państwa papież Pius XII nazywa „prawomocną i zdrową świeckością” (Przemówienie do mieszkańców Marches z 23 III 1958), różną wszelako od laicyzmu.

3º Związek pomiędzy Kościołem a państwem, którego podstawą winna być jednomyślność działania dla przyrodzonego i nadprzyrodzonego dobra człowieka.

4º Pośrednia jurysdykcja Kościoła nad doczesnością, dająca Mu prawo do interweniowania w sprawach doczesnych, które normalnie podlegają jurysdykcji państwa, z powodu grzechu i ze względu na zbawienie dusz.

5º Pośrednie podporządkowanie państwa Kościołowi, rozumiane jako zasada wiary lub przynajmniej teologicznej pewności, że cele realizowane przez państwo służą osiąganiu przez ludzi zbawienia.

6º Służebna funkcja państwa, które winno wspomagać Kościół we wszystkim, co służy osiąganiu Jego zbawczego celu.

7º Społeczne panowanie Chrystusa Króla nad wszystkimi jednostkami i społeczeństwami, które domaga się przesycania ustawodawstwa państwowego prawem Bożym w taki sposób, aby w swojej (doczesnej) dziedzinie było ono instrumentem zbawienia dokonanego przez Chrystusa. Jacek Bartyzel

O człowieku, który przeżył własną śmierć W grudniu 1949 roku cały świat "postępu i socjalizmu" obchodził 70. urodziny wodza całej ludzkości - generalissimusa Józefa Stalina. Pewnego grudniowego poranka z bramy siedziby Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego na rogu Alei Stalina i ul. Koszykowej wyjechała ciężarówka produkcji sowieckiej typu GAZ okryta plandeką z brezentu. Skręciła w prawo w kierunku Służewa, ale w okolicy placu Unii Lubelskiej wjechała w ulicę Chocimską. Pod Państwowym Instytutem jadący w ciężarówce ubole wyrzucili na jezdnię zwłoki młodego chłopaka. Do trupa podeszła zakonnica w błękitnym habicie i ku swemu zdumieniu stwierdziła, że ten mocno pokiereszowany człowiek zdradza oznaki życia. Chłopca przeniesiono do pobliskiego szpitala, w którym pracowała ta zakonnica i poddano leczeniu. Po upływie tygodnia pacjent odzyskał przytomność i badającemu mu lekarzowi wyznał w zaufaniu , że jest studentem i przeszedł ciężkie tortury w bezpiece. Lekarz pocieszył go, że będzie żył i co więcej - będzie władał rękoma i nogami.

Śledztwo oznacza tortury Ów student został zatrzymany przez UB w listopadzie 1949 roku, wkrótce po rozpoczęciu w Szkole Inżynierskiej Wawelberga. Po wstępnym przesłuchaniu na rogu Koszykowej i Stalina (tak się wówczas nazywały Aleje Ujazdowskie) trafił na rozmowę do samej towarzyszki Julii Brystygerowej, która wypytywała go szczegółowo o przebieg walk o kwaterę komendanta Armii Krajowej, gen. Tadeusza Bora-Komorowskiego w fabryce Kammlera w pierwszym dniu Powstania Warszawskiego. Najbardziej ją interesowały nazwiska kolegów plutonowego "Andrzejka drugiego" z oddziału por. "Topolnickiego", który był elitarną formacją Kedywu AK. Oddział ten poniósł ciężkie straty w walkach na Starówce i Czerniakowie, ale tow. Lunę interesowali ci nieliczni, którzy Powstanie przeżyli. (może chciała im zgotować los "Anody", który aresztowany właśnie przez jej departament Ministerstwa zginął wyrzucony przez okno na bruk?). "Andrzejek" przezornie nie chciał sypać kolegów, więc tow. Luna zapytała go, czy nie szkoda mu życia. Odparł, przypominając jej znany obraz Artura Grottgera przedstawiający śmierć sunącą ponad puszczą: "Widziałem tyle śmierci, że to już nie robi wrażenia". Trzeba przyznać, że jego koledzy z celi w piwnicy na Koszykowej jednak się śmierci się bali. Byli o kilka lat młodsi od 20-letniego "Andrzejka" i czekała ich rozprawa przed sądem wojskowym za konspiracyjne harcerstwo w duchu okupacyjnych "Szarych Szeregów". A więźniowie przerzucani na Koszykową z Więzienia Mokotowskiego na Rakowieckiej straszyli ich młodym sędzią - porucznikiem Stefanem Michnikiem, który sypie wyrokami śmierci. Ze względu na "brak właściwej współpracy ze śledztwem" wobec aresztowanego Andrzeja Cieleckiego zastosowano swoistą perswazję. Stał w "studni" poddany torturze kapiącej na głowę wody, a że wcześniej nieopatrznie wygadał się tow. Lunie, iż umie grać na fortepianie, ubecki oprawca zdarł mu paznokcie z palców obydwu rąk. Najgorsze było jednak na końcu. Zaprowadzono go do sali, dla izolacji wyłożonej dźwiękoszczelnym korkiem. Ściany nosiły ślady krwi. Tam trzech uboli tłukło go metalowymi prętami z nasadzonymi na nie drewnianymi gałkami. Dla wygody oprawców rurki były wyposażone w skórzane uchwyty. Torturujący ubecy w wieku 25 - 30 lat robili wrażenie silnych i prymitywnych. Gdy "Andrzejek" czekał na tortury w poczekalni, wyrzucono do niej straszliwie zmaltretowanego człowieka. Był to Marian Grzybowski - starszy już pan, doktor czy nawet profesor medycyny. Był cały połamany wskutek bicia, zaś na twarzy miał wgięcia od ubeckiej maczugi. Wstrząsały nim konwulsje, być może już konał.
Zapewne wyczekiwanie w przedsionku izby tortur oraz oglądanie ich ofiar w opłakanym stanie należało do ustalonego rytuału psychologicznego oddziaływania na niepokornego aresztanta. Ostatecznie nadeszła kolej "Andrzejka" i w trakcie bicia mógł jedynie się modlić o rychłe omdlenie, kiedy torturowany nie czuje już bólu. Dalszy ciąg znamy. Uznany za nieżywego - trafił na stos trupów na ciężarówce i spadł na bruk na ul. Chocimskiej.

Powrót do życia Po ponad miesięcznym pobycie w szpitalu student Andrzej Cielecki wrócił na swą uczelnię i ponownie podjął studia. Lekarz trafnie zdiagnozował przypadek, więc dotrzymał słowa: refleksy nerwowe powróciły do normy, jedynie od czasu do czasu ciężkie urazy czaszki dawały znać o sobie krótkotrwałymi drgawkami rąk. Zaraz po powrocie na uczelnię został on ponownie wezwany do MBP na Koszykową, tym razem nie na przesłuchanie, lecz na rozmowę ostrzegawczą. O tym - co tu przeżył - nikomu ani mru-mru, bo inaczej żywy stąd nie wyjdzie. Pan Andrzej nie szukał otwartej zwady z bezpieką. Ostatecznie nie po to wrócił do opanowanego przez komunistów kraju z brytyjskiej strefy okupacyjnej Niemiec (uciekł tam po wyzwoleniu z niemieckiej niewoli, do której trafił wraz z innymi kolegami z AK po upadku Powstania). Wrócił do kraju mimo wiadomości o rozstrzelaniu ojca przez Rosjan zaraz po zdobyciu przez nich Warszawy w styczniu 1945 roku. Stało się w ich majątku koło podwarszawskiego Konstancina niemal na oczach ludzi. Był więc świadom, gdzie wraca. Sprawa śmierci ojca powróciła jednak w roku 1952 roku (a więc jeszcze za życia Stalina), gdy pan Andrzej Cielecki ukończył elektronikę.

Znowu nadstawia głowę Zgłosił się wówczas do niego oficer działających wciąż w podziemiu Narodowych Sił Zbrojnych z prośbą o skonstruowanie i wykonanie nadajnika radiowego. Zaufane pana Andrzeja zdobył tym, że wiedział zbyt wiele o jego ojcu i to takich szczegółów z jego życia, jakich nie mógł znać konfident UB. Mimo straszliwego niebezpieczeństwa pan Andrzej od obowiązku się nie uchylił, nadajnik skonstruował i na własny koszt wykonał. Do jego wypróbowania w działaniu przyciągnął jeszcze dwie zaufane koleżanki, a następnie przekazał pod właściwy adres. Wpadki na szczęście nie było, UB nie było aż tak wszechwiedzące. Jeszcze raz inż. Cielecki zaryzykował głową, gdy z urzędowego przydziału pracy trafił do Centralnych Warsztatów Zarządu Radiostacji. Tam przemyślnym sposobem uszkadzał jeden po drugim wielkie jak szafa amerykańskie wojskowe nadajniki radiowe przysłane do Polski po wojnie w ramach dostaw UNRRA. Wbrew zamiarom ofiarodawców - zamierzano je użyć jako zagłuszarki audycji "Głosu Ameryki" oraz Radia Wolna Europa. Dzięki pomysłowi pana Andrzeja szybko przepalały się w nich lampy, do których - jak to w gospodarce planowej - nie było części zamiennych. Później przyszła stalinowska akcja usuwania z kierowniczych stanowisk "syjonistów". Toteż na miejsce dotychczasowego kierownika żydowskiego pochodzenia przyszedł inż. Szmidt - fachowiec o właściwym, czyli aryjskim rodowodzie z własnym projektem zagłuszarki. Wykonana w warsztatach "szmidtówka" została przekazana do przebadania w laboratorium, gdzie przepaliła jej się lampa. Inż. Szmidt był jednak wystarczająco bystry, by się nie nabrać na plewy. Domyślił się, że ktoś mu celowo psuje robotę, więc powiadomił UB. Inż. Cielecki wyczuł, że najwyższy czas salwować się ucieczką. A że w czasie trwania nakazu pracy nie mógł złożyć wymówienia, znalazł ratunek poprzez spowodowanie wypadku z porażeniem prądem. Trafił do szpitala. Stamtąd łatwiej było zwolnić się z warsztatów i tak zejść z oczu bezpiece. Podjął studia magisterskie na wydziale łączności Politechniki Warszawskiej, a po ich ukończeniu obronił pracę doktorską w Instytucie Fizyki. Wśród prac, których się podejmował, warto wymienić stanowisko nauczyciela matematyki i fizyki w liceum ogólnokształcącym im. Narcyzy Żmichowskiej, gdzie jego uczennicą była m.in. Teresa Hedzianka, córka słynnego majora AK Antoniego Hedy. Jej koleżanka szkolna zakochała się w swym nauczycielu i wydała się za niego za mąż. Niezależnie od zajęć zarobkowych pan Andrzej cały czas zajęty był pracą twórczą. Zaczął się więc długi okres stałych wojen podjazdowych z nieruchawą biurokracją komunistyczną, niepokojoną wciąż nowymi pomysłami konstrukcyjnymi niezmordowanego wynalazcy. Zastrzeżenia różnych komisji, które oceniały pomysły jako niemożliwe do wykonania, obalał sam konstruktor. Po prostu pokazywał im gotowe prototypy wykonane sposobem gospodarczym we własnym domu. Ostatecznie skończyło się to procesem sądowym z Polską Akademią Nauki, wygranym w imieniu doktora inżyniera Andrzeja Cieleckiego przez mec. Macieja Bednarkiewicza.

