Skrócić front! „A obraz cudowny, co wzburzyć miał lud, plandeką przykryję i skończy się cud” – śpiewał na melodię „Godzinek” Gnom, czyli Władysław Gomułka w „Wielkiej Arii Gnoma”, kończącej „Targowicę, czyli Operę Gnoma”, autorstwa Janusza Szpotańskiego. Była to aluzja do aresztowania obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, do jakiego doszło w ramach wojny z Kościołem, jaką Władysław Gomułka rozpętał w ramach przygotowań do obchodów 1000-lecia... no właśnie – czego? Partia twierdziła, że państwa polskiego, co było oczywistym historycznym nonsensem, bo państwo polskie istniało już przed 966 rokiem – zaś Kościół, z Prymasem Stefanem Wyszyńskim na czele – że chrztu Polski, który rzeczywiście miał miejsce w roku 966. I obraz rzeczywiście został aresztowany, ale okazało się, że to jeszcze gorzej, bo Prymas nakazał by po Polsce pielgrzymowały puste ramy, a uganianie się milicji za pustymi ramami i ich aresztowanie tak dalece wykraczało poza granice śmieszności, że nawet Gomułka to zrozumiał. Wspominam o tym gwoli oświecenia w czynie społecznym pani red. Katarzyny Wiśniewskiej z „Głosu Cadyka”, która, jak uprzejmie przypuszczam, w tamtych czasach nie była nawet jeszcze zygotą, a dzisiaj, w charakterze oficera religijnego odcinka frontu ideologicznego, sztorcuje każdego, kto ośmiela się „wykorzystywać religię do celów politycznych”. Świat, droga pani Kasiu, chociaż może się to pani wydać niewiarygodne, istniał również przed narodzeniem i objawieniem się Adama Michnika. „Da, byli liudi w nasze wremia (...). Bagadyry – nie wy!” – czytamy w balladzie Michała Lermontowa „Borodino”. A do celów politycznych nadaje się wszystko – oczywiście pod warunkiem, że nie bierze się za to „człowiek muzyki nieświadom”. Właśnie gruchnęła wieść, że zawarte zostało porozumienie w sprawie krzyża stojącego przed Pałacem Namiestnikowskim przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Porozumienie zawarł, jak powiadają, JE abp Kazimierz Nycz z Kancelarią Prezydenta i harcerzami. Wśród uczestników porozumienia nie ma ani Jarosława Kaczyńskiego, ani nikogo z PiS, ani nikogo z Ruchu 10 kwietnia. Wygląda na to, że buńczuczne deklaracje, jakie w związku z krzyżem wygłaszał Jarosław Kaczyński, nie miały żadnych, a w każdym razie dostatecznych podstaw. Bo – po pierwsze – krzyż został postawiony na terenie należącym do Skarbu Państwa, a administrowanym przez Kancelarię Prezydenta – więc ani Jarosławowi Kaczyńskiemu, ani nikomu innemu nic do tego. Po drugie - sam krzyż nie jest własnością PiS, tylko harcerzy, którzy go tam postawili. Wreszcie – po trzecie – od inicjowania i organizowania kultów są związki wyznaniowe – w tym przypadku Kościół katolicki, a nie Prawo i Sprawiedliwość. Najwyraźniej ktoś, kto prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu doradził pakować się w sprawę, w której nie dysponował ani jednym formalnym atutem, jest albo durniem, albo wrogim agentem. Bo postępując w ten sposób Jarosław Kaczyński nadmiernie rozszerzył front, a rozszerzając – osłabił siłę swego oddziaływania na każdym – równhież na tym – odcinku. Tymczasem gdyby skoncentrował się na drobiazgowym odtworzeniu działań rządu premiera Tuska, a zwłaszcza - karygodnego postępowania Ministerstwa Spraw Zagranicznych pod formalnym kierownictwem Radosława Sikorskiego, to opinia publiczna, a w każdym razie – ta jej część, która swoich sumień i szacunku dla własnego państwa nie oddała w arendę razwiedce z sowieckimi korzeniami - niewątpliwie zostałaby wstrząśnięta nikczemnym, a nawet nielegalnym sposobem, w jaki – w porozumieniu z władzami Rosji - prowadził on walkę z prezydentem własnego państwa. Za to zarówno premier Donald Tusk, jak i minister Radosław Sikorski powinni stanąć przez Trybunałem Stanu – i to niezależnie od tego, jakie przyczyny katastrofy ustalą Rosjanie, czy polska prokuratura. Tak oczywiście powinno być w państwie normalnym, jakim III Rzeczpospolita niestety nie jest – bo pasożytująca na nim razwiedka doprowadziła nie tylko do jego rozbrojenia i paraliżu właściwie wszystkich jego instytucji. Dlatego, skoro PiS utworzył już zespół, który pod kierunkiem posła Macierewicza zamierza zająć się wyjaśnianiem przyczyn katastrofy, nie powinien znowu rozszerzać frontu i podejmować własne próby wróżenia z fusów, tylko doprowadzić do poinformowania opinii publicznej o wszystkich zaniechaniach i sabotażach ze strony urzędników żrących chleb Rzeczypospolitej – jakie towarzyszyły przygotowaniom udziału prezydenta państwa w uroczystości 10 kwietnia. W przeciwnym razie znowu będziemy świadkami widowiska polegającego na groźnym kiwaniu palcem w bucie, bez jakichkolwiek następstw. SM
22 lipca 2010 "Ciemne okna są jasnym dowodem"... - ktoś słusznie zauważył i jest to parafraza wałęsowskiego powiedzenia, że” widzę to jasno na białym”. Albo rzecz się miała odwrotnie.. Pan Lech Wałęsa sparafrazował.. W każdym razie jest tu wykorzystanie słów” jasny” i „ ciemny”. Bo zawsze po ciemniej nocy następuje jasny dzień.. Chyba, że w tej sprawie zabrałby głos pan były prezydent- wtedy powiedzenie to brzmiałoby mniej więcej tak, „ po jasnej nocy, następuje ciemny dzień.”. W każdym razie będziemy mogli składać do sądów powszechnych … pozwy zbiorowe(???) Tak postanowiono w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości.. Będziemy sprawiedliwość egzekwować-, że tak powiem hurtem.. I nie będzie już nawet odblasku określenia sprawiedliwości z czasów świetność Cesarstwa Rzymskiego, czasów cesarza Trajana, kiedy sprawiedliwość była” stałą i niezłomną wolą oddawania każdemu tego co mu się należy”. Nie będzie oddawania sprawiedliwości każdemu z osobna, będzie sprawiedliwość kolektywna, zbiorowa, zespołowa.. Oddawana zbiorowo, kolektywnie i zespołowo. Wszak w socjalizmie liczy się kolektyw. I słuszna socjalistów racja. Jeśli w prywatnej firmie, pracownicy zmówią się zbiorowo i wystosują pozew zbiorowy przeciw swojemu pracodawcy, to jak dobrze pójdzie i sąd będzie przychylny pracownikom, to pracownicy zbiorowo zrobią z pracodawcą co im się żywnie spodoba. Znowu chodzi o Kult Liczby, czyli demokrację sprawiedliwości.. Im większa Liczba, tym słuszniejsza Racja.. Sprawiedliwość jeszcze dosadniej będzie wymierzana poprzez wielkość Liczby.. W wielkich firmach wielu pracowników będzie mogło składać pozwy zbiorowe, na przykład w sprawie podwyżek wynagrodzeń... Dlaczego ma być sprawiedliwość indywidualna, jak lepsza i bardziej demokratyczna jest- zbiorowa? To jest swojego rodzaju bolszewizm, o którym, Eric von Kuenelt- Leddihn pisał:” nowa, niebezpieczna i śmiertelna mutacja herezji upaństwowionej ludzkości”(!!!). Komunizm jest budowany od tyłu, nie frontalnie- tak jak kiedyś.. Wprowadza się jego kolejne elementy powoli, acz systematycznie.. Efekt będzie ten sam. Zatriumfuje komunizm w wersji tylnodrzwiowej.. Przy powolnej likwidacji cywilizacji łacińsko-chrześcijańskiej, personalistycznej, na rzecz cywilizacji spod ciemnej gwiazdy – gromadnościowej.. Lwica kocha gromady, kupy, zbiorowości.. Prawica indywidualizm, egoizm, który jest cnotą, wolność człowieka.. Bo kto kiedy słyszał, żeby sądy królewskie rozpatrywały wnioski zbiorowe skarżących. Każdy był rozpatrywany indywidualnie, bo nasza ginąca cywilizacja to indywidualizm, wiara w prawa Boże, a nie ludzkie, monarchia jako naturalna forma sprawowania władzy, a nie demokracja wymyślona ku zgubie ludzkości.. Bo co to za sprawowanie władzy, jak o prawdzie decyduje większość? Tylko patrzeć, jak składy sędziowskie będą kolektywne i o winie będzie decydowała większość w składzie głupoty, a nie dowody zebrane przeciw oskarżonemu. Już w Sądzie Najwyższym głosują o prawdzie większościowo.. I we wszelkiego rodzaju komisjach.. W komisji hazardowej też ustalają prawdę w głosowaniu pomiędzy sobą.. I nawet ogłaszają wynik przed ostatecznym zebraniem dowodów.
Powinni ogłosić głosowanie większościowe – jak to się mówi- na mieście.. Niech lud miejski i wiejski zadecyduje jaką prawdę chce widzieć.. Niech zapanuje nareszcie sprawiedliwość ludowa, trybunały ludowe, zamiast sądów powszechnych. Wszędzie poustawiać urny z prochami zdrowego rozsądku, i wprowadzić demokrację większościową…. Niech ludność demokratyczna i prawoczłowiecza decyduje nareszcie sprawiedliwie.. Choć w takim przypadku najlepiej byłoby rzucić monetą.... Niech ona zadecyduje o sprawiedliwości.. O profesorze Jerzym Buzku, prawach człowieka pod Grunwaldem, o epoce europejskiego socjalizmu- pardon- humanizmu, o tolerancji i poszanowaniu rozumu i godności- według mediów- rozmawiali rycerze średniowieczni przed i po bitwie pod Grunwaldem. Nie wiem czy rozmawiali o pozwach zbiorowych do sądów królewskich, ale na pewno sam Pan Bóg na sądzie Ostatecznym każdego nas rozpatrzy indywidualnie.. I nie będzie się ustosunkowywał hurtem- bo byłoby to zaprzeczeniem tego, co nam dał- jak przychodziliśmy na świat.. A dał nam wolną wolę , rozum i Dziesięć Przykazań, żebyśmy mieli wskazówkę jak postępować i żyć na jego Bożym świecie.. I w zależności jak będziemy postępować, spotka nas nagroda, bądź kara.. O karach jakby mniej Kościół Powszechny mówił w dobie humanistycznej demokracji i praw demokratycznego człowieka. No i oczywiście tolerancji. Ale przecież każdy normalny ojciec wymierza i kary i nagrody w zależności od postępowania. swoich dzieci... System musi opierać się i na karach i na nagrodach.. A do tego potrzebny jest sędzia! I to sędzia sprawiedliwy, który za dobre wynagradza, a za złe karze.. Takim ojcem jest sam Pan Bóg. Oprócz tego, że kocha to i wymierza.. Jeszcze jak nauczał mnie Kościół czterdzieści lat temu- „Bóg jest sędzią sprawiedliwym”, który za dobre wynagradza, a za złe karze.” Teraz mówi jedynie o miłości. Kar nie ma! Są same nagrody. Wszyscy pójdziemy do nieba. Jeśli oczywiście wszyscy się zmieścimy; człowiek porządny obok oszusta, pracowity obok lenia, morderca obok człowieka szanującego życie, kłamca obok prawdomównego. Wszyscy kolektywnie obok siebie.. Skoro dał indywidualnie każdemu z nas rozum i wolną wolę, i potraktował nas sprawiedliwie i odpowiedzialnie, i nie przyszło mu do głowy, żeby nas traktować zbiorowo i hurtem, to dlaczego zły człowiek burzy to wszystko? Bo zły socjalistyczny człowiek nienawidzi Pana Boga, jego zasad, jego Praw, jego widzenia sprawiedliwości i odpowiedzialności i tego , że to on jest Królem, a nie człowiek. Człowiek może być co najwyżej demokratą gwałcącym Prawa Boże w demokratycznym Sejmie i zniewalającym człowieka. Człowiek sam siebie zniewala, uchwalając antywolnościowe ustawy.. Antywolnościowe czyli przeciwne widzeniu roli człowieka w świecie- roli widzianej przez Pana Boga. Człowiek z natury powinien rodzić się wolny z niezapisanymi zgłoskami wszelakich obciążeń z wyjątkiem grzechu pierworodnego. Ten problem rozwiązuje chrzest. Natomiast kto rozwiąże problem długu, który każdy rodzący się w Polsce człowiek ma już w chwili urodzenia? Dopiero się urodził, a już ma! Bo zadbał o to socjalistyczny rząd, który bez żadnej odpowiedzialności zadłuża swoich poddanych obywateli.. I wmawia na co dzień” obywatelom”, że dobrze by było, żeby człowiek uwolnił się od Boga, a całą duszą i sercem przynależał do państwa? Czy Pan Bóg kogokolwiek zadłużył? Niektórzy twierdzą, że każdy z nas ma obywatelskim garbie już 27 000złotych długu.. Inni są bardziej powściągliwi. Mamy po 20 000 złotych! Pytanie jest inne? Jakim prawem ktoś, kogo nie znam i nie dałem mu zgody- zadłuża mnie i moje dzieciaki? Ciemne okna są jasnym dowodem.. WJR
TA SAMA BAJKA, TA SAMA KASA rozmowa z Januszem Rewińskim "Przeżywam głęboki szok i myślę sobie, jaki mechanizm mógł wkręcić tych sympatycznych, młodych facetów w prostą, mafijną niemal zależność od specjalistów od służb". Z Januszem Rewińskim, aktorem, rozmawia Rafał Kotomski ("Gazeta Polska").
Czy pan się w ogóle interesuje polityką? Proszę pana, byłem politykiem dla jaj. I zostałem posłem stworzonej przez siebie Polskiej Partii Przyjaciół Piwa. To chodzenie po sejmowych korytarzach znam do bólu, z autopsji.
I nadal wierzy pan, że politykę można uprawiać tylko dla żartu? Niee… Wtedy byłem młody, a okres był przełomowy, początek lat dziewięćdziesiątych. I urządziłem sobie taki polityczny żart.
Tak, ale mamy 20 lat później i co? Dalej panu do śmiechu? Polityka jest bardziej śmieszna czy bardziej straszna? Jednak sądzę, że jest strasznie i pojawiają się wciąż nowe elementy wiejące grozą. Układ wydaje się dość bandycki, a wygląda tak, jakby jakaś grupa zaszantażowała młodych, żądnych władzy chłopców i obiecała im to, czego się wcale nie spodziewali. Obserwuję, co się wyprawia z tymi młodymi ludźmi, którzy kiedyś byli opozycjonistami, pracowali w spółdzielni „Świetlik” i przyjaźnili się z Maciejem Płażyńskim. To wygląda gorzej niż w Granicy Nałkowskiej! Czuję z ich strony taką właśnie motywację: jeździć dobrymi samochodami, palić cygara i pić wino na koszt podatników.
Polityczne początki Tuska, Schetyny, Drzewieckiego, Bieleckiego pan zdaje się obserwował z bliska? Byli całkiem sympatyczni! Nosili ładne koszule i dobrze skrojone garnitury. Ich koledzy zakładali zresztą fabryki, które te stroje szyły. Sam chodziłem w garniturze kupionym gdzieś w upadającej „Modzie Polskiej”, jak jakiś waszeć przebrany ze swetra w rodzaj konfekcji wiszącej w sklepie. I te dziwaczne buty! A oni imponowali mi, bo wyglądali estetycznie. Naiwnemu aktorowi z kabaretu wydawało się, że to powiew szlachetności. Nie odróżniałem wtedy wszystkich odcieni „Solidarności”. Grupa, o której mówię, w porównaniu z Geremkiem czy Mazowieckim to był taki powiew świeżości.
Jako polityk był pan naiwny, a może ci w ładnych garniturach już wtedy mieli swoje za uszami? Nie sądzę, bo przecież to były początki i trudno w przedszkolu mieć już sporo na sumieniu. Chociaż dzisiaj możemy tylko domniemywać, może jakieś dokumenty pozostały w IPN-ie…
…który lewica wchodząca coraz wyraźniej w koalicję z PO zamierza zlikwidować. To nic nowego! Już wtedy chodzili pod ramię Jaskiernia z Piskorskim i Tusk z Siwcem. My wam poprzemy Siwca do KRRiTV, wy nam poprzecie Zarębskiego. Ta koncepcja rodziła się na moich oczach.
Wiecznie żywa koncepcja trwałych rządów oświeconej części postsolidarności i postkomuny. Oczywiście! Pomysł na przeżycie 20–30 lat. My będziemy propozycją – wy opozycją i na odwrót. Wiecie, rozumiecie, jesteśmy w tym samym wieku, po co mamy się rżnąć, ciąć i bić… Zanim przyszła era Kwaśniewskiego, pierwsze ruchy były w tej solidarnościowej młodzieżówce, kiedy oni się wysyłali do rady radiofonii.
Jest szansa na powtórkę z rozrywki i powrót do epokowej koncepcji. Jan Pietrzak mówi o froncie jedności narodu. Pan nie zapisał się do dworu Komorowskiego, a tak przecież wypadało… Nie wiem, na czym to polega. Na pewno dominują postawy, że tak wypada, a obracając się w środowisku artystycznym, nie można inaczej… Ludzie zbliżają się do tej, a nie innej gazety, stylu myślenia, picia, ubierania. I to bezwiednie. To towarzystwo poddaje się rządowi dusz pewnej stacji telewizyjnej, pewnej gazety. I wystarczy, że to jest cacy, a tamto fe. Cacy zresztą jest wygodne i przyjemne, to po co głębsza refleksja?
Artysta-nonkonformista to w kraju nad Wisłą wymierający gatunek. Zastąpił go artysta, który co prawda popiera całym sercem, ale nie zna nawet imienia nowego prezydenta. Zresztą im najbardziej potrzebna jest fura, komóra i dyskoteka między planem filmowym albo sceną.
I przy szklance czegoś mocniejszego zaśmiewają się z dowcipów Palikota. Ma pan jakiś pomysł na niego? Nie wiem, kto to jest. Uciekł, gdy zobaczył mnie przed debatą telewizyjną Kaczyński–Komorowski. A szkoda, bo go szukaliśmy. Swoje zdanie mam, ale byłem ciekaw, kto to jest z bliska. Pewnie człowiek szkolony. Kiedyś pan Superczyński rozpoznał się na zdjęciu zamiast Wachowskiego. Teraz jest „Janusz, to ty?”. Ale to wciąż ta sama bajka, ci sami przebierańcy, to samo powiedziane i wyseplenione. No i ta sama kasa… Nie oszukujmy się polskie rozdanie nie jest żadnym fuksem. Od początku było wiadomo, kto ma mieć hurtownię piwa czy wina, kto hurtownię papierosów, a kto pałac. I z tego rozdania ten pan się wziął. W Lublinie już go znają i się wstydzą.
Na szczęście są jeszcze Rymkiewicz, Kilar, Zelnik, Łaniewska… Musiał być jakiś zapalnik. Coś się zdarzyło, że część środowiska intelektualnego powiedziała sobie, że tak dalej być nie może. Non possumus! Próba zatamowania tego jest rozpaczliwą próbą łatania wałów przeciwpowodziowych. A to już ruszyło z filmem Pospieszalskiego i Stankiewicz, z dziesiątkami tysięcy podpisów zebranych przez Radę Katyńską prof. Trznadla. Nie da się zatkać jednym workiem z piaskiem. Ludzie zrozumieli, gdzie jest bariera obciachu. Chcą mieć własne zdanie i je artykułować. Koniec chowania się po kątach , bo jesteśmy może brzydcy, źle ubrani, nosimy moherowe berety… Co z tego? Oni byli przecież tacy ładni…
No i „gdzie się podziały tamte prywatki”? Ci politycy potwornie się zmienili! Coś niebywałego! Przeżywam głęboki szok i myślę, jaki mechanizm mógł wkręcić tych sympatycznych, młodych facetów w prostą, mafijną niemal zależność od specjalistów od służb. A ci właśnie jegomościowie nawet w wywiadach prasowych wręcz chełpią się, że tworzyli PO. Wypisz, wymaluj z jednej strony gwardia, a z drugiej legia! Nie mogę się z tym pogodzić. I dzisiaj najważniejsze są pytania, czego tak strasznie się boją? Smoleńska? Afery hazardowej?
O jakiej aferze pan mówi? Przecież żadnej afery nie było. Przewodniczący Sekuła już to stwierdził. To dopiero podła konstrukcja! Ludzie przestali się wstydzić być nikczemnymi. Ten nieszczęsny kandydat na prezydenta Zabrza nie wstydzi się pisać takich raportów. Choć jako aktor po szkole teatralnej rozumiem, że obsadę trzeba właściwie dobrać.
Sekuła rolę w Rewizorze Gogola miałby pewną. I nie myślę o roli głównej. Właśnie, przecież ten facet ma wszystko na twarzy wypisane! Zastanawiam się, czy ludzie tego nie widzą, czy nie chcą widzieć. Później, jak już zrozumieją, to zaczną się wstydzić, że dali się tak strasznie nabrać. Cóż, może ludziom wystarczy jednak życia, by odróżnić dobro od zła. To taka bardzo podstawowa rzecz.
Przejął się pan, a może lepiej to wszystko brać żartem? A co ja robię?
I daje się? Próbuję, ale spodziewałby się pan, że się dogada Tusk z Farfałem i Giertychem?
Bo był w TVP pański popularny program „Szkoda gadać”, a potem było „cyk i nie ma” – to pan miał na myśli? Chcę powiedzieć, że dostałem w TVP propozycję do odrzucenia. Przyszedł ojciec chrzestny i za tę samą pracę co dotychczas zaproponował jedną czwartą honorarium. Dlaczego miałem się na to godzić? Przecież pracowałem tak samo, a poprzednia stawka była dla firmy do udźwignięcia. Tak nie można!
Słyszałem, że ma pan jednak wrócić z innym swoim programem do telewizji? Z czym mam się rozpędzać? Przecież pani urlopowana z Agory Śledzińska-Katarasińska dalej jest rozgrywającą. Kilka razy się nie udało, a teraz pewnie się uda, bo jest Bronek i można czyścić telewizję, zrobić prawdziwy przeciąg.
Czyli pomysłu pan nie ma? Ja to jestem aktor od przyjmowania lub odrzucania propozycji.
Jak tak sobie siedzimy wśród pól i lasów, to wygląda mi na to, że pan ma prawdziwą przerwę. Bywają tak zwane odejścia wymuszone, kiedy okazuje się, że człowiek, który coś osiągnął, ma coś tam ponagrywane, jakieś role na koncie – jest niepotrzebny. Nikt do niego nie dzwoni.
I z czego taki człowiek żyje? Z oszczędności.
A konie? Nie da się wyżyć z ich hodowli? Proszę pana, to jest tylko hobby. Z honorarium za poprowadzenie Opola kupiłem sobie konia. Ten koń je, kosztuje i musi pięknie wyglądać. A ja codziennie mam przy nim co robić.
Może w Wigilię coś powie o nowym triumwiracie polskiej polityki? Po ostatnich wyborach już mówił, ale bardzo krótko, tylko jedno słowo.
Domyślam się, że nie do powtórzenia? Było niecenzuralne i nieparlamentarne.
Macierewicz: czy specjaliści z Polski byli przy sekcji ofiar? Poseł PiS Antoni Macierewicz, powołując się na wypowiedzi prokuratury wojskowej, twierdzi, że podczas sekcji zwłok ofiar katastrofy pod Smoleńskiem nie byli obecni polscy lekarze. Jak zaznaczył na konferencji prasowej, oczekuje od minister zdrowia Ewy Kopacz wyjaśnień w tej sprawie. Jak przypmniał poseł PiS, minister twierdziła, że była świadkiem badania przeprowadzanego przez polskich i rosyjskich patomorfologów w obecności prokuratorów z obydwu państw. Zdaniem Macierewicza, te rozbieżności są “szokujące”. Poseł zaznaczył, że Ewa Kopacz musi wyjaśnić, czy rzeczywiście była świadkiem sekcji zwłok. “Pytamy premiera Tuska, czy tylko opinia publiczna została wprowadzona w błąd, czy on także”- podkreślał Antoni Macierewicz. Antoni Macierewicz stoi on na czele powołanego przez PiS zespołu parlamentarnego badającego przyczyny katastrofy smoleńskiej. Według informacji „Gazety Wyborczej” patomorfolodzy złożyli w prokuraturze oświadczenie, z którego wynika, że do moskiewskiego zakładu medycyny sądowej przybyli po wszystkim. O sekcji dowiedzieli się od Rosjan. Wnioskowali o tym także na podstawie śladów, jakie zobaczyli na zwłokach.
Pracowali ręka w rękę 29 kwietnia, Ewy Kopacz w Sejmie mówiła o pracy w Moskwie przy identyfikacji ciał ofiar katastrofy. – Z wielką uwagą obserwowałam pracę naszych patomorfologów przez pierwsze godziny. Pierwsze godziny nie były łatwe i to państwo musicie wiedzieć. Przez moment nasi polscy lekarze byli traktowani jako obserwatorzy tego, co się dzieje. To trwało może kilkanaście minut, a potem, kiedy założyli fartuchy i stanęli do pracy razem z lekarzami rosyjskimi, nie musieli do siebie nic mówić. Wykonywali jak fachowcy swoją pracę, z wielkim poszanowaniem ofiar tej katastrofy – mówiła Kopacz. W czasie wystąpienia podkreślała, że w Moskwie pracowali zarówno polscy jak i rosyjscy specjaliści. – (…) Badania, które odbywały się w Moskwie, nie były wyłącznie prowadzone przez specjalistów rosyjskich. Nasi polscy genetycy uczestniczyli w tych pracach i spędzali tam po kilkanaście godzin dziennie. Byli tam zarówno wtedy, kiedy od rodzin pobierano materiał porównawczy do badań genetycznych, jak i wtedy, kiedy te badania analizowano – podkreślała minister.
Zawsze orzekają winę pilotów Remontujący polski samolot zakład w Samarze uzyskał aż trzy różne certyfikaty MAK, za których wydanie gremium to otrzymało za pośrednictwem spółki Avia Register po 3 miliony dolarów Międzypaństwowy Komitet Lotniczy, który ma wyjaśnić okoliczności katastrofy polskiego samolotu Tu-154M 101, spowity jest niekończącym się pasmem skandali i niewyobrażalnych wręcz afer korupcyjnych. We władzach Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego zasiadają wyłącznie Rosjanie. – Nie ma tam żadnego cudzoziemca, tak więc nie ma mowy o jakimkolwiek międzynarodowym charakterze tej struktury – zauważa w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” jeden z pilotów PLL LOT. - W interesie strony rosyjskiej wyraźnie leży udowodnienie, że polski Tu-154M był sprawny technicznie. Zwalnia to bowiem producentów tupolewa oraz jedne z największych rosyjskich zakładów lotniczych Aviakor w Samarze od obowiązku wypłaty odszkodowań rodzinom ofiar katastrofy – podkreśla nasz rozmówca. Remontujący polski samolot zakład w Samarze uzyskał aż trzy różne certyfikaty MAK (głównie na produkowane przez siebie samoloty), za których wydanie organizacja ta otrzymała za pośrednictwem spółki Avia Register po 3 miliony dolarów (zgodnie z taryfikatorem MAK). Wykluczenie awarii maszyny będzie więc priorytetem MAK. – W związku z tym kierowana przez gen. Tatianę Anodinę instytucja nie może być uważana za bezstronną – dodaje pilot. Międzypaństwowy Komitet Lotniczy został powołany do działania po upadku Związku Sowieckiego, a dokładniej po powstaniu Wspólnoty Niepodległych Państw 30 grudnia 1991 roku. Miał odpowiadać za przestrzeń powietrzną wszystkich 11 państw wchodzących w skład WNP i sprawować całkowitą pieczę nad postsowiecką przestrzenią powietrzną. Nie tylko ustala on przyczyny katastrof lotniczych, lecz także wydaje pozwolenia na eksploatację niemal całego sprzętu wykorzystywanego przez lotnictwo cywilne, również certyfikuje samoloty. Bez zgody MAK w Rosji w powietrze nie może wzbić się żaden samolot ani funkcjonować żadne lotnisko. Ponadto, jak zauważa tygodnik “Newsweek”, MAK działa na bardzo osobliwych zasadach. Z jednej strony – w oparciu o kodeks handlowy Federacji Rosyjskiej – funkcjonuje jak przedsiębiorstwo, pobierając niebotyczne opłaty za wydane certyfikaty (za każdy certyfikat inkasuje 3 mln USD). Z drugiej zaś strony, posiada status przedstawicielstwa dyplomatycznego, który został mu przyznany przez rząd. Przy badaniu przyczyn katastrof lotniczych MAK tak naprawdę ocenia sprzęt, któremu sam wcześniej wydał certyfikat, czyli opiniuje własną pracę. Dzięki uzyskanemu od rządu statusowi dyplomatycznemu szefów MAK chroni immunitet, a Komitet nie tylko nie podlega żadnej instytucji, lecz także jego pracownicy nie ponoszą odpowiedzialności sądowej podczas wykonywania obowiązków służbowych. Od decyzji MAK nie ma zatem odwołania. Wspomniane absurdy najlepiej obrazują niekończące się skandale wokół działalności i postanowień komisji (które zawsze są skrzętnie zamiatane pod dywan). Znamienne, że MAK zawsze winą za katastrofę obarcza pilotów. Tak też jest w przypadku polskiego tupolewa.
Tymczasem, jak podkreśla “Gazeta Polska”, powołując się na rosyjską gazetę “Stringer”, stworzony pod pretekstem utrzymania jednolitości lotnictwa na terenie WNP MAK nie jest organizacją legalną, “ponieważ – według konstytucji Federacji Rosyjskiej – międzypaństwowe umowy muszą być ratyfikowane w Dumie Państwowej. Jednak umowy zawarte między państwami i MAK nie były ratyfikowane”. Ponadto uchwała rządu Czernomyrdina (nr 367) z 23 kwietnia 1994 r., w której MAK udzielono pełnomocnictw federalnego zarządu Federacji Rosyjskiej na wydawanie certyfikatów dotyczących techniki lotniczej, została przygotowana wbrew konstytucji Rosji.
Wypadły silniki? Nie szkodzi Jednym z pierwszych przypadków obnażających wyraźnie patologiczne mechanizmy działania MAK była katastrofa transportowca An-124 Rusłan z 1997 r., który spadł na osiedle mieszkalne w Irkucku, zabijając 72 osoby. I choć bezpośrednią przyczyną tragedii była awaria silników, które nagle przestały pracować, MAK stwierdził, że doprowadził do niej “błąd ludzki”. Innego stanowiska Komitetu nie można było się spodziewać choćby z tej racji, że MAK osobiście wydał wcześniej certyfikat na wspomniane urządzenia. Kolejnym przykładem jest historia pilota linii Azor-Awia Aleksandra Kazancewa, któremu Komitet przypisał całą winę za rozbicie samolotu Ił-76 w 2004 roku na lotnisku w Baku. W 2007 roku Kazancew wytoczył liniom lotniczym, w których pracował, proces o zniesławienie. Jak później tłumaczył, tylko tak mógł – choć pośrednio – oskarżyć objętych immunitetem dyplomatycznym specjalistów MAK. Przedstawił on wówczas dokumenty, z których wynikało, że silniki Iła-76 na 7 lat przed katastrofą zostały przez właściciela skreślone ze stanu i zakwalifikowane jako złom. Jednak tuż przed wypadkiem te same, zużyte silniki, znów do iła zamontowano, i to za zgodą MAK. Co więcej, w trakcie sprawy okazało się, że tuż przed katastrofą przewoźnik ubezpieczył maszynę na 10 mln USD. W podobny ton wpisuje się także katastrofa ormiańskiego samolotu A320, który w 2006 roku runął do morza podczas podchodzenia do lądowania. Zginęło 113 osób. MAK oskarżył o to załogę, tuszując dowody świadczące o błędach obsługi lotniska i fatalnym stanie technicznym portu lotniczego (który – podobnie jak we wszystkich innych przypadkach – wcześniej sam certyfikował). Ormiańskie media i eksperci żądali wystąpienia Armenii z Komitetu. Międzypaństwowy Komitet Lotniczy natychmiast też wkroczył do akcji mającej na celu wyjaśnienie przyczyn katastrofy polskiego samolotu rządowego z prezydentem Lechem Kaczyńskim i 95 ważnymi osobami na pokładzie. Podkreślając swoją rzekomo niezastąpioną rolę w śledztwie, pisano: “Ważne jest to, by dochodzenie prowadziła właśnie organizacja międzynarodowa, która kieruje się normami prawa międzynarodowego i dysponuje dużym doświadczeniem międzynarodowych dochodzeń w 53 krajach świata. Wysoko cenimy to, że od samego początku dochodzenia mamy wsparcie kolegów z USA, państw Unii Europejskiej, które oświadczyły, iż nie kwestionują niezależności, obiektywności i profesjonalizmu naszej Komisji” (raport MAK z 20 maja br. dotyczący katastrofy smoleńskiej). Przeciwko stosowanym standardowo przez MAK praktykom obarczania winą za katastrofę samolotów ich załogę, kilkakrotnie protestowali sami rosyjscy piloci, zarzucając Komitetowi, że jako sędzia we własnej sprawie, wciąż tendencyjnie pomija wpływ usterek urządzeń lotniskowych i maszyn, które certyfikuje. W 2003 roku sposób działania MAK w specjalnej uchwale zdecydowanie skrytykowała także rosyjska Duma. W uchwale napisała m.in.: “MAK nie przyczynia się do zwiększenia bezpieczeństwa ruchu lotniczego. Jako organizacja międzynarodowa zwolniony jest z podatków, a jednocześnie czerpie ogromne zyski z certyfikacji lotnictwa. Jednoczesne przyznawanie certyfikatów i orzekanie o przyczynach katastrof doprowadziło do tego, że główną przyczyną wypadków lotniczych, którą orzeka MAK, stał się czynnik ludzki. Tym samym Komitet unika odpowiedzialności za katastrofy lotnicze, przenosząc ją na załogi samolotów. Działalność MAK na terytorium Federacji Rosyjskiej nie służy interesom kraju. Z powyższych powodów Komitet powinien zaprzestać swojej działalności i zostać zastąpiony przez organa państwowe”. Pomimo wezwania Dumy tak się jednak nie stało, a Komitet z każdym rokiem wplątywał się w coraz to nowe skandale wokół własnych orzeczeń, a także w zakrojone na niespotykaną skalę afery korupcyjne. Jak podkreśla “Newsweek”, wykorzystuje on swoją pozycję i swoje kompetencje do zakulisowej gry na rynku, który sam reguluje.
Korupcja Działalność korupcyjna Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego nierozerwalnie związana jest z szefową tego gremium, generałem lotnictwa Tatianą Anodiną, nazywaną “generałem w spódnicy Władimira Putina”. Jej syn, Aleksander Pleszakow, jest założycielem i współwłaścicielem drugich co do wielkości rosyjskich linii lotniczych Transaero (sama Anodina jest także akcjonariuszką firmy), które powstały w listopadzie 1991 roku dzięki wsparciu możnego protektora Anodiny Jewgienija Primakowa (były premier Rosji i konkubent szefowej MAK). Dzięki protekcji służb specjalnych spółka zyskała pierwszych klientów, a błyskawicznie stworzyła własną flotę przy wsparciu MAK. Pierwsze loty Transaero na trasie Moskwa – Tel Awiw, które przyniosły Pleszakowi niewyobrażalną fortunę, miały związek z wydaną przez ZSRS pod koniec lat 80. zgodą na emigrację obywateli pochodzenia żydowskiego, którzy oddawali cały majątek za bilet lotniczy. Transaero przejął kontrolę nad tym olbrzymim rynkiem, który z każdym rokiem przynosił niewyobrażalne dochody. Całą zaś operację nadzorował i zabezpieczał KGB. Prawdziwy jednak skandal wybuchł w lutym 2003 roku, kiedy Komitet cofnął certyfikat zezwalający na latanie Iłom-86 produkowanym przez wytwórnię Iljuszyna. Po półrocznym śledztwie dotyczącym katastrofy z udziałem Iła-86 na moskiewskim lotnisku Szeremietiewo z 2002 roku MAK stwierdził, że Ił-86 jest maszyną wadliwą, zatem zakazał jej używania. Tym samym uziemiona została flota ponad 50 samolotów wykorzystywanych przez prawie wszystkich rosyjskich przewoźników obsługujących loty dalekiego zasięgu. I znów ciekawostka: jedyną firmą, która nie miała na stanie Iłów-86, okazała się… Transaero. Wówczas przeciwko decyzji Komitetu zaprotestowali: zakłady Iljuszyna, wszystkie rosyjskie linie lotnicze (oprócz oczywiście Transaero), piloci, ministerstwo transportu, a także sama Rada Federacji. MAK się ugiął i cofnął embargo. Na kolejny korupcyjny skandal z udziałem duetu Transaero-MAK nie trzeba było długo czekać. W 2005 roku kontrolerzy rosyjskiej Izby Obrachunkowej wykryli gigantyczne długi spółki wobec budżetu państwa. Chodziło o 300 mln USD zaległego cła za sprowadzane z USA boeingi. W niedługim jednak czasie szef rzeczonej Izby Siergiej Stiepaszyn zapewnił, że żadnych długów nie ma, a wcześniejsza informacja wynika ze zwykłej pomyłki szeregowych kontrolerów. Jak jednak później ujawnił jeden z inspektorów Władimir Fedotkin, zarówno na niego, jak i na innych, którzy kontrolowali Transaero, brutalnie naciskało kierownictwo Izby na czele z samym Stiepaszynem, żądając zmiany danych z kontroli. Firma Pleszakowa od początku istnienia była wspierana i faworyzowana przez MAK. Dzięki temu uzyskała specjalne zwolnienie z podatków i ceł na sprowadzane z zagranicy samoloty. Aleksander Pleszakow od kilku lat “świadczy” różnorodne przysługi Władimirowi Putinowi i obozowi rządzącemu. Założył także własną partię polityczną, która w Dumie wsparła Putinowską Jedyną Rosję. Z chwilą rozpoczęcia oficjalnej działalności politycznej Pleszakow zrezygnował z fotela prezesa Transaero, przekazując go żonie. Marta Ziarnik
Nie sądzę, by pilot świadomie “poszedł do ziemi” Z płk. rez. Robertem Latkowskim, pilotem, dowódcą 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego w latach 1986-1999, rozmawia Marcin Austyn Wygłaszanie opinii o odpowiedzialności pilotów za katastrofę polskiego Tupolewa w chwili, kiedy nie znamy szczegółów sprawy, jest właściwe? - Nie. Takie opinie są krzywdzące. Kiedy wszystkie fakty będą znane i komisja badająca ten wypadek tak właśnie orzeknie, to dopiero wówczas można podobne oskarżenia formułować. Na obecnym etapie, kiedy mamy tylko szczątkowe informacje, jest za wcześnie na wygłaszanie tego typu sądów.
Systematycznie pojawiają się sugestie, jakoby piloci czuli presję i lądowali “na siłę”. Jak Pan je ocenia? Doświadczony pilot specpułku pozwoliłby sobie na latanie pod presją? - Nie podchodzę poważnie do tego typu informacji. Mam wrażenie, że komuś bardzo zależy, by tworzyć tego typu “przecieki”. Nie jestem też w stanie racjonalnie wytłumaczyć sobie tego, że pilot świadomie “poszedł do ziemi” i zabił ludzi.
