Wrota nocy 1

Prolog.

Biegła. Pośród kołyszących się drzew pędziła przed siebie co sił w nogach, mijając mogiły. Lekki wiaterek chłostał jej delikatną twarzyczkę. Miała nieco zaróżowione policzki, które wspaniale współgrały z jasną karnacją i czerwonymi ustami. Sznurówki od czarnych butów rozwiązały się podczas biegu i swobodnie powiewały. W ręku trzymała dwie czerwone róże, których kolce raniły ją w delikatną dłoń. Dziewczyna odwróciła się, by spojrzeć, czy coś, co za nią biegło wciąż usiłuje ją dogonić i podąża jej śladem. Zatrzymała się obok nagrobka dysząc i rozejrzała się wokoło. Ujrzała tylko ciemne korony drzew i przechodnia pałętającego się z psem przez ciemny cmentarz. Każdy szelest budził niepokój, a każdy nawet najmniejszy odgłos przyprawiał o lekkie dreszcze. Nie dostrzegła niczego, co mogłoby ją zaskoczyć, więc ruszyła wolnym krokiem w stronę grobu rodziców, by złożyć kwiaty...

Rozdział 1

„Nadzieja ma skrzydła, przysiada w duszy i śpiewa pieśń bez słów.

A jej najcichsze dźwięki słychać nawet podczas wichury…”

Słońce chyliło się ku zachodowi zostawiając po sobie tylko pomarańczowe smugi na niebie. Księżyc powoli wschodził nad horyzontem przebijając się przez kłębiaste chmury. Ostatnie promienie przebijały się przez małe okna biblioteki, oświetlając ponure miejsce, gdzie na zakurzonych półkach leżały książki o przeróżnej tematyce. Były opowieści dla najmłodszych, przygodowe, romanse, historyczne, aż po kryminały i czasopisma popularno naukowe. Każdy mógł znaleźć to czego szukał, jednak wchodząc do tego miejsca odczuwało się dziwne wrażenie. Ciemne zasłony, małe okno, ściany pokryte jedynie warstwą czarnych kamieni, które z daleka układały się w mozaikę. Niewielkie pomieszczenia wydzielone według tematyki książek nie wyglądały zachęcająco. Wręcz przeciwnie. W bibliotece nigdy nie było tłoczno. Rzadko kiedy można było spotkać większą grupę osób. Wszyscy bali się przychodzić do tego miejsca nie tylko na atmosferę jaka tam panowała, lecz również z powodu właścicielki biblioteki, panny Arabelli Corontin. Była to starsza kobieta, gdzieś około pięćdziesiątki, zawsze ubrana w ciemną wełnianą tunikę, stare podziurawione pantofle i czerwony kapelusz, który w ogóle nie współgrał z resztą jej ubioru. Często przesiadywała za biurkiem kartkując jakieś książki lub wykonując po prostu swoją pracę. Nie zbijała po przez to fortuny, ale dawało jej to pewną satysfakcję.

***

„Dla niektórych fascynująca jest myśl, że wokół nas jest

świat, którego my nie jesteśmy w stanie zobaczyć.”

Drzwi biblioteki zaskrzypiały, a małe zardzewiałe dzwoneczki zadzwoniły , kiedy to młoda dziewczyna pociągnęła za klamkę. Bibliotekarka podniosła wzrok i wychyliła się zza biurka śledząc wzrokiem ruchy nieznajomej. Dziewczyna niepewnie stawiała kroki udając się wzdłuż wąskiego korytarzyka i zmierzając do działu z horrorami. Podłoga skrzypiała pod nią coraz to głośniej ,gdy przechodziła w ciężkich butach obok obrazów, które pokryte były pajęczyną i kurzem. Rozejrzała się ostrożnie wokoło i przeczesała delikatną dłonią czarny kosmyk włosów opadający jej na oczy. Jej niesamowite oczy zabłyszczały, kiedy to promienie słońca padały jej na twarz. Miała na sobie czarny płaszcz z kapturem, który nasunęła na głowę. Długi karmazynowy szalik wlókł się za nią powoli uwalniając się z jej szyi. Dziewczyna podeszła bliżej starszej kobiety i próbując otworzyć usta, by powiedzieć choć jedno słowo, coś pociągnęło ją w głąb. Gorączkowy napływ paniki burzył się w jej głowie. Serce zamarło jej w piersiach przez moment. Czuła tylko zimny dotyk czyjejś dłoni na swoich ustach. Oczy miała mocno zaciśnięte, bo nie chciała zobaczyć tego, co ją ciągło w głąb regałów. Próbowała wyswobodzić się z silnego zacisku napastnika, lecz każda jej próba była nieudolna. Walczyła ze strachem i tak naprawdę nie wiedziała jeszcze z czym. Istota zatrzymała się, a wraz z nią jej zdobycz pogrążona w lęku i niepewności. Nieznajoma postać oddaliła się w pewnym momencie, a dziewczyna upadła na ziemię i załkała błagalnie. Otworzyła oczy i ujrzała przed sobą postać młodego mężczyzny, który pochylił się nad nią. Dotknął opuszkami palców jej delikatnej dłoni i zniknął…

- Juliette Catherine Collins! – wrzasnęła rozwścieczona kobieta po czterdziestce chrapliwym głosem. Wtedy to Juliette otworzyła oczy i spostrzegła, że wszystko, co widziała było snem. Przetarła twarz i poczuła, że serce wali jej jak młotem. – Julie!

- Już idę! – opowiedziała dziewczyna zbiegając boso po marmurowych schodach i narzuconym na siebie czarnym kardiganie. Oczy miała znużone, a resztki wczorajszego makijażu rozmazały się po całej twarzy.

- Czekam na ciebie już jakiś czas! Jeżeli cię woła, to masz natychmiast przyjść. Nie obchodzi mnie, że śpisz o tej porze. Mieszkasz pod moim dachem, więc pamiętaj o zasadach, jakie cię obowiązują! – syknęła i spiorunowała wzrokiem Juliette. W ręku trzymała różowe sandałki, a jej platynowe włosy opadły na czoło.

- Nie mam zamiaru być na każde twoje zawołanie! – rzuciła Juliette odrzucając długie niedbale ułożone włosy. Stała na pierwszym schodzie opierając się o kutą barierkę i zerkała na otyłą farbowaną blondynkę, która poprawiała właśnie obcisłą spódniczkę mini w takim samym kolorze, co sandałki. Nie wyglądała dobrze z krótkimi nóżkami, (które były niemalże odkryte)będąc ‘puszystą’ dziewczyną. Juliette zachichotała pod nosem zupełnie ignorując słowa, które kierowała do niej ciotka. Kiedy krótkonoga ‘seksbomba’ dostrzegła dziewczynę, wyszła pospiesznie z sąsiedniego pokoju, potykając się o próg.

- Jak śmiesz! – wrzasnęła kobieta i uderzyła Juliette w ramię, a dziewczyna zdenerwowała się zaskoczona.

- Słucham? Nie masz prawa mnie bić, ani znęcać się nade mną! – odpowiedziała o pół tonu wyżej niż zwykle Juliette skacząc z pięściami do ciotki oraz do jej córki.

- Nie wstyd ci? Co ty sobie wyobrażasz, wariatko?! Ja pozwę ciebie o znęcanie się nad nami! – pisnęła blondynka chowając się za swoją matką i grożąc palcem, eksponując przy tym idealnie zrobiony manicure.

- Nazwij mnie jeszcze raz wariatką, a moja pięść wyląduje na twojej twarzy! – ryknęła Juliette przez zaciśnięte zęby schodząc ze stopnia.

- Poczekaj, niech tylko wrócimy z naszego spotkania stowarzyszenia pań w rękawiczkach! Jeszcze się policzymy! Zamknę cię w tym twoim strychu i już nigdy nie ujrzysz promieni słonecznych! Victorio, idziemy! – wrzasnęła posyłając groźne spojrzenia Juliette i chwytając córkę za rękę.

- Weź się może przebierz, wariatko. Halloween dopiero będzie – rzekła Victoria z wielką ironią skierowując się do drzwi.

- No to się doigrałaś… - powiedziała Julie doskakując do dziewczyny, ale nie robiąc jej przy tym żadnej krzywdy. Ta zaczęła piszczeć i w podskokach, od których prawie trząsł się cały dom wybiegła na dwór. – Będę się ubierać jak zechcę. Nie mam zamiaru paradować po mieście w lesbijskich ubraniach lub promując się na dziwkę – obwieściła wychodząc schodami na górę.

- Wracaj tu! Juliette! Jesteś taka sama jak twoja chora matka! – ryknęła zaczerwieniona ze złości. Juliette cofnęła się po słowach, które usłyszała i posłała groźne spojrzenie swojej ciotce.

- Nie masz prawa o niej mówić!

- Nie pozwalaj sobie takim tonem. Masz szczęście, że wychodzimy. Kiedy wrócą porozmawiamy sobie o twoich nocnych wędrówkach i o tej rozmowie – trzasnęła za sobą drzwiami i wyszła opuszczając dom.

- Niebawem wyniosę się stąd i będę mieć święty spokój! – krzyknęła udając się do swojego pokoju, który znajdował się na poddaszu, na takowym strychu. Otworzyła drzwi, które ledwo trzymały się na zawiasach i rzuciła się na łóżko. Jej pokój nie był urządzony jak normalny. Przy ścianie znajdowało się niewielkie łóżko, obok szafka. Było tam tylko jedno małe okno, a w pomieszczeniu zawsze panował półmrok. Żarówka dawno się spaliła, więc Juliette używała świec zapachowych, bo uważała je za bardziej wyszukane, ekologiczne no i wprawiały w niezły klimat. Pokój był mały, a jednocześnie przytulny, choć nie przypominał wymarzonego miejsca, lecz dla niej był wystarczający.

Wzięła z szafki obok iPoda, którego dostała od brata i założyła słuchawki na uszy zagłębiając się w muzyce, by zapomnieć chociaż na moment.

Leżała bez ruchu z zamkniętymi oczami wsłuchując się w mocne brzmienia gitar elektrycznych i perkusji. Przez chwilę zapomniała o otaczającym ją świecie. Udało się chociaż na moment odbiec od rzeczywistości. Chwilę po tym przypomniał się jej sen. Zastanawiała się nad nim dość długo, analizując każde zdarzenie. O dziwo zapamiętała każdy szczegół, nawet ten najmniejszy, o którym normalny człowiek na pewno zapomniałby. Ale ona nie była normalna. Większość osób miało ją za świruskę i sądziło, że zwariowała. Otóż mylili się. Juliette była normalną osobą, po za jej charakterystycznym wyglądem. Miała czarne włosy, jednakże nie farbowała ich. Była naturalną brunetką i to w dodatku śliczną. Jej jasna karnacja świetnie harmonizowała z kolorem włosów i krwisto czerwonymi ustami. Zawsze nosiła sznurowane ciężkie buty, gotyckie rękawiczki na rękach. Lubiła często zakładać długie kardigany. Wszystko jednak było w ciemnych barwach, ponieważ tylko w takich czuła się dobrze. Nie zważała na opinie innych, po prostu żyła własnym życiem.

***

Po długich rozmyśleniach wyjęła błyskawicznie słuchawki z uszu i sięgnęła po telefon komórkowy, który leżał zawsze obok szafki nocnej na regale z książkami. Wyszukała w spisie kontaktów numer i zaczęła dzwonić. Po trzech sygnałach odezwała się osoba o męskim, poważnym i przyjemnym głosie:

- Juliette? Cześć, mała! Cieszę się, że dzwonisz! – powiedział radośnie wykrzykując do telefonu. Na twarzy Julie pojawił się lekki uśmiech niczym nieuchwytny motyl.

- Tylko nie mała! – rzekła śmiejąc się. – Co słychać, braciszku?

- Wszystko w jak najlepszym porządku. Niedługo się zobaczymy. Przyjadę do ciebie w dzień twoich urodzin. Mam dla ciebie świetny prezent – odpowiedział entuzjastycznie.

- Zupełnie zapomniałam o tych całych urodzinach… Nie mogę się doczekać, kiedy wpadniesz. Ostatnio miewam spięcia z ciotką i Victorią. Och, mam nadzieję, że niedługo życie z nimi się zakończy… - westchnęła głośno.

- Już niedługo. Coś się stało dziś? – zapytał.

- Nie, w sumie to nic... Wspomniała dziś o mamie…

- Ej, Juliette. Nie słuchaj tej suki. Nie obchodzi mnie to, że jest naszą jedyną rodziną, ale nie ma prawa nawet o niej wspominać – odparł z nutą powagi w głosie. – Będę musiał już niestety. Kończyć…

- Josh?

- Tak, Juliette?

- Trzymaj się, stary – odpowiedziała i rozłączyła się.

Rozdział 2

Juliette znów długo rozmyślała nad jej snem. Od tamtej nocy nie pamiętała innych po za tym, którego znała z doskonałymi szczegółami i detalami. Zainteresowało ją to miejsce, a szczególnie postać napastnika oraz młodego mężczyzny. Zastanawiała się również kim była owa dziewczyna? Czy przedstawiała ją samą wędrującą po mrocznej bibliotece w poszukiwaniu książek, dzięki którym mogłaby zgłębić swoją wiedzę o horrorach i ciemnych rytuałach? Przecież uwielbiała przesiadywać w bibliotekach samotnie czytając różnego rodzaju bestsellery, które przerodziło się z czasem w nałogowe poszerzanie wiadomości o historiach siejących postrach i grozę. Nikt nie znał odpowiedzi na te pytania. Nawet ona sama nie potrafiła odpowiedzieć sobie, dlaczego przyśniło się jej coś takiego, co zwróciło jej uwagę aż tak i będzie rozmyślać o tym przez dłuższy czas.

Na dworze padał ulewny deszcz stukając kroplami w niewielkie okna spływając później po metalowej drabince, która zamocowana była na dworze, zaraz pod oknem Julie. Zrobiło się jakby szaro i ponuro. Juliette zaświeciła więc zapachowe świece dodając posępnemu miejscu cudowny klimat.

My music hits me so hard makes me say oh I hate ya

Zdezorientowana i rozkojarzona przetarła oczy, zsuwając się z wygodnego, choć lekko zniszczonego fotela. Związała niedbale kruczoczarne włosy czerwoną koronkową wstążką i lekko stąpając po miękkim dywanie podeszła do czarnej starej szafy. Otworzyła ją powoli, (co skutkowało okropnym skrzypieniem) i wyjęła ogromny futerał. Zamknęła drzwiczki i zatargała potężny pokrowiec na łóżko, który zajął prawie całe miejsce. Otworzyła go i wyjęła wspaniałą ultramarynową gitarę akustyczną. Futerał zrzuciła niemalże na podłogę, a niebieskie cudeńko wzięła do ręki. Przejechała palcami po metalowych strunach wprawiając je w lekkie drżenie, wydając piękny dźwięk. Rozprostowała palce, a następnie ułożyła je na gryfie i zaczęła grać. Grała niesamowicie, a niezwykła muzyka rozniosła się po całym pokoju fantastycznie harmonizując z zapachem świeczek unoszącym się w powietrzu. Przerwała jednak, gdy usłyszała czyjeś kroki, a raczej odgłos butów stukających o posadzkę. Błyskawicznie, ale i z przesadną ostrożnością odstawiła gitarę. Usiadła po turecku na łóżku czekając na reakcję zbliżającej się osoby. Nie oczekiwała długo, bo postać zbliż szyła się już do drzwi, (które wyglądały jak zaraz miałyby spaść z zawiasów) zaczęła pukać.

- Juliette, chcę wejść! – powiedział głos. Julie od razu rozpoznała ten jakże piskliwy i drażniący głosik. Była to Victoria, jej niemiła i znienawidzona kuzynka, z którą musiała dzielić niektóre części domu.

- A dokładniej? – zapytała Juliette z lekka ironią kartkując książkę, którą zdążyła zabrać z małego regału, znajdującego się obok okna. Victoria zaczęła ruszać klamką i dobijać się z pięściami. Szybko można było ją wyprowadzić z równowagi, choć Julie niczego tak naprawdę nie zrobiła, by mogło ją rozzłościć.

- Hej, spokojnie, bo zaraz uszkodzisz na dobre te drzwi! Daj sobie na wstrzymanie, kuzyneczko – rzuciła sarkastycznie uśmiechając się do siebie. – Czego chcesz? –

- Wpuść mnie! – wrzeszczała wydając z siebie dziwne odgłosy.

- Odpowiadaj na pytania, bo inaczej cię tutaj nie wpuszczę – Juliette miała niezły ubaw żartując z Victorii, która miała więcej pudru na twarzy niż oleju w głowie. Zaśmiała się chytrze, a następnie przekręciła klucz i otworzyła drzwi, ponieważ była ciekawa wyrazu twarzy kuzynki. Miała nadzieję, że na ta pulchna twarz zamieni się w czerwonego buraka, który emanuje złością i idiotyzmem. Uwaga, bo można się zarazić!

- A jednak mnie wpuściłaś – wymamrotała ze sztucznym uśmiechem stojąc w progu i spoglądając niechętnie na Juliette, która miała na sobie sznurowane martensy, długą bluzkę do kolan z logiem zabawnych zombie, a jej rękę zdobił mały karwasz. Cóż, a jednak Victoria nie musiała zamieniać się w wielkiego buraka…

- Nie wpuściłam cię. Stoisz tylko w progu – mruknęła z zabawnym uśmieszkiem. Uwielbiała się z nią droczyć i denerwować ją.

- Niech ci będzie… Nie widziałaś mojej nowej niebieskiej sukienki z dużą kokardą i falbanami? – spytała Victoria wciąż lustrując postać Juliette.

- Tą turkusową, z wielką kokardą na środku i subtelnym dekoltem? – powiedziała Julie z przesadnym akcentem.

- Tak – odpowiedziała.

- No to nie, nie widziałam jej.

- Przyznaj się! To ty ją zabrałaś! Zazdrościsz mi urody, stylu i wszystkiego. Popatrz tylko na siebie. Wyglądasz jak… jak wiedźma! Jak brzydka, niepotrzebna nikomu istota! – rzuciła ostro machając ręką przed jej nosem i tupiąc nogą. Chciała powiedzieć coś sensownego, a jednocześnie chamskiego, ale stać ją było tylko na takie określenia.

- Czyżby? To miło z twojej strony… Nie mam ci czego zazdrościć. Akurat w odróżnieniu do ciebie nie stosuję półtora kilograma podkładu, nie ubieram się jak szmata w… szmaty i mieszczę się z rozmiar dziesięć razy mniejszy niż twój. Popatrz tylko na siebie… - rzekła z lekką pogardą, chwyciła ją za rękę i zamykając dziewczynie drzwi sprzed nosa puściła ją.

- Poczekaj, niech tylko matka się o tym dowie, złodziejko! – ryknęła uderzając pięścią i szarpiąc ponownie klamką.

- Nazwij mnie jeszcze raz tak, a pożałujesz, że to powiedziałaś. Twoja ohydna suknia leży w salonie, ale chyba skurczyła się nieco w praniu, bo jest o cztery rozmiary za mała… - oznajmiła Julie donośnym głosem.

- Jest nowa! – warknęła Victoria i zbiegła po schodach na dół, a kiedy stąpała po zimnych marmurowych schodach cały dom aż drżał.

W tym domu zawsze rodziły się jakieś kłótnie, choć nie zamieszkiwało go wiele domowników. Była tylko ciotka Juliette, Francesca Redson i jej rozpieszczona siedemnastoletnia córka Victoria, pokojówka, Ursula oraz kot Theodor. No i Juliette, osamotniona Juliette Collins, którą Francesca zawsze pomiatała, gdyż przydzielono jej Julie do opieki, kiedy to rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Niedługo są moje urodziny i wszystko się zmieni, pomyślała Juliette wzdychając do siebie. Wzięła gitarę w dłoń i usiadła na fotelu. Znów coś przerwało jej grę. Chwyciła za gryf i zmarszczyła lekko brwi nasłuchując. Coś stukało w szybę okna. Juliette odstawiła gitarę, okręciła się na pięcie i podeszła ostrożnie trzymając się ciemnej zasłony. Znów coś, a raczej ktoś zastukał. Za oknem pojawiła się postać dziewczyny, odzianej płaszczem przeciwdeszczowym. Juliette uśmiechnęła się do siebie mimowolnie i natychmiastowo otworzyła okno wpuszczając dziewczynę i deszcz do środka. Ta z trudem weszła, a Julie zamknęła pospiesznie okno.

- Cornelia? – wymamrotała Juliette wytrzeszczając oczy na przyjaciółkę ze zdziwienia. – Co ty tutaj robisz? Przecież spotykamy się dopiero jutro.

- Tak, wiem. Tyle, że zorientowałam się, kiedy doszłam do twojej furtki. Zupełnie pomyliły mi się dni. A w dodatku pokłóciłam się z Maxem… - wysapała ściągając mokrą pelerynę.

- Dobrze, że weszłaś tędy… - powiedziała Juliette zerkając na przyjaciółkę. Usiadły razem na łóżku, a Julie schowała gitarę do futerału.

- Tak, wiem. Ostatnim razem nie było wesoło, kiedy wkradliśmy się z Maxem do domu. Masz przerąbane z tą ciotką. Podziwiam cię, że jeszcze tutaj wytrzymujesz… - obwieściła Cornelia przewracając oczami.

- Och, daj spokój. Na szczęście Josh obiecał, że będę mogła się wynieść stąd w końcu. Oby tylko to nastąpiło wkrótce… - westchnęła głośno lustrując postać Corneli. Wyglądała dość atrakcyjnie, jak na dziewczynę, która ubierała się podobnie jak Juliette. Jej szyję zdobił naszyjnik ze srebrnym krzyżykiem, taki sam jaki miała Julie. Kupiły sobie takie same, będąc na wycieczce po Anglii dwa lata temu. Różniły się jednak kolorem włosów. Corneli były długie i krwisto czerwone, a Juliette kruczoczarne. Twarz miała niezwykle bladą, ale usta były muśnięte czerwoną szminką.

- To wspaniale. W końcu użyjesz wolności i swobody – uśmiechnęła się Cornelia ukazując rząd białych zębów.

- No tak… - mruknęła. – A co się stało pomiędzy tobą a Maxem? – spytała zaciekawiona spoglądając.

- Ostatnio wciąż się kłócimy o jakieś drobiazgi. Nie możemy dojść do porozumienia. Szkoda gadać… - westchnęła spuszczając głowę w dół. Przez chwilę milczała. – Nie chcę o tym mówić.

- W porządku, rozumiem – poklepała przyjaciółkę po ramieniu, a następnie uśmiechnęła się do niej od ucha do ucha. Nie chciała i tak zaczynać tematu o Max’ie, bo kiedyś razem tworzyli parę, ale to była wielka pomyłka. Kamień spadł jej z serca, gdy Cornelia powiedziała, że nie chce o tym rozmawiać. Ulżyło jej, choć tamte wydarzenia są już odległą przeszłością.

- Dobra, Juliette… słuchaj, bo Max napisał mi wiadomość i chyba muszę już pójść. Przepraszam… - zerkała na wyświetlacz telefonu czytając smsa. Juliette trochę zrzedła mina, ale uśmiechnęła się delikatnie. – Chce się spotkać, więc pójdę.

- Tak, pewnie. Idź i baw się dobrze. Mam nadzieję, że wszystko sobie wyjaśnicie i będzie już tylko lepiej. Max to porządny facet – powiedziała unosząc kąciki ust.

- Na pewno? Bo mogę z tobą zostać i pooglądać jakieś filmy… W sumie miałyśmy zrobić to jutro, jak zawsze, ale dzisiaj też, czemu nie – zaproponowała.

- Nie, no co ty. Max pewnie czeka, więc biegnij. Chyba przestało padać, więc korzystaj póki czas. Zabieraj pelerynę i schodź. Jutro się spotkamy, ja przygotuję jakieś filmy i postaram się o ugodę z ciotką, choć to nie będzie łatwe. Wiedziała, że wyszłam ostatnio w nocy na cmentarz… - mruknęła bawiąc się kosmykiem włosów, który uwolnił się ze splotu wstążki.

- To w porządku. Pogadaj jakoś z tą jędzowatą ciotką i dojdź z nią do porozumienia. Powodzenia życzę i dzięki, Jul – uściskała przyjaciółkę, wzięła pelerynę i otworzyła okno. Z zejściem było o wiele trudniej, gdyż z pokoju Julie na dół było dość wysoko. Na dworze już nie padało, chociaż wciąż na niebie kłębiły się chmury. Było zimno, a w powietrzu unosiła się lekka mgła. Cornelia zeszła po drabince bardzo ostrożnie i powoli, a Juliette zamknęła okno oraz jeszcze na pożegnanie pomachała jej. Zasunęła zasłony i zgasiła świeczki palące się w różnych częściach pomieszczenia. Rozejrzała się po pokoju, wyjęła klucz z zamku drzwi, otworzyła je i wyszła zamykając. Zbiegła po zimnych schodach trzymając się barierki. Zmierzała właśnie do kuchni, by coś przekąsić, jednak ku jej zdziwieniu w progu salonu, który znajdował się obok kuchni stała Francesca z założonymi rękami. Wyglądała jakby zaraz miała eksplodować, co nie wróżyło nic dobrego, a na twarzy pojawiło się więcej zmarszczek od kwaśnej miny. Miała na sobie eleganckie spodnie i granatową marynarkę. Była nawet u fryzjera, bo odrosty znikły z jej głowy, ale kolor wciąż był ohydny, jak poprzednio. Juliette nieśmiało przeszła obok niej bez słowa licząc na to, że nie będzie musiała z nią rozmawiać. Jednak wiedziała, że tego nie uniknie…

- Już wróciłyśmy – oznajmiła Francesca bardzo poważnie nie zmieniając wyrazu twarzy, ani pozycji. Stała nieruchomo wlepiając wzrok w postać Julie.

- Zauważyłam, kiedy to Victoria przyszła do mnie oskarżając mnie o kradzież – odpowiedziała niechętnie wchodząc do kuchni.

- Oskarżając cie o kradzież? Co ty w ogóle pleciesz?! Nie zaczynaj znowu, Juliette! – wykrzyknęła wymachując ręką i udając się do kuchni za dziewczyną, która otwierała właśnie butelkę soku pomarańczowego. – Nie życzę sobie, byś zwracała się w taki sposób do mojej córki! Za dużo sobie pozwalasz, kłamczucho!

- Ona też nie jest bez winy. Nawet nie wiesz, jak było – rzekła, a potem upiła kilka łyków napoju.

- Tak? Czyżby… O tym, że wykręciłaś jej rękę to niby od kogo wiem? – oburzyła się Francesca wyrywając butelkę z rąk Juliette. – Słuchaj, jak do ciebie mówię!

- Co takiego? Nic jej nie zrobiłam w tę ‘idealną’, tłustą rękę! – krzyknęła. - Hej, oddaj mi sok! – rzuciła posyłając piorunujące spojrzenia. W tym momencie dzwonek zadzwonił do drzwi. Juliette poszła otworzyć, a Francesca uderzyła mocno pięścią w blat stołu, który aż zadrżał.

- Ja jeszcze nie skończyłam! Wracaj tu! – warknęła i rzuciła szklaną butelkę o podłogę, która rozbiła się z ogromnym hukiem na malutkie, kryształowe kawałeczki. Juliette w tym czasie otworzyła drzwi, zza których wyłoniła się pewna postać…

Rozdział 3

„My shadow' s the only one that walks beside me

My shallow heart' s the only thing that's beating

Sometimes I wish someone out there will find me”

Dziewczyna otworzyła usta ze zdziwienia, kiedy to ujrzała w progu postawnego, wysokiego i jakże przystojnego bruneta o ciemnych bursztynowych oczach, który patrząc na Juliette uśmiechał się pogodnie ukazując rząd śnieżnobiałych zębów. W ręku trzymał zapalonego papierosa co chwilę zaciągając się nim. Miał na sobie czarne dżinsowe spodnie, granatową koszulkę polo i lekką skórzaną kurtkę. Wszystko nieziemsko współgrało ze sobą, dając wspaniałe połączenie.

- Josh! – krzyknęła uradowana rzucając się mu na szyję, by go uściskać. Była tak rozradowana, jak nigdy dotąd. Oczy błyszczały jej ze szczęścia i entuzjazmu, a radość przepełniała jej czarne serce.

- Hej, buntowniczko! – powiedział, zgasił papierosa i uścisnął siostrę czule. Wszedł do środka, gdzie na pierwszy rzut oka spiorunowała go wzrokiem ciotka, Francesca. Z lekką niechęcią uśmiechnął się do niej, ale ona tylko uniosła dumnie głowę ku górze, machnęła ręką i udała się w stronę ogromnego salonu.

- A jej co się stało? Aż tak źle? – zaśmiał się Josh lekko zdziwiony. Miał ze sobą tylko jedną małą walizkę, którą przytaszczył do środka i ulokował ją w korytarzu.

- Jak widać… Posprzeczałyśmy się znów. Mam ją gdzieś – wyszeptała. – I jej chore zasady. Nawet Corneli nie pozwala do mnie zaglądać… - westchnęła, a Josh zmarszczył lekko brwi udając się za nią.

- To zrozumiałe. Nic się nie zmieniała od czasu mojej ostatniej wizyty… - dodał.

- Miałeś przyjechać dopiero za tydzień. Co się stało? Nie, żebym się nie cieszyła, ale zaskoczyłeś mnie. Jestem w lekkim szoku. Dawno cię nie widziałam, a tutaj to można paranoi dostać – zaśmiała się podekscytowana nie wiedząc od czego zacząć. – Tak w ogóle to trochę się zmieniłeś, co?

- Dostałem ‘przepustkę’ wcześniej, więc przyjechałem jak najszybciej się dało. Ty też się zmieniłaś. Wydoroślałaś, choć stylu nie zmieniłaś. Wciąż kreujesz się na Gotkę? – zachichotał zerkając na jej ciemne ciuchy.

- Josh, proszę cię… Nie kreuję się na Gotkę. Po prostu lubię się tak ubierać, ale typową Gotką nie jestem – pokiwała przecząco głową i przygryzła wargę, a potem uniosła kąciki ust. Udali się schodami na górę do pokoju Juliette. Otworzyła drzwi i zaprosiła go do środka.

- Twój pokój nic się nie zmienił. Nawet masz te same zasłony, co dawniej – podszedł do okna dotykając ciężkich firan. – A tam, co to jest? – spytał wskazując przez okno na drabinkę. Juliette podeszła do niego i zaśmiała się.

- To moje tajne przejście – roześmiała się. – Jest na razie okej, dopóki jędzowata ciotka nie zauważy jej. Zawarłam pakt z naszym ogrodnikiem, więc na jakiś czas mam spokój.

- Moja krew – uśmiechnął się Josh i usiadł na łóżku. Zdjął skórzaną kurtkę i zawiesił ją na fotelu. – To opowiadaj, co słychać? Dzwoniłaś do mnie bardzo często, ale może coś pominęłaś?

- Hm… Chyba nic – uniosła kąciki ust. – Po za tym, że wymknęłam się w rocznicę śmierci rodziców, by zanieść kwiaty i teraz mam przerąbane. – westchnęła, a uśmiech powoli znikał jej z twarzy.

- Nie martw się. Za chwilę zejdę na dół i pogadam z nią. Postaram się jej przemówić do rozsądku. Jeśli rozmowa nie poskutkuje, to użyję siły – przeczesał swoje ciemne włosy i rozsiadł się wygodnie wpatrując w postać siostry, która stała opierając się o mały parapet okna.

- Josh, nie rób nic głupiego. Za takie coś mogłaby cię nawet pozwać – odpowiedziała stanowczo poprawiając czarny sweter. Zerknął na nią tylko łobuzersko się uśmiechając. Wyglądał wtedy naprawdę niesamowicie. No cóż, w końcu był niezłym ciachem.

- Spokojnie, tylko żartowałem – mruknął. – Pamiętasz, jak ostatnio do mnie dzwoniłaś? Powiedziałem, że mam dla ciebie świetny prezent. Pamiętasz? – popatrzyła na niego błyszczącymi oczami z ogromnym zaciekawieniem lustrując jego postać. Przeczesała nieśmiało kosmyk włosów i usiadła na łóżku obok.

- Tak, pewnie. Przypominam sobie. Ale moje urodziny są dopiero za tydzień.

- Za tydzień nas już tutaj nie będzie.

- Co ty mówisz, Josh? – spytała marszcząc czoło. Siedziała w bez ruchu mrugając niepewnie oczami i wsłuchując się w słowa brata.

- Zabieram cię stąd. Najwyższy czas, byś opuściła to miejsce. Francesca trzyma cię tutaj tylko z powodu majątku naszych rodziców! Już dawno by kazała ci się wynieść, jeśli nie to – powiedział z opanowaniem, ale ściszył ton.

- Wiem, wiem… Ale… - zaczęła.

- Co jest?

- Gdzie będziemy mieszkać? Ty studiujesz, ja też mam tutaj szkołę, znajomych – wymamrotała wpuszczając głowę w dół.

- Juliette, co się stało? Jeszcze nie dawno sama chciałaś stąd wyjechać, miałaś wszystkiego dość. Co się zmieniło? – spytał chwytając ją za rękę.

- Nic się nie zmieniło. Dalej chcę wyjechać, ale boję się, że sobie nie poradzimy. Gdzie zamieszkamy, co?

- To najmniejszy kłopot. Mam duże mieszkanie. Ostatnio znalazłem pracę i w dodatku mamy majątek rodziców, o ile coś z niego jeszcze zostało... – wstał i zaczął chodzić po pokoju.

- Naprawdę? Myślisz, ze to się uda? – westchnęła spoglądając ślicznymi oczętami i przygryzając wargę pomalowaną karmazynową szminką.

- Jestem pewien. A teraz ja idę porozmawiać z Francescą, a ty spakuj się – powiedział z powagą i skierował się do drzwi. – A i mam coś jeszcze dla ciebie…

- Co takiego? – spytała, a Josh podszedł do niej i wyjął z kieszeni dżinsów duży pierścień z czerwonym kamieniem w środku. Po bokach miał wygrawerowane różne znaczki. Był naprawdę ładny i o dziwo ciężki. Wręczył jej go.

- Proszę, to dla ciebie. Załóż go jak najszybciej, zanim wyjedziemy – podał jej pierścień i otworzył drzwi.

- Josh, ale dlaczego akurat pierścień i to w dodatku taki…? – spytała i wsunęła go na środkowy palec lewej ręki. Leżał idealnie, jednak kiedy spróbowała go zdjąć nie chciał zejść. Użyła przy tym dużo siły, a pierścień dalej zdobił jej rękę. Zdziwiła się, choć zaskoczył ją prezent Josha. Miała nadzieję, że później jakimś cudem uda się go ściągnąć.

Chwyciła za uchwyt od szafy i wyjęła wielką walizkę, która zajmowała prawie połowę miejsca, a drugie pół futerał, a w nim gitara. Oczywiście ją też zabrała. Następnie udała się do komody, gdzie trzymała wszystkie swoje ubrania. Ciemne bluzy, dżinsy, zabawne t-shirty z komicznymi postaciami zombie, koronkowe rajstopy, płaszcze, a nawet sukienki w ciemnych barwach lądowały ściśnięte w walizce. Z trudem upchała je wszystkie, jednak nie starczyło miejsca na buty. Zmartwiła się trochę, ale później znalazła dużą torbę Victorii, do której spakowała potrzebne rzeczy wraz z butami. Od converse ’ów, aż po martensy, czy ciężkie glany. Ściągnęła nawet zasłony z okien i wzięła duży pled z łóżka. Była gotowa. Gotowa by opuścić mury tego domu i wyjechać z Joshem, choć nie wiedziała co ją tak naprawdę czeka i dokąd pojedzie. Nie miała pojęcia gdzie mieszkał jej brat, co studiował, bo nie lubił o tym mówić, lub w ogóle zmieniał temat. Twierdził, że to nie jest ważne i niepotrzebne jej do wiadomości.

Chwilę po tym Juliette usłyszała kroki. Otworzyła drzwi i wyjrzała. Josh szedł właśnie w jej stronę. Wzięła jego kurtkę z fotelu i położyła ją na walizce. Westchnęła głośno i rozejrzała się jeszcze raz po pokoju, czy aby coś przeoczyła lub o czymś nie zapomniała.

- To chyba wszystko. Jak poszła rozmowa? – odetchnęła z ulgą zerkając na zdumionego brata.

- Powiedzmy, że dobrze… Ale żartujesz? Spakowałaś dosłownie cały pokój do jednej walizki i torby? – zaśmiał się niedowierzając. Zmarszczył lekko brwi i pokręcił przecząco głową. Podszedł do bagażu i chwycił za uchwyt walizki podnosząc ją. Jak prawdziwy mężczyzna, na jakiego przystało zniósł ją na dół. Juliette w tym czasie powoli przytaszczała torbę. Josh pomógł jej i razem postawili wszystko przed frontowymi drzwiami. Francesca zerkała z salonu na nich, a Victoria wciąż przechodziła przez korytarz, jakby chciała coś podsłuchać lub przyglądnąć się Josh’ owi. W końcu nie widziała go przez cały rok…

- Gotowa? –spytał spoglądając na nią, a później przerzucił wzrok na Victorię, która właśnie udawała, że przymierza buty. - Cześć, Victorio… - wydusił Josh.

- A, cześć! – wrzasnęła niemalże Victoria udając, że dopiero ich zauważyła. Rzuciła sandały na ziemię i podeszła do niego. – Nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę ty…

- Tak… też cię nie poznałem… To ciało… - rzucił, a Juliette zasłoniła usta, żeby powstrzymać śmiech. Josh sam chciał parsknąć, ale jakoś udało się mu opanować. Victoria uśmiechała się głupio do niego machając tłustą ręką.

- No tak. Wszyscy mi mówią, że jestem gorąca, ale ostatnio kupiłam sobie batony na odchudzanie, żeby zrzucić parę kilo. Wiesz… mama się czepia – posłała ‘słodziutki’ uśmiech, który tylko ona brała za słodziutki.

- Miło się gawędziło, ale musimy już jechać – powiedział Josh tłumiąc śmiech, a Victoria uszczęśliwiona pobiegła w podskokach do swojego pokoju.

- Tak, batony na odchudzanie. Wspaniale… Jej by się przydało zrzucić dziesięć kilo, a nie dwa – wybuchła Juliette biorąc kurtkę Josha.

- Tak, żeby tylko… - dodał uśmiechając się. Zabrał walizki i razem udali się do czarnego volvo.

- Wow, niezła bryka. Nie mówiłeś, że masz taką furę – mruknęła Julie oglądając samochód, który w promieniach słonecznych błyszczał się niesamowicie.

- Nie pytałaś – uniósł kąciki i otworzył bagażnik, po czym wrzucił do niego bagaże łącznie z jego małą walizką.

- No fakt… Musimy już jechać? – spytała.

- Tak, im szybciej zajedziemy tym lepiej. Nie lubię jeździć po zmierzchu – powiedział zamykając bagażnik auta. Otworzył drzwi i wrzucił na tylne siedzenie swoją kurtkę i cienki pled.

- Nie pożegnałam się jeszcze z Cornelią… - westchnęła.

- Zadzwonisz do niej, kiedy będziemy w drodze. Chyba nie chcesz tkwić tutaj przez kolejne szesnaście lat?

- Oczywiście, że nie chcę, ale to wciąż to nasz rodzinny dom – rzekła spoglądając na niego, po czym otworzyła drzwi i wsiadła na siedzenie z przodu.

- Teraz to przejęła go Francesca. Nie jest już nasz. Juliette, na pewno chcesz wyjechać? Musisz liczyć się z tym, że nie wrócimy tutaj – patrzył na nią tymi swoimi ślicznymi oczami, przez które miękło jej serce.

- Tak, wiem. Jedzmy już. Nie chcę już dłużej tutaj być – powiedziała zdecydowana i zatrzasnęła za sobą drzwi. – Jeśli chcesz, mogę poprowadzić.

- Ależ skąd. Jeszcze nie wiesz, dokąd jedziemy.

- Właśnie, dokąd? Nic mi jeszcze nie powiedziałeś! – burknęła szturchając go w ramię, kiedy odpalał samochód.

- Przed nami kawał drogi. Jedziemy do Miasta Aniołów - szepnął i po kilku sekundach opuścili rodzinną posiadłość…

Rozdział 4

„Każdy związek jest domem, do którego klucze znajdują się w rękach mieszkańców. Jeśli zamknie się ich od zewnątrz, dom stanie się więzieniem, a oni więźniami.”

- Miasto Aniołów? Chyba nie masz na myśli Los Angeles… Josh?! To jest na drugim końcu Stanów! – zmarszczyła brwi spoglądając na brata, który właśnie skręcał. Była zmęczona i niewyspana. Jechali zaledwie kilka minut, a jej oczy już odmawiały posłuszeństwa. Ziewała wciąż, choć nie była zachwycona tym co usłyszała.

- Ależ skąd. Zupełnie zapomniałem, że Los Angeles też jest nazywane Miastem Aniołów… - uśmiechnął się łobuzersko. – Jedno jest pewne. Nie jedziemy do Los Angeles. Jedziemy do Filadelfii.

