Danuta Waniek: Kto pozwolił na bezkrytyczną afirmację Narodowych Sił Zbrojnych!? Uchwała Sejmu na cześć Narodowych Sił Zbrojnych dała Arturowi Zawiszy moralne pełnomocnictwa. Zapamiętajmy, kto tę uchwałę poparł! Jest wtorek, 13 listopada 2012 r. W mediach wciąż trwają dyskusje na temat marszów, które odbyły się w Warszawie w ostatnią niedzielę na cześć święta niepodległości. Na tle innych wypowiedzi istny „benefis” przeżywa niejaki Artur Zawisza, były poseł PiS, dziś wiceprezes Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych. Choć nie jest już parlamentarzystą, w minionym tygodniu on i ludzie mu podobni odnieśli w Sejmie spektakularny sukces: większość sejmowa – PiS, PO, PSL, Solidarna Polska – przyjęły uchwałę o uczczeniu 70-tej rocznicy utworzenia NSZ. Przypomnijmy więc kilka faktów, aby odpowiedzieć na pytanie, kogo i co właściwie uczcił Sejm:
NSZ jako organizacja militarna powstały we wrześniu 1942 r. ze zjednoczenia radykalnych organizacji narodowych. Ich trzonem była Grupa „Szańca”, o której Władysław Pobóg-Malinowski mówił, że jest zażarcie szowinistyczna, nieprzejednana wobec komunizmu i wroga wszelkim postępowym przeobrażeniom w życiu społecznym. Ideową kolebkę NSZ stanowiły przedwojenny Obóz Narodowo-Radykalny (ONR) oraz działająca w tym samym okresie Młodzież Wszechpolska, które ze sobą blisko współpracowały, zwłaszcza od czasu zdelegalizowania ONR w lipcu 1934 r. Delegalizację tłumaczyły władze administracyjne faktem, że ONR organizował burdy uliczne, a nawet wzorowane na nazistowskich antysemickie ekscesy. Do codzienności ONR i wszechpolaków należały wówczas pogromy antysemickie, brutalne wymuszanie przez pałkarzy numerus clausus w czołowych polskich uczelniach. Na porządku dziennym był nienawistny, szowinistyczny ton głoszonych przez nich propagandowych haseł. W czasie wojny Narodowe Siły Zbrojne podjęły tę tradycję; od pozostałych formacji wojskowych różniły się głównie tym, że walczyły nie tylko o niepodległość Polski, ale również „o zachowanie w tym państwie narodowej i katolickiej kultury”. Wyrażało się to przede wszystkim w gloryfikacji koncepcji „Katolickiego Państwa Narodu Polskiego”. Kierownictwo polityczne w NSZ sprawowali ludzie wywodzący się z najbardziej reakcyjnego ugrupowania politycznego sprzed wojny – Obozu Narodowo-Radykalnego ABC. Kilka lat temu w prasie polskiej toczył się spór, czy NSZ wydały wyrok śmierci na Irenę Sendlerową za sympatie lewicowe i za pomoc, jaką udzielała dzieciom żydowskim w okresie II wojny światowej. Niektórzy autorzy temu zaprzeczali, mimo że niedawno została ujawniona sporządzona przez referat żydowsko-komunistyczny Służby Wywiadowczej Dowództwa NSZ notatka na temat Sendlerowej. Według tego dokumentu Irenę Sendlerową umieszczono na liście proskrypcyjnej do wydania wyroku śmierci. W miarę posuwania się Armii Czerwonej na Zachód NSZ zaostrzały działania wobec lewicowych formacji wojskowych, a w tym wobec Gwardii Ludowej i Armii Ludowej. Na swym koncie miały szereg okrutnych zbrodni popełnianych na żołnierzach AL i GL. Pisała o tym Krystyna Kersten, podając m.in., że w 1943 r. NSZ wymordowały dwa oddziały GL, oddział im. Ludwika Waryńskiego i oddział im. Jana Kilińskiego. Autorka stwierdziła, że likwidacja partyzantki GL stanowiła dla NSZ zadanie nadrzędne, ważniejsze nawet niż walka z Niemcami. Szczególne dokonania na tym polu odnosiła Brygada Świętokrzyska NSZ, która szczyciła się zlikwidowaniem kilku oddziałów partyzanckich GL.
„Patriotyczny czyn” NSZ, czyli brutalne mordy dokonywane na działaczach lewicowych w Stefanowie, Mogielnicy czy Pardałowie, zostały potępione przez Komendę Główną AK. W depeszy z 14 listopada 1944 r. skierowanej przez KG AK do rządu w Londynie tak opisywano działalność NSZ: „Dowódcy kontaktują się i współpracują z gestapo. Wsypują partie komunistyczne. W terenie podszywają się pod AK, przy czym terroryzują i rabują ludność. Głównym ich zadaniem jest niszczenie PPR, AL i oddziałów partyzanckich sowieckich.” Działalność tej formacji potępiały też WRN i Stronnictwo Ludowe. Z zajadłego antykomunizmu NSZ korzystali też Niemcy. W okolicznościach odwrotu uważali, że najlepiej jest pozwolić Polakom zwalczać się wzajemnie, ponieważ – jak twierdzili – w ten sposób oszczędzali niemiecką krew. Powszechnie było wiadomo, że wśród żołnierzy NSZ wyjątkowo aktywni byli księża katoliccy. Bojówki NSZ korzystały z daleko idącej pomocy duchowieństwa, miały w oddziałach wielu kapelanów, często nocowały na plebaniach. Ostatecznie osławiona Brygada Świętokrzyska, za zgodą wojsk niemieckich została ewakuowana na teren Niemiec (Coburg, Norymberga, Monachium). Po wojnie część członków NSZ kontynuowała działalność polityczną na terenie RFN i Francji. Jest rzeczą dla mnie niezrozumiałą, że jedna z najbardziej czarnosecinnych organizacji polityczno-militarnych w historii naszego kraju – NSZ – cieszy się dziś wśród prawicowych elit politycznych uznaniem i narastającą sympatią. Reaktywację pamięci o historii NSZ obserwujemy już od pewnego czasu. Prekursorem tej tendencji w czasach najnowszych było nieistniejące już Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe. Pamiętam na przykład, że w 2007 r. miała miejsce w Warszawie konferencja p.t. „Narodowe Siły Zbrojne w latach 1942-1956” z udziałem Jana Żaryna z IPN, Wiesława Chrzanowskiego – kawalera Orderu Orła Białego, niegdyś czołowego działacza ZChN, oraz honorowego prezesa Związku Żołnierzy NSZ – Bohdana Szuckiego. Najnowszym przejawem kultu NSZ na prawicy jest uchwała podjęta przez Sejm z inicjatywy PiS w dniu 9 listopada 2012 r. Dziwię się, jak dzisiaj można po ponurych doświadczeniach międzywojnia i II wojny światowej wyciągać wnioski, pozwalające na bezkrytyczną afirmację Narodowych Sił Zbrojnych… Ostatnie wystąpienia Artura Zawiszy świadczą o tym, że tradycja NSZ jest na prawicy wiecznie żywa. Od większości sejmowej ten działacz polityczny dostał właśnie moralne pełnomocnictwa dla podtrzymywania faszyzujących, narodowo-radykalnych tradycji i prowadzenia takiej właśnie działalności politycznej. Nie dziwmy się więc, że do przestrzeni publicznej przebija się teza o nowoczesnym patriotyzmie stadionowych kiboli, od których „powinna się uczyć” „taka Monika Olejnik”! Poczekajmy jeszcze trochę, a ulicami Warszawy zaczną nam maszerować kolumny umundurowanych, młodych „patriotów”, którzy sprężyście, bojowo i dumnie poprowadzą nas ku współczesnej wersji faszyzmu. Przypuszczam, że pochód „młodych ludzi” będą z boku gorąco oklaskiwać Janina Jankowska, Tomasz Terlikowski i Jan Pospieszalski. Brrr… Satysfakcję sprawiła mi w tym wszystkim postawa klubu SLD w Sejmie oraz Kazimiera Szczuka, która w audycji „Tomasz Lis na żywo” kazała Zawiszy trzymać z daleką „swą faszystowską mordę” od pamięci jej ojca, przywołanego w dyskusji przez obecnego w tej audycji „rycerza” – Artura Zawiszy, wiceprezesa Związku Żołnierzy NSZ. Postawę klubu SLD oraz Kazimiery Szczuki w pełni popieram. Danuta Waniek
Komentarz do tekstu Danuty Waniek zamieszczonego na:
http://www.sld.org.pl/aktualnosci/2512-danuta_waniek_kto_pozwolil_na_bezkrytyczna_afirmacje_narodowych_sil_zbrojnych.html
Nie od dziś wiadomo, że SLD to w zdecydowanej większości zbiorowisko czerwonej swołoczy i sukcesorzy Płatnych Zdrajców Pachołków Rosji, tak zwanego PZPRu, który od 1945 do 1989 sprawował władzę na terenach obecnej Rzeczpospolitej. Wszyscy wiemy, że onegdaj nasza Ojczyzna nie była krajem samodzielnym i niepodległym a jedynie bytem zależnym od bratniego Związku Radzieckiego, wobec którego członkowie wcześniej wspomnianego PZPRu wykazywali się skrajnym serwilizmem a co za tym dalej idzie można ich dziś, w wolnej Polsce, nazywać zdrajcami. Były czasy, że osoby, które zdradziły swój kraj były karane w sposób, który mnie osobiście odpowiada najbardziej i który w przekonaniu moim i wielu innych byłby najwłaściwszy - kara śmierci - nie ma bowiem gorszej zbrodni przeciwko swojemu Państwu. Za czasów PRLu, jedynie słusznie władza, przekręcała historię - doskonałym przykładem jest Zbrodnia Katyńska o którą oskarżano żołnierzy III Rzeszy Niemieckiej albo Armii Krajowej, której to członkowie uznawani byli winnymi współpracy z okupantem zza zachodniej granicy i mordowani. W więzieniach zabijano bohaterów, którzy walczyli o wolność ich ukochanej Polski a poza nimi terroryzowano i represjonowano rodziny ofiar. Z żołnierzy, którzy bohatersko walczyli z najeźdźcami przez wiele lat robiono bandytów, kreowano na zdrajców Ojczyzny i obrzydzano w każdy możliwy sposób. Kłamliwa propaganda kreowała na bohaterów szumowiny i bydło z tak zwanej Armii Ludowej albo hołoty z Gwardii Ludowej, która tak naprawdę była częścią Armii Czerwonej a nie niepodległą i samo stanowiącą formacją wojskową. Mało tego! Liczebność tychże formacji była śmieszna i żałosna - gdzie im do Armii Krajowej albo NSZu! Ówczesna władza nie wspominała, że "nasi wielcy przyjaciele ze wschodu" w 1939 roku wbili nam nóż w plecy - w zamian "trąbiła" o wiecznej przyjaźni między narodami Polski Ludowej i Związku Radzieckiego. Komuniści, prawdy bali się jak diabeł wody święconej i ostro z nią walczyli. Przez 41 lat zdrajcy z PZPRu niszczyli Polskę i Polaków a także ich historię na różne sposoby - gdy już "odeszli" zostawili pogorzelisko, kraj zacofany, biedny i niezdolny do normalnego funkcjonowania. Ludzie przejmujący władzę dogadali się z komunistami i nie wymierzyli im należnej kary co można odczytywać jako pewną formę zdrady - nie wolno było tym ludziom darować zbrodni, które popełnili - należało ich wszystkich pozbawić życia ale nie w sposób charakterystyczny dla ich "wschodnich przyjaciół" - nie przez tortury, poniżanie i inne brutalne metody - zwykły strzał w tył czerwonego łba załatwiłby problem - zniżanie się do ich poziomu byłoby nie na miejscu. Niestety, PZPRowskie bydło, czerwona hołota, dalej działa na niekorzyść Polski i jej mieszkańców szkalując historię i powtarzając kłamstwa, których autorami byli ich bożyszcza z namaszczenia Związku Radzieckiego. W dniu dzisiejszym, znajoma wysłała mi odnośnik do strony internetowej SLD, na łamach której Danuta Waniek podnosi larum w kwestii przyjętej niedawno uchwały o uczczeniu 70-tej rocznicy powstania Narodowych Sił Zbrojnych. Ta komunistyczna gnida pisze na wstępie, że NSZ był nieprzejednanym wrogiem komunizmu i wszelkich postępowych przeobrażeń w życiu społecznym. Tak! NSZ był wrogiem komunizmu bo jego członkowie wiedzieli, że po dżumie cholerze i AIDS większej zarazy nie było , nie ma i nie będzie! NSZ-owcy (i nie tylko oni) wiedzieli, że "postępowe przeobrażenia w życiu społecznym" będą tak naprawdę polegały na mordowaniu i terroryzowaniu oraz zwalczaniu całego Narodu na modłę tego co powiedzą towarzysze ze Związku Radzieckiego. W swoim tekście towarzyszka Danuta Waniek opisuje genezę powstania NSZu - szkoda, że nie opisała genezy powstania Związku Radzieckiego, tego jak Rosjan traktował Stalin. Szkoda, że ta czerwona swołocz nie wspomniała nawet słowem o tym co wyprawiało NKWD - że do codzienności należały wówczas pogromy ludności cywilnej (przykład? Ukraina) i wszędobylski terror a także nienawistne treści wymierzone w niepodległą, nowo odrodzoną Polskę - to był cały przemysł nienawiści! Dauta Waniek pisze, że w czasie wojny NSZ nie miał litości dla oddziałów AL, GL oraz partyzantów sowieckich - trudno się jednak dziwić - byli to bowiem zdrajcy a tym jedyne co się im należało to śmierć. Pani Danuta zapomniała chyba co się działo 17 września 1939 roku i że tamte wydarzenia mogły znacząco wpłynąć na postawę oddziałów, które posądza o współpracę z żołnierzami III Rzeszy doskonale wpisując się jednocześnie w komunistyczną koncepcję robienia z bohaterów kolaborantów i volksdeutsch-y -Danuta Waniek najzwyczajniej w świecie fałszuje historię, tak samo jak jej towarzysze w czasach tzw. PRL. Ten zajadły antykomunizm nie wziął się znikąd i miał swoje odpowiednie przyczyny, podłoże oraz tło to zbrodnie dokonywane przez Sowietów, plany zniszczenia Polski i uczynienia jej podległej Związkowi Radzieckiemu były podstawowymi czynnikami, które przesądziły o takiej a nie innej postawie. Okrutne traktowanie polskich żołnierzy walczących z Sowiecką okupacją zrobiło swoje i jakiekolwiek pretensje w związku z tym są całkowicie nieuzasadnione i śmierdzą antypolskimi nastrojami. Doskonałym przykładem jest Obława Augustowska i mord na polskich żołnierzach dokonany przez NKWD a także zbrodnia w Katyniu, o którą przez wiele lat posądzano III Rzeszę. Przykłady można mnożyć - wystarczy znać historię. Waniek jako typowy przedstawiciel komunistycznej swołoczy, czerwonej hołoty zdrajców i pachołków sowieckich nie może zrozumieć, że NSZ cieszy się tak ogromną popularnością, że tyle ludzi o tej organizacji pamięta i pamięć tę kultywuje. Dla tego czerwonego, kosmopolitycznego zera dbałość o bohaterów i historię to czysta abstrakcja! Zakładam, że skakałaby z radości gdyby Polacy gloryfikowali Dzierżyńskiego, Stalina, Wasilewską, Bermana, Różańskiego albo Wolińską tudzież innych komunistycznych zbrodniarzy - wtedy zapewne chciałaby być obecna na trybunie honorowej gdzie mogłaby gorąco (razem z towarzyszami Millerem, Kwaśniewskim Senyszyn lub Szczuką ) oklaskiwać postępową młodzież wspierającą ideały komunizmu... Danuta Waniek nie rozumie, a raczej nie chce, lub po prostu nie może zrozumieć że NSZ cieszy się tak ogromnym uznaniem gdyż zwyczajnie w świecie była to formacja złożona z bohaterów i najprawdziwszych patriotów, dla których dobro Polski było najważniejsze a niepodległość wartością najświętszą - komunistyczna swołocz świętości jednak nigdy nie zrozumie - czego się bowiem spodziewać po kimś, kto przez 23 lata (1967-1990) należał do organizacji, która wściekle i zażarcie zwalczała Kościół? Była Przewodnicząca Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji dziwi się "jak można po ponurych doświadczeniach międzywojnia i II wojny światowej wyciągać wnioski, pozwalające na bezkrytyczną afirmację Narodowych Sił Zbrojnych..." a ja natomiast się dziwię jak można po ponurych doświadczeniach II wojny światowej i okresu do roku 1990 w taki perfidny sposób atakować tych, którzy walczyli o Polskę prawdziwie niepodległą, wolną od obcych wpływów oraz posądzać ich o zdradę a także jak można w tak prostacki sposób próbować fałszować historię.
Wypowiedź Danuty Waniek to kolejny argument przemawiający za zdelegalizowaniem SLD spadkobiercą jako ugrupowania, które działa na szkodę Rzeczpospolitej Polskiej oraz jej obywateli i które jest spadkobiercą zbrodniczego PZPRu. Waniek wpisuje się w konwencję opluwania Polski, niedawno towarzysz Miller, były członek Biura Politycznego KC PZPR, nazwał Żołnierzy Wyklętych z NSZ "sojusznikami Hitlera" "faszystami" i "hitlerowcami "pogromcami Żydów", co jest oczywistym kłamstwem i napluciem w twarz tych, którzy oddali życie za Wolną Polskę. SLD = PZPR to organizacja przestępcza, która ponosi całkowitą odpowiedzialność za zbrodnie reżimu komunistycznego w Polsce i to ona właśnie a nie Młodzież Wszechpolska, Narodowe Odrodzenie Polski i Obóz Narodowo - Radykalny winna być zdelegalizowana. Chwała Bohaterom, na pohybel zdrajcom Ojczyzny.
Tajemnica Lodowej Przełęczy. Dlaczego zaczęli umierać? Do dziś niewyjaśnione są okoliczności jednej z najbardziej tajemniczych tragedii tatrzańskich. Latem 1925 roku z Lodowej Przełęczy do Doliny Jaworowej w załamaniu pogody zaczęła schodzić rodzina Kaszniców – mąż, żona i syn, wraz z taternikiem Ryszardem Wasserbergerem. Dlaczego nagle, wszyscy z wyjątkiem kobiety, zaczęli umierać?
Autor: Narodowe Archiwum Cyfrowe / audiovis.nac.gov.pl
Był 3 sierpnia 1925 roku. W schronisku Téryego, w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich, rodzina Kaszniców jadła śniadanie przed wyruszeniem w góry. 46-letni warszawski prokurator Kazimierz Kasznica, jego żona Waleria oraz 12-letni syn postanowili wracać do Zakopanego przez Lodową Przełęcz. Czekała ich długa droga: najpierw podejście na wysokogórską przełęcz, a potem zejście długą i pustą Doliną Jaworową do Jaworzyny Spiskiej i na Łysą Polanę. Pokonanie przełęczy latem dla sprawnego turysty nie nastręcza trudności, mimo że znajduje się ona dość wysoko: na 2372 m.n.p.m. Obecnie jest to standardowe przejście, popularne wśród turystów tatrzańskich. Prokurator niepokoił się jednak. Jego niepokój spowodowany był załamaniem pogody oraz długością planowanej tury, a także faktem, że szlak pokonać miał z żoną oraz dzieckiem. Sam nie był doświadczonym turystą. Mimo, że był początek sierpnia, warunki panowały jesienne: było zimno, wilgotno i wietrznie. Rano padał mokry śnieg, następnie – deszcz. Prokurator wypytywał o trasę poznanych w chacie Téryego polskich taterników. Był to zespół doświadczonych wspinaczy: Jan Alfred Szczepański, Alfred Szczepański, Stanisław Zaremba, oraz 21-letni wówczas Ryszard Wasserberger. Oni również postanowili ze względu na złe warunki pogodowe, wracać do Zakopanego przez Lodową Przełęcz. W przypadku tej ekipy przejście trasy nie nastręczało żadnych problemów.
- Starszy Kasznica wypytywał Wasserbergera o drogę przez Lodową Przełęcz i – widać niezbyt pewny swej samodzielności turystycznej – prosił, by przejście odbyć wspólnie. Uczynny, zawsze gotów do opiekowania się słabszymi Wasserberger zgodził się bez namysłu. Około godziny wpół do dwunastej obie partie wspólnie wyruszyły ze schroniska – czytamy w relacji Wawrzyńca Żuławskiego („Tajemnica Doliny Jaworowej”).
- Towarzysze Wasserbergera nie byli zachwyceni tym, że przypadek kazał im odbywać drogę w towarzystwie mało zaawansowanych turystów. Z Kasznicową i jej synem nie mieli na razie kłopotu. Gorzej było ze starszym Kasznicą. Deszcz zalewał mu okulary, bez których, jako krótkowidz, nie mógł się obejść. Co chwila trzeba było zatrzymać się i czekać na niego marznąc na wietrze. Nic dziwnego, że ten powolny pochód nużył taterników, którzy chcieliby jak najszybciej przebiec tę niezbyt ciekawą dla nich drogę. Tylko Wasserberger pozostawał w tyle, pomagając cierpliwie Kasznicom. Czuł się widać odpowiedzialny za połączenie tych niedobranych zespołów. Powyżej Lodowego Stawku, tam gdzie szlak biegnie w górę wprost na przełęcz, bracia Szczepańscy i Zaremba zbuntowali się. Odwołali na bok Wasserbergera i oświadczyli, że uważają za zbędne eskortowanie Kaszniców przez całą czwórkę. Wystarczy w zupełności jeden z nich do czuwania, by nie zbłądzili. Reszta pobiegnie naprzód. Zaremba zaproponował, aby wylosować tego jednego. Wasserberger zgodził się z rozumowaniem przyjaciół, odrzucił jednak pomysł losowania. On zostanie z Kasznicami. To on przecież jest do pewnego stopnia „sprawcą” tej wspólnej wycieczki (Wawrzyniec Żuławski). Zatem trójka taterników w szybkim tempie ruszyła na Lodową Przełęcz. Po południu byli na Łysej Polanie, wieczorem w Zakopanem. Tymczasem Kasznicowie z Wasserbergerem dotarli na przełęcz dopiero po ok. 3 godzinach marszu od chaty Tery’ego! Dodajmy, że według przewodników czas przejścia na tej trasie, dla turystów średniozaawansowanych, wynosi 1 godz. 15 minut (według przewodnika „Tatry Słowackie”, Józef Nyka). Gdy Kasznicowie ze swoim opiekunem osiągnęli Lodową Przełęcz, nastąpiło całkowite załamanie pogody. Zaczęło się gradobicie, wicher wzmógł się, co zresztą jest typowe na grani. Taternik pospieszał ich, mając nadzieję, że po drugiej stronie grani, poniżej przełęczy, wiatr osłabnie i warunki będą bardziej znośne. Najpierw zaczęli schodzić, potem nagle – umierać.
- W trakcie zejścia młody Kasznica począł się skarżyć, iż traci oddech. Matka wzięła od chłopca plecak, a Wasserberger pomagał mu iść. Tak doszli około godziny czwartej w pobliże Żabiego Stawu Jaworowego. Wydało się, że najgorsze mają już za sobą, gdy nagle starszy Kasznica usiadł na głazie ze słowami: „Jestem bardzo zmęczony… Dalej iść nie mogę…” Pierwszym odruchem Kasznicowej było zwrócić się o pomoc do Wasserbergera, jako najsilniejszego i najbardziej doświadczonego w zespole. I wówczas usłyszała przerażającą, niezrozumiałą wprost odpowiedź: „Czuję się także bardzo słaby…” (Żuławski). Kobieta zaprowadziła syna i Wasserbergera za głaz, dający nieco osłony od wiatru. Dała im trochę koniaku, a synowi również czekolady. Wróciła po męża, który był w bardzo złym stanie. Jemu również podała odrobinę koniaku. Kasznica nie miał siły, by dojść do głazu, z którym znaleźli schronienie syn i taternik. – Wróciła do nich. Byli umierający. Wasserberger majaczył coś gorączkowo, wspominał matkę. Próbował wstać, iść. Kasznicowa prawie siłą zmusiła go do pozostania na miejscu, a następnie powróciła do męża. Był martwy… Z rozpaczą podbiegła do syna. Leżał sztywny, nieruchomy, a kilka kroków niżej – trup Wasserbergera, który widać w agonii zdołał porwać się, przejść parę metrów – potem padł nieżywy, kalecząc się w rękę i głowę…” (Żuławski). Jak wynika z sekcji zwłok, taternik złamał wówczas rękę. Waleria Kasznicowa, której poza wyczerpaniem fizycznym i psychicznym, nic nie dolegało, przesiedziała przy zwłokach 37 godzin. 5 sierpnia zeszła Doliną Jaworową na Łysą Polanę. Tam spotkała generała Mariusza Zaruskiego, naczelnika Pogotowia Tatrzańskiego. Zaruski, słysząc nieprawdopodobną historię, natychmiast wysłał w miejsce tragedii ratowników. Pozostało im już tylko znieść ciała z gór. Można sobie wyobrazić, w jakim stanie psychicznym musiała być Waleria po dramacie, jaki rozegrał się w górach. Do dziś nie wiadomo, dlaczego chłopiec i 2 mężczyzn, w tym młody taternik pełen sił, zmarli nagle, w tym samym czasie. Podejrzewano, że przyczyną był koniak, który wypili wszyscy trzej, kobieta zaś go nawet nie tknęła. Na Walerię Kasznicową padło nawet podejrzenie zatrucia mężczyzn oraz syna. Dlaczego i po co jednak miałaby to robić? Poza tym chłopiec i taternik poczuli się słabo zanim wypili koniak. Snuto nadal dywagacje: chłopiec miał duszności, skarżył się na trudności w oddychaniu. Czy zatem przyczyną nagłej śmierci mogła być próżnia, wytwarzająca się czasem po jednej stronie grani, przy silnym wietrze? Dlaczego jednak nie zabiła ona kobiety? Podobnie – gdyby przyczyną śmierci miało być załamanie pogody i silny wiatr, który wiejąc w twarz, również może bardzo utrudniać oddychanie – dlaczego zmarli mężczyźni, w tym pełen sił młody taternik, a kobieta przeżyła, nie doznając nawet dolegliwości, na które skarżyli się mężczyźni? Sekcja zwłok wykazała obrzęk płuc i zatrzymanie akcji serca z nieznanych przyczyn. Dodatkowo u Kazimierza Kasznicy ujawniono wadę serca oraz zwapnienie żył mogące w trudnych dla serca warunkach (np. podczas dużego wysiłku) prowadzić do zawału. Co więcej, początki tego samego schorzenia stwierdzono u jego syna. Wasserberger jednak – jak wykazała sekcja – był zdrowy. Co więcej, miał do czynienia ze znacznie trudniejszymi warunkami w górach. Postępowanie w tej sprawie umorzono. Dywagacje, jakie snuto w tej sprawie, były bardzo różne. Jedna z teorii podaje, że koniak był zatruty, jednak nie zatruła go Waleria. Być może Kazimierz Kasznica – człowiek wysoko postawiony, prokurator, naraził się komuś i otrzymał zatruty koniak „w prezencie”? Informacje źródłowe, jakie się w tej sprawie ukazały, przytacza Michał Jagiełło w najnowszym, tegorocznym wydaniu książki „Wołanie w górach”. Pamiętajmy jednak, że wszelkie opisy i dywagacje, jakie się w tej sprawie ukazały, oparte są na zeznaniach jedynego świadka, jakim była Waleria. Tajemnica tragedii, jaka rozegrała się w Dolinie Jaworowej, do dziś pozostaje nierozwiązana.
Cukiernik: Wrażenia z Meksyku. W metrze kupisz wszystko! Nagle usłyszałem dochodzące z oddali mocne walenie w bębny. Postanowiłem zobaczyć, co się dzieje. Okazało się, że w okolicach miejskiego targu w meksykańskim Campeche nad Zatoką Meksykańską swoją kampanię wyborczą na senatora prowadzi Oskar Rosas González z Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej. Kilkunastoosobowa grupa młodych chłopaków ubrana w koszulki z portretem Rosasa robiła szum mocnym waleniem w obite fioletowym materiałem bębny, kilka młodych dziewczyn rozdawało kolorowe ulotki polityka i różnobarwne balony, a sam Rosas w towarzystwie rosłych ochroniarzy witał się i rozmawiał z handlarzami i ich klientami. Kiedy podszedłem do niego, by zrobić mu z bliska zdjęcie, miło uśmiechnął się do aparatu, nie przestając podawać prawicy kolejnym ludziom. Jednak wokół toczyło się normalne życie. A polityka w Meksyku nie jest zajęciem zbyt bezpiecznym. W sierpniu br. Edgar Morales Pérez, nowo wybrany burmistrz meksykańskiego miasta Matehuala, oraz doradca jego kampanii wyborczej zostali zastrzeleni przez niezidentyfikowanych sprawców.
Prawo dżungli Bazar w Campeche nie odbiegał kolorytem i ilością sprzedawanych towarów od wielu podobnych targowisk, jakie widziałem w różnych miejscach świata – czy to w Boliwii, Wenezueli, Kambodży, Tajlandii, Indiach czy też Birmie. Był chyba nawet mniej egzotyczny niż choćby targ w meksykańskim San Cristóbal de las Casas w stanie Chiapas czy w gwatemalskim Santiago Atitlán. Handlarze sprzedawali owoce, warzywa, mięso, ubrania, zabawki czy chińskie plastikowe podróbki. Ale najciekawszą osobistością na targu był brodaty mężczyzna z tatuażami na ramionach, ubrany w brudne, czarne spodnie i buty, białą koszulkę na ramiączkach z czerwonymi kołnierzykami oraz słomiany kapelusz. Pewnym ruchem wielkiej maczety otwierał zielonego melona. Wyglądał jak XVII wieczny pirat z czasów, kiedy powstały mury obronne Campeche, znajdujące się teraz na liście UNESCO.
– Płaca minimalna w Meksyku wynosi 1800 peso (ok. 440 zł), a średnia 4000 peso (ok. 980 zł) – narzekał kierowca busa, z którym rozmawiałem podczas jazdy do ruin Majów Edzná. – W porównaniu z płacami w Stanach Zjednoczonych wszystko w Meksyku powinno być tańsze, u nas jest mniejsza siła nabywcza pieniądza – podkreślił. Podobne zdanie ma pracujący w Meksyku polski ksiądz Bartłomiej Pałys, z którym spotkałem się w małej podstołecznej miejscowości Tenango del Aire.
– Gdzieś wyczytałem w internecie, że Meksykanie pracują najdłużej na świecie, ale za marne pieniążki. Choć miasto Meksyk liczy ponad 20 milionów mieszkańców, to kolejni ludzie ciągle tu przyjeżdżają, by szukać pracy. Na pewno jest dużo biednych ludzi w Meksyku, ale najbogatszym człowiekiem świata jest też Meksykanin – Carlos Slim. Niewielka jest tzw. klasa średnia – mówi ks. Pałys. Gdy podróżuje się autobusami na dłuższych trasach, z pewnością pojazd będzie przeszukiwany kilkakrotnie, szczególnie w nocy w rejonach przygranicznych z Gwatemalą. Jednak wydaje się, że meksykańscy policjanci czy żołnierze od zwalczania narkotyków i nielegalnej broni, bardziej niż znalezieniem nielegalnych substancji narkotykowych zainteresowani są pobyciem we wnętrzu klimatyzowanego autokaru, by nie topić się na zewnątrz w upale. Stróże prawa co prawda wykonują swoją pracę, ale cały system prawny jest skorumpowany i działa bardzo słabo. Jeden z polskich księży pracujących w Meksyku miał nieprzyjemną przygodę. Jadąc samochodem drogą z pierwszeństwem przejazdu, na skrzyżowaniu nie przepuścił młodych Meksykanów jadących droga podporządkowaną. Potem na przejeździe kolejowym tamci zatrzymali się i podeszli do auta księdza. Ten im otworzył drzwi i stwierdził pewny siebie, że miał pierwszeństwo przejazdu i jeśli chcą, to on może zawołać policję federalną, by ta potwierdziła jego wersję. Meksykanie nie czekali jednak na policję i inaczej wytłumaczyli misjonarzowi, kto miał pierwszeństwo na drodze. Ksiądz został wyciągnięty z samochodu i pobity.
12 złotych łapówki Zresztą sam byłem bezpośrednim świadkiem skorumpowania policji, kiedy zatrzymałem taksówkę w okolicach autobusowego Dworca Wschodniego w meksykańskiej stolicy. Kiedy już wsiadłem do samochodu i kierowca ruszył, jadący na motocyklu policjant nakazał zatrzymanie się, a następnie jechanie za nim. Przejechaliśmy kilkaset metrów, do miejsca, gdzie można było się zatrzymać, i rozpoczęły się negocjacje. Zdenerwowany kierowca taksówki wziął ze sobą 30 peso (ok. 7 zł) w monetach i podszedł do motocykla. Okazało się, że policjantowi nie spodobało się to, iż taksówkarz zatrzymał się na środku ulicy, aby zabrać mnie do samochodu. Kierowca pokazał dokumenty i zaczął mu się tłumaczyć. W końcu wsunął przygotowane pieniądze pod siodełko motocykla. Jednak policjant nadal nie był zadowolony. Obawiałem się, czy nie zabiorą nas wszystkich na komisariat. Meksykanie boją się nawet być świadkami wypadku drogowego czy pomóc ofierze, bo może się zdarzyć, że wezmą ich bez zdania racji do aresztu. Dlatego uciekają z miejsca takiego zdarzenia. Wtedy policjant podszedł do samochodu z mojej strony i przez otwarte okno zaczął mi grzecznie po hiszpańsku przepraszać, że to tak długo trwa, i tłumaczyć, że kierowca musi zostać ukarany i zaraz go puści. Wrócił do motocykla, a nasz kierowca przyszedł do samochodu, by zabrać papierkowe 50 peso (ok. 12 zł). Dopiero jak pod siodełko motocykla wsunął ten banknot, zostaliśmy puszczeni.
– Są bandy, które szukają zarobku na czymkolwiek. Stan Meksyk jest w takim stanie alarmowym, gdzie mamy duże ryzyko przemocy. Ciągle słyszy się, że w sąsiednich miastach a to kogoś porwali, a to kogoś zabili, a to na polu znaleziono ciało. W Meksyku nie ma poszanowania dla prawa, którego się nie egzekwuje. W sądzie wygrywa ten, kto da większą łapówkę, a nie ten, kto jest niewinny. Politycy, urzędnicy, policja, wymiar sprawiedliwości są bardzo skorumpowani – mówi pallotyn Pałys. – Wojna z handlem i przemytem narkotyków to jedna wielka porażka, mimo milionów dolarów, które płyną z USA – dodał. W związku z tym z jednej strony pojawiają się głosy żądające zaostrzenia polityki antynarkotykowej (najlepiej ze pieniądze z Waszyngtonu), a z drugiej strony – opinie popierające legalizację narkotyków. – Jak się jest policjantem lub prawnikiem, to trzeba wejść w system bezprawia i korupcji. Jedyna alternatywą jest rezygnacja z pracy – opowiada ks. Pały W sierpniu br. aresztowano nawet jednego z pracowników administracyjnych meksykańskiego Sądu Najwyższego, który jest podejrzany o współpracę z kartelem narkotykowym. Z kolei w październiku zatrzymano siedmiu urzędników federalnych za powiązania z kartelem narkotykowym Sinaloa, od którego mieli otrzymywać „skromne kieszonkowe” w wysokości 250 tys. dolarów za zaniedbywanie dochodzeń policyjnych i niespodziewanych najazdów. Nawet trzej generałowie i pułkownik meksykańskiej armii zostali ostatnio oskarżeni o współpracę z kartelem narkotykowym Beltrán-Leyva. Z kolei były gubernator stanu Tamaulipas w zamian za polityczne wsparcie otrzymywał od karteli narkotykowych miliony dolarów łapówek. Od końca 2006 roku w wojnie narkotykowej zabito ponad 50 tysięcy ludzi.
W metrze kupisz wszystko Kiedy przebywa się w Meksyku, to na każdym kroku widać, że ludzie szukają jakiegokolwiek źródła zarobku. Pucybuci są wszędzie, a swoje stanowiska mają na różnym poziomie komfortu dla klientów – jedni muszą stać, a inni wygodnie siedzą i czytają gazetę, kiedy pucybut czyści buty. Na placu Świętego Dominika w Mieście Meksyk można spotkać pisarzy, którzy na miejscu piszą ludziom pisma urzędowe. Mają specjalne brązowe budy w zabytkowych podcieniach, z maszynami do pisania. Obok na ulicznych straganach można kupić tortillę czy świeżo pokrojone ananasy lub mango. Natomiast z boku katedry w samym sercu meksykańskiej stolicy ogłaszają się rzemieślnicy. Stoją oparci o żelazne ogrodzenie sakralnego miejsca, siedzą na murku lub kucają w czapkach z daszkiem za swoimi torbami z odpowiednimi narzędziami. Z kolei o te torby opierają się reklamy mówiące o zakresie usług wykonywanych przez danego rzemieślnika. Niektórzy są fachowcami w jednej dziedzinie, inni nawet w sześciu. Kogóż tu nie ma: hydraulik, stolarz, gazownik, kowal, elektryk, spawacz, malarz domowy, murarz czy glazurnik. Podczas jazdy doskonale rozbudowanym systemem metra można kupić niemal wszystko. Kiedy tylko zamkną się drzwi pomarańczowego wagonu i pociąg rusza, nagle ktoś idąc z jednego końca wagonu do drugiego, ogłasza donośnym głosem, że coś sprzedaje: płyty z muzyką lub filmami, pokrowce na telefony komórkowe, pendrivy, pilniki do paznokci, książki, czołówki, lizaki, cukierki, czekoladki, batony, obrazki trójwymiarowe, gumy do żucia, tabletki na ból gardła, długopisy sprawdzające oryginalność banknotów. Płyty z muzyką sprzedawał nawet człowiek ślepy i kobiety bez nóg na wózku inwalidzkim, a kobieta w ciąży – książki psychologiczne. Na ulicach można spotkać wielu żebraków, ale zdarzyła się też orkiestra, której muzycy byli ślepi, a jeden mężczyzna zbierał pieniądze na leki dla dziecka. Na ulicach widać również sporo pracujących dzieci – najczęściej sprzedają jakieś słodycze czy owoce. Według meksykańskiej Narodowej Komisji ds. Praw Człowieka, w kraju pracują 3 miliony dzieci w wieku od pięciu do 17 lat. Z pewnością tak jak polska gospodarka jest subsydiarną w stosunku do gospodarki Niemiec, tak gospodarka Meksyku podlega gospodarce USA. To amerykańskie firmy wykupiły meksykańskie przedsiębiorstwa lub zainwestowały w nowe biznesy. Jest tu mocno obecny nie tylko McDonald’s, KFC, kawiarnie Starbucks czy Wal-Mart – największa sieć hipermarketów na świecie – ale nawet ofoliowywaniem bagaży na lotnisku w Mieście Meksyk zajmuje się firma z Miami. Meksykańska policja jeździ amerykańskimi krążownikami szos – najczęściej są to nowe sedany marki Dodge Charger z kilkulitrowym silnikiem.
