TAJNE ŁĄCZA, TAJNE INTERESY – CZYLI W CO GRA ABW? Nawet jak na standardy obowiązujące w III RP rzadko się zdarza, by „wrzucony” do mediów temat został tak zgodnie podchwycony, powtórzony i zaniechany – jak informacja o „pożyczce pod tajny system” i rzekomym wycieku technologii systemu łączności niejawnej Sylan. Wiele wskazuje na to, że sensacyjny news na ten temat został skonstruowany z zachowaniem wszelkich zasad dobrej dezinformacji, przy zachowaniu proporcji 99% prawdy i 1% fałszu, a ponieważ dotyczył m.in. bezpieczeństwa tajnych rozmów telefonicznych między najważniejszymi osobami w państwie – mógł liczyć na uwagę odbiorców. Przekazując tę informację, wszystkie media ograniczyły się do bezwiednego skopiowania wiadomości przedstawionych w artykule Rzeczpospolitej, by na tej, bezmyślnej czynności zakończyć swoją misję. Tymczasem można przypuszczać, że mamy do czynienia ze sprawą niezwykle poważną, która powinna stać się przedmiotem rzetelnego zainteresowania mediów, polityków opozycji oraz sejmowej komisji służb specjalnych, a jeśli podejrzenia wynikające z analizy obecnej sytuacji okażą się zasadne – będziemy świadkami wielkiej afery ze służbami specjalnymi w roli głównej. Przypomnę, że przekazana 18 listopada przez Rzeczpospolitą informacja dotyczyła problemów finansowych firmy Tech Lab 2000, z powodu których spółka ta została zmuszona do zastawienia na rzecz spółki BIATEL S.A. dokumentacji technicznej i certyfikacyjnej urządzeń wchodzących w skład systemu Sylan, to zaś - mogło doprowadzić do utraty kontroli nad systemem szyfrującym, używanym przez kancelarię premiera i prezydenta. Dowiedzieliśmy się również, że w sierpniu br. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego powiadomiła prokuraturę o podejrzeniu ujawnienia tajemnicy służbowej. Zawiadomienie to ma związek „z udzieleniem przez firmę Biatel pożyczki firmie TechLab 2000” na mocy umowy z 2008 roku, opiewającej na kilka milionów złotych. 14 października br. Prokuratura Okręgowa w Warszawie zdecydowała o wszczęciu śledztwa w tej sprawie. Wiktor Kuncewicz - prezes TechLab 2000 twierdzi, że umowa z BIATEL S.A była umową o współpracy, a o działaniach podejmowanych przez spółkę informowano na bieżąco ABW. Zdaniem Kuncewicza Tech Lab 2000 spłacił swój dług i nigdy nie utracił praw do systemu Sylan. Innego zdania jest Stanisław Kalankiewicz - prezes BIATEL-u, który twierdzi, że ponieważ w wymaganym terminie nie wpłynęły pieniądze od TechLabu, BIATEL stał się posiadaczem prawa do Sylana. Płyta z dokumentami technologicznymi systemu od dnia podpisania umowy znajduje się w kancelarii tajnej BIATELU. Dane są jednak zakodowane, a klucz do ich otwarcia jest w kancelarii notarialnej. Prezes Kalankiewicz twierdzi, że dotychczas nie zapoznał się z dokumentacją, bo czeka na opinie ze służb specjalnych, w jaki sposób powinien to zrobić i czy ma do tego prawo. Rzeczpospolita cytuje wypowiedź „oficera ABW, który zna dokumenty sprawy”. Nie wyklucza on, że pracownicy BIATEL-u mogli bezprawnie zapoznać się z technologią, za co odpowiedzialność – zdaniem ABW - ponosiłby zarząd spółki TechLabu 2000. Dokumentacja Sylana jest bardzo cenna, jej wartość szacuje się nawet na kilkanaście milionów dolarów. Artykuł w Rzeczpospolitej kończy się konkluzją komentującego sprawę płk. Mieczysława Tarnowskiego, (byłego wiceszefa ABW), który potwierdza, że „jeśli będą dowody na wyciek technologii, Sylan zostanie wycofany z użytku. – W ten sposób stracimy bardzo dobrą, całkowicie polską technologię”. To zdanie zadaje się stanowić clou tematu, a ponieważ wiele wskazuje, iż stanie się tak właśnie, jak przewiduje płk. Tarnowski– warto przyjrzeć się bliżej głównym bohaterom opisywanych zdarzeń oraz towarzyszących im okolicznościom. Tech Lab 2000 to stosunkowo niewielka firma powstała w 1993 roku, jako spółka Instytutu Technologii Elektronowej. W 1995 roku kilku młodych naukowców Instytutu odkupiło udziały, będące w posiadaniu ITE i rozpoczęło samodzielną działalność. Już w dwa lata później mogli pochwalić się sukcesem, bo jako pierwsi na świecie opracowali tzw. sprzętowe szyfratory dysków twardych. Wśród innych światowych innowacji Tech Lab 2000 można wymienić miniaturowe sprzętowe generatory ciągu losowego oraz moduły kryptograficzne wykorzystywane w podpisie elektronicznym. Ale prawdziwą dumą firmy jest System Sylan - kompleksowe rozwiązanie służące zapewnieniu poufności łączności głosowej, a w szczególności telefony szyfrujące GSM. System może być używany w sieciach telefonii analogowych, cyfrowych i bezprzewodowych i jest na tyle skuteczny i bezpieczny, że wykorzystują go kancelaria prezydenta i premiera. Ostatnie wydarzenia w Polsce, ale również afery podsłuchowe w Wielkiej Brytanii czy we Włoszech spowodowały, że także polskie firmy częściej sięgają po rozwiązania gwarantujące poufność rozmów telefonicznych. Dal nich Tech Lab 2000 reklamuje hasłem "Nie daj się podsłuchać" swój najnowszy produkt - telefon komórkowy szyfrujący, sprzedawany pod nazwą Xaos Gamma, który już trafił do sprzedaży w sieci komórkowej Orange. Zastosowany w nim algorytm szyfrujący jest wyjątkowo trudny do złamania, a zarazem na tyle szybki, że nawiązanie łączności następuje już po 1,5 sekundy. Telefon został przetestowany przez Wydział Teleinformatyki Centrum Obsługi Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i w maju br. uzyskał bardzo pozytywną opinię, w której dyrektor ds. Informatyki i Telekomunikacji Centrum Obsługi KPRM napisał m.in. – „Nie wykluczamy w przyszłości zastosowania aparatów Xaos Gamma do przetwarzania informacji na poziomie zastrzeżone.” Wspominam o tym, bo osiągnięcia Tech Lab 2000 zasługują na uwagę i świadczą, że mamy do czynienia z dynamiczną, rozwojową firmą i nowoczesną, a nawet pionierską technologią kryptograficzną. Jest to o tyle ważne, że chodzi o rodzimą firmę, a specjaliści w tej dziedzinie od lat twierdzą, że jeśli polski rząd chce, by polskie tajemnice były bezpieczne, powinien przede wszystkim finansować narodowe badania i wdrożenia kryptograficzne. Informacje o firmie świadczą również, że jej potencjał i osiągnięcia mają realną, ogromną wartość, a ewentualne przejęcie kontraktów Tech Lab lub jej technologii wiąże się z wielkimi zyskami. Pojawia się w tym kontekście pytanie – jak mogło dojść do sytuacji, że tego rodzaju firma popadła w kłopoty finansowe i była zmuszona zawierać niekorzystne umowy, których konsekwencją jest obecna sytuacja i możliwość utraty profitów związanych z systemem Sylan? Z przekazów medialnych możemy odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z lekkomyślnymi decyzjami biznesowymi, lub nawet nieudolnością zarządu spółki. Żaden z dziennikarzy, przekazujących wiadomość o problemach Tech Lab 2000 nie zadał sobie trudu, by sprawdzić - jak w rzeczywistości wygląda sytuacja i co spowodowało, że firma stała się obiektem zainteresowania ABW. Jest to o tyle zaskakujące, że informacja zamieszczona na stronie internetowej spółki, zawarta w oświadczeniu jej zarządu, rzuca całkowicie inne światło na sprawę i nakazuje zweryfikować tezy pojawiające się w przekazach medialnych. Istotą tej informacji wydaje się następujące twierdzenie władz spółki Tech Lab 2000: „Widząc, iż działania ABW dążą do wyeliminowania systemu SYLAN z rynku w sposób całkowicie bezprawny, który nie tylko szkodzi działalności firmy TechLab 2000 jako spółki prawa handlowego, ale co najważniejsze stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa zarząd TechLab 2000 przedstawił Panu Premierowi szczegółową informację o sytuacji, w liście z dnia 23 października 2009 roku. Nasze pismo zostało potraktowana poważnie. Przed kilkoma dniami, 9 listopada 2009 roku, odbyliśmy w tej sprawie spotkanie z Sekretarzem Stanu w KPRM, Sekretarzem Kolegium ds. Służb Specjalnych Panem Jackiem Cichockim”. Na jakiej podstawie, spółka formułuje tak poważny zarzut wobec służby pana Bondaryka? Znajdziemy w oświadczeniu precyzyjne argumenty. Czytamy bowiem: „Najistotniejszym elementem sprawy jest nie to, iż doszło do transakcji pomiędzy TechLab 2000 i BIATEL opisanej w artykule pana Piotra Nisztora, opublikowanym 18 listopada br. w dzienniku Rzeczpospolita, lecz fakt, iż celowe działania prowadzone przez kierownictwo ABW zmusiły TechLab 2000 do podjęcia takiego kroku. Na przestrzeni ostatnich 12 lat jako jedyna firma w Polsce TechLab 2000 certyfikował w ABW najwięcej, bo ponad 35 rozwiązań do ochrony informacji. TechLab 2000 opracował znacznie więcej podobnych rozwiązań. Jednak ze względu na całkowite zaniechanie w okresie ostatnich 2 lat certyfikacji zgłoszonych przez spółkę systemów, TechLab 2000 nie był w stanie wdrożyć ich do seryjnej produkcji i następnie sprzedaży, co pozostawiło firmę bez podstawowych źródeł utrzymania i pozbawiło możliwości dalszego rozwoju. Jednym z przykładów ilustrujących problem jest fakt, że w styczniu 2008 roku TechLab 2000 zgłosił do certyfikacji oczekiwany przez administrację publiczną szyfrujący telefon komórkowy Krypton. Odpowiednie badania nie zostały rozpoczęte do dzisiaj. Liczne interwencje zarządu TechLab 2000 w tej sprawie nie przyniosły oczekiwanego efektu a pismo z wnioskiem certyfikacyjnym wystosowane do ABW przez zarząd TechLab 2000 pozostało bez odpowiedzi.” (wytł.moje) Nietrudno zauważyć, że przedstawione przez zarząd firmy stanowisko, różni się znacząco od przekazu medialnego, a przede wszystkim wskazuje na zupełnie inną rolę ABW, niż wynika to z oficjalnych wypowiedzi Agencji.
Możemy je poznać z opublikowanego na dzień przed stanowiskiem zarządu Tech Lab 2000, komunikatu ABW. Informacji w nim niewiele, ale warto zacytować: „W związku z treścią artykułu autorstwa Piotra Nisztora pt. „Pożyczka pod tajny system”, który ukazał się w dzisiejszym wydaniu „Rzeczpospolitej”, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego informuje, że system niejawnej łączności rządowej jest w pełni bezpieczny, zaś służby odpowiedzialne za jego funkcjonowanie stale monitorują jego niezawodność i zdecydowanie reagują na potencjalne zagrożenia. Zapewnienie bezpiecznej łączności najważniejszym osobom w państwie jest jednym z priorytetów Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wychodząc naprzeciw oczekiwaniom i potrzebom administracji państwowej w zakresie dysponowania mobilnym systemem do przekazywania informacji niejawnych, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wspólnie z MSWiA wdraża nowy, nowoczesny system łączności rządowej, w oparciu o polskie, narodowe rozwiązania kryptograficzne”. Na ostatnie zdanie komunikatu ABW, zwraca uwagę zarząd Tech Lab i w nawiązaniu do niego stawia publicznie kilka ważnych pytań pod adresem Agencji: „Jakie są powody, dla których ABW nie uznało za stosowne wykorzystać gotowego od 2 lat telefonu komórkowego Krypton? Na podstawie jakich przesłanek ABW zdecydowała się wdrażać mobilny system komunikacji niejawnej nie współpracujący z wdrażanym od 2003 roku systemem łączności niejawnej na bazie SYLAN? Skoro ABW dostrzega oczekiwania administracji państwowej, to dlaczego przez ostatnie dwa lata dokonał zaniechania oraz kiedy w istocie planuje wdrożenie zapowiadanego systemu? TechLab 2000 jest jedynym w Polsce producentem , który opracował i wdrożył szyfrujący telefon komórkowy, czy zatem ABW ma zamiar dokonać analogicznego opracowania od podstaw, czy też wejdzie w porozumienie z producentem zagranicznym? Wreszcie może Agencja planuje zrezygnować z bezpiecznej łączności GSM na rzecz systemu trunkingowego? Jak w takiej sytuacji przedstawia się koszt takiego projektu wobec rozwiązania gotowego oraz co z bezpieczną łącznością mobilną poza granicami kraju?” Ponieważ nie sądzę, by firma tej miary co Tech Lab 2000 formułowała pod adresem ABW ciężkie zarzuty o bezprawne działania, nie dysponując dostatecznymi dowodami – mamy do czynienia ze sprawą dużego kalibru, której warto poświęcić więcej uwagi, niż czynią to dotychczasowe medialne przekazy. Na kwestie dotyczące certyfikacji i rozszerzanych w tym zakresie uprawnień ABW zwracałem wielokrotnie uwagę. Obowiązujące procedury sprawiają, że Agencja może całkowicie dowolnie, praktycznie bez zewnętrznego nadzoru podejmować decyzje w kwestii dopuszczenia lub wykluczenia z obrotu określonych produktów, wymagających certyfikatów w zakresie ochrony kryptograficznej czy elektromagnetycznej. To zaś, pozwala służbie pana Bondaryka mieć realny wpływ na wiele sektorów naszej gospodarki. Można bowiem przy pomocy certyfikatu wspierać konkretne firmy i ich rozwiązania, lub przeciwnie - utrudniać im rozwój i poprzez odmowę lub zwłokę w procesie certyfikacji wpływać na przyszłość firmy. Udowodnienie takiego zamiaru jest praktycznie niemożliwe, skoro procedury certyfikacji nie podlegają kontroli, a całość postępowania objęta jest tajemnicą. Nie mamy żadnej możliwości, by prześledzić działania ABW w sprawie spółki Tech Lab – możemy zatem oprzeć się wyłącznie na oświadczeniu zarządu tej firmy i spróbować dostrzec tło obecnej sytuacji. Być może pozwoli to znaleźć odpowiedź na pytanie - czy w przypadku Tech Lab 2000 mamy do czynienia z zaniedbaniem i urzędniczą opieszałością ABW, czy też wolno w tej sprawie upatrywać celowych i świadomych działań – podejmowanych ze szkodą dla określonej firmy i co najważniejsze – godzących w bezpieczeństwo państwa? Czy chodzi o pospolite niedbalstwo, czy też mamy do czynienia z czymś więcej - np. próbą wyeliminowania systemu Sylan i firmy Tech Lab 2000- na rzecz innego podmiotu i innej technologii? Takiej wersji wykluczać nie można – szczególnie od czasu, gdy w Raporcie z Weryfikacji WSI ujawniono treść poufnego dokumentu zatytułowanego „Przejęcie firmy za długi”, autorstwa radców prawnych .Czesława Dzemidoka i Marka Stejblisa. (aneks nr.21) Dowodzi on, że w arsenale działań służb specjalnych, przewiduje się również takie, które zmierzają do przejęcia (wchłonięcia) danej firmy przez jej wierzycieli, inwestorów, lub współwłaścicieli, a służby korzystają z tego rodzaju metod, by realizować własne interesy. Tym bardziej możliwa wydaje się sytuacja, gdy w wyniku różnego rodzaju kombinacji, zachowując pozory legalności i naturalnych procesów gospodarczych doprowadza się określoną firmę do takich zachowań, które można następnie wykorzystać przeciwko niej, na rzecz innego podmiotu, lub w interesie samych służb. Jest to tym bardziej możliwe, gdy w grę wchodzą ogromne pieniądze i nowoczesne technologie, a efektem działań może być uzyskanie kontroli nad dostępem do na najbardziej strzeżonych tajemnic państwowych. Ważną wskazówką w sprawie Tech Lab 2000, może się okazać historia firmy BIATEL .S.A., a w szczególności prześledzenie powiązań ludzi związanych z tą firmą i przedsięwzięć, w jakich BIATEL uczestniczył. Wiele bowiem wskazuje, że już raz spółka BIATEL stała się bohaterem w sprawie, w której służby i ich interesy odegrały istotną rolę. Ważną wskazówką w sprawie Tech Lab 2000, może się okazać historia firmy BIATEL .S.A., a w szczególności prześledzenie powiązań ludzi związanych z tą firmą i przedsięwzięć, w jakich BIATEL uczestniczył. Warto na początek przytoczyć fragment oświadczenia zarządu Tech Lab 2000 z 19.11.br., dotyczący okoliczności współpracy z firmą BIATEL, tym bardziej, że z dotychczasowych przekazów medialnych można odnieść mylne wrażenie, iż chodzi o zastaw prawa do systemu Sylan pod umowę pożyczki. W stanowisku zarządu czytamy m.in.:
„ W sierpniu 2008 roku TechLab 2000 podpisał z BIATEL UMOWĘ O WSPÓŁPRACY, na mocy której BIATEL miał zainwestować w rozwój SYLAN oraz produkować na licencji TechLab 2000 urządzenia systemu SYLAN, zaś TechLab 2000 odpowiadać za badania i rozwój. Zabezpieczeniem dla BIATEL, z zachowaniem wszelkich środków bezpieczeństwa były prawa do SYLAN, co jest naturalne w takich sytuacjach, gdyż wartością wytwarzaną przez TechLab 2000 jest know-how. Umowa została wypowiedziana przez BIATEL. Prawa do SYLAN należą natomiast do TechLab 2000. Pewne elementy dokumentacji SYLAN posiadają co najwyżej klauzulę "poufne". BIATEL z kolei posiada poświadczenie bezpieczeństwa przemysłowego do "tajne" wydawane przez Służby Ochrony Państwa, co uprawnia go do otrzymania depozytu dokumentacji SYLAN. Dodatkowo depozyt został zabezpieczony przed dostępem w sposób dalece wykraczający poza standardy przewidziane dla ochrony tajemnicy państwowej. Również ABW była informowana o przewidywanej współpracy z BIATEL. Skoro do obowiązków ABW należy ochrona kontrwywiadowcza, wydaje się oczywiste, że gdyby ABW uważała, iż BIATEL jest niegodny zaufania powinniśmy zostać wtedy powstrzymani od podpisania tej umowy”. Nie wiemy, jakie konkretne okoliczności wpłynęły na decyzję zarządu Tech Lab 2000 o podjęciu współpracy z BIATEL, choć można wnioskować, że chodziło o zapewnienie środków na rozwój firmy i systemu Sylan. W kontekście informacji zarządu Tech Lab 2000, iż całkowite zaniechanie przez ABW w okresie ostatnich 2 lat certyfikacji zgłoszonych przez spółkę systemów, sprawiło , iż „ TechLab 2000 nie był w stanie wdrożyć ich do seryjnej produkcji i następnie sprzedaży, co pozostawiło firmę bez podstawowych źródeł utrzymania i pozbawiło możliwości dalszego rozwoju” –można uznać, że spółka znalazła się w stanie konieczności, a oferta współpracy BIATEL wychodziła naprzeciw pilnym potrzebom Tech Lab. Pewną wskazówką, dotyczącą sytuacji finansowej firmy może być informacja o wynikach spółki COMP.S.A, - od 1998 roku jednego z głównych udziałowców TechLab2000. W informacji COMP.SA za rok 2009 możemy przeczytać, iż „wynik netto byłby w pełni zgodny z oczekiwaniami, gdyby nie one-offy na działalności finansowej, na które składają się: rezerwa na należności od firmy Techlab 2000 – ok. 600 tys. zł oraz ujemny wpływ z rozliczenia kontraktu forward związanego z działalnością spółki w drugim i trzecim kwartale”. Ta okoliczność, wskazująca na problemy finansowe spółki Tech Lab, do których – zdaniem zarządu – przyczyniły się zaniechania ze strony ABW, wydaje się bardzo ważna, gdy chcemy oceniać fakt podjęcia współpracy ze spółką BIATEL. O białostockiej firmie BIATEL, założonej w 1989 roku przez Stanisława Kalankiewicza było głośno przed kilkoma laty i wiele wskazuje, że już raz stała się bohaterem w sprawie, gdzie służby i ich interesy odegrały istotną rolę. Ponieważ w obu sprawach – tej sprzed 6 lat i w obecnej, można wskazać zadziwiająco wspólne okoliczności, warto przypomnieć o co wówczas chodziło. W 2003 roku Newsweek opublikował artykuł zatytułowany „Sprawa o miliard”. Przedstawiono w nim historię przejęcia przez spółkę BIATEL udziałów w lukratywnym kontrakcie na produkcję nowych dowodów osobistych i paszportów. Było to jedno z największych zamówień publicznych w III RP, którego wartość opiewała na miliard złotych. „W tej historii – jak pisali dziennikarze Newsweeka - pojawia się wszystko, czego potrzebowałby autor powieści szpiegowskich. Jest gra obcych wywiadów, są postaci rodem z filmów sensacyjnych, agenci służb specjalnych i państwowi urzędnicy najwyższego szczebla. Są także fałszerstwa dokumentów, nagłe zwroty akcji, wielkie pieniądze i podejrzenia o kradzież danych osobowych milionów Polaków.”. Nie będę relacjonował szczegółów tej sprawy, kto zechce zapozna się z artykułem z 2003 roku. Dość przypomnieć, że w lutym 2000 roku Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, kierowane przez Marka Biernackiego, ministra rządu Jerzego Buzka, ogłosiło przetarg na wyprodukowanie nowych dowodów osobistych i paszportów. Zwyciężyło konsorcjum skupiające państwową Drukarnię Skarbową oraz małą prywatną węgierską firmę Multipolaris, której doradcą był as węgierskiego wywiadu z lat 80. generał Ferenc Hevesi Toth. Zwycięzcy założyli firmę Poldok 2000. Gdy w październiku 2001 roku do władzy doszła nowa ekipa, rządy w MSWiA przejął Krzysztof Janik, a kierowane przez niego ministerstwo rozpoczęło starania o wyeliminowanie z konsorcjum węgierskiej firmy. Oficjalny powód: trzeba uniemożliwić dostęp do najpilniej strzeżonych informacji zagranicznej firmie. Szefowie MSWiA nalegali, by Węgrzy sprzedali udziały w Poldoku. Na skutek tych nacisków, wkrótce miejsce Multipolaris zajął BIATEL, który był jednym z podwykonawców projektu, zajmując się usprawnieniem systemu przesyłania danych osobowych z gmin do MSWiA. BIATEL został najpierw trzecim wspólnikiem, by wkrótce potem wykupić za niewiarygodnie niską cenę 50 tysięcy zł udziały Węgrów, którzy nieoczekiwanie wycofali się z konsorcjum. Dlaczego się wycofali, choć współpraca układała się dobrze, a umowa z MSWiA była podpisana do 2007 roku? Gdy reporterzy Newsweeka wpadli na trop tego tematu, ich informatorzy za wszelką cenę starali się odwrócić uwagę od sprawy najważniejszej: powiązań prywatnej firmy BIATEL z pewnym państwowym urzędnikiem, który został zgłoszony przez BIATEL do rady nadzorczej konsorcjum Poldok. Dziennikarze wskazują przy tym na ciekawe zdarzenie. „Do dziennikarza "Newsweeka" podchodzi jeden z posłów Platformy Obywatelskiej, zastrzegając sobie na wstępie anonimowość. - Mam coś dla pana - mówi ściszonym głosem, jakby się obawiał, że ktoś go podsłucha. - Słyszałem, że na czarnym rynku jest do kupienia baza danych o Polakach, z których ponad dziewięć milionów dostało nowe paszporty i dowody osobiste. Poseł nie chce odpowiedzieć na dodatkowe pytania. Wstaje od stolika. Odchodzi. Informacja jest tak elektryzująca, że nie przestajemy o niej myśleć”. Jak się wkrótce okazało, informacje jakoby poprzez udział węgierskiej spółki było zagrożone bezpieczeństwo danych osobowych Polaków stanowiły rodzaj zasłony, ślepego tropu - mającego odwrócić uwagę od istoty ówczesnej afery. W sprawie przewija się wzmianka, że węgierska firma była dokładnie prześwietlona przez UOP i uznano ją za godną zaufania. Podejrzenia wobec niej, również ze strony ABW, miały się pojawić dopiero po objęciu rządów przez SLD. Dyrektor Drukarni Skarbowej przyznawał, że z Węgrami nie chciało współpracować MSWiA kierowane przez Janika, a forma perswazji wobec Poldoku przybierała postać swoistego szantażu. - „MSWiA nie chciało w takim projekcie firm zagranicznych” – twierdził dyrektor Drukarni. Gdybyśmy nie uwzględnili tych sugestii, moglibyśmy nie mieć możliwości udziału w przyszłości w innych przedsięwzięciach, np. w produkcji legitymacji służbowych dla pracowników instytucji państwowych” – dodawał. Intencje MSWiA stały się całkowicie czytelne, gdy przedstawicielem firmy BIATEL w Poldoku został Grzegorz Białoruski - szef gabinetu politycznego ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Krzysztofa Janika. Prezes BIATEL-u Stanisław Kalankiewicz twierdził, że choć zgłosił Białoruskiego do rady nadzorczej Poldoku, to jednak wcześniej go nie znał, a kandydatura była uzgodniona z Drukarnią Skarbową i MSWiA. Prawdopodobnie na potrzeby tego przedsięwzięcia powołano na początku 2003 roku spółkę BIATEL INFO – AUTOMATYKA, w której radzie nadzorczej znalazł się Grzegorz Białoruski. Spółka w 2006 roku została wykreślona z rejestru. Sam Białoruski – po ujawnieniu afery złożył rezygnację z funkcji szefa gabinetu politycznego, a jego obowiązki przejął dotychczasowy zastępca i bliski współpracownik Roman Kurnik – w latach 80-tych szef kadr w Służbie Bezpieczeństwa. Członek ówczesnej sejmowej Komisji Administracji i szef klubu parlamentarnego PiS Ludwik Dorn, mówiąc o aferze z udziałem BIATEL-u i Białoruskiego stwierdził, iż „ Nie tylko nastąpiło złamanie prawa, ale także mamy do czynienia z podejrzeniem potężnej afery korupcyjnej, na skalę być może większą niż afera Rywina”. Sprawę jednak – zgodnie z zasadą obowiązującą w III RP – szybko wyciszono i nikt więcej nie poniósł konsekwencji. Dziennikarze Newsweeka zastanawiali się wówczas - dlaczego wybrano firmę BIATEL a nie żadną inną. Nie znaleziono przekonujących argumentów. Podkreślano jedynie, że białostocka spółka pracuje głównie na styku państwa z prywatnym biznesem, a sam prezes Kalankiewicz, zanim założył własną firmę, pracował w Telekomunikacji Polskiej. Najwięksi klienci BIATELA to Telekomunikacja Polska, Elektrim, Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo. Wszystkie instytucje mają za sobą historię mocno upolitycznionych zarządów. Wśród klientów była również Komenda Wojewódzka Policji w Białymstoku i straż pożarna. Zauważono również, że BIATEL był jednym z wykonawców światłowodu jamalskiego - biegnącego wzdłuż gazociągu Jamał - Europa. Za rządów Jerzego Buzka w listopadzie 2000 r. wybuchł skandal, gdy okazało się, że w strukturze własnościowej spółki Polgaz Telekom, zarządzającej kablem, państwowe PGNiG jest w mniejszości, a Polska nie ma pełnej kontroli nad przebiegającą przez jej terytorium infostradą. Żadna z tych informacji, nie dawała odpowiedzi o przyczynę wyboru spółki BIATEL. Być może Newsweek mógłby napisać więcej, gdyby zajrzano do rejestru KRS, z którego wynikało, że we władzach spółki zasiadały wówczas dość wpływowe osoby. Wieloletnim dyrektorem BIATEL- u (1990-95) był Zbigniew Ejsmont, od 1999 zastępca przewodniczącego rady nadzorczej BIATEL, a od 2003 przewodniczący rady. W tym samym czasie Ejsmont był założycielem Białostockiej Szkoły Biznesu, a obecnie jest rektorem Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Białymstoku. W roku 2007 Zbigniew Ejsmont znalazł się na liście kandydatów na radnych regionu białostockiego z ramienia Platformy Obywatelskiej. To oczywiście niczego nie wyjaśnia, ale warto zwrócić uwagę, że w ówczesnej radzie nadzorczej BIATEL-u zasiadał także Bogdan Niebisz – mąż Elżbiety Niebisz - wieloletniej dyrektor Departamentu Nadzoru Właścicielskiego w Ministerstwie Skarbu Państwa, obecnie doradzającej w sprawach energetyki u Zygmunta Solorza. Niewątpliwie fakt, że we władzach spółki BIATEL.S.A zasiadało później wiele wpływowych postaci świadczy, że mamy do czynienia z firmą o mocnej pozycji. Na jej stronie internetowej można przeczytać informację, że „w 2006 roku firma przeszła gruntowną restrukturyzację. Ciągły rozwój wymaga od nas dostosowania się do aktualnego otoczenia makro- i mikroekonomicznego dlatego zdecydowaliśmy się podzielić obszary naszej działalności na branże zorientowane w kierunku bezpieczeństwa.” Również od 2006 roku można zauważyć, że w radzie nadzorczej spółki pojawiają się postaci bardzo charakterystyczne. Wówczas bowiem powołano w jej skład, na stanowisko przewodniczącego powołano Leona Komornickiego a w dwa lata później Janusza Steinhoffa. Generał Leon Komornicki był również członkiem rady nadzorczej innej spółki zależnej BIATEL-u – PRIMERA sp.z. o.o , zarejestrowanej w 2006 roku. Generał Komornicki to absolwent Akademii Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRR w Moskwie, w latach 1992–1998 zastępca szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego W III RP generał zrobił niebywałą karierę. Na początku lat 90. był dowódcą Warszawskiego Okręgu Wojskowego, w 1992 roku, mając zaledwie 45 lat, otrzymał od prezydenta Lecha Wałęsy nominację na generała dywizji i zastępcę szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Brał udział w słynnym "obiedzie drawskim", którego uczestnicy opowiedzieli się przeciwko cywilnemu ministrowi obrony narodowej. W roku 1995 białostocki poseł Artur Smółko tak podczas posiedzenia sejmowego oceniał zachowanie i postawę generała: „Pan generał Wilecki stwierdził nie tak dawno, pytany o sprawę generała Komornickiego, o angażowanie się polityczne generała Komornickiego, że pan generał Leon Komornicki jest absolutnie czysty jak łza. Chcę powiedzieć, że wobec tego jest to nowa miara czystości i pewnie można będzie za jakiś czas odwołać się do przysłowia: Czyste jak łza generała Wileckiego. Nie ma bowiem czystości w sytuacji, kiedy wystąpienia gen. Leona Komornickiego na spotkaniach sztabowych (sztabowych, trzymam się języka pana ministra) łamią ustawę o powszechnym obowiązku obrony; bo tak po prostu jest; jest to agitacja na terenie jednostek - w domyśle: z wykorzystywaniem jednak podległości służbowej - na rzecz jednego kandydata. Jest to złamanie ustawy o powszechnym obowiązku obrony, a jednocześnie jest to złamanie ustawy o służbie wojskowej żołnierzy zawodowych - bo tak po prostu jest.” Od 1998 roku Komornicki jest generałem w stanie rezerwy, a jego nazwisko znajdziemy w wielu radach nadzorczych prywatnych i państwowych spółek. Janusz Steinhoff to były wicepremier i minister gospodarki w rządzie Jerzego Buzka, późniejszy (2004) założyciel Partii Centrum, która przed wyborami 2006 roku prowadziła rozmowy o połączeniu z Platformą Obywatelską. Obecnie Steinhoff jest prezesem zarządu krajowego partii i członkiem rad nadzorczych wielu spółek, w tym Spółki Doradztwo Gospodarcze DGA S.A., która w konsorcjum ze spółką Work Service senatora Misiaka z PO, była niedawnym bohaterem tzw. afery Misiaka. Te same osoby, działające w radzie nadzorczej spółki BIATEL.S.A. znajdziemy w kilku innych, niezwykle ciekawych konfiguracjach. Telekomunikacja, energetyka, zarządzanie informacją, elektronika – te strategiczne obszary gospodarki zawsze znajdowały się w centrum zainteresowania służb specjalnych. Z Raportu z Weryfikacji WSI możemy się dowiedzieć, że istniały przynajmniej cztery źródła finansowania sieci firm tworzonych przez wojskowy wywiad PRL - zapoczątkowane już w latach 80. a kontynuowane później. Najważniejszym były dochody z przemycanych z Zachodu części komputerowych, chronionych w latach 80. zakazem eksportu do krajów komunistycznych, a niezbędnych obozowi sowieckiemu w wyścigu zbrojeń. Sprzedawane do ZSRR i do KRLD części komputerowe przynosiły – jak stwierdzono w jednym z raportów - zyski rzędu 500-600 tys. USD za jednorazową partię dostaw. Gdy po roku 1989 wielu oficerów ludowego wojska, po odejściu ze służby zaczęło robić karierę w biznesie, mogliśmy ich zwykle Zn leźć w firmach należących do którejś z wymienionych branży. Oczywiście - powodem nie zawsze były związki służbowe, lecz najczęściej ogromne zyski – jakie przynosiła działalność firm informatycznych czy energetycznych. Nie powinno zatem dziwić, że w firmie BIATEL S.A, założonej w roku 1989 członkiem rady nadzorczej od trzech lat jest gen. LeonKomornicki. To przykład niemal wzorcowej kariery biznesowej człowieka wywodzącego się z ludowego wojska. Komornicki jest członkiem rad nadzorczych w spółkach: Biatel S.A. (od 2006 r.) Arcus S.A. (od 2004 r.) DGA S.A oraz Pol- Aqua S.A. (od 2002 r.). Pełni również funkcję doradcy zarządu spółki Nom – 2 Sp. z o.o. oraz Keratronik Sp. z o. o. Jest także członkiem – założycielem Rady Organizatorów Business Centre Club. „Zostałem zaproszony do rady przez generała Komornickiego, którego cenię, aby nadzorować wprowadzenie Pol-Aqua na giełdę. Uważam, że ta spółka działa w sposób przejrzysty. Ale wiem niewiele o jej przeszłości i osobach, które w niej pracowały – tak przed trzema laty Janusz Steinhoff uzasadniał swoją obecność w radzie nadzorczej spółki Pol-Aqua. Te dwie postaci – na co już zwracałem uwagę - znajdziemy jednocześnie w radach nadzorczych spółki BIATEL oraz w Pol-Aqua. O tej ostatniej pisano obszernie przed trzema laty, gdy firma Ryszarda Krauzego Prokom Investments została akcjonariuszem wybierającej się właśnie na giełdę spółki Pol-Aqua. Wówczas PolAqua zajmowała się m.in. budową rurociągu Przyjaźń. Zwracano uwagę, że przez władze spółki przewinęło się kilku generałów, wśród których był m.in. Konstanty Malejczyk, dawny szef Wojskowych Służb Informacyjnych (1994-96). W tym samym 2006 roku dyrektorem Pol-Aqua został Ireneusz Misiołek, który w latach 1997-2004 był w PGNiG wicedyrektorem w pionie przesyłu i podziemnych magazynów gazu. Potem do 2006 r. pracował w firmie Megagaz, zajmując się kontraktem na budowę tłoczni gazociągu jamalskiego. Megagaz to kolejna spółka słynąca ze związków z ludźmi komunistycznej policji politycznej i oficerami LWP. W radzie nadzorczej spółki zasiadali m.in. Wiesław Huszcza (były skarbnik SdRP), Roman Kurnik (były szef kadr SB, późniejszy doradca ministra spraw wewnętrznych i administracji Krzysztofa Janika), admirał Romuald Waga (na początku lat 90. dowódca Marynarki Wojennej) i gen. Marian Robełek, były zastępca szefa Sztabu Generalnego ds. planowania strategicznego. Ponownie o spółce Pol-Aqua usłyszeliśmy w roku 2008, za sprawą Leszka Misiaka i jego artykułu w „Gazecie Polskiej” – „WSI, Chińczycy i Euro 2012”. Okazało się wówczas, że komisja przetargowa w Narodowym Centrum Sportu, podjęła decyzję, że wykonawcą pierwszego etapu budowy Stadionu Narodowego w Warszawie będzie Przedsiębiorstwo Robót Inżynieryjnych Pol-Aqua SA z Piaseczna. „Pol-Aqua – pisał Misiak - „to firma, która zrobiła błyskawiczną karierę. Z małej spółki, zatrudniającej w 1990 r. zaledwie cztery osoby, stała się potentatem w zakresie budownictwa inżynieryjnego, ogólnego, ekologicznego, drogowego i budowy rurociągów. Początkowy kapitał zakładowy spółki wynosił równowartość dzisiejszej złotówki. Obecnie wartość firmy przekracza 2,1 mld zł. Właściciel 57 procent akcji, Marek Stefański, jest dwudziesty na liście najzamożniejszych Polaków, opublikowanej przez miesięcznik "Forbes". W radzie nadzorczej spółki zasiadali wówczas m.in. gen. Leon Komornicki, i gen. Sławomir Petelicki, były dowódca GROM i członek rady nadzorczej Biotonu Ryszarda Krauzego. W Pol-Aquie był również zatrudniony płk. Aleksander Lichocki - o czym dowiedzieliśmy się z zeznań Bronisława Komorowskiego złożonych przed prokuraturą. „W październiku 2007 r. – zwracał uwagę Misiak - zarejestrowano w Moskwie spółkę Pol-Aqua Wostok, w której 51 procent udziałów ma Pol-Aqua, 24 proc. Prokom Ryszarda Krauzego, a resztę partner rosyjski. Spółka otrzymała koncesję na poszukiwanie nafty i gazu, budownictwo paliwowe i ogólne. To oznaka dużego zaufania Rosjan – dopuszczenie obcej firmy do udziału w strategicznym sektorze paliwowym”. Ten sam dziennikarz, kilka miesięcy później opisał w „Gazecie Polskiej” działalność innej firmy, w której radzie nadzorczej również zasiadają gen. Leon Komornicki