Bluźnierstwo na niedzielę: Obłuda nie działa
Autor tekstu: PZ Myers
Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska
Prawdopodobnie najpowszechniejszym unikiem stosowanym przez obrońców religii przeciwko jej ateistycznym krytykom jest magiczne słowo „finezyjna", jak w: "Atakujesz tylko najbardziej prymitywne formy religii, ale unikasz takich, które stawiają większe wyzwanie, finezyjnych form wiary". Jest to na dwa sposoby obrona bezpodstawna: po pierwsze, te prymitywne formy religii są najpowszechniejsze i nicponie u władzy właśnie to propagują, jest więc całkowicie rozsądne zajmowanie się najbardziej niebezpiecznymi rodzajami religii, szczególnie dlatego, że tak rzadko robią to teolodzy (chociaż wydają się mieć mnóstwo czasu na atakowanie ateizmu). Po drugie, „finezja" jest słowem, które implikuje jedynie argument przemyślnie wygładzony, niekoniecznie zaś taki, który ma zaletę prawdziwości.
Nigdy nie zaprzeczałem, że wśród wierzących jest wielu mądrych ludzi, niektórzy są niesłychanie błyskotliwymi i wnikliwymi uczonymi. Teologia jest także fantastycznie finezyjna i sądzę, że jest wskaźnikiem inteligencji stojących za nią mężczyzn (głównie mężczyzn), iż zbudowali tak fantastycznie zawiły zbiór racjonalizacji dla tak głęboko absurdalnych idei; Anzelm i Akwinata, żeby nazwać kilku, byli geniuszami, którzy zastosowali moc rozumu, żeby podeprzeć archaiczne zabobony i ich rzemiosło intelektualne, choć niewłaściwie zastosowane, było zadziwiające.
Powinniśmy także uznać historyczny fakt wpływu religii na wiedzę. Gdybym urodził się tysiąc lat temu, sam aspirowałbym do stanu duchownego; był to jedyny sposób dla ludzi umysłu dokonania czegoś. Także do około 500 lat temu była to niemal jedyna opcja dla umiejących czytać moli książkowych i większość najbystrzejszych ludzi w historii Zachodu zdobyła swoje pozycje dzięki duchowieństwu, bezpośrednio lub pośrednio poprzez edukację religijną. Oczywiście to wszystko zmieniło się teraz i podejrzewam, że rozmnożenie się trzeciorzędnych umysłów w religii możemy przypisać temu, iż obecnie istnieją świeckie opcje i naprawdę wybitni mężczyźni i kobiety naszych czasów mogą uprawiać naukę i sztukę całkowicie pomijając religię, i rozsądniej jest robić to, niż przybierać pozy dla głupot wiary.
Ale tak, historia religii pełna jest mądrych ludzi przedstawiających finezyjne argumenty, wzmocnione przez długą historię wykształconych mędrców, którzy zbudowali olbrzymie archiwa skrupulatnie nabitych racjonalizacji; jeśli już nic innego, to religia zbudowała zbroję z pokrętnej, zawiłej logiki: „Nie możesz krytykować podstaw naszych przekonań dopóki nie opanujesz starożytnych dokumentów i nieprzeniknionych komentarzy z okresu ostatnich dwóch tysięcy lat!"
Ależ oczywiście, że możemy! Możemy spojrzeć na materiał wejściowy i na wynik końcowy, możemy zapytać, czy te łamliwe, łuszczące się pozostałości stuleci rozumowania faktycznie wykonują jakąś robotę i odrzucić je, jeśli tego nie robią. Możemy spojrzeć na maszynę Rube Goldberg, która jest jak najbardziej finezyjna, zawiła i złożona i zapytać, czy nie ma prostszego, sprytniejszego sposobu podrapania naszych pleców, a zresztą, czy w pokazanych tu posunięciach nie ma mnóstwa potencjalnych punktów awarii i czy nie było absurdem inwestować taką ilość pracy do wykonania tak prostego zadania?