W Meksyku nie panuje bieda. Na czystszych niż w niejednej europejskiej stolicy ulicach Miasta Meksyk nie widać więcej bezdomnych niż na przykład w Brukseli. Mimo wszechobecnej korupcji kraj prężnie się rozwija. Choć daleko mu do dobrobytu sąsiada z północy, to na ulicach miast widać, że ludzie głodni nie chodzą. Do wielu knajpek w stolicy wieczorami ustawiają się kolejki! I tak jak w Stanach ulice opanowane są przez osoby otyłe lub bardzo otyłe. Tak jak dla Meksykanów rajem są USA z PKB per capita ponad trzy razy większym, tak dla Gwatemalczyków marzeniem jest praca w Meksyku, który w przeliczeniu na osobę jest też trzy razy bogatszym krajem. Tegoroczny wzrost PKB Meksyku wyniesie 4 procent. Zdaniem japońskich ekspertów, meksykańska gospodarka przegoni brazylijską już w roku 2022 i będzie największą w całej Ameryce Łacińskiej. A meksykańską gospodarkę napędza nie tylko bliskość amerykańskiego rynku zbytu i amerykańskiego kapitału czy umowa handlowa NAFTA, ale także szereg działań prorozwojowych. Ostatnio izba niższa meksykańskiego parlamentu przyjęła ustawę liberalizującą prawo pracy, co umożliwi tworzenie 150 tys. dodatkowych miejsc pracy rocznie. Cytowany przez „Financial Times” ekonomista ocenił, że zmiany przyspieszą wzrost gospodarczy Meksyku o 1-1,5 proc. rocznie. Ponadto ma zostać zwiększony udział sektora prywatnego w branży naftowej, by przyspieszyć jej modernizację i zwiększenie efektywności. Udział sektora prywatnego w świadczeniu usług komunalnych ma się zwiększyć do 50 procent. Co ciekawe, zaproponowano nawet zmniejszenie liczebności niższej izby meksykańskiego Kongresu o 20 proc. (z 500 do 400 członków), a Senatu o 25 proc. (ze 196 do 128).
Tomasz Cukiernik
22 Listopad 2012 Hitler zaciera ręce - bo to on był prekursorem europejskiego zakazu palenia w Niemczech, a potem- jak podbije Europę- w całej Europie. A jak podbije cały świat- w całym świecie. Europę prawie podbił, ale III Rzesza przeistniała tylko 12 lat- od 1933 do 1945 roku. Nie zrealizował tego pomysłu, tak innego, że każdy Niemiec będzie miał volkswagena, a każda dziewczyna chłopaka. Tak obiecywało NSDAP podczas kampanii wyborczej. Bo przecież Adolf zdobył władzę w wyniku demokratycznej maskarady i demagogii, w której- wraz z doktorem Józefem Goebbelsem- byli mistrzami. ONI to potrafili kłamać i obiecywać.. Gdyby mieli do dyspozycji dzisiejsze środki masowej dezinformacji- to do tej pory Niemcy nie dowiedzieliby się, że przegrali wojnę.. Nie jestem pewien, czy dobrze napisałem słowo” dezinformacji”, tak jak słowo” nadzieji”.. W każdym razie Stowarzyszenie MANKO , walczące z paleniem papierosów przez „obywateli” demokratycznego państwa prawnego, zrobiło badania na 500 lokalach i stwierdziło w raporcie( kto za to płaci?????), że sytuacja nie jest dobra,(????) bo w lokalach łamane jest prawo odnoście państwowych decyzji dotyczących palenia papierosów. Państwo poucza i wiele lepiej od” obywatela”,. Czy” palenie zabija”, czy też nie zabija.. Na pewno zabija zdrowy rozsądek u tych, którzy nie palą, a narzucają niepalenie – innym. Zupełnie tak jak Adolf Hitler, który nie dość, że nie palił, to jeszcze był wegetarianinem.. Każdy powinien mieć prawo- w końcu żyjemy w czasach praw człowieka i obywatela – czy będzie palił i nie jadł mięsa, czy też nie.. Ja rozumiem, że zwierzęta są naszymi braćmi , a braci nie powinno się zjadać, bo można zostać posądzonym o kanibalizm.. Ale jak koś lubi schabowe- tak jak na przykład ja… I to takie z kapustą.. Katolik kanibalem- to się nadaje na pierwszą stronę gazet.. Tych co na razie walczą z paleniem.. Potem z kanibalizmem. A potem z piciem., noszeniem nie takich butów, nie takich ubrań, nie takich krawatów, nie takich żon- pardon- Rodzic I, albo- Rodzic II. Likwidację nazwy żona- mąż – już demokratycznie we Francji zlikwidowano ustawowo.. Nareszcie homoseksualiści odetchną i będą mogli brać na wychowanie dzieciaki, żeby je przerabiać na homoseksualistów i lesbijki. Kobiety o skłonnościach do siebie- niech biorą dużą liczbę dziewczynek, a mężczyźni o takich samych skłonnościach do siebie- niech biorą chłopczyków… Nich ludzkość szybciej zniknie z planety Ziemia. To znaczy zniknie biały człowiek, bo przecież homoseksualiści i lesbijki dzieci mieć nie mogą.. Co prawda można je konstruować w probówkach, ale nie ma pewności, czy urodzi się gey, czy lesbijka.. A pewność musi być prawie 100%.. Będzie więcej Chińczyków, Latynosów i Afrykanerów, pardon- Afrykanów…. Jak lewica niepaląca osiągnie swój cel i odzwyczai Polaków od palenia, z pewnością weźmie się za schabowe. Bo jak można w XXI wieku zjadać części od zwierząt i jeszcze się tym szczycić, że się zjada. Kanibalizm powinien być jak najszybciej zakazany, a kanibale skazywani na razie na wyroki grzywny, potem na lekkie więzienia, a na końcu na kary śmierci w zawieszeniu- w zawieszeniu nad rzeźnią jako muzeum, bo przecież nikt za 20 lat nie wyobrazi sobie istnienia zwierzęcych rzeźni, obozów koncentracyjnych dla zwierząt i katowni rzeźnickich i nieludzkich dla naszych braci, jeszcze starszych niż my, biorąc pod uwagę Teorię Darwina.. To przecież człowiek zszedł z drzewa w postaci małpy, żeby się przeistoczyć w człowieka.. I nie jest prawdą, że niektórzy mentalnie na drzewach pozostali. Oni są brakującym ogniwem w Teorii Darwina.. Rząd Tasmanii chce wprowadzić zakaz palenia dla wszystkich” obywateli” urodzonych po 2000 roku(???) Popatrzcie Państwo w takiej Tasmanii, gdzieś na końcu świata, też walczą z paleniem na zabój. Też urodzonych traktują jak bydło- na razie tych po roku 2000(???) Dlaczego akurat po 2000?? Może coś się dzieje na Tasmanii, monarchii konstytucyjnej, dziwna to zbitka- bo albo rządzi monarcha królestwem- albo lud przy pomocy Konstytucji.. 500 000 mieszkańców mieszkających na wyspach widocznie nic nie robi – tylko pali i nie wie, że „ palenie szkodzi zdrowiu”. Skoro szkodzi- to powinno być jak najszybciej zakazane, nieprawdaż? Ale wolno jednak jeszcze palić wszystkim, nawet tym, którzy urodzili się przed rokiem 2000.. Mieli szczęście przed wejściem w życie ustawy.. Na tych wyspach szaleje czasami wiatr, to z pewnością przegoni szkodliwy dym papierosowy.. Jak będzie od południa- to w stronę Australii, jak od północy- to na biegun południowy. Może zagrozić fokom.. Znowu ekolodzy będą mieli pełne ręce roboty.. Nie tak jak na Islandii, gdzie tamtejszy rząd rozpatruje demokratyczny projekt ustawy, na mocy której papierosy będą sprzedawane tylko na receptę(???) Na recepty do tej pory były sprzedawane leki dla chorych.. Rozumiem, że papierosy na Islandii są lecznicze i dlatego będą sprzedawane na receptę. Czy może chodzi o nałogowych palaczy.?. Wszędzie będzie zakaz sprzedaży i tylko lekarz- w wyjątkowych przypadkach będzie wypisywał palaczowi na głodzie – papierosy.. Na przykład jeden dziennie. Ale jak będzie się dobrze sprawował-= to dwa.. Hitler naprawdę zaciera ręce. Jego idea jest naprawdę żywa. Bo nie może dorosły człowiek sobie popalić jak chce i nie palić- jak nie chce.. Państwo decyduje o tym, bo tak jak u Hitlera- państwo ponad wszystkim.. A przy okazji można zrobić porządek z hymnem Islandii ,którego pierwsza zwrotka brzmi:
Islandii Boże, ziemi naszej Boże
Sławimy imię Twoje pełne chwały
Jak aniołowie, co gwiazdy i zorze
Splatają się w wieniec na Twoją skroń wspaniały
Żeby w XXI wieku, wieku niepalenia i socjalizmu w hymnie państwowym była cześć oddawana Bogu..
W Nowym Jorku też zupełnie powariowali i zamierzają wprowadzić zakaz palenia w prywatnych apartamentowcach(????) Czy Amerykanie kochający wolność zareagują? Czy pogonią tych wszystkich wrogów wolności.. ?Co jest warta statua wolności stojąca nieopodal? Co prawda masoneria francuska statuę wolności podarowała, ale wolność pojmowała inaczej? Wolność od króla i od Boga? W Szwecji już dwie szwedzkie gminy zakazały operowania pacjentów, którzy nie rzucą palenia(???) Ale mogą jeszcze jeść, oddychać i załatwić swoje potrzeby. Mogą jeszcze sobie pospacerować po państwie obywatelskim, które to państwo traktuje człowieka jak zwierzę bezmózgowe.. NA tym właśnie polega państwo obywatelskie, że” obywatel” już w końcu nic nie będzie mógł.. A jego życie zależeć będzie czy rzuci palenie, czy też chce sobie pożyć- ale już nie paląc.. To tak jak te psy w Hiszpanii i całej już prawie Europie.. Są wykastrowane(???) Do jasnej cholery- to już nawet pies nie ma najmniejszej przyjemności.. Tak znęcać się nad zwierzętami- ale jakoś ekolodzy to popierają. I nie będą protestować jak zapadnie demokratyczna decyzja o kastrowaniu ludzi- szczególnie tych ze strony prawej politycznie. Ale to na razie później. Na razie odzwyczajają nas od palenia.. A to Hitler przecież palił ludźmi???? I robił z nich mydło.. Przeklęty faszysta.. Ale ci, którzy go naśladują- faszystami nie są. Faszystami są ci, którzy na to zwracają uwagę.. Ot - drobna subtelność! WJR
Ostatnie wydarzenia to komunikat do oligarchii i aparatu państwowego, zamykający się w zdaniu: władzy nie oddamy nigdy Ze wszystkich gorących obrazów ostatnich, dynamicznych tygodni najbardziej utkwiło mi w głowie nagranie pokazujące szpaler policjantów, którzy oddają serię strzałów (z broni gładkolufowej) w kierunku uczestników Marszu Niepodległości. I nie oceniam tutaj zasadności zdecydowanej reakcji policji - tej sprawy nikt nie rozstrzygnął dotąd jednoznacznie. Uważam jednak, że ten właściwie nieznany w III RP widok - a wiec policyjne szeregi strzelające do opozycyjnego tłumu - jest ważnym komunikatem władzy. Komunikatem, którego bezpośrednią przyczyną było chwilowe prowadzenie jedynej realnej, nie malowanej partii opozycyjnej w sondażach. Tymi strzałami władza weszła na wyższy poziom brutalności. Pokazała wszystkim zainteresowanym, że w obronie swojej władzy gotowa jest sięgać po środki jeszcze niedawno niewyobrażalne. Nie sądzę przy tym, że jest to komunikat skierowany przede wszystkim do przeciętnych Polaków. Nie, to komunikat adresowany do oligarchii i aparatu państwowego. Jasny sygnał, że nie należy orientować się na opozycję, choćby ta prowadziła w sondażach, ponieważ od woli wyborców do zmiany władzy jest bardzo daleka droga. Takich komunikatów mamy zresztą więcej. Operacja wokół sprawy trotylu na wraku, przeprowadzona z jawnym wykorzystaniem prokuratorów (przygotowali komunikat PR-owski, nie merytoryczny) też temu służyła: wpojeniu przekonania, że zasoby władzy, umożliwiające reżyserowanie rzeczywistości społecznej, są nieprzebrane, a jej kontrola nad procesami społecznymi głębsza, niż sądzimy. Później "wyhodowany" przez ABW "zamach". Znów to samo - wybuchy, bomby, zamach, zbrodnia, śmierć, delegalizacja, uprawnienia służb specjalnych, państwowość i antypaństwowość. Zauważmy, wokół jakich słów zaczyna krążyć nasza debata, jakie słowa i jaki zakres tematyczny wprowadza władza. Coraz bardziej krążymy wokół przemocy, i to bezpośredniej, takiej z użyciem broni, takiej, która zabija. Chodzi oczywiście o budowanie atmosfery grozy, o wywołanie klimatu strachu i jednoczesnego przyzwolenia na stosowanie coraz brutalniejszych środków w walce z opozycją. Już nie tylko środków medialnych, ale i całkiem konkretnych. Zapewne w słusznym przewidywaniu, że sytuacja w kraju będzie coraz bardziej gorąca, głównie za sprawą narastającego kryzysu i powszechnego przekonania, że obecna władza nie ma żadnego sensownego pomysłu na Polskę poza obroną status quo. Fizyczna przemoc - zamachy, strzały, śmierć - to elementy stale obecne za naszą wschodnią granicą: w Rosji, na Białorusi i na Ukrainie. Nigdy do końca nie wiadomo, czy zdarzyły się same, czy też reżimy pozwoliły im się zdarzyć, albo nawet - pomogły się zdarzyć. Zawsze służą jednak zastraszeniu obywateli, jak już napisałem, dwuwarstwowo: raz jako bezpośrednie zagrożenie dla spokoju, a dwa jako sygnał, że sytuacja uzasadnia przemoc ze strony władzy. Sądzę, że i u nas ostatnie wydarzenia - przemoc wobec Marszu Niepodległości, sprawa trotylu (skutkująca jeszcze dalej idącym domykaniem mediów) i sprawa zamachu - są częścią szerszego planu, którego komunikat ostateczny jest bardzo prosty: władzy nie oddamy nigdy. Demokracja w Polsce powoli, ale konsekwentnie staje się fikcją. Prawo nie jest równe dla wszystkich, słyszymy jawne wezwania do łamania prawa w walce z opozycją. Krok po kroczku, zdanie po zdanie, okładka po okładce, cały system polityczny jest przebudowywany w kierunku znanym np. z rządów Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej w Meksyku. Zanika fundamentalne dla demokracji przekonanie, że rządy można zmienić w wyniku werdyktu wyborczego. Zastanawia zgoda elit medialnych na taki kierunek rozwoju naszego państwa. Rozumiem, że kieruje nimi strach przed PiS, że najważniejsza jest obrona własnych pozycji. Dziwię się jednak, że ów establishment nie widzi ostatecznej konsekwencji: oni sami też obudzą się z bardzo krótką smyczą na szyi.
To, że nie biją krytycznych dziennikarzy, że można pisać w internecie co się chce, nic w tym obrazie nie zmienia. W Rosji też do niedawna można było pisać - w internecie - co się chce. Nowa antydemokracja to nie kopia PRL-u, to coś nowego, bliskiego demokracji sterowanej, a nie komunistycznemu systemowi o ambicjach totalitarnych. Na razie to coś ostatecznie mniej przerażającego, ale przecież to nadal coś, co nie jest demokracją. Zasadnicze pytanie brzmi więc: czy władza zdąży zniszczyć demokrację zanim poparcie dla niej ostatecznie się załamie.
Moralna wyrocznia wśród kuriozów Media elektroniczne już zapomniały o złapanym przez ABW terroryście, bo żyją zatrzymaniem Katarzyny W. Media drukowane są jeszcze w fazie terrorysty, ale na tle tego szaleństwa, które ogarniało wczoraj całodobowe telewizje informacyjne, zainteresowanie gazet wydaje się umiarkowane. Oczywiście, tabloidy karmią się krwawymi wizualizacjami wybuchu czterech ton trotylu w centrum stolicy, a „Gazeta Wyborcza" beztrosko uściśla, że materiał wybuchowy uzyskał zatrzymany naukowiec z saletry amonowej (podajcie może jeszcze wzory chemiczne i sposób skonstruowania aparatury), ale nie brak zupełnie rozsądnych pytań: jeśli zmontowaną przez niedoszłego terrorystę grupę stanowiło 6 osób, to dlaczego tylko jedna z nich dostała zarzuty? Zdaje się to wskazywać, że aż pięć było podstawionymi funkcjonariuszami. Prokuratura znowu tłumaczy się mętnie, według zasady „po pierwsze nie było żadnego trotylu, po drugie pochodził z II wojny światowej, a po trzecie wyniki badań będą za pół roku". Liczba zatrzymanych się mnoży, to znów okazuje się, że nie było żadnej grupy, tylko jacyś ludzie, którzy znali podejrzanego tylko przez internet... Oczywiście, w tej sprawie salon nie narobi histerii, że to jakiś platformerski agent Tomek uwiódł biednego naukowca i zainspirował do niecnych czynów, ale skoro już prokuratura zdecydowała się ogłosić sprawę w chwili przez siebie wybranej, to mogłaby od razu ogłosić ją jasno i przejrzyście. Zaskoczenie pozytywne − jakby niewielu prorządowych komentatorów poszło drogą wskazaną przez Monikę Olejnik i Wojciecha Maziarskiego, by szukać powiązań „polskiego Breivika" z narodowcami. Nie ogłoszono jeszcze, że terrorysta uwielbiał Kaczyńskiego, pasjami słuchał Radia Maryja, czytał prawicowe portale oraz książki Ziemkiewicza i Wildsteina. Niektórzy powtarzają nawet za Jarosławem Gowinem, że sprawy szalonego terrorysty nie powinno się wykorzystywać do bieżącej polityki. Hm, jakaś remisja w ogólnym zdziczeniu? Spokojnie, zaczekajmy parę dni na kolejną okładkę Lisa. Na razie portal wirtualnemedia.pl podaje dane wyjaśniające, dlaczego specjalista od szukania u innych wydmuszek przejawia tak fatalny stan nerwów. Sprzedaż „Newsweeka" po napompowanym reklamą i skandalami sierpniowym szczycie, zjechała do poziomu poniżej lipca. Bardzo ciekawe, jak się ten eksperyment skończy? Ja stawiam na to, że za pół roku, kiedy wkurzeni Szwajcarzy policzą, ile ich Lis kosztował i jakie ta inwestycja przyniosła rezultaty, on sam uprzedzając zwolnienie sprowokuje jakiś konflikt, ogłosi się męczennikiem i w aurze prześladowanego przez PiS przeskoczy na kolejną fuchę, pozostawiając za sobą następną redakcję zdemolowaną, jak wcześniej „Wydarzenia" Polsatu i „Wprost". Pytanie tylko, gdzie przeskoczy? Do TVP? A może już wprost do pijaru PO? Albo na listę wyborczą do europarlamentu? Tak czy owak, nielicznym uczciwym pracownikom „Newsweeka" z góry współczuję. Niezwykła ciekawostka w „Polityce" − sobotnie złote myśli Adama Michnika, które zapewne miały w jego przekonaniu rzucić Polskę na kolana i wyznaczyć nowe moralne standardy, a przepadły bez żadnego rezonansu, cytowane są... w rubryce kuriozów i absurdów (tzn. tego co redakcja uważa za absurdy) czyli na kolumnie „polityka i obyczaje". A to się porobiło. Wielkim nieobecnym dzisiejszych mediów wydaje się unijny szczyt budżetowy. To już jutro, ale jakby nikt nie miał głowy ani pomysłu, jak sprawę „sprzedać". Jednak szalony doktor terrorysta i zatrzymanie Katarzyny W. to tematy dla większości redakcji znacznie ważniejsze. Rafał Ziemkiewicz
Następne ekshumacje - wiosną. A po co się spieszyć??
http://niezalezna.pl/35028-wiosna-beda-nastepne-ekshumacje
[Niejasne: wynika z tekstu, że te ekshumacje już nastąpiły. MD]
Ks. Zdzisław Król i ks. Ryszard Rumianek spoczęli w niewłaściwych grobach. Pełnomocnik rodziny jednego z duchownych wnioskował o zbadanie przy ekshumacji ciał spektrometrem na obecność materiałów wybuchowych, ale na to nie zgodziła się prokuratura.
- Trudno mi ocenić, kiedy nastąpiło zamienienie ciał. Nie byłem przy ich identyfikacji. Powiedziano mi jedynie, że są to te ciała. Otrzymałem takie świadectwo w prosektorium. Włożyłem do trumien poświęcony różaniec i odmówiłem modlitwę – mówi „Codziennej" ks. Henryk Błaszczak, który był w Moskwie z ekipą Ewy Kopacz zaraz po katastrofie smoleńskiej. Przyznaje, że ciała ofiar były już w foliowych workach. Dotarliśmy do osoby, która także w tym czasie była w moskiewskim instytucie medycyny sądowej. – Widziałem te ciała, kiedy były już w workach foliowych. Zapamiętałem, że to duchowni, ponieważ na workach ułożono szaty kapłańskie – albę i sutannę – mówi mężczyzna. Jak dowiedziała się „Codzienna", po ekshumacji ciała ks. Rumianka pełnomocnik rodziny duchownego dwukrotnie zwracał się do prokuratury o zbadanie zwłok za pomocą spektrometru, urządzenia wykrywającego obecność materiałów wybuchowych. I śledczy dwukrotnie nie wyrazili na to zgody. Prokuratura twierdzi, że pomylenie ciał zostało spowodowane „błędnym oznaczeniem przez stronę rosyjską w toku ich czynności w moskiewskim instytucie medycyny sądowej". Dowiedzieliśmy się, że wiosną 2013 r. otwarte zostaną kolejne groby.
[I znów – by nie badać na okoliczność PRZYCZYNY ZGONU? MD]
Kapitalizm dla wszystkich? W czasach zimnej wojny, Niemcy Zachodnie jako odpowiedź na komunistyczną propagandę starały się wprowadzić dobrobyt dla wszystkich. Prawie im się to udało dzięki mądrej polityce ekonomicznej Ludwiga Erharda. Głoszony przez niego prorynkowy ordoliberalizm oparty na społecznej nauce Kościoła święcił sukcesy także dlatego, że ludzie byli inni; bardziej solidarni, żyjący w strachu przed komuną. Po upadku bloku sowieckiego zachodni kapitalizm zmienił swoje oblicze. Oparty został na zasadach całkiem odmiennych od tych głoszonych przez Erharda i od ideałów Adama Smitha. Zamiast starań o dobrobyt dla wszystkich, neoliberalne rządy i ci, którzy nimi sterują, proponują kapitalizm dla wszystkich. Istotnie, większość obywateli w bogatych krajach posiada jakieś akcje i lokaty w bankach, ma zatem prawo czuć się kapitalistami. Także u nas połowa obywateli to posiadacze kapitału płacący podatek od zysków kapitałowych (podatek Belki) a więc kapitaliści. Tych szerokich mas wstrętnych kapitalistów (do których należy piszący te słowa) nie interesuje w jakim biznesie pracują ich pieniądze ani jakie przekręty robią menadżerowie korporacji przy pomocy tych pieniędzy, ani kogo wyzyskują banki, pożyczając im pieniądze na lichwiarski procent. Dla wszystkich kapitalistów, od tych siermiężnych poczynając a na rekinach finansjery kończąc, ważna jest stopa zwrotu kapitału, czyli stopa zysku i skala wyzysku. Uwikłani w taki demokratyczny kapitalizm wyzyskujemy się nawzajem bez skrupułów. Neoliberałowie oczywiście nic o wyzysku nie wiedzą, dla nich to jakieś marksistowskie brednie. Ale twierdzą, że jeśli będziemy wystarczająco sprytni (jak radził dobry wujek Friedman), to wszyscy możemy zostać kapitalistami. No i wyszły z tego drabiny majątkowe jak w feudalizmie. Drabiny kapitalistów w Polsce i na całym świecie mają tyle szczebli, ile drabiny do nieba. Na najwyższych szczeblach tych drabin majaczą oligarchowie w chmurach „ciężko zarobionych” pieniędzy, a na najniższych szczeblach kłębią się masy kapitalistów, którym nie wystarcza do pierwszego. Wokół wegetują rzesze niezbyt sprytnych, którzy kapitału nie posiadają i nic o podatku Belki nie wiedzą. Znają za to dobrze lichwiarskie oprocentowanie kredytów i bezduszność windykatorów.
Od Marksa do Friedmana W dużej mierze do nieszczęść zwykłych ludzi w ubiegłym stuleciu przyczynił się Marks i jego wyznawcy. Friedman i jego zwolennicy spełnią tę rolę w obecnym stuleciu. Podobnie jak marksiści, „dla dobra ludzkości” tworzą teorie gospodarczo-społeczne rzekomo oparte na wiedzy ekonomicznej i znajomości natury ludzkiej. A tak naprawdę jedni i drudzy dla własnej chwały i karier wyprodukowali mnóstwo niespójnej, pseudonaukowej literatury opartej na fałszywych założeniach. Marksistowska teoria o wychowaniu świadomego człowieka, który w socjalizmie pracować będzie wydajniej (bo dla siebie) okazała się mrzonką. Człowiek w bloku sowieckim uświadamiał sobie stopniowo coś innego; że pracuje na pasożytów mnożących się jak króliki. Dlatego widmo komunizmu nie straszy już w Europie. Teraz człowieka pracy straszy Friedman. Wedle niego każdy powinien być świadomy, że musi radzić sobie sam i pamiętać, że nie ma darmowych obiadów. W ustach człowieka sukcesu wywodzącego się z biedoty żydowskiej to cynizm. Jego niektóre przemyślenia i bon moty były równie bałamutne i niebezpieczne jak rewolucyjne poglądy Marksa. Całkiem niedawno błyskotliwe powiedzonka Friedmana powtarzało w Polsce wielu „esgepisiaków”, którzy z religii marksistowskiej przeszli na religię monetarną. Takich ekonomistów politycznych wszędzie jest pełno. Niestety, wyobraźni i naukowej rzetelności mają jeszcze mniej niż ich guru. W rezultacie świat dryfuje w kierunku nowej utopii.
Friedman nie przewidział, że postępująca automatyzacja i robotyzacja produkcji i usług spowoduje bardzo duży wzrost bezrobocia na całym świecie. W konsekwencji pauperyzacja szerokich mas powoduje drastyczny spadek popytu, podczas gdy podaż dóbr konsumpcyjnych i usług niepomiernie wzrasta. Każdy z nas, obserwując liczbę i natrętność reklam, zdaje sobie z tego sprawę. Ale neoliberalni ekonomiści chyba nie i nie chcą się przyznać, że poprowadzili globalną gospodarkę w fatalny New Deal. Obecny „nowy ład” z Keynesem (niestety) nie ma nic wspólnego, to po prostu bezład ekonomiczny. Ojcem tego bezładu jest Friedman, któremu brakowało konsekwencji; często zmieniał zdanie nie tylko w sprawie interwencjonizmu państwowego w USA. Zmieniał zdanie także w kwestiach dotyczących swoich własnych teorii. W pracy na temat monetaryzmu dowodził (i słusznie), że kryzysy gospodarcze można łagodzić, regulując dopływ pieniądza na rynek, a inflacja jest nieuchronnym skutkiem tych regulacji i wahań koniunktury. Później słynny noblista zdecydowanie większą uwagę w polityce pieniężnej począł poświęcać inflacji. Czy robił to pod naciskiem rynków finansowych i banków, które sponsorowały jego karierę, czy w celu szybszego powiększania własnego majątku, nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że przez długie lata cel inflacyjny był jedynym kryterium polityki pieniężnej w globalnej gospodarce. Pozwalało to bogatym błyskawicznie pomnażać bogactwo poprzez „inwestycje” (czytaj spekulacje) na rynkach walutowych. W świecie pojawiło się mnóstwo kapitalistów mieszkających w rajach podatkowych, zatrudniających jedynie szoferów i sekretarki. Owi kapitaliści nadal unikają inwestowania bezpośrednio w gospodarkę. Po co ryzykować, skoro mogą „inwestować” na rynkach finansowych, które ciągle wspiera neoliberalna polityka pieniężna? Owa polityka sprowadza się do obrony wartości papierowego pieniądza. Jest najlepsza dla tych, którzy śpią na górach pieniędzy ulokowanych w bankach. A co się dzieje w razie krachu bankowego? Neoliberalne rządy ratują banki (te wielkie banki, w których zagrożone są kapitały wielkich spekulantów) za pieniądze zwykłych podatników i wprowadzają drakońskie cięcia budżetowe. Paradoksalnie, w krajach rozwijających się szybciej zrozumiano, że polityka pieniężna musi być w większym stopniu podporządkowana polityce wzrostu gospodarczego, że trzeba dokonywać redystrybucji dochodu narodowego na wielką skalę, aby zrównoważyć kapitalistyczny wyzysk, którego ofiarami są szerokie masy. Nowe potęgi gospodarcze Azji – Chiny, Indie, Indonezja – zmieniły kurs. Wzrost gospodarczy zaczyna tam służyć budowaniu pokoju społecznego i finansuje walkę z nędzą. Rząd chiński począł wypłacać renty 240 milionom mieszkańców wsi, dla których nie przewiduje zatrudnienia w przemyśle i w usługach. Jeszcze parę lat temu 80 proc. Chińczyków nie miało ubezpieczeń zdrowotnych, teraz mają je niemal wszyscy. Również Indonezja zamierza do 2014 roku zapewnić ubezpieczenia zdrowotne wszystkim swoim obywatelom. Prześcignie zatem, podobnie jak Kuba, bogatą Amerykę. Czy to nie kuriozum? W bogatych krajach skostniałego neoliberalizmu pogłębiają się sprzeczności. Te sprzeczności w Polsce są większe niż w państwach, od których rzekomo czegoś się uczymy. To kolejne kuriozum. W rezultacie ponad dwa miliony wykwalifikowanych polskich pracowników znalazło sobie w starej UE dwa, trzy razy lepiej płatne zatrudnienie i uciekło z kraju przed kapitalistycznym wyzyskiem. Politycy i telewizyjni ekonomiści winią się nawzajem za ten exodus. Ale ci, którzy sięgają po władzę i media i tumanią opinię publiczną, nic nie robią, aby tę sytuację zmienić. Dają jednak do zrozumienia, że oni z kraju nie uciekną. Jak to nazwać? Politykoholizm czy bezczelność? Jan K. Kruk
Machina dezinformacji Dwa tygodnie temu człowiek znikąd, czyli Janusz Palikot, z trybuny sejmowej zażądał aresztowania dwóch najważniejszych przywódców opozycji: prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego i posła Antoniego Macierewicza. Niemal zaraz po tej wypowiedzi ruszyła propaganda znana już wcześniej, zwłaszcza z czasów PRL. Zbigniew Brzeziński stwierdził, że dla ludzi mówiących o zamachu nie ma miejsca w życiu publicznym, a były esbek Gromosław Czempiński wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego nazwał „kryminalnym”. Uruchomienie starej machiny nie dziwi, bo medialny zamęt robią ludzie nauczeni swojego rzemiosła w esbecko-partyjnym tyglu. Potwierdzenie przez prokuraturę tego, co naprawdę biegli znaleźli w Smoleńsku, oznaczałoby koniec ich stacji, gazet, panowania. I tak ich sytuacja nie jest różowa – wystarczy np. porównać wpływy z reklam TVN czy Agory z ostatnich lat. Dlatego ich walka o uwiarygodnienie smoleńskiego kłamstwa nie jest bojem o wiarygodność (bo tej już nie mają), ale o życie.
Na wraku były materiały wybuchowe Funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego, którzy byli w Smoleńsku, przywieźli do Polski nie tylko zapisy badań, które znajdują się w pamięci urządzeń użytych przez biegłych, ale również pełny opis czynności i pomiarów sporządzany na bieżąco w Smoleńsku. Biegli mieli ze sobą przenośny komputer z oprogramowaniem do opracowania wyników tych pomiarów. Jak ujawniła „Gazeta Polska Codziennie”, w dniu publikacji w „Rzeczpospolitej” na temat znalezienia śladów materiałów wybuchowych na wraku Tu-154M wczesnym rankiem prokuratura wojskowa skontaktowała się z funkcjonariuszami Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego oraz Centralnego Biura Śledczego, którzy byli w Smoleńsku. Prokurator Ireneusz Szeląg, szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, zagroził odpowiedzialnością karną biegłym z CBŚ, jeśli będą informować swoich przełożonych o ustaleniach poczynionych w Smoleńsku podczas ostatniego wyjazdu. Po rozmowie z prokuratorem funkcjonariusze sporządzili notatkę służbową, co potwierdza rzecznik komendanta głównego policji insp. Mariusz Sokołowski
– Pismo trafiło do dyrektora po spotkaniu funkcjonariuszy CBŚ z prokuratorem. Stwierdził on, że zgodnie z przepisami Kodeksu postępowania karnego o prowadzonym postępowaniu może informować jedynie prokuratura. Przypomniał także o grożących sankcjach karnych, które są przewidziane za ujawnianie takich informacji. Poseł Tomasz Kaczmarek (PiS) złożył w tej sprawie do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez prokuratora Szeląga. Stało się ono wymówką dla rzecznika śledczych. Jak wyjaśnił, w związku z tym, że temat stał się przedmiotem postępowania karnego, „z oczywistych względów prokuratorzy WPO w Warszawie nie wypowiadają się na ten temat”.
Pieszczoszki bezpieki Po ujawnieniu faktu, że na wraku tupolewa oraz na ziemi, gdzie spadły szczątki, znaleziono ślady materiałów wybuchowych, na szalę smoleńskiego kłamstwa rzucono wszystkie możliwe środki. Brylowała w tym stacja TVN, co nie jest niczym nadzwyczajnym. Jej twórca, Mariusz Walter, był hołubiony przez kierownictwo Ministerstwa Spraw Wewnętrznych PRL, o czym świadczą dokumenty. W 1979 r. Mariusz Walter, współtwórca Studia 2 w TVP, obok m.in. Zenona Płatka, jednego z szefów IV Departamentu MSW (w latach 90 oskarżonego o sprawstwo kierownicze w zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki), przyjmował od kierownictwa MSW nagrodę „za twórczość i działalność publicystyczną w telewizji służącą umacnianiu ładu i porządku publicznego oraz podnoszeniu na wyższy poziom kultury prawnej w społeczeństwie”. W merytorycznym uzasadnieniu wniosku o przyznanie nagrody czytamy:
„Poszczególne redakcje Zespołu Studia 2 systematycznie uwzględniają w swoich programach tematykę umacniania ładu i porządku publicznego. Wiele audycji jest bezpośrednio poświęconych działalności resortu spraw wewnętrznych, eksponując osiągnięcia MO i SB w walce z przestępczością i prezentując sylwetki funkcjonariuszy. (…) Kierownictwo Zespołu Studia 2 przywiązuje wiele uwagi do tej problematyki, współpracując szeroko z jednostkami spraw wewnętrznych.”
Także w latach 80. Mariusz Walter był ceniony przez aparat państwowy – w 1983 r. ówczesny rzecznik rządu PRL Jerzy Urban proponował szefowi MSW gen. Czesławowi Kiszczakowi utworzenie w tym resorcie specjalnego pionu propagandowego, do którego polecał m.in. Mariusza Waltera. Informacje na ten temat ujawnił w 2006 r. w biuletynie IPN Grzegorz Majchrzak. W poufnym liście do Kiszczaka z 22 lutego 1983 r. rzecznik rządu tak określał cele nowej służby, m.in.:
„programowanie i realizacja »czarnej propagandy« oraz prowadzenie przemyślanej, zręcznej i stałej kampanii na rzecz zmiany obrazu SB, MO i ZOMO w społeczeństwie i inicjowanie akcji tych służb dla ocieplenia ich wizerunku”. Według Urbana, miałoby to być realizowane m.in. poprzez „tworzenie własnych programów telewizyjnych, radiowych i reportaży pisanych, a także kompletowanie dokumentacji, którą następnie wykorzystywaliby dziennikarze pracujący w odpowiednich środkach masowego przekazu”.Ostatecznie Kiszczak nie zdecydował się na utworzenie proponowanej przez Urbana struktury, tłumacząc to tym, że
„cele przezeń zakładane można osiągnąć bez powoływania odrębnego pionu, bo jest to zbyt kosztowne, może być nieskuteczne oraz może sprzyjać ujawnieniu ważnych tajnych informacji”.
Marzenie Jerzego Urbana ziściło się 20 lat później – wspólnie z dawnymi esbekami, m.in. ze szkolonym przez KGB Hipolitem Starszakiem, dyrektorem Biura Śledczego MSW, założył tygodnik „Nie”. Dziś pismo znajduje się w niszy, jednak w latach 90. było jednym z najbardziej poczytnych. Do niedawna zastępcą Urbana był Andrzej Rozenek, który zrezygnował ze stanowiska po uzyskaniu w ostatnich wyborach mandatu poselskiego, startując z listy partii Janusza Palikota. Rozenek – obecnie rzecznik klubu Palikota – należy także do Klubu Wałdajskiego, zrzeszającego – jak czytamy – ekspertów zajmujących się sprawami Rosji. W 2010 r. Rozenek uczestniczył w siódmej sesji Klubu. Uczestnicy spotkali się też z Władimirem Putinem w jego letniej czarnomorskiej rezydencji w Soczi. Stronę polską reprezentowali Andrzej Rozenek, Leszek Miller oraz Adam Michnik, który już w trakcie Okrągłego Stołu zbratał się z oprawcami z bezpieki, czyli gen. Wojciechem Jaruzelskim oraz gen. Czesławem Kiszczakiem. Teksty publikowane w „GW” na temat katastrofy wejdą zapewne do historii jako przykład kłamstwa smoleńskiego (np. ten o rzekomej kłótni gen. Andrzeja Błasika z kpt. Arkadiuszem Protasiukiem 10 kwietnia 2010 r., tuż przed wylotem Tu-154M do Smoleńska).
Skłócić, podzielić, osaczyć Za pomocą tub propagandowych mediów rządząca ferajna od ponad dwóch lat dąży do totalnego podzielenia społeczeństwa. Jak wyglądała machina propagandowa, można się przekonać, czytając dokumenty dotyczące pierwszych godzin po katastrofie. Do Kancelarii Premiera przyjechał Donald Tusk, rzecznik rządu Paweł Graś, szef KP Tomasz Arabski oraz spec od PR, czyli Igor Ostachowicz. Po co premierowi był potrzebny specjalista od wizerunku – chyba nie trzeba tłumaczyć. Jedno z propagandowych haseł, które dziś brzmi jak ponury żart, to: „Państwo zdało egzamin”. Państwo (czyli rząd), które nie dopilnowało nawet tego, by do trumien w Moskwie ofiary katastrofy zostały złożone pod własnym nazwiskiem. Gromadzący się od 10 kwietnia 2010 r. pod Pałacem Prezydenckim ludzie byli dla rządzących zbyt groźni w swojej jedności i dlatego trzeba było coś zrobić. I właśnie dlatego Bronisław Komorowski z pomocą „Gazety Wyborczej” doprowadził do usunięcia Krzyża Pamięci, który w dniach żałoby postawili przed Pałacem harcerze. Wcześniej środowisko Palikota atakowało ludzi modlących się przy krzyżu – wśród agresorów nie brakowało tajniaków i dawnych współpracowników bezpieki. Na szczęście zachowały się nagrania, na których widać, kto szczuł, atakował, znieważał. A tzw. autorytety mówiły o „fajnym Hyde Parku”, gdzie można było spotkać przechadzającego się z uśmiechem zadowolenia Seweryna Blumsztajna czy Helenę Łuczywo z „GW”. Gdy niedawno okazało się, że mimo intensywnych zabiegów większość Polaków chce międzynarodowej komisji do zbadania przyczyn smoleńskiej katastrofy, a 36 procent wierzy w zamach, lawina propagandy ruszyła na nowo. W TVN Katarzyna Kolenda-Zaleska przeprowadziła wywiad ze Zbigniewem Brzezińskim, doradcą byłego prezydenta USA Jimmy’ego Cartera. Brzeziński stwierdził, że
„mówienie o zamachu bez wyraźnego wskazania, kto jest za niego odpowiedzialny, ale sugerując jednocześnie, że jest to rząd polski, a może Sowieci, a może i razem, to to jest coś tak wstrętnego i tak szkodliwego, że mam nadzieję, że osoby bardziej odpowiedzialne w opozycji rządowej się jakoś inaczej do tego odniosą. (…) Bo to jest strasznie wredna robota, robiona widocznie przez parę osób cierpiących na jakieś psychologiczne trudności, które może z punktu widzenia ludzkiego są zrozumiałe, ale dla których nie ma miejsca w życiu politycznym”.