- Filadelfii? Mówisz o Filadelfii w stanie Pensylwania? – przetarła oczy i przeczesała kosmyk włosów.

- Tak, dokładnie o tej Filadelfii mówię. Zobaczysz, będzie cudownie. Pokochasz to miasto – spojrzał na nią, a zaraz po tym na drogę. Juliette oparła wygodnie głowę na oparciu i zerknęła przez okno.

- Obyś miał rację… - mruknęła zwracając głowę w drugą stronę. Słońce przysłonięte było kilkoma chmurami, które z wiatrem przemieszczały się w mgnieniu oka. Chwilę po tym gorące promienie oświetlały szczyty drapaczy chmur i prażyły wciąż zabieganych przechodniów dzielnic Nowego Jorku. Juliette po raz ostatni oglądała to miasto i jego specyficzny urok. Od dziecka marzyła, by je opuścić, ale teraz cząstka jej tak naprawdę nie może pogodzić się z tym faktem. Wszystko przyszło tak nagle, a ona jeszcze nie odnalazła się w tym. Nie dopuszczała myśli, że już nigdy może nie zobaczyć Cornelii, Maxa i tych osób, które nie uważały jej za chodzący odłamek śmierci. Położyła wygodnie głowę na pledzie; wcześniej zabierając go z tylnego siedzenia samochodu, podkręciła głośnik ciężkiej muzyki, która teraz roznosiła się po całym volvo. Zamknęła oczy, uśmiechnęła się do siebie mimowolnie i zasnęła, poddając się snom.

***

Przebudziła się, kiedy to samochód zatrzymał się. Wyglądała nieco inaczej niż wcześniej. Cały makijaż rozmazał się po twarzy, a włosy ułożyły się w artystycznym nieładzie. Jej lekko zaróżowione policzki od snu dodawały jej bardziej dziewczęcego uroku. Była nieuczesana, nieumalowana, rozespana, a jednak prezentowała się przesłodko jak na Gotkę, choć wcale nią nie była. Rozkojarzona podniosła lekko głowę, (która teraz wydawała się jej cięższa) i rozejrzała się zdezorientowana. Spojrzała na siedzenie Josha, lecz o dziwo jego tam nie było. Otworzyła ostrożnie drzwi samochodu. Czuła jak pulsuje jej krew w żyłach. Głowa zaczęła ją niemiłosiernie boleć. Upewniła się, czy aby wszystko jest w porządku (chociaż czuła się jakby była nieźle skacowana) i zaczęła szukać wzrokiem brata. Po paru sekundach dostrzegła go stojącego nieopodal samochodu. Palił papierosa chodząc w kółko. Było już chłodno, a na niebie wschodził srebrzysty księżyc. Juliette wysiadła powoli i chwytając się za głowę powlokła się w stronę brata. Kiedy ją zobaczył podszedł do niej i uśmiechnął się szeroko.

- Dziewczyno, gdzie się tak załatwiłaś? – zaśmiał się gasząc papierosa. Ona popatrzyła na niego gniewnie, ale uśmiechnęła się mimowolnie z grymasem.

- Boli mnie szyja, głowa i czuję się jak… jakbym była zalana na śmierć – wymamrotała i usiadła po turecku na asfalcie. Znajdowali się na jakiejś stacji benzynowej, gdzie był prawie całkowicie wzmożony ruch, a ludzi wokoło nie było tak dużo jak w Nowym Jorku. W końcu był środek nocy…

- I nawet tak wyglądasz – parsknął Josh ruszając jej sterczące kosmyki włosów. Szturchnęła go mocno w umięśniony brzuch i pokazała język.

- Daj mi jednego. Muszę zapalić – mruknęła, wyciągając rękę do góry. Zamrugała niepewnie i spojrzała błagalnie na brata. On tylko uniósł brwi i wyciągnął paczkę Malboro, którą wygrzebał z kieszeni czarnych dżinsów. Podał jej niechętnie zerkając na nią.

- Proszę cię, to prowadzi do nałogu i…

- Daruj sobie przemowę o nałogach i tak dalej – przerwała mu. – Lepiej spójrz na siebie, nałogowcu – spiorunowała go wzrokiem i wyjęła z paczki jednego papierosa, po czym zapaliła go zaciągając się swobodnie dymem, który przez moment wypełnił całe jej płuca.

- Och, jak tam chcesz… Rusz się, bo zaraz jedziemy. Jeszcze tylko kawałek i będziemy na miejscu. Ja zaraz wracam, a ty wsiadaj do samochodu i czekaj tam na mnie – wziął od niej papierosy i pospiesznie ruszył przed siebie, a po chwili zniknął już z pola widzenia Juliette.

- Kretyn – mruknęła do siebie i ponownie zaciągnęła się. Wstała niechętnie i wolno stawiając kroki zmierzała ku samochodowi. Chwilę po tym usłyszała czyjeś głosy. Odwróciła się i skierowała wzrok w kierunku starszego mężczyzny, który trzymał w ręku miotłę, co ją zaintrygowało. Obok niego stał Josh i rozmawiał z nim. Kiedy zauważył, że siostra obserwuje go, szybko odszedł od nieznajomego i podążył w jej kierunku.

- Joshua! – wycedziła. – Kto to był? – spytała otwierając drzwi samochodu.

- Nikt. Po prostu jakiś starzec doczepił się mnie. Chciał pożyczyć kilka dolców – powiedział drapiąc się po głowie z niepewnym wyrazem twarzy.

- Mam nadzieję, że mu nie dałeś… Och, jedźmy już – rzuciła wsiadając do auta. Josh również wskoczył do samochodu i odpalił go.

***

Na dworze już świtało. Słońce wznosiło się coraz to wyżej nad horyzontem oświetlając miasta Ameryki. Juliette wciąż była ospała i zmęczona, chociaż większość drogi przespała. Josh za to nie zmrużył oka, bo uzbroił się w kilka puszek napojów energetyzujących. Palił ciągle swoje papierosy i tylko czasem zerkał na siostrę. Ta zdjęła ogromne słuchawki z uszu i spojrzała na Josha, kiedy wcześniej ujrzała wielki transparent z napisem powitania.

- Jesteśmy! – rzuciła podnosząc się i z zaciekawieniem obserwowała okolice. Josh uśmiechnął się łobuzersko i założył przeciwsłoneczne ray bany na nos.

- Już prawie… Jeszcze tylko kawałek i będziemy – oznajmił skręcając w prawo. Juliette odtworzyła okno i wyjrzała przez nie, a porywisty wiatr poruszał jej czarne długie włosy i chłostał jej twarz. Uśmiechała się do siebie zachwycając się widokami. Miała delikatnie zaróżowione policzki od słońca, a po chwili jej włosy kompletnie sterczały we wszystkie strony.

- Jezu, ile jeszcze? Przecież miało być kawałek! – oburzyła się okręcając pierścionek wokół palca, który wciąż nie chciał zejść. Siłowała się z nim, ale on nie dawał za wygraną, niestety.

- Spokojnie. Już jesteśmy… - mruknął parkując czarne volvo na podjeździe obok ogromnego domu, po czym wysiedli z samochodu. Josh zdjął okulary i dał je Juliette, która założyła je. Julie stała jak wryta wpatrując się w wielką posiadłość, a młody Collins w tym czasie wyjmował walizki i torby z bagażnika.

- I jak? – spytał uśmiechając się do niej i wyciągając jego małą walizkę.

- Kurde, nie wiem co powiedzieć. Jest niezły… - wymamrotała zatapiając wzrok w wielkich kolumnach podtrzymujących główne wejście.

- Niezły? To mało powiedziane… - zaśmiał się Josh biorąc dwie walizki. Szturchnął siostrę w bok, a ona otrząsała się i wzięła jedną małą torbę. Obok podjazdu znajdował się dość duży ogród z meblami ogrodowymi i huśtawką, co wywołało uśmiech na twarzy Juliette. Udali się do drzwi przez wspaniały ganek. Josh postawił bagaż i nacisnął dzwonek. Julie zdziwiła się nieco zachowaniem brata, ale doszła do wniosku, że to normalne w tych okolicach, choć to było głupie. Weszli do środka i przez długi korytarz podążali w stronę wielkiego salonu, gdzie ku zdziwieniu Juliette na skórzanej sofie siedział wysoki, wysportowany chłopak skupiając całą swoją uwagę na xboxie. Był niemalże pochłonięty grą i oderwany od rzeczywistości.

- Hej, Michael, tu ziemia! – wrzasnął Josh kładąc walizkę na drewnianej posadzce i szarpnął przyjaciela w ramię. Ten odwrócił się zdezorientowany i w końcu przeniósł wzrok na Josha, a później na Juliette.

- Kto to? – spytał ignorując zupełnie wypowiedź Josha.

- Moja siostra, Juliette. Mówiłem ci przecież, że…

- Sama potrafię się przedstawić. Jestem Juliette, siostra owego palacza – uśmiechnęła się lekko i wyciągnęła dłoń w stronę Michaela, który wstał i delikatnie uścisnął jej rękę. Wciąż chichotała pod nosem zerkając na chłopaka.

„Mężczyzna jest panem domu, lecz w domu winna panować kobieta.”

- Michael, Michael Johnson. Mieszkam tutaj, ale to na pewno wiesz, bo brat palacz mówił ci o mnie zapewne – powiedział unosząc kąciki ust. Wyłączył Xboxa i skupił się na nich, a przede wszystkim na Juliette, która przykuwała jego całą uwagę.

- Stary, co ty robisz tutaj i to w dodatku niemalże nago? – spytał Josh marszcząc lekko brwi i lustrując postać Michaela. Śmiał się z niego wskazując na jego bieliznę. Chłopak stał w samych bokserkach, nie licząc złotego łańcuszka na szyi.

- Cholera, zapomniałem zupełnie o tym. Wiesz która jest godzina? Reszta śpi… - mruknął zawstydzony i usiadł na sofie.

- Jak to reszta? Josh, nie wspominałeś o jakiejś reszcie? – oburzyła się Juliette poprawiając włosy.

- No tak…

- W ogóle ona wie o wszystkim? – popatrzył na Josha.

- Hej! Ja tu jestem! Nie musicie mnie brać za osobę trzecią! – warknęła rzucając torbą.

- Ale nią jesteś – rzucił Josh.

- Tak, pewnie… - prychnęła i założyła ręce.

- Posłuchaj, mała… - zaczął Michael.

- Tylko nie mała! – powiedziała podnosząc głos i posyłając groźne spojrzenia Michael’owi, który odpowiedział uśmiechem.

- Nie myśl sobie, że będziesz tutaj ty i twój braciszek. Mieszkam tu ja, twój brat, Jenna i od dziś może ty, więc nie uważaj się za jakąś księżną – mruknął spokojnie, a uśmiech nie schodził mu z twarzy.

- Ok., załapałam. Tylko trzeba było tak od razu – spojrzała na Josha. – Dopiero w połowie drogi dowiedziałam się, że jedziemy do Filadelfii…

- A więc ona o niczym nie wie? – szepnął Michael i uniósł brwi , a Josh skinął głową ukradkiem.

- Niech tak na razie zostanie. Sam ją we wszystko wtajemniczę… - odpowiedział Josh równie cicho. Juliette w tym czasie rozejrzała się po ogromnym salonie urządzonym w staroświeckim stylu, a jedyna rzeczą z tego wieku była skórzana sofa, która świetnie współgrała z resztą i Xbox oraz laptop. Przeszła wąskim korytarzykiem, później drugim i rozglądając się po ścianach, gdzie wisiały przeróżne obrazy, wpadła na dziewczynę, która pałętała się boso w takiej samej piżamie, jaką miała Juliette – w zabawne zombie.

- Jezu, co jest?! – wrzasnęła.

- Kurde, przepraszam… - wymamrotała Juliette.

- A kim ty w ogóle jesteś?! Siostrą Josha? – rzuciła – i co tutaj robisz o tej porze?! – dziewczyna spiorunowała wzrokiem Julie, ziewnęła głęboko i odrzuciła niemalże czerwone włosy na plecy.

- Owszem, jestem siostrą Josha i od dziś będę tutaj mieszkać. Jestem Juliette. Przepraszam jeszcze raz, że na ciebie wpadłam – wyciągnęła do niej rękę.

- Ok., Juliette. Jestem Jennifer. Na przyszłość patrz jak chodzisz. A i zajebiste buty masz, siostro… - powiedziała wskazując na ciężkie glany Juliette.

- Dzięki… Ty za to masz zajebistą piżamę – uśmiechnęła się, a Jennifer odwzajemniła jej uśmiech.

- Wybacz mi za moje zachowanie, ale nie przepadam jak ktoś zaczepia mnie rano, albo w ogóle widzę kogoś nad ranem – mruknęła poprawiając piżamę. Wyglądała całkiem normalnie i była nawet ładna, jak na dziewczynę w pomalowanych na czarno paznokciach, czerwonych włosach i jakże wspaniałej piżamie w przeurocze zombie z limitowanej edycji. Miała regularne rysy twarzy i duże, karmazynowe usta, które wspaniale harmonizowały z bladą skórą.

- W porządku. Zazwyczaj nie wstaję o czwartej nad ranem… Sama jestem kompletnie zaspana, ale zszokował mnie widok Michaela siedzącego w samych bokserkach i grającego na Xboxie… A ty co w ogóle robisz tutaj? – westchnęła i spytała uśmiechając się szeroko.

- Widzę, że zdążyłaś poznać już naszego Anioła… O Boże… Znów gra? To u niego normalne, że nie śpi, ale darowałby sobie tłuczenie trollów o czwartej nad ranem. Ja szłam do toalety… – powiedziała drapiąc się po czuprynie.

- Anioła?! To wcielone zło – mruknęła przewracając oczyma. – Mogłabyś mi wskazać mój pokój?

- Dobra, wszystko jasne… - zamyśliła się Jennifer.

- Słucham?

- Nic, nic… To te drzwi – wskazała na drzwi obok z pustą plakietką.

- Dzięki – odpowiedziała Juliette i weszła do środka, a Jennifer udała się do toalety. Zamknęła za sobą drzwi i rozejrzała się wokoło. Położyła na podłodze walizkę i otworzyła usta ze zdumienia. Pokój był niesamowity i niezwykle duży, choć urządzony był w podobnym stylu co salon. Na ścianach wisiały przeróżne obrazy, przeważnie z tematyką horrorów, które Juliette lubiła najbardziej; małe okna z ciemnymi zasłonami, zakurzony regał na książki, duża komoda wykonana z ciemnego drewna, wielkie łóżko z haftowaną narzutą, stół z krzesłem, które wyglądało jak tron królewski. Wszędzie było pełno wypalonych świeczek w świecznikach, które wprawiały w niezły klimat. Na komodzie stały dwie trupie czaszki i słoiki z dziwnymi substancjami. Ogólnie pomieszczenie sprawiało dziwne wrażenie, ale to był wymarzony pokój Juliette. Nawet o takim nie śniła. W końcu wszystko było lepsze niż mały kąt na strychu z drzwiami, które miały zaraz spaść z zawiasów.

Po krótkiej chwili Julie siedziała na łóżku, uśmiechała się do siebie i pospiesznie zabrała się za rozpakowywanie rzeczy.

Rozdział 5 -

- Child, don't follow me home

„I bet you wish you had me back

Every night

Every time

You see me when you close your eyes

I bet you wish you had me back

Another chance to get it just like that

Like only I can

I bet you wish you had me back”

Ogromny zegar wiszący na ścianie w korytarzu wybił godzinę dziesiątą. Na dworze świeciło gorące słońce, którego promienie wpadały do pokoi rozświetlając je. Juliette odsłoniła ciężkie zasłony i uchyliła okno, by odświeżyć pomieszczenie i je po prostu przewietrzyć z dziwnych zapachów. Zdążyła już zrobić ze starej bluzeczki szmatkę i pościerać warstwy kurzu z półek, obrazów czy innych rzeczy. Wytrzepała koc zaścielający wielkie łóżko, usadowiła ubrania w półkach i zmieniła wkłady w świecznikach. Najbardziej interesowały ją pojemniki z ciekłymi substancjami oraz trupie czaszki z piszczelami, służące jako świeczniki lub wieszaki. Wszystko było dziwaczne, a zarazem niezwykle fantastyczne.

Przez pół godziny Juliette nie wychodziła z pokoju. Kiedy zdążyła już uporać się ze wszystkim postanowiła zwiedzić dalsze części wspaniałego domu i poznać nawet najmniejsze zakamarki. Ciekawiło ją zupełnie wszystko. Była tak zachwycona światem, w którym się znajdowała, że zupełnie zapomniała o rzeczywistości, a przede wszystkim o stałych lokatorach tego domu. Przebrała się w mig, doprowadziła do porządku, poprawił swoje niesforne kosmyki włosów i wyszła z pokoju. Zapomniała włożyć jakichkolwiek butów, więc powędrowała boso. Z resztą lubiła zawsze chodzić bez butów, czy skarpet. Zastanawiała ją tylko jedna rzecz. Gdzie podziała się jej gitara?

Rozglądając się wciąż wokoło wolnym krokiem szła przed siebie tak, jak zapamiętała drogę, którą wcześniej szła. W takim wielkim domu można było się zgubić, a z korytarza w dodatku były schody, prowadzące jak zgadywała na strych, albo co gorsza do innych pokoi. Dom był przeogromny, chyba największy mieszkalny dom jaki w życiu widziała. Powlokła się do salonu, gdzie na skórzanej, czerwonej sofie siedział Michael. Miał rozmierzwione, lekko potargane włosy. Jego szyję znów zdobił złoty łańcuszek. Tym razem nie był już w samych bokserkach. Siedział w czarnych szortach sięgających do kolan i fioletowej koszulce polo. Oczywiście grał na Xboxie. Był jakże skupiony i oderwany od świata. Ciągle wzdrygał się i kręcił na sofie z emocji, jakie wywierała na nim gra. Kiedy Juliette weszła do salonu, ogarnęły go chyba jeszcze większe emocje, bo oparł się błyskawicznie o sofę i rozluźnił się. Spojrzał na nią badawczo i wodził po jej ciele wzrokiem. Pochłaniał każdy szczegół z wielką dokładnością. Ona nawet nie spojrzała na niego, tylko lekko zarumieniła się czując, że chłopak obserwuje ją. W sumie nie przeszkadzało jej to, ale miała ochotę się odezwać i nawtykać mu. Powstrzymała się jednak i obeszła sofę, siadając na drugim końcu. Michael otrząsnął się i dalej wciągał swój umysł w wir gry. Cóż, nawet jak na ‘nietypową’ Gotkę, Juliette była obdarzona niezwykłą urodą. Delikatna blada skóra, długie kruczoczarne włosy, regularne rysy twarzy i nadzwyczajne duże usta muśnięte krwisto czerwoną szminką. Idealna w każdym calu, nawet jeśli jej urok przysłonięty był po części mrocznym makijażem. Zerknęła na swoją dziwnie plisowaną spódnicę i stwierdziła, że to nie był dobry pomysł na pierwszy rzut oka ubierać się tak. Ściągnęła ukradkiem ją w dół, tak jak zdołała i zaczesała kosmyk włosów za ucho. Spojrzała na twarz Michaela, który wyglądał zupełnie tak samo, jak zobaczyła go, gdy weszła do salonu, a później to identyczne spojrzenie świdrowało ją na wylot.

- Co jest? Zgubiłaś się? – zapytał w końcu, choć to ona zamierzała rozpocząć rozmowę. Odłożył konsolę i obrzucił ją spojrzeniami. Miał bardzo jasne oczy, które Juliette dopiero teraz zauważyła. Były tak przejrzyste i wyraziste, jak głębia oceanu. Na moment zatraciła się w nich, ale potem wyprostowała się i powiedziała:

- Szukam Josha. Nie widziałeś go może? – popatrzył na nią marszcząc brwi i roześmiał się. – Co cię tak bawi? – rzuciła oschle zdezorientowana jego zachowaniem.

- Twój braciszek przesiaduje ze swoją księżniczką w klubie niedaleko. Tam go znajdziesz. Tylko nie zdziw się tym, co zobaczysz – posłał jej chytry uśmieszek.

- Nie rozumiem… - mruknęła piorunując go wzrokiem, choć przychodziło jej to z trudem, gdy patrzyła na te niezwykłe oczy.

- A co tu dużo rozumieć? Siedzi z jakąś laską w klubie i zabawia ją, albo ona jego. Dalej nie rozumiesz, mała? – wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu. Juliette wstała i udała się do drzwi.

- Ta, pewnie. Gdzie on jest? – rzuciła zatrzymując się przed nim i przed ekranem telewizyjnym.

- Hej, zasłaniasz mi! – krzyknął, a uśmiech zniknął mu z twarzy. – Przecież powiedziałem. Ja nic nie wiem więcej – wycedził, a Juliette pokręciła tylko głowa i wyszła. Nie miała ochoty dalej się kłócić, choć stać ją było zasadzić temu rozpieszczonemu chłopaczysku wielkiego kopa. Kiedy jednak opuszczała salon, usłyszała krzyk:

- Ej, Juliette, uroczo wyglądasz, jak się złościsz! – ona odwróciła się na pięcie błyskawicznie i zmarszczyła brwi.

- Pieprz się! – odpowiedziała podnosząc ton.

***

Błądząc po domu w końcu znalazła kuchnię, a jeszcze wcześniej natknęła się znowu na lokatorkę owego domu, na którą wcześniej wpadła, lecz tym razem dziewczyna wyglądała zupełnie inaczej. Jej włosy spięte były niedbale w kok, a kilka kosmyków opadało mimowolnie na ramiona. Skóra zupełnie pobladła (przez biały puder, jak sądziła Juliette, bo sama takiego czasem używała); Na sobie miała czarny top bez ramion z dużym dekoltem (który odsłaniał jej ogromny i nieproporcjonalny biust); kraciaste obcisłe dżinsy i ciężkie buty. Na szyi widniał długi naszyjnik z krzyżem celtyckim, a usta zdobiła krwisto czerwona szminka, podobna takiej, którą miała Juliette. Uśmiechnęła się szeroko na widok dziewczyny i puściła jej oko.

- Cześć, Juliette... Jak się miewasz? – zagadnęła entuzjastycznie.

- A, cześć. W porządku nawet, choć ktoś już zdążył popsuć mój humor – przewróciła oczyma i usiadła na krześle przy stole kuchennym, a Jennifer obok niej.

- Niech zgadnę… Michael? – Juliette pokiwała głową i westchnęła głośno.

- Przyzwyczaisz się. On już tak ma, po prostu taki charakter… Z czasem przywykniesz i nauczysz się znosić jego docinki. Wierz mi, bo sama to przechodzę – uśmiechnęła się i wstała z krzesła. – Napijesz się czegoś?

- Może kawy. Jestem trochę senna… - powiedziała, a Jennifer zaczęła krzątać się po kuchni.

- A więc opowiedz mi coś o sobie, Juliette. Rzadko z którą dziewczyną miewam tak dobre stosunki, więc czuj się wyróżniona. Od razu zrobiłaś na mnie dobre wrażenie. Tylko nie pomyśl sobie, że jestem jakąś lesbą! – zaśmiała się.

- Ależ skąd. Nawet na taką nie wyglądasz – uśmiechnęła się Juliette. – Z resztą coś już nas chyba łączy, jeśli chodzi o styl ubierania się.

- No tak, masz rację… - zlustrowała postać Juliette i posłała kolejny uśmiech.

- Nawet nie sądziłam, że Josh ma siostrę. Nigdy o tobie nie wspominał, ani waszej rodzinie. Wiem tylko o waszych rodzicach. Przykro mi z tego powodu…

- W porządku… - mruknęła Julie.

- Mnie pozostała tylko matka, która przesiaduje niestety na odwyku – westchnęła głośno i zalała wrzącą wodą dwa kubki kawy.

- To też nie za kolorowo… - powiedziała Juliette wkładając łyżeczkę do kubka.

- No tak, ale jakoś nie przejmuję się tym zbytnio – uśmiechnęła się Jennifer i usiadła na krześle słodząc kawę.

- Może głupio to zabrzmi, ale nie uważasz, że Michael jest trochę…

- …porywczy, nieopanowany, impulsywny i bywa chamski? – przerwała Jennifer.

- Tak, właśnie – przytaknęła Julie.

- No normalne, jeśli chodzi o niego… Wiem, bywa to wkurzające, ale niestety już taki jest, to jego natura – upiła kilka łyków i zerknęła na Juliette, która była dziwnie poważna i ze skupieniem obserwowała Jennifer.

- Jak to?

- Kurza stopa! Zupełnie zapomniałam… - położyła czarny kubek na blacie stołu i oparła na nim rękę. Wtedy to Juliette zauważyła, że Jennifer ma na ręce podobny pierścionek do tego, który ona ma wciąż na palcu i nie może go zdjąć.

- Nic już nie rozumiem. Możesz jaśniej? – spytała lustrując jej twarz, a później znów przeniosła wzrok na pierścień.

- No bo… Pewnie Josh sam chce ci o tym powiedzieć, nie wiem z resztą kiedy to nastąpi, ale nawet jakbyś się teraz nie dowiedziała, to z biegiem czasu sama byś do wszystkiego doszła…

- Jennifer! – przerwała zaniepokojona ściskając kubek.

- Okej, okej… W porządku. Tylko będziesz mnie bronić przed Joshem, kiedy będzie chciał mnie zabić, za to co teraz ci powiem… - wymamrotała, a Juliette pokiwała głową i mimowolnie się uśmiechnęła. Upewniła się, że w pobliżu nikogo nie ma i pobiegła zamknąć drzwi do kuchni. Wróciła na swoje miejsce i upiła kilka łyków, bo zaschło jej już w gardle. – Tak więc zacznę od tego, że Filadelfia nie jest takim normalnym miastem jak się wydaje… To znaczy na ogół tak wygląda, ale nocą jest zupełnie inaczej. Nie radzę ci spacerować sama wieczorem po okolicy…

- Co masz na myśli? – wtrąciła.

- No wiesz, powiem ci tyle, że nie sami jesteśmy tutaj. Na przykład… Michael – wyszeptała niemalże spoglądając na przerażoną twarz Juliette, która wyglądała bladziej niż normalnie.

- Proszę cię, ze szczegółami, bo nic nie łapię…

- No bo widzisz… Michael jest… Duchem, a raczej Aniołem, dokładnie Aniołem Wrót Nocy.

- Że co, proszę?! Żartujesz sobie ze mnie? Myślałam, że chociaż ty jesteś normalna – krzyknęła Juliette i wstała z krzesła odsuwając kubek. Jennifer chwyciła ją za rękę.

- Cii! – szepnęła dość głośno zatykając jej usta. – Mówię poważnie, uwierz mi. Wiem, że możesz to odebrać dziwnie i w to nie uwierzyć, ale…

- Czy ty się słyszysz? Jeszcze nie postradałam zmysłów i nie uda cie się mnie wkręcić – szarpnęła się i obrzuciła gniewnymi spojrzeniami Jennifer, która była całkowicie zmieszana.

- Juliette, usiądź proszę! – rzuciła Jennifer spoglądając na Julie, która nie miała pojęcia co zrobić i co o tym wszystkim myśleć. Spuściła wzrok, obróciła się na pięcie i guzdrając się usiadła.

- Dzięki. Mogę ci to wytłumaczyć, ale obiecaj, że nie będziesz mi przerywać. Jeśli chcesz, to nazywaj mnie kompletną wariatką, ale po czasie zmienisz zdanie, mam taką nadzieję… – wymamrotała, a Juliette niechętnie kiwnęła głową, zmrużyła oczy i głęboko westchnęła. – Poparz tylko na swój zacny pierścionek. Nie dziwi cię to, że nie możesz go zdjąć? Sama mam taki sam i jest to normalne, że nie można go ściągnąć. To taka informacja dla wszystkich, że tutaj mieszkasz. Jesteśmy po prostu Oznaczeni. Od wielu tysięcy lat Rada Starszych zadecydowała o tym. Mieszkam tutaj od niedawna, więc jeszcze nie wiem po co one tak dokładnie służą… Pensylwania od dawna była zamieszkiwana przez różne…

Drzwi do kuchni otworzyły się pod wpływem wielkiego trzaśnięcia. Wszedł Michael, a minę miał nieprzyjazną. Juliette wydawał się teraz wyższy.

- …istoty – dokończył przerwaną wypowiedź Jennifer i sięgnął po jabłko, leżące na stole. – Po co jej to wszystko opowiadasz?

- A dlaczego nie?! Najlepiej niech się dowie sama, prawda? Pójdzie do sklepu, a co gorsza do lasu i już nie wróci, albo pożre ją jakiś Wilk lub co gorsza natknie się na jakiegoś Dhampira! – warknęła Jennifer piorunując Michaela. On obrzucił spojrzeniami dziewczyny i podrzucił jabłko do góry, a później z wielką gracją złapał je i zaczął konsumować.

- Rób jak uważasz, choć Josh nie będzie zadowolony. A właśnie… sprawdzałaś już miejsce pobytu braciszka? – powiedział z wielką ironią uśmiechając się sztucznie do Juliette.

- Zejdź mi z oczu – mruknęła nieprawdopodobnie mile. Wolała skupić się na tym co wciąż opowiadała jej Jennifer. Na początku wzięła ją za wariatkę i kretynkę, która naprawdę postradała zmysły, ale kiedy dowiadywała się więcej zaczęła czuć, że to wszystko może być prawdą. Ogarnął ją lęk i ciarki przebiegły jej po ciele, choć zastanawiała się dlaczego, przecież nigdy słowa nie wzbudziły na niej takich emocji. Lubiła drastyczne rzeczy, była w stanie obejrzeć najlepszej klasyki horror bez zajęknięcia. Po prostu była odporna, czuła się tak dobrze. Tym razem było jednak trochę inaczej.

Michael podrapał się po głowie, pokręcił nią i opuścił kuchnię. Juliette odrzuciła kosmyk włosów i przetarła grzbietem dłoni oczy.

- I co ja mam o tym wszystkim myśleć? Jak mam zareagować? – bąknęła.

- Po prostu musisz mi uwierzyć… To nie są jakieś żarty, nie wkręcam cię. Z resztą wybacz mi, ale się spieszę. Powinnaś znaleźć Josha i z nim o tym porozmawiać – dodała Jennifer przygryzając pomalowaną na czerwono wargę. Spojrzała na Juliette, dopiła kawę, która była już kompletnie zimna i wyszła zostawiając ją samą.

Juliette schowała twarz w dłoniach, zmrużyła oczy i podparła się łokciem obserwując kuchnię, która też była niczego sobie. Pozbierała się i udała się do swojego pokoju. Zamiast cieszyć się tymi chwilami, które miały być najlepsze w moim życiu muszę dowiadywać się o rzeczach, które w normalnym życiu są niespotykane, pomyślała wzdychając głęboko.

***

„I breathe you again just to feel you

Underneath my skin, holding on to

The sweet escape is always laced with a familiar taste of poison”

Po chwili, która trwała może niecałe pięć minut, Juliette wybiegła niezauważona z domu przez tylne wejście. Miała ze sobą tylko małą torbę. Rozejrzała się dookoła, czy aby Michael albo Jennifer nie widzieli jej i ruszyła przed siebie. Nie miała pojęcia dokąd idzie i gdzie się znajduje. Coś skłaniało ją do pójścia drogą, która wiodła od ich domu. Chciała za wszelką cenę dowiedzieć się od Josha o tym wszystkim, co powiedziała jej Jennifer. Była totalnie skołowana. Nigdy nie wierzyła w rzeczy nadprzyrodzone, a czytała o nich tylko w książkach, które tak lubiła czytać w wolnych chwilach. Zgłębiała swoją wiedzę o mitycznych istotach, ale nie mogła wyobrazić sobie tego wszystkiego w rzeczywistości. W głowie miała przeróżne wizje i kreowała sobie obrazy, które podsyłała jej wyobraźnia. Krew pulsowała jej w skroniach, zupełnie jak tykający zegarek. Nie mogła opisać tego co czuła, bo było to tak dziwne uczucie. Przecież nie bała się. Nigdy nie była przerażona, a teraz ten lekki dreszczyk emocji zamienił się w ogromny przypływ adrenaliny. Coś niewyobrażalnego działo się z jej umysłem. Czuła się zupełnie tak, jakby brała tabletki ekstazy.

Słońce zaszło za chmury tworząc ciemną smugę na niebie. W tych okolicach temperatura dziwnie spadła, co można było wyraźnie odczuć na swojej skórze.

Mijała różne domy, które na ogół wyglądały zupełnie normalne. Jak na razie nic nie zaszokowało ją na swojej drodze. Co jakiś czas odwracała się, by zorientować się gdzie się znajduje. Nie chciała się zgubić. Jeszcze tego brakowało, by to Josh szukał jej. Teren wokoło był coraz to bardziej wyludniony, kiedy oddała się od domu. Po kilku minutach drogi natknęła się na ogromny… kościół. Na pierwszy rzut oka nie wyglądał jak normalny budynek do celów sakralnych. Był ciemny, obrośnięty trawami, a przede wszystkim małe witrażowe okna zasłonięte były kłębkiem porośniętych pnączy.

„I tell myself that you're not good for me

I wish you well, but desire never leaves

I could fight this til the end

But maybe I don't want to win”

Juliette kusiła ciekawość, choć nie wiedziała co może ją czekać za wielkimi żelaznymi drzwiami. Przecież w końcu był to kościół, co dawał do zrozumienia duży krzyż znajdujący się na czubku najwyższej z wieży. Otworzyła je ostrożnie, choć musiała użyć przy tym sporo siły, bo nie było to taki proste. Weszła do środka, a one same zatrzasnęły się za nią. Przeczesała włosy i poprawiła torebkę, która spadała jej z ramienia. Miała rozwiązane sznurówki od granatowych glanów, które wlokły się razem z nią po kamiennej podłodze. Miejsce wyglądało na spustoszone i bardzo zaniedbane. W oczy rzucały się kawałki kolorowego szkła pałętającego się w rożnych kątach. Juliette nie dostrzegła żywego ducha. Rozglądała się dookoła i co jakiś czas zerkała na wysoki sufit, który liczył około piętnastu metrów wysokości. Na ścianach widniały różnorodne freski, lecz trudno było się domyślić co przedstawiały, gdyż były uszkodzone, zamazane lub w ogóle coś przysłaniało ich widok. Do kościoła niewiadomo skąd wpadł porywisty wiatr, który rozbijał resztki szyb i niszczył pozostałości z prezbiterium. Włosy Juliette poruszały się przysłaniając jej oczy, co utrudniało widok. Nagle torebka zsunęła się jej z ramienia i wylądowała na ziemi. Odrzuciła z trudem długie włosy na plecy, lecz powiew wiatru znów sprawiał, że fruwały niemalże w powietrzu. Dosłownie kilka sekund po tym, wiatr ustąpił, co wydało się bardzo dziwnym zjawiskiem. Juliette wyciągnęła rękę po torebkę, jednak usłyszała coś, co odwróciło jej uwagę. Wyprostowała się i zupełnie zapomniała o jej rzeczach, które leżały na ziemi. Skierowała wzrok ku górze, gdzie usłyszała dźwięk tłuczonego szkła. Wzdrygnęła się, kiedy to kryształki potoczyły się niemalże przed jej nosem. Spojrzała na dużego filara, skąd spadały kawałeczki szkła. W mroku, który panował teraz w kościele dostrzegła postać, choć nie była pewna czy to osoba siedzi na górnej płycie, niedaleko sufitu. Podbiegła bliżej, a nieznajoma postać schowała się w ciemnościach. Juliette nie była w stanie ocenić, kto to tak naprawdę był. Nie dostrzegła twarzy. Zobaczyła tylko czarny długi płaszcz, gdy istota przebiegła tuż obok niej. Stanęła w miejscu i zrobiła kilka kroków do przodu. Wtedy to swoimi ciemnymi oczami, które teraz błyszczały odbijającym się światłem, rozpoznała młodego mężczyznę, siedzącego niedaleko Juliette, na górze. W ręku trzymał książkę. Odwrócił się nagle i spojrzał na Juliette. Wyglądał niesamowicie. Jego niemalże czarne oczy świdrowały ją na wylot. Siedział w skupieniu obserwując każdy jej ruch. Jego nogi zwisały na dół, gdy usiadł bliżej krawędzi piętra górnego. Teraz wszystko widziała bardziej dokładnie. Jego rysy twarzy, lśniące czarne włosy i jakże niezwykłe oczy. Kiedy Juliette postawiła jeden krok w jego kierunku, chłopak poruszył się gwałtownie, a jego notatnik wylądował na ziemi, tuż przed stopami Juliette. Połowa kartek rozsypała się po podłodze. Ona schyliła się powoli, ostrożnie podniosła zeszyt, pozbierała wszystkie świstki papieru. Na białych kartkach narysowane były szkice lub niezwykłe obrazy. Oglądała je uważnie, podczas gdy on znalazł się tuż przed jej twarzą. Był wyższy od niej o jakieś pięć centymetrów, ale prezentował się bardzo zachęcająco. Z resztą sama jego twarz przykuwała uwagę. Serce Juliette zaczęło jej mocniej walić i jakby zamarło w piersiach, choć nie miała pojęcia dlaczego. Spojrzała ukradkiem na chłopaka i zauważyła, że trzyma on w ręku jej torebkę.

- To chyba twoje, jeżeli się nie mylę – powiedział dość cicho, ale subtelnie i wyraźnie. Miał bardzo ciepły głos, co podobało się Juliette, choć najbardziej fascynowały ją jego oczy. Podał jej torebkę, a ona wzięła ją nieśmiało i założyła na ramię.

- Dzięki – mruknęła.

- Nie ma sprawy. A czy możesz mi oddać teraz mój zeszyt? – spytał wskazując na poniszczony zeszyt w rękach Juliette.

- Tak, pewnie – odpowiedziała i wręczyła mu go bez zastanowienia. – Rysujesz?

- Nie wiem czy można to nazwać rysowaniem… - wymamrotał sprawdzając, czy aby nie brakuje jakiejś kartki. – Jesteś tu nowa?

- Rozumiem… - rzekła. – Można tak powiedzieć. No a ty?

- Mieszkam tutaj… jakiś czas – rzucił.

- Przepraszam cię, ale muszę już lecieć. Szukam Josha, to znaczy mojego brata, Josha…

- Collinsa? – spytał unosząc lekko brwi. – Jesteś jego siostrą?

- Tak, niestety… - powiedziała marszcząc czoło. – Muszę iść.

- Nie zatrzymuję cię. Nie przychodź tutaj więcej. To nie jest dobry pomysł pałętać się tutaj sama, w dodatku w opuszczonym kościele, który jak każdemu wiadomo jest nawiedzony – obwieścił bardzo poważnie zniżając głos.

- Tak, pewnie… To niby dlaczego sam tutaj przebywasz? – spytała lustrując jego postać.

- Nie powinno cię to interesować… - spojrzał na nią. Miał naprawdę przeszywający wzrok.

- Ciebie też nie powinno obchodzić moje bezpieczeństwo – powiedziała przerzucając kosmyk włosów.

- Słuchaj, nie mam czasu, ani ochoty, żeby się kłócić. Lepiej zejdź mi z oczu – rzucił i posłał jej tajemnicze spojrzenie, które nie wiedziała jak ma odebrać. Ani raz się nie uśmiechnął, choć ona też jakoś nie paliła się do tego.

- Niby dlaczego?

- Bo zrobi się nieprzyjemnie…

- Czyli? – spytała uśmiechając się sztucznie. Nie wiedziała co robi, choć czuła, że to nie jest całkiem bezpieczne, zadzierać z chłopakiem.

- Chcesz się przekonać?

- Czemu nie… - wypaliła, choć dopiero po chwili uświadomiła sobie co tak naprawdę palnęła. Chłopak chwycił ją za ramiona i przycisnął do najbliższej ściany. Serce Juliette znów zaczęło walić niepohamowanie. Czuła jego oddech na swojej skórze i dotyk, choć to wcale nie był przyjemny dotyk, gdyż lekko ścisnął jej ręce. – Co chcesz mi zrobić? – wycedziła zamykając oczy i zaciskając zęby. Chłopak spojrzał na nią, gdy ich usta prawie się spotkały i puścił ją, po czym zniknął bez śladu…

Rozdział 6 - Wszystko wygląda lepiej, gdy zachodzi słońce

„Take me - I'm alive,

Never was a girl with a wicked mind,

But everything looks better,

When the sun goes down.

I had everything: opportunities for eternity

And I could belong to the night.”

( cytat z piosenki The Pretty Reckless – Make me wanna die )

Zdezorientowana i oszołomiona tą krótką chwilą upadła na ziemię. Zmrużyła swoje błyszczące oczy, w których teraz widać było nutę smutku. Rozejrzała się w poszukiwaniu chłopaka, ale nie zostało mi nim żadnego śladu. Spojrzała na swoje ramiona i ręce. Były poranione i posiniaczone, jednakże nie bolały jej ani trochę. Ale przecież nie zrobił jej krzywdy, a rany powstały na ciele. Jak to możliwe? Ogarnęła ją lekka trwoga i przerażenie. W głowie znów roiło się od setek pytań, na które przecież nikt nie znał odpowiedzi. Chciała go odnaleźć, choć wiedziała, że to jest najlepszym rozwiązaniem. Najlepszym i najrozsądniejszym rozwiązaniem było zapomnienie.