Radio "Solidarność" A potem przyszła "Solidarność" i stan wojenny. Jego pomysł stworzenia sieci łączności radiowej dla podziemnego Związku zmaterializował się w postaci radia "Solidarność". Nadał około pięćdziesięciu takich audycji. Wykonał dla podziemnej "S" wiele urządzeń nadawczych. Jedno takie oglądał w radiu "Eska". Pokazywano mu je z dumą, nie domyślając się, że jest konstruktorem i wykonawcą urządzenia. Przez długi czas prezenterką prowadzonego przez niego radia Armii Krajowej "Jutrzenka" była jego koleżanka z Powstania Warszawskiego Jadwiga Latoszyńska-Augustyńska. Ale nadal czuli się radiem "Solidarność". Pan Andrzej wyjaśnia, że pomiędzy celami Armii Krajowej a programem "Solidarności" nie ma żadnych sprzeczności. W ramach jednej i drugiej organizacji walczył o to samo - o wolną Polskę. Antoni Zambrowski

Ekshumowani po latach W stalinizmie skrytobójczo zamordowani i potajemnie pogrzebani. W III RP, dzięki mozolnej pracy Instytutu Pamięci Narodowej, odnaleziono ich szczątki i pochowano z honorami. Wolna Polska oddała im hołd i cześć. Przywróciła dobre imię żołnierzy niepodległości. - Miejsca pochówku bezskutecznie szukał nasz dziadek, potem rodzice. Tak było przez 54 lata. Dopiero za życia nas, trzeciego pokolenia, udało się - mówi siostrzenica Edwarda Cieśli, Barbara Tabak-Chamiec. I wylicza pamiątki, jakie zostały po Edku. Listy z więzienia pisane kopiowym ołówkiem, już wyblakłe, trudne do odczytania. Ostatni datowany na 3 sierpnia 1952 r., sześć dni przed śmiercią. Legitymacja studencka, książeczka wojskowa, pisma rodziców do Bieruta z prośbą o łaskę. I protokół wykonania kary śmierci. Miejsce pogrzebania Edwarda Cieśli na cmentarzu w Opolu-Półwsi zlokalizował naczelnik wrocławskiego Biura Edukacji Publicznej IPN, dr Krzysztof Szwagrzyk. Po odkryciu grobu okazało się, że są tam dwie trumny, gdyż ktoś dokonał tzw. dopochówku. Szczątki Cieśli spoczywały poniżej. Miał przestrzeloną czaszkę i podkurczone nogi - nie zmieścił się do za małej trumny. Potem była ekshumacja, drobiazgowe badania DNA i pogrzeb - 3 października 2006 r. - z pełnymi honorami wojskowymi w rodzinnym grobowcu na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.
U "Draży" Edward Cieśla ps. Zabawa urodził się 22 lutego 1923 r. w Studzianie, pow. Przeworsk na Rzeszowszczyźnie, jako syn Jana i Karoliny z domu Majcher. Brał udział w kampanii wrześniowej. Od maja 1942 r. był zastępcą szefa propagandy placówki AK Przeworsk-wieś, kolportował prasę konspiracyjną, wykonywał wyroki na konfidentach i kolaborantach. Ze względu na niebieskie oczy, rude włosy oraz dobrą znajomość języka niemieckiego często uczestniczył w akcjach dywersyjnych przebrany w niemiecki mundur. W międzyczasie zdał konspiracyjną maturę i ukończył konspiracyjną Szkołę Podchorążych. W sierpniu 1944 r. jego oddział miał przyjść na pomoc walczącej stolicy, ale został rozbrojony przez Sowietów. Cieśla był poszukiwany przez NKWD i UB. Od jesieni należał do zgrupowania partyzanckiego Obszaru Lwowskiego AK kryptonim "Warta", rozbitego po rozmowach z tajemniczym gen. Iwanowem, czyli Iwanem Sierowem. W maju 1945 r. wstąpił do oddziału Dragana "Draży" Sotirovicia, Serba, który za udział w wyzwoleniu Lwowa dostał krzyż Virtuti Militari, a potem uciekł z sowieckiego więzienia na Rzeszowszczyznę. U "Draży" walczyło dwóch Cieślów - Edward i jego brat Tadeusz. Starszy o cztery lata Tadeusz Cieśla, jako więzień KL Auschwitz w obozowej konspiracji działał razem z rotmistrzem Witoldem Pileckim. Uciekł w grudniu 1944 r. Edek dowodził akcją rozbicia posterunku milicji w Markowej, Tadek brał udział w likwidacji szefa bezpieki w Przeworsku. Tadek przedostał się do Niemiec, do amerykańskiej strefy okupacyjnej. W Monachium został kierownikiem placówki informacyjnowywiadowczej Biura Planowania 2. Korpusu Armii gen. Andersa. We wrześniu w Niemczech znalazł się też Edek i tak jak brat wstąpił do 2. Korpusu. Organizował przerzut rodzin z kraju do Włoch. UB aresztował go zaraz po przekroczeniu granicy.

Miesiąc po miesiącu Tadek chciał odbić Edka z więzienia albo sądu. Gdy przekraczał granicę, też trafił w ręce bezpieki. Nie rozpoznany, na wolność wyszedł w 1946 r. na mocy amnestii i... wrócił do Monachium. Edek miał mniej szczęścia. Wyrokami Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie z 17 marca i 21 listopada 1947 r. został skazany na karę śmierci, zamienioną ostatecznie na trzy lata więzienia. Wronieckie więzienie opuścił w styczniu 1949 r. Rozpoczął studia w Wyższej Szkole Handlowej we Wrocławiu, ale myślał też o przedostaniu się na Zachód, do brata. W grudniu 1949 r. Edek dowiedział się o aresztowaniu Tadka, który przedostał się do Polski z kolejną misją kurierską. Teraz on, z kolegami, chciał ratować brata. - Planowaliśmy odbić Tadzika w Warszawie, w sądzie albo opłacić mu adwokata - wspomina Józef Kapusta, sądzony potem razem z Edwardem Cieślą. Wydał ich inny członek grupy - Węgier. Wyrokiem z 28 lutego1952 r. WSR w Opolu skazał Cieślę na karę śmierci. Najwyższy Sąd Wojskowy utrzymał wyrok w mocy, a Bierut nie skorzystał z prawa łaski. 9 sierpnia 1952 r. wyrok został wykonany w więzieniu w Opolu. List pożegnalny Edwarda Cieśli do rodziców skonfiskowano - nigdy nie dotarł do rąk adresatów. Tak jak zegarek i 13 złotych i 90 groszy, które przepadły na rzecz Skarbu Państwa. Prokurator wojskowy kpt. Stanisław Urbaniak odmówił wydania zwłok rodzinie. Sądy wolnej Polski unieważniły wszystkie wyroki wydane na Edwarda Cieślę. Tadeusz Cieśla wyrokiem WSR w Warszawie z 21 grudnia 1950 r. też został skazany na karę śmierci. Stracony 9 lipca 1952 r. (dokładnie miesiąc przed Edwardem) w więzieniu mokotowskim w Warszawie. Miejsce jego pogrzebania nadal pozostaje nieznane.

Kryptonim "Mordercy" Mieczysław Bujak urodził się 2 kwietnia 1926 r. w Krakowie, jako syn Andrzeja (żołnierza Legionów, później znanego piłkarza Wisły Kraków), i Bronisławy z domu Gwardzińskiej. W latach 30. działał w ZHP.
Od 1942 r. żołnierz AK. Łącznik i kolporter podziemnej prasy. Rok później otrzymał przydział do grupy bojowo-dywersyjnej "Żywiciela". Od czerwca do sierpnia 1944 r. był dowódcą drużyny w zgrupowaniu partyzanckim AK Kampinos, z którym przedzierał się do Powstania Warszawskiego, by w końcu walczyć w szeregach Oddziałów Specjalnych "Jerzyki". Z niemieckiego obozu jenieckiego uwolniony przez armię amerykańską, do której wstąpił i walczył na terenie Czech. W październiku 1945 r. wrócił do Polski. Wstąpił do oddziału partyzanckiego WiN kpt. Mariana Bernaciaka "Orlika", działającego na terenie powiatu puławskiego. Po jego rozwiązaniu znalazł się w szeregach "ludowego" Wojska Polskiego. W 1948 r. ukończył Oficerską Szkołę Piechoty we Wrocławiu, po czym służył w Jeleniej Górze i Warszawie. Nadal jednak otwarcie przyznawał się do AK-owskiej przeszłości i krytycznie wypowiadał o otaczającej go rzeczywistości. Młodym, popularnym wśród podchorążych porucznikiem szybko zainteresowała się Informacja Wojskowa. Od lutego 1949 r. do jesieni 1951 r. kilkudziesięciu oficerów IW, Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i tajnych współpracowników rozpracowywało tajną organizację, założoną i kierowaną przez ppor. Mieczysława Bujaka na terenie OSP w Jeleniej Górze - organizacji, która nigdy nie istniała. Sprawa o kryptonimie "Mordercy" (wcześniej "Pająki") skończyła się aresztowaniem dziewięciu podchorążych. Bujak wpadł 19 sierpnia 1950 r. Zarzuty: udział w nielegalnej organizacji WiN, gromadzenie broni i prowadzenie wśród podchorążych "agitacji antypaństwowej". Wszyscy przeszli brutalne śledztwo.

Zamordowany za to, że był Polakiem Mieczysława Bujaka przesłuchiwał m.in. Edmund Czekała, krwawy szef wydziału śledczego Zarządu Informacji Wrocławskiego Okręgu Wojskowego, który prowadził również brutalne śledztwa przeciw oficerom oskarżonym o tzw. spisek w wojsku. Należał do nielicznej grupy "śledzi", którzy ukończyli gimnazjum i liceum. 25 kwietnia 1951 r. Bujak został skazany przez Wojskowy Sąd Okręgowy nr IV na dwukrotną karę śmierci, współwięźniowie otrzymali kilkuletnie wyroki. Jak wspominała protokolantka, do końca chronił kolegów, całą winę biorąc na siebie. Jednym z morderców w todze był Stefan Piekarski, członek WKP(b), oficer Armii Czerwonej, absolwent prawa w Moskwie, w maju 1943 r. oddelegowany do sądownictwa LWP. Bierut nie skorzystał z prawa łaski.
Mieczysław Bujak został zamordowany 30 sierpnia 1951 r. o godz. 20.00 w więzieniu nr 1 przy ul. Kleczkowskiej we Wrocławiu. Po egzekucji jego ciało pogrzebano w kwaterze 81 A na Cmentarzu Osobowickim obok kilkuset innych ofiar stalinowskiego bezprawia. Szczątki ppor. Bujaka ekshumowano w kwietniu 2006 r. w wyniku prac prowadzonych przez wrocławskie Biuro Edukacji Publicznej IPN. W grobie odnaleziono fragmenty butów, kilka guzików wojskowych i część naramiennika munduru, oraz zakopaną (jesienią 1951 r.) przez jego matkę i siostrę butelkę z kartką: "Zamordowany za to, że był Polakiem". Uroczysty pogrzeb odbył się na Powązkach Wojskowych w Warszawie 3 kwietnia 2007 r. Wśród wielu oprawców Mieczysława Bujaka żyje jeszcze oskarżający go prokurator Wacław Szulc, ale wymiar sprawiedliwości III RP nie chce pociągnąć go do odpowiedzialności.

