Trybunał Stanu za gazociąg Zaniechania rządu Tuska w sprawie zatrzymania budowy gazociągu Nord Stream, który ograniczy możliwość przyjmowania dużych statków przez zespół portów Szczecin - Świnoujście, godzą w polską rację stanu i nasze bezpieczeństwo energetyczne. Prawo i Sprawiedliwość nie wyklucza złożenia do Trybunału Stanu wniosku dotyczącego zaniedbań rządu Tuska w sprawie przebiegu Gazociągu Północnego. Jak potwierdził "Naszemu Dziennikowi" poseł Joachim Brudziński, jego partia zamierza w trybie nadzwyczajnym doprowadzić do zwołania dziś parlamentarnej Komisji Spraw Zagranicznych. Posłowie będą próbowali skłonić polski rząd, aby działaniami prawnymi wstrzymał budowę gazociągu po dnie Bałtyku w miejscu, gdzie rura ma się krzyżować z północną drogą morską do polskich portów. Przedstawiciele Nord Streamu nie komentują tych informacji. Powtarzają nieustannie, że prace przy budowie gazociągu przebiegają zgodnie z zezwoleniem i według harmonogramu. Zdaniem posła Brudzińskiego, polski rząd wykazuje się wyjątkową nieudolnością w zakresie działań w sprawie zatrzymania budowy gazociągu na skrzyżowaniu z drogą do polskich portów. - Osobiście wyściskałbym ministra Sikorskiego lub innych ministrów z rządu Donalda Tuska, jeżeliby tylko zechcieli poważnie zająć się tym problemem - gorzko żartował w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Joachim Brudziński. Dodał, że jak do tej pory zarówno premier Donald Tusk, jak i jego ministrowie nie zrobili prawie nic. - Oni mają jedynie usta pełne frazesów - stwierdził poseł PiS. Według niego, zaniechania rządu w tej kwestii godzą w polską rację stanu, a jest nią rozwój Pomorza Zachodniego i nasze bezpieczeństwo energetyczne. - Powinni za to ponieść odpowiedzialność polityczną i dlatego - moim zdaniem - w tym wypadku jak najbardziej uprawnione jest rozważenie postawienia osób odpowiedzialnych przed Trybunałem Stanu. Zdaniem posła PiS, w polityce międzynarodowej nie ma miejsca na naiwność i na zbędne przymilanie się. - Niemcy bardzo pieczołowicie pilnują swoich interesów. A nasi rządzący mówią dużo o przyjaźni, ściskają się albo z Putinem, albo z kanclerz Merkel, za dobrą monetę przyjmują uśmiechy i poklepywanie po plecach, a nie wykazują jakiejkolwiek determinacji w walce o nasze polskie interesy - powiedział Joachim Brudziński. Jest on przekonany, że położenie rur na głębokości takiej jak proponują Niemcy, czyli 17 m na północnej drodze podejścia do naszych portów, trwale eliminuje w przyszłości rozwój zespołu portów Szczecin - Świnoujście. - Te rury wyeliminują nas z konkurencji o miano największego portu na Bałtyku i z kretesem przegramy np. z Rostokiem - uważa Brudziński. Poseł potwierdził, że PiS chce zwołać w trybie nadzwyczajnym posiedzenie Komisji Spraw Zagranicznych, na którym premier przedstawiłby działania rządu dotyczące przebiegu Gazociągu Północnego. Posłowie będą próbowali nakłonić szefa rządu do poparcia planów natychmiastowego zaskarżenia zgody na budowę gazociągu wydanej przez Federalny Urząd Żeglugi i Hydrografii (BSH) w Hamburgu. Tylko taka droga, i to ze wsparciem zarówno premiera, jak i poszczególnych ministrów, może skutkować konieczną z punktu widzenia interesu Polski zmianą trasy gazociągu. - Moim zdaniem, jeśli rząd Tuska ponownie zlekceważy ten problem, to jestem przekonany, że jeżeli w przyszłości dojdziemy do władzy, to przegłosujemy wniosek o postawienie go przed Trybunałem Stanu - powiedział Joachim Brudziński.
Trasa gazociągu narusza zasady UE Także europoseł Marek Gróbarczyk, były minister gospodarki morskiej, nie ukrywał w rozmowie z "Naszym Dziennikiem", że jedynie droga sądowa jest w stanie wstrzymać budowę niekorzystnego dla Polski gazociągu i zmienić jego położenie. Poseł twierdzi, że aby sprawę wygrać, potrzebne jest wsparcie dyplomatyczne polskich władz. Skargę czy zażalenie skierowane do niemieckiego sądu z prośbą o wstrzymanie budowy do momentu rozstrzygnięcia sporu mogliby złożyć jedynie rząd, ministerstwo lub zarząd portów. Jako frakcja polityczna w Parlamencie Europejskim nie mamy takiej możliwości i dlatego pozostaje nam jedynie apelowanie do premiera o wszczęcie natychmiastowych działań. Marek Gróbarczyk także potwierdził, że PiS będzie się domagało: po pierwsze - zwołania Komisji Spraw Zagranicznych, a po drugie - tego, aby w trybie natychmiastowym polski rząd skierował przez odpowiednią kancelarię zażalenie do sądu niemieckiego z wnioskiem o wydanie tymczasowego zarządzenia, które wstrzyma kładzenie rur do czasu rozwiązania sporu. - To jest jedyna droga walki o to, aby rura nie zamknęła drogi rozwoju polskich portów Szczecin - Świnoujście - powiedział Marek Gróbarczyk. Podkreślił, że ewidentne jest, iż planowany przebieg gazociągu narusza zasady obowiązujące w UE: swobodnej żeglugi, swobodnego przepływu towarów i usług, nieskrępowanej konkurencyjności. - To jest ostatnia szansa i jeżeli rząd to zlekceważy, wtedy faktycznie należy się poważnie zastanowić nad zwróceniem się do Trybunału Stanu w związku z działalnością na szkodę Polski - dodał europoseł.
Dlaczego Nord Stream nie puścił gazociągu głębiej? Radny z Rewala, kapitan Żeglugi Wielkiej Waldemar Jaworowski, w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" także nie ma najmniejszych wątpliwości, że położenie rur na głębokości 17 m jest całkowicie niewystarczające z punktu widzenia bezpieczeństwa tej wodnej trasy. Dzisiaj Niemcy twierdzą, że taka głębokość jest dla nas wystarczająca i podają następujące wyliczenia: rura leży na 17 m, jej średnica to 1,5 m, a bezpieczna odległość pod kilem to następne 1,5 m, zatem zostaje 14 m i - jak przekonują - statki o takim zanurzeniu spokojnie będą mogły tamtędy pływać. Jednak kpt. Waldemar Jaworowski ma w tej kwestii spore wątpliwości. Jego zdaniem, droga wodna, jak i położona na takiej głębokości rura po jakimś czasie się zamulą, a w efekcie głębokość nad rurą w tym miejscu znacznie się zmniejszy. Nie będzie wówczas zakładanej w tej chwili wolnej przestrzeni 14 metrów. - Tak się dzieje zawsze - powiedział kapitan polskiej Żeglugi Wielkiej. Wyjaśnił dodatkowo, że wtedy na miejsce wchodzą odpowiednie jednostki pogłębiające. - Jednak który kapitan zgodzi się pogłębiać ten tor, wiedząc, że na dnie na ok. 17 m, a może nieco wyżej lub niżej znajduje się rura wypełniona niebezpiecznym gazem pod ciśnieniem? - pytał Jaworowski. - Kto się odważy narażać życie swoje i załogi? Moim zdaniem nikt przy zdrowych zmysłach. - Przypadkowe uszkodzenie rury będzie skutkowało ogromną katastrofą - stwierdził. Jaworowski widzi proste rozwiązanie problemu, mianowicie przesunięcie trasy gazociągu jeszcze dalej o jakieś 3 km na północ od miejsca przecięcia rury z północnym torem wodnym, gdzie głębokość wynosi ponad 20 m. Nie istniałoby wówczas niebezpieczeństwo związane z ewentualnym uszkodzeniem gazociągu wypełnionego gazem. - Dla każdego żeglarza od dawna powinno być jasne, że konsorcjum Nord Stream od początku postępowało z premedytacją, aby spłycić tor wodny do Świnoujścia, czyli pogorszyć tamtejsze warunku żeglugowe. To oznacza, że działało na szkodę państwa polskiego. Także Waldemar Jaworowski jest przekonany, że premier Polski Donald Tusk nie wykazał się żadną aktywnością w tej sprawie. Można odnieść wrażenie, że przez długi czas raczej nie chciał w ogóle słuchać o problemie rury blokującej polskie porty. Waldemar Maszewski
Anna Fotyga ułatwia życie Platformie Obowiązkiem opozycji jest śledzenie poczynań władzy. Świętym jej prawem – krytyka rządu. Absurdem jest twierdzenie, że pewne sfery – na przykład polityka zagraniczna – nie mogą być dyskutowane. Spór i krytyka są bezpiecznikiem demokracji. Nawet jeśli krytyka ma oczywisty podtekst polityczny. Prawo i Sprawiedliwość ma więc dziś pełne prawo śledzić sprawę wyjaśniania katastrofy smoleńskiej, analizować działania rządu w tej materii i poddawać je nawet bardzo ostrej krytyce. Ma prawo powoływać własną komisję w tej sprawie i robić wszystko, co przybliży wyjaśnienie przyczyn katastrofy i wyciągnięcie z niej wniosków na przyszłość. Co więcej, formułując zarzuty wobec rządu, może mieć sporo racji. Niejednokrotnie na łamach “Rzeczpospolitej” krytycznie ocenialiśmy działania gabinetu Donalda Tuska w kwestii smoleńskiego śledztwa, zbytnie zawierzenie w tej materii Rosjanom, zbyt mało aktywną postawę. Jednak krytyka – by była wiarygodna – musi mieć jakieś podstawy i być racjonalna. Trzeba ważyć słowa po to, by nie uniemożliwiać dalszej dyskusji. Jeśli używa się takich słów jak “zamach” czy “zdrada”, to trzeba mieć pełną świadomość, że dochodzi się do ściany. Że dalej jest tylko wojna. Bo zdrajców nie poddaje się weryfikacji wyborczej, ale sądzi i nakłada na nich najcięższe kary. Zapewne bywają sytuacje, w których i takich słów trzeba użyć, ale są to sytuacje ostateczne. Dziś nie ma żadnych poważnych dowodów świadczących o tym, by katastrofa smoleńska była zamachem, a Donald Tusk zdradził swoje państwo. Anna Fotyga – minister spraw zagranicznych w rządach PiS – wypowiadając się tak ostro, przekroczyła granice politycznej debaty. Z taką wypowiedzią nie da się podjąć jakiejkolwiek polemiki, a po niej trudno poważnie traktować inne – także racjonalne i rozsądne – głosy płynące z PiS na temat katastrofy i postępowania rządu. W ten sposób Anna Fotyga eliminuje PiS z poważnej debaty na temat państwa. Mniejsza, że czyni tym szkodę sobie i swojej partii. Niestety, szkodzi również polskiemu życiu publicznemu. Bez odpowiedzialnej krytyki ze strony opozycji mechanizmy kontroli władzy są bowiem znacznie słabsze. Janke
ODYSEUSZ ROSTOWSKI I CYKLOPY Najlepszy Minister Finansów w Europie popisywał się dziś w Sejmie znajomością mitologii. Skromnie porównał się do Odyseusza wyrażając nadzieję, że uda mu się, „jak Odyseuszowi przeprowadzić Polskę jak okręt przez otwarte morza”. (Rostowski: Polska przeszła przez kryzys jako zielona wyspa. Wzrost gospodarczy Polski to skutek racjonalnej polityki Donalda Tuska. W czasie kryzysu nie poszliśmy drogą, którą proponowała opozycja. Nie tylko wprowadziliśmy pakiet oszczędnościowy, ale też nie wprowadziliśmy pakietu stymulacyjnego i nie obniżyliśmy VAT-u , co kosztowałoby budżet dodatkowe 15 mld zł, a deficyt byłby większy o 42 mld zł. Tak by było, gdybyśmy poszli drogą, którą PiS wtedy sugerował - powiedział Jacek Rostowski, minister finansów. W Sejmie rozpoczęło się w czwartek rano pierwsze czytanie projektu ustawy budżetowej na 2011 r. Zgodnie z nim przyszłoroczne wydatki państwa mają wynieść 313 mld 500 mln 662 tys. zł, a dochody 273 mld 300 mln 662 tys. zł.
Projekt przewiduje maksymalny deficyt na poziomie 40,2 mld zł. Dokument przewiduje, że dochody podatkowe państwa sięgną w przyszłym roku 242 mld 670 mln 10 tys. zł. Dochody z VAT mają wynieść 119,3 mld zł, z akcyzy 58,7 mld zł, z CIT - 24,8 mld, a PIT - 38,2 mld zł. Minister finansów Jacek Rostowski powiedział, że Polska potrzebuje konsolidacji finansów publicznych i reform strukturalnych, by szybciej się rozwijać.- Stabilność finansów publicznych jest najważniejsza. Dlatego musieliśmy kupić czas i podwyższyć podatek o 1 proc. Była to niezmiernie ciężka decyzja, ale musieliśmy ją podjąć i zaproponować ten krok premierowi - dodał. Zapowiedział, że w następnych latach planuje dalszą konsolidację finansów. Rostowski powiedział w Sejmie, że Prawo i Sprawiedliwość powinno przeprosić Polaków za straszenie kryzysem oraz za błędną politykę gospodarczą lat 2006-07. - Czekam na te przeprosiny, bo nie może być tak, że ktoś tak dramatycznie się myli, a potem udaje, że nic się nie stało - podkreślił. - Ale rozumiem z reakcji, że takich przeprosin nie będzie. Żałuję - dodał po chwili. Tzw. dochody niepodatkowe mają wynieść 28 mld 205 mln 638 tys. zł, z tego m.in. z dywidend ma wpłynąć 3 mld 590 mln 500 tys. zł. Inaczej niż w ub.r. wśród niepodatkowych dochodów budżetu rząd zaplanował także wypłatę z zysku NBP. Zgodnie z prognozą ma ona wynieść 1 mld 717 mln zł. Rząd planuje, że wpływy z prywatyzacji w przyszłym roku wyniosą 15 mld zł wobec 25 mld zł w 2010 roku. Projekt oparty jest na założeniu, że PKB wzrośnie o 3,5 proc. Jak podkreślił minister finansów, "ten wzrost gospodarczy Polski będzie dwa razy większy niż przeciętna unijna, co świadczy o wyjątkowej odporności polskiej gospodarki". Średnioroczna inflacja prognozowana wyniesie 2,3 proc., a bezrobocie na koniec przyszłego roku - 9,9 proc. Na koniec minister podkreślił, że "rząd Tuska już na początku kadencji wybrał drogę stopniowych reform, więc nikt nie powinien być zdziwiony, że tą drogą idziemy". - Przeszliśmy przez kryzys bez popełnienia żadnego błędu. Uniknęliśmy zbytniego długu publicznego i teraz też wierzę w to, że uda nam się jak Odyseuszowi przeprowadzić Polskę jak okręt przez otwarte morza - dodał Rostowski.). Pozwolę sobie zwrócić uwagę rządowym specjalistom od wymyślania zgrabnych bon-motów, że Odyseusz dotarł do Itaki po dziesięciu latach tułaczki, w której wyginęła cała jego załoga i to bynajmniej nie na swoim „okręcie”, bo ten rozbił, tylko na tratwie, którą pomogła mu zbudować (aczkolwiek niechętnie, bo chciała żeby na zawsze został z nią) nimfa Kalipso. Chciałoby się wyrazić nadzieję, że na gospodarce Pan Minister Rostowski zna się lepiej niż na mitologii, ale chyba byłby to niczym nieuzasadniony optymizm. „Czas, żeby PiS przeprosił Polaków za błędy z czasów, gdy rządził i drastycznie podwyższał wydatki budżetu, jednocześnie obniżając wpływy do kasy państwa za sprawą cięć składki rentowej i podatków” - grzmiał Pan Minister z trybuny sejmowej. Tak, tak… Podatników przepraszać trzeba za „cięcie podatków”. „Dziś musimy te błędy (podkreślenie moje) naprawiać” – dodał Pan Minister. Może Odyseusz Rostowski zechciałby sprawdzić, jak głosowali posłowie PO nad projektem ustawy dotyczącej „cięć składki rentowej i podatków” w 2007 roku??? Z całą pewnością „Odyseję” Homera czyta się przyjemniej niż słucha ministra Rostowskiego. PiS to ma za co przepraszać Polaków, ale akurat nie za zrealizowania obietnicy wyborczej PO „cięcia podatków”. Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak dodać, że w debacie budżetowej popisywała się również, a nawet jeszcze bardziej, opozycja. I pod jednym względem Pan Minister Rostowski miał rację: jakby posłuchał i zrobił co cyklopy z PiS i SLD radzili w ubiegłym roku byłoby jeszcze gorzej! Znikąd nadziei… Gwiazdowski
08 października 2010
"Spisać się dla przyszłości Polski" twierdzi pan Cezary Żak, w swoim propagandowym wystąpieniu przeciwko polskim rolnikom, namawiać ich do uczestnictwa w obowiązkowym spisie powszechnym, jakby samego obowiązku nie było dość, żeby socjalistyczna władza, orwellowski Wieki Brat – dowiedział się co jeszcze biedni rolnicy posiadają, ”żeby ich dla przeszłości Polski” – obskubać. Już nas namawiał - jako światły Europejczyk - do głosowania za przystąpieniem Polski do Unii Europejskiej, obok Edyty Górniak i pani Anny Przybylskiej, które to panie o polityce mają tyle pojęcia, co ja o akrobacji artystycznej. Ale popierały! Pan Cezary nie wiedział jeszcze wtedy chyba, że rosnące w Polsce koszty zawdzięczamy w 90% przystąpieniu Polski, „dla przyszłości Polski” do organizmu socjalistycznego - Unii Europejskiej. Jak nie wiedział - to po co się wtrącał! Upadły już setki polskich firm nie wytrzymując tych europejskich nonsensów i całego tego marnotrawstwa socjalistycznego w postaci dopłat, dotacji i różnych wariackich programów biurokratycznych.. Socjalizm - jak zawsze skończy się- jak skończą się pieniądze na jego budowę.. Wygląda na to, że do godziny prawdy zbliżamy się w szybkim tempie. Pani Anna Przybylska może się zna, ale na pokazywaniu swojego nagiego ciała, ale nie jako Marylka w „Złotopolskich”, tylko jako gwiazda dla Playboya, i to dwa razy - w roku 2000 i 2002. Oczywiście każdy ma swój rozum i wolną wolę, ale pokazywanie się nago publicznie, to raczej domena naturystów, a pieniądze nie zawsze – okazuje się - śmierdzą.. Są dziedziny, w których pieniądze śmierdzą.. Na przykład pornografia. Zagrała jeszcze w filmie, pod absurdalnym tytułem ”Wszyscy jesteśmy Chrystusami” (????) Naprawdę????? Żeby się podnosić do takiej rangi? Pani Edyta Górniak też pasjonuje się polityką, chociaż się na nie niej nie zna.. Promowała przystąpienie Polski do socjal-Unii, brała udział w Europejskim Roku Ochrony Przyrody w roku 1995, razem z panem Rynkowskim, Kayah, Andrzejem Krzywym , Robertem Janowskim i Katarzyną Skrzynecką- samymi gwiazdami, które się na polityce znają. Chodzi o utwór ”W każdym z nas”. W 2006 roku promowała ogłupiające Radio Zet wraz z Borysem Szycem, w 2008 - brała udział w kampanii ekologicznej, której ”celem była redukcja emisji dwutlenku węgla i zużycia wody”. Ale nie chodziło o wodę laną na nas przez tzw. ekologów, czyli piewców pogaństwa. Hasłem było: ”Zmień nawyki na dobre, zmień klimat na lepszy” (????) Wszystko to – propagandowe bzdury. Ale kasa chyba była niezła. Czasowo spotykała się z panem Kozerą (szefem Radia Z), Piotrem Gembarowskim (tym samym, który strofował pana Krzaklewskiego i nie dał mu dość do słowa, za co wyleciał z TV), Dariuszem Kordkiem ( aktorem) i Piotrem Kraśką. I to jest wielki autorytet ekologiczno-polityczny.. Zajęłaby się lepiej śpiewaniem, ale nie polskiego hymnu.. Nie obyło się także bez Playboya.. To samo - jeśli chodzi o spis - w przeszłym roku spotka nas wszystkich. Dodatkowy spis, też „dla przyszłości Polski”, a tak naprawdę dla wiedzy biurokracji, której potrzebne są tego typu informację.. Bo tak naprawdę – to po co władzy te wszystkie informacje? Co kto posiada, jak żyje, co mu w zbliżającej się biedzie piszczy? Ano po to, żeby władza wiedziała, co można jeszcze uszczknąć z zasobów ”obywateli”, którzy – jak sama nazwa wskazuje - służą do wyciskania z nich cytryny, pardon - jako cytryna do wyciskania z nich soków finansowych.. I to dla „przyszłości Polski”- to biurokratyczna władza zrobi.. Mamy to jak w banku.. Oczywiście szwajcarskim, nie amerykańskim.. „Pomimo, że na niebie świecił księżyc, dzień był smutny i ponury” – ktoś niesłusznie zauważył. Albo dzień i słońce, albo księżyc i noc.. Nie może być Księżyc w dzień, albo Słońce w nocy.. Chociaż u socjalistów wszystko jest możliwe.. Tak jest możliwe to wszystko co wczoraj w telewizji mówił minister Jacek Vincent Rostowski z Uniwersytetu Środowoeuropejskiego z Budapesztu, któremu to Uniwersytetowi patronuje pan G. Soros, dla jednych wielki międzynarodowy spekulant, dla innych „dobroczyńca ludzkości”. Pan minister opowiadał wspaniałe bajki o tym, jak to idziemy we właściwą stronę, przedstawił pakty stabilizacyjne, konsolidujące, jakieś pakiety.. Przepraszam jeśli coś pomyliłem jeśli chodzi o nazewnictwo - bo w mętnym nazewnictwie siła kłamstwa tkwi bezsprzecznie.. Pakiety dochodowe i niedochodowe, jakieś kompletne bzdury które się filozofom i ekonomistom nie śniły, ale widocznie się śniły panu Rostowskiemu, desygnowanemu na to stanowisko przez Platformę Obywatelską Unii Europejskiej, której taki człowiek też widocznie się wcześniej śnił.. Że go dali na to ważne stanowisko, przy finansach i celowym - nas zadłużaniu. Bo przecież banki żyją z odsetek., których zanosimy im już 38 miliardów rocznie (!!!!!). Ale to jeszcze nie jest powód do alarmu, jeśli nawet niektórzy oceniają nasz dług publiczny na 3 biliony złotych (!!!!). Wraz a Krajowym Funduszem Drogowym i ZUS-em.. Dlaczego tego pan Rostowski nie wlicza do ustawy budżetowej? Doprawdy nie wiem.. Rozwój mamy na poziome 3,4 % PKB, będziemy – wraz z upływem lat – mieli coraz większy, nawet 3,5 - tak twierdził wczoraj pan Vincent Rostowski. Tworzy jakieś „mechanizmy” (????). Co to za ”mechanizmy”- dowiemy się jak zbankrutujemy! Bo obniżki podatków nie mamy się co spodziewać- raczej podwyżek.. To jakie to ”mechanizmy”??? I jeszcze powiedział, że „robi wszystko za jednym zamachem”, co oznacza, że wykończy nas tymi bzdurami za ”jednym zamachem”. Przynajmniej ja tak to zrozumiałem. A w 2013 roku, po tych wszystkich mechanizmach, paktach, stabilizacjach, konsolidacjach „jednym zamachu”, pakietach - powiedział, że - uwaga! - „wypłyniemy na szerokie i spokojne wody” (????!!!!). To znaczy, że pan minister wypłynie: powróci na Uniwersytet Środkowoeuropejski albo do Londynu i tam spokojnie dożyje starości, a my zostaniemy z długiem 10 bilionów złotych i licznikiem profesora Leszka Balcerowicz, która ten dług zapoczątkował, a teraz liczy go innym... Pan Jacek Vincent Rostowski powiedział również, że: ”Kwota długu nie jest ważna”(????). „Ważna jest w kontekście Produktu Krajowego Brutto”. To znaczy - jak będziemy mieli duże PKB - to możemy się w sposób opętany zadłużać. A jak spadnie PKB - zostaniemy z niebotycznym długiem.. Chociaż będzie on wyświetlony na liczniku pana profesora Leszka Balcerowicza.. No i na zakończenie mnie bardzo uspokoił.. ”Rząd nie ma intencji podnoszenia podatków”..(???) No, nareszcie coś pozytywnego.. przypomnę tylko, że to samo mówił pan premier Donald Tusk, tylko innymi słowami.. I co? I podnosi podatki! Bo najlepsza jest metoda pan profesora Balcerowicza wypracowana przez socjalistyczną władzę przez ostatnie lata.. Obniżka podatków poprzez ich podnoszenie- to jest to! Mówić, , że obniżają - ale podnoszą.. Tak jak z panem Krzysztofem Olewnikiem.. Już wyraźnie widać, że porwał się sam! No i zamordował się sam .Ale pan Kwiatkowski systematycznie powiada, że chce wyjaśnić sprawę.. Zobaczymy! Ja stawiam tezę, że niczego nie wyjaśni, a w mediach będą pojawiać się kolejne „rewelacje’ dla odwrócenia uwagi.. A to prostytutka, a to nowy wątek, a to krew sprzed dziewięciu lat.. Bo być może zrobiły to służby specjalne, o których ostatnio pani Monika Olewnik, pardon - Olejnik powiedziała, że ją podsłuchiwały (???) Naprawdę? A pan śp. Lech Kaczyński zwrócił się do niej dwukrotnie w ”Radiu Z” słowem: ”Stokrotka”.. A przypomnę, że miał u siebie tzw. zasób zastrzeżony Wojskowych Służb Informacyjnych liczący 600 agentów. Teraz ten zasób ma pan prezydent Bronisław Komorowski. On teraz jest naszym panem i władcą.. A zgodnie z prawem powinien być ujawniony.. (????). WJR
SPRAWA OLEWNIKA. W KRĘGU SŁUŻB. Od czasu objęcia rządów przez grupę PO-PSL, w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika mamy do czynienia ze złowrogą sekwencją zdarzeń: likwidowaniem niewygodnych świadków, aktami zastraszania, niszczeniem dowodów oraz wieloma innymi incydentami wskazującymi na poczucie bezkarności rzeczywistych sprawców tej zbrodni.
Przypomnę kilka faktów z ostatnich lat, świadczących o szczególnej aktywności „nieznanych sprawców”:
- w kwietniu 2008 roku „samobójstwo” popełnił Sławomir Kościuk – jeden ze skazanych za zabójstwo Olewnika, (okoliczności tej śmierci nie wyjaśniono do dnia dzisiejszego),
- w maju 2008 roku ktoś splądrował dom Danuty Olewnik – siostry zamordowanego. Włamanie zostało odebrane jako próba zastraszenia rodziny. Do tej pory nie ustalono sprawców włamania.
- 12 czerwca 2008 r. w magazynie dowodów rzeczowych olsztyńskiego CBŚ, gdzie przechowywano dowody ze sprawy Krzysztofa Olewnika doszło do „awarii sieci kanalizacyjnej”, przez co zniszczeniu uległo 46 pudełek i kopert, w których przechowywano istotne dla sprawy dowody. O tym fakcie poinformowano dopiero w 2009 roku.
- w styczniu 2009 roku w celi więziennej w Sztumie popełnił „samobójstwo” Robert Pazik – skazany za zabójstwo Krzysztofa Olewnika. Brat Pazika twierdził, że więźnia zmuszono do samobójstwa. Również w tej sprawie nie ustalono wszystkich okoliczności śmierci.
- 17 lipca 2009 r. „samobójstwo” popełnił strażnik więzienny, który w czerwcu 2007 roku pełnił dyżur w olsztyńskim więzieniu, gdy w celi powiesił się w Wojciech .Franiewski – jeden z zabójców Olewnika (prawdopodobnie wieloletni tajny współpracownik służb PRL). Prokuratura uznała, iż śmierć strażnika nie ma związku z jego czynnościami służbowymi z roku 2007.
- W lipcu 2009 r. doszło do włamania w domu adwokat Jolanty Turczynowicz-Kieryłło – obrońcy policjantów podejrzanych o zaniedbania w sprawie porwania Olewnika. Sprawcy ukradli m.in. trzy laptopy. W jednym z nich były informacje dotyczące sprawy Olewnika i niepublikowany wywiad z Remigiuszem M., szefem policyjnej grupy poszukującej porwanego. Jednocześnie dokonano włamania do skrzynki e-mailowej męża prawniczki, na serwerach Google’a, blokując do niej dostęp. Znajdowały się tam te same materiały, co w skradzionych laptopach. Do tej pory nic nie wiadomo o sprawcach tych włamań.
- w październiku br. Gazeta Polska ujawniła, że z Komendy Policji w Sierpcu zginęły dowody, które mogły pomóc w ustaleniach związanych z Ireneuszem Piotrowskim, skazanym w procesie o zabójstwo Olewnika. Od czasu, gdy rozpoczęto śledztwo w sprawie porwania (2001 rok) nie było okresu obfitującego w równie spektakularne wydarzenia, jak ostatnie 3 lata rządów obecnego układu. Wydarzeniom, tym towarzyszyły decyzje polityczne wskazujące na rzeczywiste intencje grupy rządzącej. Tego obrazu nie powinien fałszować fakt powołania sejmowej speckomisji. Decyzja ta została podyktowana wyłącznie względami wizerunkowymi, a w dużej mierze wymuszona konsekwentną postawą rodziny Krzysztofa Olewnika. Nie można też zapominać, że autorem projektu powołania komisji był poseł PiS Zbigniew Ziobro. To sekwencja kilku istotnych wydarzeń:
- w kwietniu 2008 roku Zbigniew Ziobro wydał oświadczenie w którym zaapelował do rządzących: „W związku z samobójstwem jednego ze skazanych za porwanie i zabójstwo K. Olewnika, do którego doszło w ostatnich dniach, apeluję o prowadzenie intensywnego śledztwa ws. nieprawidłowości w działaniach prokuratury i innych organów ścigania w tej sprawie, które przy okazji mogłoby wyjaśnić okoliczności samobójstw morderców K.Olewnika.” Jednocześnie Ziobro zgłosił projekt powołania sejmowej komisji śledczej dla zbadania sprawy Olewnika. Napisał m.in.: „ W sprawie porwania Pana Olewnika komisja śledcza mogłaby wykryć nie jedną patologię której ujawnienie mogłoby mieć wpływ na uzdrowienie i usprawnienie działania organów państwa w podobnych sytuacjach.”
- kilka dni później rodzinę Olewników przyjął ówczesny minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski i zadeklarował, że powoła nowy speczespół prokuratorski, który zajmie się sprawą śmierci Krzysztofa Olewnika oraz niedopełnieniem obowiązków przez organa ścigania w czasie śledztwa,
- „Za porwaniem mojego syna stali wpływowi politycy” – stwierdził w kwietniu 2008 r. Włodzimierz Olewnik ojciec uprowadzonego Krzysztofa. „Ukarani zostali tylko wykonawcy, prawdziwi mordercy są wciąż na wolności” - dodał.
- 15 grudnia 2008 roku prokuratura postawiła Włodzimierzowi Olewnikowi zarzut „naruszenia nietykalności cielesnej” prokuratora Grzegorza Pluto, którego Olewnik miał uderzyć po wyjściu z Kancelarii Tajnej gdańskiego wydziału Prokuratury Krajowej.
- w grudniu 2008 posłowie PiS złożyli do marszałka Sejmu projekt uchwały o powołaniu sejmowej komisji śledczej ds. Krzysztofa Olewnika,
- w styczniu 2009 roku politycy PO zarzekali się, że do wyjaśnienia sprawy wystarczy prokuratura i deklarowali, iż nie ma potrzeby powoływania komisji śledczej,
- 20 stycznia 2009 opublikowano sondaż z którego wynikało, że 66 proc. Polaków chce, by taka komisja powstała. Po publikacji sondażu Donald Tusk orzekł: „Sprawa śmierci Krzysztofa Olewnika domaga się dogłębnego wyjaśnienia. Dlatego będę rekomendował Sejmowi i marszałkowi Sejmu powołanie komisji śledczej w tej sprawie”.
- w lutym 2009 roku Sejm powołał komisję do zbadania okoliczności śmierci Krzysztofa Olewnika. Na jej czele stanął Marek Biernacki z PO.
- marszałek Sejmu Bronisław Komorowski sprzeciwił się kandydaturze Antoniego Macierewicza na członka komisji, zgłoszonej przez klub PiS,
- w wywiadzie na antenie radia RMF FM Komorowski przypomniał, że nie był entuzjastą powołania komisji śledczej. Do możliwości wyjaśnienia sprawy przez komisję podchodzi ostrożnie. – „Posłowie nie są w stanie zbadać niektórych aspektów, np. prawidłowości prowadzenia śledztwa prokuratorskiego - powiedział marszałek. Doradził posłom, żeby nie próbowali zastąpić śledztwa prokuratorskiego i nie przesłuchiwali np. gangstera "Żaby".
- w październiku 2009 roku na stanowisko wiceszefa CBA powołany został Janusz Czerwiński. O zagadkowej roli Czerwińskiego w sprawie Olewnika zeznawał przed sejmową komisją śledczą szef stołecznego CBŚ Jarosław Marzec , któremu w 2006 roku Czerwiński miał zakazać zajmowania się sprawą. Sam Czerwiński zeznając przed komisją w grudniu 2009 roku skłamał twierdząc, że o sprawie Olewnika dowiedział się dopiero w 2004 roku, podczas gdy sprawa trafiła do niego już w 2001 roku, gdy był naczelnikiem wydziału kryminalnego Komendy Wojewódzkiej Policji w Olsztynie.
- w lutym 2010 r. Włodzimierz Olewnik opublikował list do Donalda Tuska, w którym oskarża rządzących o zaniechania i złą wolę, zwracając uwagę się, iż szef MSWiA odmówił odtajnienia na potrzeby śledztwa prowadzonego przez Prokuraturę Apelacyjną w Gdańsku materiałów operacyjnych Policji dot. uprowadzenia i zabójstwa Olewnika. W liści ojciec zamordowanego napisał m.in.: „Panie Premierze jak jest to możliwe, że nieudacznik nad nieudacznikiem, a być może nawet jeden z decydentów w uprowadzeniu i zamordowaniu mojego syna Pan Janusz Czerwiński od samego początku z naszą sprawą ma do czynienia, gdyż od 2001 roku. Jest autorem ogromnej porażki Policji w tej sprawie zostaje wspólnie z drugim, być może mniej wdrożonym w naszą sprawę funkcjonariuszem organu Policji, ale działający razem z powyższym w tym czasie – zostają szefami CBA. [...]Nie wiem jak to się dzieje, czy są to kolejne zbiegi okoliczności, że Janusz Czerwiński przechodził zawsze tam, gdzie toczy się śledztwo w naszej sprawie”
- w styczniu 2010 roku na stanowisko zastępcy naczelnika wydziału kryminalnego Komendy Miejskiej Policji w Płocku awansowano Macieja L. - jednego z członków policyjnej grupy kierowanej przez Remigiusza M. L, winnego szeregu zaniedbań w pierwszym etapie śledztwa. Maciej L. ma w tej sprawie postawione zarzuty prokuratorskie.