Brzeziński, który mając wpływy w administracji USA, nie zrobił nic, by chociażby pomóc w sprowadzeniu wraku Tu-154M do Polski, został przywołany jedynie do wzmocnienia przekazu. Kilka dni później jako kolejny „autorytet” został użyty współzałożyciel Platformy Obywatelskiej Gromosław Czempiński, były funkcjonariusz SB, który w czasach PRL rozpracowywał m.in. arcybiskupa Karola Wojtyłę podczas jego wizyty w USA. W programie Moniki Olejnik w Radiu Zet Czempiński stwierdził, że zachowanie Jarosława Kaczyńskiego, który mówił o zamachu, jest „kryminalne”. Jak widać, arsenał propagandystów jest spory i zapewne czekają nas występy kolejnych autorytetów i kolejne publikacje. Machina mając na celu osłabienie społeczeństwa, ma jeszcze sporo paliwa, ale na szczęście i ono kiedyś się skończy. Dorota Kania
Afera ABW. Gdzie są wielkie media? W opublikowanych wczoraj wynikach śledztwa Nowego Ekranu wykazaliśmy kłamstwo ABW odnośnie udaremnienia zamachu. Prokuratura potwierdziła nasze ustalenia, więc gdzie są wielkie media, cytaty i nagłosnienie afery ABW?We wczorajszym artykule pt. "Śledztwo NE: Samobójczego ataku mieli dokonać agenci ABW"
poinformowaliśmy opinię publiczną, że cała konferencja prasowa była humbugiem nie mającym nic wspólnego z rzeczywistością, gdyż nie było zagrożenia zamachem. We wstępniaku artykułu napisaliśmy:
ABW na konferencji przemilczało fakty. Brunon K. nie był pomysłodawcą zamachu ani autorem planu. Za wszystko odpowiadają agenci znajdujący się w grupie. To oni także zobowiązali się do przeprowadzenia samobójczego ataku. Onformacja ta była oparta o akta sprawy XIV KP 1004/12/S znajdujące się w Sądzie Okręgowym w Krakowie.Wczoraj o godzinie 11:11 zwróciliśmy sie do Rzecznika Prasowego Agencji Bezpieczeństwa Wewnetrznego o komentarz w tej sprawie. Do dzisiaj nie ma odpowiedzi.Znamienne. Za to we wczorajszej rozmowie z Moniką Olejnik Prokurator Wrona de facto potwierdził wyniki naszego śledztwa oświadczając, że (w punktach):
1. Brunon K. nie zamierzał osobiście dokonywać zamachu
2. Zamach miał dokonać ktoś inny
3. Brunon K. był inspirowany do zamachu i prokuratura zna nazwisko tej osoby
4. Dwóch agentów ABW dołączyło do 3-osobowej grupy Brunona K. w Lipcu 2012 albo wcześniej.
5. Dopiero w lipcu 2012 Brunon K. zaczął myśleć o zamachu
6. Dopiero od lipca 2012 Brunon K. zaczął się przygotowywać do zamachu.
7. Nie może ujawnić jaka rola była agentów ABW w 5-osobowej grupie.
8. Pomimo, że Brunon K. nie zamierzał osobiście dokonać zamachu, został tylko zatrzymany Brunon K.
Na pytanie Moniki Olejnik, czy to oznacza, że osoba majaca dokonać zamachu jest na wolności a więc jesteśmy zagrożeni Wrona odpowiedział, że:
9. Nikt nie jest zagrożony i że na wolności nie znajdują się żadne niebezpieczne osoby.
Jest tylko jedno wyjasnienie takiego stanowiska: dokonania zamachu samobójczego mieli dokonać oficerowie ABW.
Ergo. Do żadnego zamachu nie mogło dojść a więc żadnego udaremnie nia zamachu nie było.
Jeśli bowiem uznamy, że zamach został udaremniony przez ABW, to by oznaczało, że oficerowie ABW zamierzali dokonać prawdziwego zamachu na Sejm i Prezydenta RP. W takim przypadku jednak powinni zostać zatrzymani a nie zostali.
10. Jeśli do zamachu inspirowali Brunona K. oficerowie ABW to nie może ten fakt być podstawą do sporządzenia aktu oskarżenia przeciwko Brunonowi K..
Co tłumaczy brak zarzutu usiłowania zamachu a tylko zarzuty przygotowywania sie do zamachu i narażenia na niebezpieczeństwo w związku z przechowywaniem duzej ilości materiałów wybuchowych.
11. Zgodę na udział w operacji agentów ABW musiał wydać osobiście Prokurator Generalny.
Wiedział więc o całej sprawie nie tylko Bondaryk ale i Seremet.
Wszystko do przyznał Prokurator Wrona w TVN24 u Moniki Olejnik wczoraj wieczorem. Monika Olejnik zresztą zadawała pytania dokładnie pod artykuł NE, nie wspominając ani słowem o wynikach naszego dziennikarskiego śledztwa.
A jeżeli tak, to nie było zagrożenia zamchem terrorystycznym na Prezydenta RP i Sejm, a cała operacja, wraz z konferencją prasową jest kłamstwem, manipulacją i prowokacją służb specjalnych razem z prokuraturą, której celu nie znamy. Jest to afera za która powinny w trybie natychmiastowym polecieć głowy Bondaryka i Seremata. Gdzie więc są te wszystkie media głownego nurtu, TVN, Polsat, TVP, Gazeta Wyborcza, Rzeczpospolita i głowne stacje radiowe? Dlaczego żadne z nich nie cytuje potwierdzonych przecież ustaleń śledztwa Nowego Ekranu? Gdzie zainteresowanie dziennikarzy, którzy tak chętnie prześwietlali wszystkie wypowiedzi internetowe Brunona K. i rozwodzili sie nad jego przekonaniami, życiorysem oraz pracą na uczelni? Milczą, gdy tymczasem nasz tekst robi furorę w Internecie (ok 15 tys. odsłon) i 1300 lajków na Facebooku. Zamiast tego mamy "aferę" Artura Nicponia, blogera i oleśnickiego działacza PiS, któremu Gazeta Wyborcza wyrwała wypowiedź z kontekstu i który dziś został zawieszony decyzją Prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Czy "afera Nicponia" ma teraz przykryć AFERĘ ABW? Łażacy Łazarz
Rząd osłabia bezpieczeństwo Polski O ostatnich wydarzeniach związanych ze służbami portal Stefczyk.info rozmawia z byłym szefem UOP i Agencji Wywiadu gen. Zbigniewem Nowkiem. Stefczyk.info: Jak Pan ocenia sprawę zamachowca zatrzymanego ostatnio przez ABW? Wiele osób ma wątpliwości, czy sprawa nie została zbytnio rozdmuchana... Gen. Zbigniew Nowek: W mojej ocenie należy w tej sprawie odrzucić opinie skrajne. One się bowiem przyczyniają do lekceważenia zagrożeń wynikających z terroryzmu. Jeśli jakiś człowiek detonuje ładunki o wadze 200 kilogramów i ma pomysły, by działać przeciwko organom państwa, to jest on groźny. Jednak do całkowitej oceny skali sukcesu służb brakuje mi wiedzy o ilości ładunku wybuchowego, jaki znaleziono przy zatrzymanym. Sądzę jednak, że służby spisały się w tej sprawie, że działały sprawnie.
Wiele osób zaskoczył jeden z prokuratorów, który przy tej okazji apelował do polityków, by nie ograniczać kompetencji ABW. Może to świadczyć o złej sytuacji w służbach. Co się tam dzieje? Mamy sytuację, w której rząd nie ma pomysłu na reformę służb. We wrześniu Donald Tusk mówił, że służby zostaną zreformowane, a za dwa miesiące szefowie MSW i MON podadzą założenia w tej sprawie. Obecnie szef rządu mówi, że założenia poznamy do końca grudnia. Pytam więc, po co reforma, która jest całkowicie nieprzemyślana, a na piśmie nie ma nawet jej założeń? Służby to bardzo delikatny instrument, w których zmiany powinny być raczej ewolucyjne, a nie rewolucyjne. Powinno się zacząć pracę nad reformą od ogłoszenia konkretnego pomysłu na poprawę skuteczności służb. Potem należy ten konkretny pomysł, projekt zmian, poddać konsultacjom z całą opozycją oraz ekspertami ds. służb. Nie wolno igrać z bezpieczeństwem państwa i robić kroków nieprzemyślanych. Wyszkolenie doświadczonego funkcjonariusza to kilkanaście lat pracy i szkolenia. Obecnie natomiast słyszymy, że będzie jakaś reforma, ale nie wiadomo jaka.
Jak wpływa to na działanie służb? Funkcjonariusze zamiast myśleć o bezpieczeństwie państwa, zamiast myśleć o bezpieczeństwie Polaków, myślą o bezpieczeństwie swoich rodzin. I nie można ich za to potępić. Oni nie wiedzą, co będą robić za kilkanaście miesięcy. Zaczynają szukać bezpiecznej pracy. To już powoduje masowe odejścia ze służb, a będą kolejne. Nikt nie chce pracować w firmie, w której wciąż dochodzi do jakichś zmian, w których wciąż zapowiada się jakieś nowe reformy. Tymczasem my wciąż nie wiemy, czy służby zdaniem rządu są przydatne czy nieprzydatne. Niepokoi mnie, że rząd ogłasza jakieś zmiany, ale nie przedstawia szczegółów. Dywagacji medialnych w tak ważnej sprawie być nie może. Nie rozumiem również, dlaczego rząd motywuje zmiany w służbach sprawą Amber Gold. Przecież tam głównie zawiodły służby Ministerstwa Finansów oraz policja i prokuratura. Formacją, która doprowadziła do zakończenia działalności AG, była właśnie ABW. I tą instytucję, argumentując sprawą Amber Gold, rząd chce przebudować. I zabiera się za reformę w sposób szkodliwy. To budzi pytania.
Sprawa zamachu na Sejm i polityków zmobilizowała polskie instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo narodowe, polityków oraz media. W przypadku śledztwa smoleńskiego takiej mobilizacji nie widać. Trzeba pytać rząd, dlaczego tak się dzieje. Ja nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego poważne badania dotyczące obecności materiałów wybuchowych są prowadzone dopiero po ponad dwóch latach od katastrofy smoleńskiej? Na jakiej podstawie komisja Millera orzekła, że na pokładzie tupolewa nie było ładunków wybuchowych, skoro nie miała do końca przekonania w tej sprawie prokuratura? Były uzasadnione podejrzenia w tej sprawie, skoro zarządzono badania w Smoleńsku. Dlaczego takie widać takie podejście do tej sprawy, nie wiem. Dlaczego doszło do zamiany ciała Prezydenta RP Ryszarda Kaczorowskiego, Anny Walentynowicz ważnych duchownych? Trudno mi odpowiedzieć, dlaczego doszło do tak skandalicznych zaniedbań. Rozmawiał Nal
Ziemkiewicz: wniosek o TS to zagranie propagandowe Gdybyśmy mieli poważnie traktować pewne sprawy, to pierwszą osobą, która powinna stanąć przed Trybunałem Stanu jest Lech Wałęsa, drugą Leszek Miller, a trzecią Donald Tusk. Zarzuty postawione Kaczyńskiemu i Ziobrze są zarzutami zupełnie duperelnymi, w porównaniu z tymi, które ciążą na trzech wyżej wymienionych panach - mówi publicysta "Uważam Rze" Rafał A. Ziemkiewicz w rozmowie z portalem Stefczyk.info. Stefczyk.info: PO znowu chce postawić Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobrę przed Trybunał Stanu. Jak ocenia pan ruch Platformy, związany ze złożeniem wniosku? Rafał A. Ziemkiewicz: Jest to śmiechu warty wniosek. Zarzuty są po prostu komiczne. Zarzut o stwarzanie atmosfery jest marną publicystyką, a zarzut przekroczenia kompetencji, polega na tym, że zdaniem pana Kalisza nie wolno w polskiej Konstytucji powoływać zespołu międzyresortowego, tylko powinny być osobne zespoły resortowe, jest zarzutem duperelnym. Jest to wyłącznie zagranie propagandowe. Być może mające przykryć kompromitację władzy z dziwnym agrobomberem. Ewidentnie jest to inicjatywa PO. Podpisy SLD-owców i Palikociarzy, o ile mi wiadomo, były zebrane dawno. To decyzja podjęta przez Platformę, żeby ten bzdurny wniosek, który leżał w zamrażarce od wielu miesięcy, nagle ogłosić.
Nie popiera go nawet PSL. Wygląda na to, że nie ma szansy realnego zaistnienia? Racją jego zaistnienia jest robienie smrodu. Przecież gdybyśmy mieli poważnie traktować pewne sprawy, to pierwszą osobą, która powinna stanąć przed Trybunałem Stanu jest Lech Wałęsa za niszczenie dokumentów, związanych ze sprawą "Bolka" i swoją własną przeszłością. Drugą osobą, która powinna przed nim stanąć jest Leszek Miller, który nadużył służb przeciwko prezesowi Orlenu, co jest stwierdzone prawomocnym wyrokiem, skazującym Zbigniewa Siemiątkowskiego na rok więzienia. Trzecim i najbardziej winnym jest Donald Tusk, który w moim przekonaniu powinien wylądować w więzieniu i sądzę, że zdaje sobie z tego doskonale sprawę. Natomiast zarzuty postawione Kaczyńskiemu i Ziobrze są zarzutami zupełnie duperelnymi, w porównaniu z tymi, które ciążą na trzech wyżej wymienionych panach.
Dlaczego akurat dzisiaj przywołano ten wniosek na nowo? Miało by to przykryć operację zatrzymania Brunona K.? Przecież sprawa została przedstawiona jako sukces? Myślę, że to sukces, który okazuje się kompromitacją, bo choć po raz kolejny na żółtym pasku ogłoszono sukces, w tej chwili nawet prorządowe media nie potrafią ukryć tego, że jest to jakaś monstrualna prowokacja służb. Zastanawiają się tylko czy jest to prowokacja wykonana na polecenie rządu, czy prowokacja która miała skłonić Donalda Tuska do zaniechania planów odcięcia kompetencji ABW. Nie wiem czy jest to prowokacja rządu, mająca podgrzać atmosferę i usprawiedliwić jakieś bezprawne działania wobec opozycji, czy jest to przejaw wewnętrznej walki, bardzo bezpardonowej, wewnątrz obozu władzy. Jeżeli przyjąć, że odpalenie dzisiaj tego wniosku jest właśnie przykryciem sprawy agrobombera, to by znaczyło, że mamy do czynienia z walką w obozie władzy. Not. kop
Platforma szuka swojego Smoleńska? Kilka dnia dystansu pozwala lepiej spojrzeń na sprawę niedoszłego zamachu terrorystycznego, jakiego chciał rzekomo dopuścić się Brunon K., wykładowca akademicki i – jak się okazuje – niespecjalny wielbiciel władzy. Co rzuca się w oczy najsamprzód? Otóż terror oraz wynikająca z niego konsolidacja społeczeństwa, zawsze są pozytywnymi bodźcami dla władzy. Zmobilizowany elektorat, którego poczucie bezpieczeństwa zostaje zagrożone, cechuje się większą tolerancją dla rządu i jego występków. Gdy w kwietniu 1995r. amerykański terrorysta Timothy McVeigh wysadził w powietrze federalny budynek w Oklahoma City, tamtejsza opinia publiczna obdarzyła większym zaufaniem administrację prezydenta Clintona. Podobne zjawisko dało się zaobserwować po zamachach z 11 września, kiedy to społeczne poparcie dla prezydenta George’a W. Busha – człowieka, który przed rokiem przegrał w głosowaniu powszechnym wybory prezydenckie – urosło do niespotykanego dla tego urzędu poziomu 82%. Zarówno w pierwszym, jak i w drugim przypadku zadziałał mechanizm zbiorowego poczucia zagrożenia i gry na niskich ludzkich instytutach, ułatwiających władzy centralnej ograniczanie tych praw i swobód, których w normalnych warunkach obywatele odebrać by sobie nie dali. Czy o takie właśnie zagranie chodziło polskiemu obozowi władzy? Jeśli tak, to jak zwykle wyszła z tego amatorka. Rządząca krajem Platforma po raz kolejny pokazała, że – czy to w robieniu dobrego, czy złego – jest tak samo nieudolna. Kazus Brunona K. jest dla władzy wygodny z kilku względów (o nich poniżej), a tym samym daje podstawy twierdzić, że jako taki został w całości wytworzony przez rządowe służby specjalne. Przestępstwo zamachu stanu (art. 127 Kodeksu karnego) oraz zamachu na konstytucyjne organy państwa lub ich działanie (art. 128 Kodeksu karnego) jest o tyle „wygodne” dla śledczych, że polskie prawo karne przewiduje jego karalność nie tylko „po fakcie”, ale również w stadialnej formie przygotowania. Kodeks karny definiuje przygotowanie jako „podjęcie czynności mających stworzyć warunki do przedsięwzięcia czynu zmierzającego bezpośrednio do jego dokonania oraz podjęcie tych czynności w celu popełnienia czynu zabronionego”. Komentarz prawniczy karnisty – prof. Zolla – rozwijając zaś tę myśl stwierdza, że „Jako postać stadialna przestępstwa przygotowanie musi być zawsze przygotowaniem określonego czynu zabronionego, a nie w ogóle przygotowaniem »jakiegoś« czynu zabronionego. Swój sens czerpie ta postać stadialna ze społecznej szkodliwości czynu zabronionego, którego stanowi przygotowanie (…) między postanowieniem realizacyjnym a usiłowaniem i obejmuje czynności będące więcej niż wskaźnikiem powzięcia tego postanowienia, a mniej niż usiłowaniem przestępstwa.” Przekładając powyższe na bardziej zrozumiały język możemy stwierdzić, że przygotowanie przestępstwa jest taką jego formą, którą bardzo łatwo komuś przypisać lub zainsynuować, a w konsekwencji – również za nie skazać. Dlatego też Kodeks karny w kilku zaledwie przypadkach przewiduje karalność przygotowania i to jedynie wtedy, gdy w grę wchodzą najcięższego rodzaju przestępstwa. Czy z czymś takim w wykonaniu Brunona K. mieliśmy do czynienia w ostatnich miesiącach? Z przygotowaniem do masowej zbrodni? Pierwsze relacje prasowe każą wątpić w tak przyjętą narrację. Czyny podjęte przez krakowskiego nauczyciela akademickiego nie wyglądają jak działania, mające bezpośrednio na celu wysadzać w powietrze rządowe budynki (z ludźmi wewnątrz przy okazji), czy też targać się na życie naszych najwyższych oficjeli. Przypominają bardziej formę maniakalnej obsesji na punkcie władzy (obsesji zabarwionej negatywnie). W filmie Marka Pellingtona „Arlington Road”, będącym sfabularyzowaną opowieścią o zamachu terrorystycznym, dokonanym wedle fabuły na kanwie tego z Oklahoma City, postawionych jest kilka według mnie trafnych tez, co do formy przeprowadzania aktów terroru. Po pierwsze, tego typu działania nigdy nie są przeprowadzane przez pojedyncze osoby; za zamachowcami stoją najczęściej mniej lub bardziej sformalizowane grupy lub wpływowe postacie. Po drugie, w interesie publicznym odpowiednie służby zawsze będą jednakowoż przekonywać, że jest inaczej, że żadne grupy terrorystyczne w państwie nie działają, albo – i to pasuje to naszej narracji – właśnie zostały rozbite, więc obywatelu możesz spać spokojnie. I wreszcie po trzecie, za wykonawcą aktu terroru zawsze stać musi jakaś ideologia. Za McVeigh’em stała sekta religijna i chęć odwetu za zabicie jej członków przez FBI; za Al-Kaidą stał dżihad. Podkładająca swoje bomby na terenie Irlandii Północnej i Anglii IRA czyniła to w poczuciu ochrony cywilnej ludności katolickiej Ulsteru. A jaka ideologia stała za Brunonem K.? Pierwsze komentarze rządowej publicystyki, czy też i samego premiera dają do zrozumienia, że krakowski p.o. terrorysty był osobą „chorą z nienawiści”. Marna to raczej argumentacja, prędzej pasująca do ww. tez i sugerująca, że w chwili obecnej Platforma szuka swojego własnego męczeńskiego aktu założycielskiego. Dla PiS-u takim tragicznym wydarzeniem była i jest katastrofa smoleńska oraz w pół roku później – zamordowanie jednego z pisowskich polityków przez b. członka PO właśnie. Tymczasem, pogarszające się nastroje społeczne sprawiają, że ujścia negatywnym emocjom – w sytuacji wyczerpania zasobów medialnej propagandy, bądź ich przyswojenia przez wyborców – Platforma postanowiła poszukać w sprawdzonych na zachodzie sztuczkach. Sprawa Brunona K. jest więc swoistą próbą wytworzenia równowagi w poczuciu prześladowania i doświadczanej martyrologii, które to przywary były do tej pory zawłaszczone przez opozycję, co jest zagraniem koniecznym w momencie, w którym czarowanie społeczeństwa wizją dobrobytu staje się coraz bardziej oderwane od rzeczywistości. To oczywiście tylko teoria. W przeszłości można znaleźć również przypadki zamachów, które wcale nie zostały wykorzystane przez władzę do ograbiania społeczeństwa ze swobód, a wręcz przeciwnie – stały się wygodnym narzędziem do wymuszania ustępstw (patrz: zamachy terrorystyczne na madrycką kolej z marca 2004r.). Podobnie sam Brunon K. posiada pewne cechy z profilu terrorysty, kwalifikujące go do bycia „wolnym strzelcem” (jako wykładowca akademicki cechował się z pewnością wysoką inteligencją, skrupulatnością i pomysłowością). Z perspektywy kilku dni sprawa przypomina jednak formę żałosnej ustawki. Platforma i podległe jej służby pokazały po raz kolejny, że nie potrafią przygotować jak należy nie tylko wizyty prezydenta RP zagranicą, programu zarządzania kryzysowego w czasie powodzi, czy też nowego planu rozkładu pociągów, ale również i rzeczy tak wydawałoby się prostej, jak wytworzenie poczucia zagrożenia niedoszłym terrorystą. Sed3ak
Rząd chce ratyfikacji traktatu fiskalnego zwykłą większością Klubowi Prawa i Sprawiedliwości pozostanie w tej sytuacji, skarżenie takiej ratyfikacji do Trybunału Konstytucyjnego, z nadzieją, że znajdą się jeszcze sędziowie w Warszawie.
1. W ostatni wtorek, kiedy prokuratura i ABW, urządziły spektakl związany z przygotowaniem zamachu na władze państwowe, Rada Ministrów przyjęła traktat fiskalny i skierowała go do ratyfikacji sejmowej na podstawie art. 89 Konstytucji RP czyli zwykłą większością głosów.Przypomnijmy tylko, że w dniu 2 marca 2012 na szczycie w Brukseli Donald Tusk podpisał kontrowersyjny traktat fiskalny, ogłaszając jak to ma w zwyczaju na konferencji prasowej odniesienie kolejnego sukcesu na forum UE. Jego zapisy mają zacząć obowiązywać po ratyfikacji w 12 krajach w całej strefie euro od 1 stycznia 2013 roku, a w pozostałych 8 krajach UE nie należących do tej strefy (Czechy i W. Brytania go nie podpisały) tylko wtedy kiedy wyrażą one na to zgodę, choć jak się wydaje Niemcy będą chciały uzależnić wykorzystanie środków na politykę regionalną w przyszłej perspektywie finansowej od stosowania się do jego ustaleń, w krajach które nie są w strefie euro.
2. Do czego się zobowiązujemy jeżeli zacznie on obowiązywać. Do rzeczy, które śmiem twierdzić, państwu na dorobku takiemu jak Polska, nie pozwolą na dogonienie w zakresie poziomu rozwoju infrastruktury technicznej i społecznej, krajów „starej” Unii Europejskiej. Wynika to z konieczności zrównoważenia budżetu państwa, a jeżeli już pojawi się deficyt to najwyżej do poziomu 0,5% PKB. Chodzi o tzw. deficyty strukturalny, a więc sytuację w całym sektorze finansów publicznych (budżet państwa, budżety samorządów, budżety systemu ubezpieczeń społecznych), kiedy wydatki przekraczają dochody ale bez uwzględnienia zarówno dochodów jak i wydatków o charakterze nadzwyczajnym i jednorazowym. Skoro obecnie przy deficycie w sektorze finansów publicznych na poziomie 5,6% PKB na koniec 2011 roku (mierzonym metodą unijną), trzeba było powołać Krajowy Fundusz Drogowy poza sektorem finansów publicznych, żeby budować drogi z udziałem środków europejskich, to jak zapewnimy środki na wkład własny, przy konieczności osiągnięcia deficytu 11 razy mniejszego? Odpowiedź jest prosta albo dokonamy głębokich cięć w wydatkach o charakterze społecznym i wtedy jest jakaś szansa na wykorzystanie środków z następnej perspektywy finansowej UE na lata 2014-2020, albo nie będziemy budować infrastruktury w ogóle.
3. Ale to nie wszystko. W pakcie znajdują się zapisy o mechanizmie korygującym przygotowywanym przez Komisję Europejską w odniesieniu do krajów w których deficyt przekracza wyznaczony poziom deficytu strukturalnego, programach partnerstwa budżetowego i gospodarczego dla krajów objętych procedurą nadmiernego deficytu, zatwierdzanych przez Radę UE i Komisję Europejską. Są także zapisy o koordynacji polityki gospodarczej krajów paktu, a także konieczności przedstawiania Radzie i KE ex ante reform polityki gospodarczej, które planuje się realizować w tych krajach. Co z tych ogólnych zapisów będzie wynikało dla praktyki budżetowej i gospodarczej poszczególnych krajów członkowskich, to na pewno doprecyzują za jakiś czas Niemcy i Francja i wtedy na protesty będzie już za późno. Wygląda więc na to, że będziemy mieli do czynienia z głęboką ingerencją instytucji europejskich Rady i KE zarówno w politykę budżetową jak i politykę gospodarczą krajów, które paktem zostaną objęte.
4. Nie powinno więc w tej sytuacji dla nikogo, ulegać wątpliwości, że ratyfikacja traktatu fiskalnego w Polsce może odbyć się tylko na podstawie art. 90 Konstytucji RP, bo to właśnie ten artykuł mówi o konieczności ratyfikacji umów, które przekazują „organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu, kompetencje organów władzy państwowej, w niektórych sprawach”. A więc ratyfikacja traktatu fiskalnego wymaga większości 2/3 w Sejmie i Senacie, a takiej większości koalicja PO-PSL nie ma nawet przy poparciu SLD i Ruchu Palikota. Rządząca koalicja, przedstawia opinie usłużnych ekspertów, którzy twierdzą, że żadnego przekazywania kompetencji nie ma, więc wystarczy ratyfikacja traktatu w Parlamencie zwykłą większością czyli wg artykułu 89 Konstytucji. W pierwszym tygodniu grudnia, odbędzie się w tej sprawie sejmowa debata, ale wydaje się, że rządząca koalicja, będzie forsowała ratyfikację zwykłą większością, wręcz taranem. Klubowi Prawa i Sprawiedliwości pozostanie w tej sytuacji, skarżenie takiej ratyfikacji do Trybunału Konstytucyjnego, z nadzieją, że znajdą się jeszcze sędziowie w Warszawie. Kuźmiuk
Orban. Lichwa, jako system długów niewolniczych Orban „„Chrześcijańska Europa nie pozwoliłaby całym krajom utonąć w niewolniczych długach..Europa musi wrócić do chrześcijaństwa...Kościół był przeciwny lichwie ....”Europa zarządzana zgodnie w wartościami chrześcijańskimi odrodzi się” Orban „„Chrześcijańska Europanie pozwoliłabycałym krajom utonąć w niewolniczych długach” ..."Zanim jakiekolwiek odrodzenie gospodarcze będzie możliwe,Europa musi wrócić do chrześcijaństwa"…...”powiększający się kryzys w Europiema swoje źródła duchowe, a nie ekonomiczne.„...”aby przezwyciężyć kryzys i ocalić Stary Kontynentod zapaści gospodarczej, moralnej i społecznej, potrzebna jest odnowa kultury i polityki w oparciu o wartości chrześcijańskie„...”wartościami, które zawsze napędzały gospodarkę europejskąbyły spójność, rodzina, praca i zaufanie. „....”Europa zarządzana zgodnie w wartościami chrześcijańskimi odrodzi siꔄ.....”przed ReformacjąKościół był przeciwny lichwie– praktyce, która zdaniem tego protestanckiego polityka w dużej mierze przyczyniła siędo masowych, niemożliwych do spłacenia długów w wymiarze narodowym i indywidualnym.”...(źródło)
Profesor Ferguson uważa ,że polityczna poprawność jest „ religią państwową „ Zachodu . Profesor D'Alemo systemy takie jak polityczna poprawność określa jak religie polityczne . Socjalistyczna polityczna poprawność jest bękartem dwóch innych totalitarnych socjalizmów . Niemieckiego socjalizmu Hitlera i rosyjskiego socjalizmu Stalina Nikt by nie dostrzegł do jakiej ruiny gospodarczej , zapaści cywilizacyjnej doprowadziła Zachód polityczna poprawność , gdyby nie skok cywilizacyjny Chin . Propaganda krajów politycznej poprawności robi co może , aby ten fakt ukryć. Nowy przywódca Chin Xi Jinping zapowiedział ,że w ciągu 10 lat realne zarobki Chińczyków podwoją się .Co przy forsowanym od wielu lat przez chińskich przywódców wzrostem płac o około 20 procent rocznie nie jest zbyt wysokim wyzwaniem . Już za rok , najdalej dwa płace Polaków w II Komunie będą niższe od plac Chińczyków . „ Trium Tuska .Za rok polski robol tańszy od chińskiego” . Technologicznie Chiny praktycznie już wyprzedziły Europę, najlepszym przykładem jest przemysł kosmiczny , forsowna robotyzacja gospodarki , taśmowa budowa elektrowni jądrowych , czy budowa gigantycznych miast . „ Chiny budują 42 milionowe miasto„ Niedługo place w Chinach i stopa życiowa prześcigną te w krajach Europy, złoży się na to juan jako waluta światowa , kryzys regres gospodarczy Europy oraz nie dopuszczenie przez przywódców chińskich politycznej poprawności. Propaganda państw socjalistycznej politycznej poprawności najpierw wyła jak to wykorzystywani są robotnicy chińscy . Teraz wyje przy 8 procentowym wzroście gospodarczym i 4 procentowy bezrobociu ,że Chiny są w fazie załamania gospodarczego , ponieważ ...place są …. za wysokie Orban podniósł problem socjologiczny, który wcześniej podniósł Weber , a ostatnio Ferguson w swoje książce . Civilization „ . O etycznych fundamentach rozwoju gospodarczego. Europa zdominowała świat , dzięki chrześcijańskiej idei wyższości praw i wolności ludzi w stosunku do państwa , chrześcijańskiej etyce pracy , oraz dzięki chrześcijańskiemu modelowi rodziny. Nowa demoniczna religia , polityczna poprawność , ze swoim legizmem , kultem przemocy silniejszego nad słabszym , totalitarną kontrola państwa, oligarchii nad życiem i umysłem człowieka, co skutkuje budową społeczeństwa niewolniczego zniszczyła fundamenty rozwoju gospodarczego , cywilizacyjnego Europy. Europa wchodzi w Wieki Ciemne Ilustracją problemu etycznych, religijnych podstaw rozwoju gospodarczego zrobiłem w pewnym sensie sensacyjne spostrzeżenia profesora Fergusona Ferguson przytacza informację jednego z chińskich akademików , który mówi ,że poprzedniprezydent Chin Jiang Zeminna krótko przed przekazaniem władzy i ustąpieniem ze stanowiska prezydenta Chin i lidera Komunistycznej Partii Chin na spotkaniu najwyższego kierownictwa tejże partii powiedział ,żegdyby mógł ustanowić tylko jeden dekret prawny , który musieliby wszyscy przestrzegać , to byłoby to ustanowienie chrześcijaństwa religia państwową Chin. Ferguson przytacza również inny fakt . W 2007 roku nowy prezydent Hu Jintao prowadził nie mające precedensu wcześniej seminarium Biura Politycznego KPCh poświęconemu religii , na którym powiedział 25 najważniejszym w państwie ludziom ,że wiedza i siła ludzi wierzącym musi być wykorzystana do budowy prosperującego społeczeństwa”.....(więcej)
Jako ilustrację wypowiedzi Orbana dotyczącej lichwy jako źródła niewolnictwa i eksploatacji kolonialnej państw przytoczę profesora Wojciechowskiego z jego koncepcją długu publicznego jako kradzieży Profesor Wojciechowski „Powiększanie długu publicznego staje się więc zamaskowaną formą kradzieży „....”Oznacza to, że zaciąganie pożyczek przez rządzących narusza przykazanie "nie kradnij!" i właściwie powinno być ścigane przez prawo. „....”Zadłużanie państwa nie jest widziane jako kradzież czy ogólniej przestępstwo …..choć pozostaje nieodpowiedzialne i szkodliwe „ …..”Tradycyjna prawna definicja kradzieży brzmi: "Potajemne zabranie rzeczy cudzej z chęci zysku". W przypadku długu publicznego wszystko się zgadza! „.....”Następnie kradzieżą jest wywoływanie inflacji przez emisję pustego pieniądza i lewych papierów wartościowych, praktyka powszechna. „...”Cechy oszukańczej piramidy finansowej ma system emerytalny, w którym składkami ściągniętymi dziś spłaca się stare zobowiązania, a płacącym obiecuje, że kiedyś przyszły rząd coś im da. Tylko że ten przyszły rząd nie bardzo będzie miał z kogo ściągać. Rodzice chcieliby mieć więcej dzieci, ale przy obecnym systemie podatkowym ich nie stać. A młodzi podatnicy emigrują. „.....(więcej) Marek Mojsiewicz
Na czyje zlecenie prokurator Ireneusz Szeląg rozpoczął mataczenie ws. materiałów wybuchowych? Premier Tusk wskazuje na siebie Od początku komentatorzy wskazywali, że działania prokuratury wojskowej po opublikowaniu artykułu o wykryciu materiałów wybuchowych w Smoleńsku są grą medialno-polityczną, obliczoną na matactwo oraz zaciemnienie prawdy o wyniku ekspertyz. Obecnie mamy na to dowód, w postaci informacji oficjalnych czynników państwowych. Premier Donald Tusk w czasie uroczystości wmurowania kamienia węgielnego pod budowę nowego bloku energetycznego w elektrowni Kozienice powiedział:
Z mojego punktu widzenia jest rzeczą bardzo ważną, aby w polskiej polityce coraz więcej - tak jak to wspomniałem w czasie otwarcia - rozmawiano o polskiej energetyce, a niekoniecznie o materiałach wysokoenergetycznych, jak się tym dziwnym językiem określa materiały wybuchowe. Wypowiedź premiera Tuska uzupełnia mail, jaki przyszedł do redakcji wPolityce.pl. Po ujawnieniu sprawy materiałów wybuchowych zadaliśmy Prokuraturze Generalnej pytania dotyczące szczegółów spotkań Andrzeja Seremeta i Donalda Tuska. Pytaliśmy, dlaczego po badaniach wraku w Smoleńsku doszło do rozmowy szefa Prokuratury oraz szefa rządu. W odpowiedzi Mateusz Martyniuk, Rzecznik Prasowy Prokuratury Generalnej wyjaśnia:
W odpowiedzi na Pańskie pytania, uprzejmie informuję, że Prokurator Generalny Andrzej Seremet spotkał się z Prezesem Rady Ministrów Donaldem Tuskiem w dniu 2 października br, w trakcie którego zgodnie z obowiązującą go tajemnicą i dobrem śledztwa poinformował Prezesa RM o wstępnych odczytach detektorów użytych przez polskich biegłych w trakcie badania wraku samolotu Tu 154 M. Nadto informuję, że spotkania Prokuratora Generalnego z najwyższymi przedstawicielami władzy ustawodawczej i wykonawczej nie naruszają zasady niezależności prokuratury. Z dwóch przytoczonych wypowiedzi wynikają dwie informacje:
1. Donald Tusk ma wiedzę o wykryciu materiałów wybuchowych w Smoleńsku.
2. Andrzej Seremet 2 października przekazał premierowi informację "o wstępnych odczytach detektorów użytych przez polskich biegłych w trakcie badania wraku samolotu Tu 154 M".
Na podstawie tych dwóch informacji można wyciągnąć logiczny wniosek, że Prokurator Generalny Andrzej Seremet spotkał się z premierem, by poinformować o wykryciu materiałów wybuchowych na wraku tupolewa. To było oczywiste dla wielu osób, które przyglądały się sprawie artykułu o trotylu. Jednak obecnie potwierdzają to oficjalne wypowiedzi ludzi publicznych - premiera oraz rzecznika Prokuratury. W tym kontekście warto wspomnieć o konferencji prasowej, jaką zorganizowano w reakcji na publikację Cezarego Gmyza. W czasie wystąpienia prokurator Ireneusz Szeląg mówił m.in.:
Nie jest prawdą, że w wyniku przeprowadzonych czynności i badań stwierdzono, że na próbkach zarówno z wnętrza samolotu, jak i poszycia skrzydła znajdują się ślady trotylu, jak i nitrogliceryny. Nie stwierdzono również takich substancji na centropłacie samolotu, w miejscu łączenia kadłuba ze skrzydłem. (...) Wyników takich nie przyniosło również badanie miejsca katastrofy, gdzie jakoby odkryto wielkogabarytowe szczątki rozbitego samolotu. (...) Śladów materiałów wybuchowych nie stwierdzono także na znalezionych podczas ostatnich prac biegłych elementów samolotu. (...) Dopiero badania laboratoryjne będą mogły być podstawą do twierdzenia o istnieniu bądź nieistnieniu śladów materiałów wybuchowych. Dziś takie wnioski może wyciągać jedynie laik, osoba niemająca elementarnej wiedzy na temat tego rodzaju badań. (...) Urządzenia wykorzystywane są tylko do wstępnych, szybkich testów przesiewowych, wskazujących co najwyżej ma możliwość wystąpienia związków chemicznych mogących być materiałem wysokoenergetycznym. Urządzenie wskazywało biegłym, że badany element powinien być zabezpieczony i poddany szczegółowym, profesjonalnym badaniom w laboratorium. Słowa Szeląga od razu zostały wykorzystane do kampanii obalania tez Gmyza. Powtarzano tysiące razy, że prokuratura podważa tekst "Rzeczpospolitej". Konferencja Szeląga stała się podstawą przekazów, których celem jest zapewnianie Polaków, że hipoteza zamachowa jest niewiarygodna i niewarta weryfikowania. Tymczasem z wypowiedzi prok. Szeląga płynie taki przekaz:
1. Biegli i prokuratura nie mają na razie wyników badań, które potwierdzają bądź zaprzeczają, by w Smoleńsku znaleziono materiały wybuchowe.
2. Wyniki badań w tej sprawie będą znane dopiero po szczegółowych, profesjonalnych badaniach w laboratorium.
3. Obecnie mówić o tym, że wykryto materiały wybuchowe może tylko "laik, osoba niemająca elementarnej wiedzy na temat tego rodzaju badań".