Bandycka rodzina Stefan Półrul urodził się 9 maja 1926 r. w podkonińskiej wsi Korwin, jako syn Stanisława i Stanisławy z domu Karweckiej. W kwietniu 1947 r. zmobilizowany do Wojska Polskiego. Był zachwycony morzem, mundurem i możliwością pracy po odbyciu służby wojskowej. Przeżył zawód miłosny, tym chętniej podpisał kontrakt na "nadterminowego". Niestety, nie pozwolono mu pływać - zatrudniono w Sądzie Marynarki Wojennej w Gdyni, gdzie służył jako goniec. W 1949 r. awansował - został bosmanmatem i jednocześnie starszym kancelistą. Szybko przekonał się, że instytucja, w której pracuje, to zbrodnicza machina na usługach sowieckiego okupanta. Że pod byle pretekstem, w sfingowanych procesach skazuje marynarzy nazywając ich wrogami systemu, bandytami i szpiegami. W obecności Półrula i jego kolegów sędziowie wojskowi przechwalali się, który był bardziej surowy w sądzeniu. Ponury rekord wynosił łącznie ponad 500 lat więzienia i sześć wyroków śmierci! Wkrótce Półrul został członkiem tajnej Polskiej Organizacji Podziemnej "Wolność". Sporządzali listy kadry dowódczej Marynarki Wojennej i Informacji Wojskowej, szczególnie oficerów sowieckich, którzy budzili największą nienawiść. Nie było mu dane działać w niej długo - IW aresztowała go 5 grudnia 1951 r. Koledzy, ani rodzina nie wiedzieli, co się z nim stało. W rodzinnym domu marynarza przeprowadzono kilka rewizji, podrzucono ulotki i broń. Zatrzymano też jego brata. Sąsiadom Półrulów wmówiono, że to "bandycka rodzina". W wiosce i okolicy ubecy rozwiesili plakaty z informacjami o procesie "bandyty". Krzysztof Szwagrzyk: - Odnaleźliśmy członków rodziny Stefana Półrula. Przez cały czas żyli z piętnem posiadania w rodzinie kryminalisty. Dopiero od nas dowiedzieli się, że jego sprawa miała charakter wyłącznie polityczny i że wiemy, gdzie jest pochowany.

Buteleczka i naświetlania Śledztwo było koszmarem. Henryk Haponiuk - jedyny dziś świadek tamtych wydarzeń doskonale zapamiętał brutalność oprawców: "Ktoś z tzw. obstawy przynosił półlitrową buteleczkę, stawiał ją mniej więcej 2 metry od biurka i kazał na niej siadać. Pierwszy raz nie usiadłem, drugi raz także nie, to za trzecim razem sami przyszli i mnie posadzili. Potem już siadałem... Każde przesłuchanie rozpoczynało się zawsze tak samo: nazwisko, imię, adres, co robicie w wojsku - tak jakby nie wiedzieli. I mówcie o swojej wrogiej działalności. Ponieważ nie było co mówić, to przesłuchujący w "odpowiedni" sposób to przypominał. Jak tylko przewróciłem się razem z tą buteleczką, zaczynało się kopanie, bicie, ciąganie po całym pomieszczeniu itp. Znajdowały się tam także trzy żarówki o mocy 500 V: czerwona, zielona i biała. Drzwi zamykali i rozpoczynało się naświetlanie. Po 30 minutach byłem dosłownie do niczego. W ciągu trzech dni sporządzono akt oskarżenia. Na samej rozprawie obecnych było ok. 50 oficerów politycznych. Oskarżono nas z art. 14 i 15 dekretu z dnia 13 czerwca 1946 r. paragraf 1 i 2 za dywersję, sabotaż i szpiegostwo. Po orzeczeniu wyroku przewodniczący składu sędziowskiego kpt. Jankowski [Kazimierz Jankowski, nieprzypadkowo nazywany "katem narodu"; w nagrodę awansował potem na prezesa Izby Wojskowej Sądu Najwyższego - TMP] pouczył nas, że przysługuje nam prawo wniesienia skargi rewizyjnej (...). Ale nie odniosłoby to i tak żadnego skutku, ponieważ były to po prostu decyzje polityczne. Stefana Półrula widziałem po raz ostatni w momencie, kiedy nas rozkuwali. Czynili to w pewnej odległości, nie większej niż 1,5 metra. Obaj ruszyliśmy do siebie, złapaliśmy się za ręce i mocno uściskaliśmy. Stefan zdążył do mnie jeszcze powiedzieć: "Heniu, żebyś ty wiedział, ile ja się wycierpiałem". To był już wtedy szkielet człowieka. Skóra i kości. Mundur wisiał nam nim jak worek". 6 czerwca 1952 r. wyrokiem Sądu Marynarki Wojennej w Gdyni - tego samego, w którym wcześniej pracował - Stefan Półrul został skazany na karę śmierci. Matka w dramatycznym liście prosiła Bieruta o łaskę dla syna. "Prezydent" jednak odmówił. Wykonanie wyroku odłożono jednak ze względu na opinię biegłego psychiatry sądowego: "W stanie obecnym chory nie nadaje się do brania udziału w postępowaniu sądowym, ewentualnie do odbywania kary". Objawy choroby psychicznej Półrul zaczął zdradzać wkrótce po procesie, oczekując na egzekucję. Dziś trudno ustalić, czy symulował chorobę, czy rzeczywiście zachorował w skutek zastosowanych w IW metod śledczych. Z zachowanej dokumentacji wynika, że "postradał zmysły w wyniku długotrwałego silnego stresu i niepewności swego losu". Szpital więzienny w Gdańsku skierował go więc na obserwację do Szpitala Psychiatrycznego we Wrocławiu, działającego przy areszcie śledczym. Tam Półrul przebywał kolejne dwa lata. Poddano go obserwacji i leczeniu, które polegało na... elektrowstrząsach. Wszystko po to, aby móc rozstrzelać skazanego. Krzysztof Szwagrzyk: - Decyzję o takich właśnie działaniach w stosunku do marynarza podjęły dwie osoby: komendant szpitala Jerzy Katzenelenbogen i jego asystent dr Izydor Wassermann. 18 marca 1953 r. sporządzili orzeczenie lekarsko-psychiatryczne nr 15/53 stwierdzające zdolność S. Półrula do działań prawnych. Podstawą stał się jego list, który nigdy nie trafił do adresatów: "Kochana rodzino, napiszcie mi, czy jestem jeszcze w śledztwie czy już po wyroku i za co?".

"Nigdy nie wrócisz do domu" W ramach owych działań prawnych Stefan Półrul został stracony 9 kwietnia 1953 r. w więzieniu przy ul. Kleczkowskiej we Wrocławiu - tym samym, w którym prawie dwa lata wcześniej rozstrzelano Mieczysława Bujaka. Też o godz. 20.00. Jego szczątki zostały odnalezione przez zespół historyków z wrocławskiego oddziału IPN i ekshumowane 2 czerwca 2008 r. na Cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu. Oględziny czaszki nie pozostawiały wątpliwości: Półrul zginął tak samo, jak polscy oficerowie w Katyniu - od strzału w tył głowy. Stwierdzono również, że przed samym zgonem miał złamaną szczękę, co jest kolejnym dowodem, że był torturowany. Znaleziono przy nim duże fragmenty czarnego sukna munduru marynarskiego, czapkę marynarską, guziki marynarskie ze znakiem kotwicy oraz dobrze zachowane buty. I to wszystko znalazło się później w jego obecnej trumnie. Krzysztof Szwagrzyk: - Udało nam się odnaleźć szczątki Półrula dzięki temu, że w powojennym Wrocławiu na cmentarzu grabarzami byli Niemcy, którzy w tym mieście jeszcze zostali. Gdy bezpieka mordowała ludzi i w tajemnicy zakopywała w przypadkowych miejscach, Niemcy zapisywali skrupulatnie, którego dnia i gdzie kogo pochowano. Stefan Półrul został pochowany 9 września 2008 r. na cmentarzu w Młodojewie pod Słupcą, w rodzinnym grobie. W pogrzebie uczestniczyła honorowa kompania WP i niemal wszyscy mieszkańcy. Nie spełniły się słowa jednego z oprawców, który podczas przesłuchania krzyczał do Półrula: "Nigdy nie wrócisz do domu, bandyto!". Losy marynarza stały się kanwą wzruszającego filmu Jolanty Krysowatej. Telewizja publiczna pokazała go w środku nocy... Tadeusz M. Płużański

Zarzuty i świadectwo Dziewiętnastu katolickich teologów i historyków napisało list do papieża Benedykta XVI z prośbą, by proces kanonizacyjny papieża Piusa XII toczył się wolno. Zdaniem uczonych historia potrzebuje dystansu i perspektywy. Dlatego, żeby wyciągnąć definitywne wnioski co do postawy Piusa XII w czasie II wojny światowej, konieczne są dalsze badania. Dziś, ponad pół wieku po wojnie, podnosi się wiele głosów krytykujących postawę papieża Piusa XII podczas tamtych straszliwych czasów. Izraelski dziennik “Jedijot Achronot” posunął się nawet do stwierdzenia, że “kanonizacja Piusa XII jest policzkiem dla wszystkich Żydów”. Jest zastanawiające, że głosy te w sposób istotny różnią się od opinii wypowiadanych bezpośrednio po wojnie.

W 1940 r. Albert Einstein w brytyjskim dzienniku “The Times” napisał: Jedynie Kościół zagrodził drogę hitlerowskim kampaniom zdławienia prawdy. Nigdy przedtem nie interesowałem się Kościołem, lecz dziś budzi on we mnie zachwyt i uczucie przyjaźni. Jedynie Kościół bowiem miał odwagę i upór, by bronić prawdy i wolności moralnej.

Isaak Herzog, główny rabin Izraela, rok 1944: Lud Izraela nigdy nie zapomni, co Jego Świątobliwość i jego znakomici przedstawiciele, pobudzeni wiecznymi zasadami religii, która kształtuje sam fundament prawdziwej cywilizacji, czynią dla naszych nieszczęśliwych braci i sióstr w tej najtragiczniejszej godzinie naszej historii, co jest żywym dowodem Boskiej Opatrzności na tym świecie.

Chaim Weizmann, późniejszy prezydent Izraela, w 1943 r.: Stolica Święta użycza swej potężnej pomocy, gdzie tylko może, by złagodzić los moich prześladowanych współwyznawców. Wybitny rabin nie zmienił swojego zdania po wojnie. Nazajutrz po śmierci papieża Pacellego (1958) ów rabin Herzog oświadczył: Śmierć Piusa XII jest poważną stratą dla całego wolnego świata. Nie tylko katolicy opłakują jego śmierć.

Inny wielki rabin Rzymu, Eugenio Zolli, napisał: Wielki dług wdzięczności Żydów wobec Jego Świątobliwości Piusa XII dotyczy zwłaszcza Żydów z Rzymu, gdyż będąc najbliżej Watykanu byli przedmiotem szczególnej jego troski. Zolli po wojnie przeszedł na katolicyzm, przy chrzcie wybierając imię Eugenio na znak wdzięczności wobec Piusa XII. Profetycznie oświadczył też córce: Zobaczysz, że z Piusa XII zrobi się kozła ofiarnego za milczenie całego świata wobec nazistowskich zbrodni.

Moshe Sharett, późniejszy premier Izraela, pod koniec wojny stwierdził: Moim pierwszym obowiązkiem będzie podziękowanie Piusowi XII, a przez niego Kościołowi katolickiemu, w imieniu społeczności żydowskiej, za wszystko, co uczynili w różnych krajach, by ratować Żydów. Światowy Kongres Żydów w 1945 r. wsparł watykańskie dzieła charytatywne “w uznaniu tego, co Stolica Święta uczyniła dla ratowania Żydów przed faszystowskimi i nazistowskimi prześladowaniami”.

Dr Joseph Natan w imieniu Italian Hebre Commision, 1945 r.: Wyrażamy podziękowanie dla papieża, zakonników wykonujących jego polecenia, zwłaszcza uznania przez papieża wszystkich prześladowanych jako braci i spieszenie nam z pomocą wszelkimi siłami, bez oglądania się na grożące niebezpieczeństwo. Unia Włoskich Wspólnot Żydowskich ogłosiła w 1955 r. dzień 17 maja “Dniem Wdzięczności” za działania papieża w czasie wojny.