Piloci są przygotowani na tego typu sytuacje? - Pilot wie, jakie ma warunki, jakie warunki ma samolot, lotnisko – i nie może tego złamać. Sam miałem sytuacje, w których na mnie naciskano, ale nigdy się nie ugiąłem. Nie znałem też takiego przypadku. Owszem, piloci sygnalizowali, że były próby np. wymuszenia lotu mimo złej pogody, ale radziliśmy sobie z tego typu sytuacjami.
Pana zdaniem, upublicznione stenogramy rozmów załogi Tu-154M wniosły coś do sprawy? - Stenogram bez zapisu z rejestratora pokładowego, który zapisuje parametry lotu, to tylko fragment wyrwany z całości. Te elementy muszą być ze sobą połączone. Dopiero wówczas można orzec, czego dotyczyła dana komenda i jakie wtedy były parametry lotu. Obecnie mamy całą masę niejasności. Próbuje się wyliczać prędkości zniżania, ale to są działania wykonywane na podstawie komend i czasu, a nie dokładnych danych z rejestratora. Dlatego jestem tu bardzo ostrożny i czekam na wyniki prac komisji. Wtedy będziemy mieli pełny obraz sytuacji i będzie można się do niego odnosić.
Międzypaństwowy Komitet Lotniczy w ostatnim komunikacie oznajmił, że wylot do Smoleńska był źle przygotowany, nie dysponowano prognozami… - Nie jestem w stanie wyobrazić sobie takiej sytuacji. Idąc do samolotu, pilot musi mieć rozkaz lotu, prognozę i założony plan lotu. Bez tego pilot nie wsiada do samolotu. Sam byłem pilotem i nigdy nie zdarzyło mi się usiąść za sterami bez komunikatu meteorologicznego. To nieistotne, czy ma być to lot szkolny czy treningowy, ze zwykłym pasażerem czy z VIP-em.
Jak Pan ocenia wstrzemięźliwość resortu obrony oraz Dowództwa Sił Powietrznych wobec głosów oskarżających pilotów? - Mogę zrozumieć to, że dowództwo sił powietrznych nie odnosi się do każdej padającej z boku teorii i nie próbuje się tłumaczyć. W lotnictwie obowiązuje zasada, że trzeba czekać na wyniki prac komisji. To czasami trwa długo, ale bez tego możemy tylko dywagować, a przy tym wyrządzić komuś krzywdę. Nie wykluczam, że piloci mogli popełnić błąd, ale do tego trzeba dojść i to udowodnić. A jeśliby się okazało, że tak rzeczywiście było, trzeba udowodnić naciski. Dziś nic nie wiemy. Opinia publiczna chciała coś usłyszeć, więc podano strzępy informacji i każdy manipuluje nimi tak, jak mu wygodnie. Dziękuję za rozmowę.
Tomasz Strzyżewski - niedole antycenzora Pod koniec 1977 roku wydawnictwo „Aneks” opublikowało „Czarną Księgę Cenzury PRL” opartą na skopiowanych materiałach Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk przywiezionych do Szwecji przez b. cenzora Tomasza Strzyżewskiego. Tomasz Strzyżewski, dzięki wsparciu brata, w sierpniu 1975 roku został zatrudniony w krakowskiej delegaturze GUKPPiW. Już samo zapoznanie się z charakterem zajęcia, a zwłaszcza z obowiązującymi w urzędzie wytycznymi, stanowiło dla niego wstrząs. „Ja się [tego] nie spodziewałem – opowiadał. – Nagle tam wszystko jak na dłoni widzę, wszystkie te kłamstwa i wszystkie te nieczyste sprawy”. Od początku postawił sobie za cel ujawnienie ogromu dokonywanych na społeczeństwie manipulacji. Podjął się benedyktyńskiego wręcz dzieła: przepisywania, podczas nocnych dyżurów w Drukarni Narodowej przy ul. Wielopole, cenzorskiej biblii – „Księgi zapisów i zaleceń GUKPPiW” oraz kompletowania innych dokumentów z urzędu przy Rynku Kleparskim. Zapełnione pismem zeszytowe zszywki przechowywał w domu, w specjalnej skrytce w szafie. Ostatni dyżur poprzedzający urlop pełnił z 9 na 10 marca, do godz. 1.30. Ruszył w drogę. Przez kontrolę celną przeszedł w marynarce i rozpiętym płaszczu, z materiałami przytwierdzonymi do pleców. Wsiadł na prom do Szwecji. „To było nieprawdopodobnie przyjemne uczucie, ale cały czas byłem spięty”. Z tego co mu w razie zdemaskowania groziło, doskonale zdawał sobie sprawę. „Co by się ze mną stało? Wiadomo [...]. Szpiegostwo!”. Po przybyciu do Szwecji chciał natychmiast opublikować przywiezione rewelacje. Jednak przedstawiciele szwedzkiej Polonii potraktowali go jako prowokatora, mitomana lub „tylko durnia marzącego o złotych górach z CIA”. Jerzy Giedroyć tłumaczył: „Obiekcje miało wtedy b. dużo ludzi z FE [Free Europe – przyp. Godziemba] włącznie”. Inni nie doceniali wagi dokumentów. Pomarcowy emigrant Józef Dojczgewand stwierdzał, że „nie interesował się tą sprawą, ale to chyba nie jest ważne, jego natomiast interesuje [...] jak wygląda system parlamentarny w PRL”. „Emigracja, w której objęcia wpadłem – wspominał po latach - po udanym wywiezieniu zbrodniczych dokumentów, nazywała siebie enigmatycznie „emigracją pomarcową”, mimo że w istocie była ubocznym tylko produktem „sześciodniowej” wojny na Bliskim Wschodzie w 1967 roku. Rekrutowała się głównie z warstwy społecznej, która rozkazem z Moskwy, nagle odepchnięta została od władzy i wpływów. Byli to najczęściej etatowi pracownicy partyjno-państwowych struktur władzy państwowej oraz komunistycznych mass mediów (głównie dziennikarze, redaktorzy, a nawet cenzorzy), a także aparatczycy zatrudnieni na stanowiskach nomenklaturowych w gospodarce i usługach, jak również w nauce i kulturze. Prawdziwa emigracja niepodległościowa, reprezentowana przez takich, dawno już okrytych sławą i niezmiernie zasłużonych działaczy, jak Jan Nowak-Jeziorański lub Jerzy Giedroyc czy też innych, aktywnych w pozostałych polskich ośrodkach, jak np. w londyńskim czy nawet sztokholmskim – z naiwnym zachwytem powitała ów nieoczekiwany napływ „świeżej krwi”. Radość ich była nawet zrozumiała, zważywszy że tak wielu młodych, wykształconych i pełnych energii życiowej intelektualistów, przybyłych w dodatku prosto zza „żelaznej kurtyny”, pozwalało radykalnie wzmocnić pracę emigracji na rzecz odzyskania przez Polskę wolności oraz wydatnie usprawnić pomoc dla opozycji, walczącej z komunistycznym reżimem w kraju. Oszołomieni pozytywnym obrotem spraw, starsi, „przedwojenni” panowie pośpiesznie odsuwali z pola widzenia wszelkie nasuwające się refleksje czy wątpliwości co do szczerości przybyszów, deklarujących – nagle, swym tak zgodnym, wielotysięcznym chórem – swój antykomunizm, mimo że jeszcze przed chwilą (również jak jeden mąż) trwali wiernie na straży komunizmu. Przyjęli więc ich z otwartymi ramionami, dając świetne posady w rozgłośniach radiowych (np. w RWE), w prasie emigracyjnej czy rozmaitych polskich organizacjach i pomagając na inne jeszcze sposoby. W1977 roku proces owego „oswajania” był już zakończony. Nie było więc dla mnie miejsca, zwłaszcza że opinii o nowych uciekinierach z kraju „przedwojenni” decydenci zasięgali u świeżo zaakceptowanych i już prywatnie z nimi zaprzyjaźnionych „pomarcowców” Nic więc dziwnego, że tak „urobiona” przez pomarcowców emigracja przyjęła go z rezerwą, graniczącą czasem z niechęcią, a nawet rzadko ukrywaną irytacją, by nie rzec z oburzeniem. Musiałem najwidoczniej - wspominał - przeszkadzać tym „uchodźcom politycznym” w prezentowaniu peerelowskiej cenzury w sposób umożliwiający zatajanie ich własnej roli w funkcjonowaniu tegoż systemu i niedopuszczający do jakichkolwiek skojarzeń z faktem, że to przecież oni sami współtworzyli cały system, jako taki. Umiarkowana życzliwość, z jaką początkowo wielu z nich mnie darzyło, zmieniła się w ledwo ukrywaną wrogość, gdy znikły już wątpliwości co do tego, że nie łączy mnie z nimi wspólnota interesów.(…) Wielotysięczna armia dziennikarzy i autorów w Polsce, oddająca się prostytucji intelektualnej, środowisko, które sami na emigracji też reprezentowali, stanowiła rzeczywisty fundament cenzury.” Dyskredytująca Strzyżewskiego kampania, podkreślająca fakt, iż był cenzorem, podczas gdy faktycznie był antycenzorem, miała na celu odwrócenie uwagi od własnej przeszłości przedstawicieli emigracji pomarcowej. Najłatwiejszym zaś sposobem uwolnienia się od ciążącego kompleksu winy jest przerzucenie go na kogoś, kto go nie ma. Mimo to materiały wzbudzały coraz większe zainteresowanie zachodnich mediów. W końcu ukazały się nakładem „Aneksu”. Tom pierwszy osiągnął łączny nakład 10 tys. egz., natomiast drugi – 12 tys. Sprawa nabrała posmaku skandalu, ponieważ bohater, w pierwszym patriotycznym odruchu zrzekłszy się honorarium, wkrótce został bez środków do życia, podczas gdy niezbyt moralnie uprawniony zysk londyńskiego wydawcy przyniósł okrągłą sumkę. Równocześnie starano się zniechęcić zachodnich dziennikarzy od robienia wywiadów z nie znającym języka angielskiego Strzyżewskim. W trakcie jednego z wywiadów b. cenzor zauważył, że jego tłumacz – Andrzej Koraszewski zaniechał po prostu tłumaczenia. „Zauważyłem zażenowanie dziennikarza, a rzucane ku mnie spłoszone spojrzenia nie pozostawiały wątpliwości co do treści wypowiedzi Koraszewskiego. Domyśliłem się, że są to rzeczy bardzo dla mnie niepochlebne. Zainteresowanie mediów wygasło niemal natychmiast! Nawet wywiad, przygotowany już w szwedzkiej telewizji, został odwołany.” Wkrótce do Strzyżewskiego dotarły wiadomości, że Koraszewski (notabene były, długoletni funkcjonariusz partyjny i związkowy, pracownik Agencji Robotniczej), bliski współpracownik Eugeniusza Smolara, rozgłasza informacje, że „Strzyżewski zrobił TO dla pieniędzy!” W tej sytuacji, wspomina Skrzyżewski „sporządziłem pisemne zrzeczenie, wysyłając je następnie do wydawcy „Czarnej Księgi”. Był nim redaktor „Aneksu” Eugeniusz Smolar, który później w filmie Grzegorza Brauna „Wielka ucieczka cenzora” podtrzymał tę kłamliwą wersję, mówiąc:„Rozpocząłem wielotygodniowe, trudne negocjacje, przekonując [go], że być może w latach pięćdziesiątych ktoś na Zachodzie byłby w stanie wypłacić mu oczekiwane kilkaset tysięcy [!] dolarów...”. Ową wypowiedź prostował sam zainteresowany: „Nigdy [...] nie podejmowałem żadnych rozmów na temat pieniędzy”. Potwierdził to w liście do redakcji „Biuletynu IPN”, że Strzyżewski: „kierował się wyrażanym w listach do mnie przekonaniem, że powinien był otrzymać więcej pieniędzy za przemycone dokumenty cenzury”. W 1980 roku Koraszewski napisał broszurę, w której oskarżył Strzyżewskiego o bycie agentem bezpieki. „Analiza porównawcza – pisał Koraszewski - tekstów Stanisława Wałacha, Ryszarda Gontarza i innych z tekstami nijakiego Tomasza Strzyżewskiego ostatecznie potwierdziła nasze wcześniejsze podejrzenia, że ten ostatni jest agentem bezpieki. Osobnik pod nazwiskiem Strzyżewski pojawił się pod moim dachem w marcu lub kwietniu 1977 r. Przedstawił się jako były pracownik krakowskiej cenzury, który zbiegł z materiałami swego urzędu, aby, jak się wyraził, pomścić Katyń. Pan S. używał w swoich wypowiedziach stylistyki policyjnego raportu. A więc pojawiały się tu gęsto takie pojęcia jak osobnik, nijaki, rzekomy, itp., kiedy mówił o własnym dziadku, który zginął w Katyniu, nieodmiennie wymieniał najpierw nazwisko a potem imię. Podczas naszego pierwszego spotkania pan S. stwierdził, że materiały, które wywiózł są ogromnej wartości i że spodziewa się za nie otrzymać kilkadziesiąt tysięcy dolarów.” Otrzymane przez Strzyżewskiego w 2005 roku zaświadczenie o statusie pokrzywdzonego oraz dokumenty z IPN w pełni potwierdziły jego wersję, a jego dziadek – porucznik Wincenty Strzyżewski faktycznie został zamordowany przez Sowietów w Katyniu. Innym powodem nienawiści pomarcowej emigracji do Strzyżewskiego był fakt, iż wkrótce zaangażował się w działalność w Konfederacji Polski Niepodległej. Jak wspomina nasz bohater: „Słowo niepodległość było przez tych ludzi zawsze, aż do upadku komunizmu, wyszydzane. Konfederacja Polski Niepodległej, której Szwedzkie Biuro Informacyjne udało mi się na przekór ogromnym trudnościom prowadzić, była dla nich przysłowiową płachtą na byka. OPON (Ośrodek Polskich Organizacji Niepodległościowych) – najstarszą organizację emigracji niepodległościowej w Szwecji, omijali z daleka, jako gniazdo reakcji, siedlisko ciemniaków i „bogoojczyźnianych” patriotów–oszołomów.” W końcu lat 70. fragmenty „Czarnej księgi cenzury PRL” zostały wydrukowane przez podziemną Niezależną Oficynę Wydawniczą: „format A-4, niewyraźny powielaczowy druk, a jako okładka fotografia z frontonem znienawidzonego Głównego Urzędu Kontroli”. Zdecydowano się na niestosowaną dotychczas formę kolportażu, polegającą na rozsyłaniu pocztą lub dostarczaniu osobiście według skonstruowanej doraźnie specjalnej listy adresowej. Znaleźli się na niej główni przedstawiciele urzędowej elity opiniotwórczej, „ażeby nikt nie mógł powiedzieć, że nie wie, czym się zajmuje cenzura, co ona robi, jakie spustoszenia sieje” – wyjaśniał Mirosław Chojecki. „Nazwane to zostało dokumentem hańby – notował minister kultury i sztuki Józef Tejchma. – Również dla mnie jest to lektura wstrząsająca”. Porównywano ją, chociaż „tyczyła innej dziedziny życia i nie zawierała aż takich okropności – z rewelacjami [...] Światły”. Na polecenie premiera Piotra Jaroszewicza dokonano przeglądu wytycznych, „radykalnie je przy okazji redukując. Księga cenzorska schudła jak szczapa”. Wykreślono wówczas około 70 proc. ogólnej liczby zapisów.
Mimo demonstracyjnej wręcz wrogości części emigracji oraz problemów natury osobistej Strzyżewski nie ustawał w angażowaniu się na rzecz niepodległościowej opozycji w kraju. Jego boje o prawdę i wolność nie zakończyły się wraz z odzyskaniem w 1989 roku przez Polskę suwerenności. 3 marca 1994 roku „Gazeta Wyborcza” opublikowała zmanipulowany z nim wywiad, w którym chcąc obniżyć jego wiarygodność podkreśliła, iż był wieloletnim cenzorem, zarzuciła mu także kradzież dokumentów GUKPPiW. W odpowiedzi autor napisał sprostowanie, które nie zostało zamieszczone na łamach redagowanej przez Adama Michnika gazety. Strzyżewski pisał w nim m.in. : „Na pytanie dot. wywiezienia dokumentów, zabranych przeze mnie celem dostarczenia ich opinii społecznej, jako „dowodu rzeczowego” do osądzenia zbrodni cenzury – odpowiedziałem, że „plan wywiezienia dokumentów dojrzewał”. W swej relacji GW podaje jednak: <Stopniowo dojrzewał plan k r a d z i e ż y dokumentów – opowiada> . Panie redaktorze! Nie ukrywam, że jest mi przykro, gdy ktoś uparcie nazywa mnie <cenzorem>, chociaż robiłem wszystko, co w mej mocy, aby nie tylko nim nie być, ale również by wymierzyć cenzurze jak najskuteczniejszy cios. Nie jest mi również obojętne, gdy ktoś nazywa mnie z ł o d z i e j e m. Instrukcje cenzury były więc instrumentem, przy pomocy którego nielegalna ta władza utrzymywała zniewolony naród w niewiedzy i posłuszeństwie. Rekapitulując: złoczyńcy pastwiącemu się nad ofiarą odbiera się lub wytrąca broń z ręki, ale nie... o k r a d a się go z niej. Tyle, co do zafałszowania istoty problemu. Poza tym i przede wszystkim: nie nazwałem mojego planu „PLANEM KRADZIEŻY”. Słowo to zostało mi włożone w usta przez pańską dziennikarkę. Trudno byłoby uwierzyć, że Pan, który walczył przecież z dyktaturą, protestując zapewne w marcu 1968 roku i wołając wraz z innymi: – „Prasa kłamie!”, mógłby teraz świadomie dopuszczać do cenzurowania informacji w pańskiej własnej gazecie”. Ta ciągnąca się od 1977 roku walka „lewicy laickiej” ze Strzyżewskim miała na celu przedstawienie go jako przedstawiciela aparatu represji i pozbawienie go przez to dobrego imienia. Strzyżewski słusznie rekapituluje: „Chodziło o to, by w niedostrzegalny dla czytelnika sposób ukryć zarazem sprzeczność tkwiącą w owej insynuacji. No bo zastanówmy się tylko! Któż poszedłby – będąc oczywiście przy zdrowych zmysłach (robiąc to zatem ze świadomego wyboru) – do lukratywnej pracy w strukturach władzy państwowej po to tylko, by natychmiast ją porzucić, do tego jeszcze ujawniając odkryte tam grzechy i świństwa pracodawcy. A wymagało to podjęcia niebagatelnego ryzyka. Jeśli więc ten ktoś na taką pracę by się zdecydował, z pewnością starałby się osiągnięte tą drogą przywileje zachować tak długo, jak tylko to możliwe. Ale tą właśnie manipulacją „GW” starała się zamazać kontrast pomiędzy moją decyzją a decyzjami życiowymi ludzi zaprzyjaźnionych z jej własnym środowiskiem, a nawet decyzjami jego własnych przedstawicieli. Także oni przecież stanęli kiedyś przed wyborem podobnym do mojego i postąpili zupełnie odwrotnie! Wybrali nie zapowiedź bólu, upokorzeń i wyrzeczeń (jakkolwiek patetycznie mogłoby to zabrzmieć), lecz pławienie się w rozkoszach płynących z przywilejów, zarezerwowanych dla elit rządzących totalitarnym krajem. Wybrali gromadzenie bogactw pochodzących z gnębienia współobywateli. Czynili tak następnie przez długie dziesięciolecia, zanim – już nasyciwszy się – we właściwej chwili „zmienili poglądy”. Za sztandarowy przykład może tu posłużyć prezydencka kariera Kwaśniewskiego, unaoczniająca, jak to pełniona do samego końca wierna służba komunizmowi zostaje przez historię wynagradzana najwyższymi zaszczytami”. Gorzko, ale niezwykle prawdziwie brzmią inne refleksje Tomasza Strzyżewskiego: „Po kilku latach zrozumiałem, że nic już na emigracji nie wskóram i nastawiłem się na to, że po upadku komunizmu oraz po odzyskaniu niepodległości, prawda (pełna) o CENZURZE ujrzy wreszcie światło dzienne. Jakże znów się pomyliłem! Od chwili odzyskania państwowej niezawisłości minęło już z górą 16 lat. Przez tych 16 lat opinię publiczną w Polsce nie tylko że z rzadka podkarmiano kłamstwami o mechanizmach peerelowskiej cenzury, ale wciąż jeszcze utrzymuje się ją w totalnej niewiedzy o cenzurze n o w e j – w jej pozainstytucjonalnej tym razem formie. Jak na dłoni widać, że owa niechęć do badania zjawiska całościowo i od podstaw jest pochodną lęku przed ujawnieniem własnego w nim uczestnictwa. Ów przejaw asekuranctwa ma szansę po upływie trzynastu już lat od formalnego zniesienia cenzury przybrać postać narodowego kompleksu. Terror fizyczny przeminął, zniewolenie myśli wraz z zakazem publicznej wypowiedzi są tylko wspomnieniem, a jednak wszyscy milczą!” . Przyczyny tego milczenia tkwią korzeniami w zjawisku o wiele szerszym. W społeczeństwie, większość jednostek nie interesuje się takimi problemami, jak wolność słowa, demokracja, praworządność czy suwerenność. Większość po prostu wierzy w to, że rację ma silniejszy. I na koniec bardzo aktualna opinia Strzyżewskiego: „Współtworzące dzisiejsze media elity czują się z naturalnych powodów zmuszone do lojalności wobec ludzi i środowisk, tworzących wcześniej system środków masowego przekazu w Polsce komunistycznej, a których obecne media są spadkobiercami. Odziedziczone bowiem po peerelowskich mediach kadry są dziś, dzięki uzgodnionej przy okrągłym stole „transformacji ustrojowej”, splecione w jedną całość z kadrami nowymi, tymi już bez peerelowskiej skazy na życiorysie. Owa przymusowa koegzystencja implikuje od samego początku takie zachowania, którymi „czyste” kadry chronią w rezultacie starszych, obarczonych „hańbą domową” kolegów, przed ujawnieniem oraz hańby tej wyeksponowaniem oraz napiętnowaniem” W 2008 roku Tomasz Strzyżewski w proteście przeciwko działaniom Zarządu Stowarzyszenia Wolnego Słowa, „podpompowywującym – jak oceniał – fałszywą legendę Lecha Wałęsy” zdecydował się na wystąpienie z szeregów SWS-u. W następnym roku miało ukazać ma się nakładem Narodowego Centrum Kultury nowe, poprawione i uzupełnione wydanie "Czarnej Księgi Cenzury PRL". Pomimo praktycznie zakończonych prac nad książką wydawca zakwestionował treść przedmowy napisanej przez Strzyżewskiego, który uznał takie postępowanie za formę cenzury i nie zgodził się na ingerencje w tekście. W rezultacie przedsięwzięcie pod patronatem ministra kultury i dziedzictwa narodowego nie doszło do skutku i druk książki został oficjalnie odwołany.
Wybrana literatura:
Tomasz Strzyżewski, Czarna Księga Cenzury PRL
Tomasz Strzyżewski, Matrix czy Prawda Selektywna? Antycenzorskie retrospekcje
Zabijanie słowa, Biuletyn IPN nr 2 z 2004 roku
Film Wielka ucieczka cenzora, reżyseria: Grzegorz Braun
Film Errata do biografii. Tomasz Strzyżewski, reżyseria Grzegorz Braun
Ksiądz z Radia Maryja Jak goście gajówki dobrze wiedzą, prof. Szaniawski (rusofob, piłsudczyk) nie jest bohaterem z naszej bajki. Ale to, co go spotkało na warszawskim Starym Mieście, śmierdzi zamordyzmem, od którego to smrodu ciarki zaczynają chodzić po człowieku. Bydło nie zadowala się okradzeniem Polaków z ich dorobku. Bydło chce ponadto wdeptać ich w błoto. – admin Funkcjonariusz warszawskiej straży miejskiej do dr. Józefa Szaniawskiego: „Czy jest pan księdzem z Radia Maryja?” Miejsce zdarzenia: serce warszawskiej Starówki, plac pod kolumną Zygmunta. Czas: niedziela, samo południe. Osoby: znany historyk dr Józef Szaniawski promujący unikatowy album poświęcony 600. rocznicy bitwy pod Grunwaldem, duża grupa czytelników czekających na autograf, strażnicy miejscy, policja. To miał być zwyczajny kolejny dzień promocji najnowszej publikacji dr. Szaniawskiego. Do autora, dysponującego wszelkimi niezbędnymi zezwoleniami na prowadzenie takiej działalności, ustawia się wężyk czytelników. Całe zdarzenie obserwują funkcjonariusze straży miejskiej. Po kilkudziesięciu minutach wkraczają do akcji. Pytają Szaniawskiego, czy jest „księdzem z Radia Maryja” i grożą sądem. - Powodem interwencji było niezastosowanie się do obowiązujących przepisów ruchu drogowego. Osoba ta ma co prawda identyfikator pozwalający na wjazd na Starówkę, ale na konkretną ulicę, na której mieszka. Natomiast ten pan parkował w innym miejscu i dłużej niż dozwolone 3 minuty – twierdzi Monika Niżniak, rzecznik prasowy Straży Miejskiej m.st. Warszawy. – Strażnicy podjęli wobec niego interwencję ze względu na niedostosowanie się do znaku B39, czyli zakazu postoju – dodała. Tymczasem jak zauważa dr Józef Szaniawski, auto, które tego dnia zaparkował na placu, jest samochodem służbowym, należącym do Polskiego Radia Chicago, posiadającym specjalną legitymację, która zezwala na wjazd i postój w każdym miejscu i obowiązuje na terenie całej Polski. - Kiedy pokazywałem strażnikowi wszystkie dokumenty zezwalające mi tego dnia na kolportaż książki i specjalne zaświadczenia uprawniające do postoju, ten w pierwszej kolejności zapytał mnie, czy jestem „księdzem z Radia Maryja”! [sic!] – podkreśla Szaniawski. – To dało mi dużo do myślenia – dodaje. W rozmowie z „Naszym Dziennikiem” znany historyk i publicysta zauważa także, iż strażnikom „ewidentnie nie chodziło o samochód”. Podobnego zdania jest także pan Karol G., który tego dnia był na promocji książki dr. Szaniawskiego. Jak relacjonuje, straż przez blisko 50 minut nie podchodziła do auta i nie zapytała siedzących w nim osób o właściciela ani też nie kazała odjechać. - Oni tylko stali i czekali, aż tłum się rozejdzie – mówi. – Na początku sądziliśmy, że strażnicy pilnują porządku w związku z dużą grupą ludzi zainteresowanych książkami pana profesora – dodaje pan Karol.
Początkowo strażników było dwóch, w ciągu następnych kilku minut dojechały dwa kolejne dwuosobowe patrole. – Posiłki dojeżdżały w miarę zmniejszania się grupy ludzi na placu – podkreśla rozmówca „Naszego Dziennika”, który był naocznym świadkiem całego zdarzenia. – Kiedy wreszcie po kilkudziesięciu minutach podeszli do samochodu, to najpierw zażądali dokumentów, choć te były wystawione za przednią szybą i wcześniej je dokładnie czytali. Mało tego, nawet zrobili im zdjęcie – dodaje pan Karol. – Następnie – jak relacjonuje – zażądali od profesora dowodu osobistego. Ten jednak odmówił, podkreślając, że nie zna faktycznego powodu interwencji i zażądał przyjazdu policji. – Kiedy na miejsce dotarł patrol policyjny, jego załoga uznała, że nie widzi powodu do interwencji. Wcześniej też słyszałem, jak inny patrol policji pozwolił profesorowi odjechać. Tylko straż miejska na to nie zezwalała – dodaje nasz rozmówca. Podobne relacje napływają do redakcji „Naszego Dziennika” od świadków zajścia. W jednym z e-maili nasza czytelniczka pani Małgorzata Żółcińska, która tego dnia była na placu pod kolumną Zygmunta, pisze: „Okazało się, że 600. rocznica bitwy pod Grunwaldem nie obyła się bez potyczki. Gdy autor składał już ostatnie autografy, na placu przed Zamkiem Królewskim pojawiły się zastępy straży miejskiej”. „Spisali samochód pana profesora, nie bacząc na wyłożone w nim odpowiednie zezwolenia, a doczekawszy końca spotkania, uniemożliwili mu wejście do samochodu” – dodaje. „Zgromadzeni wokół profesora rodacy skandowali: ‘Wstyd!’, ‘Hańba!’. Dopiero przybyli z odsieczą policjanci (komenda stołeczna policji sprawuje nadzór fachowy nad strażą miejską) zezwolili na odjazd. Strażnik miejski jeszcze zdążył oznajmić profesorowi Szaniawskiemu, że zostanie postawiony przed sąd rejonowy grodzki za naruszenie porządku” – pisze. „Oczywiście wywołało to oburzenie zebranych, którzy głośno wyrażali dezaprobatę wobec nękania przez służby miejskie zgromadzeń patriotycznych, podczas gdy zgromadzenia obce polskiej tradycji są faworyzowane” – czytamy dalej w relacji. Pani Małgorzata odniosła się też do sytuacji, kiedy zebrane na placu osoby zaczęły upominać strażników miejskich, by zamiast tworzyć sztuczne problemy, zaczęli zajmować się rozrzucanymi po całym mieście ulotkami domów publicznych, a także siejącymi zgorszenie paradami homoseksualistów. Odnosząc się zapewne do tej sytuacji, rzecznik prasowy Straży Miejskiej m.st. Warszawy nazwała w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” zachowanie zebranych jako „nieodpowiednie”. Z tego też powodu – jak twierdzi – wezwane zostały posiłki. Zapytana, czy wobec tych osób straż miejska także podjęła interwencję, rzecznik odpowiedziała, że nie. – Strażnicy to są ludzie, i to normalni ludzie, i nie będą zaogniać sytuacji w momencie, gdy tłum jest negatywnie nastawiony – powiedziała. Z tego więc by wynikało, że całą swoją frustrację strażnicy wyładowali na dr. Szaniawskim. Narracja szefostwa straży miejskiej kłóci się z relacjami osób, z którymi rozmawiał „Nasz Dziennik”, a które były świadkami zajścia, a także z relacją samego dr. Szaniawskiego. Wszyscy zgodnie podkreślają, że dwa kolejne patrole straży miejskiej przyjechały, jeszcze zanim straż zdecydowała się na interwencję. Nie mogły więc przyjeżdżać w związku z ewentualnym agresywnym zachowaniem zebranych, gdyż takowych być nie mogło. W tym czasie bowiem ludzie stali spokojnie w kolejce po autograf. Kiedy „Nasz Dziennik” starał się ustalić przyczyny tej rozbieżności, rzecznik prasowy straży od razu zarzuciła, że autor niniejszego artykułu „kłamie”, nie był na miejscu, więc nie „może wiedzieć, jak to przebiegało”. Na kolejne pytanie o to, na czyje wezwanie interweniowała straż, rzecznik podniesionym głosem oznajmiła, że straż miejska działała z własnej inicjatywy. Tymczasem jeden z funkcjonariuszy policji wyjaśnił dr. Szaniawskiemu, że straż przyjechała w związku ze „zgłoszeniem z placu Bankowego” (swoją siedzibę ma tam I Oddział Terenowy Straży Miejskiej m.st. Warszawy) i że przybyli strażnicy są właśnie z tego rejonu. Proszona o wyjaśnienie tej nieścisłości Monika Niżniak posunęła się nawet do oskarżenia dziennikarza „Naszego Dziennika” o tworzenie insynuacji, nie starając się ustalić źródła tej informacji. Dodała także, że jeżeli „osoba, wobec której podjęto interwencję, ma jakiekolwiek wątpliwości, będzie miała szansę wyjaśnienia tego w sądzie”. O komentarz do sprawy poprosiliśmy Komendę Stołeczną Policji. Jednak jak poinformowano nas w biurze rzecznika prasowego, pytania „Naszego Dziennika” skierowano do Stołecznego Stanowiska Kierowania, które na udzielenie odpowiedzi ma 2 tygodnie. Warszawska Straż Miejska coraz bardziej przypomina jakieś pieprzone prywatne bojówki Hanny Gronkiewicz-Walc, Żydówki „odnowionej w Duchu Świętym”. – admin Marta Ziarnik
Wrzaski i mgła Pytań na temat okoliczności katastrofy smoleńskiej przybywa, a faktów na temat toczącego się śledztwa w tej sprawie jest mniej niż tzw. przecieków, których oficjalnie nikt nie potwierdza ani nie dementuje. Nikt też nie pyta o źródła tych przecieków, które w każdej innej sprawie wręcz wymuszałyby na prokuraturze wszczynanie osobnych śledztw w celu wyjaśnienia wiarygodności informacji i ich wpływu na toczące się śledztwo. W totalnym szumie informacyjnym nie mogą ujść naszej uwadze starania niemałej liczby polskich dziennikarzy, mające na celu wyławianie i eksponowanie opinii o katastrofie pod kątem ewentualnego sprawstwa. Tak jak to miało miejsce ostatnio na konferencji prasowej prezydium zespołu parlamentarnego ds. zbadania katastrofy w Smoleńsku. Dziennikarka TVN 24 zabiegała usilnie, aby przewodniczący zespołu Antoni Macierewicz wyjaśnił, dlaczego w kontekście katastrofy użył określenia "zbrodnia". Pomimo rzetelnego wyjaśnienia posła przewodniczącego, że komisja, podobnie jak polska prokuratura, nie wyklucza wersji zamachu, medialny przekaz tej stacji z konferencji prasowej został zdominowany poprzez ten właśnie "zbrodniczy wątek". Od 10 kwietnia br., kiedy to samolot z prezydencką parą i reprezentacją całej polskiej elity politycznej na pokładzie runął tuż przy pasach lotniska w Smoleńsku, daje się zauważyć w mediach podtrzymywanie w świadomości publicznej jedynej oczywistej jakoby wersji przyczyn katastrofy. Poczynając od pierwszej informacji telefonicznej ministra Radosława Sikorskiego do Jarosława Kaczyńskiego, że wypadek nastąpił z winy pilotów, po ostatni komunikat MAK (Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego), że polscy piloci nie znali stanu pogody w dniu tragicznego lądowania w Smoleńsku. Ku tej wersji (polsko-rosyjskiej) obciążenia winą pilotów skłania się większa część mediów i nie budziłoby to tak wielkich wątpliwości, gdyby nie towarzyszyła temu gorliwa, a nawet przesadna dziennikarska czujność w wychwytywaniu i deprecjonowaniu tych wątków smoleńskiej katastrofy, które nie pasują do zgodnej (polsko-rosyjskiej), założonej z góry wersji. Sytuacja ta niebezpiecznie się polaryzuje. Nikt oficjalnie nie wie, jak doszło do katastrofy i kto jest za nią odpowiedzialny, ale zasadniczo wersja nieszczęśliwego wypadku znajduje w mediach pełne zrozumienie. Wersja "zamachu", "zbrodni" budzi protest i wszelakie oskarżenia, poczynając od popularyzowania spiskowej teorii dziejów, po zaognianie sytuacji w kraju i naszych relacji z Rosją. (Ja też nie jestem zwolennikiem spiskowej teorii dziejów, gdyż wyznaję spiskową praktykę dziejów). W konsekwencji nie można mówić i pisać o "poległych", tylko o "ofiarach", nie o "zbrodni", tylko o "nieszczęśliwym wypadku", choć nie ma dziś wiarygodnych dowodów ani na jedną, ani na drugą wersję tej tragedii. Takie ustawianie opinii publicznej przez media może budzić niepokój o jawność śledztwa i jego uczciwe zakończenie. Przy okazji - właśnie przypada 66. rocznica wydarzenia, które także możemy nazwać zbrodnią na polskim Narodzie - zainstalowania w Lublinie PKWN (Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego), instytucji wymyślonej w Moskwie w celu podporządkowania sobie Polski. Kierowali nią "Polacy" szkoleni przez sowieckie NKWD, na czele z Bolesławem Bierutem (PRL-owskie kroniki filmowe pokazywały go nawet, jak uczestniczył we Mszy Świętej). A ilu dziś jeszcze Polaków żyje w przeświadczeniu o doniosłej, historycznej roli PKWN w życiu Narodu Polskiego? Czym tłumaczyć niechętne, wręcz wrogie przyjęcie powstania parlamentarnego zespołu do zbadania katastrofy smoleńskiej? Wydawałoby się, że każde gremium, które będzie dążyć do wyjaśnienia tej katastrofy, zostanie w wolnej Polsce przyjęte z nadzieją i zrozumieniem. Tymczasem zamiast życzeń powodzenia i deklaracji pomocy zespół ten stał się kolejnym wcieleniem tego "PiS-owskiego" wroga publicznego numer jeden. Politycy zarówno PO, jak i SLD zamiast przyłączyć się do tego zespołu, rozpoczęli jego deprecjonowanie - "PiS-owskie upiory", "granie tragedią narodową", "utopienie sprawy smoleńskiej", "polityczny show", "polityczny plan", itd. A przecież chodzi tu o odpowiedzialność, skuteczność, merytoryczność, racjonalność działania, a przede wszystkim o prawdę, na której powinno zależeć wszystkim tym, którzy czują się Polakami. Niestety, znowu dała o sobie znać ta przedziwna i beznadziejna choroba naszego życia publicznego, czyli wzajemne oskarżanie się przeciwników politycznych o polityczność. To jakiś absurd. W końcu wszystko, co robią politycy, jest "polityczne", poczynając od Sejmu, Senatu, Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, na paradzie gejów kończąc, na którą to zgodę wydała prezydent Warszawy z PO. Tak jest na całym świecie, bo światem rządzi polityka, a politykę robią politycy. Poseł Antoni Macierewicz, uznany przez "elity" III RP za największego wroga (lustracja i likwidacja WSI), pozostaje nim - jak widać - nadal, a sądząc po temperaturze krytyki, stał się wrogiem jeszcze większym, gdyż to właśnie on przewodniczy zespołowi ds. zbadania katastrofy w Smoleńsku. Dla wielu przyzwoitych i rozsądnych Polaków jest to jednak właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Wojciech Reszczyński
Jak ministrowie rządu Tuska dezinformują posłów ?
1. Wczoraj pojawiła się mediach informacja pochodząca z prokuratury wojskowej prowadzącej śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej(dokładnie od rzecznika prasowego Naczelnej Prokuratury Wojskowej),że ani polscy prokuratorzy ani polscy patomorfolodzy nie byli obecni podczas sekcji zwłok jej ofiar. Jest to informacja wręcz szokująca szczególnie w odniesieniu do patomorfologów. W sytuacji kiedy podczas debaty sejmowej w sprawie smoleńskiej katastrofy w dniu 29 kwietnia Pani Minister Zdrowia Ewa Kopacz mówiła między innymi „ z wielka uwagą obserwowałam pracę naszych patomorfologów przez pierwsze godziny. Pierwsze godziny nie były łatwe i to państwo powinniście wiedzieć. Przez moment nasi polscy lekarze byli traktowani jako obserwatorzy tego co się dzieje, To trwało może kilkanaście minut, a potem kiedy założyli fartuchy i stanęli do pracy razem z lekarzami rosyjskimi, nie musieli do siebie nic mówić” Posłowie i polska opinia publiczna byli przekonani, że pani Minister mówi o uczestnictwie polskich lekarzy w sekcjach zwłok ofiar katastrofy, a więc, że możemy być pewni, iż ustalenia w sprawie przyczyn śmierci pasażerów samolotu będą wspólne, a tym samym protokoły sekcji zwłok będą dokumentami, które powinna bez wątpliwości przyjąć jako materiał dowodowy także polska prokuratura. Wprawdzie później pojawiały się informacje, że na protokołach z sekcji zwłok ofiar katastrofy nie ma podpisów polskich lekarzy, ale rząd nie prostował wcześniejszych informacji, które były przedstawione posłom.