Informacje płynące ze słów Szeląga są manipulacją i wcale nie dają podstaw do wyciągania wniosków, które zostały wyciągnięte przez media. Szeląg przyznał jasno, że dziś nie wiadomo, czy są czy nie ma śladów materiałów wybuchowych. Dowodem manipulacji jest również mówienie, że tylko laik może mówić obecnie o materiałach wybuchowych. Słowa Tuska oraz rzecznika Prokuratury Generalnej są dowodem na to, że Szeląg wprowadził opinię publiczną w błąd. Obaj mają bowiem wiedzę o mat. wybuchowych. Ze słów wynika, że najważniejsze osoby w państwie operują wiadomościami opartymi na przekazie laików... Konferencja prasowa Szeląga z dzisiejszej perspektywy wygląda jak typowa manipulacja. Przytoczone słowa premiera i rzecznika PG potwierdzają te opinie. Wygląda na to, że pułkownik celowo rozpoczął kampanię dezinformacyjną w tej sprawie, swoją wypowiedzią dał mediom pole do mataczenia. Na czyje polecenie prokurator Szeląg w ten sposób sformułował swoją wypowiedź? Z czyjej inicjatywy podjęto akcję dezinformacji w tej sprawie? Kiedy podjęto decyzję, by w ten sposób zbudować narrację, osłabiającą tezy Gmyza? Słowa premiera Tuska wydają się przyznaniem do winy. Premier przyznał, że "jest rzeczą bardzo ważną, aby w polskiej polityce coraz więcej rozmawiano o polskiej energetyce, a niekoniecznie o materiałach wysokoenergetycznych". Szef rządu mówi wprost, że jego celem jest, by sprawami materiałów wybuchowych się w Polsce nie zajmowano. Czy zatem to on jest pomysłodawcą akcji mataczenia w tej sprawie? Czy to on w czasie rozmowy z Andrzejem Seremetem zlecił szefowi prokuratury akcję dezinformacji? Czy kwestia przyjęcia sprawozdania z działalności Prokuratora Generalnego posłużyła zaszantażowaniu Seremeta - przełożonego płk. Szeląga? Czy Szeląg po spotkaniu Seremet-Tusk został zmuszony do sformułowania mętnego przekazu, który stał u podstaw kampanii manipulacji w mediach? Ze słów Tuska wynika, że matactwo po ujawnieniu informacji o trotylu jest zgodne z jego oczekiwaniami. On nie chce, by materiały wybuchowe były w centrum uwagi. Sam wskazał na siebie, jako na inspiratora oszustwa. Co zrobił Tusk, gdy dowiedział się o wykryciu materiałów wybuchowych w Smoleńsku? Jakie podjął działania, mając dowody na możliwość dokonania zamachu na polską delegację z Prezydentem RP na czele? Wydaje się, że nic, że jedyną jego reakcją było rozpoczęcie mataczenia w tej sprawie. Słowa Tuska pokazują kolejny raz jasno, że on Smoleńsk uważa za coś nieinteresującego. Wszystko wiadomo, nic nie należy wyjaśniać, niczym się nie interesować. Ewentualne informacje zaciemniać. Blog Stanisława Żaryna
Fabryka Brunona K. Wrzutka o "czterech tonach materiałów wybuchowych" Brunona K. przypomina nam wrzutkę o "czterech podchodzeniach do lądowania TU-154" w Smoleńsku. Czy mamy do czynienia z tą samą ekipą kreatorów naszej rzeczywistości? Istnieje spora grupa ludzi, którzy są sowicie opłacani z naszych podatków za kreowanie naszej rzeczywistości. Nazywają sami siebie “służbami”. Ci ludzie często fabrykują nam po godzinach rożnej maści postacie.
Słynny kasjer lewicy, Peter Vogel był mordercą psychopatą, który został zwolniony z więzienia w Polsce i wysłany do Szwajcarii, gdzie stal się bankierem. Na końcu został ułaskawiony przez prezydenta Aleksandra Golenia Kwaśniewskiego. Prezydent nie zdążył niestety nagrodzić Petera Vogla Orderem Orla Białego. Marek Dochnal wegetował sobie na rachunku pewnej zacnej damy, aż stał się najsłynniejszym polskim lobbystą. Marcin P. przeszedł z prowincjonalnego więzienia prosto do gabinetu prezesa Amber Gold. I tak dalej... Co maja robić polscy podatnicy? Ano nic, trzeba płacić podatki tak, aby niektórym za nasze pieniądze żyło się lepiej. Nawet poslowie Sejmu RP nie mają kontroli nad tym towarzystwem. Taka to mamy “demokrację”. Czego możemy spodziewać się po Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, zarządzanej przez człowieka, który był wcześniej na liście płac jednego z polskich oligarchów i który nie pogardzi wypasionym Audi? A dobry warsztat techniczny istnieje, jeszcze z czasów PRL. Skoro taki jeden chwalił się, że już prawie łapał za kołnierz samego Bin Ladena, to jako problem wykreować kilka polskich klonów? Ciekawe, co tam jeszcze mają dla nas w fabrycznym magazynie? Balcerac
“Pokłosie”? Nie, dziękuję RECENZJA
Przystępując do oglądania takiego filmu jak “Pokłosie” Władysława Pasikowskiego (opartego na jego własnym scenariuszu), musimy pamiętać, że jest to bardzo kosztowna dziedzina sztuki, wymagająca ogromnych nakładów finansowych. Skąd więc można brać środki na finansowanie “wizji reżysera”? Przede wszystkim należy doić instytucje państwowe, ponadto trzeba szukać odpowiednich sponsorów. Ale przecież nie każda “wizja” poparta scenariuszem, propozycją obsady itp. ma szansę powodzenia. Nikt nie ukrywa, że inspiracją tego filmu stali się “Sąsiedzi” Jana Tomasza Grossa i jego “wizja” historii. Mamy więc wizję artysty opartą na szczególnej wizji publicysty. Piszę wprost – publicysty, albowiem dziełko Grossa nie jest książką naukową, za jaką jeszcze w pewnych kręgach uchodzi. Sam Gross ją za taką uznał, twierdząc, że są w niej… przypisy, więc jest naukowa. Ale lista jego oczywistych błędów i przekłamań jest ogromna. Pasikowski, mając dobrze przetartą drogę w kręgach opiniotwórczych, poszedł znacznie dalej. Wybierając z Grossa dowolnie to, co mieściło się w jego wizji, dołożył jeszcze to, na co wówczas i sam Gross by się nie zdobył.
Niemcy nawet świadkami nie byli Jeśli jest polska wieś, Podlasie, reminiscencje wojenne, Żydzi, Polacy, to już prawie wszystko wiadomo. Okazuje się, że cała praktycznie wieś coś wie, ale nie powie, natomiast nienawiścią darzy młodego Józefa Kalitę, który ot tak, sam z siebie zbiera żydowskie nagrobki i na swym polu tworzy z nich symboliczny cmentarz. Jednak ani on, ani jego starszy brat Franek nie znają strasznej historii swej rodziny i swej wsi. Powoli jednak zaczynają się dowiadywać… Dalej mamy prostacki schemat: latem 1941 r., tuż po zajęciu tych ziem przez III Rzeszę Niemiecką (nie ma oczywiście mowy, co się działo wcześniej), do wsi przyjeżdża dwóch (tak, zaledwie dwóch) Niemców. Dają mieszkańcom wsi pozwolenie na wymordowanie miejscowych Żydów i natychmiast wyjeżdżają. W tej “wizji artysty”, czyli Pasikowskiego, Niemcy nie mogą być sprawcami zbrodni, a nawet nie mogą być jej świadkami. Następnego dnia mieszkańców ogarnia morderczy szał. Gromadzą “swoich” Żydów, prowadzą ich… do chałupy starego Kality (ojca Franka i Józka, “bohaterów” filmu), który użycza własnych pomieszczeń do spełnienia żądzy mordu, i tam ich wszystkich żywcem palą. Gdy Żydówki wyrzucają małe dzieci poza ogień, chłopi nadziewają je na widły i ciskają w płomienie. Jest jeszcze motyw pił i odrzynania głów. Taki los spotyka np. żydowską dziewczynę, która jakoby odrzuciła wcześniej, przed wojną, zaloty miejscowego amanta. On w zamian za to obecnie zabawia się jej obciętą głową jak piłką. To było już u Grossa, skoro tam przeszło, to Pasikowski może iść dalej. Ale przecież w Jedwabnem większość miejscowych Żydów ocalała, skutecznie ukryta przez swoich chrześcijańskich sąsiadów. Przeżyli w miasteczku, przez Polaków nie byli niepokojeni przez następnych kilkanaście miesięcy, do czasu, aż ich Niemcy wywieźli do okolicznych dużych gett jesienią 1942 roku. W 1945 r. spora, kilkudziesięcioosobowa grupa wróciła do Jedwabnego, mieszkając tam przez kilka miesięcy przed wyjazdem dalej, do Europy, USA i Palestyny. Kilka osób zostało na stałe w Jedwabnem (w tym prezes przedwojennej gminy żydowskiej) i wtopiło się w otoczenie, a więc w swych rzekomych morderców! W filmie Pasikowskiego jest już tylko gorzej. Bracia dowiadują się straszliwej prawdy. Ich ojciec nie tylko oddał własny dom do spalenia Żydów, ale w dodatku własnoręcznie podłożył pod nich ogień. Okazuje się, że większość mieszkańców wsi stanowili Żydzi. Dziś, gdy już ich nie ma, wieś liczy jakoby już tylko kilkanaście chałup…
Jesteś filosemitą? Zaraz cię w Polsce ukrzyżują! Franek Kalita studiuje przedwojenne akta własnościowe, bo coś mu się w papierach nie zgadza, bank nie chce dać kredytu jego bratu pod zastaw gospodarstwa. I słusznie, bo “ich” gospodarstwo nie jest ich! Także sąsiedzi Kalitów nie są na swojej ziemi, tylko na cudzej, oczywiście żydowskiej. Co więcej, Polacy przed wojną mieli swoje gospodarstwa wyłącznie na… bagnach i nieużytkach. Co innego gospodarstwa żydowskie, wyłącznie dobra ziemia, dobrze położona. Mamy więc już dwa motywy. Pierwszy to rzekoma odwieczna polska religijna nienawiść do Żydów, którą – jak się zaraz okaże – miejscowi chłopi do dziś wysysają z mlekiem matek, żywiąc się dziedziczną nienawiścią. Motyw drugi to zawiść biednych do bogatych, czyli pokazanych w krzywym zwierciadle polskich chłopów do miejscowych Żydów. Kalitowie objęli bowiem nie tylko ziemię, ale i zabudowania żydowskie, które są lepsze, wygodniejsze. Pod swoje podłożyli ogień, żeby pozbyć się żydowskich sąsiadów. Czyli schemat jest prosty: źli Polacy, dobrzy Żydzi. Mordercy i ofiary. Rabusie i właściciele. Zwieńczeniem filmu jest ohydna scena ukrzyżowania Józefa Kality przez mieszkańców wsi na drzwiach jego własnej stodoły. Tu i teraz, w XXI wieku, w Polsce. Na miejscu jest oczywiście policja, jakieś służby, ale nikt nieszczęśnikowi nie przychodzi z pomocą, nie zdejmuje go, nie ratuje. Oto wizja, która ma być przesłaniem filmu.
“Pożyteczni idioci” kreują politykę historyczną Polski Instytut Sztuki Filmowej wyłożył na ten film prawie 6 mln zł (pokrył w ten sposób aż dwie trzecie całości kosztów). PISF został powołany jeszcze przez SLD w 2005 r. i do jego zadań należy m.in. promocja polskiej kinematografii na świecie i edukacja filmowa. Na mocy ustawy środki, jakimi zarządza Instytut, pochodzą z wpłat nadawców telewizyjnych, platform cyfrowych i telewizji kablowych. Haracz płacą także właściciele kin i dystrybutorzy filmów. Czyli w ostatecznym rachunku płacimy my, jako widzowie telewizyjni i filmowi. Reszta funduszy na ten film pochodzi m.in. z rządowych i prywatnych funduszy… rosyjskich. Do tego mamy zachwyty i pochwały Bogdana Zdrojewskiego, polityka PO oraz obecnego ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Nie są one przypadkowe. Ten film wpisuje się w określoną politykę historyczną rządu PO – PSL pod kierownictwem Donalda Tuska. “Pokłosie” spełnia bowiem oczekiwania tych sił, które chcą nas obarczyć współudziałem w holokauście, to zaś wiąże się z łatwiejszym pozyskaniem kilkudziesięciu miliardów dolarów w ramach “odszkodowań”. Kto wie, czy z czasem nie zostaniemy jedynymi winnymi, albowiem wystarczy dołożyć nam łatkę “nazistów” (a film Pasikowskiego to krok milowy w tym kierunku), a wszystko stanie się takie proste, wręcz prostackie. Trzeba tu koniecznie przypomnieć słowa Izraela Singera, sekretarza generalnego Światowego Kongresu Żydów w latach 2001-2007, który onegdaj w Buenos Aires powiedział, że “ponad trzy miliony Żydów zginęło w Polsce i Polacy nie będą spadkobiercami polskich Żydów. My nigdy na to nie pozwolimy. (…) Będziemy im to powtarzać, dopóki Polska ponownie nie zamarznie. Jeśli Polska nie zaspokoi żydowskich żądań, będzie publicznie atakowana i upokarzana na forum międzynarodowym”.
Przekaz z Polski Ale tak naprawdę nie jest to film o nas, co każdy prawie człowiek zrozumie nawet bez jego oglądania. I tym bardziej nie jest to film dla nas. Na premierach przy zgromadzonych “artystach” było trochę gawiedzi, co można było pokazać i medialnie wykorzystać. Maciej Stuhr, jeden z głównych aktorów tego gniota, błysnął niezwykłą erudycją, mówiąc, że przecież nie takie mamy grzeszki w swej przeszłości, bo… “przywiązywaliśmy dzieci pod Cedynią jako tarcze i to jest super”. No cóż, jaka wizja, taki dobór do niej artystów. I gdyby ktoś zamienił Grossa i młodszego Stuhra w ich rolach, to zapewne nie byłoby żadnej różnicy, jeśli chodzi o poziom ignorancji i złej woli. Dodajmy do tego Pasikowskiego jako piewcę esbecji (osławione filmy “Psy”) i wybuchowa mieszanka gotowa. To nie film dla nas, tu, w Polsce. Byłem na porannym pokazie w jednym z najlepszych kin w Warszawie. Na sali znajdowały się aż trzy osoby, włącznie ze mną. Widzowie głosują nogami (nie przychodząc), głową (swój rozum przecież mają) i kasą. I tak będzie, po co bowiem tracić czas i pieniądze na oglądanie bzdur? Podobnie było z innymi tego typu filmami, które wielkiej kariery w Polsce nie zrobiły. Ale akcja napędzania widowni przez nauczycieli i ich uczniów już się rozpoczyna. Brońmy przed tym nasze dzieci! Przecież nie są one własnością państwa, a tym bardziej środowisk, które takie akcje promują. Mają one w tym określony interes – z jednej strony chodzi o rozprzestrzenianie skrajnej, ideologicznej propagandy, z drugiej zaś o gromadzenie funduszy na następne “dzieła” tego typu. Jeśli szkoła ma być rzekomo neutralna światopoglądowo, to tu mamy przecież do czynienia z promocją jednostronnych kłamstw w olbrzymim natężeniu. To przecież film przeznaczony dla zagranicy. Taki właśnie przekaz wychodzi z Polski w świat – zobaczcie, tacy byliśmy i nadal tacy jesteśmy, nie ma żadnych zmian. To przekaz w znacznym stopniu urzędowy i rządowy (finansowanie ze środków publicznych i publiczne pochwały z ust politycznych prominentów). I przekaz ludzi, którzy aspirują do miana kulturalnej i każdej innej elity. A kina i telewizje niemieckie z lubością to pokażą, przypominając w ten sposób, że Niemcy byli jedynie Kulturtraegerami, czyli usiłowali nas cywilizować. Podobnie podejdą do tego media w USA, Rosji i reszta świata. Jest to zagadnienie, którego znaczenie jest jeszcze szersze. Samo narzekanie nic nie da. Nawet głosowanie nogami, czyli bojkot takich filmów (a tu na szczęście mamy z tym do czynienia), sprawy nie załatwia. Niechże taki artysta wykłada swoje oszczędności, niech sprzeda samochód, mieszkanie, niech robi taki film za swoje prywatne środki. I niech liczy, że to mu się zwróci. Dlaczego oni tak mocno i nachalnie wyciągają łapy po nasze pieniądze? Dlaczego utwierdzamy ich w przekonaniu, że im się od nas cokolwiek należy? I dlaczego nasze państwo (tak, nasze, nie rezygnujmy z niego i kontroli nad nim) bierze w tym udział, jednostronnie, wbrew naszym interesom, wbrew prawdzie historycznej i wbrew racjom moralnym, które są przecież bardzo łatwe do udowodnienia? Leszek Żebrowski
Departament IV reaktywacja Na jakiej podstawie policja nachodziła ks. Tomasza Duszkiewicza, wikariusza parafii w Sadownem (woj. mazowieckie), i czy ci funkcjonariusze byli na służbie? Odpowiedzi na te pytania będą się domagać od komendanta głównego policji i szefa MSW posłowie z parlamentarnego Zespołu ds. Obrony Demokratycznego Państwa Prawa.
- Wystąpimy do komendanta głównego policji, do ministra spraw wewnętrznych z zasadniczymi pytaniami, czy ci policjanci byli na służbie, czy byli w godzinach pracy, czy wykonywali czynności służbowe – mówi poseł Andrzej Duda (PiS).
– Jeżeli byli na służbie, to pytam, na jakiej podstawie prawnej je wykonywali, kto im wykonanie tych czynności polecił – podkreślał poseł. Zaproszony na posiedzenie zespołu wikariusz parafii w Sadownem zrelacjonował, jak doszło do tego, że dwóch funkcjonariuszy domagało się od niego sprostowania informacji podanych na kazaniu. Dwóch policjantów w cywilu spotkało się z księdzem podczas jego wizyty w szpitalu u chorego księdza proboszcza. W czasie, gdy rozmawiał z nim w sali rehabilitacyjnej, nagle pojawili się policjanci po cywilnemu.
– Nagle wchodzi policja, przestraszyłem się – referował ks. Duszkiewicz. Funkcjonariusze zamienili kilka słów z proboszczem.
– Panowie pewnie w mojej sprawie? – zapytał ich wikariusz. – No tak – przyznali.
- Proszę księdza, tak nie można mówić, że policja kogoś przesłuchuje, sprawdza – zwrócili się policjanci do wikariusza po przejściu do innej sali szpitalnej.
– My jesteśmy wierzący, ale tak nie można, to boli, proszę księdza, że policja nęka, prześladuje – referował dalej słowa funkcjonariuszy ks. Duszkiewicz. W odpowiedzi na to wikariusz przywołał informacje pochodzące od uczestników wyjazdu na Marsz w obronie Telewizji Trwam w Warszawie pod koniec września, którzy opowiadali, jak policja ich odwiedzała, była także u księdza dziekana z Łochowa. Docierały też informacje o dzwonieniu do osób będących już w trasie.
- Mamy prośbę, niech ksiądz sprostuje, żeby naszej jednostki nie stawiać w świetle jakichś prześladowców – zwrócili się w końcu do wikariusza policjanci. Posłowie z zespołu wyrazili oburzenie działaniami policjantów. Stanisław Piotrowicz (PiS) ocenił, że jest to przejaw “zuchwałości władzy”, jeżeli dochodzi do szykanowania kapłanów za wygłoszone kazanie.
- Już wcześniej na konferencji prasowej zapytałem premiera, czy został reaktywowany Departament IV, który w okresie PRL inwigilował duchownych – przypomniał poseł Jarosław Zieliński (PiS).
– Te skojarzenia wcale nie są przesadzone – zaznaczył. Posłowie podkreślają, że policjanci, nachodząc księdza, złamali przepisy. – Policja działała w sposób zupełnie bezprawny – stwierdził Zieliński.
– Nie istnieją podstawy prawne dla tego typu działań – podkreślił Duda, dodając, że komendant policji powinien wyciągnąć konsekwencje wobec tych funkcjonariuszy.
- Ten przypadek jest symptomem czegoś bardzo groźnego – podkreśla Piotr Naimski (PiS).
– Trzeba bić na alarm, mam nadzieję, że ta sprawa spowoduje, że przynajmniej z tymi metodami będziemy mieli spokój – dodał. Duchowny nie ukrywa, że jest nieco przestraszony zachowaniem policji wobec niego.
– Trochę się przestraszyłem, bo policja przychodzi, pyta o kazanie – powiedział.
– Po ludzku jestem przestraszony, nie wiadomo, co się będzie działo – przyznał. Dodał, że już w niedzielę miał jakieś informacje o poruszeniu, jakie wywołało jego kazanie. Jego kolega, drugi ksiądz wikariusz w parafii, powiedział nieco żartobliwie: “Ty tak nie mów, bo cię zamkną i zostanę sam”. Powiedział, że dzwoniła do niego również mama.
– Człowieku, co ty mówisz, oni cię zabiją – stwierdziła. – Może mnie nie zabiją – podsumował ks. Tomasz Duszkiewicz. Zenon Baranowski
Władca hien Od socjalizmu do faszyzmu, oto jest droga jaką podąża środowisko rządowych włazityłków. Nie mając już nic do zaoferowania, żadnej oryginalnej myśli, koncepcji, żeruje na wdowie. Staram się zawsze o spójne i logiczne ułożenie myśli i zdań, i nawet jeśli ktoś się ze mną nie zgadza (jak można w ogóle?), to jest tam z reguły początek, środek i koniec. No, ale dziś może nie być. Ciężko bowiem się pisze o władzy hien. Ciężko się pisze, gdy atmosfera w Polsce staje się już tak duszna jak jesienią 1981 roku. Przywódca dziennikarskich hien Tomasz Lis poprzez swój portal, oczywiście nie sam, bo z takimi jajami jakie on posiada, to się nie godzi, no więc umieszcza na swoim portalu tekst, w którym jego autor jawnie nawołuje do zwolnienia dziennikarki Joanny Racewicz z telewizji, tylko za to, że błysnęła celną ripostą wobec premiera Donalda Tuska. Samej sytuacji nie ma już sensu rozgryzać (polecam tekst S. Pereiry na ten temat*), istotne jest to, że redaktor Racewicz prowadzi „Panoramę” na przemian z Hanną Lis - żoną "dziennikarskiego boksera", koleżanką, ale i konkurentką z pracy. Lis przekroczył w ostatnich dniach wszystkie dopuszczalne granice obowiązujące świat mediów w całym demokratycznym świecie. Przekroczył je, świadom tego jak najbardziej, że zachowuje się jak hiena, po chamsku, bo przecież idiotą nie jest. Wcześniej ruga środowisko dziennikarzy „Rzeczpospolitej”, które raczy mieć, co niepojęte w demokracji Tuska, poglądy inne od jedynie słusznej linii obecnego reżimu. Że jest to reżim, nie mam najmniejszej wątpliwości, kiedy przebrani policjanci rzucają racami, strzelają do dzieci, a „intelektualista” Marcin Król wzywa do łamania prawa w celu zduszenia opozycji. Poproszę Najwyższego o rozgrzeszenie, ale Lisowi, wbrew chrześcijańskiemu miłosierdziu nie życzę niczego dobrego, niech się boi kary Boskiej, bo go dosięgnie. Pani Joanna Racewicz ma poglądy dość dalekie od moich, nie jest moją znajomą, ale za to, co zrobił jej portal pomarszczonych parówek, jego właściciel, w ramach zadośćuczynienia dla poszkodowanej, dostałby ode mnie z „tak zwanego liścia”. No, a potem mógłby oskarżyć mnie o zamach na jego (bez)jajeczne życie. Ja tu już pomijam jakąś minimalną empatię na poziomie ameby w stosunku do wdowy po oficerze BOR –u, który zginął tragicznie w Smoleńsku. Człowiek ten w slangu słownym, którym operuje w swoich tekstach sięga wprost po zawołania z ubeckich korytarzy lat 80 -tych. Tomasz Lis zasłużył sobie na powszechny bojkot. Niech spotyka się w swoim programie w gronie znajomych i niech rozprawia o zagrożonej demokracji, faszyzmie, antysemityzmie i wynikającym z tego pokłosiom. Jeśli politycy po raz kolejny przełkną i ten pasztet, to za chwilę jego portal będzie traktował ludzi o odmiennych poglądach jako podludzi, których należy eliminować z życia publicznego, bo jak traktować te wezwania do zwolnień dziennikarzy z innych redakcji. Faszyzm rzeczywiście nadchodzi, wyłazi tak samo brunatny jak 80 lat temu, zza ulizanych blond włosów Tomasza Lisa, ubrany w kolory politycznej poprawności. Od socjalizmu do faszyzmu, oto jest droga jaką podąża środowisko rządowych włazityłków. Nie mając już nic do zaoferowania, żadnej oryginalnej myśli, koncepcji, żeruje na wdowie, która, tak jak inne wdowy po tragicznie zmarłych w Katastrofie Smoleńskiej, żyją w nieustającej traumie, bo nie wiedzą, czy w grobach, na których się modlą, są ich bliscy. Może na innych te wynurzenia lisa tak nie działają, ale dla mnie jest to po ostatnich jego wyczynach, postać wręcz odpychająca. Miało być jeszcze o kilku innych hienach, politycznych i o mądrym spokoju, jaki zachowuje w ostatnich dniach Jarosław Kaczyński. No i nie ma końca.
*http://niezalezna.pl/35001-pluszaki-od-mokrej-roboty
GrzechG
23 Listopad 2012 „Problem UE polega na tym, że Unia nie jest państwem. Ludzie różnego pochodzenia i różnych kręgów kulturowych nie połączyli się w jednym organizmie, no i mamy zamiast integracji- dezintegrację. To jest złe”- oświadczył pan Georgie Soros, jeden z największych” finansistów świata, honorowy członek „polskiej” Fundacji Batorego. A było to na spotkaniu zorganizowanym przez Centrum Stosunków Międzynarodowych w Pałacu Prezydenckim podczas debaty:” Governing global ekonomy. How to get out of the mess”?- z cyklu” Idee Nowego Wieku”.
Pan George Soros uważa, że oszczędzanie w “ walce z kryzysem” nie jest właściwe. Jako przedstawiciel” rynków finansowych” ma prawo tak uważać.. Ale kto wywołał ten” kryzys”? Nie czasami przedstawiciele „ rynków finansowych”- wespół z rządami podnoszącymi podatki we wszystkich krajach i zadłużających „obywateli” państw prawnych i demokratycznych.? ”To nie kryzys- to rezultat!—zwykł mawiać pan Stefan Kisielewski, najmądrzejszy człowiek w PRL-u, odważny i nie jedzący z ręki nikomu. Jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli- „niezależny”.. Pan George Soros znany jest z tego w świecie, że nie jak zwykłym celebrytą znanym z tego, że jest znanym- ale że buduje w poszczególnych krajach tzw. społeczeństwa otwarte, cokolwiek miałoby to określenie oznaczać.. Moim zdaniem – jego celem jest likwidacja państw narodowych, szczególnie na terenie Europy- i żeby wszystko mieściło się w jednym państwie o nazwie Unia Europejska. To państwo już oczywiście jest, ale jeszcze jakby nie dokończone.. Powstało 1 grudnia 2009 roku, gdy wszedł w życie Traktat Lizboński, na fundamencie którego powstało państwo Unia Europejska.. Nie wiem na jakiej podstawie pan Jerzy Soros twierdzi, że nie ma państwa o nazwie Unia Europejska.?. Państwo to ma wszelkie atrybuty państwa: Parlament, rząd, Bank Centralny Unii Europejskiej, ministra spraw zagranicznych, prezydenta, walutę wspólną, wspólne prawo, terytorium, flagę i hymn.. Budowana jest wspólna policja, wspólny system sprawiedliwości, wspólna armia.. Tylko patrzeć jak będzie jedno państwo zunifikowane, centralnie zarządzane „ bez konsultacji” z landami. .Budowany jest centralny system pojazdów- wspólna polityka rolna – już jest. Szaleńcy socjalni wydają na ten eksperyment, który skończy się katastrofą wcześniej czy później- połowę budżetu Unii.(!!!) Wszystko zmierza w kierunku unifikacji z pewnymi oporami, ale jednak w tym kierunku.. Z walutą wyłamuje się głównie Wielka kiedyś Brytania, Dania, czy Szwecja.. Wielka Brytania ma szczególny status w Unii Europejskiej, tak jakby do niej nie przynależała… Jednak Brytyjczycy w 70% są przeciwni przynależności do Unii Europejskiej, co stawia poszczególne rządy brytyjskie pod permanentnym pręgierzem tzw. opinii publicznej i rządy muszą się z tym faktem liczyć.. Dlatego szansą na rozpad tego socjalistycznego molocha- jest Wielka Brytania.. Zresztą każdy w historii budowany gmach, budowany na siłę ze względów ideologicznych- wcześniej czy później legnie w gruzach.. Padło Imperium Romanum, padło Imperium Germanicum –III Rzesza, Imperium Dzingis- Chana, Imperium Brytyjskie, Hiszpańskie.. I tak toczy się historia.. IV Rzesza Niemiecka budowana usilnie- też padnie.. Ale musi najpierw zbankrutować.. I bankrutuje.. Najlepszym czynnikiem uczącym zdrowego rozsądku- są pieniądze.. Jak się kończą- kończy się eksperyment.. Imperia upadają nie dlatego, że są złe czy niesprawiedliwie- upadają bo bankrutują.. Pan Schwartz Gyorgy, pochodzący z Węgier zwany Georgem Sorosem oczywiście się myli proponując więcej wydatków na” kryzys”. Każdy rozsądny człowiek, gdy zbliża się burza, chowa się w jakieś bezpieczne miejsce. Mniejsza już o to kto zasiał wiatr, i kto burzę będzie zbierał.. Wiatr sieją bankierzy wraz z socjalistycznymi rządami- a burzę będziemy zbierać – my.. W tym pan Schwartz Gyorgy, którego majątek przekracza jakieś bajońskie miliardy dolarów, przy pomocy których realizuje swoje cele polityczne, tworząc w poszczególnych państwach Fundacje Batorego, oczywiście pod innymi nazwami.. Ma ich już ponad sześćdziesiąt i walczy o więcej. Wszystkie będą otwarte, jak przysłowiowe drzwi- przez które wpadnie w końcu przeciąg i powywraca wszystkie te klocki pana Jerzego Sorosa.. Które tak misternie poustawiał.. Żeby rozsadzić od wewnątrz państwa narodowe. .Bo Europa nie może być Europą Ojczyzn- tylko musi być jednym państwem zarządzanym centralnie, którym- według Jerzego Sorosa – nie jest.. Większa” integracja” potrzebna jest, żeby z narodów zrobić miazgę, uformować w jedno, zlikwidować różnice, wynikłe z historii, pomieszać wszystko i wywrócić o góry nogami.. Skonstruować wielkiej materii pomieszanie.i żeby nikt nie mógł się zorientować w czym rzecz.. Niby demokracja i poszanowanie człowieka i narodów- a tu mamy jedno państwo- Związek Socjalistycznych Republik Europejskich- pod nazwą Unia Europejska. A Biuro Polityczne- czyli Komisja Europejska- nie jest wybieralna.. Demokracja w tym przypadku nie jest potrzebna.. A przy parlamentarnym hałasie- jak najbardziej.. „The Man who Broker the Bank of England”- człowiek , który rozbił Bank Anglii- to właśnie Jerzy Soros.. Grał na osłabienie spekulacyjne funta.. Zarobił na tym- o ile mnie pamięć nie myli- miliard funtów, czy dolarów.. Co za różnica- i tak kosmiczna suma, i tak.. Dla mnie suma powyżej miliona złotych jest kosmiczna, a co dopiero miliard dolarów, czy funtów… Częścią spekulacyjnego kapitału zasilił fundacje społeczeństw otwartych na miazmaty praw człowieka, demokracji, tolerancji, ksenofobii, rasizmu- i takich tam wymyślonych przez wrogów normalności- amunicji z arsenału propagandy.. Pan Jerzy Soros wydał książkę pt:” Nowy paradygmat rynków finansowych”.. Skoro autor twierdzi, że gdy zbliża się burza, czy już jest, to ratunkiem przed nią jest jeszcze większa burza, i jak się nie ma pieniędzy to najlepiej ich wydawać jeszcze więcej , i że nie ma państwa o nazwie Unia Europejska- to czy warto taką książkę czytać? Z fałszu wynika jedynie fałsz.. Przecież nie prawda.. Prawda wynika z prawdy, a jest ona zgodnością z rzeczywistością.. Pan Jerzy nie dostrzega rzeczywistości, bo zarażony jest ideologią.. Ideologią społeczeństw otwartych, pełnych chaosu, nieporządku i permanentnej rewolucji… Ideologią wielkiego bałaganu, z którego wynika dalszy bałagan.. Podczas debaty pan Jerzy stwierdził, że pani kanclerz Merkel kieruje Unię Europejską( to czym jest Unia Europejska- jak nie jest państwem!) na niewłaściwą drogę(???) No, no, no.. Był przy tym pan prezydent Bronisław Komorowski, który ma inne zdanie w tej materii, i się jakoś nie odezwał.. Ale zawiesił rękę na ramieniu Sorosa, że niemal głaskał dłonią jego szyję.. Ciekawe, po której stronie by się opowiedział, gdyby doszło do otwartego konfliktu pomiędzy Sorosem, a Merkel??? Na pewno nie po polskiej stronie.. W takim razie- co nam do tego? WJR
Bzdurabomber na pasku W pierwszej chwili wydawało się to poważną sprawą. Cztery tony materiałów wybuchowych, wariat przypominający Breivika, założona przez niego siatka terrorystyczna... Potem każdy kolejny news budził coraz dalej idące zdumienie. Szalenie dumna ze swego sukcesu ABW wytropiła szaleńca dzięki tak koronkowej robocie operacyjnej, że to on sam rozpisywał się w internecie o swych terrorystycznych planach i szukał wspólników do ich realizacji. Siatka terrorystyczna, jaką założył, okazała się składać z funkcjonariuszy. Za wszystkim stał jakiś tajemniczy osobnik, który miał niedoszłego terrorystę inspirować, i prokuratura oraz ABW podobno wiedzą, kto to jest, ale jego danych osobnych nie ujawnią, tak samo jak danych członków grupy terrorystycznej pod przykryciem - co nasuwa oczywiste podejrzenie, że z tych samych przyczyn, to znaczy, że ów tajemniczy "inspirator" także był z ABW. Okazało się też, że "bzdurabomber" był pod najściślejszym nadzorem służb, otoczony zewsząd agentami, od mniej więcej roku. Ale prokuratura mimo to nie jest w stanie wyjaśnić, dlaczego zdecydowała się na zatrzymanie i nagłośnienie sprawy (a każdy pijarowiec przyzna, że dramaturgię budowano umiejętnie) akurat w chwili, gdy policyjna prowokacja w Święto Niepodległości rozgrzała nastroje, w powietrzu fruwają najcięższe oskarżenia, wezwania do delegalizacji organizacji opozycyjnych i do represjonowania wrogów władzy bez oglądania się na obowiązujące prawo, a w obozie władzy weszła w fazę decydującą walka o kompetencje prokuratury i służb. Wszystkie te okoliczności zagłuszane są młóconą w kółko frazą, że zagrożenie mogło być jak najbardziej realne. To osobna sprawa - wariat może narobić krwawego bigosu, zdarzało się to w najlepiej nawet dbających o swe bezpieczeństwo krajach świata. Inna sprawa, że tym bardziej warto zwrócić uwagę na dziennikarską prowokację "Super Expressu", który dzień po całej sensacji wysłał do Sejmu faceta z wielkim plecakiem pełnym pozorowanego trotylu, a ten bez żadnych przepustek przez cały dzień szwendał się w newralgicznych okolicach, wielokrotnie "wysadzając" cały parlament z kretesem, i nikt go nie zaszczycił uwagą. Nie tak dawno któraś z gazet - bodaj czy nie ten sam "Superak" - udowodniła empirycznie, że gdyby ktoś na przykład chciał z podwarszawskiego lotniska rąbnąć awionetkę i polatać nad stolicą, rozpylając dowolne substancje, zrobiłby to nie tylko bez przeszkód, ale może nawet nie zauważony. Gdyby Bruno K., zamiast o swych krwawych fantazjach rozprawiać na forach internetowych, próbował je zrealizować, mogłoby być naprawdę kiepsko. Ale zasadność operacji to jedno, a sposób jej propagandowego wykorzystania - drugie. I ta druga sprawa wyraźnie cuchnie. Przyznają to nawet zajadle prorządowe media, niekiedy okazując naprawdę budującą, na tle ich zwyczajowego ujadania, powściągliwość w zapisywaniu bzdurabombera do PiS (jego internetowe wpisy na temat Kaczyńskiego mówią zresztą coś wręcz przeciwnego, ale gdyby taki był esemesowy "przekaz dnia", to by nie przeszkadzało). Ta powściągliwość sama w sobie jest znacząca. Może odpalenie sprawy należy uważać za przejaw wewnętrznych, koteryjnych walk w obozie władzy, a nie za kolejny ruch w propagandowej ofensywie, mającej na celu przygotowanie gruntu pod szykowane bezprawne działania przeciwko opozycji, wolności słowa i zgromadzeń? Bo co do tego, że są szykowane przeciwko nam drastyczne posunięcia, nie mam wątpliwości - Tusk za dobrze wie, że każdy, kto po nim obejmie władzę, choćby to był wcale nie Kaczyński, a dajmy na to Cimoszewicz, wsadzi go do więzienia. Wsadzi, bo jest za co, i bo po prostu będzie musiał. Widać dobrze tę świadomość zarówno w wysiłkach lidera PO, by przez putinowskie ograniczanie wolności obywatelskich, zastraszenie niepokornych i kombinowanie przy ordynacji zabezpieczyć się przed utratą wpływów, jak i w determinacji, z jaką rządząca sitwa zabiega o zagraniczną protekcję na obu geopolitycznych kierunkach. Niemniej, gdyby upozorowanie zamachu władzy na samą siebie było sztuczką Tuska, zapewne zostałoby przygotowane lepiej, a dyrygenci propagandowej orkiestry zadbaliby, aby zagrała ona równo i na jedną nutę. A wyraźnie się pogubiła i ugrzęzła w dysonansach. Hipoteza o wykorzystaniu trzymanego od dawna w pogotowiu bzdurabombera do wewnętrznych walk o wpływy pomiędzy rządem, prokuraturą i służbami wydaje się więc bardziej prawdopodobna. Hipoteza taka rodzi oczywiście pytanie: jeśli prokuratura i służby w coś sobie pogrywają, to dlaczego tak marnie? Dlaczego znowu sobie strzeliły w policzek, z punktu grzęznąc w matactwach? Przecież to one same wybrały dzień odpalenia sensacji o udaremnionym zamachu, miały czas przygotować bardziej spójną narrację. Być może dlatego, dochodzę do wniosku, że tylko ludzie nie znający się na rzeczy, żyjący w poprzedniej epoce, uważają to za potrzebne. Prawdziwi fachowcy być może odkryli już, że także i "narracje", o których modnie się zrobiło mówić parę lat temu, już są anachronizmem? Weszliśmy chyba w nową epokę w masowej komunikacji i manipulacji, w epokę, która obywa się bez narracyjnego ciągu przyczynowo-skutkowego, w której liczy się sam wstrząs, sam jednorazowy "event". Polityką zaczynają rządzić te same prawa, co kinematografią, gdzie o wszystkim decyduje "weekend otwarcia", bo w następnym tygodniu będzie już tyle jeszcze nowszych filmów, że o dzisiejszych nikt nie wspomni? Coraz bardziej mam takie wrażenie, że "żółty pasek" jest zarazem początkiem i końcem sprawy. I nawet jeśli to, co wbił widzom w głowy, nie zostanie w następnych dniach potwierdzone, ba, wręcz zostanie zdementowane, nikt już nie zwróci na to uwagi. To znaczy, "nikt" w kategoriach rządzących polityką, w kategoriach milionów. Jacyś tam staroświeccy szczególarze zwrócą uwagę, że kolejny sukces kolejnego unijnego szczytu, otrąbiony triumfalnie i ogłuszająco, w istocie jest więcej niż wątpliwy. Że te miliardy, których zwycięskie wydarcie Brukseli z gardła świętowano przez kilka dni we wszystkich dziennikach i komentarzach, po cichutku obłożono tak skonstruowanymi warunkami, że je zobaczymy tam samo, jak przysłowiowa świnia własny ogon. Że obwieszczenie urbi et orbi, iż żadnego trotylu na pewno nie było, pozostaje w dramatycznej sprzeczności ze szczegółowymi wyjaśnieniami, z których wynika, że jednak było coś, co trotyl bardzo przypomina i co "wymaga szczegółowych badań"... Zauważą to, powiadam, ludzie, którzy śledzą wydarzenia, starają się porównywać przekazy dochodzące do nich z różnych źródeł. Ale ilu takich jest? Większość, zagoniona, zasypana natłokiem obrazów, niusów i emocji, ledwie odnotuje. Trotyl? A, mówili, że nie było, i że się Kaczyński ośmieszył. Zamach? A, mówiono, że był. I tyle. No, może jeśli ktoś zdoła wyprodukować kolejny żółty pasek, że nie było, odniesie to jakiś skutek. Ale generalnie, raz ogłoszona na żółtych paskach informacja w najmniejszym stopniu potem nie potwierdzona, czy wręcz zdementowana, i tak odnosi taki sam skutek, jakby dane zdarzenie rzeczywiście miało miejsce. Rafał Ziemkiewicz