Rabin David G. Dalin z USA przypomniał zdanie z Talmudu, że kto zachowuje jedno życie, jest mu to policzone, jak gdyby zachował cały świat. Pius XII wypełnił to talmudyczne powiedzenie bardziej niż którykolwiek XX-wieczny przywódca, kiedy ważył się los europejskich Żydów. W innej wypowiedzi, polemizując z oszczerstwami wobec papieża, stwierdził: Pius XII nie był papieżem Hitlera, ale najbliższym sprzymierzeńcem, jakiego mieli Żydzi – i to w chwili, kiedy miało to największe znaczenie.

Rabin Dalin postulował przyznanie Piusowi XII tytułu “Sprawiedliwy wśród narodów świata”.

Przedstawicielka Izraela na forum ONZ, późniejszy premier Izraela, Golda Meir, stanowczo wypowiadała się o roli papieża: Kiedy straszliwe męczeństwo stało się udziałem naszego narodu, papież wznosił głos w obronie ofiar. Głęboko bolejemy nad stratą, jaką stanowi śmierć tego wielkiego Sługi pokoju.

William Zuckerman, redaktor naczelny żydowskiego czasopisma “Jewish Newsletter”: Jest rzeczą zrozumiałą, że śmierć Piusa XII musiała wywołać szczery smutek wśród Żydów. Bo chyba nie było w naszym pokoleniu drugiej osobistości rządzącej, która by bardziej niż zmarły papież pomagała Żydom w okresie ich największej tragedii.

Elio Toaff, późniejszy główny rabin Rzymu, który przeżył Holocaust: Bardziej niż wszyscy inni mieliśmy sposobność doświadczyć wielkiej współczującej dobroci i wielkoduszności papieża podczas tych nieszczęśliwych lat prześladowania i terroru, kiedy wydawało się, że nie ma już dla nas ucieczki. Historyk niemieckiego pochodzenia Rudolf Fisher-Wollpert w opracowaniu Lexikon der Papste z 1985 r. ocenił liczbę osób uratowanych przez Piusa XII na 5 tys. Jest to jednak szacunek bardzo ostrożny, gdyż historyk żydowskiego pochodzenia Pinchas Lapide (pracował jako izraelski konsul w Mediolanie i przesłuchiwał tych, którzy przeżyli włoski Holocaust), w swojej książce Three Popes and the Jews stwierdził, na podstawie archiwów Yad Vashem, że papież poprzez swoje działanie w czasie II wojny światowej uratował życie 860 tys. Żydów. Nieodparcie rodzą się pytania: gdzie leży prawda? Czy papież wspierał działalność nazistów, czy przeciwnie – był ich naturalnym (a często heroicznym) przeciwnikiem? Jak to się stało, że oceny bezpośrednich uczestników wydarzeń i dzisiejszych krytyków Piusa XII tak bardzo się różnią? Na te pytania spróbujemy odpowiedzieć w kolejnych odcinkach naszego cyklu. Marek Piotrowski

KOMENTARZ BIBUŁY: Z niecierpliwością czekamy na ciekawie zapowiadającą się serię mającą wyjaśnić tzw. kontrowersje wokół Ojca Świętego Piusa XII. Niezależnie jednak od konkluzji jakie padną, należy przypomnieć, że łatwość działania oszczerców żydowskich rzucających bezpodstawne kalumnie na papieża Piusa XII, wynikają z tego, że: 1) Działał On w wielkiej dyskrecji nie pozostawiając za sobą wiele dokumentów, gdyż większość poleceń aby chronić Żydów, wydawał On ustnie; 2) Jak wynika z przebogatych a dotychczas znanych nam zasobów archiwum watykańskiego, nie ma właściwie dokumentów, które świadczyłyby w sposób “czarno-na-białym” o tym, że Pius XII działał celem ocalenia Żydów, gdyż oczywiste wywózki Żydów nie były jednoznacznie kojarzone z ich unicestwieniem fizycznym. Innymi słowy: tzw. Holokaust, jako termin ukuty-i-uknuty po wojnie, nie istniał nie tylko w znaczeniu semantycznym, ale i w znaczeniu fizycznej zagłady Żydów. Jeszcze innymi słowy: papież Pius XII “nie protestował przeciwko Holokaustowi”, jak to próbuje narzucić w dyskursie na tematy II Wojny Światowej strona syjonistyczna, z tej prostej przyczyny, że nie była Mu znana jakakolwiek “zagłada” tego narodu. Morderstwa, getta, łapanki, obozy koncentracyjne z nieludzkimi warunkami, rozstrzeliwania, liczne ofiary komand SS i współpracujących z nimi oddziałów innych narodowości (np. Ukraińców czy Litwinów), wszelkie inne okropności totalnej wojny dwóch poróżnionych ze sobą systemów socjalistycznych – nie były i nie mogły świadczyć automatycznie o istnieniu programu likwidacji Żydów. Aby obciążyć Piusa XII, trzeba zatem, albo:

1) Nienawidzić Kościoła i działać wbrew oczywistym faktom celem Jego pogrążenia; albo

2) Uwierzyć, że zwykła konferencja jakich przeprowadzano w III Rzeszy tysiące – a mowa o konferencji w Wannsee – miała być takim punktem zwrotnym w planowaniu “zagłady Żydów”.  Tak, trzeba uwierzyć, bo tylko religijne podejście do tego typu dokumentu, który nic w sobie nie zawiera (“język maskujący”), może zaowocować nagonką na tego Wielkiego Papieża. Tylko, że wtedy niewiele ma to wszystko wspólnego z dochodzeniem do prawdy historycznej, natomiast wszystko z antykatolicką ideologią.

Strzelanina w Arizonie, ADL i poszukiwanie antysemityzmu Cały świat obiegła w zeszłym tygodniu wiadomość o zamachu na życie demokratycznej kongresmenki w USA. Postrzelona w głowę podczas sobotniego wiecu Gabrielle Giffords jest jedną z ofiar zamachowca, który zabił tego dnia sześć osób i ranił kilkanaście kolejnych. Szaleniec, który otworzył ogień do zgromadzonych na wiecu w Arizonie ludzi to 22-letni Jared Lee Loughner. Żydowskie pochodzenie Giffords dało podstawę do natychmiastowych rozważań, czy zamach nie miał „podłoża antysemickiego”. Światowe media informowały o białym zamachowcu strzelającym do żydowskiej polityk. Do pracy przystąpiły dyżurne organy „walczące z rasizmem, ksenofobią i antysemityzmem”. Zwłaszcza z antysemityzmem. Przedstawiciele Ligi Przeciwko Zniesławieniu (ADL) wystosowali oświadczenie, w którym oznajmili, że są zdeterminowani by ustalić czy zamachowiec działał pod wpływem „propagandy nienawiści”; czytamy w nim, że bardzo ważnym jest sprawdzenie czy zabójca był pod wpływem ekstremistycznej literatury. Również policja sprawdzała tezy podsuwane przez zawodowych antyantysemitów. Giffords jest bowiem pierwszą wybraną w tym stanie kongresmenką żydowskiego pochodzenia. ADL pochwaliła miejscowego szeryfa Clarence Dupnik’a , który wzywał do pomocy w śledztwie zwracając uwagę na gorącą atmosferę debaty politycznej podczas wyborów do kongresu. Giffords, według oświadczenia ADL, aktywnie wspierała regionalny oddział Ligi w Arizonie. Mamy więc wszystkie potrzebne części składowe „antysemickiego skandalu” i okazje do kolejnego potępienia rasistowskich, białych ekstremistów oraz promocji organizacji zajmujących się „antysemityzmem”. Tymczasem… okazuje się, że zamachowiec – Jared Loughner – jest Żydem, a jego rodzice należą do tej samej reformowanej synagogi Kongregacji Chaverim, co postrzelona kongresmenka. Jared, mieszkający z rodzicami – matką Amy i ojcem Randy Loughner’em, jest również członkiem tej społeczności religijnej. Czy policja, media i rabin Kongregacji Stephanie Aaron nie zdołali dotrzeć do tej informacji? Nie było żadnych problemów z identyfikacją zatrzymanego mężczyzny, a mimo to w amerykańskich mediach trwała kilkudniowa ożywiona dyskusja o antysemickich motywach zbrodni i białym furiacie strzelającym do tłumu. Najlepszy przyjaciel Jareda, który dzień przed strzelaniną otrzymał od niego pożegnalną wiadomość, potwierdza te informacje, dodaje również, że Jared lubił denerwować swoją matkę m.in. poprzez czytanie Mein Kampf. Czy możliwe jest aby rabin Kongregacji Chaverim nie wiedziała kim jest Jared Loughner, który w jednej chwili stał się znany w całych Stanach Zjednoczonych? Loughner’owie i Giffords byłi członkami tej samej Kongregacji. Jak dowiadujemy się z jej strony internetowej, jest to reformowana synagoga założona w 1973 roku zrzeszająca zaledwie 140 rodzin (!). Jest to więc bardzo mała społeczność. Rabin Stephanie Aaron w ostatnich dniach była gościem wielu stacji telewizyjnych, radiowych , udzielała wywiadów wielu gazetom. Nie ujawniła jednak, że morderca z Arizony jest członkiem jej wspólnoty religijnej. Czy celowo zatajała tę informację? Trudno uwierzyć, by nie dotarła do niej znając nazwisko zamachowca i prawdopodobnie jego rodziców. W historii tej pewne są dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest to, że tym razem nici z „antysemickiego skandalu”. Druga jest natomiast taka, że ADL nie zraża się takimi potknięciami i niedługo odkryje i potępi kolejne „zbrodnie z nienawiści”. Autonom.pl