- w czerwcu 2010 roku Włodzimierz Olewnik oświadczył: „Okłamują mnie ministrowie, a nawet premier. W odpowiedzi na mój list – skłamał.” Donald Tusk miał napisać Olewnikowi, że "wszystkie materiały ws. śmierci Krzysztofa Olewnika, o które zwracała się prokuratura lub komisja śledcza, zostały tym instytucjom udostępnione" oraz "czym innym jest odtajnienie, ujawnienie materiałów, którymi dysponuje prokuratura, to leży w gestii prokuratury". Tymczasem Olewnik dowiedział się, że odnaleziono akta w których znajdują się informacje o działaniach policji w czasie przekazywania okupu w 2003 r. przez siostrę zamordowanego. „Te akta powinny razem ze sprawą przejść do Olsztyna i CBŚ. Moim zdaniem ktoś je celowo w Radomiu schował „ – uznał Olewnik. Podobno tylko klasyczni szaleńcy i służby specjalne mają możliwość popełnienia zbrodni niemal doskonałej. Typując ofiarę decydują o wszystkim, co wiąże się ze zbrodnią. Wybierają wykonawcę, czas, sposób i miejsce akcji. Są pierwsze na miejscu zbrodni lub same powiadamiają organa ścigania. Mogą zacierać ślady i przygotowywać nowe tropy, wiodące do wcześniej wytypowanych miejsc i osób lub kierować śledczych na dalekie manowce. Mogą inspirować i koordynować, wyciszać lub nagłaśniać akcje propagandowe towarzyszące morderstwu. Decydują o prawdzie i fałszu, przypisując sobie rolę „wielkiego kreatora”. Jednym słowem - jedynie służby specjalne, mogą bezpiecznie wykonać to, co postanowią polityczni decydenci. Na nich i związanych z nimi tysiącach powiązań, opiera się realna władza polityczna. Gdy obserwujemy dziś kampanię medialną, w trakcie której próbuje się narzucić społeczeństwu fałszywą interpretację sprawy zabójstwa Krzysztofa Olewnika i wykorzystując sterowane przecieki stworzyć przeświadczenie, że ofiara mogła być zamieszana w sprawę „zabójstwa prostytutki”, a rzecz może dotyczyć lokalnych porachunków - warto pamiętać, że fałszowanie tej sprawy przez ponad 9 lat było możliwe tylko dlatego, że stoją za nią ludzie dawnych i obecnych służb specjalnych oraz mocodawcy ulokowani na najwyższych szczeblach władzy. Suma zaniechań, błędów oraz tajemniczych zdarzeń dowodzi, że szczególnie dziś ludzie ci mogą czuć się bezkarni i mają wpływ na przebieg śledztwa. W czasie prac komisji śledczej śp. poseł Zbigniew Wassermann złożył wniosek o przekazanie komisji informacji, czy osoby występujące w sprawie były bądź są zarejestrowane w rejestrach służb specjalnych jako tajni współpracownicy. Nie wiemy, czy i jakiej odpowiedzi udzielono komisji. Wiemy natomiast, że gdańscy prokuratorzy od wielu miesięcy badają powiązania ludzi służb specjalnych z gangsterami, którzy uprowadzili Krzysztofa Olewnika. Jeden z wątków sprawy prowadził do byłego pułkownika SB, a dziś wpływowego biznesmena w branży spożywczej, który znał porywaczy Olewnika, i ludzi, którzy mieli stać za uprowadzeniem w roku 2001 Jana Z., a dzięki tej znajomości mógł sprowadzać śledztwo na boczne tory. Porwanie Jana Z z roku 2001 wydaje się tu istotnym kluczem do sprawy. Jan Z – czyli Jan Załuska został wymieniony w aneksie nr.16 Raportu z Weryfikacji WSI, jako przedsiębiorca, który „przekazywał na rzecz WSI ustalony procent z zysków z zarządzanych firm oraz zawarł z WSI umowę na udzielenie mu pożyczki”. Jego porwanie miało mieć związek z planami przejęcia przez WSI kontroli nad Rafinerią Trzebinia, a od Załuski miano żądać, by podpisał sfałszowany dokument. Plan się nie powiódł, bo porwany odmówił podpisu dokumentu - obiecał wpłacić 600 tys. dolarów i odzyskał wolność. Proces porywaczy (których szefem według aktu oskarżenia był adwokat Janusz Sz.) jeszcze nie ruszył. Wiele wskazuje, że najbardziej interesującym wątkiem sprawy Krzysztofa Olewnika może być kwestia nielegalnego handlu rosyjską stalą w firmie „Krupstal”, w której Olewnik był udziałowcem. Firma współpracowała m.in. z Wiktorem K., rezydentem mafii rosyjskiej, kontrolującej rynek stali w Polsce i była obserwowana przez kontrwywiad ze względu na kontakty z osobami powiązanymi z rosyjskimi służbami specjalnymi. Ścios
Tusk i dopalacze - triumf woli Jeszcze w sierpniu, ledwie dwa miesiące temu, rząd przygotował i wysłał do Sejmu nowelizację Ustawy o Przeciwdziałaniu Narkomanii, utrzymaną w duchu liberalizacji. Zlikwidowano w niej karalność posiadania niewielkiej ilości narkotyku na własny użytek (zresztą, "chcieli jak najlepiej, wyszło jak zwykle" - w przeciwieństwie do analogicznych przepisów zachodnich nie uściślono, co to jest "niewielka ilość na własny użytek", co otwiera ogromne pole do nadużyć). Wydawało się więc oczywiste, że sprawa idzie zgodnie z zasadą, propagowaną konsekwentnie, od wielu lat, w przytuskowych mediach salonu: nie zakazy, nie penalizacja, ale legalizacja mniej szkodliwych używek są drogą do rozwiązania problemu. Zapowiadało się więc, że PiS będzie grzmiał na rządzących, iż tolerują deprawację młodzieży i jej szprycowanie podejrzanymi chemikaliami, a front popierania Tuska będzie wyszydzał pisowską manię zakazywania wszystkiego, na różne, zorkiestrowane w ogłuszający koncert głosy - od Kuby Powiatowego, zasuwającego różne elo-gadki jak fajne są dopalacze, po najemnych profesorów, którzy by z uśmiechami politowania tłumaczyli, co to jest nowoczesność, że sklepy z legalnymi soft-narkotykami wykończyły wytwórnie amfetaminy i ograniczyły przestępczość zorganizowaną, że już Amerykanie wprowadzając prohibicję, i tak dalej... Aż tu pewnej nocy zebrał się rząd. W nocy - podkreślenie, że było to w nocy, miało swoje pijarowskie znaczenie, podkreśliło pilność całej operacji i jej wagę, tak jak sławna już "powodziowa kurtka", którą przywdziewa premier wizytując katastrofy. Silny człowiek zwołał nocą podwładnych i powiedział: dość, tak dalej być nie może. I jak za dotknięciem magicznej różdżki - wszystko się zmieniło. Najświętszy dotąd argument "tak jest w Europie" z dnia na dzień przestał obowiązywać. Teraz to my wyznaczamy standardy europejskie, my im wskazujemy drogę w walce z dopalaczową zarazą, a Europa patrzy na nas z podziwem i przemierza się do naśladowania. Jak w thrillerze, najpierw sypnęło w mediach informacjami o zatruciach i zgonach "prawdopodobnie po dopalaczach". Przez kilka lat "kolekcjonowały" je tysiące ludzi i nigdy media nie poinformowały, by któryś się pochorował, a teraz, nagle, zaczął się istny pomór. Tylko jednego, pierwszego dnia operacji "prawdopodobnie po zażyciu dopalaczy" umarło dwóch ludzi. O jednym potem można było znaleźć wiadomość (ale kto by się tam wczytywał), że nic z dopalaczami nie miał wspólnego i umarł na serce, o pozostałych wypadkach, czy "prawdopodobnie" się potwierdziło, już nie udało mi się potem znaleźć nic). Popchnięte nocnym premierowskim kopniakiem inspekcje sanitarne rzuciły się od rana zamykać sklepy. Nikt nawet nie próbował udawać, że inspekcja działa sama z siebie, wręcz przeciwnie, chodziło wszak o podkreślenie, że to "premier, premier, premier sam" posłał ją w bój. Nagle okazało się, że i "Europa walczy z dopalaczami". A konkretnie, to jedna z komisji europarlamentu wystosowała do Komisji Europejskiej rezolucję domagającą się, żeby zaczęła walczyć. A jeszcze bardziej konkretnie, to napisał tę rezolucję i przeprowadził przez komisję, czystym przypadkiem akurat właśnie teraz, eurodeputowany PO. Ale kto się tam będzie wczytywał w szczegóły, ważny jest nagłówek, hedlajn. Równie przypadkowo pojawiła się nagle w mediach wstrząsająca narracja o uzależnionej od dopalaczy szesnastolatce... Świat zawirował wokół dopalaczy, rząd jednego dnia napisał ustawę, już następnego dnia klepnął ją parlament. O, nie doceniłem premiera, pisząc na gorąco w pierwszym komentarzu, że to sprawa jak z falą inspekcji przeciwpożarowych po tragedii w Kamieniu Pomorskim (ha, słyszał ktoś o jakimś dalszym ciągu tego wielkiego wzmożenia? Nie pytam już o konkretne efekty) czy ganiania po dach po katastrofie katowickiej hali targowej (jw.). Ale nie, to już nie jest paniczna reakcja władzy na nagłe wydarzenie. To jest operacja starannie przygotowana, nie pozostawiająca miejsca na żaden spontan. Zobaczmy, jak przemyślnie wybrano sam cel, na którym się Tusk może popisać skutecznością. Wiadomo, że nikt nie będzie bronił dopalaczy, że opozycja nie ośmieli się skrytykować, całe społeczeństwo poprze, i nikt nie odważy się zgłaszać jakichkolwiek zastrzeżeń. A jeśli się odważy, to "szczujni dziennikarze" zagęgają go na śmierć. "Car tu wielmożność woli swej okazał". Putin, wszak wielki nasz przyjaciel, przed wyborami poszedł wyrzynać Czeczenów i pokazywać narodowi, jak to nie daje terrorystom zipnąć nawet w kiblu - ale Tusk to nie Putin, a i terrorystów u nas niet. Musiało paść na kogoś innego. I kto raczy pamiętać, że antydopalaczową ustawę złożono, jak to się idiotycznie nazywa, "do laski marszałkowskiej", na ręce obecnego prezydenta Komorowskiego, już ponad dwa lata temu? Wtedy, gdy w Polsce było 20 sklepów, a nie tysiąc z hakiem. Ale wtedy nie było woli. Inspekcje sanitarne, "policje jawne, tajne i dwu-płciowe" spały. Dopiero potężna wola premiera pobudziła je i rzuciła do działania. Nowa ustawa problemu nie rozwiąże, bo on jest nie do rozwiązania, ale stworzy pozór jego rozwiązania - handel dopalaczami wróci do podziemia. Za to natomiast pozostawiając wszystkie praktycznie decyzje do uznania urzędników, od pozwolenia komuś na milionowe zyski, po zgnojenie go milionowymi karami, stworzy fantastyczne wręcz, gigantyczne pola do korupcji. Z jednej strony, sfery rządzące zyskają nowe, potężne źródło dochodu, a z drugiej, od czasu do czasu, jeśli zajdzie pijarowska potrzeba, będzie mógł premier ku zachwytowi medialnych lizusów znowu okazać stanowczość i siłę, walcząc z nią. Co tam się zresztą zastanawiać, co będzie - cokolwiek by było, zostanie otrąbiony wielki sukces. Kto ma zarobić, zarobi, kto ma stracić, straci. O dług publiczny nikt już nie pyta, o "dobre zmiany" też, tym bardziej o zapowiedzi nowego prezydenta, który obiecywał "ukrócić bizancjum", ale je zwiększa, o zapowiadane oszczędności na administracji, które - pisał niedawno "Dziennik" - okazały się zwiększeniem wydatków, o zatrudnianiu licznych nowych urzędników po zapowiedzi ich zwalniania, i w ogóle o nic. Nie ma czasu na takie drobiazgi. Grunt, że premier zwalczył dopalaczową zarazę, a Europa nas podziwia. Jakbym znowu widział - przekleństwo wieku dojrzałego, wszystko człowiek już widział - Jaruzelskiego uganiającego się z "grupami operacyjnymi" po targowiskach, kolegia wydające w trybie doraźnym rujnujące wyroki na spekulantów, wachlarze skonfiskowanych dolarów czy beczki nielegalnego samogonu, pokazywane w "Dzienniku Telewizyjnym". Już mi trudno odróżnić, "Trybuna Ludu" czy "Gazeta Wyborcza", "Tu jedynka" czy TVN-24 albo TOK-FM. Czy to Barański, Tumanowicz i Falska? Nie, to Lis, Żakowski i Olejnik. Ale jacy podobni! I jak zachwyceni, że władza rozwiązuje palące problemy społeczeństwa, bo przecież całe społeczeństwo, jak przysłowiowe jarmużu bełdki, jak kania dżdżu, łaknęło rozprawy z cuchnącym, bandyckim, oślizłym cwaniactwem dopalaczowych baronów. Ale - nie lękajcie się. Gdy my śpimy, On czuwa. Gdy miarka nieprawości się przebierze, wezwie podwładnych na nocną naradę, uderzy pięścią w stół, i wskaże surowym palcem: skończyć mi natychmiast z fałszerzami alkoholu, albo z przemytem, albo z czym tam jeszcze mu jego pijarowcy poradzą. Ileż się musi zmienić, by się nic... Chociaż nie przesadzajmy, coś jednak się w stosunku do tamtych czasów zmieniło. Jak to mówił Kisiel: za Stalina to był przynajmniej kult Jednostki; a teraz jest kult zera.
Rafał Ziemkiewicz
„Pielgrzymka” do Smoleńska – błąd w nazewnictwie Błędy w nazewnictwie czy symbolice zdarzają się czasem, ale w przypadku katastrofy TU-154M błędów w nazewnictwie lub symbolice jest wyjątkowo dużo.
- godło RP ułożone na trumnie Prezydenta RP, orzeł patrzący w drugą stronę, tego błędu nikt nie wytłumaczył, ani nikt za ten błąd nie odpowiedział utratą stanowiska,
- brak myślnika w napisie na sarkofagu w dwuczłonowym nazwisku Marii Mackiewicz – Kaczyńska ( ten błąd naprawiono ),
- prezydencki Tupolew, który nie był samolotem prezydenta ale rządowym, błąd z czasem naprawiono i zaczęto używać poprawnej nazwy rządowy Tupolew,
- pielgrzymka do Smoleńska, która wg różnych definicji pielgrzymką nie jest, Ksiądz M. Ostrowski: „...Kościelne dokumenty nie zajmują się definiowaniem pielgrzymki w naukowych kategoriach. Ograniczają się do jej opisu jako religijnego zjawiska, ze szczególnym uwzględnieniem pastoralnych walorów. Przyjmują ją jako fakt zadomowiony w Kościele i uznają jako jedną z powszechnych form pobożności...”
„...Pielgrzymowanie polega na osobistym bądź grupowym udaniu się do sanktuarium lub miejsca szczególnie ważnego dla wiary, w celu dopełnienia tam specjalnych aktów religijnych, zarówno dotyczących miłosierdzia, jak czynów wotywnych czy pokutnych, a także aby zdobywać doświadczenie życia w wspólnocie, wspierać wzrost cnót chrześcijańskich i coraz szersze poznawanie Kościoła...” Leksykon pojęć teologicznych i kościelnych G. O’Collinsa i E. G. Faruggia określa pielgrzymkę jako „spowodowaną pobożnością podróż do miejsc świętych” Geograf A. Jackowski, definiuje pielgrzymkę jako „podjętą z motywów religijnych podróż do miejsca uważanego za święte (locus sacer) ze względu na szczególne działanie w nim Boga lub bóstwa”. Według słownika języka polskiego definicja pielgrzymki jest najkrótszą z możliwych i oznacza wędrówkę do miejsca kultu. Według Wikipedii: pielgrzymka – jest to „podróż podjęta z pobudek religijnych do miejsc świętych. Motywem podjęcia trudu pielgrzymowania może być chęć zadośćuczynienia za popełnione występki lub też chęć wyrażenia prośby, np. o zdrowie, o pomyślność. Pątnicy pielgrzymują również, ażeby wyrazić wdzięczność, np. za urodzenie dziecka, odzyskanie sprawności fizycznej. Pielgrzymowanie wiąże się też ze składaniem wotum w sanktuarium, do którego się wędrowało, jak to ma np. miejsce w katolicyzmie..." Ważne miejsca pielgrzymkowe chrześcijaństwa: Asyż, Fatima, Lourdes, Medugorie Reasumując wszystkie definicje pielgrzymki, wedle tych definicji Smoleńsk oraz teren katastrofy rządowego Tupolewa nie jest miejscem świętym! Jest po prostu miejscem katastrofy, jednym z wielu, w którym zginęli ludzie. Z całym szacunkiem dla ofiar katastrofy TU-154M oraz ich rodzin ale „pielgrzymka do Smoleńska" to po prostu wyjazd do Smoleńska. Używanie czy nadużywanie słowa „pielgrzymka” jest bezzasadne. Ciągle zdarzają się jakieś wypadki lub katastrofy w których ginie wiele osób ( na przykład katastrofa hali targowej w Katowicach, katastrofa polskiego autokaru we Francji )ale w takich przypadkach nie określa się rodzin ofiar odwiedzających miejsce wypadku mianem pielgrzymów a miejsca wypadku lub katastrofy jest po prostu miejscem wypadku. Biorąc pod uwagę dostępne definicje słowa „pielgrzymka” to albo należy się trzymać tych definicji, albo definicje należy zmienić tak aby nikt się „nie czepiał” słówek. Pluszak's blog
Nowy kapelan Bronisława K. ? Ks. Wojciech Drozdowicz, proboszcz kościoła pw. bł. Edwarda Detkensa w Lasku Bielańskim, znany z ekscentrycznego zachowania i liberalnych poglądów, powiedzie 10 października „pielgrzymów” z Anną Komorowską na czele do Smoleńska. Wojciech Drozdowicz w trakcie studiów w Wyższym Seminarium Duchownego w Warszawie, odbył zasadniczą służbę wojskową w „słynnej” jednostce w Bartoszycach, gdzie wielokrotnie – jak wspomina jego kolega – uciekał z jednostki, za co był karany przez władze wojskowe. Co bardzo charakterystyczne, nigdy nie wziął udziału w corocznych spotkaniach księży, którzy służbę wojskową odbywali w Bartoszycach. Wkrótce przed złożeniem ostatnich święceń kapłańskich, zwątpił co do słuszności wyboru drogi życiowej, stąd przez prawie rok przebywał w klasztorze benedyktyńskim w Tyńcu. „Siedziałem tam – jak sam wspomina w jednym z wywiadów - od wakacji. Na wiosnę nie wytrzymałem bezruchu i uciekłem. Benedyktynom z Tyńca będę zawsze wdzięczny za wyjątkowe doświadczenia, o których nie da się przeczytać w książkach”. Z tego też powodu święcenia kapłańskie przyjął dopiero w czerwcu 1981 roku, w wieku 27 lat. Pod koniec lat 80 ksiądz Drozdowicz rozpoczął współpracę z Telewizją Polską przy realizacji programów dla dzieci o tematyce religijnej. Był twórcą i pierwszym prowadzącym, reżyserem oraz współscenarzystą programu telewizyjnego Ziarno, za który otrzymał nagrodę Wiktora w 1991 roku. Program cieszył się dużą popularnością, bo ksiądz prowadził go niestandardowo: grał na na kontrabasie, wchodził na drzewo, nagrywał z dziećmi piosenki na dachach warszawskiej Starówki. Po czterech latach bycia gwiazdorem telewizyjnym, co, jak sam przyznał potem w jednym z wywiadów, nie wyszło mu moralnie i duchowo na zdrowie, wyjechał na misję na Syberię, gdzie chyba nie polował na głuszce – założył natomiast studio telewizyjne KTV Kena, które emitowało programy i filmy w rosyjskich sieciach kablowych. Na Syberii nabawił się także – jak plotkują niektórzy – takiej samej „choroby” co ks. Zięba. Jak sam wspominał swój pobyt: „(…) Potem wracają na plebanię, gdzie nic nikogo nie obchodzi, i tam dostają trzecie lanie. Po trzech laniach chce się wyć” W każdym razie w 1999 roku wrócił do Polski i ks. Prymas powierzył mu najmniejszą parafię w archidiecezji warszawskiej, wspomniany kościół w Lasku Bielańskim. Od początku zaczął otaczać się osobami ze świata artystycznego, które często występowały z koncertami w kościele bielańskim. „Kto tu nie był? — zastanawia się proboszcz Lasu. — Była Piwnica pod Baranami, śpiewali Marek Grechuta, Stanisław Sojka, Mietek Szcześniak, Anna Chodakowska, Stanisława Celińska, romanse Wertyńskiego wykonywała Olena Leonenko, prezentowali się Tytus Wojnowicz, Litza i cała plejada muzyków chrześcijańskich. Tomasz Stańko grał na trąbie, występowali Alosza Awdiejew i Kuba Sienkiewicz.” Zaowocowały kontakty ze światem artystycznym, zadzierzgnięte w czasach, gdy ks. Drozdowicz robił w TVP program dla dzieci „Ziarno”. Nikogo nie pyta o „przynależność do Kościoła”. „Nikogo nie cenzuruję” — mówi ks. Drozdowicz, zapewniając, że występujący tu artyści czują bliskość sacrum. Zgodnie z tą swoiście pojmowaną tolerancją, w listopadzie 2002 roku zorganizował pokaz filmu Martina Scorsese pt. „Ostatnie kuszenie Chrystusa”. Film ten, przypomnijmy, został zakazany przez Kościół, bo jest filmem bluźnierczym z elementami pornografii. Ukazuje on Chrystusa jako człowieka rozdartego „miłością” do Marii Magdaleny. Pokaz filmu został udaremniony przez śp. ojca Bogusława Palecznego, który połamał zawierającą film płytę DVD mówiąc: „Projekcji nie będzie, proszę iść do domu. Zrobiłem to, aby uchronić was od grzechu. Ten film to bluźnierstwo”. Sam ksiądz Drozdowicz skomentował ten incydent następująco: „Mogę powiedzieć tylko tyle: jest Kościół Palecznego, Rydzyka i jest Kościół ks. Tischnera. Film miał być prezentowany w ramach przeglądu dzieł zmuszających do refleksji na temat kondycji ludzkiej i pytań o Boga”. Zdumiewające słowa, gdyż w „Katechizmie Kościoła Katolickiego” znajduje się następujący zapis: „Istnieją czyny, które z siebie i w sobie, niezależnie od okoliczności i intencji, są zawsze bezwzględnie niedozwolone ze względu na ich przedmiot, jak bluźnierstwo, krzywoprzysięstwo, zabójstwo i cudzołóstwo. Niedopuszczalne jest czynienie zła, by wynikało z niego dobro”. Bluźnierstwo bowiem polega m.in. na: „wypowiadaniu przeciw Bogu – wewnętrznie lub zewnętrznie – słów nienawiści, wyrzutów, wyzwań, na mówieniu źle o Bogu, na braku szacunku względem niego w słowach, na nadużywaniu imienia Bożego”. Ks. Drozdowicz przez dwa lata spał w zakupionej specjalnie trumnie. Teraz już nie śpi w niej , gdyż jak sam mówi: „Mam 55 lat, jestem gruby i już się w trumnie nie mieszczę. Poza tym jestem kanonikiem. Trumnę schowałem na ostatnią drogę. Ale wówczas miałem obsesyjną, trochę śmieszną potrzebę, żeby dotknąć tej trumny, spać w niej. Memento mori napisałem na ścianie, a potem zrobiłem sobie tatuaż. Dałem 150 zł, ale nie żałuję, bo to jest prawdziwie katolicki tatuaż”. Zbudował także dużą karuzelę dla dzieci, która pierwotnie miała być napędzana przez żywego osiołka. Warszawskie ZOO podarowało osła o imieniu Franciszek, jednak plan użycia go do napędzania karuzeli nie wypalił. Osioł został i stał się atrakcją obchodów Niedzieli Palmowej. Nic więc dziwnego, iż w święta zjawia się tu mnóstwo osób z całej Warszawy. Także na coniedzielną mszę o godz. 11.00 przybywają liczne osoby: rodziny wielodzietne, osoby samotne, znani artyści, sympatyczni ekscentrycy i osoby „nawiedzone”. Są bardzo różni, ale nikt się temu nie dziwi. „Ludzie sami chcą tu przychodzić” — tłumaczy ks. Drozdowicz, który cieszy się ze swej popularności wśród światka artystycznego. Parafia stała się ulubionym miejscem zawierania małżeństw przez „celebrytów”, którzy potem bardzo szybko …. rozwodzą się. Ksiądz przyznaje, iż mało czyta, co sprawia, iż jego kazania zawierają mnóstwo błędów teologicznych. Ważny jest bowiem przede wszystkim show. Ksiądz przewrotnie stwierdza, iż jednak pracuje „ ile mogę, ale od pełnych czy pustych kościołów jest Pan Bóg. Moim zadaniem jest być mądrym osłem!”. Ksiądz Drozdowicz w 2006 roku był gościem XII Przystanku Woodstock, a niedawno, 19 września 2010 roku, odprawił dziękczynną mszę św. w intencji 40. rocznicy śmierci Jimiego Hendrixa i Jenis Joplin, dziękując za ich twórczość, która w "siermiężnych latach komunizmu była oddechem wolności". W trakcie kazania podkreślił, że upływający czas potwierdził, jak wybitnymi twórcami byli Joplin i Hendrix. Wyraził nadzieję, że obecnie grają swoje utwory w niebie. Wspomniał też, że jako nastolatek bez końca słuchał jedynej płyty Jimiego, którego muzyka była powiewem wolności. Duchowny modlił się też, aby dziś, gdy wolność nadeszła, wszyscy mądrze z niej korzystali. Niedawno zaprosił także Wojciecha Jaruzelskiego, który przed wojną był uczniem szkoły księży Marianów na Bielanach. Jaruzelski z sympatią opisuje księdza: „Osoba niezwykła, ciepła, pełna uroku, mądrości. Pierwszy raz byliśmy tam we trójkę. Bardzo chciałem, żeby Gucio zobaczył miejsce, gdzie dziadek uczył się przed wieloma laty. W szkole księży marianów spędziłem sześć lat. Budynek, w którym kiedyś było gimnazjum, internat, kaplica już nie istnieje. Stary, barokowy kościół, urocze domki kamedulskie są takie, jak je zapamiętałem”. W tej sytuacji nie była więc zaskoczeniem informacja, iż ksiądz Drozdowicz zajmuje się duszpasterskim przygotowaniem „pielgrzymki” wybranej grupy rodzin ofiar do Smoleńska. Przypomnieć należy, iż inicjatorzy zorganizowania tej pielgrzymki wystąpili z propozycją zabrania z sobą krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego i pozostawienia go w Smoleńsku. Sama zaś Anna Komorowska objęła patronat nad tym wyjazdem. Równocześnie pojawiła się wiadomość, że ksiądz Drozdowicz może zostać prezydenckim kapelanem. Sam zainteresowany informację, że może zostać kapelanem prezydenta, przyjmuje z rozbawieniem. – „To chyba żart” – mówi. Coś jest chyba na rzeczy, gdyż wcześniejszy kandydat ks. Andrzej Luter, również znany z liberalnych poglądów, jest przypisany do diecezji łowickiej. A zgodę na objęcie funkcji prezydenckiego kapela musi wyrazić arcybiskup Kazimierz Nycz, bo na terenie jego diecezji leży Pałac Namiestnikowski. Niewątpliwie ks. Drozdowicz za swoją aktywność polityczną nie zostanie – jak ks. Stanisława Małkowski – ukarany przez kurię , a objęcie przez niego, znanego z niekonwencjonalnych kazań, stanowiska kapelana sprawi, iż para prezydenta nie będzie zasypiała na mszach.
http://www.opoka.org.pl/biblioteka/P/PR/przestrzen_spotkania.html
http://www.rp.pl/artykul/20,541211.html
http://www.teologiapolityczna.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=1276&Itemid=113
http://szczepanek.org/archives/1811-Materialy_zrodlowe_-_czy_aby_nie_zapomniana_przeszlosc.html
Komisja "czyściochów" Czy kiedyś dowiemy się jakie i czyje akta wynoszono z Archiwów MSW? Czy dowiemy się czyje dokumenty zostały wyczyszczone, czyje zabrane, a czyje zniknęły na zawsze? Po co wielki moralny autorytet środowisk związanych z „ludźmi honoru” bezkarnie grzebał w tajnych dokumentach, mając nieograniczone prawo do dysponowania nimi? Od powołania słynnej już „Komisji Michnika” minęło dwadzieścia lat. W dniach 12.IV-27.VI. 1990 roku wymyślona przez ministra Edukacji Narodowej (sic!) Henryka Samsonowicza grupa „badawcza” w składzie: dyrektor Archiwum Akt Nowych Bogdan Kroll, prof. Jerzy Holzer historyk z PAN, historyk prof. Andrzej Ajnenkiel i ówczesny poseł OKP Adam Michnik, redaktor naczelny Gazety Wyborczej buszowała bezkarnie z Archiwach MSW – bez jakichkolwiek z punktu widzenia dobra Państwa powodów i celów. „Komisja” przegrzebała akta Departamentu III (służba bezpieczeństwa), gdzie miała nieograniczony dostęp do dokumentów – akt osobowych współpracowników SB i UB. W ogóle nie ewidencjonowano również wynoszenia i ponownego wnoszenia akt. Nie liczono wynoszonych stron dokumentów, nie sprawdzano ich przy ponownym wnoszeniu. W świetle zwyczajów panujących w cywilizowanym świecie, takie działania można nazwać po prostu polityczną hucpą, lub zwyczajami hitlerostalinowskimi. Komisję powołał ówczesny Minister Edukacji Narodowej, co już wydaje świadectwo sensowności powoływania takiej komisji, nie mówiąc już o doborze członków. Peerelowscy lojaliści oraz propagandzista Unii Wolności – zestaw na miarę możliwości ówczesnej władzy. Mówiąc wprost, równie dobrze mógł komisję taką ustanowić ówczesny minister rolnictwa i w skład jej powołać np. Czesława Kiszczaka, prof. Wiatra, prof. Jaskiernię oraz red. Jerzego Urbana lub red. Toeplitza. Skąd pomysł na Adama Michnika w składzie komisji? Naukowiec? Historyk? Czy czasem to nie względy koleżeńsko-polityczne spowodowały, że naczelny Gazety Wyborczej wspierającej Tadeusza Mazowieckiego we wkrótce rozpoczynającej się kampanii prezydenckiej znalazł się na pierwszej linii frontu, by nurkować w aktach i zabezpieczyć ewentualne przykre i „śmierdzące babole” dotyczące kandydata na prezydenta i jego współpracowników. Czy jakieś akta w tym okresie zniknęły z archiwum nie wiadomo. Nie były ewidencjonowane zarówno przez bezpiekę, jak i komisję od Samsonowicza. Wątpliwość co do uczciwości intencji i działań budzi też powstanie tylko dwustronicowego sprawozdania stwierdzającego niekompletność akt oraz załącznika zawierającego wyrywkową listę materiałów archiwalnych, które zdaniem członków Komisji powinny zostać przekwalifikowane. (sic!) Blisko trzy miesiące „zacna” komisja zajmowała się badaniem, by swoje działania opisać na dwóch stronach sprawozdania? Średnio zdolny licealista zrobił by to lepiej, a przynajmniej nie było by tak bezczelnego wstydu i dwudziestoletniego smrodu. Warto przypomnieć o tym, w dniach gdy oberredaktor wraz ze swoimi podwładnymi z „GW” poucza i umoralnia Polaków. Piętnuje swoich przeciwników i przykleja im łatki. Dziwi, że wielki poczucie moralności i przykładnych zasad nie przeszkodziły Michnikowi w uczestnictwie w tak ewidentnym szwindlu. yarrok's blog
Kampania orderowa Prezydent Komorowski nadaje ordery samorządowcom z PO, PSL i SLD. Także tym, którzy mają zarzuty prokuratorskie lub byli agentami SB. 24 września w Pałacu Prezydenckim odbyła się bardzo znamienna uroczystość. Prezydent Bronisław Komorowski odznaczył grupę samorządowców. Oficjalnie dokonał tego z okazji 20-lecia odrodzenia samorządu terytorialnego, ale to niewątpliwie tylko pretekst, zwłaszcza że okrągła rocznica pierwszych wolnych wyborów przypadała w maju.
Lista wybrańców Warto wymienić nazwiska uhonorowanych. Najwyższe odznaczenie, Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, dostała prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz. „Oczko niżej”, czyli Krzyże Komandorskie OOP, otrzymali: Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa od 2002 r., Stanisław Handzlik, radny Sejmiku Małopolskiego, a wcześniej wieloletni przewodniczący Rady Miasta Krakowa, oraz prof. Michał Kulesza, jeden z twórców reform samorządowych w latach 1990 i 1998. Krzyże Oficerskie OOP dostali: marszałek województwa mazowieckiego Adam Struzik, starosta opatowski i prezes Związku Powiatów Polskich Kazimierz Kotowski, wójt gminy Nowosolna pod Łodzią Tomasz Bystroński, burmistrz Gołdapi Marek Miros oraz rządzący Koninem od 16 lat prezydent Kazimierz Pałasz. Najwięcej, bo aż 12 samorządowców otrzymało Krzyż Kawalerski OOP. Są wśród nich prezydenci: Gdańska – Paweł Adamowicz, Poznania – Ryszard Grobelny, Rybnika – Adam Fudali (wszyscy urzędują od 1998 r.), Gliwic – Zygmunt Frankiewicz (od 1993 r.), Przemyśla – Robert Choma (od 2002 r.), Dąbrowy Górniczej – Zbigniew Podraza. Ale także: Wojciech Długoborski, wiceburmistrz podszczecińskiej gminy Chojna, wcześniej wieloletni burmistrz Gryfina i radny Sejmiku Zachodniopomorskiego; Jan Golonka, starosta nowosądecki od 1998 r., Władysław Husejko, marszałek województwa zachodniopomorskiego, wcześniej kolejno wiceprezydent Koszalina, wojewoda, wicewojewoda i wicemarszałek; Witold Krochmal, były wojewoda dolnośląski, obecnie burmistrz Wołowa; burmistrzowie gmin z Lubelszczyzny: Rejowca Fabrycznego – Stanisław Bodys i Terespola – Krzysztof Iwaniuk; wójt gminy Cmolas na Podkarpaciu Eugeniusz Galek; starosta z Nowego Miasta Lubawskiego Stanisław Czajka.
Kawalerowie „z klucza” W Polsce jest ok. 2500 gmin, 900 miast, niemal 400 powiatów, 16 województw samorządowych. W sumie zarządza nimi kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Dlaczego prezydent Komorowski postanowił odznaczyć akurat te 23 osoby? Trudno oprzeć się wrażeniu, że zadecydowało przede wszystkim kryterium polityczne. Wśród odznaczonych dominują bowiem przedstawiciele trzech obozów politycznych. W największym stopniu – Platformy Obywatelskiej, z którą związani są m.in. Gronkiewicz-Waltz, Handzlik, prof. Kulesza (obecnie doradca szefa MSWiA), Adamowicz, Grobelny, Golonka czy Husejko. Ordery otrzymało także trzech ludowców: Struzik, Kotowski i Bystroński, a także grupa polityków SLD: Ferenc, Pałasz, Podraza, Długoborski. Zwraca uwagę fakt, iż nie znalazł się order dla żadnego samorządowca z PiS, choć takich w kraju nie brakuje. Polityczne intencje prezydenta najwyraźniej przesłoniły mu wszystko, skoro zdecydował się odznaczyć np. Ryszarda Grobelnego, przeciw któremu toczy się w sądzie proces w związku z aferą tzw. Kulczykparku. Nie żałował też orderów dla samorządowców figurujących w katalogu IPN jako tajni współpracownicy SB: chodzi o Roberta Chomę, Kazimierza Pałasza i Krzysztofa Iwaniuka. Jest wreszcie jeszcze jeden aspekt tych odznaczeń. Chyba wszyscy uhonorowani przez prezydenta zamierzają startować w najbliższych wyborach samorządowych. Przyznanie im wysokich odznaczeń dwa miesiące przed głosowaniem trudno odczytywać inaczej niż jako poparcie Bronisława Komorowskiego dla tych właśnie kandydatów – szczególnie dotyczy to prezydentów miast, gdzie walka o władzę jest najbardziej zacięta. Czy urzędująca głowa państwa – w dodatku przedstawiająca się jako „prezydent wszystkich Polaków” – powinna tak ostentacyjnie angażować się w kampanię wyborczą, w dodatku toczoną na poziomie lokalnym? Niech odpowiedzą na to sami wyborcy.
Moralny protest W kontekście tych odznaczeń trudno dziwić się decyzji dwojga wybitnych działaczy opozycji z czasów PRL, Zofii Romaszewskiej i Ryszarda Bugaja, którzy 28 września postanowili zrezygnować z zasiadania w Kapitule Orderu Odrodzenia Polski. Romaszewska, od lutego 2009 r. pełniąca funkcję kanclerza Kapituły, w oświadczeniu przesłanym PAP podkreśliła, że została powołana do tego gremium decyzją prezydenta Lecha Kaczyńskiego, „którego hierarchię wartości w powyższych sprawach, a także politykę historyczną w znacznej części podzielała”. „Wydaje się, że obecne poglądy prezydenta Bronisława Komorowskiego na to, jak powinny wyglądać w Polsce promowane za pomocą odznaczeń wzorce osobowe i obywatelskie, rozbiegają się z moimi przekonaniami, zaś toczenie w tej sprawie sporów byłoby gorszące i dezawuowałoby wysokie odznaczenie państwowe. Z tego względu zdecydowałam o ustąpieniu z pełnionych honorowo funkcji” – oświadczyła Romaszewska. Z kolei Ryszard Bugaj stwierdził: „Gdy zasiada się w Kapitule Orderu, która z natury rzeczy musi brać pod uwagę w swoich decyzjach pewne uwarunkowania etyczne, to bardzo istotna jest bliskość na poziomie wartości do osoby prezydenta, który ostatecznie przyznaje odznaczenia. Nie kryję, że mam tutaj rozbieżność ze sposobem, w jaki pan prezydent ocenia różne rzeczy”. Bugaj zaznaczył też, że jego ostatnie doświadczenia związane z zasiadaniem w Kapitule były niedobre: „Wniosków była straszna ilość, wszystkie je niemal hurtowo podpisywał obecny marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna. Tymczasem, gdy Kapituła sięgała do dokumentów, to dość często natrafiała w biografiach niektórych osób na zdarzenia, które powinny wykluczyć je z możliwości odznaczenia”. Wśród tych zdarzeń Bugaj wymienił m.in. „bardzo mocne zaangażowanie we wspieranie reżimu komunistycznego. Zdarzali się ludzie, którzy funkcjonowali w organach ORMO, egzekutywach PZPR”. Bugaj dodał, że zrezygnował z zasiadania w Kapitule także dlatego, „by nowy prezydent mógł ukształtować ją zgodnie ze swoimi preferencjami”. I zapewne ukształtuje. W końcu wśród kawalerów Orderu Odrodzenia Polski są już dziesiątki jego dawnych kolegów z Unii Wolności, „światłych” postkomunistów oraz prominentnych przedstawicieli warszawskich i krakowskich „salonów”. Tacy ludzie bez mrugnięcia okiem zaakceptują wszystkie kandydatury, jakie marszałek Schetyna czy premier Tusk podeślą do Pałacu Prezydenckiego. Paweł Siergiejczyk
BUZEK CHCE, ŻEBYŚMY ZBANKRUTOWALI? Jerzy Buzek, szef Parlamentu Europejskiego, twierdzi, że spory o przyczyny globalnego ocieplenia nie mają większego znaczenia. Istotne jest natomiast obniżenie emisji dwutlenku węgla, bo oznacza ono „postęp”. Polityk PO zapomniał dodać, że takie „postępowe” zabiegi będą kosztowały Polskę, bagatela, 92 mld euro. Podczas Ekoforum, odbywającego się od 30 września do 1 października w Lublinie pod znamiennym hasłem „Po pierwsze: środowisko”, szef Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek zdecydowanie opowiedział się za walką z globalnym ociepleniem. Wypowiedź ta - w wyniku medialnej kampanii przeciw dopalaczom i wiecu Palikota - przeszła zupełnie niezauważona. Zdaniem Buzka, obniżanie emisji dwutlenku węgla oznacza nie tylko czystsze środowisko, lecz daje również Polsce szansę na rozwój i postęp technologiczny, wynikające z przymusowej modernizacji polskiej energetyki. Buzek przypomniał, że polskie urządzenia energetyczne są przestarzałe i nierentowne. Przykładowo: bloki energetyczne, które – przy zastosowaniu nowoczesnych technologii – mogą osiągać sprawność 60 proc., dziś osiągają zaledwie 30 proc.. Polska, zdaniem Buzka, traci przez to zbyt duże ilości węgla, co jest zarówno nieekonomiczne (cierpi rodzima gospodarka), jak i nieekologiczne (cierpi środowisko). Dlatego też, jak wykazywał, nieważny jest sens pakietu klimatyczno-energetycznego UE, zakładającego m.in. redukcję emisji CO2 do 2020 r. o 20 proc. (a w perspektywie o kolejne kilkanaście procent). Ważna jest kwestia modernizacji i unowocześniania Polski. „80 proc. zagrożeń dla klimatu to energetyka” – powiedział - „Nie dyskutujmy, kto tu ma rację z tym klimatem. Ważne, że jest to zadanie, by żyć zdrowiej i bezpieczniej”. Nie dyskutujmy, dobrze, tylko... kto za to zapłaci? Podatnicy. Ci sami, którzy dzięki kolejnym rządom, a szczególnie obecnemu, stoją na skraju bankructwa, i których dług publiczny stale rośnie. A nie będą to małe kwoty, bo polska gospodarka oparta jest na „szkodliwym” dla środowiska węglu. Ograniczenie emisji CO2 o 30 proc. do 2030 r. kosztowałoby więc – według raportu międzynarodowej firmy doradczej McKinsey&Company - aż 92 mld euro. Czy Polska podołałaby takiemu obciążeniu? Z niedawnego komunikatu Ministerstwa Finansów (z września 2010 r.) mogliśmy się dowiedzieć, że zadłużenie sektora rządowego wyniosło 677,23 mld zł, zadłużenie sektora samorządowego - 40,82 mld zł, a sektora ubezpieczeń społecznych - 3,16 mld zł. Łącznie dług sektora finansów publicznych wyniósł na koniec II kw. 2010 roku 721,21 mld zł! Jak wyliczyli eksperci – polski dług powiększa się o 300 mln zł dziennie. Zbigniew Kuźmiuk na blogu prowadzonym dla Niezależna.pl skonkludował: „Skoro w ciągu trzech lat pożyczą oni [rząd PO-PSL] cztery razy więcej niż przez dziesięć lat Edward Gierek, a długi z lat 70. spłaciliśmy ostatecznie dopiero parę lat temu, to wygląda na to, że długi Tuska będą nie tylko spłacały nasze dzieci, lecz także nasze wnuki.” Odpowiedź na pytanie, jak nazwać polityka, który w imię „postępu” proponuje powiększyć ten zabójczy balast o wspomniane już 92 mld euro, czyli ponad 360 mld zł, wypada zostawić czytelnikom i – miejmy nadzieję – wyborcom. Magdalena Żuraw
WIEŚ SPOKOJNA, ŚLEPA I GŁUCHA „Pij, będziesz łatwiejsza” – mówi się o wpływie alkoholu na obyczaje kobiet. Oglądaj TVN i czytaj „Gazetę Wyborczą”, będziesz szczęśliwszy – może brzmieć przepis na zrobienie ze zwykłego obywatela politycznego idioty.
Ale tak jak z kobietami, które, gdy piją za dużo, mają mniejsze prawo skarżyć się na naruszenie ich cnoty, tak obywatel, zanim zacznie wtłaczać sobie w żyły „dopalacze” produkowane przez Donalda Tuska z płatnej „miłości”, fałszywego „cudu” i medialnego „zaufania”, sam musi chcieć czerpać przyjemność z drętwienia mózgu i utraty zdrowego rozsądku. Jan Kochanowski pisał zachwalał uroki życia w okresie, gdy Polacy mieli powody do satysfakcji z własnego państwa, ale nawet wtedy Piotr Skarga głosił kazania o tonącym okręcie. Dzisiaj, w chwili gdy polski okręt tkwi w oku cyklonu, w dominujących mediach króluje propaganda sukcesu „transformacji”, a krytykę rozpowszechnianego przez rząd mentalnego odurzenia ogłasza się „nienawiścią” i „polskim piekłem”. Metoda utrzymywania wyborców w stanie permanentnego „zakręcenia” jest ta sama, co w PRL, boć nadal propagandą rządową kierują ludzie Kiszczaka i ich uczniowie. Jest to metoda wypracowana przez sowietyzm, który zawsze potrafił wykorzystywać dla własnych celów technologie medialne importowane z Zachodu. Media w III RP są na pozór podobne do tych, które działają np. na rynku niemieckim – telewizja podobnie miga wielością kolorowych programów, a prasa podobnie drukuje czarno na białym. Różnicy na pierwszy rzut oka nie widać, ponieważ by pojąć cały ogrom przepaści, jaka dzieli polski rynek medialny od niemieckiego, trzeba znać i społeczeństwo, i gospodarkę, i historię sąsiada, a ponadto orientować sie w jego strategiach politycznych w odniesieniu do spraw wewnętrznych i międzynarodowych. Dwadzieścia lat po odzyskaniu przez Polskę niepodległości trzeba powiedzieć, że pod względem dostępu do informacji Polacy nadal – dzięki snutym przez Tuska bukolikom o „zielonej wyspie” – pozostają uwięzieni w PRL. W 65 lat po zakończeniu II wojny światowej Niemcy są społeczeństwem świadomie kierującym losem swoim i swojego państwa, a my nadal pozbawiani jesteśmy rozumienia faktów wykraczających poza nasze życie indywidualne. Według sondaży ,połowa Polaków pragnie oddać swój głos w wyborach na partię Tuska. Na tę partię i ten rząd, który porzucił starania o partnerstwo w stosunkach z Niemcami, a wobec Rosji pozostaje na kolanach. Po obaleniu komunizmu przez narodowy ruch „Solidarności” Polacy znowu pozwolili się zepchnąć w sytuację tych, których król Fryderyk nazywał „Indianami”, a carowie jeszcze bardziej pogardliwie. Zamiast dokumentów ludobójstwa w Katyniu i śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej żona Miedwiediewa uściska się z żoną Komorowskiego. Oto sposób realizacji polskiej racji stanu przez władze III RP. Polscy żołnierze giną w Afganistanie, ale polski rząd nic nie wie o groźbie kolejnej wojny – po Iraku i Afganistanie teraz jeszcze z Iranem. Na całym świecie mówi się, że właściwie ta wojna już wybuchła, na razie w formie soft-war, czyli ataku za pomocą wyrafinowanego softwaru. Cybernetyczny atak na irańskie instalacje nuklearne miał zostać przeprowadzony przez Izrael. Jeżeli jest prawdą, że ważną rolę w tym ataku miały Stany Zjednoczone i Niemcy (Siemens), oznacza to, że państwa NATO są już teraz w stanie wojny z Iranem. Czy po ataku za pomocą Stuxnet i łącza USB nastąpi atak bombowy? Wojna z Iranem może stać się dla świata wydarzeniem o podobnych konsekwencjach, co wojna domowa w Hiszpanii w latach 1936–1939. Po zakończeniu tamtej wojny nie nastąpiły czasy pokoju. Okazało się, że była wstępem do wojny światowej, która przyniosła ogromne straty wielu narodom, Polakom w szczególności. Obecnie, gdy wielu polityków amerykańskich wzywa do militarnego uderzenia na Iran, a Rosja wraca do pozycji ważnego uczestnika rozgrywki o pokój na świecie i, co za tym idzie, odzyskuje prawo do kontrolowania „bliskiej zagranicy”, bajdurzenie Tuska o Polsce jako „wsi spokojnej, wsi wesołej” jest jeszcze bardziej absurdalne niż niegdysiejsze zapewnienia Urbana, że niczym nam nie zagraża wybuch w Czarnobylu.