Trzecia zmiana? „Nowe Otwarcie” – pod takim hasłem odbyła się 10 listopada konwencja Partii Demokratycznej. Jakiej partii? – zapyta wielu Czytelników. Tak, jest taka partia. Powstała w 2005 r. jako kolejna mutacja Unii Wolności, do której przyłączyło się wówczas kilku postkomunistów (Marek Belka, Jerzy Hausner). Ale zaraz potem z kretesem przegrała wybory – zarówno parlamentarne, jak i prezydenckie, w których wystawiła Henrykę Bochniarz – i słuch po niej zaginął. No, może nie do końca, bo w 2007 r. w ramach koalicji Lewica i Demokraci dawna udecja wprowadziła do Sejmu trzech posłów (Bogdana Lisa, Jana Widackiego i Mariana Filara), ale po jakimś czasie wszyscy się gdzieś porozchodzili. Ożywienia Partii Demokratycznej podjął się Andrzej Celiński. Postać wielce charakterystyczna dla tego środowiska: siostrzeniec masona-socjalisty Jana Józefa Lipskiego, członek KOR-u, sekretarz Lecha Wałęsy, senator i poseł UD, który w 1999 r. trafił do SLD, gdzie został zastępcą Leszka Millera, a potem ministrem kultury. Później przyłączył się do rozłamu Marka Borowskiego i strasznie gardłował przeciw prawicy w komisji „orlenowskiej”. Karierę parlamentarną zakończył (na razie) rok temu. Kilkanaście lat temu Jarosław Kaczyński celnie scharakteryzował tę postać: „On ma taki charakter, że nie akceptują go nawet w Unii. Facet jest trochę po czterdziestce, ale wrzody żołądka od nadmiernych ambicji to on ma od zawsze. Dziwne, jak on te swoje nie zaspokojone jeszcze ambicje przeżywa. Całkowicie chorobliwy przypadek. (…) A przecież to jest człowiek na swój sposób inteligentny i gdyby nie miał takiego charakteru, to przy jego bardzo bliskich swego czasu związkach z Geremkiem mógł zajść daleko. Miał cenną w swoim środowisku cechę: tolerował katowanie go przez Geremka. (…) To było takie intensywne, złośliwe pomiatanie. Złośliwe bicie faceta, który to zresztą spokojnie znosił”. Teraz jednak Geremka już nie ma, inni „historyczni” liderzy udecji są już za starzy, padło więc na Celińskiego. I 62-letni Celiński ogłosił właśnie „Nowe Otwarcie”. W tym celu zaprosił Aleksandra Kwaśniewskiego, Włodzimierza Cimoszewicza, Ryszarda Kalisza, dostał też list z poparciem od Lecha Wałęsy. Sam zaś obwieścił: - Musimy odbudować filozofię „okrągłego stołu” i nie wstydzić się tej filozofii. Po czym dodał, że Polsce potrzebna jest „zmiana warty” na scenie politycznej. Warto zastanowić się nad tą zapowiedzią. Na pierwszy rzut oka brzmi ona śmiesznie w ustach lidera pozaparlamentarnej partyjki. Ale to nie jest zwykła partyjka. To zewnętrzna emanacja środowiska, które stworzyło fundamenty III RP. Przez całą pierwszą dekadę nowego ustroju udecja odgrywała zasadniczą rolę w kreowaniu pomysłów, reform, norm i obyczajów, pokornie akceptowanych przez większość sceny politycznej. Zwłaszcza przez lewicę Kwaśniewskiego i Cimoszewicza. Głównym narzędziem tego kreowania była „Gazeta Wyborcza”, która nadawała ton innym mediom. Na początku nowego wieku ta hegemonia udeckiego „salonu” zaczęła się kruszyć. Także ze względu na jego błędy i zadufanie w sobie. Dlatego starą Unię z łatwością zastąpiła nowa Platforma. Ale partia Tuska rządzi już długo, a rządzenie – zwłaszcza tak marne – zużywa. Za jakiś czas może się okazać, że PO nie jest już w stanie skutecznie bronić interesów establishmentu III RP. Dlatego coraz większa część tego establishmentu znów szuka czegoś nowego. Stąd słowa Celińskiego o „zmianie warty”, co należy rozumieć jako powrót do idei LiD-u, tyle że bardziej skutecznie niż w 2007 r. Byłaby to więc już trzecia „zmiana warty” w tej sztafecie, która ciągnie się od „okrągłego stołu”. Paweł Siergiejczyk
Czy Brunon „bomber” popełni samobójstwo? „Gazeta Wyborcza”, TVN et consortes miały wczoraj swój dzień. W końcu ktoś chciał wysadzić w powietrze prezydenta i premiera z obecnej partii matki i to w dodatku nie byle kto tylko sam „antysemita i ksenofob”. Nic więc dziwnego, że prorządowe media wyły wręcz z zachwytu i zanosiły się z radości mając do dyspozycji tak wspaniały pretekst do gromienia wroga. Jednak dziś rano próżno szukałem rozwinięcia tematu. No z wyjątkiem „Gazety Wyborczej”, w której niestrudzony redaktor Czuchnowski, być może nie zdając sobie z tego sprawy, udowodnił, że zamachu w opisywany przez siebie sposób przeprowadzić się po prostu nie da. Cóż się bowiem okazało? Po pierwsze okazało się, że „szajka terrorystów” składała się w połowie z agentów ABW, którzy zachęcali Brunonbombera do działania, a w połowie z jakichś niezidentyfikowanych posiadaczy broni, którzy tak naprawdę ze sprawą nie mieli nic wspólnego. Co więcej, jak stwierdzili po pobieżnej analizie psychologowie, sam Brunonbomber wcale zamachu przeprowadzać nie chciał i nie miał predyspozycji psychicznych do takiego działania. W dodatku zamachu w opisywany sposób przeprowadzić się po prostu nie da, bo do sejmu bez specjalnego oczyszczenia drogi z poselskich samochodów wielką ciężarówką dostać się po prostu nie można. Tak więc pełny klops i kompromitacja. Obraz tego „niezwykłego profesjonalizmu” służb dopełniają kłęby drutu oraz stara nokia, które zapewne miały świadczyć o tym, że Brunonbomber jest w stanie skonstruować w domu bombę wodorową. Mnie zastanawia co innego. Jak nasze służby z tego wybrną, bo przecież prędzej czy później Brunonbombera będą musiały wypuścić. Czy przypadkiem nie spadnie on wcześniej śmiertelnie z pryczy, albo się nie zadzierzgnie bez udziału osób trzecich o czym zawiadomi nas niezawodny w takich sytuacja prokurator Ślepokura? Tomasz Sommer
Pokłosie, czyli po-Grossie Premiera „Pokłosia”, po pokazach na festiwalu w Gdyni i Warszawskim Festiwalu Filmowym, odbyła się w atmosferze histerycznej medialnej promocji, reklamy i propagandy ideologicznej. Odezwały się liczne osobistości i autorytety medialne, kulturalne i polityczne. „Gazeta Wyborcza” nawoływała, żeby szkoły przymusowo prowadzały młodzież na ten właśnie film, a nie na znienawidzoną „Bitwę pod Wiedniem”. Powód jest prosty: obronę chrześcijańskiej Europy przed islamem trzeba oczywiście zohydzać (pisałem o tym w „NCz!” przy okazji premiery tego nieszczęsnego historycznego filmu włoskiego), natomiast koniecznie należy nieustannie wbijać polskich odbiorców w poczucie winy i wstydu za prześladowania i domniemane masowe mordowanie Żydów. Film Władysława Pasikowskiego można traktować jako sfabularyzowane filmowe przełożenie antypolskich książek Jana Tomasza Grossa na temat relacji Polaków i Żydów w czasie okupacji niemieckiej i po wojnie, napisanych agresywnym, propagandowym językiem. Nie znajdziemy jednak w „Pokłosiu” próby nakreślenia tła historycznego, społecznego i narodowościowego, a także wielu kontekstów, w jakich wydarzyła się zbrodnia w Jedwabnem, do dziś szczegółowo niewyjaśniona. Pasikowski nie miał nawet takich zamiarów. Interesował go tylko makabryczny sąd nad współczesnymi Polakami. Dlatego np. publicyści „Rzeczpospolitej” w dobrej wierze (chyba za dobrej) niepotrzebnie w kulturalny sposób polemizowali z filmem od tej właśnie strony. Autor „Pokłosia” nie krył w wywiadach, że pragnął zrealizować ten film jako pewnego rodzaju krytyczne duchowe i moralne egzorcyzmy nad współczesnymi Polakami, co podchwycili usłużni komentatorzy i publicyści. W tym celu posłużył się konstrukcją i narracją typową dla pewnego typu amerykańskich dreszczowców i horrorów. W wielu obrazach tego typu (granych na naszych ekranach) schematy akcji są bardzo proste. Rodziny lub grupy młodzieży wybierają się na urlop lub wycieczkę do domu nad wodą lub do lasu, z daleka od cywilizacji, gdzie nawet przez komórki trudno porozumieć się ze światem. Po trudnej podroży i przybyciu na miejsce wycieczkowicze zostają nagle atakowani przez stada tajemniczych wampirów, zombi, mutantów i innych dziwnych stworów lub wariatów. Takie dreszczowce pozbawione bywają z reguły głębszych motywacji psychologicznych i tła społecznego, są bowiem typowymi filmami akcji, naładowanymi sadyzmem i okrucieństwem, wywołującymi często poczucie odrazy i obrzydzenia. Taką właśnie metodę zastosował twórca „Pokłosia”. Do białostockiej wsi przyjeżdża Franciszek, który po dwudziestu latach pobytu w Chicago odwiedza młodszego brata Józefa. Okazuje się, że Józef po odejściu żony z dziećmi mieszka w swoim domu jak w oblężonej twierdzy i z trudem uprawia odziedziczone po zmarłym ojcu gospodarstwo. Otacza go bowiem nienawiść i agresja mieszkańców wioski, którzy zostali tu ukazani jako prymitywne wampiry czy też zombi – na wzór wspomnianych amerykańskich dreszczowców. Owi prymitywni chłopi, ukazani tu jako godni pogardy podludzie, nienawidzą Józka z powodu tego, że zbiera on na polu żydowskie nagrobki, po wojnie profanowane przez mieszkańców wioski. W miarę jak obaj bracia (Franek zaczyna pomagać Józkowi) dowiadują się strasznej prawdy o okupacyjnym zabójstwie miejscowych Żydów przez ogarniętych sadystyczną żądzą mordu chłopów i wiodącym udziale w mordach ich ojca, atmosfera zaczyna się zagęszczać, podobnie jak w amerykańskich horrorach. Dochodzi do agresji, pożaru i ukrzyżowania Józka na drzwiach stodoły. Tak właśnie sugestywnie tu ukazana „polska wiejska dzicz” rozprawia się z tymi, którzy chcieli ujawnić okupacyjne zbrodnie jej przodków. Nie mają racji komentatorzy, którzy twierdzą, że koniec filmu przynosi pewne ukojenie, poczucie triumfu sprawiedliwości czy moralne oczyszczenie. Wręcz przeciwnie – wymowę tego utworu można odebrać jako wiecznie potępienie genetycznie skażonego narodu. Nic tu nie zmieni fakt, że niektóre postacie epizodyczne zostały tu pozytywnie zniuansowane, jak np. miejscowy „dobry” stary proboszcz, któremu przeciwstawiono młodszego „złego” wikarego, sympatyzującego z morderczymi i prymitywnymi wieśniakami. Tak więc trwa w najlepsze kulturowy i medialny makabryczny sąd nad Polską.
Miroslaw Winiarczyk
Zacząć od siebie Szczerze mówiąc, spodziewałem się innej konferencji prasowej niż ta, którą zaprezentowała nam ABW, ujawniając niedoszłego zamachowca z Krakowa. Chyba można z tym było jeszcze poczekać, zwłaszcza że rozpracowywano go od roku i nikomu już nie zagrażał. Dla opinii publicznej o wiele ważniejsza jest uczciwa informacja o tym, co tak naprawdę wydarzyło się podczas tegorocznego Marszu Niepodległości w Warszawie. Kto sprowokował zajścia, w wyniku których aresztowano ponad 170 osób. Tego dnia doszło do bezpośredniego zagrożenia życia i zdrowia tysięcy uczestników marszu, wśród których były kobiety z dziećmi i inwalidzi na wózkach. Wszyscy widzieli, jak policjant odrzucał palącą się racę świetlną w gęsty tłum. Czy miał do tego prawo? Funkcjonariusze policji czy raczej zomowcy strzelali z broni gładkolufowej. Czy są jacyś ranni, czy nie? I nadal nic nie wiemy o postępowaniach karnych wobec zatrzymanych uczestników marszu. Czy byli wśród nich policjanci w cywilu zakryci kominiarkami? Nie słychać też protestów urzędów, instytucji, organizacji zajmujących się na co dzień monitorowaniem społecznych zagrożeń. Milczy rzecznik praw dziecka, jakby nie wiedział o pobiciu policyjną pałką 10-letniego chłopca. Czyżby całą odpowiedzialność udało się zrzucić na anonimowych chuliganów czy kiboli, których - zgodnie z nową strategią działania policji - nie można już odróżnić od specjalnych oddziałów prewencyjnych. Milczenie w sprawie prowokacji, od której policja się odżegnuje (wbrew powszechnej opinii Polaków), jest niezwykle wymowne. Chodzi bowiem o tę część marszu, zresztą największą, którą zorganizowały środowiska Młodzieży Wszechpolskiej, Obozu Radykalno-Narodowego i Związku Żołnierzy NSZ. Czy rzeczywiście ich "radykalizm" polegający w gruncie rzeczy na werbalnym kwestionowaniu Polski "okrągłostołowej" ma być głównym powodem do delegalizacji tych patriotycznych środowisk? Czy nie powraca tu propagandowa nuta z 1993 roku, kiedy to Porozumienie Centrum uznane zostało przez władzę za największe zagrożenie dla polskiej demokracji? Mija parę dni i "bohaterem" zostaje niedoszły zamachowiec motywowany "nacjonalizmem, ksenofobią, antysemityzmem". Jeszcze nie przebadano go psychiatrycznie, jeszcze nie dowiedzieliśmy się, kogo zwerbował do zamachu terrorystycznego na Sejm, rząd i prezydenta, jak chciał przewieźć cztery tony materiałów wybuchowych i zdetonować je w Sejmie, a już wiemy, że u źródeł zła tkwił nacjonalizm, ksenofobia i oczywiście antysemityzm. Można by powiedzieć, że trzy główne grzechy polskiej prawicy, bo polska lewica nie ma absolutnie żadnych grzechów, szczególnie gdy maszeruje pod sztandarami z sierpem i młotem. Te złowrogie symbole zapewniają jej i w Polsce, i w Europie immunitet. Kilka godzin po konferencyjnym sukcesie ABW, jakim było ujawnienie wszelkich rewelacji na temat "zamachowca" Brunona K., wystąpił premier Donald Tusk, mówiąc o wyrzeczeniu się "języka agresji". Kogo miał na myśli? Nim poznamy prawdziwe motywy Brunona K., warto przypomnieć, że Polska w swojej tysiącletniej historii miała chyba tylko dwóch zamachowców, którzy targnęli się na majestat Rzeczypospolitej. Michał Piekarski, XVII-wieczny kalwin, cierpiący na chorobę psychiczną, próbował rzucić się z nożem na króla Zygmunta III Wazę. Torturowany, niczego nie wniósł do śledztwa. Do dziś pozostało nam po nim powiedzenie: "Pleść jak Piekarski na mękach". Drugim zamachowcem był Eligiusz Niewiadomski, morderca prezydenta Gabriela Narutowicza. Cztery lata przed zamachem, wypadając z tramwaju, doznał ciężkich urazów. Czyżby źródłem polskiego terroryzmu, którego w Polsce, ze względu na silnie zwartą, jednolitą narodowościowo strukturę oraz chrześcijańską kulturę, nie ma, miał być "język agresji"? Skoro tak, to trzeba, Panie Premierze Tusk, zacząć od siebie. Nie dzielić Polaków na mohery, nie mówić opozycji, że wyginie jak dinozaury, nie dorzynać watah i przestać nieustannie narzekać na rodaków, że trzeba z nimi żyć w jednym kraju. Wojciech Reszczyński
Idea placement. Polityczna poprawność i agitacja w polskich serialach Współczesny człowiek jest bombardowany około trzema tysiącami komunikatów marketingowych dziennie. Zalew reklam sprawia, że z jednej strony ludzie starają się ich unikać (tylko 30 proc. widzów deklaruje świadome oglądanie reklam w telewizji), a z drugiej – narasta sceptycyzm wobec wszelkich przekazów perswazyjnych. To z kolei powoduje, że twórcy reklam coraz częściej starają się dotrzeć do odbiorcy w niestandardowy sposób. Jedną z coraz popularniejszych form reklamy staje się tzw. product placement (PP), czyli umieszczenie reklamowanego produktu lub usługi w „neutralnym” otoczeniu (artykule prasowym, programie telewizyjnym, grze komputerowej, książce lub nawet sztuce teatralnej). Pierwsze przypadki tej techniki reklamowej pojawiły się już pod koniec XIX wieku. Dość szybko zauważono związek między poziomem sprzedaży produktów a (początkowo raczej przypadkowym) eksponowaniem ich w filmach lub audycjach radiowych. PP przybierało czasem groteskowe formy, kiedy na przykład wiadomościom z frontu podczas II wojny światowej towarzyszyły zapewnienia, że „nasi żołnierze palą papierosy marki Camel”, lub gdy w wigilijnym odcinku serialu „Klan” widzowie mogli zobaczyć, jak na świątecznym stole rodziny Lubiczów pojawiła się… pieczona kaczka. Choć znany i wykorzystywany, PP pozostawał przez dziesięciolecia w cieniu innych form reklamy (telewizyjnej, radiowej i prasowej), które uważano za skuteczniejsze. Wprowadzenie zakazu reklamy papierosów w amerykańskiej telewizji, wzrost kosztów produkcji filmów, pojawienie się nagrywarek cyfrowych pozwalających na omijanie reklam – to wszystko przyczyniło się do rozkwitu product placement. Obecnie ta forma reklamy rośnie o kilkadziesiąt procent rocznie (w 2010 r. w USA wartość rynku PP wyniosła – w zależności od sposobu obliczania – od 5 do 10 mld dolarów).
Idea placement Jeśli w tak przemyślny sposób można sprzedawać produkty, to dlaczego nie spróbować sprzedawać w ten sposób poglądów? Mechanizm pozwalający na skuteczne wtłaczanie ludziom do głów odpowiednich przekonań stał się szczególnie kuszący dla ludzi dzierżących władzę (tak jak w przypadku product placement, zjawisko zyskało swoją obecną nazwę – idea placement – dopiero niedawno). „Do uprawnień więc tego, kto ma moc suwerenną, należy być sędzią lub ustanawiać wszystkich sędziów, którzy będą rozstrzygali o poglądach i doktrynach” – dzięki narzędziom nowoczesnego marketingu, myśl Tomasza Hobbesa odzyskała swój blask w oczach wielu amatorów inżynierii społecznej. Od samego początku wdrożenie koncepcji idea placement (IP) przy kręceniu filmów zaowocowało wieloma spektakularnymi obrazami. „Triumf woli” Riefenstahl („film dokumentalny”), „Pancernik Potiomkin” Eisensteina („film niemy”) czy choćby ostatnie fabularyzowane dzieło o Jedwabnem odmieniły oblicze światowego kina. Oprócz filmu długometrażowego IP dobrze sprawdza się w serialach, które zazwyczaj mają dość stabilną i przewidywalną widownię. W Brazylii zmagający się z masowym piractwem Microsoft współpracował z twórcami jednej z popularnych oper mydlanych. Bohater serialu, który korzystał z pirackiego oprogramowania, skończył w więzieniu. W USA urząd do spraw walki z narkotykami zainwestował w programy i seriale pokazujące postawy antynarkotykowe – w ciągu półtora roku wydał na to 25 mln dolarów. Nie wszędzie działania IP spotykają się ze zrozumieniem opinii publicznej. W Niemczech Federalna Agencja ds. Pracy zawarła umowę o współpracy z młodzieżowym pismem „Bravo” (Bauer Media Group). Za ponad 2 mln euro ukazało się w nim wiele artykułów o tematyce, w której specjalizuje się ten urząd. Ujawnienie tej umowy przez tygodnik „Der Spiegel” (Spiegel-Verlag) wywołało dość powszechne oburzenie. Wydawca „Bravo” bronił się, tłumacząc, że zleceniodawca nie miał bezpośredniego wpływu na treści redakcyjne.
IP nad Wisłą W wykorzystaniu idea placement przez urzędników i polityków Polska znajduje się w światowej czołówce. Ministerstwo Edukacji Narodowej przeprowadziło kampanię IP, która miała przekonać obywateli do posyłania dzieci do przedszkola. Odpowiednie treści w serialu „M jak miłość” kosztowały 245 tys. złotych (pięć odcinków), w „Barwach szczęścia” 61 tys. (dwa odcinki), a w „Plebanii” 440 tys. złotych (sześć odcinków). Narodowy Bank Polski edukował widzów polsatowskiego serialu „Pierwsza Miłość”, jak działają karty bankowe (250 tys. złotych). Ta sama instytucja wyjaśniała w „M jak miłość”, w „Klanie” i w „Plebanii”, że inflacja jest groźna; tłumaczono, jak założyć konto oraz że pieniądze powinno trzymać się w banku, a nie w skarpecie. Bohaterka „Plebanii” wyjaśniała sąsiadce, że po zmianie waluty cena bochenka chleba nie zmieni się z 2 zł na 2 euro. Za cały projekt „Ekonomia z Woronicza” NBP zapłacił 1,84 mln złotych. Twórcy seriali tłumaczą, że niektóre przedsięwzięcia idea placement wynikają z pedagogicznego zapału samych scenarzystów lub są realizowane nieodpłatnie na zasadzie nieformalnego porozumienia z zewnętrznym podmiotem. Stąd na przykład w serialu „Na wspólnej” nie pali się papierosów, w „M jak miłość” zachęcano do udzielania zgody na pośmiertne wykorzystanie organów, w „Klanie” promowano przedsięwzięcie Jerzego Owsiaka oraz „tolerancję” wobec chorych na AIDS, a w „Szpilkach na Giewoncie” i w „Barwach szczęścia” „tolerancję” wobec homoseksualistów. Urzędnicy odpowiedzialni za promocję funduszy unijnych z chęcią zaczęli korzystać z tych samych patentów. Jak wyjaśniono na stronie internetowej jednej z instytucji używających idea placement do informowania o funduszach unijnych: „psychologowie społeczni doszli do wniosku, że narracja filmowa dużo bardziej niż reklama angażuje odbiorcę przekazu i często skłania do naśladowania postępowania znanych i lubianych bohaterów filmowych. Zasada wpływu społecznego mówi o tym, że widz bardziej słucha tych, których lubi i zna, zwłaszcza gdy bohater np. serialu jest autorytetem w danej dziedzinie”. Innymi słowy: zauważono, że wielu ludzi nie odróżnia rzeczywistości od fikcji i że warto wykorzystać to do osiągnięcia własnych celów politycznych.
Unijny trójkąt miłosny Od samego początku koncepcję unijnego idea placement zaczęto wdrażać z rzadko widywaną w urzędach kreatywnością i rozmachem. W emitowanym w telewizyjnej „Dwójce” teleturnieju „Jeden z dziesięciu” w każdym odcinku pojawia się co najmniej jedno pytanie dotyczące funduszy unijnych (od października 2010 r. wydano na to 1,06 mln złotych). Treści ukazujące w pozytywnym świetle pieniądze z Brukseli znalazły się również w słuchowisku „W Jezioranach” emitowanym przez radiową „Jedynkę” (kwota wydana przez Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa stanowi „tajemnicę handlową”). Urzędnicy odpowiedzialni za unijną promocję nie tylko korzystają z już istniejących programów, ale także tworzą własne. Na zlecenie Mazowieckiej Jednostki Wdrażania Programów Unijnych zrealizowano 12-odcinkowy serial obyczajowy „Unia serc” (zawiązanie fabuły: dwie przyjaciółki, Anna i Justyna, chcą otworzyć przedszkole, składają wniosek o dotację, w urzędzie spotykają Jacka i Patryka – specjalistów od funduszy unijnych; „potem wszystko idzie jak z płatka: trójkąt miłosny, wyścig szczurów, zawistny konkurent, wypadek i pożar”). Serial kosztował 840 tys. złotych. Z kolei kielecki oddział TVP zrealizował 16 odcinków miniserialu komediowego „Uniejów Europejski”, prezentującego fundusze unijne poprzez ukazanie przygód rodziny Funduszalskich (478 tys. zł). Jednak stosunkowo najbardziej skuteczne jest umieszczanie treści promujących fundusze unijne w istniejących już popularnych serialach. W prosty sposób dociera się do bardzo szerokiej publiczności – niektóre seriale bywają oglądane przez 7-8 mln widzów:
● „Na dobre i na złe” – serial emitowany na antenie telewizyjnej „Dwójki” – w ośmiu odcinkach wpleciono wątki związane z funduszami unijnymi, a szczególnie z Programem „Infrastruktura i Środowisko” i inwestycjami w sektorze zdrowia. Koszt: 390 tys. złotych.
● „M jak miłość” – TVP 2 – trzy odcinki serialu zawierały treści dotyczące Programu „Rozwój Polski Wschodniej” oraz inwestycji wspierających uczelnie wyższe i przedsiębiorczość. Przedsięwzięcie kosztowało 185 tys. złotych.
● „Hotel 52” – Polsat – w trzech odcinkach wprowadzono wątek wsparcia osób niepełnosprawnych z Europejskiego Funduszu Społecznego i Programu „Kapitał Ludzki”. Wydano 221 tys. złotych.
● „Plebania” – TVP 1 – odcinek serialu został wzbogacony o informacje dotyczące wybranych inwestycji Programu „Rozwój Polski Wschodniej”, szczególnie projektu budowy sieci szerokopasmowej. Koszt: 20 tys. złotych.
● „Rodzina zastępcza” i „Samo życie” – Polsat – w premierowych odcinkach seriali pojawiły się treści dotyczące pieniędzy z Brukseli. Wydano 73 tys. złotych.
● „Londyńczycy” – TVP 1 – w trzech odcinkach wpleciono informacje o funduszach unijnych.
Komediant ekspertem Największy sukces odniosło jednak „Ranczo”. Scenariusz wszystkich trzynastu odcinków piątego sezonu tego serialu zawierał wątki nawiązujące do Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich. Mieszkańcy serialowej wsi Wilkowyje korzystali z dotacji unijnych, zakładając firmy i gospodarstwa ekologiczne. Dodatkowo tematykę PROW umieszczono w siedmiu reportażach przedstawiających kulisy kręcenia poszczególnych odcinków tego serialu (tzw. making of). Niestety, podatnicy nie dowiedzą się, jaką kwotę wydano na idea placement w „Ranczu” – to „tajemnica handlowa” Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. W „Rzeczpospolitej” pisano w kontekście tego serialu, że „koszty są niebagatelne, bo liczone w milionach złotych”. Urzędnicy odpowiedzialni za tak spektakularne przedsięwzięcie propagandowe nie ukrywali zadowolenia ze skuteczności idea placement. Tak zareagowali przedstawiciele ARiMR po emisji wspomnianego piątego sezonu „Rancza”: „Ku zaskoczeniu licznych sceptyków okazało się, że serialowa promocja funduszy unijnych wsparta niewątpliwym talentem wszystkich aktorów w najmniejszym stopniu nie zakłóciła ducha ulubionego serialu milionów Polaków ani nie wpłynęła negatywnie na jego atrakcyjność. Wprost przeciwnie – przemiana bohatera, jakim był choćby Fabian Duda (Piotr Ligenza), została przyjęta z aprobatą i sympatią. Mało tego – serialowy Duda (…) zasłużył sobie na miano najwybitniejszego eksperta w sprawach wykorzystania funduszy unijnych”. Dowodem wiarygodności Dudy miało być zatrudnienie go wraz z inną postacią z serialu (panią Lodzią) przez Ministerstwo Rozwoju Regionalnego do kolejnego telewizyjnego programu informującego o funduszach unijnych – „Projekt Europa”. Przedstawiciele Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa twierdzą, że idea placement w „Ranczu” okazało się „ogromnym hitem” i wywołało „niekłamany podziw unijnych ekspertów i dziennikarzy z zachodniej Europy, czego efektem było zarekomendowanie przez Komisję Europejską zastosowania tej formy dotarcia do społeczeństwa innym państwom”. Ciesząc się razem z urzędnikami, można zaproponować rozwinięcie koncepcji idea placement. Za publiczne pieniądze aktorzy w serialach powinni mówić widzom, jaką partię poprzeć w wyborach. Choć w zasadzie można byłoby pójść jeszcze dalej i w celu zaoszczędzenia środków publicznych (honoraria dla celebrytów!) urzędnicy we własnym gronie powinni ustalić optymalny wynik wyborów. Czy ten pomysł również ma szansę zdobyć rekomendację Komisji Europejskiej? Maciej Madelski
Donald Tusk - materiały wybuchowe
Prezes Rady Ministrów RP
Donald Tusk Al. Ujazdowskie 1/3
00-583 Warszawa
Polen
Katastrofa w ruchu powietrznym w dniu 10.04.2010 r.
Szanowny Panie Premierze, dzisiaj wmurował Pan kamień węgielny pod budowę nowego bloku energetycznego w elektrowni Kozienice. Odpowiadając przy tej okazji na pytania dziennikarzy powiedział Pan Premier między innymi: „Z mojego punktu widzenia jest rzeczą bardzo ważną, aby w polskiej polityce coraz więcej, tak jak to wspomniałem w czasie otwarcia, coraz więcej rozmawiano o polskiej energetyce, a nie koniecznie o materiałach wysokoenergetycznych, jak się ostatnio tym dziwnym językiem określa materiały wybuchowe.” Odnosząc się do powyższej wypowiedzi składam jako pełnomocnik rodzin Anny Walentynowicz i Stefana Melaka następujący wniosek na ręce Pana Premiera:
WNIOSEK O UDOSTĘPNIENIE INFORMACJI PUBLICZNEJ
Na podstawie art. 2 ust. 1 ustawy o dostępie do informacji publicznej z dnia 6 września 2001 roku (Dz. U. Nr 112, poz. 1198) wnoszę o udzielenie informacji:Kiedy i od kogo dowiedział się Pan Premier o materiałach wybuchowych na miejscu katastrofy w Smoleńsku, które Prokuratura Wojskowa określiła materiałami wysokoenergetycznymi, a które zgodnie z Pana wypowiedzią są materiałami wybuchowymi?
Z wyrazami szacunku Stefan Hambura Rechtsanwalt
Skutki likwidacji kary śmierci. Groźny pomysł Gowina Ach, jakiejż nieprzyjemnej aktualności nabiera właśnie spostrzeżenie Stefana Kisielewskiego, że „socjalizm bohatersko walczy z problemami nieznanymi w innym ustroju”! Socjalizm to jeszcze-jeszcze – „bohatersko walczy”, podczas gdy postępactwo dosłownie wychodzi z siebie. Oto w 1988 roku w naszym nieszczęśliwym kraju „wprowadziło” moratorium na wykonywanie kary śmierci. Użycie takiej właśnie formy, niemal bezosobowej – „wprowadziło” – w znaczeniu „coś wprowadziło” jest jak najbardziej uzasadnione. W roku 1995 bowiem, kiedy Sejm wspomniane moratorium przedłużył, zapytaliśmy w imieniu Unii Polityki Realnej ówczesnego ministra sprawiedliwości Jerzego Jaskiernię, kto właściwie wprowadził to moratorium w roku 1988. Od pana Jaskierni otrzymaliśmy pisemną odpowiedź, z której ze zdumieniem przeczytaliśmy, że „nie można ustalić autora tej decyzji”. Zdumienie nasze brało się stąd, że do decyzji tego anonimowego dobroczyńcy ludzkości posłusznie akomodowały się wszystkie bez wyjątku organy władzy naszego demokratycznego „państwa prawnego”. Nietrudno było jednak domyślić się, skąd taka skwapliwość zarówno niezależnej prokuratury, niezawisłych sądów, jak i środowiska autorytetów moralnych, które zaraz, jeden przez drugiego, zaczęły dowodzić, jaka to niesłuszna jest kara śmierci. Otóż jestem przekonany, że posłuszeństwo wobec decyzji anonimowego dobroczyńcy ludzkości wzięło się stąd, iż nie był on tak całkiem anonimowy. To znaczy nie był anonimowy względem wszystkich. Nie jest bowiem żadną tajemnicą, że zarówno wtedy, jak i teraz wymiar sprawiedliwości, to znaczy niezależna prokuratura i niezawisłe sądy – podobnie zresztą, jak środowisko autorytetów moralnych – naszpikowane było i jest agenturą niczym sztufada słoniną, że konfident na konfidencie jedzie i konfidentem pogania. Czyż to właśnie nie jest podstawowym kryterium rekrutacji? Nietrudno było się też domyślić, dlaczego moratorium na wykonywanie kary śmierci „wprowadziło” w naszym nieszczęśliwym kraju akurat w roku 1988, a więc tuż przed sławną „jesienią ludów”. Wprawdzie w roku 1988 razwiedka, realizując umowę z „lewicą laicką”, przeprowadziła selekcję kadrową w strukturach podziemnych, eliminując stamtąd „ekstremę” i instruując „drogiego Bolesława”, komu imiennie ma udzielać inwestytury na budowanie „od góry” reaktywowanej „Solidarności”, ale – jak mówi poeta – „na tym świecie pełnym złości, nigdy nie dość jest przezorności”, toteż nic dziwnego, że komuchy na wszelki wypadek załatwiły sobie moratorium. Była to sytuacja trochę podobna do tej po śmierci Ojca Narodów w Sowietach, kiedy to kremlowscy paladyni ustalili, że nawet jeśli się pokłócimy, to już się nawzajem nie mordujemy. Nie dotyczy to, ma się rozumieć, zbiorowego samobójcy, który zwłaszcza w takiej sytuacji ma pełne ręce roboty. Więc w 1995 roku Sejm wspomniane moratorium przedłużył, a wkrótce stało się ono bezprzedmiotowe, ponieważ kolejna nowelizacja kodeksu karnego z 1997 roku zniosła tę karę w ogóle od 1 stycznia 1998 roku. Uchwalona została ona przytłaczającą większością głosów, bo tylko 19 posłów było przeciw, a 15 się wstrzymało. No a teraz sprawa zarówno tamtego moratorium z 1988 roku, jak i nowelizacji z roku 1997 odbija się coraz boleśniejszą czkawką. Oto bowiem kilku czy nawet kilkunastu morderców, których na skutek moratorium odcięto od stryczka i wlepiono im „ćwiarę”, czyli 25 lat więzienia – właśnie wkrótce powinno więzienie opuścić. Problem polega na tym, że niektórzy z nich są szczerzy i nie tylko nie świergolą, jak to zostali „zresocjalizowani” przy pomocy panienek dekujących się na synekurach więziennych „psychologów”, ale zuchwale opowiadają, jak to będą hulać na wolności, mordując na prawo i lewo, kogo popadnie. W tej sytuacji pobożny minister Gowin wpadł na pomysł, żeby – gwoli uspokojenia narastającej tu i ówdzie histerii – wydać prawo pozwalające takich skazańców nadal więzić pod pretekstem przymusowego leczenia psychiatrycznego. Pomysł pobożnego ministra Gowina jest wprawdzie w stylu Platformy Obywatelskiej, to znaczy wyraźnie obliczony na „uspokojenie opinii publicznej” – podobnie jak konferencja prasowa pana pułkownika Szeląga na temat trotylu – ale jego idiotyzm aż bije w oczy. Bo skoro ci skazańcy byli psychicznie chorzy, to na jakiej zasadzie w ogóle zostali skazani? Przecież choroba psychiczna tempore criminis wyklucza winę, a nullum crimen sine culpa, czyli bez winy nie ma przestępstwa. Zatem jeśli ci ludzie byli psychicznie chorzy, to niezawisłe sądy dopuściły się na nich zbrodni sądowej, a jeśli zostali skazani prawidłowo, jako ludzie psychicznie zdrowi – to w takim razie nie ma najmniejszych podstaw, by więzić ich nadal po odbyciu kary, kiedy jeszcze żadnego przestępstwa nie zdołali popełnić. Już w starożytnym Rzymie znano zasadę: cogitationis poenam nemo patitur, co się wykłada, że za myśli się nie karze. Krótko mówiąc: nie ma podstaw, by kogokolwiek zamykać do więzienia czy psychuszki, bo jakieś baby poduszczone przez tzw. niezależne media ostentacyjnie się „boją”. Ale pomysł pobożnego ministra Gowina jest nie tylko idiotyczny, lecz i groźny. Jak to mówią: od rzemyczka do koniczka. Za pośrednictwem pobożnego ministra Gowina okupująca Polskę soldateska testuje reakcję opinii publicznej na bezterminowe, prewencyjne więzienia. Rozpoczyna sprytnie od morderców w nadziei, że przeciwko ich zamykaniu w psychuszkach nie tylko nikt nie będzie protestował, ale wręcz przyklaśnie – i w ten sposób razwiedka zalegalizuje sobie instytucję prewencyjnego pozbawienia wolności, którą potem będzie można zastosować wobec każdego – oczywiście zaczynając od „faszystów”. Skwapliwy i entuzjastyczny jazgot kontrolowanych przez razwiedkę niezależnych mediów głównego nurtu pokazuje, że prewencyjne więzienia stanowią ważny element przygotowań naszych okupantów nie tylko do nadchodzącego kryzysu, ale również – a może przede wszystkim – na wypadek rozpoczęcia realizacji scenariusza rozbiorowego. Więc chociaż nie ma specjalnej nadziei, by Umiłowani Przywódcy w Sejmie nie wykonali w podskokach rozkazu swoich oficerów prowadzących, to domagajmy się chociaż, by te prewencyjne kuracje psychiatryczne odbywały się na koszt posłów, którzy w 1997 roku głosowali za nowelizacją kodeksu karnego znoszącą karę śmierci. Niech to będzie dla Umiłowanych forma szklanego nocnika – żeby zobaczyli, co narobili. SM
Zamach z wątkiem romansowym No, wreszcie mamy sensację i to na miarę europejską! Brunon K. przy pomocy saletry amonowej chciał wysadzić w powietrze budynek Sejmu i to w momencie, gdy w gmachu przebywałby pan prezydent Komorowski, pan premier Tusk, Umiłowani Przywódcy oraz wszystkie stany. Wyznał to jak na spowiedzi funkcjonariuszom Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, którzy przez ponad rok prowadzili z nim niezwykle subtelną grę operacyjną, podstawiając mu kolejnych pomocników, którzy sekretnie współpracowali z dzielnymi kabewiakami. Czy sam Brunon K. też był tajnym współpracownikiem ABW? Tego jeszcze wstydzą się nam powiedzieć, ale pytać warto, bo takie rzeczy już się zdarzały - oczywiście nie u nas, skądże by znowu - ale w innych krajach. W takich na przykład Niemczech chciano kiedyś zdelegalizować partię neonazistowską. Przed niezawisłym sądem okazało się jednak, że to nie takie proste, ponieważ członkowie najwyższych władz tej partii są funkcjonariuszami albo konfidentami Urzędu Ochrony Konstytucji, czyli niemieckiej bezpieki. Jakże ich delegalizować? Jeśli już wspominam o tamtym, pożałowania godnym incydencie, obnażającym mechanizmy współczesnej demokracji, to nie dlatego, by podważać wiarę w autentyczność demokracji i demokratycznych procedur. Wiary w tę autentyczność nikomu przecież zabronić nie można. Zatem jeśli o tym wspominam, to po to, by wykazać wyższość naszych kabewiaków nad kabewiakami nazistowskimi. Oto na początku 1933 roku nazistowscy kabewiacy podpalili w Berlinie Reichstag, a następnie o to podpalenie oskarżyli komunistów, żeby Adolf Hitler mógł wydać dekret „O ochronie narodu i państwa”, za pomocą którego zrobił w Niemczech porządek. Tymczasem nasi kabewiacy żadnego pożaru w Sejmie nie zrobili. Nic się nie spaliło, nikomu nic się nie stało, a jeśli razwiedka każe panu prezydentowi wystąpić z inicjatywą ochrony narodu i państwa, to chyba nie mamy wątpliwości, że zapanuje u nas porządek i dyscyplina, niczym za Józefa Stalina? Widać zatem jak na dłoni, że kabewiacy idą z postępem. Wszystko rozgrywa się w przestrzeni wirtualnej, w imaginacji, podczas gdy kabewiacy nazistowscy jednak musieli Reichstag podpalić naprawdę. No - ale wtedy w Niemczech nie było telewizji, podczas gdy u nas jest, dzięki czemu kabewiacy telewizyjni potrafią tak podkręcić atmosferę, wykreować sensację z samego dymu, że gromady mikrocefali będą na kolanach błagały Umiłowanych Przywódców, by zrobili wreszcie porządek. Warto zwrócić również uwagę na staranność, z jaką kabewiacy zrekonstruowali motywy Brunona K. Jak można było się domyślić, zbrodnię swoją planował on z pobudek ekstremistycznych, ksenofobicznych i antysemickich. Niby jest wszystko, co trzeba, ale wydaje mi się, że współczesna publiczność może mimo wszystko odczuwać pewien niedosyt. Chodzi oczywiście o wątek romansowy, w którym można by nawiązać również do homofobii Brunona K. - bo jest on chyba również homofobem, nieprawdaż? Jak oskarżać - to na całego, tym bardziej, że dzięki wątkowi romansowemu łatwiej będzie wytłumaczyć zniechęcenie Brunona K. do naszej młodej demokracji i parlamentaryzmu, które podsunęło mu pomysł zgromadzenia podobno aż czterech ton saletry amonowej. Zwróćmy uwagę, że kabewiacy taktownie wykluczyli trotyl, żeby już nic nikomu nie kojarzyło się z zamachem niesłusznym. Wróćmy jednak do wątku romansowego. Wydaje się, że warto pójść tropem zawodu, jakiego Brunon K. mógł doznać na widok Anny Grodzkiej, która została parlamentarzystką dzięki - jak twierdzi - operacji chirurgicznej. To jeszcze nic - ale kiedy okazało się, że posłankę Annę Grodzką obtańcowuje sam poseł Janusz Palikot, a na koniec całuje jej dłonie - to właśnie mogła być ta kropla, co przelała czarę. „Któż widok ten opisać zdoła - pyta poeta i dodaje: - Ach, któż w ogóle go wytrzyma?!” Zatem warto rozbudować również ten wątek, bo słychać, że na temat sukcesu i wyższości naszych, demokratycznych kabewiaków nad kabewiakami nazistowskimi, powstają już ballady dziadowskie, a wiadomo, że nic tak nie inspiruje literatury, jak pikantne wątki romansowe. Skoro tedy bezpieka zadała sobie tyle trudu, by w rezultacie gry operacyjnej dostarczyć sobie alibi do wzięcia nas wszystkich za mordę, to niech przynajmniej zadba o jakąś oprawę literacką tej operacji. SM
Sejm jest zagrożony wybuchem epidemii grypy ! Nasza telewizja POlityczno-publiczna nie szczędzi zachwytów nad rzekomo dobrym przygotowaniem do negocjacji naszych ważniaków, którzy latają teraz po instrukcje do Brukseli.