***

Ogarnęła się po długiej chwili rozmyśleń i zabrała torebkę, którą przycisnęła do siebie. Przypomniała sobie o szkicowniku i powędrowała wzrokiem, by go odnaleźć. Bezskutecznie. Chłopak musiał go zabrać, pomyślała głęboko wzdychając.

Wstała powoli z zimnej kamiennej podłogi i udała się w stronę wyjścia. Wciąż oglądała się za siebie w poszukiwaniu nieznajomego. Bała się tego co zrobi, gdy ją znów zobaczy, a jednocześnie chciała go zobaczyć. Napawała się myślą, że musi o wszystkim się dowiedzieć. Teraz była gotowa.

Opuściła ciemny kościół i zmrużyła mocno oczy, gdy promienie dnia oślepiły ją. Przetarła twarz grzbietem ręki i udała się drogą, którą szła wcześniej, (a mianowicie tak jej się wydawało). Cała drżała, choć tak naprawdę nie wiedziała, co wywołuje ten lęk i przerażenie, które opętało jej ciało. Zerknęła na swój pierścień, ale nie zamierzała próbować go zdjąć. Bała się tego, że to okaże się prawdą. Bała się ostrzeżeń Jennifer i tego o czym mówiła. Nie wiedziała, co ma myśleć i co czynić. Teraz pragnęła odnaleźć Josha, albo dom. Czuła jednak, że droga, którą podąża jest całkiem inna niż ta poprzednia, jaką szła wcześniej. Zatrzymała się i błyskawicznie spojrzała za siebie odwracając głowę. Nie było nikogo. Znów pustka i żadnego żywego ducha. Słońce zaszło za kłębiaste ciemne chmury i schowało się, nie chcąc wyjść. Cały świat poszarzał, a temperatura dziwnie spadła gwałtownie się obniżając. Juliette ogarnął chłód i zimno. Dreszcze przeszły jej po ciele, aż zadrżała. Miała na sobie tylko cienki grafitowy płaszcz, podziurawione obcisłe spodnie, długą koszulkę z logo zespołu Iron Maiden i wygodne ciężkie buty, w których było naprawdę ciepło. Zrobiła kilka kroków w tył, mając nadzieję, że się stąd wydostanie i odnajdzie dom jak najszybciej. Przecież nie mogła się zgubić kilka godzin po przyjeździe do nowego miasta, prawda? Cofnęła się w tył, jednak coś uniemożliwiało jej drogę. Wydała z siebie cichy krzyk, prawie że szept i odwróciła się. Odetchnęła z ulgą, kiedy to przed oczami ujrzała ogromne stare drzewo. Zazwyczaj ciężko było ją przestraszyć, doprowadzić do gęsiej skórki, czy wywołać strach, ale tym razem było inaczej. Była przerażona. Same myśli o minionych wydarzeniach wzbudzały w niej paranoiczny lęk. Wiedziała, że musi wziąć się w garść, bo inaczej postrada zupełnie zmysły.

Przyspieszyła gwałtownie kroku przemieszczając się drogą, która odgrodzona była wiekowymi drzewami. Juliette zwolniła kroku, bo zastanowił ja fakt, dlaczego nagle pojawiło się tutaj tyle drzew i to w dodatku tak starych? Otrząsnęła się i ruszyła dalej próbując nie zwracać uwagi na otoczenie. Po kilku minutach zauważyła, że ścieżka się zwęża. Coraz to bardziej zmniejszała się, a drzewa zarastały ją. Z trudem przedzierała się przez ogromne masywne konary i gałęzie, kiedy to w mroku panującym (w takowej gęstwinie) usłyszała krzyki. Ktoś wrzeszczał niemiłosiernie zdzierając gardło i wypowiadając jej imię. Pobiegła w stronę roznoszącego się po lesie dźwięku i dopatrywała się osoby.

- Josh! – wydusiła biegnąc przez chaszcze i uśmiechając się na widok wysokiego bruneta. Nagle pośród drzew pojawiło się niebieskie światło, które oślepiło ich oczy i wyłonił się nie kto inny, a Michael. Wtedy to Juliette zwolniła kroku i uśmiech bezzwłocznie zniknął jej z twarzy. Otrząsnęła się i przetarła oczy, uznając, że to tylko złudzenie.

- Wariatko, gdzie byłaś?! – krzyknął ściskając ją. Michael niechętnie spojrzał na to i zapalił papierosa.

- Szukałam cię? – powiedziała z lekką ironią. – A on co tutaj robi? – wskazała na Michaela, który bawił się zapalniczką.

- Odstawiam rolę drugoplanowego bohatera – mruknął zerkając na nią.

- Jakoś marnie ci idzie – uśmiechnęła się łobuzersko, a on przewrócił oczami i pokręcił głową z chytrym uśmieszkiem.

- Cholera wiesz jak się martwiłem? Dopiero co tutaj przyjechałaś, a już musisz włóczyć się wszędzie? A gdyby coś ci się stało? Nie pomyślałaś o tym?! – wrzasnął z powagą. W jego głosie wyczuwała strach i obawę, ale był jej bratem i zawsze troszczył się o nią, choć czasem przesadzał.

- Już mówiłam, szukałam cię. Ten palant powiedział, że zabawisz się z jakąś panienką w klubie… - powiedziała oschle piorunując wzrokiem Michaela, zaciągającego się papierosem.

- Że co?! – powiedział Josh podenerwowany. Spojrzał na Michaela, który uniósł ręce ku górze i zrobił dziwną minę.

- Stary, żartowałem. Daj spokój… - wymamrotał. Josh tylko odetchnął głęboko i pokręcił głową. Popatrzył na nich i poszedł sobie.

- Widzisz, i co narobiłeś? – obwieściła Juliette szturchając Michaela w ramię.

- Ja? A kto uciekł z domu i urządza sobie wędrówki leśne? – odpowiedział z ironią. Kłócili się przez jakiś czas, aż w końcu zorientowali się, że Josh naprawdę ich opuścił. Wymienili spojrzenia i bez słowa udali się w jego kierunku.

- Głupek.

- Wariatka…

- Możesz przestać? – rzuciła Juliette zatrzymując się i trącając go w ramię.

- Hej, księżniczko nie dotykaj mnie, dobrze? A tak serio, to ty zaczęłaś…

- Że niby co? Daruj sobie te księżniczki. Mam cię dosadź… - syknęła i ruszyła przed siebie. Michael stał w miejscu i przyglądał się jej z wielkim zafascynowaniem.

- I jak zamierzasz stąd wyjść? Przecież nie znasz drogi. Chcesz znowu się zgubić, ROZKAPRYSZONA KRÓLEWNO?

- Przegiąłeś! – wrzasnęła i odwróciła się. Podeszła do niego i chwyciła go za koszulkę, a on złapał ją w talii. Przyciągnął do siebie i obdarował gorącym, bestialskim pocałunkiem. Juliette chciała się wyrwać z jego objęć, ale nie zdołała, bo zatrzymał ją. Nagle puścił ją, a ona teraz nie zamierzała uciekać. Oddała się tej chwili rozkoszy, choć po krótkim czasie przerwała to. Obaj zamilkli w ciszy, a Juliette powoli puściła jego koszulkę i poprawiła ją. Przymknęła oczy i odsunęła się.

- Czemu to zrobiłeś? – spytała półszeptem zerkając w jego zielone, pełne szaleństwa oczy.

- Nie mogłem czekać, a to był najlepszy moment – dodał i ruszył za nią.

- Nikt nie może się dowiedzieć o tym, a najlepiej sam zapomnij. To była tylko chwila zatracenia się. Jestem zmęczona i chyba już dosłownie postradałam zmysły – wycedziła zakładając włosy za ucho. Policzki miała lekko zaróżowione, ale twierdziła, że to przez wcześniejszy bieg.

- A co jeśli powiem o tym komuś? – spytał zerkając na nią kątem oka i uśmiechając się mimowolnie. Juliette zatrzymała się gwałtownie i zmarszczyła brwi. Rzuciła mu wrogie spojrzenie i powiedziała:

- To pozwę cię o molestowanie i próbę gwałtu – pokręciła głową i uśmiechnęła się sztucznie unosząc kąciki. Michael zdębiał, wytrzeszczył lekko oczy i roześmiał się.

- Żartujesz sobie… - mruknął i dostąpił jej kroku, kiedy ruszyła.

- Wcale, że nie. Muszę znaleźć Josha i go przeprosić – dodała i przyspieszyła kroku.

***

Wychodząc z mrocznych zakątków lasu, po krótkim czasie znaleźli drogę, która miała ich doprowadzić do domu. Josha wciąż nie było widać. Słońce wynurzało się zza horyzontu spod warstw chmur. Juliette wycieńczona i rozkojarzona ciężko stąpała po ziemi. Michael wciąż zbliżał się do niej, jednak ona odchodziła dalej lub ignorowała jego gesty.

- Daleko jeszcze? – mruknęła pod nosem.

- Jeszcze… chyba niedaleko – odpowiedział. - Dlaczego taka jesteś? – spytał zerkając na nią zainteresowany. Juliette odwróciła się w jego stronę i spojrzała mu w szalone oczy.

- Jaka?

- No… taka oschła i odporna na czyjeś uczucia – zabrzmiał poważnie przenosząc wzrok na ziemię, a później spojrzał w niebo. Juliette potrząsnęła głową i przygryzła lekko wargę.

- Chyba mnie nie rozumiesz, Michael – zaczęła.

- No właśnie, więc wytłumacz mi to – dodał.

- To nie tak. Lubię cię, choć czasem przeginasz, co mnie denerwuje, ale koleś! Znasz mnie kila godzin, a już dobierałeś się do mnie. I niby ze mną jest coś nie tak? – rzuciła unosząc brwi. Michael podrapał się po czuprynie i pokręcił głową.

- Może masz rację. Dobra, nieważne. Nie było pytania… - westchnął. Zrobiło mu się trochę głupio i był bezradny. Nie wiedział o co tak naprawdę chodziło.

- Chodź, chyba widzę Josha – chwyciła go za rękę i pobiegła, a on uśmiechnął się delikatnie i podążył za nią.

Znaleźli się niedaleko domu, a osobą, którą Juliette wzięła za Josha nią nie była. Zrezygnowana zwolniła kroku i puściła dłoń Michaela. Tuż obok stał ich dom, a oni znajdowali się niemalże przed wspaniale zadbanym ogrodem.

- Powiedz, znasz tę drogę? – spytała zatrzymując się.

- Ja… nie, no coś ty. Zawsze się tutaj gubię…

- Tak, pewnie. Mieszkasz tutaj od urodzenia, a nie znasz drogi do domu. Cóż, to bardzo… dziwnie podejrzanie – wtrąciła się Jennifer wyłaniając się zza wielkiego krzewu.

- Jennifer? Co ty tutaj robisz? – uśmiechnął się niepewnie Michael. Juliette przewróciła oczami i powiedziała dość dosadnie:

- Tak, czyli jednak znałeś drogę? Szliśmy jakąś okrężną, żebyś tylko mógł spędzić ze mną więcej czasu? Ale z ciebie hipokryta…

- Jul… - zaczął.

- Zostaw ją, kochasiu. Daj sobie spokój i poszukaj innej dziewczyny, a nie zakochuj się w siostrze najlepszego kumpla – przerwała mu Jenna i ruszyła za Juliette.

***

Josh siedział wzburzony na skórzanej sofie w salonie oglądając jakiś nudny program. Okazało się, że był to serial, który zazwyczaj oglądały spragnione telenowel dziewczyny. Kiedy Juliette ukradkiem weszła do pomieszczenia, przełączył kanał. Nawet na nią nie spojrzał, a co dopiero nie odezwał się. Podeszła do niego nieśmiało i usiadła na sofie.

- Możemy porozmawiać? – spytała dość cicho zerkając ukradkiem na brata.

- A o czym niby chcesz rozmawiać? – odpowiedział nie zmieniając wyrazu twarzy. Nawet nie spojrzał na nią.

- Chyba jest o czym rozmawiać… Wiesz, jeżeli jestem tak wielkim kłopotem dla ciebie, to może stąd wyjadę? Nie mam pojęcia co i gdzie studiujesz, twój kumpel dobiera się do mnie, twoja kumpela mówi mi o rzeczach, które w normalnym świecie nie istnieją, a niedaleko domu jest opuszczony kościół, gdzie spotkać można dziwne rzeczy – wycedziła.

- Juliette… Chciałem ci o wszystkim powiedzieć. Zaraz, zaraz… Michael się do ciebie dobiera?! – wstał błyskawicznie, jednak ona chwyciła go za ramię.

- Nigdzie nie pójdziesz. Tylko dręczy mnie swoimi tekstami… - mruknęła przewracając oczami. Josh usiadł i odetchnął z ulgą.

- A więc wytłumaczysz mi to wszystko? Bo jeśli nie, to ja spakuję się i po prostu wyjadę. Na koncie mam jakieś oszczędności, więc starczy mi na utrzymanie, a później pomyślę o jakiejś pracy…

- Julie! – przerwał jej unosząc głos. Spojrzał na nią i chwycił za ramię. – Nie wyjedziesz stąd. Nawet, jeśli byś chciała. Teraz powiem ci całą prawdę, jeżeli nie będziesz mi przerywać. Obiecujesz? – powiedział, a Juliette kiwnęła głową, na znak, że się zgadza.

- Słyszałem, co Jenna ci mówiła. Nie byłem zadowolony, bo sam chciałem ci o wszystkim powiedzieć. Możesz wierzyć, lub nie, ale to wszystko prawda. Pamiętasz, gdy pytałaś mnie o moje studiowanie? Zawsze zmieniałem temat, albo w ogóle kombinowałem coś, żeby tylko zmylić cię. Studiuję, owszem, ale nie w takim normalnym collage ‘u. W mojej szkole kształtują nas na… jakby to powiedzieć, wojowników, czy magów. To trochę skomplikowane… - Juliette obserwowała go i miała nadzieję, że jednak żartuje, ale Josh wydawał się bardzo poważny i skupiony tym co mówi. – Dostałaś ode mnie pierścień. Wiesz, że nie możesz go zdjąć?

- Domyśliłam się, gdy próbowałam. Jenna mówiła coś o oznaczeniach… - odpowiedziała marszcząc brwi.

- Tak, to prawda. Jesteśmy Oznaczeni. Należymy do tego miasta, a w dodatku posiadając taki pierścień jesteś czyjąś własnością. Nie możemy z niego tak po prostu wyjechać, jeżeli się tutaj znalazłeś. Tu nie ma przypadkowych osób. Każdy znalazł się tutaj, bo takie było jego przeznaczenie – przerwał, gdy zobaczył w progu Jennifer opierającą się o framugi.

- Kontynuuj, ja chętnie posłucham. Sama jestem tutaj od niedawna… - wtrąciła się i wyłączyła telewizor.

- A jakie było moje przeznaczenie? – uśmiechnęła się niepewnie Juliette.

- Tego jeszcze nie wiem – odpowiedział bez przekonania Josh i wymienił spojrzenia z Jennifer.

- A ty, Jenny? – spytała Julie spoglądając na nią.

- Totalny przypadkiem, wciąż tak uważam. Babcia zapisała mnie do tutejszej szkoły. Początkowo nie zamierzałam tutaj chodzić, ale byłam zmuszona, gdy zamieszkałam w tym domu. A później ktoś przysłał mi pierścień i tak wyszło, że utkwiłam tutaj – rzekła uśmiechając się lekko.

- Ok, powoli zaczynam łapać o co w tym wszystkim chodzi, ale to oznacza, że już nigdy nie wrócę do domu? To znaczy, nie zobaczę grobu rodziców? – wymamrotała Juliette.

- Przykro mi… - szepnęła Jenna.

- To dlaczego ty, Josh mogłeś po mnie przyjechać, skoro nie można opuszczać miasta? – wycedziła Julie spoglądając na niego podejrzliwie.

- Dostałem przepustkę – uśmiechnął się niepewnie znów wymieniając spojrzenia z Jennifer.

- Zupełnie pokręcone… Nie można stąd wyjechać, ale można dostać przepustkę? To dość śmieszne… - zaśmiała się ironicznie. – Na co mam uważać? Bo skoro tutaj jest jakiś las, do którego nie można wchodzić oraz opustoszałe kościoły, to pewnie coś tam jest. Wilki czy niedźwiedzie? A może jakiś pedofil lata nocą po mieście? – zachichotała. Josh zmarszczył czoło i wcale nie bawiło go to, co powiedziała Juliette, podobnie jak Jennifer.

- Juliette, tutaj nie jest tak bezpiecznie jak się wydaje. Myślisz, że po co kształcą nas na wojowników? Głównym zagrożeniem dla nas, śmiertelników są Dhampiry i Wilki. Choć podobno krążą plotki o pojawieniu się Upadłych Aniołów, ale to nie jest pewne – wyszeptał Josh. Jenna usiadła obok nich na sofie i podkuliła nogi. Juliette z niedowierzeniem obserwowała ich poważne twarze.

- Co to jest Dham… No nieważne, jak to się zwie, bo Wilk to kojarzę z biologii. A o Aniołach czytałam. To takie co mają skrzydła, prawda? – rzuciła z ironią.

- Czy ty sobie z nas kpisz? – spytał Michael niewiadomo skąd pojawiając się obok jej ucha. Juliette wzdrygnęła się i spojrzała mu w jego szalone oczy, które przepełnione były czymś, czego wcześniej nie dostrzegła.

- Michael, postaw się w jej sytuacji – szturchnęła go Jennifer w ramię, a on poprawił tylko koszulkę i usiadł na fotelu.

- Czy ktoś mi to wyjaśni? – ponaglała Juliette.

- Och… Dhampir to wampir półkrwi. Posiada ludzkie cechy, ale tak naprawdę jest maszyną do zabijania, śmiertelników, czyli takich jak my. Dlatego, że są w połowie ludźmi, mogą swobodnie poruszać się po słońcu, ale i tak polują nocą, dla zachowania zasad ich przodków, wampirów, które już dawno wyginęły. Nigdy nie ufaj Dhampirom, bo są przebiegłe i są wspaniałymi łowczymi, co oznacza, że wiedzą jak skusić ofiarę. Jeżeli natkniesz się na jednego z nich, możesz tego nie przeżyć. Zazwyczaj przypominają zwykłych śmiertelników, ale poznasz ich po znamieniu na sercu i po oczach, jeżeli posiądziesz taką zdolność rozpoznawania ich – obwieścił Michael.

- Gdzie mieszkają? – spytała Julie.

- To dość trudne pytanie… Są wszędzie. Próbują się wtopić w otoczenie i czasem możesz spotkać takiego w jakimś klubie lub barze. Nigdy nie atakują na oczach ludzi, więc nie musisz się obawiać, że w miejscu publicznym coś skosztuje twojej krwi. A właśnie… wspominałem, że karmią się ludzką krwią? Normalnie mogą jeść zwyczajne jedzenie, śpią, choć sporadycznie, ale by zdobyć siłę i energię muszą pić ludzką krew. Wsysają się…

- Michael, dość! – krzyknęła Jennifer przerywając jego wypowiedź. – Powiedz lepiej jak się bronić, albo opowiedz o Aniołach Wrót Nocy.

- Spalić na stosie, wbić drewniany kołek, albo wyrwać serce, choć to ostatnie nie jest za rozsądne, jeśli chodzi o zwykłego szarego śmiertelnika. Uprzedzam, że nie działa na nich święcona woda, ani czosnek. A co do Aniołów, to nie będę o sobie opowiadał. Poczytajcie coś w książkach, a na pewno się wam to przyda – uśmiechnął się chytrze i zniknął z salonu. Juliette otworzyła usta ze zdumienia.

- On… On mówił poważnie? – wydusiła spoglądając na Josha, a później na Jenny.

- Tak, owszem. To była najbardziej poważna rzecz i prawdziwa, jaką chyba kiedykolwiek powiedział. Po za tym, że nienawidzi tego miasta… ale to już inną drogą – odpowiedziała Jennifer.

- I jak tu żyć, Josh?

- Nie martw się. Zapisałem cię do tutejszej szkoły. Reszty dowiesz się z biegiem czasu – uśmiechnął się do niej, a ona spiorunowała go wzrokiem.

- Że co?! – wrzasnęła. – Mam się tutaj uczyć pośród głodnych bestii i jakichś tam Aniołów, które nie są normalne?

- Do było nawet zabawne. Anioły, które nie są normalne… Słyszałeś, Michael? – roześmiał się Jennifer. – Juliette, dasz radę, tak jak ja. Nauczysz się wszystkiego i zobaczysz, że da się tutaj żyć, choć po zmroku jest trochę gorzej.

- Obyś miała rację… - spojrzała na nią i udała się do swojego pokoju.

Rozdział 7 -

Tajemnica przyciąga inną tajemnicę.

„Greatest thrill

Not to kill

But to have the prize of the night

Hypocrite

Wannabe friend”

(cytat z utworu Nightwish - Wish I Had An Angel)

Przez kolejne dni Juliette próbowała w jakiś sposób przyswoić sobie wszystkie wiadomości, o których opowiadali jej przyjaciele. Zmagała się z myślami i układała sobie w głowie wszystkie informacje. Była w tym bardzo dobra. Świetnie zapamiętywała nawet najdrobniejsze szczegóły. Potrafiła niezwykle wykreować to sobie w głowie. Najbardziej fascynowały ją Dhampiry, o których Michael tyle opowiadać, chociaż tak naprawdę z tego co wiedziała, były niebezpieczne i nikt nie chciałby spotkać go na swojej drodze. Czy faktycznie to bestie rządne krwi? Czy naprawdę posiadają więcej cech wampira niż szarego śmiertelnika? Lecz Juliette wciąż zastanawiał opuszczony kościół, w którym niedawno się znalazła. Wszystko było takie skomplikowane i trudne do pojęcia. Nikt o zdrowym rozsądku nie uwierzyłby w istnienie takich istot po usłyszeniu taniej bajeczki. Jednak ona wiedziała, że to dzieje się naprawdę. Coś w środku skłaniało ją do tego, by uwierzyła, ale tak naprawdę w głębi duszy była tym wszystkim podenerwowana.

***

Zegar odmierzał czas nieubłaganie. Dochodziło pół do drugiej po południu. Juliette spała w swoim pokoju przysypana stosem zakurzonych, starych książek. Panował tam półmrok, przez zasłonięte kotarami okna. Cały ranek spędziła na poszerzaniu wiedzy. Przeczytała kilka opowiadań i legend znajdujących się w domu. Nie trudno było o zabytkowe starocie, jak i książki. W domu mieściła się wielka piwnica z małą biblioteczką, gdzie można było wyszperać coś dla siebie. Juliette jak najwidoczniej wiele tego znalazła, bo spod lawiny książek, wystawały jej tylko czarne kosmyki włosów i swobodnie zwisająca ręka.

W pokoju rozległo się pukanie. Juliette ani drgnęła. Nic dziwnego, bo przecież ledwo oddychała przyciśnięta starymi księgami. Ktoś zapukał mocniej, aż w końcu po prostu zaczął się dobijać do drzwi. Głośne łomotanie wypełniło całe pomieszczenie.

- Juliette! Julie! – wrzeszczała Jennifer. W tym momencie Juliette próbowała podnieść się, ale straciła przez moment panowanie nad swym ciałem z powodu ciężaru na plecach i wylądowała na ziemi z wielkim hukiem. Tona książek przysypała ją znowu, spadając jej na głowę. Zdezorientowana i rozkojarzona otrząsnęła się i przetarła oczy. Potrząsnęła głową, a później podnosząc się, wstała. Jennifer zaraz po tym bez zastanowienia otworzyła drzwi i wbiegła błyskawicznie do środka.

- Co jest, do cholery?! Co się z tobą dzieje? – wycedziła marszcząc brwi ciemnooka czerwono włosa w potarganych spodniach, mrocznym makijażu i niedbale upiętych włosach. Jej ręce i szyję zdobiły jak zwykle ciężkie łańcuchy(w tym celtycki krzyż) i pieszczochy. Podbiegła do dziewczyny i zaczęła odrzucać na łóżko książki. Juliette popatrzyła na nią przecierając grzbietem ręki oko i powiedziała mamrocząc:

- Wszystko w porządku. Zasnęłam nad książki i… tyle.

- Żeby to tylko nad jedną… Wyglądasz jakbyś była nieźle skacowana, dziewczyno. Na pewno dobrze się czujesz? – spytała Jen spoglądając na nią. Znały się może krótko, ale już były dla siebie bliskie, jak siostry.

- Tak, pewnie. Po prostu nie spałam w nocy, tylko czytałam… Co tak w ogóle chciałaś ode mnie? Bo strasznie łomotałaś w drzwi – uśmiechnęła się lekko Juliette i zabrała się do porządkowania sterty książek.

- Wpadłam spytać, co zjesz na lunch. Michael wczoraj zaproponował spaghetti, a Josha nie ma. Zjesz z nami? – zerknęła na nią Jenna poprawiając obcisły czarny top ze śmiesznie wykrawanym dekoltem, który odsłaniał jej niezwykle duży biust.

- Tak, chętnie – odpowiedziała Jul.

- Okej, a więc za kilka minut widzimy się w kuchni, młoda – puściła do Julie oko i odwróciła się na pięcie zmierzając s stronę wyjścia.

- Jenna! Zaczekaj, proszę… - zaczęła, a dziewczyna momentalnie spojrzała na nią unosząc lekko brwi.

- Tak?

- Możemy później pogadać? – spytała Juliette wyraźnie ściszając ton. Jennifer zmarszczyła lekko swoje wypudrowane białym pudrem. Uśmiechnęła się niepewnie na nią zerkając i kiwnęła głową.

- Pewnie. O czym tylko chcesz – odparła w krzywym uśmiechu spoglądając kątem oka na stos książek, które zdążyła już ułożyć Juliette, a potem zniknęła w ciemnym korytarzu, zostawiając za sobą tylko niewidoczną smugę słodkich perfum.

„Człowiek jest tajemnicą - z tajemnicy przybywa i w tajemnicę odchodzi.”

***

W czarnych obcisłych dżinsach, czerwonej męskiej koszuli; (która nie miała kilku guzików) i zielonych, przetartych, rozwiązanych martensach przez długi korytarz wlokła się Juliette, trzymając pod ręką pożółkłą książkę. W domu w ogóle było zadziwiająco ciemno. Pewnie przez tę pogodę, pomyślała Juliette zmierzając w stronę kuchni.

Z pokoju Michaela, który znajdował się obok pierwszej toalety i tuż przed salonem, dochodziły dziwne dźwięki, a raczej odgłosy. Juliette zatrzymała się na moment marszcząc brwi. Ku jej zdziwieniu zza drzwi wyłonił się Michael w objęciach jakiejś wypindrzonej blondynki. Dziewczyna przekraczała próg pokoju zakładając spódniczkę mini jednocześnie. Michael był w samych bokserkach, z resztą często można było go tak spotkać. Juliette odsunęła się kilka kroków w tył, bo nie chciała na to patrzeć. Blondynka ciągle chichotała, gdy Michael szeptał jej coś do ucha. Po krótkiej chwili chłopak zorientował się, że Juliette stoi tuż obok nich z dziwnym wyrazem twarzy. Jego mina zrzedła, a „blond seksbomba” otworzyła usta i obrzuciła Juliette wrogim spojrzeniem.

- Co ty tutaj robisz?! – wrzasnął Michael piorunując ją wzrokiem. Puścił blondynę i skierował się w stronę Juliette.

- Jenna zawołała mnie na lunch. Nie moja wina, że akurat ty wyszedłeś ze swojego pokoju z jakąś lafiryndą… - powiedziała z ironią uśmiechając się sztucznie do dziewczyny, która nadąsała się okropnie i poczerwieniała ze złości. Wydawało się, że zaraz wybuchnie.

- Ja ci dam… - zaczęła rzucając się na Juliette, ale Michael ją powstrzymał.

- Co takiego? – szepnęła Julie do blondynki uśmiechając się chytrze. – Nie obchodzi mnie co wyprawiasz sobie z nią, ani w ogóle mnie nie obchodzi twoja osoba. Rób sobie co chcesz, ale teraz przepuść mnie i daruj sobie – wypaliła przepychając się obok niego. Przyspieszyła kroku i w kilka sekund znalazła się w sporej kuchni.

- Siadaj, młoda. Nakryłam już do stołu, tylko muszę…

- Straciłam apetyt – przerwała jej Juliette siadając i krzyżując ręce na piersiach.

- Jak to? Co znów się stało? – spojrzała na nią Jenna oblizując palec, który wcześniej zamoczyła w swoim sosie.

- Nic takiego. Zaraz z resztą się dowiesz – powiedziała i popatrzyła na Michaela, który odprowadzał swoją blondynkę.

- A, już rozumiem.

- Nie, nie rozumiesz chyba. Nienawidzę go! Co za palant… - westchnęła. – Zjemy w ogrodzie? Świetnie wygląda to spaghetti – Jenna popatrzyła na nią z uśmiechem i podała jej talerz. Chwilę po tym udały się do ogrodu.

- A więc co jest grane między tobą, a Michaelem? – spytała Jenna pochłaniając małą porcję makaronu i sosu. Julie obrzuciła ją dziwnym spojrzeniem.

- No właśnie nic. Ja go nie rozumiem. Nie będę się po prostu do niego odzywać. Denerwuje mnie… - rzuciła nurkując widelcem w makaronie. Jennifer uśmiechnęła się do siebie.

- Chciałaś o czymś pogadać, prawda? – zerknęła na nią Jen. Siedziały w małej, starej altanie, która nadawała się do jak najszybszego remontu, ale nikt nie zamierzał jej odnawiać. Sama w sobie była urocza.

- A, no tak… - zamyśliła się. – A gdzie jest tak w ogóle Josh?

- Josh? Chcesz rozmawiać o Joshu? – zdziwiła się Jenna marszcząc czoło.

- Nie, ależ skąd. Wiesz, gdzie jest? Nie widziałam go od rana… - wymamrotała.

- Nie mam pojęcia. Przez ostatni tydzień też tak znikał, a później wracał jakiś inny… wzburzony. Czasem martwię się o niego – westchnęła głośno Jennifer podpierając głowę.

- Dziwne… - mruknęła Julie. – Wiesz, wyczytałam w tych książkach, że ten dom, w którym aktualnie mieszkamy kiedyś należał do jakiejś zamożnej rodziny Fireheartów. Nie mam pojęcia dokładnie do kogo, ale tak tam pisało. W ogóle znalazłam drzewo genealogiczne tej rodziny, ale nie zdołałam niczego odczytać, bo było napisane w jakimś obcym języku… - wyszeptała.

- Gdzie znalazłaś te książki? – spytała Jenna odstawiając pusty talerz.

- No jak to gdzie? – oburzyła się Juliette. – W piwnicy, to znaczy w tej biblioteczce…

- Że co? Czemu nikomu nie powiedziałaś?! – szepnęła Jenna, wyraźnie nie chcąc, żeby ktoś prócz Julie ją usłyszał. – Michael cię zabije! To jego książki… Zakazał się do nich zbliżać, a co dopiero ruszać, czy czytać. Musimy je tam zaraz odnieść i odłożyć na swoje miejsce.

- Przecież to tylko książki…

- No coś ty… To chyba jedyna rzecz, której tak strzeże. Nie mam pojęcia, dlaczego – wycedziła zdenerwowana Jenna. Chwilę po tym niespodziewanie pojawił się Michael.

- Cześć, Jennifer i dziewczyno, której imienia nie będę wypowiadał – powiedział obrzucając Juliette piorunującym spojrzeniem.

- Daruj sobie. Już pożegnałeś się ze swoją muzą? – rzuciła Julie.

- Jak widać.

- Dość. Nie mogę was słuchać. Michael, gdzie jest Josh? – spytała Jenna, sprowadzając go na inny temat.

- Co, znowu zgubiłyście samotnego kochasia? Josh jest dużym chłopcem, nie wymaga specjalnej troski – dodał dosadnie.

- Kochasiem, to ty jesteś. Zejdź mi z oczu… - mruknęła Juliette.

- I tak nie mam zamiaru tutaj dłużej zostawać. Jadę na spotkanie… - obwieścił i zniknął w mgnieniu oka, jakby rozpłynął się w unoszącej się mgle.

- Myślisz, że się zorientował? – szepnęła Juliette przybliżając się do Jennifer. – On na pewno zniknął? Nie cierpię takich typów…

- Z jego spotkaniami bywa różnie, ale traktuje je poważnie i znika niespodziewanie. Mamy jakieś dwie godziny czasu. Raczej nie dowiedział się o książkach. Mamy szczęście. Chodź, musimy się pospieszyć – rzuciła Jennifer i ruszyła szybkim krokiem do środka, a Juliette popędziła za nią.

„W piwnicach pachnie tajemnicą i kryjówką.”

***

Jennifer wyglądała na podenerwowaną. Nawet jej mroczny makijaż nie zdołał tego ukryć. Znalazły się już w pokoju Juliette i pakowały książki do szarych pudeł.

- Jak ty w ogóle je tutaj zaciągnęłaś? – spytała Jenna przeglądając pergaminowe kartki zszyte ze sobą mocnym rzemykiem.

- Normalnie. Lubię chodzić nocami, kiedy nie mogę zasnąć. W poprzednim domu zawsze wymykałam się na grób rodziców i zanosiłam kwiaty. A z książkami to było tak, że spacerowałam sobie po ogrodzie i podziwiałam księżyc… no i wtedy to natknęłam się na małe drzwiczki w ogrodzie. Weszłam do środka. Pomieszczenie było ogromne, ale strasznie ciemne. Miałam ze sobą papierosy Josha, bo często mu je podkradałam. Zapalniczkę też miałam. Zaświeciłam ją no i zobaczyłam dwa regały książek.

- Czyli jednak są tam te książki… - wyszeptała zaciekawiona Jenna zamyślając się.

- Aktualnie nie, bo prawie wszystkie wyniosłam. To dziwne, ale nic tam nie było poza tymi regałami. Zupełnie nic – mruknęła Juliette wkładając ostatnią książkę do pudełka.

- Zastanawia mnie tylko fakt, dlaczego drzwi były otwarte? – napomknęła Jenna i wzięła się do dźwigania pudeł z Julie.

- Właśnie… Skoro Michaelowi tak na nich zależało, to czemu nie zamknął drzwi?

***

Po upłynięciu około trzydziestu minut dziewczyny zaciągnęły wszystkie pudła do ogrodu. Na dworze robiło się coraz chłodniej, choć był środek przerwy międzyszkolnej, jednak w tej części Pensylwanii pogoda często lubiła płatać figle.

- To już wszystkie – powiedziała zmęczona Jennifer odkładając ostatnie pudło i siadając na jednym z nich. Spojrzała w kierunku Juliette. Na jej twarzy malowało się zdziwienie i przerażenie. – Co jest? – spytała, a Juliette zaczęła dotykać ścian domu w różnych miejscach niepewnie.

- Były tutaj! Dam głowę, że tutaj były! No przecież wchodziła nimi do piwnicy! – wrzasnęła Juliette chwytając się za głowę.

- To niemożliwe… Na pewno? Przypomnij sobie, Julie. Może jednak pomyliłaś miejsca? Skup się, młoda – ponaglała ją Jennifer równie przerażona i zdenerwowana co Juliette.

- Przecież widziałam! Sama tam byłam. Niby skąd wzięłam te książki? Chyba nie myślisz, że kłamię? – popatrzyła na książki, a później przeniosła błagalny wzrok na Jennę.

- Słyszałam o piwnicy, ale nigdy wcześniej jej nie widziałam, ani w niej nie byłam… - wyszeptała Jenna. – Oczywiście, że ci wierzę.

Tymczasem dziewczyny usłyszały czyjś głos i dziwny szmer. Rozejrzały się i wymieniły spojrzenia.

- Hej, wróciłem! – rozległ się wrzask, dochodzący z altany…

Rozdział 8 – Prawda powoli zaczyna wychodzić na jaw

Juliette i Jennifer wymieniły przerażone spojrzenia. Boże on wrócił, panikowała w myślach Julie. Szybko przesunęły pudełka w głąb gęstego żywopłotu.

- Spokojnie, tylko nie wpadaj w panikę… - uspakajała ją Jenna. – Chodź, obejdziemy dom, żeby nie wzbudzać żadnych podejrzeń – wyszeptała. Julie pokiwała tylko na znak, że się zgadza.

Obiegły dom i w szybkim tempie znalazły się tuż przed wejściem do salonu, skąd obserwowały Josha, który krzątał się po kuchni.

- Josh?! – powiedziały chórem. Juliette zdziwił fakt, że to właśnie jej brat pojawił się w domu. Jennifer jakby pobladła z tego wszystkiego i wyglądała, jakby zobaczyła ducha.

- Co ty tutaj robisz? Myślałam, że to Michael… - wycedziła Juliette udając się do kuchni. Josh popatrzył na nie marszcząc brwi i wyciągnął z kieszeni camela, po czym zaczął przeszukiwać dżinsowe spodnie, by go zapalić zapałkami lub zapalniczką. Zawiedziony zaklął pod nosem, a Jenna w tym czasie wyjęła z kieszeni małą paczuszkę i rzuciła mu ją.

- Od kiedy ty palisz?! – mruknął spoglądając na nią z papierosem w ustach i wytrzeszczył dziwnie oczy. – A tak w ogóle Julie, chcesz jakąś imprezę urodzinową? Nie jestem w tym dobry, a po za tym nie znam się na urodzinach. Ostatni raz obchodziłem je, gdy miałem chyba trzynaście lat… - mruknął.

Zapalił camela, oddał jej zapałki i zaciągnął się mocno.

- Palę od kiedy mam świeczki w pokoju – uśmiechnęła się do niego, a potem spojrzała badawczo na Juliette. – Nie mówiłaś, że masz niedługo urodziny, a ty Josh widać, że jesteś nieobyty w te klocki…

- Ej, dość! Skończcie już te pogaduszki. Nie obchodzę żadnych urodzin i nigdy nie obchodziłam! Dobrze wiesz, Josh! A tak po za tym to nie odpowiedziałeś mi na pytanie! – oburzyła się Juliette i trąciła chłopaka w ramię. Przewróciła oczami i skrzyżowała ręce.

- Ach, tak… - podrapał się po głowie. – No… przyjechałem z miasta. Miałem drobne sprawy do załatwienia.

- Gdzie Michael? – spytała przeczesując kosmyk włosów, który opadał jej na bladą twarz.

- Niby skąd mam wiedzieć? Zaraz, zaraz… Dlaczego cię on interesuje, młoda? – popatrzył na nią podejrzliwie strzepując popiół z papierosa do filiżanki, którą później odstawił na miejsce, skąd ją wziął. Jenna tylko przewróciła oczami i westchnęła głośno.

- Och, odczep się… - syknęła Juliette i obrzuciła go świdrującym spojrzeniem. Jennifer obserwowała ich sprzeczkę, aż w końcu nie wytrzymała i wypaliła:

- Juliette zabrała książki Michaela i teraz chcemy je odstawić na miejsce, ale drzwi do piwnicy jakby zniknęły…

- Że co?! Te książki z jego biblioteki, o której tak dużo zawsze gada? – krzyknął wytrzeszczając oczy jeszcze bardziej i zakaszlał krztusząc się dymem. Teraz to on świdrował wzrokiem Juliette na wylot.

- Dlaczego mu powiedziałaś? Jego reakcja była do przewidziana – powiedziała zbulwersowana Julie i usiadła na krześle krzyżując ręce na piersiach.

- Może on wiem, jak nam pomóc, bo i tak prędzej czy później Michael się dowie. Lada moment wróci ze swojego spotkania –powiedziała siadając obok niej. – Josh, proszę pomóż nam – zwróciła się do niego spoglądając w jego barwne tęczówki. Josh przez chwilę lustrował jej postać zastanawiając się na tym wszystkim.

- Ale niby jak ja mam wam pomóc? Michael i tak o wszystkim się dowie… - oznajmił, kiedy to niespodziewanie w pomieszczeniu pojawił się Michael. Zupełnie niewiadomo skąd i w jaki sposób znalazł się tuż obok nich.

- O czym się dowiem? – spytał uśmiechając się szarmancko i spoglądając kolejno na nich. Ubrany był w zwyczajne dżinsy i ciemną koszulkę polo. Jejku, rzadko widuję go w ubraniu, pomyślała Juliette podnosząc głowę. Była zupełnie wytrącona z uwagi i nieskupiona.

- O niczym – wycedziła Jenna niepewnie i rzuciła ukradkiem błagalne spojrzenie Juliette.

- Dajcie spokój. Josh? – ponaglał Michael podchodząc do przyjaciela.

- Zabrałam twoje książki… - powiedziała Juliette niespodziewanie i wstała z krzesła. – Nie wiem jaką popełniłam zbrodnię, ale tak, ukradła je. To znaczy nie wiedziałam że są twoje i…

- Co takiego? Wkradłaś się do mojej biblioteki i tak po prostu je zabrałaś?! – wrzasnął przerywając jej wypowiedź. Jenna jakby zamarła i siedziała bez ruchu z trudem przełykając ślinę.

- Nie miałam pojęcia, że są twoje! Piwnica była otwarta i…

- Jak to? Przecież zawsze ją zamykam… Mów dalej – przerwał jej ponownie. Był jakże poważny i zdeterminowany. Jego przyjaciele jeszcze nigdy nie widzieli go takiego.