Spójrzmy więc na niektóre z tych finezji religii, które podobno my, ateiści Gnu, ignorujemy. Wybierzmy się do samego środka tego bastionu wyrafinowanego rozumowania i rytuałów, do Kościoła katolickiego, a w szczególności zbadajmy, gdzie nauczanie Kościoła zachodzi na przedmiot naukowy, który jako tako znam, mianowicie na ewolucję. Co dzieje się, kiedy moc wielkich umysłów religijnych zostaje zastosowana do rzeczywistości?
Nie jest to śliczne. Jak wie większość ludzi, Kościół katolicki ogłosił nominalne zawieszenie broni z nauką w sprawie ewolucji stwierdzając, że nie ma żadnego konfliktu z ideą o stopniowej ewolucji istot ludzkich z innych form zwierzęcych podczas milionów lat i że nauczanie ewolucji w szkołach katolickich jest, do pewnego stopnia, godne pochwały. Do pewnego stopnia. Możecie jednak nie wiedzieć, że Kościół narysował linię na piasku i nie toleruje jej przekroczenia; upierają się, że mają rodzaj selektywnego weta na naukę i rzeczywiście odrzucają niektóre z bardziej podstawowych aspektów teorii ewolucji. To jest ich finezyjna teologia: zestaw wymówek, żeby zaprzeczyć wnioskom naukowym.
Archidiecezja Waszyngtonu wyłożyła to pięknie i jasno. Jest to bardzo ładnie napisany kawałek — widzicie, mają także ludzi dobrze piszących — który przedstawia coś, co, jak przypuszczam, krytycy ateizmu nazwaliby finezyjnym argumentem (chociaż zauważyłem dziwną rzecz, że gdy tylko skupiamy się na czymś konkretnym w teologii, nagle staje się to z definicji mniej finezyjnym i niewłaściwym do krytykowania argumentem). Nadal jest to jednak bardzo, bardzo niesłuszne i głęboko dziwaczne.
Pierwsze katolickie zastrzeżenie do ewolucji zniekształca tę teorię, zostawiając tylko koncepcję stopniowego przekształcania gatunków (co poprzedza Darwina), a odrzuca mechanizm, samo kluczowe zrozumienie, którego dostarczył Darwin i które czyni tę ideę zarówno potężną, jak i sprzeczną z intuicją.
Czy wystarcza przyczynowość materialna? Nie! Omawialiśmy także to, że katolicy mogą być otwarci na naukowe nauczanie ewolucji, ale nie mogą zaakceptować jej bezkrytycznie, bez pewnych rozróżnień. Katolicy mogą swobodnie wierzyć w jakiś rodzaj ewolucyjnego lub stopniowego procesu jako drugorzędnej przyczyny bioróżnorodności. Ale po prostu nie możemy zaakceptować teorii, która powiada, że wystarczającą przyczyną i całkowitym wyjaśnieniem wszelkiego życia jest połączenie doboru naturalnego i losowych mutacji. Dla większości orędowników Teorii Ewolucji słowa NATURALNY i LOSOWY mają na celu wyłączenie inteligentnej działalności Boga. Katolicy mogą dojść do akceptacji jakiegoś rodzaju teistycznej ewolucji, w której Bóg jest pierwszą przyczyną wszystkich przyczyn drugorzędnych. Ale nie możemy zaakceptować Teorii Ewolucji, tak jak jest powszechnie przedstawiana, bez niezbędnego rozróżnienia, że dobór naturalny i losowe mutacje nie są wystarczającymi przyczynami ani pełnymi wyjaśnieniami istnienia wszystkich rzeczy, jakie są.
Ten kawałek „finezyjnej teologii" jest po prostu dokładnie tym samym, co kreacjoniści wpychają jako Inteligentny Projekt — mówię poważnie, jest to całkowicie nie do odróżnienia, poza faktem, że katolicy są wystarczająco odważni, by nazwać ten inteligentny czynnik Bogiem. Jest to także dokładnie ta sama myśl, która proponuje Ken Miller w Finding Darwin's God, że istnieje niewidzialna, magiczna istota, majsterkująca przy ewolucji, żeby ukształtować ją w takim kierunku, w jakim chce, pomijając znane i wykazane mechanizmy naturalne, które testowaliśmy i zweryfikowaliśmy.