Przypomina to jak żywo czasy, kiedy I sekretarz PZPR latał do Moskwy na szczyty RWPG, zawsze dobrze przygotowany do rozmów. Są też inne analogie. Czy ktoś jeszcze pamięta te gorące pocałunki Gierka z Breżniewem?
Mnie przypomniały się te czułe uściski na lotnisku dwóch sekretarzy z okresu kiedy przyjaźń pomiędzy PZPR i KPZR ZSRR była najważniejszym elementem polityki PRL, gdy zobaczyłem wczoraj na małym ekranie aż cztery czułe pocałunki Donalda Tuska z Angelą Merkel. Ach jakież te pocałunki musiały być gorące?! Lata mijają, a pocałunki….pozostają. Jednak ja się zastanawiam czy w trakcie całowania nasz wspaniale przygotowany do negocjacji i do….czułości premier rządu nie przywiezie do Polski jakichś zarazków, albo wirusów zagranicznych? Wyobraźmy sobie, że po powrocie do kraju Donald Tusk przywita pocałunkiem Palikota, a ten zapali ze szczęścia skręta, którym podzieli się z innymi miłośnikami marihuany? A co będzie, gdy Tusk wymieni uściski z Pawlakiem, albo Piechocińskim? Wtedy grozić będzie rozprzestrzenienie zarazków na wiele polskich wsi! Po takich pocałunkach z Angelą Merkel powinni zachować ostrożność również dziennikarze telewizyjni, bo jak któryś zbytnio się zbliży z mikrofonem do premiera, to para wodna z jego ust dotrze wraz z tymi kanclerskimi wirusami do twarzy reportera i… zakażenie gotowe! A jak bardzo zagrożeni są funkcjonariusze BOR, którzy ochraniają premiera! Przecież oni muszą być bardzo blisko Donalda Tuska, czasem własnym ciałem osłaniają POlityka, a zatem wyziewy z jego ust docierają do nich na pewno, czyli kanclerskie wirusy też mogą dotrzeć ! Wyobraźmy sobie, że zakażony wirusem kanclerskim premier, opowie w Sejmie o swoich sukcesach w Brukseli, to potem każda posłanka i każdy poseł zarówno z koalicji jak i z opozycji, którzy zbliżą swoje usta do tego samego mikrofonu mogą być zarażeni tymże wirusem i wybuch epidemii kanclerskiej grypy w Sejmie może stać się bardzo realny!
Jest na to jednak jedna rada! Ja uważam, że premier Tusk powinien po powrocie do Warszawy po tak gorących pocałunkach z kanclerz Niemiec, poddać się kwarantannie, tak na wszelki wypadek, aby w Polsce nie wybuchła epidemia kanclerskiej grypy Rajmund Pollak
Dlaczego wyłączono radiostacje ratunkowe? Miesiąc przed katastrofą w Tu-154 wyłączono radiostacje ratunkowe, stałą i przenośną, które w chwili katastrofy wysyłają sygnał odbierany przez stacje ratownicze na całym świecie. – Jeśli w Tu-154 miała miejsce eksplozja, uaktywniłaby ten sygnał, a moment jego wysłania, odnotowany w wielu krajach, odzwierciedlałby faktyczny czas katastrofy – mówi „GP” specjalista ratownictwa lotniczego.
– Gospodarzami całego światowego systemu ratunkowego lotniczego i morskiego są trzy kraje: USA, Rosja i Francja. Jeśli w polskim Tu-154 byłaby aktywna radiostacja ratunkowa, czyli inaczej boja lokalizująca, wówczas państwa, które odebrały sygnał tej boi, znałyby czas wypadku co do sekundy. Sygnał polskiego samolotu w momencie katastrofy odebrałyby wówczas m.in. Rosja, Białoruś, Estonia, Litwa, Finlandia, oczywiście Polska, ale także inne państwa położone daleko od Smoleńska. W Polsce centrum ratownictwa, które odebrałoby ten sygnał, znajduje się w Gdyni – dodaje nasz ekspert. Jak tłumaczy, sygnał emitowany przez boję ratunkową (czyli lokalizator) zawiera dane identyfikujące statek powietrzny i określa jego położenie według GPS. Drogą satelitarną trafia on do jednostek ratownictwa. Boje posiada każdy samolot, nie tylko wykonujący loty HEAD, jak Tu-154M 101. Są niezbędnym wyposażeniem wszystkich samolotów, zarówno cywilnych, jak i wojskowych. Kiedy samolot uderzy w wodę lub ziemię albo nastąpi w nim na przykład wybuch, boja ratunkowa automatycznie włącza sygnał nadawczy.
Zamiast naprawić lokalizatory – wyłączono je W Tu-154, jak napisała w swoim raporcie komisja Millera, radiostacje zostały wyłączone, bo… zakłócały pracę innych urządzeń. Chodzi o dwie radiostacje, zamontowane podczas remontu w Rosji w 2009 r.: przenośną ARM – 406 AC 1 oraz ARM – 406P, zamontowaną na stałe w samolocie. Jak napisała komisja: „Zabudowana radiostacja awaryjno-ratownicza była wyłączona z powodu zakłóceń, jakie wprowadzała do pracy innych urządzeń pokładowych. Decyzję taką podjął Szef Sekcji Techniki Lotniczej 36 SPLT. Decyzję o wyłączeniu ELT [ELT to skrót od nazwy lokalizatora lotniczego – Emergency Locator Transmitter – przyp. red.] podjęto po stwierdzeniu zakłócania przez tę radiostację pracy odbiorników GPS1 i GPS2 w systemie UNS-1D podczas lotu z Krakowa do Warszawy w dniu 28.02.2010 r.” – stwierdziła komisja. Pilot Grzegorz Pietruczuk też zeznał w tej sprawie w prokuraturze, że po remoncie w Samarze, dokładnie podczas ww. lotu z Krakowa na Okęcie, stwierdzono w Tu-154 przerwy we wskazaniach odbiorników satelitarnych GPS-1 i GPS-2. Zdaniem Pietruczuka – powodem tych przerw mogła być praca radiostacji ratowniczych ARM, zamontowanych przez Rosjan podczas prac remontowych w Samarze. Według naszych informatorów, Pietruczuk powiedział, że „zakłócenie pracy GPS-1 i GPS-2 mogą mieć bardzo duże znaczenie w nawigowaniu przy podejściu do lądowania”.
– To bardzo poważna sprawa. W takim przypadku przed ponownym dopuszczeniem samolotu do użytku powinny zostać przeprowadzone badania zgodności elektromagnetycznej, które wykazałyby, czy zamontowane w Samarze radiostacje ratownicze faktycznie zakłócały działanie GPS-1 i GPS-2. Nie wyobrażam sobie, by takich badań nie wykonano – skomentował to Krzysztof Zalewski, redaktor branżowego miesięcznika „Lotnictwo”.
Naprawienie radiostacji trwa pół godziny Nasz ekspert ratownictwa lotniczego wyjaśnia, na czym powinny polegać takie badania.– Sprawdzenie, czy radiostacja ratownicza zakłóca działanie pokładowego GPS, trwa około pół godziny. Samolot, co do którego istnieje podejrzenie takiej usterki, kieruje się na tzw. płytę kompensacyjną, czyli specjalnie wydzielone miejsce na lotnisku do kalibrowania przyrządów nawigacyjnych. Na warszawskim lotnisku Okęcie są dwa takie miejsca. Te wydzielone place są oddalone od miejsc, w których znajdują się inne samoloty, obiekty i anteny, mogące zakłócić przebieg kalibracji – wyjaśnia nasz ekspert. – W Warszawie na Okęciu przeprowadza się zazwyczaj około dwóch takich kalibracji w miesiącu. Dlaczego nie zrobiono tego w przypadku maszyny rządu RP, którą prezydent i elita państwa wybierali się w zagraniczną delegację? – To tak jakby np. w spadochronie pilota samolotu turystycznego przed startem stwierdzono zepsutą sprzączkę i zamiast ją wymienić lub naprawić, usunięto cały spadochron, pozbawiając pilota szansy uratowania życia w razie katastrofy – mówi nasz specjalista. – Ktoś tego w przypadku Tu-154M 101 zaniechał. Dlaczego? Przecież to elementarz – dodaje.
Co innego w raporcie, co innego w załączniku Do końca jednak nie wiadomo, czy to rzeczywiście wyłączenie lokalizatora z powodu zakłócania przez niego GPS, o czym pisze w raporcie komisja Millera, było powodem, że sygnał ratunkowy nie został z Tu-154M 101 wyemitowany. Jak zauważył w swoim wpisie bloger Martynka, w załączniku nr 5 do ww. raportu Komisji Millera w punkcie „Opis uszkodzeń samolotu”, na stronie 24 eksperci napisali, że urządzenia te nie zadziałały, gdyż… zostały uszkodzone w czasie katastrofy. Oto fragment, w którym eksperci to stwierdzają: „Zabudowane podczas ostatniego remontu radiostacje awaryjne typu ARM-406AC1 nr 7523242494 i ARM-406P nr 7524241208 oraz ich systemy antenowe zostały uszkodzone w chwili wypadku w stopniu uniemożliwiającym ich zadziałanie. Radiostacja ARM-406P (uruchamiana automatycznie wyłącznikiem przeciążeniowym) – oberwany przewód antenowy i zasilający, zgnieciona obudowa radiostacji. Radiostacja ARM-406AC1 – niewielkie uszkodzenia obudowy (użycie radiostacji wymaga podłączenia anteny i jej uruchomienia przez obsługę)”. Jaka jest więc prawda: czy radiostacje nie zadziałały, bo zostały wyłączone, czy z powodu uszkodzeń, których doznały w chwili katastrofy?
Czy Rosjanie manipulowali czasem katastrofy? W przypadku katastrofy smoleńskiej sygnał lokalizatora nie był potrzebny do odnalezienia wraku, ale jego brak uniemożliwił nam ustalenie bezspornego, bo odebranego w wielu krajach, dokładnego czasu katastrofy.
– Nadajnik boi lokalizującej wydaje po uruchomieniu sygnał, który trwa, w zależności od typu, niespełna minutę i pozwala na wyłączenie go w tym czasie przez człowieka. Chodzi o to, by zapobiec wysłaniu niezamierzonego ratunkowego wołania w świat. Niewyłączony, przechodzi w stan nadawania, wysyłając sygnał alarmowy do satelitów, który przekserowany jest do stacji naziemnych, z których informacja o lokalizacji nadajnika wędruje do centrum operacyjnego. Jedno z takich najbliższych okolicy Smoleńska centrów znajduje się w Moskwie. Ten sygnał to zakodowana informacja o samolocie, który wzywa pomocy. Co ważne, nadajniki ratownicze wysyłają informacje także przy zaniku zasilania z samolotu – mówi nasz ekspert. Czas wyemitowania sygnału przez boję miałby również przełożenie na czas rozpoczęcia akcji ratowniczej, byłby wymiernym odniesieniem do szybkości działań ratowniczych Rosjan. Komisja Millera stwierdziła w swoim raporcie, że przebieg akcji ratowniczej znany jest jej tylko z Raportu końcowego MAK. Powołując się na ten raport, komisja pisze, że pierwszy zespół ratownictwa medycznego przybył na miejsce 17 minut po katastrofie, a siedem zespołów pogotowia ratunkowego dotarło po 29 minutach od wypadku. Eksperci Millera napisali w raporcie: „Wyłączenie radiostacji nie miało wpływu na prowadzenie akcji poszukiwawczo-ratowniczej w dniu 10.04.2010 r.”. Dodali jednak w przypisach, że „w przypadku zaistnienia wypadku tego samolotu w trudno dostępnym terenie lub nad akwenem brak radiostacji ratowniczej automatycznie wysyłającej sygnał pozwalający na jego lokalizację mógłby poważnie utrudnić lub wręcz uniemożliwić prowadzenie akcji poszukiwawczo-ratowniczej”.
– Jeśli katastrofa została spowodowana celowo, czego nie wyklucza przecież polska prokuratura, być może Rosjanie w Samarze zepsuli radiostacje, aby mogli potem manipulować czasem katastrofy. Przecież najpierw przekonywano nas, że tragedia miała miejsce o godz. 8.56 czasu polskiego, potem podano, że jednak wydarzyła się o 8.41. Dziś już nie jesteśmy w stanie sprawdzić, czy sygnał lokalizatora nie wskazałby jeszcze innego czasu – mówi nasze źródło.
Odebrali sygnał ze złomowiska, nie odebrali ze Smoleńska – Jeżeli naprawdę radiostacje ratownicze zakłócały działanie GPS, to trzeba było je wymienić na inne. Jeśli trudno było nowe zabudować w samolocie, to można było wykorzystać dodatkowe przenośne, które są ogólnodostępne. Są nawet osobiste lokalizatory – mówi nasz ekspert.
Kupić i używać w razie niebezpieczeństwa taki lokalizator może każdy – w sprzedaży są np. małe przenośne typu PLB (Personal Locator Bacon). Często zaopatrują się w nie na wyprawy turyści wysokogórscy, alpiniści, ekstremalni podróżnicy. Podstawowa wersja wraz z rejestracją numeru identyfikującego to wydatek rzędu kilku tysięcy złotych. Z jakich powodów rząd polski postanowił „zaoszczędzić” na bezpieczeństwie prezydenta? Aby zilustrować skuteczność działania lokalizatorów, warto przypomnieć wydarzenie, które miało miejsce pod koniec stycznia 2012 r. w Lęborku na Pomorzu. „Fakt” pisał wówczas: „Polscy złomiarze ściągnęli pomoc z kosmosu”. Dziennik informował, że zbieracze złomu rozbierając radionadajnik, uruchomili go. „Złomiarze z Lęborka postawili na równe nogi służby ratownicze nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie. Rozmontowywali używany w samolotach i na statkach radionadajnik. Kontrolerzy satelitów w Kanadzie i w Rosji obserwowali nadajniki odbierające sygnały o zagrożeniu. Nagle odebrali sygnał z Polski, a dokładniej z okolic Lęborka. Zaalarmowano Ośrodek Koordynacji Poszukiwań i Ratownictwa Lotniczego. Ten na równe nogi postawił policję i Marynarkę Wojenną.
– O 14.27 z lotniska w Gdyni Babich Dołach wystartował śmigłowiec marynarki Wojennej »Anakonda« – mówi kmdr ppor. Czesław Cichy, rzecznik Brygady Lotnictwa Marynarki Wojennej.
– Załoga rozpoczęła poszukiwanie źródła emisji sygnału. Około godziny 15 sygnał został zlokalizowany pod Lęborkiem. Alarm nie dobiegał z wraku rozbitego samolotu, ale ze... złomowiska” – pisał „Fakt”.Gdyby w Tu-154 nie wyłączono boi lokalizacyjnej, 10 kwietnia 2010 r. dyżurny w Gdyni Babich Dołach odebrałby wołanie o pomoc polskiego samolotu.
Nicolas Sarkozy mógł znać prawdę Nasłuch częstotliwości lotniczych, zgodnie z międzynarodowymi porozumieniami, prowadzą, w sposób ciągły, służby poszczególnych państw. Od wielu lat funkcjonuje też międzynarodowy system satelitarny ratownictwa, w tym lotniczego, zarządzany przez kilka krajów (jak pisaliśmy wyżej – Rosję, USA i Francję) – COSPAS-SARSAT. Szczegółowo opisał jego działania w książce „Przechwyceni” Sławomir M. Kozak. Jak pisze autor, „COSPAS powstał za czasów ZSRR, a w roku 1979 połączył się z systemem SARSAT, powołanym do życia przez USA, Kanadę i Francję. Służy przekazywaniu przez satelity geostacjoname i okołobiegunowe sygnałów alarmowych nadawanych z urządzeń nadawczych do ośrodków poszukiwania i ratownictwa, nazywanych SAR (Search And Rescue). System obsługuje, między innymi, tak zwane ELT, czyli lokalizatory lotnicze (Emergency Locator Transmitter), z których sygnały, w razie wypadku, przekazywane są poprzez satelity COSPAS-SARSAT, lokalne terminale i ośrodki nasłuchu do odpowiedniego Centrum Koordynacji Ratownictwa Morskiego (Maritime Rescue and Coordination Centre), odpowiadającego za akcję poszukiwawczo-ratowniczą w danym rejonie. (…) W raporcie Zespołu Parlamentarnego ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154M »28 miesięcy po Smoleńsku« jest informacja, że Zespół dysponuje informacją wskazującą, iż Donald Tusk odrzucił propozycję pomocy oferowaną przez ówczesnego prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego. Czy dotyczyła skandalicznego pozbawienia polskiej maszyny rządowej możliwości nadania sygnału wołania o pomoc? Polska współuczestniczy w systemie COSPAS-SARSAT jako państwo‑użytkownik od 16 września 2005 r. Urząd Lotnictwa Cywilnego zachęca już od dłuższego czasu do używania nadajników ELT 406 MHz i rejestrowania ich w Departamencie Żeglugi Powietrznej”.
Milczenie Tuska Pytania dotyczące niedziałających radiostacji ratunkowych Tu-154M 101 skierował 9 grudnia 2011 r. w swojej interpelacji do premiera poseł PiS Marek Opioła. Poseł zapytał Donalda Tuska m.in.: „Czy możliwość zakłóceń powodowanych przez radiostację awaryjno-ratunkową została potwierdzona w badaniach na Tu-154M nr 102”? Powołując się też na informację ze str. 72 raportu końcowego KBWLLP o niesprawnej automatycznej radiostacji ratunkowej ARM-406P (ELT), poseł zapytał premiera: „Kto, kiedy i gdzie ją montował i kto był producentem”?
– Do dziś nie dostałem na te pytania odpowiedzi – mówi „GP” poseł Marek Opioła.
Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Już nie da się wszystkiego zwalić na Camerona Uzyskanie przez prezesa Kaczyńskiego deklaracji na piśmie Davida Camerona, że cięcia w polityce spójności, powinny dotyczyć tylko krajów o najwyższym poziomie rozwoju (czyli większości krajów starej unii), jest nie lada sukcesem.
1. Po wydarzeniach wczorajszego dnia w tym po konferencji prezesa Prawa i Sprawiedliwości Jarosława Kaczyńskiego na temat jego ustaleń dokonanych z premierem W. Brytanii Davidem Cameronem w sprawie budżetu UE na lata 2014-2020, runęła strategia Platformy i Donalda Tuska, mająca na celu obciążenie szefa brytyjskiego rządu i pośrednio Prawa i Sprawiedliwości za ewentualne niepowodzenia w staraniach o pieniądze dla Polski z funduszu spójności i w ramach Wspólnej Polityki Rolnej (WPR). Taką strategię opracowali jakiś czas temu PR-owcy Platformy i coraz częściej jest ona używana w debacie publicznej zarówno przez posłów tej partii jak samego Donalda Tuska. Najkrócej można ją przedstawić następująco. Ponieważ W. Brytania chce cięć w budżecie UE w wysokości około 200 mld euro i zagroziła vetem jeżeli ograniczeń wydatków nie będzie, Platforma ukuła tezę, że to Brytyjczycy, są główną przeszkodą w osiągnięciu porozumienia budżetowego. Co więcej skoro europosłowie Prawa i Sprawiedliwości są w jednej frakcji w Parlamencie Europejskim z brytyjskimi konserwatystami z partii Camerona, to właśnie ta partia będzie winna (choć od 5 lat jest przecież w opozycji), jeżeli premierowi Tuskowi, nie uda się wynegocjować obiecanych w kampanii wyborczej 300 mld zł na rozwój regionalny.
2. Mimo tego, że Platforma rządzi już w Polsce od 5 lat i według jej prominentnych działaczy, dopracowała się doskonałych relacji z kanclerz Niemiec Angelą Merkel, która przecież „rozdaje karty” w UE, w sprawach budżetu UE na lata 2014-2020, szefowa niemieckiego rządu, niestety nie popiera polskich postulatów. Niemcy domagają się cięć w tym budżecie w wysokości co najmniej 130 mld euro i to proporcjonalnie zarówno w polityce spójności jak i w WPR, bez oszczędzania krajów słabiej rozwiniętych. W tej sytuacji uzyskanie przez prezesa Kaczyńskiego deklaracji na piśmie Davida Camerona (potwierdzili ją także brytyjscy konserwatyści w debacie na budżetem w PE), że cięcia w polityce spójności, powinny dotyczyć tylko krajów o najwyższym poziomie rozwoju (czyli większości krajów starej unii), jest nie lada sukcesem i aż dziw bierze, że Donald Tusk w dalszym ciągu uważa W. Brytanię za głównego negocjacyjnego przeciwnika. Jeżeli dodamy to tego informację, że w obecnym 7-letnim unijnym budżecie, środki z funduszu spójności aż w 40% trafiły do krajów starej unii (a jest to przecież fundusz na wyrównanie poziomów rozwoju w starych i nowych krajach UE), to nie ulega wątpliwości, że propozycja Camerona, ma głęboki ekonomiczny i polityczny sens.
3. Nie wiadomo wprawdzie czy czwartkowo - piątkowy szczyt UE zakończy się jakimiś wspólnymi ustaleniami budżetowymi ale nie ulega już wątpliwości, że niepowodzenia w tym zakresie Tusk, nie będzie mógł już zwalić na Camerona, a w Polsce na Kaczyńskiego. Zresztą do tej batalii w Brukseli, Tusk wystartował na kolanach, mówiąc w polskim Parlamencie, że będzie zabiegał o 300 mld zł na fundusz spójności i 100 mld zł na WPR, podczas gdy w projekcie unijnego budżetu Komisja Europejska przewidziała dla Polski 80 mld euro na fundusz spójności (skromnie licząc 320 mld zł) i 35 mld euro na WPR bez wyrównania dopłat bezpośrednich (skromnie licząc 140 mld zł). Jeżeli poważnie brać deklaracje rządu Tuska, że zabiega o wyrównanie dopłat bezpośrednich do tzw. średniej unijnej (czyli około 270 euro na hektar, przy obecnych 190 euro na hektar), to na ten cel, Polska powinna otrzymać dodatkowe 7 mld euro. Razem więc na fundusz spójności i WPR, Polska powinna otrzymać co najmniej 490 mld zł, więc wystartowanie przez Tuska z pułapu 400 mld zł jest gigantyczną wpadką negocjacyjną, której nie da się przykryć ani zamachem „bombera” na władze państwowe ani wnioskiem o Trybunał Stanu dla Kaczyńskiego i Ziobry.Skoro dodatkowo jeszcze za brak sukcesu w negocjacjach budżetowych, nie da się obciążyć Camerona, a pośrednio znowu Kaczyńskiego, to co wymyślą teraz rządzący, żeby odwrócić uwagę Polaków od swoich „sukcesów”? Aż strach się zastanawiać. Kuźmiuk
Jeden dzień z życia na "purpurowym poligonie". Portal wybory.eu przeprowadził po raz kolejny prezydencki sondaż uliczny; wyniki tym razem są w zasadzie przekalkowaniem preferencji partyjnych wyborców. Tak więc kolejno, Bronisław Komorowski – 38,9%, Jarosław Kaczyński – 18,2%, Janusz Palikot – 11,4%, Janusz Piechociński – 9,8%, Leszek Miller – 8,7%, Zbigniew Ziobro – 8,5%. Jak widać, prezes PiS-u odstaje wyraźnie na minus, w porównaniu do sondażowych wyników swojej partii; pozostali kandydaci uzyskują w tym badaniu wyniki nieco lepsze niż notowania macierzy. Znowu jednakowoż muszę wtrącić trzy grosze co do wyniku Janusza Palikota. Nie wiadomo, na ile wiarygodne są wyniki zaprezentowanego dzisiaj sondażu, aczkolwiek prawidłowość wyścigu prezydenckiego jest taka, że kandydat o dużym elektoracie negatywnym nie ma szans wypłynąć na wierzch (patrz: J. Kaczyński), kandydat ludowców zawsze osiąga dwu, trzykrotnie gorszy wynik od swojej partii (zasada „chłop nie głosuje na prezydenta-chłopa), a największe szanse ma centrowiec. Zagadką jest właśnie Palikot, człowiek prześcigający lidera PiS-u w sondażach społecznej nieufności. Zaskakująco dobry wynik w tym badaniu zastanawia; nie wydaje się, żeby nie tylko pod względem głoszonych poglądów, czy też stylu uprawiania polityki, była to osoba mogąca odgrywać ważną rolę w wyborach prezydenckich. Tymczasem, jest to już drugi sondaż, w którym polityk ten przekracza dziesięcioprocentowy próg poparcia i jest to tendencja wznosząca (przy ogólnie niestabilnej pozycji jego partii). Do czego to doprowadzi? Tego jeszcze nie wiemy. Dla większości Polaków raczej nie do zaakceptowania jest obecność Palikota w życiu publicznym w innej roli, niźli błazna i szczekacza, który „pokaże tym w Sejmie” i „da im popalić” (kiedyś podobną rolę spełniał śp. Andrzej Lepper). Seria sondaży zdaje się jednak temu przeczyć. A propos, dowcip odnośnie lidera RP zasłyszany z ulicy: czym się różni Janusz Palikot od lamy? Jedno jest śmierdzącą, zaplutą szumowiną, a drugie zwierzęciem. Tak czy siak, w podsumowaniu wyników sondażu można powiedzieć, że lama w Pałacu Namiestnikowskim nie budziłaby przynajmniej takiego niesmaku i zażenowania. Na tym samym portalu opublikowane zostały również cztery sondaże partyjne, w których zarysowuje się ogólny trend, zgodnie z którym rządząca Platforma Obywatelska zyskuje przewagę nad PiS-em. W zależności od badań, różnica wynosi od 4,4% do 16% (sic!). Przyznam się szczerze, że przy takim rozrzucie można jedynie współczuć ludziom, którzy zawodowo na podstawie wyników sondażów próbują układać prognozy wyborcze i strategie działania. Wątek kapkę z innej beczki. Sejm uchylił immunitet parlamentarny posłowi PiS – Antoniemu Macierewiczowi. Jak widać, rewanżyzmu ciąg dalszy. Jest to typowo polityczna decyzja, mająca na celu najprawdopodobniej pozwolić usmażyć w sądzie najbardziej zajadłego posła opozycji. Proces karny wytoczony przeciwko Macierewiczowi przez Marka Dochnala dotyczy zarzutu zniesławienia (w oparciu o niesławny art. 212 k.k.); gwoli przypomnienia należy wspomnieć, że instytucję immunitetu parlamentarnego wymyślono właśnie po to, aby przedstawiciele narodu nie ponosili odpowiedzialności za swoje słowa i postępowanie, które niewygodne dla władzy, dawałoby jej łatwy pretekst do „wyciszania” niepokornych. Przypomnijmy, że w przeszłości parlament odmówił uchylenia immunitetu m.in. b. posłance SLD – Małgorzacie Ostrowskiej, oskarżonej w sprawie korupcyjnej; podobnie w 2009r. zachował się Senat, który również głosami senatorów PiS, nie uchylił immunitetu oskarżonemu o nielegalne posiadanie narkotyków senatorowi Krzysztofowi Piesiewiczowi. Wydaje się jednak, że władza dojrzała do decyzji, aby Macierewicza udupić co do zasady, nawet za przestępstwo tak nikłego kalibru. Tymczasem w Brukseli trwają negocjacje co do przyszłego budżetu Unii Europejskiej. Panu premierowi Tuskowi z całego serca życzę powodzenia i wytrwałości w działaniu. Obecnie dzięki unijnemu dotłoczeniu gotówki kraj trzyma się jeszcze jakoś w powijakach; środki z funduszy strukturalnych i funduszy spójności pozwoliły odrestaurować kraj i dać pracę kilkuset tysiącom Polaków. Gdyby się nagle okazało, że Polska zakończyła w strukturach Unii swoją rolę eurobeneficjenta, ze związanym z tym odcięciem źródeł finansowania, przypuszczam, że w ciągu zaledwie kilku miesięcy kraj zamieniłby się w drugą Grecję. Zamiast „zielonej wyspy” bylibyśmy powiedzmy „purpurowym poligonem”. Sed3ak
Im mniej nam dadzą w Brukseli tym lepiejTrzymam kciuki za to, aby rząd Donalda Tuska nie wynegocjował w Brukseli ani jednego euro dla Polski. A ludzi, którzy kibicują Tuskowi, aby przywiózł 500 miliardów euro pytam: Czy postradaliście rozum? Więcej nie zawsze znaczy lepiej. W przypadku pieniędzy dla Polski, które negocjuje Donald Tusk, więcej oznacza "gorzej". Wbrew temu, co usiłują nam wmówić lojalne wobec rządu media, Polska nie "dostanie" pieniędzy z Brukseli. Polska te pieniądze może co najwyżej przyjąć, biorąc na siebie szereg zobowiązań co do sposobu ich zagospodarowania. To oznacza - jak w przypadku wszysctkich pieniędzy unijnych - że będziemy musieli zainwestować ileś tam w infrastrukturę (niekoniecnzie potrzebną), ileś tam w walkę z dyskryminacją, ileś tam w szkolenia, ileś tam w coś tam jeszcze. Pieniądze zostaną wydane, utrzymywanie inwestycji spadnie na nas - Polaków. Kilka lat temu pieniądze z Unii Europejskiej zostały wydane na budowę basenów termalnych w Mszczonowie pod Warszawą. Baseny okazały się kompletną biznesową klapą, pieniądze zostały wydane, teraz przez następne lata musimy tę inwestycję utrzymywać za nasze pieniądze. Czyli dopłacać. Dopłacamy w podatkach, w tych samych podatkach, które płacimy na składki członkowskie do UE i na utrzymanie całej Unii. W taki sam sposób zostanie wydane to, co Donald Tusk wynegocjuje tym razem. I tak samo, za kilka lat będziemy musieli ponosić tego konsekwencje - np. utrzymując bezsensowne inwestycje Nie jest też jasne na jakich warunkach uzyskać mamy tę pożyczkę. Doświadczenie życiowe mówi, że pieniędzy nie dostaje się za darmo. Doświadczenie ostatnich pięciu lat uczy, że Donald Tusk zadłużał kraj w sposób gigantyczny, za każdym razem zobowiązując się do płacenia bardzo wysokich odsetek. Jeśli tak samo ma być tym razem, to niech lepiej nie wynegocjuje nic. Im mniej pieniędzy dostanie Tusk, tym mniejsze odsetki spłacać będzie musiała Polska. A więc tym mniej ukradną nam z portfelów kolejne rządy. Każde euro, każdego dolara i każdą złotówkę, którą pożycza teraz rząd Donalda Tuska, spłacać będą nasze dzieci, wnuki i prawnuki. Im mniej będą miały do spłacenia tym lepiej. Dlatego trzymam kciuki, aby Tuskowi nie udało się przywieźć z Brukseli ani jednego euro.
Szymowski
Stanisław Gomułka: Kluczowe jest finansowanie unijnych projektów "Cięcia wydatków na inwestycje mogą spowodować problemy z dofinansowaniem projektów unijnych" – uważa prof. Stanisław Gomułka, główny ekonomista Business Centre Club. I to według niego może być głównym problemem Polski w nowej perspektywie finansowej UE, a nie to, ile pieniędzy z UE dostaniemy. Były wiceminister finansów ostrzega, że ostrzejsza polityka fiskalna rządu, zwłaszcza w odniesieniu do inwestycji, będzie miała „przykre konsekwencje”. Choć powinna przyczynić się do ograniczenia deficytu. "Sądzę, że jeżeli chodzi o pieniądze unijne, to nie będzie ich mniej niż w poprzednich latach. Jeżeli nawet będzie mniej, to niewiele mniej" – mówi prof. Stanisław Gomułka. "Natomiast największym problemem może być brak własnego dofinansowania tych środków unijnych. Tu są największe cięcia." Rząd przewiduje spadki inwestycji publicznych w skali około 2-3 punktów procentowych PKB. Oznacza to spadek z około 80-90 mld zł w zeszłym roku do około 40-50 mld zł w 2014 roku.
"Może to spowodować zmniejszenie absorbcji środków unijnych. Problemem będzie nie tyle dostępność środków unijnych, ile brak własnego dofinansowania" – prognozuje prof. Gomułka. Rządowe oszczędności mają na celu walkę z deficytem budżetowym. Zdaniem głównego ekonomisty BCC po kilku latach ekspansywnej polityki fiskalnej, kiedy deficyt rósł przez m.in. wysokie wydatki inwestycyjne na współfinansowanie projektów unijnych, rząd zrozumiał – na przykładzie państw strefy euro – że to niebezpieczne dla kraju i w ubiegłym roku zmienił politykę.
"Zmniejszenie deficytu w skali około 5 punktów procentowych PKB będzie miało przykre konsekwencje, głównie w obszarze inwestycji publicznych" – mówi ekonomista BCC. W rezultacie, jego zdaniem, zacieśnianie polityki fiskalnej w Europie Zachodniej oraz dużo ostrzejsza polityka fiskalna w Polsce może spowodować, że spowolnienie gospodarcze tym razem może być silniejsze niż cztery lata temu, a Polska będzie ocierać się o recesję. W niektórych branżach już jest ona odczuwalna.
"W budownictwie już mamy duży spadek zatrudnienia, szacowany przez niektórych na około 200 tys. osób, więc ten spadek zatrudnienia będzie kontynuowany. W niektórych gałęziach, szczególnie tych powiązanych z eksportem, ale także z rynkiem wewnętrznym też mamy bardzo duże spadki, chociażby w przemyśle samochodowym" – mówi prof. Stanisław Gomułka. Ponadto ekspert BCC prognozuje na przyszły rok spadek popytu krajowego. "Już z tym spadkiem mieliśmy do czynienia w drugim kwartale tego roku. Prawdopodobnie będziemy mieć dalej do czynienia ze spadkiem popytu krajowego w drugiej połowie tego roku i pierwszej połowie przyszłego. Jak głęboki to będzie spadek, tego jeszcze dokładnie nie wiemy, ale co najmniej w granicach 1 punktu procentowego" – uważa prof. Gomułka.