- No po… prostu – wymamrotała powoli i niepewnie. – Chodziłam sobie nocą po ogrodzie no i zobaczyłam drzwi. Otworzyłam je potem zaczęłam czytać te książki. Zabrałam je do siebie, a później to powiedziałam o tym Jennie. Ona uświadomiła mnie, że są one twoje i postanowiłyśmy je odstawić na miejsce, lecz kiedy zaniosłyśmy je do ogrodu, drzwiczki zniknęły razem z biblioteczką – opowiedziała prawie nie biorąc oddechu. Trzęsła się z zimna i dygotała mówiąc, gdyż dom wypełnił nagle chłód. Jenna i Josh również byli zaskoczeni tym incydentem.

- Ale jak to? Przecież tak po prostu nie mogły sobie zniknąć – wtrącił się Josh dopalając camela i wyciągając kolejnego. – Prawda, Michael? A właściwie co ty robiłaś w nocy w ogrodzie?! – chłopak popatrzył na niego z poważnym wyrazem twarzy i przeczesał ciemne włosy, a Juliette wzruszyła tylko ramionami.

- Otóż to, że mogły… - odpowiedział spoglądając badawczo na Juliette.

***

Tego wieczoru Juliette, Michael, Jennifer i Josh nie wyglądali na zachwyconych tym co zaistniało. Julie nie wiedziała co tak naprawdę to znaczyło, ale uważała, że to wszystko jej wina. Jenna również nie rozumiała prawie niczego, ale postanowiła zachować to dla siebie. Michael był wciąż poważny i zdeterminowany, jak wcześniej. Siedzieli teraz w salonie na czerwonej sofie, która prócz telewizor i innych sprzętów różniła się od reszty zabytkowych rzeczy w wystroju wnętrze. Przed ich twarzami stały kartonowe pudła wypełnione książkami. Michael wyciągnął je kolejno i sprawdzał, czy wszystko się zgadza. Josh chwycił jedną do ręki i zaciekawiony tym co przeczytał, powiedział:

- Ej, tutaj jest napisane o tym kościele, który znajduje się niedaleko naszego domu. – Juliette spojrzała na brata marszcząc czoło i wyrwała mu książkę z ręki.

- Pokaż to – dodała przeglądając starą okładkę, która niemalże rozsypywała się.

- Oddaj to, Juliette. Nie powinnaś tego czytać – obwieścił Michael i wyciągnął dłoń w jej kierunku, oczekując aż dziewczyna odda mu lekturę.

- Dlaczego nie powinna tego czytać? Mike, powiesz nam w końcu o co tutaj tak naprawdę chodzi? – wypaliła Jenna zdenerwowana. Odrzuciła niesforny kosmyk czerwonych włosów i spoglądnęła na niego.

- No właśnie. Powiesz nam, Michael? – powtórzyła Juliette z nutą ironii w głosie i schowała ukradkiem książkę pod czarny sweter, który teraz miała zarzucony na siebie.

- Nie. Nie mogę wam nic powiedzieć – mruknął.

- Słucham? Jeśli ty nie możesz, to ja również nie mogę oddać ci tej książki. Nie ma sensu tutaj tkwić i rozmyślać o czymś, o czym tak naprawdę nie wiemy – rzuciła Juliette i zabierając swoją zdobycz opuściła salon, skierowując się do wyjścia. Słyszała za sobą głos Michaela, by wróciła i porozmawiała, ale ona nie zwracała na to uwagi. Szła przed siebie nie zastanawiając się, ani nie zwalniając kroku. Wybiegła z domu i udała się drogą, którą jak sądziła prowadziła do kościoła. Chciała choć przez chwilę pobyć sama i zapomnieć o otaczającym ją świecie. Czuła się lepiej, gdy oddalała się od domu. Miała ze sobą tylko kilka papierosów Josha, które znalazła w starym swetrze wraz z zapalniczką, ciepłe ubranie, scyzoryk (potrzebny jej był do otwierania niektórych ksiąg, ponieważ były one mocno zawiązane rzemykami) i starą książkę, którą zwinęła Michaelowi.

***

Pogoda błyskawicznie zmieniała się z sekundy na sekundę. Czyste gwieździste niego zostało zasłonięte kłębiastymi chmurami, które pojawiały się gwałtownie. Wzmógł się silny wiatr, chłostając twarz Juliette i rozwiewając jej długie, niesforne włosy. Dziewczyna spojrzała w górę, a kropla deszczu spadła jej na nos. Otrząsnęła się i przyspieszyła kroku. W jej polu widzenia ukazał się kościół, na który natknęła się niedawno. Wiedząc, że jest on opuszczony i spustoszały, zaczęła biec. Spadające pojedynczo krople zamieniły się w ulewny deszcz, prze który Juliette wyglądała jak zmokła kura. Na szczęście znalazła się przed wejściem do kościoła. Z trudem otworzyła drzwi, iż były one ogromne , a przy tym bardzo ciężkie. Weszła do środka, a drzwi same zatrzasnęły się za nią, choć ona w ogóle tego nie zauważyła.

Oddychała ciężko, bo szybki bieg niemalże ją wykończył. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak pędziłam! Otarła czoło grzbietem ręki i rękawem zaczęła przeczesywać wilgotne kosmyki włosów. Obejrzała się za siebie i dopiero teraz spostrzegła, że drzwi same się zamknęły, a w dodatku jakby powiększyły się o kilkanaście cali. Juliette rozejrzała się po pomieszczeniu i przystała na chwilę. Serce uderzało jej dość mocno, ale powoli zaczynała już swobodnie oddychać.

W kościele panował półmrok. Od czasu, gdy Juliette była tutaj ostatnim razem wiele się zmieniło. Zrobiła kilka kroków przed siebie i wsunęła zimne ręce do kieszeń, bo ogarnął ją lekki chłód. Wysoko pod sufitem unosił się gęsty kłębek mgły. Juliette zmrużyła nieco oczy i znów posunęła się o kilka kroków do przodu.

Kiedy tak szła lekki przerażona, skierowała się w stronę dużych figur woskowych, których jak sądziła nigdy wcześniej nie zauważyła. Podeszła bliżej i zaczęłam przyglądać się niezwykłym odlewom. Wyglądały dziwnie znajomo. Przypominały trochę zniekształconych ludzi z małymi skrzydełkami, a ich miny byłby potwornie wstrząsające i smutne. Przycisnęła książkę do piersi i wyciągnęła chłodną rękę, by dotknąć woskowej postaci. W tym samym czasie usłyszała głośny świst, który błyskawicznie przeciął powietrze tuż za jej plecami. Juliette w jednej chwili wycofała rękę i obejrzała się za siebie. Serce zaczęło jej szybko walić jak młotem i czuła, jakby żołądek podskoczył jej do gardła. Była lekko przerażona, choć próbowała się opanować i uświadomić sobie, że to wszystko to tylko jej chora wyobraźnia. Za dużo czytam i oglądam horrorów. Niestety to nie były jej wymysły. Coś znów poruszyło się z przenikliwym świstem i przewróciło przy tym jedną z woskowych figur, która znajdowała się tuż przed nią. Postura mężczyzny z błagalnym wyrazem twarzy przewróciła się i rozpadła na kilka kawałków. Juliette wzdrygnęła się i teraz czuła jakby żołądek spadł jej do nóg. Odwróciła się na pięcie i zaczęła biec w stronę drzwi. Chciała natychmiast opuścić to miejsce i już nigdy tutaj nie wrócić. Ścisnęła książkę mocniej, coraz szybciej przemieszczając się. Jednak, gdy biegnąc odwróciła głowę, coś zatrzymało ją i zakryło jej usta. Jej ręce zostały unieruchomione, a oczy przysłonięte czarną chustą. Mimo to dziewczyna zaczęła szarpać się i próbowała wrzeszczeć. Napastnik ścisnął jej ręce i bez żadnego trudu zaciągnął ją w błyskawicznym tempie do małej komnaty w kościele. Zamknął cicho drzwi i skarcił Juliette, gdy usiłowała krzyczeć. Dziewczyna wierzgała się i starała ściągnąć z ust zawiązany sznur, jednak bezskutecznie. Udało się jej tylko zsunąć nieco chustę z oczu, co pozwalało jej coś zobaczyć. Jej napastnik miał na sobie czarny cienki płaszcz i kaptur nałożony na głowę. Juliette nie dostrzegła jego twarzy. Mogła jedynie sobie wyobrazić jak może on wyglądać. W komnacie było jeszcze ciemniej, niż w głównym pomieszczeniu. Nieznajomy nie odezwał się do niej ani słowem, tylko posługiwał się rękoczynami. Co jakiś czas wychylał się zza drzwi komnaty. Słychać było tylko jakieś trzaski i ten sam świst dochodził z tamtego kierunku. Juliette przestała krzyczeć, bo uświadomiła sobie, że to bezsensowne, a w dodatku domyśliła się, że nie tylko oni się tutaj znajdują. Serce zamarło jej w piersiach, a ciarki przebiegły po jej ciele. Nie wiedziała co ma czuć i co się z nią stanie za jakiś czas…

***

Po kilku minutach nieznajomy upewniając się, że nikogo nie ma w kościele po za nimi, nieznajomy otworzył szerzej drzwi od ciemnej komnaty i siłą wyciągnął z niej Juliette. Ściągnął jej czarną opaskę z oczu i sięgnął dłonią do kieszeni płaszcza. Wyciągnął z niej pochwę z ostrym sztyletem, skierowując go w stronę twarzy Juliette. Po jej policzku spłynęła łza, a serce zabiło jej mocno. Przymknęła mocno oczy i czekała na reakcję napastnika. Lecz on tylko przyciągnął ostrze do jej warg i przeciął gruby sznur, który zawiązany miała na ustach. Juliette powoli otworzyła oczy i spojrzała na postawną postać, którą już wcześniej widziała.

- To ty… D-dlaczego to zrobiłeś? – wymamrotała. – Myślałam, że chcesz mnie zabić. Kim ty w ogóle jesteś? – Wypaliła przerażona lustrując wysokiego młodego mężczyznę o czarnych oczach. On tylko zsunął kaptur z głowy i schował sztylet z powrotem do pochwy.

Juliette zmarszczyła brwi dalej roztrzęsiona tym co się stało.

- Czy możesz łaskawie odpowiedzieć na moje pytanie? Ostatnim razem jakoś nie brakowało ci słów!

Juliette obrzuciła go piorunującym spojrzeniem i próbowała uwolnić ręce ze splotu węzłów.

- I dzisiaj nie brakuje mi słów – odezwał się nieznajomy i spojrzał na jej bladą twarz, na której malował się strach i przerażenie.

- A więc jednak potrafisz mówić…

– Zawsze jesteś taka niemiła? Co ty tutaj w ogóle robisz? Mówiłem, żebyś się tutaj więcej nie pokazywała – syknął podnosząc ją i bez najmniejszego wysiłku zarzucił na plecy, jak jakiś plecak.

- Ej, co ty robisz?! – Wrzasnęła oburzona Juliette. – Postaw mnie i to natychmiast!

- Postawię cię, jeżeli powiesz mi, skąd masz to – uniósł ku górze książkę, którą wcześniej miała Julie. Ona popatrzyła na niego i bez zastanowienia rzuciła:

- Lepiej zaklej mi usta, bo nic nie powiem… Chyba, że ty powiesz mi o co tutaj chodzi. Co to za figury? Wcześniej ich tutaj nie było.

Chłopak niósł ją dalej, aż zatrzymał się przed głównymi drzwiami. Rozejrzał się wokoło i otworzył je, po czym opuścili kościół zmierzając w stronę lasu.

- Dziewczyno, skąd ty się urwałaś? O niczym nie wiesz? – Spytał marszcząc czoło i postawił Juliette na pniu drzewa.

- Nie. Nie pojmuję tego chorego świata, jakiś pieprzonych Aniołów, Dhampirów i czego tam jeszcze. Nie wiem po co wzięłam ze sobą tę książkę i nie wiem dlaczego tutaj jestem! - Po policzku zaczęły spływać jej łzy. – A teraz jeszcze pewnie chcesz mnie zabić, co?

Spojrzała na niego zapłakana swymi oczami, które teraz były lekko zaczerwienione.

- Owszem, mógłbym się tobą chętnie pożywić, ale teraz jestem na diecie wegetariańskiej, że tak to ujmę – odparł bez zastanowienia niskim tonem i usiadł naprzeciw niej.

- Co takiego?! – wymamrotała wytrzeszczając oczy, a resztki makijażu w łzach spłynęły jej po policzkach.

- A co myślałaś, że kim jestem? Pewnie wszyscy naopowiadali ci wiele bajek o Dhampirach. Zapewne, że to bestie rządne krwi. Czyż nie? – prychnął kręcąc głową.

- J-jesteś Dhampirem?!

Przestała ronić łzy, jednak wciąż była przestraszona i zdezorientowana. Spojrzała na niego, a na twarzy malowała się jej nuta strachu.

- Tak, jestem Dhampirem. I może ci się to nie podobać, ale taka jest moja natura. Żywię się krwią i jestem zabójcą. Nic mnie nie powstrzyma, jestem mordercą… – syknął z gniewem, a jego oczy zabłysły i teraz wyglądały jak dwie czarne perły. Nie wyglądał na szczęśliwego, gdy to powiedział.

- A więc tak czy inaczej zabijesz i mnie… - wyszeptała Juliette, a w jej oku ponownie zagościła łza. Uspokoiła się trochę, ale nie zdawała sobie sprawy z kim tak naprawdę miała do czynienia. Ucichła przez moment i zamarła jakby. Popatrzyła w głąb lasu i przypomniała sobie to miejsce. Była tu wcześniej. Chłopak ukradkiem spoglądnął na nią kątem oka i powiedział:

- Być może, jednak przed tym odpowiesz mi na kilka pytań…

***

Zaciągnął Juliette w głąb lasu bez słowa. Wciąż ręce miała obwiązane, lecz z nóg ściągnął oblatający je gruby sznur i związał jej go przy dłoniach, który trzymał w ręku. Szli tak kilkanaście minut nie odzywając się do siebie, choć Juliette co jakiś czas chciała zebrać się na odwagę i wydobyć z siebie kilka słów, jednak wiedziała, że to zły moment. W dodatku jej porywacz zapewne nie miał na to ochoty. W końcu jednak odważyła się i powiedziała:

- Dlaczego mnie więzisz? Nie możesz mnie po prostu zabić…, z-zjeść lub cokolwiek ze mną zrobić?

Chłopak zatrzymał się na moment i odwrócił głowę w jej stronę.

- Nie namierzam odpowiadać na twoje pytania. Bądź lepiej cicho, bo znów zakryję ci usta. Oni tutaj mogą być – warknął i pociągnął ją za sznur, a ona z piskiem posunęła się do przodu, lecz później potykając się o wystający konar drzewa, upadła na ziemię.

- N-nie mogę wstać… - wymamrotała szepcząc. Z jej czoła, policzków i z warg strużkami płynęła krew. Chłopak popatrzył na nią i schylił się lekko, a jego oczy w ten czas zapłonęły. Stały się jeszcze bardziej czarne niż dotychczas. Juliette przez przymrużone oczy dostrzegła, jak nieznajomy obnaża swoje kły. Oddychała ciężko, a serce zabiło mocniej. Z trudem odwróciła się na drugi bok, a chłopak w tym momencie odsunął się od niej jak oparzony i ‘schował’ kły. Puścił sznur, którym ją trzymał i w szybkim tempie rozsupłał i ten, splatający jej ręce.

- Uciekaj. Wynoś się stąd i z tego miejsca, jak najdalej. Oni nie mogą cię znaleźć… - wyszeptał lustrując jej wijącą się sylwetkę po ziemi. Juliette odwróciła się w jego stronę i popatrzyła mu w ciemne oczy. Otworzyła wysuszone wargi i otarła krew spływającą jej po szyi. Teraz jej palce były całe zakrwawione, a chłopak oddalał się od niej powoli.

- Czemu to zrobiłeś? Jacy oni, o czym ty mówisz?

Zmrużyła lekko oczy i z trudem usiłowała ponieść się.

- Jeżeli chcesz dożyć jutra, to nie zadawaj tylu pytań i opuść ten las. Jesteś wolna… - powiedział, a jego twarz zupełnie zmieniła wyraz. Nałożył czarny kaptur na głowę i odwrócił się, po czym zaczął iść w przeciwnym kierunku.

- Zaczekaj! – rzuciła Juliette i po kilku próbach wstała. Przetarła grzbietem ręki wargi i czoło, a później zaczęła biec w kierunku chłopaka. On zatrzymał się, kiedy usłyszał jej kroki, a później z błyskawiczną szybkością znalazł się tuż przed jej twarzą. Spoglądał jej w oczy zimnym spojrzeniem czarnych oczu.

- Dlaczego nie uciekasz? – Spytał marszcząc brwi. Miał regularne rysy i niezwykle błyszczące oczy. Jego skóra była zadziwiająco blada. Julie czuła jego lodowaty oddech i zimno, które od niego biło. Dopiero teraz dostrzegła jego tajemniczy urok.

Rozdział 9 – Duchy są wśród nas

Juliette zaczęła niepewnie rozglądać się po otoczeniu. Została sama w głębi lasu, który teraz wydawał się bardziej mroczny. Ruszyła przed siebie nie zważając na przeszkody, jakimi były drzewa czy krzewy. Oddychała ciężko i nawet najmniejszy szmer wzbudzał w niej lęk. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, co może ją spotkać. Ostrożnie stawiała kroki i bacznie wypatrywała wyjścia z lasu, gdzie trudno było cokolwiek zobaczyć przez panujący mrok. Drzewa wydawały się jej zupełnie dziwne, a ich cienie przypominały przerażające postaci, które sobie wyobrażała. Wzdrygnęła się, gdy nagle w oddali dostrzegła lekki promień światła. Delikatny wiatr rozwiewał jej niesforne kosmyki włosów. Bała się podejść bliżej, jednak coś ją do tego skłaniało. Obejrzała się za siebie i wolnym krokiem ruszyła naprzód. Smuga światła wydawała się teraz zdecydowanie bardziej wyraźniejsza. W końcu Juliette ujrzała zarys mężczyzny w podeszłym wieku. Był on jednak Duchem, a przez jego ciało można było zobaczyć część lasu. Po prostu był przeźroczysty, ale bił od niego błękitny blask. Unosił się nad ziemią, oświetlając grunt pod stopami, nad którym się znajdował. Juliette rozejrzała się badawczo i przetarła dłonią oczy. Nie wierzyła, że to dzieje się naprawdę. Staruszek jednak spoglądał na nią spod grubych szkieł okularów. Miał bardzo poważny wyraz twarzy. Wykonał gest ręką, by przywołać Julie. Ona zmrużyła lekko oczy i z trudem przełknęła ślinę. Nie miała pojęcia co wydarzy się za parę chwil. Nigdy bym nie przypuszczała, że spotkam Ducha, nie wspominając już o Dhampirach, pomyślała i zbliżyła się w jego stronę o kilka kroków. Duch unosił się w powietrzu nieruchomo, ale wciąż co parę sekund mrugał. Serce Juliette zaczęło bić coraz mocniej, waliło jak młotem! Myślała, że zaraz wyskoczy na zewnątrz, bo od pewnego czasu dostrzega zaskakujących zdarzeń. Przygryzła dolną wargę i zmarszczyła lekko czoło przyglądając się Duchowi. Otworzyła usta i podeszła bliżej.

- Kim jesteś? – powiedziała biorąc głęboki oddech i spojrzała na ziemię upewniając się, że stoi stabilnie, bo od tego wszystkiego zaczęło kręcić się jej nieco w głowie. Ponownie rozejrzała się wokoło i miała cichą nadzieję, że Josh znów ją odnajdzie i wyprowadzi z tego potwornego miejsca.

- Jestem bogiem tego lasu – oznajmił spokojnie Duch, obserwując jej drobną twarz, która nieco mieniła się w smudze światła.

- Jesteś Duchem? – spytała, jednak dopiero po chwili uświadomiła sobie, że pytania było całkowicie zbędne. Nawet głupek by się tego domyślił. Lecz zauważyła, że staruszek na to tylko pokiwał lekko głową. Widocznie przyjął to pytanie zupełnie zwyczajnie. – Czego ode mnie chcesz?

Starzec uniósł powoli rękę ku górze i palcem, na którym były dwa pierścienie, wskazał na Juliette.

- Chcę cię ostrzec, drogie dziecko. Drzewa szepczą i to bardzo wyraźnie. Chłopak miał rację. Oni wrócili… - wymamrotał, a jego oczy stały się teraz bardziej przejrzyste.

- Nie rozumiem… Czy chodzi o tego Dhampira, który zniknął przed chwilą? - Na to pytanie Duch skinął tylko głową i opuścił dłoń. - Jacy oni, jakie drzewa szepczą?

Wypytywała staruszka, a on zacisnął usta i poprawił okulary, zsuwające się mu z nosa.

- Strzeż się ich. Oni wrócili… i nic ich nie powstrzyma – dodał, ale jak wnioskowała Juliette, Duch w ogóle nie miał zamiaru zdradzać żadnych szczegółów, ani niczego wyjaśniać. – Uważaj, komu ufasz. Nigdzie nie jest bezpiecznie, nawet po części tutaj.

Juliette zmrużyła nieco brwi i wsłuchiwała się w słowa starca. Próbowała wszystkie jego słowa ułożyć sobie w głowie, lecz tak naprawdę niewiele wiedziała.

- Ale o czym ty mówisz, Duchu? O co tutaj do cholery w ogóle chodzi? – zwróciła się do niego zmieszana, podnosząc ton.

- Uciekaj stąd, póki czas. Zaraz zajdzie słońce i oni ruszą… Szkołę Cienia także przejęli. Nie możesz tam pójść.

- Jak to? Jacy oni? Ja o niczym nie mam pojęcia? Duchu, proszę wyjaśnij mi wszystko! – rzuciła zbliżając się do Ducha, lecz on jakby pobladł jeszcze bardziej, a jego światło gasło. Nie było już tak piękne i błękitne jak wcześniej.

- Niewiele mogę ci pomóc, ale… Udaj się teraz do bezpiecznego miejsca, a jutro przybądź do mego lasu przed zachodem słońca. Nie mów o tym nikomu, bo nie wiesz, komu możesz ufać – powiedział staruszek i oddalił się od niej o kilka metrów. Juliette podbiegła bliżej.

- Jeżeli nie wiem, komu mogę ufać, to skąd mam pewność, że tobie będę mogła zaufać? - spytała zerkając na Ducha, a jego światło już prawie całkiem wygasło.

- Sama musisz o tym zdecydować, Juliette…

- Jak cię znajdę, Duchu? – krzyknęła i spojrzała ku górze, gdzie unosił się starzec. Wciąż oddalał się od niej w szybkim tempie.

- Pytaj drzew. One zawsze powiedzą ci prawdę… - wymamrotał ściszając zupełnie ton i zniknął, rozpływając się w powietrzu, pośród gęstych koron drzew. Zostawił po sobie tylko garstkę błyszczącego pyłu, który następnie rozwiał wiatr.

***

Wszystkie słowa, które usłyszała od Ducha były dla Juliette bardzo zawiłe. Próbowała sobie ułożyć to w głowie i zastanowić się nad tym. Przez dłuższą chwilę szła przed siebie, nie myśląc, gdzie droga ją prowadzi. Podążała równym krokiem nie obracając się za siebie. Nie zważała nawet na to, co ją otaczało. Była tak zamyślona zmieszana całą zaistniałą sytuacją, że omal nie wpadła na stare drzewo. Prowadząca ją droga stała się nagle zarośnięta przez gęste krzaki. Zatrzymała się na moment i rozejrzała. Nie mogła iść dalej, ponieważ nie zdołałaby przedrzeć się przez gęstwiny. Wtedy to, gdy stawiała ostrożnie krok, wystraszyła się. Przed jej twarzą rozbłysnęło białe światło, a z niego niespodziewanie wyłonił się Michael. Jego włosy były lekko pomierzwione, a koszulka przylegała mu do ciała. Przez chwilę Juliette wpatrywała się w jego t-shirt, lecz otrząsnęła się, gdy olśniło ją, kto stał tuż przed jej nosem. Rzuciła mu gniewne spojrzenie.

- Musisz mnie tak straszyć i zawsze pojawiać się tak nagle, wariacie? – rzuciła i skrzyżowała ręce. On tylko popatrzył na nią ze zdziwieniem i prychnął.

- Że co proszę? Wyparowałaś nagle z domu, wzięłaś moją własność i zniknęłaś na pół dnia. Co ty sobie wyobrażasz?! – krzyknął. Wyglądał bardzo poważnie i najwidoczniej przejął się tym, że Julie zniknęła. – A właśnie, gdzie jest moja książka?

Spoglądał na nią bacznie przyglądając się jej twarzy. Zamyślił się przez chwilę i wyciągnął dłoń w jej stronę. Ona zdziwiła się z tego powodu i zmarszczyła brwi. Chciał dotknąć jej zaschniętej rany na policzku, ale Juliette odepchnęła jego rękę i skarciła go piorunującym spojrzeniem.

- Łapy przy sobie. Nie dotykaj mnie, nigdy! – syknęła. – A twoja książka… - urwała i zaczęła przeszukiwać impulsywnie kieszenie, lecz to byłoby nieprawdopodobne, żeby księga mogła się tam zmieścić. Były małe i wąskie.

Michael ze zdziwieniem obserwował ją.

- Co ty wyprawiasz? – spytał. Na twarzy Juliette malowało się rozczarowanie.

- Nie mam jej. On, on musiał ją zabrać… - wyszeptała z lekkim przerażeniem w oczach.

- Kto?

- On, ten Dhampir… - bąknęła.

- O czym ty mówisz? Chyba nie chcesz powiedzieć, że… - mruknął chwytając ją za ramiona. Spojrzał jej w oczy, a ona odepchnęła go lekki i przygryzła wargę.

- Że co? Och, nieważnie. To tylko głupia książka… Po prostu… A co ty tutaj w ogóle robisz?

- Głupia książka? Żartujesz sobie?! Moim zadaniem jest cię chronić, oczywiście nie tylko ciebie, ale „początkujących” przybyłych do miasta – dodał przeczesując bujną czuprynę. Juliette popatrzyła na niego ze zdumieniem.

- A gdzie się podział ten Michael, który rzuca głupie teksty i zabawia panienki? – prychnęła i skrzyżowała ręce na piersi. Usiadła pod drzewem i lustrowała jego postawną sylwetkę. Miał naprawdę boskie ciało, ale Julie odpychała od siebie te myśli.

- Nic nie rozumiesz.

Podszedł do niej i pokręcił głową.

- Oczywiście, że nic nie rozumiem. Więc wytłumacz mi to. Mamy czas… - mruknęła i spoglądnęła na niego spode łba obrażona.

- Właściwie, to czasu mamy niewiele. Za dziesięć minut zajdzie słońce – dodał opierając się o grube drzewo.

- No i co z tego? – rzuciła.

- Po zachodzie słońca tutaj teraz nie jest bezpiecznie. Nie dość, że możesz natknąć się na jakiegoś Dhampira, to…

- To co? Mam dość tych wszystkich cholernie głupich tajemnic! – krzyknęła przez zaciśnięte zęby i wstała, po czym ruszyła przed siebie. Niespodziewanie przed nią z tym samym blaskiem światła pojawił się Michael i stanął przed jej twarzą. Ona pisnęła cicho, a serce jakby podskoczyło jej do gardła.

- Nie strasz mnie i zostaw w spokoju! – wrzasnęła jak opętana.

- Chcesz prawdy? No więc ją usłyszysz – powiedział łagodnie, ale w jego głosie można było wyczuć nutę ironii. Chwycił ją za rękę i siłą zaciągnął do miejsca, w którym wcześniej siedziała.

- Dam cie jedną szansę. A więc słucham – mruknęła nadąsana.

- Ja, jako Anioł mam pewne obowiązki do spełnienia. Myślisz, że to tak fajnie jest być nieśmiertelnym, mieść pewne nadludzkie zdolności, służyć Radzie i pomagać ludziom? Może brzmi to ciekawie i bohatersko, ale to pewne poświęcenie. Cotygodniowe spotkania z Radą Aniołów, eliminowanie wrogów zagrażających ludziom… Dawno temu Aniołowie Wrót Nocy żyli w zgodzie z innymi rasami, czyli z Wampirami i Wiedźmami. Później część Aniołów sprzeciwiła się Radzie i tak powstali Upadli Aniołowie. Kiedy o tym dowiedziały się Wampiry, zaczęły oskarżać Aniołów Wrót Nocy o zdradę i rozpoczęła się krwawa wojna z udziałem tych ras. Upadli Aniołowie zostali strąceni do bram piekła, a Wampiry nie przeżyły starcia, bo moja rasa była silniejsza, nie tylko przez przewagę liczebną. W ten czas oto pewien Wampir zakochał się w śmiertelniczce. Nie wiadomo kim była ta dziewczyna, ani skąd znalazła się w mieście. Później okazało się, że był to ostatni z Wampirów i on również „padł”, bo Rada nakazała go zgładzić. Kobiety nie można było namierzyć. Uciekła ona, a jakiś czas później niemowlę przyszło na świat. Okazało się, że nie był to ani człowiek, ani Wampir. Zdruzgotana matka porzuciła je w lesie, gdzie dziecko wychowały Wiedźmy. Otóż był to Dhampir, który karmił swoją krwią ofiary. One później stawały się takie jak on sam… Dhampiry są bardziej potężniejsze niż Wampiry. Posiadają ludzie cechy i są bardziej inteligentniejsze, a w dodatku mogą polować za dnia. – Juliette wsłuchiwała się w jego słowa i nagle jakby zrobiło się jej żal Michaela i jakby smutno z tego powodu.

- I co dalej?

- Następnie Dhampiry chciały, żeby ich rasa przetrwała. Rada Aniołów nie zgodziła się na to i próbowała zgładzić je wszystkie, jednak Dhampir to rasa, która najszybciej się rozszerza.

- A więc… żeby stać się Aniołem, musisz się taki urodzić? – spytała zupełnie innym tonem niż wcześniej.

- Owszem. Ja właśnie zostałem wybrany, ale nie od razu dowiedziałem się o moim przeznaczeniu. Odkryłem to dopiero po któryś urodzinach… Wracając do historii… rasa Dhampirów zaczęła tak szybko się poszerzać, że Aniołowie nie byli w stanie ich pokonać. Bali się, że nieprzyjaciele zgładzą ich wszystkich. Wtedy to postanowili podpisać pakt z Dhampirami. Nie mamy już dzisiaj czasu, żeby opowiedzieć ci czego tak naprawdę on dotyczył. Powiem ci tylko, że w przypadku pojawienia się Upadłych będziemy współdziałać z Dhampirami przeciwko nim. Dhampiry nie „rozmnażały się” już tak szybko, ale stopniowo wszystko wróciło do normy, aż do teraz…

Wyprostował się i wziął głęboki oddech. Juliette otworzyła lekko usta. Miała zmieszane myśli i uczucia, ale zaczynała to wszystko pojmować.

- Co ty mówisz?

Wstała i spojrzała w jego szalone oczy.

- Nie mamy już czasu. Reszty dowiesz się z biegiem czasu. Teraz chwyć mnie za rękę i przeniosę cię do domu – powiedział szybko, a ona zrobiła jak nakazał i w błyskawicznym tempie znaleźli się na miejscu.

***

Słońce chyliło się już ku zachodowi i prawie całkowicie zaszło, pozostawiając po sobie tylko smugi w odcieniach pomarańczu i różu. Chmury w błyskawicznym tempie zaczęły przemieszczać się po niebie, aż w końcu zajęły je całe. Na dworze panował półmrok, choć o tej porze roku to dość zaskakujące.

- Kurczę, jak ty… to… no przeniosłeś nas tutaj? – wycedziła Juliette lekko zszokowana, ale jednocześnie pozytywnie zaskoczona. Michael rozciągnął usta w krzywym uśmiechu i pokręcił głową.

- Po prostu. Banalna umiejętność każdego Anioła… - powiedział wzruszając ramionami. Znajdowali się tuż przed domem, a mianowicie obok ogrodu. Juliette ruszyła swobodnym krokiem, a za nią podążał Michael. Przed tym jednak, dotknęła swoich ran na twarzy. Końcem rękawa przetarła je delikatnie i zmrużyła oczy. Nie chciała, by przyjaciele dowiedzieli się o tym, co spotkało ją w lesie.

- Zaskakujące… - westchnęła z niezauważalnym uśmiechem, po czym pociągnęła za klamkę od frontowych drzwi domu.

- Ej… czyli już nie jesteś na mnie obrażona? – spytał zatrzymując drzwi.

Juliette obrzuciła go dziwnym spojrzeniem z grymasem i westchnęła ciężko.

- Tak, tak… Nie myśl sobie, że…

- NIESPODZIANKA! – wrzasnęła Jenna z Joshem chórem. Juliette stała jak wryta z otwartymi ustami spoglądając na ich rozradowane twarze. Była zaskoczona, owszem, ale nie spodziewała się czegoś takiego. Na głowach mieli czarne papierowe czapeczki ozdobione cekinami. Josh najwidoczniej nie był zachwycony nimi, bo wciąż stroił śmieszne miny i chciał zdjąć ją z głowy, jednak Jenna karciła go za każdym razem. Michael jakoś nie wyglądał na zaskoczonego. Próbował powstrzymać śmiech, gdy spoglądał na Josha w głupkowatej czapce. Na niskim stole przed czerwoną sofą stał ogromny tort, który prezentował się smakowicie. Obok niego spoczywały talerzyki i sztućce, a na dużej tacy spoczywała butelka czerwonego wina i cztery wysokie kieliszki.

- O mój Boże! – rzuciła Juliette. Były to pierwsze słowa, które przyszły jej na myśl. – Kurde, to dla mnie?

Podeszła bliżej i spojrzała na krzywy uśmiech Josha, a później przeniosła wzrok na Jennę i Michaela.

- Wiedziałeś o tym? – zerknęła na niego marszcząc brwi.

- Yyy… nie, pewnie, że nie… - bąknął i uśmiechnął się szeroko.

- Jestem pod wrażeniem… a najbardziej tych czapeczek, Josh – parsknęła śmiechem i zakryła usta.

- Proszę cię, nie denerwuj mnie… - rzucił Josh, a następnie ściągnął czapeczkę i rzucił ją w kąt. Podał Jennie konfetti, a ona wystrzeliła nim w kierunku sufitu, ciesząc się przy tym jak mała dziewczynka. Miliony papierowych kawałeczków rozsypały się po salonie.

- No i jak ci się podoba? – spytała podekscytowana Jenna spoglądając na Juliette błyszczącymi oczami. Na sobie miała chyba swoją najlepszą suknię, a oczy bardzo mocno podkreśliła czarną mascarą i kredką. Włosy puściła swobodnie na ramiona, które cudownie okalały jej bladą twarz.

- Super… Zaskoczyliście mnie, naprawdę! – zaćwierkała Julie i usiadła na sofie, po czym Josh zaczął otwierać wino za pomocą korkociągu, który również leżał na stole. – A gdzie Michael?

Rozejrzała się po pokoju, jednak nigdzie nie było widać chłopaka.

- Pewnie znowu gdzieś zniknął… Michael? Och… - mruknął Josh nalewając czerwonego trunku kolejno do kieliszków. Juliette zbarczyła lekko brwi zamyślona i wyjęła kilka kawałeczków konfetti z włosów.

- Gdzie tak w ogóle byłaś? Martwiliśmy się o ciebie… Znowu zniknęłaś i w dodatku tak nagle. Dobrze, że Michael cię namierzył – obwieściła Jennifer i podała jej kieliszek wina.

- Ee… byłam w lesie, to znaczy poszłam na spacer – upiła kilka łyków. Czuła, że jej głos lekko drży, a przyjaciele to zauważyli, bo stali się jakby bardziej poważni.

- Gdzie?! Zwariowałaś? Obiecaj mi, że już nigdy tam sama nie pójdziesz! – wrzasnął Josh jak opętany. Juliette przewróciła oczami i westchnęła.

- Nic takiego przecież się nie stało. Ja…

- A co ty w ogóle masz na twarzy? – spytał i zbliżył się do niej, spoglądając na jej zaschłe rany. Ona odsunęła się i zakryła je dłonią.

- To nic takiego. Przewróciłam się tylko i upadłam. Nic mi nie jest, okej? – powiedziała i odsunęła się od niego jak oparzona. Przetarła rany ponownie rękawem i upiła kolejny łyk wina.

- Daj już jej spokój, Josh. Nie jest małą dziewczynką… W końcu ma już siedemnaście lat – uśmiechnęła się lekko Jenna i uniosła kielich ku górze. Josh pokręcił tylko głową i złapał za swój, po czym zrobił to samo.

- No w sumie tak… Niech ci będzie – pokręcił głową, westchnął cicho i wykrzywił usta w sztucznym uśmiechu, na jaki tylko było go stać. Juliette uniosła kąciki ust, jak i kieliszek.

- A więc wypijmy za twoje zdrowie, w te siedemnaste urodziny! – obwieściła pogodnie Jenna i stuknęła kieliszkiem z resztą. Michaela wciąż nie było widać. Rozpłynął się jakby, i z niewiadomych przyczyn.

- Tak… Jeśli pozwolicie, to chciałabym się teraz zdrzemnąć i odświeżyć… - powiedziała Juliette, a Jenna popatrzyła na nią lekko zszokowana.

- Czekaj, no! A co z tym przepysznym czekoladowym cudem, który rozpływa się w ustach? – rzuciła i z oczami, jak u szczeniaka wskazała na tort. – No, a prezenty? Nawet nie zdążyliśmy ci ich wręczyć. Coś się stało, Jul?

- Innym razem. Wygląda bosko, ale nie mam ochoty. Nic się nie stało, po prostu… jestem zmęczona i pójdę się położyć, wybaczcie – zakomunikowała, odstawiła Kieszek, w którym było jeszcze trochę wina i udała się w stronę korytarza. Juliette słyszała tylko za sobą głos Jennifer:

„Widziałeś to?. W sumie to się jej nie dziwię, ale czy ona w ogóle coś jada?!”

- W porządku, zostawcie mi kawałek. Zjem później… - krzyknęła idąc korytarzem i uśmiechnęła się sama do siebie. Zdziwiło ją trochę, dlaczego Michael tak nagle zniknął bez słowa. W sumie nie przepadała za jego towarzystwem, ale coś się między nimi zmieniło, odkąd byli samotnie w lesie. Próbowała odgonić te myśli, które przepełniały jej głowę i skupić się na czymś innym. Postrzegała Michaela jako głupkowatego kochasia i chciała, żeby tak zostało.

Rozdział 10 – Nietypowy incydent nocną porą…

Zmęczona i bezsilna Juliette udała się korytarzem wiodącym do jej pokoju. Spostrzegła lekko uchylone drzwi, popchnęła je, a te z trzaskiem otworzyły się na oścież. Rozejrzała się po pomieszczeniu i całą swoją uwagę skupiła na posłanym łóżku. Podeszła do niego i rzuciła się, po czym przykryła się cienkim kocem.

Przez dobrą chwilę próbowała zasnąć. Przerzucała ciało z boku na bok, jednak nie mogła znaleźć sobie odpowiedniej pozycji do snu. W dodatku doskwierał jej lekki głód, a żołądek wydawał dziwne pomruki. Powieki same zamykały się i odmawiały posłuszeństwa, jednak ciało „nie zamierzało” iść spać. Była zła, że nie może choć na chwilę odpocząć i oderwać się od wszystkiego. W końcu podniosła się na łokciach i zerknęła w stronę okna. Odrzuciła koc na bok, ponieważ było jej bardzo gorąco. Z dziwnych przyczyn w pokoju zrobiło się jakby cieplej, jednak po chwili zorientowała się, że to nie powietrze jest nasycone gorącem, lecz ona sama. Otarła czoło grzbietem ręki, z którego spływały krople potu. Wargi miała bardzo suche i odwodnione. Nie miała pojęcia co się z nią dzieje. Czuła, iż policzki jej się zaczerwieniły, a po chwili jakby zaczęły płonąć. Krew zaczęła szybciej płynąć w żyłach, co było bardzo widoczne na skórze. Z trudem uniosła dłonie i spojrzała na podłużne wypustki. Płynęła w nich z niesamowitą szybkością krew. Palce Juliette u rąk poczęły drżeć. Dotknęła swoich policzków, jednak szybko niekontrolowanym ruchem wzięła dłoń. Nie mogła wytrzymać tego ognia, który płonął od wewnątrz w jej ciele. Myślała, że zaraz wybuchnie. Dosłownie mówiąc, wszystko gotowało się w niej, jednak nie miała pojęcia co się dzieje. Słyszała tylko głośne chichoty Jenny dobiegające z salonu i muzykę z Xboxa, którą tak uwielbiał Michael. W klatce piersiowej odczuła mocny ucisk, jakby ktoś zawiązał na nim gruby sznur. Rzuciła się otępiale całkiem zdezorientowana i nabuzowana na łóżko. Nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Oddychała ciężko. Przez kilka sekund nie mogła złapać oddechu. Wypełniał ją nieopisany ból rozprzestrzeniający się wszędzie. Straciła rachubę czasu, zapominając o otaczającym ją świecie. Ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa, a jej ciało przez moment wydawało się zupełnie obce. Po długiej chwili ogromnych katuszy, wszystko nagle ustało. Otworzyła powoli oczy i podniosła się biorąc głęboki oddech, jaki tylko zdołała. Serce waliło jej jak młotem, ale zaraz się uspokoiło. Dotknęła swojego czoła, jednakże nie było na nim śladu potu. Krew zwolniła tempo i wszystko wróciło do normy. Spojrzała na swoje dłonie, które teraz wydały się jej normalne. Wtedy to Juliette usłyszała dźwięk starego zegara z salonu, który wybił godzinę dwunastą w nocy. Przypomniała sobie o swoich urodzinach, bo w końcu skończyła siedemnaście lat.