Słowa NATURALNY i LOSOWY nie mają na celu wykluczenie inteligentnego czynnika: mają na celu dokładne opisanie procesu. Fakt, że bogowie stają się zbędni, jest efektem ubocznym siły wyjaśnienia ewolucyjnego. Wszystkie nasze obserwacje ewolucji są wystarczająco wyjaśnione przez losowy przypadek jako dominującą siłę w naszej historii, z ukierunkowaniem i funkcją nadawanymi przez lokalną, krótkoterminową adaptację. Nie ma siły teleologicznej. Nie ma żadnego dowodu na boską lub choćby inteligentną interwencję w naszej przeszłości. Czy to jest mądra teologia? Propagowanie tego, co sprzeczne z faktami i nieuzasadnione? Postulowanie wyobrażonych i niezbadanych sił jest zmyślne i dziwaczne, i podnosi stopień złożoności modelu, ale nie czyni go słusznym.
To jedno zastrzeżenie wystarcza, by wypchnąć teologię katolicką daleko poza domenę nauki i rozumu, ale idą oni dalej z drugim i najwyraźniej jeszcze ważniejszym ograniczeniem… a to także sprzeczne jest z dowodami i po prostu nie działa.
Urząd Nauczycielski Kościoła nie zabrania, by zgodnie z obecnym stanem nauk o człowieku i świętej teologii odbywały się badania i dyskusje ludzi doświadczonych w obu dziedzinach w sprawie doktryny ewolucji, kiedy docieka ona powstania ciała ludzkiego pochodzącego z istniejącej uprzednio i ożywionej materii… Kiedy jednak chodzi o inną opartą na domniemaniach opinię, a mianowicie poligenizm, dzieci Kościoła w żadnym razie nie cieszą się taką wolnością. Wierny nie może bowiem przyjąć tej opinii, która twierdzi, że albo po Adamie istnieli na tej ziemi mężczyźni, którzy nie mają swego początku z naturalnego pochodzenia od niego jako pierwszego rodzica wszystkich, albo że Adam reprezentuje pewną liczbę pierwszych rodziców. W żaden sposób nie daje się dostrzec, jak taka opinia może zostać pogodzona z tą, która wynika ze źródeł prawdy objawionej i dokumentów Urzędu Nauczycielskiego Kościoła w odniesieniu do grzechu pierworodnego, który rodzi się z grzechu rzeczywiście popełnionego przez pojedynczego Adama i który, poprzez generowanie, przekazywany jest wszystkim i jest w każdym jako jego własny.
Ten „monogenizm" jest najwyraźniej ważnym (i finezyjnym!) twierdzeniem. Jest to nacisk na ideę, że Adam i Ewa byli wyjątkowymi, rzeczywistymi i dosłownymi osobnikami i że cała rasa ludzka pochodzi bezpośrednio od nich bez żadnego wkładu innych osobników w owym czasie. Niektórzy nie mają problemów z myślą, że Adam i Ewa sami byli produktem ewolucji i mieli nie-ludzkich przodków, podczas gdy inni uparcie twierdzą, że musieli oni być stworzeni w sposób boski i magiczny bez rodziców, ale w którymś momencie katolicki bóg wydzielił tę parę i tylko ją, zaopatrzył ją w dusze i zaprzągł do pracy rozmnażania się, by stworzyli całość gatunku ludzkiego.
To ci dopiero genetyczne wąskie gardło. Jedna para. To wszystko. Mówienie o populacjach sprzeczne jest z finezyjną teologią katolicką.