Antypolonizm Niektóre środowiska w USA i na Ukrainie cierpią na fobie antypolskie, tak jak inne środowiska cierpią na fobie antysemickie. Jeden z czytelników zapytał mnie, czego spodziewam się po nowej książce Jana Tomasza Grossa, która przypisuje Polakom kolejne potworności, tym razem w postaci rozgrzebywania zwłok ofiar Holocaustu w poszukiwaniu kosztowności. Odpowiadając stwierdzam, że spodziewam się tego samego co po pierwszej książce, czyli tendencyjnego przedstawienia problemu. Utwierdza mnie w tym przekonaniu fakt, że autor nie jest historykiem i mówiąc delikatnie – jest raczej na bakier z warsztatem naukowym, który obowiązuje każdego rzetelnego badacza przeszłości. Oczywiście w społeczeństwie polskim, tak samo jak francuskim, holenderskim czy czeskim, były szumowiny, które dorabiały się na żydowskich ofiarach, ale była to zdecydowana mniejszość. Poza tym, taka postawa była napiętnowana. Dla przykładu – w wiosce, w której byłem kiedyś duszpasterzem, żył pewien człowiek. W czasie wojny za worek cukru wydał Niemcom ukrywającego się Żyda. Później sam musiał uciekać, gdyż za ten haniebny czyn AK wydała na niego wyrok śmierci. Po 1945 r. za to samo został aresztowany. Do końca życia był odrzucony przez swoje najbliższe otoczenie. Co do Grossa, to trzeba jasno powiedzieć, że cierpi na antypolską fobię, tak jak inni cierpią na fobie antysemickie. Tego typu osoby będą zawsze naginały fakty historyczne lub je wręcz zmyślały, aby udowodnić swoje racje. Mam znajomego, który wiele lat temu został oszukany przez Rumunów. Od tej pory nie tylko głosi rasistowskie hasła pod ich adresem, ale podejrzewa ich o przeróżne przestępstwa. Kiedy w KL Auschwitz skradziono napis “Arbeit macht frei”, to napisał do mnie, że on wie na pewno, iż zrobili to Rumuni. Nawiasem mówiąc, jest to człowiek bardzo wykształcony, ale w tej kwestii nie przyjmuje żadnych innych argumentów. Niestety w podobny sposób działa autor najnowszych antypolskich wypocin. Był on zmuszony, w ramach czystek antysemickich, do opuszczenia naszego kraju. Nie przyjmuje jednak do wiadomości, że czystek tych dopuścili się Polacy nie jako całe społeczeństwo, ale komunistyczni aktywiści w ramach wewnątrzpartyjnych porachunków. Jak Gross chce się odegrać, to niech atakuje elity PZPR, które tymi czystkami kierowały. Np. Wojciecha Jaruzelskiego, odgrywającego wówczas niechlubną rolę w usuwaniu z wojska oficerów pochodzenia żydowskiego, albo tych działaczy partyjnych, którzy zajmowali posady ludzi zmuszonych do emigracji. Muszę też zaznaczyć, że bardzo dziwi mnie to, iż taki gniot intelektualny ma zamiar wydać krakowski “Znak”, którym kieruje prezes Henryk Woźniakowski, rodzony brat europosłanki PO Róży Thun. Dziwię się tym bardziej, że to samo wydawnictwo ze względu na poprawność polityczną nigdy nie chciało wydać żadnej książki historycznej o ludobójstwie na Kresach Wschodnich, dokonanym przez nacjonalistów ukraińskich na Polakach, Żydach i Ormianach. Wydawnictwo to odmówiło także wydania książki Romana Graczyka o agenturze Służby Bezpieczeństwa w środowisku “Tygodnika Powszechnego” i krakowskiego Klubu Inteligencji Katolickiej. W tej ostatniej sprawie władze wydawnictwa wykazały się wyjątkowym brakiem odwagi. To był główny powód, dla którego przestałem publikować w “Znaku” swoje kolejne książki. Dodam w tym miejscu, że to właśnie Henryk Woźniakowski w 2006 r. starał się za wszelką cenę zablokować wydanie mojej publikacji pt. “Księża wobec bezpieki”, która jednak ukazała się, ale było to wyłączną zasługą dyrektor Danuty Skóry, dawnej działaczki Studenckiego Komitetu Solidarności. To ona swoją determinacją i osobistą odwagą w końcu przełamała opór prezesa. A książki Grossa oczywiście nie kupię. Szkoda pieniędzy. Innym też jej nie polecam. Co do antypolonizmu, szerzącego się w różnych krajach, to trzeba odnotować zachowanie greckokatolickiego arcybiskupa Ihora Wożniaka, redemptorysty, następcy kardynała Lubomyra Huzara na urzędzie metropolity lwowskiego. W październiku 2007 r. poświęcił on pomnik Stepana Bandery, wygłaszając przy tym płomienne kazanie, gloryfikujące zbrodniarzy z UPA. W listopadzie 2009 r. objął także patronat (niestety razem z kardynałem Stanisławem Dziwiszem i “Tygodnikiem Powszechnym”) nad sesją ku czci Andrzeja Szeptyckiego, który swoich podwładnych oddelegowywał do SS “Galizien”. Z kolei 1 stycznia br. wziął udział w kolejnej hucpie politycznej, głosząc peany pod adresem szefa Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Cała manifestacja odbywała się pod hasłem “Bandera jest! Niech wrogowie boją się!” Uczestniczyli w niej m.in. mer Lwowa, Andrij Sadowy, zastępca szefa Obwodowej Administracji Państwowej Myron Solar i szef lwowskiej Rady Obwodowej Oleg Pankiewicz. Ten ostatni, jak przystało na partyjnego demagoga, krzyczał wręcz:. “Musimy iść drogą Bandery, kontynuować jego historyczne dzieło i w przyszłości osiągnąć stawiane przez Niego cele (…) Bandera! Bandera na zawsze! Strach na wrogów, niech drżą najeźdźcy! Sława Ukrainie! Sława Bohaterom!”. Nie trzeba dodawać, że cała ta impreza była pełna akcentów antypolskich i antysemickich. To, co się dzieje w niektórych diecezjach unickich, jest niestety bagatelizowane przez władze Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej, która coraz bardziej dryfuje w stronę nacjonalizmu i ksenofobii. To wcześniej czy później się na niej zemści. Choćby poprzez odpływ wiernych do prawosławia, o czym piszę z żalem jako prawnuk greckokatolickiego księdza, który tak samo kochał Ukrainę, jak i Polskę. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

“Jak walnęło, to się urwało” – rozmowa z Edmundem Klichem “Ja nie wiedziałem, co jest tam w tych pomieszczeniach, w których siedzieliśmy w Smoleńsku. Powiem tak: nie mam pewności, że byłem na podsłuchu, ale były duże zakłócenia w łączności”. Z płk. Edmundem Klichem, polskim akredytowanym przy MAK, rozmawiają Katarzyna Gójska-Hejke i Anita Gargas (“Gazeta Polska”). W jaki sposób dowiedział się Pan o tragedii w Smoleńsku? Z telewizji. Od razu sam zacząłem się szykować do wyjazdu do Warszawy.

Wkrótce potem – jako pierwszy, zanim zrobił to ktokolwiek ze strony polskiej – zadzwonił do Pana Aleksiej Morozow, wiceszef MAK? Tak. Przy okazji chcę tu uściślić pewną informację: Morozow do mnie dzwonił, gdy jeszcze byłem w domu, a nie na trasie do Warszawy, jak powiedziałem w pierwszym przesłuchaniu sejmowym.

Dlaczego telefonował do Pana, skoro lotnisko Siewiernyj i polski samolot rządowy były wojskowe? Pan jako szef cywilnej komisji badania wypadków lotniczych nie był chyba w tej sytuacji najwłaściwszą osobą, a Pańska komisja najwłaściwszą instytucją, do której należało się zwracać? Ja bym tak nie powiedział. Ja jako przewodniczący komisji mam teczkę, w której jest 200 telefonów z całego świata. Bo my mamy obowiązek, jeśli w Polsce rozbije się samolot, powiadamiać operatorów, producenta, ustalać pewne rzeczy ze swymi odpowiednikami. Natomiast wojska spoza NATO nie mają takich systemów łączności. Morozow wiedział o katastrofie bardzo szybko i chciał przekazać to komuś w Polsce. Nie wiem, jaką w Rosji to szło drogą, oni też prawdopodobnie nie mieli do wojskowych żadnych telefonów, skąd by mieli mieć.

Jak przebiegała rozmowa z Morozowem? Poinformował, że doszło do katastrofy. Rozbił się tupolew z prezydentem i on widzi, że jedynym dokumentem, który obydwa nasze państwa mają podpisany i według którego można procedować, jest konwencja chicagowska i załącznik 13.

I co Pan na to? Odpowiedziałem, że nie wiem, bo to jest samolot lotnictwa państwowego, w związku z tym to nie jest obszar mojego działania i nie moja decyzja. I że jeśli chodzi o Polskę i Rosję, znam jedynie porozumienia w ramach konwencji chicagowskiej. Po telefonie Morozowa wsiadłem do samochodu. Gdy byłem w drodze, zadzwonili z sekretariatu ministra Grabarczyka z zaproszeniem na rozmowę. Pojechałem prosto na spotkanie.
Zreferował Pan Grabarczykowi rozmowę z Morozowem? Tak. Powiedziałem, iż padła propozycja czy sugestia, że jedynym podpisanym dokumentem jest załącznik 13. Minister poprosił o ten załącznik i na tym rozmowa się zakończyła. Wróciłem do komisji i czekałem.
A kiedy zapadła decyzja, że będziecie procedować zgodnie z załącznikiem 13? Nie wiem. Nie do mnie należy kierować to pytanie.

O której dotarł Pan na miejsce katastrofy w Smoleńsku? Wylecieliśmy z Warszawy o 15:30. Początkowo miałem lecieć z panem premierem Tuskiem. Ale ponieważ na lotnisko przyjechałem jeszcze przed startem Jaka-40, organizator powiedział: niech pan leci wcześniej, bo tam potem może być kłopot z miejscami. Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że w czasie przelotu z premierem porozmawiamy o aspektach prawnych, jakie są możliwości badania katastrofy, jakie są propozycje rozwiązań prawnych.

A jakie były? Po pierwsze, wspomniany już załącznik 13, najlepszy w tym przypadku. Po drugie – można było przedstawić Rosjanom porozumienia natowskie, standaryzacyjne. Ale Rosjanie nie są w NATO i ich to nie obowiązuje, więc tylko od nich zależało, czy by je przyjęli. W NATO są takie zasady przyjmowania różnych regulacji, że jeśli są w danej dziedzinie cywilne rozwiązania w tym zakresie, to w NATO są one odpowiednio adaptowane do przepisów natowskich i tak jest w przypadku porozumień w sprawie badania wypadków. Generalnie są oparte na załączniku 13 do konwencji, ale rozwiązania są bardziej równoważne dla stron i dają więcej możliwości wyboru, żeby państwo, do którego należał samolot, miało jak najbardziej komfortową sytuację.

Czy dobrze rozumiem: gdybyśmy przyjęli wówczas rozwiązania natowskie, to obie strony, polska i rosyjska, byłyby równoprawne w prowadzeniu badania? Tam są takie rozwiązania, które dałyby może większe możliwości stronie polskiej. W szczegółach bym tego nie przedstawił, natowskie przepisy zna wojsko, a nie ja. Ale wiedziałem, że takie porozumienia są. Propozycje w tym zakresie powinni przedstawić wojskowi. Uważam, że przestrzeganie przez stronę rosyjską załącznika 13 dałoby nam również duże możliwości. Problem tkwi w tym, że wielokrotnie MAK naruszał ten załącznik.

Czy powiedział Pan Morozowowi, że można brać pod uwagę ewentualność badania katastrofy według procedur natowskich? Nie, nie. To był telefon, który mnie zaskoczył całkowicie. Nagle facet do mnie dzwoni, mówi po angielsku. Ja nie wiedziałem, kto to jest Morozow. Potem sobie przypomniałem, że byliśmy razem na jednej międzynarodowej konferencji.

Pan odpowiadał po angielsku czy przeszliście na rosyjski? Nie, jestem lepszy w angielskim, mój rosyjski poprawił się dopiero w Moskwie.

Z jakimi plenipotencjami leciał więc Pan do Rosji? Nie dostałem konkretnych zadań. Jechałem do Smoleńska po to, żeby zacząć jakąś współpracę ze stroną rosyjską. Powiedziano: proszę wsiadać, pan leci do Smoleńska.

Minister Grabarczyk tak powiedział? Był telefon z sekretariatu ministra z jego poleceniem.

Czyli minister Grabarczyk wysłał Pana, a minister Klich wysłał jako przedstawiciela polskiej komisji płk. Mirosława Grochowskiego. Z premierem nie udało się Panu porozmawiać, bo leciał późniejszym samolotem. Co było dalej? W Smoleńsku powitał mnie Aleksiej Morozow i Tatiana Anodina. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, kto to jest.

Szef polskiej komisji badania wypadków lotniczych nie znał Anodiny? Nie, bo mnie takie rzeczy nie interesowały. Nie musiałem wiedzieć, kto to jest, bo nie współpracowaliśmy z MAK.

Premier z ministrami przylecieli do Smoleńska parę godzin po Panu. Co się działo do tego czasu? Wy teraz chcecie, bym krok po kroku wszystko opisywał? Czekaliśmy długo na wizy, na wyjście, i dopiero wieczorem, już ciemno było, zabraliśmy się do rozpoznania rejestratorów.

Od kiedy możemy mówić, że jest Pan akredytowany przy MAK? 13 kwietnia o godz. 12 podchodzi do mnie Morozow i mówi: „słuchaj, Putin zaprasza cię na konferencję do Moskwy”. Mnie wyprostowało, co ten Putin ode mnie chce, skąd on wie, że ja tutaj jestem, o co tu chodzi? Dzwonię zaraz do ministra Grabarczyka. Pytam, czy ja mam w ogóle iść na tę konferencję? Dał mi do zrozumienia, że jednak mogę uczestniczyć, ja to zrozumiałem jako akceptację.