Przerażona i rozkojarzona nie wiedziała co ma począć. Działo się z nią coś, czego nigdy nie doświadczyła. Nie bardzo wiedziała, czy powinna o tym komuś powiedzieć. Wszystko trwało zaledwie kilka minut, jednak Juliette była przekonana, że zmagała się z przerażającym bólem kilka godzin. Miała zmieszane myśli i nie bardzo rozumiała, co tak naprawdę się z nią działo. Nie była w ogóle zmęczona i miała w sobie zadziwiająco dużo energii i siły. Od czasu, gdy pojawiła się w Pensylwanii nic już nie powinno ją zdziwić, jednak wciąż coś zaskakiwało. Wstała z łóżka i spostrzegła, że jest w ubraniu, które miała na sobie zeszłego wieczoru. W pokoju panował jak zwykle półmrok. Tylko przez ciemne zasłony próbował przebić się blask księżyca. Po omacku, by nie zbudzić przyjaciół ruszyła przez korytarz do kuchni, by napić się czegoś. O dziwo głód, który jej doskwierał znikł. Czuła dziwną pustkę, ale jednocześnie była nasycona.

Następnego dnia nic się nie zmieniło. Wszystko wydawało się, że jest w jak najlepszym porządku.

Było już dość późno, a zegar kilka minut temu wybił godzinę dziewiątą. W domu nikogo nie było słychać. Juliette udała się do salonu, gdzie zastała śpiącego na sofie Michaela. Był przykryty czarnym pledem, jego włosy były mocno pomierzwione, a prawa ręka zwisała swobodnie w dół. Leżał nieprzytomnie owinięty kocem, głęboko oddychając. Juliette zmarszczyła lekko brwi i uśmiechnęła się w duchu. Podeszła bliżej, by upewnić się, czy naprawdę śpi. Zbliżyła się do sofy, pochyliła się lekko i założyła włosy za ucho.

- Michael? – szepnęła. Niestety w odpowiedzi usłyszała jakieś ciche pomruki wydawane przez chłopaka. On tylko podrapał się po głowie i przerzucił ciało na drugi bok. – Michael ty durniu, śpisz? – zapytała półszeptem, choć wiedziała, że on spał, jednak musiała się upewnić. Kilka sekund później chłopak zerwał się gwałtownie i spojrzał na Julie otępiale. Próbował wyswobodzić się z pledu, jednak nie udało mu się i spadł na podłogę, przy czym uderzył w ławę, która znajdowała się przed sofą.

- Cholera! – wrzasnął i zaczął masować sobie głowę. – Dlaczego mnie straszysz, zwariowałaś?! – wycedził podnosząc się.

- Nic ci nie jest? – spytała ściszając głos.

- A od kiedy to zależy ci na tym, czy nic mi nie jest?! – ryknął ponownie i zakrył się kocem. Był rozzłoszczony, choć wspaniale się prezentował. Co z tego, że stał przed nią tylko w samych dżinsach? Juliette ukradkiem lustrowała go wzrokiem, ale sama zacisnęła zęby i nie zamierzała dać za wygraną.

- Chciałam spytać… Och, zapomnij. Nieważne… - powiedziała z lekką niechęcią, machnęła ręką i udała się w stronę kuchni.

- Zaczekaj, no – usłyszała za sobą niski głos Michaela. Odwróciła się i splotła ręce na piersi. – Co jest tak ważne, że budzisz mnie w środku nocy?

Spojrzała na niego zdumiona i pokręciła głową.

- W środku nocy? Mamy dziewiątą rano i ponury ranek – oznajmiła sarkastycznie. –

Wiesz, jeżeli tak ma wyglądać ta rozmowa, to już o niczym nie chciałam ci powiedzieć. Zapomnij. Nie mam zamiaru psuć sobie kolejnego dnia przez ciebie – rzuciła i wybiegła niemalże z salonu. Nie słyszała już głosu Michaela. Widocznie sobie odpuścił. Weszła do kuchni i miała nadzieję, że Michael nie pójdzie za nią. Usiadła przy stole, podparła głowę i spojrzała w stronę drzwi dzielących kuchnię z salonem. Chciała, by się teraz zamknęły i najlepiej zatrzasnęły. Pokręciła głową i zamknęła oczy. Chwilę po tym usłyszała głośny huk. Otwarła powieki i zobaczyła, że drzwi zostały zamknięte. Powoli wstała z krzesła i ruszyła w ich stronę.

- To niemożliwe – szepnęła sama do siebie. Dotknęła klamki i szarpnęła nią. Ku jej zdziwieniu były zamknięte. Zaczęła próbować je otwierać, jednak na marne.

- Cholera jasna! Drzwi się zatrzasnęły! Michael, Jenna… – krzyknęła ciągnąc ponownie za klamkę. Jednak drzwi nie zamierzały się otworzyć.

- Co się tu dzieje? – usłyszała Jennę, która najwidoczniej dopiero co wstała z łóżka.

- Drzwi się zatrzasnęły, możesz je otworzyć? – wrzasnęła ponownie rozwścieczona Juliette. Jennifer spojrzała w stronę kuchni i przetarła oczy. Stała w ciemnym szlafroku i piżamie w zombie, na jej ramiona opadały rozczochrane włosy.

- Julie? A dlaczego się tam zamknęłaś? – spytała podchodząc ku drzwiom.

- Czy jestem aż tak głupia, żeby się tutaj sama zamknąć? Jenna… proszę cię otwórz drzwi! – wrzasnęła Juliette, aż Jenna się lekko przeraziła.

- Dobrze, już dobrze… - wymamrotała. Kiedy jednak skierowała swoją dłoń w stronę klucza w drzwiach, te otworzyły się same.

- No nareszcie! – wybiegła Julie i zerknęła na przyjaciółkę spoglądając na nią z niesmakiem.

- Ale jak… - zaczęła Jenna.

- Nie mam pojęcia jak się tam zamknęłam. Pewnie to wszystko sprawka Michaela. Tylko on jest do tego zdolny… - westchnęła głośno i zaczęła szukać chłopaka wzrokiem po pomieszczeniu.

- Raczej wątpię. Wyszedł znów na jakieś spotkanie. Był jakiś inny niż zwykle, taki zdenerwowany…

- Jak to? Przecież jeszcze kilka minut temu z nim rozmawiałam. – Rzuciła Juliette i usiadła na sofie bacznie przyglądając się Jennie, która w ogóle nie przejmowała się swoim porannym wyglądem. Nie prezentowała się zachęcająco, wręcz przeciwnie.

- A tak w ogóle jak otwarłaś te drzwi? O ile pamiętam to nie trzymamy zapasowego klucza w kuchni, ale w skrytce? – spytała Jenna widocznie zainteresowana i usiadła obok Juliette, która właśnie poprawiała swoje włosy. Sama była w tym samym ubraniu, które miała wczoraj na sobie.

- Przecież ty je otwarłaś, tak?

- No widzisz… właśnie, że nie. Podeszłam do nich, a one… same. Nie wiem jak to wytłumaczyć. To dość dziwne, skoro ty ich nie otworzyłaś – bąknęła Jenna ziewając.

- To niemożliwe – uśmiechnęła się krzywo Julie. Przez moment dziewczyny śledził wzrokiem podłogę i siedziały w ciszy. Juliette zastanawiała się o incydencie, który zdarzył się w nocy. Myślała wciąż o tym, bo nie było to wydarzenie, które zaliczała do najwspanialszych.

– A gdzie Josh? – zapytała Julie przerywając ciszę.

- Właśnie chciałam cię o to zapytać… Ale moim zdaniem, to jeszcze śpi – rzekła przeciągając się. – Idę zjeść jakieś porządne śniadanie. Przyłączysz się?

- Nie, dziękuję. Już jadłam… - dodała.

***

Na starym zegarze wybiła godzina druga po południu. Michaela wciąż nie było w domu. Nie wrócił odkąd wyszedł na spotkanie, jednak po Joshu też nie było śladu. Juliette nie widziała go od rana i nieco zmartwiła się, bo gdy odwiedziła jego pokój, zastała tylko stertę ubrań i niedbale posłane łóżko. Wiedziała, że brat jest dużym chłopcem i jej umartwianie się było raczej zbędne. Przeglądała właśnie swój zeszyt z utworami i akordami. W ręku trzymała gitarę, której dawno już nie wyciągała z futerału. Od przyjazdu do Pensylwanii nie grała prawie w ogóle. Opuszki palców nie były już tak twarde, jak kiedyś i Julie odczuwała lekki ból, który jednak szybko ustawał. Kiedy grała jedną z ulubionych piosenek, przypomniała sobie o Duchu, którego spotkała zeszłego wieczoru. Miała spotkać się z nim przed zachodem słońca następnego dnia, jednak zupełnie o tym spotkała. Odłożyła gitarę i zerknęła na zegarek. Było jeszcze trochę czasu, więc miała szansę dowiedzieć się wszystkich informacji, o których tak pragnęła wiedzieć. Wyciągnęła pospiesznie futerał i ostrożnie włożyła do niego instrument. Poprawiła swoje włosy, założyła grubszy sweter, wysokie glany i bez słowa wybiegła z domu. Nie poinformowała nawet Jenny, że gdzieś wychodzi. Po prostu ruszyła przed siebie nie zważając na okoliczności.

Nie wiedziała czy dobrze robi, jednak uważała, że nie ma nic do stracenia. Ciekawość skłaniała ją do tego, by spotkała się z Duchem. Sam fakt, że rozmawiała z „przeźroczystym staruszkiem” był dla nie nowością i fascynacją, a każda wycieczka z domu do lasu czy opuszczonego kościoła wzbudzała w niej strach oraz jednocześnie ekscytację.

Szła równym krokiem nie oglądając się za siebie. Słońce było jeszcze dość wysoko na horyzoncie, jednak na niebie pojawiały się chmury, które co chwilę przysłaniały je niemalże całkowicie. Ostatnim razem spotkała Ducha w lesie, więc i w to miejsce udała się tym razem. Przypomniała sobie słowa starca: „Pytaj drzew. One zawsze powiedzą ci prawdę…”. Jakoś nie uśmiechała się jej rozmowa z drzewami. To był dość głupi i żenujący pomysł. Zatrzymała się na chwilę, kiedy w mgnieniu oka pojawił się przed nią las. Zwolniła tempo i poczęła rozglądać się po otoczeniu. Włożyła dłonie do kieszeń długiego swetra i przeszukiwała wzrokiem każde miejsce. W lesie jak zwykle panował półmrok. Promienie słońca nie były w stanie przebić się przez gęste korony drzew. Droga wiodąca przez gęstwiny nagle jakby zanikła i Juliette musiała zawrócić, by przebić do dalszej części lasu. Każdy nawet najcichszy pomruk przyprawiał ją o lekkie dreszcze. Robiło się coraz ciemniej, a powietrze stawało się chłodniejsze. Wtedy to uznała, że niepotrzebnie znalazła się w lesie. Serce zaczęło jej mocniej bić z niewiadomej przyczyny, jednak zaraz ustało. Juliette przetarła oczy i zauważyła, że w lesie jest o wiele jaśniej, choć to było przecież niemożliwe, gdyż słońce znajdywało się za gęstą warstwą ciemnych chmur. Widziała wszystko dokładnie. Była zdumiona tym incydentem. Otrząsnęła się i ponownie przypomniała sobie słowa Ducha. Może to jest głupie, ale... – mówiła w myślach. Zrobiła kilka kroków na przód i podeszła do jednego z masywnych drzew. Stanęła przed nim i zmarszczyła lekko myśli, a usta ujęła w krzywym uśmiechu.

- Em… Szukam Ducha tego lasu. Wiesz, gdzie on może być? – zapytała, choć kiedy usłyszała swoje słowa, wiedziała, że robi z siebie kompletną idiotkę. Pokręciła głową i zakryła dłonią oczy. Drzewo ani nie odpowiedziało, ani nie drgnęło.

- Co ja sobie wyobrażałam? Przecież to chore – szepnęła do siebie i odsłoniła oczy.

Robiło się coraz ciemniej i zimniej. Wzmógł się porywisty, chłodny wiatr, który rozwiewał włosy Juliette. Odgarnęła kilka kosmyków i rzuciła je swobodnie na plecy. Wtedy to dostrzegła przed sobą dziwny znak. Drzewo, przed którym wcześniej stała odwróciło się w jej stronę i uniosło lekko ku górze gruby konar. Juliette zrobiła spory krok i zbliżyła się do niego. Drzewo poruszyło się ponownie i wskazało na gęste krzaki. Zdumiona, a jednocześnie zaskoczona tym zajściem skinęła głową i udała się w wyznaczone miejsce. Z trudem przedarła się przez gęste chaszcze. Poraniła sobie dłonie, jednak spływającą krew wytarła w sweter. Ujrzała przed sobą coś dziwnego, co w żaden sposób nie przypominało staruszka, a mianowicie Ducha. Na pniu porośniętym mchem spoczywały okulary. Te same, które miał na sobie ostatnim razem, jednak nigdzie nie widać było jego postaci. Kilka metrów dalej leżało potargane odzienie. Należało ono również Ducha, jak sądziła Juliette. Zarówno okulary, jak i płaszcz były własnością starca, ponieważ od obu rzeczy bił ten sam blask.

Wszystko na to wskazywało. Juliette nachyliła się nad binoklami i próbowała ich dotknąć, jednakże kiedy wysunęła dłoń na odległość dwóch cali, okulary jakby rozpłynęły się w powietrzu, zostawiając po sobie smugę niebieskiego cienia. Podobnie stało się z odzieniem. Julie pobladła, a jej skóra stała się jeszcze bielsza niż zazwyczaj. Nagle wszystko stało się jakby szare, a w lesie zrobiło się ciemniej niż przedtem. Wróciła do drzewa, który wskazał jej tamto miejsce, jednak nawet jego już nie było.

Na niebie pojawiały się coraz to ciemniejsze barwy błękitu sprawiając iż bliżej skradała się noc. Słońce zaszło jakiś czas temu, a jego miejsce przysłoniły kłębiaste chmury. Juliette zawiedziona i rozczarowana chciała jak najszybciej opuścić to miejsce. Pragnęła z kimś porozmawiać, jednak nie miała komu opowiedzieć o tym wszystkim, co ją spotkało. Wtedy to na jej drodze pojawił się on. Wysoki przystojny i postawny mężczyzna, odziany czarnym dość długim płaszczem. Jego oczy połyskiwały w ciemnościach. Bardzo powoli skierowała swój wzrok na jego postać, który nonszalancko kołysząc się zbliżał się do niej. Założyła włosy za ucho, po czym skupiła się na osobie płci przeciwnej, a przede wszystkim na jego niesamowitym, uwodzicielskim spojrzeniu. Na widok jego kosmyków włosów lekko poruszanych przez wiatr coś w niej drgnęło.

- To ty… - wyszeptała lekko przerażona, zarazem zaskoczona.

- Zależy kogo masz na myśli. O ile wiem, nie znamy się. Co tutaj znów robisz? Mówiłem, byś się nie pokazywała w tym lesie – powiedział, a w jego głosie można było wyczuć nutę niechęci.

- Nie możesz mi tego zabronić. Znów zwiążesz mi ręce i mnie uwolnisz? Zastanawiam się, dlaczego jeszcze żyję. Podobno Dhampiry gardzą zwykłymi śmiertelnikami i zawsze biorą ich jako świeży pokarm. Spotkaliśmy się już kilka razy, a ty zawsze puszczałeś mnie wolno… - dodała i zrobiła ku niemu krok.

- Wyjaśnijmy sobie coś. Ciesz się, że jak na razie trafiasz tylko na mnie. Spotkanie z innymi Dhampirami nie byłoby takie. To, że dotychczas darowałem ci życie nie oznacza, że zrobię to i teraz.

- A więc uznajesz zasadę do trzech razy sztuka, tak? Wiesz, jakoś nie boję się ciebie – powiedziała sarkastycznie i uśmiechnęła się krzywo, ukazując rząd zębów. Dhampir pokręcił głową, a jego oczy zapłonęły. Nie wyglądało to dość zachęcająco.

- A powinnaś… - oznajmił i w mgnieniu oka znalazł się przed twarzą Juliette. Jej serce zaczęło mocniej bić, lecz ku jej zaskoczeniu zwolniło tempo. Zrobiło się jej odrobinę cieplej, a krew zaczęła jej jakby szybciej pulsować. Zupełnie tak samo, jak wtedy z dziwnych przyczyn zeszłej nocy. Przygryzła wargę i spoglądnęła w lodowate oczy Dhampira. Wówczas, gdy nieznajomy chwycił ją za rękę, Juliette usłyszała cichy szmer. Jak sądziła, chłopak również to usłyszał, ponieważ spojrzał w owym kierunku, skąd dochodził cichy szelest. Coś zmierzało w ich kierunku, a Julie słyszała to całkiem wyraźnie. Sama była zaskoczona tym zjawiskiem. W końcu Dhampir zaczął się niepokoić. Można było dostrzec to w jego oczach. Puścił Juliette i począł bacznie badać otoczenie. Ona pod nieobecność Dhampira zrobiła ostrożnie kilka kroków w tył. W tym samym czasie w mgnieniu oka zjawił się niespodziewany gość…

Rozdział 11 – Przemierzamy przez niebo i brniemy przez piekło

„When I'm walking a dark road

I am a man who walks alone.” *1

Juliette zastanawiała się kim lub czym mogła być ta istota, która zbliżała się do nich. Wyobrażała sobie najgorsze rzeczy, przychodzące jej na myśl. Już nawet fakt, że była sam na sam w lesie z Dhampirem nie był aż tak przerażający, jak świadomość, iż może ją spotkać coś o wiele gorszego. Sama jednak była zdumiona tym, że tak wyraźnie i dokładnie słyszała przemieszczający się obiekt. Ku jej zdziwieniu Dhampir był bardzo zaniepokojony. Wiedziała o tym, ponieważ zaczął inaczej się zachowywać. Rozglądał się dookoła, był lekko rozzłoszczony, a przy tym Juliette dostrzegła u niego rząd białych zębów, w tym dwóch kłów. Bardziej skupiał się na tajemniczym osobniku niż na Juliette, która lekko zdezorientowana opierała się plecami o stare drzewo i nasłuchiwała. Wciąż słyszała wszystko coraz wyraźniej. Widocznie wyczuła obecność nieznajomego. Zerknęła na Dhampira, który zmierzał w jej kierunku.

- Nasłałaś kogoś na mnie? – zapytał z powagą zwracając się bezpośrednio do niej. Skupił wzrok na jej ciele i uważnie lustrował ją. Miała delikatnie zaróżowione policzki, a jej włosy rozpraszał wiejący wiatr.

- Ja? Ależ skąd. Nie miałam pojęcia, że znów cię tutaj spotkam… Jak widać jesteś tutaj chyba jedynym Dhampirem… - obwieściła odważnie spoglądając w jego pozbawione barw tęczówki. Wtedy to oboje równocześnie przenieśli wzrok na postać, która stała już przed nimi. Juliette zdębiała po tym, co zobaczyła. Uniosła nawet brwi zaskoczona zaistniałą sytuacją.

- Och, dlaczego ty?! Co tutaj robisz?! – krzyknęła niemalże, kiedy w jej polu widzenia w całej okazałości pojawił się Michael Johnson. On tylko pokręcił głową i zmierzył ją wzrokiem.

- Wcale nie przyszedłem tutaj ze względu na ciebie, tylko po prostu wyczułem w powietrzu straszny smród. Od razu przyszło mi na myśl tylko jedno hasło: krwiopijca. Z resztą masz coś, co należy do mnie, nieprawdaż? - powiedział Michael z wyczuwalną nutą ironii w głosie. Zrobił kilka kroków w stronę Dhampira, po czym uśmiechnął się krzywo. Ten znowu nie miał zamiaru odwzajemnić uśmiechu, ani skusić się na miłą pogawędkę. Obnażył swoje kły, które teraz Juliette mogła zobaczyć na żywo i w całej okazałości. Wzdrygnęła się na samą myśl, że mogłyby one wbić się w jej szyję. Instynktownie dotknęła swojego ciała, które było wręcz lodowate.

- Nie mam twojej książki. Nie próbuj ze mną zadzierać skrzydlata łajzo… - rzekł przez zaciśnięte zęby Dhampir, a następnie w mgnieniu oka znalazł się przy Juliette. Chwycił ją mocnym uciskiem za ręce tak, że nie była w stanie się poruszyć.

- Puszczaj! No puść mnie, cholerny sukinsynie! – wrzeszczała próbując wyswobodzić się. Michael’owi uśmiech zniknął z twarzy.

- A więc jednak wiesz, o czym mówię. Chłopcze, nie rób głupstw. Dobrze wiesz, że jestem od ciebie o wiele silniejszy... Zostaw dziewczynę w spokoju, ona nie jest niczemu winna… To zwykła śmiertelniczka. Oddaj mi moją własność, a nikomu nie stanie się krzywda. Chyba nie chcesz bym… - urwał, gdy to Dhampir przyciągnął bliżej do siebie Juliette. Kiedy jednak to zrobił, coś lekko odepchnęło go od niej. Był tym nieco zaskoczony, jednakże nie dawał za wygraną.

- Odejdź i zostaw mnie w spokoju, albo twoja dziewczyna za chwilę będzie martwa. Nie mam twojej książeczki – obwieścił Dhampir wciąż usiłując zbliżyć się do szyi Juliette, jednak znów bezskutecznie.

- Nie jestem jego dziewczyną. Ohyda… - oburzyła się Julie i zaczęła się szarpać. Michael obrzucił Dhampira piorunującym spojrzeniem.

- My się nawet nie znamy. To jakaś głupia dziewucha, która zbłądziła i tyle… - prychnął Mike nieco zagubiony, mając nadzieję, że nie urazi przy tym zbytnio Juliette.

- Masz mnie za idiotę? – rzucił napastnik Julie zwracając się do Johnsona.

- Wypuść mnie, a on sobie pójdzie – dodała ona sama.

- Słuchaj, nie mam czasu na taką idiotyczną rozmowę. Puść dziewczynę, a odejdę w spokoju. Nie zrobię ci krzywdy – zaproponował Michael i uniósł lekko ku górze ręce, po czym spojrzał na twarz Juliette, która jak wnioskował była na niego cholernie wściekła.

- Najpierw będziesz musiał się z nią pożegnać…

- Czyżby? – obwieścił Michael i w mgnieniu oka znalazł się w miejscu, gdzie wcześniej stała Juliette. Rozejrzał się i zobaczył, że ani dziewczyny, ani Dhampira nigdzie nie było…

***

- Co ty zrobiłaś?! – zapytał Dhampir, gdy dziwnym trafem razem z Juliette znaleźli się w drugiej części lasu. Leżeli obok siebie, na wskutek „przemieszczenia natychmiastowego”.

- Jak to co? – spojrzała na niego po części skołowana i zdezorientowana z tego samego powodu co on. Podniosła się na łokciach i zerknęła na swoje rany na skórze. Następnie zbadała otoczenie rozglądając się. Siedzieli na wilgotnej ściółce pośród otaczających ich drzew. Niebo było zakryte przez chmury, a w lesie panował jak zwykle półmrok.

- Jak się tutaj znaleźliśmy? Nie jestem w stanie się teleportować… Kim ty do cholery jesteś?! Tylko nie mów, że Wiedźmą… Emanowało od ciebie coś, czego nie spotkałem jeszcze u żadnej istoty…. – wrzasnął chłopak zerkając na jej zmartwioną minę. Jego źrenice powiększyły się nagle i Juliette miała wrażenie, że znów obnażył swoje kły.

- A więc to naprawdę ja? Boże… Nie przypuszczałam, że jestem w stanie… - mruknęła pod nosem chwytając się za głowę. Odrzuciła swoje włosy i w zerknęła na rany i zadrapania na dłoniach. – Nie wiedziałam o tym. Myślałam, że to ty, ale…

- Ale co?

- Pomyślałam o jakimś innym miejscu, kiedy Michael próbował się zbliżyć – wydusiła z siebie ściszając głos. – No i jakimś cudem jesteśmy tutaj.

- To nie cud, to da się wyjaśnić, a przynajmniej powinno… - wyszeptał, choć Julie bez trudu zrozumiała każde słowo. – A więc ty i ten… się znacie? – spytał strząsając drobne igły drzew z odzienia.

- Owszem. Myślałeś, że nie?

- Wiedziałem, że znasz się z Johnsonem. Tak po prostu by na ciebie nie patrzył – odpowiedział, a jego źrenice widocznie zmniejszyły się.

- Że co? Ty chyba żartujesz… On? Nie, nie… Chyba ci się to tylko zdawało. Nienawidzę go. To skończony dupek – mruknęła.

- Nieważne – dodał po czym wstał i spojrzał za siebie.

- Mogę o coś spytać?

- Nie – odrzekł, a na jego ustach zagościł lekki uśmiech, niczym nieuchwytny motyl.

- Powiesz mi swoje imię, czy to jednak wielka tajemnica? W końcu chciałabym wiedzieć jak ma na imię ten, który chciał mnie zabić… - powiedziała półszeptem, a chłopak spojrzał na nią z poważnym wyrazem twarzy. Teraz dopiero Juliette „dostrzegła” go naprawdę. Miał cudowne, czarne oczy, piękną ciemną karnację, na twarzy miał sporo maleńkich znamion, które wspaniale do niego pasowały. Wiatr poruszał jego bujne włosy, mieniące się w blasku księżyca.

- Dlaczego się mnie nie boisz? Jestem potworem. Nie boisz się świadomości, że za sekundę możesz być trupem? – spytał ją, po czym zbliżył się w jej stronę o kilka kroków. Juliette spoglądała na niego z uwagą spod długich wachlarzy rzęs i śledziła każdy jego ruch.

- Nie boję się śmierci. Śmierć jest nagrodą życia*2 – odpowiedziała szeptem, a chłopak widocznie zaskoczony jej odpowiedzią spojrzał na nią i zatopił wzrok w jej tęczówkach. Przyglądał się jej dłuższą chwilę, aż w końcu zorientował się i przeniósł wzrok.

- Mam na imię Alex – obwieścił pod nosem, a Juliette była zauroczona jego skrytym wdziękiem.

***

Słońce zaszło, zostawiając po sobie smugę pomarańczu na horyzoncie. Chmury przemieszczały się błyskawicznie rozpraszając cudowne widoki. Coraz bliżej skradała się noc. Księżyc powoli wyłaniał się na niebie, oświetlając swoim blaskiem część lasu.

Juliette od kilkunastu minut nie rozmawiała z Alexem. Szła za nim jednak nie wiedziała dokąd zmierzają. Po jakimś czasie była już zmęczona, choć nie odczuwała głodu. W lesie było ciemno, choć nie utrudniało im to wędrówki.

- Daleko jeszcze? – spytała w końcu dorównując kroku Dhampir’owi.

- Nigdzie nie musisz za mną iść. Wracaj skąd przyszłaś. To nie jest miejsce dla ciebie – powiedział przyspieszając.

- Niby dlaczego? Z tego co zauważyłam jesteś chyba jedynym Dhampirem… - rzuciła przedzierając się przez gęste krzaki i o mało co nie potknęła się o wystający konar drzewa. Alex zatrzymał się nagle i spojrzał na Juliette, po czym powiedział:

- Tak sądzisz? – prychnął, po czym gorzko uśmiechnął się. – Nie masz o niczym pojęcia…

- A więc wytłumacz mi to. Jakoś nikt nie chce o niczym mówić. Mam wszystkiego dość. Cholernie głupie tajemnice, pogróżki, ostrzeżenia… Nie da się prościej?! – rzuciła i przygryzła wargę.

- Być może się nie da… - dodał i ruszył dalej przed siebie. Juliette nie mając wyjścia pobiegła za nim i zatrzymała się dorównując mu kroku.

- Proszę cię, Alex… - powiedziała półszeptem dysząc. On tylko popatrzył na nią tym swoim niezwykle tajemniczym spojrzeniem i pokręcił głową.

- Nie jestem jedynym Dhampirem. Jest nas o wiele więcej. Nasz klan jest ogromny, jednak moja rasa liczy mniej niż Aniołów Wrót Nocy. Ja zostałem przydzielony do pilnowania tego lasu wraz z trzema innymi Dhampirami – obwieścił zatrzymując się przez moment i usiadł na pniu drzewa, po czym zerknął w górę, na korony drzew, przez które przebijał się blask księżyca. Juliette usiadła niedaleko obok i wsłuchiwała się w opowieść towarzysza.

- Gdzie są ci dwaj? Jakoś nie spotkałam ich dotychczas… - wtrąciła niepewnie, nie wiedząc jak zareaguje Dhampir.

- Sam bym chciał to wiedzieć. Klan podejrzewał o to Aniołów, jednak teraz to dość skomplikowane, gdyż prawdopodobieństwo, że Upadli Aniołowie powrócili jest bardzo duże – dodał, po czym zerknął kątem oka na nią.

- Przykro mi z tego powodu, jeśli to prawda… Ale o czym ty mówisz? – spytała z lekkim przerażeniem w oczach.

- Nie słyszałaś słynnej opowieści o rasach? Na pewno ktoś musiał ci ją przybliżyć…

- Owszem, słyszałam tę historię, ale o ile pamiętam napomknięto w niej o tym, że Upadli zostali strąceni do piekła. Czyż nie? To przecież niemożliwe, by wrócili – rzekła.

- Niemożliwe może się to tylko wydawać, a w rzeczywistości jest inaczej. Nie wiadomo, jak wrócili, ale pewne jest to, że nie po to, by rozsiewać dobro – westchnął głośno.

- Co masz na myśli? Oni mogą komuś coś zrobić?

- Juliette, czy ty w ogóle masz pojęcie w jakim świecie żyjesz? Aniołowie Wrót Nocy są silniejsi od Dhampirów, a Upadli są mistrzami jeśli chodzi o zabijanie. Nie wiele o nich wiadomo. Informacje zawiera tylko jedna księga, która dziwnym trafem znalazła się w twoich rękach… – oznajmił uśmiechając się krzywo.

- Nie bardzo rozumiem. Czyli wy praktycznie nic nie wiecie o Upadłych, a Michaela książka jest odpowiedzią na wszystkie pytania? Zaraz, zaraz… skąd wiesz, jak mam na imię? – oburzyła się i zmarszczyła czoło.

- Nie trudno zgadnąć. Mam świetny słuch…

- Och… - prychnęła. – Gdzie teraz jest ta książka, którą mi ukradłeś? – spytała krzyżując ręce na piersi.

- O ile mi wiadomo, to ty ją najpierw ukradłaś swojemu chłopakowi, a ja po prostu ci ją odebrałem – odpowiedział.

- To nie jest mój chłopak! – wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Nie ukradłam jej, tylko wzięłam i on dobrze o tym wiedział, jednak ja pytam gdzie ona teraz jest?

- I właśnie tu jest problem. Zniknęła… – powiedział szybko i wstał błyskawicznie.

- Jak to zniknęła? Zgubiłeś ją?! – krzyknęła, a on ruszył w przeciwnym kierunku. Juliette pobiegła za nim i szarpnęła go za czarną koszulę.

- Przestań wrzeszczeć. Nie mam pojęcia, gdzie ona jest. Po prostu zniknęła – opowiedział.

- Przecież to absurd. Nie mogła tak sobie… zniknąć. To chore – rzuciła podenerwowana.

- Widocznie mogła. Sam nie jestem z tego zadowolony.

- Michael mnie zabije. Z resztą pewnie już jestem martwa – mruknęła pod nosem. – Dokąd znów idziemy?

- Nie wiem dokąd ty idziesz, ale ja zamierzam pójść do jedynej osoby w tym mieście, która najlepiej zna się na uśmiercaniu i śmierci – powiedział Alex zwracając się bezpośrednio do Juliette. Ona popatrzyła na niego podejrzliwie, ale uśmiechnęła się gorzko.

- A więc komu idziemy złożyć wizytę? – spytała zerkając na towarzysza. Czuła się bardziej bezpiecznie i pewniej w jego obecności. Zapomniała o fakcie, że Alex był Dhampirem i miała nadzieję, że nie będzie jej w żaden sposób wykorzystywał, ani próbował zabić. Wciąż jednak miał swoją druga mroczną stronę…

- Zamierzasz pójść ze mną? Nie wiem, czy mogę zabrać ze sobą mało przydatną śmiertelniczkę. Nie będę twoim obrońcą, na co pewnie liczyłaś, a martwa mi się na pewno nie przydasz… - odparł, a Juliette odrzuciła włosy na plecy i pokręcił głową.

- Nie zamierzam siedzieć bezczynnie. Jak na razie jestem jeszcze żywa, więc… przydam ci się, ale nie wiem jeszcze do czego – zaproponowała spoglądając na niego ukradkiem.

- Jak chcesz, ale ja później nie będę cię odprowadzał do domu… - mruknął. Złapał Juliette za rękę, po czym w błyskawicznym tempie zaczęli się przemieszczać.

*1 cytat z piosenki Fear of the dark zespołu Iron Maiden

*2 ”Śmierć jest nagrodą życia” — Jean Giraudoux

Rozdział 12 – Poddany śmierci

„Pokaż się swojemu najgłębszemu strachowi; wtedy strach traci swoją moc, kurczy się i znika. A ty jesteś wolny". *

Księżyc wynurzał się z pośród chmur, oświetlając niemalże magicznie niebo. Noc była cudowna, choć ciężko było dostrzec jakieś gwiazdy.

Juliette wraz z Alexem zatrzymali się na chwilę. Ona usiadła pod drzewem widocznie zmęczona, a on rozmyślał stojąc niedaleko niej. Był jakże skupiony i zamyślony. Uważnie swoimi tajemniczymi oczami badał gęste zarośla lasu. Znajdowali się w innej części zagajnika, gdzie roślinność była uboższa. Drzewa stały ogołocone, liście na krzakach jakby straciły swoje żywe kolory, a mech porastający ziemię całkowicie usechł.

Juliette przymknęła na chwilę powieki, które wydawały się jej bardzo ciężkie. Oparła głowę o spróchniałą korę i leżała. Spoczywała tak przez kilka minut, kiedy to później otworzyła oczy i poczuła się znacznie lepiej. Miała wrażenie, że była silniejsza niż dotychczas. Coś wypełniło ją od wewnątrz. Jakaś energia, która chciała rozsadzić jej ciało. Pozytywna siła, dzięki czemu Juliette nie odczuwała zmęczenia, jednak jedyne co ją nieco zdziwiło to uczucie głodu, które zniknęło. Była jak nowonarodzona, nie mając pojęcia, dlaczego emanuje taką energią. Zmrużyła lekko oczy i spojrzała na swoje ręce. Nie było na nich śladu żadnych zadrapań, otarć, ani ran. Nieskazitelne, delikatne i kruche dłonie, które wyglądały tak jak dawniej. Obejrzała je dokładnie, co zaintrygowało Dhampira, więc spytał podejrzliwie podchodząc do niej:

- Coś nie tak? Wyglądasz jakbyś zobaczyła ducha…

- Ducha już raz w swoim życiu widziałam i na pewno nie tak wyglądał mój wyraz twarzy. Zobacz na moje ręce – uniosła je lekko ku górze. – Nie ma śladu po żadnych ranach i skaleczeniach.

- Być może wcale ich nie miałaś, albo coś ci się ubzdurało – oznajmił i usiadł obok niej, po czym zerknął na jej dłonie.

- Chyba nie masz mnie za wariatkę – mruknęła.

- Ależ skąd – dodał. Tylko za lekko… stukniętą.

- Stukniętą?

- Lekko stukniętą – uściślił.

- Ja nie żartuję! Ostatnio dzieją się ze mną dziwne rzeczy… - powiedziała z całkowitą powagą.

- Jakie rzeczy masz na myśli? – spytał. Spojrzał na jej bladą twarz, którą okalały potargane i pomierzwione czarne włosy.

- Przez pewną noc… Och, to głupie – urwała i westchnęła głośno.

- Jeżeli nie chcesz, to nie zmuszam cię do mówienia… Powiedz mi tylko czy naprawdę widziałaś kiedyś Ducha? – zmarszczył brwi.

- Ducha? W sumie to tak. Spotkałam niedawno Ducha, którym był jakiś staruszek. Ostrzegał mnie przed Upadłymi, jak sądzę i kazał przyjść przed zachodem słońca do tego lasu w następny dzień. Udałam się więc, ale zobaczyłam tylko jego szatę i… - powiedziała ściszając ton. – jego już nie było.

- To niemożliwe, że widziałaś Sylvanusa – rzekł Alex.

- Sylvanusa? Też go widziałeś? – spytała oszołomiona.

- Ależ skąd. Słyszałem o nim, ale nigdy mi się nie ukazał. To Duch Lasu. Objawia się bardzo rzadko. Duchy to potężne istoty, a dodatku bardzo mądre – obwieścił przenosząc wzrok na Juliette. Świdrował ją na wylot, a ona nie wiedziała czego ma się spodziewać.

- Co chcesz przez to powiedzieć? – bąknęła cicho.

- Kim, a raczej czym jesteś, Juliette? – odparł w miarę łagodnie i spokojnie. Na jego twarzy pojawił się cień zaniepokojenia.

- Jak to czym? O czym ty w ogóle mówisz? Jestem zwykłym człowiekiem, który wciąż zastanawia się co tutaj robi. Nie mam pojęcia, czemu widziałam tego Ducha, ani dlaczego nas teleportowałam, jeżeli tak to ujmę. Nie wspomnę już o tych cierpieniach i bólu, jakiego doznałam tamtej nocy – rzuciła ze łzami w oczach. Alex nie był zadowolony. Najwyraźniej czuł się oszukiwany i zagrożony.

- Jak to? – zapytał zaintrygowany.

- Chcesz znów mi coś zrobić? Proszę bardzo. Nie wiem co się ze mną działo… Czasami czuję jakieś ciepło, a nawet ogień, lecz moja skóra jest lodowata – spojrzała na swoje ręce – Moje rany się zagoiły, dobrze widzę w ciemności, nie odczuwam głodu…

- Od kiedy to się dzieje?

- Zaczęło się w moje urodziny, czyli… - urwała, kiedy to ujrzała jego niespokojną minę.

Alex zlustrował jej twarz i zachował swoje myśli dla siebie. Ruszył naprzód bez słowa, a Juliette udała się za nim. Nie zamierzała o nic pytać, bo czuła się niezręcznie, jednak chciała coś usłyszeć. Sama obawiała się najgorszego, ale różne teorie chodziły jej po głowie.

***

Kiedy w końcu opuścili las ukazała się im w oddali część miasta. Gdzieniegdzie w pobliżu świecących się latarni pałętali się ludzie, huczały samochody, a w powietrzu unosiła się lekka mgła. Jednak Alex i Juliette zmierzali w zupełnie innym kierunku.

W głuchej ciszy szli przed siebie wzdłuż krętej dróżki. Wokoło nie widać było nikogo, tylko można było usłyszeć pomruki zwierząt i szelest liści drzew. Za ich plecami rozciągał się ponury las. Juliette ostrożnie stawiała kroki podążając za Alexandrem, który wciąż nie rozmawiał z nią. W końcu w oddaleniu spostrzegła małą starą chatę, a niedaleko niej mieścił się kościół ze sporym otoczeniem, w tym cmentarzem. Dookoła kościoła stały spore latarnie z tlącym się światłem. Alex zatrzymał się na moment i odwrócił w stronę swojej towarzyszki.

- Na pewno chcesz tam pójść? – spytał marszcząc brwi.

- Że niby mam się teraz wrócić? Przeszłam taki szmat drogi nawet nie wiedząc, gdzie idę, a ty wyskakujesz z takim pytaniem… - odpowiedziała strząsając niewidoczny pył ze swojego potarganego swetra.

- A co jeżeli teraz bym się tutaj zostawił? – zapytał i spojrzał na nią badawczo. Julie podniosła wzrok lekko przerażona.

- Nie mógłbyś… - mruknęła.

- Nie myśl, że zapomniałem o wcześniejszej rozmowie… Być może przydasz mi się na coś – odparł i ruszył w stronę chaty.

- Ja też nie zapomniałam o tym. Nie bardzo rozumiem co chciałeś przez to powiedzieć. Idziemy do tej… starej chaty? – spytała marszcząc czoło.

- Nazywaj to jak chcesz. Mam nadzieję, że zastaniemy starego Adamsona. Ten typ nie należy do najmilszych – rzekł.