Krzysztof Wyszkowski
Czy ktoś przeżył w Smoleńsku? Macierewicz: "Są okoliczności, które mogą świadczyć o takim przebiegu wydarzeń" Wracamy raz jeszcze do głośnego tekstu "Młodego komsomolca", który 4 października opublikował obszerny tekst na temat tragedii smoleńskiej. Materiał zawierał m.in. wstrząsającą relację kapitana Aleksandra Muramszczikowa, oficera straży pożarnej ze Smoleńska, którą cytowaliśmy wPolityce.pl w materiale "Tylko głuchy trzask...". Dzięki niezwykłej uprzejmości jednego z naszych sympatyków udało nam się pozyskać pełne tłumaczenie tekstu. A w nim zaskakujące stwierdzenia. Pokazujące po pierwsze nastawienie do Polaków, którzy - jak można wyczytać między wierszami - mnożą dziwne prośby i wątpliwości. Ale i stwierdzenie Edmunda Klicha, szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, akredytowanego przy rosyjskiej (formalnie międzynarodowej) komisji MAK, całkowicie odmienne od dotychczasowych twierdzeń wszystkich śledczych, że nikt nie przeżył katastrofy ani o minutę.
Z zaświadczeń o śmierci, niektórych członków polskiej delegacji, wynika opóźnienie zgonów o 10-15 min. Głowa polskiej komisji od wypadku lotniczego Tu-154 Edmund Klich wyjaśnił: „niektórzy pasażerowie prawdopodobnie skonali jakiś czas po katastrofie, jednak w czasie upadku ulegli obrażeniom, nie dającym szans na przeżycie”. Powinno być wszystko jasne. Na forach, do teraz przedstawia się szeroką interpretację wideozapisu. Polacy gadają o dwóch ludziach, którzy pojawili się po zderzeniu z ziemią polskiego samolotu, w leśnej mgle. Podkreślmy - to nie amatorski blog, nie polski tytuł, ale rosyjski dziennikarz poważnej gazety cytuje to zdanie, wypowiedź polskiego eksperta - najważniejszą osobę w polskim dochodzeniu. Zdanie poruszające, ale zupełnie nieznane w Polsce. Gdzie ono padło? Wyjaśnienie pada w pierwszym zdaniu rosyjskiego reportażu: Redakcja „Młodego komsomolca” spotkała się w Smoleńsku z polskimi ekspertami rosyjskimi świadkami, katastrofy prezydenckiego samolotu Tu-154. Co jeszcze bardziej prawdziwość słów Edmunda Klicha uwiarygadnia. Sprawę skomentował w programie "Polityka przy kawie" Antoni Macierewicz: „Gdy tego słucham, to przywołuję sobie relację pana ministra Sasina, który gdy przybył pół godziny po katastrofie [na miejsce tragedii] to zobaczył rząd karetek i personel medyczny stojący przy tych karetkach i żadnej akcji lekarskiej i żadnej akcji ratowniczej. Ta relacja pana Edmunda Klicha jest wstrząsająca z dwóch powodów. Po pierwsze dla tego samego faktu, że potwierdza ona domniemania, które dotychczas były tłumione jako świadectwo spiskowej teorii historii, że rzeczywiście ktoś mógł przeżyć. Ona potwierdza też to, co pamiętamy i pani i ja, którzy wówczas byliśmy na miejscu w Katyniu, i słyszeliśmy, że trzy karetki wyjechały na sygnale z miejsca katastrofy. Ale dramatyczne w tym wyznaniu pana Klicha jest to, że zrobił to na użytek opinii publicznej rosyjskiej. A mówiąc najróżniejsze, nie zawsze mądre rzeczy w Polsce, o tej zapomniał. To rzeczywiście rzuca zupełnie nowe światło także na jego rolę w całej tej sprawie. Ja chcę potwierdzić, że także z ustaleń zespołu wynikają okoliczności, które mogą świadczyć o takim przebiegu wydarzeń. Np. wiemy już z pewnością, że większość komórek była czynna. A byli to ludzie, którzy bardzo skrupulatnie przestrzegali przepisów. W związku z tym musiało się zdarzyć coś niezwykłego, że zdecydowali się oni włączyć komórki, i jeszcze zdążyli to zrobić. A przecież każdy wie, że włączenie komórki nie odbywa się w ciągu sekundy, to jest proces, który trwa piętnaście sekund co najmniej. Poniżej cały tekst "MK":
Redakcja „Młodego komsomolca” spotkała się w Smoleńsku z polskimi ekspertami rosyjskimi świadkami, katastrofy prezydenckiego samolotu Tu-154. 10.10.minie pół roku od momentu katastrofy samolotu „Tu-154” z numerem 101, która pozbawiła życia 96 osób, włącznie z byłym prezydentem Lechem Kaczyńskim i jego żoną Marią. MAK zakończył śledztwo dotyczące okoliczności katastrofy. Zostanie przedstawiony szczegółowy raport. W czasie 2 miesięcy, polscy eksperci będą badać ten dokument i opracują końcowe wnioski. A pytań z polskiej strony jest niemało. Np. dlaczego Ministerstwo Obrony nie wzięło na pokład Tu-154 tzw. 'lidera”- rosyjskiego oficera.?
W jakim celu były zamienione lampy oświetlające pas startowy?
Czy istniała techniczna możliwość „zdalnego wpływu” na prace przyrządów pokładowych prezydenckiego samolotu?
Czy mgła powstała naturalnie, czy została sztucznie wytworzona?
Czy jest możliwe, że w rejonie katastrofy mogą znajdować się wcześniej nie znalezione szczątki ciał poległych i fragmenty samolotu?
Warszawa wysłała do Smoleńska autorytety w dziedzinie archeologii i geologii. Na miejsce uderzenia prezydenckiego Tu-154, razem z polskimi ekspertami wyjechała ekipa „MK” Prowadzący działania , zbierania i opisywania fragmentów samolotu i resztek poległych, na miejscu prezydenckiego Tu-154, wycieli setki drzew. A brzozy, rozdwajającej się na dwa pnie nie ruszyli. Drzazgami w jej korze głęboko wrył się fragment powłoki samolotu. Żywy pomnik... Obok łopoczą na wietrze polskie flagi. Pod drzewem gipsowa figurka anioła w czerwone maki. Miejsce, gdzie znaleziono ciało byłego prezydenta zaznaczone dwiema chorągiewkami. 10.04, 10 godzina 41 minut 6 sekund. Wg oficjalnych danych w tym momencie nastąpiło naruszenie konstrukcji samolotu. Dla 96 osób czas stanął. Te cyfry są wybite na jednym z krzyży postawionych przy pamiątkowym kamieniu. Granitowy głaz przywieźli miejscowi pracownicy budowy na drugi dzień po katastrofie. Teraz u jego stóp palą się świece w lampkach z kolorowego szkła – w polskim zwyczaju. Leżą różańce. W ramkach zdjęcia dziewcząt- stewardes. Najstarsza nie miała 30 lat. Na wieńcach rozmyty deszczem napis: „odeszłym – pokłońcie się w pokoju...” od Głównej Komendy Policji. Pamięci ofiar katastrofy od UWD.(...) Na postumencie pod szkłem ułożony krzyż z imion i nazwisk ofiar. Przedstawiciel koordynator polskiego poselstwa Emilia Jasiuk tłumaczy zapiski :”Te serca przestały bić na smoleńskiej ziemi i te które bija na miejscu ich zguby –takie same”. Przy kamieniu stoimy ramię w ramię z polskimi ekspertami archeologi i etnologii PAN. Profesor Andrzej Buko, który ma za sobą liczne ekspedycje, przyznaje, że niełatwo mu będzie pracować w tym strasznym miejscu. Prokurator Polskiej Prokuratury Wojskowej długo odprowadza wzrokiem wznoszący się samolot. Na razie eksperci nie zabrali sprzętu specjalistycznego. Za dwa dni maja ułożyć plan pracy, ułożyć mapy i grafik badań. Decyzję o pracach archeologicznych przy przeszukiwaniu miejsc, w poszukiwaniu resztek ofiar, fragmentów samolotu i rzeczy zaginionych, było podjęte pod naciskiem polskich władz - mówi zastępca naczelnika współpracy międzynarodowej, regionalnej i turystyki, Obwodu Smoleńskiego, Sergiej Kudrjacew. Na początku września miejsce tragedii odwiedzili polscy motocykliści. Była to grupa niemłodych ludzi, uczestniczących co roku w w „Katyńskim rajdzie”. Goście poszli w las rzekomo pomodlić się i wykopali kawałek szczęki. Potem w polskich mediach wałkowano temat. W telewizji pokazano prowokacyjne fragmenty samolotu i biegających wyrostków, tłukących szkło. Ale przecież wszystkie detale rozbitego samolotu znajdują się na terytorium chronionego lotniska. I jakie całe szkło może być w rozbitym naczęści kadłubie? Bohater „prowokacyjnego tematu”, polski przedsiębiorca Albert Waśkiewicz, który był w Smoleńsku, powiedział na antenie I PR, ze zastał miejsce katastrofy pełne miejscowej ludności, która chodzi po polu i zbiera do toreb, resztki rzeczy poległych i fragmenty samolotu. Płonęło ognisko, w którym tliły się osłonki kabla elektrycznego i spalał uwolniony metan. Biznesmen przywiózł do Warszawy jako dowód, tych niewiarygodnych z punktu widzenia Polaków faktów, kawałek mankietu ze spinką, fragment paska od zegarka i zdjęcie stewardesy. Zaraz polskie gazety ogłosiły, że ludność Smoleńska oferuje Polakom, resztki starych ubrań i kawałki samolotów, których pełno na lotnisku Sewiernyj. Polskie Poselstwo przekazało rosyjskiemu ministerstwu notę protestującą domagając się milicyjnego patrolu na miejscu katastrofy. Mimo to postanowili przysłać ekspedycję archeologiczną. (…) Od zderzenia samolotu z drzewem do uderzenia w ziemie minęło 6 sekund. Najstraszniejszych sekund w ich życiu. Sekcja zwłok pokazał, ze na pasażerów oddziaływały przeciążenia powyżej 100g (pasażer w samolocie przy wznoszeniu ulega przeciążeniu 1,5g, spadochroniarz przy otwarciu spadochronu -5, kosmonauta w statku kosmicznym – 4, pilot sportowego samolotu w trakcie wykonywania figur akrobacyjnych od 8-12). Nie było szans na przeżycie dla tych, którzy byli w prezydenckim samolocie. Dziennikarze „Gazety polskiej”, zadali pytanie o los „rannych w katastrofie” 10 kwietnia, powołując się na relację świadków o trzech karetkach pogotowia odjeżdżających na sygnale z miejsca tragedii z włączona syreną. Na portalu Youtube pojawiło się amatorskie nagranie zrobione bezpośrednio po upadku prezydenckiego samolotu. Widać na nim płonące fragmenty samolotu, słychać wycie syreny strażackiej, cztery huki oddalonych ostrzegawczych wystrzałów i rozkaz „wszyscy z powrotem, wychodzimy stąd”. Nagranie zrobione w pośpiechu, telefonem przez jednego z miejscowych, przypadkowo znajdującego się blisko miejsca tragedii. Wartość unikalnego wideo, twającego 1 min.24 sek, była z powaga oceniona w Europie Zachodniej. Kadry dostały niewiarygodną interpretację: „uzbrojeni ludzie, mówiący po rosyjsku, dobijają rannych w katastrofie”. Nagraniem zainteresowali się organy śledcze tak Polski jak i Rosji. Z zaświadczeń o śmierci, niektórych członków polskiej delegacji, wynika opóźnienie zgonów o 10-15 min. Głowa polskiej komisji od wypadku lotniczego Tu-154 Edmund Klich wyjaśnił: „niektórzy pasażerowie prawdopodobnie skonali jakiś czas po katastrofie, jednak w czasie upadku ulegli obrażeniom, nie dającym szans na przeżycie”. Powinno być wszystko jasne. Na forach, do teraz przedstawia się szeroką interpretację wideozapisu. Polacy gadają o dwóch ludziach, którzy pojawili się po zderzeniu z ziemią polskiego samolotu, w leśnej mgle. Powinno być wszystko jasne. Na forach, do teraz przedstawia się szeroka interpretację wideozapisu. Polacy gadają o dwóch ludziach, którzy pojawili się po zderzeniu z ziemią polskiego samolotu, w leśnej mgle. Znaleźliśmy jednego z nich. (Dalej relacja znana już z polskich mediów) Przy zbliżaniu się do miejsca wypadku, usłyszeliśmy strzały. Nawet specjalista z FSO, na biegu nie umiał określić czy to rzeczywiście są strzały. Miał informacje, że BOR miał przy sobie broń. Było zadeklarowanych siedem pistoletów marki „Glock”. Uprzedził nas, żebyśmy działali ostrożnie, ponieważ eksplozja w nich może dać porażający efekt. (Dalej relacja znana już z polskich mediów) Część odpowiadająca katastrofie, była podzielona taśmami na sektory. Zbieraliśmy nawet najmniejsze detale. . Oddzielnie składowaliśmy dokumenty, rzeczy osobiste i banknoty. Nikomu do głowy by nie przyszło zabrać czegoś na pamiątkę. Wszystko było zakrwawione, niosło śmierć. (…) Z danych naszego FSB, na prezydenckim pokładzie mogło być 136 osób. Na lotnisko zwieziono z całego Smoleńska taka ilość trumien. Okazało się, że ochronę liczy się podwójnie. Potem wg otrzymanych danych, liczba liczba ofiar zmalała do 96. Puste trumny oparto o ścianę. Polscy dziennikarze oskarżyli nas, że nie znaleźliśmy wszystkich fragmentów. I ratownicy przeczesali łopatami sektor miejsce przy miejscu. Potem przejechaliśmy broną i jeszcze raz przekopaliśmy i przesialiśmy. Odnajdowaliśmy części wielkości paznokcia. Strażacy Dima Nikonow i Roman Krjukow otrzymali polskie odznaczenie- Krzyż Oficerski. Muramszczikow medal za osiągnięcia w akcji ratunkowej i.... wezwanie do komitetu śledczego. -Tam zobaczyłem filmik , jakoby „rozstrzeliwaliśmy” polskich obywateli. Wy się śmiejecie, a ja musiałem szczegółowo zeznawać. Dwie ciemne postacie, wychodzące z lasu – to na pewno ja z funkcjonariuszem FSB. On w czarnym płaszczu, a ja- w ciemno-zielonym mundurze. Strzałkami były zaznaczone ciała, które rzekomo podnoszą się. Na samym dole w tym miejscu, było najwięcej, jeden trup był na drugim. Na wierzchu z rozłożonymi rękami leżał starszy mężczyzna, obok - kule. Kiedy zadźwięczała syrena, ktoś krzyknął „wychodzimy”, potem „Wszyscy z powrotem, wychodzimy”. Mogły eksplodować naboje, trzeba było zbiec z pola rażenia. Ktoś mógł nadepnąć na fragmenty samolotu i ciała mogły się poruszyć. Śledczy odbezpieczyli wszystkie siedem pistoletów. Naboje były całe. Strzelały powietrzne baloniki, które napełniają powietrzem kamizelki ratunkowe. Teraz polscy politycy obwiniają stronę rosyjską o to, że rozbity prezydencki Tu-154 leży pod gołym niebem i nie jest zabezpieczony. Na wniosek MAK, droga administracyjną zlecono szycie w zakładzie lotniczym, brezentowej specjalnej czaszy, która będzie zamontowana na dwumetrowych metalowych stojakach. Zobaczyć można fragmenty samolotu złożone w konturze skrzydlatej maszyny, z dachów dziewięciu budynków zwanych „Pentagonem”, które przylegają do betonowego ogrodzenia lotniska. (…) 10 października kiedy minie pół roku od tego tragicznego wydarzenia, na miejsce katastrofy przybędzie spora delegacja. Rodzinom i bliskim ofiar, będą towarzyszyć, psycholodzy, lekarze i duchowni różnych wyznań. W podróży weźmie udział żona prezydenta Bronisława Komorowskiego- Anna. Według inicjatora pielgrzymki, Pawła Deresza, w Smoleńsku „może odbyć się spotkanie żon prezydentów Polski i Rosji.
Polska delegacja zamierzała powtórzyć trasę prezydenckiego samolotu i lądować na lotnisku „Sewiernyj”, ale ministerstwo obrony narodowej zaleciło w celach bezpieczeństwa lądowanie w białoruskim Witebsku. I tylko po tej smutnej dacie mogą przystąpić do prac archeologicznych polscy eksperci. Miejsce katastrofy za pomocą sondy ultradźwiękowej będzie badała grupa 20 geologów i archeologów. Okręg administracyjny został poproszony o udostępnienie zadaszonego pomieszczenia do ochrony znalezionych szczątków. Planuje się, że prace w zależności od pogody będą trwały 10 dni, po czym miejsce katastrofy zostanie wyrównane mieszanką piasku i ziemi. W miejscu upadku prezydenckiego samolotu strona rosyjska planuje postawić płytę. Fundusze na należyte uporządkowanie terenu idą z okręgowego rezerwowego funduszu. Na upamiętnienie swoich dostojników Polska dotychczas nie przekazała ani złotówki. opr. Kam
Marek Król dla Radia Merkury: Bawełniana Łopata Czy można najeść się strachu oraz wstydu i pozostać głodnym? Zdarzyło się to kilka lat temu mojemu znajomemu, szefowi programowemu prywatnej telewizji. Otóż po uruchomieniu modnych do dzisiaj programów kulinarnych jego stacja została zasypana skargami ambitnych pań. Żaliły się one, że choć skrupulatnie stosują przepisy z programów jego telewizji, to wychodzi im jakieś niesmaczne obrzydlistwo. Ów znajomy dyrektor wkurzony jak Niesiołowski na Kaczyńskiego, wyznał mi, cytuję: te idiotki nie rozumieją, że telewizyjny program kulinarny jest do oglądania a nie do gotowania. Kto próbuje gotować tak , jak w telewizji, wyjdzie na tym tak, jak przedsiębiorca, który spróbuje prowadzić firmę w stylu telewizyjnych programów ekonomicznych. Zbankrutuje nieszczęśnik na naszej zielonej wyspie wzrostu gospodarczego zanim rząd przystąpi do tworzenia kolejnych sukcesów ekonomicznych. To co jest do oglądania nie nadaje się do gotowania, bo chleba dosyć, jak śpiewał Wojciech Młynarski, a rośnie popyt na igrzyska. Polityka jest także do oglądania, a nie do rozwiązywania bieżących problemów. Paradoksalnie wie o tym większość Polaków i tylko nieliczni zidiociali publicyści próbują coś ugotować po obejrzeniu wystąpień polityków. Kiedy premier zagroził, 3 lata temu, że nie zaśnie dopóki choćby jedno polskie dziecko będzie głodne w szkole, nikt się tym nie wzruszył. Naród to przetrzymał i nawet teraz dba o sen premiera, który niedospany obiecał kastrować pedofilów. Społeczeństwo musi przetrzymać teraz rządowy happening z dopalaczami, które zapewne już niedługo zostaną zastąpione innymi igrzyskami politycznymi. Ociężali posłowie eseldowscy żalą się teraz, że pół roku temu zgłosili ustawę o zakazie handlu dopalaczami. Opozycja jak zwykle nie rozumie, że rząd używa dopalaczy wtedy, kiedy nie ma z czego wypalić do społeczeństwa. Pół roku temu dopalacze też były groźne, ale teraz są groźniejsze inaczej. Show must go on, bo rośnie popyt na igrzyska w telewizji. Polityka jest do oglądania, a nie do rozwiązywania problemów. Polityka jest jak poznański okrąglak do oglądania, a nie do używania. Dwie trzecie okrąglaka zajmuje klatka schodowa, a na niewielkiej przestrzeni handlowej klient ogląda towary pod światło. To cudo architektury, dziś zabytek, do niczego się nie nadaje. Antoni Słonimski nazywał coś takiego barokowym nocnikiem. Ładnie toto wygląda tylko usiedzieć na nim trudno. Platforma owijając w bawełnę piarowską łopatę kładzie nam do głów to, czego nie da się włożyć do garnka. I ta bawełniana łopata stała się motorem polityki. Irena Szafrańska's blog
„Arystokrata dziennikarstwa” Tomasz Lis Nowy naczelny „Wprost” jest dziś jedną z najbardziej wpływowych osób w mediach. Czy Tomasz Lis stał się już następcą Adama Michnika i dokona czegoś, co nie udało się naczelnemu „Gazety Wyborczej”? - Ja bym ów IPN skasował całkowicie. W imię wolności badań i słowa. Niech sobie Panowie Cenckiewicz i Gontarczyk piszą swoją PIS-teorię, ale niby dlaczego mam za to płacić z własnej kieszeni? Dlaczego mam być sponsorem tej wolności badań, która sprawia, że czarne jest białym i odwrotnie. Wolność badań, gdzie bohatera nazywa się kapusiem? W d… mam taką wolność – napisał dwa lata temu w dzienniku „Polska The Times” gwiazdor polskiego dziennikarstwa, Tomasz Lis. Te kilka zdań mówi więcej o czołowym polskim żurnaliście niż elaboraty, jakie można o nim napisać. Lis ma zawsze mnóstwo frazesów o demokracji, wolności słowa, niezależności dziennikarskiej, szacunku dla poglądów przeciwnika i drugiego człowieka oraz wartości, jaką jest wolność. Jednak tolerancja Lisa kończy się tam, gdzie zaczynają się poglądy będące na prawo od koncesjonowanej przez „Gazetę Wyborczą” „prawicy”. Wiele osób przyznaje, że Lis-dziennikarz przeobraził się w Lisa-moralistę i „sumienie narodu” po wynikach sondażu opublikowanego w „Newsweeku” w 2004 roku, który dawał mu realną szansę na prezydenturę. - Z wyżyn swej popularności zaczął ferować wyroki, kto zasługuje na miano dziennikarza uczciwego (z grubsza biorąc − ci, którzy ostro dowalają prawicy), a kto się sprzedał, sprzeniewierzył i jest reżimowcem (pozostali) – pisał o Lisie Rafał Ziemkiewicz. Natomiast Piotr Semka zauważył: – Kiedyś byłem przekonany, że nieznośna maniera zamieniania każdej dyskusji w oskarżenie adwersarzy o moralną podłość jest wadą byłych dysydentów. Nieprawda, Lis twórczo tę manierę rozwija, choć nie ma za sobą traumatycznych doświadczeń z PRL. Lis po prostu źle się czuje w sytuacji, w której jego polemiści mają legalny dostęp do mediów. Jednak chyba najtrafniej „arystokratę dziennikarstwa” scharakteryzował – o ironio – publicysta lewicowej „Krytyki Politycznej” Tomasz Piątek. -Telewizyjne wywody, miny, nawet gesty Lisa były potwornie nudne, poprawne i przewidywalne aż do bólu, wszystkie w stylu: „Ach, jestem prawowiernym katolikiem” – „Ale jestem przeciwnikiem, ach, oszołomstwa” – „Ach, do tego stopnia, że doceniam nawet szmatławego PRL-owskiego pseudopublicystę Karola Małcużyńskiego” – „Bo, ach, jestem za pluralizmem światopoglądowym” – „Oczywiście, pomijając kwestie gospodarcze, bo te są już rozstrzygnięte i wszystko, co nie jest prawidłowo błękitnym neoliberalizmem, jest oszołomstwem” – „Podobnie, jak oszołomstwem jest niedocenianie geniuszu mojej żony” – „Ale której?!” – „Ach, jestem prawowiernym katolikiem” – pisał publicysta. Tomasz Lis rozpoczynał karierę w Telewizji Polskiej. Był korespondentem „Wiadomości” w Stanach Zjednoczonych. Następnie od 1997 roku pracował w TVN. Szybko zapracował sobie na dobrą opinię wśród „autorytetów moralnych” żurnalistyki. - Tomasz Lis jest z pewnością polskim patriotą o obywatelskim zacięciu. Nie jest mu wszystko jedno, co dzieje się poza jego rodziną i pracą. Po drugie jako obywatel jest coraz bardziej rozczarowany tym, jak sprawy w Polsce biegną (i w 90 proc. bezdyskusyjnie ma rację). Po trzecie – jak większość z nas – chciałby tu sporo zmienić – pisał przed siedmiu laty Jacek Żakowski w recenzji książki Lisa „Co z tą Polską?”. Lis stracił posadę w „Faktach” TVN po sondażu w Newsweeku i kontrowersjach związanych z jego ewentualnym zaangażowaniem w politykę. - Zdezorientowany widz nie wiedziałby, z kim ma do czynienia. Z dziennikarzem, czy z samopromującym się kandydatem na prezydenta – tłumaczył współwłaściciel TVN-u Mariusz Walter. Tomasz Lis przeszedł więc do Polsatu prowadząc publicystyczny program „Co z tą Polską?”. Gdy władzę w TVP przejął PiS i szefowie telewizji próbowali ściągnąć do niej reporterów Polsatu, Lis powiedział: - Myślę, że moi reporterzy czytają gazety, a jak czytają gazety, to wiedzą, że trzeba być niespełna rozumu, żeby pójść teraz do Telewizji Polskiej, więc prawdę mówiąc, jeśli ktoś odejdzie, to znaczy, że jest niespełna rozumu, a jeśli jest niespełna rozumu to nie warto, żeby tutaj pracował.(…) Ja tłumaczyłem, że „Wiadomości” są nie tylko złe. Tłumaczyłem, że praca w „Wiadomościach” jest czymś absolutnie kompromitującym, ponieważ nie jest to program informacyjny, tylko propagandowy i dezinformacyjny. Niedługo po tym wywiadzie Lis sam trafił do TVP rządzonej przez Andrzeja Urbańskiego, który zmienił na stanowisku prezesa zbyt niezależnego Bronisława Wildsteina. Żona byłego gwiazdora Polsatu, Hanna Lis, została natomiast zatrudniona w… „Wiadomościach”. Współpracownicy Andrzeja Urbańskiego przyznawali, że ściągnięcie Lisa miało pomóc partii Jarosława Kaczyńskiego po przegranych przez nich wyborach. - Punkt pierwszy – przeciągnąć głównego wojownika na swoją stronę. […] Główny wojownik z przeciwnego obozu to Tomasz Lis. Jeden ruch i już był u nas. I inaczej śpiewał – głos wojennego stratega obozu Urbańskiego jest pełen ironii. – A jak jego obóz zawył. Żeby usłyszeć ten skowyt salonu, warto było pracować wiele lat – mówi z nieskrywaną satysfakcją (…) – czytamy w tekście Igora Janke „A statek płynie” w „Rzeczpospolitej”. Wiele osób nie rozumiało przejścia głównego krytyka PiS-u do telewizji publicznej będącej pod rządami ludzi z nadania tego ugrupowania. Delikatnie krytykowali go nawet publicznie tacy dziennikarze jak Grzegorz Miecugow. Lis przekonywał jednak, że nie wybierał „gospodarza miejsca, w którym sprzedaje swój produkt, tylko interesowała go wielkość sklepu”. - Ostatnie wezwanie do dymisji Urbańskiego nastąpiło przecież dwa dni po moim przyjściu. Więc jeśli moje pojawienie się w TVP wpłynęło jakoś na jego sytuację, to tylko utrudniło mu życie – przekonywał pokrętnie w „Rz”. Lis z drugiej strony potrafił jednak skarcić swoich oponentów ideologicznych, zarzucając im obłudę, że… pracują w TVP. – Co do mojej hipokryzji, ma jej dowodzić fakt, iż głosząc poparcie dla własności prywatnej i wolnego rynku miałem program w telewizji publicznej, kierowanej wtedy przez prawicowca, a więc niewątpliwie podarowany mi po kolesiowsku. Oczywiście, jak wszyscy wiemy, Tomasz Lis swych wolnorynkowych deklaracji nigdy nie łączył z pracą w telewizji publicznej, a jeżeli otrzymywał w niej coraz lepsze stanowiska, to jego poglądy, entuzjastycznie zbieżne z linią rządzącej wówczas publicznymi mediami partią „ludzi rozumnych”, nie miały z tym nic wspólnego – pisał Rafał Ziemkiewicz.
Arystokrata dziennikarstwa na żywo Tomasz Lis w swoim show „Tomasz Lis na żywo” szybko pokazał, na czym polega „ostre i niezależne” dziennikarstwo, które eksponował w rozmowach z politykami Prawa i Sprawiedliwości bądź konserwatywnymi publicystami. Trochę inaczej sprawa wyglądała, gdy naprzeciwko siebie miał polityków PO, lewicy, Wojciecha Jaruzelskiego czy Adama Michnika, który bez znaczącego sprzeciwu prowadzącego mógł sobie głosić swoje fobie o zacofaniu polskiej prawicy i wiecznym podziale Polaków na obóz mający w pamięci zamordowanego przez prawicę prezydenta Gabriela Narutowicza i obóz moralnych spadkobierców jego morderców z „niezmywalnym kainowym piętnem”. W opinii wielu komentatorów rozmowa Lisa z Michnikiem wyglądała jak dialog ucznia z mistrzem. Trudno się nie zgodzić z taką opinią skoro stosunek publiczny obydwu panów do sowieckiego kacyka Wojciecha Jaruzelskiego jest niemal identyczny. Michnik przez lata wybielał postać generała, który wypowiedział wojnę własnemu narodowi. Można śmiało napisać, że słynny wywiad Lisa z Jaruzelskim wpisywał się w motto Michnika: „odpieprz się od Generała”. U Lisa zakończył się on jednak wzruszającym wyznaniem Jaruzelskiego, że prowadzący jest „arystokratą dziennikarstwa”. - W normalnym państwie taki komplement padający z ust byłego komunistycznego przywódcy, który według znanych już dokumentów prosił radzieckich towarzyszy o pomoc w zdławieniu opozycji we własnym kraju, byłby dla dziennikarza swoistym pocałunkiem śmierci – pisał politolog dr Marcin Chełminiak z UWM. Tomasz Lis wsławił się również przeprowadzeniem w swoim show „sądu” nad Pawłem Zyzakiem, autorem biografii Lecha Wałęsy. - Do rozmowy na temat kontrowersyjnej pozycji zaprosił tylko jedną stronę: Lecha Wałęsę – osobę dramatu. I marszałka Bronisława Komorowskiego, obrońcę. To politycy, obydwaj atakują autora książki i IPN. Lis nie zaprasza drugiej strony – historyków. A należało „winowajcę” – autora i historyka z uznanym autorytetem – napisała legendarna dziennikarka Janina Jankowska, która dodała, że program Lisa był koncertem podpuszczania pod określony cel – zdezawuowania IPN. – Kiedy Wałęsa wypluwa stek wyzwisk do „onych”, którzy piszą o nim kłamliwe – zdaniem Wałęsy – książki: „Paranoicy, chorzy ludzie, faszyści, kłamcy, oszuści”, Tomasz Lis wychwytuje jedno słowo, by zadać pytanie: „Czy kiedy pan mówi, że oni są gorsi niż faszyści, to Pan mówi o ludziach IPN-u?” – pisała dziennikarka. Lis nigdy nie krył swojej niechęci do rozliczania agentów komunistycznej SB pisząc, że „lustracja jest elementem budowania w Polsce państwa strachu. Państwa szantażu”. Innym razem w taki „merytoryczny” sposób odniósł się do publikacji książki Cenckiewicza i Gontarczyka o Lechu Wałęsie: - Trudno jest myśleć z szacunkiem o narodzie, w którym gnojony jest każdy, kto w każdym innym kraju miałby zapewniony szacunek rodaków. Jak wychowywać nasze dzieci, gdy każdego można opluć, wziąć pod obcasy, skopać, upokorzyć, zgnoić? Lis wzorem linii wytyczonej na początku lat 90. przez środowisko „Gazety Wyborczej” nie godzi się również, by za jego pieniądze IPN „niszczył ludzi”. - IPN za pieniądze podatników jest historyczną przybudówką jednej partii politycznej, a historycy zajmujący się niektórymi badaniami służą pewnej idei – uważa nazwany przez Jaruzelskiego „arystokratą” żurnalista. – Instytut Podjudzania Narodowego powinien przestać istnieć. Obcięcie jego budżetu to niezasłużenie niska kara – dodał w jednym ze swoich felietonów.
Propisowskie poputcziczki „Arystokratyzm” ukoronowanego kilkoma dziennikarskimi nagrodami żurnalisty pozwalała mu na besztanie swoich kolegów po fachu, gdy ci nie chwalili tych polityków, których wypada. - Dorota Gawryluk pokazuje, jaką jest gwiazdą. Prowadziła program o podobnie do innego programu brzmiącym tytule: „A dobro Polski” – i tam tydzień w tydzień pokazywała, że odpowiada głównie na pytanie: „A dobro PiS-u?” – mówił o dziennikarce Polsatu. Innym razem Lis w niewybredny sposób szydził sobie w radiu TOK FM z Joanny Lichockiej naśladując na antenie – ku radości innych idoli dziennikarskich – jej śmiech.
Stanisław Janecki tak skomentował stosunek Lisa do Gawryluk: – Autorytet Lis gromi w eterze koleżankę po fachu, że ta w TVP uprawia „obleśne wazeliniarstwo” wobec PiS. […] A jeszcze nazywa ją „poputcziczką”. Prawdziwy dżentelmen i arbiter elegancji. Tyle, że mówi to ktoś, kto – gdy Leszek Miller został premierem – zrobił dokument-produkcyjniak w najlepszym socrealistycznym stylu. Wazelina lała się cysternami. Można się było zatkać ze wzruszenia. Tomasz Lis niejednokrotnie narzekał na brutalizację języka w przestrzeni publicznej. Jego walka z tabloidami doprowadziła do tego, że został upomniany przez Radę Etyki Mediów za zaproszenie do programu o brukowcach swojego adwokata, który pomagał mu wygrać proces z jednym z tabloidów. Jednak to właśnie Lis jest autorem tekstu, w którym wyzywa konserwatystów od talibów. - Walczący z gejami i zepsuciem talib w ogólnopolskim dzienniku pisze o tym, jaki użytek robią oni z kiszki stolcowej. Inny Savonarola naszych czasów porównuje homoseksualizm do zoofilii. Jeszcze inny rzecznik cnoty twierdzi, że senator Piesiewicz był przeciw ujawnianiu tak zwanych danych wrażliwych, bo sam wolał nie ujawniać wrażliwych danych ze swego życia. Jeszcze inny potępia arcybiskupa Życińskiego za sprzeciw wobec niszczenia ludzi i zarzuca mu nieumiejętność lub niechęć do potępiania grzechu – użalał się Lis na łamach „Gazety Wyborczej”. W jednym z wywiadów dla magazynu „Press” Lis używa takich eleganckich określeń w stosunku do innych mediów, jak „bandyckie zachowanie” i stwierdza (znów czuć Michnika), że „utoniemy w łajnie”. Słusznie zauważył więc Piotr Semka pisząc: – Lis martwi się, że o dziennikarzach ludzie mówią jak o „szmaciarzach, gnojkach, ludziach sprzedajnych”. Choć – jak trzeźwo zauważa prowadzący rozmowę – sam Lis zarzuca swoim wrogom „błazenadę, manipulację, szczucie, nagonkę, uspringerowienie, pseudowiadomości, upudelkowienie”, bycie „podszczuwaczami, prasowymi bandytami i szambem”. Powie ktoś, że to wynik osobistego sporu Lisa z tabloidami. Otóż nie, bo lekkim lobem Lis przechodzi do ataków na publicystów spoza prasy bulwarowej. Obwieszcza, że standardy brukowców przelewają się do reszty prasy. I tylko on jeden, jak prorok, ostrzega przed tym zagrożeniem gromkim głosem. A zarzut, że karykaturyzuje nielubiane poglądy? Nic podobnego. On po prostu widzi więcej i głębiej. Lis nigdy również nie wybaczył dziennikarzom „Dziennika”, którzy w zaszyfrowany sposób napisali w tekście o szantażu gazowym „Wała Tomaszowi Lisowi”. Lis był przymierzany na naczelnego tego pisma. – To miał być polski „Die Welt”, ale do „Die Welt” ma się tak, jak izba wytrzeźwień do Izby Lordów – pisał Lis. – Za chwilę „Dziennik” padnie. „Dziennik” pokazywał mi wała, teraz wała pokazują mu czytelnicy. I doskonale – dodał innym razem. Wielu dziennikarzy skarży się na współpracę z „arystokratą” dziennikarstwa. Polskie media pełne są dziennikarzy z „syndromem Lisa”. Czyli osobami, które współpracę z nim wspominają jak zły sen. - Używał obelżywych zwrotów. W redakcji panował ciągły stres i strach – mówi jeden z nich (dziennikarzy – przyp. Ł.A). Do prezentera pogody w Polsacie miał m.in. powiedzieć: „w tym krawacie wyglądasz jak p…, przecież masz węzeł większy niż twój łeb”. „Dziennik” opisywał m.in. jak jeden z dziennikarzy nagrał komentarz, stojąc przed kamerą w kasku. Lis skomentował to na forum całego newsroomu: – Teraz już wiemy, jak wygląda ch… w kasku – czytamy w „Rzeczpospolitej”. Do tej pory w internecie można usłyszeć nagranie, w którym Lis w prostacki sposób poniża swoich współpracowników.