2. Wcześniej już mieliśmy przecież ogromny skandal związany ze znaleziskami na miejscu katastrofy. Otóż polscy dziennikarze i uczestnicy wycieczek do Smoleńska zaczęli przywozić do kraju części rozbitego samolotu ,a także rzeczy osobiste ofiar znalezione na miejscu katastrofy. Te znaleziska były szczególnie szokujące znowu w zestawieniu informacją Pani Minister Ewy Kopacz, która w Sejmie mówiła o przekopywaniu przez Rosjan ziemi na miejscu katastrofy na głębokość 1 metra i przesiewaniu jej w celu zebrania wszystkich szczątków związanych z katastrofą. Po paru dniach sensacyjnych doniesień mediów w tej sprawie, a także pokazywaniu znalezisk w telewizjach i szokującej informacji o dokonanych wypłatach z kart kredytowych jednej z ofiar ,rząd zaczął się upominać u Rosjan o zabezpieczenie miejsca katastrofy. Całą sprawę przykryto informacją, że wynegocjowano ze stroną rosyjską, natychmiastowy wyjazd polskich archeologów na miejsce katastrofy, którzy jeszcze raz przeszukają miejsce katastrofy. Do tej pory jednak do tego nie doszło, ponoć wyjazd ma nastąpić pod koniec sierpnia i na dobrą sprawę to nie wiadomo czemu ta wyprawa ma służyć skoro od katastrofy upłynie już kilka miesięcy.
3. To tylko dwa przykłady poważnych rozbieżności (żeby tylko je tak określić) pomiędzy informacjami członków rządu na temat katastrofy, a tym jak było w tych sprawach w rzeczywistości. Nie bardzo wiadomo, po co było to „ubarwianie rzeczywistości”, pokazujące wręcz bezgraniczne zaangażowanie rządu w działania po katastrofie, bo przecież wcześniej czy później to mijanie się z prawdą w tak ważnych sprawach związanych z katastrofą musiało wyjść na jaw. Być może chodziło o pokazanie przed wyborami prezydenckimi jak członkowie rządu pilnują wszystkiego co jest związane z tą katastrofą i starają się się w tej sprawie pracować wręcz ponad miarę. Pewnie w toku trwania prokuratorskiego śledztwa, a także i działania sejmowego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej dowiemy się jeszcze niejednego, co będzie odbiegało od dotychczasowych zapewnień rządu w sprawach związanych z tą katastrofą. Szczególnie istotne mogą się okazać wyjaśnienia jak doszło do tego, że w związku z 70 rocznicą mordu katyńskiego polska strona organizowała aż 2 wizyty w Smoleńsku, jak to się stało, że mimo propozycji Prezydenta Miedwiediewa nie prowadzimy śledztwa wspólnie z Rosjanami, wreszcie dlaczego nie ma żadnych reakcji przedstawicieli polskiego rządu na oficjalne wypowiedzi wysokich przedstawicieli rosyjskiego rządu o tym, że wszystkie materiały związane ze śledztwem zostały już Polsce przekazane, choć wiadomo, ze proces ten dopiero się rozpoczął. Więcej dezinformacji posłowie już nie zaakceptują, zwłaszcza że odpowiedzi na interpelacje i zapytania poselskie podlegają dosyć rygorystycznym regułom, powodującym odpowiedzialność prawną ministrów. Zbigniew Kuźmiuk
SAMOLIKWIDACJA Od chwili objęcia władzy przez grupę PO-PSL było oczywiste, że nowy rząd nie jest zainteresowany projektem dywersyfikacji dostaw energii. Po odejściu Piotra Naimskiego z funkcji pełnomocnika ds. dywersyfikacji, Donald Tusk nie powołał już jego następcy. Za to w marcu 2008 roku w Ministerstwie Gospodarki, zarządzanym przez Waldemara Pawlaka doszło do samo rozwiązania Departamentu Dywersyfikacji Dostaw Nośników Energii. Z szesnastu osób, które tam pracowały, piętnaście odeszło, bo rząd nie miał dla nich żadnych sensownych zadań. Wkrótce też przedstawiciele rządu zaczęli podważać sens projektów uniezależniających nas od Rosji podjętych za czasów PiS i ogłosili chęć zacieśnienia współpracy z Gazpromem. Już wówczas stało się jasne, że grupa rządząca zrezygnowała nawet z pozorowania działań zmierzających do dywersyfikacji i postawiła na utrwalenie monopolu rosyjskiego. Kierujący ministerstwem wicepremier Waldemar Pawlak, wykazał tym samym godną podziwu konsekwencję, sięgającą lat 90-tych. To przed 15 laty, w dniu 18 lutego 1995 roku ustępujący już rząd Waldemara Pawlaka podpisał umowę gazową z Rosją. Na mocy tej umowy, na wyraźny wniosek Gazpromu i jego ówczesnego prezesa Rema Wiachiriewa, do firmy EuRoPol Gaz został włączony trzeci akcjonariusz, Gas-Trading, którego udziałowcem był Bartimpex Aleksandra Gudzowatego. Wówczas też ustalono strukturę Gas Trading, w którym 43 proc. udziałów należy do PGNiG, 36 proc. do Bartimpexu A. Gudzowatego i blisko 16 proc. do Gazprom Export. Od tego zdarzenia minęło wiele lat, a przetasowania rządowo-mafijne w Rosji doprowadziły do powstania nowych układów i poszukiwania nowych sojuszników. Niezmienna pozostała zasada, iż ropa i gaz stanowi w polityce Rosji broń równie skuteczną, jaką w czasach Związku Sowieckiego były czołgi i rakiety Czerwonej Armii. Zgodnie z tą strategią – kontrakt i inwestycja gazowa jest zawsze elementem ekspansywnej polityki zagranicznej. Gdy zatem polski premier, we wrześniu ubiegłego roku stwierdził na wspólnej konferencji prasowej z Putinem, że „gaz w relacjach polsko-rosyjskich nie może być i nie powinien być przedmiotem polityki, a wyłącznie dobrze pojętego wspólnego interesu” –trudno o bardziej rażący przykład ignorancji i myślenia życzeniowego. W imię tak pojmowanego interesu rząd Donalda Tuska przyjął zatem jako rzecz całkowicie naturalną, że jedno zdanie rosyjskiego premiera ma moc wiążącą. Przypomnę tę wypowiedź Władimira Putina z 2 września 2009 r: „W swoim czasie wybudowaliśmy system gazociągów przez Polskę i w porozumieniach międzyrządowych napisane jest, że własność tego systemu musi być podzielona między polską a rosyjską firmą 50 do 50 proc., a tu nagle się okazało, że fizyczna osoba z polskiej strony ma 4 proc., chociaż praktycznie w 100 proc. Gazprom finansował cały ten projekt. Nie chcę tutaj nikogo winić i myślę, że po prostu trzeba spojrzeć na korupcyjność tej decyzji”. Skutkiem tej dyrektywy, było przyjęcie przez rząd Donalda Tuska wszystkich warunków nowej umowy gazowej z Rosją. Słowa Putina z września ub. r. wyrażały wolę, by rurociąg jamalski należał odtąd do Gazpromu i PGNiG, a spółka Gas Trading zniknęła z akcjonariatu EuRoPol Gazu – firmy zarządzającej polskim odcinkiem rurociągu. Do tej pory struktura własności EuRoPol Gaz wyglądała następująco: Gazprom – 48 %., PGNiG razem z Gaz Trading – 52 %, co miało dawać gwarancję, że spółka będzie reprezentować polskie interesy. Dotychczas też, jeśli zarząd EuRoPol Gazu nie podjął decyzji zwykłą większością głosów, o wyniku głosowania rozstrzygał prezes nominowany przez PGNiG. W myśl dyrektywy Putina – 50/50 - kluczowe decyzje mają odtąd zapadać na zasadzie jednomyślności, co faktycznie umożliwi Rosjanom forsowanie własnego stanowiska. Dotyczy to zwłaszcza kwestii wysokości opłat za transport gazu. Rosjanie domagali się bowiem, by opłaty były jak najniższe, i kwestionując taryfy zatwierdzane przez Urząd Regulacji Energetyki, od czterech lat nie uiszczali w pełni rachunków ustalanych według polskich taryf. Dług Gazpromu z tego tytułu wyniósł 410 milionów dolarów, czyli ponad 1,2 miliarda złotych. Na tę kwotę składa się 350 mln dolarów, których domagamy się od Rosjan z tytułu tranzytu w latach 2006 – 2009, oraz 60 mln dolarów z tytułu odszkodowania za gaz nie dostarczony w 2009 roku. Wykluczenie firmy Gas Trading z akcjonariatu EuRoPol Gazu nie powinno zatem leżeć w interesie Polski, a przyjęcie dyrektywy Putina skazuje nas de facto na dyktat Gazpromu i pełne uzależnienie w kwestii cen za dostawy gazu. Wspólny komunikat Gazpromu, PGNiG i „odzyskanego” przez Rosjan EuRoPol Gazu z 27 stycznia br. potwierdzał, że rząd Tuska skapitulował wobec wszystkich żądań Putina i przyjął narzucone przez Rosjan warunki. W komunikacie mówi się wyraźnie, że „zostały rozwiązane problemy przesyłu gazu, należącego do ОАО Gazprom, przez terytorium Rzeczpospolitej Polskiej i działalności spółki EuRoPol Gaz SA Strony uważają za uregulowane rozbieżności odnośnie opłaty stawki tranzytowej za przesył gazu rosyjskiego przez terytorium Polski w latach 2006-2009. W lutym br. rząd zgodził się na podpisanie umowy. O jej kształcie mogliśmy dotąd jedynie spekulować, bo treść uzgodnień została przed Polakami ukryta. Pod koniec czerwca uchylono nieco tajemnicy i mogliśmy poznać przynamniej część z ustępstw, jakich grupa rządząca udzieliła Rosjanom. Okazało się, że stawki za tranzyt gazu, jakie Gazprom ma płacić Polsce są niższe nawet od stawek, jakie Rosjanie płacą reżimowi Łukaszenki. Od marca br. za tranzyt 1 tys. m sześc. gazu na odległość 100 km Gazprom płaci Polsce równowartość 1,74 dol. Stawka uzgodniona na ten rok z Białorusią wyniosła 1,88 dol, a za tranzyt rosyjskiego gazu przez Ukrainę Gazprom musi płacić aż 2,74 dol. Na tym nie kończy się szczodrość grupy PO-PSL wobec płk. Putina. Polska daruje Rosjanom dług w wysokości 180 mln dol. – tj. kwotę, jaką rzekomo Gazprom był winien spółce EuRoPol Gaz przez okres czterech lat niepłacenia prawidłowych stawek. W tym samym czasie zwołano w Warszawie walne zgromadzenie akcjonariuszy EuRoPol Gazu, do której należy tranzytowy gazociąg przez Polskę i zaplanowano zatwierdzenie bilansów spółki nie tylko za zeszły rok, ale także za lata 2006 – 2008. Wszystko po to, by umorzyć dług Rosjan. W zamian za te ustępstwa Gazprom wyraził zgodę na zwiększenie dostaw gazu do Polski i przedłużenie kontraktu o 15 lat - do 2037 r. Do podpisania umowy na szczeblu rządowym ma dojść wkrótce i jedną nadzieję na jej zablokowanie można upatrywać w postępowaniu Komitetu Europejskiego, który nadal sprawdza, czy rząd Tuska nie złamał europejskiego prawa, przyznając Gazpromowi ulgowe opłaty na tranzyt gazu i monopol na korzystanie z jamalskiej rury aż do 2045 roku. Jeśli KE nie zablokuje tych ustaleń, wkrótce możemy spodziewać się propagandowego odtrąbienia „sukcesu polskich negocjatorów” i podpisania umowy, pieczętującej nowe polsko-rosyjskie „pojednanie”, prowadzące do całkowitego uzależnienia III RP od dyktatu Rosji. Mocnym akcentem, potwierdzającym rezygnację grupy rządzącej z jakichkolwiek planów dywersyfikacji dostaw energii była, przeprowadzona bez rozgłosu likwidacja Zespołu do spraw Polityki Bezpieczeństwa Energetycznego. Tego niemal symbolicznego gestu dokonał Donald Tusk zarządzeniem nr.39 z dn.14 czerwca br. Zespół, w skład którego wchodzili premier, minister gospodarki oraz ministrowie: spraw wewnętrznych i administracji, spraw zagranicznych, finansów, skarbu państwa, infrastruktury, środowiska oraz sekretarz Kolegium ds. Służb Specjalnych zajmował się m.in. opracowaniem polityki bezpieczeństwa energetycznego państwa, koordynacją działań organów administracji rządowej w zakresie polityki bezpieczeństwa energetycznego oraz przedstawiał propozycje inicjatyw dotyczących polityki bezpieczeństwa energetycznego na forum międzynarodowym. Posiedzenia zespołu zwoływano zwykle w czasie gazowych kryzysów na Wschodzie. Od tej reguły odstąpiono jednak pod koniec czerwca br., gdy Gazprom przykręcił kurek z gazem Białorusi i doszło do zakłóceń w tranzycie rosyjskiego gazu przez Białoruś do Polski. Odstąpiono – bo premier zespół zlikwidował. Rzecznik rządu Paweł Graś nie potrafił wyjaśnić przyczyn tej decyzji, informując jedynie, że powstał nowy międzyresortowy zespół ds. realizacji polityki energetycznej Polski do 2030 r., którego skład świadczy jednak o znacznie niższej randze. Kieruje nim bowiem wicepremier Pawlak, a w jego składzie są m.in. ministrowie rolnictwa oraz nauki i szkolnictwa wyższego. W zespole nie ma nikogo ze służb specjalnych, próżno też szukać fachowców od bezpieczeństwa energetycznego. Można powiedzieć, że decyzja Tuska była jak najbardziej słuszna. Szczególnie – w kontekście umowy gazowej z Rosją, uzależniającej nas do roku 2045 od dyktatu cenowego i surowcowego Gazpromu. W państwie, które dobrowolnie zrezygnowało z jednego z najważniejszych atrybutów suwerenności, jakim jest bezpieczeństwo energetyczne – utrzymywanie organów zajmujących się tym tematem, jest po prostu zbyteczne. W tej sytuacji, wypada jeszcze poczekać na samolikwidację Rady Ministrów. Ścios
Głos podniesiony na władzę uciszymy! Onet: Pan uważa, że tymi osobami, które były pod Pałacem Prezydenckim i są np. w filmie "Solidarni 2010", które mówiły choćby o krwi na rękach Tuska, powinna się zająć prokuratura z urzędu? Janusz Palikot: Tak. Te osoby i osoby, z którymi rozmawiała "Gazeta Wyborcza", co było w jednym z artykułów, że pani kasjerka, czy pielęgniarka mówiły o winie premiera i oczerniały rząd – nimi powinna zająć się prokuratura. Zamierzam złożyć na te wszystkie osoby zawiadomienie do prokuratury. Prokuratura i ministerstwo sprawiedliwości nie wywiązało się ze swoich obowiązków. Myślałem, że przez te trzy miesiące po tragedii i po tych seansach nienawiści, które zostały uchwycone choćby w filmie "Solidarni 2010" jest prowadzone jakieś rozpoznanie przez prokuraturę, są zbierane informacje przez służby specjalne, są gromadzone i weryfikowane informacje, ale okazuje się że mija kolejny tydzień i śledztwa z urzędu nie ma. Jeśli do piątku prokuratura nie podejmie żądnych działań, to ja w piątek o 15.00 na konferencji w Chełmie przedstawię zawiadomienie do prokuratury na te osoby, które oskarżały i oczerniały Donalda Tuska i rząd polski winą za te katastrofę. Nie podzielam opinii, że Palikota trzeba ignorować, to od dłuższego czasu najważniejszy reprezentant Platformy w mediach, jej twarz i znak firmowy, obecny w mediach częściej niż wszyscy pozostali politycy partii rządzącej razem wzięci. Obecny za wiedzą i zgodą partii, tłumaczenie sobie, że to tylko enfant terrible działający na własną rękę to oszukiwanie się. Palikot jest wiceszefem Platformy, zaufanym i przyjacielem prezydenta-elekta. To ktoś kogo nie wolno lekceważyć, bo jeśli w Platformie jest ktoś kogo pozycja jest niezagrożona, to jest to właśnie Palikot. Który, jeśli wierzyć wypowiedziom innych polityków tej partii, mówi po prostu to, co inni politycy Platformy myślą, ale się wstydzą lub boją powiedzieć. Głos Palikota to głos Platformy, czy się to komuś podoba, czy nie. Platformie na przykład się podoba, bo nie protestuje, i nie prostuje. I tak oto, niepostrzeżenie, przy wtórze rozchichotanych dziennikarzy, Janusz Palikot wraca nas do czasów, kiedy partia rządząca chciała odrąbywać rękę na siebie podniesioną. Wiceprzewodniczący Platformy jest rozczarowany, że służby jeszcze nie zidentyfikowały, nie namierzyły i nie wystawiły prokuratorowi obywateli wypowiadającym się o władzy źle, a prokurator się leni i nie podjął śledztwa z urzędu. Traktuję wypowiedź Palikota jako oficjalne stanowisko reprezentowanej przez niego partii i coraz mniej mi do śmiechu w państwie gdzie "zgoda buduje", jeśli ta zgoda ma być wymuszona strachem przed prokuratorem. Myślę, że Ewa Stankiewicz powinna się skonsultować z prawnikiem czy wypowiedź Palikota nie nosi znamion tłumienia krytyki prasowej, a ta jest - przynajmniej była do niedawna - karalna. Żarty się naprawdę kończą gdy zaczynają się takie groźby ze strony władzy. Bardzo liczę, że Palikot jutro zrealizuje swoją groźbę. Nie dlatego, żebym źle życzyła bohaterom filmu Ewy Stankiewicz. Ja tylko chcę usłyszeć jak zawsze lojalni wobec swojego pieszczoszka dziennikarze wytłumaczą nam dlaczego i tym jego zagraniem mamy się zachwycać. Czekam zwłaszcza na głosy tych, którzy zrobili bohatera narodowego z podpitego żula bluzgającego na Kaczyńskiego, gdy prokurator go ścigał z urzędu. Jak nam jutro wytłumaczą, że sytuacja się zmieniła i dzisiaj ściganie obywateli niepochlebnie wyrażających się o władzy jest już nie tylko zrozumiałe, ale wręcz pożądane. Sądząc po komentarzu Paradowskiej do "żartu" Palikota z ś.p. Gosiewskiego środowisko dziennikarskie ma jeszcze spory margines tolerancji i jest w stanie gorliwie bronić Palikota nawet gdy ten któregoś dnia wyrzyga się im na buty. Kataryna
23 lipca 2010 Aktualizacja marksizmu poprzez trockizm. W krotochwilnym kraju, jakim jest Polska, codziennie ktoś kręci krotochwilne lody, zabawiając nas po pachy i dostarczając darmowej rozrywki. Darmowa rozrywka jest często tandetna. Wszystko co” darmowe” jest tandetne. Ale z nudów na pewno nie pomrzemy. To pewne! Skąd wiem? Bo od prawie czterech lat piszę blog i nie było dnia, żeby nie było o czym napisać.. Wszystko brane jest z życia w ustroju utworzonym przez człowieka, nie dla niego- tylko przeciw niemu. Jak pisał pan Gustaw Herling- Gruziński, autor „Innego świata”:” Ustrój oparty na kłamstwie zemści się na rzeczywistości, która go pokonała”(!!!!) Chodzi mi o jaja demokratyczne jakie się odbywają w Wałbrzychu w związku z tamtejszym radnym, który wystąpił do tamtejszego prezydenta, też wybranego demokratycznie z prośbą, aby ten zakupił dla każdego mieszkańca Wałbrzycha… jeden nocnik.(???). Wyszłoby radnemu Ryszardowi Nowakowi, że miasto Wałbrzych zakupiłoby 122 000 nocników, co przy promocyjnych cenach zakupu nocników dałoby sumę około 1 miliona złotych. Radni tamtejszej Platformy Obywatelskiej uważają, że radny Ryszard Nowak psuje wizerunek Wałbrzycha wyjeżdżając z tymi nocnikami.. Ale problem w Wałbrzychu jest, bo tamtejsi mieszkańcy nie mają gdzie robić siusiu. Chodzą głównie w krzaki i tam szukają ulgi, jak im się oczywiście uda. Bo w krzakach grasuje tamtejsza Straż Miejska i wlepia mandaty po 500 złotych za sikanie w miejscach niedozwolonych. Strażników Straży Miejskiej nie ma kto przyłapać.. Przecież sami siebie nie będą wyłapywać… Na razie problem rozwiązania problemu dzienników, bo siusianie miałoby się odbywać w dzień, w odróżnieniu od nocników, które służą do zbierania siuśków w nocy-został odsunięty na plan dalszy, bo prezydent Wałbrzycha się nie zgadza… Nie wiem czy brakuje pieniędzy w budżecie miasta, czy może pojawił się problem z pokrowcami do nocników i dzienników, bo przecież jakoś należałoby zorganizować posiadanie przy sobie nocniko- dziennika.. W pokrowcu na plecach, albo w pokrowcu u boku.. Ale to jest oczywiście sprawa czysto techniczna.. A może po prostu nastąpił podział radnych w Radzie Miejskiej na zwolenników dzienników i nocników?.. W każdym razie jak to w socjalizmie, pojawił się problem, który bohatersko jest pokonywany, bo w innych ustrojach taki problem nie występuje. I nie ma czego pokonywać. A może po prostu tamtejszy radny Nowak postanowił się zemścić za to, że tamtejsza stylistka, pani Agnieszka Handler, organizująca gale mody, skrytykowała go za strój w jakim się pokazuje publicznie.? Podobno jest niemodny i wysłużony. Chodzi o strój radnego. Nie o samego radnego, który wybrany przecież został demokratycznie, a więc zgodnie z obowiązującym prawem., nie może być , ani niemodny, ani wysłużony.. Tak jak sama demokracja., która jest obecnie w modzie. A czy miasto nie może ogłosić przetargu na toalety miejskie, albo po prostu ogłosić, że można świadczyć usługi toaletowe prywatnie? Czy toi-toiów zabrakło? Czy może urzędnikom miejskim się nie chce organizować życia mieszkańcom w zakresie załatwiania potrzeb fizjologicznych,. bo swoje życie- na rachunek mieszkańców- mają zorganizowane, w zakresie toalet szczególnie? Na zajęciach z przyrody, pani pyta Jasia: - Jasiu, jakie znasz rośliny rolne? - No… Marchewkę, pietruszkę, rzodkiewkę.. - Nie Jasiu, nie marchewkę i rzodkiewkę, tylko marchew i rzodkiew. - I pietrusz też? W każdym razie na szczeblu gminy występują takie problemy, a na szczeblu centralnym demokracji - inne.. Poczta Polska! To już nie jest przedsiębiorstwo użyteczności publicznej, ale spółka prawa handlowego, przygotowana do prywatyzacji. Kształt pocztowej trąbki ma być nieco inny i będzie ona umieszczona na czerwonym tle, a nie jak dotychczas - na niebieskim. Koszt tej operacji . to 435 milionów złotych, bo trzeba będzie przemalować 4,5 tysiąca samochodów i 50 tys. skrzynek pocztowych. Zastanawiam się dlaczego nie na żółtym.? W końcu Deutsche Post ma trąbkę na tle żółtym?. Chyba, ze Pocztę Polską ma kupić kto inny.. W ubiegłym roku przychody Poczty Polskiej wynosiły 6,9 mln złotych, złotych koszty 7,1 miliona. .Państwowa Poczta Polska jedzie na stratach, jeżeli na stratach można długo jechać a przecież ktoś te straty musi pokrywać.. „- Będziemy kopać i gryźć, wywalczymy większą stronę przychodową”- przekonywał w marcu pan Mirosław Markiewicz, członek zarządu Poczty Polskiej. Naprawdę robią z siebie i z nas idiotów.. Będzie walczył o” stronę przychodową” podczas gdy walczy o stronę kosztową. Chyba, że jeszcze przed prywatyzacją ktoś chce zarobić na przemalowywaniu skrzynek i samochodów.. Nowy właściciel przemaluje sobie wszystkie skrzynki i samochody jeszcze na inny kolor.. Tak jak jemu będzie pasowało. To po co topić pieniądze w pozorowanym przygotowywaniu do prywatyzacji? I jak w każdej państwowej firmie, oszczędności szuka się na dole pośród pracownic przy okienkach i pośród listonoszy, a powiększa się liczbę stołków dyrektorskich i kierowniczych.. Zwiększając swoje zaplecze polityczne. Pocztę Polską wycenia się wstępnie na 1,7 miliarda złotych… Przychody za ubiegły rok- 6,9 miliona złotych.. Proszę sobie szacunkowo przeliczyć stosunek zainwestowanego kapitału do wygenerowanych przychodów.. Nie wspominając o kosztach.. 1,7 miliarda złotych zaniesione do przysłowiowego PKO, da chociaż cztery- pięć procent rocznego przychodu, a więc sumę około 8o milionów złotych.. Odejmując dodatkowo koszty inflacji, pozostanie i tak dziesięć razy tyle niż z obecnego przychodu.. Czy to się w ogóle opłaca prowadzić? Czego państwo się nie tknie- to się nie opłaca.. Jak pisał profesor Parkinson:” jeśli może być gorzej- to będzie”… jeśli biurokracja nadal będzie tym wszystkim kręcić lody.. Tak jak pani Beata Sawicka! Ona przynajmniej coś ukręciła. WJR
Opłacalność budowy – i utrzymanie - Stadionu Narodowego Ubiegłej nocy na swoim portalu aż dwukrotnie zająłem się problemem opłacalności budowy tego Pomnika Mega-Złodziejstwa. Może proszę to sobie najpierw przeczytać? (http://korwin-mikke.pl/ )
Przede wszystkim: ten stadion, finansowany przez podatnika ogólnopolskiego, to nieuczciwa konkurencja dla stadionu „Legii” czy „Polonii” - to chyba oczywiste? Co do opłacalności... Żelazną – powtarzam: ŻELAZNĄ regułą ekonomii jest to, że inwestycja musi dać większy zysk, niż procent bankowy. Ile można dostać od banku? Patrzymy np. tu (a nie jest to najlepsza oferta):
oferta opiewa na 5,05% rocznie. Gdyby III Rzeczpospolita złożyła te 2 miliardy do banku to miałaby z tego rocznie ponad 100 mln zł wpływu. Czy wyciągnie tyle z eksploatacji Stadionu Narodowego? Najbardziej optymistyczne szacunki mówią o tym, że roczny zysk wyniesie 10 milionów...Pesymiści mówią o dokładaniu 50 mln rocznie. (Tak nawiasem: ludzie wskutek tej budowy nie otrzymają kredytów na 2 mld zł; gdyby III RP złożyła je do banku, to by otrzymali. Jeśli ktoś się skarży, że nie otrzymał kredytu, niech sprawdzi, czy jego bank nie kupił obligacji III RP na sumę 2,5 mld zł...) Niektórzy mówią tak: „Rozumiem, że jest to idealna inwestycja do tego, by mnóstwo ludzi wzięło łapówki. Jednak, kiedy zostanie już on wybudowany, jaki jest sens jego rozbiórki? Przecież to pieniądze wyrzucone w błoto – czy nie lepiej wystawić go na sprzedaż? To pozwoliłoby Państwu odzyskać część pieniędzy wydanych na ten stadion?”. Popatrzmy więc na to inaczej: za tę cenę można było wybudować na tym terenie 4000 luksusowych mieszkań – i brać za nie 2000 zł czynszu miesięcznie – co znów daje ok. 100 mln. Przewaga inwestowania w mieszkania jest taka, że wartość wkładu w banku maleje wraz z inflacją – a wartość mieszkań raczej rośnie, a w każdym razie: nie podlega tej erozji. Używając demagogii: dzięki temu w Warszawie zostałby rozwiązany problem bezdomności. Oczywiście: tych mieszkań nie otrzymaliby bezdomni, lecz bardzo zamożni – ale ci wyprowadziliby się z dotychczasowych mieszkań. Zajęliby je zamożni, którzy wyprowadziliby się ze swoich, te zajęliby mniej zamożni, ich mieszkania zasiedliliby biedni – a dopiero do ich ruder wprowadziliby się ci bezdomni... za co byliby bardzo wdzięczni.
Otóż oczywiście można ten stadion sprzedać. Stawiam jednak dolary przeciwko orzechom, że gdy to zrobimy, to nabywca natychmiast Stadion rozbierze, i postawi te 4000 luksusowych mieszkań! Czyżbym się mylił? To wszystko nie jest argumentem za tym, by Stadionu nie wybudować; można wybudować – trzeba tylko powiedzieć uczciwie, że mamy chęć wywalić na to kilka miliardów – bo stać nas na taką fantazję! I nie mydlić oczu twierdzeniami, że „na tym zarobimy”. A potem rozebrać. Szwajcarzy zresztą z okazji Euro 2008 nie wybudowali żadnego stadionu – powiększyli tylko i zmodernizowali istniejące... i te przystawki natychmiast zdemontowali. Portugalczyków – naród bardziej futbolowy, niż Polacy - dopiero kryzys zmusił do przyznania, że nie stać ich na dopłacanie miesięcznie (!!) miliona €urosów do wybudowanych z okazji Euro 2004 stadionów (na razie nie stać mniejszych miejscowości – Leirę i Aveiro; większe płaczą i dopłacają; ale nikt nie zarabia!!); Jak mogą Państwo przeczytać tutaj:
Proszę zwłaszcza zwrócić uwagę na fragment: „Przedstawiciele resortu finansów poradzili rajcom miejskim, by w miejscu stadionów wybudowali sobie coś, co będzie przynosić zyski”. Rozwiązanie proste – zrobić to samo, co ze Stadionem Dziesięciolecia: pozwolić kupcom przywrócić „Jarmark Europa” (tak nawiasem: był to największy zakład pracy w Warszawie!!!). Tylko czy projektanci zadbali o to, by Stadion Narodowy po małej przeróbce mógł służyć jako bazar? ( olecam też poważny artykuł na stronie „Bloombergu” (amerykański instytut): http://www.bloomberg.com/apps/news?pid=newsarchive&sid=awSfYB6pE3fY )
Sprawa przedostatnia: Kto mówi: „Bogate kraje na to (dokładanie miesięcznie €100.000.000 do kilku stadionów) stać” ten wyjaśnia, dlaczego biedne kraje doganiają bogate: bo L*d w krajach bogatych świerzbią łapki by jak najszybciej powydawać wszystko, co jest w kasie – i jeszcze się zadłużyć... I wreszcie sprawa ostatnia; cytat: „Portugalczycy na najdroższe, najbardziej efektowne stadiony na Euro 2004 wydali po 100 – 150 mln €uro. Tymczasem stadiony w Gdańsku i Wrocławiu będą kosztować 180 – 200 mln €uro, a Stadion Narodowy ponad 300 mln €uro” (już wiemy, że będzie to raczej €500 mln...). Kiedy pod sąd pójdą ci, którzy tylko po to, by dostać trzy razy większe łapówki za zamówienia, zafundowali nam do kożucha nie goździk czy różyczkę, ale orchideę? Spokojnie: Komisja Sejmowa w sprawie afery "Euro 2012" powstanie już na początku roku 2013...
Jeszcze o Stadionie Narodowym Krytyka mojego wystąpienia w/s budowy Stadionu Narodowego sprowadzała się do tego, że nie doceniam, że to będzie Dzieło Sztuki i Przedmiot Dumy Narodowej. Jeśli tak – to nie trzeba było rozwalać Stadionu Dziesięciolecia: też był Przedmiotem Dumy Narodowej i Dziełem Sztuki, w dodatku obrośniętym Tradycją – i mieścił 100.000 ludzi. Projekt śp.Jerzego Hryniewieckiego należało tylko odnowić, unowocześnić – i wykończyć. (Projekt nigdy nie został zrealizowany! Brakowało wież i trybun dla dziennikarzy). Krytyka jest zresztą całkowicie chybiona. Ja, powtarzam: wyraźnie napisałem, że stać nas na budowę nawet kilku takich stadionów – nawet, gdyby ONI ukradli przy okazji tyle, ile ukradną. Nie stać nas za to na dopłacanie do tego stadionu – stanowiącego na kurczącym się rynku nieuczciwą konkurencję dla „Legii”, „Polonii”, „Skry”... A w ogóle to proszę w podręcznikach historii przestać krytykować królów Francji za rozrzutność przy budowie Luwru, Wersalu i Fontainebleau. I zobaczyć jak te Dzieła Sztuki wyglądają teraz – a jak za paręnaście lat będzie wyglądało to nowe Dzieło Sztuki... A rozbiórka będzie tania: trochę semtexu - a gruzu znacznie mniej, niż ze Stadionu Dziesięciolecia.
Cos o oszczędnych Szwajcarach Dyskusja w/s Stadionu Narodowego przeniosła się na blog - bo tam trzeba ludziom (jest tam więcej przypadkowych) bardziej łopatologicznie. Często: bez powodzenia... A tu mam jeden ciekawy argument: dlaczego zamiast SN nie rozbudowanu do 55.000 stadionu "Polonii" albo "Legii"? Bo kluby te musiałby zaraz po Euro 2012 te stadiony (jak w Szwajcarii) zmniejszać, bo byłyby nieopłacalne... To dlaczego, u Boga Ojca, opłacalny ma być SN?
I jeszcze uzupełnienie... Otóż p. dr Dominik Baettig, przedstawiciel SVP (Szwajcarskiej Partii Ludowej - tej, która przeprowadziła zakaz budowy nowych minaretów w meczetach) w Rządzie Konfederacji Helweckiej, zaproponował przyłączenie do Szwajcarii przygranicznych regionów Francji, Niemiec i Włoch „bo władze RF, RFN i RWł nie umieją dbać o interesy tamtejszej ludności”. Jest to, oczywiście, czcza demonstracja. Od lat nie potrafię natomiast zrozumieć dlaczego tuż przed zakończeniem II Wojny Światowej Szwajcaria nie zaproponowała takiego Anschlußu Voralbergowi, Tyrolowi, Tyrolowi Południowemu (Górna Adyga) – i niektórym górskim rejonom Włoch. Tamtejsza ludność odczuwa większa sympatię do - i pobratymstwo ze Szwajcarami, niż z wiedeńczykami czy neapolitańczykami... W dodatku uniknięcie okupacji i przyłączenie do sytej, zamożnej i bezpiecznej Szwajcarii byłoby dla ludności krajów zrujnowanych wojną towarzyszy Hitlera i Mussoliniego - ogromnym magnesem. Ciekawe – dlaczego tego nie zrobili? Pewnie dlatego, by się nie dzielić swoim bogactwem... PS: mam do Państwa prośbę: gdzieś zginął mi tekst p. Tomasza Lisa biadolącego jakieś 10 dni temu (na blogu?) nad losem przedsiębiorców - i nie potrafię go (to dziwne - na ogół jestem dobry w te klocki) odnaleźć w Sieci. Może ktoś z Państwa to ma? JKM
Gęg pod niebiosa Jaki pan – taki kram. To, że pod władzą razwiedki, której najtwardsze jądro stanowi wywiad wojskowy z sowieckimi jeszcze korzeniami, państwo nasze zamieniło się we własną atrapę – jest tajemnicą poliszynela. Wiedzą o tym doskonale również mężykowie stanu, służący razwiedce za parawan w rozmaitych Sejmach, Senatach, Radach Ministrów i Kancelariach Prezydenta. Najlepszym dowodem, wskazującym, iż zdają sobie sprawę nie tylko ze stanu państwa, ale i z własnej w tym wszystkim roli, są między innymi sejmowe komisje śledcze. Służą one oczywiście mężykom stanu do autopromocji, ale przede wszystkim, jako widowiska telewizyjne, mają na celu ukrycie przed opinią publiczną faktu, że jeden z ważnych i właściwie niezastąpionych segmentów państwa – wymiar sprawiedliwości – przestał prawidłowo funkcjonować. Ciekawe, że podobna sytuacja miała miejsce w czasach saskich i stanisławowskich, kiedy wobec skorumpowania sądów państwowych, rozwinęły się sądy polubowne. Obecna sytuacja jest jeszcze gorsza, bo o ile w tamtych czasach odmowa wykonania wyroku sądu polubownego pozbawiała odmawiającego honoru ze wszystkimi tego skutkami, to dzisiaj tego rodzaju sankcja byłaby całkowicie bezskuteczna. Wracając do komisji sejmowych, jako dowodu na całkowity rozkład państwa, to znakomitą ilustracją jest komisja, która pod kierunkiem posła Antoniego Macierewicza próbuje wyjaśnić okoliczności katastrofy pod Smoleńskiem. Już pierwszego dnia udało się przyłapać panią minister Ewę Kopacz na konfabulacji. Pani Kopacz pierwotnie publicznie twierdziła, że „widziała” polskich lekarzy i prokuratorów pracujących wraz z rosyjskimi lekarzami i prokuratorami przy sekcjach zwłok ofiar, podczas gdy wygląda na to, iż nie mogła tego widzieć, bo wspólna praca nie miała miejsca. W tej sytuacji trzeba wyjaśnić, na jakiej podstawie pani minister Kopacz skonfabulowała sobie tę historię, podobnie jak inni dygnitarze rządu premiera Donalda Tuska – swoje opowieści. I najwyraźniej właśnie ta możliwość pobudza do furiackiego gęgania wszystkich konfidentów razwiedki – zarówno poprzebieranych za polityków, jak i poprzebieranych za dziennikarzy. SM
Duma i pycha "Brzucho w perłach, klejnotach,/ Zadek cały ze złota./ A i poszłaby Pycha do ojca-matki,/ To wrota nie bielone!/ Pomodliłaby się Pycha w kościele,/ To jej nie zamiecione./ Patrzy Pycha: tęcza na niebie.../ Zawróciła, powiedziała:/ 'Nie będę się ta schylała!'" - napisał Aleksy Tołstoj, a przetłumaczył Julian Tuwim. O kimże to? A o kimże by, jak nie o panu redaktorze Sewerynie Blumsztajnie? Oczywiście z wyjątkiem brzucha w klejnotach. Brzucho u niego zwyczajne, podobnie jak i zadek; ooo, zadek zwłaszcza - ale poza tym wszystko się zgadza, łącznie z tęczą, której sodomici i gomorytki używają w charakterze barw klubowych. O ile ci rozpoznają się po barwach, o tyle właśnie pan redaktor Tomasz Jastrun ujawnił, po czym jeden przyzwoity rozpoznaje drugiego przyzwoitego. Okazuje się, że po zapachu. Pan Jastrun wspomina o spotkaniu z przyjacielem - oczywiście też przyzwoitym, jak on sam - jak to na wszelki wypadek, po długim niewidzeniu "obwąchiwali sobie podogonia". Wracając do naszych baranów, to pod tymi właśnie barwami odbywała się w ubiegłą niedzielę w Warszawie parada sodomitów i gomorytek, którą zasponsorował koncern IBM, grupa linii lotniczych Star Alliance, do której należą również PLL LOT, Ambasada Królestwa Niderlandów, Ambasada Królestwa Danii i Ambasada Królestwa Szwecji. Nie są to oczywiście prawdziwe monarchie, a raczej ich wynaturzone karykatury, które - jak to często bywa w okresie schyłkowym - z zagadkowych przyczyn zabrały się za promocję sodomii i gomorii. Zresztą do diabła z nimi, bo tu chodzi przede wszystkim o redaktora Seweryna Blumsztajna z "Głosu Ca..." to jest - pardon - oczywiście z "Gazety Wyborczej", która tradycyjnie patronuje w Polsce każdej tandecie - również ideologicznej i intelektualnej. Na tak hojnie sponsorowanej paradzie sodomitów i gomorytek nie mogło zabraknąć również, a może nawet przede wszystkim jego - bo gdzież poszukiwać zastępczego proletariatu dla nowej, tym razem już naprawdę socjalistycznej rewolucji, gdzież go werbować, jak nie na takich paradach? Oczywiście większość normalnych ludzi na wszelki wypadek wyjechała z miasta, żeby nawet przypadkiem nie narazić się na bliskie spotkanie III stopnia z sodomitami czy gomorytkami. Ponieważ tak się u nas utarło, że politycy, którzy - wiadomo - muszą się podlizywać, też robią to samo co większość - to nawet pani prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz wzięła sobie akurat urlop i ani nie poprowadziła parady sodomitów i gomorytek w kierunku świetlanej przyszłości, ani też nie przekazała im żadnych komplementów, nawet listownie. I to właśnie ogromnie zniesmaczyło redaktora Seweryna Blumsztajna, który w swojej gazecie napisał, że "Warszawa, która stara się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury, dosłuży się, ignorując EuroPride, najwyżej tytułu Europejskiej Wiochy". Francuzi wymownie powiadają, że nic nie jest wystarczająco dobre dla bony. Coś w tym jest, bo w odróżnieniu od, dajmy na to, hrabiny, która może pozwolić sobie na odrobinę pobłażliwości, a nawet luzu, bona musi się pilnować, musi być stale - jak powiadają Francuzi - "na czterech szpilkach", podobnie jak rosyjski polityk narodowości prawniczej ("matka Rosjanka, ojciec prawnik") musi być bardziej rosyjski niż zwyczajni Rosjanie, pić więcej wódki, bardziej pogardzać "zagranicą" i tak dalej. Cóż dopiero mówić o Warszawie, którą Stanisław Cat-Mackiewicz scharakteryzował jeszcze przed wojną jako "małe żydowskie miasteczko na niemieckim pograniczu"? Stara się ta Warszawa, jak może, podobnie zresztą jak inne miasteczka, antyszambruje, a nawet futruje różnych faktorów w nadziei na rozmaite europejskie tytuły, ale nic z tych rzeczy. "Gardłuje jeden z drugim za Polską mocarstwową, a tobie za imperium kąt w szynku, bujna głowo! Tobie naftowa lampa Indiami w butelkach płonie; nędzę ojczystą przetapiasz w stare zamorskie kolonie". Tedy sam redaktor Seweryn Blumsztajn powiada Warszawie "point de reveries!", co się wykłada, że koniec marzeń o europejskiej sławie, że co najwyżej tylko Europejska Wiocha. Coś podobnego! Nawet nie wiedziałem, że europejsy wymyśliły również taką godność! Dla stolicy kraju rolniczego to by nawet było w sam raz, ale redaktor Blumsztajn jako człowiek miasta, a w każdym razie miasteczka - jednak ze straganami i jarmarkami - nadaje temu tytułowi charakter pogardliwie potępiającego wyroku. Okazuje się, że nie tylko sodomici i gomorytki nadymają się dumą. Jeszcze bardziej nadyma się pan redaktor Seweryn Blumsztajn, jakby odziedziczył to po królu, swoim ojcu.