Ale jako kto miał Pan uczestniczyć? Nie wiem, mam zaproszenie od Putina. Telekonferencję zaczyna Putin, następnie mówi Iwanow, wicepremier. I Anodina, która stwierdza, że zdecydowano, iż będziemy działać według załącznika 13.

Dla Pana było to zaskoczenie, że zapadło takie uzgodnienie? Ja się spodziewałem, że jakaś decyzja musi zapaść. I w zasadzie nigdy nie było mowy o jakichś innych dokumentach, ciągle przewijał się tylko załącznik 13.

A od kogo się Pan dowiedział, że taka decyzja już zapadła? Od Anodiny, przecież powiedziałem przed chwilą. Anodina stwierdziła to oficjalnie na tej konferencji. Głos zabrał ponownie Putin i mówi: „Gospodin Klich, co tam w Smoleńsku?”. Dla mnie to pełne zaskoczenie! Na kartce przygotowałem sobie parę zdań, bo jestem trochę przewidujący, by nagle nie zapomnieć języka w gębie. I odpowiadam: „Panie Premierze, mam nadzieję, że przyjęcie w tej chwili rozwiązania jednoznacznego, jeśli chodzi o badanie katastrofy Tu-154 według załącznika 13, poprawi współpracę i przyspieszy proces badania”. Wracam z telekonferencji i spotykam się z płk. Mirosławem Grochowskim. Mówię: „słuchaj Mirek, musimy wszystkich zebrać, sprawa jest już rozstrzygnięta, że procedujemy według załącznika 13”.
Ja przyjąłem to jako nieformalną akredytację. Chyba jeszcze dzwoniłem do ministra Grabarczyka, opowiedziałem, jak ta telekonferencja przebiegała. 15 kwietnia dostałem dwa dokumenty. Pierwszy – o akredytacji 25 Polaków, drugi – o powołaniu komisji, na której czele stoję ja. Poszliśmy z nimi do Morozowa. Ponieważ załącznik 13 nie przewiduje więcej akredytowanych niż jeden, strona rosyjska uważała, że pierwszy na liście, czyli ja, jest akredytowanym, a reszta to są jego doradcy. Oni tak to wyjaśnili i to pismo poszło do Polski. I od tej pory mnie traktowali jako akredytowanego, natomiast pozostałych jako doradców.

Jak się układała współpraca z Rosjanami? Od początku obawiałem się, by Rosjanie nie zaczęli podejrzewać, że chcemy zepchnąć ten wypadek na nich, bo wtedy całkiem zablokują przepływ informacji. Chciałem utrzymać dobrą atmosferę, nawet strofowałem wojskowych, którzy głośno krytykowali Rosjan: to ich wina, tamto ich wina. Bo wie pani, ja nie wiedziałem, co jest tam w tych pomieszczeniach, w których siedzieliśmy. Powiem tak: nie mam pewności, że byłem na podsłuchu, ale były duże zakłócenia w łączności. Pierwszy zgrzyt był 15 kwietnia po południu, kiedy Rosjanie robili oblot techniczny i myśmy poprosili o uczestnictwo w tym oblocie. Odmówili ze względów bezpieczeństwa. To był tylko pretekst, ale nie robiliśmy wielkiego rabanu. Później wystąpiłem o zgranie wszystkich rozmów na stanowisku dowodzenia. To jest kopalnia wiedzy, gdybyśmy tego nie dostali, to byśmy nic nie wiedzieli.

Ale dostaliśmy kopie? Dostaliśmy w kwietniu w Smoleńsku. Komisja Millera ma je już od końca kwietnia.

Czy ja dobrze rozumiem, że z tych zapisów powinniśmy się dowiedzieć, z kim łączono się np. w Moskwie? Oczywiście.

No więc z kim rozmawiano? Nie będę tu mówił o szczegółach. To osoba z „Logiki”, odpowiednika polskiego Centrum Operacji Powietrznych lub szefostwa lotnictwa transportowego.

Co jest jeszcze na tych taśmach? Kto dzwoni, z kim rozmawia. Tam się zgłasza po nazwisku każdy rozmówca, a telefonistka najpierw łączy. Wszystko jest nagrane z rozmów między osobami na stanowisku kierowania lepiej lub gorzej, w zależności jak daleko od mikrofonu rejestrującego. Myślę, że specjaliści powinni spisać 90 proc. tych nagrań. Tam są bardzo ważne rozmowy wewnętrzne. Kontrolerzy rozmawiają z meteorologiem i między sobą. Był tam m.in. ich dowódca Krasnokuckij, najważniejsza osoba na lotnisku. Dalej są rozmowy z załogami wcześniej lądujących samolotów – Jaka-40 i Iła-76. Do wieży kontroli lotów ludzie wchodzili i wychodzili, trochę tak jak w tym naszym tupolewie.

Wiadomo, kim są ci ludzie? O nazwiskach trudno mówić, jak ktoś wchodzi, to się nie przedstawia. Trzeba by teraz robić rozpoznanie głosu, to jest praca dla specjalistów na wiele miesięcy.

Dlaczego nie przeprowadzić takiego rozpoznania, skoro w przypadku kabiny pilotów głosy były poddane skrupulatnym badaniom? Wie pani… Ja ciągle wnioskowałem do strony rosyjskiej, żeby przede wszystkim były ustalone wszystkie osoby, które rozmawiały z Moskwą, i żeby były przesłuchane.

A pozwolono Panu przesłuchiwać tylko Krasnokuckiego, tak? Pozwolono przesłuchać cztery osoby, to około połowy tych, o których wnioskowaliśmy.

A jaki obraz się wyłania z rozmów na wieży? Taki, że w zasadzie kontrolerzy nie wiedzieli za bardzo, co zrobić z tym samolotem. Mieli świadomość, że warunki są bardzo trudne, poniżej minimalnych. Ale też mieli świadomość, chociaż tego nikt głośno nie stwierdził, że jak odmówią, to może być problem. Można z tych rozmów wywnioskować, że był ten dylemat. Było ciągle go widać. Pliusnin absolutnie nie chciał, żeby przyjąć samolot. A te rozmowy z Moskwą powodowały, że gdzieś odczuwało się tę presję czy sugestię, żeby jednak pozwolić im lądować. Aby to wyjaśnić w szczegółach, należałoby wysłuchać rozmówców z Moskwy. Wśród nagrań z wieży kontroli lotów jest rozmowa prowadzona przez komórkę. Nie była zarejestrowana, słychać głos, ale nie ma go w zapisie rozmów telefonicznych, a jedynie jest w zapisach z tła na stanowisku kierowania.

Ta rozmowa też dotyczyła ewentualnej zgody na lądowanie? Moskwa mówiła: „Niech wylądują, może im się uda”? Dotyczyła lądowania.

A kto rozmawiał?. No proszę pani, nie wchodźcie w te szczegóły.

Jak się później układała współpraca z Rosjanami? Pogorszyła się po opublikowaniu u nas stenogramów rozmów z tupolewa. W tym samym dniu miałem dostać stenogramy z wieży, te oryginalne rosyjskie. Rano przychodzę i słyszę: „nie dostaniesz, bo u was opublikowano stenogramy, czym naruszono załącznik 13”. To według mnie była jedynie wymówka, bo moim zdaniem wszyscy wiedzieli, że to było uzgodnione na wyższych szczeblach. Ale powołali się na załącznik: Możesz z tymi stenogramami pracować w pokoju, ale bez prawa kserowania. Wie pani, to jest żadne badanie, bo żeby badać, to trzeba mieć te papiery. No i potem nam tak pykano dokumenty, generalnie dużej grupy dokumentów nam nie udostępniono.

Czy ma Pan zastrzeżenia do pracy radiolatarni? Pewne uwagi zgłosiła załoga Jaka-40.

Te „uwagi” to poważne zarzuty – że praca bliższej radiolatarni była zakłócona, wskazówka przełączonego na nią radiokompasu odchylała się raz w prawo, raz w lewo o 10 stopni. Tupolew wyszedł bardzo precyzyjnie, on szedł dokładnie nad tą bliższą latarnią, odchylony od osi o zaledwie 20 m, i są na to dwa rodzaje dowodów. Pierwszy – ścięta pierwsza brzózka i dalej…

Ale brzózka nie jest oddalona od osi o 20 m, tylko znacznie więcej. Proszę dosłuchać. Jest drugi dowód. Między skrzydłem a anteną bliższej radiolatarni przeskoczyła iskra, co zeznał jeden ze świadków. By taka iskra mogła przeskoczyć, odległość skrzydła od odciągu radiolatarni nie mogła być większa niż jeden, najwyżej 3 m – to mogliby określić fizycy. Należy do tego dodać połowę rozpiętości samolotu, tj. ok. 17 m. Wynika z tego, że kadłub samolotu nie mógł być odchylony od osi pasa więcej niż 20 m.

Ale jest też kwestia wysokości nad radiolatarnią. Samolot odbierał sygnał markera NDB. Jak twierdzi jeden z ekspertów, który wystąpił podczas wysłuchania w Brukseli, ten sygnał mylnie wskazywał większą wysokość niż w rzeczywistości. Nie skomentuję tego, bo wskazania markera nie mają nic wspólnego ze wskazaniem wysokości. Problem leżał gdzie indziej – załoga tupolewa zbyt późno rozpoczęła zniżanie i w początkowej fazie była nad ścieżką, a później pod ścieżką.

To dlaczego kontroler powtarzał cały czas, że nasz samolot jest na kursie i na ścieżce, skoro tak nie było? Ostatecznie rozbił się 70 m na lewo od pasa. Dodatkowo piloci działali na podstawie kart podejścia, które – jak zeznali piloci z jaka – odstawały od faktycznego stanu. Jeśli chodzi o komendy kierownika systemu lądowania, że samolot jest na kursie i ścieżce, wymaga to szczegółowego wyjaśnienia, z czego wynikał brak precyzji. Czy ze złych wskazań na wskaźnikach, czy też z błędnych odczytów przez kontrolera. Problem jest w tym, że wysokościomierze w takich systemach są nieprecyzyjne, a brak potwierdzeń wysokości przez załogę dodatkowo utrudniało kierownikowi systemu podejścia precyzyjne określenie wysokości lotu. Wyjaśnienia tego obszaru domagamy się od Rosjan. Jeśli chodzi o karty podejścia, nie chcę podawać szczegółów, bo od tego jest specjalista od przelotów, razem z pilotem latającym wcześniej na tupolewach, i to wszystko precyzyjnie wyjaśnili w komisji Millera. Ja chcę przypomnieć: akredytowany nie bada wypadku, akredytowany nie jest do badania. Akredytowany, zgodnie z załącznikiem 13, jest od współpracy.

Ale szuka przyczyn. Nie, proszę pani, nie szuka przyczyn. Szuka przyczyn ten, co bada. Ja, akredytowany i jego doradcy, badaliśmy pewne obszary po to, żeby Rosjanom zadać pytania.

No właśnie. A zajmowaliście się kartami podejścia? Nie będę mówił o szczegółach, bo tego nie badałem osobiście, zajmowali się tym inni specjaliści i nie będę się do tego odnosił. Nie chcę być posądzony, że powiedziałem coś nie tak.

Czy sprawa kart podejścia jest poruszona w raporcie MAK? Jest poruszona. Ale ona, jak myślę, będzie szczegółowiej wyjaśniona w raporcie Millera. Musi być to wyjaśnione. To jest rzeczywiście problem, że te karty były nie w 100 proc. aktualne. Ale nie były aż na tyle, by mogły załogę zmylić, żeby doprowadzić do katastrofy, absolutnie jestem o tym przekonany.