- Adamson? A kim on jest, że ma takie nazwisko? Egzorcystą? – prychnęła i uśmiechnęła się krzywo.

- Coś w tym rodzaju. Trzymaj się blisko mnie, nie zadawaj głupich pytań i nie patrz na niego za długo. Drażni go to czasem – powiedział ściszając ton.

- Może w ogóle tam nie pójdę, co? – rzuciła z ironią krzyżując ręce na piersi.

- A mogłabyś? Byłoby o wiele prościej i łatwiej… - mruknął Alex uśmiechając się gorzko. Juliette spiorunowała go wzrokiem i szturchnęła w ramię.

***

Myślę o śmierci jak o szczytowym momencie życia. *

Chata z daleka prezentowała się znacznie lepiej niż z bliska. Wokoło było ponuro. Stały tam różne tabliczki przybite do cienkich pali, na których były wyryte jakieś zakazy. Dom, (o ile można było to nazwać domem) otaczało solidne żelazne ogrodzenie, jednak furtka była uszkodzona. Obok rosło ogromne drzewo, na którym siedziała sowa, gdyż słychać było jej pomruki.

Księżyc świecił na niebie, oświetlając chatę. W powietrzu unosił się dziwny, nieprzyjemny zapach, a z kościoła słychać było bicie dzwonów. Alex zerknął na Juliette, która była zafascynowana klimatem tego miejsca. Wyciągnął dłoń w jej kierunku i szepnął:

- Nie bój się, nie gryzę… do czasu – uśmiechnął się krzywo.

- I kto to mówi…? – mruknęła Julie i złapała go za ramię. Otworzyli furtkę, zbliżyli się do drewnianych drzwi chaty, a Alex szarpnął za dużą kołatkę w kształcie czaszki z piszczelami. Zawahał się przez moment niepewnie.

- Niesamowite, wygląda jak prawdziwa… - rzuciła cicho Julie i odwróciła się błyskawicznie, gdy coś usłyszałam podobnie jak Alex.

- Ponieważ jest prawdziwa – powiedział wysoki chudy mężczyzna w podeszłym wieku z założoną na plecach brudną łopatą, który pojawił się niespodziewanie. Z przedmiotu spływała rzadka ciecz. Jego twarz była przerażająca. Miał na niej sporo blizn, które wyglądały mało zachęcająco. Spoglądał na nich krzywo, bacznie obserwując Juliette, która zorientowała się, że za długo na niego patrzyła. Alex nie był jakoś znacznie zaskoczony. Julie ścisnęła jego ramię mocniej, na co on tylko zerknął na nią kątem oka.

- Czego tu chcecie? – warknął mężczyzna obrzucając ich gniewnym spojrzeniem.

- Przyszliśmy w pewnej sprawie… - obwieścił spokojnie Alex.

- Simonie Hadley, dlaczego okłamujesz swoją towarzyszkę, panienkę Juliette Collins? – zapytał starzec zmieniając ton głosu. Julie, gdy to usłyszała wzdrygnęła się i jakby zamurowało ją.

- Że co? Skąd on zna moje imię i dlaczego mnie okłamałeś? – rzuciła podenerwowana zwracając się do niego.

- Posłuchaj…

- To jego prawdzie imię, nie wspominał ci, Juliette? – wtrącił się starzec chytrze uśmiechając się przy tym i ukazując rząd niemalże czarnych zębów.

- Mogłam się tego spodziewać – mruknęła pod nosem.

- Ty nic nie rozumiesz. Alex to moje drugie imię. Obowiązuje nas kodeks, a jedną z zasad w nim zawartych jest zachowanie w tajemnicy swojej tożsamości – powiedział dość głośno.

- Możecie sobie tak gawędzić do świtu, ale ja jeszcze robotę. Siedem dołów samo się nie wykopie! – wrzasnął ochryple starzec. Juliette pokręciła głową i szturchnęła Alexa, a właściwie Simona w ramię. - Rozumiem, że zamierzacie wejść…

- Tak, chcemy porozmawiać – odpowiedziała i obserwowała, jak staruszek energicznie wymachuje łopatą. Pociągnął lekko za klamkę i dziwnym gestem zaprosił ich do środka.

Pomieszczenie, do którego weszli było bardzo małe. Całą niemalże powierzchnię zajmowały łopaty poustawiane obok siebie. Wtedy dopiero Juliette dostrzegła, że ciesz spływająca z tej, którą trzymał staruszek to niewątpliwie krew. Mężczyzna zatrzymał się przez chwilę i rzucił trzymany przedmiot w kąt, a następnie udał się do pomieszczenia obok. Juliette i Simon podążali za nim. Starzec zapalił świecę i ruszył naprzód, gdzie znajdowały się sromne schody w dół. Uśmiechnął się ponuro i zerknął na swoich gości. Juliette nie była zachwycona tą wizytą i jakoś niechętnie patrzyła na zniekształcone stopnie. Wszędzie na ścianach wisiały kości lub czaszki, a gdzieniegdzie nawet całe szkielety ludzkie. W powietrzu unosił się odrażający zapach, więc Julie zatkała swój nos.

- Nie mogę tam zejść. To potworny smród! – pisnęła do Simona cicho.

- Teraz nie możesz się wycofać, Juliette. Dasz radę… - mruknął jej do ucha i wymienił z nią spojrzenia. Ona niechętnie i z wielką ostrożnością stawiała kroki po schodach, a za nią szedł Simon. Starzec był już na dole i uśmiechał się do nich chytrze. Jego twarz wyglądała jeszcze gorzej, gdy trzymał w ręku świecę, niż przedtem, a Juliette zobaczyła, że nie miał on jednego oka.

- Prędzej, prędzej… Robota na mnie czeka – rzucił ochryple, kiedy oboje schodzili z ostatniego stopnia. Ku ich oczom ukazał się przerażający widok. Na kamiennych ścianach wisiały różnego rodzaju noże i przyrządy. Wśród nich znalazła się nawet maczeta. Na środku pomieszczenia stało pięć stołów, na których leżało kilka zmasakrowanych, nagich ciał. Z jednego z nich strużką po pozostałościach z ręki spływała wolno krew. Kamienna podłoga była cała umazana tą cieczą, a gdzieniegdzie już całkowicie zastygła, zmieniła kolor lub osiadła się w postaci skrzepów. Juliette zakryła usta dłonią. Po tym wszystkich co zobaczyła ogarnął ją lęk. Przestała już odczuwać przykry, wstrętny zapach.

- Panie Adamson… - zaczął Simon i spojrzał na przerażoną twarz Julie.

- Do rzeczy. Jak widzisz mam robotę, wspominałem już chyba – uśmiechnął się gorzko starzec, gdy zerknął na dziewczynę i wziął jeden przyrząd ze swojej „niezwykłej” kolekcji.

- Chcieliśmy dowiedzieć się czegoś o Upadłych Aniołach – rzekł powoli. Mężczyzna zatrzymał się przez chwilę i wrogo spojrzał swoim jedynym okiem na niego.

- O czym ty chłopcze chcesz ze mną rozmawiać?! Wynoś się lepiej stąd i nigdy nie wracaj. Nie chcę mieć przez ciebie kłopotów! – warknął.

- My tylko chcemy dowiedzieć się, jak ich pokonać – wtrąciła się Juliette, pociągnęła nosem i z trudem przełknęła ślinę.

- Nic wam nie powiem! – warknął ponownie i począł wyrywać z jednego ciała kolczyk, który był zakotwiczony na nosie ofiary.

- A więc jednak coś wiesz… - dodała Julie z trudem spoglądając na starca i jego chore poczynania.

- Za dużo mówisz, panienko Collins – rzekł łagodnie mężczyzna.

- Powiesz nam w końcu coś na ten temat? – zapytał go Simon i chwycił ją za rękę, by nie zbliżała się do psychicznego starca.

-Nie, nic nie mogę wam powiedzieć, chociaż… Słyszeliście o „Zakazanej Księdze”?

- Owszem. W niej jest podobno zapisane, jak zabić Upadłych, ale sęk w tym, że widziałem tę księgę i nie ma w niej nic zapisanego. Jest po prostu pusta.

- Nie tylko jest napisane, jak zabić Upadłych, Dhampirze – roześmiał się. – Uważasz, że to takie proste? Nie każdy może zobaczyć, co jest tam ukryte. Tam zawarta jest tajemnica śmierci i nawet mi, zwykłemu Grabarzowi, poddanemu śmierci nie udało się tego odczytać – dodał, a później usunął kolejny kolczyk z ciała tak, że krew trysnęła na całe pomieszczenie i pobrudziła ich nieco.

- Wiesz kto będzie w stanie ją odczytać? – spytała Juliette przecierając swoje czoło z krwi.

- Być może, panienko… Znałem kiedyś taką Wiedźmę…

- Gdzie można ją znaleźć? – wtrącił się Simon, a staruszek roześmiał się gorzko.

- Myślisz, że będzie tak łatwo? Wiedźma nie żyje od setek lat. Została spalona na stosie, mój drogi chłopcze – rzekł. – Jednak najpierw musisz zdobyć księgę, chyba, że już ją masz, skoro ją widziałeś.

- Miałem – odparł.

- Czyżby? Zgubiłeś „Zakazaną Księgę”? A może ktoś ci ją odebrał? – uśmiechnął się ponuro Grabarz. – Powiedziałem już wam wszystko, co mogłem powiedzieć. Teraz wynocha mi stąd, a jeżeli nie, to skończycie, jak reszta moich gości… - wskazał na pięć trupów znajdujących się przed nimi i ponownie uśmiech zawitał na jego twarzy.

- Juliette, wychodzimy – oznajmił Simon.

- Nie sprzeciwiam się przecież – dodała, a on chwycił ją za ramię, po czym w szybkim tempie przenieśli się w stronę schodów i opuścili to jakże odstraszające miejsce…

*Jim Morrison

Rozdział 13 – Umiej być przyjacielem

„Odległość między życiem a śmiercią jest nieokreślona. Dlatego nikt nie wie, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie.” *

- Nic nam nie dało to, że tutaj przyszliśmy – rzuciła Juliette, kiedy wraz z Simonem opuszczała chatę, a raczej podziemną jaskinię grabarza Adamsona.

- Jak to nic? – spytał zaskoczony, a jego twarz dokładnie to wyrażała. Juliette zatrzymała się na moment i westchnęła głośno.

- Wiemy tyle samo, co wcześniej. Niepotrzebnie tutaj przyszliśmy. Zmarnowaliśmy tylko swój czas – dodała lekko poirytowana. Wyglądała dość niekorzystnie. Jej niesforne kosmyki włosów w ogóle się nie układały. Były potargane i ułożone w nieładzie. Makijaż znikł z jej twarzy, a po ryżowym pudrze nie zostało ani śladu, choć skóra Juliette i tak była przerażająco blada.

- A więc to moja wina, że ze mną poszłaś? Przecież nie prosiłem cię o to… - powiedział gorzko i przeszedł obok niej obojętnie z posępną miną.

- Ale ja nie powiedziałam, że to twoja wina! – oburzyła się i podbiegła do niego. On spojrzał w jej barwne tęczówki. Dostrzegł na jej twarzyczce kilka maleńkich i prawie niewidocznych kropeczek, piegów. Biały puder zmył się już dawno. Juliette czuła się jednak niezręcznie, gdy lustrował jej postać. Na policzkach pojawiły się jej delikatne rumieńce. Tym razem były one prawdziwe, a nie muśnięte za pomocą różu.

- Tylko tak pomyślałaś. Czyż, nie? – spytał i zbliżył się do niej. Był tak blisko, że ich ciała niemal się stykały. Owszem, pomyślała o tym, ale nie chciała mówić tego na głos. W końcu sama zdecydowała, że pójdzie razem z nim do Adamsona, a Simon wcale jej do tego nie namawiał. Wręcz przeciwnie…

- Potrafisz czytać w myślach, czy tylko zgadujesz? – spytała nie zwracając uwagi na jego przeszywające spojrzenie. Serce zaczęło jej mocniej bić, gdy poczuła ten lodowaty wbijający i przeszywający ją na wylot wzrok. W końcu odważyła się i podniosła wzrok.

- Nie, niestety nie potrafię. Ale twoje myśli łatwo jest odczytać – rzekł półszeptem i odgarnął jej smolisto czarny kosmyk włosów, który opadał jej na oczy. Słońce wznosiło się już na horyzoncie i oświetlało ich twarze. W powietrzu unosiła się lekka mgła, która stopniowo była rozpraszana przez delikatne ranne promienie.

- Tak? A więc o czym teraz myślę? – wyszeptała uśmiechając się szarmancko i zatopiła wzrok w jego głębokich nadzwyczajnych oczach, których kolor widziała bardzo dokładnie.

- O tym, że chciałabyś mnie pocałować – odszepnął i obrysował palcem jej czerwone usta. Na jego usta wstąpił nieuchwytny jak letni motyl uśmiech. Przechylił głowę w bok by dać ponieść się na chwilę zmysłowi wzroku. Studiował uważnie każdy detal jej twarzy. Juliette zadrżała i uśmiech nieco zniknął jej z twarzy. Była nieco zaskoczona tym, co usłyszała, ale w głębi duszy marzyła o tym od dawna, od kiedy spotkała go po raz pierwszy w opuszczonym kościele. Jednak nie chciała się przyznawać, że coś ją do niego przyciągało. Te oczy, wspaniałe i głębokie na tyle, by można było się w nich zanurzyć choć na moment i skosztować tych jakże pełnych ust.

- Nie przeginaj… Mam pewne zasady, Simonie Hadley – powiedziała uśmiechając się delikatnie, a on odwzajemnił uśmiech, nie spuszczając z niej wzroku. To rozpętało w nim sztorm nieopisanych, skrajnych, sprzecznych emocji. Zbliżył się do niej jeszcze bliżej tak, że słyszał jej bicie serca, a Julie czuła jego chłodny oddech, jak i dotyk.

- Zasady są po to, żeby je łamać, Juliette Collins – dodał i obdarował ją lodowatym, a jednocześnie ognistym pocałunkiem. Gładził jej włosy jedną ręką, a drugą przytrzymał jej ciało, by nie chciała uciec. Trwało to może jedną piękną chwilę, gdy Juliette uświadomiła sobie, co tak naprawdę robiła. Jeszcze kilka dni temu nic prawie nic dla niej nie znaczył, ale tego dnia uzmysłowiła sobie coś ważnego.

- Ja… ja nie mogę. Muszę wracać. To nie powinno się wydarzyć, dobrze o tym wiesz. Miałam ci tylko pomóc. To wszystko jest takie… - wyjąkała, gdy zdołała wyswobodzić się z jego ramion. Nie miała pojęcia, jak ubrać to w słowa, ale nie mogła z nim zostać. Musiała wrócić do domu.

- Juliette… - powiedział Simon z takim namaszczeniem, jakby mówił o rzeczy świętej. Ona uniosła wzrok i spojrzała na niego błagalnym wzrokiem. Wyglądała jak zagubiona mała dziewczynka, która nie wie dokąd pójść i co robić. Zbliżyła się do Simona, a on objął ją tylko i bez słowa po prostu mocno przytulił. Czuła się tak bezbronnie.

- Ja muszę wrócić do domu. Do Josha, Jenny i Michaela. No nie w porządku, że tak zniknęłam. Wszystko jest jedną wielką zagadką i chcę to wszystko sobie poukładać, rozumiesz? Ja nie wiem, co się ze mną dzieje od pewnego czasu. Ty, ja… - urwała, gdy zakrył jej usta. Uniósł lekko głowę ku górze i nasłuchiwał. Był tak skupiony, że prawie się nie poruszał. Juliette też wyczuwała coś dziwnego. Nie wiedziała co, ale czuła, iż coś nie gra.

- Juliette, posłuchaj…

- Coś lub ktoś jest w pobliżu… - wyszeptała, a serce zabiło jej mocniej. Przeszył ją lekki dreszcz, ale próbowała się jakoś uśmiechnąć. Simon popatrzył na nią zdumiony.

- Nie rozumiem… Jak ty…? – pokręcił głową i chwycił ją za ramiona. – Ktoś się zbliża i wydaje mi się, że nie jest to żaden Dhampir. Posłuchaj mnie uważnie… Udasz się drogą, którą tutaj przyszliśmy. Ona zaprowadzi cię do tego kościoła, gdzie kiedyś cię spotkałem. Stamtąd powinnaś już trafić do domu. Nie chcę by… coś ci się stało – wyszeptał spoglądając jej w oczy. Julie dostrzegła w nich coś nadzwyczajnego. Pokiwała tylko głową i ruszyła w przeciwnym kierunku. Zatrzymała się na moment i popatrzyła w jego stronę. Odwróciła jednak błyskawicznie wzrok i zaczęła biec tak szybko, jak zdołała. Dziwnym trafem, przemieszczała się w dość szybkim tempie. Była tym zaskoczona, a jednocześnie zszokowana. Nie wyobrażała sobie, że w tak krótkim czasie pokona tak długi odcinek drogi.

„Why do you smile

Like you have told a secret

Now you're telling lies

Cause you have sworn to keep it

But no one keeps a secret

No one keeps a secret

Why when we do our darkest deeds

Do we tell?

They burn in our brains

Become a living hell”

(The Pierces – Secret)

***

Słońce wisiało już wysoko na horyzoncie i oświetlało całą możliwą część kościoła. Juliette znajdowała się tuż przed lasem, ale wciąż zerkała w stronę opuszczonej kaplicy. Promienie słońca raziły ją w oczy i zrobiło się jej gorąco. Zdjęła sweter, który był zniszczony i pobrudzony. Owinęła go wokół bioder i związała. Była nieco wykończona i zaczęła odczuwać uczucie głodu. Czuła się fatalnie.

Weszła do lasu, gdzie jak zwykle panował półmrok i chłód. W pobliżu nie widać było żywego ducha. Szumiały tylko liście, które wprawiane przez wiatr w ruch kołysały się mimowolnie. Z powrotem założyła odzienie i wolnym krokiem ruszyła na przód. Z biegiem czasu odzywał się jej żołądek. Czuła, że opada z sił, ale nie miała pojęcia z jakich przyczyn. Przecież jeszcze jakiś czas temu miewała się tak wspaniale…

Zbliżyła się do najbliższego drzewa i oparła się o niego, po czym upadła i straciła przytomność.

Czułam się, jakbym zasnęła na wieczność.

Widziałam swoje dłonie, czułam pulsującą we mnie energię.

Moje blade ciało było jakieś inne i wydawało mi się obce.

Spojrzałam w niebo. Zobaczyłam jego:

spoglądał w moją stronę i uśmiechał się, jak zawsze.

Krzyknęłam, jednak nie odpowiedział.

Wtedy uświadomiłam sobie, że tak naprawdę mnie już nie ma.

- Matko, Juliette! O Boże, czy ona w ogóle żyje? – po całym salonie rozniosły się krzyki podenerwowanej Jenny. Juliette leżała nieruchomo na sofie. Oddychała, ale brawie niezauważalnie, gdyż jej klatka piersiowa prawie w ogóle się nie unosiła. Otworzyła z trudem oczy i spojrzała. Nad nią pochylała się Jennifer, a obok niej siedział Josh.

- Ja… Josh, do cholery gdzie ty się podziewałeś? – wydusiła marszcząc czoło. Podniosła się przy pomocy Jenny na łokciach i zerknęła raz jeszcze na nich, czy aby nie śni.

- Boże, Juliette! Wiesz, jak nas wystraszyłaś? Myślałam, że ty… umierasz! – pisnęła lekko zszokowana i uśmiechnęła się krzywo.

- Co ja tutaj robię? Ostatnie co pamiętam to las, drzewa i… to wszystko.

- Znalazłem cię w lesie. Leżałaś nieprzytomna i niemalże nie oddychałaś. Nie mogliśmy wezwać pogotowia, bo kiedy zadzwoniliśmy po nich musiałem podać adres. Kobieta powiedziała, że nie wyślą karetki na takie odludzie, bo nie mogą się narażać. W sumie to nawet nie wiedziałem o co chodzi, ale później dotarło do mnie – powiedział spokojnie Josh przeczesując bujną czuprynę.

- Nie dziwię się… - westchnęła Julie głośno i spuściła wzrok.

- A tak w ogóle gdzie ty byłaś? My tutaj odchodziliśmy od zmysłów! Wyobrażałam sobie jakieś chore sytuacje, w których byłaś… ofiarą! Boże, Juliette! Nie możesz tak znikać. W dodatku teraz, gdy w naszej okolicy zaczęło się pojawiać więcej… no wiesz – wrzasnęła, jednak później ściszyła zupełnie ton. Jej ogniste włosy opadały jej na ramiona. Juliette dawno nie widziała ją w takiej zwykłej fryzurze. Zadbała nawet o nieco ostrzejszy makijaż, choć w jej przypadku to nie wiadomo czy mógł być jeszcze bardziej mroczny.

- Poszłam na spacer. Przecież to nie zbrodnia… - rzekła.

- Na spacer? Trochę on trwał, nie sądzisz? Powiedz mi tylko co robiłaś u starego Adamsona? – wtrącił się Michael, który pojawił się tuż przed nią.

- Nie rozumiem o co ci chodzi. To tylko i wyłącznie moja sprawa! Co ja cię w ogóle obchodzę? Świetnie, że się martwicie o mnie, ale poradzę sobie. Potrafię o siebie zadbać! Nie mam dziesięciu lat! – rzuciła i wstała z sofy, jednak zachwiała się. Jenna podtrzymała ją i pomogła usiąść.

- Adamson to człowiek, którego bez ważnego powodu nie odwiedza się – dodał Josh.

- A ty, gdzie ty do cholery byłeś?! Ty możesz sobie znikać, a ja nie? – prychnęła.

- Daj spokój. Zostałem wezwany. Miałem pewną sprawę do załatwienia i nie mogłem o niej nikomu powiedzieć… - obwieścił i udał się w stronę kuchni. Michael zerknął na niego i pokręcił głową.

- Też mi coś. Następnym razem wymyśl lepszą wymówkę – powiedziała Juliette i uśmiechnęła się gorzko.

- Ja już się zbieram. Za chwilę muszę być w pracy… – rzekła Jenna z posępnym wyrazem twarzy. – Jeśli macie zamiar się tak kłócić to proszę bardzo, ale ja nie będę w tym uczestniczyć. – Zaczęła pakować drobne rzeczy do pojemnej torby ozdobionej „uśmiechającymi się” czaszkami z piszczelami.

- Jenna, poczekaj… Znalazłaś pracę? – spytała Julie chwytając ją za rękę.

- Och, proszę cię. Od kiedy to interesujesz się przyjaciółmi? – spojrzała na nią zawiedziona, wzięła swoje rzeczy i pospiesznie wyszła z salonu zmierzając do wyjścia.

* E. A. Poe

Rozdział 14 – Nie ufaj nikomu

Kolejny dzień rozpoczął się jak zwykle. Zegar wybił godzinę dziesiątą, lecz nikogo nie widać było w kuchni, ani w salonie. Słońce wzbijało się na horyzoncie i oświetlało to jakże ponure miasteczko. Kto by pomyślał, że za dnia może być tutaj tak pięknie…

Kilka minut później pierwsza ze swojego pokoju wyłoniła się Jennifer. Jej twarz była blada, jednak nie aż tak, gdy nakładała swój kredowy puder; włosy sterczały jej na wszystkie możliwe strony, a jej granatowy szlafrok wlókł się po ziemi. Szła ociężale w kierunku toalety, skąd usłyszała dźwięk lejącej się wody.

- Kto tam jest do cholery? – rzuciła powoli i zaczęła stukać pięścią po matowej szybie.

- To ja Juliette, zaraz wychodzę… - powiedziała, a chwilę po tym uchyliły się drzwi i wyłoniła się drobna postać. Miała idealnie uczesane włosy. Żaden kosmyk nie odstawał od reszty. Podobnie było z makijażem: jak zwykle dopracowany, mroczny i diabelsko wspaniały. Jedynie brakowało jej czerwonej szminki na ustach. Jenna obrzuciła ją piorunującym spojrzeniem i pospiesznie otworzyła szerzej drzwi.

- A ty nie powinnaś być w pracy? – spytała z wahaniem Julie i zerknęła na nią kątem oka.

- Nie musisz się mną tak interesować. Dobrze wiem, o której mam być w pracy! – odburknęła i pokręciła głową.

- No cóż… Jednak myślałam, że tę restaurację otwierają od ósmej, ale skoro…

- Co ty mówisz? – przerwała jej Jennifer i spojrzała w kierunku zegara, który wisiał na ścianie. – O mój Boże! Miałam tam być prawie trzy godziny temu! Dopiero co zaczęłam tam pracować, a szef pewnie mnie wywali! – wrzasnęła jak opętana i momentalnie znalazła się w łazience. Juliette westchnęła i udała się w kierunku schodów, prowadzących do salonu. Zeszła na dół i zatrzymała się na moment. Zerknęła na górę, skąd dochodził piskliwy głos Jenny. Przetarła delikatnie oczy, by nie rozmazać świeżego makijażu i o mało co nie wpadłaby na Michaela.

- Kurde… Przepraszam… - szepnęła przez zaciśnięte zęby, ale nie spojrzała mu w twarz. Odsunęła się i przeszła obok. Po ostatnim incydencie nie chciała się kłócić, bo to była tylko i wyłącznie jej wina. Miała nadzieję, że wszystko wróci do normy. I tak właśnie było…

- Spoko, tylko patrz jak chodzisz. Myślałem, że jestem widoczny… - powiedział, ale nie miał to być żadnego typu sarkazm. Tego dnia wydawał się inny niż zwykle. Był w samych ciemnych dżinsach, które nieco zsuwały mu się w dół. Juliette nawet na niego nie spojrzała, co było dziwne, a zarazem oczywiste.

- Mój błąd. Po prostu zagapiłam się i tyle. Są jeszcze tosty? – spytała i odwróciła się na pięcie w jego stronę. On przeczesał tylko swoje potargane włosy i uśmiechnął się krzywo.

- Być może coś tam jeszcze znajdziesz – dodał i rzucił się na sofę, po czym włączył telewizor. Juliette poczłapała do kuchni, skąd dochodził zapach topionego masła. Zerknęła na toster, gdzie obok stał talerz z dwoma tostami i kubek czarnej kawy. Uśmiechnęła się do siebie, usiadła przy stole i zaczęła pałaszować chrupiące grzanki.

***

Juliette prawie cały ranek spędziła w swoim pokoju. Rozmyślała o różnych rzeczach, brzdąkała na gitarze lub czytała coś. Przypomniała sobie chwile, gdy ona i Josh byli nierozłączni. Brakowało jej brata, a odkąd mieszkała tutaj mało ze sobą rozmawiali. Dotknęła swojego wisiorka ze srebrnym krzyżem, który kupiła będąc na wycieczce w Anglii. Taki sam miała jej przyjaciółka, Cornelia. Julie przywołała miłe chwile z nią spędzone i błyskawicznie sięgnęła po telefon komórkowy. Nie rozmawiała już nią chyba wieki.

- Cornelia? – spytała niepewnie Juliette, gdy sygnał ucichł.

- Być może, a kto mówi? – odezwał się głos po drugiej stronie.

- To ja, Juliette… - wydusiła.

- Jul, to ty? Naprawdę? – wrzasnęła dziewczyna z wielką ekscytacją. Na twarzy Julie pojawił się szeroki uśmiech.

- Tak, to ja. Co u ciebie słychać? – powiedziała bardziej pewna siebie. W końcu znały się od lat, a jakoś trudno było jej cokolwiek powiedzieć.

- Myślałam, że się już nie odezwiesz! Nie dzwoniłam do ciebie, bo nawet się nie pożegnałaś i… Byłam na ciebie cholernie zła! Dowiedziałam się dopiero kilka dni po twoim wyjeździe. Ta suka, twoja kuzynka nie chciała mi nic powiedzieć. Jednak cieszę się, że dzwonisz. Mam ci tyle do opowiedzenia! U mnie w porządku nawet, ale mów co u ciebie, bo to mnie ciekawi najbardziej – mówiła podekscytowana Cornelia.

- Och, nawet mi nie mów. Nie wiem co bym zrobiłam gdybym ją jeszcze kiedyś zobaczyła… Mam nadzieję, że nie będę musiała znosić tego widoku. Cornelia, tutaj jest wspaniale! Mam ogromny pokój, poznałam ciekawych ludzi, moich współlokatorów. Polubiłabyś Jennę, czy… Michaela – dodała.

- Michaela No, no… to twoja nowa zdobycz? – pisnęła Cornelia.

- Cornelia, przestań! To tylko… przyjaciel. Nic więcej. Za to bardziej interesuje mnie Simon – powiedziała cicho i uśmiechnęła się mimowolnie.

- Juliette! Ja tam muszę wpaść do ciebie, bo coś czuję, że to miasto jakichś samych ciach jest! – wrzasnęła energicznie Cornelia, a obie dziewczyny wybuchły śmiechem.

- Można tak powiedzieć… - urwała, kiedy to usłyszała jakąś kłótnię dobiegającą z salonu. Nawet przez zamknięte drzwi i to, że była na górze w swoim pokoju słyszała te drażniące ucho dźwięki. – Słuchaj, muszę już kończyć, bo Josh mnie woła. Trzymaj się, Cornelia! – rzuciła i bez zastanowienia rozłączyła się. Odłożyła pospiesznie telefon i po cichu skradała się na dół, by usłyszeć coś więcej. Była boso, więc ostrożnie stawiała kroki. Zatrzymała się przy schodach i chwyciła barierkę. Przykucnęła przy niej i nasłuchiwała.

- …zwariowałeś? Kiedy zamierzasz jej powiedzieć? Słuchaj stary, to wcale nie jest zabawne. Dobrze ci było tak z nami pogrywać? Wiesz co będzie, gdy Juliette się dowie?! – powiedział Michael i przycisnął go do ściany. Starał się mówić cicho, ale wydawało się, że zaraz to wszystko wykrzyczy. Nie wyglądał na zadowolonego, a Josh uśmiechał się chytrze.

- I co? Myślisz, że ona ci uwierzy? Z tego co wiem, nie jest tobą zainteresowana… - prychnął Josh i zrobił głupią minę. Juliette przygryzła wargę i wstała. Nie mogła tak na to patrzeć i nic nie zrobić.

- Przerwałam wam ciekawą rozmowę, co? – rzuciła. – A co tutaj chodzi? Michael, możesz go puścić? – spytała podchodząc bliżej.

- Nic nie rozumiesz…

- No właśnie. Czekam na wyjaśnienia, dlaczego jestem głównym tematem tej pogawędki – skrzyżowała ręce i wpatrywała się w ich twarze.

- Juliette, słonko… Możesz mu powiedzieć, żeby mnie puścił, bo zrobię mu krzywdę, a tego by nie chciał – rzekł przez zaciśnięte zęby Josh z ironią. Michael przycisnął go jeszcze bardziej. Juliette wzdrygnęła się.

- Puść go! – krzyknęła.

- Nie mogę. To nie jest twój brat. Twój brat… on został zamordowany rok temu – wrzasnął Michael. Na jego twarzy malował się smutek. Był jakże poważny i zdeterminowany. Juliette, gdy to usłyszała zamarła przez moment i spojrzała na niego.

- C-co ty powiedziałeś? O czy ty w ogóle pieprzysz?! Przecież Josh jest tutaj, chyba go poznaję. Michael, jeżeli to twoje kolejne chore zagranie, to… - urwała. Nie wiedziała jak ma się zachować i co myśleć.

- Nie słuchaj go. To wszystko nieprawda. Jestem twoim bratem i ty o tym dobrze wiesz, prawda Julie? Spójrz na mnie. To ja, Josh – powiedział spokojnie, a Michael chwycił go za gardło bez wahania. Juliette pokiwała głową do niego i chwyciła spory wazon, który stał na półce.

- Juliette nie rób głupstw… - rzekł Michael. – Musisz mi uwierzyć. On jest niebezpieczny. Podszywał się pod rzekomego Josha, choć tak naprawdę wmówiono ci, że masz brata. Jest zmiennokształtnym. Potrafi przybierać nawet ludzkie postaci.

- A niby dlaczego mam ci wierzyć? – spytała zdesperowana. Cała drżała i obleciał ją strach. Nie wiedziała komu ma zaufać. - Josh, pamiętasz moją przyjaciółkę, Cornelię? Rozmawiałam z nią przed chwilą, póki nie usłyszałam waszej kłótni. To ta, która tak bardzo ci działała na nerwy, że nawet znalazłeś jej ciekawy pseudonim, pamiętasz?

- Jakbym mógł zapomnieć? Mała wredota… – uśmiechnął się niepewnie. Jego oczy zabłyszczały dziwnie, źrenice wyraźnie się powiększyły z niewiadomych przyczyn, a później wróciły do normalnego stanu.

- No więc powiedz, jak ją nazywałeś, Josh? – ponaglała ze sztucznym wyrazem twarzy. W oku zakręciła jej się łza, którą bezzwłocznie otarła końcem rękawa. Michael obserwował jej poczynania, bo tak naprawdę nie miał pojęcia o co jej chodziło, ale przeczuwał, że Juliette podpuszczała go tylko. Chwiała się nonszalancko i bawiła się wazonem jak mała dziewczynka. Obrysowywała palcem wzory na nim i całą uwagę skupiła właśnie na wazonie.

- Ale po co ci to teraz? Powiedz lepiej temu gnojkowi, żeby mnie puścił! – warknął i zaczął się szarpać.

- Jak mnie nazwałeś? – burknął

- Tak myślałam. Przykro mi… - uśmiechnęła się i odłożyła wazon na miejsce. – Michael, zrób co trzeba. Nie chcę na to patrzeć… - powiedziała łagodnie i odwróciła się na pięcie, po czym udała się schodami na górę. Słyszała za sobą pogróżki „Grubo się mylisz, siostro”, albo „Jeszcze tego pożałujecie, sukinkoty”! Ona wyszła ma górę, ujęła w dłoń czarną poduszkę i zapłakała.

„Ten płacz jej jak deszcz z zaniesionego nieba

siąpił po mnie, a ja mokłem pokornie,

jakbym się na ten deszcz płacz naumyślnie wystawił,

żeby mnie opłakał.”

***

W jej pokoju rozległo się ciche pukanie. Nie roniła już łez, a siedziała oparta o ścianę i zerkała w okno oglądając piękno tego lata. Drzwi zaskrzypiały, a następnie uchyliły się. Juliette spojrzała w ich kierunku i dostrzegła postać Michaela. Tym razem miał na sobie koszulkę – czarną.

- Mogę wejść? – spytał niepewnie.

- Chyba już wszedłeś, więc… - powiedziała i posłała mu głupi uśmiech, na jaki tylko mogło ją było w tej chwili stać.

- Jak się czujesz? – zagaił.

- A jak myślisz? Raczej nie skaczę z radości, a wręcz przeciwnie – pokręciła głową. Usiadł obok niej i podobnie jak ona oparł się o ścianę. Juliette spojrzała na jego twarz, na której malowało się poczucie winy. – To było głupie…

- Cóż… Zgadzam się. W ogóle ja… - zaczął.

- Nie obwiniam cię, Michael. Jednak nie rozumiem dlaczego. Po co w ogóle była ta cała gra? – spytała i zerknęła na niego ponownie. Był zakłopotany i zamyślony. Nie odpowiedział, tylko odchrząknął cicho. – Michael! Ty coś wiesz?

- Ależ skąd – odpowiedział krótko.

- Proszę cię… Jesteś ostatnią osobą, po której mogłabym spodziewać się czegoś takiego w tej chwili – rzuciła i odwróciła wzrok, gdyż usłyszała ciche stukanie za oknem. Miała nadzieję, że Michael nie spostrzeże tego.

- Juliette… Ja…

- Możesz zostawić mnie samą? Chciałabym odpocząć o pomyśleć w samotności – powiedziała spokojnie, ale było rozkojarzona. Posłała mu lekki uśmiech.

- W porządku, tak jasne – odparł beznamiętnie najwidoczniej zawiedziony i wyszedł. Ona westchnęła głośno i w myślach cieszyła się, że właśnie sobie poszedł. Odrzuciła włosy na plecy, wstała i skierowała się w stronę okna…

Rozdział 15 – Śmierć przychodzi nagle, bez uprzedzenia

Odsunęła ciemną zasłonę, przesunęła zwiędniętego kwiatka, który rósł w małej zgrabnej doniczce i otworzyła okno. Jej twarz musnął powiew lekkiego wiatru, który wpadł błyskawicznie do pokoju i przy okazji rozwiał jej pomierzwione włosy. Wychyliła się nieco i zerknęła w dół. Nie zobaczyła nikogo, lecz wciąż słyszała to samo stukanie i cichy szmer. Sama zastanawiała się czasem, dlaczego dostrzega i słyszy tak drobne detale, chociaż nie powinna. Rozejrzała się uważniej i wtedy to ujrzała postawnego mężczyznę, który stał na dole. Zdziwiła się, że wcześniej do nie zauważyła. Na sam widok uśmiechnęła się delikatnie, gdyż był to nie kto inny, a Simon.

- Co ty tutaj robisz? –wyszeptała z lekkim uśmiechem na twarzy. Cieszyła się, że właśnie teraz go spotkała, kiedy potrzebowała kogoś bliskiego jej sercu. Nie mógłby to być Michael.

- Przyszedłem, bo muszę z tobą o czymś porozmawiać – odszepnął, ale usłyszała wyraźnie każde słowo, które wypowiadał.

- Zaczekaj, ja zaraz… -urwała i odwróciła się błyskawicznie na pięcie i pisnęła cicho, gdy zobaczyła przed sobą Simona. Pojawił się w mgnieniu oka! Zupełnie, jakby żadną przeszkodą było wspięcie się na dość wysoki parapet. – Ty… ale jak?

- Chyba nie muszę tego wyjaśniać, czyż nie? – zapytał, a w odpowiedzi ona uśmiechnęła się tylko i pocałowała go, zostawiając na jego ustach odrobinę czerwonej szminki, którą następnie starła opuszkiem palca.

- Juliette, nie mam za wiele czasu. Musimy porozmawiać… To ważne – powiedział i spojrzał jej w oczy, a ona była nieco zdezorientowana. Uśmiech znikł jej z twarzy. Chociaż przez chwilę mogła zapomnieć o incydencie z jej fałszywym ‘bratem’.

- Coś się stało? – spytała niepewnie.

- Nie, wszystko w porządku… Pewnie już wiesz o… Martinie Powell?

- Kot to jest? – usiadła na łóżku, a Simon krążył po pokoju. Wyglądał bardzo poważnie, ale zupełnie tak samo jak zapamiętała go. Tylko jego twarz była jakaś inna.

- Ktoś tutaj jeszcze jest, prócz ciebie? – zapytał zerkając na jej przerażoną twarz.

- Kim jest ten Martin? W domu jest tylko Michael. Jenna wyszła do…

- Nie możemy tutaj o tym rozmawiać. To poważna sprawa, a ten… on po prostu może namieszać – rzucił dosadnie przerywając jej, a Juliette obserwowała go uważnie. Studiowała jego twarz i wsłuchiwała się w powiedziane przez niego słowa. Nie wiedziała czego ma się spodziewać.

- Znów jakieś tajemnice, ciągłe kłamstwa? Znów zaczynam się w tym gubić. Myślałam… myślałam, że wszystko będzie już dobrze. Ja po prostu nie mogę tak żyć. Przed chwilą dowiedziałam się, że mój brat, nie jest moim bratem, a prawdziwego Josha nie było! I jak ja mam żyć? Nic mi już nie pozostało – rzuciła, a na policzkach zaczęły jej spływać łzy. Chwilę po tym usłyszeli kroki. Wymienili spojrzenia, a Simon błyskawicznie zniknął jej z polu widzenia.

W pokoju rozległo się ciche pukanie.

- Juliette, wszystko dobrze? – odezwał się Michael. Ona pociągnęła cicho nosem i otarła łzy, które spływały jej po bladych policzkach.

- Tak, pewnie – mruknęła.

- To dlaczego słyszę, że płaczesz? Jeśli chcesz pogadać to wiesz, gdzie mnie szukać. Może i nie jestem najlepszym kumplem, czy nawet przyjacielem, ale staram się.

- Nie, chcę pobyć sama, naprawdę. Wszystko gra, Michael – powiedziała z udawanym entuzjazmem. On westchnął cicho i po chwili odszedł. Tymczasem Simon zjawił się już w jej pokoju. Spojrzała na niego i rękawem przetarła ponownie oczy.

- Mam nadzieję, że nie wróci się za chwilę… - rzucił i podszedł do niej. Objął ją i mocno przytulił. –Musimy iść.

- Gdzie? – spytała i wyswobodziła się z objęcia zerkając na niego.

- Nie jesteś tutaj bezpieczna, Juliette. Zabiorę cię w inne miejsce, gdzie wszystko ci wyjaśnię… -dodał, a ona zmrużyła nieco oczy. Chciała coś powiedzieć, ale wiedziała, że to i tak niczego nie zmieni. Musiała iść, bo sądziła, iż jest bezpieczna z Simonem.

- Simon?

- Tak, Juliette? –odpowiedział.

- Posłuchaj… ze mną znów się coś dzieje – wymamrotała pod nosem dość poważnie.

- Co masz na myśli? –zlustrował jej postać i zmarszczył czoło, po czym chwycił ją za rękę.