SM
Skrócić front! „A obraz cudowny, co wzburzyć miał lud, plandeką przykryję i skończy się cud” – śpiewał na melodię „Godzinek” Gnom, czyli Władysław Gomułka w „Wielkiej Arii Gnoma”, kończącej „Targowicę, czyli Operę Gnoma”, autorstwa Janusza Szpotańskiego. Była to aluzja do aresztowania obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, do jakiego doszło w ramach wojny z Kościołem, jaką Władysław Gomułka rozpętał w ramach przygotowań do obchodów 1000-lecia... no właśnie – czego? Partia twierdziła, że państwa polskiego, co było oczywistym historycznym nonsensem, bo państwo polskie istniało już przed 966 rokiem – zaś Kościół, z Prymasem Stefanem Wyszyńskim na czele – że chrztu Polski, który rzeczywiście miał miejsce w roku 966. I obraz rzeczywiście został aresztowany, ale okazało się, że to jeszcze gorzej, bo Prymas nakazał by po Polsce pielgrzymowały puste ramy, a uganianie się milicji za pustymi ramami i ich aresztowanie tak dalece wykraczało poza granice śmieszności, że nawet Gomułka to zrozumiał. Wspominam o tym gwoli oświecenia w czynie społecznym pani red. Katarzyny Wiśniewskiej z „Głosu Cadyka”, która, jak uprzejmie przypuszczam, w tamtych czasach nie była nawet jeszcze zygotą, a dzisiaj, w charakterze oficera religijnego odcinka frontu ideologicznego, sztorcuje każdego, kto ośmiela się „wykorzystywać religię do celów politycznych”. Świat, droga pani Kasiu, chociaż może się to pani wydać niewiarygodne, istniał również przed narodzeniem i objawieniem się Adama Michnika. „Da, byli liudi w nasze wremia (...). Bagadyry – nie wy!” – czytamy w balladzie Michała Lermontowa „Borodino”. A do celów politycznych nadaje się wszystko – oczywiście pod warunkiem, że nie bierze się za to „człowiek muzyki nieświadom”. Właśnie gruchnęła wieść, że zawarte zostało porozumienie w sprawie krzyża stojącego przed Pałacem Namiestnikowskim przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Porozumienie zawarł, jak powiadają, JE abp Kazimierz Nycz z Kancelarią Prezydenta i harcerzami. Wśród uczestników porozumienia nie ma ani Jarosława Kaczyńskiego, ani nikogo z PiS, ani nikogo z Ruchu 10 kwietnia. Wygląda na to, że buńczuczne deklaracje, jakie w związku z krzyżem wygłaszał Jarosław Kaczyński, nie miały żadnych, a w każdym razie dostatecznych podstaw. Bo – po pierwsze – krzyż został postawiony na terenie należącym do Skarbu Państwa, a administrowanym przez Kancelarię Prezydenta – więc ani Jarosławowi Kaczyńskiemu, ani nikomu innemu nic do tego. Po drugie - sam krzyż nie jest własnością PiS, tylko harcerzy, którzy go tam postawili. Wreszcie – po trzecie – od inicjowania i organizowania kultów są związki wyznaniowe – w tym przypadku Kościół katolicki, a nie Prawo i Sprawiedliwość. Najwyraźniej ktoś, kto prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu doradził pakować się w sprawę, w której nie dysponował ani jednym formalnym atutem, jest albo durniem, albo wrogim agentem. Bo postępując w ten sposób Jarosław Kaczyński nadmiernie rozszerzył front, a rozszerzając – osłabił siłę swego oddziaływania na każdym – równhież na tym – odcinku. Tymczasem gdyby skoncentrował się na drobiazgowym odtworzeniu działań rządu premiera Tuska, a zwłaszcza - karygodnego postępowania Ministerstwa Spraw Zagranicznych pod formalnym kierownictwem Radosława Sikorskiego, to opinia publiczna, a w każdym razie – ta jej część, która swoich sumień i szacunku dla własnego państwa nie oddała w arendę razwiedce z sowieckimi korzeniami - niewątpliwie zostałaby wstrząśnięta nikczemnym, a nawet nielegalnym sposobem, w jaki – w porozumieniu z władzami Rosji - prowadził on walkę z prezydentem własnego państwa. Za to zarówno premier Donald Tusk, jak i minister Radosław Sikorski powinni stanąć przez Trybunałem Stanu – i to niezależnie od tego, jakie przyczyny katastrofy ustalą Rosjanie, czy polska prokuratura. Tak oczywiście powinno być w państwie normalnym, jakim III Rzeczpospolita niestety nie jest – bo pasożytująca na nim razwiedka doprowadziła nie tylko do jego rozbrojenia i paraliżu właściwie wszystkich jego instytucji. Dlatego, skoro PiS utworzył już zespół, który pod kierunkiem posła Macierewicza zamierza zająć się wyjaśnianiem przyczyn katastrofy, nie powinien znowu rozszerzać frontu i podejmować własne próby wróżenia z fusów, tylko doprowadzić do poinformowania opinii publicznej o wszystkich zaniechaniach i sabotażach ze strony urzędników żrących chleb Rzeczypospolitej – jakie towarzyszyły przygotowaniom udziału prezydenta państwa w uroczystości 10 kwietnia. W przeciwnym razie znowu będziemy świadkami widowiska polegającego na groźnym kiwaniu palcem w bucie, bez jakichkolwiek następstw. SM
24 lipca 2010 Żeby dojść do źródła, trzeba płynąć pod prąd.. Psychiatra zadaje pacjentowi pytania: - Ile nóg ma pies? - Cztery. - A ile ma uszu? - Dwoje. - A oczu? - Przepraszam, panie doktorze, czy pan nigdy nie widział psa? A przy tym od jakiegoś czasu wiadomo, – szczególnie w psychiatrii - że bardzo cienka granica dzieli lekarza psychiatrę od swojego pacjenta. Jeśli chodzi o psychiatrów, to z osób publicznych są nimi pan Bogdan Klich z Platformy Obywatelskiej - minister obrony narodowej i pan Marek Balicki kiedyś Unia Wolności i Unia Demokratyczna, później wiceminister minister zdrowia, a obecnie wiceprzewodniczący Klubu Dialogu Politycznego im. Zofii Kuratorskiej.. Jest zwolennikiem tzw. małżeństw homoseksualnych.. Czy samo to nie nadaje się do leczenia psychiatrycznego..? Taka pani Magdalena Środa, profesor i teoretyk etyki, nie jest psychiatrą, bo jest etykiem.. Jak sama twierdzi na świecie jest 12 etyk, w tym etyka chrześcijańska.. Jako filozof- etyk szczególnie nie lubi etyki chrześcijańskiej.. Pozostałe jakoś zaakceptowuje - byle nie etyka chrześcijańska. Ta jest najgorsza. Bardzo ogranicza swobodę życia i w ogóle stoi na drodze wszelakiego szczęścia.. Pani Magdalena Środa została w 2009 roku „Polką roku 2009”(???). Nie do uwierzenia? A jednak.. Według dodatku do Gazety Wyborczej o nazwie „Wysokie Obcasy”.. Taki feministyczny dodatek do całości gazety. Pani profesor była również w rządzie pana profesora Marka Belki pełnomocnikiem do równego statusu gęsi i kaczek- pardon- równego statusu kobiet i mężczyzn. Takiego kabaretowego urzędu, których pełno w socjalizmie biurokratycznym, bo żaden socjalizm nie może istnieć bez urzędów.. Nie wiem co ona tam robiła? Ale musiała jakoś wyrównywać różnice pomiędzy kobietą a mężczyzną, a ponieważ kobietę od mężczyzny różni wszystko- więc roboty było w bród. Nie zdążyła wszystkiego wyrównać, bo wyleciała z urzędu z hukiem. Pan premier Belka nie miał czasu zająć się jej ratowaniem, bo zajęty był wprowadzaniem kolejnego podatku , nazwanego już historycznie podatkiem Belki. Panu premierowi chodziło o to, że jak ktoś już sobie zaoszczędził parę groszy, to nie mogło być tak, że mógł się swobodnie nacieszyć tym co mu pozostało po opodatkowaniu wcześniejszym przez socjalistyczno- biurokratyczne państwo. To co mu zostało po opodatkowaniu musi zostać ponownie opodatkowane, żeby opodatkowany nie czuł zbytniego komfortu, że jak już raz zapłacił- to będzie miał spokój. Biurokratyczno- marnotrawne państwo nigdy nie da mu spokoju.. Bo ciągle potrzebuje jego pieniędzy; bo niby czym ma załatać wieczne długi kreowane przez biurokrację? Prasy do drukowania pieniędzy też przecież nie są wieczne, tak jak pióra wieczne, też przecież nie są wieczne.. Każdy ma swój kres… Pan profesor Belka teraz został szefem Narodowego Banku Polskiego i dobrze się składa, bo właśnie niedawno skończył pracę w Międzynarodowym Funduszu Walutowym, i będzie człowiek jak znalazł, żeby pokombinować, tu na miejscu, jak nas jeszcze zadłużyć dodatkowo i dać zarobić wszystkim powiązanym z Międzynarodowym Funduszem Walutowym oraz zagranicznymi bankami, które też chcą zarobić. Bo istotą istnienia banków jest zadłużyć wszystkich dookoła, a najlepiej całe państwa, bo rządy zaprzyjaźnione z bankami wcześniej czy później wycisną z podatników potrzebne bankom odsetki.. Kiedyś zadłużali się bezmyślnie sami „ obywatele”. Ale kto bawiłby się w pojedyncze przypadki. Wiele zachodu - mały zysk.. Zadłużyć cały naród - to jest dopiero cymes. A kilka narodów – to jest dopiero majstersztyk! Obywatele narodu, nawet sobie nie zdają sprawy, że za ich plecami odbywa się handel niewolnikami, którymi są w istocie, ale mówi im się codziennie poprzez tuby propagandowe, że są podmiotem i mają prawa tzw. człowieka, które są nie dość, że pustym frazesem, to jeszcze wymierzone są przeciw Panu Bogu. BO dlaczego ja, jako przedstawiciel społeczeństwa obywatelskiego zbudowanego na prawach człowieka nie mam prawa powiedzieć dość zadłużaniu mnie i moich dzieci..? Państwo jest ważniejsze od człowieka i ono musi napełnić wiecznie głodny brzuch, a „ obywatel” jedynie służy do wyciskania z niego pieniędzy.. Taka jego rola w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady niesprawiedliwości.. Jednostka niczym - jednostka zerem! Tak twierdził wielki poeta proletariacki, towarzysz Majakowski, który powiesił się na sznurze, którzy jeszcze Lenin kupił od przebrzydłych kapitalistów.. Lenin zawsze awsze mawiał, że od kapitalistów kupimy sznurek ,na którym ich powiesimy..(????) Sam zmarł po zamachu na niego, ale nie od kul, tylko na syfilis.. Okropnie wyglądał przed śmiercią… 12 milionów zabitych w imię fałszywej idei równości w każdej dziedzinie życia.. Feministki też go popierały, tak jak dzisiaj popierają ideę równości.. O Leninie taktownie milczą, że to niby nie to samo. Teraz mamy nowe otwarcie- na razie mniej krwawe.. Pani Magdalena Środa pojechała do Sztokholmu i powiedziała tam, że: ”Katolicka w przeważającej wierze Polska, choć wolna od honorowych zabójstw ma problemy ze zjawiskiem stosowania przemocy wobec kobiet, mające swoje źródło w silnym wpływie Kościoła Katolickiego na życie publiczne. Katolicyzm nie wspiera bezpośrednio , ale też nie sprzeciwia się przemocy wobec kobiet. Istnieją jednak pośrednie związki poprzez kulturę, która silnie oparta na religii”(!!!!) Takie rzeczy wygaduje pani profesor-etyk.. Kościół popiera przemoc w rodzinie (???), poprzez widzenie tradycyjnej rodziny, a nie poprzez lewicowe eksperymenty.. Już będzie z rok, jak pani Magdalena środa przegrała proces z TVP o nazwanie” Misji specjalnej|” „ ubeckim programem”(!!!) Wyrok wydano w trybie zaocznym, ponieważ pani Magdalena nie stawiała się na rozprawy… Gdy wyrok się uprawomocnił TVP zażądała przeprosin. Pani Magdalena zwróciła się o przywrócenie terminu wniesienia sprzeciwu, na co sąd się zgodził i ostateczni sprawa wróciła na wokandę. W uzasadnieniu nieobecności w sądzie jej adwokat napisał:” Z uwagi na terminy i charakter pracy Pozwanej, praktycznie nie ma możliwości doręczenia jej przesyłek poleconych w mieszkaniu przez listonosza. Magdalena Środa najczęściej rozpoczyna pracę przed otwarciem Urzędu Pocztowego , a wraca po jego zamknięciu. Często wyjeżdża też służbowo za granicę, a kilka miesięcy w roku spędza na Mazurach, gdyż tylko tam w spokoju może poświęcić się pracy naukowej(????). TO znaczy, że nigdy pani profesor nie może pofatygować się po odebranie zawiadomienia o rozprawie w sądzie? Ona jest ważniejsza od postanowień sądu.. Ona jest ponad sądem… Ona jest kobietą feministyczną z salonu.. Należałoby zapytać: kim pani jest, pani profesor, że to nad panią pochyla się sąd, a nie pani dostosowuje się do wymagań formalnych sądu..?. Kolejna święta krowa feminizmu? I „poświęca się pracy naukowej”(???) Czy feminizm jest w ogóle nauką? WJR
Tylko siedem banków nie przeszło tzw. stress testów Siedem banków w UE nie przeszło oczekiwanych z napięciem przez rynki finansowe testów wytrzymałości, jakim poddanych zostało 91 dużych europejskich banków - ogłosił w piątek komitet europejskich nadzorów bankowych CEBS. Jedyny w grupie polski bank - PKO BP - sprawdzian zaliczył. Podobnie - z powodzeniem - testy przeszły europejskie banki obecne w Polsce, takie jak włoski UniCredit (Pekao SA), belgijski KBC (Kredyt Bank) holenderski ING (ING Bank Śląski), hiszpański Santander (AIG Bank Polska), niemiecki Deutsche Bank, francuski Societe Generale (m.in. Eurobank) czy BNP Paribas (Fortis Bank).Próbę wytrzymałości przetrwały wszystkie banki włoskie, portugalskie, holenderskie, brytyjskie, belgijskie. W Niemczech - zgodnie z oczekiwaniami - nie udało się mocno dotkniętemu przez kryzys finansowy bankowi Hypo Real Estate, ale poza nim przeszła pozostała trzynastka. W Hiszpanii testu nie przeszło pięć kas oszczędnościowych, zaś w Grecji bank ATE - podały organy nadzoru bankowego poszczególnych krajów albo same zainteresowane instytucje.Z raportu mieszczącego się w Londynie CEBS wynika, że siódemka banków, które nie "zdały", będzie musiała podnieść swój kapitał, by zapewnić wytrzymałość na wypadek powtórki kryzysu. W sumie do spełnienia wymogów testu zabrakło im 3,5 mld euro kapitału własnego. "Odpowiednie władze krajowe są w ścisłym kontakcie z tymi bankami, by ocenić wyniki badania i ich konsekwencje, zwłaszcza jeśli chodzi o potrzebę dokapitalizowania. Oczekuje się, że banki zaproponują plany zaradzenia ujawnionym przez stress test słabościom. Plany będą musiały być wdrożone w określonym czasie, w porozumieniu z organami nadzorczymi" - głosi raport. Europejski Bank Centralny (EBC), Komisja Europejska i CEBS uznały we wspólnym komunikacie, że ujawnione w piątek wyniki dowodzą "wytrzymałości systemu bankowego Unii Europejskiej oraz strefy euro na poważne szoki finansowe i gospodarcze". Podobne zdanie wyraziła belgijska prezydencka w UE. "Odzwierciedla to wysiłki przedsięwzięte w ostatnich latach przez banki i rządy w celu odbudowy zaufania" - głosi komunikat belgijskiego resortu finansów. Belgia odrzuciła zarzuty, że warunki testu nie były wystarczająco surowe, twierdząc, że badanie przeprowadzono w sposób "rygorystyczny i bardzo przejrzysty". Współpracujący z 20 krajowymi organami nadzoru bankowego CEBS założył m.in. wzrost gospodarczy niższy o 3 pkt. proc. od prognoz Komisji Europejskiej i odwrót od obligacji krajów UE, z jakim np. borykała się Grecja w pierwszej połowie br. Wspólne oświadczenie KE, EBC i CEBS podkreśla, że założenia testu były skrajne i jest mało prawdopodobne, by miały się urzeczywistnić. Tzw. stress testy są regularnie przeprowadzane przez krajowe nadzory bankowe albo przez same instytucje finansowe, jednak ich wyniki nigdy wcześniej nie były w UE podawane do wiadomości publicznej. Operacja polega na sprawdzeniu, jak banki radzą sobie w przypadku skrajnych scenariuszy rozwoju sytuacji gospodarczej: recesji, wzrostu bezrobocia, spadków na giełdach, utraty zaufania do obligacji państwowych czy wzrostu nieściągalnych kredytów. Przygotowywane od początku roku badanie miało pokazać, w jakim stopniu europejskie banki są wytrzymałe na powtórkę kryzysu, czy też muszą być dokapitalizowane. Podjęta na ostatnim szczycie UE w czerwcu decyzja o ujawnieniu w UE (na wzór USA) wyników miała przyczynić się do wzrostu zaufania do europejskich banków i ukrócić spekulacje o ich złej kondycji finansowej spowodowanej np. ukrywaniem tzw. toksycznych aktywów. 91 przebadanych banków stanowi w sumie 65 proc. unijnego rynku bankowego pod względem aktywów. Za dwa tygodnie mają być ujawnione wyniki banków-córek działających w ramach ponadnarodowych grup bankowych, takich jak np. Pekao SA w UniCredit.
Wynikami testu nie jest zaskoczona polska Komisja Nadzoru Finansowego. "Znamy sytuację grup bankowych, do których należą działające w Polsce banki. Wymieniamy się informacjami z nadzorami macierzystymi regularnie, ale też w roboczych kontaktach" - napisał w przesłanym PAP oświadczeniu zastępca dyrektora zarządzającego Pionem Nadzoru Bankowego w KNF Krzysztof Broda. Dodał, że wsparcie kapitałowe, jakie uzyskują nasze banki od podmiotów macierzystych,˙świadczy o wystarczających możliwościach finansowych poszczególnych grup bankowych. INTERIA.PL/PAP
25 lipca 2010 Czym był plan Marshalla? Korzystając z wakacyjnej niedzieli, przedrukuję na ten temat fragment książki Thomasa E. Woods, Jr, wydanej przez Fijor Publishing w 2007 roku. Tytuł książki „Niepoprawna politycznie historia Stanów Zjednoczonych” (www.fijor.com) Oto tekst: Jednym z najbardziej trwałych mitów związanych z początkowym okresem zimnej wojny jest tak zwany plan Marshalla, który został opracowany przez sekretarza stanu George’a Marshalla. Widząc gospodarczą ruinę Europy Zachodniej, niektórzy amerykańscy politycy stwierdzili, że nie stanie ona na nogi bez wielkich zastrzyków pieniędzy. Przedstawili też uzasadnienie antykomunistyczne: ponieważ komunizm miał zastać u siebie biedę i rozpacz, to poprawa sytuacji gospodarczej w Europie Zachodniej powinna podciąć skrzydła komunistycznej propagandzie. Prawda jednak jest taka, że ten program nie był wcale lepszy od innych rządowych programów rozdawnictwa. Sytuacja gospodarcza Francji, Niemiec i Włoch poprawiła się jeszcze zanim te kraje otrzymały pomoc przewidzianą przez plan Marshalla. Austria i Grecja, które otrzymały od Stanów Zjednoczonych stosunkowo dużą pomoc per capita, zaczęły się rozwijać dopiero, jak środki przewidziane przez plan Marshalla się skończyły. Wielka Brytania otrzymała dwa razy więcej funduszy niż Niemcy, a jednak jej wzrost gospodarczy był przez całą następną dekadę znacznie słabszy. Powojenny sukces gospodarczy zachodnich Niemiec był tak ogromny, że Niemcy ukuli nawet nowe słowo – Wirtschaftswunder – które miało go opisywać. Oczywiście zwolennicy planu Marshalla próbowali przypisać zasługi za cud gospodarczy zachodnich Niemiec amerykańskiej pomocy. Ale Wirtschaftswunder nie był skutkiem planu Marshalla, lecz rezultatem rynkowych reform wprowadzonych wtedy przez Niemców. W rzeczywistości to powrót do starych, sprawdzonych zasad gospodarki rynkowej przyczynił się do europejskiej prosperity. Jak pokazuje ekonomista, Tyler Cowen: „Niemal w każdym kraju okupowanym przez Niemcy w trakcie wojny, kontynuowano nazistowską politykę rygorystycznych regulacji gospodarczych jeszcze po wyzwoleniu kraju. I w każdym przypadku szybki wzrost gospodarczy pojawił się dopiero wtedy, gdy zrezygnowano z regulacji i wprowadzono w życie zdrową politykę gospodarczą”. Plan Marshalla pozwalał krajom otrzymującym pomoc na odkładanie tych dosyć drastycznych reform gospodarczych do czasu, aż skończą im się amerykańskie pieniądze.
Fatalna spuścizna planu Marshalla Prawdziwą spuścizną planu Marshalla były inspirowane nim zagraniczne programy pomocowe realizowane przez Stany Zjednoczone przez resztę stulecia. Amerykańska pomoc zagraniczna rozpoczęta przez program „punktu czwartego” (Point Four) Trumana opierała się na przekonaniu, że plan Marshalla, czyli zastrzyki gotówki dla biednych krajów, odniósł sukces, należy zatem realizować podobną politykę, co ma zapobiec ubóstwu w krajach Trzeciego Świata. Jednak jak wykazał ekonomista Peter Bauer, te programy przyniosły dla biednych krajów skutki katastrofalne. Ponieważ, podobnie jak plan Marshalla, przyjęły one formę pomocy od rzędu dla rządu, ich skutkiem było umacnianie się u władzy, w krajach będącymi adresatami pomocy, najbardziej brutalnych i represyjnych reżymów na świecie. Dzięki pieniądzom otrzymanym od Stanów Zjednoczonych i innych państw zachodnich, rządy te mogły prosperować bez potrzeby wprowadzania instytucji rynkowych. Nie jest niczym dziwnym, że Tajwan, Korea Południowa i Chile zaczęły realizację reform gospodarczych dopiero wtedy, gdy zagroziło im odcięcie od amerykańskiej pomocy finansowej. Pozbawione amerykańskich pieniędzy mogły w końcu wejść na ścieżkę prosperity. Pomoc ta prowadziła ponadto do zamieszek i przemocy, ponieważ konkurujące ze sobą grupy etniczne lub grupy interesu zawzięcie walczyły o przejęcie kontroli nad aparatem państwowym, aby pieniądze z zagranicy trafiały wyłącznie do ich kieszeni. Plan Marshalla stworzył wrażenie, że do tego, aby jakiś kraj mógł się rozwijać, zastrzyk kapitału z zewnątrz jest niezbędny, ignorując fakt, że prosperity bierze się z rządów prawa, szacunku dla prywatnej własności i innych rozwiązań instytucjonalnych, które stanowią podstawę ładu rynkowego. Taka lekcja płynie na przykład z doświadczeń z Hong Kongu. Ten kraj pozbawiony własnych źródeł energii (jak węgiel lub ropa), z „niedoborami” ziemi i wody oraz niewielką liczbą surowców, wydawał się klasycznym przykładem kraju, który bez pomocy zagranicznej nie jest w stanie się rozwijać. Na szczęście, wprowadzono tam wolny rynek, dzięki czemu Hong Kong miał tak duży eksport, że w latach 80. Amerykanie i Brazylijczycy zwrócili się do niego z prośbą o jego ograniczenie, gdyż nie byli w stanie z nim konkurować. Przekonanie, że plan Marshalla pobudził „kapitalizm”, to mit, który jest wciąż żywy. Fakt, że program ten finansowano z podatków, czyli dzięki instytucji nierynkowej, powinien od razu wzbudzić podejrzenia. Pomyśleć tylko, że każdy dolar, który otrzymał rząd obdarowany amerykańską pomocą, miał być wydany na roboty publiczne i inne państwowe projekty „inwestycyjne”. Zatem plan Marshalla zabierał środki z sektora prywatnego i przeznaczał je na rozwój sektora publicznego oraz aparatu państwowego w krajach, które otrzymywały pomoc. Czy tak wygląda przepis na „kapitalizm”? WJR
Czy Komorowski sprzedał Ukrainę. Bogumiła Berdychowska „Powolne przekuwanie sukcesu w klęskę” „W przeszłości obecny prezydent elekt Bronisław Komorowski lokował się wśród zwolenników Giedroyciowskiej wizji polityki wschodniej. Jednak jego wypowiedzi z kampanii wyborczej nie pozwalają jednoznacznie odpowiedzieć, czy tak jest nadal. Ukraina pojawiła się w jego wypowiedziach tylko jako kontekst do konieczności pracy na rzecz pojednania polsko-rosyjskiego. Również w pierwszym dużym wywiadzie po wyborach („GW” 12.07.2010 r.) mówi o polityce wschodniej dość ogólnikowo: „Dążenie do dobrych stosunków z Rosją nie może oznaczać rezygnacji Polski ze wspierania prozachodnich aspiracji Ukrainy lub wolnościowych dążeń innych narodów”. Oczywiście trudno na tej podstawie wyciągać zbyt daleko idące wnioski (nowemu prezydentowi należy się przecież pewien kredyt zaufania), niemniej niepokojący jest fakt, że na liście zapowiedzianych podróży zagranicznych Komorowskiego nie ma Kijowa. Taka wizyta to gest, który w polityce ma swoje znaczenie. Właśnie deficyt takich gestów w ostatnim czasie spowodował pewne osłabienie więzi na linii Warszawa – Kijów”..źródło tutaj
Mój komentarz Czy uzasadniony jest alarmistyczny tytuł jaki nadałem tekstowi. Sikorski i Tusk podporządkowali politykę polska Berlinowi. Sikorski robi to tak demonstracyjnie ,że budzi to litość. Jeździł z ministrem spraw zagranicznych Niemiec na Ukrainę stawiać jej warunki. Razem z nowym niemieckim ministrem zaatakował Żydów. Tusk wygłosił przemówienie na Westerplatte, które oznaczało faktycznie zdradę Ukrainy, Tymoszenko, ówczesna premier Ukrainy zaraz po ty odwołała umówione spotkanie z Tuskiem i szybko wyjechała na Ukrainę. Tezy programowe podporządkowujące interesy polskie niemieckim Sikorskiego Rokita nazwał niegodnymi ministra nawet najmniejszego kraju . Komorowski w debacie z Sikorskim mówiąc o kierunku symbolicznej pierwszej wizyty wymienił Wilno ewentualnie Brukselę. Nie wiadomo dla czego w czai kampanii odrzucił Wilno, za to wizyt a Brukseli miał być połączona z wizytą w Paryżu i Berlinie. Miał on wesprzeć Trójkąt Wejmarski , niekorzystny dla Polski , w którym Sikorski żyruje politykę Niemiec. Zirytowana postawą Sikorskiego Clinton lekceważąco ni przybyła na umówione spotkanie Waszyngtonie. Czy słaby, drugorzędny polityk Komorowski może wybić się na „niepodległość „ od Tuska , Schetyny i Sikorskiego. Większość w powątpiewa. The Economist opisał prezydenta elekta Komorowskiego jako zależnego , nijakiego , niesamodzielnego, niezbyt rozgarniętego polityka. Cichcem mianował swoich ludzi do Rady polityki pieniężnej , co obrazuje jego cechy charakteru aparatczyka , a nie męża stanu, który konsekwentnie wykorzysta prerogatywy prezydenta , aby kontynuować silną politykę jagiellońską i wschodnią swego poprzednika Lecha Kaczyńskiego. Lech Kaczyński zaproponował Ukrainie zawiązanie ścisłego strategicznego sojuszu . Nazwałem ten potencjalny sojusz „ Sojuszem Jagiellońskim „ . Kaczyński proponując go słusznie stwierdził ,że byłby to jedne z najsilniejszych sojuszu europejskich. Wildstein zapożyczył ode mnie termin Sojusz Jagielloński aby opisać nim ewentualną koalicje antyrosyjską państw kaukaskich ,Polski, Ukrainy i Litwy. Symboliczny brak Kijowa , podkreślanie roli Trójkąta Wejmarskiego przez Komorowskiego budzi podejrzenia ,że Komorowski już sprzedał Ukrainę za wsparcieRosji oraz Niemiec , kontrolowanych przez niemiecki koncerny mediów w Polsce w walce o prezydenturę. Marek Mojsiewicz
I w tę i we w tę! Banda rozbójników zwających się Senatorami i Posłami III Rzeczypospolitej próbowała obrabować wdowy i inne kobiety - poprzez poniesienie im wieku emerytalnego. Na szczęście Trybunał Konstytucyjny ujął się za niewiastami - co nie znaczy, że ONI znów nie będą próbować... Ledwo ten atak został odparty, WCzc. Grzegorz Napieralski (SLD, Szczecin) do spółki z innymi bandytami, spod znaku OPZZ, postanowił obrabować dla odmiany wszystkich... na rzecz osób, które wprawdzie wieku emerytalnego nie osiągnęły - ale przepracowały 40 (względnie 35) lat. Z czego znów wynika, że jeśli kobieta poszła do pracy mając lat 17, to trzeba by jej płacić emeryturę w wieku 52 lat. Już nie o to chodzi, że system emerytalny trzeszczy w szwach - chodzi o to, by wreszcie zakazać i dobrym Wujaszkom i Ponurym Drabom - gmerania przy emeryturach! A tow. Napieralskiego trzeba nabić w armatę i wysłać na Czerwona Planetę nazwaną imieniem wybitnego ekonomisty Karola Marsa! "Titanic" - i śmierć paradujących miłośników... We wszystkich znanych mi relacjach z wydarzeń na „Titanic”u po uderzeniu w górę lodową – potępia się kapitana, śp. Edwarda J. Smitha, za to, że na początku kazał odciąć pasażerów III klasy na dolnym pokładzie. Tymczasem w sobotę w Duisburgu (Nadrenia Płn.), na „Paradzie Miłości” (na którą przeniosło się towarzycho znane z niedawnej „Parady Równości” w Warszawie; to taki cyrk objazdowy, mający pokazać liczbę i prężność tego środowiska) doszło do tumultu, w którym bez żadnego fizycznego powodu zginęło ok. 20 (mam nadzieję, że nikt nie zabrał na tę "paradę" dzieci?) osób. Otóż ogromna ich większość na „Titanic”u znajdowałaby się w III klasie. Motłoch ma zwyczaj ulegać stadnym odruchom i ulegać panice bez powodu. Doprawdy: trudno zrozumieć, jak ludzie mogą bezmyślnie przeć do przodu jak bydło, choć słyszą, ze przed nimi coś złego się dzieje. Powtarzam: śmierć tych ludzi to nie wina konstruktorów przejść ani organizatorów (acz, jak to w d***kracji, muszą być winni – więc zapewne zostaną skazani; może to dotyczyć i p. Burmistrza) – tylko tego, że motłoch jest niebezpieczny. Każdy z tych ludzi z osobna był zapewne racjonalnym człowiekiem: jako masa byli groźni. Tym razem: dla siebie. A kpt. Smith postąpił słusznie. Inna sprawa, że nic to nie zmieniło, bo nie podejmował innych, słusznych, decyzyj. Nie kazał ładować szalup na full, nie kazał załodze i pasażerom III klasy robić tratew, nie kazał nawet pasażerom nie mającym miejsc w szalupach pozakładać po kilka swetrów... Ale to zupełnie odrębna kwestia. PS. Bóg zapewne ustrzegł muzułmanów... a także chrześcijan, żydów - i tych ateistów, których takie szopki nie podniecają. A nawaliło się tam podobno (wg. dziennikarzy) 1,5 mln "miłośników" (cały Duisburg liczy mniej, niż pół miliona!) JKM
Gorące lato Letnie kanikuły w całej pełni; żar leje się z nieba, więc nic dziwnego, że coraz więcej ludzi zdradza objawy zapalenia głowy. Ciekawe, że ogniskiem tej epidemii wydają się być pomieszczenia tubylczego parlamentu, w którym mimo klimatyzacji temperatura jest jeszcze wyższa niż na dworze, a to z powodu wytężonej pracy tęgich głów. Tęgie głowy zaś obmyślają coraz to nowe sposoby przekomarzania się w ramach wojny o pokój, jako że prawdziwa polityka zarezerwowana jest dla starszych i mądrzejszych. O prawdziwej polityce tedy niewiele wiadomo, bo cóż może wyniknąć na przykład z tego, że Radosław Sikorski, postawiony na czele Ministerstwa Spraw Zagranicznych pojechał do Afganistanu? Podobno tamtejsi talibowie próbowali skorzystać z jednoczesnej obecności tylu dygnitarzy by wysadzić ich w powietrze, ale tajniacy udaremnili te niecne zamiary. Wygląda na to, że profilaktyka zamachów może okazać się dla tajniaków żyłą złota, co jeszcze w głębokiej starożytności spraktykował prorok Jonasz. Jak wiadomo, został posłany do Niniwy, żeby tamtejszym niniwiakom zakomunikować wyrok Opatrzności, skazujący ich na zagładę. Niniwiacy bardzo się przestraszyli, dzięki czemu wyrok został odwołany i miastu nic się nie stało. Skoro zatem tajniacy uratowali w Afganistanie tylu ważniaków, to który ważniak poskąpi forsy dla tajniaków? Ale mniejsza z tym, bo naszym celem jest spenetrowanie wszystkich frontów wojny o pokój, prowadzonej z jednej strony przez obóz zdrady i zaprzaństwa, a z drugiej – przez obóz płomiennych obrońców interesu narodowego. Warto przy tym odnotować, że obóz zdrady i zaprzaństwa jest znacznie szerszy, niż można było sądzić, bo wchodzą doń również „lewicowcy”, których prezes Jarosław Kaczyński uniewinnił był z zarzutu „postkomunizmu” Okazało się, że chyba przedwcześnie, bo właśnie urządzili sobie w Lublinie sabat z okazji 22 lipca, wspominając z nostalgią lata dobrego fartu przy Sowieciarzach i snując plany na świetlaną przyszłość. Świetlanej przyszłości wykluczyć zaś nie można, bo według ostatniego sondażu, gdyby wybory odbyły się teraz, do Sejmu weszłaby Platforma Obywatelska, Prawo i Sprawiedliwość oraz Sojusz Lewicy Demokratycznej, zdobywając nawet 11 procent głosów. Jeszcze trochę i SLD wysforuje się najpierw na drugi co do wielkości, a następnie – na największy fragment demokratycznego parawanu, za osłoną którego razwiedka rozgrabia nieszczęśliwy kraj i paraliżuje kolejne struktury państwa. W związku z całkowitym blamażem rządu premiera Tuska i niezależnej ponoć od niego prokuratury przy wyjaśnianiu okoliczności smoleńskiej katastrofy, posłowie Prawa i Sprawiedliwości utworzyli zespół, który zamierza wyjaśnić okoliczności tej katastrofy samodzielnie. Co tam wyjaśni – trudno powiedzieć, bo nie ma on uprawnień sejmowej komisji śledczej, więc w zasadzie może tylko groźnie kiwać palcem w bucie – ale jego powstanie, a zwłaszcza objęcie przewodnictwa przez posła Antoniego Macierewicza, wywołało straszliwy jazgot i w salonie i wśród konfidentów poprzebieranych za dziennikarzy. Najwyraźniej jazgoczący obawiają się, że do wyjaśniania smoleńskiej katastrofy, chory z nienawiści Macierewicz wykorzysta również wiadomości zdobyte podczas rozwiązywania Wojskowych Służb Informacyjnych. Inna rzecz, że do zdemaskowania bęcwalstwa rządowych dygnitarzy nie jest to wcale potrzebne, bo już pierwszego dnia okazało się, że minister Ewa Kopacz publicznie fantazjowała opowiadając wzruszające historie o wspólnym – polsko-rosyjskim prowadzeniu sekcji zwłok ofiar katastrofy – że niby uczestniczyli w nich również polscy lekarze i prokuratorzy. Tymczasem ani prokuratorzy, ani lekarze nie zostali do tych czynności w ogóle dopuszczeni, zatem kto kazał pani minister Kopacz opowiadać takie bajki? Od razu widać, że wystarczy tylko leciutko poskrobać, żeby naszym zdumionym oczom ukazały się Siły Wyższe. Warto w związku z tym zauważyć, że pani Ewa Kopacz była – obok „Mira”, czyli Mirosława Drzewieckiego, jedyną osobą z tak zwanego „gabinetu cieni” Platformy Obywatelskiej, która rzeczywiście objęła stanowisko do którego się przygotowywała. Pozostali członkowie „gabinetu cieni” potulnie ustąpili miejsca kandydatom na ministrów wskazanych Donaldu Tusku przez starszych i mądrzejszych – bo ktoś chyba musiał mu ich wyszukać w korcu maku – no nie? Okazuje się tedy, że powołanie parlamentarnego zespołu do wyjaśniania okoliczności katastrofy smoleńskiej było pociągnięciem trafnym, w odróżnieniu od próby ulokowania centrum politycznej wojny o pokój wokół krzyża postawionego w okresie żałoby przez harcerzy przez Pałacem Namiestnikowskim przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Pomysł nie był fortunny, bo w ten sposób Jarosław Kaczyński stawiał pod ścianą nie tylko prezydenta-elekta Komorowskiego, ale przede wszystkim – Kościół, którego hierarchia właśnie tego najbardziej nie lubi. Toteż na tym odcinku wojna dobiega końca, bo właśnie zostało zawarte porozumienie między Kancelarią prezydenta, JE abpem Kazimierzem Nyczem, harcerzami i rektorem kościoła akademickiego św. Anny, do którego krzyż wkrótce zostanie przeniesiony bez względu na to, czy w jego miejsce stanie pomnik ku czci ofiar katastrofy, czy nie. Widać, że ta próba narzucenia kultu Lecha Kaczyńskiego nie została przyjęta życzliwie również przez hierarchię, która najwyraźniej musiała uznać to za próbę wkroczenia w jej kompetencje. Jeszcze by tego brakowało, żeby politycy decydowali, kto ma zostać santo subito, a kto nie. Natomiast zespół – to co innego, bo chociaż możliwości wyjaśnienia przyczyn samej katastrofy i ewentualnego udziału Rosjan w jakimś intencjonalnym przedsięwzięciu ma on – powiedzmy sobie szczerze – bardzo niewielkie, to przecież wyjaśnić skandaliczne manewry rządu premiera Tuska a zwłaszcza – Ministerstwa Spraw Zagranicznych w okresie poprzedzającym wylot prezydenta z delegacją do Katynia może jak najbardziej – a przedstawienie opinii publicznej tych zachowań byłoby wystarczającym materiałem być może nawet dla Trybunału Stanu. Oczywiście w normalnym państwie, którym Polska pod rządami razwiedki już dawno być przestała, ale nawet w istniejącej sytuacji miałoby to swój rezonans. Powołanie zespołu potwierdza zatem przypuszczenie, że Jarosław Kaczyński nie zaakceptował warunków zakończenia „wojny polsko-polskiej” przedstawionych przez PO (wybaczenie „win” popełnionych w związku z „budową IV RP” i zaprzestanie „dorzynania watahy”), tylko stawia swoje warunki, wśród których nie można wykluczyć intencji wyeliminowania ministra Radosława Sikorskiego, którzy chyba rzeczywiście trochę przy tym napaskudził. Stąd wściekłość tych wszystkich, którym się wydawało, że Jarosław Kaczyński został spacyfikowany i stąd nadymanie Janusza Palikota, który w zapamiętaniu, a pewnie również w uzyskanych od swoich mocodawców jakichś gwarancjach bezkarności przekracza granice już nie tylko chamstwa – bo ten biłgorajski filozof już dawno przekroczył – ale granice absurdu. A wydawało się, że po odfajkowaniu zwycięstwa pod Grunwaldem, czeka nas już tylko świętowanie kolejnego zwycięstwa w wojnie polskobolszewickiej – bo w sytuacji, gdy „lewica” nostalgicznie nawiązuje do tradycji 22 lipca 1944 roku - świętowanie Sierpnia 1980 roku mogłoby okazać się „dzielące”, „jątrzące” przez co „kontrowersyjne”. SM
Luka po państwie Jarosław Gowin: Z drugiej strony, nie zapominajmy, że pewna część przyczyn prawdopodobnie leżała po stronie rosyjskiej. To oczywiście wymaga dalszych ustaleń, ale na razie sporo wskazuje na to, że mogły być popełnione błędy również przez obsługę lotniska. Poza tym stan techniczny lotniska był niski, nieprzystosowany do przyjmowania samolotów podczas takiej pogody. Nie da się dłużej udawać, że zrobiono wszystko co trzeba, aby samolot z najważniejszymi osobami w państwie wylądował bezpiecznie. Jeśli potwierdzi się - a wiele na to wskazuje - że do katastrofy pod Smoleńskiem bezpośrednio przyczyniły się błędy wieży kontrolnej (nie zamknięcie lotniska, spóźnione lub błędne komendy wydawane pilotom), odpowiedzialność polityczna i moralna spadnie na państwo polskie, bo można ich było łatwo uniknąć, a zadbanie o bezpieczeństwo polskiej delegacji było obowiązkiem państwa polskiego. Gdyby MON i MSZ zapewniły obecność na wieży kontrolnej w Smoleńsku polskiego kontrolera, i jednego z dowódców Protasiuka - a nie sądzę, żeby wynegocjowanie tego z Putinem było trudne - do katastrofy by nie doszło bo Protasiuk nie dostałby zgody na lądowanie, jeśli warunki pogodowe faktycznie je uniemożliwiały, na pewno też nie padłyby żadne błędne czy spóźnione komendy. Prezydencki samolot albo by bezpiecznie wylądował, albo odleciał na zapasowe lotnisko. Takie wsparcie dla Protasiuka, byłoby także skuteczną obroną przed ewentualnymi naciskami na ryzykowne lądowanie, bo nie byłby zostawiony sam sobie z całym samolotem chcących wylądować VIP-ów. Wsparcie dowódcy kontrolującego lądowanie z wieży dałoby Protasiukowi pewność, że wszystkie komunikaty stamtąd są wiarygodne i nie można ich lekceważyć, a na miejscu jest ktoś kto go ocenia, a gdy trzeba wydaje rozkazy, także Błasikowi, gdyby ten się chciał mieszać. Pozostawienie Protasiuka samego z odpowiedzialnością za ten lot jest oczywistym błędem, tym bardziej, że trzy dni wcześniej nasze służby mogły się kolejny raz przekonać w jakich warunkach i na jakim lotnisku przyjdzie mu lądować. Zapewnienie mu wsparcia było psim obowiązkiem państwa polskiego. Zaniedbanym, a konsekwencje tego zaniedbania okazały się tragiczne. Jeśli przyczyną katastrofy nie była awaria sprzętu lub zamach, to nie miała się ona prawa wydarzyć. Żal, wściekłość i nieufność rodzin ofiar są więc w pełni zrozumiałe. Tak samo jak zrozumiałe jest, że rząd chce za wszelką cenę zamknąć temat Smoleńska, nawet gdyby musiał to robić szczując Palikota na sieroty i wdowy. Budzące coraz większe obrzydzenie występy Palikota opłacają się Platformie dużo bardziej niż spokojna rozmowa o Smoleńsku, bo tej nie miałby szans wygrać. Dziwię się, że Kaczyński nie "czyta" tej gry Platformy i ułatwia jej zadanie stawiając na czele zespołu mającego przyglądać się śledztwu Antoniego Macierewicza, który ma pewnie cechy niezbędne do rzeczowej analizy sytuacji, ale jest ostatnią osobą, której się będzie w tej sprawie słuchać. Po tym co pokazało państwo, jedynym sposobem w jaki się może przed społeczeństwem wytłumaczyć jest nie tłumaczenie się w ogóle. Tematu Smoleńska ma nie być, bo nie da się go poprowadzić tak, żeby zdjąć odpowiedzialność z rządu. I trzeba przyznać, że PiS mu to bardzo ułatwia, podrzucają Platformie tematy dużo dla niej wygodniejsze - Czy zespół parlamentarny to dobry pomysł? Czy 100 to optymalna liczba jego członków? Czy Macierewicz to odpowiedni kandydat na szefa? Czy "zbrodnia" to właściwe słowo? Byle jak najdalej od meritum, a tym jest skandaliczne "przygotowanie" i "obsługa" tej wizyty, które bezpośrednio przyczyniły się do niewyobrażalnej tragedii, do ustalenia pozostaje tylko rozkład winy po stronie polskich i rosyjskich służb. Po skandalicznych zaniedbaniach, które spowodowały katastrofę, zrobiono wszystko, żeby nie mogła zostać wyjaśniona, przy okazji ośmieszając państwo i upokarzając - to chyba właściwe słowo - nie tylko rodziny ofiar, ale także tych z nas, którzy sobie jeszcze roją, że żyją w normalnym państwie i mają prawo od niego wymagać. Od 10 kwietnia dociera do mnie bardziej niż kiedykolwiek, że żyję w Rzeczpospolitej Dziadowskiej, państwie, które jest państwem tylko z nazwy, nie chcącym i nie umiejącym zadbać o swoje najbardziej żywotne interesy, bo takim przecież jest bezpieczeństwo głowy państwa i kontrola nad śledztwem w sprawie jego śmierci. Nic w tej sprawie nie było tak jak powinno, a niewymuszone błędy Tuska przyczyniły się nie tylko do bólu rodzin ofiar, ale do ośmieszenia Polski przed całym światem, i nie ma w tym żadnej przesady. W normalnym państwie, z odpowiedzialnym rządem poważnie to państwo traktującym, wszystko wyglądałoby inaczej. Na przykład tak.