Agencja Informacyjna Newseria
Cameron: Propozycje budżetowe Rady Europejskiej są niewystarczające Premier W. Brytanii David Cameron uznał, że nowa kompromisowa propozycja przewodniczącego Rady Europejskiej Hermana Van Rompuya ws. budżetu UE na lata 2014-2020 jest niewystarczająca. "Myślę, że nie poczyniliśmy jeszcze wystarczających postępów" - powiedział Cameron i dodał, że "nie jest to czas na przesuwanie pieniędzy z jednej części budżetu do drugiej". Zdaniem Camerona cięcia są nieuniknione. Brytyjski premier argumentował, że jego kraj obcina wydatki państwa i tak samo musi być w Unii Europejskiej. Kanclerz Austrii Werner Faymann uważa, że na szczycie UE w Brukseli nie widać żadnych oznak porozumienia. Faymann dał wyraz obawom, "czy w ogóle doprowadzimy do czegoś, co przetrwa siedem lat". Jego zdaniem "jesteśmy jeszcze dość daleko od porozumienia". Nowa propozycja Van Rompuya zakłada cięcia tej samej wielkości co poprzednia, ale inaczej rozłożone. Największe cięcia dotyczyłyby konkurencyjności i infrastruktury, przy wzroście środków dla rolnictwa. Dla Polski przewiduje ona o 1,5 mld euro mniej w polityce spójności, ale wciąż wychodzimy na plus w porównaniu z obecnym budżetem. Polska mogłaby w ramach funduszy spójności otrzymać w ciągu siedmiu lat nowej perspektywy finansowej około 72,4 mld euro, a w obecnym budżecie na lata 2007-13 przypada jej prawie 68 mld euro. PAP
Paweł Szygulski: Porażka negocjacyjna oznaczać będzie katastrofę Gwałtowny spadek kursu złotego, droższa obsługa długu publicznego i problemy z finansowaniem dużych inwestycji – takie skutki może mieć dla Polski fiasko unijnych negocjacji i wprowadzenie prowizorium w Unii Europejskiej w 2014 roku prowizorium budżetowego. W Brukseli trwają negocjacje, które mają pozwolić na uniknięcie tego scenariusza. Nieprzejednana postawa, jaką prezentuje premier Wielkiej Brytanii David Cameron może jednak sprawić, że nie będzie od niego ucieczki. W przypadku fiaska, finanse wszystkie krajów korzystających z unijnych funduszy czeka rewolucja. W skrajnym scenariuszu może dojść nawet do takich sytuacji, jak na przykład brak dotacji do budowy autostrad, które pierwotnie zostały zaplanowane jako inwestycje unijne."Pieniądze będą formalnie zapisane w budżecie Unii, ale w rzeczywistości bardzo często nie będzie możliwości na ich pozyskanie i spożytkowanie" – uważa Mikołaj Dowgielewicz, były minister ds. europejskich w rządzie Donalda Tuska. "Na razie zupełnie brakuje regulacji prawnych do wydawania pieniędzy na podstawie prowizorium. Ich opracowanie będzie bardzo skomplikowanym i pracochłonnym procesem" - wyjaśnia.Dotychczasowe perspektywy budżetowe umożliwiają krajom Unii wieloletnie planowanie inwestycji z wykorzystaniem dotacji. Jeśli w danym roku nie zostaną zrealizowane wydatki w konkretnej dziedzinie, można je sfinansować w roku kolejnym, przez co umiarkowane opóźnienie przy realizacji projektów unijnych nie pozbawia ich automatycznie dotacji. – To tak jak w biznesie. W długofalowym rozwijaniu firmy niezwykle ważne jest stabilne otoczenie finansowe – twierdzi dr Jerzy Kwieciński, ekspert BCC i prezes Europejskiego Centrum Przedsiębiorczości. Tej przewidywalności zabraknie jednak Polsce, jeśli 27 krajów Unii Europejskiej nie dojdzie do porozumienia w kwestii podziału środków na wydatki w latach 2014-2020. W takiej sytuacji w roku 2014 będzie obowiązywać prowizorium budżetowe. Do jego uchwalenia nie będzie już potrzebna jednomyślność wszystkich krajów UE. Wystarczy, że wspólnota zaakceptuje je zwykłą większością. Miałoby ono wielkość budżetu z 2013 roku, powiększonego o wskaźnik inflacji. Dziś można szacować, że w 2014 roku wynosiłby około 130 miliardów euro. Choć środków unijnych nie byłoby mniej, to zupełnie inny mógłby być za to ich podział pod kątem wydatków na poszczególne dziedziny. Nie jest wcale przesądzone, że jeśli przykładowo w 2013 roku na politykę spójności przeznaczono by 50 miliardów euro, to tyle samo trafiłoby na ten cel w roku następnym. "Sądzę, że w 2014 roku unijni politycy staraliby się tak skonstruować budżet, by pokryć zobowiązania zaciągnięte jeszcze w latach poprzednich. Przy dłuższym działaniu prowizorium budżetowego planowanie unijnych inwestycji stałoby się jednak bardzo ryzykowne" – ocenia dr Jerzy Kwieciński. W rzeczywistości mogłoby więc dojść do sytuacji, gdy dla rozpoczętej w 2014 roku budowy autostrady, rok później nie byłoby żadnego unijnego dofinansowania, ponieważ środki unijne na programy infrastrukturalne zostałyby nagle radykalnie obcięte, na rzecz na przykład wydatków na innowacyjność.
"W Unii istnieje przecież świadomość, że aby konkurować z potęgami gospodarczymi świata, konieczne jest zwiększanie konkurencyjności gospodarczej UE. Tego nie osiągnie się samym wylewaniem asfaltu na drogi. Przy prowizorium budżetowym takie priorytety inwestycyjne można zmienić z roku na rok" – ocenia dr Michał Beim z Instytutu Sobieskiego.Aby jednak móc realizować wydatki w oparciu o prowizorium budżetowe, najpierw konieczne będzie uchwalenie odpowiednich regulacji prawnych na szczeblu unijnym. Na ten problem zwraca uwagę nie tylko Mikołaj Dowgielewicz. "Problem polega na tym, że ten budżet na przyszły okres wymaga też dysponowania bazą prawną, czyli regulacjami i rozporządzeniami dla poszczególnych polityk, np. rolnej, czy spójności" – stwierdziła w niedawnym wywiadzie dla PAP Danuta Huebner, była komisarz UE ds. polityki regionalnej. Wspólnota nie funkcjonowała bowiem dotąd nigdy bez wieloletniego planu wydatków. To w oparciu o niego konstruowano zawsze wszystkie unijne programy, z których to następnie rozdzielano środki na poszczególne inwestycje. W przypadku prowizorium będzie możliwe tak naprawdę tworzenie jedynie programów rocznych. "Takie kwestie prawne z pewnością ureguluje na czas Parlament Europejski. Pod tym względem nie widzę szczególnego zagrożenia dla wydatków unijnych" – twierdzi eurodeputowany Jacek Saryusz-Wolski. Mikołaj Dowgielewicz, który w przeszłości odpowiadał w rządzie Donalda Tuska za sprawy europejskie, nie podziela jednak w ogóle tego optymizmu. "Prowizorium byłoby zupełnie dewastujące dla projektów unijnych. Wręcz uniemożliwiłoby ich planowanie, a co za tym idzie i realizowanie, zwłaszcza w zakresie polityki spójności" – przekonuje. Tymczasem to właśnie w ramach polityki spójności realizowane są duże projekty infrastrukturalne, jak budowa autostrad, czy modernizacja linii kolejowych, na których Polsce szczególnie zależy. Bez względu na podział środków wewnątrz prowizorium budżetowego bardzo negatywny wpływ na gospodarki wszystkich krajów Unii miałby sam fakt jego zaistnienia. Byłby on bowiem dla rynków jawnym sygnałem, że Unia coraz bardziej pogrąża się w kryzysie, a przez to wzbudzałby nieufność u inwestorów. "Wyobraźmy sobie, że Polska nie uchwaliłaby budżetu na kolejny rok. To byłaby katastrofa" – ocenia dr Jerzy Kwieciński, dodając, że skutki takiego wydarzenia musielibyśmy odrabiać przez kilka lat. "To byłby fatalny scenariusz, w którym Unia Europejska pokazałaby, że nie tylko nie wychodzi z kryzysu, ale wręcz coraz bardziej się w nim zapada" – twierdzo Mikołaj Dowgielewicz. Do tego doszłyby też poważne skutki polityczne, które będą się przejawiać w dezintegracji Unii i wzrostem ryzyka jej rozpadu. "Wprowadzenie prowizorium pokazywałoby, że reszta Unii zamierza obejść Wielką Brytanię, nie licząc się tak naprawdę z jej stanowiskiem negocjacyjnym. To mogłoby działać, jak wypychanie Brytyjczyków ze Wspólnoty i skończyć się rzeczywistym opuszczeniem przez nich struktur Unii Europejskiej" – uważa dr hab. Tomasz Grzegorz Grosse z Instytutu Sobieskiego. Jednocześnie jednak eksperci zaznaczają, że propozycja przedstawiona przez Davida Camerona jest nie do przyjęcia. Brytyjski premier domaga się cięć w projekcie budżetu przedstawionym przez Komisję Europejską w wysokości 150-200 mld złotych. Oznaczałoby to, że na 7 lat perspektywy budżetowej Unia przeznaczyłaby w sumie około 800 miliardów euro. Tymczasem w budżet obecnej perspektywy budżetowej na lata 2007-2013 opiewa na kwotę nieco ponad 925 miliardów euro. Niewiele lepsze od propozycji brytyjskich są postulaty innych płatników netto takich, jak Holandia, Niemcy czy Francja, którzy chcą zaoszczędzić względem propozycji KE 100 miliardów euro. "Kwotowo lepsze od tych wszystkich propozycji byłoby dla nas prowizorium budżetowe" – twierdzi dr Jerzy Kwieciński. Jego zdaniem rząd Donalda Tuska musi jednak zrobić wszystko, by przeforsować propozycje Komisji Europejskiej. "Tylko ten projekt daje nam postęp w porównaniu z obecną perspektywą budżetową." Mikołaj Dowgielewicz, który przez kilka lat brał bezpośredni udział w unijnych negocjacjach nie pozostawia jednak wątpliwości, co do możliwości przeforsowania pierwotnej propozycji Komisji Europejskiej. – Ona jest nie do utrzymania. Musimy zgodzić się na pewien kompromis – twierdzi były minister. Jednocześnie dodaje, że kompromis jest jak najbardziej realny. "Wszystkim unijnym graczom prowizorium się nie opłaca. Także Wielka Brytania będzie musiała spuścić z tonu, bo na pogłębianie kryzysu w Europie nie stać jej gospodarki" – ocenia Mikołaj Dowgielewicz. "Obecny szczyt przypuszczalnie skończy się niczym, ale w ciągu najbliższych trzech miesięcy przywódcy europejscy powinni osiągnąć porozumienie." Zdaniem ekspertów końcowe rozstrzygnięcie powinno być stosunkowo korzystne dla Polski i na lata 2014-2020 powinniśmy pozyskać nie mniej niż 70 miliardów euro. To mniej, niż stanowisko, od którego rząd Donalda Tuska rozpoczynał negocjacje, celując w nawet 80 miliardów euro, ale więcej niż Polska wynegocjowała poprzednio. W latach 2007-2013 naszemu krajowi przysługuje bowiem 67 miliardów euro. Jednocześnie jednak oznacza też, że rząd Donalda Tuska, ze w przeliczeniu na złote mogą być to niższe pieniądze od 300 miliardów złotych, które w ubiegłorocznej kampanii wyborczej obiecywali politycy Platformy Obywatelskiej.
Paweł Szygulski
Polscy naukowcy pracują nad ekologicznym wydobyciem gazu łupkowego Zamiast wody – ciekły dwutlenek węgla. Naukowcy z WAT patentują nową metodę szczelinowani Zamiast wtłaczania pod ziemię dużych ilości wody z chemikaliami, można użyć dwutlenku węgla. Dzięki temu nie ma problemu z zanieczyszczeniem wód gruntowych przy wydobywaniu gazu łupkowego, a dodatkowo magazynowany jest dwutlenek węgla. Naukowcy z warszawskiej Wojskowej Akademii Technicznej właśnie patentują nową metodę szczelinowania. Zainteresowany jest nią Polimex i Jastrzębska Spółka Węglowa. "W naszej metodzie nie wykorzystujemy wody: ciekły dwutlenek węgla, który stosujemy zamiast niej, wskutek temperatury panującej w złożu, przechodzi poprzez stany pośrednie do stanu gazowego" – tłumaczy prof. Tadeusz Niezgoda z WAT-u. Ponieważ dwutlenek węgla jest gazem cięższym od metanu, wypiera go. Dwutlenek węgla zostaje i jest magazynowany w łupkach skalnych, a metan wydostaje się na powierzchnię. Tradycyjna amerykańska metoda szczelinowania hydraulicznego polega na wtłaczaniu pod ziemię mieszanki wody, piasku i chemikaliów za pomocą wody pod dużym ciśnieniem. Prowadzi to do pęknięcia w skałach i wypychania ukrytego w nich gazu do góry. Ekolodzy alarmują, że stosowanie tej metody wiąże się z marnowaniem dużej ilości wody. Podczas prac na jednym otworze przy wydobyciu gazu łupkowego zużywa się średnio 15 tys. m3 wody, czyli powierzchnię odpowiadającą połowie basenu olimpijskiego. "Amerykanie nie mają tego problemu, co my. Mianowicie najczęściej stosują szczelinowania na obszarach pustynnych, gdzie to nie ma większego znaczenia dla ludności. Natomiast Polska jest krajem zaludnionym" – zwraca uwagę na kolejną przewagę polskiej technologii prof. Tadeusz Niezgoda. I dodaje: "Proponujemy, żeby użyć niechcianego gazu cieplarnianego, jakim jest dwutlenek węgla i wykorzystać ku wspólnemu dobru." Dodatkową korzyścią jest to, że i unijne, i globalne porozumienia dotyczące ochrony klimatu, nakładają na kraje obowiązek ograniczania emisji dwutlenku węgla. O ile dzięki Protokołowi z Kioto póki co Polska zarabia sprzedając innym krajom prawa do emisji gazu, to w systemie stosowanym przez UE, możemy zostać zmuszeni do zamknięcia kopalni. W ramach UE toczy się bój o politykę dekarbonizacji. A polskie elektrownie w ok. 90 proc. produkują energię z węgla, czyli emitują ogromne ilości dwutlenku węgla. Zatem patent polskich naukowców mógłby rozwiązać tę kwestię. "W Stanach Zjednoczonych metoda szczelinowania hydraulicznego daje nam koszty na poziomie od 70 do 150 dolarów za tysiąc metrów sześciennych. Nasza metoda będzie droższa, bo jej koszt będzie wynikała ze schłodzenia dwutlenku węgla i transportu w stanie ciekłym. Ale jej cena będzie pomniejszona o koszt, jaki możemy zapłacić za ponadwymiarową emisję gazów cieplarnianych. Sądzę, że to powinno być na poziomie nieprzekraczającym 200 dolarów za tysiąc metrów sześciennych. Wymagane są jeszcze badania ekonomiczne" – mówi naukowiec. Podkreśla, że nową metodą są już zainteresowane spółki z branży wydobywczej – Jastrzębska Spółka Węglowa, ale także Polimex– Mostostal. "Rozmawialiśmy z wieloma firmami z branży. Polimex–Mostostal zainteresował się sprawą jako perspektywiczną. Ale również kopalnie są zainteresowane. Tutaj mamy duże nadzieje, że ta metoda pomoże w podniesieniu bezpieczeństwa w kopalniach, gdzie pokłady węgla są silnie zametanowane, czyli w strukturze węgla jest dokładnie ten sam gaz, który jest w łupkach" – tłumaczy prof. Tadeusz Niezgoda. Uczelnia właśnie stara się o uzyskanie patentu na tę technologię. Według szacunków Państwowego Instytutu Geologicznego polskie zasoby gazu z łupków mieszczą się w przedziale od 346 do 768 mld m3. To nawet 5,5 razy więcej od udokumentowanych do tej pory zasobów ze złóż konwencjonalnych, które w Polsce wynoszą ok. 145 mld m3. Agencja Informacyjna Newseria
Rada Polityki Pieniężnej: Osłabienie koniunktury będzie głębsze niż zakłada budżet W ocenie Narodowego Banku Polskiego skala osłabienia koniunktury może być głębsza niż zakłada Ministerstwo Finansów w projekcie budżetu na rok 2013 - wynika z opinii Rady Polityki Pieniężnej do projektu budżetu na 2013 r., którą opublikował NBP. "Projekt Ustawy budżetowej na rok 2013 bazuje na założeniu, że aktywność gospodarcza w strefie euro i w konsekwencji również w Polsce będzie kształtowała się na niskim poziomie. W świetle obecnych danych założenie to należy ocenić jako realistyczne. Jednocześnie Ustawa budżetowa przewiduje, że kontynuowany będzie proces konsolidacji finansów publicznych, który choć niezbędny dla podtrzymania zrównoważonego rozwoju Polski w dłuższej perspektywie, to w krótkim okresie może oddziaływać w kierunku obniżenia wzrostu PKB" - napisano w opinii. W opinii wskazano, że "zgodnie z Uzasadnieniem do projektu Ustawy budżetowej na rok 2013, tempo wzrostu gospodarczego obniży się w przyszłym roku do 2,2 proc. z przewidywanego wzrostu 2,5 proc. w roku obecnym". "W ocenie Narodowego Banku Polskiego skala osłabienia koniunktury może być głębsza niż zakłada Ministerstwo Finansów". Dodano, że słabnięcie tempa wzrostu będzie szybsze od przyjętego w uzasadnieniu projektu budżetu na 2013 r., na co wskazuje m.in. szacunki GUS dot. PKB, zgodnie z którymi dynamika PKB w drugim kwartale br. obniżyła się do 2,3 proc. rdr z 3,6 proc. rdr w pierwszym kwartale br.
"Według oceny NBP obserwowane negatywne tendencje będą się utrzymywać w 2013 roku. W szczególności tempo wzrostu popytu krajowego pozostanie na niskim poziomie, na co złoży się wolny wzrost spożycia indywidualnego i zbiorowego oraz dalsze obniżenie tempa wzrostu nakładów brutto na środki trwałe" - uważa RPP. W ocenie NBP wyhamowanie inwestycji w sektorze prywatnym będzie głębsze niż przewiduje Ministerstwo Finansów. "Wskazują na to niekorzystne dane dotyczące kształtowania się nakładów inwestycyjnych w II i III kw. br. oraz zmniejszająca się liczba nowo rozpoczynanych inwestycji i inwestycji odtworzeniowych. Do wyhamowania inwestycji przedsiębiorstw może się także przyczynić pogorszenie ich sytuacji finansowej". Dodano, że poprawa sytuacji na rynku pracy może przebiegać nieco wolniej, niż przewidziano w uzasadnieniu do projektu budżetu na 2013 r. "W szczególności, ze względu na spodziewany przez NBP dalszy spadek popytu na pracę i mniejszy niż ma to miejsce w Uzasadnieniu wzrost jej podaży, nadal może obniżać się zatrudnienie w gospodarce. W efekcie, biorąc pod uwagę wyraźny spadek stopy oszczędności w ostatnich latach, dynamika konsumpcji indywidualnej może, zdaniem NBP, kształtować się na nieco niższym poziomie" - wskazano. W komunikacie zaznaczono, że NBP podziela opinię wyrażoną w uzasadnieniu do projektu budżetu na przyszły rok, iż ze względu na słabość popytu u głównych partnerów handlowych Polski i jednocześnie niską dynamikę popytu krajowego, tempo wzrostu eksportu i importu pozostanie niskie, przy utrzymaniu się dodatniego wkładu eksportu netto do wzrostu PKB.
"W tym kontekście jako realistyczne należy ocenić założenia o obniżeniu się deficytu w obrotach bieżących w przyszłym roku". Wskazano też, że prognozy budżetowe dotyczące inflacji pozostają zbieżne z prognozami NBP. "W Uzasadnieniu przyjęto, że w wyniku oddziaływania spowolnienia gospodarczego, przy niskiej presji płacowej, inflacja CPI obniży się w przyszłym roku do poziomu 2,7 proc., czyli nieznacznie powyżej celu inflacyjnego, co pozostaje zbieżne z prognozami NBP, jakkolwiek, podobnie jak w poprzednich latach, istotnym czynnikiem ryzyka dla takiego scenariusza pozostaje wzrost cen surowców energetycznych i rolnych na rynkach światowych" PAP
Łukasz Gojke: Ofiara "państwa prawników"Jak można z dochodowego, państwowego przedsiębiorstwa zrobić bankruta, jego prezesa zniszczyć i odkupić firmę za bezcen? W Polsce jest to jak najbardziej możliwe – oto przypadek pana Łukasza Gojke. Pan Łukasz Gojke w latach 1996 - 1999 był Prezesem Zarządu Ośrodka Hodowli Zarodowej ,,Susz” Sp. z o.o. ( jednoosobowa Spółka Skarbu Państwa powstała na terenach byłego Ośrodka Hodowli Zarodowej w Dąbrówce - od 2008 własność Skarbu Państwa po wykreśleniu z KRS w/w Spółki w następstwie przeprowadzeniu likwidacji). W tym czasie spółka posiadała rachunek bankowy oraz korzystała z kredytów udzielonych przez Bank Spółdzielczy w Kwidzynie. W 1997 roku prezes wspomnianego banku (Krzysztof Zieliński) przedstawił panu Gojke swojego znajomego – Krzysztofa Kalitę, zapewniając, iż jest to jego dobry, zaufany znajomy i rzetelny klient. Pan Krzysztofa Kalita prowadził działalność gospodarczą w różnych branżach - zajmował się dostarczeniem bankomatów do Banku Spółdzielczego w Kwidzynie, współpracował z wojskiem zajmując się dostawą sprzętu elektronicznego, a dodatkowo dzierżawił od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa – Oddział Terenowy w Gdańsku oraz od Kurii Biskupiej w Elblągu gospodarstwa rolne -tereny po byłych PGR-ach (Państwowych Gospodarstwach Rolnych) o powierzchni około 4 500 ha. Nota bene w tym czasie Krzysztof Zieliński wraz Michałem Kawczyńskim gospodarowali terenami po byłym PGR w Pawlicach koło Prabut i z Krzysztofem Kalitą łączyły go stosunki gospodarcze. Prezes Banku zarekomendował pana Krzysztofa Kalitę jako potencjalnego Klienta Spółki reprezentowanej przez pana Łukasza Gojke, który chciałby skorzystać z usługi suszenia, czyszczenia i magazynowania płodów rolnych. Ostatecznie pan Łukasz Gojke pod presją Krzysztofa Zielińskiego, w imieniu Spółki podpisał z panem Krzysztofem Kalitą umowę dotyczącą wykonywania tych usług, a później także skupu rzepaku. Treść przedmiotowej umowy była uzgodniona z Prezesem Banku – Krzysztofem Zielińskim. Współpraca trwała od 1997 do 1998 roku. Na początku 1998 roku Gojke podpisał w imieniu spółki „Susz” umowę z Krzysztofem Kalitą na dostawę rzepaku. Wcześniej prezes Zieliński nakłaniał pana Gojke do zaprzestania handlu rzepakiem (Gojke handlował rzepakiem już wcześniej co przynosiło spółce Susz wymierne zyski – chodziło między innymi o umowę dostawy rzepaku do Anglii).
Jednak w czerwcu 1998 roku prezes banku poinformował pana Gojke o rzekomych kłopotach finansowych pana Kality, to jest o zaległościach wobec pracowników na kwotę 62 000 zł. Pracownicy grozili zaprzestaniem pracy w gospodarstwach Krzysztofa Kality, co spowodowałoby niedostarczenie rzepaku do POHZ Susz Sp. z o.o., a to z kolei wiązałoby się dla tej Spółki ze stratą i karami za postój statku w porcie, tym bardziej, iż p. Łukasz Gojke doprowadził do podpisania korzystnych kontraktów na dostawę rzepaku do Anglii. W tym dniu Pan Łukasz Gojke przekazał Krzysztofowi Kalicie zaliczkę w wysokości 62 000 zł., którą wcześniej uzyskał w Banku Spółdzielczym w Kwidzynie. Prezes Banku zabezpieczył dla niego taką kwotę w kasie. W/w wpłata na rzecz Krzysztofa Kality potraktowana została jako zaliczka za dostarczony rzepak Kilka tygodni później:
• Prezes Banku Spółdzielczego w Kwidzynie zażądał od pana Łukasza Gojke doprowadzenia do unieważnienia przetargu w wyniku, którego pan Krzysztof Kalita nabył Zakład Usług Produkcyjnych w Dąbrówce. Groził, że w przeciwnym razie pan Łukasz Gojke będzie miał kłopoty. (Wobec niespełnienia żądania pan Łukasz Gojke rzeczywiście zaczął mieć poważne kłopoty).
• W dniu, kiedy miało dojść do podpisania z Krzysztofem Kalitą umowy sprzedaży Zakładu Usług Produkcyjnych w Dąbrówce - Notariusz Barbara Kozdroń poinformowała obecnych (K. Kalitę oraz Ł. Gojke) o tym, że na nieruchomościach ZUP w Dąbrówce została ustanowiona hipoteka przymusowa na rzecz Banku Spółdzielczego w Kwidzynie. Krzysztof Kalita odmówił podpisania aktu notarialnego. Pieniądze ze sprzedaży ZUP w Dąbrówce miały być przeznaczone między innymi na spłatę kredytu w Banku Spółdzielczym w Kwidzynie.
• Strony odroczyły podpisanie umowy do 29.12.1998r. celem wyjaśnienia problemu hipoteki przymusowej. Pan Łukasz Gojke zwrócił się o pomoc prawną do radcy prawnego Jerzego Kozdronia (ponieważ radca prawny mec. Jadwiga Gwóźdź – prawnik spółki w tym czasie była na urlopie i nie była osiągalna). Ten skierował dwa pisma do Banku Spółdzielczego w Kwidzynie oraz do Sądu Rejonowego w Kwidzynie -Wydziału Ksiąg Wieczystych.
• Bank Spółdzielczy w Kwidzynie rozwiązał ze skutkiem natychmiastowym umowę kredytową łączącą go ze Spółką POHZ Susz z o.o.
• Krzysztof Kalita nie stawił się w dniu 29.12.21998r. do Kancelarii Notarialnej Barbary Kozdroń w celu podpisania umowy, w efekcie stracił wcześniej wpłacone wadium na kwotę 40 000 zł.
• Ostatecznie Zakład Usług Produkcyjnych w Dąbrówce został zakupiony przez Spółkę zarządzaną przez Michała Kawczyńskiego i de facto kontrolowaną przez Krzysztofa Zielińskiego, o czym zapewnia p. Łukasz Gojke.
W efekcie powyższych zdarzeń pan Gojke nie tylko został odwołany ze stanowiska prezesa spółki „Susz”, ale także o tym, iż przestał w ogóle być pracownikiem spółki (o czym został poinformowany przez… szeregowego pracownika spółki) ale uchwała według której usunięto go ze stanowiska nie miała uzasadnienia. Ponadto miał problemy z uzyskaniem świadectwa pracy oraz zaległego wynagrodzenia. Przeciwko panu Gojke złożono także doniesienie o możliwości popełnienia przestępstwa, jednak prokuratura ten wniosek oddaliła nie doszukując się znamion czynu zabronionego. Sam Łukasz Gojke łączy te działania z możliwością istnienia lokalnego „układu politycznego”. Co więcej powyżej opisana sytuacja wyraźnie wskazuje, iż mogło chodzić o doprowadzenie spółki do upadku aby następnie można było ją sprywatyzować za bezcen. O nieprawidłowościach przy prywatyzacjach spółek pan Gojke pisał niejednokrotnie do prokuratury, jednak ta nie zajęła się żadnym z wątków. Później pan gojke postanowił o wszystkim zawiadomić służby – CBŚ oraz ABW, lecz te także nie były zainteresowane wszczęciem śledztwa. Gojke wskazuje także na osobę radcy prawnego spółki – Jerzego Kozdronia, który według byłego prezesa wydawał niekorzystne dla niego opinie prawne. Obecnie Łukasz Gojke jest bankrutem, a także ma obowiązek spłacenia Skarbowi Państwa długu (w tej chwili wraz z odsetkami wynosi on 180 000 złotych). Od dwunastu lat jest bezrobotny, znajduje się na utrzymaniu żony – nauczycielki. Oboje są wpisani na listę dłużników niewypłacalnych. Wcześniej zaangażowany w sprawę radca – Jerzy Kozdroń, zaczął występować jako pełnomocnik spółki „Susz” domagając się od pana Gojke spłaty zadłużenia i kierując kolejne pisma procesowe. Sprawa ciągnie się do dziś, pan Gojke jest bankrutem (pomimo tego, iż spółka „Susz” podczas jego prezesury przynosiła Skarbowi Państwa wymierne zyski). Z kolei radca Kozdroń jest w chwili obecnej… posłem na Sejm RP. Z ramienia, proszę zgadnąć – Platformy Obywatelskiej. I to już trzecią kadencję. Tymczasem Łukasz Gojke jest bankrutem, a ponadto sądy poprowadziły postępowanie w taki sposób, iż zablokowały panu Łukaszowi jakiekolwiek pole manewru dalszego postępowania prawnego. Sprawą zajęła się fundacja LEX NOSTRA, która skierowała do Ministerstwa Skarbu Państwa pismo opisujące całą sprawę, aby to dokonało umorzenia niesłusznie zasądzonego długu.
Całość pisma fundacji znajduje się w poniższym linku:
http://fundacja.lexnostra.pl/images/HISTORIA-%20Pan%20Gojke.pdf
O dalszym rozwoju sprawy będziemy informować.
Arkady Saulski
„Czerwona zaraza”, czyli „opasłe mordy, krzywe ryje” nie skorzystały z okazji by milczeć Dwa powyższe cytaty to tytuł ostatniego wiersza poety Powstania Warszawskiego, Józefa Szczepańskiego oraz fragment tekstu piosenki Pawła Kukiza, „Virus SLD”. Oddają one wiernie charakter postkomuszej sitwy będącej dzisiaj pod rozkazami towarzysza Leszka Millera, byłego sekretarza KC, a później członka Biura Politycznego KC PZPR. Zbieramy oto kolejne owoce zdrady, czyli dokonanego w 1989 roku aktu kolaboracji tak zwanej konstruktywnej opozycji z komuchami, którzy po 1945 roku z nadania Sowietów sprawowali w Polsce władzę. Ileż trzeba mieć tupetu, poczucia bezkarności i wyjątkowej bezczelności by ustami czerwonych kacyków, czyli byłych komunistycznych aparatczyków nawoływać do delegalizacji takich patriotycznych organizacji jak ONR czy Młodzież Wszechpolska., Póki co dzięki Bogu chcą tylko delegalizować, bo za dawnych „dobrych czasów” likwidowali opozycję fizycznie, że wspomnę tylko żyjącego do dziś ich idola, bandytę i sowieckiego pachołka Jaruzelskiego ps. „Wolski”. To on osobiście, jako młody sowiecki porucznik przebrany w polski mundur splamił swoje łapy polską krwią zaraz po tak zwanym wyzwoleniu, kiedy to w powiecie częstochowskim i piotrkowskim likwidował Konspiracyjne Wojsko Polskie dowodzone przez wielkiego patriotę, Stanisława Sojczyńskiego ps. „Warszyc”. To szczątków ofiar tej czerwonej bandy do dziś poszukuje IPN, że nie wspomnę już o tysiącach żołnierzy niezłomnych, których wspólnie z sowieckim okupantem ta komunistyczna swołocz pakowała w bydlęce wagony i wysyłała na wchód. To w 1989 roku, który uważany jest, jako ten, w którym narodziła się III RP dokonano swoistego aktu założycielskiego mordując księży Zycha, Suchowolca i Niedzielaka. Hańbą jest, że w ponoć wolnej Polsce wychowankowie, a nawet współpracownicy Jaruzelskiego i Kiszczaka ośmielają się nawoływać do delegalizacji patriotycznych ugrupowań mówiąc:
Sekretarz Generalny SLD, Krzysztof Gawkowski: - „To, co wczoraj stało się na ulicach Warszawy, jest wielkim skandalem, nie tylko na miarę stolicy, ale całego państwa. To, że dopuszczono do tego, aby odbyły się marsze, przede wszystkim Marsz Niepodległości, który w sposób jawny i czytelny promował na ulicach Warszawy faszyzm, to - jeszcze raz podkreślam – skandal (…) SLD nie zgadza się na takie działania i dlatego wystąpi z wnioskiem o delegalizację Młodzieży Wszechpolskiej i ONR (…) Organizacje takie jak ONR i MW nie powinny w żaden sposób mieć możliwości uczestniczenia w życiu publicznym”
Na słowa Artura Zawiszy mówiącego o konieczności obalenia „republiki okrągłego stołu” tak zareagował na łamach Rzeczpospolitej towarzysz Leszek Miller:
„Nie ma innej republiki, jak ta, która powstała dzięki ustaleniom okrągłego stołu. Dlatego uważam, że każda rozsądna siła lewicowa czy prawicowa musi mieć odwagę, żeby powiedzieć nie, nie będziecie obalać demokratycznego państwa”
Jednym słowem Miller jest przekonany, że III RP, twór powstały w 1989 roku według kremlowskiego scenariusza ma być nieśmiertelny jak dzieła Lenina, a demokracja fasadowa ma trwać do końca świata i jeden dzień dłużej niczym orkiestra Owsiaka, zgodnie z ciągle obowiązującymi wytycznymi KPZR i rozkazami okupanta skrupulatnie wykonanymi przez zdrajców Jaruzelskiego i Kiszczaka. A teraz o tym jak towarzysz Leszek Miller skomentował na tweeterze uczczenie przez Sejm RP rocznicy utworzenia Narodowych Sił Zbrojnych:
"Sejm głosami PO, PiS, PSL i SP uczcił rocznicę utworzenia NSZ. Sojuszników Hitlera, pogromców Żydów, orędowników III wojny światowej"
Panie Miller i reszta tego całego szemranego czerwonego szamba. Wasze wieloletnie istnienie na scenie politycznej już po 1989 roku to niezbity dowód na to, że Polska nie jest żadnym demokratycznym państwem prawa. Gdyby takim państwem była to na samym początku powinna zdelegalizować PZPR, zdrajców i morderców z jej szeregów pozamykać w więzieniach, a wszystkim partyjnym aparatczykom od powiatowego szczebla wzwyż, jako kolaborantom będącym na usługach okupanta zabronić uczestniczenia w życiu publicznym i politycznym. Warto też przypomnieć, kto już w tej rzekomo wolnej i demokratycznej Polsce, czyli w 1990 roku koordynował transakcję nazwaną „moskiewską pożyczką”. Czy to, aby nie sam towarzysz Leszek Miller z towarzyszem Mieczysławem Rakowskim otrzymali od KPZR 1,2 miliona dolarów pochodzących z kasy KGB, jako swojego rodzaju kroplówkę podtrzymującą słabnące tętno różnych partyjnych agend wraz z ich czerwonym personelem? Proszę wymienić towarzyszu Miller choć jeden poważny demokratyczny kraj, w którym jedna z legalnych partii politycznych jest zasilana pieniędzmi przez służby wrogiego mocarstwa i nie zostaje za to zdelegalizowana, a główny uczestnik tej transakcji jest ciągle czynnym politykiem i szefem tej partii lansowanym i nadymanym przez media? Cała nadzieja jest w młodym pokoleniu Polaków. Ta bezczelna propagandowa komusza hucpa z delegalizacją ONR i Młodzieży Wszechpolskiej zakończyła się zmasowaną internetową akcją młodzieży domagającej się delegalizacji SLD. Wolna demokratyczna Polska i millerowskie SLD domagające się delegalizacji patriotycznych ugrupowań i plujące na bohaterów, którzy za Polskę oddali życie to byty wzajemnie się wykluczające. III RP przypomina raczej kurnik, w którym razem z kogutami i kurami na grzędzie zasiadły gdaczące czerwony i różowe lisy w oczekiwaniu aż zrobi się zupełnie ciemno.
"O, młodzi rodacy moi, ja już nie będę widział Polski, bom stary, ale wy, jeżeli jej doczekacie, pamiętajcie, co wam mówię: żadnemu takiemu, który choćby rok jeden Moskalowi służył, nie wierzcie; czy to marszałek czy to sędzia, czy to profesor, wypędźcie jego z waszej ziemi, bo nigdy z niego prawdziwy Polak nie będzie, a jeżeli juz go zostawicie, bądźcie pewni, ze furtkę gotową zostawiacie nieprzyjacielowi.” - Tadeusz Konwicki, „Bohiń” Kokos26
"Jeśli Kaczyński ma stawać przed Trybunałem Stanu za samobójstwo Blidy, to Tusk powinien stawać przed Trybunałem seryjnie"
1. Jarosław Kaczyński przed Trybunał, za walkę z układem i samobójstwo Blidy.... No tak, bo układ przecież nigdy nie istniał i nie istnieje. Na cmentarzu duchy rozmawiały, a nie Rychy. Olewnik sam się porwał i zamordował, a jego zabójcy, ludzie delikatni i wrażliwi, targani wyrzutami sumienia, powiesili się kolejno w więziennej celi. Nie było żadnej mafii paliwowej. Owszem ktoś sprowadził do Polski lewe paliwo za setki milionów złotych, teraz urzędy skarbowe puszczają z torbami małe firmy transportowe, które w dobrej wierze to paliwo kupowały – ale mafii żadnej nie ma, rozpłynęła się we mgle. I węglowej mafii tez nigdy nie było. Jest tylko państwo prawa i – jak śpiewało „Pod Budą” - jest tylko człowiek piękny i czysty, w wieńcu na głowie z laurowych liści...”
2. Jeśli Jarosław Kaczyński ma odpowiadać za samobójstwo Barbary Blidy, to Donald Tusk powinien seryjnie odpowiadać przed Trybunałem, bo za jego rządów samobójcy grasują seryjnie. Powinien też stanąć przed przed Trybunałem za wezwanie do niepłacenia abonamentu, bo setkom tysięcy Polaków, którzy potraktowali serio ten apel, komornicy kolbami walą do drzwi. O Smoleńsku nawet nie wspominam, bo na kilka Trybunałów by starczyło.
3. Gorącym rzecznikiem osądzenia Kaczyńskiego jest miłujący prawo i sprawiedliwość Leszek Miller. Już zapomniał, jak w 2002 roku zwołał ministrów i prokuratora generalnego na naradę w sprawie zmiany prezesa PKN Orlen i uradzili, że najlepiej będzie dotychczasowego prezesa aresztować. Jak uradzili, tak zrobili, Bogu ducha winnego prezesa Modrzejewskiego służby zgarnęły z ulicy. Za coś takiego Trybunał choćby nie chciał, musi skazać.
4. Inny bojownik o praworządność i oskarżyciel Kaczyńskiego – Ryszard Kalisz, był ministrem spraw wewnętrznych, gdy służby specjalne osaczały przewodniczącego komisji do spraw mafii paliwowej, posła Gruszkę, aresztując jego Bogu ducha winnego asystenta, pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Rosji. Marcin Tylicki siedział parę miesięcy, jego matka umarła ze zgryzoty, a poseł Gruszka dostał paraliżu. Raz w życiu dawałem wtedy poręczenie i wstawiałem się, żeby Tylickiego wypuścili. Sąd uniewinnił Tylickiego i suchej nitki nie zostawił na oskarżeniu. Nikt Tylickiemu nie powiedział przepraszam. Koniecznie trzeba wrócić do tej sprawy, bo to dopiero się nadaje na Trybunał Stanu. Ohydna prowokacja, gruba dratwą szyta, kosztem nieszczęścia ludzi, a także wystawienia na szwank stosunków międzynarodowych. Już kto jak kto, ale Miller i Kalisz w sprawach praworządności niepotrzebnie stracili kolejną okazję, żeby siedzieć cicho. Lewi i sprawiedliwi, psiakrew...