Wprost do zapateryzm Po fiasku przejęcia „Dziennika” Lis został redaktorem naczelnym konserwatywnego „Wprost”. Bardzo szybko tygodnik stał się miejscem, gdzie swoje poglądy manifestują zwolennicy zabijania dzieci przed ich narodzeniem czy inni wrażliwi na klerykalizację państwa autorzy. W ciągu kilku miesięcy, od kiedy Lis jest naczelnym pisma, mogliśmy w nim przeczytać o dramacie rodziców, którzy chcą in vitro, o aborcji, prześladowanych gejach, nawiedzonym Pospieszalskim, Urbanie żalącym się, że nie ma już monopolu na krytykowanie Kościoła czy też znaleźć cały cykl kuriozalnych tekstów Magdaleny Środy. Potwierdzeniem tego mogą być okładki kilku numerów „Wprost”. Wyliczenie takie zrobił „Nasz Dziennik”: - W 31 numerze „Wprost” znajdujemy dwa artykuły o polskim Kościele: „Fatalne zauroczenie”, i drugi – o Polakach z Krakowskiego Przedmieścia, którzy modlą się przy smoleńskim krzyżu: „Infekcja narodowej duszy”. Ten ostatni dobitnie sugeruje chorobę tych, którzy mają odwagę i siłę bronić krzyża. Większość tekstów „Wprost”, które poruszają tematykę religii katolickiej, jest utrzymana w tym duchu. Okładka numeru 33 – polskie godło – orzeł w koronie przybity do krzyża, obok napis: „Wojna Krzyżowa. Fanatycy w natarciu, państwo kapituluje”. „Wprost” nr 34 – „Lękajcie się! Polski cud – polski papież – Polska 2010″ – to napis z okładki, która przedstawia Sługę Bożego Jana Pawła II zakrywającego dłońmi twarz. I znów wstępniak Tomasza Lisa, w którym ten wylewa wiadro pomyj na modlących się na Krakowskim Przedmieściu, określając ich mianem „paranoików”, „pacjentów Tworek”, „szaleńców”. Lis obwieścił również w jednym ze wstępniaków, że „Imperialny Kościół, który swą imperialność zademonstrował tak niedawno, uznając Wawel nie za narodową, ale za własną domenę, teraz kapituluje przed fanatykami, których sam wychował”. Tomasz Terlikowski zauważył na swoim blogu, że pismo pod kierunkiem Lisa przekształciło się w homo-tygodnik kultowy wśród homoseksualistów i feministek. – I mam wrażenie, że w homo-zaangażowaniu i promowaniu zabijania wyprzedził już nie tylko „Gazetę Wyborczą”, ale nawet TOK FM – zauważa publicysta. Nie można się jednak dziwić takiej wolcie pisma kierowanego przez Tomasza Lisa. Niejednokrotnie dawał on poznać swoje ciekawe spostrzeżenia dotyczące katolicyzmu, który z prawdziwą wiarą ma wspólnego tyle, co „izba wytrzeźwień z Izbą Lordów” – by posłużyć się jego własną metaforą. - Kwestia legalizacji związków homoseksualnych jest sprawą ważną i debata w tej sprawie toczyła się lub się toczy w każdym kraju „starej” Europy. Jesteśmy już w Unii Europejskiej, więc proponowałbym stosować standardy tolerancji, które w niej obowiązują – przekonywał na łamach „Gazety Wyborczej”. Nie inaczej wypowiadał się w sprawie skandalicznego wyroku w sprawie Alicji Tysiąc, pisząc, że nie jest on żadnym zamachem na wolność słowa, bo nie ma ona „nic wspólnego z wolnością pognębiania ludzi”. Lis posunął się nawet do stwierdzenia, że „wyrok jest całkowicie zbieżny z nauczaniem Jana Pawła II, który potrafił w ostrych słowach piętnować zło, w tym aborcję, ale jednocześnie z miłością odnosił się do każdego człowieka, w tym tego, który chciał go pozbawić życia, a już nigdy, żadnym słowem, nie naruszył godności jakiegokolwiek człowieka”. Niedawno „arystokrata” dziennikarstwa i zdobywca 9 Wiktorów powiedział, że „Kościół bardzo konsekwentnie wychowywał na swojej piersi przez lata solidnie pogańską sektę oszołomów, która uaktywniła się pod Pałacem Prezydenckim”.- To nie będzie pismo salonowe, nie będzie już propisowskie, ale i nie antypisowskie, proplatformeskie ani antyplatformerskie – powiedział Lis o „Wprost” w „Polityce”. Na razie metamorfoza jego pisma nie potwierdza tych słów. Trudno zresztą wierzyć w takie zapewniania człowieka, który nie widział nic niestosownego w dziękowaniu komunistycznemu dyktatorowi za komplementy pod swoim adresem. Wystarczy prześledzić cykl programów „Co z tą Polską” czy „Tomasz Lis na żywo”, by przekonać się, jak ma wyglądać apolityczne pismo Tomasza Lisa i jego dalsza krucjata przeciwko oszołomom i zacofanym talibom. Pisząc o swojej nowej pracy nieco ponad miesiąc po katastrofie smoleńskiej Tomasz Lis użył bardzo delikatnej i subtelnej przenośni: – Myślę, że to jest jeszcze ten moment, kiedy jak na kokpicie wyświetla się „pull up”, to można stery ściągnąć. Jest to kwintesencja stylu „arystokraty” dziennikarstwa polskiego.
Łukasz Adamski
Zielona wyspa w czarnej dziurze Tak jak rok temu prace nad budżetem państwa toczyły się w cieniu walki Donalda Tuska z hazardem, tak też w tym roku uwagę od budżetu państwa, nad którym Sejm wczoraj rozpoczął debatę, odwraca kolejna widowiskowa krucjata rozpoczęta przez premiera – walka z dopalaczami Wzrost cen żywności, energii elektrycznej, gazu czy paliw to tylko część podwyżek, które w przyszłym roku funduje nam ekipa Donalda Tuska w ramach przygotowanego na 2011 rok budżetu państwa. Zaplanowana przez rząd podwyżka podatku VAT, który zawarty jest w cenie sprzedawanych towarów i usług, będzie najdotkliwsza dla najmniej zarabiających, ale może też doprowadzić do obniżenia popytu i zahamowania wzrostu gospodarczego, na którego zwiększeniu rząd opiera prognozę dochodów budżetowych na przyszły rok. O tym, że rząd ma bardzo poważny problem z budżetem, świadczy przemówienie prezentującego Sejmowi projekt budżetu ministra finansów Jacka Rostowskiego. Minister zamiast mówić do rzeczy, tradycyjnie uwagę od meritum sprawy odwracał próbą uczynienia z debaty budżetowej kolejnej politycznej awantury. Po raz kolejny Rostowski zaatakował opozycję, a przede wszystkim zbeształ poprzednio rządzących. Zapowiadał przy tym, że żadna katastrofa finansów nam nie grozi, Polska jest w dobrej kondycji, a reformy finansów „są w drodze”. Politykę rządu „niedenerwowania wyborców, przekonywania, że jest dobrze, i sugerowania, że rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej niż faktycznie”, którą można określić hasłem: „byle do wyborów”, starannie starają się realizować posłowie PO. Przewodniczący sejmowej Komisji Finansów Publicznych Paweł Arndt (PO) przekonywał wczoraj z trybuny sejmowej m.in., że zapisy projektu przyszłorocznego budżetu państwa chronią najuboższych oraz zabezpieczają realizację zadań publicznych. Arndt stwierdził również, że podwyżka podatku VAT to niezwykle trudna decyzja, jednakże traktuje ją jako „najmniejsze zło z możliwych”. Podwyżka podatku VAT wiele wspólnego z ochroną najuboższych jednak nie ma. Biorąc pod uwagę, że już obecnie kuleje egzekucja należnych fiskusowi podatków, w tym podatku VAT, można przypuszczać, iż tym, którzy nie płacą, będzie jeszcze trudniej zapłacić po podwyżce. Zamiast np. zwiększyć egzekucję podatków, fiskus w wyniku podwyżki VAT złupi zwykłych obywateli, którzy przed wyższym podatkiem od towaru i usług nie są w stanie uciec. Jest on bowiem wliczony w cenę. A podwyżka najbardziej dotknie tych, którzy największą część swoich dochodów wydają na produkty pierwszej potrzeby: żywność, opłaty za energię etc., czyli średnio i najmniej zarabiających.
W projekcie ustawy budżetowej potwierdzono, że podstawowa stawka podatku VAT wzrośnie z 22 do 23 procent. Należy również wziąć pod uwagę, że w wyniku wyższego VAT wzrośnie np. koszt energii potrzebny do wytworzenia towarów czy też koszt transportu – co dodatkowo będzie sprzyjać windowaniu cen. Tym samym podwyżka VAT może się naszej gospodarce odbić czkawką, powodując zahamowanie wzrostu gospodarczego. W projekcie budżetu nie przewidziano także podwyżek płac w sferze budżetowej. Jedynie nauczyciele we wrześniu przyszłego roku mogą liczyć na większe płace. Podwyżka nauczycielskich pensji to jednak zmartwienie nie tyle rządu, co przede wszystkim samorządów, które nie otrzymują adekwatnej do zaplanowanej podwyżki subwencji. W budżecie przewidziano również obniżenie m.in. zasiłku pogrzebowego z 6,3 tys. zł do 4 tys. złotych. Na projekcie przyszłorocznego budżetu suchej nitki nie pozostawiła opozycja. Prawo i Sprawiedliwość złożyło wniosek o odrzucenie projektu już po pierwszym czytaniu. Jak się okazuje, nie wszystkim jednak będzie gorzej. W poprzednich latach przy okazji debat budżetowych rozpętywane były olbrzymie awantury o budżet Kancelarii Prezydenta czy też Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Po tym, gdy prezydencki fotel zajął polityk Platformy Obywatelskiej, a w KRRiT Platforma ulokowała swoich ludzi, partia rządząca nie widzi konieczności cięć w budżetach tych instytucji, a wręcz przeciwnie. – Wydatki w Kancelarii Prezydenta wzrastają o 15 proc., a w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji o 30 procent. Wzrastają też koszty utrzymania urzędów centralnych o około 5 proc. – wyliczał Mariusz Błaszczak, przewodniczący klubu PiS. Wiceprzewodnicząca sejmowej Komisji Finansów Publicznych Beata Szydło (PiS) oceniła, że budżet na 2011 r. jest „politycznym przetrwaniem Platformy Obywatelskiej do wyborów parlamentarnych i nie bierze pod uwagę ani interesów państwa, ani interesów obywateli”. Krytykując rząd za brak reformy finansów, zwracała uwagę, że dług publiczny wynosi w tej chwili blisko 740 mld złotych. – To daje 19 tys. zł na osobę, ale już 95 tys. zł na osobę poniżej 18. roku życia. To oznacza, że za niefrasobliwość i beztroskę tego rządu płacić będą przyszłe pokolenia Polaków – mówiła Szydło. Szef klubu PiS ocenił, że zielona wyspa, której mianem premier Donald Tusk określał Polskę, wpadła teraz w czarną dziurę.
Najgorszy budżet od 17 lat Mocne słowa wypowiedział poseł SLD Ryszard Zbrzyzny. – To najgorszy budżet, nad jakim miałem okazję pracować, a w Sejmie jestem od 17 lat – mówił. Poseł SLD stwierdził, że przygotowany przez ekipę Donalda Tuska projekt budżetu jest antyrozwojowy i antyspołeczny. Zwrócił uwagę, iż w przyszłym roku do państwowej kasy z prywatyzacji wpłynąć ma 15 mld zł, a z dywidend i wpłat z zysku od firm z udziałem Skarbu Państwa – 8,5 mld złotych. Według Zbrzyznego, drenowanie państwowych firm z gotówki zahamuje ich rozwój. Ocenił także, iż budżet nie daje nadziei ludziom. – Dzisiaj kolejny raz zamrażane są płace budżetówki. Policja, straż pożarna, służba celna, pracownicy skarbówki i jeszcze inne służby państwowe protestują na ulicach Warszawy. Jedno, co udało się rządowi Donalda Tuska zrobić, to zjednoczenie ruchu związkowego przeciwko sobie – dodał Zbrzyzny. Poseł SLD zwrócił uwagę, że na koszty obsługi długu publicznego, np. samą wypłatę odsetek, wydajemy 33 mld zł rocznie. Co oznacza, iż na obsługę długu zostanie przeznaczona prawie całość wpływów z podatku dochodowego płaconego przez osoby fizyczne (plan dochodów z PIT na 2011 r. przewiduje 38 mld). Minister finansów Jacek Rostowski zapowiedział, iż w kolejnych latach zmniejszać się będzie deficyt budżetowy. Na przyszły rok deficyt zaplanowano na 40,2 mld złotych. W kolejnych latach mniejszy ma być również deficyt sektora finansów publicznych. Rostowski poinformował, że według jego unijnej metodologii liczenia deficyt wynosić będzie: w 2011 r. – 6,5 proc. produktu krajowego brutto, w 2012 r. – 4,5 proc. PKB, a 2013 r. – 2,9 proc. PKB. W 2011 r. resort finansów prognozuje wzrost gospodarczy na poziomie 3,5 procent. Według Rostowskiego, wynik taki będzie nas plasował razem z Niemcami na drugim miejscu w Europie, za Szwecją spodziewającą się 4-procentowego wzrostu PKB. Minister finansów zapowiedział, że w ciągu kilku tygodni trafi do Sejmu projekt ustawy zakładający wprowadzenie reguły wydatkowej. Ma ona polegać na tym, że wydatki niezaliczane do wydatków sztywnych, czyli tych, które należy ponieść np. na obsługę długu, nie będą mogły wzrastać o więcej niż o 1 procent. Rządowy projekt przyszłorocznego budżetu zakłada wydatki w wysokości 313,5 mld zł, a dochody rzędu 273,3 mld złotych. Artur Kowalski
Jesteśmy ostatnimi, którzy by bronili łajdackich rządów PO. Ale czy „Nasz Dziennik” sądzi, że pod rządami faworyzowanego przezeń PiS, agendy neokonów, byłoby lepiej? – admin.
Plusy i minusy tygodnia (9 października – 15 października) Gdy słuchałem antykościelnej tyrady Janusza Palikota, przypomniałem sobie, że studiowaliśmy na Katolickim Uniwersytecie Lubelskiem niemal w tym samym czasie – w połowie lat 80. Palikot to rocznik 1964, ja urodziłem się rok później. Nie poznaliśmy się na studiach – ludzie z filozofii trzymali się z dala od nas, historyków, a nasze wydziały znajdowały się w dwóch różnych zakątkach KUL-owskiego gmachu. Ja przybyłem do Lublina, nie chcąc sprawdzać, czy prawdą okażą się pogróżki bezpieki, że za karę za licealne knucie załatwią mi “uwalenia” na egzaminach na gdański uniwerek i od razu potem dostanę bilet do wojska. Palikot, jak wyczytałem w Wikipedii, także miał epizod szkolnej konspiracji, za którą wyrzucono go z liceum w Biłgoraju. Jak podejrzewam, wybrał KUL jako bezpieczną oazę wolności. Jak było ciężko, to Kościół się przydał. A jak dziś jest już lekko, to można sobie razem z Ryśkiem Kaliszem wycierać buzię „czarnymi” jako okupantami polskiej ziemi. Też mi odwaga… Powiało świeżością w sobotę w Sali Kongresowej? – “Polska The Times” pyta Pawła Śpiewaka. Ten zaś odpowiada: – Trochę tak. Tam słychać było świeży język, inny od tego, który znamy z partyjnych nasiadówek. Znany socjolog nie skomentował bon motu Palikota o “spasionych brzuchach biskupów”, ale chwalił “nazwanie ambicji kleru”. Jako dowód na tracenie przez Polskę charakteru państwa świeckiego przytacza opowieść znajomego – lokalnego działacza ze swej okolicy, który ponoć opowiada: “Teraz, jak chcę coś załatwić, muszę brać księdza”. Świetny argument – zarazem mało konkretny (co załatwić? gdzie załatwić?) i niesprawdzalny. Ciekawe, jak by zareagował pan profesor na opowieść, że jak się chce zrobić karierę w warszawskich teatrach, trzeba zostać homoseksualistą? No o co chodzi? Słyszałem to na własne uszy! Moi klienci to durnie – tak w programie TVN opowiadał Dawid Bratko, król sklepów z dopalaczami. Sam dopalaczy nie używa, wyjaśniając przy okazji, że narkotykowi dilerzy również tego, co sprzedają, nie używają. Po takich deklaracjach widok Bratka ciąganego za wszarz przez milicjantów do aresztu specjalnie mnie nie wzruszył. Tak, wiem, że to typowa “pokazucha” i wiele miesięcy wcześniej pan Bratko i sklepy z dopalaczami jakoś Donaldowi Tuskowi nie przeszkadzały. Ale widok cynicznego cwaniaka, który zarobił krocie, korzystając z głupoty nastolatków, a teraz musi choć na chwilę schylić kark, mnie nie martwi. Czekam tylko, kiedy obóz postępu – po chwilowej konsternacji – rzuci się bronić pana Bratko jako ofiary czy prężnego biznesmena, z którego politycy robią kozła ofiarnego. Anna Laszuk w TOK FM już dramatycznie pyta, czy akcja antydopalaczowa nie jest przypadkiem “nawrotem do ziobryzmu”? “Krytyka Polityczna” z kolei głosi, że “niektórzy ludzie będą używać środków psychoaktywnych, czy nam się to podoba, czy nie i czy dajemy im na to przyzwolenie, czy nie”. Kiedy Dawid Bratko stanie się drugim Palikotem? A na koniec mój prywatny kącik – jako gdańszczanin obserwuję, jak obóz III RP walczy jak lew ze społecznym postulatem nazwania gdańskiej alei Zwycięstwa a aleją Anny Walentynowicz. Pamiętam z moich gdańskich lat, że owo “Zwycięstwo” wszystkim kojarzyło się z wygraną w 1945 roku i sowieckimi “Prospektami Pobiedy”, czego symbolem był stojący w połowie tej ulicy pomnik-czołg T-34. Teraz niezawodna trójmiejska”Gazeta Wyborcza” wytropiła, że nazwę “aleja Zwycięstwa” wymyślili w 1956 roku gdańscy studenci na cześć wydarzeń października w 1956 r., zastępując nią poprzednią nazwę – aleja Marszałka Rokossowskiego. Nie odbierajcie nam naszych marzeń, my autentycznie sądziliśmy, że wtedy zwyciężyliśmy – apeluje do zwolenników pamięci o Walentynowicz na łamach “Gazety” uczestnik tamtych wydarzeń Wiesław Kledzik. Jak podejrzewam – teraz apele eksstudentów zostaną z lubością użyte, aby imieniem bohaterskiej suwnicowej nadal niczego nie czcić. Ręka, noga, mózg na ścianie, Walentynowicz alei nie dostanie. Semka
Fotyga Niemiecka i rosyjska V kolumna działa w Polsce Fotyga w wywiadzie z Werner i Siennickim „- Śledzę obecność Polski w różnych gremiach międzynarodowych i widzę, że rządzący zaczynają tych spotkań unikać. Są po prostu lekceważeni. Nie są już potrzebni, swoje wykonali. W każdym państwie działają wywiady, ale nie w każdym państwie mają aż tak wiele do powiedzenia”…”W Polsce działa rosyjska piąta kolumna? Nie tylko rosyjska.
Także niemiecka? I wiele innych. W każdym państwie działają wywiady, ale nie w każdym państwie mają aż tak wiele do powiedzenia. Rosja zdecydowanie wzmacnia swoją pozycję i wpływy.
Obecny rząd ulega tym wpływom? Tak.
Czyli Donald Tusk sprzeniewierzył się polskim interesom? Tak uważam.
Czy weszliśmy już w rosyjską strefę wpływów? Tak uważam. Na pewno śmierć prezydenta to przyśpieszyła.
Jaka gra? Rosja i Niemcy mają na nas ogromny wpływ. Jeżeli chodzi o Niemcy, to ich wpływ wynika z ogromnej, właściwie niczym nieskrępowanej siły wewnątrz UE.
Tracimy swoją suwerenność? Bezwzględnie tak.
Jesteśmy kondominium rosyjsko-niemieckim? Kondominium jest przypadkiem bardzo precyzyjnie opisanym, to był rodzaj mocnego sformułowania, które miało pokazać, jakie zagrożenia, wpływy zaczynają w tej chwili rządzić na terenie Polski. Ale to jest realne zagrożenie.
W kontekście suwerenności Polski rządy SLD były lepsze? Tak uważam.
Jakim prezydentem jest Bronisław Komorowski? W sprawach zagranicznych bardzo złym.
Jakie schematy? Weźmy przykład Trójkąta Weimarskiego. Ogłoszony niedawno, że odbędzie się spotkanie trójkąta w Polsce w lutym. Tymczasem już 15 października spotka się inny trójkąt, czyli Merkel, Sarkozy i Miedwiediew, i oni ustalą sprawy dotyczące bezpieczeństwa europejskiego „ ( źródło )
Mój komentarz Fotyga w czasie wywiadu była cały czas podpuszczana. Mówiła , a raczej potwierdzała pytania tezy. Jednak z tymi tezami z tym co mówi Fotyga zgadzają się w pełni lub częściowo Michalkiewicz, Ziemkiewicz, Dudek, Krasnodębski, Rokita, Kowal. Temat kondominium , strategia Karaganowa, list Putina do Polaków to osnowa konkretyzujących się planów innego kondominium. Innego zagrożenia dla Polski , dla całej Europy Środkowej , generalnie dla całej Europy. Chodzi o plan Putina budowy Wielkiej Europy , którą to według sugestii zawartych w liście do Polaków mają budować dwa wielkie narody niemiecki i rosyjski . Cała Europa jako kondominium niemiecko rosyjskie. Karaganow rozbudował tą koncepcje o oś, a raczej trójprzymierze Niemcy Rosja, Francja , z tym że Francja ma służyć lepszemu balansowaniu ciężkości politycznej i gospodarczej właściwej osi . Niemcom i Rosji . Paroletnie planu znajdują ukoronowanie w październikowym spotkaniu trójprzymierza Niemcy Rosja Francja. Komorowski w czasie wizyty homagium w Niemczech coś piskliwie prosił ,żeby Niemcy bez Polski nie prowadziły rozmów z Rosją. Merkel jak widać nie potraktowała poważnie „uniżonej” prośby Komorowskiego. Tutaj warto zwrócić uwagę na kwestę Fotygi dotyczącą wykorzystywani przez Niemcy Unii Europejskiej poprzez swoją dominującej w niej rolę . I tutaj to co mówi Fotyga nie jest niczym nowym. Ganley mówił Traktacie Lizbońskim jako narzędziu służącym jednemu dużemu państwu, Niemcom, Rokit nazwał Traktat Lizboński majstersztykiem politycznym niemieckiego mocarstwa. Państwo polskie traci suwerenność. Pewnym symptomem przyjęcia służebnej roli Polaki jest poniżenie Polski poprzez odsunięcie jej o jakiegokolwiek wpływu na budowę, a co za tym idzie na kierunki unijnej dyplomacji. Polska z pokorą przyjęła ten policzek. Innym symptomem jest całkowite zignorowanie dawno zapowiadanej obecności Jamesa Steinberga. Janke tak to opisuje „We Wrocławiu odbywa się ciekawa impreza Wrocław Global Forum. Zorganizowali ją polski instytut demosEUROPA, miasto Wrocław i prestiżowy amerykański think-tank Atlantic Council. Kilkuset dyplomatów, przedstawicieli amerykańskich think-tanków, intelektualistów, ludzi biznesu. Wśród nich James Steinberg, jeden najważniejszych ludzi obecnej administracji waszyngtońskiej. Z naszego punktu widzenia – postać kluczowa. Zastępca sekretarzy stanu Hillary Clinton, strateg odpowiadający za tę część Europy. Zdaniem rozmaitych ekspertów, z którym rozmawiam, druga-trzecia postać w tej ekipie.„…”Dopytywałem, czy na sali jest ktoś z MSZ albo od prezydenta. Nikogo. Chodziłem, szukałem. Nikogo. Szef MSZ Radosław Sikorski, który miał przyjechać, odwołał wizytę we Wrocławiu. Prezydent Bronisław Komorowski także odwołał swoją wizytę. Ani minister spraw zagranicznych ani prezydent nie przysłali żadnych swoich przedstawicieli. Trzeci najważniejszy człowiek w amerykańskiej administracji nie miał okazji porozmawiania z żadnym przedstawicieli polskich władz.”…(źródło ) Po przeczytaniu tekstu Janke zadaję sobie pytanie . Kto skoordynował bojkot USa przez SAikorskiego, Komorowskiego, Tuska . Dlaczego odwołując swoje wcześniej zapowiedziane przybycie dali sygnał ,z Polsce nie po drodze z USA. Być może jest to sprawa listu Kaczyńskiego, przypuszczeń ,że jego wysłanie zostało jakoś skonsultowane wcześniej z USA .Być może jednak jest to akt pokory wobec Niemiec, którym nie na rękę są stosunki , czy sojusz Polski z USA. Niemcy z Rosją chcą swoją rurą zablokować budowę gazoportu i rozwój Szczecina , mimo próśb Komorowskiego budują Trójprzymierze, całkowicie wywracające do góry parcie Platformy , Tuska ,Sikorskiego i Komorowskiego na Trójkąt Wejmarski. Fotyga nie powiedział nic nowego, oprócz uwypuklenia roli powstającego Trójprzymierza, będące symbolem całkowitej klęski polityki wsparcia Niemiec i ich Traktatu Lizbońskiego. V Kolumna. Warto przywrócić to pojecie , oczywiście w kontekście aktualnej sytuacji. Np. Ziemkiewicz pisał o kontrolowaniu przez Niemcy poprzez na przykład stypendia , czyli formę wsparcia materialnego tak zwanych liderów opinii . Czy mówią co piątej kolumnie Fotyga miał na myśli tego typu zaplecze jakie budują w Polsce Niemcy?
Marek Mojsiewicz
A teraz rząd wyruszy na wojnę z alkoholem
1. Donald Tusk pokazuje, że chcieć to móc. Ustawa antydopalaczowa jeszcze nie uchwalona, dopiero ma być podpisana w listopadzie, a on już zamknął tysiąc sklepów, a opór zdusił kajdankami i pałą. Skutecznemu władcy ustawy nie są potrzebne. Wystarczy cokolwiek - karta rowerowa albo kwit na węgiel.
2. Co tam dopalacze... od dopalaczy zmarło parę osób, a przez alkohol giną tysiące, a miliony marnują własne i cudze życie. Na tysiąc siedemset zabójstw rocznie, tysiąc dwieście dokonują sprawcy będący pod wpływem alkoholu, że o wypadkach drogowych nie wspomnę. Wojna z dopalaczami to przygrywka. Prawdziwa wojna dopiero się zacznie. Rozgrzany zwycięstwem premier Tusk wyruszy teraz na wojnę z alkoholem.
3. Tysiące inspektorów sanepidu uderzy o świcie na sklepy monopolowe, restauracje i bary i zawiesi na nich plomby. Saperzy wysadzą w powietrze gorzelnie. Zapasy wódki, wina i piwa zostaną skonfiskowane i wylane. Oporni restauratorzy i gorzelnicy zostaną aresztowani. Media przyklasną, zaskoczona opozycja nie będzie protestować. Społeczeństwo może nie będzie zachwycone, ale poparcie dla PO kolejny raz wzrośnie. Politolodzy objaśnią, że ludzie nawet wyrzekną się trunków i gotowi są cierpieć w trzeźwości, byle tylko uchronić kraj przed reżimem PiS i dyktaturą Kaczyńskiego.
4. Po zakończeniu operacji rząd wniesie pod obrady Sejmu ustawę zabraniającą sprzedaży alkoholu, która zostanie uchwalona w ekspresowym trybie. Rychu i koledzy przerzucą się z hazardu na handel spirytusem. Janusz Wojciechowski
Lista inwigilowanych ludzi mediów ( z 2008 r.). Nie sprowadzajmy tylko do PiS Inwigilacja to nie tylko podsłuchy, ale i obserwacja, robienie wywiadów, sprawdzanie kont, finansów, rozpoznanie środowiskowe. To znane mi nazwiska, które znalazły się w zainteresowaniu służb, władzy w ciągu minionych trzech-czterech lat. Czyli za obecnego rządu PiS i SLD. Na marginesie za PO także trwa inwigilacja dziennikarzy. Wielu nazwisk dziennikarzy nie poznamy bo znaleziono sposób by ich legalnie podsłuchiwać.
Część nazwisk poznałem w czasie przygotowanie układu medialnego. Dostarczono mi materiały od obyczajowych po finansowych haków. Osoby dostarczające to ludzie związani ze służbami. Więc nie odpowiada za to tylko obecna władza. Myśląc o inwigilacji nie sprowadzam wszystkiego do ludzi władzy, ale do służb, które tak naprawdę okazują się być ponad politykami. To państwo w państwie. To także wynik mojego śledztwa, które się ciągnie od maja 2007 roku. Lista ta jest dłuższa, ale tylko o tych osobach mam prawo napisać, bo wynika to z mojej wiedzy, że były w ten lub inny sposób inwigilowani. O to pierwsza lista nazwisk. Poniżej z archiwum mojego bloga. Jest tam tez lista dziennikarzy opublikowana w 2007 roku.
Archiwum bloga: Dla ABW wszystko jasne, wiedzą kto spiskował przeciwko nim 22-10-2009 23:01
Po południu zadzwonił Łukasz Kurtz i przeczytał zapis stenogramu podsłuchu z mojej rozmowy z Wojtkiem Sumlińskim z godziny 23.44, z dnia 29 lipca 2008 roku, którą odtajniono na rzecz cywilnego procesu wiceszefa ABW Jacka Mąki. Rozmowa odbywała się chwilę po otrzymaniu przeze mnie pożegnalnego listu Wojtka.
Prokuratura odpowiada 06-11-2009 21:55 Prokurator Robert Majewski, szef wydziału Przestępczości Zorganizowanej prokuratury okręgowej na Pradze, do którego trafiło moje pismo z dnia 17 października br: „Ponieważ potwierdzono dzisiaj, że rozmowy telefoniczne Wojciecha Sumlińskiego były podsłuchiwane, dokonano też nagrań moich rozmów z Wojciechem Sumlińskim. Zwracam sie z pytaniem, czy - tak jak wymaga tego prawo -zostały zniszczone ponieważ nie posiadały wartości dowodowej. Nasze rozmowy miały tylko i wyłącznie charakter prywatny i zawodowy (dziennikarski). Proszę też o informację, czy w przypadku zniszczenia takich materiałów osoba podsłuchiwana, a nie podejrzana, nie powinna być o takim fakcie powiadomiona? Jeżeli tak, to proszę o powiadomienie mnie co stało się z nagraniami i stenogramami moich rozmów z Wojciechem Sumlińskim.”
Odpowiedział: Pan Sylwester Latkowski W odpowiedzi na Pańską korespondencję mailową z dnia 17.10.09r. dot. Sprawy Ap V Ds. 17/09 uprzejmie informuję, że zgodnie z art. 238 kpk Sąd zarządza zniszczenie utrwalonych w trybie art. 237 kpk zapisów w przypadku stwierdzenia, że nie mają znaczenia dla postępowania karnego. Wniosek o zniszczenie takich materiałów kieruje prokurator prowadzący postępowanie, który do czasu zakończenia postępowania ocenia zasadność i przydatność wszystkich dowodów, w tym zapisów treści rozmów telefonicznych. W przypadku stwierdzenia w toku śledztwa o sygnaturze Ap V Ds. 17/09, że zapisy konkretnych rozmów telefonicznych nie mają znaczenia dowodowego dla postępowania karnego stosowny wniosek zostanie skierowany do sądu. Nadmieniam, że przy analizie przedmiotowych rozmów – istotne są treści wypowiadane przez podejrzanego, a nie osoba rozmówcy. Robert Majewski
Zrozumiałem, dlaczego prokuratura nie odpowiedziała na moje ostatnie pismo w tej sprawie i schowała głowę w piasek. Jakoś odważniejsza była odtajniając podsłuchy i wyrażając zgodę na wykorzystanie dla prywatnej sprawy wiceszefa ABW. Kiedy wchodziłem do studia Polsat News natknąłem się na posłankę PiS Betę Kempę i posłankę PO Julię Piterę. Ta pierwsza chętnie rozmawiała, druga się tylko uśmiechnęła. – Chichot historii – powiedziałem do Beaty Kempy. - Wszystko się wywróciło do góry nogami. Wcześniej za waszych czasów ABW stało pod moim domem a teraz… - My przynajmniej podsłuch Wojtka Czuchnowskiego kazaliśmy natychmiast zniszczyć – odrzekła. Kilka godzin później na spokojnie przeczytałem stenogramy podsłuchów, pojąłem już jaką układankę ułożyło sobie ABW by wykazać, że Wojciech Sumliński zaaranżował spektakl medialny, w czasie którego miał upozorować próbę samobójczą, by w ten sposób uniknąć tymczasowego aresztu. Pomagać mu w tym mieli dziennikarze, a jak twierdzi jedna z osób bliska ABW, brał w tym też udział ksiądz. Brakuje tylko analizy psychologicznej nagrań audio rozmów Wojtka, ale może one też się za chwile pojawią odtajnione na procesie wytoczonym przez Jacka Mąkę. Smutne to wszystko.
Czy zniszczyliście moje podsłuchy (moje rozmowy z Sumlińskim)? 18-10-2009 09:49 Warszawa, 17 październik 2009 Pan Prokurator Bogusław Michalski Prokuratura Apelacyjna w Warszawie Ponieważ potwierdzono dzisiaj, że rozmowy telefoniczne Wojciecha Sumlińskiego były podsłuchiwane, dokonano też nagrań moich rozmów z Wojciechem Sumlińskim. Zwracam sie z pytaniem, czy - tak jak wymaga tego prawo -zostały zniszczone ponieważ nie posiadały wartości dowodowej. Nasze rozmowy miały tylko i wyłącznie charakter prywatny i zawodowy (dziennikarski). Proszę też o informację, czy w przypadku zniszczenia takich materiałów osoba podsłuchiwana, a nie podejrzana, nie powinna być o takim fakcie powiadomiona? Jeżeli tak, to proszę o powiadomienie mnie co stało się z nagraniami i stenogramami moich rozmów z Wojciechem Sumlińskim. Z poważaniem, Sylwester Latkowski
Faktem jest, że od wielu lat służby specjalne i policyjne inwigilują media 17-10-2009 08:44 Spotkanie odbywało się w jednym z centrów handlowych, tuż po wyjściu Wojtka Sumlińskiego z izby zatrzymań, gdy sąd nie zgodził się na jego aresztowanie. Wojtek poprosił mnie bym towarzyszył jego spotkaniu z dziennikarką Anną Marszałek. W blogu, pod datą 20-05-2008 22:31 widnieje wpis, opatrzony zdjęciem „smutnych panów”: „Smutni panowie dwaj, w skórach, nie mający o czym ze sobą rozmawiać, którzy przykleili się do spotkania z jednym z bohaterów ostatniej akcji ABW.” Obaj panowie zachowywali się bezczelnie, w ostentacyjny sposób przyglądali się nam. Nie przyszli tu tylko by inwigilować Wojtka Sumlińskiego, ale pokazać jemu, nam, kto tu jest górą. Oddziaływali cały czas na niego. Poddawano go presji. Sporządzono jego portret psychologiczny, o czym pisałem wcześniej. Dawno uznali, że Wojciech Sumliński to ich potencjalny „plastyczny świadek”, wystarczy go tylko złamać. Przy okazji pokazali jaki mają stosunek do mediów. Mamy się ich bać, mieć świadomość, że o wszystkim wiedzą. Kontrolują nas. Kiedy Wojtek Sumliński przebywał w szpitalu doszło do incydentu przed moim domem. Znowu pojawili się "smutni panowie". Ale tu już muszę mieć upoważnienie dwójki dziennikarzy, którzy spotkali się wówczas ze mną w sprawie Wojtka Sumlińskiego, by opowiedzieć więcej. Czas może wreszcie na to by środowisko w kwestii inwigilacji mediów zajęło solidarne stanowisko, a nie zajmowało się sprawą inwigilacji incydentalnie. Faktem jest, że od wielu lat służby specjalne i policyjne inwigilują media. Pozornie tylko są to działania pod kontrolą prokuratorską i sądową.
Sprowadzanie inwigilacji do podsłuchów jest spłycaniem problemu 06-08-2009 12:52 Nie było nielegalnych podsłuchów… To czego obawiali się minister Zbigniew Ziobro, niektórzy funkcjonariusze ministerstwa, prokurator krajowy Jerzy Engelking, inni prokuratorzy, którzy zaczęli używać nierejestrowanych kart telefonicznych, tzw. pre paidów? Prokuratura w Zielonej Górze prowadziła śledztwo w taki sposób by nie narazić się nikomu, a nadzór temu przyklasnął. Więc sprowadzono śledztwo do kontroli papierów, jeśli było pokrycie w nich, to nie było sprawy. Prokuratorów nie interesowało to, że ktoś mógł manipulować przesłankami do zastosowania podsłuchu. Na przykład występowano o podsłuch podając, że dana osoba jest podejrzewana o handel narkotykami, choć nigdy nie miała przedstawionych takich zarzutów. Zresztą sprowadzanie inwigilacji do podsłuchów jest spłycaniem problemu.
Nielegalne działania operacyjne policji? 23-05-2009 20:14 - Małgorzata Wierchowicz zawsze miała nietypowe metody pracy śledczej, więc czemu nie miała się zgodzić na to by upić winem Maciej Dudę. Bo upić go miała właśnie winem, Duda podobno jest miłośnikiem wina. Wierchowicz uważała, że Duda ze względu na swoją budowę i sposób wysławiania musi mieć problemy z nadużywaniem alkoholu. - Bez żartów, tak stwierdziła? - Tak. - Z fizjonomii wyczytała? Barwy głosu? Zrobiła jego portret psychologiczny? - Oczywiście Wierchowicz dzisiaj zaprzecza, że miała przeprowadzić działania operacyjne wobec Dudy przy pomocy wina. Zaznaczyła jednak, że nie wyklucza, iż zasugerowano jej sprawdzenie bilingów dziennikarza. W czasie spotkań piła tylko kawę, herbatę, wodę mineralną. A Duda zamiast wina pił piwo i niestety nie upijał się, bo zaledwie kończył na dwóch szklankach. - Czyli jednak nie nadużywa alkoholu. - Wierchowicz nie raz spotykała się z Dudą, i nie tylko jak mówi teraz na protokół, by poznać jego źródła informacji. Wiadomo, że ekipa Papały dba o dobry pijar i z niektórymi dziennikarzami stara się dobrze żyć. Opisał pan sam sprawę pewnego przecieku w swojej książce („Zabić Papałę”). Wierchowicz prawie odniosła sukces, mówiła, że raz była bardzo blisko, bo Duda podał pewien szczegół ze śledztwa w sprawie Papały i wykonał przy niej telefon by potwierdzić tę informacje. Rozmowa trwała krótko i Duda ją potwierdził. Nie zakładał, że stanie się obiektem inwigilacji. Co jak co ale Wierchowicz nie miała przy nim zawsze zasznurowanych ust w sprawie śledztwa. Jednak po tym spotkaniu zażądała w trybie operacyjnym bilingów Dudy by ustalić z kim się kontaktował. Operacyjnym, czyli bez zgody prokuratury. Należy mieć świadomość, że ekipa „Generał” ma specjalny status i przymyka się oko na formalne sprawy. Doprowadziło to niektórych do demoralizacji, lekceważenia zasad pracy operacyjnej. Rozmówcą dziennikarza była nieznana kobieta z Trójmiasta. Raz ten telefon logował się w trzech przekaźnikach, w Popowni i w okolicach ministerstwa sprawiedliwości. Ostatecznie nie udało jej się ustalić czyj był to numer. Choć raczej w to wątpię.
- A co robiła Małgorzata Wierchowicz na spotkaniach u Ziobry? - Polubili się, a minister wiedział, że szefowa grupy „Generał” czasami może wyświadczyć jakąś usługę, przy tym to skarbnica wiedzy o wielu osobach w Polsce. Wierchowicz oczywiście twierdzi, że na spotkania zapraszała ją prokuratura, a nie Ziobro. Ma problem jednak z pamięcią Kowalskiej, która potwierdziła, że często się spotykali. Ziobro dzwonił do niej albo kazał żeby Wierchowicz zadzwoniła albo przyjechała. Dlatego uważała, że prawdopodobna była sytuacja, w której Ziobro wydawał jakieś polecenie Wierchowicz. Obecnie się od niego dystansuje. Powiedziała, że jeżeli ktoś był podsłuchiwany to był ktoś nielubiany przez ówczesne kierownictwo resortu. - Tak powiedziała? – Tak - Bardzo szczera wypowiedź. - Czy był to jedyny dziennikarz wobec którego Małgorzata Wierchowicz podejmowała działania operacyjne? - Wiem jeszcze o jednym przypadku, poza Dudą, sprawdzania operacyjnego dziennikarza. - Na czyje zlecenie? W ramach jakiej tajnej policyjnej operacji? Kto je akceptował? - Proszę nie żartować, większość rzeczy działo się na gębę. Wierchowicz powinna z każdego spotkania sporządzić notatkę, przedstawić ją przełożonym. - Czy chce pan powiedzieć, że dokonywano nielegalnych działań operacyjnych? - Tak to wygląda. - I co na to komendant główny policji, szef MSWiA? - Proszę ich zapytać.
Lista inwigilowanych ludzi mediów za PIS ( Nie chodzi tylko o podsłuchy) 17-10-2008 23:07
Były minister Zbigniew Ziobro z uśmiechem na twarzy przekonuje, że inwigilacja za czasów, gdy rządził, zmalała. Na konferencji cytuje oficjalne dane o zakładanych podsłuchach. Za PIS według statystyki zmalała ich ilość. Tymczasem inwigilacja to nie tylko podsłuchy, ale i obserwacja, robienie wywiadów, sprawdzanie bankowych kont, finansów, kontrolowanie budowy domów, mieszkań, sprawy obyczajowe, rozpoznanie środowiskowe, grzebanie w życiorysie. Zbierano haki, tylko dlatego, że nie podobała się ta czy inna osoba lub uznana została za przeciwnika politycznego. Jedną z grup podlegających inwigilacji (szeroko rozumianej, patrz wyżej) były media. Poniżej lista osób, które według mojej wiedzy doświadczyły specyficznego zainteresowania niektórych decydentów PIS.To wiedza zgromadzona przez ostatnie lata. Część z nich padała już w publikacjach prasowych w Dzienniku, Gazecie Wyborczej, Newsweeku. Przypomnę tekst mój i Piotra Pytlakowskiego „Wszyscy byli odwróceni” (Polityka), w którym opisaliśmy dlaczego niektórzy dziennikarze byli poddani inwigilacji. Uważni czytelnicy bloga od lat powinni pamiętać moje wpisy na ten temat. Proszę nie wymagać bym podawał swoje źródła informacji.