i Janusz Steinhoff. Chodziło o poznańską DGA S.A, która wspólnie z firmą senatora Platformy Obywatelskiej Tomasza Misiaka – Work Service została bez przetargu wybrana na doradcę zwalnianych stoczniowców. Wcześniej, w lipcu 2007 roku, DGA została doradcą prywatyzacyjnym Stoczni Gdańsk. Wielomilionowe zlecenie dla DGA i Work Service obejmowało realizację usług szkoleniowo-doradczych dla ośmiu tysięcy zwalnianych stoczniowców. Zastępcą przewodniczącego rady nadzorczej DGA S.A jest Karol Działoszyński - były poseł Unii Wolności, obecnie związany z Platformą Obywatelską. „Senator Misiak jako szef komisji gospodarki narodowej pracował nad specustawą stoczniową, zgłaszał do niej poprawki. Przygotowana przez rząd PO specustawa dotycząca sprzedaży majątku stoczni Gdynia i Szczecin spowoduje, że skarb państwa, największy wierzyciel stoczni, straci 8 mld zł pomocy publicznej, które przekazał na pomoc dla stoczni, i cały ich majątek trwały. Przejmą go prywatni inwestorzy, pod których – tak twierdzą eksperci – ustawa została napisana” –pisał Leszek Misiak w 2008 roku. Z perspektywy wydarzeń związanych z przetargami stoczniowymi, wiemy, że była to prawdziwa ocena. Warto zwrócić uwagę na firmy, w których radach nadzorczych zasiadają generał Leon Komornicki i Janusz Steinhoff , ponieważ łączy je wspólny mianownik. Wszystkie działają na styku państwa z prywatnym biznesem i we wszystkich znajdziemy ludzi związanych z ludowym wojskiem lub komunistycznymi służbami bezpieczeństwa. Można powiedzieć, że w III RP są to firmy „specjalnego znaczenia”. Firma BIATEL – o czym przypomniałem w poprzednim tekście, odegrała już przed kilkoma laty ważną rolę w operacji pozbycia się węgierskiego udziałowca konsorcjum Poldok, by wkrótce zająć jego miejsce w lukratywnym kontrakcie. Nigdy oczywiście nie wyjaśniono, jaka była rola służb specjalnych w tej operacji, lecz możemy wnioskować, że bez ich udziału biznesowa „sprawa o miliard” nie mogła się udać. Trzeba pamiętać, że Tech Lab 2000 – jak wynika z oświadczenia zarządu tej spółki znalazł się w sytuacji przymusowej, gdy w sierpniu 2008 roku podjął współpracę z nowym inwestorem. Jedną z przyczyn powstania problemów finansowych, było zachowanie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, która przez ostatnie dwa lata zaniechała certyfikacji wyrobów Tech Lab 2000, co „pozostawiło firmę bez podstawowych źródeł utrzymania i pozbawiło możliwości dalszego rozwoju.” Tech Lab twierdzi, iż było to działanie zamierzone, służące wyeliminowaniu firmy z rynku. Istotną okolicznością – mogącą świadczyć, że w sprawie konfliktu wokół dokumentacji Sylan, mamy do czynienia z działaniami celowymi - jest fakt, iż informację o „pożyczce pod tajny system” ujawniono mediom i przedstawiono w sposób jednostronny. Ten przeciek, wraz ze wzmianką o śledztwie prokuratury w sprawie ujawnienia tajemnicy służbowej wyraźnie sugerował, iż nieodpowiedzialne zachowanie Tech Lab 2000 mogło doprowadzić do wycieku technologii, np. do obcych służb i narazić bezpieczeństwo tajnych rozmów. Nie powinny zatem dziwić słowa, jakimi zarząd Tech Lab 2000 kończy swoje oświadczenie z dn.19 listopada br.: „Rozsiewanie nieuzasadnionych podejrzeń, iż doszło do kompromitującego ujawnienia tajemnicy państwowej jest w naszej opinii próbą stworzenia pretekstu do zaprzestania użytkowania systemu SYLAN przez Rząd RP i zastąpienia go niekontrolowanymi przez Państwo Polskie rozwiązaniami zagranicznymi. I w tym właśnie widzimy bardzo poważne i rzeczywiste zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa”. Warto zauważyć, że z systemu Sylan korzysta również Ministerstwo Obrony Narodowej, zatem potencjalne zagrożenie dotyczy także obszaru naszej obronności i najprawdopodobniej zagranicznych misji wojskowych. W dniu 14 listopada 2008 roku MON zawarł z Tech Lab 2000 umowę na dostawę urządzeń szyfrujących systemu Sylan, a konkretnie telefonów szyfrujacych ISDN Cygnus Titanium (+) Plus. W „protokole postępowania o udzielenie zamówienia” znajdziemy istotną informację, która w kontekście zachowania ABW – dopatrującej się możliwości ujawnienia technologii Sylan i odmawiającej certyfikacji wyrobów Tech Lab - nakazuje w innym świetle postrzegać te działania. Czytamy tam m.in.: „Analizując możliwości wykorzystania tych urządzeń Wojskowe Biuro Bezpieczeństwa Łączności i Informatyki przeprowadziło testy funkcjonalne oraz opracowało zatwierdzone przez Służbę Kontrwywiadu Wojskowego Szczególne Wymagania Bezpieczeństwa dla Podsystemu Niejawnej Łączności Telefonicznej SZ RP „CYGNUS-MIL". Potwierdzono techniczna przydatność urządzeń oraz uzyskano formalną akceptację możliwości ich wykorzystania w SZ RP. Zarząd Planowania Systemów Dowodzenia i Łączności - P6 potwierdził potrzebę zakupu w ramach procedury pilnej potrzeby operacyjnej. Poszukiwanie innych wykonawców bez uwzględnienia powyższych treści prowadzić będzie do zwiększenia ryzyka realizacji dostawy na wymaganym poziomie, bądź nie wykonaniem dostaw dla Sil Zbrojnych RP w latach 2008-2009”. Jeśli zatem urządzenia systemu Sylan zyskały akceptację Wojskowego Biura Bezpieczeństwa Łączności i Informatyki oraz Służby Kontrwywiadu Wojskowego, - (a stało się to w okresie, gdy Tech Lab podpisał już umowę o współpracy z firmą BIATEL, a dokumentacja systemu była przedmiotem zastawu) czym kierowała się ABW, formułując obecnie zarzut ujawnienia tajemnicy służbowej i traktując spółkę Tech Lab jako podmiot niewiarygodny? Czy to oznacza, że służby wojskowe odmiennie niż cywilne oceniały zagrożenia wynikające z umowy o współpracy Tech Lab ze spółką BIATEL? Podpisanie umowy z MON oznacza przecież, że treść ustaleń z BIATEL S.A – w tym, zastaw na technologii Sylan - była przedmiotem weryfikacji przez służby wojskowe. Co więcej – można domniemywać, iż SKW nie dopatrzyła się w tym fakcie zagrożenia bezpieczeństwa, skoro w listopadzie ub.r. doszło do podpisania kontraktu. Również ABW – jak wynika z oświadczenia zarządu Tech Lab 2000 – była informowana o przewidywanej współpracy z BIATEL. Jeśli wówczas nie dostrzegano problemu ( a był on już realny) - czemu zobaczono go dopiero, gdy doszło do zerwania umowy ze strony BIATEL S.A.? Czy obecnym zachowaniem i zawiadomieniem prokuratury Agencja chce usprawiedliwić swoje zaniedbania w zakresie ochrony kontrwywiadowczej, czy też (jak twierdzi zarząd Tech Lab2000) – próbuje wykorzystać zaistniałą sytuację, by wyeliminować system Sylan i wprowadzić inne rozwiązania technologiczne? Wydaje się, iż nie sposób inaczej postrzegać roli ABW w tym konflikcie, jak strony zaangażowanej, a nawet rozgrywającej go we własnym interesie. Nie jest to wyłącznie rola służby odpowiedzialnej za ochronę tajemnicy państwowej, ponieważ towarzyszą jej działania kreujące niektóre sytuacje i zdarzenia. Z jednej strony, mamy bowiem do czynienia z dwuletnim zaniechaniem certyfikacji systemów zgłaszanych przez Tech Lab 2000, z drugiej – z wdrażaniem przez ABW mobilnego systemu komunikacji niejawnej, nie współpracującego z systemem łączności na bazie Sylan. Z jednej strony - ABW uznaje BIATEL S.A za firmę godną zaufania i udziela jej wysokiej klauzuli bezpieczeństwa przemysłowego, oraz akceptuje fakt zawarcia umowy i podjęcia współpracy z firmą Tech Lab, z drugiej – składa zawiadomienie o przestępstwie, gdy tylko zaistniały przesłanki przewidziane w umowie. Można odnieść wrażenie, że zaniechaniem certyfikacji doprowadza się Tech Lab do stanu konieczności, w którym firma zmuszona jest podjąć współpracę z BIATEL, a następnie wykorzystuje ten fakt dla zdyskredytowania Tech Lab i poważenia bezpieczeństwa użytkowania systemu Sylan. Trudno przecież w kategoriach realnego zagrożenia oceniać fakt powierzenia dokumentacji Sylan spółce BIATEL – która posiada wydane przez ABW poświadczenie bezpieczeństwa przemysłowego do klauzuli „tajne” - podczas, gdy dokumentacja ta ma co najwyżej klauzulę „poufne”. Albo zatem ABW wydało tak wysokie poświadczenie firmie niegodnej zaufania – i mamy do czynienia z rażącym niedopełnieniem obowiązków, albo generuje i wyolbrzymia problem, chcąc rzucić bezzasadne podejrzenia na Tech Lab 2000 i doprowadzić do wycofania systemu Sylan z administracji centralnej. W obu przypadkach - sprawa jest na tyle poważna, że powinna stać się przedmiotem zainteresowania parlamentarnej komisji do spraw służb specjalnych, mediów i partii opozycyjnej. Jeśli zarząd Tech Lab 2000 ma rację i celem działań ABW jest eliminacja polskiej technologii Sylan i zastąpienie jej obcymi rozwiązaniami – nie wolno tej sprawy przemilczać lub „zamiatać pod dywan”. Gdy w marcu 2009 roku media informowały o pojawieniu się w sprzedaży innowacyjnego telefonu Xaos Gamma produkcji Tech Lab 2000, jako ciekawostkę podawano informację, iż rządy takich państw jak Rosja, Białoruś, czy Chiny zdążyły już u siebie wprowadzić zakazy stosowania metod szyfrowania, opartych na systemie Sylan. W moim przekonaniu – jeśli państwa znane z łamania wszelkich przejawów wolności i demokracji, w ten sposób doceniły polską technologię, że dostrzegły w niej zagrożenie dla swoich dyktatur, wynikające z utraty totalnego nadzoru nad przepływem informacji – trudno o bardziej sugestywny dowód wartości systemu, opracowanego przez polską firmę. Jednocześnie – niełatwo oprzeć się wrażeniu, że działania zmierzające do wyeliminowania Sylanu z polskiego rynku, mają źródło w świadomie realizowanej koncepcji zbliżenia Polski do standardów obowiązujących w Rosji czy Białorusi, gdzie władza specsłużb stanowi fundament władzy politycznej. Aleksander Ścios
TAJNE KODY, JAWNE PYTANIA Nikt nie wyjaśnił, dlaczego Rosjanie nie wydali prezydenckiego telefonu i z jakich powodów służby specjalne wykazują zainteresowanie niekodowanym aparatem. Są podstawy, by w tej szczególnej kwestii dotyczącej bezpieczeństwa tajnych łączy wykazać zasadny sceptycyzm co do oświadczeń tajnych służb. Jedna z najważniejszych informacji związanych z katastrofą smoleńską została podana w dzienniku "Washington Times" w artykule Billa Gertza z 13 maja br. Autor, powołując się na "źródła w wywiadzie NATO", pisał, że "najbardziej znaczące jest to, że Rosjanie prawdopodobnie uzyskali ultratajne kody używane przez armie NATO do komunikacji satelitarnej". Zdaniem Gertza „jeśli rosyjskie służby specjalne były w stanie odzyskać karty kodowe telefonów satelitarnych, będą w stanie rozkodować teraz całą natowską komunikację sprzed katastrofy". "To przełom dla rosyjskich służb" - informował dziennikarz, dodając, że "niemal na pewno natychmiast po katastrofie wydano wojskom państw NATO nowe kody”. Informacja "Washington Times" jest istotna z kilku powodów. Przede wszystkim wskazuje, że dowództwo NATO bardzo trzeźwo ocenia działania Rosjan tuż po katastrofie prezydenckiego tupolewa i nie ma wątpliwości, że służby FR wykorzystały dostęp do tajnych danych znajdujących się na pokładzie samolotu.
Tajemnica telefonu satelitarnego Przewidywania ogromnych strat wywiadowczych dla Sojuszu są w pełni uzasadnione. Jeśli kody natowskie zostały złamane, Rosjanie mogli uzyskać informacje z ostatnich miesięcy, a nawet lat, dotyczące planów obronnych, a także tożsamości agentów lub źródeł podsłuchu NATO. Pojawia się również pytanie: czy poszukiwaniem przez Rosjan nośników tajnych danych znajdujących się na pokładzie samolotu nie należałoby tłumaczyć manipulacji dotyczących ustalenia faktycznego czasu katastrofy? Zatajenie przez kilkanaście minut informacji o wypadku pozwoliłoby służbom rosyjskim na swobodne działania i uzyskanie dostępu do tajnych kodów, nim szefostwo NATO uruchomiło procedury zabezpieczające. Ten czas mógł być potrzebny nie tylko dla zatarcia śladów wskazujących na prawdziwe przyczyny tragedii, ale również w celach wywiadowczych. Wagę informacji ujawnionej przez waszyngtoński dziennik podkreśla także natychmiastowa reakcja przedstawicieli grupy rządzącej oraz kuriozalne oświadczenie płk. Krzysztofa Duszy, dyrektora gabinetu szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego, który oświadczył, że „na pokładzie Tu-154M, który rozbił się pod Smoleńskiem, był zwykły telefon satelitarny; nie było tam "tajnych kodów", urządzeń ani materiałów kryptograficznych”. Takie dementi na publikację prasową w języku służb oznacza, że obawy NATO były w pełni zasadne. Wcześniej rzecznik rządu Paweł Graś zapewniał, że na pokładzie samolotu nie było żadnych tajnych dokumentów ani nośników, na których byłaby zawarta wiedza dotycząca bezpieczeństwa państwa. Zapewniał też, że cały sprzęt elektroniczny ofiar katastrofy w Smoleńsku zabezpieczyli rosyjscy i polscy prokuratorzy wraz z przedstawicielami ABW oraz SKW. W sprzeczności z tym oświadczeniem, stała informacja przekazana w dniu 12 maja przez Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta, który przyznał, że polska prokuratura nie ma telefonu stacjonarnego z pokładu prezydenckiego samolotu i stara się go odzyskać, także z użyciem służb specjalnych. Dlaczego Rosjanie nie wydali prezydenckiego telefonu, i z jakich powodów służby specjalne wykazują zainteresowanie niekodowanym aparatem – nikt nie wyjaśnił. Są podstawy, by w tej szczególnej kwestii dotyczącej bezpieczeństwa tajnych łączy wykazać zasadny sceptycyzm co do oświadczeń polskich służb. Wynika on z dwóch powodów. Zdarzenia z ostatnich lat dowiodły, że formacje służb specjalnych „odzyskane” przez środowiska dawnej SB i WSI nie potrafią zapewnić nawet minimum bezpieczeństwa państwa i poza dbałością o interesy własne i swoich mocodawców nie wykazują zainteresowania obroną spraw polskich. Dość wymienić zaniedbania w sprawie geologa zamordowanego przez talibów, zaginięcie szyfranta Zielonki, braki w ochronie kontrwywiadowczej przetargów stoczniowych czy liczne afery z udziałem szefów służb i nie mniej częste przecieki tajnych informacji. Są jednak i bardziej konkretne przesłanki, by uspokajające oświadczenia szefów służb traktować z dużą rezerwą.
Kto gra "Sylanem" 18 listopada ubiegłego roku „Rzeczpospolita” podała informację o problemach finansowych firmy TechLab 2000, z powodu których spółka ta została zmuszona do zastawienia na rzecz spółki Biatel SA dokumentacji technicznej i certyfikacyjnej urządzeń wchodzących w skład systemu Sylan, to zaś mogło doprowadzić do utraty kontroli nad systemem szyfrującym, używanym przez Kancelarię Premiera i Prezydenta. Sylan to system niejawnej łączności, stosowany w telefonach szyfrujących, w których poufność przekazywanych informacji zapewniana jest dzięki nowoczesnym technikom kryptograficznym. Z wypowiedzi „znającego sprawę” oficera ABW wynikało, że pracownicy firmy Biatel mogli zapoznać się z tą technologią, za co odpowiedzialność – zdaniem ABW - ponosiłby zarząd spółki TechLab 2000. Artykuł w „Rzeczpospolitej” kończył się konkluzją komentującego sprawę płk. Mieczysława Tarnowskiego, (byłego wiceszefa ABW), który stwierdził: „jeśli będą dowody na wyciek technologii, Sylan zostanie wycofany z użytku. W ten sposób stracimy bardzo dobrą, całkowicie polską technologię”. Dowiedzieliśmy się również, że w sierpniu 2009 r. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego powiadomiła prokuraturę o podejrzeniu ujawnienia tajemnicy służbowej. Zawiadomienie to miało związek z udzieleniem przez firmę Biatel pożyczki firmie TechLab 2000 na mocy umowy z 2008 r., opiewającej na kilka milionów złotych. 14 października 2009 r. Prokuratura Okręgowa w Warszawie zdecydowała o wszczęciu śledztwa w tej sprawie. TechLab 2000 to stosunkowo niewielka firma powstała w 1993 r. jako spółka Instytutu Technologii Elektronowej. W roku 1995 kilku młodych naukowców Instytutu odkupiło udziały będące w posiadaniu ITE i rozpoczęło samodzielną działalność. Wśród światowych innowacji TechLab 2000 można wymienić miniaturowe sprzętowe generatory ciągu losowego oraz moduły kryptograficzne wykorzystywane w podpisie elektronicznym. Najnowszym produktem firmy był telefon komórkowy szyfrujący Xaos Gamma. Zastosowany w nim algorytm szyfrujący jest wyjątkowo trudny do złamania, a zarazem na tyle szybki, że nawiązanie łączności następuje już po 1,5 sekundy. Telefon został przetestowany przez Wydział Teleinformatyki Centrum Obsługi Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i w maju ub. r. uzyskał bardzo pozytywną opinię, również ze strony SKW. Ale prawdziwą dumą firmy jest System Sylan - kompleksowe rozwiązanie służące zapewnieniu poufnej łączności głosowej. System może być używany w sieciach telefonii analogowych, cyfrowych i bezprzewodowych, i jest na tyle skuteczny i bezpieczny, że wykorzystywały go Kancelaria Prezydenta i Premiera. Od listopada 2008 r. z systemu Sylan, a konkretnie telefonów szyfrujacych ISDN Cygnus Titanium (+) Plus, korzysta również MON. Żaden z dziennikarzy przekazujących w 2009 r. wiadomość o problemach TechLab 2000 nie zadał sobie trudu, by sprawdzić, jak w rzeczywistości wygląda sytuacja, i co spowodowało, że firma stała się obiektem zainteresowania ABW. Tymczasem na stronie internetowej spółki zamieszczono oświadczenie jej zarządu, z którego wynikało, że ABW dąży do wyeliminowania systemu SYLAN z rynku w sposób całkowicie bezprawny, który nie tylko szkodził działalności firmy TechLab 2000, ale stanowił zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Władze spółki wskazywały na szereg działań ABW (jak np. zaniechanie w okresie ostatnich dwóch lat certyfikacji zgłoszonych przez spółkę systemów) zmierzających do zniszczenia dorobku firmy i poważenia bezpieczeństwa użytkowania systemu Sylan, by zastąpić go innym systemem komunikacji niejawnej, niewspółpracującym z łącznością na bazie Sylan. Sugerowano, że sytuacja finansowa firmy uległa pogorszeniu, ponieważ ABW celowo zaniechała certyfikacji zgłaszanych przez TechLab 2000 nowych rozwiązań, a spółka nie była w stanie wdrożyć ich do seryjnej produkcji i sprzedaży.
Docenili polską technologię Jeszcze więcej wątpliwości pojawiało się, gdy przyjrzałem się wówczas spółce Biatel SA, jej działalności na styku biznesu i służb specjalnych oraz powiązaniom władz spółki ze środowiskami wojska i komunistycznych specsłużb. Założycielem Biatel SA, jej prezesem oraz głównym akcjonariuszem jest Stanisław Kalankiewicz. Firma i jej właściciel byli bohaterami głośnej przed siedmiu laty afery z wartym 1,1 mld dol. kontraktem na produkcję paszportów i dowodów osobistych, w której tle znajdziemy wszystko, czego potrzebowałby autor powieści szpiegowskich: grę obcych wywiadów, agentów służb specjalnych i skorumpowanych urzędników najwyższego szczebla. W radzie nadzorczej Biatelu spotkamy znane nazwiska, np. Janusza Steinhoffa – byłego ministra gospodarki w rządzie Jerzego Buzka, czy gen. Leona Komornickiego – absolwenta Akademii Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRR w Moskwie, w latach 1992–1998 zastępcę szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Te same osoby spotkamy w zarządzie spółki „Pol-Aqua”, zarejestrowanej przed trzema laty w Moskwie, w której 24 proc. udziałów ma Prokom Ryszarda Krauzego, a resztę partner rosyjski. Spółka dostała koncesję na poszukiwanie nafty i gazu, a w jej władzach znalazło się wielu byłych oficerów WSI. W Pol-Aquie był również zatrudniony płk Aleksander Lichocki - o czym dowiedzieliśmy się z zeznań Bronisława Komorowskiego złożonych przed prokuraturą. O działaniach ABW, w związku z próbą wyeliminowania systemu Sylan, pisałem w „Gazecie Polskiej” w artykule Czy ABW gra w „głuchy telefon"? ("GP" 47/2009). Nie wiadomo, jak dziś wygląda sprawa, bo od tego czasu nie pojawiły się nowe informacje. Niewątpliwie natomiast wydarzenia z 10 kwietnia pozwalają spojrzeć na nią z całkiem innej perspektywy. Gdy w 2009 r. media informowały o pojawieniu się w sprzedaży innowacyjnego telefonu Xaos Gamma produkcji TechLab 2000, jako ciekawostkę podawano fakt, iż rządy takich państw jak Rosja, Białoruś i Chiny zdążyły już u siebie wprowadzić zakazy stosowania metod szyfrowania opartych na systemie Sylan. W ten sposób państwa znane z dyktatorskich zapędów doceniły polską technologię, dostrzegając w niej zagrożenie wynikające z utraty nadzoru nad przepływem informacji. Powód zakazu wydaje się oczywisty: system Sylan zapewniał zbyt wysoki poziom szyfrowania danych, by możliwe było złamanie klucza i ich przechwycenie. Pojawiają się pytania: dlaczego zatem dopuszczono do sytuacji, w której mogło dojść do wycieku technologii Sylan? Dlaczego zaniechaniem certyfikacji doprowadzono TechLab 2000 do stanu konieczności, w którym firma zmuszona była podjąć współpracę z Biatel SA, a następnie wykorzystując ten fakt, próbowano zdyskredytować TechLab i podważyć bezpieczeństwo użytkowania systemu Sylan? Czy rozmowy najważniejszych osób w państwie, prowadzone za pomocą systemu tajnych łączy, mogły być rozszyfrowane? A wreszcie - czy telefony prezydenta Kaczyńskiego, osób z jego kancelarii i najwyższych dowódców wojska działały w strukturze szyfrowania systemu Sylan, czy też zastąpiono go innymi rozwiązaniami, wspieranymi przez szefostwo ABW? Prawdopodobne przejęcie przez Rosjan natowskich kodów używanych do komunikacji satelitarnej nie musi mieć związku z kuriozalnym zachowaniem polskich służb w sprawie systemu Sylan. Nie wolno jednak wykluczać, że już w ubiegłym roku podejmowano próby złamania tego systemu, a działania wobec spółki TechLab 2000 były nakierowane na eliminację skutecznego sposobu zabezpieczenia tajnej łączności. Zbyt wiele ważnych pytań pojawia się przy tym temacie, by można było go przemilczeć. Aleksander Ścios
Czy w sprawie katastrofy nad Smoleńskiem wszystko jasne? MSWiA opublikowało (opatrzony nadrukiem: „Nie do rozpowszechniania”...) stenogram ostatnich minut lotu Tu-154M: od godziny 10 02' 48,6” do 10h 41' 5,4”. Moim zdaniem w niczym nie wyjaśnia to tego, co do tej pory było niewyjaśnione – a nawet czuję, jakbym rozumiał mniej. Mianowicie w stenogramie wyraźnie widnieje zapis, że inżynier pokładowy podawał wysokość według ciśnienia. Odpada więc „oczywista” hipoteza, że główną przyczyną było podanie wysokości mierzonej od dna wąwozu przed lotniskiem. Załoga schodziła stopniowo z bezpiecznych 100 m na wysokość 20 metrów, choć system TAWS na 28 sekund przed katastrofą sygnalizował zagrożenie, a na 18' przed katastrofą wydawał wręcz zalecenia „W górę, w górę!”. Na 9' przed katastrofą polecenie wyrównania lotu wydała wieża kontrolna – a załoga spokojnie schodziła z 50 m na 20 m bez jakichkolwiek dźwiękowych oznak zaniepokojenia!!! Być może tajemnica kryje się w tym, że na 11' przed katastrofą II pilot, śp. major Robert Grzywna powiedział: „Odchodzimy!” - a I pilot, śp. Arkadiusz Protasiuk, będący tylko kapitanem, uznał to za naruszenie jego prerogatyw? Nie honor Mu było posłuchać: ciężko jest być przełożonym kogoś starszego rangą. Chciał pokazać, że jednak da rade wylądować w tym podejściu. Przy okazji: wszystkie „przecieki”, jakie zdobyli dziennikarze, okazały się być wyssane z palca. W trakcie schodzenia nie było żadnych „bezładnych krzyków w kabinie” - załoga najwyraźniej była porażona sytuacją. W chwili gdy samolot zaczął wyciągniętym podwoziem zahaczać o czubki drzew mjr. Grzywna powiedział tylko „K***a mać!”, a gdy po zderzeniu z drzewem odpadła część skrzydła ktoś krzyknął: „K***waaaaaaaa!”. Samolot w tym momencie obrócił się do góry kołami i wyrżnął w ziemię. Może coś wyjaśni przesłuchanie taśm w Polsce. Należy je upowszechnić w Sieci, ale nie sądzę, by dało to wiele. Jakość dźwięku po przejściu przez Sieć się nie polepszy... Natomiast wstrzymywanie publikacji na ok. dwóch tygodni „by wyczyścić szumy” znów wzmoże podejrzenia, że prowadzone są jakieś manipulacje. Dlaczego nie upublicznić zapisu „jak jest” - a potem zapisu po oczyszczeniu? Na zakończenie: Napisałem parę lat temu artykulik o laicyzacji społeczeństwa – i o tym, że chyba nawet p. Joanna Senyszynowa, wojująca ateistka, nie jest zadowolona z tego, że kierowcy w chwili zagrożenia nie wołają: „O Matko Boska!” tylko „K***a mać!”. Otóż nieprawdą okazały się słowa rosyjskiego prokuratora, który dwa tygodnie temu „zdradził tajemnicę” (za ile?), że piloci w ostatnich chwilach przed śmiercią krzyczeli; „Jezu, Jezu!!”... chyba, że on mówił prawdę, a stenogram jest sfałszowany! JKM
Partyjna gra nieszczęściami narodowymi Polskę dotknęły ostatnio dwa wielkie nieszczęścia: w kwietniu (10.04.2010 r.) doszło do straszliwej katastrofy pod Katyniem, a w maju (od 18.05.2010 r.) - kraj nawiedziła ogromna powódź. Takie wielkie powinny nas, Polaków, jednoczyć, wyciszać spory i budzić poczucie odpowiedzialności za cały kraj. I większość społeczeństwa tak reaguje. Jednak, niestety, nie dotyczy to szczytów władzy, gdzie tragedie wykorzystuje się w interesownych celach partyjnych. Wielka polityka jest na świecie ciągle zwyrodniała. Mściwość wobec zmarłego PO i rząd wołają, żeby opozycja nie wykorzystywała politycznie katastrofy pod Smoleńskiem. Dają do zrozumienia wprost, że boją się dalszych reakcji społeczeństwa i utraty swej władzy o charakterze liberalistycznym. I zdawało się nam, że partia rządząca i klientela również nie przekują tej tragedii na nowy miecz w walce z bardziej patriotyczną wizją Polski. Jednak tak się nie stało. Po dogłębnej analizie ich słów i zachowań okazuje się, że nawet taką dotykającą wszystkich równo katastrofę interpretują w kluczu tej samej nienawiści co dawniej, a może nawet robią to z jeszcze większą zaciekłością ze względu na wybory prezydenckie. Otóż, już po kilku godzinach po spotkaniu premiera Donalda Tuska z premierem Władimirem Putinem podano niemal oficjalnie, że przyczyną katastrofy był błąd pilotów próbujących lądować we mgle. I tę wersję podjęły niemal w całości polskie i rosyjskie media. O co chodziło? Premier Putin jako polityk bardzo sprawny i inteligentny zrozumiał w lot, jaka będzie ogólna opinia: Rozbicie się samolotu na terenie Rosji z najważniejszymi osobami w Polsce lecącymi na uroczystości katyńskie, śmierć prezydenta, którego Putin i Tusk nie chcieli dopuścić do wspólnych obchodów, którego Rosja oskarżała o niechęć do Moskwy, który bronił Gruzji przed inwazją rosyjską i prowadził źle widzianą przez Rosję politykę wschodnią UE, również śmierć szefów wszystkich formacji wojskowych należących do NATO, a może i jeszcze inne rzeczy - wszystko to rzuci podejrzenie na Rosję bądź na rządzących, bądź na jakiś ośrodek niepodporządkowany władzy centralnej. Putin słusznie się obawiał. Oto dziś dowiadujemy się, że prawdopodobnie większość samych Rosjan, jak i Ukraińców, Białorusinów, Gruzinów, Litwinów, Słowaków, Rumunów i wreszcie zwykłych Polaków podejrzewa o umyślny zamach Rosję. Być może również nieprzybycie na uroczystości 65-lecia zwycięstwa nad Niemcami najważniejszych osobistości świata zachodniego - z wyjątkiem pani Angeli Merkel - było spowodowane ostrożnością wobec niejasnej sytuacji wypadku pod Smoleńskiem. Najgorzej, że i u nas niektóre media polskojęzyczne podjęły od razu wersję błędu pilotów, zapewne dlatego, żeby przysłonić choć trochę nietakt rządu w sprawie nieobecności prezydenta w Katyniu na uroczystości 7 kwietnia, także spory między premierem a prezydentem o samolot, walkę premiera o władzę totalną w państwie, i wreszcie całą wrogość PO wobec Lecha Kaczyńskiego i jego wizji Polski. Jednak jacyś ludzie z obozu PO wprowadzili bardzo szybko w obieg wersję jeszcze gorszą, a mianowicie, że sprawcą wypadku był zapewne sam prezydent, który spóźnił się na start, a potem nalegał, żeby załoga lądowała mimo złych warunków. Podobno miało tak być już kiedyś pod Tbilisi, choć to nie było prawdą, ponadto miał być człowiekiem arbitralnym, pozbawionym ducha liberalizmu. Głoszenie takiej wersji - bez dowodów, bez odczytania zapisów z czarnych skrzynek - świadczy o wielkim zdziczeniu naszych panujących elit. Obie te wersje: błędu pilotów i nacisku prezydenta, podjęły wnet także media rosyjskie. Ale złość polskich wrogów prezydenta okazała się nieuleczalna. Kiedy po odczytaniu zapisów z czarnych skrzynek okazało się, że w kabinie pilotów nie było prezydenta, a podobno słychać tylko głos generała Andrzeja Błasika, dowódcy Sił Powietrznych, to głoszono, że wysłał go tam właśnie Lech Kaczyński. Niektórzy, żeby uwiarygodnić wersję rosyjską, zaczęli przy tym oskarżać polskich pilotów, zwłaszcza majora Arkadiusza Protasiuka o brak doświadczenia, przygotowania i profesjonalizmu szkoleniowego, jednocześnie sugerując, jakoby takich właśnie wybrał sobie prezydent... Niechęć do Lecha Kaczyńskiego i jego współpracowników kryje się też w fatalnym oddaniu komisji rosyjskiej całości prowadzenia śledztwa, co może świadczyć o pewnym désintéressment w tej sprawie polskiego rządu lub o darzeniu Putina przesadną estymą. Przy tym rząd nie znał rozwiązań prawnych. Trzeba było albo dopuścić komisję międzynarodową zamiast międzypaństwowej, albo ostatecznie nawet polsko-rosyjską, ale w równowadze. Tymczasem oświadczenia naszego przewodniczącego Komisji Badania Wypadków Lotniczych, powołanego do komisji przez samych Rosjan, są dosyć kabaretowe. Powiada, że wie, ale nie wolno mu mówić, że nie wie, ale coś mówi; albo że nie pamięta, ale pamięta, że Lecha Kaczyńskiego nie było w kabinie. I tak, niestety, pozostanie - mimo wszystko - wieczna niesława dla rządu PO. Na dłuższą metę nie poradzi sobie choćby najlepiej zorganizowana propaganda medialna. To już nie są czasy ZSRS, kiedy np. z Piusa XII ratującego Żydów zrobiono na cały świat antysemitę. Następnie, zrzucanie winy na prezydenta miało posłużyć jako broń przeciwko jego bratu bliźniakowi Jarosławowi. W konsekwencji obawiamy się nie tylko, że wyniki badań będą nieobiektywne, ale także, czy nie zostały w ogóle ocenzurowane, bo były podawane sukcesywnie: najpierw ministrowi Jerzemu Millerowi, później premierowi, Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, a na końcu dopiero społeczeństwu. Wcześniej już pojawiały się zapowiedzi, iż pewne fakty nie zostaną podane do wiadomości publicznej. Dlaczego? Może dlatego, że obciążają m.in. obsługę lotniska Siewiernyj? Profesor Leszek Balcerowicz, rzekomo bezstronny, apeluje, by nie wybierać na prezydenta Jarosława Kaczyńskiego, bo: "Prezydentem musi być ktoś, kto nie będzie w niczym blokował premiera Tuska, co zakłada, że Sejm pod kierunkiem liberalnego premiera będzie wydawał same idealne ustawy, bo będzie liberalny i ściśle poddany we wszystkim UE. Andrzej Wajda z kolei głosi, że demonstracje po katastrofie smoleńskiej przeciwko szkalowaniu prezydenta oraz ewentualny wybór na głowę państwa jego brata będą "wojną domową". I my na początku myśleliśmy, że to zwykła - choć niedorzeczna - propaganda na rzecz kandydata PO. Jednak po głębszej refleksji przypomina się nam, że takie sformułowanie już w Polsce padało po roku 1944. Miało ono oznaczać, że nie zajął nas Związek Sowiecki i nie mordował naszych patriotów oraz działaczy podziemia niepodległościowego, lecz była to tylko nasza wojna domowa między postępowymi, nowopolskimi komunistami a wstecznymi, staropolskimi reakcjonistami i burżujami. Istotnie, jakieś echa tego poglądu słychać nawet pod koniec filmu "Katyń", gdzie jakby obie siły dzieliły Polaków na połowę, a nawet jakby komunistów było więcej. I w tym rozpędzie "wojny domowej" pan Andrzej Wajda zarzucał ks. abp. Józefowi Michalikowi wypowiedź, że "Szkoda, iż samolot nie rozbił się 7 kwietnia" (z Tuskiem). Pomówienie ks. abp. Michalika jest, rzecz jasna, sfingowane. Co się tym naszym pseudoliberałom stało? Czy to już jakaś "wyższa etyka"? Obawiamy się, że podobne postawy występują częściej. Oto dystrybutor filmu "Nie opuszczaj mnie" Ewy Stankiewicz nagle zerwał umowę na jego rozpowszechnianie, zapewne pod jakimś naciskiem, dlatego że pani Stankiewicz współtworzyła z Janem Pospieszalskim program "Solidarni 2010", w którym wypowiadano się krytycznie o liberalnym i niepatriotycznym rządzie Platformy Obywatelskiej. Wychodzi raz jeszcze na jaw, że postkomuniści, liberałowie i ateiści polscy lubują się w upowszechnianiu opinii oświeceniowej i bolszewickiej, jakoby polscy katolicy, zwłaszcza duchowni, no i "moherowe berety" byli ciemni, nieinteligentni, wsteczni i niemoralni. I mają czelność głosić i realizować to w życiu polskim i w kulturze ci, których patriotyczni katolicy żywią, utrzymują, szanują i - niestety - także wybierają do różnych władz. Wprawdzie wyłącza się jeszcze z tego "ciemnogrodu" Jana Pawła II, ale coraz wyraźniej widać, że to tylko pozory obiektywizmu, bo słów Papieża Polaka nie słuchają ani polscy politycy, ani inteligencja. Przy tym nawet Prymas Polski ks. kard. Stefan Wyszyński jest oskarżany o nacjonalizm i antysemityzm, co ma przeszkodzić w jego beatyfikacji. Przypomina mi się pewna scena z końca lat 60. ubiegłego wieku. Lubelscy klerycy seminarium duchownego nie byli wcielani do wojska jak inni, bo studiowali na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Jednak musieli stawać przed komisją poborową. I kiedyś pewien kapitan chciał sobie zadrwić z kleryka Andrzeja G. i z teologii. Obejrzał zaświadczenie z KUL, że studiuje on teologię i zagadnął: "Aha, teologia. To powiedzcie, jaki kolor ma diabeł: czarny, czy biały?". "Ja myślę, że czerwony" - wypalił kleryk. Kapitan się zmieszał, a inni członkowie komisji z trudem tamowali śmiech, okazało się bowiem, że diabeł to komunista. Kleryk I roku okazał się inteligentniejszy niż funkcjonariusz. Wolno krytykować kler, ale nie można go lżyć ani nim pomiatać czy pogardzać, kierując się pychą, ostatecznie bowiem kryje się w tym pogarda i dla religii. Pamiętam, z jaką pogardą mówił w sądzie zabójca ks. Jerzego Popiełuszki także o innych duchownych, np. o ks. abp. Ignacym Tokarczuku, zarzucając mu fałszywie zdradę Polski. Księża polscy jakoś krępują się bronić publicznie przed obelgami, ale niestety, zdaje się, że taka postawa jeszcze bardziej ośmiela wrogów Kościoła, którzy nie widzą belki w swoim oku. Trzeba pamiętać, że przeciętny duchowny polski jest dużo lepiej wykształcony i mądrzejszy niż przeciętny polityk czy pseudointeligent.