8.50 Premier Tusk zwołuje sztab kryzysowy, którego najważniejszym zadaniem jest ustalenie dalszych kroków. Minister Spraw Zagranicznych i Minister Sprawiedliwości wraz ze współpracownikami analizują prawne możliwości prowadzenia śledztwa.
9.05 Premier rozmawia telefonicznie z Putinem, który informuje go, że Rosja przyjęła Konwencję Chicagowską za podstawę śledztwa. Putin wspomina także, że chciałby prezydentowi Kaczyńskiemu zorganizować uroczyste pożegnanie w Moskwie, co wymagałoby przewiezienia tam ciała. Premier prosi Putina o wstrzymanie się z działaniami i decyzjami, do czasu gdy się skonsultuje ze swoimi współpracownikami i rodziną prezydenta.
9.15 Po konsultacjach z prawnikami i analizie zapisów Konwencji, minister Sikorski w telefonicznej rozmowie ze swoim rosyjskim odpowiednikiem powołując się na zapisy Załącznika 13 do Konwencji Chicagowskiej prosi Rosjan o wstrzymanie się z jakimikolwiek działaniami na miejscu katastrofy do czasu przybycia polskich śledczych. Zgodnie z Konwencją, Rosjanie ograniczają się do zabezpieczenia miejsca tragedii i z dalszymi czynnościami dowodowymi czekają na polskich śledczych. Polski ambasador i obecni na miejscu BOR-owcy pilnują aby do czasu przylotu polskiej ekipy nikt niczego nie dotykał.
9.20 Minister Sprawiedliwości rozmawia ze swoim rosyjskim odpowiednikiem na temat procedur wymaganych przez rosyjskie prawo. Po otrzymaniu informacji, że na miejscu konieczna będzie sekcja zwłok ofiar, rozpoczyna kompletowanie ekipy patomorfologów, którzy udadzą się do Smoleńska.
9.25 Premier rozmawia z Jarosławem Kaczyńskim, informując go o dotychczasowych działaniach i ustaleniach. Przekazuje mu także informację o tym, że Putin chciałaby urządzić prezydentowi pożegnanie w Moskwie. Po usłyszeniu, że rodzina prezydenta sobie tego nie życzy i chciałaby przewieźć ciało prezydenta jak najszybciej do kraju, premier zapewnia, że jego służby dyplomatyczne niezwłocznie rozpoczną starania aby było to możliwe w najbardziej dogodny dla rodziny sposób. Rozmowa kończy się zapewnieniem, że samolot rządowy jest do dyspozycji rodziny prezydenta, jeśli życzy sobie natychmiast udać się na miejsce katastrofy. Nawet jeśli Jarosław Kaczyński odmawia, nikomu nie przychodzi do głowy żalić się mediom, że ich uraził.
11.00 Z Okęcia startuje pierwszy samolot do Smoleńska. Na pokładzie znajdują się polscy śledczy, ekipa patomorfologów i żołnierze kompanii reprezentacyjnej WP mający pełnić wartę honorową przy ciele prezydenta. Samolot wiezie także trumny dla pary prezydenckiej i flagę.
12.00 Polscy śledczy rozpoczynają pracę na miejscu katastrofy. Niezależnie od rosyjskiej ekipy przeprowadzają dokumentację fotograficzną wraku i ciał (przypomnijmy, na prośbę Tuska pozostawionych w takim stanie, w jakim się rozbił), pobierają próbki niezbędne do innych badań kryminalistycznych, każda czynność polskich i rosyjskich śledczych jest rejestrowana przez kamery. Czarne skrzynki, wcześniej nie otwierane i nie spuszczone z oka przez obecnych na lotnisku BOR-owcóe, zostają skopiowane. Ciała pary prezydenckiej zostają przeniesione do udekorowanych polską flagą trumien, przy których wystawiona zostaje warta honorowa.
18.30 Po przylocie Jarosława Kaczyńskiego i jego wizycie przy trumnie brata, rosyjscy śledczy mogą rozpocząć sekcję zwłok ciała prezydenta. W sekcji bierze udział polski prokurator i patomorfolodzy, którzy sporządzają z niej swój raport. Pobierają także do własnych badań próbki tego wszystkiego co z ciała prezydenta pobrali Rosjanie. Zostanie to następnie zbadane w polskim laboratorium, dzięki czemu będzie gwarancja, że nikt - umyślnie bądź nie - niczego istotnego nie pominął ani nie dodał.
22.00 Jarosław Kaczyński wraca do Polski, zostawiając ciało prezydenta w godnych warunkach, z wartą honorową. Mógłby je zabrać ze sobą, bo wszystko zostało z Putinem ustalone zawczasu i nie ma potrzeby na miejscu niczego negocjować ale nie robi tego wyłącznie dlatego, że życzeniem rządu jest uroczyste powitanie prezydenta w kraju za dnia, z wszelkimi honorami.
Trzy dni później. Laboratorium ma już wyniki próbek toksykologicznych ciała prezydenta, pobranych przez polskich patomorfologów i zbadane w Polsce. Na specjalnej konferencji prasowej obecni w Smoleńsku patomorfolodzy przekazują opinii publicznej najważniejsze ustalenia sekcji zwłok.
Pięć dni później. Janusz Palikot rzuca mimochodem, że prezydent był pijany. Premier niezwłocznie publicznie przeprasza rodzinę prezydenta za skandaliczną wypowiedź swojego pupila i informuje, że badania toksykologiczne to jednoznacznie wykluczyły. Kora nigdy nie napisze swojego listu do Palikota, w którym dziękuje mu za podjęcie kluczowego tematu zawartości alkoholu we krwi prezydenta.
Miesiąc później. W polskim laboratorium ekspertyz sądowych trwają końcowe prace nad odczytem "czarnych skrzynek". Dzięki temu, że zaraz po katastrofie rząd, powołując się na Konwencję Chicagowską, zagwarantował sobie sporządzenie dokładnych kopii wszystkich rejestratorów zanim te zostały otwarte przez rosyjskich śledczych, mamy stuprocentową gwarancję, że wszystko co z nich odczytamy na pewno było na nich od początku, nic nie zostało sztucznie "zaszumione", nic nie zostało dodane. Nie stworzyliśmy ku temu możliwości stronie, która mogłaby w tym mieć oczywisty przecież interes, zważywszy na to, że jedną z od początku rozważanych hipotez był błąd wieży.
W tak zwanym międzyczasie. Seria dymisji w rządzie, służbach i armii. Kariery polityczne kończą Klich, Sikorski, Cichocki, lecą głowy w Agencji Wywiadu, Biurze Ochrony Rządu i 36. pułku specjalnym. Gdyby tak właśnie zachował się rząd Tuska - a nie są to przecież wygórowane oczekiwania - nie byłoby dzisiaj połowy pretensji jakie są pod jego adresem kierowane. Nie byłoby też niektórych teorii spiskowych bo mielibyśmy pewność, że wszystko co potrzebne do ich obalenia znajduje się w naszej dyspozycji i jest kontrolnie badane przez polskich śledczych, nawet gdyby śledztwo główne prowadzili Rosjanie. Wielu z nas by to uspokoiło, bo przecież jednym z poważniejszych zarzutów jest zostawienie śledztwa, a przede wszystkim wszystkich dowodów rzeczowych, do wyłącznej dyspozycji Rosjan, którzy nie tylko mają prawny i polityczny interes w takim a nie innym wyniku śledztwa, ale także mnóstwo możliwości i doświadczenia, żeby śledztwo dowolnie "przekręcić". I na pewno nie mieliby najmniejszych oporów, gdyby to miało zdjąć z nich (współ)odpowiedzialność za katastrofę, albo ośmieszyć nas przed światem, a zwłaszcza i naszymi sojusznikami z NATO. W zależności więc od ich potrzeb, może okazać się, że Protasiuk był pod wpływem narkotyków. Mogło też okazać się, że prezydent miał 2 promile we krwi (jak donosili "dobrze poinformowani" przy całkowitym milczeniu władzy, która wiedziała jaki jest wynik badania) i cierpiał na zaawansowaną marskość wątroby i Alzheimera. Kto wie czy nie okaże się, że po dokładniejszym odczycie "czarnych skrzynek" da się na nich usłyszeć wielokrotnie powtarzane przez rosyjskiego kontrolera "Zabraniam lądować! Idziecie na pewną śmierć!", lub coś w tym stylu. A my, nie mając swoich próbek, niczego z tego nie będziemy mogli zweryfikować, zdani na kreatywność i łaskę KGB, które z pewnością dysponuje technologią umożliwiającą "zaszumienie" niewygodnych fragmentów, a nawet dogranie dodatkowych komend kontrolera, którego maja przecież na miejscu. Lekarzy gotowych poświadczyć wszystko też Putin ma na pęczki, jeśli Putin będzie chciał, Anodina ogłosi światu, że niekompetentny, nieprzygotowany i niezrównoważony polski pilot, pijany w sztok, postanowił wylądować wbrew wielokrotnym ostrzeżeniom i zakazom wieży. Możemy się pocieszać, że wszystko gra, bo Putin Tuska przytulił, a na pogrzeb prezydenta przyjechało pół świata, ale przecież nie da się ukryć, że państwo się skompromitowało. Nie jesteśmy dumnym, cywilizowanym krajem w sercu Europy, tylko jakąś republiką kartoflaną, która nie zrobiła nic aby wyjaśnić śmierć swojego prezydenta i elity, nie umiała nawet zapobiec okradaniu zwłok, a przez cały roboczy dzień, aż do wieczora, nie umiała załatwić prezydentowi trumny i flagi, żeby nie musiał leżeć na noszach, przykryty kawałkiem szmaty. Zaniedbaliśmy wszystko, co było tu do zaniedbania. Trudno się dziwić, że jedyne co może od tego odciągnąć uwagę społeczeństwa, są kolejne wyskoki Palikota. I zawsze wierne media, które życzliwie milczą o samej katastrofie, skupiając się na rozważaniach jak bardzo niestosowna jest osoba Macierewicza na czele niepotrzebnego zespołu parlamentarnego, i o co właściwie chodzi tym, co się tak czepiają rządu. Przecież to już prawie cztery miesiące minęły, czas zapomnieć i żyć dalej. Tylko czy lemingi zrozumieją, że państwo które okazało się tak bezradne, nie będzie umiało i chciało stanąć w obronie naszych interesów, gdy będzie trzeba? Rozliczenie rządu z katastrofy smoleńskiej to nie pusta zemsta czy zadośćuczynienie ofiarom, to instynkt samozachowawczy tych, którzy chcieliby mieć poczucie, że mają jeszcze wokół siebie jakieś państwo. Chciałabym aby znalazł się dziennikarz, który dzień po dniu, godzina po godzinie, rozliczy Tuska ze wszystkiego co zostało zrobione. Kataryna
W tym roku zbankrutowały już 102 amerykańskie banki USA obniżają prognozę deficytu budżetowego, ale gospodarkę czekają wyzwania. Jak dotąd w 2010 roku zbankrutowały 102 amerykańskie banki. W piątek organy nadzoru przejęły kontrolę nad sześcioma małymi instytucjami kredytowymi. Tempo upadłości jest szybsze niż w ubiegłym roku, kiedy setka została przekroczona dopiero w październiku. Fala upadłości banków ma osiągnąć swój szczyt w tym kwartale. Branża powoli pozbywa się wielkiego portfela złych długów, z których wiele jest powiązanych z nieruchomościami komercyjnymi. Banki przejęte w piątek to Sterling Bank z Lantana na Florydzie; Crescent Bank and Trust Company z Jasper w Georgii; Williamsburg First National Bank z Kingstree w Południowej Karolinie; Thunder Bank z Sylvan Grove w Kansas; Community Security Bank z New Prague w Minnesocie i SouthwestUSA Bank z Las Vegas w Newadzie, podała Federalna Korporacja Ubezpieczeń Depozytów (FDIC). Największym z tych sześciu banków był Crescent Bank and Trust, który miał 11 oddziałów i łącznie około 1,01 miliarda dolarów w aktywach i 965,7 miliona dolarów w depozytach. Najmniejszy był Thunder Bank z dwoma oddziałami i zaledwie 32,6 milionem dolarów w łącznych aktywach i 28,5 milionem dolarów w depozytach. FDIC szacuje, że tych sześć upadłości będzie kosztowało jego fundusz ubezpieczeniowy około 394 milionów dolarów.
FDIC pod koniec ubiegłego miesiąca przedstawił aktualizację kondycji branży bankowej mówiąc, że widzi poprawę sytuacji, ale zaznaczając, że zagrożenia gospodarcze nie zniknęły. Agencja, która ubezpiecza indywidualne oszczędności do sumy 250.000 dolarów, uaktualniła szacunki dotyczące kosztów upadłości banków. Mają one w latach 2010-2014 obciążyć fundusz ubezpieczeniowy sumą 60 miliardów dolarów. Odrodzenie branży bankowej przebiega oporniej niż odbicie na Wall Street i wychodzenie z kryzysu całej gospodarki.
Admin uważa, że artykuł jest po prostu świetny. To tak jakby napisać, że we wrześniu 1939 roku gwałtownie wzrosła w Warszawie liczba zniszczeń materialnych oraz nagłych przypadków zgonów – a ani słowem nie wspomnieć o wybuchu II Wojny…
Grunwald stosunków polsko-litewskich Strach o integralność etniczną i terytorialną narodził się na Litwie wraz z podbojem ziem ruskich. Nie opuścił tego kraju do dzisiaj, ciążąc nad tamtejszą mniejszością naszych rodaków, kwestią pisowni nazwisk, karcie Polaka czy podziale administracyjnym kraju, który rozbił zwarte, polskie skupiska etniczne na kilka odrębnych okręgów wyborczych. Dziś w 600 letnią rocznicę bitwy grunwaldzkiej warto zadać sobie pytanie o stan stosunków polsko-litewskich, które kryją w sobie liczne zadry.
Polski Brutus Głęboko zakorzeniony antypolonizm mieszkańców Litwy ma swoją genezę w edukacji historycznej młodych Litwinów, którzy już w szkołach tworzą klasyczny podział na MY i ONI. Rzeczpospolita Obojga Narodów także stanowi pole takiego podziału ponieważ cytując litewski podręcznik szkolny „stworzyła warunki do obumierania państwowości Wielkiego Księstwa Litewskiego (…) wzmogła proces polonizacji bojarów i mieszczan”. Państwo, którym chlubią się Polacy w oczach litewskich uczniów jawi się jako klatka, w której słabsza cywilizacyjnie Litwa dogorywała opuszczona przez wielu najznamienitszych swoich synów. Nie powinno nas zatem dziwić miano zdrajcy nadane przez Litwinów Jagielle, przypisywanie zwycięstwa grunwaldzkiego Witoldowi, negowanie wielu unii z Polską konsekwentnie nazywanych układami (W Krewie, Horodle etc). W ten nurt wpisuje się także notoryczne sugerowanie prób inkorporacji Litwy przez Polaków uwidaczniające się w podręcznikach szkolnych, z których można się dowiedzieć, że „Jagiełło wcielił Wielkie Księstwo Litewskie do Królestwa Polskiego, ale szybko podjęło ono walki o samodzielność państwową”. Podsumowując, dla Polaków Litwa to tylko jeden z sąsiadów (choć ważny ze względu na wspólną historię), z perspektywy Wilna, Polska to obok Rosji jedno z najważniejszych zagrożeń dla litewskiej państwowości, opoka w chwilach zagrożenia ze wschodu, dominujący „partner” w czasach pokoju. Polska to Brutus, który stwarza pozory największego przyjaciela Litwy, oczywiście do czasu… Rękami Litwinów (Jagiełło, Zygmunt August, sejm Litwy Środkowej) zdradziecka Polska zagarniała wielokrotnie litewskie terytoria a dziś może uczynić to samo z pomocą presji gospodarczej. Dlatego w obliczu braku alternatywy relacje z Warszawą są pożądane jako przeciwwaga dla potężnej Rosji, ale każdy Litwin powinien mieć się na baczności. Lachom nie można przecież ufać!
Polityka historycznych uprzedzeń Trudna historia relacji polsko-litewskich jest wielopłaszczyznowa. Zajęcie Wileńszczyzny przez Polaków nakłada się na obraz opanowania Wilna przez Litwinów w październiku 1939 roku, litewski stosunek do AK jest dla Polaka tak samo niezrozumiały jak szacunek dla weteranów SS na Litwie. Społeczeństwo litewskie jest przepojone nieufnością i poczuciem krzywdy, które pomimo historycznego podłoża rzutuje na teraźniejsze relacje z naszym krajem. Tu tkwi geneza nacjonalistycznych decyzji litewskich, które planują odebranie obywatelstwa posiadaczom Karty Polaka a w lżejszej formie prawa wyborczego i służby wojskowej, tu tkwi geneza lituanizowania polskich nazwisk w obawie przed precedensem osłabiającym prym języka litewskiego…
Na potrzeby litewskiego punktu widzenia kręci się nawet nową wersję „Krzyżaków” i niestety do dnia dzisiejszego do rzadkości należą stonowane wypowiedzi Litwinów takich jak profesor Gudavicius, który przyczyny dawnej polonizacji Litwy doszukuje się w „zacofaniu kulturalnym Litwy i bardzo szybkim tempie likwidacji tego zacofania (…) łatwiej było [przecież] nauczyć się języka polskiego, niż stworzyć własny, kultywowany język litewski oraz piśmiennictwo w tym języku”. Inni historycy litewscy wolą w polonizacji widzieć systematyczną akcję prowadzoną przez Polaków. Ten brak pragmatyzmu, nieufność krajan Konrada Wallenroda jest w konsekwencji przekuwany na politykę historycznych uprzedzeń. Blokowanie sprzedaży terminalu w Kłajpedzie koncernowi PKN Orlen jest przykładem odwiecznych litewskich podejrzeń wobec Polski.
Geoekonomiczny Grunwald W cieniu przyjaźni zwieńczonej mostem energetycznym i sprzedażą rafinerii w Możejkach kiełkuje historyczny chwast, który może zagłuszyć zbliżenie Polski i Litwy. Warszawa powinno zrobić wszystko co w jej mocy, by upewnić swojego sąsiada o czystości własnych intencji. Problem polskiej mniejszości w dobie integracji europejskiej powinien z czasem słabnąć a wtedy strategiczny sojusz obu państw może stać się fundamentem politycznym Europy Wschodniej. Wszak zawierucha krzyżacka nam nie grozi, dzisiejszy Grunwald przyjdzie stoczyć Rzeczpospolitej na polu dywersyfikacji dostaw źródeł energii. Litwini i w tym przypadku mogą okazać się cennym sojusznikiem, potrafią bowiem dostrzec rosyjską maskę a jak wiadomo zachodnie rycerstwo zawsze miało z tym problemy… Piotr Maciążek
Cytowany podręcznik litewski: R. Jokimajtis, A. Kasperavicius, E. Manelis, B. Stukiene, Historia świata i Litwy VI-XVIII wiek, Vilnius 2001. Artykuł ukazał się na Portalu Spraw Zagranicznych – http://www.psz.pl/ Od admina: Autor pisze: „Problem polskiej mniejszości w dobie integracji europejskiej powinien z czasem słabnąć”. I słusznie. Bo polskiej mniejszości już tam nie będzie. I zapewne nie będzie Polski, jeśli plany lucyferian będą nadal toczyły się w nadawanym przez nich kierunku.
Państwo Polskie z rządzącą mniejszością żydowską Jeżeli nasze państwo upadnie, a budowa JudeoUE-państwa w sposób oczywisty wymusza likwidację Państwa Polskiego, Żydzi z polskiej mniejszości będący zawsze czymś w rodzaju „międzynarodu’’ z pewnością dadzą sobie radę, a Naród Polski pozbawiany systematycznie od 1981 r. materialnych podstaw egzystencji będzie musiał zniknąć – i już znika.
Państwo Polskie z rządzącą mniejszością żydowską „Żydzi po całej Polsce rozsypani, wszędzie z swym duchem wyłączności z naszym ludem pomieszani, nie tylko zaplugawią cały naród, zaplugawią cały kraj, a zmieniając go w kraj żydowski, wystawią w Europie na pośmiewisko i wzgardę. „Przestrogi dla Polski” autor Stanisław Staszic, rok 1789 Nie możemy wspólnie z Żydami udawać, że budujemy razem z nimi Państwo Polskie i dobrobyt w znakomitej większości katolickiego Narodu, gdy w rzeczywistości trwa proces dokładnie odwrotny. Żydowska mniejszość w Polsce ukrywająca się przeważnie pod polsko brzmiącymi nazwiskami, stanowiąca ok. 2,5% ludności Polski, choć nie istnieją oficjalne dane potwierdzające tę liczbę i może być ona większa, ma na swoim sumieniu dwukrotną w wciągu ostatnich 60 lat kradzież majątku Polaków. Po 1945 r. żydowsko-komunistyczna władza upaństwowiła prywatne majątki polskie, po 1989 r. żydowskie rządy w Polsce patronowały rozkradaniu majątku produkcyjnego, finansowo-bankowego, komunalnego wypracowanego przez Naród Polski oraz patronowała i patronuje wyprzedaży polskiej ziemi. Przy pomocy tzw. planu Balcerowicza (w rzeczywistości żydowskiego planu G. Sorosa – J. Sachsa, przyjętego jeszcze przez rząd M.F.Rakowskiego w 1988 r.) dokonano nie tylko grabieży majątku narodowego, ale okradziono Polaków z oszczędności. Okradziono również wszystkich tych, którzy zaciągnęli kredyty bankowe zmieniając wstecznie umowy i zmuszając do zwrotu wielokrotności pożyczek, co jest poza wszelkimi standardami prawa. Mieści się natomiast w mentalności żydowskich lichwiarzy i w żydowskiej filozofii traktowania nie-Żydów przez Żydów.