Jerzy Baczyński
Jan Wejchert
Mariusz Walter
Zygmunt Solorz
Nina Terentiew
Wojciech Czuchnowski
Romana Daszczyński
Maciej Duda
Piotr Pytlakowski
Bertold Kittel
Roman Osica
Andrzej Rozenek
Sylwester Latkowski
Tomasz Lis
Robert Zieliński
Krzysztof Wójcik
Monika Olejnik
Grzegorz Indulski
Tomasz Sekielski
Anna Marszałek
Janina Paradowska
Kuba Wojewódzki
Piotr Pacewicz
Łukasz Kurtz
Marek Kęskrawiec
Andrzej Stankiewicz
Piotr Śmiłowicz
Piotr Sieńko
Andrzej Morozowski
Jacek Żakowski
Marek Balawajder
Ewa Święcińska
Może już niektórzy zapomnieli, ale obowiązywała czarna lista dziennikarzy w ministerstwie sprawiedliwości. Do rozpracowywania dziennikarzy używano wysokich funkcjonariuszy policji i ABW. Czasami wydawało się to wręcz śmieszne. Oto na jednej z narad powstał groteskowy plan rozpracowania Macieja Dudy. Zlecono to wysokiej randze funkcjonariuszce policji. Dostała polecenie od Zbigniewa Ziobry i Janusza Kaczmarka, by umówić się z nim na wino (Duda jest podobno miłośnikiem wina), upić go i dowiedzieć się, kto jest jego informatorem. Załatwić także jego bilingi telefoniczne. Zapytany o komentarz Maciej Duda (obecnie Newsweek), odpisał : - Wiem o sprawie od swoich źródeł, które były świadkami tych ustaleń. Rok temu próbowałem na własną ręke ustalić, czy rzeczywiście powstał plan takiego niby operacyjnego rozpracowania mnie. Historia ta jest w sumie śmiechu warta, ale tak naprawdę czasami czuję ciarki ze strachu na plecach, gdyż wiem, że czy to politycy czy ludzie służb, czy wpływowi biznesmeni mogą sięgać po zupełnie nieformalne metody by zdobyć informacje o dziennikarzach lub by ich spróbować skompromitować. Każdej władzy zależy na kontrolowaniu mediów. Wielokrotnie padałem i padam ofiarą czarnego PR. Wiem, że prokuratorzy w Zielonej Górze przesłuchują świadków, sprawdzają czy rzeczywiście próbowano mnie rozpracowywać. Wierzę, że to śledztwo zakończy się jednak sukcesem. Śledczy z Prokuratury Okręgowej w Zielonej Górze sprawdzają przypadki inwilgilowania innych dziennikarzy. Chodzi tutaj o nielegalne, pięciodniowe podsłuchy zakładane w ramach operacji Centralnego Biura Śledczego gdy kierował nim Jarosław Marzec. Podsłuchiwani w ten sposób mieli być Wojciech Czuchnowski (GW), Bertold Kittel ( TVN i "Newsweek Polska"), Piotr Pytlakowski ("Polityka"), Sylwester Latkowski (niezależny dziennikarz, reżyser) oraz Łukasz Kurtz ("Polsat"). Oprócz nich media donosiły o podsłuchiwaniu Romana Osicy i Marka Balawajdera ( "RMF FM") oraz Roberta Zielińskiego ("Dziennik")
Wreszcie Zbigniew Zioro powiedział prawdę 27-06-2008 19:21
Były minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro wyjaśnił, dlaczego nie używano służbowych telefonów, a na karty pre-paid. Tłumaczy Magdalenie Rubaj z "Dziennika": "Trzeba było zachować najwyższe standardy bezpieczeństwa, bo nasze państwo kontroluje podsłuchy w bardzo ograniczonym zakresie(...) Podkreślam, nasze państwo ma bardzo ograniczoną możliwość kontroli ewentualnych nielegalnych podsłuchów" Jaki pretekst użyto by nadal inwigilować realizację filmu o sprawie zabójstwa generała Marka Papały? Podobno miało się coś zmienić w kwestii inwigilacji mediów? Dla kogo tak naprawdę zagrożeniem jest ten film? 19-12-2007 23:49 Godzina 14. Chińska restauracja na rogu Grójeckiej i Bitwy Warszawy. Miejsce spotkań policjantów i ludzi WSI oraz SKW. Spotykam się tam z jednym z dziesięciu członków nieistniejącej policyjnej grupy „Desperado”, powołanej przez generała Marka Papałę. Byli ludźmi z zewnątrz, z komend rejonowych. Oddani wyłącznie Papale. Wzbudzali niechęć u funkcjonariuszy pracujących w Komendzie Głównej Policji. Jak mówi mój rozmówca, chodząc korytarzami komendy powinni używać lusterek, by widzieć co dzieje się za ich plecami. W czasie naszej rozmowy do stolika obok, przysiada się mężczyzna. Nie wybrał innego, oddalonego od nas miejsca, pomimo, że było wolne. Jakby zależało mu by być najbliżej nas, by dokładnie słyszeć naszą rozmowę. Zamawia piwo i zaczyna czytać gazetę od tyłu. Czyta ją na siłę, raczej błądzi po stronach oczami. Widać, że go nie interesuje albo jego uwaga jest skupiona na innej czynności niż lektura „Super Expresu”. Spoglądamy na siebie porozumiewawczo z moim rozmówcą. – Pani stolik dalej kilkukrotnie ustawiała na nas swoją torebkę - oznajmia. – Robi zdjęcia. Jako były przykrywkowiec jest wyczulony na nienaturalne zachowania ludzi. Po jakieś chwili stwierdzam, że nie ma sensu dalej tu rozmawiać. Moje pytania zaczną coś im mówić, proszę byśmy wyszli na zewnątrz. Kiedy mój rozmówca wraca beze mnie do lokalu, gdzie ma się odbyć imieninowa impreza jego znajomego, nasz sąsiad zabiera gazetę, bierze torbę i opuszcza lokal. Później dowiaduję się, że pani ma na imię Anna, a sąsiad to Zbyszek. Byli to ludzie z "B-etki", policyjnej obserwacji Czemu służyła ta inwigilacja?
Zmowa milczenia nad inwigilacją mediów 24-11-2007 16:40
Mijają kolejne miesiące i nadal trwa cisza w związku z inwigilacją mediów. W prasie (m.in. Gazeta Wyborcza, Polityka, Newsweek, NIE) pojawiły się konkretne nazwiska osób (Marek Balawajder, Wojciech Czuchnowski, Romana Daszczyński, Maciej Duda, Bertold Kittel, Sylwester Latkowski, Anna Marszałek, Roman Osica, Piotr Pytlakowski, Igor Ryciak, Andrzej Rozenek, Krzysztof Wójcik) i nikt z polityków nie chce tego wyjaśnić. Co jest prawdą, a co fikcją? Jak wyglądała? Czemu służyła? Były podstawy, czy nie? Przy tym niektórzy dziennikarze także nie są tym zainteresowani. Stowarzyszenia dziennikarskie milczą. Wyznanie Janusza Kaczmarka, że odsłuchiwanie przez Zbigniewa Ziobro i Bogdana Święczkowskiego w gabinecie ministra sprawiedliwości nagrań z podsłuchów dziennikarzy było z jego strony „ściemą” uogólniono do stwierdzenia, że Kaczmarek zaprzeczył inwigilacji dziennikarzy. A to nieprawda. Nie zaprzeczał inwigilacji, a tylko odsłuchiwaniu podsłuchów przez ministra sprawiedliwości i szefa ABW. O prokuraturze i służbach wolę nie mówić, bo tym zawsze na rękę jest to, aby trwała cisza nad tą sprawą. Wolą nadal wykorzystywać posiadane narzędzia, dzięki którym tak łatwo przypodobać się rządzącym i ukryć swoje błędy lub popełniane przestępstwa. Pragną mieć wgląd w to, co robią media i jeśli to możliwe, by móc je pacyfikować. Nadal ciągnę własne dziennikarskie śledztwo. Pojawia się w nim kolejne nazwisko osoby, którą można dopisać do listy inwigilowanych dziennikarzy. Na celownik miał trafić także Robert Zieliński z „Dziennika”. Zajmowanie się funkcjonariuszami wymiaru sprawiedliwości i jego bezpośredniość w kontaktach z nimi musiała się tak zakończyć. Warto pamiętać, że Inwigilacja to nie tylko podsłuchy, ale i obserwacja, robienie wywiadów, sprawdzanie kont bankowych, finansów, rozpoznanie środowiskowe, zaglądanie do łóżek. Krótko mówiąc także szukanie haków. Jeden z funkcjonariuszy od tzw. techniki CBŚ wyjaśnił mi, że coraz częściej u tzw. wrażliwych figurantów (polityków, dziennikarzy, osób publicznych) stosuje się podsłuch w samochodzie, lokalu, wtedy to już nie ma problemu z legalizacją, pozostawianiem śladów u prowaiderów telekomunikacyjnych. Wykorzystywani są także do tego prywatni detektywi, którzy często okazują się być po prostu agentami służb. Następuje pomiędzy nimi i służbami wymiana usług. - Śladów tej inwigilacji nigdy nie znajdziecie – stwierdził. – Nawet jak znajdziecie pluskwę, nikt do niej się nie przyzna. Inwigilacja to problem występujący od lat i nie sprowadzajmy jej tylko do ostatniego okresu. Od lat pojawia się ten sam problem, tylko zawsze jest wyciszany. Zapomniany. Paweł Biedziak, który dobrze wie, jak wyglądają kulisy nadużyć służb, w Gazecie Wyborczej zaproponował wprowadzenie uregulowań prawnych, by ten stan rzeczy wreszcie przerwać. Przynajmniej utrudnić nadużywanie środków inwigilacji. „Pora zakończyć kontrole operacyjne (m.in. podsłuchy, podglądy) uruchamiane przez policję i służby specjalne bez zgody sądu – pisze Paweł Biedziak. - Dzisiaj funkcjonariusze za zgodą prokuratora mogą bez aprobaty sędziego w sytuacjach niecierpiących zwłoki podsłuchiwać wybrane osoby. Muszą tylko skierować do sądu prośbę o wyrażenie zgody w przyszłości. Jeśli przez pięć dni sąd nie zgodzi się na zastosowanie podsłuchu, funkcjonariusze powinni zniszczyć nagrania. Ale jak mówią złośliwi, "co się nasłuchali, to wiedzą". Zorganizowanie i opłacenie grupy specjalnie przygotowanych sędziów, którzy dyżurując przez 24 godziny w sądach okręgowych, wydawaliby zgody na wszystkie kontrole operacyjne, nie powinno być większym problemem.” Jeszcze niedawno podobny pogląd wyrażał w rozmowie ze mną poseł Marek Biernacki. Jako były szef MSWiA, długoletni członek komisji do spraw służb specjalnych musi jeszcze więcej wiedzieć o patologiach związanych ze stosowaniem inwigilacji niż Paweł Biedziak. Może tym razem, jako szef sejmowej komisji spraw wewnętrznych i administracji, członek komisji służb specjalnych, wymusi na rządzących projekt ustawy zmieniający obecny stan rzeczy? Może jemu uda się nie poddać presji służb? PS. Tygodnik "Newsweek" w artykule Macieja Dudy wraca do sprawy inwigilacji mediów (ZOBACZ TUTAJ). Należy mieć nadzieję, że środowisko dziennikarskie w tej kwestii przestanie się dzielić na prawicowe i lewicowe, rządowe i antyrządowe. Nie będą też miały znaczenia ambicje poszczególnych dziennikarzy. Powinna nas łączyć sprawa wyjaśnienia kulis inwigilacji mediów, zmiany prawa tak, by uniemożliwiać takie działanie. Tak jak i razem powinniśmy stać w obronie Katarzyny Hejke i Tomasza Sakiewicza - dziennikarzy "Gazety Polskiej, których warszawski sąd kazał zamknąć na 48 godzin. Winniśmy wreszcie twardo żądać usunięcia z kodeksu karnego przepisów karzących za nadużycie wolności słowa (artykuł 212 kk).
Ściema Kaczmarka 01-09-2007 15:29
W czasie naszej (z Piotrem Pytlakowskim) rozmowy z Januszem Kaczmarkiem, kiedy poruszaliśmy sprawę inwigilacji mediów Kaczmarek przyznał się do kłamstwa. Janusz Kaczmarek był wówczas prokuratorem krajowym. W autorytecie prokuratora krajowego konfidencjonalnie poinformował o tym, że minister sprawiedliwości z szefem ABW odsłuchiwał nagrań z podsłuchów dziennikarzy.
Zapytany: - Czy to jest prawda, że Ziobro i Świeczkowski słuchali w gabinecie Ziobry nagrań dziennikarzy? Odparł: – To jest nieprawda. Ja nie kojarzę takiej sytuacji, żebyśmy coś we trójkę słuchali. To jest moja ściema. Pozostaje do wyjaśnienia kwestia, o której pisał Piotr Pytlakowski w „Polityce”, wspomniałem o tym we wpisie w blogu „Nie obwiniajmy za wszystko tylko Zbigniewa Ziobro”, roli CBŚ i ABW w sprawie wykorzystywania podsłuchów i innych działań operacyjnych związanych z detektywem, byłym policjantem, Rafałem R. Dużo o tym może powiedzieć były szef CBŚ Jarosław Marzec i były szef delegatury trójmiejskiej ABW. Kaczmarek zaprzecza, że miał coś z tym wspólnego. Nie można odpuścić sprawy inwigilacji mediów, wpływu służb na nie. Opowieści, że służby są czyste w tej kwestii można włożyć między bajki.
Nie obwiniajmy za wszystko tylko Zbigniewa Ziobro 27-08-2007 23:52
Ktaryna pyta: „Dlaczego dziennikarze przez tyle czasu nie pisnęli ani słowem, że byli podsłuchiwani i udawali, że dowiedzieli się o tym dopiero od Kaczmarka? Wiedzieli co najmniej od 29 lipca. Skąd ta zmowa milczenia? Dlaczego naciskali na usunięcie wpisu? Tylko proszę nie mówić, że prowadzili jakieś dziennikarskie śledztwo i dlatego Pana ocenzurowali.” Odpowiadam: Prośba o wykasowanie wpisu była motywowana potrzebą prowadzenia dalszego śledztwa dziennikarskiego. To jest sprawa wymagająca niezbitych dowodów, potwierdzenia przez wiele źródeł informacji. Obiecałem, że nie będę dalej o tym pisał w blogu. Daliśmy sobie czas do początku września. Kto mógł wiedzieć co się wkrótce wydarzy? Dymisja Kaczmarka i ciąg dalszych wydarzeń? Czy warto było? Chyba nie. Bo dzisiaj sprawę inwigilacji, szczucia, szukania haków przykrywa się ”rewelacjami Kaczmarka”, sprowadzając wszystko do jego zeznań na komisji. A sprawa zaczęła się na początku roku 2007, a niektóre działania wobec mojej osoby miały miejsce już w 2006 roku. Dopiero w ostatnim czasie, po wykasowanym wpisie w blogu, Piotr Pytlakowski uzyskał wgląd w „Rejestr wniosków i zarządzeń dotyczących kontroli operacyjnych” Komendy Głównej Policji. O tym napisze w najbliższej „Polityce”. Więc jednak prowadzono w tym czasie jak widać skuteczne śledztwo dziennikarskie. Co uzyskali Maciej Duda i Bertold Kittel powinniśmy zgodnie z ich zapewnieniami poznać na początku września na łamach „Newsweeka”. Od razu zaznaczę, że w przypadku mojej osoby, jak i Piotra Pytlakowskiego, Bertolda Kittla, Wojciech Czuchnowskiego pojawia się także CBŚ. A to oznacza, że musiał o tym wiedzieć Jarosław Marzec i Janusz Kaczmarek (ówczesny prokurator krajowy). Zastanawiające dla mnie jest to, że Janusz Kaczmarek nie wspomniał ani słowem na komisji ds. służb specjalnych o sprawie detektywa Rafała R., która posłużyła do inwigilacji kilku dziennikarzy. Czy jest to sprawa, o której nie mógł mówić bez zwolnienia go z tajemnicy służbowej? Czy też dlatego przemilczał, bo nie był bez winy w tej sprawie? Prawdy nie znam. Mam nadzieję, że wkrótce to się wyjaśni. Użycie sprawy Rafała R. w stosunku do mojej osoby skutkowało konkretnymi oddziaływaniami na pracę nad moim filmem i książką „Zabić Papałę”. Wszyscy, którzy dzisiaj chcą sprowadzić sprawę podsłuchów, inwigilacji, szukania haków w sferze mediów do sprawy ostatnich zeznań Janusza Kaczmarka dokonują manipulacji. Świadomie chcą przykryć prawdziwy problem, który wystąpił także w IV RP. Bo to, że w III RP służby także robiły to samo w stosunku do mediów jest oczywiste. Przykładem może być choćby Maria Wiernikowska i jej praca nad filmem „Zwariowałam”. Ale miało być podobno inaczej. Kiedy słyszę, że dziennikarze byli podsłuchiwani bo istniała ku temu podstawa, to wyjawię, że moja działalność przestępcza w ciągu minionych lat miała odbicie w programach „Konfrontacja”, po których część osób uznała mnie za PIS-owca, a ostatnie półtorej roku będzie widoczne w filmie i książce „Zabić Papałę”. Życzę dobrego samopoczucia po premierze filmu i książki tym, którzy będę uzasadniali, czemu inwigilowali, knuli, uprawiali czarny PR wobec mojej osoby. W tym mojej rodziny. Ludzie dawnych służb występujący w sprawie zabójstwa gen. Marka Papały nie doznali takiego zainteresowania służb, ludzi wymiaru prawa, co moja osoba, w czasie realizacji filmu. Zapewniam, że są materialne dowody w tej sprawie. O tym na razie tyle. Dzisiaj, a także jutro i w środę odbywam kolejne spotkania w tej sprawie. Od Rafała R. po Janusza Kaczmarka. Czy też to ma być podstawą do dalszej inwigilacji mojej osoby?
Biuro numerów 27-08-2007 00:31
L., znajomy dziennikarz, opowiedział o swojej ostatniej wizycie w prokuraturze okręgowej. Pani prokurator skarżyła się, że długo nie mogli uzyskać jego aktualnego numeru telefonu. Dopiero jak się zwrócili do ABW otrzymali od nich dwa obecnie używane przez niego numery. W tym znali numer nie zarejestrowany na jego osobę. Należy do redakcji jednego z prawicowych tytułów.
Przedsionek piekła? 25-08-2007 09:26
Tak jak pisałem wcześniej, to kwestia czasu. Powoli wychodzą pewne zdarzenia na powierzchnię. Poniżej zamieszczam wpis (datowany przed dymisją Janusza Kaczmarka), który po kilku godzinach publikacji w moim blogu, na prośbę dziennikarzy zdjąłem. W tym czasie mieli zbierać kolejne informacje w sprawie inwigilacji mediów. Dzisiaj ukazał się tekst Wojciecha Czuchnowskiego. W najbliższej Polityce ma się ukazać artykuł Piotra Pytlakowskiego. Nie wiem, co ostatecznie napisze Maciej Duda i Bertold Kittel, czy ich tekst kiedykolwiek się ukaże? Z czasem poznamy kolejne puzzle układanki, która nie jest taka prosta jakby się to komuś mogło wydawać – tylko Zbigniew Ziobro chciał inwigilować media. Nie tylko on. Zapewniam. Kto tak naprawdę był zainteresowany sprawą Rafała R? Do czego naprawdę wykorzystano tę sprawę, a i być może samego Rafała R.? Dla niektórych Polska to jednak kraj na podsłuchu 29-07-2007 22:59
Przejechałem ostatnio w ciągu kilku dni kilka tysięcy kilometrów polskimi drogami. Konieczność, a nie przyjemność. Odkąd na podsłuchach znaleźli się Kittel, Pytlakowski, Ryciak i moja osoba, pretekstem miał być niejaki RR (Rafał R), doświadczając wątpliwej przyjemności wścibstwa Z, Ś i K, należy zakładać, że jednak żyjemy w kraju na podsłuchu. Na marginesie, panowie, zazwyczaj ludzie kiedyś wyrastają z podglądania przez dziurkę od klucza. Czyżbyście zatrzymali się na etapie krótkich spodenek? Poczucie wszechwładzy, bycia Bogiem też przy tym będzie krótkotrwałe. Wiecznie na stołkach nie będziecie. Małość panowie pokazali, nic więcej. A Bertold, Piotr, Igor i Maciej skoro nie chce tekstu o tym wydrukować niezależna i wolna gazeta, wrzućcie to w Internet.
PS. Kolegów dziennikarzy pracujących zbyt często dla Z, Ś i K. prosiłbym by tym razem zrobili sobie wakacje, a nie posłusznie wykonali "brudną robotę". Na koniec zacytuję Roberta Zielińskiego, który napisał na zamkniętym forum "Newsroom": "A to co wiemy, to dopiero przedsionek piekła."
Oczywiście, że urojenia 03-08-2007 16:34
Kolejne wchodzenie w Sopot roku 1998. I dwa zdarzenia. Wieczór na Sopockim Monciaku. Rozmawiam z M. Dwukrotnie błyska flesz. Młody mężczyzna robi nam zdjęcie. Oczywiście, że jest to paparazzi lub mój fan. Następnego dnia. Biały Opel Omega przykleja się do mnie tak nieznośnie, że kilka moich nieprzepisowych manewrów demaskuje jego kierowcę. Zrobił sobie ze mnie przewodnika po Trójmieście. Tym razem to ja robię zdjęcia. Latkowski
Prawdziwy koniec I wojny 3 października br. Republika Federalna Niemiec, będąca następcą prawnym Rzeszy Niemieckiej, która z kolei była kontynuacją Republiki Weimarskiej, utworzonej w następstwie abdykacji cesarza Wilhelma II i likwidacji Cesarstwa Niemieckiego, zapłaciła ostatnią ratę reparacji w wysokości 70 mln euro na rzecz Francji i Wielkiej Brytanii, za szkody wyrządzone tym państwom przez Cesarstwo Niemieckie w okresie Wielkiej Wojny, czyli I wojny Światowej, jaka toczyła się w latach 1914 – 1918. Zatem dopiero od tego dnia można powiedzieć, że I wojna światowa zakończyła się definitywnie. Okazuje się, że wojny trwają znacznie dłużej, niż nam się wydaje, a skoro już to wiemy, to warto też przypomnieć, że o ile na Zachodzie Niemcy I wojnę światową przegrały, to już na Wschodzie – niekoniecznie. I nie chodzi tu nawet w tej chwili o fakt, iż w 1918 roku wojska niemieckie zajmowały ogromne przestrzenie tzw. „ober-ostu”, tylko o to, że 1 maja 2004 roku, przyłączając i to na własne ich życzenie, 9 państw środkowo-europejskich do Unii Europejskiej, Niemcy zrealizowały, a w każdym razie uczyniły ogromny krok w kierunku realizacji swego celu wojennego w tej części Europy, wyrażonego w postaci projektu „Mitteleuropa” z roku 1915. Projekt ten przewidywał, że po ostatecznym zwycięstwie niemieckim, na obszarze tym zostaną zainstalowane państwa pozornie niepodległe, a de facto – niemieckie protektoraty, o gospodarkach peryferyjnych i uzupełniających gospodarkę Niemiec. Skoro po 90 latach od rozpoczęcia tamtej wojny stawiany podówczas cel został osiągnięty, to chyba można powiedzieć, że przynajmniej w obszarze Europy Środkowej Niemcy tamtą wojnę wygrały. A że dopiero po 90 latach – to niczego nie zmienia. Przeciwnie – chwalebnie świadczy o ciągłości polityki państwa, które nigdy nie rezygnuje z celu, który raz uznało za korzystny dla siebie. W tym kontekście stwierdzenie rosyjskiego premiera Włodzimierza Putina w przemówieniu wygłoszonym 1 września 2009 roku na Westerplatte – że przyczyną II wojny światowej był Traktat Wersalski, który „upokorzył dwa wielkie narody”, nabiera ciężaru gatunkowego. Cóż bowiem takiego złego uczynił Traktat Wersalski, że upokorzyło to aż dwa wielkie narody? Traktat ten zaaprobował w Europie porządek polityczny, przewidujący istnienie niepodległych państw w obszarze Europy Środkowej, a więc – między Niemcami i Rosją. Warunkiem sine qua non trwałości tego politycznego porządku, a więc istnienia na tym obszarze niepodległych państw, była słabość Niemiec i słabość Rosji. Skazanie Rosji i Niemiec przez twórców porządku wersalskiego na notoryczną słabość, rzeczywiście mogło zostać uznane przez Niemców i Rosjan za upokarzające i pewnie dlatego prowadzona przez obydwa te państwa polityka skierowana na podważanie i obalenie porządku wersalskiego, cieszyła się autentycznym poparciem obydwu narodów, zupełnie niezależnie od ustrojów tych państw – w przypadku Niemiec zarówno podczas Republiki Weimarskiej, jak i Rzeszy utworzonej przez Adolfa Hitlera. Wynika z tego kilka wniosków. Pierwszy – żeby nie przywiązywać zbytniej wagi do ustrojów państw, zwłaszcza przy ocenie sposobu, w jaki będą one traktowały swoje interesy i sposobu myślenia narodów, a zwłaszcza – by ustrojów tych nie traktować jako żelaznej gwarancji. Po drugie – że jeśli istnienie w obszarze między Niemcami i Rosją niepodległych państw jest przez obydwa te narody uznawane za rodzaj upokorzenia mogącego prowadzić nawet do wojny, to jest oczywiste, iż w interesie europejskiego i światowego pokoju, należałoby takie przyczyny jak najszybciej eliminować. Wprawdzie premier Putin taktownie już tego wniosku w swoim przemówieniu nie wyciągnął, ale nasuwa się on siłą rzeczy. Nie ma przypadków, są tylko znaki – mawiał ś.p. ksiądz Bronisław Bozowski. Tak się akurat złożyło, że zakończenie spłacania przez Niemcy reparacji z tytułu szkód wyrządzonych podczas I wojny światowej zbiegło się z 66 rocznicą kapitulacji Powstania Warszawskiego. Jak wiadomo, zawieszenie broni zostało podpisane w kwaterze SS-Obergruppenfuehrera Ericha von dem Bacha przez płk Kazimierza Iranka-Osmeckiego i ppłk Zygmunta Dobrowolskiego 3 października o godzinie 2 w nocy. Niemcy uznali prawa kombatanckie żołnierzy Armii Krajowej – po 34 dniach po aliantach zachodnich, którzy 30 sierpnia 1944 roku wydali deklarację, że „Armia Krajowa stanowi integralną część Polskich Sił Zbrojnych i w tych warunkach wszelkie akty represji w stosunku do jej żołnierzy stanowią pogwałcenie praw wojny”. Przede wszystkim jednak warto zwrócić uwagę na okoliczność, że mimo z pozoru, a właściwie nie z pozoru, ale faktycznej nieprzejednanej wrogości między Rzeszą Niemiecką a Związkiem Radzieckim, w przypadku Powstania Warszawskiego doszło między nimi do faktycznego współdziałania. Dlaczego? Ano dlatego, że Powstanie Warszawskie – abstrahując w tej chwili od jego skuteczności – pomyślane było jako manifestacja woli odtworzenia niepodległej Polski – na przekór upadkowi porządku wersalskiego i mimo ustaleń podjętych na konferencji w Teheranie, które upadek porządku wersalskiego de facto sankcjonowały. Jak się okazuje, potrzeba definitywnego przekreślenia już nie tylko samego porządku wersalskiego, ale również wybicie każdemu z głowy wszelkich rojeń o jego przywróceniu, okazała się silniejsza od chwilowej – jak się okazało – nieprzejednanej wrogości. Skoro tak, to cóż dopiero mówić o sytuacji, w której polityka europejska kształtowana jest przez Niemcy i Rosję jako strategicznych partnerów? Skoro skupiliśmy się na rocznicach, to warto przypomnieć jeszcze jedną. Oto 12 października minie 71 lat od dekretu wydanego przez Adolfa Hitlera o utworzeniu na części terytorium Rzeczypospolitej Polskiej Generalnego Gubernatorstwa. Dekret ten wszedł w życie 26 października. Generalne Gubernatorstwo było rodzajem niemieckiej kolonii na ziemiach polskich, m.in. ze względu na stanowczy sprzeciw ówczesnego strategicznego partnera Rzeszy, czyli ZSRR wobec jakichkolwiek pomysłów odtwarzania państwa polskiego nawet w postaci szczątkowej. Potem mądrość etapu podyktowała inne rozwiązanie, ale obecnie etap jest zupełnie inny, więc i przed nami otwierają się wszystkie możliwości. SM
To się kalkuluje! Media donoszą, że Ministerstwo Finansów w porozumieniu ze Związkiem Banków Polskich wpadło na pomysł, by emerytury przekazywać nie za pośrednictwem poczty - jak było dotychczas - tylko za pośrednictwem banku. Emerytów - nie licząc rencistów - mamy w Polsce około 3 milionów. W przypadku realizacji tego programu każdy z tych 3 milionów emerytów musiałby założyć sobie kontro bankowe, co jak wiadomo - kosztuje, podobnie, jak jego obsługa. Średnio koszty obsługi konta wynoszą - w zależności od banku - od 100 do 150 złotych. Ponieważ sytuacja systemu emerytalnego w Polsce jest - najdelikatniej mówiąc - bardzo napięta, a mówiąc mniej delikatnie - balansuje na granicy bankructwa, jest mało prawdopodobne, by koszty założenia i obsługiwania kont bankowych emerytów przejął na siebie ZUS. Jeszcze mniej prawdopodobne jest to, że przejmą to banki. Zatem kosztami założenia i obsługi tych kont zostaną obciążeni emeryci - oczywiście dla ich dobra, jakże by inaczej! Oznacza to, że rząd premiera Donalda Tuska zamierza nałożyć na 3 miliony emerytów haracz, przeznaczony nawet nie dla niego, tylko dla banków. Ale chyba banki w jakiś sposób się rządowi premiera Tuska za to zrewanżują - bo z kolei trudno przyjąć, by taki haracz rząd premiera Tuska nakładał bezinteresownie. 3 miliony kont przy rocznych kosztach obsługi co najmniej 100 złotych, to 300 mln złotych. Ani to dużo, ani mało, ale biorąc pod uwagę, że koszty kampanii wyborczej prezydenta Komorowskiego wyniosły oficjalnie ok. 15 mln złotych - to raczej dużo. Gdyby banki podzieliły się zyskiem sprawiedliwie, to za 150 milionów można by nie tylko sfinansować przyszłoroczną kampanię parlamentarną, ale nawet - zrezygnować z finansowania partii z budżetu. SM
Kto nie startował na prezydenta Polski? Kto interesuje się polityką musi pamiętać pojęcie „niesoby” - czyli „unperson”: kto podpadł Wielkiemu Bratu był nie tylko fizycznie ewaporowany (po uprzednim praniu mózgu połączonym z torturami) – ale i znikał z pamięci publicznej: znikało jego nazwisko, metryka urodzenia, artykuły, które napisał, filmy, w których wystąpił – główny bohater poznaje, że ewaporowano jego znajomego po tym, że lista członków klubu szachowego stała się nagle o jedno nazwisko krótsza.
Bardzo skuteczne działanie. P. Dorota Kołakowska popełniła w „Rzeczpospolitej" artykuł: „Kosztowna walka o prezydenturę”
( http://www.rp.pl/artykul/10,546027.html ); można stamtąd wysyłać maile do Autorki: d.kołakowska@rp.pl ). Można się z niego dowiedzieć, ile na kampanię wydał tow. Grzegorz Napieralski, ile JE Bronisław Komorowski, ile WCzc. Jarosław Kaczyński: „Komitet Komorowskiego wydał 15,4 mln zł. Prezes PiS, Jarosław Kaczyński - milion mniej. Obu polityków najwięcej kosztowały reklamy w mediach: Bronisław Komorowski ok. 2 mln zł wydał na promocję w sieci. Kandydat PO i kandydat PiS wydali w wyścigu prezydenckim kilka razy więcej pieniędzy niż lider SLD Grzegorz Napieralski. I ponad tysiąc razy więcej niż komitet Andrzeja Leppera, lidera Samoobrony”. Można się też z niego dowiedzieć, ile wydał na kampanię p. Marek Jurek – a nawet to, że kłopoty z rozliczeniem ma p. Roman Sklepowicz, też kandydat. Zgadnijcie Państwo, jakiego kandydata w tamtych wyborach w ogóle nie było? Dla ułatwienia dodam, że głos nań oddany kosztował jego komitet ok.50 groszy. Zestawienie na końcu tego artykułu. Autorce gratuluję wiernej służby Wielkiemu Bratu. „Ze sprawozdań, które wpłynęły do Państwowej Komisji Wyborczej, wynika, że komitet wyborczy Bronisława Komorowskiego wydał na kampanię 15,4 mln zł. Wszystkie pieniądze, jakie zgromadził, pochodziły z funduszu wyborczego PO. Komitet Jarosława Kaczyńskiego korzystał tylko ze środków funduszu wyborczego PiS. Kampania prezesa partii pochłonęła 14,5 mln zł. PO i PiS nie zbierały wpłat od osób prywatnych. Pełnomocnicy obu komitetów tłumaczą, że zrezygnowali z tego dla przejrzystości finansowej kampanii.
Sieć PO, plakaty PiS Z kampanii najbardziej zadowolone powinny być media. Bo to do nich popłynęła lwia część pieniędzy polityków. Kaczyński wydał na reklamy 6,2 mln zł, Komorowski – pół miliona mniej. Kandydat Platformy prawie 2 mln zł przeznaczył na promocję w Internecie. Blisko milion złotych komitet zapłacił za stronę internetową Komorowskiego. – Po katastrofie smoleńskiej nie chcieliśmy epatować na ulicach billboardami, dlatego postawiliśmy na promocje w Internecie – wyjaśnia Grzegorz Wójtowicz, były pełnomocnik wyborczy komitetu Komorowskiego. Choć na ulicach kilka wielkopowierzchniowych reklam Komorowskiego się pojawiło. Kaczyński wydał niemal trzy razy mniej na promocję w sieci. Za to komitet prezesa PiS zainwestował prawie milion więcej niż komitet Komorowskiego w plakaty i billboardy. Kosztowały 2,2 mln zł. Prezes PiS więcej zapłacił też za podróże i spotkania z wyborcami – 2,7 mln zł. Komitet Bronisława Komorowskiego przeznaczył na to 1,8 mln zł. – Celowo postawiliśmy na bezpośrednie kontakty z wyborcami. Uważam, że wynik byłby jeszcze lepszy, gdyby tych spotkań było więcej, choć do tego trzeba zaangażowania większej liczby osób – mówi Stanisław Kostrzewski, były pełnomocnik finansowy komitetu Kaczyńskiego.
Dług Jurka i datki dla Pawlaka Kandydat SLD Grzegorz Napieralski, który osiągnął trzeci wynik w pierwszej turze wyborów, na kampanię wydał 3,1 mln zł. Poza funduszem wyborczym Napieralski otrzymał też wpłaty od osób prywatnych – 33 tys. zł. Ordynacja mówi, że każdy obywatel mógł przelać na konto kandydata nie więcej niż 19,7 tys. zł. Kto wspomógł Napieralskiego, będzie wiadomo, gdy PKW przeanalizuje sprawozdania. Znacznie hojniej, bo kwotą 279 tys. zł, sympatycy obdarowali komitet Waldemara Pawlaka, kandydata PSL. Na kampanię wydał on w sumie 3,6 mln zł. Sporo wpłat od osób prywatnych zgromadził na koncie komitetu Marek Jurek, kandydat Prawicy RP. Na kampanię miał 138,3 tys. zł, z czego 113,3 tys. zł od osób prywatnych. – Nawet nie znamy tych ludzi – mówi Lech Łuczyński, były pełnomocnik wyborczy komitetu Jurka. Ze sprawozdania wynika, że komitet Jurka wydał więcej, niż miał – 179,5 tys. zł. Sprawę zbada PKW. Jurek zaznaczył, że ma ponad 41 tys. zł niespłaconych zobowiązań. – To niezapłacone faktury za dwa spoty radiowe, część ulotek i jeden przelot. Dwa rachunki już uregulowaliśmy – dodaje Łuczyński.
Andrzej Lepper, kandydat Samoobrony, wydał na kampanię zaledwie 13,1 tys. zł. Po terminie wyznaczonym przez PKW sprawozdanie złożyły dwa komitety wyborcze. Dotąd nie wpłynęło jeszcze sprawozdanie komitetu kandydata Romana Sklepowicza. Jego pełnomocnikowi finansowemu grożą za to nawet dwa lata więzienia.
Drożej niż w 2005 r. Jeden głos oddany na Waldemara Pawlaka kosztował jego komitet aż 12 zł – wynika z przeliczenia wydatków i liczby otrzymanych głosów kandydatów. Komitet Grzegorza Napieralskiego kosztowało to 1,3 zł, a Marka Jurka zaledwie 1 zł.
Biorąc pod uwagę II turę, jeden głos kosztował komitet Bronisława Komorowskiego 1,7 zł, a Jarosława Kaczyńskiego – 1,8 zł.
W kampanii prezydenckiej w 2005 r. komitet Donalda Tuska wydał 14,26 mln zł. Na kampanię Tuska wpłaciło wówczas ponad 70 osób, m.in. Janusz Palikot. Komitet wyborczy Lecha Kaczyńskiego wydał wówczas 13,5 mln zł. Całą tę kwotę dostał od PiS
Sztywny wymiar honoru Pamiętam jeszcze czasy, gdy słowo „honor” miało sens całkiem codzienny. Gdy – na przykład – mężczyźni nie braliby dotacyj z np. Unii Europejskiej – bo mężczyźnie nie wypada brać od kogoś za darmo. Oczywiście: jak chodzi o przeżycie, można wziąć za darmo – ale ten, kto przyjął wsparcie przestawał być człowiekiem honoru, nie miał „zdolności honorowej”. I, oczywiście, nie mógł (jeśli trafiło mu się żyć w d***kracji) glosować ani startować w wyborach! Dziś zasady honorowe przetrwały tylko w dyplomacji – oczywiście: w formie tak skostniałej, jak frak. Jednak obowiązują – bo państwo, które by ich nie przestrzegało, traciłoby zdolność honorową. Jeśli więc Rurytania oskarża dyplomatę Poronii o szpiegostwo, uznaje za persona non grata i wyrzuca z kraju – to (niezależnie od tego, czy oskarżenie jest prawdziwe, czy fałszywe!) Poronia wyrzuca od siebie taką samą liczbę tej samej rangi dyplomatów Rurytanii. Też bez dbania o to, czy są szpiegami. Jak nie ma pod ręką szpiegów, to się dobiera z uczciwych – jak tłumaczył słynny Franz Fischer. Zresztą: prawie zawsze się trafia na szpiega... Tak czy owak: nie można dopuścić, by nie odpowiedzieć ciosem na cios – bo w przeciwnym przypadku traktowano by takie potulne państwo jak pochyłe drzewo... Dotyczy to i innych dziedzin (np. rewizyty dyplomatyczne!), co skwitowałem w „Dzienniku Polskim” felietonikiem p/t:
Tłumaczę – jak dziecku Do Wrocławia na jakieś spotkanie businessu z politykami przyjechał p.Jakób Steinberg. PAP podała: "Zastępca sekretarza stanu USA, James Steinberg, udał się z wizytą do Polski, gdzie spotka się z przywódcami polskiego rządu - poinformował Departament Stanu". Jednak nikt się z p. Steinbergiem nie spotkał. P. Igor Janke napisał ostro:
http://www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/266614,Rzad-zlekcewazyl-zastepce-Hlilary-Clinton
„Polskie władze po prostu zbojkotowały wizytę amerykańskiego polityka. Uważam to za skandal dużej miary. Po pierwsze stracono szansę na kilkugodzinne rozmowy z jedną z najważniejszych postaci w Waszyngtonie. Po drugie sprawiono, że poczuł się zapewne dość mocno sfrustrowany brakiem rozmów z polskimi władzami. Ciekaw jestem komentarza ministra Sikorskiego. Panie ministrze, dlaczego nikt z polskich władz nie znalazł czasu dla Jamesa Steinberga?” Wyjaśniam: gdy JE Radosław Sikorski rok temu poleciał do Waszyngtonu, nie został przyjęty przez p. Hilarię Clintonową. W dyplomacji na taki afront TRZEBA odpowiedzieć. Ale – o tym się nie mówi! Właśnie. Nie mówi się dyplomacie: „Mścimy się za jakiś tam afront popełniony na kimś innym” Mówi się: „Jego Ekscelencja (tu nazwisko ministra) jest dziś bardzo zajęty, przyjmuje delegację niewidomych dzieci z Patagonii”. I wszystko jasne. Jak widać: nie dla wszystkich. Być może p. Janke już zapomniał o tamtym, dość niebywałym, afroncie. Na szczęście w MSZ pamiętają.
Zresztą: wedle stawu grobla: obił nas pan, mścimy się na woźnicy; p. Clintonowej nie odważono by się tak potraktować. A może?