Na przekonaniu nie można się opierać, tylko na faktach. Więc właśnie nie podejmuję tego wątku. Zajmie się tym komisja Millera, tam są specjaliści przelotowcy. U mnie był ten specjalista, potem uznał, że jest niezbędny w Polsce, więc nawet nie miałem narzędzi, żeby to badać, bo przecież ja nie jestem alfą i omegą, bym badał wszystko. Badacz kieruje badaniem, a nie bada. Badacz musi umieć zadawać pytania, musi wiedzieć, jaki wątek drążyć, bo tutaj są jakieś obszary niezbadane.
Ale badacz powinien badać wszystkie hipotezy w sposób równoprawny. Tak, tylko że ja jako akredytowany nie prowadziłem badania całego wypadku, tylko we współpracy z moimi doradcami, których w Moskwie było tylko kilku i tylko z niektórych dziedzin, badaliśmy jedynie pewne obszary. Akredytowany jest od współpracy i nadzorowania procesu badawczego, wnioskowania we wszystkich dowolnych sprawach, uczestniczenia w całym procesie badania, proponowania osób do wysłuchań, udziału w tych wysłuchaniach i domagania się od strony prowadzącej badanie udostępniania odpowiednich dokumentów. Wypadek w Polsce jest badany przez zespół 35 specjalistów, którzy mogą wykorzystywać jeszcze różnego rodzaju specjalistów.

No właśnie… I akredytowany jest od zadawania pytań stronie rosyjskiej. I teraz o pewne obszary, gdzie mamy wątpliwości, zadajemy pytania.

A nie miał Pan wątpliwości co do kart podejścia? Ależ oczywiście, ale to jest wyjaśnione, nie chcę w szczegółach odnosić się do tego. Mieliśmy wątpliwości, są ujęte w raporcie.

A miał Pan wątpliwości co do skrzydła? Ale jakie wątpliwości do skrzydła można mieć? Żadnych wątpliwości. Jak coś się urwie, to jakie mogą być wątpliwości?

Trzeba zbadać skrzydło, by wiedzieć, dlaczego się urwało. No, proszę pani, jak walnęło o drzewo, to się urwało. Bo stoi drzewo o średnicy u podstawy 60 cm, które zostało ścięte przez skrzydło, pod tym drzewem bezpośrednio są kawałki, elementy skrzydła. Sama oderwana część skrzydła poleciała ponad 50 m dalej, po prostu miała swoją energię i dlatego nie było jej pod drzewem. Ale pod drzewem znaleziono inne elementy, np. dźwigniki od urządzeń sterujących.

A czy skala zniszczeń rządowego Tu-154 budziła jakiekolwiek Pańskie wątpliwości na którymkolwiek etapie? Nie. Samolot zderzył się z podłożem w położeniu na plecach. To jest bardzo łatwo udowodnić po śladach na drzewach.

Mniej więcej w jakiej odległości od lotniska tupolew odwrócił się na plecy? Kiedy nastąpił moment obrotu? W pozycji plecowej już był za szosą.

Przekręcił się za szosą? Za szosą był już całkiem w pozycji plecowej, można powiedzieć.

Ale czy w takim razie w którymś momencie zarył tym naderwanym skrzydłem w ziemię? Czy w ziemię?.. Proszę pani, nie róbcie z tego w ogóle problemu…

To na jakiej wysokości znalazł się nasz tupolew, gdy przelatywał nad szosą? Wie pani, w książce Amielina jest to dokładnie opisane, dokładne pozycje, tam można dokładnie przeczytać. Szczegóły są opisane w raporcie MAK i będą na pewno w raporcie komisji pana Millera.

Czy miał Pan jakiekolwiek wątpliwości co do metody badania wraku przez Rosjan? Czy rzeczywiście ma Pan poczucie, że każdy fragment został przeanalizowany? Wrak jest bardzo ważnym dowodem w sprawie, jeśli nie ma rejestratorów. Jeśli są rejestratory, to bada się pewne elementy wraku. I te pewne elementy były badane, na przykład agregaty. Generalnie wrak nie jest aż takim dowodem. Tutaj ten temat ja bym zakończył, bo ja już wyjaśniałem to na komisji sejmowej i panu Macierewiczowi. Badanie prawdziwe polega na tym, że zbiera się różne dowody, rejestratory mowy, wszystko, i dochodzi się powoli do przyczyny. A wiecie, jak według mojej oceny bada pan Macierewicz? On zna już przyczynę i sobie teraz dopasowuje do swojej tezy.

Ale są różne przyczyny katastrof. W pewnym boeingu jedna źle dokręcona podczas remontu śrubka w jakiejś listwie spowodowała tragiczne w skutkach rozszczelnienie całego układu hydraulicznego. Tak. Ale w Smoleńsku nie nastąpił żaden kataklizm techniczny. Zasada jest taka, że gdyby coś takiego nastąpiło, to by było – po pierwsze – na rejestratorach, po drugie – zameldowałaby o tym załoga. Oni nie mieli i nie zgłaszali żadnego problemu.

Ale załoga zamilkła. A wie pani, dlaczego zamilkła? Bo się skoncentrowała na wylądowaniu. Oni chcieli wylądować za wszelką cenę.

I nagle przestali mówić do siebie? No nie, rozmowy przecież nie zanikły.

Mam jeszcze pytanie o rejestratory z czarnych skrzynek. Minister Miller powiedział, że w uzyskanej przez stronę polską kopii brakowało sporej części. Rosjanie też nie odczytali wszystkiego. Przecież on przyjechał do Moskwy po kilku dniach i odegrał wszystko.

Ale nie znamy pełnego stenogramu. Rzeczywiście początkowo nie odczytano całego zapisu, a potem jeszcze trochę odczytano, ale już nie zostało to ujawnione. Po ujawnieniu stenogramów w Polsce odczytano jeszcze kilka drobnych rzeczy w Rosji. To jest tzw. drugi wariant. W nim zostały rozszyfrowane pewne dodatkowe informacje, ale nie są to informacje przełomowe. W całym procesie odczytywania w Moskwie udział brali polscy eksperci, którzy są zarazem członkami komisji pana Millera. Natomiast w Polsce odczytali więcej.

Na jakiej wersji stenogramu pracowała komisja MAK, która tworzyła raport? No na tej rosyjskiej, tylko tej drugiej. Rosjanie chcieli dostać naszą polską, tę odczytywaną w Krakowie, ale praca nie została jeszcze, o ile wiem, zakończona i nie przesłano jej MAK.

No to jak MAK mógł przygotować raport, skoro nie miał pełnej wersji stenogramów rozmów w kabinie pilotów? Ja zawsze uważałem, że to badanie powinno trwać dłużej, może nawet trzy lata. Bo nie powinno się przechodzić nad takimi rzeczami do porządku dziennego. Sztuka badawcza cierpi, jeśli się pewnych rzeczy nie dopisze, nie dopowie. Rosjanie mają taki sposób szybkiego badania. Oni mają tyle tych wypadków, no przecież ile się jeszcze sypało ich samolotów po katastrofie smoleńskiej. Więc podeszli do tego jak do każdego normalnego wypadku.

Powiedział Pan, że raport może zawierać pewne elementy przełomowe. Co Pan miał na myśli? Mówiłem raczej o tym, że raport zaskoczy, że jest tam trochę zaskakującej wiedzy. Ale nie podam szczegółów, bo to za bardzo delikatna materia.

Ale dotyczy sfery politycznej? Tego nie powiem, bo to jest za poważna sprawa. To jest sprawa, która może mieć wpływ na samopoczucie osób żyjących i jest zbyt delikatna, żebym ja poza raportem się na ten temat wypowiadał.

Chcę nawiązać do Pana wypowiedzi na temat rozmowy pomiędzy braćmi Lechem i Jarosławem Kaczyńskimi. Nie pamiętam dokładnie tej wypowiedzi i nie wiem, jak została przekazana w mediach. Mogę powiedzieć jedno. Jeżeli nie ma zapisu z tej rozmowy, to wszystkie oświadczenia mogą być subiektywne i ich wartość jest zawsze mniejsza niż obiektywne zapisy. Zastanawia mnie czas tej rozmowy. O ile mi wiadomo, odbyła się po tym, jak już wszyscy wiedzieli, że mogą być problemy z lądowaniem, a w informacji, którą otrzymałem od ważnej osoby z Kancelarii Prezydenta, nic nie wspomniano o tym zagadnieniu. Była jedynie informacja, że była to rozmowa o zdrowiu matki.
Bierze Pan pod uwagę możliwość, iż głosi Pan krzywdzące sugestie na podstawie osobistych odczuć? Przecież powiedziałem, że nie mam potwierdzenia dowodowego.

A ma Pan potwierdzenie dowodowe na to, że pan gen. Błasik wywierał naciski na pilotów? Ale ja nie powiedziałem nigdy, że gen. Błasik wywierał naciski, tylko że był w kabinie, a to jest jakaś forma presji.

Kto oddał śledztwo Rosjanom? – rozmowa z mecenasem Stefanem Hamburą “Odbyła się rozmowa między premierem Tuskiem a premierem Putinem i prezydentem Miedwiediewem. Ten ostatni zapewnił, że prokuratorzy polscy i rosyjscy będą prowadzili wspólne śledztwo. Dla mnie to kluczowe stwierdzenie.” Z mecenasem Stefanem Hamburą, pełnomocnikiem Janusza Walentynowicza i Andrzeja Melaka, rozmawia Rafał Kotomski (“Gazeta Polska”). Co według pana ma podstawowe znaczenie dla wyjaśnienia smoleńskiej tragedii? Z protokołu przesłuchania Edmunda Klicha przed podkomisją Sejmowej Komisji Infrastruktury wynika, że przez pierwsze trzy dni śledztwo prowadziła wspólnie strona polska i rosyjska. Później zostało ono oddane w całości w ręce rosyjskie. Według mnie jest to podstawowa kwestia, która powinna zostać wyjaśniona.

Polska prokuratura i inne służby stały się petentem Rosjan. Tak, bo od tamtej chwili strona polska może tylko prosić.

Z próśb niewiele wynika. Polscy prokuratorzy wojskowi bezradnie przyznają, że Rosjanie wciąż nie udostępnili najbardziej kluczowych dowodów w śledztwie. Sam prokurator generalny Andrzej Seremet przyznał niedawno w wywiadzie telewizyjnym, że brakuje materiałów dowodowych. Potwierdził też, że o pomoc prawną zwrócono się do Stanów Zjednoczonych. To rzeczywiście pokazuje bezradność strony polskiej w dochodzeniu do prawdy. Z mediów dowiadujemy się, że są sprzeczności w zeznaniach rosyjskich kontrolerów lotu i wypowiedziami pilotów wojskowego Jaka. Brakuje kilkunastu sekund w przegranych zapisach czarnej skrzynki. Całe dotychczasowe śledztwo nie napawa optymizmem.

We wnioskach dowodowych do prokuratury za kluczową uznaje pan rozmowę polskiego premiera z Putinem i Miedwiediewem jeszcze przed odlotem na miejsce tragicznej katastrofy. Zadziwiające, że deklaracje o wspólnym śledztwie, które wtedy padły ze strony Rosjan, umknęły uwadze polskiej opinii publicznej. Przeglądając internetową stronę Kancelarii Premiera, znalazłem notatkę z 10 kwietnia. Wynika z niej, że przed odlotem premiera na miejsce katastrofy odbył on rozmowę z premierem Putinem i prezydentem Miedwiediewem. Ten ostatni zapewnił, że prokuratorzy polscy i rosyjscy będą prowadzili wspólne śledztwo. Dla mnie to kluczowe stwierdzenie. Jest potwierdzeniem polsko-rosyjskiego porozumienia z 1993 r. w sprawie ruchu lotniczego wojskowych statków powietrznych. I prezydent Miedwiediew prawdopodobnie to porozumienie potwierdził. Byłoby dziwne, gdyby premier Tusk o nim nie wiedział – świadczyłoby to o opłakanym stanie ministerstw i pracujących tam urzędników. Obowiązkiem premiera jest zasięgnięcie informacji o stanie prawnym przed tak ważną rozmową z władzami Rosji.