- Z resztą sam zobaczysz…

***

Słońce chyliło się ku zachodowi, pozostawiając po sobie pomarańczową smugę na niebie. Simon w błyskawicznym tempie poruszał się po tamtejszym lesie i ku jego zdziwieniu Juliette również. Zatrzymał się moment i powiedział, odsuwając gałąź:

- Jak to możliwe? Czyżby przepowiednie były prawdziwe? Przecież ty… - urwał. Juliette podeszła do niego i odrzuciła włosy na plecy.

- O czym ty mówisz? To przyszło tak nagle, nie wiem skąd i dlaczego – powiedziała lekko podenerwowana. Zerwał się wiatr, który niemiłosiernie kołysał drzewami, wzburzał liście i chłostał ich twarze. Jednak działo się to tylko przez moment. Tymczasem ktoś nagle zjawił się tuż obok nich. Julie zrobiła kilka kroków w stronę Simona, który wyglądał na zaskoczonego, a jednocześnie zdumionego. Przyciągnął ją do siebie. Tajemnicza postać wyłoniła się z mroku i przywitała ich niskim pokłonem.

- Kogóż ja widzę? –powiedział wysoki mężczyzna, zmierzający w ich stronę. Miał dość długie ciemne włosy, które opadały mu na ramiona, krótką brodę i dużą ilość różnych pierścieni na palcach. Bez wahania stawiał kroki swoimi ciężkimi wysokimi butami, a gdy szedł jego odzienie, które wyglądało jak kontusz poruszało się przez wiatr. Budził lekki strach samym wyglądem i uśmiechem. Uniósł majestatycznie głowę ku górze i z ogromną dokładnością obserwował ich twarze.

- Kim jesteś? – spytała Juliette i wzięła głęboki oddech, a serce jakby zaczęło jej mocniej bić, choć chwilę po tym uspokoiło się.

- Naprawdę nie wiesz kim jestem? – zadrwił mężczyzna i zwrócił się do Simona. – Paniczu Hadley, może mnie pan przedstawi swojej towarzyszce, bo chyba o mnie jeszcze nie słyszała –powiedział z przesadną grzecznością akcentując każde słowo, choć w jego oczach Juliette dostrzegła dziwny błysk, a co chwilę źrenice powiększały mu się lub zwężały

- Kim on jest? – szepnęła Julie do Simona, myśląc, że nieznajomy nie dosłyszy. Simon powoli przerzucił wzrok na nią, ale wciąż obserwował czyny mężczyzny. Schylił głowę i otworzył usta, ale niczego nie powiedział.

- No już! Chyba nie chcesz, bym to ja sam musiał się przedstawiać… - rzucił podnosząc ton i machnął ręką, a liście leżące pod jego stopami zebrały się i zaczęły ogromnie wirować z wiatrem, po czym ustały, gdy upuścił dłoń.

- To Aulus Bentivoglio, jeden z najstarszych Upadłych Aniołów… - mruknął Simon z lekką pogardą. Ten popatrzył na niego, a uśmiech zniknął z twarzy.

- Tak, właśnie… To ja we własnej osobie…

- Czego chcesz? – wypaliła Juliette przez zaciśnięte zęby.

- Czego chcę? Dobre pytanie – roześmiał się Aulus. – Chcę ciebie, moja droga Juliette! –wykrzyknął, a ona z trudem przełknęła ślinę i zadrżała.

- Aulusie, nie każ mi, bym zrobił ci krzywdę! Zostaw ją w spokoju! – wrzasnął Simon i obnażył swoje kły. Chwycił ją za rękę i szarpnął, po czym zaczął biec, a ona razem z nim. Niestety Aulus był szybszy.

- Dokąd się wybieracie? –spytał przez zaciśnięte zęby, a na twarzy zawitał mu chytry uśmieszek. Juliette wystraszyła się, kiedy zobaczyła go tuż przed swoją twarzą. Nie mogli uciec, nie byli w stanie. Nieprzyjaciel był szybszy.

- Czego chcesz?! –wrzasnęła Juliette. Simon w tym czasie rzucił się na Aulusa, próbując powalić go. Ten jednak odepchnął go bez wysiłku, a Simon wylądował na ziemi i zaczął głośno sapać. Bentivoglio podszedł do niego i w błyskawicznym tempie chwycił w dłoń grubą gałąź, po czym wbił mu drewniany pal prosto w serce. Simon zawył okropnie z bólu, gdy ugodził go i zaczął tracić krew w ogromnych ilościach. Juliette podbiegła do niego ze łzami w oczach.

- Co ty zrobiłeś? Czy on…- krzyknęła patrząc na Aulusa, lecz później ściszyła zupełnie ton. Po policzkach zaczęły spływać jej łzy. Chwyciła Simona za rękę. Nie wiedziała, co ma począć. Wykrwawiał się na śmierć, a jego twarz bladła. Dłonie stawały się jeszcze bardziej zimniejsze, niż zazwyczaj. Jego oczy zapłonęły.

- Juliette… Ja, ja cię przepraszam. Nie poddawaj się nigdy… - wymamrotał, a ona płakała, patrząc jak on umierał.

- Ale za co mnie przepraszasz? Co mam zrobić? Może da się coś jeszcze zrobić! Simon, ty nie możesz odejść! – wrzasnęła płacząc.

- On umiera, moja droga Juliette… W zasadzie zawsze był martwy, ale teraz to już nastąpiło oficjalnie –odpowiedział Aulus i uśmiechnął się do siebie, a następnie roześmiał. Podszedł do niej z poważnym wyrazem twarzy, chwycił ją za rękę, po czym odepchnął od Simona.

- Zostaw mnie! –wrzeszczała, próbując wyswobodzić się, lecz nie zdołała. Nawet nie próbowała, bo uświadomiła sobie, że nie uda się jej nic zrobić. Simon leżał nieruchomo, spojrzał w stronę Juliette, a później po prostu odszedł…

- Nie, nie! – krzyknęła niemiłosiernie i zapłakała. Zakryła twarz dłońmi i zawyła. Aulus chwycił ją zaszyję.

- Ucisz się, a jeżeli nie, skończysz jak ten nędzny Dhampir! – ryknął Aulus, a Juliette próbowała się jakoś powstrzymywać.

- Zabiłeś go! – rzuciła i spoliczkowała go. On tylko pokręcił głową i przeczesał kosmyki włosów.

- Pożałujesz tego… -syknął ostro, a następnie uderzył ją w twarz z ogromną siłą. Dziewczyna straciła przytomność. Aulus chwycił ją mocniej i zarzucił na plecy, jak jakiś martwy przedmiot. Chwilę po tym wzmógł się wiatr i jakby rozpłynęli się w powietrzu…

Rozdział 16 – Śnij na jawie

Znów to zobaczyłam. Nie wiedziałam, jak, ani dlaczego. Ponownie znalazłam się w tym miejscu, w którym, jak sądziłam niegdyś byłam. Ta sama biblioteka, lecz tym razem widziałam ją w zupełnie innej odsłonie. Wyglądała teraz nieco inaczej, jednak wciąż rozpoznawałam to miejsce. Miałam nadzieję, że spotkam tam pannę Arabellę Corontin, właścicielkę owej biblioteki, którą niegdyś tutaj widziałam. Szłam przed siebie, rozglądając się po pomieszczeniu, w którym było przerażająco ciemno, a na dodatek zimno. Zmarzły mi ręce i ogarnął mnie chłód. Przemieszczałam się po ponurej bibliotece, lecz ku mojemu zdziwieniu nie znalazłam tam żadnej książki. Powoli i z wielką ostrożnością stawiałam kroki i posuwałam się naprzód, do drzwi, który przykuły moją uwagę. Były to masywne, ciężkie i przeogromne drzwi wykute w żelazie. Na nich spoczywała równie pokaźna kłódka, a w niej zardzewiały klucz. Zbliżyłam się do nich i rozejrzałam wokoło. Nikogo tam nie było, prócz mnie. Żadnego żywego ducha, istoty, nic. Pustka, która przytłaczała mnie na tyle, że postanowiłam opuścić to miejsce, jak najszybciej. Serce zabiło mi mocniej, ale czułam, że mój strach powoli się kurczy i jakby zanika. Moja ciekawość czasem mnie przerastała, więc bez dłuższego namysłu chwyciłam za kłódkę i z trudem przekręciłam klucz. Szarpnęłam za klamkę, a drzwi powoli zaczęły rozsuwać się same z przeraźliwym zgrzytaniem. Zrobiłam kilka kroków w tył, by mogły się całkowicie otworzyć. Kiedy już przestały wydawać okropne dźwięki, ujrzałam przed sobą coś pomieszczenie, którego nigdy nie widziałam. Było urządzone tak, jakby mieszkał w nim jakaś ważna osoba, a nawet król. Miałam wrażenie, że spoglądam na wnętrze jakiegoś zamku, choć nie należał on do najpiękniejszych, które widziałam w moim życiu. Kiedy zrobiłam krok naprzód, by wejść do środka, usłyszałam dziwne pomruki i szmery. Przystanęłam na moment i rozejrzałam się. Nie wiedziałam, co tak naprawdę robię, ale przecież nie miałam niczego do stracenia. Szmery stawały się coraz głośniejsze, aż w końcu usłyszałam wyraźny głos, dochodzący z wnętrza zamku: „Znalazłaś mnie, Juliette… Podejdź bliżej, moja droga! Nie obawiaj się, należysz do nas. Jesteś nam potrzebna. Już niedługo...” – Głos był niby szeptem, lecz słyszałam go bardzo dokładnie. Miałam nawet wrażenie, że ktoś, kto mówił do mnie, stał tuż za mną. Stanęłam w bezruchu, a serce podskoczyło mi chyba do gardła.

- Kogo znalazłam? Nie bardzo rozumiem. To jakieś żarty? – spytałam przerażona, a w moim głosie można było wyczuć nutę strachu. W odpowiedzi usłyszałam te same pomruki, które powoli cichły, a zaraz po tym poczułam zimny dotyk na mojej szyi. Próbowałam się opanować i nawet nie drgnęłam. Ogarnął mnie nieopisany lęk, a jednocześnie strach. Z trudem przełykałam ślinę. Lodowaty dotyk przerodził się w niemiłosierny ucisk. Upadłam na kamienną podłogę i zaczęłam zwijać się z bólu, gdyż napastnik nie odpuszczał. Nie mogłam złapać oddechu. Dusił mnie. Czułam, że jestem już na krawędzi śmierci. Kiedy już powoli ustawałam w walce z braku tlenu, przestałam odczuwać ucisk na szyi. Zaczerpnęłam błyskawicznie powietrza do płuc, ale nie byłam w stanie się ruszać. Z ledwością widziałam na oczy. Byłam wykończona, ale wciąż odczuwałam ten sam ból. Tymczasem usłyszałam stukanie butów. Przede mną pojawiła się jakaś postać w czarnym odzieniu, zasłaniającym twarz. Miałam nadzieję, że to Michael, bądź Simon, jednak myliłam się. Nieznajomy zsunął kaptur z głowy i wtedy dostrzegłam wysokiego mężczyznę o postawnej sylwetce, który się mi przyglądał z chytrym uśmieszkiem na twarzy. Podszedł do mnie bliżej, zdjął mój pierścień z dłoni, którym byłam ‘oznaczona’. Nagle ogarnął mnie przeraźliwy chłód, a wewnątrz mnie zaczęło jakby płonąć. Zaczęłam przeraźliwie wyć z bólu, aż do czasu, kiedy to straciłam przytomność.

***

Słońce całkowicie schowało się za potężnymi chmurami, które przejęły całe niebo. Panował półmrok, a gdzieniegdzie w powietrzu unosiła się gęsta mgła.

- Obudź się! Co się z tobą dzieje?! – wrzasnął Aulus, kiedy to Juliette przeraźliwie krzyczała, jakby obdzierano ją ze skóry. Chwycił ją za ramiona, a następnie szarpnął mocno, lecz to w ogóle nie pomagało. – Parszywy sukinkot! Percy, zostaw ją w spokoju! – wrzasnął i uniósł lekko ku górze swoją ohydną, nieco pomarszczoną dłoń, skierowując ją nad Juliette, która zaczęło zwijać się z bólu, a następnie drżeć. Chwilę po tym wszystko ustało, a ona straciła ponownie przytomność…

Znajdowali się u stóp ogromnego zamku, który sprawiał wrażenie jakiejś budowli z horroru, a jednocześnie budził lęk i wprawiał w tajemniczy nastrój, każdego kto znajdował się w jego obrębie. Pokaźną rezydencję otaczały tylko stare uschnięte drzewa, a na kilku z nich wisiały ludzkie kości. Cała posiadłość była ogrodzona bramą z kutego żelaza. Na konarach i drobnych gałęziach siedziało kilka kruków, które bacznie obserwowały ich.

Aulus zabrał Juliette i udał się w stronę ogromnych drzwi wejściowych. Wypowiedział kilka słów po łacinie, a drzwi otworzyły się natychmiast. Wszedł do środka, gdzie podobnie, jak na dworze panował półmrok. Na wejściu powitało go kilkoro mężczyzn - strażników niskim ukłonem. Udał się przez długi korytarz, zmierzając do głównego pomieszczenia. Wszedł do niego, gdzie przy wielkim stole zasiadało kilkanaście osób. Wszyscy wyglądali, jakby urwali się prosto ze średniowiecza. To była jedna z cech Upadłych Aniołów. Mieli jakże bladą i nieskazitelną twarz, choć jeden z nich miał sporą bliznę na policzku. Popijali jakieś trunki w masywnych kielichach. W ogromnej komnacie było chłodno, a wszędzie stały zapalone świece, nadając pomieszczeniu innego nastroju. Aulus zatrzymał się na wejściu i skinął głową. Jeden z Upadłych, który zasiadał w komnacie na wyróżniającym się miejscu, uniósł majestatycznie głowę ku górze, spojrzał na niego, następnie na Juliette, która spoczywała na rękach Aulusa i pochylił lekko głowę. Był to Lucius, nazywany ojcem i przywódcą Upadłych Aniołów. Reszta zasiadających obserwowała przybyłego, który trzymał wciąż drobną dziewczynę.

- Przybywam ze zdobyczą – obwieścił Aulus zbliżając się do Upadłych.

- Czekaliśmy z niecierpliwością na ciebie, Aulusie. Widzę, że wykonałeś swoje zadanie… - powiedział Lucius stonowanym głosem, a jego oczy zapłonęły. Odłożył swój kielich, wstał i udał się w stronę Juliette. Bentivoglio spoglądał na nią i na jej posiniaczoną szyję. Lucius również przyglądał się nieprzytomnej, studiując jej sylwetkę.

- Skąd to się wzięło?! – wrzasnął i skierował swój długi chudy palec w stronę szyi Juliette. Aulus zerknął kątem oka na niego, a następnie na resztę osób w komnacie i wędrował wzrokiem w poszukiwaniu czegoś, a raczej kogoś.

- Nie jestem pewien, Panie, lecz obawiam się, że to przez Percy’ego… - mruknął.

- Chcesz powiedzieć, że… - urwał i rozejrzał się po pomieszczeniu, a jego blade włosy rozsypały się mu po ramionach. – Percy! – ryknął. Kilka sekund po tym w komnacie zjawił się wysoki młody mężczyzna o twarzy szaleńca. W czarnym odzieniu, które snuło się za nim, szedł i kierował się w stronę Luciusa. Z daleko widać było niemalże czarne tęczówki, który współgrały z jego lodowatym wyrazem twarzy.

- Tak, Panie? – powiedział i ukłonił się dość nisko.

- Gdzie się podziewałeś? Dobrze wiesz, że zabroniłem włamywać się do czyichś snów! – wrzasnął ponownie. Percy nie podnosił głowy, ani nie zamierzał niczego mówić. – Popatrz, co jej zrobiłeś!

Lucius wskazał na szyję Juliette, z której poczęły znikać wszystkie sińce, a skóra powracała do wcześniejszego stanu. Percy spojrzał na nią, podobnie jak Aulus. Byli nieco zdumieni tym, co zobaczyli. Dziewczyna zaczynała się budzić, gdyż poczęła ruszać palcami u rąk oraz powoli otwierała powieki.

- To niemożliwe… Jej skóra.... - wyszeptał Percy i przyjrzał się bliżej.

- Aulusie, co się dzieje? – syknął Lucius zwracając się do swojego poddanego. Juliette w tym czasie otworzyła oczy i lekko przerażona wzdrygnęła się na sam widok osób, które ją otaczały.

- Kim jesteście? – spytała i dotknęła swojej szyi.

- To nieprawdopodobne. Ślady na szyi nie mogły tak po prostu zniknąć! Chyba, że… - odezwał się Aulus, zupełnie lekceważąc słowa Juliette.

- Chyba, że co? – wrzasnął Percy. W komnacie wzmogły się głośne szepty, które ryknięciem uciszył Lucius. Julie wystraszona rozglądała się wokół siebie.

- Kim jesteście, do cholery! – rzuciła ponownie.

- Nie zadawaj głupich pytań!

- Mogła rozpocząć się już przemiana, a przepowiednia się wypełni… – powiedział Lucius zaniepokojony. – Aulusie, zabierz ją i każ strażnikom ulokować w celi. Musimy zwołać Wielką Radę. Nie możemy pozwolić, by przemiana dobiegła końca. Zabrać ją! – dodał, a Aulus skinął głową i wraz z pomocą dwóch strażników wykonali swoje zadanie.

 

Rozdział 17 – Bal umarłych

W podziemiach panował półmrok i kompletna cisz. Co jakiś czas jednak można było usłyszeć jakieś pogawędki strażników, przechadzających się obok cel. Lochy były najgorszym, a zarazem najohydniejszym miejscem w całym zamku. W powietrzu unosił się okropny zapach, a wszystkie kraty oblepione były paskudną mazią.

Juliette obudziła się i zerwała się na widok miejsca, w którym się znajdowała. Czuła, że została odurzona jakimś środkiem, dzięki czemu zdołano ją tam zaciągnąć. Siedziała skulona w celi za masywnymi kratami. Nigdzie nie widać było żywego ducha, prócz niej. Ostrożnie podniosła się z zimnej, kamiennej podłogi i podeszła do stalowych „drzwi”, za którymi została uwięziona. Rozejrzała się, próbując wychylić głowę zza prętów, lecz dostrzegła tylko jednego drzemiącego strażnika i pomrukującego coś pod nosem. Ci nie należeli do najmilszych i najpiękniejszych. Byli to masywni mężczyźni o dziwnych twarzach, choć trudno było je dostrzec, gdyż nosili czarne maski, które rzadko ściągali. Juliette obserwowała jednego z nich. Roztargniona wzięła głęboki oddech, choć z trudem oddychała w tak zatrutym powietrzu i krzyknęła tak głośno, jak tylko to było możliwe.

- WYPUŚĆCIE MNIE, PARSZYWE GNOJE! – Strażnik, który drzemał niedaleko, zerwał się nagle i rozdrażniony ruszył w kierunku Juliette, lecz zatrzymał się natychmiastowo, kiedy to niespodziewanie pojawił się Aulus. Strażnik pokłonił się mu, lecz ten nie zwracał na to uwagi. Bentivoglio szedł pewnym krokiem w stronę celi dziewczyny. Jego ciemne włosy poruszały się lekko, podczas marszu. W ręku trzymał jakiś przedmiot. Był to ozdobny materiał, lecz Julie nie mogła dostrzec, co to tak naprawdę było. Zatrzymał się przed kratami i skinął do strażnika, który błyskawicznie pojawił się obok niego. Dozorca wyjął z kieszeni czarnego odzienia potężne klucze i jednym z nich otworzył celę Juliette. Ona, zdezorientowana nie ruszała się z miejsca i bez słowa wpatrywała się w Aulusa.

- Witaj, Juliette… - obwieścił serdecznie, choć można było w jego głosie wyczuć nutę ironii. Przez chwilę zapadła głucha cisza.

- Dlaczego mnie tu więzicie? Czy wreszcie ktoś mi powie, czemu tutaj jestem? – spytała unosząc głos. Jej ciało lekko drżało, ale nie zamierzała okazywać strachu, na zewnątrz.

- Głupie pytania. Przecież nie puścimy się wolno, moja droga… A tak w ogóle, to mam dla ciebie skromny prezent – dodał, a następnie przekazał wartownikowi rzecz, która trzymał w dłoniach. Ten wziął ją ostrożnie i położył wewnątrz celi. Można byłoby rzec po stwierdzeniu jego zachowania, że strażnicy są pod wpływem jakiegoś uroku.

- Co to jest? – zapytała Juliette wpatrując się w pięknie poskładany materiał z pobłyskującymi wstawkami.

- Prezent – obwieścił krótko Aulus. – Załóż go na siebie. O północy zostaniesz przeniesiona do głównej komnaty, gdzie weźmiesz udział w balu oraz w posiedzeniu Wielkiej Rady. Czuj się wyróżniona… - powiedział z chytrym uśmieszkiem na twarzy i głaszcząc swoją krótką brodę. Ponownie skinął strażnikowi, który bezzwłocznie zamknął kraty celi, a Aulus zniknął, rozpływając się jakby w powietrzu. Juliette podeszła do krat i rozejrzała się, czy aby nie ma nikogo w powietrzu. Bolała ją okropnie głowa i zaczynała odczuwać lekki głód, który miała nadzieję wkrótce zaspokoi. Kiedy upewniła się, że jest w pełni bezpiecznie, podeszła do zostawionego przez Aulusa prezentu. Chwyciła aksamitny ciemny materiał, który okazał się wspaniałą, a raczej cudowną kreacją balową. Kiedy podniosła ją, zauważyła, że znajdują się tam również buty na wysokim obcasie - szpilki, które pasowały idealnie. Suknia była bardzo długa. Uszyta z delikatnego materiału, rzec można było z jedwabiu, wykończona z umiarem błyszczącymi ozdobami. Juliette nie miała zamiaru stawiać się na żadnym balu, a co dopiero ubrać się w jakiś szykowny strój, choć wiedziała, że tym razem nie przyjmą jej sprzeciwów łagodnie. Zostawiła suknię w tym samym miejscu tak, że wyglądała jak nienaruszona i usiadła pod kratami, po czym zaklęła pod nosem, gdy niesforne kosmyki włosów opadły jej na twarz. Siedząc samotnie, usłyszała drobny szelest, niezauważalny dla ludzkiego ucha. Podniosła się nieco i nasłuchiwała.

- Jest tam ktoś? – spytała odważnie. W końcu czego mogła się spodziewać? W odpowiedzi usłyszała tylko jakieś ciche pomruki.

- Juliette, czy to ty drogie dziecko? – rozległ się wyraźny, a zarazem chrapliwy i znajomy jej głos.

- Silvanus? – szepnęła niepewnie. Dźwięk dobiegał z celi obok, jak sądziła Juliette.

- Tak, niestety to ja – powiedział cicho.

- Nic ci nie jest? Co ty tutaj robisz? – rzuciła głośniej.

- To nie jest w tej chwili ważne. Uwięzili mnie, podobnie jak ciebie… Nie możesz wziąć udziału w balu! – powiedział ostrzegawczo Silvanus i zakaszlał. Juliette wychyliła nieco głowę z celu, by móc dostrzec staruszka. Zobaczyła jedynie jego smutną, sfatygowaną i postarzałą twarz. Wciąż był duchem, lecz wyglądał gorzej, niż wtedy, gdy ujrzała go po raz pierwszy.

- Dlaczego? Mam również uczestniczyć w jakimś posiedzeniu…

- Wielkiej Rady – wtrącił.

- Wiesz coś na ten temat?

- To zebranie głównych członków Upadłych pod wodzą najwyższego – obwieścił.

- Luciusa… - szepnęła cicho.

- Owszem. Strzeż się ich, to nie byle kto. Są o wiele silniejsi, niż można by się spodziewać. Nie możesz zostać tam do końca balu, nawet lepiej dla ciebie, gdy się nie zjawisz. Oni nie chcą dopuścić, by przepowiednia zapisana w księgach się wypełniła – wyszeptał ochryple, a Juliette słuchała z ogromnym skupieniem.

- Możesz mówić trochę jaśniej, Silvanusie?

- Twoje oczy! – krzyknął, ale na szczęście dość cicho, wskazując na jej twarz. Ona przeraziła się nieco.

- Coś z nimi nie tak? – spytała.

- Pamiętaj, nie możesz zostać do końca balu!

Juliette nie mogła pojąć, co do niej mówił. Wciąż zmieniał temat, gdy coś mówił, wszystko było niejasne i ciężkie do zrozumienia.

- Powoli, duchu. Zacznij od ksiąg i przepowiedni – wyszeptała Julie, nie spuszczając wzroku ze staruszka.

- Ach, tak. Księgi… Gdzie one teraz są? Wciąż strzegą ich Aniołowie Wrót Nocy?

- Nie do końca. Jednej księgi brakuje, to znaczy miał ją… - urwała, gdy usłyszała zbliżają się kroki w oddali. – Simon – dodała.

- Strzeż się moje dziecko. Nie pozwól im… - wyszeptał staruszek i jakby zamarł. Strażnik pojawił się przed jego celą, a później skierował się w stronę Juliette. Rozglądnął się po jej cieli, a następnie wskazał dużym okropnym palcem na suknię, leżącą w kącie.

- No co ty, sam ją załóż… Choć raczej to nie jest twój rozmiar - prychnęła, a strażnik zacisnął zęby i warknął, ponownie wskazując na kreację. – Tak, wiem – syknęła, a strażnik udał się zmienić wartownika.

***

W całym zamku słychać było dźwięk zegara, który wybił godzinę jedenastą. Godzina ta zwiastowała ostatnie przygotowania do wielkiego balu, jak i posiedzenia Wielkiej Rady.

Juliette siedziała oparta o kamienną ścianę lochów i nasłuchiwała. Była znudzona, ale nie odczuwała żadnego zmęczenia. Doskwierał jej tylko lekki głód. Jeden z wartowników okrążył całe lochy kontrolując wszystkie cele. Kiedy znalazł się na drugim końcu, Julie wzięła do rąk suknię. Wpatrywała się w nią dobrą chwilę, aż w końcu nie mając wyjścia, postanowiła ja włożyć. Pospiesznie zdjęła potargane dżinsy oraz górę swojego ubrania i założyła kreację. Miała wrażenie, że wygląda dziwnie, bo nigdy wcześniej nie miała na sobie czegoś takiego. Spojrzała na buty, które leżały w kącie. Sięgnęła po nie i przymierzyła je. Z trudem utrzymywała się na kamiennej podłodze, w której znaleźć można było sporo dziur. Przechodzący obok wartownik zatrzymał się i ukradkiem spoglądał na Juliette, która nonszalancko kołysała się. Kiedy zauważyła wartownika, zmarszczyła brwi.

- Nie masz nic lepszego do roboty? – warknęła. Strażnik zamruczał coś pod nosem i udał się w kierunku wyjścia. Julie westchnęła głośno i zaczęła poprawiać swoje włosy. Bez lustra i możliwości przejrzenia się było to dość trudnym zadaniem.

Po upływie dobrych kilku chwil, Juliette lepiej radziła sobie z chodzeniem. Usłyszała kroki dwóch osób, które zbliżały się w jej kierunku. Odwróciła się tyłem do krat i przykucnęła.

- Gotowa? – spytał Bentivoglio, gdy strażnik począł otwierać jej celę. Ona lekko pochyliła głowę i spojrzała w stronę Aulusa. Nic nie odpowiedziała, lecz odwróciła się w jego stronę i zrobiła kilka kroków. – Cóż, muszę przyznać, że wyglądasz wspaniale – uśmiechnął się, wyciągając dłoń. Spojrzała kątem oka na dłoń, a następnie przerzuciła wzrok na szykowny strój, który miał na sobie.

- Dziękuję – burknęła i posłała sztuczny uśmiech. Położyła swoją kruchą zimną dłoń na jego, a on ujął ją. Ruszyli na przód, do wyjścia lochów. Mijali wartowników, którzy kłaniali się Aulusowi, jakby był ich bogiem. Opuścili podziemia i udali się stromymi schodami w stronę komnat. Szli bez słowa, a Juliette próbowała dotrzymać mu kroku, choć z trudem poruszała się w szpilkach.

***

Główna komnata, w której miał odbyć się bal i posiedzenie Wielkiej Rady wyglądała zupełnie inaczej, niż zapamiętała ją Juliette. Była przystrojona ogromnymi storami. Na suficie wisiało wiele potężnych żyrandoli, a gdzieniegdzie paliły się świeczniki. Po prawej stronie komnaty znajdował się bardzo długi zastawiony stół, który rozciął się wzdłuż całego pomieszczenia. Można było dostrzec na nim srebrne kielichy, wypełnione różnego rodzaju trunkami. Nie zabrakło również potraw, a ich zapach unosił się w powietrzu. W komnacie zasiadało już kilkanaście osób, których jak dotąd Juliette nie znała, ani nie widziała. Wyjątkiem był Aulus i… Percy, gdyż dopiero co pojawił się na sali.

Wszyscy ubrani byli dostojnie, w podobnym stylu, co sukienka Julie. Ona czuła się nieco niekomfortowo, gdy wchodziła do sali. Rozejrzała się niepewnie do pomieszczeniu w poszukiwaniu znajomych twarzy, lecz nikogo nie rozpoznała. Nie było nawet Luciusa.

Serce zaczęło jej szybciej bić, choć po chwili zwalniało, aż powróciło do normalnego stanu. Spojrzała na wielki stół, za którym zasiadało już coraz więcej osób. Poczuła się pewniej, gdy dostrzegła, że nie jest jedyną kobietą w komnacie. Podobnie ubrane zasiadały obok ich towarzyszy, jak sądziła. Wszystkie w pewnym momencie skierowały wzrok na Aulusa, choć tak naprawdę przyglądały się Juliette. Ona z trudem przełykała ślinę, czując świdrujące ją na wylot spojrzenia. Nie tylko kobiety patrzyły w jej stronę, a przede wszystkim mężczyźni. W komnacie pełno było młodych, jak i starszych mężczyzn, szepczących coś do siebie i wpatrujących się w towarzyszkę Aulusa. Bentivoglio zaprowadził ją do pustego miejsca, po czym szepnął, by tam spoczęła i nie ruszała się, póki on po nią nie przyjdzie. Juliette usiadła, jak nakazał i spuściła wzrok, po czym niepewnie przygryzła dolną wargę. Naprzeciw jej siedziała kobieta, która nieco odbiegała od wyglądu reszty. Miała mocno pomierzwione ciemne włosy, okalające jej twarz, zwykłą czarną suknię i pochmurny wyraz twarz, jakby kazano jej siedzieć tam za karę. Obok niej zajął miejsce młody mężczyzna. W odróżnieniu od większości miał krótsze włosy, których najwyraźniej zapomniał uczesać. Spoglądał ukradkiem na Juliette i szeptał coś do chłopaka, siedzącego niedaleko niego. Miejsca zostały już zajęte, tylko dwa z nich pozostały puste.

W sali nastała zupełna cisza. Wszyscy skierowali wzrok na wejściowe drzwi, a następnie wstali. Juliette również dołączyła do reszty. Wielki zegar wybił północ. Rozległo się stukanie. Do komnaty wszedł Lucius w towarzystwie pięknej kobiety i wartowników. Goście skupili się na ich wejściu. Aulus skierował się w stronę Luciusa, a później pokłonił się mu. Ten wraz ze swą towarzyszką zasiedli na wyznaczonych dla nich miejscach.

- Moi drodzy, usiądźcie proszę! – rozległ się w komnacie głos Luciusa, przerywając ciszę. Wszyscy zrobili tak, jak nakazał, lecz on wciąż stał. – Na wstępie chciałem was serdecznie powitać i podziękować za przybycie, szczególnie członkom naszej Rady oraz zaproszonym gościom. – kontynuował. Juliette również, jak większość przyglądała się mu. Był osobą, której we wszystkich budził lekki strach, a jednocześnie respekt. – Za chwilę rozpoczniemy pierwszą część naszego balu, a mianowicie taniec wstępny. Panowie proszą panie… - obwieścił niezwykle serdecznym tonem. Ci, którzy go znali wiedzieli, że to tylko przykrywka. W rzeczywistości Lucius był surowym, bezlitosnym i mściwym łotrem.

Panowie prosili do tańca swoje towarzyszki. Juliette siedziała samotnie tępo wpatrując się w wykwintne potrawy, lecz nie wypadało jej skosztować niczego ze smakowicie prezentujących się przekąsek. Odwróciła się błyskawicznie, kiedy ktoś dotknął jej ramienia, a ona lekko zadrżała.

- Czy mogę prosić panią do tańca? – usłyszała słowa, które padły od przystojnego młodego mężczyzny, którego widziała wcześniej, a nawet siedziała naprzeciw niego. Dziewczyna zawahała się przez moment, jednakże zaraz po tym wstała i powiedziała: - Czemu nie.. – Mężczyzna chwycił ją za rękę i zaprowadził w głąb tłumu stojących na Sali par, oczekujących na muzykę. Lucius skinął głową jednemu z wartowników, a ten bezzwłocznie włączył muzykę. Juliette nie odpowiadała sztywna atmosfera, ale jakoś musiała się do tego dostosować i przyzwyczaić. Ona i jej partner poczęli tańczyć. Julie nie należała do najlepszych tancerek, ale za to on prowadził doskonale.

- Jestem Dean – rzucił krótko, gdy przemieszczali się w tańcu po sali.

- Juliette.

- Wiem… - odparł.

- Cóż, chyba wszyscy wiedzą o mnie i patrzą na mnie, jak na jakąś przekąskę – powiedziała z nutą ironii.

- Owszem, większość zna cię, ale dlaczego tak sądzisz? – spytał z uśmiechem na ustach.

- W końcu wszyscy tutaj to Upadłe Anioły, czyż nie?

- Być może. Chociaż… - urwał i spojrzał jej w oczy, które nieco zmieniły się. Zmarszczył brwi.

- Chociaż co? – zagadnęła.

- Dobrze, że w tle gra muzyka. Dzięki temu można spokojnie porozmawiać i nie obawiać się oto, iż ktoś może nas usłyszeć – dodał ignorując jej pytanie i przyciągnął ją do siebie, po czym wciąż wirowali tańcząc pośród innych par.

- Nie bardzo rozumiem… O czym chcesz rozmawiać?

- Nie powinno cię tutaj być, prawda? Oni chcą nie dopuścić do wypełnienia się przepowiedni – szepnął jej do ucha.

- Dlaczego powiedziałeś to w trzeciej osobie? – odszepnęła ze zdziwieniem wpatrując się w jego barwne tęczówki.

- Nie jestem jednym z nich. Musisz mi zaufać, Juliette. A teraz wyprowadzimy cię stąd… - powiedział, po czym dłonią zakrył jej usta, gdyż chciała coś powiedzieć i pociągnął ją w stronę wyjścia, wciąż tańcząc.

Rozdział 18 – Uprowadzona

- O czym ty mówisz? – pisnęła Juliette, kiedy zatrzymała się i wzięła jego zimną dłoń ze swoich ust. Cała sala tańczyła i na szczęście nie zwracała uwagi na tych dwoje. Nawet Lucius zaciągnął piękną towarzyszkę na parkiet.

- Wyprowadzimy cię stąd. Musisz po prostu nam zaufać – odparł półszeptem, chwycił ją za w talii i zaczęli znów tańczyć.

- A niby dlaczego mam WAM zaufać? – oburzyła się, choć wciąż mówiła prawie szeptem i zerkała w jego tęczówki.

- Czy ty wiesz w ogóle co ci grozi? – przyciągnął ją do siebie jeszcze bliżej.

- Chcą mnie zabić – wyszeptała ze smutkiem w oczach, a jej twarz pobladła jeszcze bardziej, niż zwykle.

- Nie do końca. Oni chcą złożyć krwawą ofiarę, by ich rasa mogła przetrwać. Teraz nie są w stanie ‘rozmnożyć’ swojej rasy…

- A tą ofiarą mam być ja… - powiedziała cicho, spuszczając głowę. - Ale dlaczego akurat JA?! – pisnęła.

- Później ci wszystko wyjaśnię. To jak, pozwolisz sobie pomóc, czy wolisz zostać tutaj i czekać na pewną śmierć? – spytał i zatopił wzrok w jej zasmuconych oczach. Ona tylko pokiwała głową i zerknęła na niego kątem oka, a łza słynęła jej po policzku, którą ukradkiem otarła.

- No to teraz musimy cię stąd wyprowadzić, jednak zakładam, że nie będzie to proste, gdyż strażnicy mają cię ciągle na oku – oznajmił, po czym rozejrzał się po komnacie, badając otoczenie. Zatrzymał się na chwilę, a następnie chwycił Juliette mocno za rękę i pociągnął za sobą w stronę wyjścia z sali. Wartownicy bacznie obserwowali poczynania młodzieńca. Julie obejrzała się za siebie.

- Widzą nas – szepnęła, gdy zmierzali w kierunku drzwi. – Aulus nas zauważył… - dodała z lekkim przerażeniem, gdy zauważyła, że Bentivoglio zmierza w ich kierunku.

Dean spojrzał za siebie i bezradny przystanął, przyciągając do siebie zdezorientowaną Juliette, a później… po prostu ją pocałował. Ona nie wiedziała, co tak naprawdę się działo, ale poddała się temu. Nie miała pojęcia, dlaczego to zrobił, lecz ukradkiem zauważyła, że Aulus został zatrzymany przez jakąś kobietę, a strażnicy zajęli się ogromnym gramofonem.

- Dlaczego to zrobiłeś?! – powiedziała lekko zszokowana, gdy znaleźli się w wąskim korytarzu. Niedaleko nich stało trzech wartowników, którzy dziwnie przyglądali się im.

- Musiałem ich jakoś zbić z tropu – odpowiedział unikając z nią kontaktu wzrokowego. Dean rozglądał się niepewnie, kiedy to zauważyli przed sobą sylwetkę kobiety, która wyłaniała się z panującego w pomieszczeniu półmroku. Była to kobieta, którą Juliette widziała wcześniej. Tak samo ubrana zmierzała w ich stronę, a jej oczy mieniły się w blasku zapalonych świec. Trzymała w ręku wąski przedmiot, który okazał się długim mieczem. Skinęła im, a Julie dziwnie wpatrywała się w nią.

- Uciekajcie, postaram się ich jakoś zatrzymać! – krzyknęła kobieta.

- Aria, uważaj na siebie! Spotkamy się na dole – rzucił Dean chwytając za rękę Juliette. Strażnicy rozproszyli się po korytarzu zaniepokojeni zaistniałą sytuacją, a dziewczyna, na którą Dean wołał Aria, stanęła przed wartownikami, chwyciła nóż i skierowała go w stronę uzbrojonego strażnika. Tymczasem Juliette i Dean opuszczali górne komnaty, skierowując się do głównych drzwi. Mijali puste pomieszczenia, gdyż wszyscy znajdowali się w głównym pomieszczeniu. Serce Juliette zaczęło mocniej bić, a ona czuła, że porusza się jakby szybciej. Przebiegli chyba ze dwieście stopni krętych schodów, nim znaleźli się na samym dole. Z góry słychać było zbliżających się strażników. Na szczęście Dean i Juliette znaleźli drzwi wejściowe. Bez najmniejszego trudu młodzieniec otworzył je, a następnie razem wybiegli, opuszczając zamek.

- Gdzie teraz? – spytała lekko dysząc, choć w ogóle nie odczuwała zmęczenia. Wiatr chłostał ich twarze, gdy przemieszczali się z ogromną prędkością, choć tak naprawdę Juliette nie odczuwała tego. Całkowicie zapomniała o tym, że ma na sobie szpilki. Miała teraz inne rzeczy na głowie, by przejmować się butami.

- Niedaleko ukryty jest samochód… O tam! - krzyknął Dean, gdy zauważył czarny samochód, stojący w pobliskim lesie. Zerknął przez plecy, by sprawdzić, czy wciąż są ścigani. Nigdzie nie widział Arii, co go nieco zmartwiło. Przystanęli, gdy znaleźli się tuż przed czarnym volvo.

- Wsiadaj! – rzucił, po czym dziewczyna zrobiła to, co nakazał. Wskoczyła do samochodu, lecz on sam stał i nie zamierzał wsiadać.

- A ty? – spytała, otwierając drzwi, ale Dean nie odpowiedział. Oboje usłyszeli, że coś wylądowało na tylnej części wozu. Juliette przeszły ciarki, jednak mimo to wysiadła z samochodu i ostrożnie stawiając kroki skierowała się w tamtą stronę. Wymieniła spojrzenie z Deanem, który szedł przed nią.

- Aria? – powiedział, gdy zobaczył dziewczynę leżącą na tylnej części wozu. Julie stanęła za nim. Spoczywała prawie bez ruchu, lecz oddychała ciężko. Juliette zauważyła, że jej ramię krwawiło.

- Jej ramię krwawi… - szepnęła, a następnie rozejrzała się za siebie. Strażnicy zbliżali się. Dzielił ich tylko mały las. Nie mieli zbytnio dużo czasu na ucieczkę.

- Nim mi nie będzie – rzuciła ostro dziewczyna i podniosła się. Dean chwycił ją za rękę, kiedy schodziła z wozu.