Są i inne żydowskie zbrodnie na Polskim Narodzie. Komuniści żydowscy z ZSRR ponoszą odpowiedzialność za wymordowanie po 17.09.1939 r. jeńców wojennych i polskiej inteligencji w Katyniu, w Miednoje, w Ostaszkowie, w Charkowie, w Starobielsku, w Kozielsku, w… – to zemsta za udaremnienie rozlania się w 1920 r. żydowskiego komunizmu po całej Europie. Od 1944 do 1956 r. żydowsko-komunistyczna władza w Polsce wymordowała ok. 600 tys. Polaków. Nie powiodło się przyjęcie przez ONZ rezolucji potępiającej komunizm za zbrodnie ludobójstwa – pochłonął 100 – 120 mln ludzkich istnień. Gdyby taką rezolucję przyjęto, odpowiedzialność za największy mord w dziejach świata spadłaby na Żydów, twórców i budowniczych komunizmu, ale czy wtedy mogliby po 1989 r. opanować rządy niemal wszystkich państw Europy i budować JudeoUE-państwo? Po zadekretowaniu przez żydowski rząd w Polsce upadku komunizmu w 1989 r. Żydzi obsiedli ponad 60% sejmowych i senackich foteli, a my Polacy płacimy im za uchwalanie antypolskiego i antynarodowego ustawodawstwa. Zajmują czołowe miejsca w większości, a może we wszystkich partiach zasiadających w sejmie RP. Występują oficjalnie przeciw polskiemu katolicyzmowi, przeciw narodowym interesom i przeciw państwu polskiemu. Opowiadają się jawnie za budową JudeoUE-państwa, albo kłamliwie, przewrotnie twierdzą, że są jej przeciwni, ale zawsze wtedy, gdy trzeba bronić interesu Narodu przystają na wszystkie żądania żydo-masonerii europejskiej i światowej, których interesy są od zawsze wrogie Polsce i Polakom i całej naszej chrześcijańskiej cywilizacji. Oskarżam wszystkie żydowskie rządy sprawujące w Polsce władzę po 1980 r. do dziś o celowe i z pełną premedytacją działanie na szkodę Narodu i Państwa Polskiego. Pod pretekstem zapaści demograficznej Narodu trwają rządowe prace nad nową polityką migracyjną. Chodzi o stworzenie zachęt dla narodowości wykazujących dużą zdolność adaptacji do osiedlania się w Polsce – na wizy do Polski czeka już ok. miliona Żydów w Izraelu, a oni zdolności adaptacyjne mają we krwi. Polski narodowy żywioł trzeba osłabiać maksymalnie. Miliony Polaków na Wschodzie czekają daremnie na powrót do kraju, a około 20 – 30 mln Polaków na świecie pozbawionych jest prawa udziału w wyborach do sejmu RP. Obecny prezydent RP potępia polski nacjonalizm, ale jak można się domyślać hołubi żydowski w Polsce. Tylu festiwali kultury żydowskiej, ile odbywa się dziś w naszym kraju nie ma chyba nawet w Izraelu. Można postawić pytanie, czy Polska to dziś jeszcze kraj Polaków, skoro jedną z najważniejszych osób w państwie jest ambasador Izraela pozwalający sobie na bezczelność zarzucania nam, Polakom, katolikom antysemityzmu? Ten Żyd robi to całkowicie bezkarnie! Chyba tylko jeden W. Gomułka, I-szy sekretarz KC PZPR, Polak, ale niestety komunista, zdobył się na odwagę i wyrzucił z Polski w 1968 r. żydowskich bandytów z UB – organizacji utrwalającej zbrodniczy żydowski system władzy nad Polakami. Zrobił to jednak niedokładnie i dlatego od 13.12.1981 r. ciężko za tę jego fuszerkę płacimy. Jednak należy się mu przynajmniej pamiątkowa tablica, jako pierwszemu i jak dotąd jedynemu Polakowi, który podjął próbę naprawy tragicznego w skutkach błędu króla Kazimierza „Wielkiego”. Czyżby, dlatego „Wielkiego”, że pozwolił osiedlać się Żydom w Polsce? W wyniku zainicjowanych przez Żydów rozruchów w grudniu 1970 r. Wł. Gomułka stracił władzę, ale krwią za te rozruchy zapłacił Polski Naród. Żydom nie udało się wtedy przejąć ponownie władzy. I-szym sekretarzem KC PZPR został E. Gierek (złoty okres polskiej gospodarki), który nie miał już tyle odwagi, co Wł. Gomułka i w czerwcu 1976 r. zamiast Żydów, prawdziwych inicjatorów czerwcowych rozruchów, kazał pałować Polaków. Za sprawą żydowskiego sierpnia 1980 r. E. Gierek odszedł i tak skończył się epizod polskich rządów po 1945 r. w dziejach PRL i RP. Założona przez judeomasoństwo „Solidarność” – nomen omen, o tej samej nazwie działała od 1892 r. w Krakowie judeoomasońska loża B’nei B’rith – miała tylko usunąć E. Gierka i jego ekipę i umożliwić mniejszości żydowskiej przejęcie władzy, ale wymknęła się Żydom z pod kontroli na szesnaście miesięcy. Zostało nam dziś wspomnienie krótkiej „Solidarności” Narodu, którą obca naszemu Narodowi władza bardzo łatwo zniszczyła wprowadzając w Polsce stan wojenny. W jego wyniku zamordowano „tylko” ok. 100 Polaków. W całym okresie żydowskiego PRL-u zamordowano też stu kilkunastu księży. Ostatniego mordu kapłana dokonano w 1990 r., kiedy Polska „była już niepodległa”. Wszystkie te zbrodnie są bezkarne do dnia dzisiejszego. Gdyby ktoś miał wątpliwości, w czyich rękach znajduje się dziś władza nad Polską niech o tym wszystkim pomyśli.Od ponad 200 lat Polacy pozwalają judeomasoństwu sobą manipulować, czego skutki dla Narodu i Państwa są zawsze tragiczne. Wystarczy przypomnieć trzy nasze nieudane powstania: listopadowe 1830, styczniowe 1863 i warszawskie 1944, w których Polacy realizowali cele judeo-masonerii wiążąc siły rosyjskie (w 1944 radzieckie) i powstrzymując je przed marszem na Zachód. Podobny manewr nie udał się w 1914 r., kiedy to Pierwsza Kadrowa J. Piłsudskiego, walcząca po stronie niemiecko-austrijackiej, nie doprowadziła do wybuchu powstania po wejściu do Kongresówki. Gdyby powstanie wtedy wybuchło, Rosja nie przystąpiłaby do wojny przeciw Niemcom i Państwo Polskie z pewnością by się nie odrodziło. W wyborach 2007 r., ulegając manipulacji judeomasońskich mediów (w tym Radia Maryja), wyrzuciliśmy z sejmu RP dwie jedyne partie reprezentujące, lepiej, czy gorzej, ale nasze polskie interesy. Polskę, jak szmatę wydzierają miedzy sobą judeomasoństwo anglosaskie (reprezentowane przez PiS) i europejskie (reprezentowane przez PO) rywalizujące o prymat w świecie i dążące do podporządkowania sobie Rosji. Jeżeli nasze państwo upadnie, a budowa JudeoUE-państwa w sposób oczywisty wymusza likwidację Państwa Polskiego, Żydzi z polskiej mniejszości będący zawsze czymś w rodzaju „międzynarodu’’ z pewnością dadzą sobie radę, a Naród Polski pozbawiany systematycznie od 1981 r. materialnych podstaw egzystencji będzie musiał zniknąć – i już znika. Żydzi w Polsce mający wsparcie swojej światowej diaspory nie są w stanie wykorzenić polskiego katolicyzmu inaczej, jak przez fizyczną eksterminację Narodu Polskiego. Naród pozbawiony własnego majątku produkcyjnego, więc okradziony z dochodów z własnej produkcji, zmuszany do ograniczania produkcji rolnej, której wielkość nie pokrywa już zapotrzebowania żywnościowego narodu, reformą oświaty z 2000 r., obniżającą poziom edukacji, pozbawiony średniego szkolnictwa zawodowego, pogrążany w świadomie zaprogramowanej nędzy musi odejść w niebyt. Takie są nieubłagane prawa ekonomii i żydowscy inżynierowie liberalnego „postępu” w Polsce znają je doskonale. Niszczona jest ochrona zdrowia Polaków, ale dzięki wytrwałej, trudnej pracy, choć celowo nędznie opłacanej, pracowników służby zdrowia, dzięki nie poddającej się liberalizmowi – czytaj judaizacji – etyce zawodów medycznych przeciętny poziom lecznictwa w Polsce jest mimo wszystko wyższy niż w wielu krajach Zachodu, wyższy niż np. w USA – mówią o tym statystyki. Jednak chór pożytecznych idiotów bywa, że i lekarzy, ulegając podszeptom inżynierów liberalnego „postępu” żąda prywatyzacji szpitali i usług medycznych. Ci antypolscy głupcy chcą pozbawić biedniejących Polaków dostępu do ochrony zdrowia, która należy się ludziom w równym stopniu i niezależnie od ich pozycji materialnej, bo zdrowie jest dla każdego człowieka dobrem takim samym. Dlatego Żydzi w Polsce muszą zostać pozbawieni wszystkich funkcji publicznych Państwa Polskiego oraz bezprawnie przejętego majątku narodu. Musimy bezwzględnie się tego domagać, jeśli chcemy przetrwać nie tylko jako Polski Naród, ale jako ludzie – nie-Żydzi. Niestety nasza świadomość narodowa po 1989 r. uległa za sprawą żydo-lewackich mediów znacznej erozji. Czy zdołamy ją w porę odbudować i uchronić Państwo Polskie przed likwidacją – oto jest pytanie? Prawo polskie powinno zakazywać obejmowania przez nich wszystkich stanowisk mających wpływ na kształtowanie prawa, programów oświatowych i na życie naszego Narodu. Judaizacja całej naszej chrześcijańskiej kultury prowadzi do jej degeneracji i wyniszczenia. Za antypolskie osiągnięcia dla polskiej kultury nagradzani są antypolscy Żydzi przez pochodzących z tej samej nacji rządzących i przedstawicieli mediów. Przyglądamy się temu bezradni w swojej bezsilności. Naszą tragedią jest, że część z nas ogłupionych przez powszechne żydowskie media bierze to za dobrą monetę. Jedyne w Polsce radio, wydaje się, że polskie, choć niestety mało narodowe – Radio Maryja – nieśmiało odpiera ataki wściekle antypolskich mediów i wysługujących się im filosemickich kundli. Jednak rola tego radia w ostatnich wyborach powinna skłaniać katolików do głębszej refleksji. Nie można mieć pewności, czy radio to nie wysługuje się, a może tylko nieświadomie ulega, wrogim nam siłom judeomasoństwa anglosaskiego i wyprowadza w pole uczciwych i łatwowiernych polskich katolików. Jeśli państwowym prawem świeckim nie wzmocnimy etyki chrześcijańskiej, katolickiej moralności we wszystkich przejawach życia społecznego, to po upadku JudeoUE-państwa nie odnajdziemy już Polskiego Narodu. Upadek JudeoUE-państwa nastąpi tak samo, jak wszystkich poprzednich tworów państwowych zbudowanych przez Żydów. Zdehumanizowany, zateizowany organizm państwa, wyposażony w zdegenerowane systemy podatkowy i niezależny od władz państwa system finansowy wyniszczające gospodarkę i środowisko naturalne człowieka oraz jego samego (a w Polsce mamy dziś z tym do czynienia), od starożytnego Izraela przez ZSRR do JudeoUE-państwa znamiona własnej śmierci nosi już od chwili narodzin. Uzasadnienie dla wprowadzenia takiego prawodawstwa wynika z konieczności ochrony Narodu Polskiego, jego żywotnych praw i interesów. Prawo do takiego uzasadnienia wypływa z kształtowanej od tysiącleci mentalności żydowskiej przepojonej do nie-Żydów wrogością i nienawiścią, których szczególne nasilenie skierowane jest przeciw narodom katolickim takim, jak Naród Polski. Do dziś żydowska etyka oparta jest na judaizmie rabinicznym – szowinistycznej, wrogiej wobec chrześcijaństwa religii. Z niej wypływa żydowskie prawo oraz system prawny dzisiejszego Izraela będącego w istocie państwem wyznaniowym, dyskryminującym własne mniejszości. Jeżeli dziś ktokolwiek domaga się liberalizmu w znaczeniu wolności i tolerancji dla ludzi i narodów powinien tym bardziej domagać się wprowadzenia prawa zakazującego kultywowania, wychowywania, indoktrynowania ludzi w duchu judaizmu rabinicznego oraz w duchu ideologii nim inspirowanych: komunizmu, socjalizmu, nazizmu, liberalizmu, globalizacji, a więc w duchu rasizmu, wrogości, nienawiści i nietolerancji wobec wszystkich, którzy nie są Żydami. Dziś jednak w światowych mediach mamy do czynienia ze zjawiskiem odwrotnym, wyśmiewane, poniżane, negowane, niszczone są wszystkie religie poza jedną, poza żydowską. Domaganie się, więc ochrony praw narodu nie ma nic wspólnego z antysemityzmem rozumianym, jako nienawiść do Żydów i nie oznacza odebrania im praw mniejszości narodowej tylko właśnie ochronę życia rdzennego narodu. Jednak mniejszość dążąca do podporządkowania sobie lub zniszczenia narodu i państwa, w którym żyje musi być z niego wyizolowana i pozbawiona wpływu na wszystkie sfery jego funkcjonowania. Żydowski sposób pojmowania prawa nie może odciskać swojego piętna w żadnej dziedzinie życia katolickiego Narodu Polskiego. Żydowskie i judeo -masońskie środowiska w Polsce od 1926 r. przyzwyczajone do politycznej władzy nad Polskim Narodem być może chciałyby zmusić nas do życiowej wegetacji świadomością przegranej walki o byt narodu i presją alternatywy „albo my, albo oni”. Nawet przez chwilę nie wolno nam rozważać podobnej myśli i alternatywy, bo są one poniżej naszej narodowej, katolickiej godności. To my i tylko my, Polski Naród, mamy niezbywalne prawo do tej ziemi i do określania i ustalania warunków egzystencji naszego narodu i tych mniejszości, które wspólnie z nami chcą żyć, pracować i mieszkać. Nasze prawo jest przed ich prawem, ale musimy je stanowić zgodnie z katolicką nauką i wiarą, a one dają gwarancję szacunku i równości wszystkim obywatelom państwa. Nasza wiara katolicka zabrania nam prześladowania i niszczenia innych narodów i Polacy zawsze temu zakazowi byli posłuszni. Było by, więc łamaniem przykazań wiary prześladowanie żydów i narodu Żydowskiego zwłaszcza, że katolicyzm i judaizm rabiniczny wyrastają ze wspólnego pnia, jakim był judaizm biblijny. Jednak nasza katolicka wiara nie zabrania nam jej obrony i obrony naszego Narodu, a wręcz przeciwnie, tę obronę nam nakazuje i ją uświęca. Katolicy nie będą też nigdy opowiadać się za likwidacją judaizmu rabinicznego. Naród żydowski pogrążony od bez mała 2000 lat, więc młodszy od chrześcijaństwa, w szowinistycznej religii mogą zniszczyć jego własne grzechy wobec innych i wobec własnego narodu, ale ma on też szansę nawrócenia. My katolicy powinniśmy modlić się tylko o łaskę nawrócenia dla naszych tkwiących w wyniszczającym obłędzie braci żydów, ale decydowanie o własnym państwie musimy zastrzec wyłącznie dla nas samych, dla Polaków. Jeśli nawet próbuję zrozumieć obłęd mrocznej żydowskiej mentalności, to napawa mnie odrazą wszelki filosemityzm Polaków. Pomijając poczciwych głupców niepojmujących własnej zdrady narodowych interesów, jest filosemityzm postawą godną najwyższego potępienia oraz usankcjonowanego prawem karania i to bardziej nawet od żydowskiej zdrady i nienawiści. Dariusz Kosiur
Emitery infradźwięków – tajna broń masonów Admin nie komentuje artykułu, bo niewiele wie o zasygnalizowanej tematyce. Faktem jednak jest, iż niezwykle trudno jest nabyć na wolnym rynku jakiekolwiek urządzenia do wykrywania infradźwięków. Dlaczego? Od kilku lat toczy się wojna. Na całym świecie, podstępna, tajna wojna. Głównym celem są Stany Zjednoczone – największa oaza wolności w spacyfikowanym świecie. Tylko te kraje są wolne, w których ludność ma prawo do posiadana broni i samoobrony. Wszystkie pozostale są już spacyfikowane. zauważmy, że główny otwarty atak sił globalistycznych idzie na państwa, w których obywatele mogą posiadać broń. Takim krajem był Irak, takim jest Afganistan. Oczywiście, nie jest to jedyny powód do ataku na te kraje, ale łatwy dostęp do broni dla zwykłego obywatela jest bardzo groźny dla ogólnoświatowej mafii. Taki kraj jak Polska jest dla nich łakomym i łatwym kąskiem. Nie dość, że nie mamy się czym bronić, to zniszczono nasze siły zbrojne, zmilitaryzowano policję i inne służby cywilne – o celu tych działań niedługo się już dowiemy. Ale oprócz tych jawnych działań odbywa się wojna o nasze domy, majątki. Polacy muszą znaleźć się na ulicach, bądź też stać niewolnikami rasy panów. Służą temu przemyślane metody. Najważniejszą z nich jest terror sądowo – prokuratorski. Wykorzystanie wymiaru prawa dla celów gangsterów światowych. Coraz częściej się słyszy o eksmisjach, przejmowaniu nieruchomości w centrach dużych miast i nie tylko. Jak się temu bliżej przyjrzeć, to jest to zorganizowana akcja mająca na celu transfer majątku z rąk Polaków w ręce najeźdźców. Oni się jeszcze nie ujawnili, ale kilkaset tysięcy polskich dowodów osobistych jestj uż w ich rękach. Dostali je jeszcze za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, teraz czekają aż się pozwalniają z „polskiej chołoty” ich getta. Aby ułatwić sobie zadanie sprowadzili do Polski swoją tajną broń – emitery infradźwięków. Wykańczają nimi osoby starsze, całe rodziny. W Warszawie już głośno mówi się o „promieniach śmierci” czy „rentgenie” – choć ludzie nie zdają sobie sprawy, że fale elektromagnetyczne o takich częstotliwościach trudno przenikają przez mury. Najskuteczniejsze są tu infradźwięki – fale dźwiękowe o dużej długości, które z łatwością przenikają przez wszystkie przeszkody. Najgroźniejsza dla ludzkiego zdrowia jest częstotliwość 7 herców. Zauważcie, że nic się nie mówi w mediach o broni infradźwiękowej, choć 20 lat temu było na ten temat sporo informacji. Jest blokada na informację, bowiem ta tajna broń jest stosowana na ludności cywilnej, a wiadomo w czyich rękach są media. A niskich fal dźwiękowych nie słychać, w ogóle bardzo trudno je wykryć, choć ich skutki są przerażające. Zapytacie – skąd to wiem? Bowiem wykryłem, że taką broń zastosowano przeciwko mnie samemu. Miałem szczęście, że udało mi się ją wykryć – po prostu ją usłyszałem! Było to kilka tygodni temu, źle się czułem od pewnego czasu, w nocy się budziłem z tętnem 120, długo nie mogłem potem zasnąć, przez co moja efektywność spadła chyba o połowę. Pewnej nocy, po przyłożeniu mocno głowy do poduszki, poza tętnem serca usłyszałem stłumiony jakby odległy dźwięk pracującej koparki. Częstotliwość tego dźwięku oceniłem na zbliżoną do 7 herców – czyli 7 stuknięć na sekundę. Nie wiem co spowodowało, że usłyszałem te dźwięki – i to tylko na jedno ucho, być może zatoki, w których infradźwięki spowodowały ruch płynów, a ten przetworzył się na dźwięki. Przyłożenie głowy do poduszki wytłumił wszystkie inne hałasy, więc mogłem to dość wyraźnie słyszeć. Od razu tu dodam, że nie były to dźwięki w mojej głowie, jak sugerowała mi rodzina. Słyszałem je tylko w moim mieszkaniu, z róźnym natężeniem w różnych pomieszczeniach. Od samego początku podejrzenie padło na infradźwięki, bowiem kiedyś interesowałem się elektroakustyką. Zapytałem o to znajoego fachowca w tej dziedzinie – potwierdził, że może to być nardzo groźne, szczególnie dla pracy serca. Serce próbuje nadgonić za tą częstotliwością (gdyż na skutek infradźwięków całe ciało drga), a wiadomo czym się to może skończyć. Na szczęście mam zdrowe serce i zadziałał system samobudzenia. Oprócz dźwięków zauważyłem też, że powietrze wokół mnie faluje. Przy wdychaniu szum powietrza nie był stały, jekby falował – z tą samą częstotliwością. Odkryłem też, że infradźwięki powodowały drganie szczęk. Przy lekkiej szparze między górną a dolną szczęką zęby wydawały dźwięk o … częstotliwości około 7 herców! Całkiem wyraźnie, nie sugerujcie się, że wam też szczękają – co może być naturalnym drganiem mięśni. U mnie był to efekt bardzo wyraźny, a częstotliwość była identyczna z tą którą słyszałem przykładając ucho do poduszki. Zacząłem więc informować znajomych o tym zjawisku – telefonicznie, emailami. W końcu najeźdźcy musieli zareagować, gdyż byłem bliski wykrycia miejsca gdzie zainstalowano urządzenie. Przeprowadzono na mnie ostatnią próbę – zwiększono natężenie. Tamtej nocy nie zapomnę. Dźwięki słyszałem wyraźnie już nie tylko na jedno ucho, niekoniecznie przykładając je do poduszki. W całym mieszkaniu dudniło, potwornie dudniło – takim dźwiękiem jakiego nawet nie można sobie wyobrazić. Ja po prostu słyszałem infradźwięki! Co więcej, mogłem zlokalizować skąd dochodziły. Urządzenie było prawdopodobnie zainstalowane na korytarzu, w skrzynce elektrycznej. Nie robiłem jednak z tego powodu rabanu, z uwagi na rodzinę i sąsiadów. Oczywiście, wiedziałem że nawet jeśli poinformuję policję to tylko mnie wyśmieją. Ograniczyłem się więc tylko do poinformowania moich znajomych o tym co odkryłem – także dziennikarzy na Zachodzie. Od tego dnia dźwięki ustąpiły, urządzenie prawdopodobnie zdemontowano. Nie mam obecnie większych problemów ze snem, sercem czy koncentracją. Jeśli uważacie, że są to moje urojenia to proponuję zrobić wywiad środowiskowy, gdyż jestem pewien, że infradźwięki stosuje się powszechnie w walce z naszym narodem. Że obawy mieszkańców Warszawy i innych miast, że są niszczeni „promieniami śmierci” nie są bezpodstawne (zob: http://www.youtube.com/watch?v=FtNZti-MGNo ). Zresztą jedna z moich rozmówczyń przyznała, że ma te same problemy w swoim domu, a prowadzone są przeciw niej sprawy sądowe mające na celu zagrabienie wielomilionowego majątku. Kobieta się nie daje, ma dowody w ręku – całkiem więc logiczne jest, że mafia chce ją wykończyć na „serce”. Podobnie jak u mnie, miała wizytę ekipy „eletryków” kótrzy pod pozorem zmiany licznika mogli jej coś wmontować. W moim przypadku była to rzekoma ekipa z elektrowni, która sprawdzała „zgodność napięcia” z normami europejskimi, co jak potem stwierdziłem, jest kompletną bzdurą. Ekipę zastałem wracając do domu gdy zamykali skrzynkę elektryczną na korytarzu. Wówczas, a było to kilka miesięcy temu, nic nie podejrzewałem choć ich ubrania wydały mi się zbyt czyste, a twarze jakieś niesłowiańskie. Rozejrzycie się wokół, naprawdę bądźcie uważni, bowiem to co się dzieje na świecie jest cholerną, bezprecedensową wojną z ludźmi – wojną prowadzoną przez grupę zdegenerowanych rasistów, którym udało się zagrabić już większość majątku świata.
http://monitorpolski.wordpress.com/2010/07/24/emitety-infradzwiekow-tajna-bron-masonow/#more-443
Marucha
Infradźwięki Oto krótki i bardzo przystępny artykuł na poziomie szkoły średniej skopiowany ze strony http://www.sciaga.pl/tekst/20348-21-infradzwieki.
Jest najprawdopodobniej napisany przez jakiegoś ucznia. Warto by mieć choć tyle wiedzy, co ów uczeń, zanim zacznie się emitować brednie na ten temat. Infradźwięki to drgania ośrodka gazowego lub cieczy. Ich częstotliwość jest poniżej słyszalnej. Zakres infradźwięków umownie przyjmuje się jako pasmo o częstotliwościach od 0,1 do 20Hz. Infradźwięki występują naturalnie w przyrodzie. Najczęściej łączą się z dźwiękami słyszalnymi o niskich częstotliwościach. Człowiek na ich oddziaływanie jest narażony głownie w środkach transportu i w zakładach przemysłowych. Fale infradźwiękowe mogą oddziaływać na cały organizm człowieka na wiele sposobów. Przede wszystkim infradźwięki wywołują drgania rezonansowe ludzkich organów takich jak: przepona brzuszna, klatka piersiowa, przepona brzuszna, organy trawienne. Chwilowe oddziaływanie fal powoduje trudności w oddychaniu, a dłuższe poddawanie się oddziaływaniu infradźwięków powoduje zaburzenia układu trawiennego. Podobnie jak przy spożyciu większej ilości alkoholu infradźwięki powodują zachwiania równowagi, trudności w skupieniu się, zmniejszenia ostrości widzenia oraz zmniejszenie refleksu. Granica bólu oraz próg odczuwania wrażeń pochodzących od infradźwięków określa się podobnie jak dla dźwięków słyszalnych. Zakresy oddziaływania infradźwięków można podzielić w ten sposób:
- Poniżej 120dB. Krótkie oddziaływanie infradźwięków na człowieka nie jest szkodliwe. Skutki długiego przebywania pod ich wpływem nie są jeszcze znane.
- Między 120 a 140dB. Przebywanie w polu takich fal może wywoływać uczucie zmęczenia oraz lekkie zaburzenia procesów fizjologicznych.
- Między 140 a 160dB. Nawet, krótkie dwuminutowe działanie infradźwięków powoduje zachwiania równowagi i wymioty. Dłuższe oddziaływanie może wywołać trwałe uszkodzenia organiczne.
- Powyżej 170dB. Poddane takim falą zwierzęta zmarły z powodu przekrwawienia płuc (testów na ludziach nie przeprowadzano).
Najgroźniejsze dla człowieka są fale ze źródeł sztucznych. Najsilniejsze są fale wywołane wybuchami jądrowymi oraz termojądrowymi. Kolejnym zagrożeniem jest lotnictwo ponaddźwiękowe. Samolot pokonując barierę dźwięku wytwarza fale uderzeniową o bardzo dużej amplitudzie. Przenoszona energia zależy od wielkości samolotu. Wojskowe samoloty pościgowe wytwarzają fale maksymalnie 20Hz. Natomiast ciężkie wycofane z eksploatacji samoloty Concorde 0,2Hz. Infradźwięki są emitowane również przez statki i łodzie motorowe z silnikami Diesla. Mniejsze fale są wytwarzane także przez pociągi, samochody, maszyny udarowe (np. młoty pneumatyczne), a także telefony komórkowe. Głównym przemysłowym źródłem infradźwięków są szybkie przepływy gazowe. Występujące np. w dmuchawach. Mogą one osiągnąć poziom 120dB. Naturalnymi generatorami infradźwięków są ruch powietrza i wody. Falowanie powierzchni wód jest słyszalne, ale wchodzi również w zakres infradźwiękowy. Są to fale o bardzo niskich częstotliwościach rzędu 0,2Hz. Również wiatr opływający wysokie budynki wydziela fale infradźwiękowe o natężeniu przekraczającym 100dB. Według naukowców właśnie te fale będą bardzo uciążliwe dla ludzkości. Marucha
Nadzieja w łupkach Gaz ze skalnych łupków stał się nową polską nadzieją. Jego złoża na naszym terenie są różnie szacowane. Te najbardziej optymistyczne mówią o wielkich możliwościach i dużym bogactwie. Te bardziej pesymistyczne nie wróżą żadnych rewelacji. Ale faktem jest, że w USA opracowano technologię do jego wydobywania. Kilka firm zza oceanu wykupiło koncesje w Polsce, a jedna z nich już rozpoczęła próbne odwierty. To wszystko sporo kosztuje. A amerykańskie przedsiębiorstwa nie szastają pieniędzmi na marne. Coś więc musi być na rzeczy!
Gaz łupkowy, czyli jaki? Jest to taki sam gaz ziemny, jaki na co dzień zużywamy w naszych domach czy w przemyśle. Różnica polega na sposobie wydobycia. Dotychczasowe sposoby polegały na dowiercaniu się do naturalnie powstałych zbiorników gazu, na tyle dużych, że ich wydobycie jest opłacalne. Natomiast w otoczeniu skał łupkowych występuje bardzo dużo gazu, ale rozproszonego w licznych szczelinach. Z uwagi na to rozproszenie jego wydobycie metodą prostych odwiertów nie przynosi efektów. W ostatniej dekadzie kilka małych firm amerykańskich wspieranych finansowo przez rząd w Waszyngtonie, metodą prób i błędów, wypracowało sposób wysysania gazu z warstw skał łupkowych. Jest to tzw. szczelinowanie hydrauliczne. Najpierw dokonuje się odwiertu pionowego na głębokość 1-3 km w głąb. Tam robi się kolejny kanał, ale już poziomy. Dokonuje się w nim mikrowybuchów, które tworzą pierwsze szczeliny. Następnie w nie wpompowuje się pod dużym ciśnieniem płyn, który w 99,5 proc. składa się z wody i piasku. Pozostałą część stanowią chemikalia, których rodzaj jest tajemnicą wynalazców. Ten płyn poszerza sieć kanalików w skale, często nawet o średnicy 1 mm, przez które wypływa gaz. Zbiera się on w głównym kanale i stamtąd wydobywany jest na powierzchnię. Amerykanie prowadzone badania i ich efekty trzymali w tajemnicy przez lata. Wiadomo, że przełom nastąpił w okresie 2006-2007. Wtedy w USA zaczęto wydobywać gaz tą metodą na skalę przemysłową. W 2008 r. z rozproszonych złóż w skałach łupkowych pozyskano 43 mld sześcienne gazu. Władze w Waszyngtonie planują, że w ciągu 10 najbliższych lat będzie się z tego źródła pozyskiwać 129 mld sześciennych rocznie. W Estonii wydobywa się w ten sposób ropę naftową, która też występuje w łupkach.
Polska gazowym eldorado? O tych osiągnięciach świat oficjalnie dowiedział się dopiero jakieś pół roku temu. Wtedy okazało się, że kilkanaście dużych firm zza oceanu wykupiło już w Polsce koncesje na badanie i wydobycie gazu tą metodą. [Starsi, mądrzejsi i bardziej przedsiębiorczy mogli wykupić koncesje dużo wcześniej, niż "świat" się dowiedział o polskich złożach. - admin] Według najbardziej optymistycznych szacunków amerykańskich na naszym terytorium ma być nawet 3 bln m3 gazu. To byłoby dokładnie tyle ile wynoszą obecne konwencjonalne zapasy gazu w Iraku. Złoża ciągną się szerokim pasem od Pomorza Gdańskiego przez północne i wschodnie Mazowsze, północną Lubelszczyznę, aż po granicę z Ukrainą. Polscy geolodzy, którzy dobrze znają strukturę skał występującą na tych obszarach twierdzą, że gazu może być tylko 10 proc. tego, o czym mówią Amerykanie. I nie jest pewne, czy takie wielkości będzie się opłacało wydobywać nawet tą nową technologią. Ale nabywcy koncesji nie czekają. W okolicach Gdańska, gdzie mają być największe złoża, już rozpoczęto pierwsze próbne odwierty. Podobne badania firmy te prowadzą na terenie Ukrainy, Węgier i Rumunii. A to kosztuje. Skoro podejmuje się ryzyko finansowania próbnych odwiertów nadzieje na pozytywny efekt muszą być duże.
Problemy nie tylko ze środowiskiem Takie próby przeprowadzono już w południowej Szwecji. Koncern Shell dokonał odwiertów i oświadczył, że pozwolą one zaspokoić potrzeby na energię tego kraju przez 10 lat. Plany wydobycia spotkały się z protestem ze strony koalicji miejscowych socjaldemokratów i zielonych. Zapowiedzieli oni oficjalnie, że jeśli wygrają najbliższe wybory nie dopuszczą do wydobycia gazu z łupków. Temat ten pojawił się też w kampanii prezydenckiej w Polsce. Podczas spotkania wyborczego w Londynie Bronisław Komorowski powiedział, że wydobywanie tą metodą gazu prowadzić będzie do olbrzymiej degradacji środowiska, porównywalnej z kopalniami odkrywkowymi np. węgla brunatnego. Marszałek Sejmu pomylił się w ocenie, ale rzeczywiście pewne zagrożenie dla środowiska może występować. Chodzi o skażenie wód głębinowych. Płyn używany w technologii eksploatacji gazu z łupków składa się nie tylko z naturalnych elementów, jak woda i piasek, ale też z chemikaliów. Ich skład nie jest znany. Biorąc pod uwagę, że są one wpompowywane w odwierty na głębokości 1 do 3 km w głąb, istnieje realne ryzyko, że mogą one dostać się do systemu wód i je skazić. Ewentualne nowe źródła surowców energetycznych zagrażają różnym interesom. W tym też opłacalności takich inwestycji, jak np. Gazociąg Północny. Argument ochrony środowiska może więc być poważnym narzędziem, prawdziwym lub wydumanym, powstrzymującym zastosowanie amerykańskiego wynalazku na większą skalę. Tym bardziej, że ekologia w Unii Europejskiej często jest podnoszona wręcz do rangi drugiej religii. Trzeba kilku lat, aby zaplanowane odwierty zostały zrealizowane, a ich wyniki pozwoliły zweryfikować szacunki i zwykłe spekulacje. Ale jeśli nawet najbardziej wstrzemięźliwe przewidywania się potwierdzą, co jest prawdopodobne, przed Polską otwiera się duża szansa. [Szansa na bycie po raz kolejny okradzioną ze swych bogactw? - admin] Tym bardziej, że koncesje posiadają także duże polskie firmy kontrolowane przez państwo: PKN Orlen i PGNiG. Ta ostatnia na poszukiwania przeznaczyła w swoim budżecie 100 mln zł. Stwarza to realne możliwości, abyśmy w tej sprawie nie byli skazani tylko na opinie zewnętrzne. Nasze przedsiębiorstwa mogą np. w kooperacji z amerykańskimi, które posiadają odpowiednie technologie, prowadzić wydobycie [Kooperacja, czyli 95% zysków dla firm amerykańskich, zwolnionych zresztą z podatków? - admin]. Ze skał łupkowych można też odzyskiwać ropę naftową, co pokazuje przykład estoński. A jak wiadomo takie złoża u nas również istnieją. Potrzebna jest dobra wola polityczna i zdecydowane działanie państwa. A bardzo szybko okaże się, że Polska to ciągle kraj dużych możliwości [Dla "międzynarodowych" złodziei. - admin] Bogusław Kowalski
Szatkowanie prawdy Współcześni dziennikarze, tak jak w czasach PRL, często nie potrzebują cenzora, sami są autocenzorami dostosowującymi się do oczekiwań pracodawcy, układów, dominującej partii
Szatkowanie prawdy Z Tomaszem Strzyżewskim, niezależnym publicystą i działaczem emigracyjnym, który jako pracownik Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (GUKPPiW) ręcznie przepisał „Księgę Zapisów i Zaleceń GUKPPiW”, a następnie wywiózł ją do Szwecji i opublikował, rozmawia Bogusław Rąpała Wywiezienie przez Pana Księgi Zapisów i Zaleceń GUKPPiW było wydarzeniem bezprecedensowym, demaskującym cenzurę stosowaną przez system komunistyczny. - Zrobiłem to głównie z pobudek emocjonalnych, ale niezwykle trudno jest mi o nich mówić. Był to normalny odruch człowieka, który staje się świadkiem krzywdzenia innych ludzi poprzez ich oszukiwanie i wykorzystywanie. W tym przypadku odbywało się to wobec moich rodaków na skalę masową. Później nałożyły się na to inne emocje, kiedy trafiłem na zapis instruujący, w jaki sposób należy ingerować w teksty poruszające tematykę zbrodni katyńskiej. Akurat tak się składa, że mój dziadek kpt. Wincenty Strzyżewski jest jedną z ofiar rozstrzelanych z obozu w Starobielsku. Kiedy zobaczyłem ten zapis, zacząłem dopatrywać się w nim paraleli z fizycznym zabijaniem tych oficerów. 70 lat temu, licząc od dziś, świadomość narodową niszczono przez fizyczną likwidację „nośnika” tej świadomości, którym zawsze była inteligencja. Natomiast cenzura komunistyczna niszczyła tę świadomość nie w sposób fizyczny, lecz poprzez manipulowanie ludzkimi umysłami. Wewnątrz czułem, że muszę coś z tą wiedzą zrobić. Decyzja dojrzewała. Gdy skończył się mój okres próbny i otrzymałem umowę na czas nieokreślony, wówczas wszystko, co później robiłem w urzędzie, podporządkowałem jednemu celowi. Na dyżurach nocnych przepisywałem księgę zapisów i zaleceń, która tylko dzięki temu jest teraz znana, ponieważ wszystkie oryginały po upadku komunizmu, zostały zniszczone.
Jak ocenia Pan skuteczność swego posunięcia? - Wiedza, jaką chciałem przekazać na temat działania cenzury w PRL, dotarła tylko do nielicznych środowisk elit intelektualnych, w tym również do działaczy opozycyjnych. Zwykli obywatele nie mieli dostępu do tych informacji. Być może po części wynikało to z braku zainteresowania tym tematem, ale możliwe, że wielu z nich w ogóle nie zdawało sobie sprawy z istnienia urzędu, stanowiącego zinstytucjonalizowaną formą cenzury. Nawet w nazwie tej instytucji nie było słów „cenzor” ani „cenzura”. Choćby w ten sposób wiedza o istnieniu takiego urzędu była ukrywana przed społeczeństwem. Natomiast o jego działaniu doskonale wiedzieli ci dziennikarze i artyści, którzy z nim współpracowali.
To zapewniało spokojne funkcjonowanie tej instytucji. - Jak najbardziej. Głównie dlatego, że środowiska dziennikarskie, kadry zatrudnione w PRL-owskich mediach, same dla siebie były wówczas głównymi cenzorami. Poza tym w każdym ze środków społecznego przekazu pracowali redaktorzy, którzy z kolei sprawowali cenzurę redakcyjną. Mam zwyczaj porównywać zjawisko cenzury funkcjonującej w czasach PRL do góry lodowej. Czubek wystający ponad powierzchnię morza, stanowiący odpowiednik powierzchni życia publicznego, to była cenzura instytucjonalna w postaci GUKPPiW. Ale wszystko poniżej tej powierzchni funkcjonowało jako naturalny odruch, który wynikał z uświadomionej zależności pracownika od pracodawcy. Pracodawcą w mediach za czasów PRL było państwo komunistyczne. I siłą rzeczy każdy dziennikarz, jeżeli chciał mieć pewność, że będzie mógł pracować w mediach komunistycznych lub w koncesjonowanych przez to państwo mediach wasalskich, musiał dbać o ochronę interesu swojego pracodawcy. Nie mógł mu się niczym narazić. Musiał pisać to, co nawet bez konkretnej znajomości zasad zapisów cenzorskich i tak było dla niego oczywiste. W związku z tym ten typ zależności sprawiał, że dziennikarze w Polsce, przede wszystkim oni, odpowiadali za tworzenie fałszywego obrazu rzeczywistości, który w mediach PRL-owskich był przekazywany społeczeństwu jako odbiorcy.
W środowisku dziennikarskim panowała przerażająca hipokryzja. Dziś jest podobnie… - To było wypieranie z własnego sumienia, z własnej świadomości faktu, że samemu coś się cenzuruje, jest się autocenzorem. Ci dziennikarze robili to na wyczucie, a urząd jedynie wyłapywał ich błędy w sztuce. Te wszystkie zapisy były potrzebne dla przypominania, dla ułatwiania pracy redaktorom. Dlatego otrzymywały je również redakcje, które na miejscu kontrolowały teksty pisane przez swoich dziennikarzy. Natomiast sama ingerencja cenzorska dokonywana była na dostarczanych przez redakcje i wydawnictwa tekstach. Cała procedura korekty przebiegała w sposób uniemożliwiający przedostanie się na zewnątrz urzędu dowodu – w sensie prawno-rzeczowym – cenzurowania mediów przez ten urząd. Redakcje zresztą chętnie uczestniczyły w tej maskaradzie, akceptując zakaz uwidaczniania ingerencji cenzorskiej w oddawanych do druku tekstach.
Od tamtego czasu stał się Pan uważnym obserwatorem metod stosowanych w środkach masowego przekazu.- Rzeczywiście, w tamtym czasie zyskałem bardzo dużą wiedzę na temat sposobu funkcjonowania mediów i systematycznie ją pogłębiałem. Uświadomiłem sobie, że dziennikarze chcący publikować swoje teksty w mediach komunistycznych godzili się na kolaborację z reżimem. Do zostania dziennikarzem w systemie komunistycznym nikt nikogo nie zmuszał. Nawet jeśli ktoś na początku nie był świadomy tego mechanizmu, to po odkryciu go mógł zrezygnować z pracy. Jednak wielu robiło karierę w mediach okresu PRL, a dzisiaj, po upadku komuny, chce uchodzić za autorytety moralne i wzór dziennikarstwa. Obecnie w mediach mamy całą masę takich ludzi. Niektórzy z nich byli nawet tajnymi współpracownikami bezpieki. To oni przez całe dwudziestolecie kształtowali preferencje i sympatie polityczne narybku dziennikarskiego.
Nieustannie się podkreśla, że jednym z głównych osiągnięć naszej młodej demokracji jest wolność słowa. Co Pan rozumie poprzez to pojęcie i czy możemy mówić o wolności słowa w obecnej polskiej rzeczywistości medialnej? - Dla mnie wolność słowa jest prawem do wypowiadania się w przestrzeni publicznej. Prawem każdego człowieka. Nie w relacjach ludzkich na poziomie indywidualnym, ale za pośrednictwem mediów. Ale to jest oczywiście niemożliwe. I w tym sensie wolność słowa jest dla mnie utopią. Dlatego też pojęcie to powszechnie kojarzone jest z wolnością słowa dla mediów, a więc dla nielicznych. To oczywiste, że dziennikarze mają dużo większą wolność słowa niż zwykli ludzie. Inaczej mówiąc, ta wolność zarezerwowana jest dla członków kadr obsługujących media. A i tutaj nie przysługuje ona każdemu w równym stopniu. Na pewno redaktor Adam Michnik ma większą wolność słowa niż pracujący u niego Paweł Wroński. Istnieje jednak w realnych demokracjach pluralizm mediów, który ma miejsce również w Polsce. Oznacza on w pewnym sensie pluralizm kryteriów selekcji obowiązujących w każdym z nich. Kryterium selekcji, czyli cenzury, można paradoksalnie powiedzieć.
Mamy dziś w Polsce monopol władzy jednej partii. Sukces ten Platforma Obywatelska w dużej mierze zawdzięcza popierającym ją mediom. - Media popierające rząd są w oczywistej większości. Kadry w tych mediach w znacznym stopniu przetrwały od 1989 roku. One nadal siłą rzeczy popierają środowiska postkomunistyczne, gdyż kiedyś im służyły. Kierują się poczuciem wspólnoty interesów. Często w grę wchodzą również interesy ekonomiczne. A poprawność polityczna jest oczywiście pewną częścią cenzury, pewnym jej uzupełnieniem, ale tylko uzupełnieniem. Nawet te nieliczne media, które nie są podporządkowane środowiskom postkomunistycznym, stosują selekcję informacji i nie ma w tym nic złego. Narzucają to bowiem mechanizmy funkcjonującego w dzisiejszym świecie systemu medialnego.
Jakie mechanizmy ma Pan na myśli? - Pierwszym z uwarunkowań jest ograniczona pojemność przekazu medialnego, np. liczba stron w gazecie, ilość czasu antenowego itd. Z tego też powodu dziennikarze, starający się przeciwstawić selektywnemu obrazowi rzeczywistości kreowanemu przez media postkomunistyczne, muszą siłą rzeczy wypełniać tylko luki pozostawione przez media, w opozycji do których się znajdują. Zmuszeni są zatem używać tego samego oręża co przeciwnik, bo inaczej nie mieliby szans w walce z nim. Przekazanie wszystkich informacji bez ich selekcji nie jest możliwe. Szkopuł polega na skoncentrowaniu się na tym, co przemilczał przeciwnik, czyli w dzisiejszej sytuacji media postkomunistyczne. Jeśliby nałożyć te dwa niepełne obrazy rzeczywistości (ja określam je trochę ironicznie jako „matriksy”), to wtedy uzyskamy pełniejszy i prawdziwszy obraz rzeczywistości.
W czym można upatrywać szansy dla niezależnych mediów? - Największa szansa dla nielicznych mediów, które obecnie reprezentują krytyczny sposób patrzenia na poczynania władzy, pojawia się dopiero w warunkach pewnej symetrii wpływów, jaka panuje w obrębie czwartej władzy chociażby w Stanach Zjednoczonych lub w Wielkiej Brytanii. Występuje tam względna równowaga pomiędzy mediami, na które równe wpływy mają główne, rywalizujące ze sobą nurty polityczne.
Platforma Obywatelska praktycznie podporządkowała już sobie media publiczne. - Doszedłem do wniosku, że prawdziwą władzą jest w gruncie rzeczy władza nieformalna, sprawowana przez media. Tyle tylko, że nie posiada ona oczywiście ani takich instrumentów, ani takiej mocy, żeby jej oddziaływanie na masowego odbiorcę było natychmiastowe. Jej wpływ może być tylko długofalowy. Jeśli zaś chodzi o obecne przepychanki o media publiczne, to partia rządząca chce umocnić w nich swoje wpływy. Media te próbują być wprawdzie obiektywne, ale dla PO bezstronność mediów publicznych świadczy o ich stronniczości na rzecz PiS.
Przytłaczająca większość społeczeństwa nic nie wie o sposobie funkcjonowania mediów, jednocześnie bezkrytycznie im ufa. - Ufają im, gdyż nie istnieje żadne inne źródło informacji świecie. 99 procent informacji otrzymujemy z mediów lub od innych ludzi, którzy czerpią je również z tego źródła. Nasza percepcja zmysłowa dostarcza nam tylko tyle, ile znajdujemy w zasięgu naszych zmysłów. Samodzielne analizowanie otrzymanych z mediów informacji i wyciąganie wniosków, zestawianie ich ze sobą i poddawanie krytycznej ocenie to zdolność, którą dysponuje niestety niewielka część populacji ludzkiej. Tego dowodzą badania naukowe. Znaczna część opinii publicznej jest bezbronna wobec tej manipulacji.
Czy można powiedzieć, że manipulacja to doskonalsza forma cenzury? - Cenzura nie polega na zastępowaniu prawdy kłamstwem. Ona zmieniła swoją postać. Cenzura prawdę tę szatkuje i z prawd cząstkowych buduje prawdę selektywną, która jest fałszywym obrazem rzeczywistości. Prawda selektywna również wprowadza odbiorcę w błąd. Jest trudna do zwalczania, ponieważ nie można podważyć żadnego z jej elementów, wskazując na to, że jest on kłamstwem. Składa się ona bowiem z prawd cząstkowych, tyle że w odpowiedni sposób wyselekcjonowanych i połączonych w całość.