Nie ukrywam: byłbym dumny z III Rzeczypospolitej. JKM
09 października 2010 "Burzliwe" życie polityczne.… kwitnie w Polsce, ale z prawdziwą polityką nie ma ono zbyt wiele wspólnego. Takie przezywanie się wzajemne, pozorowane utyskiwanie, a potem i tak wspólnie przegłosowują demokratycznie ustawy, które uderzają w nas, w naszą wolność, w naszą własność i w nasze życie- w sposób jak najbardziej ogólny. Bo w naturze demokracji jest gwałcić naszą wolność, własność i życie.. Wystarczy przegłosować. Żeby oddać nam trochę wolności- nie mają demokraci dla nas czasu. Żeby ją nam znowu zabrać- potrafią w kilka dni. Ostatnia ustawa z dopalaczami jest tego wymownym przykładem.. Szybko przegłosowali.. I znowu zabagnili temat.. Będą nowe regulacje, ustalenia, wymyślili nawet definicję, taką, której na całym świecie nie mają. A my mamy.. Wszystko dla naszego bezpieczeństwa, kosztem oczywiście wolności.. Bo im więcej bezpieczeństwa- tym mniej wolności. Jak to napisał w swoim orzeczeniu Trybunał Konstytucyjny w sprawie obowiązkowego zapinana pasów bezpieczeństwa:” Zabierają wolność, ale zapewniają bezpieczeństwo”(????) No i możemy nadal ginąć bezpiecznie w pasach niebezpieczeństwa.. Bo wyboru zapinania, bądź nie- demokratyczny ustawodawca nie przewidział. Równolegle z postępującym bezpieczeństwem, które równolegle pozbawia nas wolności, pan Lech Wałęsa twierdzi, że „Chinom musimy pomóc”(????) Nieprawdopodobne? My Chinom musimy pomóc? To nasza cywilizacja znika i chyli się ku upadkowi, czy cywilizacja chińska? Między innymi dzięki postępowaniu pana Lecha Wałęsy, który przeszedł do obozu wroga- obozu totalnej demokracji, która niszczy nasze państwo ..Taka ilość głupstw jaka codziennie – za sprawą panującej demokracji, czyli chaosu braku rozsądku, relatywizmu i odrywania postępowania od odpowiedzialności- wciskana jest w nasze życie, państwo polskie nie doświadczało nigdy w swojej historii. Ja przynajmniej sobie nie przypominam z przeszłości, którą – wydaje mi się nieźle znam, bo historię lubię.. Ludzie- owszem robili różne głupstwa- nie tylko na swój rachunek, ale również na rachunek pozostałych, na przykład rozbiory Polski, ale, żeby takie ilości wariactw legislacyjnych wtłaczać w życie ludzi…(???) Do tego tylko przyczynia się demokracja, relatywizująca i niszcząca większościowo wszystko co stoi na jej drodze. Narastają swary między sąsiadami, narastają podziały międzyludzkie , ludzie są w stałej i permanentnej niezgodzie.. Jedni są „ za”, a inni- „przeciw”.. I co z tego wynika? I doprawiają demokratycznie prawie codziennie coś” nowego”. Polityczne przyznawanie tzw. Pokojowej Nagrody Nobla- to już codzienność. Nagroda ta została zawłaszczona przez socjalistów- demokratów, a pan Alfred Nobel, ani socjalistą, ani demokratą nie był.. Był wynalazcą, opatentował ponad 300 wynalazków.. Zmarł w roku 1896, kiedy dopiero międzynarodowi socjaliści zaczęli się przepychać do władzy, co nastąpiło w Europie w roku 1918. Już o ekologii i prawach człowieka nie wspominając.. W tym roku Pokojową Nagrodę Nobla otrzymał pan Liu Xiaobo, siedzący obecnie w więzieniu chińskim za destabilizowanie państwa chińskiego, które nie jest demokratyczne i nie szanuje praw człowieka- wynalazku Rewolucji Francuskiej.. W Chinach nie ma wyborów demokratycznych, nie ma urn, nie ma komisji wyborczych- nie ma tego całego bałaganu, którego w Europie nie było przez setki lat( oprócz epizodu Rewolucji Francuskiej zorganizowanej przez wolnomularstwo), nie ma woli powszechnej ludu, jest natomiast – zdrowy rozsądek rządzących Chinami, Komunistycznej Partii Chin(!!!) Co jest wielkim paradoksem naszych czasów, bo komuniści na ogół kojarzą się w historii ludzkości z mordowaniem i przewracaniem świata do góry nogami.. I tak też było w Chinach podczas tzw. Rewolucji Kulturalnej, podczas której wymordowano 20 milionów ludzi. Obecnie w Chinach zarzucono Rewolucję Kulturalną, opartą na marksizmie, a marksizm kulturowy przeniesiono do Europy, gdzie taka rewolucja się odbywa, według pomysłów komunisty Gramsciego( nawet w Rzymie jest instytut jego imienia!). Ten słynny marsz przez instytucje ożywiony w latach sześćdziesiątych na Sorbonie.. Na razie kryptokomuniści kulturalni i europejscy nas nie mordują- mordują dzieci nienarodzone.. I będą wkrótce mordować starców. Nie wiedzą nawet- kiedy zaczyna się życie człowieka.. Dla nich zaczyna się różnie.. W szóstym tygodniu, w ósmym.. A może w ogóle się nie zaczyna i można zabijać już po urodzeniu? A przecież zaczyna się od chwili zespolenia dwóch komórek. To zresztą można ustalić w demokracji drogą głosowania. Tak jak wszystko! Nauka w demokracji w ogóle nie jest potrzeba, bo i po co? Jak prawdę ustala się w głosowaniach.. Europa przeżyła w ciągu ostatnich pięciuset lat cztery rewolucje: Rewolucja Marcina Lutra z jego tezami destabilizującymi Kościół Powszechny, którego zwolennikiem jest przewodniczący Parlamentu Europejskiego, pan profesor Jerzy Buzek, potem była krwawa Rewolucja Francuska, której celem było zniszczenie chrześcijaństwa monarchicznego i zastąpienie go rządami motłochu demokratycznego, potem był komunizm w Rosji sfnansowany przez banki amerykańskie i niemieckie, żeby zniszczyć chrześcijańską monarchię i przejąć bogactwa Rosji, a obecnie mamy czwartą rewolucję- rewolucję w sferze kultury, czyli w sferze nadbudowy- jak to formułował Karol Marks- w sferze świadomości. Oczywiście w bazie też zachodzą zmiany, w bazie czyli w sferze własności.. Rewolucja idzie dwoma torami: atakuje własność, która już powoli przestaje być fundamentem naszej cywilizacji poprzez demokrację, która totalnie przegłosowuje wszystko co może zlikwidować większościowo.. Nie bez przyczyny sędziwy Marks powiedział, że drogą do socjalizmu , a potem komunizmu- jest demokracja.. Tu akurat miał stuprocentowa rację.. Im więcej demokracji- tym więcej socjalizmu.. A potem wspólnotowy komunizm.. No i właśnie takim ludziom, którzy chcą demokracji, praw człowieka i innych wynalazków antycywilizacyjnych-socjaliści przyznają pokojowe nagrody Nobla .Laureta wybiera Komitet Stortingu, norweskiego parlamentu. Taką nagrodę dostał pan Al. Gore- niestrudzony – za ciężkie miliony dolarów- propagator topienia się lodowców przy pomocy nadmiaru CO2, co jest kompletnym nonsensem.. Dostał Barack Hussain Obama- za działalność pokojową, prowadząc w tym czasie dwie krwawe wojny, dostała pani Wangari Maathai- działaczka ekologiczna z Kenii czy Szirin Ebodi z Iraku- działaczka na rzecz demokracji i praw człowieka. Czy tacy pacyfiści jak marksista Dalajlama czy Arafat… Nobel się pewnie w grobie przewraca, że ktoś jego pieniądze rozdziela pomiędzy ekologów pogańskich i wrogów cywilizacji łacińskiej, zwolenników demokracji i praw człowieka, wartości antycywilizacyjnych.. Pan Lech Wałęsa- demokrata jak się patrzy- pod warunkiem, że u steru demokratycznej władzy są swoi, bo jak są inni, to demokracja jest zagrożona- powiedział także, że:” Powinniśmy pomóc im ostrożnie, ale zdecydowanie w wejściu na tę drogę, na której jest wolny świat”(???) No naprawdę, kawalarz z tego pana Lecha Wałęsy.. To Chiny nie są wolnym krajem, a Polska- rozumiem – jest(????) Będąc częścią Unii Europejskiej, jej prowincją..(???) Czy można nie widzieć słonia w menażerii? A Chiny czyją częścią są? Odpowiadam: można! Jeśli się go nie chce widzieć.. W Chinach nie ma demokracji- a są potęgą światową.. W Polsce szaleje demokracja- i co? Demokracja nas nie nakarmi.. Demokracja nas podusi, zarówno w bazie jak i w nadbudowie.. Jesteśmy na najlepszej drodze do tego celu.. Tu Marks okazał się geniuszem! Prorokiem zła i apostołem niegodziwości na ludzkiej jednostce.. Liu Xiaobo walczy o demokrację i prawa człowieka. Jak mu się uda- koniec z rozwojem gospodarczym Chin.. Jak zresztą powiedziała wielka znawczyni demokracji i praw człowieka, pani Danuta Hubner, z Platformy Obywatelskiej:” Chiny się bezmyślnie rozwijają”(!!!). Życzyłbym Polsce takiej” bezmyślności”.. WJR
Szewach Weiss . Polska zawsze popiera Izrael Weiss „Żydów z Polakami łączy bowiem szczególna więź. To w Polsce przez wiele stuleci znajdowało się światowe centrum żydowskiego życia. Tu rozwijały się kultura, religia i myśl polityczna Żydów.”…” a w Izraelu powstańcy warszawscy są uznawani za bohaterów. Nie mówi się już tylko o powstaniu w getcie. Polska zawsze popiera Izrael na arenie międzynarodowej, co jest dla niego niezwykle cenne. Świetnie rozwijają się stosunki akademickie. W obu krajach nie ma uczelni, instytutu czy szpitala, w których nie współpracują polscy i żydowscy naukowcy. I, co ciekawe, na ogół mówią jeszcze tym samym językiem. Jest to język polski. Do tego dochodzą świetne relacje ekonomiczne, współpraca w sprawach bezpieczeństwa, turystyka...”..(źródło ) Mój komentarz Bracia Kaczyńscy rzeczywiście konsekwentnie popierali Izrael. Musieli mieć jakiś powód. Poza tym ,że Żydzi byli jednym z narodów Imperium Rzeczpospolitej Obojga Narodów , a wcześniej budowali polskie miasta ,poza tym ,że w „polskich „żyłach” płynie morze zasymilowanej krwi żydowskiej i na odwrót , w żyłach Izraela płynie rzeka słowiańskiej, polskiej krwi musi być jakis innym polityczny powód . Platforma Tuska przyjęła konsekwentną politykę lojalnej współpracy z Niemcami . Odrzuciła politykę jagiellońską i wschodnia , którą uprawiały z mniejszym, czy lepszym skutkiem . z większym , czy mniejszym zaangażowaniem poprzedni ekipy . Natychmiastowe uznanie niepodległości Ukrainy, aktywny udział Kwaśniewskiego w pomarańczowej rewolucji na Ukrainie, jego dobre stosunki z Łukaszenką . Co jest bardzo istotne polska politykę jagiellońską popierały polskie środowiska żydowskie ,że wystarczy wspomnieć samego Michnika. Stronnictwo pruskie jak nazywa Platformę Michalkiewicz, z Tuskiem, Komorowskim, Sikorskim lojalnie, i bezmyślnie popierają Niemcy. Ich bałwochwalcze wsparcie dla Traktatu Lizbońskiego, poniżające wsparcie przez Sikorskiego niemieckich żądań w stosunku do Ukrainy. Bardzo interesującym pokazem służebnej postawy Polski, Sikorskiego w stosunku do Niemiec było jego wystąpienie w roli statysty n konferencji ministra spraw zagranicznych Niemiec. N konferencji tej Niemcy ostro zaatakowały Izrael. Pretekstem było sprawa statków z pomocą , które Izrael brutalnie zatrzymywał . Takie sprawy jak ukraińskie , litewskie , czy izraelskie , jako z krajami bardzo istotnymi dla Polski powinny być załatwiane w bezpośrednich rozmowach z tymi krajami. Upadek Unii Wolności rozbitej prze Tuska , a w której środowiska żydowskie miały duże wpływy miał poważne konsekwencje dla kierunków polskiej polityki zewnętrznej i wewnętrznej . Jak już wcześniej wspomniałem zarzucenie polityki jagiellońskiej , a także wsparcie Niemiec, a w zasadzie elit niemieckich w ich walce z europejskimi elitami żydowskimi . Według mnie chodzi o eliminację wpływów elit żydowskich lub ich poważne osłabienie krajach Unii. Z tego punktu widzenia Polska i europejskie środowiska żydowskie mogą mieć wspólne interesy. Nie dopuszczenie do przejęcia całkowitej kontroli nad Unia Europejską przez niemieckie elity polityczno gospodarczo medialne. Oraz wspólnego wsparcia w Unii dążeń do jej rozszerzenia na wschód . Dla nas strategiczne znaczenie ma przyjęcie Ukrainy i Białorusi do Unii. Być może wspólnie moglibyśmy zmusić Unie innego ważnego i istotnego dla Polski rozszerzenia Unii . Do przyjęcia Turcji.
Marek Mojsiewicz
Chcemy poznać prawdę o tej śmierci Za bardzo boimy się reakcji Rosji na nasze pytania i wątpliwości, ale także krytyki ze strony liberalnych mediów, które na siłę chcą ubrać nas w szaty antyrosyjskie. Z Arturem Górskim, posłem Prawa i Sprawiedliwości, rozmawiają Marta Ziarnik i Paulina Jarosińska. Tuż po katastrofie rządowego samolotu Tu-154M udzielił Pan „Naszemu Dziennikowi” wywiadu pt. „Oskarżam Moskwę”. Czy dziś, pół roku po katastrofie, nie żałuje Pan wypowiedzianych tam słów? - Ależ te słowa były bardzo prawdziwe. Wynikały z ówczesnych silnych emocji, ale też odpowiadały tym okruchom informacji, które do nas docierały, gdy wracaliśmy pociągiem specjalnym z Katynia do Warszawy. Pamiętam te rozmowy między posłami, ciągłe telefony, gorączkowe dzielenie się informacjami pozyskanymi z mediów i od znajomych – także od dziennikarzy, którzy byli na miejscu katastrofy. Komentarzom i hipotezom nie było końca, ale jakoś nikt nie wierzył, że to był zwykły wypadek, przypadkowa katastrofa. Wiem, że większość kolegów posłów myślała podobnie jak ja i dziś podpisaliby się pod moimi wypowiedziami z tego wywiadu, ale wówczas nie mieli odwagi wyrazić swoich wątpliwości i podejrzeń. Zresztą wtedy wszyscy byliśmy w szoku, cały Naród przeżywał traumę.
Jednak Pana słowa wywołały w niektórych kręgach oburzenie… - Naród od początku w ocenach przyczyn tej katastrofy i odpowiedzialności za nią był podzielony, i tak pewnie pozostanie. Oczywiście są środowiska filorosyjskie, a także ludzie, którzy każdą podejrzliwość, każde postawione pytanie określają jako przejaw spiskowej teorii dziejów, ale przecież w takich sytuacjach każdy scenariusz trzeba brać pod uwagę. Przypomnę, że nie powiedziałem, iż oskarżam Rosję o zamach, ale uważam, że i wówczas, i obecnie także tego scenariusza nie można do końca wykluczyć. Wciąż pozostaje zbyt dużo tajemnic i nierozwiązanych zagadek wokół tej śmierci. I zbyt wiele przesłanek co do jej przyczyn…
Zasugerował Pan także, iż są osoby, które mogły coś zyskać na śmierci tych 96 osób. Mógłby Pan sprecyzować, o kogo dokładnie wówczas Panu chodziło? - Miałem na myśli Platformę Obywatelską i rząd oraz samego Bronisława Komorowskiego. Już w pociągu, którym wracaliśmy do Warszawy, dotarły do nas bowiem informacje o pierwszej próbie przejęcia kontroli nad Instytutem Pamięci Narodowej przez ludzi marszałka Komorowskiego. Zresztą wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę – i my, i politycy PO – że wraz ze śmiercią prezydenta władza przechodzi na drugą osobę w państwie, czyli na marszałka Sejmu. A to oznaczało, że w jednej chwili – przynajmniej na kilka miesięcy – PO zdobyła pełnię władzy w państwie. I oni ten skok na państwo zrobili bez żadnych skrupułów, zanim jeszcze – można powiedzieć – na dobre ostygło ciało świętej pamięci prezydenta Kaczyńskiego. Nasi oponenci polityczni kalkulowali, że ta śmierć bardzo nas osłabi i zwiększy ich szanse na wygranie wyborów prezydenckich, bo my straciliśmy swego naturalnego kandydata.
Ale przecież mogli spodziewać się reakcji ludzi na tę śmierć. Nawet w mediach zaczęto niespodziewanie dobrze mówić o parze prezydenckiej… - W tych pierwszych godzinach po katastrofie nikt jeszcze nie wiedział, jak zachowają się zwykli ludzie, nikt nie mógł przewidzieć reakcji Narodu na to wydarzenie. My także nie spodziewaliśmy się, że ta śmierć tak bardzo poruszy Polaków, że setkami tysięcy będą przyjeżdżać do Warszawy, by oddać ostatni hołd parze prezydenckiej. To było fantastyczne zjawisko. Egzamin z patriotyzmu pięknie zdany przez obywateli. Natomiast polityków PO te tłumy pod Pałacem Prezydenckim przerażały. Prawie natychmiast rozpoczęli akcję niszczenia pamięci po prezydencie Kaczyńskim, bo przestraszyli się jego mitu, a później tego, że zatriumfuje zza grobu zwycięstwem wyborczym swego brata Jarosława. Dlatego uknuli absurdalny zarzut, że Jarosław Kaczyński chce wygrać wybory „na trupie Lecha Kaczyńskiego”. Oni naprawdę przestraszyli się siły odkłamanego wizerunku prezydenta i jego szlachetnej małżonki. I dziś się wydaje, że ta siła rzeczywiście mogła dać nam zwycięstwo.
Trudno nie oceniać początku prezydentury Bronisława Komorowskiego w kontekście Smoleńska, sporu o krzyż i właśnie pielgrzymki rodzin ofiar… - Widać, że ta prezydentura jest bez koncepcji, że niemalże człowiek przypadkowy został wybrany na prezydenta Polski. I widać, że Bronisław Komorowski źle czuje się jako mieszkaniec Pałacu Prezydenckiego. Gdy rozpoczął się spór o krzyż smoleński postawiony pod pałacem przez Naród – który to spór zainicjował zresztą sam Komorowski – zaczął on nagle przebąkiwać o chęci przeprowadzki do Belwederu. Ludzie modlący się pod tym krzyżem wyraźnie go irytowali i dlatego chciał jak najszybciej go usunąć. I w końcu to zrobił!
Ale czy nie uważa Pan, że ten krzyż z jeszcze innego powodu tak niepokoił nowego prezydenta? - Też mi się tak wydaje. Cały czas przypominał on bowiem Komorowskiemu o tej katastrofie i jego poprzedniku. Obecny prezydent obawia się, że pamięć o Lechu Kaczyńskim przyćmi jego panowanie, dlatego wpisał się w politykę rządu niszczenia tej pamięci. Wyrazem tej polityki w wykonaniu prezydenta Komorowskiego jest nie tylko usunięcie krzyża, ale także upamiętnienie tej katastrofy przez niewielką tablicę umieszczoną na budynku pałacu nawet bez obecności rodzin ofiar katastrofy. Przecież ta tablica to kpina z tych wszystkich Polaków, dla których pamięć o prezydencie RP Lechu Kaczyńskim jest ważna.
I te działania rządu na rzecz marginalizowania tragedii i zasług prezydenta Kaczyńskiego odnoszą zamierzony skutek. - Można odnieść wrażenie, że posłowie PO, członkowie rządu, a wreszcie obecnie panujący nam prezydent nie zdają sobie sprawy, czym ta tragedia jest dla Polaków i jaki ma wpływ na nasze dzieje. A może wręcz przeciwnie – zdają sobie sprawę, ale wolą na tę śmierć patrzeć w kategoriach wyłącznie partykularnych, partyjnych, bo Lech Kaczyński był związany z PiS. Nie potrafią wyzwolić się ze swojej małostkowości i dojrzeć ważności tego tragicznego zdarzenia dla losów Polski. I w tym kontekście pielgrzymka do Smoleńska pod patronatem pani prezydentowej Komorowskiej jest nieudolną próbą zachowania twarzy. Ale czy to jest szczera chęć oddania hołdu ofiarom katastrofy w Smoleńsku, gdy prezydent Komorowski sprzeciwia się godnemu upamiętnieniu ofiar katastrofy w Warszawie, gdy nie chce palca przyłożyć do budowy pomnika, który kolejnym pokoleniom będzie przypominał o śmierci najważniejszych ludzi w państwie, którzy zginęli podczas służby dla Ojczyzny?
Wróćmy jeszcze do tego wywiadu sprzed sześciu miesięcy. Zasugerował Pan wówczas, iż „można powiedzieć, choć bez stuprocentowej pewności, bo dziś bez namacalnych dowodów, że Rosja jest w jakimś sensie odpowiedzialna za tę katastrofę, za ten nowy Katyń”. Dziś te słowa, nabierają dodatkowego znaczenia… - Oczywiście, że nie ma bezpośrednich dowodów co do przyczyny katastrofy i pewnie nigdy do końca jej nie poznamy, bo żadna wersja może nie być całkowicie wiarygodna wobec zatarcia wielu śladów i braku ważnych dokumentów. Ale przecież są pewne dowody potwierdzające, że wypowiedziane przeze mnie wówczas słowa odpowiadały jednak prawdzie. Wiemy już dzisiaj z całą pewnością, nawet Rosjanie to przyznają, że lotnisko pod Smoleńskiem nie było przygotowane do przyjmowania tego rodzaju samolotów, że jego infrastruktura jest w skandalicznym stanie i nie gwarantowała bezpiecznego lądowania. Mam tu na myśli choćby oświetlenie w pasach podejścia do lądowania, podczas mgły szczególnie istotne, które było zdewastowane. Ponadto pracownicy wieży, którzy naprowadzali samolot na pas lądowania, byli dość przypadkowi – przysłani z różnych części Rosji nie znali uwarunkowań lotniska smoleńskiego. I wreszcie sama postawa władz rosyjskich. Rosjanie zachowują się tak, jakby bali się dojścia do prawdy. Najpierw winę zrzucili na pilotów, zanim cokolwiek było wiadomo, a później utrudniali śledztwo, nie przekazując najważniejszych dokumentów i czarnych skrzynek. Czy to nie może budzić podejrzeń o brak czystych intencji? Jednak te Pańskie słowa o odpowiedzialności Moskwy za katastrofę szybko obiegły świat i wywołały oburzenie nie tylko w rosyjskich mediach. Podobno później przeprosił Pan za te słowa…
- W tej rozmowie nie było nic, za co bym musiał przepraszać. Gdy zadzwonił do mnie rosyjski dziennikarz, wyjaśniłem mu okoliczności powstania rozmowy, a następnie odesłałem go do oświadczenia opublikowanego w „Naszym Dzienniku”. A on napisał później, że przeprosiłem za moje słowa. Nie przeprosiłem, choć od kolegów z Klubu usłyszałem: „Dobrze, że to powiedziałeś, i dobrze, że przeprosiłeś”. My chyba za bardzo boimy się reakcji Rosji na nasze pytania i wątpliwości, ale także krytyki ze strony liberalnych mediów, które na siłę chcą ubrać nas w szaty antyrosyjskie. A my tylko chcemy poznać prawdę o tej śmierci.
A czy dziś nie żałuje Pan, że wraz z grupą posłów nie pojechał wprost z Katynia na miejsce katastrofy? Może wówczas możliwe byłoby wywarcie na Rosjanach, ale też polskim rządzie, jakiegoś nacisku, dzięki któremu mielibyśmy dzisiaj m.in. komisję międzynarodową. - To nie było możliwe, bo tam nie było z kim rozmawiać. Zresztą od takich spraw jest rząd, a nie posłowie, nawet najbardziej zainteresowani wyjaśnieniem okoliczności katastrofy. Ci z kolegów, którzy przyjechali do Katynia własnymi samochodami, natychmiast pojechali na smoleńskie lotnisko. Pozostali chcieli jak najszybciej wracać do Warszawy, bo wiedzieliśmy, że jesteśmy potrzebni w Polsce, by na miejscu chronić instytucje, które wcześniej znajdowały się pod opieką głowy państwa. I wiedzieliśmy, że naszym obowiązkiem jest dać Narodowi świadectwo tamtych tragicznych chwil, gdyż byliśmy bardzo blisko tej śmierci.
Jakie błędy w takim razie popełnił rząd na czele z premierem Donaldem Tuskiem? - Rząd nie zadbał – co było jego obowiązkiem – by Rosjanie zabezpieczyli należycie teren katastrofy i sam wrak samolotu. Nie dopilnowano też, by przy sekcjach zwłok byli polscy prokuratorzy, a nasi eksperci i śledczy mieli natychmiastowy dostęp do wszystkich dowodów i dokumentów. Przede wszystkim jednak nie podjęto próby przejęcia śledztwa z rąk Rosjan, do czego uprawniały nas umowy międzynarodowe. Wiemy, czego rząd nie zrobił, nie wiemy, dlaczego tego nie zrobił. Można odnieść wrażenie, że strona rządowa prowadziła działania pozorowane.
Donald Tusk bał się reakcji Moskwy? - Nie może być tak, że obawa przed zmarszczeniem brwi przez „Wielkiego Brata” ze wschodu nas paraliżuje. Nasi rządzący w tych dramatycznych chwilach i kolejnych miesiącach zachowywali się tak, jakby chcieli przeprosić Rosjan, że na ich terytorium spadł polski samolot z polskim prezydentem.
Czy wobec tego zauważa Pan jakieś pozytywne działania w kierunku wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej? Przybliżyć nas do prawdy może zespół parlamentarny posła Antoniego Macierewicza? - Przewodniczący Antoni Macierewicz jest zdeterminowany, aby przynajmniej zbliżyć się do wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej. Zespół jest instrumentem formalnym, narzędziem, dzięki któremu można dobijać się do prawdy. I Macierewicz skutecznie to robi, poprzez prowadzenie wraz z innymi posłami swoistego śledztwa. Szkoda, że wśród posłów innych klubów znów zwyciężyło myślenie partyjne i że nie weszli oni w skład tego zespołu. Gdyby politycy wszystkich partii naprawdę chcieli odkryć przyczyny katastrofy, toby do zespołu wstąpili i razem z nami pracowali, nie obawiając się negatywnej reakcji władz swoich ugrupowań. Ale im chyba naprawdę nie zależy na odkryciu prawdy. Mówią, że co się stało, to już się nie odstanie, że przecież nasze działania nie ożywią ofiar katastrofy, że nie jest ważne, jaka była faktyczna przyczyna katastrofy, gdyż liczy się tylko fakt katastrofy. My się z takim myśleniem nie zgadzamy. Uważamy, że Naród zasługuje na to, by poznać pełną prawdę o tym wydarzeniu. Jeśli rząd do tej prawdy nie dąży, to znaczy, że się kompromituje.
„Reakcje Polaków, ten wybuch ogólnonarodowego patriotyzmu w strumieniach wylewanych łez po utracie głowy państwa pokazują, że nasz Naród wciąż jeszcze żyje, że czuje i myśli po polsku. Być może ta tak bezsensowna śmierć wyda jeszcze wspaniałe owoce dla Polski i Polaków” – to też Pańskie słowa. Czy te nadzieje się spełniły? - Gdy to mówiłem, wydawało się, że ta tragedia odmieni Naród, że ludzie obudzą się z letargu, w który zapadli, że wreszcie upomną się o swoje prawa. Nic takiego się jednak nie stało. Widać, że ta katastrofa po wielu umysłach i sumieniach spłynęła jak woda. Ludzie w większości znów błogo i bezrefleksyjnie poddają się manipulacji mediów i uśmiechom polityków PO. Gdy obserwuję obecne reakcje wielu osób na nasze uporczywe pytania o katastrofę, to zastanawiam się, gdzie są ci Polacy, którzy nierzadko po kilkanaście godzin stali, by złożyć hołd parze prezydenckiej.
Czyli uważa Pan, że już ich nie ma? - Są, tylko tym ludziom często brakuje odwagi, by w nieprzyjaznym otoczeniu wypowiadać swoje poglądy, walczyć o nie i dawać ich świadectwo. Tyle że nie możemy bać się zabiegać o prawdę. Bo prawda zawsze w końcu zwycięży! Dziękujemy za rozmowę. http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101009&typ=po&id=po61.txt
Gajowy zamieszcza powyższy artykuł, gdyż wydaje się on dość wiernie odzwierciedlać poglądy PiS i jego zwolenników.
Skoro jest tak dobrze to dlaczego jest tak źle?
1. W czwartek odbyło się w Sejmie pierwsze czytanie projektu budżetu na 2011 rok i powinno ono być okazją do najważniejszej w tym roku debaty o stanie polskich finansów publicznych. Niestety nic takiego nie miało miejsca bo Jan Vincent Rostowski wystąpił nie w roli ministra finansów a raczej w roli pierwszego showmana Rzeczpospolitej. Bo jak inaczej określić wystąpienie osoby, która miała przedstawić najważniejszy plan finansowy państwa na następny rok,a opowiadała znowu o Polsce jako zielonej wyspie rozwoju, której dalsze funkcjonowanie wymaga jednak podwyżek podatków i oszczędności budżetowych między innymi na zasiłkach pogrzebowych i rentach z tytułu niezdolności do pracy.
2. Rostowski jak to ma w zwyczaju za problemy z którymi mamy obecnie do czynienia, obciążył PiS, choć sam odpowiada za stan finansów publicznych od blisko 3 lat. Stwierdził wręcz,że PiS powinien przeprosić Polaków za błędy swojej polityki gospodarczej w latach 2006-2007, za straszenie kryzysem, za błędne recepty dotyczące wyjścia z kryzysu przedstawiane w 2009 roku i za straszenie 2 falą kryzysu w 2010. Wprawdzie tego rodzaju zarzuty pod adresem tych ,którzy nie rządzą już 3 lata urągają wręcz inteligencji Polaków, ale okazuje się, że większość mediów na drugi dzień je powtórzyła uznając chyba,że minister Rostowski miał w tej sprawie rację. Otóż nie miał i spróbuję to wykazać.
3. Mówiąc o błędnej polityce gospodarczej lat 2006-2007, Rostowski miał głównie na myśli obniżenie stawek podatku dochodowego, składki rentowej, wprowadzenie ulgi na dzieci i becikowego. To prawda,że te posunięcia obniżyły dochody budżetowe i dochody Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (FUS) ale jednocześnie w kieszeniach podatników znalazło się dodatkowo co najmniej 30 mld zł i to właśnie te pieniądze były wydawane przez ludzi w kryzysowych latach 2008 i 2009. Pieniądze te stworzyły swoistą poduszkę dla polskiej gospodarki to dzięki nim w tych dwóch latach kryzysowych rósł w Polsce popyt, który był głównym czynnikiem wzrostu gospodarczego szczególnie w roku 2009.
4. Straszenie kryzysem nie było potrzebne, bo Polacy go poczuli na własnych skórach. Od jesieni 2008 roku do jesieni roku następnego w związku z tym rząd nie przygotował, żadnego pakietu antykryzysowego (Sejm uchwalił rządowy ustawy w tej sprawie dopiero w październiku 2009 roku) w Polsce ubyło aż 600 tys. miejsc pracy, a bezrobocie skoczyło z 9,5% do blisko 13%. To właśnie taki ubytek miejsc pracy spowodował z jednej strony ogromny deficyt w FUS, co powoduje konieczność zwiększenia dotacji budżetowych do tego funduszu przynajmniej o kilka miliardów złotych ale także konieczność zaciągania kredytów w bankach komercyjnych a nawet zabrania z Funduszu Rezerwy Demograficznej już prawie 12 mld zł .A przecież ten fundusz miał być wykorzystywany dopiero od roku 2020 kiedy to na emerytury będą przechodziły roczniki powojennego wyżu demograficznego.
5. Błędne recepty gospodarcze zgłaszane przez PiS w roku 2009 to między innymi pakiet antykryzysowy dla przedsiębiorców, propozycja obniżenia stawki VAT czy wsparcie dla tworzących nowe miejsca pracy być może oznaczała by przejściowe podniesienie deficytu budżetowego ale już w następnym roku wyraźne zwiększenia tempa wzrostu gospodarczego, a konsekwencji wyższe dochody podatkowe i składkowe. Takich rozwiązań nie zastosowano i od 3 lat corocznie deficyt finansów publicznych przekracza 6% PKB czyli kwotę 100 mld zł i to mimo wyprzedaży majątku państwowego na gigantyczną skalę (przez 4 lata na prawie 50 mld zł) i prawie rabunkową politykę dywidendową wobec spółek Skarbu Państwa.
6. Ministra Rostowskiego trzeba pytać, że skoro jest tak dobrze w gospodarce za jego rządów do dlaczego jest tak źle w finansach publicznych za które odpowiada? Tylko przez 3 lata dług publiczny przyrósł o prawie 300 mld zł co nie miało miejsca w przez ostatnie 20 lat. Projekt budżetu na 2011 rok, który minister przyniósł do Sejmu powiększy ten dług o kolejne 100 mld zł i to oficjalnie, bo część zobowiązań na kwotę co najmniej 20-30 mld zł zamieciono pod dywan, żeby nie dopuścić do przekroczenia przez dług publiczny konstytucyjnej granicy 60% PKB. A za to to już powinni przepraszać Premier Tuska i jego minister finansów, choć co nam po przeprosinach, skoro długi zaciągnięte przez ten rząd będą musiały spłacać jeszcze przez nasze wnuki. Zbigniew Kuźmiuk Przypadek czy udany zamach? Minęło pól roku od tragedii smoleńskiej i dotąd nie mamy wiarygodnej wersji wydarzeń. Ale czy jest możliwe byśmy kiedykolwiek ją poznali? Moim zdaniem takiej wersji nie doczekamy się, przynajmniej za naszego życia. Na pytanie w tytule odpowiadam sobie tak: jest znacznie więcej przesłanek świadczących o zamachu. Co to za przesłanki?
1. Tor lotu przy podchodzeniu do ładowania.
2. Rozrzut części samolotu i stan szczątków w miejscu uderzenia
3. Medialna kampania dezinformacji. Pierwsze: Tor lotu. Z transkrypcji rozmów w kokpicie wynika, ze kpt. Protasiuk włączył automat o godz. 10: 34: 22. Wysokość wynosiła około 500 metrów i dwie sekundy później wypuścili podwozie. Można przyjąć, ze samolot został skonfigurowany do ładowania. Skoro tak, to, dlaczego samolot znalazł się przy ziemi w odległości nieco większej niż 1000 metrów, choć automat został wyłączony tuz przed katastrofa. Czy automat został źle zaprogramowany, czy też "oszukany" w jakiś sposób tak, aby doszło do katastrofy? Faktem jest, że na pokładzie były dwa odbiorniki GPS. Do czego służyły? Czy jeden sterował TAWS, alarmem przed zderzeniem z ziemia? Jeśli tak to, do czego służył drugi? Jeśli sterował autopilotem, to możliwe, że oszukano go za pomocą Mekoningu. Jeśli autopilot był sterowany tylko i wyłącznie autokompasem, to mógł zostać jeszcze prościej oszukany przez odpowiednie zakłócanie radiolatarni. Mógł być także odpowiednio „uszkodzony” w czasie kontroli technicznej na lotnisku, lub podczas remontu w Samarze. Gwałtowne obniżanie lotu (około 10 m/s w pionie) w ostatniej fazie przed uderzeniem wskazuje, że z
autopilotem było coś nie tak. Brak rozmów na formularzu transkrypcji z ostatniej dramatycznej fazy lotu (dowódca nie odezwał się ani słowem) wskazuje na to, że rozmyślnie zatarto zapis z rejestratora, który świadczyłby o tym, że załoga jest zaniepokojona torem lotu. Jeśli tor tak drastycznie odbiegał od prawidłowego to, dlaczego kontrolerzy powtarzali, że samolot jest na kursie i
na „glisadzie”. Ci kontrolerzy pracowali tam jakiś czas i na pewno na ekranie widzieli, nie jeden raz, jak wygląda prawidłowe podejście, a jak nieprawidłowe. Tezy o starych i niedokładnych urządzeniach nie kupuję, to przykład medialnej akcji dezinformacji. Drugie: Rozrzut szczątków i ich całkowita fragmentacja wskazują na to, że samolot rozpadł się dosłownie na kawałeczki. Pozostałe
większe części to: skrzydła, podwozie i ogon oraz osobno silniki. Tak jakby kadłub uległ rozerwaniu. Sposób rozkawałkowania kadłuba wskazuje, że była bomba na pokładzie, a jej wybuch musiał być objętościowy, nie punktowy. Czyli prawdopodobnie użyto bomby termobarycznej. Najpierw rozrywa się korpus bomby i uwalnia szybko parująca ciecz, która tworzy aerozol, a następnie następuje objętościowy wybuch aerozolu. Opowieści o tym, że samolot rozpadł się na kawałki, bo uderzył w ziemię odwrócony na plecy należy traktować jak dalszy element medialnej kampanii dezinformacji. Jeśli uderzył odwrócony, to i tak kadłub powinien się
zachować przynajmniej w kilku kawałkach. Co z tego, że dół kadłuba jest wykonany bardziej solidnie niż góra. Jeśli uderzył górą kadłuba w ziemię, to dół powinien się zachować, właśnie ze względu na to wzmocnienie konstrukcji. Zgnieceniu uległaby cześć górna i to byłby dowód materialny upadku samolotu "na plecy". Trzecie: medialna akcja dezinformacji, uruchomiona tuż po katastrofie. A wiec, najpierw teza o naciskach. Opublikowana w Gazecie Wyborczej, chyba już na drugi dzień i natychmiast podchwycona przez resztę mediów. Trudno określić czy prędzej ta teza ukazała sie u nas, czy w Rosji. Druga faza dezinformacji, to nachalne zwalanie winy na pilotów. Pisałem już o takim podłym typie, ale takich jak on jest cała zgraja i z uporem występują w różnych studiach, najczęściej w TVN. Albo z uporem są lansowani. Jeszcze do tego nagonka na 36 pułk za brak szkoleń i brak nalotów. Może jest w tym trochę prawdy, ale intensywność i zaciekłość tej nagonki sugeruje akcję odwracania uwagi społecznej od istotnych zagadnień i pytań. Takie są przesłanki do tezy o zamachu. Wygląda na to, że zamach polegał i na zakłócaniu podejścia do ładowania i na umieszczeniu bomby, tak na wszelki wypadek gdyby Protasiuk jednak wylądował. Potężna medialna akcja dezinformacji wskazuje na to, że zamach może był planowany i wykonywany w wąskim gronie, natomiast jego beneficjentów było wielu i każdy stara się jak może, aby swoją cegiełkę dołożyć do wspólnego wysiłku. To także wskazuje jak wielu ludziom, i jak bardzo, zależało na usunięciu Prezydenta. Pozostaje jeszcze kwestia tego, kto dokonał zamachu i dlaczego? Na pytanie, dlaczego, znacznie łatwiej odpowiedzieć, bo… „Koń, jaki jest każdy widzi”. Tym cytatem z Nowych Aten Benedykta Chmielowskiego, chcę dać wszystkim do zrozumienia, że prawda leży na wierzchu i ją widać, ale dla niektórych nie jest to takie oczywiste . Dlatego chciałbym przypomnieć dwa obrazy, które wryły się w mą pamięć. Obraz pierwszy to zdjęcie w Gazecie Wyborczej, na którym Wajda, w zamierzchłej przeszłości reżyser a teraz szara eminencja grupy trzymającej władzę, ze wzrokiem pełnym wdzięczności klęczy przy grobie żołnierza radzieckiego ze zniczem w ręku, a nad zdjęciem wielkimi literami krzyczy napis: Zapal znicz na grobie żołnierzy radzieckich. Tak już jest, że ludzie lubią podziękować za pomyślne spełnienie ich intencji. Trockiści i postkomuniści symbolicznie dziękują zniczami na grobach żołnierzy armii czerwonej za to, czego z taką niecierpliwością oczekiwali i co się w końcu spełniło. No, bo przecież nie zamówią mszy w tej intencji! Ale nie, mylę się, znaleźliby się pewnie dwaj biskupi gotowi taką mszę celebrować. Drugi obraz, to widok pomnika żołnierzy bolszewickich w Ossowie odsłonięty w rocznicę bitwy warszawskiej. Powstał on na wyraźne polecenie figuranta, który zajął miejsce Prezydenta RP po zamachu stanu dokonanym 10 kwietnia. I tutaj też można domyślać się intencji wdzięczności za coś, co niedawno się zdarzyło, a było tak niecierpliwie oczekiwane. Jeśli wspomnieć wszystkich figurantów, jacy piastowali najwyższe stanowisko przed Lechem Kaczyńskim i po nim, to mimo wielu wad Kaczyńskiego, błyszczy on na ich tle jak diament w koronie RP. Błyszczy, bo był Prezydentem wyrażającym aspiracje Polski do niezawisłości i samostanowienia. A wszyscy inni byli tylko figurantami wprowadzanymi na to stanowisko tylko po to, aby pilnować wpływów „grupy trzymającej władzę” w interesie jeszcze innych sił działających w jej cieniu. Dlatego musiał zginąć. Zamach był tym bardziej pożądany, bo nadarzyła się niebywała okazja do unicestwienia polskiej elity wspierającej Prezydenta: generalicji, prezesa NBP, prezesa IPN i wielu prominentnych działaczy PIS. Na ich miejsce figurant mianował wyznaczonych wcześniej unterfigurantów. Pośpiech był tak wielki, że zadziwił wszystkich urzędników Kancelarii Prezydenta. Mówiono wówczas już o zamachu stanu Po zamachu odetchnęli z ulgą wszyscy naokoło naszych granic, i z dala też. Co najbardziej gorzkie, z ulgą odetchnęło polactwo, które z ekranów zlizuje medialną papkę TVN-u, Polsatu i innych Super Stacji. Odetchnęło też bezmózgie pokolenie „młodych wykształconych z wielkich miast” nieustannie karmione niechęcią do polskości przez tych z ul. Czerskiej i podmioty od nich zależne. Sprawcy katastrofy załatwiając własne cele, dobrze propagandowo przygotowali grunt pod jej pozytywny odbiór społeczny. Z tego też powodu nawet skądinąd porządni ludzie starają się nie dostrzegać oczywistych faktów i wolą wierzyć w wypadek, choć ta hipoteza jest o wiele, wiele mniej prawdopodobna. fluxon's blog
Geopolityka. Chiny a Rosyjska energia Chiny krok po kroku, zgodnie ze swoim długofalowym planem zmierzają do odbudowy dawnej potęgi i ponownego stania się Państwem Środka. W zeszłym roku wyprzedziły USA i zostały największym konsumentem energii na świecie. W relacjach z Rosją, największym eksporterem energii, potrafią ten fakt bezwzględnie wykorzystać. Boleśnie przekonał się o tym w trakcie swojej trzydniowej wizyty w Chinach prezydent Miedwiediew. Zaznaczał, iż stosunki rosyjsko-chińskie są najlepsze w historii, a „poziom wzajemnego zaufania nigdy wcześniej nie był na tak wysokim poziomie”. Na każdym kroku podkreślał, iż jego kraj łączy z Chinami strategiczne partnerstwo, a mimo to został potraktowany tak, jak kiedyś chińscy cesarze traktowali swoich wasali i lenników. Swoją wizytę zaczął od Dalian w północno-wschodnich Chinach, czyli dawnego rosyjskiego Dalnyj, nieopodal którego rozegrało się największe starcie wojny rosyjsko-japońskiej (1904-1905), znane jako bitwa o Port Artur. Dmitrij Miedwiediew złożył kwiaty przy pomniku upamiętniającym poległych w wojnie rosyjsko-japońskiej i II wojnie światowej. Mówił o chińsko-rosyjskim braterstwie umocnionym wspólnie przelaną krwią. Mogło się to spodobać Chińczykom, którzy znów są w zatargu z Japonią (spór graniczny o małą wysepkę Diaoyutai na Morzu Wschodniochińskim – po japońsku Sangkoku). Spotkał się także z chińskimi studentami, których zachęcał do nauki rosyjskiego. Sam żartował, że po przejściu na emeryturę nauczy się trochę chińskiego.