Gra także powodzią Choć ogromna powódź w Polsce odsłoniła brak dbałości rządu liberałów o zwykłych obywateli, zwłaszcza rolników (złośliwe zaniechanie wprowadzenia w życie projektów poprzedniego rządu nieliberalnego mających na celu zapobieganie powodziom), to jednak także powódź liberałowie wykorzystują do swoich celów wyborczych. Przede wszystkim dziwna jest wielka odległość liberałów od codziennych problemów ludzi oraz ich nierealistyczna i bezkrytyczna mentalność. Widać to dobrze choćby w takim prostym zwrocie kandydata na prezydenta do powodzian: "Mam przyjemność...". I nie jest to zwyczajny lapsus linguae. Przypomnijmy sobie, co marszałek Sejmu powiedział po swoim zwycięstwie w prawyborach w Platformie Obywatelskiej do swojego kontrkandydata: "Radku, wygrała PO". Co to znaczy? Po prostu: gdybyś ty wygrał, to PO by przegrała. To wielka skromność. Wygrało upostaciowienie partii. Radosław Sikorski z liberalnej PO odpowiedział bardzo pokornie: "Tak, bo głosowanie na mnie wymagało wyobraźni i śmiałości". Co to znowu znaczy? Że ci, którzy w PO głosowali na Komorowskiego, są tępi, bez wyobraźni i tchórzliwi? Komorowski przyjął te słowa jako bardzo przyjacielskie. Liberałowie uważają kler za ciemny i niewykształcony, ale faktycznie jest chyba odwrotnie. Oto pewien przedstawiciel wielkiego biznesu mówił w telewizji z anielskim spokojem, że powódź, nawet ogromna, to dla gospodarki liberalnej pestka. Polska liberalna jest już niemal tygrysem gospodarczym. Powódź objęła tylko niewiele ponad 1 proc. obszaru kraju, i to przeważnie łąki i pola. Rząd ma gotowe pieniądze na odszkodowania. Nie musi zresztą obecnie dużo dawać, może raczej dopiero około Bożego Nagodzenia, a potem w następnych dwóch, trzech latach. Dlaczego takich ludzi dopuszcza się do telewizji? Żeby naigrawali się z powodzian? Agitowali za liberalizmem? Liberalny biznesmen traktuje człowieka jak drobną rzecz w gospodarce. Nie rozumie, że ludzie stracili niejednokrotnie cały dobytek. Nie mają się w co ubrać, co jeść, gdzie ulokować dzieci. Poniszczone drogi, mosty, pola, tory kolejowe, kościoły, zakłady pracy, szkoły. Atrakcyjne przed zalaniem miejscowości teraz odstraszają turystów. A liberał powiada, jakby kpił: Powodzianie dostaną tanią pożyczkę z niskim oprocentowaniem. Proszę to powiedzieć mieszkańcom gminy Wilków, gdzie chłopi już kiedyś wzięli pożyczki, które teraz muszą spłacać. Ratunkiem dla wielu nie jest wcale państwo, lecz dobrzy ludzie, zbiórki na powodzian i kościelna Caritas. Jak dotąd państwowych zapomóg prawie nie ma, ponieważ państwo w kapitalizmie jest niepełnosprawne. Urzędnicy (jak w brukselskiej biurokracji) wymagają, by wypełnić szesnastostronicowy formularz i dostarczyć niezbędne załączniki. Tymczasem niektóre dokumenty się potopiły, za innymi trzeba miesiącami jeździć po urzędach. A na dodatek formularza nie przyjmą, jeśli nie został wypełniony długopisem odpowiedniego koloru. W liberalizmie państwo jest słabe i odległe od obywateli, natomiast mocne są lokalne urzędy. Niekiedy mają one władzę absolutną, choć nieraz są skorumpowane i ostro walczą między sobą, co widać doskonale w audycjach pani Elżbiety Jaworowicz. Dlaczego obserwujemy taką biurokrację? Bo ateistyczny liberalizm zakłada, że każdy obywatel jest oszustem i złodziejem. Liberalizm realny jest systemem chorym. Również wybitny liberał, prof. Leszek Balcerowicz łaskaw był się wypowiedzieć, że powódź przyniosła także pewne korzyści. Stworzyła bowiem możliwości nowego zagospodarowania terenów, nowych inwestycji, wzrósł popyt na materiały budowlane, rozwiną się nowe plantacje i hodowle, a także przybędzie miejsc pracy. W rezultacie powódź miałaby działać na rzecz liberalizmu i liberalnego kandydata na prezydenta. A powodzianin nie musi otrzymywać pomocy od państwa, sam wydobędzie sobie pieniądze z mułu. Słabość liberalnego państwa uwidoczniła się w pełni podczas walki z klęską żywiołową. Najpierw nie zadbało ono o inwestycje antypowodziowe, a teraz nie zorganizowało ochrony. Owszem, ujawniły się wielka solidarność, umiejętność organizacji, pomysłowość i dzielność obywateli - w tym ok. 10 tys. strażaków, także policji i wielu innych przedsiębiorczych osób - ale zabrakło odpowiedniej liczby wojska i sprzętu. Dziś żołnierze niejako z profesji walczą z kataklizmami.
Cała para w zwycięstwo w wyborach Liberałom polskim chodzi tylko o wygrywanie wyborów głosami politycznie nieuświadomionych obywateli. Marszałek Sejmu w tajnym porozumieniu z premierem kontynuuje szybkie usuwanie ze stanowisk przedstawicieli opozycji - choćby byli oni najlepszymi fachowcami i specjalistami, to jednak mają tę skazę, że nie są "wyznania liberalnego". Marszałek obsadza stanowiska "swoimi" - tworzy bezprawnie Radę Bezpieczeństwa Narodowego, podpisuje nowelizację ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, która miała być zawetowana przez zmarłego prezydenta, wskazuje kandydata na prezesa Narodowego Banku Polskiego, mianuje nowych ludzi do Kancelarii Prezydenta i na szefów formacji wojskowych, chce przejąć telewizję i radio dla PO, odbywa podróże wasalskie do Moskwy, przymila się Niemcom i Francji. Głównym powodem tych przedwczesnych posunięć jest dążenie do zagarnięcia całej władzy w państwie dla premiera i PO, a także lęk przed "powodzią" - tym razem ze strony nurtów patriotycznych. Według tajnych sondaży prowadzonych przez PO, Komorowski nie wygra. Smutny jest tak niski poziom polityki uprawianej nawet i przez chrześcijan, których zalała powódź liberalizmu. Ile jest parodii w chełpliwości polityków i partii, w przechwalaniu się, jacy to są światli i postępowi. Porównajmy ich zasady, choćby ze wskazaniami faraona Tutmozisa III (1479 - 1426 przed Chr.) dla swojego nowego wezyra (czyli jakby premiera): "Bycie wezyrem nie jest słodkie, jest gorzkie jak żółć... Musisz uważać, by wszystko przebiegało zgodnie z prawem i by każdemu sprawiedliwości stało się zadość... Stronniczość jest wstrętna bogom! Niech to będzie dla ciebie wskazówką. Myśl, by działać następująco: traktuj tych, których znasz, na równi z obcymi; tego, który jest bliski, tak samo jak tego, który jest ci odległy" (H.A. Schlögl, "Starożytny Egipt", Warszawa 2009, s. 170). Wstyd nam dzisiaj czytać takie słowa sprzed trzech i pół tysiąca lat. A podobno dzisiejsi politycy są postępowi... Współczesny świat przeżarty jest wyborczymi manipulacjami i jawnymi oszustwami. Warto przytoczyć choćby drobny przykład również z naszego podwórka. Oto panowie Adam Szejnfeld i Radosław Sikorski wygadali się gdzieś, nie wiedząc, że mikrofon nie jest wyłączony, że trzeba będzie koniecznie zorganizować znowu świat studencki na rzecz wyboru marszałka Komorowskiego na prezydenta i wprowadzić w tym celu głosowanie przez internet. Wszystko po to, żeby młodzi mogli oddać głos w każdej sytuacji, nawet na wakacjach. Minister spraw zagranicznych powiedział również, że trzeba "Obalić mit patriotycznej Polonii", bo na 6 mln Polonusów uprawnionych, głosuje tylko kilkadziesiąt tysięcy. Jak rozumieć ten żal do Polonii? Chyba w ten sposób, że za słabo popiera ona PO. Należy się zatem obawiać, że głosowanie w placówkach zagranicznych będzie jeszcze bardziej utrudnione niż dotychczas. Ogromnie boli nas taka negatywna polityka rządu i PO wobec Polonii, zwłaszcza patriotycznej. Jest to wielkie zubożenie Polski, a nie mamy sił, żeby to zmienić, bo obywatele nie rozumieją tych wszystkich zagrożeń ze strony liberalizmu i neomarksizmu. Nowy Prymas Polski ks. abp Józef Kowalczyk słusznie powiedział, że: "Ambona nie służy do wskazywania ludziom, na kogo głosować" ("Gazeta Wyborcza", 15-16.05.2010 r.). Takie jest stanowisko Kościoła. Ale to nie znaczy, że nie można tego czynić poza amboną i świątynią. Duchowni niemieccy i rosyjscy powinni w swoim czasie przestrzec ludzi otwarcie i stanowczo, żeby nie oddawali głosu na Hitlera i Stalina. Podobnie i dziś w niektórych państwach zachodnich głosami katolików są wybierani ludzie bardzo źli. To nie lada problem, że jeden nieodpowiedni człowiek (a nawet przestępca) wybrany na wysokie stanowisko potrafi cały naród zepchnąć na złą drogę. To wielkie zło społeczno-polityczne. Jakże zatem wspaniale powiedział ks. bp Albin Małysiak CM z Krakowa w czasie uroczystości 40-lecia swojej sakry biskupiej, że społeczeństwo katolickie w Polsce jest pozbawione "cnoty polityki" i w dużej mierze nie głosuje, nie gospodaruje krajem i dlatego oddaje nas wszystkich często w złe ręce. Społeczeństwo katolickie musi znać smutną prawdę - że nie tylko komunizm czy postkomunizm, lecz także liberalizm w dzisiejszym wydaniu służy ostatecznie ateizmowi, zwyrodnieniu moralnemu i zniszczeniu społeczeństwa, choćby niektórzy jego zwolennicy nie zdawali sobie z tego sprawy z powodu braku przenikliwości intelektualnej. Toteż równie smutne jest, że na ogół Polacy, nawet na wysokich stanowiskach, nie rozumieją, że Polska jest wiedziona przez liberalizm, neokomunizm i ateizm wprost ku zagładzie (o. Tadeusz Rydzyk). Jednak wierzymy, że po pewnym czasie opamiętamy się, a wszystkie trudności z pomocą Królowej Polski pokonamy. Ks. prof. Czesław S. Bartnik
04 czerwca 2010 Jajo nie jest kwadratowe.. wydawałoby się - a jednak. Ile razy można powtarzać, że wprowadzenie nowych lub podnoszenie już istniejących, starych podatków - jest złem, bo stanowi rodzaj kradzieży, która zubaża okradanego ten okradziony, mniej kupuje, bo po kradzieży jest uboższy - i kółko się zamyka. Spada popyt na kupowane towary, a firmy, które je produkują popadają w tarapaty. Nie mogą sprzedać wyprodukowanych dóbr, bo popyt się zawęża, skutkując wzrastającym bezrobociem.. To chyba jest już oczywiste dla tzw. prostego człowieka, ale jednak nie jest oczywiste dla rządzących, bo właśnie… Właśnie szykują kolejny podatek, tym razem jakiś inny, bo ekologiczny, wydawałoby się z nazwy jakby mniej doskwierający, cokolwiek słowo ”ekologiczny” w przypadku podatku miałoby oznaczać.. Tak jak ”grzech ekologiczny” istniejący tylko w schizofrenicznych umysłach ogarniętych obsesją narzucania nam pogaństwa w wersji obywatelskiej. Przebrali jakiegoś cygana politycznego za księdza, a ten dawaj pouczać heretycko, że śmiecenie jest grzechem - „grzechem ekologicznym”(???). Pisma Świętego z pewnością nie czytał - ale wie. Platforma Obywatelska, zawsze była za obniżaniem podatków, niech „obywatel’, który w socjalizmie obywatelskim jest własnością państwa, wie, że Platforma Obywatelska jest „za”… Ale, że robi” przeciw”..(???). A czy zwykły ludowy i ćwierćinteligentnym skojarzy? Zajarzy, że znowu go robią w bambuko pod hasłami liberalizmu? Podatek ekologiczny ma być nałożony na samochody powyżej piętnastoletnie, bo te najbardziej zabrudzają środowisko Platformy Obywatelskiej, pardon - środowisko w ogóle.. A Platformy Obywatelskiej w szczególe.. Dla nich ma wynosić 250 złotych rocznie, a dla samochodów zanieczyszczających środowisko, ale. młodszych- mniej.. Dlaczego straszy zanieczyszcza więcej, a młodszy mniej.? Tego nie wiem, ale zapewne wiedzą ci co w Platformie Obywatelskiej decydują – po konsultacji z premierem Tuskiem- żeby taki podatek wprowadzić. Wiem, wiem, wiem, że Unia kazała, ale to nie ja chciałem przyłączyć Polskę do wielkiej socjalistycznej rodziny państw socjalistycznych.. Tylko Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość, Polskie Stronnictwo Ludowe i Sojusz Lewicy Demokratycznej. Wszystkie partie we wspólnym soc- europejskim sojuszu.. To one nam zgotowały ten los.. One nas zadłużyły, pozbawiły suwerenności, podporządkowały czerwonym komisarzom europejskim.. Zedrą z właścicieli samochodów miliardy złotych, nie zwyczajnie po chuligańsku, lecz w białych rękawiczkach ekologii stosowanej i dostosowującej nasze oczekiwania do zaprojektowanych utopii biurokratycznych. Ze dwa lata temu najpierw straszyli, że taki podatek będzie na poziome 3000 złotych, czyli na poziomie wartości wielu samochodów, a teraz zrobią nam dobrze- na poziomie 250 złotych rocznie.. Zastanawia mnie jedno: jak już wyciągną od nas te miliardy złotych i jeszcze więcej w przyszłości po podwyżce tego podatku, bo przecież nie spoczną dopóki nas nie zadłużą do reszty naszego dziadostwa i nie zrujnują, to jaki sposób oczyszczą nam powietrze, żebyśmy nareszcie mogli oddychać nim pełną piersią. Wszyscy. Tak jak nam miało być lepiej - wszystkim, i tym co mają serce po prawej, a nie po lewej stronie, tak jak pan premier Leszek Miller. Którego zresztą poznaliśmy jako mężczyznę, który skończył tak, jak mówił, jak się prawdziwego mężczyznę poznaje.. Poznaje się po tym jak kończy! Tak twierdził premier Miller, a nie ma powodu, żeby w tej kwestii mu nie wierzyć. Fakty mówią ze siebie.. Teraz mamy kandydata na prezydenta., który jest „ Z Polski ,z całej Polski”(????). I do tego - jak powiedział pan premier Donald Tusk o nim – „ma w środku diament”(???). Nie popiół przypadkiem? Może się panu premierowi pomyliło, tak jak Andrzejewskiemu i panu Wajdzie, który umieścił symbolicznie wszystkich wrogów socjalizmu na śmietniku, wtedy gdy jeszcze nikt nie słyszał o „ grzechu ekologicznym”. Nie wiem, czy wtedy gdy kręcił „Popiół i diament”, i umierał Maćka Chełmickiego, pan Wajda należał jeszcze jedną nogą do Polskiej Partii Robotniczej, czy był całym sercem w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.. Ale to szczegóły, w których jedynie czasami tkwi diabeł.. Ale nie zawsze. W PPR-rze diabła nie było.. Poza tym serce zawsze miał po lewej stronie.. Co za diament - marszałek Komorowski i pełniący jednocześnie obowiązki prezydenta, ma w środku? Czy chodzi o to głosowanie, w którym jako jedyny był przeciw rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych? Czy może chodzi o wypowiedź podczas zorganizowanych prawyborów, w których to bachanaliach uczestniczył, zupełnie na serio, tak jak mu kazano, mówiąc w sprawie zapłodnienia In vitro i jego finansowania z budżetu państwa, że: ”Na pewno nie w stosunku do wszystkich, tylko w stosunku do tych, gdzie jest szansa na to, że się urodzą dzieci zdrowe i będą dobrze wychowane”(????) Pan potencjalny kandydat na prezydenta dodał jeszcze, że: jeśli metoda zapłodnienia In vitro ma być finansowana lub współfinansowana z budżetu państwa, w ustawie muszą być zapisane kryteria zdrowotne, które zwiększają szanse na urodzenie zdrowego dziecka”(????) Niezły społeczny genetyk z naszego- być może – prezydenta. I jaki inżynier społeczny..! Jak przyszły prezydent ustali przed urodzeniem dziecka, że dziecko urodzi się” dobrze wychowane”(???). Przecież najpierw trzeba dziecko dobrze wychować, żeby było dobrze wychowane, ale przedtem trzeba być dobrze wychowanym, samemu, bo skąd czerpać wzorce dobrego wychowania, jak jesteśmy w Unii Europejskiej, wielkiej Wieży Babel, dzięki wielkiemu wpływowi pana marszałka Bronisława Komorowskiego. Tak jak niepotrzebne powiaty, też mamy dzięki niemu.. I jakie to są te kryteria zdrowotne które muszą być zapisane w ustawie. i które zwiększają szanse na urodzenie zdrowego dziecka”? Pan Komorowski okazał się wielkim architektem oceny przydatności jednostki do społeczeństwa, jak najbardziej obywatelskiego. Rozumiem, że i on – od czasu do czasu- będzie wtrącał swoje inżyniersko- społeczne grosze, żeby ustalić metodą z próbówki, które dziecko będzie miało prawo żyć, a które nie.. Społeczeństwo Obywatelskie jest produktem Rewolucji Francuskiej, na czerwonym od krwi ołtarzu której wymordowano, może 1,5 miliona, może 2 miliony ludzi, którzy nie chcieli społeczeństwa obywatelskiego, lecz chcieli króla.. W samej Wandei 400 000 przeciwników społeczeństwa obywatelskiego.. (!!!!). Palono, niszczono, mordowano do gołej ziemi. Wdeptywano w ziemię - prawie dosłownie. Żeby nigdy nie odrodziła się monarchia, ulubiony ustrój samego Pana Boga, który żadnym obywatelem nie jest.. Jest królem! I nikt go nigdy nie będzie wybierał w demokratycznych wyborach obywatelskich, prowadzących całą kulę ziemską do socjalizmu.. Wygląda na to, że chodzi o dzieci o niebieskich oczach, włosach blond, smukłych - jak nie przymierzając marszałek Goering. No i męskich jak Rohm.. i wysokich jak Hitler. To nie będzie selekcja naturalna, oparta na Prawach Bożych.! To będzie selekcja człowieka przez człowieka.. No i musi urodzić się człowiek o odpowiednich poglądach, w ten sam sposób, jak ma się urodzić dobrze wychowany.. A w jaki to sposób? To jest tajemnica pana marszałka Bronisława Komorowskiego z Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej i jednocześnie pełniącego obowiązki prezydenta obywatelskiej III Rzeczpospolitej.. Jajko nie jest ani kwadratowe, ani nawet nie jest okrągłe... Jest owalne. I na pewno już wiadomo, że ani jajo nie było pierwsze, ani kura.. Pierwszy był kogut! A pierwszym kandydatem na prezydenta III Rzeczpospolitej, który wie co należy robić z dzieciakami urodzonymi w próbówce- jest marszałek Komorowski. Ale swoje dzięki skonstruował- że tak powiem- jeszcze metodą tradycyjną. No i chyba miał z tego trochę przyjemności.. Mógłby na ten temat opowiedzieć na najbliższej konferencji prasowej… WJR
PROFESOR Z ESBECKĄ PRZESZŁOŚCIĄ Oddziałowe Biuro Lustracyjne w Katowicach skierowało do Sądu Okręgowego w Katowicach wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego wobec prof. Jana Iwanka z Uniwersytetu Śląskiego. Naukowiec pozwał wcześniej europosła Marka Migalskiego, który nazwał go "ubeckim kapusiem". Jan Iwanek - dyrektor Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach - złożył oświadczenie lustracyjne, w którym co prawda w części A wskazał, iż był współpracownikiem organów bezpieczeństwa państwa, natomiast w części „B” zaprzeczył współpracy. Wyjaśniał, że jego kontakty z SB nie wyczerpują definicji współpracy określonej w „ustawie lustracyjnej”, gdyż były to tylko oficjalne kontakty z funkcjonariuszem SB, które nie były tajne i nie wiązały się z otrzymywaniem od funkcjonariusza żadnych poleceń. W ocenie prokuratora Oddziałowego Biura Lustracyjnego w Katowicach z materiału dowodowego zebranego w ramach przygotowania postępowania lustracyjnego wynika jednak, że Jan Iwanek był tajnym i świadomym współpracownikiem organów bezpieczeństwa państwa. Iwanek podpisał zobowiązanie do współpracy z SB, przyjmując pseudonim „Piotr”, wielokrotnie kontaktował się z funkcjonariuszem SB i wykonywał jego polecenia. Z każdego z tych spotkań sporządzał odręczne pisemne informacje, sygnując je wskazanym pseudonimem. W swoich doniesieniach szczegółowo charakteryzował studentów i kadrę naukową Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Wszystkie osoby scharakteryzowane w wymienionych informacjach przesłuchane w charakterze świadków zeznały, że nie wiedziały o tych doniesieniach ani o tym, że Jan Iwanek utrzymuje kontakty z SB – co zaprzecza tezie o tym, że działania te nie były tajne. Według IPN - przekazywane przez Jana Iwanka informacje były wykorzystywane w pracy operacyjnej SB, za co był on wielokrotnie nagradzany finansowo, a ponadto dwukrotnie otrzymał nagrody rzeczowe. Jan Iwanek zaprzecza sporządzeniu przez siebie zobowiązania do współpracy, 22 pisemnych doniesień i 10 pokwitowań odbioru kwot pieniężnych – co jest sprzeczne z opinią biegłego z zakresu badania pisma ręcznego. Iwanek był W latach 1991-1993 członek Komisji Ekspertów przy Ministrze Edukacji Narodowej, w latach 1996-1998 członek Komitetu Nauk Politycznych Polskiej Akademii Nauk. Od 1974 r. należał do PZPR. Ocenę sytuacji, w której osoba z taką przeszłością jest dyrektorem Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa na ważnym uniwersytecie, pozostawiamy czytelnikom. (wg, Niezależna.pl, na podst. komunikatu prasowego Naczelnika Oddziałowego Biura Lustracyjnego w Katowicach)
LOJALNOŚĆ WOBEC OJCZYZNY PRZESTANIE BYĆ OBCIACHEM rozmowa z prof. Ryszardem Legutko "Nie wiem, czy władza absolutna absolutnie deprawuje, ale z pewnością rodzi krańcową arogancję i bezmiar lenistwa rządzących". Z prof. Ryszardem Legutko, filozofem, rozmawia Rafał Kotomski ("Gazeta Polska"). Najpierw polski rząd w sprawie smoleńskiej tragedii zachowuje się właściwie niezgodnie z polską racją stanu. Później w czasie katastrofalnej powodzi premier Tusk i marszałek Komorowski jeżdżą do powodzian z „dobrym słowem” zamiast wyjaśnić, dlaczego Rządowe Centrum Bezpieczeństwa zlekceważyło ostrzeżenia ekspertów o wielkiej wodzie. Dlaczego mamy w Polsce to, co najkrócej określić można „państwem na niby”? Długo można by mówić o genezie słabości Polski po 1989 r. Z pewnością sięgają one zarania III Rzeczypospolitej. Nie przeprowadzono wtedy żadnej publicznej dyskusji nad kształtem nowego państwa i jego fundamentalnymi zadaniami. Zamiast tego otrzymaliśmy kolejny układ z nadania oraz stado jego gorliwych obrońców. Przez 15 lat wszystko sprowadzało się do postulatu akcesji Polski do UE. To był jedyny państwowy projekt. Po jego zrealizowaniu i klęsce w 2007 r. próby określenia nowych wyzwań nastał czas postpolityki, rzekomego błogostanu po okresie ciężkiej transformacji i zażegnaniu widma „kaczyzmu”. Ten błogostan opierał się z jednej strony na przekonaniu, że Polska nie musi się już starać o nic ważnego, bo to wszystko już ma. Z drugiej cementował go powszechny rozkład funkcji kontrolnej zdecydowanej większości masowych mediów. Nie wiem, czy władza absolutna absolutnie deprawuje, ale z pewnością rodzi krańcową arogancję i bezmiar lenistwa rządzących.
W znakomitym Eseju o duszy polskiej napisał pan o „Rzeczpospolitej kibiców” – czy możliwe jest dzisiaj budowanie „Rzeczpospolitej obywateli”? Wbrew najczęstszej interpretacji mojego eseju nie jestem w tej sprawie pesymistą. Budowanie republiki jest możliwe w każdym czasie i starczą do tego środki własne. Wystarczy tylko wiedzieć, co jest dla nas jako wspólnoty ważne, i chcieć to zrealizować.
Dużo mówimy ostatnio o potrzebie budowania wspólnoty, o byciu razem. Może to tylko słowa? Wokół jakich wartości w Polsce, tu i teraz, powinniśmy budować polską wspólnotę? To nie tylko słowa. Taka wspólnota po 10 kwietnia objawiła się wyraźnie. Miałem zaszczyt pełnić wartę honorową w Pałacu Prezydenckim i tę wspólnotę widziałem. Dowodem na jej istnienie jest też histeryczna reakcja salonu niepewnego swego dalszego losu. Ale póki co, jest to wspólnota emocji. To świetne podłoże dla odbudowywania wspólnoty państwowej, ale samo podłoże do tego nie wystarczy. Konieczna jest świadomość potrzeby ciągłości i konsekwencji działań instytucji państwowych. Działań opartych na ponadpartyjnym kodeksie strategicznych celów. Te cele mają nas jednoczyć i mają być dla nas jasne.
Jeden z salonowych publicystów w dniach żałoby po 10 kwietnia z nieukrywaną odrazą widział „budzenie demona polskiego patriotyzmu”. Czy w ostatnich tygodniach Polacy lepiej rozumieją, co znaczy być patriotą? Mam nadzieję, że tak. I mam też nadzieję, że potrzeba bycia dumnym z przynależności państwowej nie ograniczy się znów do stadionów piłkarskich. Przyczyni się do tego na pewno prawda o prezydenturze Lecha Kaczyńskiego. Wierzę, że manifestowana lojalność względem ojczyzny przestanie być obciachem.
Jak pan ocenia takie wypowiedzi jak Andrzeja Wajdy o „wojnie domowej” czy Marcina Króla o „tłumie na Krakowskim Przedmieściu, w którym zdarzały się bójki i grabieże” (to mowa o ludziach czekających po kilkanaście godzin, by pożegnać prezydenta Kaczyńskiego)? Te wypowiedzi są skandaliczne, to oczywiste. Ale nie reaguję na nie tak, jak dotychczas reagowałem na podobne bzdury. Tym razem nie odczuwam gniewu i wstrętu, lecz raczej politowanie nad zagubionymi, przerażonymi ludźmi, bojącymi się stracić dotychczasowy komfort, obawiającymi się, że ktoś ich pozbawi tej towarzyskiej cieplarni, w której każde ich wypowiedzi traktowane były jak głos wyroczni.
Każdy naród potrzebuje elit, ale ci, którzy uważają się dzisiaj za polską elitę, okazują na każdym niemal kroku pogardę i niechęć dla narodu. To słychać choćby w takich wypowiedziach, jak zacytowana przed chwilą autorstwa prof. Króla. Czy powinniśmy sobie radzić bez elit? Czy może dążyć, by były autentyczne, a nie samozwańcze? Są dwa czynniki fundujące elitarność. Jednym są indywidualne, wyróżniające właściwości człowieka, drugim jego komunikacja z ogółem. Żyjemy w czasach, w których ten drugi czynnik przeważa, a często okazuje się nawet wystarczający. Jeśli nie jesteśmy usatysfakcjonowani z jakości elit desygnowanych przez media elektroniczne, to po pierwsze – powinniśmy to wyraźniej wyartykułować, a po drugie – i ważniejsze – powinniśmy sami udać się na poszukiwania ich następców.
Dostrzega pan fałsz pojednania z Rosją? Taki fałsz czy – jak nazwał to redaktor Paweł Lisicki – kicz pojednania to raczej istota tego typu sytuacji. Między państwami nie ma miejsca na emocje. Państwa to nie koleżanki z pracy, lecz systemy niezależnych instytucji mających za zadanie dbać jak najlepiej o swoje interesy. To twardy realizm, a nie wzruszanie się na widok rzekomo empatycznego Putina. Poza tym przyjrzyjmy się historii – czy kiedykolwiek państwa zmieniły swoje relacje pod wpływem emocji? Czy kiedykolwiek miało miejsce międzypaństwowe rzucanie się w objęcia kosztem realizacji narodowych interesów?
Jak odebrał pan list rosyjskich dysydentów do polskiego rządu ws. śledztwa smoleńskiego? To głos ludzi, którzy od lat obserwują standardy postępowania władz rosyjskich i nie mają złudzeń co do cywilizacyjnych różnic dzielących w tym zakresie Rosję i Europę. Ten list w normalnej sytuacji powinien spotkać się z żywym zainteresowaniem w Polsce. Tymczasem jego autorzy zostali zbyci milczeniem głównych mediów. Wyłamali się z pewnego wzorca i – razem z milionami Polaków żądających rzetelności w postępowaniu prokuratury – nie ma dla nich miejsca w szczęśliwej krainie pojednania.
Sądzi pan profesor, że wobec wyraźnej politycznej ofensywy Rosji zagraża nam utrata niepodległości? Czy powinniśmy się tego w ogóle obawiać? Jeśli niepodległość rozumieć jako niezależność w podejmowaniu decyzji i równorzędny status w negocjacjach międzynarodowych, to można powiedzieć, że takie zagrożenie od kilku lat jest realne.
A nieobecność przedstawicieli UE na pogrzebie prezydenta Kaczyńskiego – czy nie była w istocie symbolicznym odwróceniem się plecami do Polski? Zgadza się pan z opinią prezydenta Klausa, że europejska jedność to fikcja? Nie chcę snuć rozważań o prawdziwych powodach nieobecności tych ludzi. Można się tłumaczyć pyłem wulkanicznym, ale jest oczywiste, że dla naprawdę chcącego obecność w Krakowie nie była niemożliwa. O fikcji europejskiej jedności jestem przekonany od dawna, ale nie postrzegam tego jako jakiejś tragedii. Unia Europejska to ciekawy, wielopodmiotowy układ, w którym jest wiele do wygrania. Trzeba tylko umieć grać. Niestety przepis Platformy Obywatelskiej na obecność Polski w UE, polegający na dryfowaniu głównym nurtem, to przepis na przegraną.
W ostatnim czasie jest pan stosunkowo mało aktywny na scenie politycznej. Dlaczego? Może praca w Parlamencie Europejskim to rodzaj politycznej emerytury? Szalona brutalizacja języka dokonana przez PO i stronniczość wtórujących jej mediów uczyniły ze sceny politycznej miejsce mało atrakcyjne. To rzeczywistość, w której czuję się źle. Sama zaś codzienna praca w Parlamencie Europejskim nie jest emeryturą. Obok typowych zajęć deputowanego dochodzą w moim przypadku jeszcze ważne, choć mało spektakularne obowiązki szefa delegacji polskiej we frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów
Rząd na kredyt Osoby piastujące stanowiska w rządzie są tak samo zadłużone jak zwykli Polacy. Zaciągają kredyty na mieszkania czy auta. Niektórym zostało do spłacenia niewiele, ale są też ministrowie z dużymi długami. „Rzeczpospolita” wzięła pod lupę zobowiązania finansowe polityków rządzących Polską. Oto wyniki zestawienia na podstawie oświadczeń majątkowych za ubiegły rok. Łączne długi ekipy Donalda Tuska szacowane są na 5,3 mln zł. Rekordzistą jest szef resortu finansów, który musi bankom oddać w przeliczeniu ok. 2 mln 140 tys. zł. W jego przypadku, tak jak i większości innych, pożyczki mają pokrycie w posiadanym przez polityków majątku. W sumie wartość domów, mieszkań, gospodarstw i funduszy oraz pozostałych składników majątku ministrów i premiera przekracza 43 mln zł. Oczywiście, nie wszystko udało się wycenić, trudno bowiem określić, ile warte są liczne rodzinne pamiątki, dzieła sztuki czy księgozbiory, do jakich przyznają się ministrowie. Tym bardziej że oni sami nie wyliczają wartości tych przedmiotów. 13 ministrów mieszka we własnych domach, kilku, jak Jacek Rostowski, ma ich nawet kilka. Minister środowiska Andrzej Kraszewski i Donald Tusk mają domki rekreacyjne, a ministrowe Michał Boni i Radosław Sikorski nawet własne lasy. Przeglądając oświadczenia majątkowe polityków, można się przekonać, że najczęstszym powodem zaciągania kredytów jest chęć kupna nowego lokum bądź samochodu. Żaden jednak nie ma luksusowej limuzyny, przeważnie zadowalają się skodami bądź toyotami. Koneserem można by ewentualnie nazwać Radosława Sikorskiego, który jest posiadaczem rzadkiego motocykla z lat 70. Z kolei Cezary Grabarczyk, szef resortu infrastruktury, do spółki z synem pływa własną żaglówką Mak 747. Niewielu jest w rządzie Donalda Tuska przedsiębiorczych polityków. Pod tym względem zdecydowanie prym wiedzie Barbara Kudrycka, minister nauki, która jest współposiadaczką własnej szkoły. Trzech innych ministrów prowadzi gospodarstwa i uprawia ziemię. Trzech kolejnych czerpie dodatkowe korzyści, wynajmując mieszkania. Zaledwie dwóch polityków przyznało się też do aktywnego grania na giełdzie – mają spore pakiety akcji. Ministrowie są jednak przezorni, każdy z nich ma większą lub mniejszą gotówkę na koncie, większość też inwestuje w fundusze – rekordzistą pod tym względem jest Radosław Sikorski, który w funduszach inwestycyjnych ulokował 650 tys. zł i 70 tys. dolarów.