Nawet zakładając dobrą wolę premiera, niektórzy politycy stwierdzili, że do Smoleńska po katastrofie poleciał nieprzygotowany. Tym bardziej nie mógł być przygotowany w czasie rozmowy telefonicznej prowadzonej jeszcze w kraju. Gdyby tak było, świadczyłoby bardzo źle o profesjonalizmie premiera i rządu. Aż mi się w to nie chce wierzyć… Ale nawet jeśli polska i rosyjska strona w momencie tych rozmów nie miała pełnej wiedzy na temat porozumienia z 1993 r., to zapewnienie prezydenta Miedwiediewa o wspólnym śledztwie jest zawartą ad hoc nową umową. I premier Tusk lecąc do Smoleńska, musiał o tym wiedzieć. Bo faktycznie obowiązywało już nowe porozumienie w sprawie wspólnego polsko-rosyjskiego śledztwa.

Powiedzmy to wyraźnie: czy słowną deklarację Miedwiediewa z 10 kwietnia można traktować w kategoriach prawa międzynarodowego? Oczywiście. W prawie międzynarodowym istnieje wiele środków i możliwe jest zawieranie umów ad hoc. Zapewnienie o wspólnym śledztwie i przyjęcie go, czyli nieodrzucenie, jest polsko-rosyjską umową.

Rozmawiał premier, ale nie on w tym czasie był głową państwa. Obowiązki po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego przejął już ówczesny marszałek Sejmu, Bronisław Komorowski. Wniósł pan do prokuratury również o jego przesłuchanie. Musimy się dowiedzieć, kto ze strony polskiej podjął decyzję, by po trzech dniach oddać śledztwo Rosjanom. Kto odstąpił od porozumienia z 10 kwietnia 2010 r. I nikt nie może się od tej sprawy odżegnywać, bo notatka o porozumieniu była na stronie Kancelarii Premiera. Zatem wiedza na ten temat była pełna.

Pańskie wnioski o przesłuchanie premiera Tuska i prezydenta elekta spotkały się z dużym zainteresowaniem internautów. W ciągu kilkunastu godzin po umieszczeniu wniosków w internecie zapoznały się z nimi tysiące osób. Stąd mój apel do wszystkich ludzi dobrej woli, by zajęli się sprawą smoleńskiej katastrofy. Przede wszystkim naukowcy z wielu dziedzin, bo mamy w tej kwestii jeszcze wiele do zrobienia. Mam nadzieję, że otrzymamy też pomoc fachowców-prawników badających katastrofy lotnicze. Warto, by wsparli np. Stowarzyszenie Rodzin Katyń 2010. Ta sprawa jest wyzwaniem nie tylko dla polskich naukowców.

Stowarzyszenie Rodzin Katyń 2010 wzywa obywateli innych krajów do działań na rzecz wyjaśnienia tragedii. To dla mnie smutne i rozczarowujące, że rodziny są zmuszone szukać pomocy u obywateli innych krajów. Obowiązkiem polskich władz na każdym szczeblu powinno być wyjaśnienie, co było powodem tragedii. Widać jednak, że rodziny ofiar coraz mniej na to liczą.

Często się zdarza, że o prawdę trzeba walczyć. Ale paradoksalne wydaje się to, że ludzie, którzy domagają się wyjaśnienia tragedii, są odsądzani od czci i wiary. To straszny paradoks. Zastanawiam się, czy nie pokazuje to pewnej „abdykacji” polskich władz i polskiego państwa. Czy po tej katastrofie normalny obywatel może się czuć w Polsce bezpiecznie i wierzyć w instytucję państwa prawa? Jeżeli śmierć pierwszego obywatela RP, ministrów, parlamentarzystów sprawia, że część opinii publicznej urządza nagonkę na dochodzących prawdy, to zastanawiam się, jak może oceniać funkcjonowanie państwa przeciętny polski obywatel.

Jak ocenia pan szansę apeli o międzynarodowe śledztwo? Wystosował je Ruch 10 Kwietnia, a parę dni temu Stowarzyszenie Rodzin Katyń 2010. Coś w tej sprawie się ruszyło. Mamy też apel amerykańskiego kongresmena Petera Kinga. Rodziny ofiar rzeczywiście starają się umiędzynarodowić sprawę i trudno im się dziwić. Przebieg śledztwa może wywoływać uzasadnione obawy, że sprawy nie zostaną do końca wyjaśnione z należytą starannością. Rozmawiając z ludźmi, często widzę brak zaufania do funkcjonowania państwa prawa i wymiaru sprawiedliwości w Polsce. Wiele osób szuka zadośćuczynienia przed trybunałem w Strasburgu. Szybkie i sprawne śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej mogło pokazać, że coś się w Polsce zmieniło. Niestety, stało się inaczej.

I przekonanie, że w Polsce nie da się dojść sprawiedliwości, jeszcze się utrwaliło. Czy jako pełnomocnik rodzin ofiar katastrofy ma pan dostateczny dostęp do materiałów polskiego śledztwa? Powołując się na publiczne wystąpienia polskich prokuratorów, mogę tylko wyrazić zdziwienie, że najważniejsze dowody tak długo z Rosji spływają. Nie wiem, dlaczego są tam wciąż przetrzymywane czarne skrzynki, a wrak samolotu nie został dostatecznie zabezpieczony. Na zachodzie Europy miejsca katastrof bada się metr po metrze, z aptekarską dokładnością.

O niechlujnym traktowaniu dowodów i sposobie zabezpieczenia przez Rosjan miejsca tragedii krążą już legendy…  Dla śledztwa najbardziej liczą się pierwsze godziny i dni! Znów powrócę do wątku oddania śledztwa w ręce rosyjskie, bo dla mnie jest to sprawa absolutnie kluczowa. Powtarzam: jak można było, po zapewnieniu prezydenta Miedwiediewa, oddać takie śledztwo? Wszystko, co stało się potem, cały przebieg dochodzenia, to tylko konsekwencje tej decyzji. Musimy się dowiedzieć, kto wypowiedział polsko-rosyjską umowę z 10 kwietnia 2010 r. Premier Tusk? Pełniący obowiązki prezydenta Komorowski? Czy może ktoś inny? Czy to była decyzja dobrowolna, czy podjęta pod naciskiem? Czym kierowały się te osoby?

Wrócę jeszcze do rodzin ofiar smoleńskiej tragedii. Czy przewiduje pan, że dojdzie do ekshumacji zwłok osób, które zginęły? Według mnie jesteśmy coraz bliżej pierwszych wniosków o ekshumację. Po tym, jak z Moskwy przysłano ubranie byłego wicepremiera Przemysława Gosiewskiego, coraz więcej osób zadaje sobie pytanie, czy rzeczywiście w trumnach znajdowały się właściwe szczątki. Czy sprawa z ubraniem śp. pana Gosiewskiego to wierzchołek góry lodowej? Dziwi mnie, że w Moskwie wydano absolutny zakaz otwierania trumien. Powoływano się na prawo rosyjskie. Ale pytam: czy prawo rosyjskie obowiązuje nadal w Polsce?

Rząd chwali się w mediach, że wydał ponad 9 mln zł na pomoc dla rodzin ofiar katastrofy. Ale doradca premiera Michał Boni miał namawiać rodziny do odstąpienia od starań o odszkodowanie. Sądzę, że na obecnym etapie sprawa odszkodowań jest dla rodzin drugorzędna. Najważniejsze jest dotarcie do prawdy. Chociaż ewentualne roszczenia są sprawą normalną i stygmatyzowanie rodzin z tego powodu jest niedopuszczalne. Jeśli do tego dojdzie, nie zdziwiłbym się, gdyby wszystkie rodziny ofiar poszukały sprawiedliwości w Strasburgu. Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Polska jest członkiem Unii Europejskiej, musi wywiązywać się ze swoich traktatowych zobowiązań i traktować obywateli podmiotowo.

Prokuratura postanowiła odrzucić pana wniosek o przesłuchanie Tuska i Komorowskiego. Dowiedziałem się o tym z mediów, ale nie dostałem jeszcze żadnej decyzji. Kiedy takową otrzymam, zadecyduję o dalszych krokach.

Komisja Burdenki zakończyła prace Powinniśmy się cieszyć, że Ruscy w końcu zamknęli swoje „badania” i „prace śledcze”, ponieważ ciemniacy nie będą mieli już pretekstu, by chować się za ruskimi plecami i mówić, że czegoś nie mogą zdobyć, znaleźć lub uzyskać, bo Ruscy wciąż ciężko pracują nad wyjaśnianiem przyczyn katastrofy. Można jedynie dziwić się, że prace nad raportem trwały tak długo, skoro już w pierwszych kwadransach po tragedii wszystko było dla Moskwy jasne (i takie też stało się od razu dla bratniej Warszawy). Czy nie można było opublikować raportu komisji Burdenki, tj. MAK-u, już 10 kwietnia 2010 r.? Przynajmniej on-line, by się świat zapoznał. Możliwe, że jeszcze zanim doszło do katastrofy był ów raport gotowy, więc zwłoka była doprawdy niepotrzebna. Ciemniacy, jak to zwykle w chwilach grozy, zapadli się pod ziemię i ich nie ma. Nie było ich 10 kwietnia, nie ma ich teraz, gdy Polska zostaje sprowadzona nie tyle do parteru, co do poziomu smoleńskiego błota, w którym ruscy czekiści sponiewierali i zwłoki ofiar, i szczątki samolotu. Jeszcze mogliby w ramach odgrywania ostatnich akordów symfonii Burdenki wysłać nam z najlepszymi życzeniami ów głaz, który mieli czelność postawić w przeciągu paru godzin od katastrofy, zanim jeszcze zaczęto zbierać ciała z pobojowiska. Niewykluczone, że i on czekał w jakimś hangarze na podwiezienie na miejsce katastrofy. Chyba że przy każdym swym wojskowym lotnisku Ruscy trzymają taki pamiątkowy głaz na wszelki wypadek, gdyby jakiś samolot miał się rozwalić. Powtarzam, dobrze się stało, ponieważ dla ruskich czekistów sprawa jest zamknięta, tak jak kiedyś dla komisji Burdenki sprawa Katynia. Od czasów Stalina zresztą ruscy czekiści nie tylko nie zmienili metod działania, ale też swojej postawy wobec terroryzowanych ludzi. Nawet bowiem, jeśli zabijają, to jeszcze są w stanie bezcześcić zwłoki i pamięć zabitych. Wtedy dopiero, tańcząc, skacząc na grobach ofiar, ruscy czekiści czują swoje spełnienie. Czują, że zadanie zostało wykonane. Katarzyna Gójska-Hejke napisała we wstępniaku najnowszego „Nowego Państwa”, że publiczna wiedza na temat zamachu smoleńskiego może być „początkiem końca poczwarki Związku Sowieckiego o nazwie Federacja Rosyjska”. Też tak uważam. Teraz czas na ujawnienie - na poziomie międzynarodowym - prawdy o mordzie smoleńskim i rozpoczęcie pościgu za zbrodniarzami, którzy odpowiadają za zabicie polskiej delegacji w Smoleńsku. Dość już upokorzeń, jakich zaznała Polska ze strony czekistowskiego Kremla.

FYM


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Domek drewniany narzedziowy 333 Nieznany (3)
bowler 333
MPLP 332;333 01.01;13.01.2012
332 333
Sejsmika ściąga 333, Studia, Geofizyka, II SEMESTR, GEOFIZYKA
333
333
333
propedeutyka immunologii swoistej 333, biologia, wykłady
ściągi, 333
Chmiel Nik red Psychologia pracy i organizacji str 333 358 rozdz 13
testy 333, Studia, Prawo Handlowe
jcic 333
ploch 333
333

więcej podobnych podstron