Czy w najbliższym czasie istnieje jakaś szansa na większą równowagę na rynku medialnym w Polsce? - Sytuacja jest bardziej skomplikowana. Wciąż utrzymuje się dominacja środowisk postkomunistycznych, czego oczywiście – z historycznych powodów – nie ma w mediach krajów zachodnich, gdzie komunizm nigdy nie panował. I mimo że następuje zmiana generacyjna, to jednak narybek dziennikarski przeplata się z tymi, którzy wciąż jeszcze pracują i przekazują młodszym kolegom swoje sympatie, sposób ocen, interpretacji itd. Testem na dojrzałość i na autentyczność demokracji w danym państwie są właśnie media działające w jego obrębie. W Polsce ciężko mówić o prawdziwej demokracji, ponieważ ta asymetria wpływów różnych ugrupowań na media jest zbyt daleko posunięta. Czy to się kiedyś zmieni? Jestem optymistą, ale uważam, że może to bardzo długo potrwać. Istnieje jednak pewna szansa, jeżeli główna partia opozycyjna – Prawo i Sprawiedliwość, wygra przyszłoroczne wybory. Będzie to trudne za względu na obecną politykę prowadzoną przez większość mediów. Ale nawet w nich dochodzi czasem do dezorientacji i zaprzestania manipulacji, kiedy wydarzy się coś zupełnie nieprzewidywalnego. [Nie podzielamy zapatrywać p. Strzyżewskiego na PiS i jego dobroczynny wpływ na obiektywizm polskojęzycznych mediów. - admin]
Tak jak to było po katastrofie smoleńskiej, kiedy główne media na jakiś czas zaniemówiły. - To tragiczne wydarzenie obnażyło mechanizmy i metody ich działania. Również politycy powinni wskazywać na sposób funkcjonowania mediów postkomunistycznych. Jest to jednak niesłychanie trudne, ponieważ żeby byli słyszani przez społeczeństwo, muszą zabierać głos również w tych mediach, a one za wszelką cenę będą starały się nie dopuścić do prób demaskowania manipulacji. Dziękuję za rozmowę.
Wywiad z bp. Bernardem Fellayem Wywiad z Przełożonym Generalnym Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X Jego Eminencją księdzem biskupem Bernardem Fellayem, przeprowadzony w maju 2010 dla The Remnant Newspaper. Rozmawiał Brian Mershon.
BM: Jaka była reakcja Jego Ekscelencji na blisko dwadzieścia milionów różańców, stanowiących odpowiedź na prośbę Bractwa o dwanaście milionów? Biskup Fellay: Przede wszystkim jestem bardzo, bardzo szczęśliwy widząc taki entuzjazm i odpowiedź na nasze wezwanie. Jestem przekonany, że wspomniana liczba nie wiąże się tylko z wiernymi bractwa. Z pewnością przyłączyło się też wielu innych, których całkowitej liczby nie znamy. To po pierwsze. Po drugie: jestem rad z powodu gorliwości w zrozumieniu wagi tej kwestii. Jest ona niezwykle istotna.
BM: Dwie inne krucjaty różańcowe zaowocowały dość szybką i historyczną odpowiedzią: uwolnieniem Tradycyjnej Mszy Łacińskiej dla wszystkich kapłanów na całym świecie oraz zdjęciem ekskomuniki z biskupów Bractwa, co z kolei doprowadziło do rozmów na temat doktryny ze Stolicą Apostolską. Czy przewidujecie równie radykalny efekt tej trzeciej krucjaty? Biskup Fellay: Pozostawiam to całkowicie w ręku Boga i Błogosławionej Dziewicy Maryi. Prawdopodobnie jednak nie. Wprawdzie nigdy nic nie wiadomo, jednak byłbym szczerze zaskoczony, gdyby Papież dokonał poświęcenia Rosji. Była by to wielka, wielka niespodzianka. Z drugiej jednak strony bywaliśmy już zaskakiwani, więc nie byłbym zdziwiony, gdyby istotnie doszło do tego tak szybko. Tym razem to, o co prosimy, jest niezwykle ważne i wielkie, równocześnie zaś bardzo bliskie wszystkim wydarzeniom naszych czasów.
BM: Odkąd wybrany został Papież Benedykt, a także od powołania nowego Ortodoksyjnego Patriarchy Rosji, dość oczywista stała się odwilż w obustronnych stosunkach, jak wierzę – ku lepszemu. Rosyjski Patriarcha opublikował nawet książkę zawierającą wybór pism papieża w celu rozpowszechniania wśród świeckich wiernych. Jak to Eminencja odczytuje? Czy jest to związane z Trzecią Tajemnicą Fatimską? Biskup Fellay: Osobiście wierzę, że w Rosji coś drgnęło. Z całą pewnością wydaje się, że w Rosji coś się poruszyło. Coś wisi w powietrzu. Jak dalece i jak głęboko – nie wiem. Jest jednak wiele rzeczy, które wskazują na odrodzenie życia religijnego w Rosji.
BM: Czy Bractwo przesłało już bukiet różańców? Biskup Fellay: Stanie się to wkrótce.
BM: Jakie jest stanowisko Bractwa wobec światowych mediów atakujących Ojca Świętego i Kościół? Biskup Fellay: Myślę, że mamy tu dobry przykład tego, że Kościół nadal ma swoich wrogów. I że można ich realnie nazwać. Widać to w trakcie trwającej kampanii. Mówi ona bardzo wiele. Z jednej strony – mamy starą gwardię nieprzyjaciół z USA, z drugiej – lewaków z Europy, ściśle ze sobą współpracujących.
BM: Czy myśli Eminencja, że te ataki są związane z karą zapowiedzianą przez siostrę Łucję w Trzeciej Tajemnicy? Biskup Fellay: Bardzo trudno powiedzieć. Jeżeli jednak jest cytat z Fatimy, który mógłbym przywołać, byłby to ten: „Papież wiele wycierpi. Papież wiele wycierpi”. I mamy to tutaj.
BM: Trwające rozmowy doktrynalne ze Stolicą Apostolską mają miejsce z dala od medialnych reflektorów – z powodów dość oczywistych. Jakie są wasze oczekiwania w stosunku do nich? Co mogło by doprowadzić do zaakceptowania przez Bractwo struktur kanonicznych? Czy rozmowy nawiązują do możliwości zaistnienia tego typu rozwiązania? Biskup Fellay: Niemożliwe do określenia. Zupełnie niemożliwe. Obecnie zależy to od zbyt dużej ilości czynników. Nie mam odpowiedzi.
BM: Niektórzy krytycy stwierdzili, że odrzucenie przez Bractwo rozwiązania kanonicznego lub praktycznego jest oznaką nieustępliwości lub złej woli. Jak Jego Eminencja to skomentuje? Biskup Fellay: To bardzo proste. Stolica Apostolska zadecydowała, że rozmowy o charakterze doktrynalnym powinny mieć miejsce, co powinno stanowić wystarczającą odpowiedź bez konieczności obarczania brzemieniem mnie. Poza tym jest jasne, że każde praktyczne rozwiązanie pozbawione podbudowy doktrynalnej doprowadzi wprost do katastrofy. Nie chcemy tego. By iść do przodu trzeba ochrony stabilnego rozwiązania na poziome doktryny. Uznajmy, że nic nie jest ostatecznego w udziale w rozmowach doktrynalnych… Mamy przed sobą wszystkie przykłady z przeszłości: Bractwo św. Piotra, Instytut Chrystusa Króla – te i wszystkie inne [podmioty] zostały zupełnie zablokowane na poziomie doktrynalnym gdyż najpierw zaakceptowały praktyczną ugodę.
BM: Czy wierzy Eminencja, że Papież osobiście szczerze pragnie kanonicznego rozwiązania dla Bractwa Św. Piusa X? Biskup Fellay: Tak, tak uważam. Tak. Myślę, że papież tego pragnie. Chce, by Kościół był lepszy, dąży też do zamknięcia poszukiwania [możliwości] konsekracji biskupów Bractwa.
BM: W swoich poprzednich wywiadach wspomniał Eminencja o tym, że Bractwo posiada grono znajomych, a nawet przyjaciół wśród biskupów i kardynałów – również w Kurii rzymskiej. Jakich rad udzielają oni Bractwu w czasie, gdy trwają rozmowy? Biskup Fellay: Żadnych. Są obecnie bardzo stonowani. Myślę, że dyskusja, którą prowadzimy, jest owocna i odbywa się na bardzo dyskretnym poziomie. Następne rozmowy będą miały miejsce w maju.
BM: Czy macie informacje o jakiejś innej grupie kapłanów, świeckich lub jakiejś diecezji, która w trakcie najnowszych dziejów Kościoła ofiarowała by tak wielki bukiet różańców Ojcu Świętemu jak to już trzykrotnie uczyniło Bractwo? Biskup Fellay: Nie według mojej wiedzy. Mogło się to wydarzyć, jednak nie mam żadnych informacji w tym zakresie. Jest jednak sprawą oczywistą, że nasza krucjata to coś wyjątkowego. Wierzę, że ojciec Gruner dochodzi obecnie do podobnych wniosków.
BM: Co doradzi ekscelencja katolikom pragnącym otwarcia kaplicy na ich terenie? Czy Bractwo przerywa rozwój liczby kaplic w związku z toczącymi się rozmowami? Biskup Fellay: Po pierwsze wierni świeccy powinni skontaktować się z nami, wówczas my postaramy się coś dla nich zrobić. Obecnie mamy tyle zapytań, że z trudem jesteśmy w stanie im podołać. W roku bieżącym mamy dobry okres jeśli chodzi o święcenia, ale nawet pomimo to mamy zbyt mało księży. Z trudem odpowiadamy na wszystkie zapytania. Jednak kontynuujemy nasze normalne życie – jak dotychczas. Myślenie, że powinniśmy zaprzestać wzrastania w naszym życiu ze względu na rozmowy z Rzymem, przyniosło by efekt przeciwny do zamierzonego. Musi być odwrotnie.
BM: Wasza Ekscelencjo, czy ma Ekscelencja jakąś myśl końcową? Biskup Fellay: Zanoszenie modlitw do Błogosławionej Dziewicy Maryi powinno trwać. Ktoś mógłby pomyśleć, że skoro osiągnęliśmy naszą krucjatę różańcową, wszystko ustanie. Nie. Nie. Nie. Jest teraz bardzo jasne, że bierzemy udział w wojnie z prawdziwymi wrogami Kościoła. Tak więc Katolicy – bądźcie gotowi. Sięgajcie po zwycięstwo z różańcem! Tłum. Mariusz Matuszewski
26 lipca 2010 Długie sianie wiatru prowadzi do burzy. Cesarz Napoleon I powiedział swojego czasu, gdy jeszcze był cesarzem, że:” Prawdy nigdy nie udało się zamknąć w więzieniu, a tłumiąc ją, tylko się ją rozjątrza” .Dzisiaj- jeśli chodzi o prawdę- nie ma dla niej miejsca w głównym nurcie propagandy, bo propaganda nie ma nic wspólnego z prawdą.. Propaganda zawsze pozostaje w sprzeczności z prawdą. Co nie znaczy, że prawdy nie można nigdzie znaleźć.. Można! Ale trzeba chcieć i mieć cierpliwość… I przy tym wysilić się na myślenie.. Kilka dni bawiłem na Dolnym Śląsku , zwiedzając kościoły, zamki, klasztory, miasta , miasteczka, wsie- przyglądając się tamtejszym okolicznościom przyrody i podziwiając piękno, i to naturalne, i to utworzone przez człowieka. Zajrzałem do Wieruszowa, Oleśnicy, Sycowa, Bolesławca, Bralina, Wrocława, Kłodzka, Polanicy, Karpacza, Krzeszowa, Kamiennej Góry, Kowar, Henrykowa, Wambierzyc, Kudowy, RAdkowa, Polanicy,Lądka, Bardo, Niemczy, Przerzeczyna, Sobótki, Ząbkowic Śląskich. Kamienieńca Ząbkowickiego, Świeradowa, Wałbrzycha, Kępna, Szklarskiej Poręby, Bolkowa, Świebodzic, Dusznik. .Chyba już wszystkie miejscowości wymieniłem. Przejechałem też przez Czechy- około 60 km pomiędzy Kudową-Nachodem, a Lubawką.. Jadąc słuchałem Polskiego Radia Programu I- tego o które biją się apolityczne ugrupowania polskiej sceny demokratycznej, żeby było misyjne i publiczne i żeby nie było komercyjne.. Jest to jedna wielka propaganda, przeplatana idiotycznymi reklamami, stwarzającymi wrażenia radia komercyjnego.. I ten Zygmunt Hajzer, specjalista telewizyjny od proszków do prania, który ma ciągle w ręku proszek bielszy od tego, który prezentował kilka dni temu, a jeszcze bardziej bielszy, od tego , który prezentował wcześniej.. Jest to mistrz dzielenia włosa na czworo, mistrz prezentowania szczegółów zupełnie nieistotnych przeplatanych informacjami o pogodzie.. Naprawdę człowiek na właściwym miejscu, jeśli chodzi o odwracanie uwagi od wszystkiego co może być ważne.. Takich ludzi potrzeba w radiu państwowym, misyjnym i publicznym, opłacanym z przymusowego abonamentu. Natknąłem się na jakąś rozmowę z człowiekiem zajmującym się polowaniem.. Prowadząca- w myśl zasad poprawności politycznej- usiłowała wydusić z polującego na zwierzynę w lesie, jakąś skruchę za to co robi.(???) Naprawdę robiła wszystko, żeby słuchacz miał wrażenie, że to co robi myśliwy polując, jest niemoralne, niemodne, nieludzkie, nienowoczesne... Że zabija zupełnie bez sensu zwierzynę i przy tym nie ma żadnych wyrzutów sumienia.. A powinien mieć! I co czuje przymierzając się do zastrzelenia niewinnego dzika.. .Budziła w nim wrażliwość. Narzucała słuchaczowi europejski i punkt widzenia lewicy, że zwierzęta też są naszymi braćmi, a polowanie na nich, człowiekowi nie przystoi..(???) Gdyby mogła , to powiedziałaby mu wprost.. Panie myśliwy jesteś pan rzeźnikiem niehumanitarnym, nienawidzącym zwierząt.. Brzydzę się panem.. To jest radio publiczne i misyjne, którego celem jest wpływ na naszą świadomość, żeby ją jak najszybciej zmienić, a nie żeby nas poinformować o czymkolwiek.... Jak to twierdził towarzysz Lew Trocki:” Uwznioślić swoje instynkty do wyzwań świadomości”.. Zanim go Stalin kazał zaciukać w Meksyku.. Ale widać Trocki jest wiecznie żywy, obok Lenina.. Pogmerać w nadbudowie, czyli w marksistowskiej świadomości.. I ta Zuzanna Dąbrowska, żona pana Piotra Ikonowicza z Polskiej Partii Socjalistycznej, czy Nowej Lewicy, ale bez Frakcji Rewolucyjnej.. Ona też misyjnie i publicznie pracuje nad zmianą świadomości słuchaczy.. Wyłapałem ją kilka razy w ciągu dnia. .Lewica doszczętnie opanowała Polskie Radio S.A. Pani Szabłowska zaprezentowała piosenkę pana Rosiewicza, ale, jedną z tych starszych, bo w tych nowych pan Andrzej wdał się w politykę i bardzo ją to zasmuca.. I puściła tę o witaminach w polskich dziewczynach.. Bo, że cztery Ziobra, a Polska będzie dobra- nie! Albo tę o Millerze, którą puszcza TV TRWAM.. Radio publiczne i misyjne propaguje różne propagandowe i przezabawne kawałki które aparat biurokratyczny policji wymyśla i uprawia na co dzień.. Trafiłem akurat na policyjną akcję” Wyślij złodzieja na urlop”(!!!) Coś podobnego.. Policja zamiast wyłapywać złodziei, zajmuje się propagandą polegająca na tym, że umiejętnie przykleja wczasowiczom na plecakach , walizkach i torbach naklejki z napisem „Wyślij złodzieja na urlop” Ale tak, żeby właściciel torby nie zauważył.. Naprawdę niezła i przednia zabawa… i jaka śmieszna… Złodzieje w tym czasie, gdy funkcjonariusze policji dziecinniejąc przyklejają turystom idiotyczne hasła, obrabiają w najlepsze wypoczywających. Turyści zajęci są- dowiedziawszy się wcześniej z publicznego i misyjnego radia- że policja prowadzi taką propagandową akcję, przekładaniem plecaków i toreb na drugą stronę plażowego koca, a wtedy złodzieje okradają spokojnie zawartość toreb.. To się chyba nazywa współudziałem w przestępstwie. Ale kto by sobie tym zawracał głowę. Są wakacje i musi być coś rozrywkowego i wesołego. Nawet, gdy kabaret organizuje państwowa policja... Było to w ramach europejskiego programu dostępu do wymiaru sprawiedliwości, czy czegoś takiego.. Dostępu raczej do niesprawiedliwości.. Finansowanego z Europejskiego Programu Niespójności i Propagandy Sukcesu.. Ile na to wariactwo wydano- nie podano! A szkoda! Dowiedzielibyśmy się o skali marnotrawstwa w ramach wysyłania złodziei nie do więzienia, ale na urlopy.. Przy okazji dowiedziałem się, że pan Lew Rywin będzie skarżył państwo polskie do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, za to, co polski sąd z nim zrobił, traktując go niesprawiedliwie.. W sądzie zawsze twierdził, że to nie on przeszedł do Michnika, ale to Michnik do niego.. Ale sąd go nie słuchał. Nie wiem, nie byłem przy tym jak było naprawdę, ale należało wysłuchać drugiej strony, zgodnie z rzymską zasadą: audiatur et altera pars.. Rzymskie zasady powoli odchodzą do lamusa, będziemy się mogli gwałcić zbiorowo, na razie pozywać.. Precz z indywidualizmem! Sądy są wystarczająco zawalone, żeby jeszcze sobie zawracać głowę indywidualnie.. Uzbiera się setka takich samych spraw- załatwi się zbiorowo i hurtem! Będzie szybciej... Przypominam państwu treść orzeczenia sądu w sprawie Michnika, pardon- Rywina, który został oskarżony i skazany za” pomoc w płatnej protekcji wobec nieokreślonej grupy osób”(?????) Czy coś bardziej kuriozalnego zna polskie orzecznictwo sądowe? To mniej więcej coś takiego, jak orzeczenie, że „ pomagał w napadzie na bank, nie wiadomo który”(!!!). Sąd nie zadał sobie trudu, żeby znaleźć tego, któremu pomagał pan Lew Rycin oraz.. tej grupy osób przeciw której uprawiał płatną protekcję.. No tak! Żeby kogoś skazać na dwa lata więzienia, należy udowodnić mu winę i określić dokładnie poszkodowanego. I ten poszkodowany powinien wnieść roszczenie wobec sprawcy.. Nie ma poszkodowanego, nie ma roszczenia- jest wyrok.. Pan Lew Rywin powinien wygrać sprawę w cuglach, a my podatnicy zapłacimy mu odszkodowanie.. Jeśli oczywiście Europejski Trybunał nie zachowa się politycznie.. Nie znam nazwiska sędziego który orzekał w sprawie Michinka- Rywina… I napisał takie orzeczenie.. I jak znam życie… Włos mu z głowy nie spadnie!
Ale długie sianie wiatru doprowadzi w końcu do burzy. .Bo taka jest kolej rzeczy. WJR
Amok parade Autorski przegląd prasy Poniedziałkowe gazety poruszone są tragedią na Love Parade w niemieckim Duisburgu. Impreza przeniesiona w 2007 roku z Berlina do miast Zagłębia Ruhry zakończyła swój żywot w atmosferze rozliczeń co do odpowiedzialności za tragedię. Co zawiodło? Organizacja imprezy? Brak szybkiej reakcji policji? Zabrakło wyobraźni służbom porządkowym?
„Gazeta Wyborcza” piórem Bartosza Wielińskiego tak opisuje sekwencję wydarzeń jaki doprowadziły do tego strasznego wydarzenia: Było gorąco, dziennikarze podawali w relacjach na żywo, że wódka i piwo leją się strumieniami. Nad bezpieczeństwem czuwały setki policjantów i ratowników medycznych. Przed godziną 16 okazało się, że tłum bawiących się pod dworcem jest tak duży (dobija miliona), iż policja przestała wpuszczać nowych chętnych. Przed bramkami zostało kilkaset tysięcy ludzi, a według niektórych szacunków nawet milion. Policja nakazała im wracać z powrotem do centrum Duisburga, ale na imprezę wciąż przychodzili kolejni. Przed wejściem utworzył się gigantyczny zator. Co gorsza, droga na imprezę wiodła przez wąską ulicę i tunel pod autostradą. Właśnie w tym tunelu po godz. 17 doszło do tragedii. – Ludzie stali ściśnięci jak sardynki, nie mogli się ruszyć, zaczynało brakować powietrza. By się wydostać, trzeba było się bić – opisuje jeden z uczestników. Nagle ktoś zaczął krzyczeć. W tunelu od razu wybuchła panika, wszyscy zaczęli się tratować. Gdy godzinę później przedarły się tam ekipy ratowników, ich oczom ukazał się prawdziwy rozmiar tragedii. Znaleźli ciała 16 zabitych – większość zmiażdżyły stalowe schody u wejścia do tunelu, które runęły, gdy setki fanów chciały wydostać się nimi z pułapki. (..)W sumie do szpitali przewieziono 345 osób, trzy z nich zmarły. Kiedy w tunelu działy się dantejskie sceny, Love Parade trwała dalej. Organizatorzy i policja postanowili nie kończyć imprezy, by nie ściągnąć sobie na głowę kolejnego problemu – tysiące rozwścieczonych i pijanych ludzi mogło wywołać zamieszki. (..) W niedzielę niemieckie media oskarżyły organizatorów, że źle przygotowali imprezę. – Widziałem już wiele rzeczy, ale to przechodzi wszelkie pojęcie. Władze miasta zlekceważyły wszystkie przepisy dotyczące bezpieczeństwa – mówi anonimowo “Spieglowi” oficer policji. Tygodnik podaje, że policja i straż pożarna przygotowały własną koncepcję zabezpieczenia imprezy. Chcieli, by fani mogli wchodzić na nią z kilku stron. To jednak wymagałoby zaangażowania większej ilości funkcjonariuszy i zwiększałoby koszty. Dlatego władze Duisburga postanowiły wpuszczać ludzi w jednym punkcie, przez tunel. Fani z kolei oskarżają policję. Na dobrą godzinę przed wybuchem paniki ostrzegali funkcjonariuszy, że w tunelu dzieje się coś złego i może dojść do tragedii. Mundurowi apele ignorowali. W „Polsce the Times” duisburską tragedię komentuje Roger Boys. „Tłum może być śmiertelnie niebezpieczny, ale bywa też podniecający. Ogromny sukces Love Parade opiera się na jednej i równie prostej, co hedonistycznej zasadzie: dobra zabawa przy potężnym basowym rytmie wprost buchającym z potężnych głośników. Przypomnijmy, że to największe i najgłośniejsze w Europie techno party. DJ niezmordowanie zachęcają uczestników do tego, by uprawiali miłość, bo ta jest najważniejsza. Hektolitry potu. Tysiące skąpo odzianych młodych ludzi skaczą i tańczą.
Ramię przy ramieniu. Nie wciśniesz nawet szpilki. To święto niemal plemienne. I chociaż amfetamina otwarcie krąży wśród uczestników, niemiecka policja wykazuje się w tym dniu dość szeroką tolerancją. 1,4 mln młodych ludzi, którzy zjechali do Duisburga, szukało właśnie tego rodzaju zapomnienia. Boyes wskazuje na trzy możliwe przyczyny tragedii: miejsce koncertu w postaci starego dworca towarowego, który zmieści najwyżej 230 350 tys. osób, ale nie ponad milion! Włodarze Berlina zrezygnowali z organizowania Love Parade z powodów finansowych. Tam jednak tłum zawsze miał się w razie czego gdzie rozlać – ogromny park Tiergarten. W Duisburgu uczestnicy nie mieli takiego miejsca. Stali stłoczeni jak w klatce. Drugi problem: na miejsce imprezy można było dojść – i wyjść z niej – tylko poprzez stary nieużywany od dawna tunel kolejowy. Gdy tłum ugrzązł w tunelu, nie mógł ruszyć ani do przodu, ani do tyłu. Gdy podczas parady sprawy zaczęły przybierać fatalny obrót, policjanci sami wpadli w panikę. Co miało pójść źle, poszło źle.
(…) „Trzeci problem: graniczące z lekceważeniem samozadowolenie policji. Być może dowodzący ochroną Love Parade starsi rangą policjanci sądzili, że górę weźmie niemieckie poczucie porządku.” Boyes puentuje swój tekst tak: ”Co mogło pójść źle, poszło źle. To nie był niemiecki sposób działania”. Na to, że Love Parade to puszka Pandory wskazywano w Berlinie już w końcu lat 90. Tłumy w których spory procent podpity jest alkoholem lub najarany ecstasy – zawsze był potencjalnym miejscem tragedii. Głośne wskazywanie na takie zagrożenie – spotykało się z oskarżeniami o brak zrozumienia dla potrzeb młodych lub niechęci do techno-pop-kultury.
Bardziej obawiano się wtedy jakiegoś wybuchu agresji lub ataku szaleńca, który wywołać może nieprzewidywalne zachowania tłumu. Byli tez i tacy, którzy wskazywali, że impreza w miarę bezpiecznie mogła udawać się tylko w Berlinie, gdzie są duże parkowe obszary Tiergarten. Podobno po cichu specjaliści policyjni przekonali władze Berlina, by pozbyć się imprezy zanim dojdzie do jakiś problemów. Stało się tak mimo że Love Parade próbowano wykreować na znak firmowy metropolii nad Szprewą. Odmówiono organizatorom dalszego uznawania parady za imprezę obywatelsko-polityczną – co zapewniało sprzątanie po imprezie, a były to niebagatelne koszty – z kasy magistratu.. Na Love Parade, wzgardzoną przez władze stolicy Niemiec, połakomiły się miasta Zagłębia Ruhry, szukające uparcie jakiegoś znaku firmowego dla swojego rejonu. Dziś berliński magistrat i policja po cichu zapewne wzdychają z ulgą,że to nie Berlin kojarzony będzie z końcem „miłosnej parady”. Ale co znamienne: wśród komentarzy w naszych mediach na temat tragedii w Duisburgu jeśli chodzi o przyczyny tragedii najrzadziej słyszy się o pobłażania policji i władz dla masowego stosowania alkoholu i środków odurzających w milionowym tłumie. Tu działa ciągle tabu – nowoczesna popkultura jest niemal bez skazy. Jeśli kogoś się wini, to raczej policję i organizatorów. Zagrożenie, jakim są nieprzewidywalne zachowania najaranych tłumów są raczej otaczane kłopotliwym milczeniem. To jeszcze jedna obserwacja z dzisiejszych gazet i ich wzmianek o Duisburskiej tragedii. Bo czy po „amfie” można zmusić się do przywoływanego przez Rogera Boyesa „niemieckiego sposobu działania”… Semka
Siódemka "Beliny" 2 sierpnia 1914 roku Wiedeń pozwolił Piłsudskiemu na przekroczenie przez oddziały strzeleckie granicy zaboru rosyjskiego. Jeszcze przed wybuchem wojny, Piłsudski sprowadził do Krakowa 6 tysięcy strzelców, którzy zamieszkali w barakach w Oleandrach. Stamtąd 6 sierpnia 1914 roku – w 50. rocznicę stracenia Romualda Traugutta – wyruszyła pierwsza kompania kadrowa dowodzona przez Tadeusza Kasprzyckiego. Wymarsz pierwszej kadrowej poprzedził wypad siedmiu kawalerzystów – tzw. „Siódemki Beliny”. 2 sierpnia szef sztabu Komenty Głównej „Strzelca” Kazimierz Sosnkowski dokonał odprawy patrolu Władysława Beliny-Prażmowskiego. Patrol miał dokonać napadu na lokal rosyjskiej komisji poborowej w Jędrzejowie oraz dokonać rozpoznania sił rosyjskich. Sosnkowski żegnając wyruszających powiedział: „Choć będziecie wisieć, ale za to spełnicie pięknie swój obowiązek żołnierski i historia o was nie zapomni”. Oprócz Beliny, ubranego jako jedyny w mundur ułański, w patrolu wzięli udział:
Stanisław Grzmot-Skotnicki, Janusz Głuchowski, Zygmunt Karwacki, Stefan Kulesza, Antoni Jabłoński oraz Ludwik Skrzyński. W nocy z 2 na 3 sierpnia patrol wyruszył z Krakowa jadąc na dwóch furmankach i o godzinie 2.45 przekroczył granicę austriacko-rosyjską pod Baranem, koło Kocmyrzowa. Następnie zatrzymano się w majątku Goszyce należącym do Zofii Zawiszanki, członkini Polskich Drużyn Strzeleckich. Po kilkugodzinnym odpoczynku, przez Działoszyce skierowano się ku Jędrzejowie. W odległości 10 km od miasta, napotkano wracających do domów rezerwistów, którzy poinformowali „siódemkę”, że członkowie rosyjskiej komisji poborowej w Jędrzejowie, na wieść o rzekomym wkroczeniu lwowskiego Sokoła, uciekli z miasta, rezygnując z mobilizacji. W tej sytuacji „Belina” postanowił skierować się do Słomnik, gdzie stacjonował oddział rosyjskiej straży granicznej. Próba zorganizowania zasadzki na szosie nie udała się, gdyż Rosjanie udali się inną drogą. W drodze powrotnej „siódemka” otrzymała od ziemianina z majątku Krzeszowice pięć koni, dzięki czemu prawie cały patron powrócił konno do Krakowa. Uczestnicy patrolu „Beliny”, którym dane było doczekać, w niepodległej Polsce zrobili dużą karierę. Władysław Belina-Prażmowski, urodzony w 1888 roku, w 1911 roku został porucznikiem z Związku Walki Czynnej, a 1913 objął funkcję zastępcy komendanta Krakowskiego Okręgu Strzelca. Na jesieni 1914 roku tworzy szwadron, a następnie dywizjon jazdy. W końcu 1915 roku obejmuje w stopniu rotmistrza dowództwo 1 Pułku Ułanów Legionów Polskich. Po odzyskaniu niepodległości przez Polskę zostaje dowódcą brygady jazdy, zajmując na jej czele19 kwietnia 1919 roku Wilno. W wojnie polsko-bolszewickiej walczy na czele grupy kawalerii pod Dźwiną i Równem. W 1921 roku przechodzi w stopniu pułkownika na własną prośbę do rezerwy. W latach 1928-1933 pełnił funkcję prezydenta Krakowa, a następnie w latach 1933-1937 był wojewodów lwowskim. Zmarł w 1938 roku w Wenecji, a pochowany został na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.
Janusz Głuchowski urodził się w 1888 roku, członek ZWC, na wiosnę 1914 roku został komendantem plutonu w szkole letniej w Oleandrach. Zastępca Beliny w czasie patrolu „siódemki”. W Legionach Polskich był jako rotmistrz dowódcą II dyonu w 1 Pułku Ułanów. Internowany w Beniaminowie. Od grudnia 1918 roku pełnił funkcję dowódcy 7 Pułku Ułanów, który sam współorganizował w Lublinie. W wojnie polsko-bolszewickiej dowodził 1 Brygadą Kawalerii. W latach 1921-1929 dowodził kolejno 1 Dywizją Kawalerii, 4 Dywizją Kawalerii oraz Okręgiem Korpusu nr X w Przemyślu. Nominację generalską uzyskał 1 stycznia 1927 roku. W latach 1930-1934 był komendantem Centrum Wyższych Studiów Wojskowych, w 1935 roku zostaje I wiceministrem spraw wojskowych. Po klęsce w 1939 roku przedostał się do Francji, gdzie zostaje generałem do zleceń Naczelnego Wodza. W latach 1941-1943 dowodził brygadą szkolna w Szkocji, potem jednostką na Bliskim Wschodzie. 1 czerwca 1945 roku zostaje mianowany generałem dywizji. Zmarł w 1964 roku w Londynie.
Stanisław Grzmot-Skotnicki urodził się w 1894 roku, w 1912 roku wstąpił do Związku Strzeleckiego. Po ukończeniu w 1913 roku kursu oficerskiego został komendantem ZS w St. Gallen. W lipcu 1914 roku powrócił do Galicji, od października 1914 jako podporucznik był dowódcą plutonu, a od stycznia 1915 roku jako porucznik dowódcą szwadronu w 1 pułku ułanów Legionów Polskich. Po kryzysie przysięgowym Internowany w Szczypiornie. Zwolniony w połowie października 1918 roku, zostaje w listopadzie zastępcą dowódcy 1 Pułku Szwoleżerów w stopniu rotmistrza. Na jesieni 1919 roku zostaje wysłany do Aplikacyjnej Szkoły Jazdy w Saumur we Francji, którą kończy z pierwszą lokatą w sierpniu 1920 roku. Po powrocie do Polski, awansowany do stopnia podpułkownika dowodzi VIII Brygadą Kawalerii w walkach na Wołyniu. Najbardziej spektakularnym jego czynem w wojnie polsko-sowieckiej stał się zagon na Korosteń w dniach 1-12 października 1920 roku. W latach 1921-1924 Skotnicki jest w stopniu pułkownika (od 1923 roku) instruktorem, potem głównym instruktorem w Centrum Wyszkolenia Kawalerii w Grudziądzu, po czym dowodzi 15 Pułkiem Ułanów Poznańskich w Poznaniu. Dnia 1 stycznia 1930 roku zostaje awansowany do stopnia generała brygady. Od 1937 roku dowodził Pomorską Brygadą Kawalerii, z którą wziął udział w październiku 1938 roku w zajęciu Zaolzia. 25 sierpnia 1939 roku został dowódcą nowo utworzonej Grupy Operacyjnej „Czersk”, stanowiącej część Armii „Pomorze”. Gen. Skotnicki poległ na polu chwały 19 września 1939 roku i został pochowany na cmentarzu w Janówku. Zygmunt Bończa-Karwacki urodził się w 1893 roku, od 1913 roku członek Polskich Drużyn Strzeleckich. Po wzięciu udziału w patrolu Beliny, jako jedyny przenosi się do piechoty. W trakcie bitwy pod Łowczówkiem (grudzień 1914 roku) zostaje ciężko ranny i dopiero kwietniu 1919 roku wraca do służby. W kwietniu 1916 roku zostaje mianowany podporucznikiem, a 4 lipca 1916 roku ginie w bitwie pod Kostiuchnówką.
Stefan Hanka-Kulesza urodził się w 1892 roku, od 1912 roku członek ZWC i Związku Strzeleckiego. Po uczestnictwie w patrolu „siódemki”, służył w szwadronie, dywizjonie, a następnie 1 Pułku Ułanów. Po kryzysie przysięgowym internowany w Beniaminowie. Od listopada 1918 roku dowodził szwadronem w 7 Pułku Ułanów, a wojnie 1920 roku dowodził 201 Pułkiem Szwoleżerów. W II RP dowodził 3 Pułkiem Szwoleżerów i XVII Brygadą Kawalerii. W wojnie polsko-niemieckiej 1939 roku dowodził w stopniu pułkownika Kresową Brygadą Kawalerii. Zmarł w 1964 roku w Londynie.
Antoni Jabłoński urodził się w 1896 roku, w 1913 roku został członkiem Związku Strzeleckiego we Lwowie. Od sierpnia 1914 dowodzi 1 sekcją 1 plutonu w szwadronie „Beliny”. W 1915 roku mianowany podporucznikiem i adiutantem Prażmowskiego w dywizjonie ułanów. W listopadzie 1918 roku obejmuje w stopniu majora dowództwo nad 11 Pułkiem Ułanów. Zginął w lecie 1920 roku jako podpułkownik dowodząc 11 Pułkiem Ułanów w bitwie pod Sieniawą nad Bohem.
Ludwik Kmicic-Skrzyński urodził w 1893 roku, w 1911 wstąpił do Związku Strzeleckiego. Na jesieni 1914 roku służy jako podporucznik w 1 Pułku Ułanów LP. W maju 1915 zostaje przeniesiony do 5 p.p., po czym w lutym 1916 roku wraca do 1 Pułku Ułanów. Po kryzysie przysięgowym internowany w Beniaminowie. W listopadzie 1918 roku w stopniu porucznika współorganizuje szwadron 1 Pułku Ułanów (późniejszy 1 Pułk Szwoleżerów). Jako dowódca tegoż pułku uczestniczy w kwietniu 1919 roku w zajęciu Wilna. W wojnie polsko-bolszewickiej, jako major, zostaje szefem sztabu VII Brygady Kawalerii. Po 1921 roku dowodzi kolejno 16 a potem 11 Pułkiem Ułanów. W 1928 roku zostaje mianowany pułkownikiem SG, a w 1929 roku obejmuje dowództwo Brygady Kawalerii „Białystok”, później nazwanej Podlaską. 19 marca 1938 roku mianowany generałem brygady. W trakcie bitwy pod Kockiem zostaje wzięty do niewoli. W 1945 roku zostaje oficerem II Korpusu PSZ na Zachodzie. Zmarł w 1972 roku w Manchesterze. Tak oto przedstawiają się dalsze losy pierwszych ułanów odradzającej się Polski. Udział w słynnym patrolu „Beliny” miał niewątpliwie znaczący wpływ na ich późniejszą karierę w Wojsku Polskim.
Wybrana literatura: Wspomnienia legionowe
J. Żuławski – Rodowód i organizacja 1 Pułku Ułanów Legionów Polskich
C. Leżański, L. Kukawski – O kawalerii polskiej XX w.
T. Kryska-Karski, S. Żurakowski – Generałowie Polski Niepodległej
Bankructwo Polski? Polska padła ofiarą gigantycznego oszustwa. Według oficjalnej statystyki oraz doniesień zachodnich ośrodków analitycznych dług publiczny Polski w 2009 roku wyniósł 684 365 mld złotych (wg Eurostatu). Dane te niewątpliwie pochodzą z polskich ośrodków statystycznych i nie różnią się znacznie od innych oszacowań publikowanych w Polsce. Tymczasem teraz pada kwota ponad 3 bilionów złotych, czyli blisko 4,5 razy większa! Co ona oznacza? Oznacza, że Polska zbankrutowała. Kwotę ponad 3 bilionów długu Polski podał pracownik Narodowego Banku Polskiego (Janusz Jabłonowski), co zostało odnotowane zaledwie na kilku stronach internetowych. Nikt ich nie kwestionuje. Nasze oszacowania niewiele odbiegają od obliczeń Janusza Jabłonowskiego, a więc także nie mamy powodów, aby w nie wątpić. Problem polega na tym, że nie chodzi o błąd oszacowania, gdyż ten może wahać się w skali najwyżej 2-3%. To ujawnienie statystycznego oszustwa. Na łamach EEM wielokrotnie sygnalizowaliśmy liczne nadużycia i manipulacje w oficjalnej statystyce rachunku narodowego. Ponieważ jednak tkwimy w systemie politycznym, w którym „oddolna krytyka” najwyżej może sprowokować represje, a nie korygowanie fałszywej polityki, to oczywiście nie spotkało się z żadnym odzewem czynników rządowych. Oszustwa mają to do siebie, że rosną, aby wreszcie eksplodować skumulowanym fałszem. To się właśnie stało.
Społeczeństwo polskie, słabo wyedukowane pod względem społecznym i ekonomicznym, atomizowane oraz ogłupiane przez dziesiątki lat, może nie wiedzieć jakie jest znaczenie przedstawionej wyżej informacji. Jej znaczenie jest oczywiste: Polska nie będzie w stanie spłacić horrendalnych zobowiązań zewnętrznych i wewnętrznych. A skąd się one wzięły? Na pewno nie przypadkiem i nie z inicjatywy tych lub innych „osobistości”. Aby tak zniszczyć czterdziestomilionowy (przed niszczeniem) kraj potrzeba było dobrze przygotowanej strategii, a także zmobilizowania do jej wykonania olbrzymich funduszy i ludzi. W tym ok. 30 tysięcy Polaków, którzy świadomie dopuścili się działania na szkodę Polski. Ten wątek musi być wprowadzony do analizy historycznej, która zatrzymała się na wydarzeniach sprzed dwudziestu lat, a z czasem posłużyła do odwracania uwagi od teraźniejszości. To jest wątek rozliczeń za zniszczenie Polski, za wielkie oszustwo i uczestnictwo w nim wielu bezrozumnych lub zdemoralizowanych Polaków. Teraz zastanawiamy czy informacja Jabłonowskiego jest podyktowana osobistym sprzeciwem wobec oszukańczych praktyk statystycznych, czy służy przejściu od pełzającej eksploracji zasobów Polski do ataku spekulacyjnego, który „wieńczy dzieło”. Jedno nie wyklucza drugiego, zaś nerwowość i obserwowany wzrost agresywności ze strony międzynarodowego kapitału finansowego oraz służących mu rządów silnie przemawia za ostatecznym atakiem. W Grecji to się udało, więc dlaczego ma się nie udać w Polsce, która wydaje się już ubezwłasnowolniona?