Nie chcą ruskiego gazu Dalian był jednak tylko wstępem do głównego punktu programu, którym był oczywiście biznes. Ostatniego dnia wizyty Miedwiediew odwiedził rosyjski pawilon na Expo w Szanghaju, a w Pekinie, gdzie drugiego dnia toczyły się najważniejsze rozmowy, pojawił się z kilkudziesięcioosobową delegacją rosyjskich potentatów biznesu z Olegiem Deripaską i Wiktorem Wekselbergiem na czele. Głównym celem wizyty było podpisanie negocjowanego już od kilkunastu lat kontraktu gazowego dla Gazpromu, który ma pomóc Rosji w zrealizowaniu jej strategicznego celu, czyli dywersyfikacji odbiorców swojego surowca przy jednoczesnym zwiększaniu udziału Azji, która będzie zużywać coraz więcej energii. Wydawać by się mogło, że przybliża Rosję do tego celu otwarcie chińskiego odcinku ropociągu, jakiego dokonał Dmitrij Miedwiediew razem z Hu Jintao. Jednak rocznie Rosjanie będą pompować za Wielki Mur zaledwie tyle, ile przerabia rafineria Orlenu w Płocku, a więc jak na skalę Chin bardzo niewiele.
Znacząco może zmienić sytuację właśnie gazociąg. Inaczej trzeba będzie przyznać, że ze strategicznym partnerstwem Rosji i Chin coś jednak musi być nie tak, skoro największy sprzedawca surowców na świecie eksportuje do największego ich konsumenta mniej więcej tyle samo co do 40-krotnie mniejszej Polski (w 2008 roku udział Polski w rosyjskim eksporcie wyniósł 4,5%, a Chin – 4,3 %). Negocjacje gazowe zakończyły się jednak klęską, a wiele wskazuje na to, że Rosjanie zostali przez Pekin zwyczajnie wystawieni do wiatru. Już w 2006 roku Gazprom deklarował, że sprawa budowy dwóch gazociągów jest przesądzona, ale cały czas obie strony nie mogły dojść do porozumienia w kwestii cen. Nie udało się to także tym razem. Szefowie Gazpromu robią dobrą minę do złej gry i uspokajają, że wszystkie szczegóły są uzgodnione, a kontrakt zostanie podpisany w połowie przyszłego roku. Deklarują także, że rosyjski koncern od 2015 roku (a wtedy ruszyłyby dostawy) jest w stanie nawet w stu procentach zaspokoić rosnące potrzeby Chin (według koncernu CNPC, w 2020 roku Chiny będą zużywać trzykrotnie więcej gazu niż obecnie). Pekinowi tymczasem się nie spieszy, bo może decydować, u kogo kupić. Zwłaszcza że akurat w trakcie wizyty uruchomiono zbudowany przez Chińczyków w 2009 roku gazowy rurociąg Azja Środkowa – Chiny, który daje im dostęp do złóż w Turkmenistanie. Pekin zakontraktował tam 40 mld m3 rocznie, łamiąc tym samym energetyczny monopol Rosji w tym regionie. Od tej pory Kazachstan, Uzbekistan (przez które przechodzi gazociąg) i Turkmenistan mogą ją omijać i zwracać się do Pekinu. Rosja, nie mając innego wyjścia, w grudniu 2009 roku oficjalnie poparła ten projekt.
Za pół ceny W tej sytuacji strona chińska zaproponowała, iż chętnie gaz kupi, ale za cenę o połowę niższą niż w Europie. Według dziennika „Kommiersant”, Gazprom za 1000 m3 gazu żąda 220 dolarów, podczas gdy obecnie tę samą ilość surowca sprzedaje w Europie za 308 dolarów. Pekin za 1000 m3 oferuje tylko 150 dolarów. Moskwa nie chciałaby być wyłącznie dostawcą surowców do Chin (chociaż nawet to Rosjanom za bardzo się nie udaje), ale chce przyciągnąć chińskie technologie, know-how i inwestycje, także spoza branży energetycznej. W Federacji Rosyjskiej istnieją zaledwie trzy chińskie parki przemysłowe, a fachowcy zgodnie oceniają, iż potencjalnie mogłoby ich być kilkaset. Jednak chiński biznes (powiązany z państwem i – o czym warto pamiętać – w dużym stopniu realizujący jego politykę), który w ostatnich miesiącach inwestuje na całym świecie miliardy dolarów, od Afryki po Amerykę Łacińską, a ostatnio nawet w Grecji, zwyczajnie omija Rosję. Jest nawet gorzej: w lipcu Aleksander Łukaszenka (który to już raz?) wydostał się z żelaznego uścisku Moskwy – tym razem dzięki poparciu, jakie otrzymał z Pekinu w postaci kontraktów na 9 miliardów dolarów i kolejnych 5 miliardów pożyczki, między innymi na spłatę rosyjskiego zadłużenia (Rosja liczyła, iż Łukaszenka ten dług spłaci, oddając kilka państwowych zakładów). Atmosfera jest coraz bardziej nerwowa, gdyż nad wszystkim cieniem kładzie się coraz bardziej powszechna w Rosji obawa przed „żółtym niebezpieczeństwem”. W 2009 roku w badaniu Rosyjskiego Instytutu Badań na pytanie, który z krajów odgrywa w dzisiejszym świecie istotniejsza rolę, 57% respondentów wskazywało na Rosję, a 33% na Chiny, jednak na pytanie, który rozwija się szybciej i efektywniej, aż 76% badanych Rosjan wskazało Chiny, a tylko 24% uznało, że jest to Rosja.
Żydzi Azji Zachęty Dmitrija Gienadiejewicza Miedwiediewa, by uczyć się rosyjskiego, i deklaracje, że nie wyklucza on nauki chińskiego, poczynione w północno-wschodnich Chinach, brzmią na pewno miło i sympatycznie. Ale w rzeczywistości nikomu nie jest do śmiechu, gdyż na rosyjskim Dalekim Wschodzie mieszka zaledwie 6,7 miliona Rosjan (a więc o 14 procent mniej niż w latach osiemdziesiątych), a według prognoz, do 2015 roku znikną kolejne 2 miliony. W 2050 roku ludność całej Rosji ma się skurczyć do 100 milionów. Dokładnie tyle Chińczyków mieszka po drugiej stronie granicy w trzech chińskich prowincjach na północ od Wielkiego Muru. W dodatku – jak twierdzą niektórzy analitycy, powołując się na informacje z kręgów bliskich pekińskim elitom władzy – chińscy przywódcy, w tym sam Hu Jintao, nie pogodzili się z utratą dawnych chińskich terytoriów i nie wyobrażają sobie przyszłych Wielkich Chin bez Mandżurii Zewnętrznej. Na sytuację geopolityczną nakłada się powolne przenikanie Chińczyków przez granicę, którzy głównie w Chabarowsku, Ussuryjsku i Władywostoku podejmują pracę, jakiej odmawiają Rosjanie (mimo wysokiego bezrobocia), a także zaczynają budować swoje fortuny od drobnego handlu straganowego, stopniowo przejmując firmy czy nieruchomości. Wobec ich przedsiębiorczości Rosjanie stają się bezradni – podobnie zresztą jak wiele innych narodów, zwłaszcza Azji Południowo-Wschodniej, które nazywają Chińczyków „Żydami Azji”. Jak przestrzega sam Putin, jeśli Rosja nie poczyni praktycznych kroków, by rozwijać Daleki Wschód, w ciągu kilku dekad zamieszkujący te terytoria Rosjanie będą mówić po chińsku. Ostatnie posunięcia Państwa Środka i zakończona porażką wizyta prezydenta Miedwiediewa pokazują, iż strategiczne partnerstwo rosyjsko-chińskie, zaprojektowane w czasach amerykańskiej hegemonii, kiedy obaj partnerzy mieli równy status, powoli wyczerpują swoją formułę. Rosja może zostać sprowadzona do roli słabszego partnera i dostawcy surowców. Wygląda na to, że na zachodzie będzie potrzebowała spokoju, bo największe wyzwanie, jakie przed nią stoi w XXI wieku, nadchodzi tym razem ze wschodu.
„RITMO” I „BELCH” W NBP Sławomir Cytrycki, obecnie szef gabinetu szefa NBP Marka Belki, został zarejestrowany przez tajne służby PRL jako ich współpracownik pod ps. „Ritmo”. Z kolei jego obecny szef został zarejestrowany przez SB pod ps. „Belch”. Cały czas do NBP przyjmowani ludzie, którzy byli w PZPR lub mają związki ze służbami specjalnymi PRL. Jedną z pierwszych decyzji kadrowych Marak Belki było zatrudnienie Sławomira Cytryckiego na stanowisku szefa swojego gabinetu. Informacja ta przeszła właściwie bez echa: powszechnie było wiadomo, że jest to znany ekonomista, ekspert SLD, były minister skarbu, który złożył oświadczenie lustracyjne, iż współpracował ze służbami specjalnymi PRL. „Dla przyjaciół Sławomira Cytryckiego jego oświadczenie lustracyjne nie było szokiem, nikt się z tego powodu nie wykruszył. - Jeśli w jakimkolwiek kraju facet wyjeżdża do pracy w ONZ, to zawsze interesują się nim służby specjalne" – mówił „Polityce” w 2003 r. Krzysztof Rogala, dziennikarz TVP, przyjaciel Cytryckiego.
W tym samym artykule („Sławek po Wiesławie” - „Polityka”, 18 stycznia 2003 r.) Sławomir Cytrycki stwierdził: „Zawsze postępowałem w życiu tak, żeby móc bez wstrętu patrzeć w lustro. I mogę”.
Z Leningradu na salony Z dokumentów służb specjalnych PRL wynika, ze Sławomir Cytrycki został zarejestrowany przez Służbę Bezpieczeństwa, reprezentowaną przez mjr. Ryszarda Wrońskiego, inspektora X Wydziału Departamentu I MSW, w 1982 r. jako współpracownik o ps. „Ritmo” pod numerem 14584. Jako wyróżniający się wynikami i zdolnościami uczeń „Ritmo” po maturze (czyli w 1968 r. – red.) został skierowany na studia ekonomiczne do Leningradu, w trakcie których był aktywnym działaczem SZSP. Po ukończeniu studiów Zarząd Główny SZSP powierzył mu funkcję kierownika Wydziału Zagranicznego i od tego czasu datują się jego kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa, konkretnie z Dep. III MSW. Wykorzystywany był do operacyjnego zabezpieczenia międzynarodowego ruchu akademickiego i działalności naszych organizacji studenckich i młodzieżowych na forum międzynarodowym. Realizował wówczas często trudne i odpowiedzialne zadania, z których wywiązywał się sumiennie i obowiązkowo. Z tych też względów w 1977 „Ritmo” w wieku 26 lat z rekomendacji Dep. III MSW został skierowany do pracy w Departamencie Współpracy z zagranicą MNSzWiT na stanowisko wicedyrektora. Pracując na tym stanowisku, nadzoruje współpracę naukową i stypendialną z krajami kapitalistycznymi i organizacjami międzynarodowymi. Nadal też wykonuje zdania zlecane mu przez Dep. III MSW, z których wywiązuje się w sposób obowiązkowy i odpowiedzialny, wykazując dużo zaangażowania, inwencji i absolutną lojalność - czytamy w raporcie z pozyskania KO „Ritmo” z grudnia 1982 r. Według wspomnianego artykułu w „Polityce", przeszłość Sławomira Cytryckiego wyglądała następująco: „Ówczesny szef SZSP Eugeniusz Mielcarek zaproponował mu etat w Komisji Zagranicznej Związku. – Nie miałem gdzie mieszkać, więc przez pewien czas waletowałem u kogo się dało – wspomina. – Potem dostałem jakieś zagrzybione mieszkanie na Jelonkach, w drewnianych domkach dla asystentów. – Komisja zagraniczna to było wtedy okno na świat, ten prawdziwy, kapitalistyczny – wspomina Krzysztof Rogala, który wtedy (lata 1976–1977) zaczynał karierę jako młody dziennikarz telewizyjny oddelegowany do obsługi ruchu młodzieżowego. Można było wyjechać na obóz studencki i zobaczyć, że ludzie na Zachodzie żyją niekoniecznie tak, jak pisały u nas gazety. - Do komisji zagranicznej trafiali więc najlepsi – potwierdza Eugeniusz Mielcarek, dziś konsul generalny w Petersburgu, wtedy szef SZSP. O Cytryckim mówi: otwarty, wesoły, towarzyski. Ale też solidny, można mu było powierzyć robotę”.
Najpierw konsultant, później współpracownik Z dokumentów wywiadu PRL wynika, że ojciec Sławomira Cytryckiego, żołnierz walczący podczas II wojny światowej, wyemigrował na stałe do USA. W 1968 roku „Ritmo”, będąc jeszcze uczniem szkoły średniej, odwiedził brata [przyrodniego – red.] w USA, ale ich wzajemne stosunki z uwagi na różnicę wieku i poglądów nie przekształciły się w serdeczne. Przyrodni brat reprezentuje poglądy typowe dla emigracji wojennej, negatywne wobec dziesiejszej rzeczywistości, oparte na stereotypach myślenia itp. Będąc w czerwcu br. w Nowym Jorku, „Ritmo” zatelefonował do brata i przeprowadził z nim grzecznościową rozmowę. W kilka dni później brat odwiedził go wraz z żoną, spędzili wieczór w restauracji. W trakcie spotkania „R” nie odnotował jakichś podejrzanych zainteresowań czy propozycji z jego strony - napisał mjr SB Wroński. W czerwcu 1982 r. Eugeniusz Wyzner, jeden z zastępców sekretarza generalnego ONZ, zaproponował Cytryckiemu stanowisko sekretarza. „Tam poznał Grzegorza Woźniaka. – W czasie tych kilku lat Sławek dwukrotnie awansował w ONZ, co jest bardzo rzadko spotykane – tłumaczy Woźniak. Z pewnością mógłby zostać i robić karierę międzynarodową. Tak jak Wyzner, który do tej pory jest w ONZ” - czytamy w „Polityce” z 2003 r. Fakt ten został odnotowany przez Departament I MSW. Początkowo z racji posiadania przyrodniego brata w USA „Ritmo” nie otrzymał naszej zgody na wyjazd. Dzięki jednak znakomitym opiniom i zaangażowaniu w sprawę tow. Wyznera i ministra Wiejacza został ostatecznie zakwalifikowany na to stanowisko - czytamy w dokumentach służb specjalnych PRL. Mjr Wroński z Departamentu I MSW bezpośredni kontakt ze Sławomirem Cytryckim nawiązał 11 listopada 1982 r., jak wynika z akt - „za pośrednictwem kontaktującego go dotychczas oficera Wydz. III Dep. II MSW kpt. W. Bondara”. Z relacji mjr. Wrońskiego wynika, że odbywał wielogodzinne spotkania ze Sławomirem Cytryckim, m.in. w mieszkaniu kontaktowym o kryptonimie „Facjatka”. Były one poświęcone formalnemu pozyskaniu go do współpracy z SB, ponieważ wcześniej „Ritmo”, ze względu na przynależność do PZPR, był traktowany jako kontakt operacyjny – konsultant. „Na ostatnim spotkaniu 25.11. br. k.o. podpisał nazwiskiem i pseudonimem instrukcje wyjazdową, stanowiącą jednocześnie zobowiązanie do współpracy z wywiadem PRL” - napisał mjr Wroński.
Cenny współpracownik Z dokumentów I Departamentu MSW wynika, że funkcjonariusze SB wyrażali się o Sławomirze Cytryckim w samych superlatywach. „Za okres kontaktów z Dep. III MSW k.o posiada znakomite opinie. Charakteryzowany jest jako osoba o dużej i rzetelnej wiedzy, inteligentna znakomicie zorientowana w problematyce społeczno–politycznej i międzynarodowej, o dużej kulturze osobistej, a zarazem bezpośrednia i wzbudzająca sympatię otoczenia. W charakterystykach podkreśla się również, że jest bardzo obowiązkowy, sumienny, lojalny i odpowiedzialny. Z własnych obserwacji, na tyle, na ile zdołałem poznać osobowość k.o, powyższa charakterystyka nie zawiera żadnej przesady” - podkreślał mjr Wroński. Dla SB było bardzo ważne to, że Sławomir Cytrycki z racji wcześniej zajmowanych stanowisk znał doskonale większość osób pracujących w placówkach PRL w USA i utrzymywał z nimi bliskie, serdeczne kontakty.KO „Ritmo” jest osobą wyjątkowo predysponowaną do pracy wywiadowczej. Biorąc pod uwagę jego już spore doświadczenie operacyjne, winien być dla nas bardzo cenną jednostką. Śmiało można powiedzieć, iż należy i trzeba wymagać od niego takich efektów i jakości pracy jak od oficera kadrowego.(...) Z uwagi na uplasowanie źródła, jego predyspozycji i umiejętności celem prawidłowego wykorzystania go proponuję, aby bezpośredni kontakt z nim utrzymywał rezydent w N. Jorku „Roan”. Jest to tym bardziej uzasadnione, że znają się i są ze sobą w dobrych stosunkach. Mają też dobrą oficjalną legendę spotkań na terenie ONZ - czytamy w dokumentach Departamentu I MSW, które wraz z zakończeniem sprawy trafiły do archiwum 28 marca 1990 r.
Kariera w III RP W 1989 roku, po wyborze przez Sejm Wojciecha Jaruzelskiego, twórcy stanu wojennego, na stanowisko prezydenta, Sławomir Cytrycki został wicedyrektorem jego gabinetu. Wtedy sporządził notatkę, którą w książce pt. Zmierzch dyktatury - t. II przytacza historyk dr Antoni Dudek. Nie udało się nam tak realizować odnowy, żeby wyprzedzać przeciwnika. (…) Przewidywaliśmy gorącą jesień. Wysunięta została oferta „okrągłego stołu”, która rozładowała napięcie. (…) W obecnym układzie mamy „pakiet kontrolny”. Jest nim Prezydent, kontrola nad armią i aparatem bezpieczeństwa, zachowanie ważnych tek w rządzie. Ale to są tylko bezpieczniki. Najważniejszą sprawą jest, z jednej strony, umocnienie koalicyjnej współpracy, z drugiej zaś umocnienie partii, która głęboko przeżyła tę porażkę i nie jest przygotowana do walki parlamentarnej.(...) Trzeba znaleźć rozwiązania, które tak sprawnie działają w kapitalizmie, nie gubiąc - w sensie sprawiedliwości społecznej - niczego z dorobku socjalizmu. Stwarza to wielkie pole do działania dla partii, która powinna być rzecznikiem tych wartości. Partia jest też gwarantem sojuszu z ZSRR, z NRD i z innymi krajami, będąc przez to ważnym czynnikiem bezpieczeństwa. Ale i na ten problem trzeba patrzyć szerzej. Partia nie ma monopolu na przyjaźń. Musi dbać o to, żeby być w awangardzie, ale nie może pozbawiać innych sił prawa do rozwijania stosunków i współpracy z ZSRR. Musimy zwalczać antysowietyzm, pozyskiwać dla współpracy z ZSRR wszystkie siły. Gdy Wojciech Jaruzelski przestał być prezydentem, Sławomir Cytrycki trafił do biznesu. Pracował m.in. w Banku Handlowym – jak pisał tygodnik „Przegląd” - ściągnięty tam przez kolegę z URM i długoletniego prezesa BH, Cezarego Stypułkowskiego (zarejestrowanego przez SB jako TW „Michał”), gdzie był członkiem zarządu (w BH pracował też Andrzej Olechowski). W 2001 r. Sławomir Cytrycki przystąpił do stowarzyszenia „Ordynacka”. Ro później pracował u Marka Belki, wówczas wicepremiera i ministra finansów. Odszedł razem z nim w 2002 r. Rok później przez dwa miesiące był ministrem skarbu. Wątpliwości budzi też fakt, że oto w gronie ministrów pojawia się kolejny, który w oświadczeniu lustracyjnym napisał: „współpracowałem”. Rola służb specjalnych, szczególnie Wojskowych Służb Informacyjnych, jest w obecnej rzeczywistości nieczytelna, ale nawet niezorientowana publika dostrzega, że mają one coraz większy wpływ na gospodarkę. Padają pytania, na które nie otrzymujemy odpowiedzi. Ogólne, czy starzy współpracownicy (funkcjonariusze?) WSI aby na pewno pracują zgodnie z obecnym interesem kraju? I szczegółowe: jak odbije się na prywatyzacji choćby PZU SA fakt, że w jego obecnym zarządzie znajduje się kilku współpracowników WSI, a nowy minister także miał wcześniej do czynienia ze służbami specjalnymi? - zastanawiała się „Polityka” w 2003 r., po nominacji Cytryckiego. Po dymisji ze stanowiska ministra skarnu pełnił on funkcję szefa Specjalnej Misji Dyplomatycznej w Waszyngtonie ds. kontaktów irackich. W maju 2004 r., po nominacji Marka Belki na funkcje premiera, Cytrycki został szefem jego gabinetu. Odszedł ze stanowiska po przegranych przez SLD wyborach w 2005 r.
„Ritmo” podwładnym „Belcha” Sławomir Cytrycki od lat należy do najbliższych współpracowników Marka Belki, który podobnie jak Cytrycki został zarejestrowany przez SB jako kontakt operacyjny o ps. „Belch”. Według dokumentów zgromadzonych przez rzecznika interesu publicznego Bogusława Niezieńskiego, „Belch” kontaktował się z co najmniej trzema oficerami wywiadu, dla których sporządził pięć sprawozdań. Marek Belka publicznie przyznał się jedynie do tego, że podpisał tzw. instrukcję wyjazdową przed wyjazdem na stypendium do USA w 1984 r. Jednocześnie podkreślił, że nigdy nie współpracował ze służbami specjalnymi PRL. Belka oświadczenie lustracyjne złożył w 2001 r. Już wtedy pojawiły się wątpliwości, że nie napisał prawdy. Sąd Lustracyjny przekazał sprawę do RIP. W trakcie postępowania rzecznik zbadał znajdującą się w IPN teczkę Belki. Zgromadził też dziesiątki dokumentów i przesłuchał wielu świadków. Także byłych funkcjonariuszy służb specjalnych PRL. Ponieważ kadencja RIP Bogusłąwa Nizieńskiego dobiegała końca, przekazał on sprawę Belki swemu następcy, sędziemu Włodzimierzowi Olszewskiemu. Sprawa została zakończona w kwietniu 2005 r. Rzecznik interesu publicznego uznał, iż nie zachodzą przesłanki do wystąpienia z wnioskiem do sądu o wszczęcie postępowania lustracyjnego wobec Marka Belki i sprawa trafiła do archiwum. Dorota Kania
TO NIE BYŁ TYPOWY WYPADEK "To był typowy wypadek" - tak wczoraj "Gazeta Wyborcza" zapowiadała swój tekst (cykl tekstów?) mający, jak można przypuszczać, przygotować czytelników do lekkiego przełknięcia mającego się wkrótce ukazać raportu MAK. Od dziś będziemy więc przypominać, dlaczego katastrofa pod Smoleńskiem nie była TYPOWYM wypadkiem. Pierwsza - i chyba najbardziej fundamentalna sprawa - to zachowanie się samolotu i załogi Tu-154 w ostatnich minutach lotu. Nastąpiła wówczas sekwencja tak dziwnych zdarzeń, że wydaje się nieprawdopodobne, by mogły być zbiegiem okoliczności. Najpierw samolot zboczył z kursu i ścieżki podejścia, potem otrzymał mylne sygnały naziemnej radiolatarni naprowadzającej samoloty na pas, a następnie nieprawdziwe informacje wieży o położeniu maszyny. Czy tak wygląda typowy wypadek? Prędkość opadania - 14 m/sek. w ostatniej fazie lotu utrzymująca się do wysokości 20 metrów - wskazuje, że samolot spadał niemal lotem nurkowym. Co ciekawe - maszyna zaczęła gwałtownie tracić wysokość dwa kilometry przed pasem, tuż po tym, jak drugi pilot wydał komendę podniesienia Tu-154, mówiąc: "Odchodzimy". Rozpowszechniana na forach internetowych sugestia (powtórzona nawet przez prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta), że mogło to być "Podchodzimy" [do lądowania], jest absurdalna. Żaden z pilotów, z którymi rozmawialiśmy, m.in. kpt. Janusz Więckowski, nie uznał jej za możliwą choćby z jednego względu - komenda "Podchodzimy" w ogóle nie jest używana. A zatem piloci "odchodzili", czyli próbowali się podnieść, tymczasem samolot zaczął gwałtownie opadać. Zdaniem wspomnianego już kpt. Janusza Więckowskiego, który na tupolewach latał wiele lat, piloci musieli z jakiegoś powodu utracić wpływ na zachowanie maszyny. Samolot robił wówczas próbne podejście, by ocenić warunki do lądowania, ze wschodu na zachód. Jak wynika z wykresu zawartego w karcie podejścia lotniska Smoleńsk-Siewiernyj, samolot powinien znajdować się: w odległości 10,41 km na wysokości 500 metrów, w odległości 6,10 km na wysokości 300 metrów, w odległości 1,1 km – 70 metrów (taka jest, zgodnie z kartą podejścia tego lotniska, wysokość decyzyjna, na której pilot musi rozstrzygnąć, czy są warunki do lądowania, czy z niego zrezygnować). Około kilometr od pasa lotniska Tu 154 był jednak nie tylko na lewo od pasa o około 40 m, ale także na wysokości zaledwie około 8 metrów. Co było powodem takiego zachowania maszyny? Według Marka Strassenburga Kleciaka, pracującego w Niemczech polskiego specjalisty ds. systemów trójwymiarowej nawigacji i oraz Hansa Dodla, niemieckiego eksperta ds. nawigacji i wojny elektronicznej, autora książki Satellitennavigation, załogę mogło wprowadzić w błąd użycie tzw. meaconingu. Meaconing polega na nagraniu sygnału satelity i ponownym nadaniu go (z niewielkim przesunięciem w czasie i z większą mocą) na tej samej częstotliwości w celu zmylenia załogi samolotu. Załóżmy jednak, że piloci oszaleli i chcieli, np. pod wpływem Lecha Kaczyńskiego, "zanurkować" wbrew zdrowemu rozsądkowi i własnym komendom. Dlaczego jednak wieża do końca podawała im błędne dane? Kontrolerzy w Smoleńsku cały czas przekazywali bowiem pilotom informacje, że lecą oni prawidłowo.- Nie mam wątpliwości: informacje kontrolera ze stenogramu: 10.40.13–4 na kursie i ścieżce, 10.40.26–3 na kursie i ścieżce (przy założeniu, że stenogram mówi prawdę) były ewidentnie niezgodne z rzeczywistym położeniem samolotu – mówił nam wieloletni kontroler wieży na Okęciu. Jego zdaniem kontroler, który był przekonany o właściwym działaniu radaru, powinien zacząć się niepokoić, kiedy na dwóch kilometrach od progu pasa nie widział samolotu. A wiedział przecież, że nieuchronnie zbliża się moment decyzji. Kontroler musiał więc być przekonany o właściwym położeniu samolotu albo ktoś go zmusił do takiej wypowiedzi. Np. komenda "Horyzont, 101" (oznaczająca polecenie odejścia na drugi krąg, czyli zrezygnowania z podejścia), padła co najmniej 5 sekund za późno, gdy samolot był na wysokości... 20 metrów. Pilot Jaka 40, mjr Artur Wosztyl, który wylądował wcześniej i słyszał rozmowy wieży z pilotami Tu 154, zeznał w prokuraturze, że wieża w Smoleńsku podała pilotom polskiego Tu-154, gdy dolatywał do lotniska: „zejdźcie do 50 metrów. Jak na wysokości 50 metrów nie zobaczycie pasa, odlatujcie”. Samolot był już wówczas na fałszywej ścieżce, w głębokiej na 60 m dolinie. Cytowane przez Wosztyla słowa kontrolera brzmią inaczej w przygotowanych przez Rosjan stenogramach - prawdopodobnie zostały sfałszowane. Czy to też przemawia za wersją o typowym wypadku? Do dziwnego zejścia z kursu i ścieżki, mimo trzech wysokościomierzy i systemu TAWS, ostrzegającego przed niebezpiecznym zbliżaniem się do ziemi, i do fałszywych komend wieży, dołączył się zmylony, w dodatku przerywany, sygnał markera radiolatarni, która upewnia pilotów, że nalatują dokładnie na pas startowy. Bliższa radiolatarnia znajduje się 1,1 kilometra od progu pasa. W stenogramach jest, że piloci odebrali jej sygnał o godz. 10:40:56 - nawigator pokładowy podał, że samolot znajdował się wtedy na pułapie zaledwie 20 m, a powinien odebrać sygnał na wysokości co najmniej 70 m. Dzis już wiemy, że Tu- 154 nie przeleciał nad tą radiolatarnią, lecz 40 m obok.
Leszek Misiak Grzegorz Wierzchołowski
RZĄD UKRYWA SZOKUJĄCE DOWODY Zespół Parlamentarny Ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154 M z 10 kwietnia 2010r. uzyskał informacje wskazujące, że w kluczowych dla wyjaśnienia tej tragedii sprawach rząd Donalda Tuska dysponuje dowodami podważającymi wersję podawaną do wiadomości opinii publicznej. Dowody te są ukrywane. Równocześnie już w maju br. rząd Donalda Tuska zobowiązał się zaakceptować wywód i konkluzje przyjęte wówczas przez tzw. Międzynarodowy Komitet Lotniczy co do przyczyn katastrofy. Zasadniczy punkt przyjętego wówczas w maju br. zobowiązania brzmi: "wstępne opracowanie informacji dotyczącej lotu wykonano w MAK i w Rzeczpospolitej Polskiej wspólnie przez ekspertów rosyjskich i polskich i nie budzi ono niejednoznacznych interpretacji i konkluzji." (31 maja 2010 r. podpisano: Igor Lewiatin, Komisja FR, Jerzy Miller Komisja RP, Tatiana Anodina, MAK). Decyzje te przeczą zasadom uczciwości, solidności i obiektywizmu, podważają wiarygodność organów państwowych w tej tak zasadniczej dla Polaków sprawie i negują publicznie przyjęte przez rząd zobowiązanie do wyjaśnienia śmierci polskiej elity państwowej w sposób gwarantujący jawność i transparentność. Budzą też zasadnicze wątpliwości co do wiarygodności przygotowywanego przez MAK i komisję Millera Raportu. Fakty omijane lub ukrywane przez rząd dotyczą m.in. tego, że:
- 9 kwietnia Dyżurna Służba Operacji Sił Zbrojnych RP przekazała do Centrum Operacji Powietrznych w Warszawie informacje o zagrożeniu atakiem terrorystycznym jednego z samolotów Unii Europejskiej;
- załoga samolotu TU 154 z 10 kwietnia dysponowała danymi dotyczącymi podejścia do lądowania z 2009 r., podczas gdy członek załogi przygotowujący się do lotu z premierem Donaldem Tuskiem z 7 kwietnia otrzymał także dane najnowsze w istotny sposób różne i dużo bardziej precyzyjne;
- przed wylotem TU 154 dnia 10 kwietnia wykryto wyciek ze środkowego silnika, o którym nie powiadomiono pilotów;
- istnieje uzasadnione podejrzenie, iż kontrolerzy rosyjscy wprowadzali w błąd pilotów, podając aż do momentu katastrofy, że samolot znajduje się "na kursie i na ścieżce", czyli że prawidłowo podchodzi do lądowania;
- BOR nie dokonał sprawdzenia pirotechnicznego lotniska w Smoleńsku przed lądowaniem samolotu z Prezydentem na pokładzie. Taka kontrola jest ustawowym obowiązkiem BOR;
- według relacji naocznego świadka uderzenie w brzozę nie wpłynęło na tor lotu samolotu, więc nie mogło być przyczyną katastrofy;
- według relacji naocznego świadka przed upadkiem samolotu doszło do niewyjaśnionej awarii, czego objawem był wielki oślepiający błysk;
- już w nocy z 10 na 11 kwietnia działający wspólnie prokuratorzy polscy i rosyjscy ustalili czas katastrofy na 8:40 czasu polskiego, mimo to jeszcze przez trzy tygodnie podawano jako godzinę katastrofy 8:56, a w aktach zgonu m.in. 8:50;
- w nocy z 10 na 11 kwietnia prokuratorzy polscy zaakceptowali żądanie rosyjskie, by rejestratory lotu (czarne skrzynki) zostały przekazane do dyspozycji tzw. Międzynarodowego Komitetu Lotniczego. Z kolei w maju 2010 r. decyzją ministra Millera czarne skrzynki zostały przekazane Federacji Rosyjskiej do czasu zakończenia rosyjskiego postępowania sądowego;
- w nocy z 10 na 11 kwietnia prokuratorzy zgodzili się, że w toku postępowania będą brane pod uwagę tylko 3 przyczyny katastrofy: wady techniczne samolotu, zła pogoda, błędy pilotów lub załogi naziemnej lotniska. W szczególności uważamy za konieczne natychmiastowe wyjaśnienie, kto odpowiedzialny jest za pozbawienie załogi TU 154 M z 10 kwietnia dostępu do aktualnych kart podejścia. Według członka załogi samolotu wiozącego premiera Donalda Tuska, przygotowując się do lotu, otrzymał dwa komplety kart podejścia. "Były to dokumenty sprzed roku. Ponadto zapoznałem się z kartami podejścia tegoż lotniska , które przyszły do JW kilka dni przed 7 kwietnia br. Różnica między nimi a wcześniejszymi polegała na tym, że było w nich więcej danych na temat lotniska, były współrzędne progu pasa i środków radionawigacyjnych lotniska. (...) sprawdziłem współrzędne progu pasa 26 lotniska w Siewiernym i okazało się, że jest przesunięty o około 300 metrów bliżej, patrząc w kierunku podejścia w stosunku do danych zawartych na karcie podejścia.". Wobec tych faktów posłowie na Sejm Rzeczpospolitej nie mogą milczeć. Domagamy się podjęcia przez prokuraturę zgodnie z Kodeks Postępowania Karnego decyzji o upublicznieniu wszystkich dokumentów śledztwa nie objętych tajemnicą państwową i udostępnienia posłom dokumentów objętych klauzulą "tajne". Domagamy się udostępnienia dokumentów posiadanych przez rządową Komisję ministra Jerzego Millera badającą przyczyny katastrofy, w szczególności kluczowego dla ustalenia przyczyn katastrofy zapisu rejestratora parametrów lotu. W tej sytuacji uważamy także za konieczne dokonanie natychmiastowej zmiany w składzie i sposobie działania Komisji Millera. Należy też wstrzymać procedurę związaną z przyjmowaniem rosyjskiego raportu i zwrócić się do strony rosyjskiej o przejęcie postępowania przez Polskę w zakresie badania czarnych skrzynek, wraku samolotu i miejsca katastrofy. Antoni Macierewicz Przewodniczący Zespołu
Tako rzecze Palikot QCHNIA POLITYCZNA Tworzenie nowej lewicy rozpoczął poemat muzyczny Richarda Straussa Tako rzecze Zaratustra – na podstawie F.Nietschego. W rolę Zaratustry, pustelnika, samotnika i filozofa, który po dziesięcioletniej medytacji w jaskini zszedł do ludzi, by nauczyć ich bycia nadczłowiekiem, wcielił się Palikot, bardziej sztuczny i plastikowy od samego plastiku. Skrzyknął swych fanów na Twitterze i Facebooku by uwolnić ich, jak Zaratustra, od wszelkich więzów religijnych, społecznych i historycznych. Kreując się na mędrca i mentora, ogłosił śmierć Boga, wolę mocy, nadczłowieka i wieczny powrót. Powrót elity postkomunistycznej, byłej PZPR, UB i części solidarności od grubej kreski. Także znanych nazwisk o kryminalnej i mafijnej proweniencji oraz młodych, skutecznie wypranych mózgów. Stawiając na młodość postawił na stary aparat polityczny, bandę sfrustrowanych i odsuniętych od władzy, podejrzanych etyków, zdegenerowanych artystów, komików, podstarzałych lanserów, bożyszczy tłumu małolatów, zwolenników świńskiego ryja i plastikowego penisa. Skandalista i celebryta Palikot, oddelegowany na lewy odcinek, rozpoczął swą agitację od zwykłego piractwa. Przywłaszczył nazwę swego ruchu „Nowoczesna Polska” od działającej 10 lat fundacji, zarejestrowanej w KRS jako organizacja społeczna. List jej prezesa z wezwaniem do zaprzestania naruszeń dóbr osobistych przez posługiwanie się nazwą stowarzyszenia na stronie internetowej oraz na kongresie, pozostał bez odpowiedzi. Kolejne starcie w sądzie. Zaratustra uczył, że samo pojęcie wielkości jako takiej, w istocie rzeczy jest banalne i nie powinno się dążyć do wielkości na pokaz, by zaistnieć w świecie blasku. Życie jest zdrojem rozkoszy, ale tam, gdzie pije zeń motłoch, zatrute są wszystkie studnie.