1. Listę najbardziej zadłużonych ministrów w rządzie Donalda Tuska otwiera szef resortu finansów Jacek Rostowski (na zdjęciu). Jego zobowiązania wynoszą łącznie 440 tys. funtów, czyli ponad 2,14 mln zł. Rostowski wierzy bowiem wyłącznie angielskim bankom i jeśli musi wyremontować dom albo kupić kolejną nieruchomość, udaje się właśnie do nich. I tak, na remont domu pożyczył w sumie 52,5 tys. funtów. Ma je spłacić do 2018 r. Kolejne 46,6 tys. funtów musi jeszcze oddać w związku z zaciągnięciem pożyczki 80 tys. funtów na kupno mieszkania i 102,4 tys. funtów na dom. Pozostałe zobowiązania nie są tak znaczące. Minister spłaca pożyczkę w Barclays Bank Ordinary. Pozostało mu jeszcze 147,6 funtów, rozliczenia kart kredytowych opiewają na 35,9 funtów, a z tytułu umowy finansowej Zurych Endowment Plan miesięczna wpłata do 2018 roku to 55 funtów. Minister do biednych jednak nie należy i w razie konieczności ma odpowiedni majątek, który może spieniężyć. Jego zarobki bowiem do zbyt wygórowanych nie należą. W ubiegłym roku on i jego żona uzyskali brutto 174,8 tys. zł i 50,4 tys. funtów. Przez lata udało im się jednak dorobić kilku domów i mieszkań, stąd jego stan posiadania bije na głowę dorobek koleżanek i kolegów z rządu. Rostowski ma trzy domy liczące łącznie prawie 450 metrów i cztery mieszkania o powierzchni od 70 do 96 mkw. Część nieruchomości to współwłasność z żoną. W złotówkach ma odłożone wprawdzie zaledwie 52,5 tys. zł, za to sporo oszczędności poczynił zarówno w funtach brytyjskich – 64,1 tys. (63 tys. z tego spoczywa na koncie żony), 44,86 tys. w euro oraz 275,1 tys. w forintach węgierskich. Poza tym jest właścicielem jednostek uczestnictwa w funduszu inwestycyjnym, których wartość opiewa na 88,9 tys. zł. Dysponuje 13-letnim fordem fiestą, zaznacza też, że ma liczne cenne pamiątki rodzinne.
2. Drugim największym dłużnikiem, choć nawet w połowie nie tak zadłużonym jak minister finansów, jest szef doradców premiera Michał Boni. Na 200-metrowe mieszkanie, 200-metrowy dom i 2,3-hektarową działkę zaciągnął 600 tys. zł w Pekao, z czego w ciągu dwóch lat udało mu się już spłacić 100 tys. zł. Jak sam zaznacza, oprócz 500 tys. zł kapitału musi jeszcze oddać bankowi 150 – 200 tys. zł odsetek. A to nie wszystko, minister Boni na kredyt kupił też auto. Musi więc oddać Toyota Bank 15 tys. zł. Kolejne 180 tys. zł winien jest bankowi BGK. Jego długi sięgają więc 845 – 895 tys. zł. W gotówce zaś ma zaledwie 15 tys. zł i 1 tys. euro. Trochę pieniędzy, 10 tys. euro, ulokował też w funduszach inwestycyjnych. Ponadto Boni ma działkę leśną zajmującą obszar 1800 mkw., jeździ toyotą rav4 wartą ok. 80 tys. zł.
3. Trójkę najmocniej zadłużonych członków rządu zamyka minister edukacji Katarzyna Hall. Szczyci się wprawdzie samodzielnym (niebędącym współwłasnością małżeńską) domem o pow. 147 mkw., który ulokowała na 412-metrowej działce, i toyotą yaris z 2003 r., której wartość szacuje na 13 tys. zł, jednak spore prawa do jej majątku ma też bank. Do spłaty – jak wynika z jej oświadczenia majątkowego – zostało jeszcze 126,8 tys. zł i 158,2 tys. franków szwajcarskich, czyli w sumie długi te przekraczają 585 tys. zł. Roczne zarobki pani minister to niewiele ponad 174 tys. zł. Dorabia publikując, jednak z tytułu praw autorskich dostała w 2009 r. zaledwie 295 zł. Na tle tej trójki inni rządowi dłużnicy wypadają znacznie słabiej.
4. Ewa Kopacz, minister zdrowia, zaciągnęła 47,7 tys. zł kredytu na trzyletnią toyotę yaris. Do spłaty zostało jej mniej niż 25 tys. Jako szefowa resortu zarobiła prawie 190 tys. zł, z Sejmu dostała kolejne 29,6 tys. zł i prawie 500 zł zwrotu nadpłaconej składki. Kopacz nie ma domu, ma za to dwa mieszkania, 43- i 60-metrowe. Ponadto dysponuje oszczędnościami sięgającymi 68 tys. zł. Wartość auta zaś oszacowała na 30 tys. zł. Ma też kilka innych kredytów. Konsolidacyjny, hipoteczny, odnawialny, na urządzenie mieszkania. Długi z ich tytułu sięgają 400 tys. zł. Zaciągnęła też pożyczkę w resorcie na 6,5 tys. zł. Długi niższe o jedną trzecią w porównaniu z pożyczkami minister Hall mają ministrowie sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski i skarbu Aleksander Grad.
5. Ten pierwszy zadłużył się na 169-metrowy dom. Do spłaty w Banku Spółdzielczym zostało mu ok. 400 tys. zł. Podobnie jak Rostowski, minister sprawiedliwości, ma na szczęście zabezpieczenie. Udało mu się odłożyć prawie 390 tys. zł w gotówce, poza tym dysponuje dwoma ośmioletnimi autami Nissanem Primerą i Skodą Fabią. Kwiatkowski może się też pochwalić rekordowymi dochodami za 2009 rok – sięgnęły one miliona złotych, jednak 800 tys. z tego to wpływy ze sprzedaży nieruchomości.
6. Długi Aleksandra Grada sięgają z kolei w przeliczeniu na złote 389,2 tys. zł. Szef resortu skarbu mieszka z żoną w 270-metrowym domu, ale ma też większy 300-metrowy i dwie działki. Częściowo nieruchomości są nadal w ręku banku, ponieważ Grad zaciągnął do maja 2021 r. pożyczkę w Kredyt Banku opiewającą na 134,2 tys. franków szwajcarskich. Ma przy tym oszczędności sięgające 211,2 tys. zł. Jeździ sześcioletnią hondą accord. Jako minister zarobił 164,4 tys. zł, z diet poselskich zaś dostał 29,6 tys. zł.
7. Nieco tylko mniejsze długi od dwójki ministerialnych kolegów ma Elżbieta Bieńkowska, minister rozwoju regionalnego. Spłaca ona 300 tys. zł kredytu hipotecznego do banku Nordea i 40 tys. zł do BRE Banku, które zaciągnęła na zakup forda mondeo. Bieńkowska należy przy tym do bardziej majętnych ministrów – mieszka razem z mężem w 130-metrowym domu i jest współposiadaczką akcji wartych blisko 200 tys. zł., m.in. Orlenu, Tauronu, Enei, PGE, J.W. Construction. Jako minister zarabia rocznie 167,2 tys. zł.
8. Na kolejnym miejscu w rankingu uplasował się minister środowiska Andrzej Kraszewski ze 100 tysiącami złotych kredytu. Minister mieszka w niespełna 70-metrowym mieszkaniu, za to jest też szczęśliwym posiadaczem domku rekreacyjnego liczącego 198 metrów. Poza tym ma też mieszkanie spółdzielcze o powierzchni 126 metrów i razem z synem jeszcze jedno, 53-metrowe. Jedno z nich wynajmuje, dzięki czemu jego roczny budżet zyskuje dodatkowe 36,86 tys. zł. Na koncie ma 25,6 tys. zł. Kraszewski zamyka plejadę największych rządowych dłużników. Wszyscy pozostali, nawet jeśli mają jakieś zobowiązania, to są to relatywnie niewielkie kwoty.
9. Do kredytu, ale wyłącznie samochodowego przyznaje się Cezary Grabarczyk, minister infrastruktury. Zaciągnął w Santander Consumer Bank ponad 69 tys. zł na zakup samochodu, całkowicie spłaci go już w przyszłym roku. Podobnie jak wicepremier Waldemar Pawlak Grabarczyk nie ma gdzie mieszkać, to znaczy nie ma na własność ani domu, ani mieszkania. Tak przynajmniej wynika z jego oświadczenia majątkowego. Ma skromne oszczędności sięgające 28 tys. zł. Jeździ czteroletnim audi a4, a do spółki z synem ma jeszcze 12-letnią toyotę corollę. Poza tym jest współwłaścicielem żaglówki Mak 747. Jego poselskie diety w 2009 r. opiewały na niespełna 30 tys. zł, zaś z ministerialnej pensji otrzymał prawie 175 tys. zł.
10. Niewielki już dziś dług ma też wicepremier Waldemar Pawlak. Nie ma on ani domu, ani mieszkania, ma za to gospodarstwo rolne z zabudowaniami gospodarczymi, które przyniosło mu w ubiegłym roku dochód sięgający 55 tys. zł. Pawlak odłożył 75 tys. zł, jest też posiadaczem ośmioletniej skody fabii. O dziwo jednak w zobowiązaniach wymienia leasing na toyotę prius, której nie wymienił na stanie – do spłaty pozostało mu jeszcze 12 tys. zł. Jako wicepremier zarobił w 2009 r. brutto 172,5 tys. zł, z diet poselskich zaś przed odciągnięciem podatku uzyskał 25,2 tys. zł.
11. Z kolei na prowadzenie prywatnej firmy Sawimed 15 tys. zł kredytu zaciągnął minister rolnictwa Marek Sawicki, choć jego roczne zarobki sięgnęły w ubiegłym roku 232 tys. zł. Poza tym ma 250-metrowy dom i użytkuje 30-hektarowe gospodarstwo, z czego 15 hektarów stanowi jego własność. Partycypuje też w TBS, jego udział to 60 zł. tys. Posiada dwa ciągniki i dwie skody. Pozostali członkowie rządu nie mają żadnych zobowiązań, łącznie z Donaldem Tuskiem. Premier nie dysponuje też wcale ogromnym majątkiem. Ma dwa niewielkie mieszkania i działkę rekreacyjną. Jako premier zarobił w 2009 r. 230 tys. zł, jego oszczędności zaś sięgają 3 tys. zł i 75 tys. zł w funduszach.
Opozycja też ma długi
Jan Filip Libicki (PiS) zaciągnął 1,14 mln zł kredytu na kupno dwóch mieszkań, 300 i 118 mkw.; dotąd bank wypłacił mu 615 tys. zł
Paweł Poncyljusz (PiS) musi oddać bankowi 400 tys. zł
Elżbieta Jakubiak (PiS)pożyczyła pod hipotekę 348 tys. zł
Maks Kraczkowski (PiS) na kredyt kupił mieszkanie, wykazał długi w PKO BP sięgające 129 tys. zł
Jolanta Szczypińska (PiS) zaciągnęła pożyczkę na mieszkanie, do spłaty zostało jej prawie 35 tys. zł
Elżbieta Kruk (PiS) pożyczyła z sejmowego funduszu świadczeń socjalnych 17,1 tys. zł
Krystyna Łybacka (Lewica) musi jeszcze oddać do banku 52,25 tys. zł
Iwona Śledzińska-Katarasińska (Lewica) pożyczyła 29 tys. zł
Elżbieta Glapiak
Eksperci o paranormalnych zdolnościach Może byłem naiwny, ale sądziłem, że nagranie z kabiny pilotów Tupolewa wyjaśni coś więcej. Właściwie – że wyjaśni cokolwiek. Przejrzawszy zapis dokładnie, stwierdziłem, że nie wyjaśnia niczego. Nie zostaje wyklarowana kwestia ewentualnych nacisków na pilotów, którą to tezę od samego początku lansują rosyjskie media. Także w Salonie24 pojawiły się opinie, że naciski są bezsprzeczne, skoro do kabiny wchodzi osoba (nie jest w końcu oczywiste, czy był to Mariusz Kazana czy ktoś inny), która powiada: „Nie ma decyzji prezydenta, co robić”. Kwestia ta niczego nie przesądza, może bowiem oznaczać tyle, że nie ma decyzji prezydenta, co robić w sytuacji, gdyby nie dało się wylądować w Smoleńsku. Jest całkowicie naturalne, że w razie takiej okoliczności decyzja należałaby właśnie do Lecha Kaczyńskiego: lecieć do Moskwy, Witebska, Mińska, a może w ogóle wracać, bo lot na każde z lotnisk zapasowych oznaczałby wielogodzinne opóźnienie uroczystości. Osoby, które winę za katastrofę zapewne chętnie przypisałyby zmarłemu prezydentowi, wyciągają daleko idące wnioski zupełnie wbrew logice. We wczorajszym Popołudniu Radia Tok FM mój interlokutor, Wojciech Mazowiecki, stwierdził na przykład, że jeśliby się okazało, iż Prezydent rozmawiał z bratem po stwierdzeniu, że „nie ma decyzji prezydenta”, to byłoby pewne, że decyzja o lądowaniu zapadła pod wpływem owej rozmowy i wydał ją Lech Kaczyński. Nie mam pojęcia, co daje Mazowieckiemu taką pewność, chyba że jest zdolny do jakiegoś typu „nadlogicznego” rozumowania lub też ma zdolności paranormalne. Bo moim skromnym zdaniem nie wynikałoby z tego zgoła nic. Stenogram w żaden sposób nie obciąża załogi lub kogokolwiek z pasażerów. Dowiadujemy się, że piloci wiedzieli o złej pogodzie na smoleńskim lotnisku. Mieli zamiar wykonać próbę lądowania i wycofać się w razie, gdyby okazało się, że warunki je uniemożliwiają. Znaczna część ekspertów oraz większość pilotów, których wypowiedzi czytałem lub słyszałem, stwierdza, że było to postępowanie obarczone pewnym ryzykiem, ale nie przekraczające jego granicy ani nie łamiące procedur. Dialog, jaki toczy się w kabinie niemal do ostatnich chwil nie wskazuje na żaden niepokój. Dramat rozgrywa się w ostatnich sekundach. Zwracam uwagę na fakt, że to, iż nawigator odczytuje wysokość do 20 metrów – czyli znacznie poniżej progu decyzji – nie oznacza, wbrew temu, co twierdzą niektórzy eksperci (o nich za moment), że załoga celowo sprowadziła samolot do tej wysokości. Nawigator miał za zadanie odczytywać wysokość, niezależnie od przyczyn, dla których maszyna by się na niej znalazła. Również gdyby zniżała lot mimo próby odejścia. Zastanawia kilka rzeczy. Po pierwsze – milczenie kapitana w ostatnich sekundach. Można je próbować tłumaczyć skupieniem się na wykonywanych czynnościach, niemniej wydaje się dziwne. Choćby w ostatniej chwili można by oczekiwać jakichkolwiek słów. Po drugie – moment, bardzo późny, w którym rosyjski kontroler wydaje polecenie „horizont”. Po trzecie – zestawienie prędkości maszyny i jej rzeczywistej odległości od pasa z odległością podawaną przez wieżę (o tym aspekcie tutaj). Po czwarte – niezwykle szybkie w ostatnich kilkudziesięciu sekundach tempo utraty wysokości. Piloci, którzy analizowali stenogramy, stwierdzali, że jest to dziwne i że podejście do lądowania nie wygląda w taki sposób w swojej ostatniej fazie. Czyli że obniżanie lotu powinno być znacznie łagodniejsze. Z ostatnich sekund stenogramu można wywnioskować, że dla załogi to, co się stało, było całkowicie zaskakujące. Chodziło więc o to, co od samego początku stanowi zagadkę: czemu samolot znalazł się niżej niż sądzili piloci? Dodatkowo warto zadać pytanie – które jakoś w kontekście stenogramów się nie pojawia – jak da się wyjaśnić odchylenie od kursu w poziomie. Zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę słowa kontrolera lotu, który powtarza kilkakrotnie: „Na ścieżce i na kursie”. Nie dziwi mnie stanowisko rosyjskich mediów, które natychmiast ponowiły – bo przecież nie jest to w ich wykonaniu nowa teza – ze zdwojoną siłą enuncjacje, iż wina pilotów i nacisk na nich są oczywiste i potwierdzone. Coraz bardziej zastanawia mnie natomiast zawziętość, z jaką identyczną tezę głoszą z pełnym przekonaniem tak zwani eksperci lotniczy, czyli szczególnie panowie Hypki i Łuczak (ten ostatni użył szczególnie drastycznego i niestosownego porównania, stwierdzając, że piloci położyli swoje i innych głowy pod gilotynę). I znów: nie chodzi o to, że hipoteza o winie załogi jest całkowicie nieprawdopodobna i nie należy jej kompletnie brać pod uwagę. Natomiast na pewno nie potwierdzają jej stenogramy czarnej skrzynki i z całą pewnością nie ma powodu, aby przedstawiać ją jako ostateczną prawdę – co czynią Hypki i Łuczak. Zwłaszcza że inni eksperci, w tym praktycy, czyli po prostu piloci, wypowiadają się o wiele mniej kategorycznie, a ich opinie są ostrożniejsze i wskazują na ostatnie kilkanaście sekund lotu jako moment niejasny i raczej zagadkowy. Jeśliby przyjąć sposób rozumowania Hypkiego i Łuczaka, należałoby właściwie stwierdzić, że piloci z pełną premedytacją skierowali samolot wprost w ziemię. Stwierdzają oni bowiem w tonie autorytatywnym, że kpt. Protasiuk „nie przerwał procedury lądowania”, choć był poniżej progu decyzji i nie widział ziemi. Pozostaje uznać, że – podobnie jak Wojciech Mazowiecki – obaj panowie muszą mieć zdolności paranormalne, skoro wiedzą już, że Arkadiusz Protasiuk celowo nie przerwał zniżania i nie zareagował na komendę drugiego pilota „Odchodzimy!”. Kluczowe jest pytanie, co wydarzyło się od chwili, gdy nawigator odczytał wysokość „100”, a potem „80”. Na to pytanie odpowiedzi nie znamy. Gdy decydowała się kwestia upublicznienia stenogramów i było jasne, że Rosjanie grają możliwością ich ujawnienia, napisałem w „Fakcie” komentarz, w którym stwierdziłem, że za zaniedbanie możliwości zaproponowania Rosji innego mechanizmu prowadzenia śledztwa (jest jasne, żeby była taka możliwość; odsyłam do moich poprzednich wpisów) Donald Tusk powinien trafić przed Trybunał Stanu. Trudno oczywiście stwierdzić, czy zdaniem konstytucjonalistów tego typu zaniedbanie kwalifikowałoby się do osądzenia przez TS. Nie mam też złudzeń, że udałoby się postawić premiera przed tym skądinąd całkowicie impotentnym sądem. Jest to jednak jedyny symboliczny gest, jaki może zostać wykonany w obliczu skandalicznego zaniedbania interesów państwa przez szefa rządu. Donald Tusk w czasie swojego premierowania zaniedbał wielu rzeczy, które wcześniej obiecywał. Wykonał też wiele posunięć, których wykonywać nie powinien. Dotąd najpoważniejszym zarzutem, jaki mogłem przeciwko niemu wysuwać, było jego postępowanie w związku z aferą hazardową oraz stoczniową. To wszystko jednak blednie wobec zachowania po katastrofie smoleńskiej. Tu bowiem mieliśmy do czynienia ze sprawą absolutnie kluczową dla funkcjonowania państwa, czyli z zaniechaniem, prowadzącym do ograniczenia polskiej suwerenności w sprawie, gdzie ta suwerenność jest wyjątkowo ważna, można by rzec – podwójnie. Po pierwsze – ponieważ chodzi o wyjaśnienie wypadku tak wyjątkowego i mającego dla państwa tak wyjątkowe konsekwencje. Po drugie – ponieważ partnerem w wyjaśnianiu tegoż jest kraj de facto niedemokratyczny, z którym Polska ma bardzo sprzeczne interesy i specyficzne stosunki. W tych właśnie okolicznościach Donald Tusk kompletnie się nie sprawdził. Łukasz Warzecha
Amikoszoneria męczenników z oprawcami W najbliższą niedzielę odbędą się w Warszawie uroczystości związane z beatyfikacją ks. Jerzego Popiełuszki. Był on kapelanem związkowców z Huty "Warszawa", ale prawdziwy rozgłos przyniosły mu dopiero jego kazania głoszone podczas Mszy św. za Ojczyznę w stanie wojennym. Z jednej strony otaczały go podziw i miłość słuchaczy, którym dodawał otuchy i utwierdzał ich w oporze przeciwko spsieniu i złajdaczeniu, a z drugiej - rosnąca irytacja i wreszcie nienawiść ze strony komunistów, którzy w końcu postanowili go zamordować. Przez wyreżyserowany przez razwiedkę dyrygującą niezawisłymi sędziami proces oficerów SB: Piotrowskiego, Chmielewskiego i Pękali, komuna usiłowała narzucić opinii publicznej wersję, jakoby morderstwo ks. Popiełuszki było nie tylko efektem samowolki sfanatyzowanych ubeków, ale nawet w jakiś tajemniczy sposób skierowane przeciwko wojskowej razwiedce, a konkretnie - przeciwko najszczerszym Polakom i patriotom - generałom Jaruzelskiemu i Kiszczakowi. I ciekawa rzecz - mimo sławnej transformacji ustrojowej i podejmowanych prób wyjaśnienia okoliczności śmierci ks. Popiełuszki, nikomu nie udało się podważyć wersji spreparowanej i zatwierdzonej przez razwiedkę. Jest to znakomita ilustracja niedomówień i kłamstw, które od prawie 30 lat, to znaczy od wprowadzenia przez razwiedkę stanu wojennego, zatruwają i deprawują nasze społeczeństwo. Beatyfikacja jest następstwem uznania, że wyróżniony w ten sposób człowiek praktykował chrześcijańskie cnoty w stopniu heroicznym. Dlatego właśnie jest błogosławiony, czyli - jak tłumaczy to język francuski - bardzo szczęśliwy. Najwyższym stopniem tego heroizmu jest męczeństwo - a więc oddanie życia za wierność wierze i przekonaniom. Ksiądz Jerzy Popiełuszko jest męczennikiem, bo został zamordowany właśnie z powodu przekonań, które nie tylko sam żywił, ale również tak sugestywnie głosił. I chociaż niewątpliwie jest dziś bardzo szczęśliwy, to nie można wykluczyć, że byłby jeszcze szczęśliwszy, gdyby podobny heroizm w praktykowaniu cnót chrześcijańskich upowszechnił się u nas trochę bardziej - zwłaszcza w środowiskach pretendujących do moralnego przewodzenia naszemu Narodowi. Niestety, na to się chyba nie zanosi, m.in. dlatego że za parawanem chrześcijaństwa, szaloną konkietę robi u nas kult bożka o imieniu Święty Spokój. Ten kult ma swoje, odmienne od chrześcijańskich ideały, wśród których najwyższy rangą jest chyba Kompromis, rywalizujący o palmę pierwszeństwa ze Zgodą. Czciciele Świętego Spokoju są rzecznikami Zgody Wszystkich ze Wszystkimi i Przebaczania bez Skruchy, czyli swego rodzaju amikoszonerii - również męczenników z oprawcami. W takiej sytuacji wszystkie postawy stają się podobne; męczeństwo podlega inflacji i przestaje być takie imponujące, zaś amikoszoneria z mordercami sprawia, że nawet samo morderstwo zaczyna wyglądać poczciwie, i przestaje budzić odrazę. W rezultacie jedyną naprawdę ważną sprawą staje się to, by przyjemnie wypić i smacznie zakąsić, nie narażając się na objawy niestrawności. Oczywiście ta tolerancja nie obejmuje wszystkich, co to to nie. Wyjęci są spod niej wszyscy niechętni kompromisom oraz maniacy prawdy i sprawiedliwości. Niemal powszechna zgoda na spreparowaną i zatwierdzoną przez razwiedkę wersję uprowadzenia i śmierci ks. Jerzego i nie tylko zaniechanie, ale nawet piętnowanie wszelkich prób poznania prawdy znakomicie to potwierdza. W tej atmosferze nietrudno o nadanie rozbrajającego charakteru również przewodniemu motywowi kazań ks. Jerzego Popiełuszki: "zło dobrem zwyciężaj". Jakże łatwe, a zwłaszcza pociągające może być utożsamienie "dobra" z kompromisem i amikoszonerią. Nie ma już wówczas wrogów, a że trochę cierpi na tym prawda? No cóż, nie ma rzeczy doskonałych, a poza tym - nic tak nie gorszy jak prawda, a powinniśmy za wszelką cenę unikać zgorszenia. Tymczasem ks. Jerzy Popiełuszko nie głosił kompromisu ani tym bardziej amikoszonerii, ale zwycięstwo. A zwycięstwo nie polega przecież na kompromisie z wrogiem, tylko na unicestwieniu go, a przynajmniej - na doprowadzeniu do stanu bezbronności. Co tu dużo mówić: szalenie kłopotliwa ta beatyfikacja. SM
Fotomontaż z kandydatem Można lubić Bronisława Komorowskiego, można go nawet - choć to trudniejsze - cenić jako polityka, ale nie wiem doprawdy, jak można nie dostrzegać generalnego fałszu, na którym budowana jest jego kampania. Popatrzmy na atuty kandydata tak, jak są one prezentowane. Szlacheckie pochodzenie, a więc dziedzic wielu pokoleń tradycji patriotycznej i insurekcyjnej ("Komorowski to duma polskiej szlachty", podkreślił Donald Tusk). Liczna rodzina, a więc tradycyjne wartości. Piękny życiorys, w peerelu działalność w opozycji i represje z tego powodu - a więc antykomunizm. Po roku 1989 liczne odpowiedzialne stanowiska, wiceminister, minister, w końcu marszałek Sejmu, a więc człowiek z establishmentu III RP. Do Londynu jedzie Komorowski nie jak Tusk, do młodej, zarobkowej emigracji lat ostatnich, ale do POSK-u i generałowej Andersowej, jako krewny sporej części londyńskich niedobitków Polski przedwojennej i tzw. stary prawy Polak. Sposób pokazywania kandydata w kampanii podkreśla jego przynależność do salonów: złocone gięte meble, obrazy, pałacowe wnętrza, komitet honorowy z różnymi czcigodnymi starcami. Podkreślają ten wizerunek nie tylko sam kandydat, ze swoimi dowcipami w stylu "panie dziejaszku", i jego sztab, organizujący pałacową scenografię, ale także zgrupowane wokół nich pospolite ruszenie. "Polityka", która Tuska reklamowała zdjęciami, jak gania zziajany za piłką, głowę Komorowskiego wmontowała w okładkowym fotomontażu w oficjalny portret Ignacego Mościckiego. Proszę wygrzebać z sieci ten fotomontaż i przyjrzeć mu się. Czy nie jest to właśnie cała prawda o kandydacie? Głowa skądinąd, a korpus - zupełnie inna sprawa... Teraz przenieśmy spojrzenie z kandydata na tych, którzy pracują na jego prezydenturę. Jak to piszą w tabloidach: szok! Przecież to zupełnie inny świat, zupełnie inni ludzie, od zawsze okazujący albo głęboką obcość, albo wręcz daleko posuniętą wrogość wartościom, które ma uosabiać ich kandydat! Sama Platforma Obywatelska, nie mówiąc już o Unii Demokratycznej, w której Komorowski zaczynał, w opozycji tradycja-nowoczesność zawsze demonstracyjnie wskazywała na tę drugą wartość. Owszem, z pewną powściągliwością - tolerancja dla "gejów" tak, legalizowanie ich związków jeszcze nie, na rozmowę o adopcjach zdecydowanie za wcześnie - ale wynikającą tylko z pragmatyzmu, ze świadomości, że zachodnie nowinki trzeba u nas wprowadzać powoli i ostrożnie, by nie spłoszyć konserwatywnego z natury społeczeństwa. PO ma swoją frakcję bardziej zachowawczą, kojarzoną z Jarosławem Gowinem, raczej mało się w partii liczącym, eksponowanym tylko w dyskusjach o in vitro i w krótkim okresie po ujawnieniu afery hazardowej, gdy Tusk potrzebował pokazywać się z kimś o niekwestionowanej uczciwości; ale Komorowski, ze swym sarmackim wąsem, dwururką i szlagońskim poczuciem humoru, nie jest akurat kojarzony z tą frakcją. Przeciwnie, w PO, jak powszechnie wiadomo, najbliżej związany jest z Palikotem. "Stary prawy Polak", sarmata z kupą dzieci i żoną raczej w typie fizycznym rodziny Radia Maryja niż "Twojego Stylu", powinien mieć za plecami proboszczów, a spośród biskupów raczej tych, którzy odwołują się do tradycji księdza Skorupki i Kordeckiego niż Tielharda de Chardin. Tymczasem proboszczowie, ku wielkiemu oburzeniu mediów, angażują się przeciwko niemu, a z hierarchów liczyć może właściwie tylko na narcybiskupa Życińskiego, nieformalnego kapelana salonów "Gazety Wyborczej", który wsławił się niedawno pouczając wiernych w homilii po katastrofie Smoleńskiej - na okoliczność nieulegania tzw. teoriom spiskowym - że "światem rządzi przypadek i prawa fizyki". Pouczenie, doprawdy, w duchu masońskiego kultu "najwyższej istoty", od doktryny Kościoła katolickiego odległe. Popiera Komorowskiego, antypeerelowskiego opozycjonistę, generał Wojciech Jaruzelski. Popiera tygodnik "Polityka", pismo "liberalnej" frakcji PZPR, które z tradycyjnych wartości kpi i szydzi w każdym niemal numerze. Popiera "Gazeta Wyborcza", która demitologizowaniu tejże tradycji poświęciła, bez przesady, tysiące artykułów rozmaitych celebrytów intelektu, egzorcyzmujących z polskiej duszy archaiczny patriotyzm typu sienkiewiczowskiego, rozprawiających się z szablami i herbami, z powstaniami i całym tym "romantycznym bagażem". Gazeta konstruująca na nowo polską historię w taki sposób, aby zamiast narodowych powstań umieścić w jej centrum Jedwabne, a w miejsce "dumy" nauczyć "polską szlachtę" wstydu. Publicyści i publicystki tej gazety, znani heroldowie politycznej poprawności - za Komorowskim jak jeden mąż. Zaglądam na stronę "Krytyki Politycznej", lewicowej, feministycznej, szydzącej z Kościoła, tradycji, wielodzietności i w ogóle wszystkiego, z czym się chce Komorowski kojarzyć. I tam go popierają! Wrogowie "systemu" - "insajdera" będącego wręcz uosobieniem "systemu". Nawet "krwawe hobby" marszałka jakoś nie przeszkadza radykalnym ekologom, bo wiadomo, że jaśnie państwo mają taką fanaberię i trzeba im wybaczać. A komitet honorowy? Znowu, pełno osób, które od tradycji i wielodzietności są jak najdalsze, takich jak Kora Jackowska ze swoim pudelkiem (po zapoznaniu się z kilkoma wywiadami wokalistki byłbym w kłopocie, gdybym musiał orzec, kto z tej pary jest mądrzejszy). Wajda, pogromca polskiego patriotyzmu, który do swego filmu przeniósł hitlerowskie propagandowe inscenizacje polskich szarż z szablami na czołgi... Kto w tym komitecie kojarzy się Państwu z obroną tradycji, z ziemiańskim dworkiem, z patriotyczną frazą? Kutz? Holland? Łazarkiewicz? Mleczko? Tym? Szymborska? Może jeden Olbrychski, ale on przecież Kmicica tylko grał. Cytat: Albo ci wszyscy ludzie są z gumy i wszystko, cokolwiek wygadują, to zwykły pic i hołdowanie modzie, a tak naprawdę po prostu podlizują się władzy, w nadziei na dobre miejsce w ramówce, kasę na kolejny film, grant czy inne "obrywy" - albo się nie przejmują zewnętrznym wizerunkiem Komorowskiego, bo wiedzą, że to lipa, wersja dla frajerów, marketingowy chwyt, żeby wydrwić głosy od ciemnych Polaków A z boku doskakuje bronić Komorowskiego - przed Pospieszalskim i Cejrowskim - Szymon Majewski. Modelowy Polak-katolik. A obok niego rusza do walki z Kaczyńskim jeszcze bliższy patriotycznym tradycjom Kuba Wojewódzki. Wyliniały kabotyn, powtarzający rozpaczliwie prowokacje wobec hymnu i otwartym tekstem błagający przy tym, żeby go ktoś podał do sądu, żeby chciał wsadzić "do pierdla", żeby w ogóle jakkolwiek zauważył, bo oglądalność leci na pysk, i który uparcie odstawia przed małolatami takiego "fa-fa", kolesia, co to wszystkich polityków ma gdzieś i w ogóle jest przeciw wszystkiemu, choć Grzegorz Schetyna sypnął go w wywiadzie, że udzielał się aktywnie w kampanii wyborczej PO. On też nagle za "dumą polskiej szlachty" i szablami na ścianach? ("Byłem anty-, byłem alter-, nim mnie kupił Mariusz Walter" - przypomniała mi się stara fraszka o przetartym gwiazdorze). Albo ci wszyscy ludzie są z gumy i wszystko, cokolwiek wygadują, to zwykły pic i hołdowanie modzie, a tak naprawdę po prostu podlizują się władzy, w nadziei na dobre miejsce w ramówce, kasę na kolejny film, grant czy inne "obrywy" - albo się nie przejmują zewnętrznym wizerunkiem Komorowskiego, bo wiedzą, że to lipa, wersja dla frajerów, marketingowy chwyt, żeby wydrwić głosy od ciemnych Polaków, którzy, jak to ciemniaki, są patriotyczni, przywiązani do tradycji i wartości rodzinnych, więc tak właśnie trzeba z nimi pogrywać. W obu wariantach trudno im ufać. A trzeciego nie ma. Oto zawzięcie debatują medialni mędrkowie. Czy można wierzyć przemianie Kaczyńskiego? Czy kiedy nagle oznajmia on, że chce zakończyć wojnę i współpracować z rywalami dla dobra Polski, to można to uznać za wiarygodne (oczywiście, nieodmiennie stwierdzają, że nie można)? Nie debatowali nad wiarygodnością Tuska, gdy ten na miesiąc przed poprzednimi wyborami nagle zmienił się w czołowego wroga IV RP i obrońcę establishmentu Rywinlandu, choć wcześniej obiecywał właśnie, że IV Rzeczpospolitą wreszcie zbuduje, rozliczy się z układem i z WSI i w ogóle zrobi wszystko to, co Kaczyński obiecywał i czego nie spełnił, uplatany w kompromisy i koalicję z Lepperem. No, dobra, to wszystko było dawno i nieprawda. Ale też nie debatują jakoś nad wiarygodnością Komorowskiego, nad tym, jak się ma budowany przez platformerski pijar wizerunek do faktów, a hasło "zgoda buduje" - do wypuszczania na przeciwników, a nawet na ich rodziny, Palikotów, Niesiołowskich czy Kutzów, o Wajdzie i "strasznym dziaduniu" nie wspominając. Ja wiem, że Polacy chętnie kupują kit i płacą hojnie... Ale czy aż tak? Rafał A. Ziemkiewicz
Albo piloci oszaleli, albo w stenogramach nie ma prawdy Ze stenogramów można wnioskować, że prawdziwych przyczyn katastrofy nie poznamy nigdy. Już wiemy, że się nie dowiemy i będziemy skazani na domysły.
1. Czytamy te stenogramy z bijącym sercem, bo znamy zakończenie tej opowieści, która zaczyna się od sielankowych rozmów, przeplatanych służbowymi komunikatami– a kończy tym, o czym my wiemy, a oni tam rozmawiając jeszcze nie wiedzą. Chłoniemy te kolejne minuty, sekundy, a potem już ułamki sekund,, aż do znanego wszystkim okrzyku i stwierdzenia –koniec zapisu! Koniec zapisu czarnej skrzynki, koniec zapisu życia 96 ludzi. I początek nowych wątpliwości.
2. Eksperci lotnictwa zachodzą w głowy, co się stało? Samolot nie lądował, lecz nieomal pikował w dół, trzy razy szybciej, niż normy lądowania. Pierwszy pilot i nawigator zachowywali się prawie jak samobójcy. Pierwszy kierował stery ku ziemi, a drugi odliczał metry. Zwariował też smoleński kontroler, który upewniał pilotów, że samolot jest na ścieżce, choć była to ścieżka do lasu, a nie na lotnisko. Kontroler oprzytomniał w trzy sekundy po ścięcia drzewa, gdy życzliwie doradził odejście na drugi krąg. Przebłyski świadomości miał jedynie drugi pilot, który krzyknął odchodzimy” oraz pilot automatyczny, który buczał i dzwonił „pull up!” Nadaremnie.
3. Albo pilot z nawigatorem oszaleli, albo też stenogramy nie mówią prawdy. Coś ukrywają, albo o czymś nie wiedzą. Może prawda jest ukryta w tej części zapisu, która jest niezrozumiała. Skądinąd spora jest ta niezrozumiała część, tak jakby w czarnej skrzynce Tupolewa zamontowany był NRD-owski magnetofon firmy „Grundig”.