Na nieszczęście dla nich jest to sprzeczne z genetyką populacyjną, a także gwałci zasady biologii ewolucyjnej. W ewolucji chodzi właśnie o zmiany populacji w czasie, nie jednostek, a co więcej, stosunkowo niedawne wąskie gardło w różnorodności genetycznej, które było tak ściśnięte, byłoby widoczne w naszych genomach. Kiedy się w to zagłębiamy okazuje się, że katolicy nie powinni akceptować ewolucji — mają przyjąć tylko powierzchowną i zafałszowaną wersję ewolucji, całkowicie pozbawioną swojego mechanizmu.
Dlaczego wymaga się, by katolicy wierzyli w taki nonsens? Oczywiście, finezyjna teologia. W tym wypadku teologia, której nie daje się odróżnić od racjonalizacji Kena Hama i innych kreacjonistów młodej ziemi.
Oni także oznajmiają, że Adam i Ewa byli rzeczywistymi ludźmi i jedynymi przodkami rasy ludzkiej i robią to z dokładnie tego samego powodu: grzechu pierworodnego. Doktryna chrześcijańska opiera się na koncepcji, że wszyscy ludzie są wewnętrznie winni i grzeszni i że konkretnym przestępstwem, za które są winni, jest akt nieposłuszeństwa Ewy opisany w Księdze Rodzaju. Podczas gdy katolicy mogą traktować resztę Księgi Rodzaju jako przenośnię poetycką, ten „fakt" musi być bezdyskusyjny — wszyscy jesteśmy grzesznikami, ponieważ Adam i Ewa złamali reguły raju.
Wiem, dziedziczenie winy jest absurdalne, ale tak działa finezyjna teologia.
Dlaczego katolicy muszą podtrzymywać tę koncepcję grzechu pierworodnego? Ponieważ poświęcenie Jezusa nie ma żadnego sensu, jeśli nie jest odkupieniem uniwersalnego przestępstwa. Wszyscy musimy dziedziczyć ten grzech, bo inaczej niektórzy z nas są niewinni i Jezus jest dla nas nieistotny. Niedopuszczalne! Znaczyłoby to, że nie jesteśmy podmiotami domeny chrześcijaństwa.
Oczywiście, nawet gdyby było prawdą, że wszyscy, jak nas jest 6,7 miliarda, pochodzimy od jednej pary ludzi, nie znaczy to, że cała zasada odkupienia przez zastępczą ofiarę krwi nie jest głupia i irracjonalna. Osobiście nie czuję potrzeby zbawienia od jakiegoś wydumanego przestępstwa, które popełniła moja wielokrotna prababka (powiedziałbym raczej: „Tak trzymać, Babciu!" — nieposłuszeństwo psychopatycznemu tyranowi wydaje mi się godne pochwały). A nawet gdybym odczuwał taką potrzebę, torturowanie jakiejś tajemniczej osoby postronnej w najmniejszym stopniu nie łagodzi mojej winy.
Ten jeden dokument z archidiecezji w Waszyngtonie jest tylko małą próbką finezyjnej teologii. Jestem pewien, że Kościół katolicki ma tysiące takich dokumentów i miliony słów, powtarzających w kółko o Grzechu Pierworodnym i Zbawieniu Chrystusa. Dowody pokazują bezsens każdego słowa w tych tomach.
I to jest sedno sprawy. Teologia niczego nie dodaje do naszej wiedzy, niezależnie od tego jak jest zawiła lub szczegółowa; w rzeczywistości odejmuje od niej, kiedy finezyjni teolodzy upierają się, że musimy ignorować dowody, kiedy stoją w konflikcie z ich bajkami. Nie obchodzi mnie, jak to jest finezyjne i nie mam żadnego problemu z przyznaniem, że bystre umysły skonstruowały wyrafinowany zamek z wiatru i oparów swoich bajek, ale bzdury usypane łopatami w majestatyczne góry także muszą zapaść się w bezkształtne, rozkładające się kupki, kiedy fakty wypchną wszystkie podpórki.
Ogromna szkoda, że tak wiele pokoleń finezyjnych teologów zdołało zwieść tak wiele wspaniałych umysłów, by wyprodukowały nie wiele więcej jak górę kompostu.
Pharyngula, 24 października 2010