DOPALACZE.COM Art. 2 kodeksu karnego stanowi, że odpowiedzialności karnej za przestępstwo skutkowepopełnione przez zaniechanie podlega ten, na kim ciążył prawny, szczególny obowiązek zapobiegnięcia skutkowi i tylko wtedy, gdy w nastąpieniu skutku urzeczywistniło się niebezpieczeństwo, które wykonanie tego obowiązku miało odwrócić. Kto powinien wziąć odpowiedzialność za śmierć młodych ludzi po dopalaczach? Sprzedawcy? Przecież ktoś wydał im zgodę na działalność gospodarczą, która nie była tajemnicą. Według k.k. odpowiedzialny jest rząd, bo dokładnie dwa lata temu, w listopadzie 2008 roku, niepokojące informacje o sprzedaży dopalaczy i wynikające z tego zagrożenia dotarły do sejmu, który miał zająć się nowelizacją ustawy o zapobieganiu narkomanii. Zapowiedziano wtedy kontrole w sklepach przez sanepid i policję. Na temat niebezpieczeństwa dopalaczy, które działają halucynogennie i powodują uzależnienia, wypowiadali się lekarze, terapeuci, psycholodzy. Jednak sejm nie zajął się ustawą, a sklepy istniały i przynosiły ich właścicielom krociowe zyski. Czy tylko właścicielom? A może i tym, którzy wydawali zezwolenia lub zgodę na wydzierżawienie terenu od gminy? Jak w Strzelcach Opolskich, gdzie mąż radnej założył sklep z dopalaczami. Istnieje też sklep internetowy, tzw. funshop z "dopalaczami", otwarty w Łodzi przez międzynarodową firmę, z siedzibą w angielskim Manchesterze. Przedstawiciele importera używek tej firmy przekonują, że "dopalacze", sprzedawane w Wielkiej Brytanii i innych krajach UE są "legalną alternatywną dla niebezpiecznych substancji narkotycznych”. Trzeba było śmierci młodych ludzi, by nagle rząd, inspektorzy, policja i władze miejskie przebudziły się z dwuletniego snu i wypowiedziały gigantyczną akcję przeciw dopalaczom. To Donald Tusk jest odpowiedzialny za przestępstwo zaniechania i nie zmienią tego jego żarliwe przemówienia w mediach. Przecież ich większość działa podobnie jak dopalacze.
Po ile jabłka, panie premierze? Zapowiadał Pankoniec Bizancjum, ascezę,zmniejszenie liczby posłów, likwidację Senatu, ograniczenie liczby urzędników, zmniejszenie wydatków na sejm, kancelarię rządu i prezydenta, oszczędności na ochronie premiera i ministrów, rezygnację w ochrony dla rodziny. Właśnie po to prosił Pan Polaków, by dali szansę i zapewnili 500 dni spokojnego rządzenia. Czy wie Pan, ile dziś kosztują jabłka, chleb, mleko, choć nie wzrósł jeszcze VAT? Czy zna Pan ceny podręczników, czy tylko cenę podręcznika do pijaru? Oszustwo po raz kolejny. Rosną wydatki na Kancelarię Prezydenta, Kancelarię Premiera, Kancelarię Sejmu i Senatu, wzrasta liczba urzędników, a Pan kilka razy do roku jeździ na wycieczki. Jedynie sprawnie idzie Panu przetarg na limuzyny. Ministerstwo sprawiedliwości ma już ich 30, na nowe limuzyny wydał Pan 6 mln. Trzeba zacząć się uczyć od Anglików. Postanowili oni ciąć wydatki w administracji,powinni przynieść jedzenie i picie z domu. A Pan jeździ na mecze trzema limuzynami, w jednej limuzynie ochroniarze, w kolejnej szef rządu, w trzeciej - podwożeni gracze. A i tak wielki kiks. które mają przynieść milionowe oszczędności. Brytyjscy parlamentarzyści oraz ministrowie i ich podwładni mają zakaz jedzenia ciastek i picia herbaty czy kawy podczas spotkań trwających krócej niż 4 godziny. Jeśli nie są w stanie wytrzymać tyle czasu bez posiłku, to
Mistrz gitary spalinowej Adam Darski, pseudonim Nergal,dawniej Holocausto, chory na białaczkę lider zespołu Behemot, nie zrozumiał programu TVP „Misja Specjalna” i na swej stronie internetowej zamieścił życzenia śmiertelnej choroby jej autorom. Oburzył się na przestawienie przez dziennikarzy negatywnych praktyk fundacji DKMS w Lwówku Śląskim, która zorganizowała, pod patronatem miejscowych policjantów, masową zbiórkę mającą na celu zarejestrowanie jak najwięcej potencjalnych dawców szpiku. Akcja się powiodła, ale fundacja DKMS „Polska” pracuje dla DKMS Niemcy, wprowadzając w błąd honorowych dawców. Nie informuje ich, że zostaną zarejestrowani w Niemczech jako dawcy niemieccy. Skłamała też, że nie ma możliwości pobrania szpiku w Polsce. W związku z tym polskie szpitale za szpik polskich dawców muszą płacić fundacji niemieckiej najpierw za pośrednictwo, później za szpik ok. 9 000 Euro. W taki sposób zarabia fundacja, a profesor transplantologii, który współpracuje z DKMS jest, dziwnym trafem, rządowym konsultantem do transplantacji szpiku kostnego. Wątpliwości dotyczące działania fundacji DKMS Polska formułowali profesorowie, będący niewątpliwie autorytetami w tej dziedzinie medycyny, ludzie, którzy na co dzień ratują życie chorym na białaczkę. Tracą na tym polskie szpitale, polscy pacjenci i nasz budżet, a cały proceder daleki jest od uczciwości. Ale tego mistrz gitary spalinowej nie jest w stanie pojąć. Nie wie, że choć zdrowie nie ma narodowości, to, niestety, ma cenę. GW
Wokół wyroku na Grzegorza Brauna – Waldemar Michalak W ostatnich dniach pojawiła się wiadomość, że na karę grzywny w wysokości 3200 złotych skazany został przez Sąd Rejonowy we Wrocławiu, znany z prawicowych poglądów dziennikarz i reżyser – dokumentalista, p. Grzegorz Braun. Podsądnemu zarzucono, że 12 kwietnia 2008 r. zastosował przemoc wobec policjanta i nazwał go bandytą. Gdyby odwołać się do sześciu dziennikarskich pytań, to sprawę można przedstawić następująco:
1) Kto to zrobił? – Grzegorz Braun.
2) Co zrobił? – Zastosował przemoc wobec policjanta oraz go znieważył słowem „bandyta”.
3) Gdzie to zrobił? – W mieście Wrocław.
4) Kiedy to zrobił? – 12 kwietnia 2008 roku.
5) Jak to zrobił? – Wyjaśnienie okoliczności sprawy jest następujące: w czasie trwania manifestacji środowisk narodowych demonstracja została przerwana przez urzędnika magistrackiego, a następnie rozpędzona przez policję. Będący świadkiem tych wydarzeń Grzegorz Braun został wezwany przez policjantów do odsunięcia się na bok i pójścia sobie; wówczas reżyser zażądał od funkcjonariusza w cywilu regulaminowego wylegitymowania się – czego tamten nie zrobił. W rezultacie doszło do powalenia reżysera na ziemię i skucie go kajdankami – przy czym policjanci twierdzą, że zostali zaatakowani przez reżysera, jeden z nich w toku szamotaniny miał ponieść uszczerbek na zdrowiu, a konkretnie na kciuku lewej ręki.
6) Pozostaje pytanie, dlaczego to zrobił? – Moim skromnym zdaniem widocznie biedak zapomniał, że Rzeczpospolita Polska, jak głosi drugi artykuł Konstytucji, jest demokratycznym państwem prawnym. Co zresztą przystępnie wyjaśniła pani sędzia Barbara Kaszyca, która nazwała wersję wydarzeń z 12 kwietnia 2008, przedstawioną przez policjantów spójną i wiarygodną – w przeciwieństwie do zeznań kilkorga świadków niemundurowych. Fakt, że ci świadkowie wskazywali na policję jako na stronę agresywną i mówili o rzuceniu się funkcjonariuszy na reżysera nie miał znaczenia – bo to tylko subiektywne odczucia świadków. Wiarygodni są natomiast poszkodowany i jego koledzy (rzecz jasna niezainteresowani wynikiem procesu). W sumie Sąd miał rację, koniec końców policja reprezentuje ład i porządek, a więc zeznania policjantów w sprawie policjanta winny być zawsze „spójne i wiarygodne”, w przeciwieństwie do przypadkowych świadków zdarzenia, którzy mówią o tym, co widzieli, a nie o tym, co widzieć powinni. Czysty subiektywizm. Toż to wybitny filozof, George Berkeley twierdził, że „istnieć to być postrzeganym” – oczywiście właściwie postrzeganym. Co więcej, w sali, w której Sąd zastanawiał się nad wyrokiem przed jego ogłoszeniem, przebywała policja i prokurator. Pytanie oskarżonego czy jest to przyjętą praktyką nie doczekało się odpowiedzi, i słusznie: po co oskarżony pyta o rzeczy oczywiste? Wszystkie wyżej wymienione fakty zaczerpnąłem z artykułu Wyrok na reżysera Grzegorza Brauna, zamieszczonego na portalu Niepoprawni.pl. Sprawa ta, jako studium przypadku, wpisuje się niepokojąco w całą serię takich wyroków i ich uzasadnień. Wystarczy przypomnieć sprawę Alicji Tysiąc i jej uzasadnienie, a jeszcze przed tym sprawę owej nieszczęsnej kobieciny, która została skazana na zapłacenie 20 000 złotych grzywny za to, że nazwała pedała pedałem. Nie od rzeczy jest zwrócenie uwagi na to, że za każdym razem wyrok wydawała sędzia – kobieta. I w tym momencie przypomina mi się wiedza, jaką nabyłem w trakcie lektury któregoś z dzieł śp. o. Mieczysława Krąpca. Otóż pisał on, o ile dobrze pamiętam, że istnieją dwa rodzaje logiki: celem jednej jest dojście do klasycznie pojmowanej prawdy, jako zgodności rozumu z rzeczywistością; celem drugiej natomiast – nazwanej logiką uczuciową – jest racjonalne uzasadnienie dominującego w danej chwili uczucia czy afektu. Dobrym przykładem jest tutaj przysłowiowa teściowa, która zawsze jest w stanie racjonalnie uzasadnić, dlaczego nielubiany przez nią zięć jest najgorszym z możliwych wyborów dokonanych przez jej córkę. Jednak wyroki te, aczkolwiek wskazują na silne więzi emocjonalne, jakie łączą bez wątpienia panie w sędziowskich togach z paradygmatem politycznej poprawności, mają swoje racjonalne uzasadnienie, którego należy szukać w treści drugiego artykułu konstytucji RP, który brzmi następująco: Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej. Mniejsza o sprawiedliwość społeczną, albowiem dzisiaj już chyba mało kto wie, co ten zwrot naprawdę oznacza. Ważny jest sens i znaczenie pojęć „demokratyczne państwo prawne”. Samo pojęcie „demokratyczne” oznacza typ ustroju oraz to, że nie jest to ustrój autorytarny czy totalitarny. Jeśli jest to jednak państwo prawne, to znaczy, że państwo poprzez swoje prawa i instytucje jego stanowienia, czynienia czy egzekwowania musi odwoływać się do jakiegoś porządku aksjologicznego ze wskazaniem na wartość dominującą normy nadrzędnej (grundnorm według ujęcia Hansa Kelsena). I taką grundnorm współczesnej demokracji nie jest, wbrew pozorom, wola ludu wyrażona przez reprezentację (tzw. wola powszechna); taką grundnorm nie jest również „wolność jednostki” według paradygmatu epistemologicznego klasycznego liberalizmu. Grundnorm współczesnej demokracji to Tolerancja, i to nie definiowana pozytywnie, bo obecna definicja brzmi miękko i banalnie: „jest to zrozumienie i cierpliwe znoszenie wszelkiej odmienności, a szczególnie tej odmienności, z którą się nie zgadzamy i której nie aprobujemy”. Lecz definiowana negatywnie przez „wroga” (tolerancji) brzmi już bardzo groźnie, albowiem wróg to ktoś, kto zagraża naszemu istnieniu, i z racji takiego zagrożenia należy go bezwzględnie unicestwić wszelkimi dostępnymi środkami (ostatnio takim wrogami stali się sprzedawcy „dopalaczy”). I tak, wrogami tolerancji są: ksenofobia, homofobia, rasizm, antysemityzm, seksizm, klerykalizm, fundamentalizm, nacjonalizm, a w porywach nawet antykomunizm i patriotyzm. Oczywiście nie ma ksenofobii bez ksenofobów, homofobii bez homofobów, rasizmu bez rasistów itd. Osoby identyfikowane jako wyznawcy takich postaw są wrogami ładu i porządku demokratycznego opartego na tolerancji, a więc winni być zwalczani wszelkimi dostępnymi środkami, prawnymi, pseudoprawnymi czy pozaprawnymi, jak: wyszydzenie wykluczenie, lekceważenie itp. Ma się rozumieć, że z kolei zwolennicy tolerancji są zdecydowanymi przeciwnikami wszelkiej dyskryminacji z wyjątkiem: ksenofobów, homofobów itd. Nie od rzeczy będzie dodać, że w opiniach osób tolerancyjnych osoby identyfikowane jako wrogowie tolerancji manifestują swoje postawy „mową nienawiści” lub „nienawistnego milczenia”, a nawet jawnej przemocy wobec obrońców tolerancji, np. takiej, jakiej dopuścił się pan Braun. W zasadzie, gdyby akty oskarżenia napisać „otwartym tekstem” to owa kobiecina, która nazwała pedała pedałem, winna być oskarżona o to, że dopuściła się zbrodni wobec tolerancji w postaci aktu homofobii wyrażonego mową nienawiści. Podobnie, dziennikarz Gościa Niedzielnego skazany w sprawie Alicji Tysiąc, dopuścił się zbrodni przeciw tolerancji w postaci klerykalizmu i fundamentalizmu religijnego w interpretacji sprawy aborcji. Pan Grzegorz Braun zaś dopuścił się występku przeciw tolerancji poprzez sprzyjanie postawom ksenofobicznym i nacjonalistycznym. Akt homofonii popełniła również pani min. Radziszewska, i tylko wyjątkowej łaskawości premiera zawdzięcza utrzymanie się na stanowisku ministerialnym, bowiem pan premier zadowolił się tylko tym, aby rzeczona pani minister serdecznie się pokajała za swój występek wobec tolerancji wyrażając coś na kształt żalu absolutnego. Takim rozwiązaniem problemu pan premier dał wyraz swojej głębokiej mądrości politycznej, albowiem zdał sobie sprawę z tego, że, mimo wszystko, w demokracji pośredniej o zwycięstwie wyborczym decyduje nie tolerancja i prawa mniejszości, nawet seksualnych, lecz wybór zwykłej większości. Warto też przypomnieć, że w demokratycznym państwie prawnym prawo, podobnie jak prawda, ma charakter klasowy, tzn. w dobie obecnej winno służyć, i służy, oraz wyrażać interesy klas posiadających środki produkcji idei i świadomości, w postaci mediów, szczególnie prywatnych, uczelni czy bardziej klasycznych instrumentów, takich jak wydawnictwa, teatr i kino. I tak, gdyby pan Braun prawidłowo filmował parady równości czy demonstracje anarchistów przeciw faszyzmowi lub nacjonalizmowi, zostałby uhonorowany i nagrodzony, a tak za brak należytej świadomości został słusznie ukarany karą dotyczącą jego bytu materialnego. Może wskutek tego jego byt materialny, pomniejszony o sumę 3200 PLN, należycie określi jego świadomość co to znaczy żyć w demokratycznym państwie prawnym, w którym konstytucja gwarantuje wszystkie możliwe wolności – pod warunkiem przestrzegania zasad politycznej poprawności. PS. Przy okazji chcę przypomnieć, że w dobie obecnej posiadanie w znacznej mierze nie ma charakteru właścicielskiego, lecz jest to głównie posiadanie przez zarządzanie lub użytkowanie przedmiotu własności zgodnie z własną wolą i korzyścią czy interesem, i taki charakter ma również posiadanie środków produkcji opinii publicznej czy produkcji światopoglądu przez środowiska demoliberalne, a raczej fundamentalnych tolerancjonistów; środowiska, które jako dobrze zorganizowane mniejszości narzucają swoje paradygmaty i przejmują kontrolę nad świadomością i postawami zdezorientowanej i zmanipulowanej większości. Waldemar Michalak
Wyprzedaż majątku za wszelką cenę
1. Zaczął się ostatni kwartał tego roku, mimo opowieści Premiera Tuska i Ministra Rostowskiego o zielonej wyspie i stosowane przez tego ostatniego kreatywnej księgowości, widać wyraźnie, że rządowi zaczyna brakować pieniędzy. Wystarczy porozmawiać z pracownikami gminnych ośrodków pomocy społecznej, gdzie po raz pierwszy od 20 lat zaczyna brakować pieniędzy na świadczenia obligatoryjne, a więc te gwarantowane przez państwo. Wojewodom po prostu brakuje pieniędzy i nie przekazują ich gminom.
Nie płacą także składek za ubezpieczenie społeczne bezrobotnych ani nie przekazują za nich składek do Narodowego Funduszu Zdrowia. W budżecie państwa coraz częściej widać dno.
2. W tej sytuacji Minister Rostowski coraz częściej naciska na Ministra Skarbu Aleksandra Grada, aby ten wywiązał się z zaplanowanych na ten rok przychodów z prywatyzacji, które mają wynieść 25 mld zł, a być może nawet 30 mld zł. A co można sprzedać od ręki, oczywiście najbardziej atrakcyjne składniki majątku, które nam jeszcze zostały, głównie energetykę. W związku z tym w ciągu 2 dni na Giełdzie Papierów Wartościowych skonstruowano księgę popytu na 10% akcji największego koncernu energetycznego Polskiej Grupy Energetycznej i pod koniec tego tygodnia Minister Rostowski dostał około 4 mld zł. Widać, że ta transakcja jest podyktowana tylko i wyłącznie potrzebami budżetowymi bo przecież prawie jednocześnie przygotowywana jest transakcja nabycia od Skarbu Państwa przez PGE akcji czwartego co do wielkości koncernu energetycznego gdańskiej Energi za około 7,5 mld zł. Pieniądze na tą transakcję PGE będzie musiał pożyczyć ale dzięki tej sprzedaży Skarb Państwa wykona blisko 30% tegorocznych przychodów z prywatyzacji.
Sprzeciwia się wprawdzie tej transakcji Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów ale skoro, aby przeprowadzić ta transakcję zmieniono rządową strategię sektora energetycznego to prędzej zmieniona zostanie Prezes tego urzędu niż minister finansów miałby zrezygnować z takiej gotówki.
3. Trwa proces sprzedaży poznańskiej Enei (trzeciej co wielkości firmy energetycznej) a Skarb Państwa za swoje akcje spodziewa się przynajmniej 5 mld zł. Wcześniej na giełdę został wprowadzone 52% akcji katowickiego holdingu energetycznego Tauron a Skarb Państwa uzyskał ponad 4 mld zł. Sprywatyzowana została też kopalnia Bogdanka za ponad 1 mld zł a do sprzedaży jeszcze w tym roku przygotowany jest zespół 3 elektrowni Pątnów, Adamów, Konin, z dwoma kopalniami węgla brunatnego pracującymi na ich potrzeby za kwotę ponad 1 mld zł Wyprzedaż sektora energetycznego to duże pieniądze dla budżetu państwa, a z zainteresowania inwestorów widać, że to łakomy kąsek. Czeka nas bowiem w najbliższych latach duży wzrost cen energii elektrycznej będący konsekwencją przyjęcia unijnego pakietu energetycznego więc inwestycje w ten sektor uchodzą za bardzo zyskowne. Mniej to optymistyczne dla nas konsumentów energii bo jeżeli jej cen zostaną uwolnione to podwyżki będą wynosiły po kilkadziesiąt procent rocznie.
4. Ale o pilnych potrzebach gotówkowych budżetu świadczyły także wcześniejsze transakcje prywatyzacyjne. Sprzedano przecież 10% akcji KGHM za 2 mld zł, 11% akcji grupy Lotos za 0,4 mld zł, 16% akcji Enei (która będzie teraz prywatyzowana w całości ) za 1,1 mld zł czy 42% akcji Mennicy Polskiej za 0,35 mld zł. Jeżeli dołożymy do tego wręcz grabież dywidendy z państwowych spółek na sumę przynajmniej 20 mld zł w ciągu 4 lat , co praktycznie pozbawia je możliwości rozwojowych to będzie to już pełny obraz tego jak ten rząd podchodzi do majątku państwowego i jego przyszłości. Gdyby nie te wpływy zarówno z wyprzedaży majątku jak i dywidendy deficyt finansów publicznych byłby o kilkadziesiąt miliardów wyższy, a z tego to już trudno byłoby się wytłumaczyć polskiej opinii publicznej, a także rynkom finansowym, które na razie chętnie kupują polskie obligacje. Premier Tusk i Minister Rostowski często mowią o "kupowaniu czasu" , czyli przetrwaniu tego rządu do wyborów parlamentarnych na jesieni 2011. Podwyżki podatków, coraz szybsze zadłużanie państwa i wyprzedaż majątku narodowego to cena jaką płacimy wszyscy za ten czas dla Platformy. Zbigniew Kuźmiuk
NIEMCY-POLSKA-ROSJA KONDOMINIUM? OCZYWIŚCIE ŻE TAK! Rząd Tuska nie robi nic, co byłoby wbrew interesom Berlina czy Moskwy. Pojedyncze gesty mające demonstrować suwerenność Warszawy nic nie znaczą. Mógłby ktoś rzec, że nasze interesy są po prostu zbieżne z interesami Niemiec i Rosji. Zapewne teza do obrony, pod jednym wszak warunkiem – że mowa o interesach rządzącej dziś Polską ekipy, a nie o racji stanu państwa polskiego Prawie rok temu zamieściłem w „Gazecie Polskiej” tekst pt. „Niemiecko-rosyjskie kondominium”. Widoczne wówczas symptomy przekształcania Polski w kraj zdominowany przez dwóch wielkich sąsiadów jedynie się nasiliły. Burzliwa dyskusja, czy można Polskę uznać za niemiecko-rosyjskie kondominium, mogła być zasadna rok temu. Dziś już z pewnością nie – zwłaszcza po katastrofie smoleńskiej. Dziś spierać się można co najwyżej, czyje wpływy – Berlina czy Moskwy – są większe, w jakim obszarze i na który z ośrodków decyzyjnych orientują się poszczególne środowiska polityczne i biznesowe w Warszawie. Pojawiają się już nawet pomysły, by nieformalne kondominium formalizować. Podczas niedawnej konferencji w niemieckim MSZ na temat polityki wschodniej UE pojawiła się inicjatywa wspólnych spotkań komisji spraw zagranicznych parlamentów Polski, Niemiec i Rosji. Polska stała się polem doświadczalnym budowy nowego europejskiego ładu. Koncepcji architektury bezpieczeństwa zaproponowanej przez Dmitrija Miedwiediewa przed przeszło dwoma laty – oczywiście w Berlinie. Polska pod rządami Platformy Obywatelskiej stała się kolonią zarządzaną – pośrednio – przez dwie metropolie. Rząd Tuska nie robi nic, co byłoby wbrew interesom Berlina czy Moskwy. Pojedyncze gesty mające demonstrować suwerenność Warszawy nic nie znaczą. Mógłby ktoś rzec, że nasze interesy są po prostu zbieżne z interesami Niemiec i Rosji. Zapewne teza do obrony, pod jednym wszak warunkiem – że mowa o interesach rządzącej dziś Polską ekipy, a nie o racji stanu państwa polskiego.
Spoiwo sojuszu Berlin–Moskwa Symbolem rosyjsko-niemieckiej współpracy kosztem strategicznych interesów Polski jest Gazociąg Północny. Moskwa i Berlin nawet nie ukrywają, że to projekt przede wszystkim polityczny, a nie ekonomiczny. Tymczasem po pierwotnych nieśmiałych protestach obecnej ekipy w Warszawie dziś coraz częściej pojawiają głosy, by zamiast przeciwstawiać się gazowemu okrążaniu Polski, lepiej byłoby w jakiś sposób partycypować w tym projekcie. Dochodzi do sytuacji, gdy polski rząd panicznie dementuje twierdzenia Putina, jakoby próbował blokować w Komisji Europejskiej budowę Gazociągu Północnego. Polski rząd nie potrafi wymóc na stronie niemieckiej takiego poprowadzenia rurociągów po dnie morskim, by nie blokowało dostępu większych statków do Świnoujścia. Do tego samego Świnoujścia, w którym ma być gazoport – zresztą budowa terminalu została znacząco opóźniona w porównaniu z planami poprzedniego rządu. Doskonale znana jest skandaliczna sprawa umowy gazowej z Rosją. Fatalne warunki „wynegocjowane” przez polską stronę to jedno. Ale można też zadać pytanie, czy ekipa PO–PSL zrobiła wszystko, co było możliwe, aby nasza pozycja w rozmowach była jak najmocniejsza. Trudno uwierzyć w mgliste zapewnienia, że szukano innych rozwiązań niż kierunek gazpromowski. Poza tym problemem braku surowca zajęto się na serio dopiero wiosną 2009 r., a więc kilka miesięcy po konflikcie gazowym rosyjsko-ukraińskim. A można go było przewidzieć już w październiku 2008 r., kiedy Kijów i Moskwa podpisały memorandum przewidujące m.in. usunięcie RosUkrEnergo, dostawcy surowca do Polski. Posunięcia ekipy Tuska odpowiadają interesom rosyjskim także w innych obszarach – to choćby faktyczna rezygnacja z koncepcji ropociągu Odessa–Brody–Gdańsk, gdy wiadomo, że już w 2012 r. Rosja będzie mogła wstrzymać dostawy ropy rurociągiem „Przyjaźń”. Budowa przez Rosjan innego rurociągu, BTS-2 i plany dostarczania surowca na Zachód tankowcami przez Bałtyk to nic innego jak „naftowa powtórka” scenariusza z Gazociągiem Północnym.
Kapitulacja i zdrada sojuszników Kolejny obszar, w którym polski rząd wychodzi naprzeciw oczekiwaniom dwóch metropolii, to obronność. Mamy demontaż systemu obronnego. Zaczęło się od rezygnacji z tarczy antyrakietowej (warto przypomnieć, że przeciwko jej instalacji w Polsce była nie tylko Rosja, ale też partie niemieckie) – która byłaby najlepszą gwarancją suwerenności RP. Ministerstwo Obrony realizuje „reformę” armii, sprowadzającą się do jej zmniejszenia i osłabienia (z czego najlepiej zdają sobie sprawę wojskowi – efektem seria rezygnacji na stanowiskach dowódczych), a minister Rostowski tnie wydatki na obronność, jak się tylko da. Do tego dodać jeszcze należy szybki odwrót z Iraku, a teraz podobne spekulacje odnośnie do Afganistanu. Właśnie w sferze obronności widać szczególnie, jak rząd Tuska próbuje dogodzić Niemcom. Każda decyzja osłabiająca nasz sojusz z USA odpowiada Berlinowi, nie tylko dlatego, że w jego interesie jest zmniejszenie obecności amerykańskiej w Europie, ale też dlatego, że równocześnie zazdrośnie strzeże on swojej – wywodzącej się jeszcze z zimnej wojny – pozycji głównego (obok Wlk. Brytanii) sojusznika USA w Europie. Polska rządzona przez PO stała się kluczowym ogniwem w realizowanej wspólnie przez Moskwę i Berlin polityce wobec regionu Europy Środkowej i Wschodniej. Warszawa zdradziła swoich sojuszników z Wilna, Kijowa czy Tbilisi. Sikorski otwarcie mówi o porzuceniu koncepcji Jagiellonów, Piłsudskiego, Giedroycia i Lecha Kaczyńskiego. Zamiast tego mamy polską politykę wschodnią wpisującą się w koncepcje Niemiec (współczesna wersja Mitteleuropy – zasobu taniej siły roboczej i rynku zbytu dla krajowej produkcji gorszego sortu) i Rosji („bliska zagranica” – obszar infiltracji agentury i mafii uzależniony od rosyjskich surowców). Jak można było oczekiwać, Partnerstwo Wschodnie służy za alibi dla porzucenia idei rozszerzenia UE i NATO na Wschód. Rosyjscy politycy nie czują niepokoju z powodu tego programu. Szef komisji spraw zagranicznych Dumy Konstantin Kosaczow powiedział na wspomnianej konferencji w Berlinie, że Rosja nie chce być objęta programem Partnerstwa Wschodniego UE, bo jest równym partnerem Unii. Byłaby natomiast zainteresowana opracowaniem „wspólnego projektu dla państw położonych pomiędzy UE a Rosją”. Od kiedy Polska znalazła się w Unii, w jej interesie była budowa silnej wspólnoty suwerennych państw. Kiedyś prowadziło to nieraz do starć Berlina i Warszawy, która – zgodnie ze swoim potencjałem – chciała odgrywać należną jej rolę w Unii. Teraz mamy automarginalizację na arenie unijnej i faktyczne wspieranie koncepcji, w której kluczową rolę odgrywają poszczególne silne państwa z Niemcami na czele. Takiej UE życzy sobie od dawna Moskwa. Łatwiej forsować jej interesy w relacjach dwustronnych niż w dialogu Rosja–Bruksela.
Mentalność niewolników W polityce historycznej jedno jest oczywiste – oba kraje robią wiele, aby wmówić Polakom, że podział na ofiary i katów wcale nie jest taki wyraźny, że pretensje polskie do wyraźnego przyznania się do winy przez Rosjan i Niemców za rozpętanie wojny i zbrodnie na narodzie polskim są awanturnictwem szkodzącym współczesnym relacjom. Platforma Obywatelska jest na tym polu bardzo potulna. Do tego stopnia, że jej prezydent chce odsłaniać pomnik bolszewickich żołnierzy. Jest jeszcze jeden drastyczny przejaw kolonialności Polski. To powszechny serwilizm „elit” – od polityków, przez dziennikarzy, po naukowców i artystów. Na każdym kroku, w każdej sprawie mamy do czynienia z usprawiedliwianiem i wybielaniem wszelkich poczynań Rosjan i Niemców. A tym politykom i publicystom, którzy odważą się mówić o uległości wobec sąsiadów, natychmiast przylepia się etykietę awanturników szkodzących rzekomo suwerennemu państwu polskiemu. Postawa głównego nurtu elit nie powinna zresztą dziwić, przecież od lat wielu naukowców i analityków dobrze żyje z niemieckich grantów. A niedługo może będą i rosyjskie (vide: niedawny pomysł Gazpromu stypendiów dla doktorantów z UW). Czy jesteśmy skazani na wybór między Niemcami a Rosją? Niekoniecznie. Szukając środków i wsparcia w UE, należy budować blok regionalny, swoiste Międzymorze. O sojuszników nietrudno. Jest Viktor Orbán, jest Václav Klaus, na Słowacji do władzy wróciła centroprawica. Bałtowie też są bardzo zaniepokojeni polityką Rosji. Nawet Łukaszenka, postawiony pod ścianą przez Kreml, szuka regionalnych sprzymierzeńców – póki co w sferze energetycznej. Sojusznikiem może tez być Komisja Europejska – tak jak w sprawie umowy gazowej. Antoni Rybczyński
Młodzi wykształceni o Irokezach z prowincji W nocy z soboty na niedzielę TVP przypomina kolejny raz “Wesele” Wojciecha Smarzowskiego uznane za najlepszy polski film 2004 roku. Wiejski bogacz swojej ciężarnej, nie wiadomo z kim, córce urządza wesele. Męża, który nie jest ojcem, kupuje za luksusowy samochód. Bogacz jest pazerny, brutalny i zakłamany. Jak wszyscy (prawie) u Smarzowskiego. Wszystkimi rządzi wyłącznie chciwość i najbardziej prymitywne instynkty. Dla zysku zgodzą się zrobić wszystko. Odrażający, brudni, źli, wszyscy tacy sami: gospodarz, ksiądz, policjant, urzędnik są skorumpowani do szczętu, gotowi na każdą podłość, a nawet zbrodnię. Obsesyjnie, pomimo bogactwa, skąpy gospodarz podaje gościom zepsuty bigos, co kończy się wysadzeniem przeciążonego szamba. Gówno zalewa wszystko i w tej głębokiej metaforze autor ujmuje polską wieś, a – jak chcieli rozentuzjazmowani krytycy – szerzej, polską prowincję. W powszechnym smrodzie pojawia się jednak podmuch świeżości, gdyż panna młoda z kamerzystą, który okazał się ojcem dziecka, ucieka z wiejskiej ohydy. Pewnie do dużego miasta, gdzie założy rodzinę “młodych i wykształconych”. Gdy piszę o tym sprawnie zrealizowanym filmie nie chodzi mi o jego karykaturalne uproszczenia, do których twórca ma prawo. Chodzi o to, że został on zrobiony jakby na zamówienie współczesnego mieszczucha, przepraszam: młodego, wykształconego z dużego miasta. Najzabawniejsze były mnożone przez krytyków epitety: “odważny”, “drapieżny”, “bezkompromisowy”. Gdyby Smarzowski zrobił analogiczny film o swoim środowisku, a byłoby o czym, wtedy określenia te miałyby sens. A tak, mieszczą się doskonale w świecie odwróconym III RP, gdzie skrajny konformizm nazywany jest odwagą, a dreptanie w środowiskowym stadzie – indywidualizmem. “Wesele”, Samrzowskiego nie Wyspiańskiego (swoją drogą trzeba mieć nieco wstydu i nie przymierzać się z tego typu produkcją do jednego z największych polskich dramatów), mieści się doskonale w stereotypie polskiej wsi funkcjonującym w III RP. Nie jest to tylko obraz kompleksów świeżo upieczonego mieszczucha, który usiłuje znaleźć punkt odniesienia, aby leczyć swoje poczucie niższości. To także stosunek do Polski, jej kultury wywodzącej się w dużej mierze ze wsi. Fryderyk Wielki mówił o Polakach, którzy zamieszkiwali ziemie wcielone po pierwszym rozbiorze do Prus, jako o “biednych Irokezach”, których będzie “usiłował cywilizować”. Ich cywilizacyjna “niższość” nie tylko usprawiedliwić miała zabory, ale czyniła z nich akt humanitarny. Dziś “młodzi wykształceni”, czyli współcześni filistrzy, zdążający do mitycznej “Europy”, o której nie mają pojęcia, w podobny sposób traktują rodaków nie chcących się do nich przyłączyć. Można jednak odnieść wrażenie, że nawet “cywilizacyjnej” namiętności wobec rodzimych Irokezów w nich nie ma. Najchętniej by ich eksterminowali. P.S.: Tydzień temu w “Moskiewskim Konsomolcu” ukazała się relacja kapitana straży pożarnej Aleksandra Muramszczikowa, który miał być jednym z dowódców ekipy gaszącej wrak polskiego samolotu i jedną z postaci widocznych na krążącym po internecie filmie. Polskie media dość bezkrytycznie przytoczyły tę kropka w kropkę dublującą, a w niektórych miejscach – być może – wyprzedzającą, oficjalne stanowisko rosyjskie opowieść. Muszę przyznać, że jeśli nagle, po pół roku pojawiają się tego typu idealni świadkowie, którzy wszystko dokładnie widzieli i precyzyjnie zapamiętali, a tylko dziwnym trafem nie zeznawali wcześniej, budzą się we mnie wątpliwości. Najbardziej jednak uderzyło mnie co innego. “W złowieszczej ciszy w kieszeniach zabitych dzwoniły tylko telefony komórkowe: słychać było poloneza Ogińskiego, ognistego krakowiaka…” – relacjonuje kapitan. Zamiłowanie do kultury polskiej strażaka, który po paru taktach z komórki poznaje Ogińskiego, wzrusza. Pomyśleć, że nawet spośród jego polskich konfratrów mało który potrafiłby to zrobić, nie mówiąc już na przykład o rozpoznaniu uwertury do “Kniazia Igora” Aleksandra Borodina. Ale przecież jest ocieplenie. Jak tak dalej pójdzie, to strażacy rosyjscy bezbłędnie rozpoznawać będą po paru taktach Lutosławskiego. Bronisław Wildstein
"Wesele", czyli Polska w Telewizji Polskiej TVP nadała w sobotę "Wesele" Smarzowskiego, na które burzy się w Rzeczpospolitej Bronisław Wildstein. NIektórzy we wpisach napadli na niego, że jest przewrażliwiony narodowo, a nie jest krytykiem filmowym. Ja jestem nieprzewrażliwionym narodowo krytykiem filmowym i podzielam niepokój Wildsteina o stan umysłu reżysera. Kiedy "Wesele" weszło na ekrany sześć lat temu, bardzo mi się spodobało jako satyra na polską prowincję. Dopiero "Dom zły" sprzed roku kazał mi się zastanowić, czy może jest w tej obsesyjnej twórczości drugie dno. Spór między PiS a PO o patriotyzm i miejsce Polski w Europie wyostrzył mi widzenie. Oto co napisałem po premierze "Wojciech Smarzowski sam przyznał, że gdyby ciągle robił takie filmy, jak jego "Dom zły", to trafiłby do ośrodka specjalnej troski. Czyli domu wariatów. Jego zdrowiu psychicznemu zagraża, jak się zdaje, Polska. Nie ma większego znaczenia, że fabuła najnowszego filmu reżysera dzieje się w okresie stanu wojennego. Ukazana nieprawość władzy może zdarzyć się dzisiaj, choć byłaby lepiej kryta. Nie ma głębszego znaczenia, że dochodzi do zbrodni. Nie tyle brak moralności daje powód wstrząsu, ile poziom obyczajowy i umysłowy ludu polskiego, na jakim zbrodni się dopuszcza. To nie jest film przeciw komunizmowi, ani przeciw przestępcom. Jest przeciwko Polakom prostakom. Jeżeli ktoś wątpi, że chodzi o uogólnienie, które dotyczy prawie wszystkich, niech spojrzy na scenę w sklepie. Występuje tu trzon narodu taki, jakim widzi go Smarzowski. Brzydkie, zniszczone twarze, chamstwo godzone z kultem polskiego papieża, bieda, brud i pijaństwo. Obraz kraju i postaci przypomina smutne rysunki Norblina schyłku I Rzeczpospolitej: walące się płoty, błoto, łachmany na ludziach oraz pycha szlachty winnej naszego upadku. Od czasu sprzed rozbiorów niewiele mentalnie się zmieniło, co wywołuje furię reżysera. Nasza nędzna forma jest jego obsesją. Ciężki kompleks polski Smarzowskiego wyraźniej ujawnił się we wcześniejszej adaptacji "Wesela". Ten arcydramat narodowy wprost opisuje polskiego ducha, dlatego wziął go na warsztat. Ale gdy Wyspiański ma dla Polaków współczującą ironię i podziela ich rozpacz, to Smarzowski okazuje pogardę. Uznanie piękna kultury ludowej zamienił na obrzydzenie dla ludu aspirującego do Unii Europejskiej bez zrozumienia na co się porywa. U Wyspiańskiego widać chocholi taniec niemocy narodowej. Natomiast kluczową scenę filmu stanowi wybuch szamba na weselu – zaiste aż nadmiar energii narodu, który się bogaci nie całkiem uczciwie. I w „Domu złym” wychodek gra ważną rolę, tym razem duchowego schronienia bohatera. Publicyści czasem porównują III Rzeczpospolitą z krajami Ameryki Łacińskiej z powodu korupcji. Występuje tu wszakże zasadnicza różnica. Jest to różnica estetyczna. U Latynosów spotyka się mnóstwo urody ludzkiej. Latynoski kochanek jest postacią kultową. Zaś Polak ludowy Smarzowskiego to bydle chutne, paskudne i pijane. Odniesienia do znanego dzieła, żeby przez ten pryzmat ukazać nasz stan niewesoły jest jego metodą wzbogacenia znaczeń. Drugi film reżysera "Dom zły" nawiązuje do "Fargo". Tu i tam występuje policjantka w ciąży a śledztwo toczy się w zimowym krajobrazie. Chyba celowo przywołał film braci Coen, aby widz podświadomie porównywał obraz prowincji polskiej i amerykańskiej. Tu i tam widzimy prostych ludzi jednak o Amerykaninie nikt nie powie, że cham, ponieważ ma godność. A u Smarzowskiego prawie nie spotyka się Polaka z godnością. W "Domu złym" jest nim porucznik milicji, lecz nie wytrzymuje napięcia honoru. Drugim mógłby być ksiądz, niestety jest zbyt bogaty – no bo po co mu aż trzy samochody? Reszta mieszkańców znajduje się na poziomie parobków a jeden z chama poszedł w pany – sekretarz partii. Czy jest to obraz prawdziwy, nie wiem. Nie mam własnych doświadczeń w interiorze. Jaka motywacja pozwala coś takiego stworzyć? Trzeba było wypieścić wyobraźnią każdy wstrętny detal, poświęcić parę lat na dopracowanie i miesiące na obcowanie z wizualną materią tego wymiotu podczas realizacji i postprodukcji. Tu przykopać, tam splunąć a tu dać nam w pysk. Doprawdy, szczególna męka twórcza. Gdybym pisał recenzję, to chwaliłbym świetną grę aktorów, którzy z lubością tarzają się w tym błocie. Zanalizowałbym kunsztowną konstrukcję fabuły, przejmujące przesłanie treści, charakterystyczność postaci drugiego planu, wysoko ocenił warsztat reżysera. Jednak to nie jest recenzja ale okrzyk zgrozy. Bo jeśli "Dom zły" daje prawdziwy obraz ludowej Polski, to szykuje grunt pod protektorat niemiecki, o którym zaczynają już pisać publicyści. Przyjdzie Niemiec i zrobi porządek w tym kraju specjalnej troski, skoro tego nie potrafi tutejsza elita. Niestety, nawet tak radykalny środek nie sprawi, że polepszy nam się typ antropologiczny. Jedyna pociecha, że może raczej Smarzowski potrzebuje troskliwej opieki, ale pewności nie mam." Krzysztof Kłopotowski