4. Czarna skrzynka nie odnotowała, żeby za sterami samolotu siedział prezydent Lech Kaczyński, ani nawet tego, żeby stał nad głowami pilotów z naganem. Ale niektórzy wydziergali już z zapisu jakieś strzępy zdań – ktoś powiedział, że prezydent jeszcze nie podjął decyzji (nie wiadomo jakiej) oraz ze ktoś (nie wiadomo kto) miałby się czymś (nie wiadomo czym) wkurzyć. Aha! - a więc jednak była presja! – komentatorom pokroju redaktora Wołka nie trzeba więcej. Zwolennicy teorii o wywieraniu presji przez Lecha Kaczyńskiego nie potrzebują słownych dowodów. Słowa były niepotrzebne, bo istniała przecież presja domyślna, której opary unosiły się w samolocie i wlatywały do kabiny pilotów przez szeroko otwarte drzwi. Prezydent za wszelką cenę chciał wylądować, a piloci stawali na głowie (stąd odwrócenie samolotu do góry kołami) żeby lądowanie się odbyło. I samolot rozbił się właśnie z powodu tej milczącej presji Lecha Kaczyńskiego.
5. Zwolenników tej teorii nie odwiedzie od niej pytanie – a co właściwie miał prezydent do pilota? Nie mógł go ani zwolnić, ani awansować, ani mu dać premii, ani zabrać, ani go ukarać, ani wynagrodzić. Piloci byli z pułku lotniczego, który podlega Ministrowi Obrony Narodowej. Załóżmy, że samolot jednak odleciał do Witebska, a prezydent dowlókł się samochodem do Katynia na szesnastą, pięć godzin spóźniony – i co, zażądałby wtedy dymisji kapitana Protasiuka? Toż przecież minister Klich natychmiast dałby mu wszelkie możliwe nagrody za uratowanie życia prezydenta i innych pasażerów., Chór polityków i mediów śpiewałby pilotowi pieśni pochwalne, a na prezydencie nie zostawiał suchej nitki. Nie byłoby tak? Oczywiście, że tak właśnie by było! Dokładnie tak!
6. Teraz uwaga! – kieruję ją wobec tych czytelników, którzy nie lubią porannej gimnastyki umysłu – to co piszę, to jest teza przewrotna, która nie sugeruje czegokolwiek, a zmierza jedynie do wykazania absurdalności tezy rzekomej presji prezydenta na pilotów. Bo może była presja na pilotów, ale z innej strony? Może piloci a przynajmniej pierwszy z nich –byli pod presję tych swoich zwierzchników, którzy chcieli, żeby prezydent nie wylądował? Może to od nich wyszła sugestia – lećcie tak, żeby to wyglądało groźnie, żeby samolot nieomal poczesał drzewa, żeby się wszyscy najedli strachu, a potem odlatujcie do Witebska.
7. Jeśli ktoś mi teraz napisze, że to jest bzdurna teoria – odpowiem – mniej bzdurna, mniej absurdalna od tej, że prezydent dąsał się, tupał i domagał lądowania w Smoleńsku. I powiem więcej – te opisane w czarnej skrzynce ostatnie sekundy lotu, budzące zdumienie ekspertów lotnictwa, bardziej wskazują na próbę akrobacji lotniczej niż próbę lądowania. A zasadniczy wniosek z ujawnionych stenogramów jest taki, że prawdziwej przyczyny katastrofy najpewniej nie poznamy nigdy. Już wiemy, że się nie dowiemy.
Jan Rajchel: Mimo ostrzeżeń piloci mogli być przekonani, że wszystko jest w porządku Dziś nie można przesądzić, że piloci Tu-154 złamali procedury - mówi gość Kontrwywiadu RMF FM gen. brygady, rektor Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie Jan Rajchel. To dopiero pierwsza wersja stenogramów, poczekajmy na następne. Komentując obecność w kokpicie gen. Błasika, mówi, że przełożony powinien zareagować, jeśli naruszone zostały warunki bezpieczeństwa lotu. Znałem gen. Błasika - nigdy nie podjąłby decyzji, która naraziłaby załogę i pasażerów. Konrad Piasecki: Rektor wyższej szkoły oficerskiej sił powietrznych w Dęblinie, generał Jan Rejchel, dzień dobry. Jan Rajchel: Dzień dobry panu, dzień dobry państwu.
Konrad Piasecki: Czy jest coś co pana zszokowało w tych stenogramach czarnych skrzynek? ReklamaJan Rajchel: Nie. Nie ma takich informacji, które byłyby szokujące. Jest to pierwsza wersja stenogramu, dużo komend nieczytelnych. Prawdopodobnie istnieją kolejne wersje, które są bardziej szczegółowe. Myślę, że analiza tych kolejnych wersji pozwoli na to, aby więcej wniosków wyciągnąć. Aczkolwiek same stenogramy nigdy nie będą odzwierciedleniem tego, co rzeczywiście działo się w kabinie. Sam stenogram bez zapisu innych parametrów lotu jest w zasadzie materiałem mało znaczącym.
Konrad Piasecki: Nie szokuje pana ten spokój kilkudziesięciu ostatnich sekund? Alarmy wyją, samolot schodzi coraz niżej a piloci jak się wydaje właściwie nie reagują? Jan Rajchel: Tu bym się do końca z panem nie zgodził. Jeżeli pewne urządzenia nie są kompatybilne z tym co jest na ziemi, co jest wprowadzone w system nawigacyjny samolotu, to te urządzenia ostrzegają z odpowiednim wyprzedzeniem i analizę ostrzegawczych sygnałów należy przeprowadzić tylko w porównaniu z innymi parametrami. Trudno powiedzieć, dlaczego tak się stało i dlaczego piloci nie reagują. Być może byli przekonani o tym, że wszystko jest w porządku.
Konrad Piasecki: Nie ma w panu poczucie niedowierzania i szoku, że oni wiedząc tak wiele o fatalnych warunkach aż tak ryzykowali? Jan Rajchel: Tu również bym się z panem nie zgodził. Myślę, że z tych stenogramów jasno wynika, że zdawali sobie sprawę z tego, że warunki są trudne. Zgodnie z obowiązującymi przepisami mieli prawo do podjęcia decyzji pierwszego zajścia i tak też zrobili informując o tym szefa protokołu, że spróbują. Z pobieżnej analizy wynika, że wysokość decyzji, która była ustawiona na około 100 metrów była zachowana. Lot na tych 100 metrów odbywał się przez około 7 sekund. Czy to była rzeczywiście wysokość 100 metrów to już jest sprawa wątpliwa. Ja osobiście myślę, że nie było to świadome ich działanie. Tutaj musiał się wkraść jakiś błąd, ale na ten temat będziemy mogli dyskutować, jak będziemy mieć pełne dane z zapisu czarnych skrzynek.
Konrad Piasecki: Te 7 sekund na wysokości 100 metrów. Co to oznacza? Przecież samolot nie mógł przejść nagle do lotu poziomego? Czy to oznacza, że oni się posługiwali radiowysokościomierzem i kiedy jar zaczął ostro schodzić w dół oni zachowywali tę odległość 100 metrów od ziemi, jednocześnie mocno opadając? Jan Rajchel: Z tymi opiniami trzeba poczekać. Na pewno ukształtowanie terenu miało duży wpływ na wskazania przyrządów, na to jaka była reakcja pilotów na to co się stało. Być może była taka sytuacja, że pilotując samolot według wysokości z radiowysokościomierza rzeczywista wysokość w porównaniu do poziomu lotniska była zdecydowanie mniejsza niż pokazywał radiowysokościomierz. Ale tak jak powiedziałem, na tym etapie, to są tylko i wyłącznie spekulacje.
Konrad Piasecki: Pan mówi, oni zachowali wysokość decyzji, ale to jest tak, że oni schodzą do 100 metrów, potem do 80, 60 wreszcie 20. Właściwie zderzenie z drzewami zaczyna wywoływać jakiś mocny niepokój, który przynajmniej odbija się w tych stenogramach. Jan Rajchel: Tutaj też jest dyskusyjna sprawa, czy oni schodzą. Jeżeli wysokość 100 metrów przyjęli za poziom lotniska a była to rzeczywiście dolna wysokość tego jaru. Gdy wysokość tego jaru zaczęła gwałtownie wzrastać w stosunku do poziomu lotniska to bez żadnego ruch sterami, pilot był święcie przekonany, że leci w locie poziomym i w takim leciał a wysokość malała. Tego nie wiemy, to trzeba wyjaśnić.
Konrad Piasecki: Na 80 metrach drugi pilot mówi odchodzimy, czy kapitan musi na to zareagować? Jan Rajchel: Kapitan decyduje, ale jeżeli współpraca w załodze przebiegała odpowiednio, musi zareagować. Nie wiemy czy zareagował. To są sekundy i niekoniecznie na podstawie zapisu korespondencji w kabinie, możemy dojść do wniosków, czy była reakcja czy nie było. To musimy przeanalizować te zapisy, które mówią o wychyleniu wolantu, o położeniu przepustnicy gazu. Dopiero te rzeczy powiedzą nam, czy pilot zareagował, czy nie.
Konrad Piasecki: Panie generale, gdyby pan był w kokpicie tego samolotu, tak jak był tam generał Błasik pański poprzednik na tym stanowisku, które pan w tej chwili zajmuje, co by pan doradził, jakby pan zareagował na tej wysokości stu metrów? Jan Rajchel: Jeżeli chodzi o obecność pana generała Błasika to na razie z tych stenogramów nie wynika jednoznacznie moim zdaniem, jaką rolę on odegrał w kabinie. Te pierwsze wersje stenogramów, bodajże w dwóch miejscach tylko mówią o tym ,że jest czytanie listy. To nic nie mówi. Przełożony jeśli jest w kabinie i widzi, że mogą być naruszone warunki bezpieczeństwa z różnych powodów, powinien jednoznacznie zareagować, żeby zachować te warunki. Poczekajmy, ja na tyle znałem pana generała Błasika, że jestem święcie przekonany o tym, że nigdy nie podjął by decyzji takiej, która narażałaby na szwank, załogę i pasażerów.
Konrad Piasecki: Powie pan dziś, mając tylko wstępne dane: jestem przekonany, że tu procedury zostały złamane? Procedury lądowania? Jan Rajchel: Nie, nie powiem tak.
Konrad Piasecki: A nie jest trochę tak, że piloci są tak szkoleni, że procedury procedurami a zdanie musi zostać wykonane? Jan Rajchel: Nie, takiego szkolenia nie ma. Musimy sobie zdawać sprawę, że szkolenie w szkole przebiega jak gdyby w dwóch kierunkach. Szkolimy pilotów lotnictwa transportowego i niektórzy z nich mogą później zostać pilotami samolotów np. VIP-owskich. I tutaj jest bezwzględne przestrzeganie jakichkolwiek przepisów i procedur. Natomiast musimy sobie zdawać sprawę z tego, że również szkolimy pilotów bojowych i przy zachowaniu odpowiednich procedur, odpowiednich powtarzam, ale dla danego rodzaju lotnictwa, musimy sobie zdawać sprawę, że ci ludzie są szkoleni w całkiem innym celu. RMF FM
"Bogdan Klich nie ma jaj i kręgosłupa" GEN. DUKACZEWSKI O KATASTROFIE, HAKACH I SZEFIE MON - Bogdan Klich nie ma jaj i kręgosłupa - atakuje ministra obrony, b. szef Wojskowych Służb Informacyjnych gen. Marek Dukaczewski. W wywiadzie dla "Polski", mówi też o śledztwie ws. katastrofy smoleńskiej i o tym, kto jeszcze "zawiśnie na haku" w tej kampanii prezydenckiej. Dukaczewski w rozmowie z "Polską" mówi m.in. o śledztwie ws. katastrofy Smoleńskiej. - Dane z czarnych skrzynek trzeba nanieść na trajektorię lotu samolotu. Ale trzeba też sprawdzić dokładnie działania niektórych osób na pokładzie. W stenogramach pilot informuje dyrektora Kazanę, że warunki uniemożliwiają lądowanie. Dyrektor odpowiada: "No to mamy problem". A cztery minuty później wraca do kokpitu i mówi: "Nie ma decyzji prezydenta, co dalej robić". Była rozmowa telefoniczna między prezydentem a jego bratem przez telefon satelitarny. Chciałbym wiedzieć, kiedy ta rozmowa była - czy przed informacją, że jest problem z lądowaniem, czy po? - mówi. - Interesuje mnie, czy prezydent poinformowany o tym, że jest problem, i zapytany, gdzie ma samolot lądować, konsultował z kimś swoją decyzję - dodaje.
"Klich nie ma jaj i kręgosłupa" Dukaczewski nie szczędzi też krytyki szefowi MON, Bogdanowi Klichowi. Jak mówi, nie podoba mu się, że wojskowi nie czują wsparcia ze strony ministra. - Gdybym był teraz szefem jakiejkolwiek instytucji w wojsku, to złożyłbym wypowiedzenie. Jest mi żal wielu mądrych, dobrze wyszkolonych ludzi, którzy nie czują wsparcia ze strony ministra. Próbowałem spotkać się z ministrem Klichem i porozmawiać, ale on odpowiedział, że się ze mną nie spotka. PR-owcy doradzili mu, że spotkanie z Dukaczewskim może być źle odebrane przez media i może mu zaszkodzić. Jeżeli tak, to Klich nie jest ministrem. Nie ma jaj i kręgosłupa. Nie można chować głowy w piasek i uciekać przed spotkaniem z facetem, który ani nie siedział w więzieniu, ani nie jest oskarżony - tłumaczy Dukaczewski.
Komorowski z sympatią WSI Dukaczewski odnosi się również do kwestii zbliżających się wyborów prezydenckich. Pytany, czy Bronisław Komorowski ma sympatię środowiska WSI, potwierdza. - Bo konsekwentnie i odważnie, mimo ataków z różnych środowisk, również swojego, kategorycznie mówił, że był przeciwny likwidacji WSI i uzasadniał dlaczego. Pokazał, że ma kręgosłup - tłumaczy. I jak dodaje, jak Komorowski wygra, otworzy szampana. Dukaczewski mówi także, że Komorowski nie stał za inwigilowaniem przez WSI Romualda Szeremietiewa, gdy był szefem MON. - Komorowski nie miał wpływu na działalność operacyjno-rozpoznawczą. Był informowany, jak był ministrem, ale nie inspirował żadnych działań - podkreśla Dukaczewski.
Będą haki? Mówi także o dokumentach ws. weryfikacji WSI, które przechowywane są w BBN. - Aneks (do raportu z weryfikacji WSI - red.) miał zostać odpalony przed drugą turą wyborów prezydenckich. Mogłoby się okazać, że osoby, które ubiegają się o prezydenturę są obciążane różnymi zeznaniami - uważa Dukaczewski. Jak dodaje, choć tragedia smoleńska zmieniła bardzo wiele, część informacji może jeszcze być użyta w kampanii. - Niedawno dzwonił do mnie dziennikarz i prosił o komentarz w sprawach, które mają dwa zera z przodu. Ściśle tajne. Pytania dotyczyły z kandydatów na prezydenta. Więc są przecieki. Może nieuprawnione kopie dokumentów gdzieś funkcjonują i będą systematycznie odpalane - podkreśla. Marek Dukaczewski, generał brygady, był oficerem wywiadu wojskowego PRL i wolnej Polski. Był szefem Wojskowych Służb Informacyjnych w latach 2001-2005. bgr//kdj/k
Dyscyplina Ilość osób związanych służbowo lub światopoglądowo z WSI oraz skala ich zaangażowania w dowodzenie „nacisków” na załogę i/lub „winy” pilotów każe podejrzewać, że za zamachem z 10 kwietnia stały nie tylko służby rosyjskie. Dezinformacja, z jaką od dwóch miesięcy mamy do czynienia w Polsce, rozkłada się na kilka nurtów: 1) przytaczanie wprost wypowiedzi „rosyjskich ekspertów” (głównie wojskowych), 2) upowszechnianie wypowiedzi prorosyjskich „ekspertów” w Polsce, 3) zwalczanie jakichkolwiek prób wyjaśniania przyczyn katastrofy, prób doszukujących się winy nie po tej stronie, którą wskazali „rosyjscy eksperci” i prorosyjscy „eksperci”. Siła, jaką się wkłada w te trzy nurty dezinformacji, jest zarazem świadectwem determinacji środowisk związanych z Moskwą, które już w niczym innym, jak właśnie w poparciu Kremla, nie widzą dla siebie ratunku. Determinacja ta jest olbrzymia i przypomina upór peerelowskich grup trzymających władzę. Jest to zjawisko o tyle ciekawe, że nawet otwarcie prorządowe sondażownie sygnalizują od jakiegoś czasu narastanie nastrojów społecznych świadczących o zupełnej nieskuteczności promoskiewskiej propagandy. Ponadto narasta niezadowolenie wśród wojskowych, które z kolei dowodzi jak dalece gabinet ciemniaków oderwał się od rzeczywistości. To działanie ciemniaków pod prąd opinii publicznej i to kurczowe trzymanie się żłoba może wynikać ze złudnego zgoła poczucia „opanowania sytuacji”. Niewykluczone, iż D. Tuska i jego żałosnych ministrów zapewniają służby (stare i nowe), że 1) nic nie zdoła odepchnąć tej ekipy od władzy, że 2) bunt w wojsku ma charakter marginalny, że 3) wystarczy w kółko tłuc Polakom do głowy te same ruskie kłamstwa i oni dadzą sobie wtedy spokój z dociekaniem przyczyn smoleńskiej katastrofy, że 4) jakby co, to „mamy pełne wsparcie Putina”, a może nawet, że i 5) głosy wyborcze z I tury prezydenckich wyborów już są dokładnie policzone. Z drugiej jednak strony pojawiają się przecież głosy dla ciemniaków nie do zlekceważenia, takie choćby jak legendarnego gen. M. Dukaczewskiego, który wprawdzie zapewnia, iż sołtys Jamajka ma pełne poparcie służb (to się nazywa porządna rekomendacja – i Putin, i Jaruzel, i Gazprom, i WSI), ale też na B. Klichu nie pozostawia suchej nitki, co z kolei znaczyłoby, że jednak służby domagają się jakichś dodatkowych zmian „w rządzie”. Ba, problem w tym, że na takie zmiany już jest za późno, bo ludzi całkowicie skompromitowanych, a więc T. Arabskiego, B. Klicha, M. Janickiego należało wyrzucić z posad już 10 kwietnia po katastrofie (i wtedy wyglądałoby to na uzasadnione, racjonalne, wytłumaczalne ich działaniem na szkodę polskiego państwa) i postawić w stan oskarżenia, no ale Tusk musiałby nie być Tuskiem przecież. Dziś natomiast, tj. po dwóch miesiącach lansowania przez „rząd”, moskiewskiego punktu widzenia, tego rodzaju decyzje byłyby trudne do pogodzenia z głównymi nurtami promoskiewskiej propagandy, wina wszak, że do tragedii doszło, leży po stronie zmarłych na pokładzie Tupolewa, a np. nie po stronie żyjących notabli. Dukaczewski jednocześnie przypomina, że zagrożenie dla poczciwców ze służb i rekomendowanych przez nich kandydatów na prezydenta wcale nie minęło (mimo że tylu oszołomów z L. Kaczyńskim na czele zniknęło w smoleńskiej mgle), ponieważ „część informacji [z aneksu – przyp. F.Y.M.] może jeszcze być użyta w kampanii”. Tę rewelację podsuwa były szef WSI w dwóch kierunkach – tj. w stronę pupila służb, sołtysa Jamajki (by uważał), i w stronę tych, co prowadzą akcję osłonowo-propagandową (by byli czujni, bo nie wiadomo, czy gdzieś grom z jasnego nieba nie walnie). Najwyraźniej więc ludziom służb nie udało się zabezpieczyć wszystkich łupów po „wypadku lotniczym” i po zamachu stanu, jakiego w biały dzień dokonał wtedy sołtys, i podejrzewają, że jeszcze rykoszetem może wrócić kwestia przestępczych działań WSI i tychże WSI współpracowników. Ten nastrój wyrażanego otwartym tekstem (i to w zaprzyjaźnionych ze służbami, jeśli nie prowadzonych przez te służby, mediach) niepokoju może się wiązać z tym, iż bracia Moskale wcale nie „zabezpieczają tyłów” tak, jak się bracia z Polszy spodziewali. „Akcja >Stenogram<” okazała się jednym wielkim niewypałem, a przecież wydawało się, iż po niej ustaną wszelkie „spekulacje”, a „spiskowcy-paranoicy” zamilkną przygwożdżeni moskiewską prawdą. Akcja ta z kolei mogła być przywołaniem do porządku promoskiewskich środowisk w Polsce, które „za mało robią”, czyli nie forsują wersji Kremla z dostatecznie dużym zaangażowaniem (a więc takim, jak za L. Breżniewa). Warto w tym kontekście przywołać coraz częstsze wyrazy niezadowolenia na łamach rosyjskiej prasy związane z niesłabnięciem „rusofobicznych” nastrojów w Polsce. Wygląda więc na to, iż bracia Moskale spodziewali się, że nad Wisłą jednozgodnie we wszystkich mediach powtarzać się będzie to, co już 10 kwietnia podali do wierzenia Rosjanie – a nie że będą jakieś narastające, pełne zniecierpliwienia i złości debaty dotyczące tego, że nie doszło do żadnego lotniczego wypadku. Nie zdziwiłbym się więc, gdyby w kolejnej fazie dyscyplinowania „naszych ludzi w Warszawie”, bracia Moskale zaczęli właśnie odsłaniać „tyły” wielkiej „operacji Smoleńsk”. Dokładnie na tej samej zasadzie, na jakiej sowieci najpierw przyjaźnili się i współpracowali z hitlerowcami, a następnie walczyli z nimi. Jedynym bowiem sojusznikiem służb rosyjskich są służby rosyjskie – kto tego nie wie, ten nie wie o współczesnej Rosji nic. FYM
Wersja polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną Wersja o winie polskich pilotów cieszy wszystkich Rosjan, bo pozwala im nadal wierzyć w wielkość Rosji. I cieszy wielu Polaków, bo tylko do niej można dośpiewać teorię o presji Lecha Kaczyńskiego. 1. Koniec zapisu.... jakże to banalnie brzmi.... Godzina 8.41.05,4 – koniec zapisu.... Oni tam w środku nic pewnie nie zauważyli. Może ktoś spostrzegł uderzenie w drzewo, ale zanim zdążył się przerazić, coś bujnęło, szarpnęło samolotem, a po chwili spadła na nich ciemność i cisza...
2. Ze stenogramów już wiemy, co było przed końcem zapisu. Ale nie wiemy, co było na smoleńskim lotnisku po końcu zapisu, gdy samolot runął już w smoleński las. Rozmowy smoleńskich kontrolerów z ich moskiewską komandirowką - to byłyby dopiero ciekawe czarne skrzynki, ale tych zapewne nie poznamy nigdy.
3. Kontrolerzy widzieli prezydenckiego Tupolewa do końca. Już po ścięciu drzewa, na 3 sekundy przed zwaleniem się maszyny w smoleński las, sugerowali mu, żeby odleciał. A on nie wylądował i nie odleciał, tylko za następne 3 sekundy spadł. Kilkaset metrów od stodoły zwanej wieżą leżało parę hektarów dymiących zgliszcz – kontrolerzy musieli wiedzieć, że się rozbił! Dlaczego syreny włączyli dopiero o 8.56. Do kogo telefonowali, jakie dostawali rozkazy?
4. Puśćmy wodze fantazji i wyobraźmy sobie komunikat rosyjskich władz – winę za katastrofę ponosi obsługa lotniska w Smoleńsku, która dopuściła lądowanie w złych warunkach, podała do samolotu nieprawidłowe dane o wysokości, błędnie upewniała pilotów, że są na prawidłowej ścieżce podejścia. Władze rosyjskie wyrażają również ubolewanie, że kontrolerzy byli źle wyszkoleni i że cały system szkolenia kontrolerów lotu w Rosji jest słaby, a kontrolerzy w Smoleńsku nie znali angielskiego, który to język jest podstawą porozumiewania się w kontaktach lotniczych. W dodatku władze rosyjskie ustaliły, że do katastrofy przyczyniły się wady techniczne samolotu Tupolew, które niestety nie zostały zauważone i usunięte podczas ubiegłorocznej naprawy samolotu w zakładach lotniczych w Samarze. Może mam słabą wyobraźnie, ale jakoś nie umiem sobie wyobrazić takiego komunikatu. Rosja raczej przyzwyczaiła nas do tego, że błędów nie popełnia i win żadnych nie ponosi. Dwie wielkie katastrofy rosyjskich Ił-ów 62 na Okęciu i w Lesie Kabackim były ewidentnie z powodu wad konstrukcyjnych samolotów, ale Rosjanie nigdy tego nie uznali. Czy to Czarnobyl, czy katastrofa Kurska, czy wielki wybuch gazu na Uralu, czy choćby ostatnia katastrofa w kopalni – o katastrofach słyszymy (to juz postęp), ale nie słyszymy o jakiejkolwiek odpowiedzialności władz za zaniedbania, które do tych katastrof doprowadziły.
5. W Rosji nie mówi się, że władza popełnia błędy, bo ludzie przestali by taką władzę szanować. W jednym ze swych wierszy Okudżzawa napisał, dlaczego upadającarstwa – potomu, szto ludi własti nie uważajut dalsze.. Rosja to nie Polska, gdzie władza, której ludzie „nie uważają” może trwać i trwać, jak niegdyś Jerzy Buzek. W Rosji, gdy ludzie przestali "uważać" Gorbaczowa, to jego „carstwo” upadło w trymiga, biedaczysko sam został w wielkim pałacu. Owszem, tu mogło chodzić tylko o błąd szeregowego kontrolera, ale za kontrolerem stoi przecież powaga całego rosyjskiego państwa. Naród rosyjski przestałby „uważać” taką władzę, która nie potrafi wyszkolić kontrolerów, a potem przeprasza i ośmiesza Wielką Rosję przed światem. Nie to byłoby głęboko nieodpowiedzialne. Rosjanie są cierpliwi, ale ośmieszania własnej władzy nie znoszą. Ich władza może być okrutna, ale nigdy śmieszna. Odwrotnie niż u nas, gdzie wolimy się śmiać, niz bać władzy. Okrutny i krwawy PiS nie porządził długo. Musiał ustąpić śmiesznej Platformie.
6. 10 kwietnia Rosjanie pomyśleli 15minut, ustalili wersję, włączyli syreny i od tej chwili z ich strony wszystko było jasne. Tupolew, choć straż pożarna jeszcze lała wodę na jego płonące szczątki, z całą pewnością był sprawny. Remont był przeprowadzony prawidłowo. Stodoła, przepraszam, wieża podawała prawidłowe komunikaty i odradzała lądowanie we mgle. Oświetlenie lotniska było sprawne. Polscy piloci nie znali rosyjskiego. uparli się lądować we mgle, cztery razy krążyli nad lotniskiem, zerwali linię energetyczną, ścinali drzewa, a na końcu niezauważeni przez nikogo runęli w las. Cała i wyłączna wina leży po stronie Polaków. To już było wiadomo w trzy godziny po tragedii, a w 3 dni utwierdzone szeregiem oficjalnych komunikatów. Potrzebne było jeszcze śledztwo, żeby winę polskich pilotów potwierdzić w całej rozciągłości. I rosyjskie śledztwo konsekwentnie ją potwierdza, ku nieukrywanej satysfakcji całej opinii publicznej w Rosji i sporej części opinii publicznej w Polsce..
7. Rosjan wersja ta cieszy wszystkich, bo pozwala zachować szacunek dla władzy, która nie przeprasza i nie ubolewa. A w Polsce takie postawienie sprawy jest miodem na wiele serc. Rosyjska wersja o winie polskich pilotów doskonale się bowiem wpisuje w inną wersję, tym razem polską – piloci błądzili, bo lądowali pod presją Lecha Kaczyńskiego. Przecież gdyby wieża kontrolna zawiniła, to Kaczyński musiałby być uznany za niewinnego. Nie, to byłoby złe, zdecydowanie przyjemniej jest wierzyć, że Kaczyński sterroryzował pilotów, ręce im się trzęsły no i zwalili samolot w lesie. I tak oto w sprawie katastrofy powstała wersja polsko-rosyjska pod flagą biało czerwoną, w którą święcie wierzy zdrowa część narodu, oczywiście z wyłączeniem niepoprawnych politycznie oszołomów.
Presja autopilota? Hipoteza przebiegu katastrofy Dzisiaj stało się wreszcie dla mnie jasne, jak mogło dojść do katastrofy Tu-154M 101 z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie. To jest moja hipoteza, którą zaraz krótko przedstawię. Z tego co wiem, nikt nigdzie jej nie podawał. Żaden pilot, żaden ekspert lotniczy, których wypowiadało się w różnych mediach pewnie kilkudziesięciu. I których oczywiście bacznie słuchałem. Z Edmundem Klichem na czele. Nie chciało im się chyba przeanalizować wszystkich dostępnych materiałów, w tym także tych, które przygotowywali amatorzy, głównie Siergiej Amielin. Istotne okazały się stenogramy. Zarówno to, co w nich jest, jak i to, czego nie ma. Po pierwszym przeczytaniu stenogramów wydawało mi się, że nie wyjaśniają niczego, a wręcz stawiają więcej pytań. Bo przecież na pierwszy rzut oka wydaje się, że piloci świadomie schodzili aż do.. 20 metrów. Jeszcze zanim opublikowano stenogramy, dźwięczało mi w uszach wypowiedziane przez Edmunda Klicha w Trójce to, że "odliczanie doszło do 20 m". I że on nie wie, dlaczego tak nisko ("no właśnie, dlaczego?!"), że to złamanie wszelkich reguł bezpieczeństwa itd. Na wyjątkowo agresywnie moderowanym forum lotnictwo.net.pl czytałem, że dlatego iż to mógł być "klasyczny szczur", czyli, że piloci świadomie zeszli pod chmury, żeby zobaczyć ziemię. Zresztą na tym forum dla większości najbardziej oczywiste było to, że winny był "3-ci pilot", co pozostawię bez komentarza. Wracając do głównego tematu. Czytając stenogramy zadziwia brak jakiejkolwiek reakcji pilotów na odczytywane w pewnym momencie przez nawigatora coraz niższe wysokości, poniżej 100 metrów. Poza jednym stwierdzeniem drugiego pilota, że "odchodzimy", gdy samolot znajdował się na 80 metrach. Czyli, że powinni odejść na drugi krąg. Jednak zadziwia brak na to reakcji kapitana. Czyżby świadomie schodził poniżej wyznaczonych na 100 metrach minimów? Niemal wszyscy eksperci orzekli, że był niewyszkolony, niedoświadczony, a w najlepszym razie uległ.. presji pasażerów. Moja odpowiedź brzmi: NIE. Piloci nie zeszli świadomie poniżej minimów. Zszedł.. autopilot. I chciałoby się powiedzieć, że też "nieświadomie". Autopilot został bowiem ustawiony na wysokość decyzyjną, czyli na 100 metrów. Czyli po osiągnięciu tej wysokości powinien utrzymywać na niej samolot. Dlaczego zszedł niżej? Bo wykonał lot konturowy po opadającym zboczu wąwozu przed lotniskiem. Utrzymywał przy tym przez długie 7 sekund wysokość 100 metrów. Jednak za chwilę pojawiło się przeciwległe zbocze, na którym nawigator rozpoczął sławne odliczanie: 90, 80, 70 aż do 20 metrów. Zaraz po przekroczeniu 100 metrów (gdy zaczynał się przeciwległy stok) autopilot podrywał już prawdopodobnie samolot do góry (bo przecież był zaprogramowany na utrzymanie 100 metrów), więc kapitan nie mógł racjonalnie zareagować ani na to co mówi drugi pilot ("odchodzimy" przy 80 metrach), ani tym bardziej na komendę "gorizont" kontrolera. Bo musiałby prawdopodobnie przerwać.. wznoszenie (czy jego próbę), którą obserwował już pewnie na przyrządach. Bo to nie samolot się zniżał, tylko podnosiła się ziemia, choć oczywiście bezwładność maszyny grała tutaj rolę. Kapitan miał świadomość, że autopilot ustawiony jest na dojście do wysokości decyzyjnej 100 metrów i zatrzymanie się na niej w czym musiało go utwierdzić przebywanie samolotu na niej przez ok. 7 sekund. Szybko malejące odczyty wysokości musiały być dla niego zaskoczeniem. Co więcej, mógł widzieć, że autopilot próbuje podnosić maszynę.. W uzupełnieniu fragmenty transkrypcji rozmów w kokpicie:
08:10:07 [Nawigator] RW, nastawniki, RW.
08:10:10 [Kapitan] 100 metrów.
08:30:01 [Nawigator] ILS niestety nie mamy. Kurs lądowania 2-5-9 ustawiony. ARK mamy przygotowane, 310/ 640, nastrojone. Piątka, szóstka, automat ciągu.
08:32:55 [Kapitan] Podchodzimy do lądowania. W przypadku nieudanego podejścia, odchodzimy w automacie.
08:34:21 [Kapitan] Automat.
08:34:22 [Mechanik] I automat włączony.
08:35:22 [Kontroler] Polski 101, i od 100 metrów być gotowym do odejścia na drugi krąg.
08:35:29 [Kapitan] Tak jest.