5. Jeśli PO z lewicą będą brnąć w hucpę z oskarżaniem Kaczyńskiego, to nie ma co się zastanawiać – trzeba stawiać przed Trybunał Tuska, Millera i Kalisza, bo w odróżnieniu od Kaczyńskiego – naprawdę jest za co... Janusz Wojciechowski
Prof. Sakson Niemcy boją się Żydów Rosjan , Polakami pogardzają Angela Merkel Kanclerz Niemiec „ Lech Kaczyński był "autentycznym reprezentantem interesów swojego kraju". - Kochał swój kraj, był wojowniczym Europejczykiem Angela Merkel Kanclerz Niemiec „ Lech Kaczyński był "autentycznym reprezentantem interesów swojego kraju". - Kochał swój kraj, był wojowniczym Europejczykiem„.....(źródło)
Profesor Krasnodebski „Media niemieckiez wielką sympatią odnoszą się do Donalda Tuska, dają do zrozumienia,że jest on dla ich kraju idealnym partnerem.„....”Z punktu widzenia Niemiec, gdyby partia rządząca pozostawała u władzy przez dwadzieścia, trzydzieści lat, to byłaby to dla nich idealna sytuacja. Przeciętny Niemiec zapamiętał, żeza poprzednich rządów były jakieś dziwne konflikty o gazociąg, o wypędzenia, o stosunek do Rosji, przyszedł rząd Tuska i nagle wszystko się rozwiązało „......(źródło)
Przytoczyłem te dwa fragmenty, jako kontekst bardzo interesujących danych przedstawionych przez profesora Andrzeja Saksona. „Niemcy zapytani o to, jaki jest przeciętny Polak, odpowiadają najczęściej:religijny, zacofany, nieuczciwy.”.....”Pierwsza tomit wyższości niemieckiej cywilizacji nad wschodnimi-Polska jako kraj niegospodarny(niem. polnische Wirtschaft),”.....”"Czym różni się polskie wesele od pogrzebu? Tym, że na tym drugim jeden z uczestników nie jest pijany"...”Z Żydów śmiać się nie mogą, a Rosjan się boją.- Te dowcipy to stygmatyzacja Polaków”...”W 2000 rokuPolska była na ostatnim z 26 miejsc najbardziej sympatycznych krajów EuropyProwadzi cały czas w odwrotnym sondażu.”.....”Polacy nie mieliby nic przeciwko temu, by mieć niemieckiego sąsiada, nie opowiadają też kawałów o Niemcach.”......(źródło)
Czy mogą być lepsze słowa słowa uznania dla polskiego męża stanu niż te wypowiedziane przez kanclerza Niemiec o prezydencie Lechu Kaczyńskim? Dane przedstawione przez profesora Saksona pokazują ,że polityka rządu niemieckiego i jego elit jest szowinistyczna , skrajnie nacjonalistyczna i hegemonistyczna . Z danych Saksona wynika ,że Polacy prezentują sobą , swoją kulturową wyższość nad tresowanymi w nienawiści do Polaków Niemcami . Polacy nie pogardzają Niemcami . Ani Rosjanami , czy innymi nacjami . Może to wynika z mocarstwowej etycznej spuścizny po wieloetnicznej , wieloreligijnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów Bo dlaczego Niemcy nie opowiadają kawałów o Żydach, czy Rosjanach, Bo się boja. Zwykli Niemcy się boją , czy też aparat propagandy Niemiec nie pozwala na to . Za to pozwala na budowę poczucia wyższości cywilizacyjnej nad Polakami . Skuteczne wyrugowanie kawałów o Żydach i Rosjanach przy budowie całego przemysłu pogardy w stosunku do Polaków i Polski świadczy o zorganizowanych i celowych działaniach. Z pewnością spore zasługi w pokazaniu Polski jako kraju słabego, godnego pogardy mają elity, ma nomenklatura II Komuny Aby uzmysłowić sobie kontrast pomiędzy” wojowniczym Europejczykiem , autentycznym reprezentantem interesów swojego kraju „ jak nazwała Merkel prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale żyrandolowym Tuska przytoczę demonstrację postawy Komorowskiego wobec Niemiec Komorowski „Ale jesteśmy przekonani, że dzisiaj mamy bardzo dobrą okazję ustanowienia bliższych związków między Niemcami a Polską i chcemy tę okazję wykorzystać, nie koncentrując się zbytnio na bałtyckim gazociągu- zadeklarował. Podkreślił, że decyzja o budowie drogiego gazociągu omijającego Polskę już zapadła itrudno mówić o tym, że obecne władze w Berlinie mogłyby ją zmienić.” ...(więcej)
Proszę zobaczyć z jaką zaciekłością Komorowski broni polskich interesów „ decyzja o budowie drogiego gazociągu omijającego Polskę już zapadła itrudno mówić o tym, że obecne władze w Berlinie mogłyby ją zmienić”... Jednym łowem Komorowski buduje relacje z Niemcami na zasadzie kapitulanctwa , pokornemu akceptowaniu szkodliwych dal Polski decyzji Niemiec. Pewnym wytłumaczeniem dla Komorowskiego jest diagnoza Krasnodębskiego „ zwolennicy obozu rządzącego – zwłaszcza ci wysokiego diapazonu – nie musieliby się wstydzić z powodu kolejnych wpadek swojego prezydenta cierpiącego nie tyle na dysleksję (jak twierdzi jeden z dziennikarzy programowo współczujący z niepełnosprawnymi i wykluczonymi), ile niestety na bardziejrozległe dysfunkcje intelektualne, które jest coraz trudniej ukryć. „...(więcej)
Pod spodem video z tak odmienną od niemieckiego podejścia do innych , definicją kto jest Polakiem, i jak należy podejść do zagadnienia imigracji .Dla lepszego zrozumienia dodam ,że z punktu widzenia Niemiec i lewactwa II Komuny to faszysta Słowa Ziemkiewicza o udziale Niemiec w obaleniu , czy jak to określa Ziemkiewicz rozjechaniu rządu Jarosława Kaczyńskiego „Tymczasem ostatnia próba samodzielnej polityki polskiej…. Nie dziwmy się, że elity europejskie,a zwłaszcza niemieckie, uznały to za horrendumi zrobiły, co mogły, by pomóc w rozjechaniu tak „politykującej” ekipy„.....(więcej)
„Jak ocenia komentator "Sueddeutsche Zeitung", Polska skłania się ku temu, by utwierdzić się teraz w swej "historii cierpienia". "Dlatego katastrofa samolotu z Katynia niesie ze sobą zagrożenie przeistoczenia się w mit narodowej historiografii. Nakłada się tu na siebie zbyt dużo symboliki i tragizmu" - pisze "Sueddeutsche Zeitung" i apeluje: "Tak nie może się stać"…”Według dziennika, tragedii nie wolno nadawać cech mistycznych."Jeśli jest jakaś nadzieja w całym tym cierpieniu, to taka:może uda się teraz to, co nie udawało się od początku III Rzeczpospolitej, wskutek sporów ideologicznych i partyjnych - pojednanie narodu z jego przeszłością, porozumienie społeczeństwa co do postrzegania historii, odpolitycznienie historii" - ocenia dziennik. Dodaje, żepolityka historyczna Lecha Kaczyńskiego dzieliła i czerpała siłę z mitów przeszłości.”…” "Tragedia musi być zatem przestrogą, by Polska uwolniła się z kajdan własnej historii. Prezydent Kaczyński był niewrażliwy na delikatne sygnały pojednania, które wysłał rosyjski premier Władimir Putin jeszcze przed kilkoma dniami nad grobami (w Katyniu).Zamiast tego Kaczyński chciał prowadzić politykę koncentrującą się na ofiarach, gdy ze swoją delegacją wsiadał do samolot”…” Także "Die Welt" ocenia, żew bólu i żałobie jest też pewna nadzieja. "Zachowanie polskiego premiera i przywódców w Moskwie po katastrofie pokazuje w sposób imponujący, że obie strony dokładają starań, by nie obudziły się stare demony"- pisze "Welt". Dodaje, że także dla Europejczyków, żyjących w oddali, ten element nadziei ma też ważne znaczenie na przyszłość.”...(więcej) Marek Mojsiewicz
MY, PASAŻEROWIE... Wielu z nas przynajmniej kilka razy w życiu musiało skorzystać z samolotu, by przemieścić się w odległą, czy nawet bliższą część świata. W tym celu wielu z nas udawało się na lotniska, wsiadało do samolotów, zawierzając to, co mamy najcenniejszego – nasze życie i zdrowie – w ręce fachowców: służby lotniskowe, pilotów, wyszkolony personel. Każdy z nas wsiadając do samolotu starał się opanować naturalny strach przed wzniesieniem się na kilka, czy kilkanaście kilometrów w górę, tłumacząc sobie, że przecież są odpowiedzialni ludzie, którzy zadbali o to, by lot przebiegł spokojnie, bez niespodzianek i żaden terrorysta nie przemknął się z ładunkiem wybuchowym na pokład, czy choćby lotnisko Jednak ten spokój ostatnio nam zabrano, a wiarę w fachowość służb lotniskowych podważono i to w sposób brutalny, nie bacząc na społeczne konsekwencje i zdrowie psychiczne narodu. Oto Naczelna Prokuratura Wojskowa 30 października ogłosiła ustami pułkownika Szeląga, że byliśmy naiwni i niemądrzy beztrosko składając nasze życie w ręce przewoźników i służb lotniskowych. To, że po dotychczasowych podróżach samolotami jeszcze żyjemy, zawdzięczamy wyłącznie przypadkowi, bo jak się okazuje żadne urządzenie, którym posługują się służby lotniskowe w celu wykrywania i eliminowania zagrożeń nie daje pewności. Można powiedzieć, że te wszystkie bramki, detektory lotniskowe, te wszystkie kontrole i prześwietlania bagaży, to taki „pic na wodę”, który ma nas, maluczkich uspokoić, uśpić, a nie realnie zapobiec wniesieniu ładunków wybuchowych na pokład. W związku z tym, że nie mam powodów, aby nie wierzyć w słowa pana prokuratora, który jasno i dobitnie zapewniał:
„Żeby lepiej państwu zobrazować zasady działania tego typu urządzeń stwierdzamy, że urządzenia używane przez polskich biegłych w Smoleńsku reagowały na namiot techniczny wykonany z tworzywa sztucznego, który miał być wykorzystywany do pracy przez biegłych”, proponuję, idąc za radą Konrada Matyszczaka (bloger ndb2010), abyśmy wszyscy, którzy latamy samolotami, w imię dobrze pojętego własnego bezpieczeństwa i bezpieczeństwa naszych bliskich, zwrócili się do obsługujących nas przewoźników z listem o następującej treści:
Szanowni Państwo W związku z najnowszym oświadczeniem Naczelnej Prokuratury Wojskowej w Warszawie jakoby używane przez polskie służby i instytucje mobilne detektory wykrywające materiały wybuchowe na lotniskach i w samolotach pomimo ich nowoczesności i specyfikacji technicznej nie spełniają swojej roli w sposób właściwy i nie są w stanie stwierdzić, czy urządzenie wykryło materiał wybuchowy, zwracam się do państwa, jako przewoźnika, z którego usług często korzystam o zwrócenie się do polskiego rządu i wyjaśnienie tej sprawy, i poinformowanie mnie w terminie jak najszybszym, gdyż chciałbym/chciałabym mieć pewność, że polskie lotniska i samoloty z nich korzystające są chronione w sposób właściwy.
Wyjaśnienie W dniu 16 listopada 2012 Naczelna Prokuratura Wojskowa w Warszawie wydała oświadczenie, które mnie jako częstego pasażera samolotów korzystającego z państwa firmy przeraża. Według polskiej prokuratury nowoczesne urządzenia Pilot-M [1], MO-2M [2] oraz Hardened Mobile Trace [3], które według producentów i ekspertów [4] w sposób prawie doskonały spełniają swoją rolę i wykrywają tylko ślady materiałów wybuchowych z prawie 100 procentową pewnością (trzeba dodać, że dwa detektory z podanych przez prokuraturę (Pilot-M, MO-2M) rejestrują natychmiast wyłącznie obecność materiałów wybuchowych, a drugi z nich potrafi je zidentyfikować) w Polsce nie spełniają swojej roli i dają liczne fałszywe alarmy reagując według polskich służb na tkaniny, namioty a nawet na perfumy. W związku z tym według polskich służb na wyniki trzeba czekać wiele miesięcy.
Biorąc to wszystko pod uwagę zadaje sobie pytanie i proszę was jako firmę, z której usług często korzystam o wyjaśnienie, w jaki sposób polskie służby zabezpieczają lotniska i samoloty skoro urządzenia będące w ich posiadaniu reagują na fotele, wykładziny i perfumy w sposób ciągły i permanentny? Czy w takich wypadkach następuje opóźnienie lub wycofanie lotu i wymontowywanie foteli, wykładzin, urządzeń samolotu (wiele materiałów wybuchowych ze względu na swoją plastyczność można wcisnąć w każdą szczelinę) w celu laboratoryjnego zbadania, czy też polskie służby pomimo wielokrotnych wskazań ich mobilnych urządzeń zezwalają na kontynowanie lotu lub korzystanie z urządzeń lotniska przez samolot lub osobę bez wyników na które według prokuratury trzeba czekać nawet pół roku?
Bardzo proszę o wyjaśnienie z polskimi służbami tych ważnych dla mnie informacji oraz jak najszybszą odpowiedz, gdyż wkrótce zamierzam korzystać z Państwa usług i nie wiem czy jest to bezpieczne gdyż według mnie i wielu osób z którymi rozmawiałem w chwili obecnej polskie lotniska i wszystkie samoloty z nich korzystające są zagrożone ponieważ najlepszy sprzęt będący w posiadaniu polskich nie wykrywa materiałów wybuchowych? Poniżej pełna treść komunikatu Naczelnej Prokuratury Wojskowe w Warszawie z strony:
http://www.npw.gov.pl/491-Prezentacjanewsa-41554-p_1.htm
Komunikat Naczelnej Prokuratury Wojskowej 16.11.2012
W związku z niesłabnącym zainteresowaniem opinii publicznej tematem ewentualnej obecności materiałów wybuchowych na szczątkach wraku samolotu TU 154 M nr 101, informujemy, że w dniach 7 i 12 listopada 2012 r. prokurator Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, biegli z Zakładu Fizykochemii Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji oraz specjaliści z Centralnego Biura Śledczego (ci sami którzy byli obecni w Smoleńsku na przełomie września i października br.), przeprowadzili eksperyment rzeczoznawczy mający na celu sprawdzenie wskazań urządzeń wykorzystywanych w czynnościach przeprowadzonych w Smoleńsku. Do tego celu posłużył bliźniaczy do samolotu TU 154 M nr 101, samolot o nr 102, znajdujący się w Mińsku Mazowieckim. W toku prowadzonych badań wykorzystano te same specjalistyczne urządzenia, których biegli używali w trakcie pobytu w Smoleńsku. Są to urządzenia przeznaczone do przesiewowego badania pod kątem obecności związków chemicznych mogących stanowić materiały wysokoenergetyczne, w tym materiały wybuchowe. Fachowe nazwy tych urządzeń to: Pilot-M, MO-2M oraz Hardened Mobile Trace. Badaniom poddano różne elementy samolotu Tu 154 M nr 102, w tym fotele załogi, pasy foteli załogi, pasy foteli pasażerów, salonkę. W wyniku przeprowadzonego eksperymentu rzeczoznawczego stwierdzono, że w niektórych miejscach, wyszczególnione powyżej urządzenia reagowały w analogiczny sposób jak w Smoleńsku, podając sygnały mogące wskazywać na obecność materiałów wysokoenergetycznych, w tym wybuchowych. Uzyskane wyniki nie mogą być traktowane jako podstawa do wydania kategorycznej opinii o obecności materiałów wybuchowych lub wybuchu; są jedynie podstawą do dalszych specjalistycznych badań laboratoryjnych. Badania próbek zabezpieczonych w Smoleńsku zostaną rozpoczęte niezwłocznie po tym, jak trafią do Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji. Obecnie finalizujemy uzgodnienia ze Stroną Rosyjską dotyczące sprowadzenia próbek do Polski. Liczymy, że zostaną przywiezione do Kraju jeszcze w grudniu 2012 roku. Planujemy, że zakończenie badań próbek nastąpi w ciągu kilku miesięcy – do pół roku. W tym miejscu należy zauważyć, że wyniki laboratoryjnych badań próbek stanowić będą tylko jeden z elementów opinii końcowej biegłych z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji. Biegli mają dostęp do całości zgromadzonego w toku śledztwa materiału dowodowego.
Treść niniejszego komunikatu (podobnie jak treść oświadczenia z 30 października 2012 r.) była konsultowana i uzgadniana z biegłymi prowadzącymi badania, o których mowa powyżej. Płk Zbigniew Rzepa Rzecznik prasowy NPW
[1] http://www.selcomsecurity.com/en/russian-counter-surveillance-products/counter-terrorism-facilities/explosives-detectors/148-explosives-vapor-detector-pilot-m
[2]http://www.bahia21.com/shared/pdf/MO2M.pdf
[3]http://www.morpho.com/detection/see-all-products/trace-detection/hardened-mobiletrace-r/
[4]Interfacing an Ion Mobility Spectrometry Based Explosive Trace Detector to a Triple Quadrupole Mass Spectrometer, Joseph Kozole, Jason R. Stairs, Inho Cho, Jason D. Harper, Stefan R. Lukow, Richard T. Lareau, Reno DeBono, and Frank Kuja, Analytical Chemistry, October 21, 2011 and Jason Stairs, Ph.D., Trace Detection and Explosives Chemistry Lead at Transportation Security Laboratory at US Department of Homeland Security.
Samodzielny Dochnal Mściwe towarzystwo ostrzy zęby na Antoniego Macierewicza i odbiera mu immunitet na podstawie płaczu Marka Dochnala, lobbysty ulepionego - jak to się mawia - przez osoby trzecie. Czy będziemy mieli procesy stalinowskie w Unii Europejskiej A.D. 2012? Donald Tusk pojechał do Brukseli a do Polski przyjechał Józef Stalin.
Przecieramy oczy, sprawdzamy, no tak faktycznie, Sejm RP odebrał immunitet poselski Antoniemu Macierewiczowi ponieważ nasz najsłynniejszy domaszny lobbysta Marek Dochnal chce pociągnąć Antoniego Macierewicza do odpowiedzialności karnej za słowa (cytat): “Klasyczny przykład pana Czempińskiego. To jest twórca, opiekun niejakiego Dochnala. To właściwie pan Czempiński stworzył Dochnala”:
wyborcza.pl/1,75248,12911374,Antoni_Macierewicz_pozbawiony_immunitetu__Sejm_sie.html
Dochnal poczuł się urażony “pomówieniem” co nawet i rozumiemy. To nie Czempiński stworzył Dochnala, tylko grupa towarzyska stojąca nawet trochę wyżej od pana Czempińskiego. Marek Dochnal, absolwent filozofii i prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego, zaczynał skromnie. Wisiał na pewnej pani, która dawała mu pieniądze, do czasu kiedy na początku naszej historycznej transformacji ustrojowej wyskoczył z pudelka z firemką “Proxy”, która dostała w 1991 roku od towarzyszki Henryki Bochniarz, ówczesnej wice-minister przemysłu w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego, kontrakt na usługi doradcze przy restrukturyzacji polskiego przemysłu zbrojeniowego:
monsieurb.nowyekran.pl/post/14311,2-000-000-pln-dla-niedoszlego-prezydenta
Dochnal został zauważony, jako samodzielny ekspert, ciekawe, przez kogo? Potem było już z górki. W 1994 roku Marek Dochnal założył spółkę Larchmont Capital, do której wszedł kapitałowo rosyjski szpieg Siergiej Gawrilow. Dochnala hodował biznesowo Marian Zacharski, zamieszkujący w Szwajcarii najsłynniejszy polski szpieg Układu Warszawskiego. Dochnal uwielbiał zajeżdżać pod Hotel Marriott w Warszawie czarnym Rolls Roycem na szwajcarskich numerach rejestracyjnych, zarejestrowanym na Zacharskiego. Spółka Dochnala dostawała ważne kontrakty, np. przy prywatyzacji Polskich Hut Stali. Niestety w pewnym momencie kariera Dochnala została zakończona poprzez wypłyniecie afery korupcyjnej z posłem SLD Andrzejem Pęczakiem i z wypasionym Mercedesem z firaneczkami w tle:
monsieurb.nowyekran.pl/post/56651,palac-posla-peczaka
Dochnal może więc argumentować w sądzie przeciwko Antoniemu Macierewiczowi, że został wypchnięty z biznesu dlatego że był właśnie za bardzo samodzielny ... Młody zdolny Marek Dochnal doszedł do wszystkiego sam - "tymi to ręcami" Balcerac
Wszystko się zgadza To, że jestem faszystą, otwierającym swą publicystyką drogę brunatnej przemocy, to rzecz ogólnie wiadoma i szkoda o tym informować. Ale w jaki sposób szerzę przyzwolenie na faszyzację życia publicznego? „Filozofka” Agata Bielik-Robson wyjaśniła, że w swojej publicystyce „odczłowieczam” przeciwników. Zamieściła to odkrycie w „Gazecie Wyborczej” dwa dni po tym, jak literat Anderman, stały felietonista tego tytułu, nazwał tam Wojciecha Cejrowskiego i mnie „gadami”. I dzień przed tym, jak inny literat, Jastrun (chwalący się towarzyską zażyłością z „filozofką” i jej partnerem), napisał, że „brzydzi się mną jak pająkiem”. Pani Bielik-Robson zasłynęła ostatnio także stwierdzeniem, że polski patriotyzm jest dla niej czymś w rodzaju choroby wenerycznej, i gorącym poparciem dla feministek, które sprofanowały Święto Niepodległości i pamięć Umschlagplatz, manifestując w takim akurat dniu i miejscu pod wizerunkiem zużytej podpaski i napisem „Jedyna krew, jaką możemy oddać ojczyźnie”. Gdyby taka „filozofka” znalazła dla mnie dobre słowo, poczułbym się kompletnie odczłowieczony. Niech będzie, że odczłowieczam. Taki na przykład Maciej Stuhr, który intensywnie lansuje się jako demaskator naszych narodowych win, odkrył, że Polacy przywiązywali dzieci do tarcz w bitwie pod Cedynią. Ano, coś takiego opisał Karol Bunsch, i widać małemu Maciusiowi się o uszy obiło. Tyle tylko, że nie pod Cedynią, a sto parędziesiąt lat później pod Głogowem, nie do tarcz, tylko do maszyn oblężniczych, i nie Polacy, tylko polskie dzieci, wzięte jako zakładników, poprzywiązywali do nich wiarołomnie Niemcy. Ale poza tym wszystko się zgadza. W tym samym stopniu, co w „inspirowanym wydarzeniami autentycznymi” filmie, z którym Stuhr junior się tak utożsamił. Inspirację, mianowicie, stanowiła postać społecznika z Brańska, pana Romaniuka, który zbierał stare, poniewierające się w nieposzanowaniu macewy i upamiętniał wymordowanych Żydów z okolicy. Prawdziwy pan Romaniuk zyskał swą działalnością uznanie współobywateli i dziś jest przewodniczącym Rady Miasta, a w „inspirowanym” filmie antysemicka polska dzicz go krzyżuje (jak to na polskiej współczesnej wsi), ale wszystko, co najważniejsze, się zgadza. To znaczy zgadza się kasa, którą na produkcję tego iście goebbelsowskiego dzieła wpłaciła rosyjska rządowa fundacja wspierania sztuki filmowej. Zapytałbym Stuhra, czy może bredzi tak, bo go „pali pieniążek moskiewski”, ale taki erudyta i tak nie będzie wiedział, skąd to cytat, zresztą odpowiedź z góry znam i nie muszę Stuhra fatygować. Niech dalej opowiada na prawo i lewo, jak cierpi, prześladowany przez nietolerancyjnych Polaków − prawie jak Peszkówna w Bangkoku. No fakt, nie potrafię Stuhra nazwać inaczej niż baranem. Podobnie jak Wojewódzkiego, odkrywającego, że Dmowski w wydanych w 1902 r. „Myślach Nowoczesnego Polaka” zachwalał Hitlera, czy powtarzającego to historyczne odkrycie Palikota. Choć nie, Palikot to już nie baran, to bydlę. Pani Robson, wszystko się zgadza! Rafał A. Ziemkiewicz
Reichstag płonie Wydawało się, że ta cała prokuratura, nie mówiąc już o ABW, to dziadostwo, które nawet do trzech nie potrafi zliczyć - a to prawdziwe zuchy! Oczywiście nie zawsze, co to, to nie. Pamiętamy przecież, co wyprawiała ABW u pani Barbary Blidy, która nie mogąc już tego wszystkiego wytrzymać, z desperacji odebrała sobie życie "bez udziału osób trzecich", podobnie jak Andrzej Lepper czy generał Sławomir Petelicki. Podobnie prokuratura. Wprawdzie widać, że robi, co może - o czym świadczy choćby sławny przełom w śledztwie poświęconym zabójstwu generała Papały. Złodzieje samochodów przyznają się do tego zabójstwa jeden przez drugiego, aż prokuratura musi nawoływać: "panowie, nie wszyscy na raz!". Ale jeśli nawet wyszło trochę za dobrze, to intencje też się przecież liczą. O ile więc pod kierownictwem Zbigniewa Ziobry, który był inspirowany przez złowrogiego Jarosława Kaczyńskiego, ta cała ABW i prokuratura powoli schodziły na psy, o tyle pod kierownictwem zaufanej siły politycznej, w osobach pana Pawła Grasia, Tomasza Arabkiego czy w ostateczności nawet premiera Tuska, i ABW, i prokuratura wspinają się na szczyty możliwości i to nie tylko swoich, ale możliwości europejskich! Jakże bowiem inaczej nazwać wykrycie straszliwego spisku, który można porównać tylko do podpalenia Reichstagu? Oto 45-letni Brunon K. inspirowany przez tajemniczego nieznajomego zamierzał wysadzić w powietrze Sejm i to w momencie, kiedy w gmachu miał przebywać i pan prezydent Bronisław Komorowski, i pan premier Donald Tusk w otoczeniu Umiłowanych Przywódców! Taki zamach w sposób oczywisty detronizuje katastrofę smoleńską, którą Jarosław Kaczyński za pośrednictwem Antoniego Macierewicza próbował zapędzać w kozi róg wszystkich mądrych, roztropnych i przyzwoitych. Teraz ze swoją katastofą smoleńską może się schować. Komu zaimponuje jakiś samolot, niechby nawet ze śladami trotylu na pokładzie, kiedy tu w powietrze miał wylecieć i prezydent, i jego pierwszy minister, i wszystkie stany? No i trotylu, czy jak tam nazywa się ten specyfik, musiało być nieporównanie więcej. Co tu ukrywać - zuchy kabewiaki! Okazuje się, że kiedy tu generał Petelicki pozbawiał się życia bez udziału osób trzecich, kiedy premierem Tuskiem wstrząsała afera Amber Gold, afera taśmowa, afery trumienne, powódź na Stadionie Narodowym i wreszcie afera trotylowa - ABW w porozumieniu z niezależną prokuraturą prowadziły subtelną grę operacyjną.
"Nie płoszmy ptaszka, niech mu się zdaje, że naszej partii siły nie staje...". Wtedy za żadne skarby nie można było tego ujawnić, ale dzisiaj widać już można, bo oto dowiadujemy się, że "pomocnicy" Brunona K. byli "współpracownikami Agencji". No, naturalnie, jakże by inaczej - ale co z samym Brunonem? Czyżby on nie był współpracownikiem?
Nikomu oczywiście nie można zabronić w to wierzyć, podobnie jak w przypadku Marcina P. z Amber Goldu. Tak czy owak - nasz nieszczęśliwy kraj może jednym susem wskoczyć do pierwszego szeregu kreatorów historii. Bo popatrzmy tylko: w lutym 1933 roku w Berlinie spłonął gmach Reichstagu, o podpalenie którego wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler oskarżył komunistów, a konkretnie - van der Lubbego. Sprawiedliwość dziejowa wymaga, by teraz o planowanie wysadzenia w powietrze Reichstagu warszawskiego komuniści oskarżyli faszystów, nieprawdaż? No i proszę! ABW najwyraźniej też to czuje, bo natychmiast wykryła u Brunona K. pobudki "ekstremistyczne, ksenofobiczne i antysemickie". Od razu widać, że to czystej wody faszysta, czyhający na naszą młodą demokrację! Brakuje jeszcze homofobii, ale przecież ani ABW, ani niezależna prokuratura, a zwłaszcza niezawisłe sądy nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa. Teraz tylko patrzeć, jak pan prezydent Komorowski wystąpi do Sejmu z projektem ustawy "O ochronie narodu i państwa", która znakomicie uzupełni ubiegłoroczne nowelizacje przepisów o stanach nadzwyczajnych i podpisaną niedawno ustawę o zgromadzeniach. SM
Jeszcze setkę lat temu żyliśmy w epoce militarnego kolonializmu. Silny kraj wysyłał armię i zmuszał słaby kraj do płacenia daniny. Europa Zachodnia była oprawcą, kraje na innych kontynentach były ofiarami.Teraz nastały inne czasy. Na kanwie wyroku sądu w USA, który po dekadzie od zawarcia układu w sprawie oddłużenia Argentyny, każe Argentynie zwrócić jednemu z inwestorów (banksterom z funduszu arbitrażowego) wszystkie pieniądze powstał nowy termin – prawny kolonializm. To bardzo dobry termin. Technika prawnego kolonializmu jest stosowana na masową skalę w Unii Europejskiej, kraje które mają duże wpływy w Komisji Europejskiej zmuszają kraje słabsze (jak Polska) do przyjmowania ton bezsensownych regulacji, które realizują interesy biznesowe firm z wpływowych krajów.
Kiedyś zakuwano w kajdany, lano batogiem, odbierano rodzinie i oddawano w niewolę. Teraz stosuje się mechanizmy przymusu prawnego, leje batogiem poprawności politycznej, a metodami masowego PR-u odbiera się tożsamość narodową. Inne czasy, inne metody. Ale skutki te same. Rybiński
Kongres Nowej Prawicy i studentów? Korwin Mikke na UAM o Hitlerze
- Unia Europejska to są pomysły Adolfa Hitlera. Tyle, że jak to robili antysemici, to było źle, a jak robią to Żydzi, to jest dobrze - takimi przemyśleniami Janusz Korwin Mikke dzielił się w piątek ze studentami UAM. Na sali nie było słychać gwizdów. Przeciwnie: lider Kongresu Nowej Prawicy został przyjęty oklaskami. Nazwisko Korwina-Mikke, lidera Kongresu Nowej Prawicy, ściągnęło tłum studentów. Jego piątkowy wykład, „Dlaczego ustrój niewolniczy jest gospodarczo niewydolny?" na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM odbył się przy pękającej w szwach auli. Ilu studentów przyszło z sympatii dla KNP, a ilu z ciekawości? W pewnych momentach można było odnieść wrażenie, że niemal cała aula sympatyzuje z poglądami kontrowersyjnego polityka. Tak było, gdy nawoływał do obalenia demokracji i Unii Europejskiej. Nikt nie gwizdał. Za to większość entuzjastycznie klaskała.
- Demokracja to ustrój niewolników, którzy nie zdają sobie sprawy z tego, że są niewolnikami - mówił Korwin-Mikke. - To ustrój totalitarny. Żaden król nie miał takiej władzy jaką ma parlament. Nic nie stoi na przeszkodzie, by kazał obciąć kobiety na łyso. I co wtedy zrobicie? Dlaczego mamy być państwem niewolników? Dlatego należy ją obalić. Musimy zniszczyć demokrację. Trzeba też skończyć z okupacją brukselskiej hołoty. Jestem dobrym Europejczykiem i tak jak dobry Rosjanin nienawidził ZSRR, a dobry Niemiec III Rzeszy, tak ja nienawidzę Unii Europejskiej. Wam nie wolno czytać "Mein Kampf", ani ustaw NSDAP, bo wtedy przekonalibyście się, że Unia Europejska to są pomysły Adolfa Hitlera. Tyle, że jak to robili antysemici, to było źle, a jak robią to Żydzi, to jest dobrze. Alternatywą dla "niewolniczego ustroju", jak dla lidera Kongresu Nowej Prawicy jest połączenie demokracji ze strukturami unijnymi, jest republika albo monarchia. Naczelne idee to wolny rynek i praworządność. Jednym z przekleństw XX wieku miało być według lidera KNP równouprawnienie kobiet. W jego wizji republiki czy monarchii miałyby jedynie przywileje
- Przepisów ma być mało, ale mają być przestrzegane - tłumaczył swoją wizję Polski, Janusz Korwin-Mikke.
- Teraz są ich tysiące i każdy z nas codziennie łamie przynajmniej 30 z nich. Trudno jednak ich nie łamać, skoro rząd jak pan chce we wszystkim decydować za swojego niewolnika. W starożytnym Rzymie nikt jednak nie wpadł na pomysł, żeby zapinać niewolnika pasami do konia. Z kolei Hitler i Stalin tylko dlatego nie wpadli na pomysł zakazania żarówek, bo nie było jeszcze świetlówek. Jak raz się złamie zasadę "Chcącemu nie dzieje się krzywda", to można z człowiekiem zrobić wszystko. Konserwatyzm to są zasady, których się nie łamie. Na wykładzie Korwina-Mikke nie mogło zabraknąć tematu podatków. W tym przypadku był to prawdziwy wykład: od 3-procentowego podatku w USA w 1905 roku przez 25-procentowy podatek w Polsce międzywojennej do prawie 83-procentowych obciążeń składkowo-podatkowych w 2012 w Polsce. Nie mogło też zabraknąć porównań.
- Niewolnik mógł zatrzymać dla siebie 10 procent tego, co wypracował, czyli niemal tyle, ile teraz może zatrzymać dla siebie wolny człowiek w niby wolnym kraju - mówi lider Kongresu Nowej Prawicy.
- Ten ustrój nie może być wydolny gospodarczo. Dla imigrantów, którzy przyjeżdżali do Ameryki, nie było zasiłków. Musieli pracować, żeby żyć. Dzisiaj menelstwo przyjeżdża dla zasiłków. Śmieją się z nas, bo dajemy im pieniądze. Jak skończą się pieniądze, to poderżną nam gardła. Jednak nie tylko polityka i gospodarka były tematem wykładu. Jednym z przekleństw XX wieku miały być według lidera KNP związki zawodowe oraz równouprawnienie kobiet. W jego wizji republiki czy monarchii kobiety miałyby jedynie przywileje. Rządziłoby prawo Darwina i nikt nie przejmowałby się losem dzieci obciążonych wadami genetycznymi: dla nich nie byłoby tam miejsca. Reszta dzieci byłaby traktowana wyłącznie, jako własność rodziców, w którą państwo nie miałoby prawa ingerować.
- Dziecko jest własnością rodziców, i nawet jeżeli się z nim źle obchodzą, to nie wolno im go odebrać - mówił Janusz Korwin-Mikke.
- Należy do rodziców, nie do państwa. To również rodzice powinni decydować o tym, czego uczy się ich dziecko, a nie minister. Znacznie łatwiej przy tym utrzymać szkołę niż szkołę i ministra. Wątkiem, który powtarzał się najczęściej była jednak telewizja. Telewizja, która na użytek władz ogłupia - ludzie przestają myśleć. Tak jak przystało na niewolników. Terapią, którą proponował lider KNP studentom było "odwojowanie normalności".
- Nasza cywilizacja już nie istnieje - mówi Janusz Korwin-Mikke.
- Banda łajdaków w Europie świadomie buduje ustrój niewolniczy. Ludzie traktowani są jak bydlęta i tak się zachowują. I albo obalimy ten system, albo za kilkanaście lat będą rządzili nami muzułmanie i Murzyni. Nie powstrzymamy ich, bo nie jesteśmy już wojownikami. Hoduje się nas na ofiary. Od najmłodszych lat uczy, że agresja jest zła. Mężczyzna musi być agresywny, żeby obronić swoją rodzinę. Pytania z sali należały do tych grzecznych. Pierwsze zadał zresztą prezes poznańskiego oddziału Kongresu Nowej Prawicy. Wśród tych nielicznych, które mogły sprawić kłopot liderowi KNP, było pytanie o to, czy ludzie sami nie potrafią sobie wybrać najlepszego dla siebie ustroju, a skoro wybrali demokrację, to czy nie powinno się tego uszanować?
- Nie - stwierdził Janusz Korwin-Mikke. - My, prawica, uważamy, że każdy człowiek jest kompetentny, ale nie do głosowania. Lewica uważa na odwrót. Nie jest tak, że ludzie podejmują najlepsze decyzje o sobie.
Na gorąco - z Konina Po spotkaniu w Poznaniu „Głos Wielkopolski” zamieścił komentarz – trochę przekłamany, co mu wytknięto (Phi, typowe; gdzie prawda?) Siedziałem niedaleko Sz.P. z głosu wielkopolskiego i widziałem, jak skrupulatnie zapisywała wszystkie rzeczy, które można uznać za obraźliwe i skutecznie widać zamieściła je wyrwane z kontekstu w tym artykule. Widać to choćby w ostatniej wypowiedzi, poza tym są liczne błędy w rzekomych "cytatach", można to zobaczyć na przykład na filmie ze spotkania. Np. powiedział łamano 20 ustaw, nie 30. To może smaczek, ale z resztą jest gorzej. Co do odpowiedzi na pytania, były bardzo obszerne, wręcz za długie, szczególnie te dotyczące demokracji. A podana tutaj wypowiedź, jest bardzo, bardzo skrócona.Standardowo, media próbują kreować opinie Korwina idioty. A wierzą w to oczywiście tylko ci, którzy nie słuchali go nigdy dłużej, niż 20 min :] ) ale nie za bardzo:
Tu zamieszczam komentarz negartywny podpisany{posener}:
Żenada. Od czasu do czasu facet powie coś rozsądnego, o czym wszyscy wiedzą. Natomiast zawsze unika jak ognia odpowiedzi na pytanie: Czy zna drugie takie 60 lat w historii Europy, gdy na terenie państw o tym samym systemie społeczno-gospodarczym nie było wojny, a ogólny poziom życia osiągnął chociażby 25% obecnego z terenu tej okropnej Unii Europejskiej? Taki trochę dziwak. Taka baba z brodą, którą chętnie obejrzałoby się w cyrku, ale nikt nie chciałby jej mieć w domu. Odpowiedź brzmi: owszem, wiele razy. Np.lata 1815-1870 i 1872-1914, przerwane wojną francusko-pruską. Postęp był wtedy wielokrotnie szybszy, niż obecnie. Okres postepu wręcz nieprawdopodobnego.
Wszystkie dzisiejsze wytwory techniki (pomijając laser i ciekłe kryształy): radio, telewizja, samochód, samolot, komputer (tak – to Karol Babbadge, 1874), rakiety – to wynalazki z tamtego okresu, okresu kapitalizmu. La belle Epoque. Jedyne, co teraz robimy, to trochę ulepszamu samochody, koleje, rakiety, radio, telewizję...
Kobieca logika pani redaktor Jankowskiej Pani Janina Jankowska swoimi dywagacjami jak zwykle wprawia mnie w coś w rodzaju wisielczego humoru. Jest bowiem klasycznym przykładem pewnego typu myślenia – to jest tzw. „kobieca logika” Otóż pisze dziś pani Jankowska o wkładzie Kaczyńskiego w przekonanie Camerona co do konieczności zachowania dopłat dla państw post-sowieckich w UE, nota bene ten wkład jest coraz bardziej oczywisty i nawet Tusk, aczkolwiek jak zwykle złośliwie i wrednie, jednak musiał to przyznać. Jednocześnie w tej samej notce zawarta jest pretensja do Kaczyńskiego > Szkoda, że Jarosław Kaczyński nie potrafi przed tak ważnym wydarzeniem jak szczyt UE nawiązać kontaktu z premierem. Czytam to i tak sobie myślę - rany boskie, premier oskarża Kaczyńskiego o zamach, sejm wysyła Macierewicza do sądu, bo się niejaki Dochnal poskarżył, Tusk kładzie lagę na nasze interesy popierając Merkel – a tu takie pretensje! „Dlaczego ci faceci nie potrafią się porozumieć?” Och, ci faceci, jak dzieci, ciągle się kłócą o pilota. A my, dobre matki Polki musimy to tolerować, bo faceci już tacy są. Ale musimy ich upomnieć czasem, bo wiadomo – mężczyzna to głowa, ale kobieta jest szyją itd. Jak słowo daję, nóż się w kieszeni otwiera, jak takie rzeczy czytam!!! Nóż mi się w kieszeni otwiera – słyszy Pani, Pani Janino? Piszę „nóż”, to jest tak straszne słowo, że zaraz pewnie Pani zemdleje, a potem poleci na policję donosząc o zagrożeniu fizycznym Dlaczego po tzw. „swojej stronie” mamy zatrzęsienie słodkich kobiet i rozmodlonych mężczyzn, a wszyscy tacy „wrażliwi i kulturalni”? Gdzie są NORMALNI????? Gdzie są faceci z jajami i kobiety z fantazją? Nie wiem.. ESKA