Ale czy na pewno może się to udać? Polacy mogą wreszcie przejrzeć na oczy. Kazimierz Maciejewski http://wzzw.wordpress.com/2010/07/23/wazne-bankructwo-polski/
USA: żydowski miliarder-pedofil nie pójdzie do więzienia Znaczący potentat finansowy Jeffrey Epstein nie będzie przebywać w więzieniu. Jego rozrywkami było m.in. zbieranie pornografii dziecięcej oraz sprowadzanie z Europy Wschodniej nieletnich dziewczyn, z których utworzył osobisty harem. Epstein sprowadzał swoje nieletnie prostytutki za pomocą agencji modelek MC2, dzięki której zapewnił sobie liczbę dziewczyn wystarczającą, na 3 “masaże” w ciągu dnia. Oprócz tego, w jego domu znaleziono zdjęcia nagich, małoletnich dziewczyn oraz wszelakie wyszukane “rekwizyty”, takie jak mydła w kształcie genitaliów, wibratory, etc.
Departament Policji Palm Beach zidentyfikował 17 lokalnych dziewcząt, które były ofiarą tego przestępczego procederu. Najmłodsza z nich miała 14 lat, a większość – poniżej 17. Jedna z ofiar zeznała na policji, że została zwabiona do mieszkania Epsteina po to, aby dokonać masażu, po czym zmuszono ją do zdjęcia ubrania i dokonania kontaktu seksualnego. Późniejsze dochodzenie FBI wykryło łącznie 40 ofiar przestępstw, jakich dopuścił się Epstein. Nie były to tylko kontakty seksualne z nieletnimi, ale również nakłaniane do prostytucji. Epstein płacił potem dziewczynom wysokie sumy pieniężne. Pierwszy akt oskarżenia sformułowany przez prokuraturę zawierał aż 53 strony tekstu i w swej konkluzji domagał się wyroku 20 lat więzienia dla Jeffreya Epsteina. Według zeznań, niektóre z ofiar miały ponoć być wywożone za granicę, co byłoby dowodem handlu żywym towarem. Ofiary zeznawały, że Epstein molestował seksualnie nieletnie dziewczyny z Ameryki Południowej, Francji, Europy i byłych republik sowieckich, włączając w to trzy 12-letnie dziewczynki, które otrzymał jako “prezent urodzinowy”. Ostatecznie, Epstein otrzymał śmieszny wyrok kilku mięsięcy aresztu domowego. Podczas jego trwania, będzie mógł jeździć do swego biura w Nowym Yorku oraz na prywatną karaibską wyspę, tak jak to miało miejsce dotychczas. Wcześniej otrzymał wyrok 13 miesięcy ograniczenia wolności za nakłanianie do prostytucji osoby nieletniej. Tym razem został skazany na podstawie jedynie dwóch, drugorzędnych zarzutów – nakłaniania do prostytucji oraz nakłaniania osoby nieletniej do prostytucji. Co w tym wszystkim najbardziej skandaliczne? Otóż jeden ze współpracowników Epsteina, Alfred Rodriguez, otrzymał wyższy wyrok za samo… rozsyłanie wiadomości w celu organizowania spotkań o charakterze erotycznym. Smaku całej sprawie dodaje wypowiedź prokuratora generalnego Alberto Gonzalesa, który przyznał, że poinstruował sąd do wydania “sprawiedliwości bez tworzenia politycznego zamieszania”. Chodziło zapewne o potężne wpływy Epstaina na politykę nie tylko w USA, lecz na świecie. Jeffrey Epstein ma finansowe koneksje z takimi osobami jak były prezydent USA Bill Clinton, były premier Izraela Ehud Barak, nowy gubernator Meksyku Bill Richardson i były sekretarz skarbu Larry Summers. A to tylko niektórzy z ludzi, których Epstein wspierał, na przykład poprzez poważne dofinansowania kampanii wyborczych. Prokurator Brad Edwards powiedział, że Epstein “dopuścił się zbrodni, za które powinien odsiadywać większość swojego życia w więzieniu.. został skazany na zaledwie kilka miesięcy”. I w tym tygodniu chodzi już jako wolny człowiek. Za: thedailybeast.com
O podatku od kupna-sprzedaży - np. samochodów Podatek od spadków i darowizn zlikwidował – wbrew pozorom – reżym PiSu, a nie PO. Był to krok we właściwym kierunku. A krok decydujący – to likwidacja podatku od spadków, darowizn i w ogóle wszelkiej wymiany typu kupno/sprzedaż. Bo niby dlaczego reżym miałby pobierać podatek od Kowalskiego gdy ten sprzedaje dom Wiśniewskiemu – i po raz drugi, jeśli panowie się rozmyślą i Kowalski zechce sobie ten dom odkupić? Wszystkie tego typu podatki, hamujące swobodny obrót towarami, nie powinny być w żadnym wypadku utrzymywane ani wprowadzane! Są zbędne – i bardzo szkodliwe. Mogą one np. powodować, że Kowalski nie zamieni się z Wiśniewskim na dom – choć obydwu byłoby po zamianie bliżej do pracy! Ich istnienie jest usprawiedliwione wyłącznie chciwością Czerwonych: gdy ktoś coś kupuje musi wyjąć pieniądze – i wtedy Władzuchna chaps! I część pieniędzy konfiskuje. Dokładnie tak, jak postępuje właściciel meliny przy grze w pokera: gdy na stole leży duża pula, to zabiera z niej parę złotych na pokrycie kosztów. Założenie jest proste: przegranym wszystko jedno – a zdobywca puli i tak będzie zadowolony... Są to bardzo złe podatki. Można natomiast otrzymywać podatki od posiadania. Np. podatek od nieruchomości. Byle niewielki: 1-2‰. Podatek taki ma dobrą stronę: skłania do nieprzetrzymywania nieużywanych nieruchomości. Z tych samych powodów można podatkować kapitały – nie „zyski z kapitału” - lecz po prostu kapitał. I znów: podatek musi być nieduży – taki sam jak podatek od nieruchomości. W przeciwnym razie ludzie zaczną trzymać oszczędności w skarpetkach lub zakopywać złoto pod jabłonka. To samo dotyczy podatku od samochodów. Nawet 2‰ od samochodu wartego 50.000 zł to raptem 100 zł. Z tych pieniędzy powinny być pokrywane koszty policji drogowej – oraz policji szukającej skradzionych aut... Natomiast wszystkie podatki od przewłaszczenia – won! Na śmietnik Historii! PS. Przypominam, na wszelki wypadek, że mówimy o systemie podatkowym w Wolnej Polsce. Teraz, gdy VAT i akcyza są nam narzucone przez naszych okupantów, żadne inne podatki nie są nam potrzebne
GLOBCiachowcy w matni 20-VII wściekłem się i napisałem krytykę jednego z tekstów pseudo-naukowego miesięcznika „FOCUS”. Zgodnie z obietnicą krytykę (z innego punktu widzenia) zamieściłem w „Najwyższym CZAS!”ie, który ukaże się za kilka dni w kioskach – i przy okazji dostrzegłem na okładce tytuł: „Katastrofa w Czarnobylu pomogła przyrodzie”. Rewelacja to nie jest – już pół wieku temu pisałem, że promieniowanie radioaktywne wywiera raczej korzystny wpływ: na pewno zwiększa różnorodność genetyczną, a więc stwarza szanse pozytywnej selekcji – nieco-mniej-naturalnej, co prawda, ale nie sterowanej! Jednak w tym samym numerze (!!) znajduje się tekst „Ropne zapalenie świata” - o katastrofie w Zatoce Meksykańskiej. O co zakład, że za dziesięć lat to „popularno-naukowe” pismo będzie (jeśli będzie istniało...) naukowo głosić: „Katastrofa w Zatoce Meksykańskiej pomogła przyrodzie”. Bo też wyciek ropy – to wyciek substancji organicznej, która żywi się masa rozmaitych drobno- i średnio-ustrojów. Niewątpliwie wystąpią i zaburzenia: rozwinie się ćwierciliszek pręgowany, który zdusi przeciążka skośnorzęskowego – jednak zmniejszenie populacji przeciążka wpłynie na rozwój pciaptułka bezogoniastego, którym żywią się albatrosy, dla których w dodatku pelikany brunatne stanowiły konkurencję... Ba!! W tym artykule jest nawet bezpośrednie odniesienie!! Jeden ze śródtytułów brzmi: „Gorzej niż w Czarnobylu”. Ponieważ akurat w tamtym artykule wywodzi się, że w Czarnobylu jest (dzięki katastrofie) lepiej – to widać, że nie wie lewica, co pisze prawica. Oczywiście: powiedzieć można, że świadczy to o chwalebnej różnorodności poglądów prezentowanych w „FOCUS”ie. Niestety: ma to być pismo „popularno-naukowe” - więc warto by chociaż jakoś to we wstępie od NaczReda zauważyć.
Niestety: mało kto to zauważy. Ludzie z Epoki Telewizji nie dostrzegają sprzeczności. Jak pisał śp. Julian Tuwim: „A patrząc - widzą wszystko oddzielnie Że dom... że Stasiek... że koń... że drzewo...” Odnoszę wrażenie, że dzisiejsi „naukowcy” wszyscy myślą właśnie tak: telewizyjnie, osobnymi obrazami. Więc nawet żaden GLOBCiachowiec nie ucieszy się z tego, że zawartość 290 cystern paliwowych dziennie, zamiast spalić się w cylindrach i kotłach i podnosić temperaturę Ziemi - zasila ekosystem dna morskiego... JKM
Rosjanie wpisali ofiarom: "Podróż prywatna" Jestem przekonany, że przy większej presji, także ze strony opinii publicznej, gdyby nie podważano zasadności kierowanych wniosków, jak choćby o uzyskanie wraku, dokonanie oględzin miejsca zdarzenia, w czym przewodzi TVN, moglibyśmy uzyskać od strony rosyjskiej dużo więcej Z mecenasem Bartoszem Kownackim, pełnomocnikiem rodziny Bożeny Mamontowicz-Łojek, Grażyny Gęsickiej, Sławomira Skrzypka i Tomasza Merty, rozmawia Anna Ambroziak Sobotnia "Gazeta Wyborcza" zarzuciła rodzinom, że najpierw zabiegały o to, by ciała bliskich jak najszybciej znalazły się w Polsce, by mogły je pochować, a teraz - występują o ekshumację... - Takie relacjonowanie problemu wynika z jego niezrozumienia. Myślę, że żądania rodzin są skutkiem kilku zdarzeń. Po pierwsze, dużą rolę w żądaniach jak najszybszego pochowania ciał zmarłych wywołały same czynniki publiczne. O ile pamiętam, już kilka godzin po katastrofie deklarowano jak najszybsze sprowadzenie ciał do Polski. Warto pamiętać, że początkowo w uroczystej Mszy Świętej na placu Piłsudskiego 17 kwietnia planowano wystawienie 96 trumien, dopiero potem wycofano się z tego. Ja sam zastanawiałem się wówczas, jak jest możliwe tak szybkie dokonanie identyfikacji wszystkich ciał. Wydaje mi się, że właśnie takie deklaracje powodowały, iż rodziny chciały jak najszybciej pochować swoich bliskich. Gdyby na samym początku uświadomiono, że identyfikacja zajmie dużo więcej czasu, być może nie byłoby tej presji. Ponadto, co oczywiste, chęć jak najszybszego pochowania zmarłych jest równie ważna, jak i świadomość, iż pochowało się bliską sobie osobę, a nie kogoś obcego. I tu pojawia się problem dostępu do akt sprawy, protokołów oględzin i okazania zwłok. Gdyby rodziny miały dostęp do powyższych dokumentów wcześniej, wiedząc, kto i w jakich okolicznościach rozpoznał ciało, widząc zdjęcia, wyniki badań DNA etc., nie domagałyby się ekshumacji, a tak problem ten z dnia na dzień narastał. Myślę również, że błędem było odradzanie rodzinom ofiar wyjazdu do Moskwy.
Kto wysuwał takie propozycje? - Psychologowie, którzy byli w bezpośrednim kontakcie z rodzinami. Z relacji rodzin wiem, że przekonywano je, że wyjazd nie ma sensu, że ciała znajdują się w strasznym stanie. Z rozmów, które przeprowadziłem, wiem, iż po tych sugestiach wielu bliskich nie pojechało do Rosji, aby zidentyfikować ciała. Nie wiem również, czemu po sprowadzeniu trumien do Polski zabroniono ich otwierać.
Kto konkretnie to sugerował? - Te osoby, które ze strony rządowej były odpowiedzialne za kontakt z rodzinami. Mówiono im, że zabraniają tego przepisy rosyjskie. Ale w naszych przepisach prawnych nie ma to żadnego umocowania. Tego typu regulacje nie znajdują się ani w kodeksie postępowania karnego, ani w ustawie o cmentarzach i pochówku zmarłych czy też w rozporządzeniach tej ustawy. Istnieją tam tylko przepisy dotyczące transportu ciał. Zrozumiałe jest, że trumna z ciałem musi być odpowiednio zaplombowana i opieczętowana w trakcie transportu, ale przecież istniała możliwość jej otwarcia przed pogrzebem. Pragnę podkreślić, iż wiele ciał znajdowało się w stanie, który pozwalał na otwarcie trumny i rozpoznanie zwłok. W naszej kulturze jest rzeczą przyjętą, że rodzina po raz ostatni żegnając się, spogląda na najbliższą osobę. Z czysto ludzkiego punktu widzenia trzeba było pozwolić na to - dziś zapewne byłoby mniej wątpliwości. Także bałagan panujący w trakcie rozpoznawania i transportu zwłok powoduje, że pojawiają się wątpliwości. Przykładem niech będzie sytuacja, w której znalazła się jedna z rodzin. Jak mi relacjonowano, już przy powitaniu zmarłych w Polsce najbliższym wskazano trumnę z ciałem innej osoby. Dopiero po jakimś czasie, gdy rodzina złożyła kwiaty, ktoś zwrócił uwagę, że nie jest to właściwa trumna. Cała sytuacja, co zrozumiałe, była bardzo nieprzyjemna i bolesna. Z żądaniem ekshumacji wiążą się również kwestie dotyczące przebiegu śledztwa i obecności polskich patomorfologów i prokuratorów przy sekcji zwłok. Ze względu na wagę sprawy uważam, iż byłoby lepiej, aby byli oni przy tej czynności obecni, a tak pojawiają się kolejne wątpliwości. Pamiętajmy, że śledztwo smoleńskie będzie badane również za 10, 20 czy 50 lat przez historyków, publicystów etc. Dlatego obowiązkiem nas wszystkich jest dopilnowanie tego, aby po zakończeniu śledztwa pozostało jak najmniej wątpliwości, aby za kilkadziesiąt lat nie powtórzyły się historie jak w przypadku gen. Władysława Sikorskiego czy Stanisława Pyjasa. Jak górnolotnie mogłoby to zabrzmieć, to jest to nasz obowiązek przed historią.
Kolejny zarzut "GW" pod adresem pełnomocników: "Dlaczego nie wytłumaczyliście Państwo rodzinom, że wypadek był w Rosji i tam musi być prowadzone śledztwo?". - Jestem zaskoczony zarzutami kierowanymi wobec adwokatów. Reprezentuję rodziny Bożeny Mamontowicz-Łojek, Grażyny Gęsickiej, Sławomira Skrzypka i Tomasza Merty. Staram się wypełniać swoje obowiązki jak najlepiej i wydaje mi się, że właściwymi osobami do oceniania moich kompetencji są moi mocodawcy. Pragnę wskazać, iż obecnie prowadzone są dwa równorzędne śledztwa zarówno w Polsce, jak i w Rosji. Z oczywistych względów strona rosyjska ma swoistą przewagę. Jednak w mojej ocenie, już w chwili katastrofy należało tak ukształtować relacje polsko-rosyjskie, by budziły one jak najmniej wątpliwości. Niezależnie od tego, jaką interpretację przepisów by przyjęto 10 kwietnia, to należy mieć świadomość, iż katastrofa smoleńska była tragedią niemającą precedensu w historii. Z tych względów można było tak ukształtować wzajemne relacje, aby gwarantowały one realizację uprawnień obu państwom. Mam wrażenie, że w dużo mniejszym stopniu niż można tego oczekiwać, ale jednak to się dzieje. Początkowo były wątpliwości, czy aby strona polska uzyska jakiekolwiek dokumenty przed zakończeniem śledztwa w Rosji. Dziś, choć z dużym opóźnieniem, ma to miejsce. Jestem przekonany, że przy większej presji, także ze strony opinii publicznej, gdyby nie podważano zasadności kierowanych wniosków (np. o uzyskanie wraku, dokonanie oględzin miejsca zdarzenia - w czym przewodzi m.in. TVN) moglibyśmy uzyskać dużo więcej. Reasumując, w mojej ocenie, zasady i tryb postępowania przy badaniu okoliczności katastrofy mogły być wynegocjowane i ustalone między stronami także po wypadku.
Zarzut nr 3: "Mecenasi nie wytłumaczyli rodzinom, że w sprawie pochówku polska prokuratura nie miała nic do powiedzenia". - Raz jeszcze podkreślam - nie rozumiem, dlaczego "Gazeta Wyborcza" zwraca się z roszczeniami wobec pełnomocników rodzin, wolałbym, aby je sprecyzowała i wskazała, jakie konkretnie uchybienia i którzy pełnomocnicy popełnili. Odnośnie do kwestii pochówku rodzin, wystawienia świadectwa zgonu to oczywiste jest, iż wystawione dokumenty uprawniały do pogrzebu. Warto jednak wskazać, że również w dokumentach rosyjskich wydanych rodzinom są nieścisłości, jak choćby wskazanie błędnej godziny zgonu, czy też wpisanie, iż podróż miała charakter prywatny. Nie rozumiem również zarzutów odnośnie do roli prokuratury. Przypominam, że wszyscy zmarli byli obywatelami polskimi, pochowani zostali w Polsce i była możliwość otwarcia trumien po przywiezieniu ich do Polski. Było również możliwe dokonanie ewentualnej sekcji zwłok, skoro prokuratorzy nie uczestniczyli w tej czynności w Rosji. Najprawdopodobniej przyjęto po katastrofie, że wystarczą protokoły sekcji zwłok uzyskane z Moskwy w ramach pomocy prawnej, ale - jak pokazały późniejsze wydarzenia - mogą one okazać się niewystarczające. Również dzisiaj istnieje możliwość ekshumacji i ponownej sekcji zwłok, a co istotne - jest to możliwe w każdym czasie, a nie w miesiącach jesienno-zimowych, jak podnoszą niektórzy prokuratorzy.
Po piątkowym posiedzeniu Zespołu marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna (PO) komentował, że traumatyczne doświadczenia rodzin ofiar katastrofy to jedno, a wiedza o całości postępowania to drugie. - Zgadzam się tu z marszałkiem Sejmu. Po pierwsze, trzeba mieć na względzie dramatyczną sytuację, w jakiej znajdują się rodziny ofiar, i starać się je zrozumieć; do tego potrzebna jest odpowiednia wrażliwość, zdolność empatii, a czasem po prostu zwykła kultura osobista. Trzeba też mieć świadomość, że rodziny zmarłych jak nikt inny w Polsce chcą i mają moralne prawo żądać odpowiedzi na każde, nawet najdrobniejsze pytanie dotyczące katastrofy. Mam też świadomość, iż ani rodziny, ani ich pełnomocnicy nie dysponują taką wiedzą o toczącym się postępowaniu jak prokuratura nie mamy też żadnych informacji z ustaleń polskiej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Z tego powodu nasze sugestie i oczekiwania mogą czasami rozmijać się z rzeczywistością, ale tym bardziej organy państwa polskiego powinny umożliwić nam poszerzenie tej wiedzy, aby była jak najpełniejsza. Jest to możliwe choćby poprzez ułatwienie dostępu do wszystkich, podkreślam: wszystkich informacji dotyczących katastrofy smoleńskiej. Co do tej empatii, o której wspomniałem, to pragnę dodać też, że fakt, iż czasem rodziny coś źle zrozumieją, nie jest powodem, aby się z nich naśmiewać czy je atakować.
Tego samego dnia, kiedy obradował Zespół, na stronach gazety.pl pojawiły się wpisy internautów typu: "Polityczna hucpa pisowskich oszołomów". - Katastrofa smoleńska nie była, nie jest i nie może być przypisywana jednej partii czy grupie społecznej, a dochodzenie prawdy o katastrofie smoleńskiej jest prawem wszystkich Polaków. Dlatego każdy podmiot, który choćby w najmniejszym stopniu, kierowany dobrą wiarą, chce przyczynić się do przybliżenia prawdy o tym zdarzeniu, przyjmuję z zadowoleniem. Nie mam natomiast zwyczaju komentować wypowiedzi ludzi, którzy czerpią satysfakcję z lżenia i poniżania innych, bez względu na to, jakie mają przekonania. Dziękuję za rozmowę.
Właściciel Stoczni Gdańskiej idzie na dno Ukraińskiemu właścicielowi Stoczni Gdańskiej i Huty Częstochowa - Industrialnemu Sojuszowi Donbasu (ISD) grozi bankructwo. Ukraińskie ministerstwo sprawiedliwości zajęło majątek i nieruchomości wielu firm i przedsiębiorstw wchodzących w skład korporacji ISD - poinformowała agencja MinProm. Resort próbuje w ten sposób zabezpieczyć wyegzekwowanie zwrotu długu - 1,7 mld hrywien. Zajęty został m.in. majątek Metalurgicznego Kombinatu w Ałczewsku, Metalurgicznego Kombinatu im. F. Dzierżyńskiego w Dniepropietrowsku i Huty im. W.W. Kujbyszewa w Kramatorsku. Kierownictwo tych przedsiębiorstw ma siedem dni na uregulowanie należności. Rosyjski inwestor Aleksandr Katunin (były właściciel Evraz Group) obiecał spłacić dług, ale w ostatnim momencie zmienił zdanie. Większość długów korporacji ISD to niespłacone dostawy gazu ziemnego i rudy. W wyniku kryzysu gospodarczego produkcja koncernu spadła od 15 do 23 procent. Zdaniem analityka Concorde Capital Andrija Herusa, sytuacja firmy jest podbramkowa. Rosyjscy akcjonariusze koncernu nie będą ratować go przed bankructwem, bo łączne długi kompanii sięgają ponad 3 mld USD. Jak sytuacja koncernu odbije się na spółce ISD Polska? Prezes ISD Polska Kostiantyn Litwinow zachowuje optymizm, ale Industrialny Sojusz Donbasu w razie ostatecznego bankructwa pociągnie za sobą na dno Stocznię Gdańską i Hutę Częstochowa. Eugeniusz Tuzow-Lubański, Kijów
Déju vu Cieszę się, że wkrótce zaczynają się sejmowe wakacje. Może dzięki temu przez jakiś czas nie będę musiał patrzeć z poczuciem jakiejś perwersyjnej, smutnej satysfakcji, jak PiS marnuje konsekwentnie cały swój dorobek z okresu trzech miesięcy kampanii wyborczej. W ciągu owych trzech miesięcy partia z przyprawioną fatalną gębą, z niemal niewybieralnym prezesem, bijącym rekordy w sondażach badających nieufność, zrobiła bardzo, bardzo wiele. Gdy obserwowałem, z jaką konsekwentną wstrzemięźliwością Jarosław Kaczyński wypowiadał się w mediach i w wystąpieniach publicznych (umiał tę łagodną formę połączyć z asertywnością w drugiej debacie z Bronisławem Komorowskim), jakimi ludźmi się otoczył, a jacy znaleźli się na dalszym planie, przypominałem sobie wiele swoich tekstów, za które twardzi zwolennicy Kaczyńskiego odsądzali mnie kiedyś w Salonie24 od czci i wiary. Pisałem, że PiS mógłby robić to, co robi i kierować do ludzi to samo przesłanie, ale powinien pracować nad formą i inaczej rozkładać akcenty. Pisałem, że niektórzy politycy tej partii są może bardzo zdolnymi organizatorami, ale absolutnie nie powinni być wystawiani na pierwszą linię. Abstrahując od skutków smoleńskiej tragedii, PiS w czasie ostatniej kampanii wyborczej zachowywał się w taki właśnie sposób. Mimo ogromnego medialnego nacisku i nieustających prowokacji, przez 12 tygodni trzymał formę i konsekwentnie pilnował nowego wizerunku. Dzięki temu trochę więcej było słychać z tego, co jest mówione, nie tylko, jak jest mówione. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że wynik Jarosława Kaczyńskiego – jakkolwiek wypadają jego porównania z wynikiem Lecha Kaczyńskiego sprzed pięciu lat lub wynikiem Platformy sprzed lat trzech – nie został uzbierany jedynie wśród twardych zwolenników PiS, którzy gotowi są usprawiedliwić każdą formę wypowiedzi prezesa, ale również spośród osób, które na dawny PiS i jego lidera nigdy by nie zagłosowały. Bez nich ten wynik mógł się okazać o wiele gorszy. Niestety – w ciągu pierwszych kilkunastu dni po zakończeniu kampanii prześladowało mnie poczucie tragicznego déjà vu. Wywiad dla „Rzeczypospolitej” (Platforma musi przeprosić za wszystko), wywiad dla „Gazety Polskiej” (zbrodnicze niekupienie nowych samolotów przez Platformę), konferencja prasowa prezesa (JK znowu marsowy, bez uśmiechu, odsądzający Komorowskiego od czci i wiary, jeśli ruszy krzyż), wreszcie powołanie Macierewicza na szefa parlamentarnego zespołu, wyjaśniającego katastrofę i słowa samego Macierewicza o zbrodni – tych kilka wydarzeń wystarczyło, żeby zaprzepaścić w oczach umiarkowanych wyborców wszystkie zdobycze, na które centrowa część polityków PiS pracowała w ostatnich miesiącach. Z moich rozmów z przedstawicielami tej grupy wynika, że dominuje zniechęcenie i poczucie żalu. Trudno się dziwić: ci ludzie muszą patrzeć, jak roztrwaniany jest uzbierany przez nich z takim wysiłkiem kapitał. Jedna z rozsądnych osób, śledzonych przeze mnie na Twitterze, napisała po wywiadzie JK dla „Rzeczypospolitej”: „My, młodzi, wykształceni, z dużych miast, którzy na pana głosowaliśmy, dziękujemy panu, panie prezesie. Zrobiliśmy swoje, możemy odejść”. Jeśli dzisiaj potwierdzi się, co przewidywał wczoraj portal wpolityce.pl (wygląda na to, że już się potwierdza), będzie to znaczyło, że odwrót od wizerunku partii konkretnej, umiarkowanej, łagodniejszej w tonie i zwracającej się do centrowych wyborców zostanie przypieczętowany. Celu tej strategii nie rozumiem. Nie potrafię znaleźć jej racjonalnego uzasadnienia. Jest dla mnie jasne, że musi ona oznaczać sromotną klęskę PiS w wyborach samorządowych we wszystkich większych miastach, zaś w wyborach parlamentarnych – rebus sic stantibus – zdobycie maksymalnie 25 albo mniej procent głosów. Nie chcę tego czynić, ale aby znaleźć jakiekolwiek wytłumaczenie, musiałbym zacząć sięgać do kwestii psychologicznych. Już widzę, jaka będzie reakcja twardych zwolenników PiS. Powiedzą – po pierwsze – że przecież prezes w swoich wypowiedziach ma rację. Może i ma, jeśliby rozłożyć je na czynniki pierwsze. W ten sposób dawało się nawet obronić słynny wykrzyknik o ZOMO. Ale – jak słusznie mówi znane powiedzenie – nie wystarczy mieć rację, trzeba jeszcze wygrać wybory. Po drugie – powiedzą, że media i tak walą w PiS. Owszem, walą, ale jest różnica między sytuacją, gdy to nieprzychylne PiS media muszą na siłę szukać pretekstów do ataku, a kiedy to PiS dostarcza amunicji całymi wagonami. Po trzecie – powiedzą, że trzeba dawać odpór, bo druga strona jest brutalna. Fakt, druga strona jest brutalna jak nigdy. Chamstwo posła, którego nazwiska nie wymieniam, osiągnęło w ostatnim czasie natężenie chyba nigdy wcześniej nie widziane. Problem w tym, że z punktu widzenia taktyki przeciwnika PiS postępuje absolutnie przewidywalnie. Reakcje są dokładnie takie, jakie wykalkulowuje sobie ów poseł. PiS jest w nieustającej defensywie, nie potrafi bić przeciwnika jego bronią. Rzeczony poseł jest w gruncie rzeczy słabym tchórzem, jak większość pokrzykujących chamideł. Bez lidera swojej partii jest zerem i to można by wykorzystać. Zamiast tego jest święte oburzenie i pozew jakiegoś dobrodusznego posła PiS za słowa o ś.p. Przemysławie Gosiewskim. Czyli dokładnie to, o co tamtemu panu chodzi. Agresywne pokrzykiwania Mirosława Sekuły dają pani Kempie powód do płaczu, zamiast do zgaszenia posła Sekuły, którego cechuje polot młotkowego na kolei, jedną celną ripostą. (W moim dzisiejszym felietonie z cyklu „Taki był tydzień” zadedykowałem posłowi Sekule cytat z kapitana Wagnera z filmu „C.K. dezerterzy”, ze słynnej sceny jego konfrontacji z oberleutnantem von Nogayem – kto nie pamięta, niech sobie poszuka na YouTube, od słów „Nie ma w słowniku ludzi kulturalnych…”.) Zespół do badania katastrofy był dobrym pomysłem, ale czy naprawdę tak trudno było przewiedzieć, że jeżeli zostanie utworzony jako zespół parlamentarny, to awanturnicy z Platformy natychmiast spróbują się dosiąść? I czy jego szefem koniecznie musiał zostać polityk, o którym wiadomo, że działa na wielu jak płachta na byka? Cóż z tego, że wiele z jego dotychczasowych spostrzeżeń jest może i trafnych, gdy większość odbiorców informacji nawet ich nie przeanalizuje. Spojrzą na ekran, skonstatują: „O, ten wariat Macierewicz” i wyłączą telewizor. Tak to działa. To elementarz. Apelowałem już o „odpisowienie” walki o prawdę w sprawie Smoleńska. Mianowanie Macierewicza szefem zespołu właściwie to uniemożliwia. Podobnie samobójczym strzałem było z kolei „upisowienie” walki o krzyż pod Pałacem Prezydenckim. Z konfliktu, którego stroną mogły pozostać apolityczne organizacje harcerskie – rzecz z punktu widzenia wizerunkowego bardzo korzystna – zrobiła się kolejna pisowsko-peowska wojenka. Chciałbym raz jeszcze podkreślić, żeby było jasne: nie zajmuję się teraz moralizowaniem i ocenianiem tego, co słuszne, a co nie. Piszę o politycznej i wizerunkowej taktyce. Jedną z uzasadnionych pretensji, jakie żywił do mediów ś.p. prezydent Kaczyński był ich stosunek do Donalda Tuska, a dokładnie fakt, że najpierw chwalono go jako polityka prawego i brzydzącego się politycznymi targami, a następnie równie gorąco wysławiano jako polityka bezwzględnego i skutecznego, choć przecież te dwa spojrzenia są z sobą w sprzeczności. Chciałbym, żeby zwolennicy PiS wykazywali się konsekwencją, której od mediów oczekiwał Pan Prezydent. Skoro można było chwalić Jarosława Kaczyńskiego za sprawną zmianę wizerunkową, a także usprawiedliwiać polityczną pragmatyką koalicję z Samoobroną i LPR, to dzisiaj nie można równie gorąco chwalić go za samobójcze kroki wizerunkowe, uzasadniając to moralnym imperatywem i twardym dążeniem do prawdy, bez względu na polityczne koszty. Albo albo. Mówiąc już najbardziej brutalnie – aby przeciwdziałać psuciu państwa z powodu monopolu władzy PO i mieć instrumenty do wyjaśnienia tragedii smoleńskiej, trzeba mieć w ręku realną władzę. Dziś Jarosław Kaczyński wydaje się robić wszystko, aby jej zbyt szybko nie zdobyć. Warzecha
Wirus „Smoleńsk” Byłem dziś na zebraniu Klubu Ronina. Grupuje on dziennikarzy i inteligentów związanych raczej z PiSem. Bardzo dobrze, że istnieje – bo stanowi przeciwwagę dla Salonu – związanego z b. Unią Demokratyczną i (mimo bolesnego dla nich rozłamu) sympatyzującego z PO. Są tam ludzie zacni, poważni, na ogół mądrzy – i szczerzy patrioci. Często się z niektórymi zgadzałem, z niektórymi nie zgadzałem – ale zawsze przyjemnie mi się dyskutowało. Tym razem tematem dyskusji była katastrofa nad Smoleńskiem. I stwierdziłem, że ludzie ci – (chyba co do sztuki!!) zapadli na jakąś niesłychanie widać zaraźliwą odmianę grypy: smoleńskiej.
Wszyscy – starannie zresztą unikając konkretów – wyrażali przekonanie, że „prawda kiedyś wyjdzie na jaw” - a ta „prawda” to to, że na pewno maczali w tym paluchy Ruskie. Jakakolwiek argumentacja odbijała się jak od betonu. Gdy tłumaczyłem, że przecież zrobienie sztucznej mgły nad lotniskiem (pomijając absurd techniczny) było nonsensem, bo samolot właśnie z tego powodu zamiast lądować i się rozbić (wedle przemyślnego planu Ruskich) odleciałby do Witebska – już po ćwierci sekundy usłyszałem tryumfalne: „No właśnie o to chodziło! Aby odleciał – i śp. Lech Kaczyński skompromitował się spóźniając trzy godziny na uroczystości w Katyniu!!"
Rozumiecie Państwo: Ruskie w zupełnej tajemnicy montują jakąś potężną aparaturę (po katastrofie w kwadrans sprawnie zdemontowaną i ukrytą) wytwarzającą sztuczną mgłę na obszarze kilkunastu kilometrów kwadratowych (bo przecież gdyby pokrywała samo lotnisko, to każdy pilot natychmiast pojąłby, że ma do czynienia z interwencją Ruskich albo UFO... ) - po to, by Prezydent III Rzeczypospolitej spóźnił się trzy godziny!!! Teza jednak jest taka: „Kaczyński musiał zginąć, bo się im postawił w Gruzji”. Pomijając fakt, że JE Michał Saakashvili żyje i (wbrew moim przepowiedniom) trzyma się nawet na stołku, to nawet o. Tadeusz Rydzyk pytał: „Ale dlaczego robiliby to u siebie? By być podejrzani??”. Dziś o. Tadeusz też jest już zarażony tym tajemniczym wirusem. Uległy mu tak tęgie umysły, jak Józef Orzeł, Marcin Wolski i Bronisław Wildstein – a to, co wygadywał p. Tomasz Sakiewicz, NaczRed „Gazety Polskiej”, biło wszelkie rekordy szaleństwa. Tłumaczył np., że Jego Redakcja „prowadzi własne, niezależne śledztwo” - i wynika z niego, że szczątki samolotu wyglądają inaczej, niż powinny wyglądać, gdyby samolot rozbił się z taką prędkością, jak się przyjmuje!!! A w dodatku wypadek nastąpił najprawdopodobniej o innej godzinie, niż się podaje!!! O kwadrans później. Z czego wynikałoby, że Ruskie najpierw doprowadziły do katastrofy, w kwadrans pozbierały szczątki i rozsypały w to miejsce przygotowane szczątki innego samolotu!!! To naprawdę: wysoka gorączka. Nauce nie są znane żadne antybiotyki działające na grypę – smolenkę.
Trzeba chyba spokojnie poczekać, aż wyzdrowieją! W każdym razie: gdybym nagle zaczął twierdzić, że Ruskie ściągnęły "Tupolewa" na ziemię potężnym magnesem - to proszę mnie izolować!
O podatku "od posiadania" Przedwczorajsza wypowiedź na temat podatku od posiadania wywołała prawie taką samą liczbę komentarzy, jak wpis o homosiach i (tfu!) „gejach”. Większość nieporozumień została wyjaśniona przez innych Komentatorów. Pozwolę to sobie tylko w paru słowach podsumować.
1) Podatki są złem – ale chyba złem koniecznym.
2) Podatki muszą pokrywać tylko potrzeby wspólne: wojsko, policję, szczątkową (też, niestety, konieczną...) administrację. W ostateczności np., drogi – dopóki nie będzie efektywnej metody pobierania opłat przez właściciela (jak w przypadku budowy linii kolejowych w USA). Na pewno zaś podatek nie może służyć do przesuwania pieniędzy od Kowalskiego do Wiśniewskiego.
3) Im mniejszy podatek – tym lepszy.
4) Podatnicy powinni widzieć jasno ile płacą – i na co. Podatki powinny więc być bezpośrednie.
5) Podatek nie może być (jak dochodowy) karą za dobre działanie. W miarę możności powinien skłaniać do dobrego działania.
6) System podatkowy nie może wymagać od podatnika, by się tłumaczył przed Izbą Skarbową i wyjaśniał, co robił.
7) Podatek od posiadania jest do przyjęcia: skłania mnie do tego, bym zamiast trzymać ziemię odłogiem przynajmniej ją komuś wynajął – choćby na wypas owiec czy parking – by pokryć koszty podatku.
8) Najlepszy byłby system: (a) podatek ryczałtowy osobisty (ok. 200 zł miesięcznie od mężczyzny – i pracującej poza domem kobiety; jest to smutna konieczność, bo bez tego kobiety wygryzłyby mężczyzn jako sztucznie tańsza siła robocza!) i (b) podatek od posiadania rzędu 1‰ - 2‰ wartości; taki, by był niewielki – ale jednak jakoś odczuwalny. Państwo miałoby jeszcze inne drobne dochody: emisyjny (gdyby pieniądz był papierowy), żupne
9) Dodatkowym celem podatku od wartości nieruchomości („podymne”) jest uniknięcie sporów nieuchronnie dziś powstających przy przymusowym wykupie nieruchomości.
10) Podatki od np. samochodu czy kapitału (ale nie od zysków z kapitału!) są też dobre – powsztrzymywałyby ucieczkę kapitału od nieruchomości (system, podatkowy nie powinien zmieniać stosunku wartości). Podatek ten musi być (wbrew fizjokratom, chcącym by był to jedyny podatek) bardzo niski – bo wyższy powodowałby ucieczkę w złoto czy „Rembrandty” (a tego się nie da opodatkować)
11) Jednak dopóki jesteśmy w UE nakładającej na nas obowiązek nakładania VAT i akcyzy wszystkie te i inne podatki byłyby mi zbędne: wpływy z tych dwóch podatków byłyby ZA DUŻE – i trzeba by myśleć nad jakimiś sposobami zwrotu ludziom tych pieniędzy. Na razie: dopłacałoby sie do emerytur i zwracało długi; zanim sie wszystko spłaci, UE dawno sie rozpadnie...
12) Wszystkie inne podatki – w szczególności dochodowy i od kupna-sprzedaży - powinny być jak najszybciej zniesione – jako wysoce szkodliwe. Nie dotyczy to lokalnych podatków regulacyjnych - np. od psów. JKM