PS. Przy tworzeniu mojej hipotezy pomocne okazały się stenogramy z komentarzem pilota: http://www.tvn24.pl/-1,1659083,0,1,jak-czytac-czarne-skrzynki,wiadomosc.... PPS. Jeśli komuś trudno sobie wyobrazić o co kaman, załączam infografikę Siergieja Amielina. Ale uwaga, ona jest tylko z grubsza, bo nie znamy dokładnej trajektorii lotu samolotu. WAŻNE UZUPEŁNIENIE. Jeszcze dopowiem, bo nie wiem, czy widać to jasno z tego, co napisałem. Najważniejszy wniosek z mojej hipotezy jest taki, iż piloci zeszli poniżej wysokości decyzyjnej nieświadomie. Czyli nie złamali procedur bezpieczeństwa, o co byli posądzani przez wielu ekspertów. "Efektem ubocznym" mojej hipotezy jest też to, że w łeb biorą też wszelkie ewentualne naciski. Bo po pierwsze piloci NIE lądowali, lecz zaledwie podchodzili do wysokości decyzyjnej, do czego mieli prawo, bez względu na pogodę. A po drugie, decyzja o zaprogramowaniu autopilota ma miejsce o 8:10:10, czyli PRZED wszystkimi późniejszymi rozmowami z osobami trzecimi na temat tego, czy lądują czy nie, co mają ewentualnie robić po nieudanym podejściu itd. Pierwsza taka rozmowa ma miejsce o 08:26:17 (Panie dyrektorze, wyszła mgła...) Na przebieg lotu nie ma też żadnego wpływu obecność w końcowej jego fazie generała Błasika. No chyba, że znajdzie się ktoś, kto udowodni, że można było wywrzeć presję na.. autopilota. Cezary Czerwiński
Koronkowe majteczki Paręnaście lat temu kobieta w cywilnym procesie skarżyła o odszkodowanie za gwałt. Sędzia spytał jednak „Dlaczego się Pani nie broniła?”. Odpowiedź brzmiała: „Bo bałam się, że podrze mi nowe koronkowe majteczki”. Sędzia zainteresował się, ile kosztowały – i po dowiedzeniu się, że 30 zł, przyznał jej odszkodowanie w wysokości 30 złotych. Jak najsłuszniej, oczywiście. {ziaaiz}: ja zapytałem koleżanek czy zapłacą 10 zł za możliwość głosowania, powiedziały, że nie {satan666}: o i masz, ja podaję zawsze większe kwoty: 200, 300 i jasno widać, że wystarczy kobietom dać po 10 zł, i po problemie. To zresztą dobrze świadczy o rozsądku kobiet!!! Ten głos z prawdopodobieństwem bliskim 1 nie zmieni wyniku wyborów – a co 10 zł to 10 zł...To my, mężczyźni, zwykliśmy rozumować abstrakcyjnie i walczyć o Zasady. JKM
Strażnicy z bliskiej zagranicy Skoro już padł rozkaz pojednania z Rosją, warto przypomnieć sobie rosyjskie mądrości narodowe, sformułowane w postaci tamtejszych przysłów. Na przykład – że nikt nie jest bez grzechu wobec Boga i bez winy wobec cara. Jeśli w ogóle istnieje coś takiego jak charakter narodowy, to warto zapoznać się z opinią, jaką na temat „ludzi Wschodu” – do których zaliczał również Rosjan – przedstawił były szef francuskiej razwiedki Aleksander hrabia de Marenches. Powiedział mianowicie, że „ludzie Wschodu” postępują wedle zasady: „całuj rękę, której nie możesz odciąć”. U nas jeszcze nie wszyscy chcą się z tą zasadą pogodzić, ale zimny rosyjski czekista Putin metodycznie nas w tym kierunku tresuje. Oto nasza tubylcza prokuratura, która niby to „uczestniczy” we „wszystkich czynnościach” związanych z wyjaśnianiem okoliczności śmierci polskiego prezydenta i towarzyszących mu dygnitarzy, przestępując z nogi na nogę z niecierpliwości pokornie czeka na stenogramy zapisów z czarnych skrzynek, bo samych czarnych skrzynek – wiadomo – nie będzie mogła nawet powąchać z daleka. Co w tych stenogramach napisano – Bóg jeden wie, to znaczy – napisano to, co trzeba, zaś dla naszej tubylczej prokuratury te rosyjskie protokoły i stenogramy będą, jak się wydaje, jedyną podstawą do tak zwanego suwerennego śledztwa. Jeszcze nie zdążyliśmy się nawet na dobre pojednać, a już Rosja przyzwyczaja tubylczych dygnitarzy do roli „bliskiej zagranicy” – a dygnitarze na wyścigi skaczą przed swoimi pogromcami z gałęzi na gałąź. Więc zapoznanie się w tej sytuacji z rosyjskimi ludowymi mądrościami przyda się jak znalazł. Skoro, dajmy na to, nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara, to łatwiej nam zrozumieć pana Andrzeja Wajdę, który uwija się jak w ukropie, a to protestując w sprawie pochówku na Wawelu, a to wypowiadając „wojnę o wszystko”, a to wreszcie – karcąc arcybiskupa Michalika za jakieś domniemane wypowiedzi. Skąd panu Andrzejowi akurat teraz wzięła się taka zapamiętałość do politycznego aktywizowania? Ruskie przysłowie wskazuje nieomylny trop. Starsi ludzie pamiętają niewątpliwie tajemniczy zgon Bartłomieja Frykowskiego, który potrzebował zginąć w czerwcu 1999 roku od ran zadanych nożem w Głuchach, w dworku należącym do bezrobotnej pani Karoliny Wajdy. Jako, że zgoda buduje, a niezgoda rujnuje, wszyscy – tzn. i pani Karolina Wajda i policjanci i prokuratura w Wyszkowie, doszli do zgodnego wniosku, że Bartłomiej Frykowski nie tylko popełnił samobójstwo, ale nawet taktownie pościerał z noża ślady własnych i wszystkich innych linii papilarnych, zostawiając, zapewne przez nieuwagę, ślady paluchów policjanta, który, diabli wiedzą po co, ten nóż chwycił w rękę. Ponieważ samobójstwo, zwłaszcza udane, w Polsce przestępstwem nie jest, prokuratura umorzyła śledztwo, bo – powiedzmy sobie szczerze – za czym tu jeszcze śledzić, kiedy wszystko zakończyło się wesołym oberkiem? Ale – jak pamiętamy z filmu „Ojciec chrzestny”, wprawdzie don Corleone wyświadcza przysługę niejakiemu panu Bonasera, ale oczekuje przysługi wzajemnej – oczywiście nie od razu, ale w momencie, gdy przyjdzie pora. No więc pora na odwdzięczenie się razwiedce za ówczesną wyrozumiałość najwyraźniej właśnie nadeszła; powszechna mobilizacja objęła nawet obozowe ciury, w związku z czym zaktywizowanie się polityczne pana Andrzeja nie powinno budzić niczyjego zdziwienia. W takiej sytuacji nie dziwimy się nawet, że Jarosław Kaczyński zapowiada zakończenie „wojny polsko-polskiej”. Czy to biała flaga, czy propozycja rokowań? Jeśli biała flaga, to któż jest zwycięzcą przyjmującym kapitulację? Przecież nie premier Tusk, czy Bronisław Komorowski, o którym nawet koalicyjny wicepremier Pawlak z wyraźnym lekceważeniem powiedział, że ci, co kazali mu wysunąć prof. Marka Belkę na stanowisko prezesa NBP, nie zadali sobie nawet trudu porządnego przygotowania mu papierów. Skoro więc nawet wicepremier Pawlak, który coś tam przecież musi wiedzieć, w ten oto sposób informuje nas, iż pan marszałek Bronisław Komorowski też jest człowiekiem pod władzą postawionym, to jasne, że ewentualna kapitulacja prezesa Jarosława Kaczyńskiego adresowana jest nie do niego, tylko do Sił Wyższych – a któż jest u nas siłą wyższą od razwiedki? Nikt – jeśli oczywiście nie liczyć Naszej Złotej Pani Anieli i jej strategicznego partnera – zimnego rosyjskiego czekisty Putina, z którym, na rozkaz wyłonionego niczym Feniks z popiołów Stronnictwa Ruskiego, mamy się pojednywać. A jeśli to nie kapitulacja, tylko propozycja rokowań, to cóż takiego mogłoby być ich przedmiotem? A cóż by, jeśli nie licytacja, kto lepiej zadba o interesy razwiedki – no i oczywiście – strategicznych partnerów? Dobry gracz nie stawia wszystkiego na jedną kartę – więc i Nasza Złota Pani Aniela i zimy rosyjski czekista Putin, nie mówiąc już o razwiedce też woli mieć do dyspozycji zarówno obóz zdrady i zaprzaństwa, jak i obóz płomiennych obrońców interesu narodowego. Taka alternatywa przyda się jak znalazł zwłaszcza w sytuacji, gdy scenariusz rozbiorowy nieuchronnie się przybliża. Zwiastują to znaki na ziemi, a konkretnie – w Waszyngtonie, gdzie przewodniczący Komisji Helsińskiej Kongresu USA senator Ben Cardin właśnie ostro skrytykował Polskę za odwlekanie restytucji mienia żydowskiego. Reprezentujący administrację prezydenta Obamy ambasador Stuart Eizenstadt, wprawdzie zauważył, że sprawa jest skomplikowana, bo Polacy też padli ofiarą złych nazistów, ale wyraził nadzieję, że „wkrótce” sprawa ta zostanie rozwiązana. Przypominam tedy, że były ambasador Izraela w Warszawie pan Szewach Weiss oszacował te roszczenia na kwotę 65 mld dolarów. „Kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”, toteż nie ulega wątpliwości, że przy załatwianiu sprawy tak ważnej dla starszych i mądrzejszych, nie będzie miejsca na żadne tubylcze przekomarzania. Tylko zgoda i to pełna! A w nagrodę starsi i mądrzejsi zawczasu obmyślili nam już makagigi w postaci atrapy wyrzutni rakiet „Patriot”, którą w Morągu z solenną powagą, uroczyście powitał pan minister Klich. Więc teraz tylko, mocium panie, zgoda, a i Jahwe rękę poda. Poda, a właściwie już podaje – bo znaki pojawiły się nie tylko na ziemi, ale nawet w sferach niebieskich. 26 maja Jego Eminencja Stanisław kardynał Dziwisz odebrał Międzyreligijną Nagrodę im. Augustyna kardynała Bea, ustanowioną przez żydowską Ligę Antydefamacyjną, kierowaną przez pana Abrahama Foxmana. Jest ona jedną z agend Zakonu Synów Przymierza, który we wrześniu 2006 roku reaktywował swoją lożę również w Polsce, co zostało przyjęte „z radością” przez pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ta loża B’nai B’rith stawia sobie za cel m.in. przeforsowanie realizacji żydowskich roszczeń wobec Polski. W przemówieniu wygłoszonym z okazji przyjęcia nagrody, Jego Eminencja m.in. wyraził przekonanie, że „został już położony solidny fundament pod wychowanie naszej młodzieży na strażników pamięci zamordowanego przez niemieckich nazistów żydowskiego świata”. No proszę – wygląda na to, że wszystko zostało już przewidziane! Po to była robiona reforma edukacyjna. Ale dlaczego tak skromnie, dlaczego nasza młodzież ma być wychowywana tylko na strażników „świata zamordowanego”? Jak „żydowski świat” zainkasuje od Polski 65 miliardów dolarów, to przecież też będzie czego pilnować. Nawet bardziej. SM
Sto pociech z ministrem Nawet w najciemniejszym tunelu pojawia się niekiedy światełko. Takim światełkiem wydaje się pan minister spraw wewnętrznych Jerzy Miller. Ileż radości dostarcza nam każde jego wystąpienie, zwłaszcza ostatnio, kiedy jako postillon d’amour polsko-rosyjskiego pojednania, krąży między Warszawą a Moskwą. Ostatnio, jak wiadomo, pan minister Miller przywiózł kopie stenogramów, jakie Rosjanie sporządzili na podstawie nagrań z czarnych skrzynek prezydenckiego samolotu Tu-154. Za pozwoleniem premiera Włodzimierza Putina, zatwierdzonym przez powołany przez marszałka Bronisława Komorowskiego sowiet bezpieczeństwa narodowego, stenogramy te zostały podane do wiadomości publicznej i zaraz w niezależnych mediach pojawili się eksperci tłumaczący, że jedyna przyczyną katastrofy musiał być błąd pilotów. Tłumaczą to tak gorliwie, jakby ktoś miał jeszcze wątpliwości. Tymczasem żadnych wątpliwości nikt mieć nie może, bo że przyczyną katastrofy będzie błąd pilotów, można było domyślić się już 7 kwietnia. Ale piloci, to oczywiście mały pikuś, najwyżej szczebel pośredni, z którego będzie można dosięgnąć prawdziwego Winowajcę Katastrofy. Dlatego 2 września w państwowej telewizji pani psychologowa jako rzecz „oczywistą” stwierdziła, iż piloci znajdowali się „pod presją”. Źródło owej „presji” nie zostało jeszcze ujawnione, ale przecież wszystko dopiero przed nami. Bo oto już następnego dnia „Moskiewski Komsomolec” idzie krok dalej, stwierdzając, że „presja” była „bezpośrednia” i wywierana przez „wysoko postawionych pasażerów”. Widać, że pojednanie polsko-rosyjskie przynosi rezultaty również w zakresie koordynacji dezinformacyjnych działań razwiedki. No dobrze, ale skąd właściwie pani psychologowa, a zwłaszcza „Komsomolec” wie takie rzeczy, skoro w stenogramach wręczonych uroczyście ministrowi Millerowi o „presji” nie ma ani słowa? Właśnie minister Miller energicznie zdementował pogłoski, jakoby Rosjanie mieli całkiem inne stenogramy, niż te, które on dostał. Stwierdził, że „nie mają, bo gdyby mieli, to by nam je przekazali”. Skąd premier Tusk wytrzasnął tego całego pana ministra Millera? Musiał go znaleźć w korcu maku. Czyż nie mamy z nim stu pociech? SM
TRUDNY, ALE OPŁACALNY GAZ rozmowa z Jerzym Hadro "W Stanach Zjednoczonych prywatni przedsiębiorcy ocenili, że opłaci się zainwestować w wydobycie gazu niekonwencjonalnego. To zasadniczo zmieniło sytuację energetyczna w USA i pozwoliło zlikwidować import gazu". Z Jerzym Hadro, konsultantem amerykańskiej spółki EurEnergy, rozmawia Teresa Wójcik ("Gazeta Polska").
Skąd się bierze gaz niekonwencjonalny? Zacznijmy od tego, skąd się wzięły węglowodory. Aby powstało złoże gazu i ropy, musiało zadziałać kilka czynników w bardzo odległej historii Ziemi. Szczątki ogromnej ilości materii organicznej z różnych organizmów zostały pokryte grubym nadkładem skalnych osadów mineralnych. Te warstwy bogate w uwęgloną substancję organiczną, zwane skałami macierzystymi, zostały w kolejnych epokach geologicznych zanurzone głęboko pod powierzchnię ziemi i przez kilka milionów lat podgrzewane ciepłem geotermicznym. W takich warunkach przy niższej temperaturze powstawała ropa. Przy wyższych zaś gaz ziemny – metan. Węglowodory wędrują ku powierzchni, dopóki nie natrafią na pułapkę i wówczas gromadzą się w porowatych skałach uszczelnionych przez warstwy nieprzepuszczalne. Powstaje złoże, które można porównać do ogromnej gąbki nasyconej ropą lub gazem. Takie złoża gazowe były dotychczas eksploatowane jako dostarczające gazu konwencjonalnego. Złoża te, gdy się je odkryje, są stosunkowo łatwe do wydobycia.
Z gazem niekonwencjonalnym jest trudniej? Gaz niekonwencjonalny to ten, który pozostał w skałach macierzystych, w których powstał. To skały o bardzo niskiej przepuszczalności. Albo łupki bitumiczne, prawie zupełnie nieprzepuszczalne, albo piaskowce o bardzo niskiej przepuszczalności. Tam znajduje się metan, który nie mógł się wydostać. Łupki ilaste (bitumiczne) na powierzchni łatwo się dzielą na cienkie, twarde płytki. Ale w głębi ziemi są twarde jak beton. Jeśli zawierają metan, to jest on izolowany w mikroszczelinkach bądź fizycznie związany z materią organiczną. W nieco bardziej przepuszczalnych piaskowcach, o niskiej porowatości, metan został uwięziony w mikroskopijnych zamkniętych porach. Nazywamy go gazem zamkniętym (tight gas). Złoża typu tight gas są związane ze skałami piaszczystymi, niekiedy węglanowymi, mającymi niską porowatość, rzędu kilku procent, i przepuszczalność poniżej 0,1 milidarcy (jednostka przepuszczalności skał roponośnych). W Polsce piaszczyste skały zbiornikowe o niskiej przepuszczalności mogą akumulować znaczące zasoby gazu ziemnego w basenie czerwonego spągowca. Przykładem jest odkryte złoże koło Poznania, z otworem Trzek-1, badane przez firmę Aurelian Oil & Gas.
Zasoby gazu niekonwencjonalnego do niedawna były uznawane przez geologów za bezużyteczne? Właściwie tak. Niezwykle rzadko eksploatowano metan ze złóż niekonwencjonalnych. Tylko wtedy, gdy z natury były bardziej spękane niż normalnie, co umożliwiało powolne uwalnianie się gazu ze skały macierzystej. Taki szyb gazu łupkowego wywiercono w USA w 1821 r. w dewońskich pokładach łupkowych. Dostarczał przez kilkadziesiąt lat gaz do oświetlenia miasteczka Fredonia w stanie New York. Ale generalnie gaz niekonwencjonalny został doceniony dopiero w latach 80. ub. wieku. Zgodnie z rosnącym zapotrzebowaniem rynku i szybko wobec tego rosnącymi cenami. W Stanach Zjednoczonych prywatni przedsiębiorcy ocenili, że opłaci się zainwestować w wydobycie gazu niekonwencjonalnego. Co zasadniczo zmieniło sytuację energetyczną w USA i pozwoliło Amerykanom obecnie zlikwidować import gazu, a także wpłynęło na znaczący spadek cen.
Od kilku miesięcy mówi się, że w Polsce mamy bardzo duże złoża gazu niekonwencjonalnego. Czy ten gaz także na naszym rynku wpłynie na bilans energetyczny? Oczywiście, jeśli tylko sprawdzą się prognozy dotyczące tych złóż, w szczególności gazu łupkowego. I jeśli jego eksploatacja okaże się opłacalna. Możemy wtedy zrezygnować z importu gazu. Tak jak Stany Zjednoczone.
Czy są szanse, że będziemy eksploatować nasze złoża niekonwencjonalnego gazu? Wszystko zależy od warunków geologicznych. Obecnie trudno prognozować ze stuprocentową pewnością, zwłaszcza jeśli chodzi o wielkość naszych zasobów. Trwają prace nad rozpoznaniem złóż w Polsce. Prowadzą je wielkie światowe firmy paliwowo-energetyczne. Wyniki tych prac dadzą podstawę do oceny możliwego występowania gazu ziemnego w złożach łupkowych. Prawdopodobne jest występowanie tego gazu w Polsce w łupkach dolnego paleozoiku na platformie wschodnioeuropejskiej. To obszar przecinający nasz kraj szerokim pasem z północnego zachodu na południowy wschód. Czyli od Pomorza przez Mazowsze i zachodnie Podlasie po Lubelszczyznę. Złoża mogą występować na głębokości od 2,5–3,0 tys. m we wschodniej części do 4,0–4,5 tys. m w jego części zachodniej.
Wyspecjalizowana firm konsultacyjna Wood MacKenzie ocenia zasoby wydobywalne gazu ziemnego na wspomnianym przez Pana obszarze dolnego paleozoiku na około 1,4 bln m sześc., a firma Advanced Resources International na około 3 bln m sześc. Pan nie ma takiej pewności? Dopóki nie będziemy mieć dokładnych danych z próbnych odwiertów, wszystko to są tylko szacunki. Do oceny zasobów posłużono się prawdopodobnie metodą statystyczną opartą na niewielkiej liczbie danych. Jako geolog podkreślam, że do chwili obecnej nie odkryto w Polsce ani jednego złoża gazu łupkowego, a także nie został wykonany żaden otwór przewiercający potencjalne strefy złożowe. Niebawem rozpoczną się dopiero takie wiercenia na Pomorzu i na Lubelszczyźnie. Chciałbym też podkreślić, że wszelkie źródłowe informacje o złożach łupków w Polsce pochodzą z badań naszych geologów w latach 60., 70. i 80. Wtedy wykonano rozpoznanie i oznaczanie skał, stratygrafię, itd. Nie ma żadnych obserwacji satelitarnych, te złoża są zbyt głęboko w ziemi, przykryte grubym nadkładem skał mezozoicznych. Amerykanie mają zaufanie do wyników naszych badań, do prac dr Pawła Poprawy i innych geologów z Państwowego Instytutu Geologicznego. Ich własne badania, jak dotychczas, to badania tzw. rdzeni archiwalnych, przechowanych po pracach naszych specjalistów. Wyniki badań rdzeni uzyskane przez specjalistów Marathon Oil i Exxon Mobil prawdopodobnie nie odbiegały od wyników badań przeprowadzonych wcześniej w Polsce, a jeśli się różniły, to w szczegółach.
Pan nie ma pewności czy jest ten gaz łupkowy, a firmy amerykańskie inwestują w kosztowne poszukiwania. Wzbudzając w niektórych środowiskach panikę, że pozbawiają Polskę „ostatnich dóbr narodowych”. Bo bezwzględnie warto zainwestować w te poszukiwania, a koncerny Chevron. ConocoPhilips, Exxon Mobil, Marathon Oil czy EurEnergy na to stać. Prywatne firmy, jeśli mają kapitał, muszą inwestować. My w kraju nie mamy takich firm, które chciałyby zaryzykować tak duży kapitał. Co równie ważne – tylko Amerykanie dysponują technologiami, które pozwalają wydobywać gaz niekonwencjonalny. Potwierdzenie zasobów i możliwości eksploatacji gazu z łupków otrzymamy po odwierceniu pierwszych otworów poszukiwawczych. Pierwszy wiercony przez firmę Lane/ConocoPhillips na Pomorzu zostanie ukończony w drugiej połowie 2010 r. Jeszcze w tym roku rozpocznie się wiercenie kolejnych. Wynik tych prac rozstrzygnie o możliwości występowania gazu, lecz niekoniecznie jeszcze o najbardziej efektywnych technikach produkcji, które mogą być dostosowywane do specyfiki basenu przez następnych kilka lat.
Na czym polega trudność wydobycia gazu łupkowego czy gazu zamkniętego? Jak już mówiliśmy, ten gaz jest zawarty w skałach o prawie żadnej albo bardzo niskiej przepuszczalności. Gaz nie może płynąć samoistnie jak gaz konwencjonalny. Trzeba mu w tym pomóc przez sztuczne wytworzenie porowatości. Temu służy technologia szczelinowania hydraulicznego. Warto przy tym zwrócić uwagę na różnice między Polską a USA dotyczące warunków poszukiwań. Należy do nich zaliczyć: urbanizację obszarów wydobycia, udział terenów chronionych w obszarach poszukiwań, a także wysokie koszty wierceń. W USA, aby je obniżyć, wprowadzono w latach 80.zwolnienia podatkowe dla złóż niekonwencjonalnych.
A warunki geologiczne też są inne w Polsce niż w Ameryce? Parametry geologiczne i geochemiczne w Polsce z reguły są gorsze od właściwości formacji łupkowych w basenach USA. Takich, jak klasyczne już formacje z gazem łupkowymw Barnett w basenie Fort Worth w Teksasie.
Czy w związku z tym będą różnice w technologii wydobycia? Praktycznie wydobycie będzie wyglądać tak samo. Najpierw pionowy odwiert rozpoznający złoże i odchodzący od niego odcinek poziomy, w którym następnie prowadzi się szczelinowanie hydrauliczne i ujęcie gazu przy pomocy głowicy wydobywczej oraz doprowadzenie do gazociągu.
Gazprom z jednej strony zapowiada ostatnio, że jest zainteresowany gazem łupkowym, z drugiej prowadzi po cichu kampanię mającą na celu wzbudzenie paniki „ekologicznej”. Woda i chemikalia wykorzystywane do szczelinowania hydraulicznego mają zatruwać zasoby wody pitnej. Gdyby te chemikalia rzeczywiście dostały się do wód gruntowych, byłaby katastrofa. Ale przy prawidłowo prowadzonej eksploatacji niemożliwe jest skażenie wód. Użytkowe warstwy wodonośne (wody pitne) występują płytko, z reguły nie głębiej niż ok. 200 m. Złoża gazu niekonwencjonalnego występują na poziomie poniżej 2 do 4 tys. m i izolowane są od użytkowych warstw wodonośnych grubym pakietem osadów nieprzepuszczalnych. Technologie wydobycia nie stwarzają nawet minimalnego zagrożenia kontaktem płynów i środków stosowanych w szczelinowaniu hydraulicznym z górnymi warstwami geologicznymi, w tym wodonośnymi.
A inne zagrożenia przy wydobyciu gazu niekonwencjonalnego? W Polsce może być problem gęstego zaludnienia obszarów, gdzie będzie wydobywany gaz. W czasie wykonywania odwiertów mogą wystąpić uciążliwości (hałas), przy eksploatacji już ich nie ma. Szyby wydobywcze mają wysokość ok. 1,5 m. W Polsce są dobre przepisy chroniące środowisko, jeśli się ich przestrzega, można prowadzić prace geologiczne po wykonaniu oceny oddziaływania na środowisko inwestycji także na obszarach Natura 2000. W USA przepisy chroniące środowisko są również bardzo restrykcyjne, ale to zupełnie nie przeszkadza w masowej eksploatacji gazu łupkowego.
Rozmowa z Michałem Likowskim ze “Skrzydlatej Polski”: Dziwi mnie niewyjaśniona utrata wysokości między 49. a 59. sekundą O możliwości fałszowania czarnych skrzynek, niezamknięciu lotniska przez Rosjan oraz zagadce utraty 80 metrów wysokości mówi Michał Likowski, ekspert lotniczy i publicysta miesięcznika “Skrzydlata Polska” w rozmowie z Robertem Witem Wyrostkiewiczem. Na 80 metrach drugi pilot powiedział: “Odchodzimy”, po czym maszyna – zamiast wznosić się – zaczęła z ogromną prędkością opadać a załoga ani słowem nie komentuje tego niezrozumiałego zachowania. Rozumie Pan coś z tego? Między zakończeniem słowa drugiego pilota, a pierwszym uderzeniem o drzewa mija prawie 8 sekund. W tym czasie samolot traci prawie 80 metrów wysokości – za dużo, jak na podchodzenie do lądowania w sporej odległości od lotniska. I to jest chyba największa zagadka. Tym bardziej, że pilot wcześniej – jak wynika z zapisów rejestratorów głosu – wyrównał na kilka sekund lot na wysokości 100 m, by potem zejść nad samą ziemię i zderzyć się z pierwszą przeszkodą, po nieco ponad 10 sekundach.
Z ujawnionego zapisu dowiadujemy się, że załoga otrzymała od Rosjan zgodę na lądowanie. Czy Rosjanie nie powinni zamknąć lotniska w Smoleńsku? Ta sprawa nie jest jednoznaczna. Załoga poinformowała, że spróbuje wylądować, jeżeli nie – przerwie manewr. Kontroler powiedział, że od wysokości 100 m piloci powinni być gotowi do przejścia na drugi krąg. Nie wydał więc formalnie zgody na lądowanie, ale też go nie wykluczył. Faktem jest jednak, że w sytuacji pogarszających się warunków pogodowych i nieudanego lądowania transportowego Iła-76, kontroler powinien – moim zdaniem – w bardziej zdecydowany sposób ostrzec załogę. Zamknięcie lotniska rozwiązałoby sprawę w sposób definitywny.
Nie wydaje się Panu dziwne, że kpt. Protasiuk po wypowiedzeniu słowa “Włączone” (w odniesieniu do reflektorów) zamilkł i po zejściu poniżej 150 metrów nie odezwał się już do samego końca ani słowem? To akurat można sobie wytłumaczyć – co nie znaczy, że jest prawdą. Pilot w czasie podejścia do lądowania musi być maksymalnie skupiony.
Dlaczego według Pana samolot obniżał się z tak dużą szybkością? Są dwie podstawowe możliwości. Albo był to celowy manewr pilota, który mógł chcieć dolecieć nad lotnisko lotem koszącym, by wypatrzyć płytę pasa startowego. Mogło to być również spowodowane awarią techniczną lub obu tymi przyczynami. Trzeba pamiętać, że awaria została wykluczona, ale jedynie wstępnie.
Zapytam zupełnie szczerze, czy myśli Pan, że zapis na czarnych skrzynkach mógł być zmanipulowany i czy według Pana Rosjanie technologicznie byli wstanie dokonać takiej manipulacji rejestru? Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie. Faktem jest jednak, że sądy nie traktują zapisów magnetofonowych, na nagrywanych już wcześniej kasetach, jako dowodu. Wykrycie fachowej ingerencji w takie nagranie jest wtedy trudne, jeżeli nie niemożliwe. W rejestratorach lotniczych mamy do czynienia z wielokrotnie kasowanymi nagraniami.
Co Pana najbardziej dziwi w opublikowanym stenogramie? Niewyjaśniona utrata wysokości, odnotowana między 49. a 59. sekundą przedostatniej minuty lotu. Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał: Robert Wit Wyrostkiewicz
Głowa zdrajcy O tym, że prezydent Kaczyński chce uczestniczyć w uroczystościach katyńskich jako najwyższy rangą przedstawiciel RP, minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski wiedział od 27 stycznia br. Skoro wiedział Sikorski, wiedział i Tusk. Wówczas zaczęła się – jak przypuszczamy – misterna gra, której efekty zobaczyliśmy rano 10 kwietnia. Przypomnijmy, że komunikat Kancelarii Premiera Federacji Rosyjskiej z 3 lutego głosił: „Z inicjatywy strony rosyjskiej doszło do rozmowy telefonicznej premiera Rosji Władimira Putina z prezesem Rady Ministrów Polski Donaldem Tuskiem. (…) Podczas rozmowy Władimir Putin zaprosił Donalda Tuska do udziału w uroczystościach rocznicowych w Katyniu, gdzie pod koniec lat trzydziestych, w wyniku represji politycznych, zginęło wielu obywateli radzieckich, w latach czterdziestych rozstrzelano polskich oficerów, a później z rąk nazistowskich okupantów – zginęło wielu żołnierzy Armii Czerwonej. Szef polskiego rządu przyjął zaproszenie z zadowoleniem”. (Relacjonując przebieg rozgrywki posiłkuje się notką Piotra Jakuckiego http://piotrjakucki.salon24.pl/174475,ich-czlowiek-w-warszawie ) Moskwa powiedziała wyraźnie: Lecha Kaczyńskiego w Katyniu ma nie być. Nic więc dziwnego, że minister Sikorski twierdził, że prezydent jest zbędny na uroczystościach i wysyłał go do Moskwy na obchody rocznicy zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami. By zachować pozory zastrzegał jednocześnie, że gdyby prezydent nie zmienił zdania co do obecności w Katyniu, to MSZ „oczywiście mu w tym pomoże”." Prezydent, co oczywiste, podtrzymał swoje stanowisko. Minister z Kancelarii Prezydenta Paweł Wypych, który również zginął w Smoleńsku, podkreślał wtedy, że rocznica Katynia powinna jednoczyć, a nie być przedmiotem rozgrywek politycznych, i z tego względu pożądane są wspólne uroczystości z udziałem prezydenta, premiera, marszałków Sejmu i Senatu. Wówczas MSZ zmieniło swoje stanowisko. W liście przesłanym do Kancelarii Prezydenta zwróciło się do Lecha Kaczyńskiego, by uczestniczył w polskiej delegacji w Katyniu. W liście podano dokładną datę obchodów: 10 kwietnia. Prezydent ze zrozumiałych względów się zgodził, a niedługo potem wyszło na jaw, że Putin i Tusk będą „obchodzić” Katyń trzy dni wcześniej, mimo apeli ośrodka prezydenckiego o jedność przy okazji tej ważnej daty w historii Polski." Mając na uwadze powyższe, wśród naszych rozważań zabrakło arcyważnego pytania: Kto podpisał się pod listem MSZ do Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, by uczestniczył w polskiej delegacji 10 kwietnia? To sprawa kluczowa dla ustalenia współsprawcy, lub pomocnika zbrodni, a z pewnością rosyjskiego agenta wpływu. Ten bowiem kto się podpisał pod tym dokumentem podstępem zagwarantował zamachowcom obecność L. Kaczyńskiego w samolocie do Smoleńska w dniu 10.04. Zagwarantował i wystawił, bo miał jednocześnie świadomość (gdyż było już po ustaleniach Tusk-Putin) tego, że „frakcja prorosyjska” będzie w Katyniu 3 dni wcześniej. Musiała więc istnieć bardzo silna motywacja by umiejętną sugestią wprowadzającą Prezydenta w błąd, wymusić na nim taką, a nie inną deklarację daty uczestnictwa, bez względu na okoliczności. Może być jeszcze tak, że ktoś inspirował i stworzył taką odpowiedź MSZ, a potem dał ją pod podpis. Należałoby się więc przyjrzeć sygnaturze tego dokumentu – gdyż zgodnie z praktyką urzędniczą i instrukcją kancelaryjną sygnatura pozwala na identyfikację osoby odpowiedzialnej za przygotowanie ostatecznej wersji pisma z wplecioną konkretną datą. Ten, więc, kto się podpisał, lub ten kto zaprojektował pismo, musiał moim zdaniem uczestniczyć w przygotowaniu tej operacji. Nie uważacie, że jest to istotne zawężenie kręgu podejrzanych? Natomiast, jeżeli by się okazało, że ten kto się podpisał pod pismem jednocześnie osobiście je przygotowywał (lub uzupełniał o dopisanie daty 10.04) to pryskają wszelkie wątpliwości. ŁŁ
Ps. Zajrzyjcie też: http://antydziad.salon24.pl/178844,coscie-tak-kombinowali-putin
Ps II (dopisany później) - sprawa chyba znalazła rozwiązanie dzięki blogerce Marie, co podsumowuję w tych oto komentarzach:
http://antydziad.salon24.pl/188973,glowa-zdrajcy#comment_2695262
http://antydziad.salon24.pl/188973,glowa-zdrajcy#comment_2695585
Pierwszy to logiczny ciąg wskazujący na osobę nieżyjącą, drugi komentarz to próba uchwycenia prawdy. Jako, że śledztwo sie rozwija na bieżąco warto zajrzeć także do tego komentu: http://antydziad.salon24.pl/188973,glowa-zdrajcy#comment_2695939 Wydaje mi się, że już wiemy naprawdę wiele. Łażący Łazarz
Gruppenführer KAT Znany wszystkim ostatni odcinek „Stawki większej niż życie” opowiada o poszukiwaniach zbrodniarza Gruppenfuhrera WOLFa. W scenie kulminacyjnej Kapitan Hans Kloss, a w zasadzie już Major NKWD (w polskim mundurze) o imieniu Janek ujawnia, że rozkaz egzekucji tysięcy cywilów wydawali czterej zbrodniarze: Wernitz, Ohlers, Lübow, Fahrenwirst podpisujący się wspólnie jako WOLF. Jako ciekawostkę należy dodać, że scenariusz tego odcinka napisali wspólnie Andrzej Szypulski (związany później z Unią Wolności) i Zbigniew Safjan (donosiciel NKWD, członek PRON i ojciec Marka Safjana) podpisujący się wspólnie jak Andrzej Zbych. W poprzednim tekście „Głowa Zdrajcy” prowadziłem wraz z moimi komentatorami rozważania dotyczące osoby lub osób, które można uznać za bezpośrednio odpowiedzialne za śmierć Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku. Podstawą naszej dyskusji stało się następujące spostrzeżenie: Jeżeli to był zamach, to musiał on być od dawna przygotowywany. Przygotowania musiały być trojakiego rodzaju: techniczne przygotowanie sposobu dokonania zamachu, przygotowanie ukrycia (zatuszowania) faktu zamachu oraz „wystawienie” ofiary. Polem naszych rozważań nie były techniczne sprawy ani sprawy tuszowania, skoncentrowaliśmy się za to na kwestii najważniejszej i najłatwiejszej do zbadania. Kto „wystawił” Lecha Kaczyńskiego i jego otoczenie zamachowcom? Mając bowiem wewnętrzne przekonanie, iż do katastrofy doszło w wyniku zamachu wydało się nam (osobom zaangażowanym w dyskusję) logiczne, że kombinacja operacyjna polegająca na doprowadzeniu do wylotu określonym czasie do Katynia samolotu z Lechem Kaczyńskim oraz ludźmi niewygodnymi Moskwie na pokładzie musiała zostać dokonana z pomocą osoby, zdrajcy, będącym rosyjskim agentem. Podczas naszej dyskusji i przeglądu jawnej dzisiaj korespondencji naszym oczom ukazała się następująca prowokacja przeciwko Prezydentowi RP, opozycji i porządkowi konstytucyjnemu Państwa Polskiego. Przy tym prowokacja zawierająca wyraźny podpis kata, który doprowadził do śmierci 96 osób i zagroził suwerenności Polski. Nazwijmy tego zdrajcę: Gruppenführer Kat. Jest rok 2009, jak co roku, na wysokości grudnia rozpoczęły się przygotowania Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa do organizacji uroczystości w Katyniu w kwietniu przyszłego roku. Ze względu na wyjątkowy charakter planowanych obchodów, w związku z 70 rocznicą ludobójstwa, o wszczętych przygotowaniach Andrzej Przewoźnik informował (wpierw nieoficjalnie) Kancelarię Prezydenta, Kancelarię Premiera oraz szereg instytucji i organizacji pozarządowych. Prezydent RP Lech Kaczyński był sprawą żywo zainteresowany, świadczą o tym pisma informacyjne o podobnej treści jakie Kancelaria Prezydenta skierowała w dniu 27 stycznia 2010 roku do Andrzeja Przewoźnika, do Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz do Ambasadora Federacji Rosyjskiej Dwa dni później Mariusz Handzlik z Kancelarii Prezydenta zwraca się jeszcze raz do Andrzeja Przewoźnika z prośbą o informację dotyczącą stanu obchodów. Do tego bowiem czasu nie znana jest dokładna data uroczystości organizowanych przez Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Na powyższe pismo nadeszła zapewne odpowiedź natychmiastowa o dacie 10 kwietnia, która to informacja musiała być przekazana także MSZ-owi. Od tej pory zaczyna się wspólna akcja grupy zadaniowej Rosyjsko-Polskiej której efektem miało być wystawienie zamachowcom Prezydenta RP, jego brata oraz licznego grona ich współpracowników i osób niewygodnych Rządom Rosji i Polski. Najpierw Donald Tusk ogłasza, że 3 lutego odebrał telefon od Premiera Władymira Putina z zaproszeniem do wspólnego uczczenia pamięci ofiar Katynia. Uroczystości miały się odbyć w pierwszej połowie kwietnia 2010 r. [link] Zwróćcie uwagę, że nikt jeszcze wtedy nie mówił o dwóch różnych datach uroczystości. Opinia publiczna, a głównie Prezydent RP miał być przekonany, że chodzi o te same uroczystości, na które on się wybierał. Prezydent zaskoczony nagłym zaproszeniem personalnym czeka na odpowiedź Rosjan na pismo z 27 stycznia. Rosjanie jednak nie zamierzają niczego potwierdzać i udają głupich. Czekają bowiem, zgodnie z założonym scenariuszem, aż Prezydent RP zadeklaruje swoją obecność dokładnie na 10 kwietnia. [link] Tą grę zauważa Szczygło, nie potrafi jednak wyraźnie zidentyfikować jej celu. [link] Tegoż dnia zniecierpliwiony Prezydent zaprasza Ambasadora Rosji na rozmowę o uroczystościach katyńskich, która ma się odbyć w Pałacu Prezydenckim w dniu 23 lutego. Postawieni w trudnej sytuacji Rosjanie (bo ileż czasu po rozmowie będą mogli milczeć?) naciskają na swoich agentów do pilnego wyduszenia z Prezydenta RP daty jego lotu do Katynia. Klamka musi zapaść zanim przyznają się, że już dawno jest ustalone spotkanie Putin-Tusk na 7 kwietnia. Prawdopodobnie dlatego, akurat 23 lutego Andrzej Kremer kieruje do Kancelarii Prezydenta pismo gdzie pada pierwszy raz data 10 kwietnia i kategoryczne wymuszenie (ze względów organizacyjnych) potwierdzenia tej daty wylotu. Pismo to sygnowane osobiście przez Kremera musiało być inspirowane przez Tomasza Arabskiego z Kancelarii Premiera Donalda Tuska (co możemy poznać po liście „do wiadomości”) gdyż to Kancelaria Tuska bezpośrednio wtedy rozmawiała z Kancelarią Putina. Ta inspiracja byłaby niemożliwa bez zgody Radosława Sikorskiego przełożonego Andrzeja Kremera. Możemy sobie wyobrazić, że było to mniej więcej tak: „Słuchaj Andrzej – mówi Sikorski – zgłosi się do ciebie Tomek Arabski w sprawie pisma do Prezydenta, niech się kurde w końcu określą, że polecą dziesiątego. Wierz mi, ważne”. Zastanawiając się tutaj nad osobą agenta wpływu musimy zdawać sobie sprawę, że:
1.Była to osoba kluczowa w kontaktach zarówno z Rosjanami jak i z innymi resortami.
2.Musiała być to osoba znakomicie zorientowana w przebiegu korespondencji na temat Katynia z Kancelarią Prezydenta RP.
3.Musiała być to osoba posiadająca wiedzę na temat celu akcji, inaczej zamiast wywierać presję na zawarcie przez Prezydenta oficjalnego stanowiska (w piśmie) próbowałaby rozegrać sprawę medialnie.
4.Musiała być to osoba, która nie wsiadła do samolotu 10 kwietnia (pkt 3 implikuje pkt 4). Ze wszystkich osób informowanych oficjalnie o korespondencji MSZ-u z Kancelarią Prezydenta żyje tylko Tomasz Arabski. Co znamienne, w Smoleńsku zginął także Andrzej Kremer – co pozwoliło go wykluczyć z listy. Tomasz Arabski jest zresztą szczególną postacią, najbliższym zaufanym Premiera Tuska, posiadającym bezpośredni dostęp do najwyższych współpracowników Tuska w Platformie Obywatelskiej (bez względu na ich zajmowane stanowisko), osobą ustalającą i kontrolującą wszelkie rozmowy Premiera, strażnikiem tajemnic Premiera i osobą upoważnioną do udzielania się w mediach. Gdy jednak nacisk i nadzór Arabskiego okazuje się za słaby gdyż na początku marca wciąż nie ma oficjalnej deklaracji Lecha Kaczyńskiego (wyobrażam sobie tę irytację Moskali, którzy naprawdę nie mogą już dłużej czekać) nagle wkracza z ratunkiem kolejna postać. Dnia 2 marca Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski nagle przesyła pismo bezpośrednio na ręce Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, które ma wywołać pożądaną reakcję. Trudno bowiem odpowiedzieć na tak sformułowaną prośbę bez podania terminu wylotu prezydenckiego samolotu. Jednak, gdy okazuje się, że Andrzej Przewoźnik niezależnie potwierdza, iż uroczystości w Katyniu które on organizuje odbędą się 10 kwietnia (link) i gdy na tej podstawie MON wydaje dyspozycje o udostępnieniu samolotu Prezydentowi w dniu 10 kwietnia – Tomasz Arabski, wiedząc, że Lech Kaczyński został właśnie postawiony pod ścianą, decyduje się na medialne ujawnienie terminu spotkania Putin-Tusk: „Premier Donald Tusk będzie w Katyniu 7 kwietnia na zaproszenie szefa rosyjskiego rządu Władimira Putina – poinformował szef kancelarii premiera Tomasz Arabski. Arabski zapowiedział, że 7 kwietnia dojdzie do spotkania bilateralnego Tuska i Putina i dyskusji na temat spraw bieżących [link] Prezydent orientuje się wtedy, że Putin z Tuskiem już ustalili, że nie będą na tej samej imprezie i wysyła Bronisławowi Komorowskiemu pierwsze pismo potwierdzające swój udział właśnie 10 kwietnia. Nie było rady, kto jak kto ale Marszałek Sejmu nie mógł wiecznie czekać na odpowiedź. Zwróćcie uwagę, że pismo jest wprawdzie datowane na 5 marca, ale nie wiemy kiedy tak naprawdę było wysłane. 5 marca to był piątek, mogło być wysłane w poniedziałek (8 marca) albo wtorek (9 marca). Jest jednak faktem, że jeszcze 11 marca (no może 10-tego ze względu na poślizg dziennikarski) Rosjanie informacji o tym piśmie nie mieli. Udawali więc dalej głupich i pomimo, że kilka dni wcześniej Stasiak potwierdził 10 kwietnia w mediach to czekali na oficjalne potwierdzenie. Sprawa była widać zbyt poważna by ufać deklaracjom medialnym: [link] To też nastręcza naturalne podejrzenia, że nie chodziło tylko o efekt propagandowy. Gdyby celem operacji „7 kwietnia contra 10 kwietnia” był tylko PR to cała rozgrywka odbyłaby się głównie w mediach i za pomocą komunikatów medialnych. Tu jednak kluczowe były ustalenia oficjalne – te pod pieczątką. Mamy więc następującą sytuację: przez ponad miesiąc od 27 stycznia 2010 działając wspólnie i w porozumieniu Tomasz Arabski i Bronisław Komorowski (przy zgodzie Sikorskiego na wykorzystanie Kremera) doprowadzają do wystawienia Prezydenta i jego obozu politycznego (niewygodnego zarówno dla Tuska jak i Putina) na osobny przelot, osobnego dnia i w warunkach niemal zerowego zabezpieczenia agencyjnego, dyplomatycznego i technicznego. Czy tylko jednak te dwie osoby były tak mocno zaangażowane. Czy możliwe by Premier Tusk podobnie jak Prezydent (choć różnica jest bolesna musicie przyznać) był przez Rosjan i ich dwóch poputczików także wykolegowany? Taka interpretacja byłaby możliwa – z korzyścią dla wizerunku Donalda Tuska – gdyby nie jeden znamienny fakt: TUSK KŁAMAŁ mówiąc o telefonie od Premiera Putina w dniu 3 lutego z zaproszeniem na uroczystości Katyńskie i KŁAMAŁ twierdząc, że propozycja udziału w osobnej uroczystości 7 kwietnia nastąpiła ze strony Putina jeszcze później. Już bowiem 5 grudnia 2009 r. Dimitrij Polianski Radca Ambasady Rosyjskiej ogłosił: Na kwiecień planowane jest spotkanie Władimira Putina i Donalda Tuska . Polianski przekazał już wtedy, że szefowie rządów dwóch krajów mają uczestniczyć w posiedzeniu Rady Biznesu Rosji i Polski, i że oprócz forum gospodarczego w Kaliningradzie w kwietniu przyszłego roku Rosję i Polskę czeka inne ważne wydarzenie – wspólne uroczystości upamiętniające rocznicę tragedii w Katyniu. Dowód: [link] A jeśli tak brzmiał komunikat, to znaczy, że już na początku grudnia rozmowy pomiędzy Putinowcami a Tuskoidami na temat wspólnej wizyty w Katyniu w kwietniu 2010 r. były bardzo zaawansowane i trudno przypuszczać by już wtedy nie ustalono dokładnego harmonogramu. Być może ustalano już wtedy nie tylko harmonogram wizyty ale i kombinacji operacyjnej „Prezydent w Smoleńsku”. Na nieszczęście Tuska, widać zapomniał on o tej nieprzemyślanej wrzutce przyjaciół Rosjan z grudnia 2009. Zresztą, kwestie wciąż toczących się rozmów Putin-Tusk jeszcze w roku 2009 potwierdzał także sam Andrzej Przewoźnik: „Polski MSZ od dłuższego czasy prowadził z Rosjanami żmudne ustalenia na temat uroczystości. Teraz resort jest zaskoczony, bo prezydent na obchodach zorganizowanych na szczeblu premierów to prawdziwy koszmar dla protokołu dyplomatycznego” [link] MSZ to Radosław Sikorski, czy on także brał udział w spisku? Zastanawiałem się nad tym długo i analizowałem jego zachowanie. Jednak doszedłem do wniosku, że mimo wszystko tez był tylko narzędziem. Po pierwsze, gdyby coś wiedział to nigdy by nie krzyknął „Lech Kaczyński – były Prezydent”. Ugryzłby się 20 razy w język zanim by się tak podłożył. Druga sprawa to Tusk nigdy by nie wystawił dwóch spiskowców do prawyborów. Nie mógłby sobie pozwolić na wywołanie konfliktu i niezdrowych ambicji w tak wąskim kręgu zaufania. Musiał wystawić jednego spiskowca i jednego frajera by udać demokrację, a potem ten spiskowiec z frajerem musiał wygrać. I tak się też stało. A czy nic nie rozgrzesza Komorowskiego? Wręcz przeciwnie, całe zachowanie jego w dniu tragedii i później wskazywały, że jest to osoba cyniczna, zdecydowana i bardzo dobrze (nawet zbyt dobrze) poinformowana. Zresztą bliskie kontakty z WSI-GRU do czegoś zobowiązują. Dzisiaj nawet przestałem patrzeć z lekceważeniem na informacje wiszącego jeszcze przed katastrofą w Smoleńsku orędzia Komorowskiego. [link] To taka typowa wpadka Pana Marszałka. Co do Arabskiego, część argumentów na jego temat już przytoczyłem. Ale warto zauważyć, że była to osoba, która bardzo konsekwentnie i umiejętnie wprowadzała w błąd media i obniżała rangę wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. [link] Arabski był też bezpośrednim przełożonym Grzegorza Michniewicza, Dyrektora Generalnego Kancelarii Premiera Donalda Tuska i jego Szefa Kancelarii Tajnej, który zmarł nagle, tajemniczo (podobno popełniając samobójstwo) a poza tym: „Z ustaleń „Wprost” wynika, że tego wieczoru Michniewicz napisał także kilka SMS-ów do swojego przełożonego, szefa kancelarii Tomasza Arabskiego. Nie wiadomo jednak, czego dotyczyły ani o której godzinie zostały wysłane. Minister nie odpowiedział na nasze pytania w tej sprawie”. Na to, że Grzegorz Michniewicz, żaden mięczak i jednak niezwykle zaufana osoba Donalda Tuska i Tomasza Arabskiego musiał odkryć coś wyjątkowo przerażającego zwracał uwagę nie tylko WPROST ale i jeden z Blogerów Salonu24: [link] Co to było? Czy odkrył jakiś szyfrogram od Putina do Tuska, którego nie przechwycił Arabski? Możemy dzisiaj tylko spekulować. Faktem jest jednak, że Paweł Gutowski wieloletni przyjaciel Michniewicza, który kontaktował się z nim przed sama śmiercią, tak zrelacjonował ostatnią ich rozmowę telefoniczną: – Był już w fatalnym stanie. Prawie szlochał. W rozmowie z nim użyłem nawet określenia „wisielczy nastrój”, co, niestety, okazało się prorocze. (sic!) Czy rozszyfrowaliście już kim może być nasz polski Gruppenführer KAT? Łażący Łazarz
05 czerwca 2010 Ciężko jest lekko żyć.. Tak jak temu, co całymi dniami pił po nocach.. No i tym, którzy targają się na swoje życie - z beznadziei.. W takiej gminie Przyłęk, którą znam dobrze, bo tam bywam raz na dwa tygodnie- niedaleko Zwolenia, w ciągu kilku tygodni siedem osób popełniło samobójstwa (???) Tyrania socjalistycznego państwa doprowadza ludzi do ostateczności. Ale to nie koniec ucisku. To dopiero początek! Rosnące ceny, rosnące podatki, wielkie socjalistyczne marnotrawstwo zrzucane na barki niewinnych ludzi.. I każdy z nas ma już na grzbiecie po 27 000 złotych (!!!) długu. Długu niezawinionego.. Długu utworzonego przez biurokrację państwową. Apokalipsa demokracji. Do tego dochodzi plaga powodzi... „Nienawiść przebrana w szaty miłości i wierząca na dodatek szczerze, że jest miłością - oto czym jest socjalizm”- pisał Mirosław Dzielski, konserwatywny- liberał, już nieżyjący. Zgodnie z przyjętymi demokratycznymi ustawami, skarb państwa, czyli my wszyscy, wykupimy od PKP SA akcje PKP Polskich Linii Kolejowych. Za pieniądze z Funduszu Kolejowego, zasilanego tzw. opłatą paliwową (???) W ten sposób PKP SA uzyska pieniądze na spłatę swojego zadłużenia, które obecnie wynosi 5,5 mld złotych (!!!), a sam koszt jego obsługi to marna suma 300 milionów złotych rocznie. Socjaliści likwidują połączenia, które jeszcze służą ludziom, ale pasożytujące spółki pozostawiają. Będą spółki bez połączeń pasażerskich. To znaczy połączone zostaną zasilaniem z opłaty paliwowej. Dyrektorzy, zarządy, rady - pozostaną, ale żaden pociąg już nie będzie jeździł.. Bo nie starczy już pieniędzy. To jest dopiero pomysł! Niezły pomysł - to również zasilanie z opłaty paliwowej państwowego kolejnictwa. Można również wprowadzić opłatę chlebową i solową i z niej zasilać połączenia spółek z pasażerami, żeby spółki miały się dobrze i związki zawodowe też, bo bez nich pasażerowie nie przemieszczą się ani rusz. Bo jak jeździć pociągiem ze świadomością, że nie gnieżdżą się tam związki zawodowe? Ja bym nie potrafił, choć nie pamiętam, kiedy ostatni raz jechałem pociągiem. Ale cały czas płacę na państwową kolej, bo jeżdżę samochodem i wspomagam opłatę paliwową. Można również z opłaty prądowej zasilać kolejnictwo, żeby woziło powietrze, bez pasażerów, co często widzę przejeżdżając przez kolejowy przejazd. Socjaliści zawsze wymyślą coś interesującego, coś utopijnie interesującego, i wszystko się skończy, jak skończą się pieniądze nam zrabowane. Bo socjalizm się zawsze kończy, jak kończą się pieniądze. Poprzedni socjalizm również zbankrutował, ale wyzwolona ludzka energia, przy pomocy ustawy Wilczka, wyzwoliła ludzkie działanie i spowodowała, że na jakiś czas pieniędzy starczyło.. Teraz się znowu kończą.. I jak to znowu wyzwolić energię? I znaleźć frajerów do utrzymywania tego rozdętego wariactwa. No cóż.. Jak napisało jakieś dziecko w wypracowaniu: ”Gospodyni doiła krowę i ryczała wniebogłosy (???). Chodziło zapewne o krowę, że ryczała wniebogłosy.. Nas doją, ale nikt nie krzyczy.. Każdemu z nas już brak dechu. We Wrocławiu też nikt nie krzyczy, jak zamieniają tamtejszą świadomość mieszkańców. Halę Ludową przemianowano na Halę Stulecia, którą wybudowano w 1913 na pamiątkę zwycięstwa Prus nad wojskami Napoleona pod Lipskiem, kiedy zginął książę Józef Poniatowski. Pochowany potem na Wawelu. Jahrhunderhalle.. Teatr muzyczny Śląsk nazwano ponownie Capitol. Są również pomysły, żeby Most Grunwaldzki nazwać Mostem Cesarskim. Cesarskim na cześć cesarza Wilhelma II. Zupełnie niezły pomysł. Mógłby być Most im A. Hitlera. W końcu kanclerz honorowym obywatelem miasta – jest. Tak jak Szczecina i Gdańska. A cesarz Wilhelm II – nie jest! Zresztą cesarz – obywatelem? A ulicę Ofiar Oświęcimskich, chcą przemianować na ulicę Junkrów(???). A nazwę miasta zmienić na Breslau i oddać Niemcom pokojowo.. Tak go bronili. Jeszcze trzy dni po kapitulacji Niemcy bronili Wrocławia. Musi im bardzo zależeć. Akurat armia nasza rozpada się do reszty, oficerowie składają gremialnie rezygnacje i jest okazja zabrać sobie Wrocław. Nie będzie żadnych oporów. Kto go będzie bronił? „Europejczycy”??? Pan Dutkiewicz z panem Zdrojewskim z Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej? A miejsca dla rotmistrza Witolda Pileckiego w centrum miasta nie ma.. Bardzo odważnego człowieka i wielkiego patrioty.. Zapłacił strzałem w tył głowy, jak na patriotę przystało. Nie podobał się władzy ludowej podczas utrwalania socjalizmu moskiewskiego... I ludowo- masowego.. Zorganizować ruch oporu w Auschwitz- to jest dopiero sztuka. I pójść tam dobrowolnie, na ochotnika.. Wielki organizator. Unia też go nie bardzo chce.. W końcu narodowiec. Gdyby chociaż miękki internacjonał.. Natomiast podczas procesji Bożego Ciała głos zabrał arcybiskup Kazimierz Nycz, z wielką troską o nas, o państwo, o kraj.. Naprawdę wielką! Wiecie państwo o co arcybiskup Kazimierz Nycz zaapelował do rządzących? „Prześcigajcie się tworzeniu programów”(?????). Księże arcybiskupie! Programów sejmowo- rządowych i europejskich i bardzo marnotrawnych w swej istocie, jak to programy organizowane przez biurokrację -ci u nas dostatek. .Świętej pamięci prezydent Lech Kaczyński zdążył podpisać 840 ustaw. Czy to mało? Czy arcybiskup chce , żebyśmy nimi byli zalewani tysiącami , tak jak potopem? Od programów i ustaw nie przybędzie nam dobrobytu.. Dobrobyt wzrasta dzięki ludzkiemu działaniu i pracy. Programy rządowe są bardzo kosztowne, więc muszą rosnąc podatki. Wysokie podatki zabijają ludzkie działanie i zniechęcają do pracy. Więcej programów- więcej bezrobocia i ludzkiego nieszczęścia.. Chyba ksiądz arcybiskup nie chce ludzkiego nieszczęścia.. Tak przynajmniej myślę.. Pozwalam sobie na tego rodzaju polemikę, bo nie narusza ona autorytetu etyki i wiary , którą reprezentuje Kościół Powszechny. Niemniej rewolucja w Kościele, jaką był Sobór Watykański II pozostawiła niezatarte piętno na wizerunku Kościoła. Stało się wtedy wiele strasznych rzeczy- demokratyzacja Kościoła to nie był dobry pomysł. Ale Kościół Chrystusowy potrafi sam się naprawiać, sam powracać w tradycyjne koleiny.. Wierzę, że tak się stanie! I praca doktorska księdza arcybiskupa może okazać się niepotrzebna:. ”Realizacja odnowy katechetycznej Soboru Watykańskiego II w archidiecezji krakowskiej”(???) Jeśli oczywiście Kościół Powszechny powróci do źródeł.. Pod rządami Namiestnika Chrystusa na Ziemi- papieża Benedykta XVI.. No cóż… Ciężko jest lekko żyć! Tym bardziej, że spraw się nagromadziło bez liku.. Wystarczy się lekko zastanowić. I się przerazić.. Na przykład taki kandydat na prezydenta jak pan Marek Jurek, socjalizm chce po prostu ochrzcić.. A jak chrzest mu się nie przyjmie? Socjalizm pozostanie nie ochrzczony.. Czym to może się skończyć? Strach pomyśleć.. WJR
WĄTPLIWY SUKCES Z 4 CZERWCA 1989 R. Zbigniew Herbert pisał przed laty, że jeżeli Polska odzyska utraconą niepodległość, to wybiegnie na ulice Paryża i będzie krzyczał w kierunku każdego napotkanego przechodnia "Viva la Polonia". Jednak nie przyszło mu do głowy zrobić to w dniu 4 czerwca 1989 r. Pomimo tego, że mediom często zdarza się twierdzić, iż 4 czerwca jest rocznicą „pierwszych wolnych wyborów” w Europie Wschodniej, a zarazem datą graniczną upadku komunizmu i odzyskania przez Polskę niepodległości - nie wszyscy Polacy ulegają podobnym nastrojom i nie podlegają zbiorowej amnezji świętowania
Mówi ostatni więzień komunizmu Wybory z 4 czerwca 1989 r. były klasycznym przykładem wyborów niedemokratycznych, a ich wynik z góry ukartowano w wyniku porozumień Okrągłego Stołu. Gwarantując w nich 65 proc. miejsc dla PZPR i jej satelickich organizacji partyjnych, a tylko 35 proc. dla tzw. strony społecznej. A jak się plan za pierwszym razem nie powiódł, bo wyborcy odrzucili tzw. listę krajową, to zrobiono tzw. dogrywkę z wyborów. Żartowano wtedy w szeregach tzw. opozycji „niekonstruktywnej”, że Wałęsa z Jaruzelskim i Kiszczakiem zafundowali nam 35-procentową demokrację, a wiadomo, tak jak nie ma 35 proc. dziewictwa, tak i niemożliwa jest 35 proc. demokracja. Do 23 grudnia 1989 r., a więc także w czasie, gdy premierem PRL był już Tadeusz Mazowiecki, w więzieniu w Barczewie przetrzymywano wciąż Józefa Szaniawskiego, więźnia systemu komunistycznego w Polsce. W wywiadzie, jakiego udzielił on przed rokiem „Naszemu Dziennikowi”, powiedział o 4 czerwca 1989 r. wprost: Jak mogę uznać ten dzień za datę zwycięstwa nad komunizmem, skoro siedziałem tego dnia w więzieniu? I to w więzieniu bez wątpienia komunistycznym. Mało tego, po tym rzekomym zwycięstwie nad komunizmem siedziałem tam jeszcze pół roku. Kto mnie wtedy więził, jak nie komuniści? Poproszony jednak przez dziennikarza, aby odniósł się do tego problemu, abstrahując od swoich osobistych przeżyć i doświadczeń, stwierdza jeszcze bardziej dosadnie: Podobnie uważam, że tego dnia komunizm w Polsce wcale się nie skończył. Formalnie państwo o nazwie PRL istniało do grudnia 1989 roku. Mazowiecki nie tylko nie był pierwszym niekomunistycznym premierem, ale był ostatnim premierem komunistycznego rządu. Był nim ze względu na swój życiorys, na nazwę państwa, którym rządził, i ze względu na to, że na tę funkcję został wykreowany nie tylko przez Geremka, Wałęsę, Michnika, Jaruzelskiego i Kiszczaka, ale także przez ambasadora Związku Sowieckiego Wiktora Browikowa. Warto podkreślić, że gdy Mazowiecki został premierem, to pierwszym gościem, jakiego przyjął, był gen. Władimir Kriuczkow, szef, KGB. To on jako pierwszy przyjechał złożyć Mazowieckiemu osobiste gratulacje. To daje wiele do myślenia. W rządzie Mazowieckiego Kiszczak dostał, oprócz funkcji szefa MSW, także tekę wicepremiera, a więc patrząc obiektywnie w kategoriach hierarchii państwowej, człowiek odpowiedzialny za śmierć górników w kopalni “Wujek”, szef bezpieki w strasznej dekadzie lat 80., w rządzie Mazowieckiego awansował. Podobnie Wojciech Jaruzelski – z I sekretarza KC PZPR awansował na prezydenta III RP. Takie są fakty dotyczące zwycięstwa nad komunizmem 4 czerwca, a cały ten solidarnościowy sztafaż to manipulacja służąca robieniu ludziom wody z mózgu.
Kiedy zatem powinniśmy świętować? Pozostaje zatem odpowiedzieć nam na pytanie, kiedy rzeczywiście komunizm w Polsce upadł tak naprawdę. I tutaj znowu pojawiają się wątpliwości. Może nie w stosunku do samego systemu, którego z całą pewnością już dawno nie ma. Ale przecież pozostaje w pamięci to, co tak niedawno, kpiąc ze strony solidarnościowej, powiedział dla TVN 24 gen. Czesław Kiszczak. Stwierdził on dosadnie, że skoro nikt mu nawet nie próbował odebrać emerytury przez ostatnie 20 lat, to tak naprawdę twierdzenie o słabości i upadku strony komunistycznej w 1989 r. mija się z prawdą. Tymczasem Józef Szaniawski we wspomnianym wywiadzie dla „ND”, pytany o określenie takiego przełomowego momentu w Polsce, dodaje jeszcze: To niezwykle ważna sprawa dla naszego 40-milionowego Narodu, który od dziesięcioleci usiłował wybić się na niepodległość. (…) Niemcy mają taki symbol – to dzień zburzenia muru berlińskiego i rozpoczęcia szturmu na kwaterę główną Stasi, zakończonego jej zdobyciem i przejęciem całego archiwum. Czesi i Słowacy mają swoją aksamitną rewolucję w Pradze i w Bratysławie, Rumuni mają dzień rozstrzelania Ceausescu, nawet Rosjanie mają taki dzień, kiedy Borys Jelcyn z czołgu na placu Czerwonym proklamował upadek komunizmu. A w Polsce jakimś dziwnym trafem wszystko się rozmyło. Nie ma takiej przełomowej daty. Powiem więcej, fakt, że premierem polskim mógł zostać Józef Oleksy, prezydentem przez dwie kadencje Aleksander Kwaśniewski, fakt, że za zbrodnie komunistyczne nikt nie został do dziś tak naprawdę ukarany, że nie wykryto sprawców morderstw politycznych lat 80., nawet w tak zdawałoby się prestiżowej dla solidarnościowej strony sprawie mordu na ks. Jerzym Popiełuszce, to wszystko sprawia, iż dzisiaj taki przełomowy dzień trudno wskazać. Dlatego też może dajmy sobie spokój ze ściganiem się w Europie na wydarzenia w 1989 r. Nie lepiej byłoby podkreślać, że wszystko zaczęło się 31 sierpnia 1980 r., kiedy po raz pierwszy na tak masową skalę powstał ruch związkowy i antykomunistyczny zarazem? Przecież właśnie wtedy ten ogólnopolski i robotniczy zryw podważył sens istnienia systemu budowanego w oparciu o leninowską zasadę tzw. terroru klasy robotniczej. A jeżeli koniecznie chcemy mieć swój udział także w upadku muru berlińskiego, to z całą pewnością lepszym byłoby podkreślanie pierwszeństwa strajków majowo-sierpniowych w 1988 roku niż wątpliwego sukces wyborów kontraktowych z czerwca 1989. Mariusz A. Roman
Kto stał za kapitanem Piotrowskim?
To pytanie wraca od dwudziestu sześciu lat. Kto w rzeczywistości był zleceniodawcą porwania i zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki? Z wielu hipotez na ten temat, najczęściej występują dwie:
1) mord zlecił gen. Czesław Kiszczak, być może za cichym przyzwoleniem gen. Wojciecha Jaruzelskiego.
2) inspiratorem zbrodni był – dziś już zapomniany – sekretarz KC PZPR, były minister spraw wewnętrznych, gen. Mirosław Milewski.
Nie mamy żadnych możliwości by w sposób nie budzący wątpliwości orzec, która z dwóch wersji jest bliższa prawdy, choć ja od lat skłaniam się do uznania wersji o współodpowiedzialności Milewskiego. Opieram ja wszakże wyłącznie na wnioskowaniu z rzymskiej maksymy: „Cui bono? Cui prodest”, czyli ten popełnił zbrodnię, komu przyniosła ona korzyść. Kiszczak i Jaruzelski rzeczywiście byli mocno poirytowani duszpasterską aktywnością księdza Jerzego, ale jego zabicie niosło za sobą znacznie poważniejsze zagrożenie, w postaci niemożliwych do wykluczenia protestów społecznych. Co więcej, gdyby istotnie stali za tą zbrodnią, to po porwaniu uporczywie głosiliby tezę o nieznanych sprawcach, a kapitana bezpieki Piotrowskiego chroniliby jeszcze gorliwiej niż zwykłych milicjantów, którzy zmasakrowali Grzegorza Przemyka. Natomiast Milewski miał motyw by odwrócić uwagę od rozgrywanej przez Kiszczaka sprawy „Żelazo”, a ewentualne niepokoje społeczne dawały mu wręcz – jako zwolennikowi twardej linii - szansę na umocnienie się z pomocą Moskwy przy władzy, w opozycji do zbyt „liberalnego” Jaruzelskiego. Wszak w 1984 r. na Kremlu rządził jeszcze Konstantin Czernienko, który dał wprawdzie Jaruzelskiemu order Lenina za wprowadzenie stanu wojennego, ale nie omieszkał równocześnie wyrazić niezadowolenia ze zbyt ugodowej polityki wobec Kościoła. Wszystko to są oczywiście spekulacje. A przecież w całej tej sprawie nie można też wykluczyć najbardziej prozaicznego i z tego powodu uważanego za nieprawdopodobne, wyjaśnienia. Oto ambitny kapitan Grzegorz Piotrowski, naciskany przez zwierzchników by wreszcie znalazł sposób na uciszenie charyzmatycznego kapłana, postanawia go zlikwidować, pozorując wypadek drogowy. Wszak kilka dni przed porwaniem rzuca kamieniem w samochód z jadącym księdzem, ale że nie odnosi to pożądanego skutku, postanawia najpierw księdza uprowadzić, a później zlikwidować pozorując wypadek. Kiedy wskutek brawurowej ucieczki kierowcy księdza Waldemara Chrostowskiego i ten plan się załamuje, wrzuca zwłoki do zalewu włocławskiego licząc, że ciało nigdy nie zostanie odnalezione, bądź też - jeśli będzie inaczej – obciąży konto „nieznanych sprawców”. Nie bierze jednak pod uwagę, że Kiszczak i Jaruzelski uznają zabicie księdza za wymierzoną w nich prowokację i – po raz pierwszy od czasów rozliczeń z epoką stalinowską – zdecydują się postawić funkcjonariuszy bezpieki przed sądem za zbrodnicze nadużycie władzy. Oczywiście i ten scenariusz ma swoje słabe punkty, poczynając od wciąż niejasnych okoliczności ucieczki Chrostowskiego. Reasumując mam wrażenie, że mimo pojawiania się nowych dokumentów i informacji dotyczących męczeńskiej śmierci ks. Jerzego Popiełuszki, wciąż jeszcze daleko nam do wyjaśnienia wszystkich jej okoliczności. Niestety pojawiające się w ostatnich latach nowe tropy prowadzą nas w różnych, często wykluczających się wzajemnie kierunkach, a kłamstwa i półprawdy głoszone przez komunistycznych generałów i pułkowników powodują, że szanse na wyjście ze stworzonego przez nich labiryntu wydają się coraz mniejsze.
Antoni Dudek
Czarny pułkownik i wolne oprogramowanie Czy pamiętają Państwo Wiktora Ałksnisa, sowieckiego „czarnego pułkownika”, Łotysza sprzeciwiającego się niepodległości Łotwy? Czasami frapujące są losy ludzi, o których w swoim czasie było głośno, a potem jakby przycichło. Na początku lat 90. Ałksnisem straszono polskie dzieci. Tacy politycy jak on byli szwarccharakterami popierestrojkowego dyskursu – w przeciwieństwie do „reformatorów” z KPZR. Pułkownik Armii Czerwonej, będąc deputowanym do Rady Najwyższej ZSRR, współtworzył grupę „twardogłowych” komunistów „Sojuz”. Opowiadał się za wprowadzeniem stanu wojennego na terytorium Związku Sowieckiego, aby nie doszło do rozpadu państwa. Kiedy krach ZSRR stał się faktem, brał udział w różnych inicjatywach kontestujących kierunek przemian (między innymi należał do Rady Politycznej Frontu Ocalenia Narodowego – antyjelcynowskiej koalicji rozmaitych sił lewicowych i nacjonalistycznych). Pozostał aktywny w rosyjskim życiu publicznym po dziś dzień. Intrygujący jest stosunek Ałksnisa do jego rodzinnego kraju. „Czarny pułkownik” to persona non grata na Łotwie od początku jej niepodległości (tak samo jak na Ukrainie od 2005 roku). Oskarżał często państwo łotewskie, które konsekwentnie nazywał „republiką” (sugerując tym samym, że nie uznaje jej niepodległości), o politykę apartheidu i dyskryminację mniejszości rosyjskiej. W związku z tym nawoływał władze rosyjskie do obrania twardego, konfrontacyjnego kursu wobec Łotwy. I oto jakiś czas temu się dowiedziałem, że Wiktor Ałksnis zaangażował się w rosyjską wersję... ruchu na rzecz wolnego oprogramowania. Chodzi o aferę Aleksandra Ponosowa, nauczyciela dyrektora szkoły wiejskiej na Uralu, który wszedł w konflikt z prawem, gdyż w kierowanej przez niego placówce używano pirackich kopii Windows i Office. Ponosow przed sądem tłumaczył się, że do szkoły komputery trafiły już z zainstalowanym w nich oprogramowaniem. Tak więc nic nie wiedział o złamaniu prawa. Sąd ukarał go karą pieniężną w wysokości 5000 rubli. Później jednak sąd wyższej instancji nauczyciela uniewinnił. W roku 2008 Aleksander Ponosow i Wiktor Ałksnis utworzyli organizację „Centrum Wolnych Technologii”. W ten sposób wrogość wobec Zachodu, kapitalizmu, globalizacji „czarny pułkownik” przekuł na wspieranie inicjatyw na rzecz wolnego oprogramowania. I znalazł się w jednym (obejmującym cały świat) obozie z tymi, którzy odrzucają dyktat ekonomiczny wielkich korporacji, ale bynajmniej nie z nostalgii za realnym socjalizmem i potęgą ZSRR. Chodzi bowiem o ludzi traktujących serio takie pojęcia jak „demokracja” czy „społeczeństwo obywatelskie”, i świadomych znaczenia powszechnego dostępu do wiedzy. Ciekawe, jaki ma do tych kwestii stosunek sam Ałksnis... Filip Memches
Lepiej nie wiedzieć nic Subotnik Ziemkiewicza Donald Tusk, złapany przez Putina w pułapkę, o której pisałem tu już kilkakrotnie, zdecydował się na ruch niespodziewany: natychmiastowe ujawnienie stenogramów rozmów z kokpitu Tupolewa. Jak to on, jeszcze dzień wcześniej zapowiadał co innego, ale potem nagle zdecydował się cisnąć w diabły propagandową grę, prowadzoną na rzecz swojego „pełniącego obowiązki” − grę, mającą w mówić Polakom, że decyzję podejmuje znana z Wikipedii Rada pod przewodnictwem wspomnianego p.o. Nawiasem mówiąc, rozgrywanie tej sprawy pokazuje, że rozsławiony niedawno przez „Newsweek” „niewidzialny doradca” premiera przywykł już uważać naród za kompletnych idiotów, bo przecież żadna Rada konstytucyjnie nie mogła tu mieć nic do rzeczy, jest ona tylko organem doradczym prezydenta, a i p.o. prezydenta nie miał tu żadnej decyzji do podjęcia. Ale trudno się dziwić, jak dotąd takie traktowanie opinii publicznej zawsze się Platformie opłacało. Mniejsza − w każdym razie dobrze się stało, że stenogramy, czy raczej ich część, została upubliczniona. Choć głównym rozmówcą w kabinie okazuje się na razie niejaki „niezr.”, spekulacje, które kilka dni temu kwitły w najlepsze, zostały bardzo utrudnione. Co nie znaczy, oczywiście, że ustaną. Zbyt liczni i zbyt wpływowi są ci, którzy chcą głosić, i chcą sami wierzyć, że winnym katastrofy jest śp. Lech Kaczyński. Choć nie sposób dopatrzyć się w wizycie w kabinie śp. dyrektora Kazany jakiejkolwiek formy wywierania presji na pilotów, a odczytywanie karty pokładowej przez śp. generała Błasika sprawia raczej wrażenie, iż przyszedł on pomóc załodze, odciążając ją z części procedur, niż na nią naciskać − ludzie, którzy od pierwszej chwili po katastrofie wiedzą swoje, wiedzieć będą nadal. Dziennikarski „cyngiel” gazety, której reakcją na tragedię był serial „przypomnień” oskarżający zmarłego prezydenta o nierozumne naciski na lądowanie w ogarniętym wojną Tbilisi, rozpowiadał w ostatnich dniach, jakoby śp. Arkadiusz Protasiuk miał w ostatniej rozmowie z załogą jaka w odpowiedzi na ostrzeżenia o fatalnej pogodzie chełpić się „zaraz zobaczycie, jak lądują debeściaki”. Ta „miejska legenda” o słowach, które rzekomo gazeta znała od pilotów jaka, ale nie chciała drukować z szacunku dla rodzin załogi tupolewa, była najwyraźniej częścią standardowej wiedzy ludzi, którzy od dawna bardziej przypominają sektę, niż redakcję; skoro ochoczo dzielili się tą „wiedzą” z innymi dziennikarzami, musieli sami w nią wierzyć. Jest zresztą wiele przykładów, iż w tym środowisku wiara, że „Lech Kaczyński zabił siebie, żonę i 94 inne osoby” jest już wręcz elementem środowiskowej identyfikacji, jedną z rzeczy, odróżniających „człowieka na pewnym poziomie” od wyznającego „teorie spiskowe” motłochu. Wystarczy choćby zerknąć na wideo z wypowiedzią Romana Kurkiewicza, jednego z prowadzących radia Tok FM, nagraną podczas warszawskich targów książki przez blogera Salonu24. Czy wspomniany „cyngiel” przejawia jakąkolwiek refleksję po tym, jak okazuje się, że słowa, o których opowiadał, w stenogramach się nie pojawiają? A skąd. Skupia się w redakcyjnym komentarzu na obecności w kokpicie Mariusza Kazany, zwracając uwagę, że po słowach „nie ma jeszcze decyzji prezydenta co robić dalej”, następna jego wypowiedź jest niezrozumiała, i zapowiada, że o te słowa „wkrótce wybuchnie spór”. Jasne, on i jego gazeta nam to gwarantują. Już niedługo, na pewno jeszcze przed wyborami ogłoszą, że odcyfrowali brakującą część zapisu i brzmi ona mniej więcej: „prezydent każe lądować za wszelką cenę, panie generale, proszę dopilnować wykonania rozkazu najwyższego zwierzchnika”. Decyzja Tuska popsuła trochę chłopakom zabawę, ale nie zatrzyma rozkręconej maszyny propagandowej, która od dwóch i pół miesiąca wbija Polakom w głowy, że wyłączną winę za katastrofę ponosi polski pilot, którego usprawiedliwia jedynie wywierany nań nacisk. Opisywałem w jednym z felietonów − na podstawie relacji biznesmenów i urzędników, którzy mieli przykrość załatwiać różne sprawy z rosyjskimi władzami − typową rosyjską metodę wodzenia kontrahentów czy partnerów zagranicznych za nos. Szef jest serdeczny, otwarty i na wszystko się zgadza, wszystko, zapewnia, jest załatwione, i odsyła do podwładnego, który ma tylko załatwić formalności; a ów podwładny mnoży problemy, przewleka, wynajduje trudności, odsyła w nieskończoność do Annasza i Kajfasza. Idę o zakład, że tak właśnie rozegrano i Tuska. Putin obiecał mu wszystko, a potem się okazało, że wszystko idzie jak po grudzie. Polscy prokuratorzy nie mogą się doprosić protokołów i zeznań, które ich interesują, archeolodzy nie mogą się doprosić zgody na wjazd, obiecane przekazanie kopii czarnych skrzynek jest stale odkładane, a gdy już pod okiem kamer przyjeżdża delegacja po ich odbiór, to Rosjanie nagle uzależniają spełnienie obietnicy od podpisania dodatkowego memorandum, zobowiązującego Polskę do utrzymania zapisów w tajemnicy tak długo, jak długo będzie tego chciała strona rosyjska. A tymczasem, mimo całej propagandy pożytecznych idiotów i zaprzedanych agentów wpływu (trudno bez poufnej wiedzy jednych od drugich odróżnić) społeczeństwo zaczyna rozumieć, że jesteśmy zwyczajnie robieni w konia. Że oficjalne śledztwo z góry założyło jedną tylko hipotezę, winę polskich pilotów, i nie bada żadnej innej, że zeznania kontrolerów lotu utajniono, albo nawet w ogóle kontrolerów nie przesłuchano, że na lotnisku po katastrofie panowała panika, że załogę jaka zapędzono do samolotu i przez trzy godziny zeń nie wypuszczano, by nie widziała, co się dzieje, że zachowanie służb rosyjskich po katastrofie nosi wszelkie znamiona zacierania śladów… Możliwe, że Tusk wie znacznie więcej i spodziewa się, że jeszcze jakaś istotna wiedza dotrze w końcu do opinii publicznej, bo przecież co najmniej kilkunastu polskich świadków nie podzieliło się jeszcze opowieściami o pierwszych chwilach po katastrofie, i miejmy nadzieję, że nie spotkają ich nagle wszystkich żadne tajemnicze przypadki, zanim to zrobią. Odtajnienie stenogramu, bez czekania, aż uda się pic z Radą Bezpieczeństwa Narodowego i rzekomo mającym cokolwiek do powiedzenia p.o. było w tej sytuacji decyzją podjętą dla ratowania twarzy. Decyzją śmiałą, ale mając tyle do stracenia, zdecydował się wreszcie premier na to, co powinien zrobić od razu − na postawienie się Kremlowi i podjęcie samodzielnej decyzji. W tym wypadku rzeczywiście dobrej i potrzebnej. Ale ta decyzja nie niweluje skutków błędu, jakim było potulne oddanie całego śledztwa władzom rosyjskimi, nawet bez próby powołania się na obowiązujące prawo, tak samo, jak nie niweluje skutków tego błędu wczorajsze podpisanie umowy o pomocy prawnej z rządem rosyjskim. W festiwalu ekspertów i pseudoekspertów komentujących stenogramy umykają uwadze rosyjskie pomruki, że polski rząd „złamał prawo międzynarodowe” i ustalenia, że rosyjska komisja nie gwarantuje za zgodność ujawnionego materiału z faktami (czyli wszystkie stemple na stenogramach są ważne tylko w wersji tajnej) i że ten krok może „popsuć” współpracę. Na razie to tylko sygnały: „wcale nie musimy ci pozwalać na takie zachowanie”. Decyzja o dalszym postępowaniu z premierem Polski na razie nie została jeszcze najwyraźniej podjęta. Ze stenogramów wiemy tylko tyle, że niemal do ostatniej chwili załoga nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia. Prawdopodobnie wcale nawet nie podchodziła do lądowania − chciała raczej powtórzyć manewr iła sprzed kilkunastu minut, czyli zniżyć się nad lotniskiem z wysuniętym podwoziem, dla wysondowania sytuacji; wskazuje na to pozostawienie w stanie aktywności autopilota. Coś sprawiło, iż załoga nie orientowała się w pozycji samolotu i prędkości opadania. Błąd pilota? Błąd wieży? Błąd instrumentów? Jakieś inne okoliczności? Aby cokolwiek domniemywać, trzeba znać inne zapisy z „czarnych skrzynek”, a tych nie mamy. Propagandyści, którzy od pierwszych chwil po katastrofie wiedzą, kogo za nią winić, pewnie zgrzytają zębami, że premier nie podtrzymał ich starań przynajmniej do 4 lipca. A premier, jak sądzę, uznał, że sytuacja jest zbyt poważna i że nie warto przeciągać spekulacji do wyborów, bo gdy potem opinia publiczna zorientuje się, jak z nią pogrywano, cena do zapłacenia może być większa od zysku. A Rosjanie powtarzają konsekwentnie, że „czarne skrzynki” mogą (mogą!) być po zakończeniu prac komisji oddane Polakom. Mogą to nie znaczy muszą. Dzięki stenogramom mamy przynajmniej potwierdzenie, że nadal nic nie wiemy. Lepsza niewiedza od dezinformacji. RAZ
Wałęsa: kluczem do tragedii jest rozmowa braci „TAM BYŁA KONSULTACJA” - Rozmowa braci Kaczyńskich tuż przed katastrofą to klucz do wszystkiego. Tam była konsultacja i wytyczne do dalszego działania - uważa Lech Wałęsa i apeluje o upublicznienie stenogramu z tej rozmowy. Pytany o wynik wyborów, Wałęsa stwierdził: - Wszystko wskazuje na to, że wygra Komorowski, choć nie wiem czy to jest dobry układ – stwierdził. – Gdyby wygrał Kaczyński, będzie mógł jedynie wetować, a weta będą widoczne, naród się zdenerwuje i mu podziękuje – prognozował.
"Nie jest zakompleksiony" Mimo tego, jak dodał, sam zagłosuje na kandydata PO. - Jest przewidywalny, przyjmuje argumenty, nie jest zakompleksiony, nie popełnił w życiu większych błędów. Gwarantuje, że nie za dużo będzie przeszkadzał – podsumował. Obecna kampania się byłemu prezydentowi niezbyt podoba. - Ja myślałem, że te pieniądze, które wydają na kampanię, oddadzą powodzianom, jak zresztą obiecali, a oni te spoty robią. To nie idzie tak, jak należałoby tym razem zrobić - krytykował.
"Rozmowa braci to klucz" Wałęsa krytykuje też wątki smoleńskie w kampanii. Ponadto, według niego, kluczem do wyjaśnienia katastrofy jest rozmowa Lecha z Jarosławem na kilka minut przed uderzeniem samolotu w ziemię. - Jeśli klucz zostanie upubliczniony, to znaczy rozmowa braci, to będzie wszystko jasne. To będzie klucz do wszystkiego. Tam była konsultacja i były stwierdzenia co do dalszego działania, ja nie mam najmniejszych wątpliwości i to trzeba sprawdzić i pokazać - stwierdził były prezydent. Przyznał jednak, że nie ma dowodów Dostało się też Jadwidze Staniszkis, która, mówiąc o sytuacji, w której Władimir Putin tuż po katastrofie objął Donalda Tuska, uznała to za „breżniewowskie pocałunki”. - Pani profesor zawsze była niepoważna i jest niepoważna. Czasem zachować inaczej się nie można: Tusk się potknął i dlatego zachowanie Putina było idealne i wymowne - nie musiał tego robić, mógł go jeszcze popchnąć. Taki miał wybór, a tu się profesor doszukuje jakiś podtekstów. Niech szuka gdzie indziej – doradził. Kaw
Dukaczewski: Otworzę szampana, gdy Komorowski wygra O tym, kto jeszcze zawiśnie na haku w tej kampanii, co jest w lochach BBN, kogo z PiS chciał zlustrować Antoni Macierewicz i dlaczego Bogdan Klich nie ma jaj - z byłym szefem WSI Markiem Dukaczewskim rozmawiają Anita Werner (TVN 24) i Paweł Siennicki
Ma Pan wciąż przyjaciół w służbach? Tak.
I co mówią o katastrofie smoleńskiej? Powiem wam, co myślę. Że dane z czarnych skrzynek trzeba nanieść na trajektorię lotu samolotu. Ale trzeba też sprawdzić dokładnie działania niektórych osób na pokładzie.
Których osób? W stenogramach pilot informuje dyrektora Kazanę, szefa protokołu dyplomatycznego, że warunki uniemożliwiają lądowanie. Dyrektor odpowiada: "No to mamy problem". A cztery minuty później wraca do kokpitu i mówi: "Nie ma decyzji prezydenta, co dalej robić".
No i co z tego wynika? Była rozmowa telefoniczna między prezydentem a jego bratem przez telefon satelitarny. Chciałbym wiedzieć, kiedy ta rozmowa była - czy przed informacją, że jest problem z lądowaniem, czy po? Klich nie ma jaj i kręgosłupa. Gdybym był teraz szefem jakiejkolwiek instytucji w wojsku, to złożyłbym wypowiedzenie ze służby wojskowej. Kierownictwo MON jest odpowiedzialne za kryzys w wojsku
Już Pan zmierza do tego, że to Jarosław Kaczyński kazał lądować. Interesuje mnie, czy prezydent poinformowany o tym, że jest problem, i zapytany, gdzie ma samolot lądować, konsultował z kimś swoją decyzję. Tyle.
Czy taka katastrofa mogła się zdarzyć wcześniej? Chodzi wam o to, czy za Kwaśniewskiego były przestrzegane procedury? Tak, były. I mówię to z ręką na sercu. Nie spotkałem się z sytuacją, żeby razem z prezydentem lecieli wszyscy dowódcy. Dlaczego część z nich nie była w Katyniu trzy dni wcześniej z premierem?
To akurat proste. Awanse na kolejne gwiazdki zależą od prezydenta. No właśnie. Bardzo wiele zależy od decyzji prezydenta. Może dowódcy chcieli zaznaczyć swoją obecność, bo od tego zależy ich dalsza kariera.
Wojskowa elita na wyścigi wchodziła do prezydenckiego samolotu po awanse? Chciałbym wierzyć, że nie.
Obecne kierownictwo MON jest odpowiedzialne za katastrofę smoleńską? Jest odpowiedzialne za kryzys w wojsku po katastrofie. Minister Klich nie powinien zgodzić się, żeby przez 12 godzin nieobecni byli szef sztabu generalnego, dowódcy sił zbrojnych. I to w sytuacji, kiedy Polska prowadzi operacje zagraniczne. Konieczność konsultacji decyzji musi być osobista i natychmiastowa. I to nie przez telefony komórkowe.
A co Pan czuł, gdy minister Klich po katastrofie mówił, że jest pod wrażeniem siły transportowej Wojska Polskiego? Zżymałem się. Minister obrony narodowej swoimi zbyt emocjonalnymi i zbyt wczesnymi wypowiedziami nie zyskuje sympatii w wojsku.
Co to znaczy? Każdy żołnierz ma prawo być dobrze dowodzony. Jeżeli szef MON krytykuje żołnierzy bez zapoznania się z okolicznościami sprawy - casus Nangar Khel - albo mówi o likwidacji 36. pułku, ponieważ jest inna koncepcja, to stwarza wrażenie braku stabilności w wojsku.
Bogdan Klich w MON to nieszczęście? Gdybym był teraz szefem jakiejkolwiek instytucji w wojsku, to złożyłbym wypowiedzenie ze służby wojskowej.
Żołnierze odchodzą z wojska przez ministra Klicha? Jest mi żal wielu mądrych, dobrze wyszkolonych ludzi, którzy nie czują wsparcia ze strony ministra. Próbowałem spotkać się z ministrem Klichem i porozmawiać, ale on odpowiedział, że się ze mną nie spotka.
To dla Pana policzek? Nie wyobrażam sobie, żeby żołnierz rezerwy, generał, który chce się spotkać z ministrem i mówić o sprawach - w odczuciu tego żołnierza - ważnych dla bezpieczeństwa sił zbrojnych, nie był przez swojego ministra przyjmowany.
Pan akurat nie jest nawet zwykłym generałem, tylko komuchem z WSI. Dlatego PR-owcy ministra doradzili mu, że spotkanie z Dukaczewskim może być źle odebrane przez media i może mu zaszkodzić. Jeżeli tak, to Klich nie jest ministrem. Albo się ma jaja, albo się ich nie ma.
Klich nie ma jaj? Nie ma jaj i kręgosłupa. Nie można chować głowy w piasek i uciekać przed spotkaniem z facetem, który ani nie siedział w więzieniu, ani nie jest oskarżony.
Pan wierzy Rosjanom? W sprawach śledztwa dotyczącego tragedii smoleńskiej. Stara zasada brzmi: wierz i sprawdzaj. Ale nie mam podstaw, aby wątpić w wiarygodność działań Rosjan. W tej chwili nie ma potrzeby używania służb, dlatego że poziom zaufania w tej konkretnej sprawie jest na tyle wysoki, że można pytać o wszystko.
Ale powinniśmy ich sprawdzać? Zawsze się sprawdza.
Mamy takie możliwości? Kiedyś uczestniczyłem w rozmowie szefa MON z szefem jednej z zachodnich służb. Ze strony polskiej padło pytanie: Czy ta służba nadal będzie utrzymywać aktywa operacyjne na terenie Polski? Odpowiedzieli: Oczywiście, że tak. Przecież musimy weryfikować wiarygodność nawet naszych sojuszników.
Jesteśmy dziś w stanie zweryfikować działania Rosjan? Nie. Dewastacja w służbach wojskowych jest tak ogromna, że obawiam się, iż nawet w ciągu jednego pokolenia nie odtworzymy tego, co było.
To akurat mogą być bajki o żelaznym wilku, "kiedyś to mogliśmy wszystko, a przyszli źli Kaczyńscy i dziś jesteśmy bezbronni". Tak? Tylko służby wojskowe miały pełne informacje zaraz po puczu Janajewa o tym, co dzieje się rzeczywiście na terenie ZSRR, i przedstawiły prezydentowi propozycję działań, które były bardzo trafne. Naprawdę mieliśmy duże możliwości.
Może po prostu WSI zostało rozwiązane, bo mieliście więcej sojuszników wśród "czerwonych" niż "czarnych"? Gdyby Pan przyjaźnił się z Macierewiczem, a nie Kwaśniewskim, mogłoby to inaczej się skończyć. To było zupełnie inaczej. Naszym problemem była hermetyczność, od nas nic nie wyciekało, ale też nie udało się do nas dotrzeć różnym politykom.
Próbowali? Oczywiście. Proponowali znanym mi oficerom wysokie stanowiska. Porucznikom, kapitanom proponowali stanowiska szefów zarządów, które pełnią pułkownicy czy generałowie. W zamian za to, że będą lojalni wobec tych polityków. Żołnierze WSI nie będą głosować czwórkami, ale Komorowski ma mój głos i środowiska WSI, bo kategorycznie był przeciwny likwidacji WSI. Otworzę szampana, gdy wygra
Kiedy to było? Choćby wtedy, gdy bracia Kaczyńscy byli urzędnikami Kancelarii Prezydenta, na początku lat 90. Politycy PC chcieli wtedy obsadzić służby wojskowe ludźmi, którzy będą wobec nich lojalni. To marzenie spełniono w IV RP, powołując CBA od początku złożone z ludzi lojalnych i wiarygodnych. Tylko że oni nie byli lojalni wobec państwa.
Co robili ci oficerowie? Nie poszli na ten lep, który być może gwarantował im karierę. Ci oficerowie wracali do jednostki i pisali meldunki o tym, że spotkali się z takim politykiem i mieli taką propozycję.
Złośliwie można powiedzieć: dlatego że byliście lojalni wobec innych. Nie byliśmy lojalni wobec żadnych polityków, tylko - jakkolwiek to górnolotnie zabrzmi - wobec państwa polskiego. I nie uczestniczyliśmy w żadnej grze.
Z Panem też ktoś chciał się dogadać? Ktoś przyszedł do mnie i powiedział: Znamy pana teczki, pan nie jest człowiekiem łatwym. Widzimy dla pana możliwość zagospodarowania. Zapewnimy panu miękkie lądowanie, jeżeli obciąży pan Kwaśniewskiego i Szmajdzińskiego. (...)
Na kogo zagłosuje WSI w tych wyborach? Przecież żołnierze WSI nie będą głosować czwórkami jako formacja. Zagłosujemy tak, jak dyktuje sumienie i oczekiwania związane z przyszłym prezydentem.
Bronisław Komorowski ma sympatię środowiska WSI? Tak, bo konsekwentnie i odważnie, mimo ataków z różnych środowisk, również swojego, kategorycznie mówił, że był przeciwny likwidacji WSI i uzasadniał dlaczego. Pokazał, że ma kręgosłup.
Komorowski ma Pana głos? Tak.
Co Pan zrobi, jak wygra? Otworzę szampana.
Czy Bronisław Komorowski miał bliskie związki z WSI? Nie. Na początku lat 90., jako były wiceminister obrony. Ale nie miał żadnego wpływu na działalność operacyjno-rozpoznawczą ani jej planowanie.
Skąd bierze się miłość Komorowskiego do WSI? To nie miłość, to pragmatyzm. On po prostu WSI poznał.
Romuald Szeremietiew mówi, że to Komorowski stał za inwigilowaniem go. To nieprawda i pan Szeremietiew doskonale to wie. Komorowski nie miał wpływu na działalność operacyjno-rozpoznawczą. Był informowany, jak był ministrem, ale nie inspirował żadnych działań.
Kiedy Pan dostał tę propozycję? W 2006 r. Ale nie powiem wam, kto to był. To już była IV RP. Mój przypadek jest jednym z wielu. Moim oficerom też składano propozycje obciążania różnych osób po to, by móc uzasadnić te tzw. patologie WSI. A grę prowadzono nie tylko wobec nas. Macie wątpliwości, że oświadczenie lustracyjne prezesa Jarosława Kaczyńskiego budzi czyjekolwiek wątpliwości? Nie. No właśnie. Jego biografia sama się broni. Nie ma żadnych wątpliwości, że on z nikim nigdy się nie układał. To dlaczego takie wątpliwości miał jeden z wiceministrów, który ściągał z archiwów IPN dokumenty dotyczące osoby o tym samym imieniu i nazwisku co prezes jego partii?
Antoni Macierewicz? Tak.
Macierewicz chciał lustrować Kaczyńskiego? Fakty są takie, że ściągał dokumenty na osobę o tym samym imieniu i nazwisku.
Może Pan nie przewidział, że WSI zostanie zlikwidowane, bo wtedy byłby Pan bardziej układny. Minister Sikorski, gdy zapoznał się z naszymi możliwościami, zmienił swoje oceny dotyczące WSI. Pamiętam, że kiedyś powiedział mi, iż należy przygotować się na zmiany w WSI. Odpowiedziałem, że to nie będą zmiany, tylko likwidacja, i jestem w stanie przedstawić scenariusz. On mówi: Niemożliwe. Przecież to jest robione w kuluarach przez ekspertów PiS. Mówię: Panie ministrze, zgłosiłem deklarację. Sikorski na to: Panie generale, jutro na godz. 8 proszę przygotować mi, w jakim kierunku pójdą zmiany w WSI. I o godz. 8 miał notatkę, która w stu procentach pokrywała się z tym, co stało się z WSI.
Miał Pan aktywa wśród ekspertów PiS? Miałem wiedzę. Mieliśmy znakomitych analityków.
Dziś widzi Pan, że padliście też ofiarą animozji ze służbami cywilnymi? Oczywiście, że tak. Nie zdradzę żadnej tajemnicy, że taka rywalizacja była. Niezwykle trudno jest rozdzielić obszary zainteresowania służb. Bo mówi się, ze służby wojskowe to cały obszar wojska, a służby cywilne - gospodarka, polityka, finanse. Ale wiele tych obszarów przenika się.
Tylko że ludzie służb cywilnych uczestniczyli w zakładaniu Platformy Obywatelskiej. Mówił o tym generał Czempiński, że sam uczestniczył. Nie wiem. A Czempiński wycofał się z tego. Nie podzielam opinii, że w operacji zlikwidowania WSI
miały swój udział służby cywilne, ale już wielu moich oficerów uważa, że absolutnie tak. Konstanty Miodowicz był członkiem władz PO. Dlatego moi koledzy uważają, że to jest uzasadnienie tezy, iż konkurencję należy eliminować z rynku. Bo służby, które są na rynku, to nie tylko konkurencja w dostępie do ucha odbiorcy z informacją lepszą lub gorszą, ale to również służba, która patrzy na ręce. Dlatego WSI byłoby tutaj zagrożeniem dla takich służb jak CBA, ponieważ gdybyśmy znaleźli sprawę, którą CBA prowadzi poza ustawą, to natychmiast byłyby podjęte działania.
Na kogo zagłosuje WSI w tych wyborach? Przecież żołnierze WSI nie będą głosować czwórkami jako formacja. Zagłosujemy tak, jak dyktuje sumienie i oczekiwania związane z przyszłym prezydentem.
Bronisław Komorowski ma sympatię środowiska WSI? Tak, bo konsekwentnie i odważnie, mimo ataków z różnych środowisk, również swojego, kategorycznie mówił, że był przeciwny likwidacji WSI i uzasadniał dlaczego. Pokazał, że ma kręgosłup.
Komorowski ma Pana głos? Tak.
Co Pan zrobi, jak wygra? Otworzę szampana.
Czy Bronisław Komorowski miał bliskie związki z WSI? Nie. Na początku lat 90., jako były wiceminister obrony. Ale nie miał żadnego wpływu na działalność operacyjno-rozpoznawczą ani jej planowanie.
Skąd bierze się miłość Komorowskiego do WSI? To nie miłość, to pragmatyzm. On po prostu WSI poznał.
Romuald Szeremietiew mówi, że to Komorowski stał za inwigilowaniem go. To nieprawda i pan Szeremietiew doskonale to wie. Komorowski nie miał wpływu na działalność operacyjno-rozpoznawczą. Był informowany, jak był ministrem, ale nie inspirował żadnych działań.
Szeremietiew mówi: "Bronisław Komorowski wysłał na mnie WSI. Wojskowe służby zaczęły inwigilowanie mnie, byłem śledzony i dziś wiem, że szukano na mnie haków. Na polecenie Komorowskiego". Jeżeli służby wchodzą w posiadanie wiedzy, że ktoś z otoczenia ministra nie powinien mieć wglądu do informacji niejawnych, a ma taki wgląd i wyprowadza te informacje na zewnątrz, to służby podejmują działania. Nie z inicjatywy ministra. Ustawa nakazuje takie działania podjąć. Co minister miał powiedzieć? Nie róbcie tego? To byłoby wpływaniem na służby. Złożyłem do prokuratury kilkanaście zawiadomień, w okresie kiedy Szmajdziński był ministrem. Nigdy nie pytałem, czy mogę złożyć zawiadomienie, a dotyczyły one również generałów.
Szeremietiew powiedział, że Bronisław Komorowski nie ma moralnego prawa, żeby kandydować na prezydenta. To jest prywatna opinia pana Szeremietiewa. Ja pamiętam relacje Bronisława Komorowskiego z żołnierzami, uczciwe i prostolinijne podejście do zwykłych żołnierzy.
Roman Polko wspominał, że wojskowi wkradali się w łaski ministra Komorowskiego, zabierając go na polowania. Polowania to prywatna sprawa.
Miał strzelać do oswojonych zwierząt w wojskowym ośrodku w Omulewie. Tam od wielu lat prowadzone były polowania i przyjeżdżały tam również delegacje zagraniczne.
Na te polowania latano wojskowymi śmigłowcami? Nic mi o tym nie wiadomo.
Minister Komorowski był manipulowany przez ludzi WSI? Jest na to zbyt inteligentny. Nie dałby sobą manipulować.
Co stało się z dokumentami WSI z lochów BBN? Po pierwsze, tam nie ma lochów, tam jest garaż. Dokumenty przechowywane są wbrew przepisom ustawy o ochronie informacji niejawnych. Tam są dokumenty ściśle tajne, a przechowywane są pewnie w workach albo skrzyniach w garażu. Znam pomieszczenia BBN, tam nie ma tyle miejsca i tylu sejfów, żeby te dokumenty pomieścić. Jestem gorącym orędownikiem upublicznienia tych materiałów. Bo one pokazałyby prawdę o komisji weryfikacyjnej.
Te dokumenty przygotowano do użycia ich w kampanii wyborczej? Tak. A w aneksie do raportu są informacje pochodzące nie tylko z materiałów WSI, ale też z materiałów ABW, z tzw. aresztów wydobywczych, i dotyczą konkretnych osób.
Głównie PO? Różnych. Aneks miał zostać odpalony przed drugą turą wyborów prezydenckich. Mogłoby się okazać, że osoby, które ubiegają się o prezydenturę, są obciążane różnymi zeznaniami. Komorowski, Napieralski? Nie wiem. Możliwe, że ludzie z ich otocznia.
Tragedia smoleńska przerwała te przygotowania? Zmieniła bardzo wiele. Ale w BBN wciąż jest zespół złożony z ludzi współpracujących z Macierewiczem, który nadal nad tymi dokumentami pracuje.
Wiewiórki przed wyborami coś jeszcze przyniosą? Boję się, że tak. Niedawno dzwonił do mnie dziennikarz i prosił o komentarz w sprawach, które mają dwa zera z
przodu.
Co to znaczy dwa zera z przodu? Ściśle tajne. To nie leży na ulicy.
I czego dotyczyła ta sprawa? Pytania dotyczyły kandydatów na prezydenta. Więc są przecieki. Może nieuprawnione kopie dokumentów gdzieś funkcjonują i będą systematycznie odpalane. Jeśli nawet przed wyborami sąd zdoła uznać, że naruszono dobra osobiste któregoś z kandydatów, to i tak trudno będzie zmienić nastawienie opinii publicznej.
Będzie odpalony hak na Bronisława Komorowskiego? Mogą być odpalone takie haki, na przykład zweryfikowane negatywnie plotki mogą być przedstawione jako fakty o wielkiej wiarygodności, bo pochodzą ze służb. Ale już nie w takiej skali, jak to było planowane. Z mojej wiedzy wynika, że planowano odpalenie aneksu do raportu przed drugą turą wyborów. Mogą być wyciągane sprawy całkowicie sprokurowane.
Po co założyliście stowarzyszenie byłych żołnierzy, pracowników zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych SOWA? Chcecie wrócić? Nie. SOWA powstała po to, żeby pomóc sobie wzajemnie w rozwiązywaniu prostych, socjalnych spraw, przywrócić dobre imię. Nam wszystkim wystawiono wilcze bilety, w świadectwach pracy wpisano, że pracowaliśmy w WSI.
Dziś to też jest wilczy bilet? Powiem o rozmowie jednego z oficerów z potencjalnym pracodawcą. Ten człowiek jest informatykiem, zna kilka języków, jest świetnym specjalistą. Chciała go zatrudnić firma komputerowa, ale jak przyniósł świadectwo pracy, usłyszał: Proszę pana, nie możemy pana zatrudnić, bo ubiegamy się o zamówienia rządowe. To państwo wepchnęło nas w szarą strefę.
Ludzie WSI są dziś łatwym łupem? Dlatego też powstała SOWA. Gdyby któryś z tych chłopaków znalazł się na celowniku jakieś służby, to już ma do kogo przyjść. Bo państwo nie zagwarantowało tego. Wystawiliśmy 2,5 tys. ludzi na bardzo łatwy strzał, podaliśmy wiele nazwisk do publicznej wiadomości. Ci ludzie są najbardziej zagrożeni.
Prezydentem zostaje Bronisław Komorowski i prosi Pana o pomoc. Pomożecie? Gdyby ktokolwiek chciał skorzystać z naszej rady, z naszych opinii czy ekspertyz, absolutnie jesteśmy otwarci, żeby taką wiedzą służyć. Ale nie sądzę, żeby ktokolwiek wyraził zainteresowanie pracą czy powrotem do służb. To jest zamknięty etap.
Jarosław Kaczyński może wygrać wybory? Wszystkie warianty trzeba brać pod uwagę, ale z nikim się o to nie zakładałem. Pan ma zdolność oceny ludzi. Tego nas uczono.
Jarosław Kaczyński zmienił się? Nie wierzę w taką zmianę. Poza tym jeśli ludzie się zmieniają, to zwykle z wiekiem na gorsze. Obserwuję wypowiedzi, brak reakcji na harcowanie posłów, którzy w sposób kompletnie paranoidalny tworzą wersje zamachu z wykorzystaniem promieniowania lub elektromagnetycznego impulsu. Brak reakcji na to daje mi też wiele do myślenia, że coś jest nie tak.
Gdyby Pan miał napisać notatkę oceniającą przemianę Jarosława Kaczyńskiego, to? Napisałbym, że jest wątpliwa, i
zwróciłbym uwagę na to, że odżywają wszystkie złe demony z IV RP.
Kto w tej notatce wygrywa wybory? Napisałbym, że wygra Bronisław Komorowski.
Dlaczego Pan zdradził? Co takiego?
Patrzymy na Pański zegarek. Chyba nie jest mechaniczny. No właśnie, że jest. Ten akurat jest z napędem kinetycznym, zakładam go do sportowego ubrania.
Marek Dukaczewski, generał brygady. Był oficerem wywiadu wojskowego PRL i wolnej Polski. Był szefem Wojskowych Służb Informacyjnych w latach 2001-2005. Ukończył studia na Wydziale Cybernetyki na Wojskowej Akademii Technicznej.
Ostatnie namaszczenie Jakże oni go kochają! Jakże oni go wspierają Błogosławią i namaszczają. Poczynając od salonowszczyzny i michnikoidów nie można nie wspomnieć o rzeszach zidiociałych babek leśnych zauroczonych rubasznym Bronkiem, po którym woda spływa, bo ma spływać i to prosto do Bałtyku. Otrzymał błogosławieństwo od zacnego kapusty Bolka brylantu nieoszlifowanego, wspiera go alkoholik "boski" OLo, gajowy Cimoszko nawet Miodowicza haki zapomniał, gruby Rysiek też mu ufa, a i bandyta Jaruzelski obiecał swój głos w II turze. Jakby nie spojrzeć długa lista cudzołożnic oraz wszelkiej maści kapusiów i postkomuszej nomenklatury. Dzisaj oficjalnie ostatniego namaszczenia Bronkowi, obrońcy postkomunistycznych WSI udzielił nie kto inny jak szef tej przestępczej organizacji przesiąkniętej sowiecką agenturą - Dukaczewski. Dukaczewski: "Otworzę szampana, gdy Komorowski wygra". Polityka MON-u stwarza poczucie braku stabilności w wojsku. Gdybym był teraz szefem jakiejkolwiek instytucji w wojsku, to złożyłbym wypowiedzenie ze służby wojskowej – powiedział w wywiadzie dla dziennika "Polska" gen. Marek Dukaczewski. Były szef WSI chciał porozmawiać o sytuacji w armii z Bogdanem Klichem, ale ten nie chciał się z nim spotkać. - Nie ma jaj i kręgosłupa - ocenił generał. Według Dukaczewskiego kręgosłup za to ma Bronisław Komorowski. - Jeśli wygra wybory otworzę szampana - dodał. W nawiązaniu do Komorowskiego i WSI, generał podkreśla, że mimo iż kandydat PO cieszy się popularnością w środowisku WSI, on sam nie wie na kogo zagłosuje WSI: - Żołnierze WSI nie będą głosować czwórkami jako formacja. Zagłosujemy tak, jak dyktuje sumienie i oczekiwania związane z przyszłym prezydentem – podsumowuje Dukaczewski. I ten głos, to namaszczenie generała szkolonego przez sowietów w ZSRR to głos najważniejszy, głos na wagę złota. Wygraną Bronek ma w kieszeni, bo któż jeszcze ma błogosławieństwo tajnych współpracowników SB i agentów postkomuszej WSI. BRONKU, wyluzuj! kryska
Podżegacz do mordu 12 września 1984 roku rozpoczęła się nowa faza ataków na księdza Popiełuszkę. Sygnał dała sowiecka Izwiestija. Warszawski korespondent gazety Leonid Toporkow napisał wtedy między innymi: „(...) przekształcił swoje mieszkanie w składnicę literatury nielegalnej i ściśle współpracuje z zaciekłymi kontrrewolucjonistami. Ma się wrażenie, że nie czyta z ambony kazań, lecz ulotki napisane przez Bujaka. Zieje z nich nienawiść do socjalizmu Rząd stawia więc pytanie, czy możliwe jest, aby Popiełuszko i podobni mu duchowni mogli zajmować się rozrabiacką działalnością polityczną wbrew woli wyższej hierarchii kościelnej”. Wkrótce potem do akcji włączyły się polskie służby. Następnego dnia na spotkaniu najważniejszych komunistycznych przywódców, Jaruzelski powiedział do Kiszczaka: „Załatw to, niech on nie szczeka”. Kilka godzin później, Kiszczak wezwał do siebie na naradę generałów Ciastonia i Płatka. Razem ustalili dalszy plan działań przeciwko księdzu. 19 września Jerzy Urban, piszący pod pseudonimem Jan Rem napisał w Tu i teraz jeden z najbardziej haniebnych tekstów - Seanse nienawiści: W inteligenckiej części warszawskiego Żoliborza stoi kościół księdza Jerzego Popiełuszki – obok św. Brygidy w Gdańsku najbardziej renomowany klub polityczny w Polsce. (...) Co tam więc robi natchniony polityczny fanatyk, Savanorola antykomunizmu? (...). Jednym słowem, ten mówca ubrany w liturgiczne szaty nie mówi niczego, co byłoby nowe lub ciekawe dla kogokolwiek. Urok wieców, jakie urządza, jest całkiem odmiennej natury. Zaspokaja on czysto emocjonalne potrzeby swoich słuchaczy i wyznawców politycznych. W kościele księdza Popiełuszki urządzane są seanse nienawiści. Mówca rzuca tylko kilka zdań wyzbytych sensu perswazyjnego oraz wartości informacyjnej. On wyłącznie steruje zbiorowymi emocjami. Uczucie nienawiści politycznej do komunistów, do władzy, do wszystkiego, co jest powojenną Polską, przynoszone na tę salę przez bywalców, a pod dyrygencją księdza Popiełuszki, przestaje być wewnętrznym robakiem drążącym człowieka. Polityczne uczucia doznają publicznego wyładowania w tłumie podobnie czujących. Wyznawcy sfanatyzowanego ks. Popiełuszki nie potrzebują argumentów, dociekań, dyskusji, nie chcą poznawać, spierać się, zastanawiać i dochodzić do jakichś przekonań. Chodzi tylko o zbiorowe wylanie emocji. Ks. Jerzy Popiełuszko jest więc organizatorem sesji politycznej wścieklizny. Mylił się bowiem Orwell, gdy sądził, że seanse nienawiści można urządzać poprzez telewizyjne emisje pobudzające emocje każdego z widzów osobno, w jego czterech ścianach. Ludzie porozdzielani od siebie ścianami podatni są na perswazje, argumenty i wzruszenia, ale zbiorową nienawiść podniecać mogą tylko w tłumie. Charyzmatyczny strój, który wodza i przewodnika z tłumu wyróżnia i wywyższa ponad masę ludzką, zapewnia ks. Popiełuszce przewagę nad słuchaczami, której nie trzeba wypracować. Cóż z tego, że ks. Popiełuszko mierzi, skoro w dzisiejszej wykształconej Polsce polityczni magicy są wciąż skuteczni. Podobnie: cóż z tego, że nie istnieje nic takiego jak ludzka dusza, skoro walka o rządy dusz trwa realnie. Gdyby Telewizja Polska mogła mieć na swoje usługi jakiegoś Rasputina, byłaby to niestety oferta do rozważenia. Bardzo to smutne, ale prawdziwe, póki ma swoją klientelę ks. Popiełuszko i wzięciem cieszą się jego czarne msze, do których Michnik służy i ogonem dzwoni. Ta kampania nienawiści wydała owoce, 19 października 1984 roku – w dniu urodzin szefa MSW Czesława Kiszczaka - ksiądz Jerzy Popiełuszko został zamordowany przez komunistycznych siepaczy. W grudniu 2002 roku w trakcie wywiadu udzielonego Teresie Torańskiej Urban powiedział: I nie żałuje Pan, że zabito ks. Popiełuszkę? Nie ja go zabiłem, jeśli o to pani chodzi, i nie czuję się za jego śmierć odpowiedzialny.
Za co nienawidził Pan ks. Popiełuszki? Traktowałem go jako naszego przeciwnika politycznego. Był to działacz opozycyjny, bardzo radykalny, o dwoistym zresztą sposobie funkcjonowania.
Na czym ta dwoistość polegała? No, miał na przykład dwa mieszkania.
Nie wolno? Wolno, ale nam chodziło o pokazanie, że nie taki on święty. Że jedno mieszkanie służyło do jednego, a drugie do drugiego. Mieszkał na plebanii, a kawalerkę ukrywał.
Napisał Pan na miesiąc przed śmiercią ks. Popiełuszki, że jest on "organizatorem sesji politycznej wścieklizny". I seansów nienawiści. W tygodniku "Tu i teraz", pod pseudonimem Jan Rem. Zgadza się, bo urządzał.
Na czym to polegało? Grał na emocjach. MSW miało spis czarnych owiec w Kościele, księży prowadzących walkę polityczną, których śledziło.
Jaruzelski powiedział, że przeprasza, a Pan? Nie mam za co. Postawa Jaruzelskiego i jego kajanie się bardzo mi nie odpowiadają. I taki osobnik uważany jest za autorytet III RP, a przyjaźnią darzy go redaktor największej gazety, uważający się za przyjaciela ks. Jerzego. http://internowani.xg.pl/index.php?type=article&aid=627 http://xj.popieluszko.pl Godziemba