- Ale ty… - pisnęła nerwowo Julie.

- Siedź cicho, a teraz wsiadaj – rozkazała, wskazując na tylnie drzwi i wepchnęła Juliette do samochodu. Chłopak bez słowa wsiadł za kierownicą, a Aria usiadła z tyłu, obok Julie. Dean nacisnął pedał gazu i wyruszyli…

***

Słońce jakiś czas temu zaszło na horyzoncie. Księżyc powoli wschodził i szukał swojego miejsca na niebie, pośród chmur. Robiło się coraz chłodniej, a w powietrzu unosiła się lekka mgła, która utrudniała jazdę.

- Dokąd jedziemy? – spytała Juliette, zerkając na ranę Arii, po której nie było śladu. Skóra jakby zrosła się. Ramię wyglądało zupełnie normalnie, po za tym, że można było dostrzec na nim zaschniętą plamę krwi w brązowym kolorze. Zdziwiło to Julie, lecz nie śmiała wszczynać rozmowy na ten temat.

- Dowiesz się, gdy będziemy na miejscu – odpowiedziała Aria, po czym zaczęła szukać czegoś na tyłach samochodu.

- Może już najwyższy czas, by jej o wszystkim powiedzieć? – wtrącił się Dean. Aria odwróciła się błyskawicznie i obrzuciła go groźnym spojrzeniem.

- Jestem tego samego zdania. Wciąż obracam się w kręgu, gdzie wszyscy tylko skrywają jakieś tajemnice, porywają mnie, a później udają, że prawie nie istnieję! – burknęła Juliette.

- Dean? – Zagadnęła dziewczyna, ignorując wypowiedź Julie, gdy wyciągała jakąś sporą torbę z tyłu samochodu.

- Mamy dużo czasu. Jak na razie nie ma śladu po strażnikach. Wciąż zerkam w lusterko – odparł, jakby wiedział o co chciała go zapytać Aria.

- A więc dobrze… - powiedziała i westchnęła głośno. – Włóż to najpierw, bo coś czuję, że ta kiecka ci nie służy – obwieściła, po czym wyjąwszy z torby kilka ubrań i parę butów, rzuciła je Juliette niemalże na twarz, a ona sama zdjęła swoją kreację. O dziwo pod nią kryło się normalne odzienie, o ile można było to tak nazwać. Miała obcisłe, czarne, skórzane spodnie i dość długie ciemne odzienie wykończonymi granatowymi elementami, które sięgało kolan. Na nogi założyła ciężkie bojowe buty, a na ręce skóropodobne rękawiczki bez palców.

- Mam to założyć? – rzuciła cicho Julie, przeglądając rzeczy, które podała jej dziewczyna. Ubrania były w podobnym stylu do tych, które miała na sobie Aria, a wśród nich znalazły się również wysokie smoliste buty.

- Cóż, nie musisz, ale na twoim miejscu bym je założył. Chyba, że będziesz paradować w swoich butach – wtrącił Dean, a na jego twarzy zagościł lekki uśmiech. Juliette zerknęła ponownie na ubrania, a później na Arię, która wychyliwszy się przez otwartą szybę sprawdzała, czy nikt ich nie śledzi. Następnie skuliła się , by Dean jej nie zobaczył, a co broń Boże nie podglądał i ostrożnie zdjęła suknię wraz ze zniszczonymi szpilkami, po czym szybko wsunęła spodnie. Pasowały idealnie, podobnie jak górna cześć stroju. Nawet buty wydawały się uszyte specjalnie dla niej.

- No, teraz wyglądasz o niebo lepiej – pochwaliła ją Aria i pokiwała głową z uśmiechem. Dean również zerknął przez lusterko na tylne siedzenia.

- Całkiem nieźle – powiedział.

- A, no i prawie bym zapomniała… - powiedziała krótko, szukając jeszcze czegoś w torbie. Juliette zerkała na nią kątem oka. Po chwili Aria wyjęła plastikową czarną butelkę i rzuciła ją dziewczynie, która się lekko wzdrygnęła łapiąc przedmiot.

- Czy musisz mi wszystko tak niespodziewanie rzucać? Co to jest? – burknęła i obejrzała butelkę, którą trzymała w dłoni.

- Napij się. Poczujesz się lepiej, a w dodatku uczucie głodu zniknie – uśmiechnęła się Aria. Juliette niechętnie spojrzała na butelkę, odkręciła nakrętkę i upiła kilka łyków.

- Ma dziwny smak… - obwieściła z grymasem.

- Przyzwyczaisz się – rzucił Dean.

- Co to jest? – spytała.

- Krew – odpowiedziała Aria, a uśmiech wciąż widniał na jej twarzy. Juliette rozdziawiła usta, zakręciła butelkę, rzuciła ją na tył samochodu i zaczęła pluć, a Dean wraz z Arią chichotali pod nosem.

- Cholera! Daliście mi krew do picia?! – pisnęła i spojrzała na nich z osobna.

- Niedługo sama zaczniesz ją pić… Okej, no to od początku. Jestem Aria – wyciągnęła w kierunku Juliette rękę, a ta uścisnęła ją lekko. – Chcemy ci pomóc i naprawdę możesz nam zaufać… Ja i Dean jesteśmy… wilkami, to znaczy wilkołakami – zaczęła, mówiąc bardzo powoli. Juliette uniosła brwi , a po plecach przeszły ją lekkie dreszcze.

- Wilkołakami? W sumie to tłumaczyłoby twoją ranę… - wskazała na ramię dziewczyny. Wciąż miała dziwny wyraz twarzy i zlizywała krew z warg.

- Owszem – dodał Dean.

- Ale jak to możliwe? Nikt wcześniej nic mi o wilkołakach nie mówił…

- Już tłumaczę… Znasz słynna opowieść o niemowlęciu, które wychowały wiedźmy? – Spytała, spoglądając na nią. Juliette zamyśliła się na chwilę i przypomniała sobie, jak Michael opowiadał o powstaniu wszystkich ras. W odpowiedzi kiwnęła tylko głową. – Ta historyjka jest błędna, Juliette. Jedna z ksiąg, których strzegli Aniołowie Wrót Nocy od niedawna, jest wyjaśnieniem wszystkiego i odpowiedzią na wszelkie pytania, lecz aniołowie nie wiedzieli, jak ją odczytać. Kartki owej księgi były puste, przynajmniej tak myśleli, aż do czasu, gdy się rozpoczęła się twoja przemiana – dodała. Juliette patrzyła na dziewczynę ze zdumieniem, a jej tęczówki zmieniły nieco barwę.

- Nie bardzo rozumiem. Jaka moja przemiana? Chcesz zasugerować, że zmieniam się w… - urwała i spojrzała na swoje ciało. – W co? – spytała z przerażeniem.

- Tego dowiemy się na miejscu – oznajmił Dean.

- Dlaczego akurat ja?! – palnęła Julie. Aria spojrzała na nią i zlustrowała jej postać.

- W owej opowieści niemowlę jest twoim ojcem, którego wychowały wiedźmy. Kochały go nad Zycie i bały się o niego, że postanowiły znaleźć sposób, by stał się nieśmiertelny. Nie chciały przemieniać go ani w wampira, ani w anioła. Zmieniły go więc w wilka, a raczej w wilkołaka za sprawą przeprowadzonych rytuałów i odprawionych czarów. Główną księgę spisał twój ojciec, a wiedźmy zaczarowały ją, kiedy zginął z rąk upadłego, by nikt nie mógł jej odczytać. Kartki stały się puste, a wszelkie zapiski po prostu zniknęły… - Juliette zadrżała, a po jej policzku spłynęło kilka łez.

- Ale przecież moi rodzice zginęli w wypadku!

- Skąd o tym wiesz? Byłaś wtedy mała, a to po prostu zostało ci wmówione – powiedział Dean.

- A co z moją matką? – spytała Julie przez łzy.

- Niewiele o niej wiadomo – mruknął.

- No, a… co z Dhampirami? Przecież opowieść głosiła, że to właśnie niemowlę dało początek tej rasie.

- Dhampiry nie powstały tak, jak większość sądziła. Rada starszych zataiła to. Przywódca Aniołów Wrót Nocy zwrócił się do wiedźm, by te przemieniły przypadkowego śmiertelnika w wampira, gdyż po wojnie ras zwołano radę starszych, bo bali się, że któregoś dnia Upadli Aniołowie powrócą, by zemścić się lub jeszcze coś innego może im zagrozić. Proces przemiany się nie powiódł. Powstał półczłowiek, półwampir, czyli Dhampir. Dlatego też Aniołowie Wrót Nocy zawarli pakt z Dhampirami przeciwko Upadłym – dodała Aria.

- Czegoś tutaj nie rozumiem… Wszystkie te wydarzenia miały miejsce tak dawno, a ja urodziłam się przecież… - urwała i otarła grzbietem dłoni spływające po policzkach łzy. Aria chwyciła ją za rękę, po czym powiedziała:

- Twój ojciec żył bardzo długo, lecz nigdy nie zaznał prawdziwej miłości, prawdopodobnie do kiedy poznał twoją matkę. Nie wiadomo kim była, bo bardzo mało zawarł informacji o niej w księdze. Dlatego obawiamy się o twoją przemianę. Zginął siedemnaście lat temu z rąk Aniołów Wrót Nocy, gdyż bali się oni go od dawna, a twój ojciec po śmierci ukochanej zaczął słabnąć. Aniołowie wykorzystali to. Nie był już tak silnym wilkołakiem.

- Teraz pewnie zastanawiasz się skąd my się wzięliśmy? – spytał Dean, gdy podjeżdżali pod starą chatę.

- Właśnie… - szepnęła Juliette.

- Po przez ugryzienie – mruknęła Aria.

- To znaczy?

- Twój ojciec chciał „pomnożyć” swoją rasę. Ugryzienie śmiertelnika zamienia go w wilkołaka, jednak nie o takiej samej sile. Jesteśmy o wiele słabsi… - powiedział Dean, po czym zgasił silnik. – Jesteśmy na miejscu. – oznajmił, a następnie wysiadł z samochodu.

Rozdział 19 – Zdrajca

Znajdowali się na kompletnym odludziu. Wszędzie pełno było drzew, a ręcz otoczeni byli gęstym lasem. Na skraju wejścia do zagajnika stał mały domek, choć bardziej przypominał on opuszczoną chatę z powybijanymi oknami i odpadającym dachem, który mógł runąć w każdej chwili. Ogrodzona była drewnianym płotem, jednakże ten też prezentował się wcale dobrze. Nigdzie nie widać było żywego, a ta część Filadelfii należała chyba do najdzikszych i dziewiczych terenów.

Juliette wraz z Arią wysiadły z samochody, zatrzaskując za sobą drzwi. Dean w tym czasie otworzył bagażnik i wyjął swoje ubrania, po czym zdjął szykowną koszulę, którą miał na sobie, nie zważając, że był w otoczeniu dziewczyn.

- Gdzie jesteśmy? – spytała Juliette, a następnie odwróciła się na pięcie i spojrzała na Deana, który stał, oglądając swoje spodnie, a przy tym prezentując swoje umięśnione ciało. Juliette od razu spuściła wzrok lekko onieśmielona i nerwowo odwróciła się w inną stronę, mając nadzieję, że chłopak jej nie zauważył. Jej blada twarz lekko poróżowiała. W końcu zrobiła to nieumyślnie i niecelowo. Zerknęła na Arię, która stała przed samochodem, trzymając w ręku swoją torbę. Dziewczyna uśmiechała się, kipiąc głową.

- Dean, czy mógłbyś się w końcu ubrać? Nasza towarzyszka czuje się głupio, gdy nie wie co powiedzieć, bo wciąż ją rozpraszasz… - rzuciła Aria i założyła torbę na ramię, które jakiś czas temu było otwartą raną.

- Że co?! – oburzyła się Julie i skrzyżowała ręce na piersi.

- Spokojnie, ona uwielbia żartować, prawda Ario? – powiedział Dean, gdy zakładał ciemno granatowy t-shirt. Na jego twarzy pojawił się chytry uśmieszek. Juliette popatrzyła na niego i przewróciła teatralnie oczami.

- Dobrze, już dobrze… Zapomnijcie. Lepiej Dean zatrzyj ślady samochodu i ukryj go gdzieś. No i prawie bym zapomniała… zakop to daleko stąd… - mruknęła Aria, rzucając na szatyna dwie suknie i jedną parę butów, które należały do Julie.

- Zwariowałaś?! – burknął patrząc na nią groźnym spojrzeniem. Ona nie zwracała na niego uwagi, tylko ruszyła równym krokiem w stronę chaty, a Juliette popędziła za nią.

- Rób, co mówię, Dean. Chyba nie chcesz, by nas znaleźli… - dodała. Chłopak zaklął głośno i wziął się do roboty.

- Dlaczego nie przemieszczą się tak po prostu tutaj? – Zagadnęła Julie dotrzymując kroku nieco wyższej od siebie brunetce.

- Mówisz o aniołach? Nie są w stanie wędrować na tak duże odległości. Ich moc w dodatku z dnia na dzień słabnie.

- Niby czemu? – spytała.

- Bo wciąż żyjesz, Juliette – odpowiedziała z poważnym wyrazem twarzy, zatrzymując się i zwracając bezpośrednio do dziewczyny. Spuściła wzrok i dalej mknęła przed siebie równym krokiem, pewnie stawiając stopy na kamienistej dróżce. Nie oglądała się za siebie, gdyż wiedziała co robi i ufała Deanowi.

- Skąd to wszystko wiesz?

- Z tego – mruknęła cicho Aria i wyjęła z torby książkę, a raczej księgę, którą Juliette widziała na własne oczy, lecz Simon jej po prostu ją wykradł.

- Czy to jest…? Przecież miał ją… Simon – Odrzekła półszeptem, wskazując palcem na poniszczoną okładkę. W głowie przywołała wspomnienia Dhampira, Simona.

- Jakiś czas temu wzięłam mu ją. Nie mówił ci? Okej, nieważne… Nie czas teraz na takie pogawędki – rzuciła Aria i pospiesznie schowała księgę na dnie torby.

- Mówił… - wyszeptała Juliette.

Od chaty dzieło je tylko kilka metrów, a z bliska wyglądała bardziej jak jakaś ‘nora’. Zbliżały się do wejścia i rozejrzały się. Wiekowy domek stał na lekkim wzniesieniu, więc można było stamtąd zobaczyć Deana i większą część tamtejszego lasu. Aria spojrzała na Juliette i powiedziała:

- Idź dokładnie za mną, nie zbaczaj z drogi, bo się zgubisz i nie patrz przez dłuższy moment na gnomy. To je drażni, a w dodatku one nie należą do najmilszych. Wierz mi, przekonałam się na własnej skórze. Dobrze, że mieszkają tylko w podziemiach…

- Powiedziałaś GNOMY? Przecież ta chata jest… - urwała, gdy brunetka szarpnęła ją za ramię i wciągnęła do środka. Pomieszczenie było bardzo ciasne, lecz Aria nie wydawała się zaskoczona. Wciąż trzymała Juliette. Wszędzie pełno było zniszczonych i starych rzeczy, a na dziurawej podłodze leżały kawałki szkieł. W powietrzu unosił się dziwny zapach stęchlizny i zbutwiałego drewna, natomiast w kącie stał ogromny piec, który zajmował większość miejsca. Obok znajdowały się schody, prowadzące gdzieś w dół, a ich stopnie były spróchniałymi deskami. Wydawało się nawet, że zaraz runą. Juliette bacznie obserwowała to miejsce i dziwiła się, dlaczego znajdywały się tam. Aria natomiast ponownie szarpnęła swoją towarzyszkę, zmierzając w kierunku owych schodów, o ile można było to tak nazwać. Puściła ramię Julie i zerknęła na nią kątem oka.

- Chyba nie chcesz po nich zejść? One mają chyba z tysiąc lat i zaraz runą! – palnęła Julie.

- Och daj spokój… Mają więcej niż tysiąc – powiedziała i stanęła na pierwszym stopniu, który ani nie drgnął. Następnie naskoczyła na niego, a Juliette w tym czasie zasłoniła oczy, gdyż oczekiwała wielkiego huku. Ku jej zdziwieniu nic takiego się nie stało. – Widzisz? Mogę nawet po nich skakać! – pisnęła Aria.

- Ale… jak to? – Zerknęła Julie przez palce, a później wzięła dłoń.

- Po prostu… To takie jakby złudzenie. Z zewnątrz to stara chata, do której nikt normalny nie zagląda, a tak naprawdę to jedna z siedzib. Schody działają na podobnej zasadzie. Chodź za mną, tak jak wcześniej mówiłam – powiedziała, po czym pospiesznie ruszyła w dół. Juliette ostrożnie stanęła na pierwszym stopniu i upewniła się, czy jest bezpiecznie. Skierowała się za Arią. Chatka sprawiała wrażenie bardzo małej, lecz wydawałoby się, że schody prowadzą do nikąd. Na kamiennych ścianach co jakiś czas można było zauważyć zawieszone i palące się świece, choć panował tam półmrok. Julie ledwo nadążała za brunetką, gdyż wciąż spoglądała na stopnie, które wyglądały zupełnie tak samo, jak wcześniej. Zatrzymała się na moment, kiedy zobaczyła, że obok schodów, które wciąż prowadziły w dół, jest jakieś pomieszczenie. Zbliżyła się nieco i zachwiała się nonszalancko, gdy zauważyła w ciemności parę zielonych oczu, wpatrujących się w nią, a później usłyszała jakieś ciche pomruki. Rozejrzała się i błyskawicznie pomknęła w dół. Zobaczyła Arię i odetchnęła z ulgą. Dziewczyna stała z założonymi rękami i spoglądała na Juliette. Ta zaczęła biec w jej kierunku.

- Mówiłam ci, żebyś trzymała się tuż za mną – szepnęła dosadnie, gdy stały tuż przed dużymi drzwiami.

- Starałam się, ale coś się na mnie perfidnie gapiło! – pisnęła cicho. W tym czasie coś przebiegło za ich plecami.

- Spokojnie, to pewnie jakiś gnom. Sporo ich tutaj chodzi. Są w pewnym rodzaju strażnikami – powiedziała, a Juliette kiwnęła tylko głową i wzięła głęboki oddech.

- Tak właściwie to po co tutaj jesteśmy? – szepnęła.

- Zaraz się przekonasz – oznajmiła i zapukała do drzwi. Zrobiła jeden krok w tył, oczekując na odpowiedź. Dziewczyny usłyszały za sobą stukanie. Odwróciły się równocześnie i wtedy zobaczyły przed sobą Deana, który wyglądał nieco inaczej. Uczesał swoje niesforne włosy, założył nieco inne ubranie i przebrał śmieszne buty wyjściowe.

- Czemu nie wchodzicie? – spytał.

- Bo drzwi są zamknięte, idioto – odpowiedziała Aria karcąc go i ponuro uśmiechając się. W drzwiach przesunięto metalową blaszkę, która służyła jako wizjer, a przez niego ktoś obserwował całą trójkę dużymi ciemnymi oczami. Po chwili drzwi otworzyły się, a zza nich wyłoniła się postać niewysokiej blondynki, która niezmiernie ucieszyła się na widok Arii i Deana, a przede wszystkim Deana.

- Wróciliście! – Zaćwierkała łagodnym głosem i rzuciła się na szyję chłopaka. Ten wydawał się zaskoczony i zawstydzony jej zachowaniem . Juliette nie zainteresowała owa dziewczyna, lecz ogromne pomieszczenie. Dziwiło ją to, że pod chatą znajdują się tak wspaniałe rzeczy, o których nawet w życiu by nie pomyślała. Fascynowały ją antyczne meble, potężny stół z solidnymi krzesłami i duża ilość regałów, na których stały książki.

- Juliette, poznaj Ophelię – powiedziała Aria przez zaciśnięte zęby i spiorunowała wzrokiem dziewczynę. Najwidoczniej nie była zachwycona tym, że blondynka wisiała na szyi Deana, a on nic sobie z tego nie robił. Julie zerknęła na nią kątem oka i zmarszczyła nieco brwi.

- Hej, jestem Juliette… - mruknęła nieśmiało i wyciągnęła dłoń w jej kierunku, choć już z góry założyła, że to ‘dziwaczka’. Ophelia puściła w końcu szyję Deana i spojrzała na nią. Wpatrywała się w Juliette dobrą chwilę.

- To ona? – Szepnęła cicho do ucha chłopaka. – Jest ładniejsza niż na zdjęciu…

- Ja cię słyszę, tak? – Dodała Julie, a Ophelia oblała się rumieńcem.

- Ophelia, miło mi – uścisnęła jej dłoń ze sztucznym uśmiechem, jakby nic się nie wydarzyło. – Zaczekajcie tutaj na moment, a ja zawołam Gabriela. – obwieściła szybko i pomknęła gdzieś, znikając za rogiem.

- A ona to…? – Zagadnęła Julie.

- Początkująca wiedźma, ale bywa czasem natrętna. Jej matka zmarła i porzuciła ją w lesie, a gnomy przyniosły ją tutaj. Została wychowana przez Wilki – uściślił Dean.

- Natrętna? Nie, no totalna wariatka, która kocha na zabój Deana od szóstego roku życia – powiedziała Aria z nutą ironii w głosie.

- A co, jesteś zazdrosna? Poznałem ją, gdy miała siedem lat! – Warknął.

- O nią? No ty chyba żartujesz! W ogóle mnie ona nie obchodzi… - dodała przewracając oczami.

- A jak? Spytał, lecz ich rozmowę przerwał wysoki postawny mężczyzna o niezwykłych oczach, gęstych włosach w towarzystwie niższego od siebie blondyna i szatyna o tym samym wzroście. Za nimi wszedł mężczyzna, która jak na swój wiek prezentował się całkiem nieźle i równie dobrze mógłby być ojcem każdego z tych młodzieńców. Obok niego szła postać starszego mężczyzny. Wyróżniał się wśród reszty jasnymi zaczesanymi w tył włosami i krótką brodą. Aria i Dean pokłonili się im, jednak oni bardziej skupili swoją uwagę na Juliette, która za bardzo nie wiedziała co ma zrobić, więc również pokłoniła się.

- To ja tobie powinienem się kłaniać – obwieścił silnym donośnym głosem jeden z nich, nie spuszczając z niej wzroku. – Jesteś bardzo podobna do swego ojca.

- Znał go pan? – Spytała bez namysłu.

- Owszem. Był moim najlepszym przyjacielem. Masz jego oczy i to samo tajemnicze spojrzenie. Jakbym patrzył teraz na niego – oznajmił, po czym usiadł na jednym z wielu krzeseł. – Usiądźcie, proszę wszyscy – mruknął, po czym skinął do mężczyzny, który wszedł za nim. Dobra robota Ario i oczywiście ty też się spisałeś, Dean.

- Nie było łatwo wślizgnąć się na bal, ale jakoś łatwo było oszukać aniołów – oznajmiła Aria i zajęła miejsce.

- Cieszę się, ale nie po to tutaj teraz jesteśmy. Jestem Gabriel, to nasz mistrz Cornelius, a to moi synowie: Ezra, Charles i Aiden – wskazał na trójkę młodzieńców, którzy siedzieli obok siebie w skupieniu, obserwując Juliette.

- To zaszczyt, spotkać córkę Jacka Collinsa – powiedział Cornelius i skinął głową w stronę Julie, po czym z lekkim uśmiechem ucałował jej kruchą dłoń.

- Miło mi poznać – mruknęła dość cicho onieśmielona.

- Czy wiesz, co cię czeka, Juliette? – Spytał mężczyzna podchodząc do niej bliżej i drapiąc swoją ciemną brodę. Miał poważny wyraz twarzy, aczkolwiek wyglądał dość groźnie po przez swoją posturę.

- Nie rozumiem zbytnio… - powiedziała marszcząc brwi. Zerknęła na Arię i Deana, którzy siedzieli nieruchomo. Dziewczyna uśmiechnęła się nieśmiało i spojrzała w dół.

- Dzisiaj w nocy jest pełnia, lecz to nie jest zwykła noc. To siedemnasta rocznica śmierci twojego ojca. Oczekujemy, że to właśnie tej nocy twoja przemiana ostatecznie dobiegnie końca i staniesz się… - urwał Gabriel, przełknął ślinę i spojrzał ukradkiem na Corneliusa.

- Nie wiecie czym, prawda? – Spytała unosząc nieco ton. Mężczyźni wymienili spojrzenia.

- Twój ojciec był bardzo skrytym człowiekiem. Nie przypuszczaliśmy, że zwiąże się z jakąś kobietą, w dodatku z taką, o której nikt nic nie wiedział i dotąd o niej nic nie wiadomo – odparł Cornelius.

- Niestety nie wiemy – dodał Gabriel krótko.

- Zazwyczaj takie przypadki nie mają miejsca, jednak tutaj mowa jest o pierwotnym wilku… – wtrącił jeden z synów Gabriela, Aiden. Wszyscy zgromadzeni przenieśli na niego wzrok.

- Co zamierzasz uczynić, Gabrielu? – Spytał Cornelius zwracając się do mężczyzny

i poprawiał swoje zaczesane włosy.

- Nie możemy dopuścić, by proces przemiany został zakłócony. Zwołamy całą sforę tej nocy – powiedział, spoglądając na Juliette, która siedziała wpatrując się ukradkiem we wszystkich po kolei.

- W jaki sposób się to będzie odbywało, ojcze? Raczej nie będzie to podobne do naszej przemiany, czyż nie? – Spytał młodzieniec o jasnych włosach i nieco dziewczęcych rysach. Wydawał się najmłodszy z całej trójki. Na imię miał Ezra. Juliette błyskawicznie przerzuciła wzrok na Gabriela, który był nieco zakłopotany.

- Nie jestem w stanie tego określić – rzekł, a w tym czasie w komnacie pojawiła się jakby znikąd Ophelia. Jej twarz była umorusana czarnym pyłem, a jej blond włosy stały się czarne i sterczały we wszystkie możliwe strony. Z jej głowy unosił się lekki szary dym, który zbierał się w wielką chmurę. Dymiło się z niej, dosłownie. Dziewczyna stała lekko przerażona w bezruchu. Aria zaczęła się śmiać, choć próbowała stłumić śmiech, zakrywając dłonią usta. Juliette zmarszczyła nieco brwi i uśmiechnęła się niezauważalnie, a na twarzy Deana i reszty młodzieńców pojawiły się uśmiechy. Natomiast Gabriel i Cornelius byli bardziej zdumieni.

- C-co ci się stało, Ophelio? – Rzuciła Aria wciąż śmiejąc się i lustrując jej postać. – Chyba twoje czary ci wciąż nie służą.

- Ario, uspokójcie się wszyscy – powiedział Gabriel. – Usiądź moje dziecko – polecił dziewczynie, a ta zrobiła, jak nakazał.

- Mówiłem ci, byś trenowała rzucanie czarów po za naszą siedzibą – rzekł.

- Przepraszam… - wyszeptała i rzuciła groźne spojrzenie Arii. – Chciałam tylko powiedzieć, że jeden z naszych wisi na skraju lasu martwy, a pod nim jest napisane, że aniołowie nie spoczną, póki nie oddamy im przed północą jej – rzekła, wskazując palcem na Juliette. Ona wzięła głęboki oddech i spojrzała na Ophelię lekko przerażona.

- Co takiego?! – Wrzasnął Gabriel.

- Co teraz? Przecież oni nie mogą tak po prostu zabijać waszych! – Pisnęła Julie.

- Skąd dowiedzieli się, że Juliette jest u nas?! – Warknął Cornelius przez zaciśnięte zęby.

- Ario, czy ukazaliście swoją tożsamość aniołom? – Spytał nerwowo Gabriel, zerknął kątem oka na dziewczynę i wstał z krzesła. Aria spojrzała na Deana niepewnie i powiedziała:

- Ależ skąd! Walczyłam ze strażnikami na miecze!

Cornelius przyjrzał się jej swoimi dużymi oczami, których tęczówki wciąż zmieniały barwę i rzekł:

- Skoro to nie wy, to okazuje się, że w naszej sforze jest jakiś zdrajca…

Rozdział 20 – Dwie twarze, dwa oblicza, jedno serce.

W komnacie zapadła głucha cisza. Wszyscy wymieniali ze sobą puste spojrzenia. Tylko Ophelia próbowała zetrzeć z twarzy czarny pył. Cornelius szarpnął gwałtownie swoim krzesłem, przerywając milczenie i udał się w stronę wyjścia. Gabriel spoglądał na niego, jak znika za rogiem. Westchnął głośno i zerknął na Juliette, która siedziała nieruchomo, przygryzając dolną wargę.

- I co teraz, ojcze? – Zagadnął jeden z jego synów, Ezra. Gabriel przeczesał swoje włosy, wstał po czym bez najmniejszego trudu przesunął ogromny stół, przy którym zasiadali i powiedział:

- Należy złapać zdrajcę i go… zabić. Aiden, wiesz co masz robić. Zabierz dziewczynę w bezpieczne miejsce. Aria i Dean, wy wykonaliście już swoje zadanie. Was i resztę chcę widzieć za jakiś czas w naszej części lasu. Ja wraz z Corneliusem zwołam sforę. – Wskazywał kolejno na każdego z nich. – A Ty Ophelio, zajmij się czarami. Przydasz nam się dzisiejszej nocy szczególnie – rzekł, po czym opuścił komnatę. Aria wraz z Deanem wstali ze swoich krzeseł. Ezra oraz Charles pospiesznie podążyli za ojcem, natomiast Aiden podszedł i zwrócił się do Juliette:

-Ty pójdziesz ze mną. Nic złego ci się nie stanie. Zostaniesz przeniesiona do kwatery.

- Niby dlaczego? – Spytała. – Znowu będziecie mnie więzić, jak tamci?

- Dla bezpieczeństwa – oznajmił łagodnie, chwycił ją silnym uściskiem za ramię.

- Trzymaj się, mała! Widzimy się później! – Rzuciła Aria łobuzersko uśmiechając się do dziewczyny, a Dean pomachał jej. Juliette odwzajemniła uśmiech i bez słowa udała się za Aidenem.

***

Zaprowadził ją do sporej komnaty z wysokim sufitem, skąd zwisał ogromny żyrandol, ozdobiony trupimi czaszkami i woskowymi świecami. Wszędzie pełno było palących się świeczek, a całe pomieszczenie wykute było w kamieniu, w odcieniach grafitu. Jedyną rzeczą, która mogła przykuć uwagę był kominek, umiejscowiony po przeciwnej stronie od wejścia. Niestety od dawna nie palono w nim. Nigdzie nie było okien, a kwatera świeciła pustkami.

- Zostaniesz tutaj do momentu pełni. Masz się stąd nie ruszać, jasne? – Powiedział donośnym głosem, a jego ciemne włosy zalśniły w blasku świec. Juliette rozejrzała się komnacie i zlustrowała postać młodzieńca. Na widok jego zmierzwionych kosmyków włosów lekko mieniących się, coś w niej drgnęło. Zerknęła na niego ponownie ukradkiem, lecz szybko spuściła wzrok.

- A więc będziecie mnie tutaj więzić… - Mruknęła marszcząc brwi i podeszła do kominka. Aiden zrobił kilka kroków w jej stronę.

- Chcemy cię po prostu chronić. Twój ojciec był dla nas panem. Nie możemy dopuścić, by jego córka… Naszym zadaniem jest zapewnienie ci bezpieczeństwa, aż do momentu przemiany. Niedługo nadejdzie ostateczny proces, który nie będzie łatwym przeżyciem… - dodał, po czym wskoczył na wielki kominek, przemieniając się w olbrzymiego brunatnego wilka, a raczej w wilkołaka. Ciało momentalnie pokryło się gęstą sierścią. Posturą przypominał człowieka. Jego oczy wyglądały znajomo, choć tęczówki zmieniły barwę. Stały się bursztynowo-złote. Juliette cofnęła się w tył, wyczekując na jego reakcję, lecz on po prostu zeskoczył z kominka i opuścił komnatę, zatrzaskując za sobą z wielkim hukiem żelazne drzwi i znikając w mroku. Juliette wiedziała, że została po prostu uwięziona i nie miała innego wyjścia, jak czekać na wschód księżyca. Usiadła pod kamienną ścianą i westchnęła głośno, rozglądając się. Zakryła twarz dłońmi i zaczęła przywoływać najmilsze wspomniana, jakie ją spotkały, dla „zabicia czasu”: począwszy od spotkania Jenny, Michaela, Simona, Deana oraz Arii. Brakowało jej przyjaciół, gdyż w końcu byli jej jedyną „rodziną”. W głowie też kreowały się rzeczy, o których wciąż próbowała zapomnieć. Jedną z nich była śmierć bliskiej jej osoby, Simona, czy też wiadomość o bracie, którego tak naprawdę nie miała. Łza zakręciła jej się w oku, ale zaraz po tym otarła ją grzbietem dłoni. Wtedy to usłyszała ciche pomruki. Przemierzyła wzrokiem komnatę i ostrożnie wstała. Ku jej zdziwieniu w polu widzenia dostrzegła małą karłowatą istotę, która zakrywała głowę chudą częścią swojego ciała, która najwidoczniej była paskudną ręką ze spiczastymi, obskurnymi pazurami.

- Gnom… - wyszeptała cicho Juliette pod nosem, nie wiedząc jak ma się zachować. Nie wiedziała za wiele o nich prócz tego, że żyją w podziemiach i służą wilkom. Nie ruszała się z miejsca. Stworzenie najwyraźniej bało się świecących świec, a raczej ognia. W drugiej równie upiornej ręce trzymało coś na kształt kartki papieru. Julie przyjrzała się uważniej. Gnom zbliżył się do niej na odległość kilkunastu cali i powoli skierował swój przedmiot w stronę dziewczyny. Ona chwyciła go nieśmiało i obejrzała, a istota zniknęła w mgnieniu oka, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Juliette zmarszczyła brwi, jednak bardziej interesował ją owy przedmiot. Rzecz faktycznie okazała się świstkiem papieru. Rozwinęła go i przeczytała na głos:

Witaj Juliette. Muszę z tobą porozmawiać. Spotkajmy się na skraju lasu zaraz po tym, gdy otrzymasz tę wiadomość. – Michael

Zmięła kartkę i momentalnie wrzuciła ją do kieszeni. Rozejrzała się w poszukiwaniu gnoma, lecz w komnacie nie było nikogo, prócz niej. Ponadto płomienie świec zaczęły sie wydłużać, przez co pomieszczenie zajaśniało, a podłoga nieco zadrżała. Wzmógł się wiatr, którego nie powinno tam być, bo w końcu skąd mógł znaleźć się pod ziemią? W komnacie pojawiła się zupełnie znikąd... Ophelia. Lewitowała w powietrzu, aż w końcu upadła na ziemię, a jej jasne włosy, które stały się jakby zwęglone, rozsypały się po jej twarzy. Juliette podbiegła do dziewczyny i pochyliła się nad nią.

- Nic ci nie jest? - Spytała wystraszona. Blondynka ocknęła sie, podniosła na łokciach i strzepnęła kurz z ciemnozielonej, długiej po kostki sukienki, jak i z twarzy.

- Co? Nic, w porządku. Myślałam, że uda mi się w końcu przenieść do lasu...

- Do lasu? – Powtórzyła Julie.

- No, tak… Chciałam jakoś pomóc czarami, bo znów zabito dwóch naszych, a jeden jest ranny. Cholera, jestem beznadziejna! – Pisnęła, zakrywając twarz. Juliette usiadła obok niej, a jej twarz pojaśniała w świetle.

- Dasz sobie radę. Może mogę ci jakoś pomóc? – Zaproponowała i posłała sztuczny uśmiech. Tak naprawdę zależało jej na czymś innym.

- Raczej nie. Chyba, że potrafisz rzucać czary…

- A co, gdybyśmy razem przeniosły się do lasu? – Zagadnęła.

- Nie potrafię czarować! Widzisz co się dzieje, gdy to robię – mruknęła pod nosem Ophelia, spuszczając głowę.

- Och, nie przesadzaj. Dean na pewno byłby pod wrażeniem. W końcu ryzykujesz tylko spalonymi włosami – oznajmiła Julie, spoglądając na jej włosy, które jeszcze nieco uwalniały z siebie szary obłok dymu. Dziewczyna uniosła głowę i spojrzała na Juliette. Jej wyraz twarzy momentalnie się zmienił.

- Czemu nie? Mówiłaś coś o moich włosach? – Powiedziała.

- Em… to świetnie! – Dodała ignorując pytanie Ophelii, po czym obie wstały ze swoich miejsc.

- Chwyć mnie za rękę – rzuciła Ophelia, a Juliette natychmiastowo zrobiła, jak nakazała. Uścisnąwszy dłoń blondynki stanęła obok niej, a ta zamknęła oczy i zaczęła wykonywać dziwne gesty drugą ręką. Majaczyła coś pod nosem w innym języku. Juliette patrzyła na nią ze zmarszczonymi brwiami i głupim spojrzeniem.

- Dziwię się, że to robię… - powiedziała cicho do siebie.

- Zamilcz! Próbuję wypowiadać zaklęcie! – Skarciła ją Ophelia i obrzuciła piorunującym spojrzeniem. Po krótkiej chwili ich stopy zaczęły unosić się w górę. Julie była nieco przerażona, a blondynka kontynuowała wciąż swoje czary. Wzmógł się silny wiatr, który niewiadomo skąd pojawił się w kwaterze, w podziemiach. Ich włosy lewitowały wprawiane w ruch. Zaraz po tym zaczęły jakby rozpływać się w powietrzu…

Z krzykiem wylądowały w lesie, spadając zupełnie znikąd i obijając się o masywne korony drzew. Leżały obok siebie wpółprzytomne, wśród mchu i drobnej roślinności. Włosy Ophelii wyglądały jeszcze gorzej, niż poprzednio. Każdy kosmyk sterczał w innym kierunku, a na twarzy widać było coś w rodzaju sadzy. Juliette wyglądała normalnie, choć jej włosy długie zostały pomierzwione przez wiatr i konary. Przetarła oczy i z trudem wstała. Otrząsnęła się i rozejrzała wokoło. Otaczał je gęsty las, w którym panował jak zwykle półmrok. Chłodny wiatr kołysał koronami drzew. Ophelia wciąż spoczywała na ziemi w bezruchu. Juliette zerknęła na nią, stwierdzając, że nic jej nie jest, gdyż jej klatka piersiowa unosiła się i opadała regularnie. Bezszelestnie skierowała się w zupełnie innym kierunku, zostawiając dziewczynę samą i pobiegła z ogromną prędkością pośród drzew, udając się w przeciwną stronę lasu, gdzie miała spotkać się z Michaelem.

***

Zatrzymała się na moment, by zbadać otoczenie i zlokalizować miejsce, w którym się znajdowała. Las był ogromny i rosło w nim setki drze, przez które łatwo można było się zgubić, lub po prostu zbaczać z drogi. Ten odcinek lasu różnił się nieco od reszty. Porastały go olbrzymie, stare drzewa o dużej średnicy pnia, które pozbawiony były liści. Były totalnie ogołocone. Nawet nigdzie nie było śladów trawy, a ta część wydawała się jakby ciemniejsza i bardziej ponura. Juliette przystanęła i rozejrzała się wokoło. W pobliżu nie było nikogo. Panowała upiorna cisza, lecz tylko słychać było wiejący delikatny wiatr, który rozwiewał gąszcz włosów dziewczyny. Zrobiła kilka kroków na przód, wciąż bacznie obserwują otoczenie. Las był miejscem, w którym można było spotkać zupełnie wszystko. Nie wiadomo czego można było się spodziewać. Musiało się być uważnym na każdym kroku.

Do uszu Juliette dobiegł jakiś szelest, który wyraźnie odróżniał się od reszty. Wzięła głęboki wdech i wypuściła powoli powietrze z płuc.

- Michael? – Powiedziała półszeptem, mając nadzieję, że chłopak, z którym miała się tam spotkać na pewno ją usłyszy. Gorzej byłoby dla niej, gdyby okazało się, że to jednak ktoś inny zbliża się w jej stronę. Dźwięk stawał się coraz bardziej intensywny. Wtedy to nagle poczuła, że ktoś przygląda jej się tuż za jej plecami. Czuła ten przeszywający wzrok. Ostrożnie odwróciła głowę i spojrzała na osobę stojącą obok.

- Szukałaś mnie? - obwieścił ponuro uśmiechając się do dziewczyny. Wyglądał nieco inaczej, niż Juliette go zapamiętała.

- Boże, Michael! – Wrzasnęła i rzuciła się mu niemalże na szyję. On wydawał się nieco zaskoczony, a Julie od razu otrząsnęła się i odchrząknęła. Uśmiechnęła się ukradkiem i cieszyła w duchu, że w końcu go zobaczyła. – No więc czemu chciałeś się spotkać? Nie mam za dużo czasu. Cholera, jeśli mnie tutaj znajdą to nie skończy się to dla mnie za wesoło.

- Och, daj spokój, mała. Serio myślałaś, że jestem tym durnym aniołem? – Zadrwił chłopak, a Juliette zmarszczyła brwi i zrobiła parę kroków w tył.

- Słucham? Więc ty… - urwała, gdy zauważyła jak rzekomy Michael zmienia się w kogoś innego. Jego ciało nabrało innego kształtu, a twarz zupełnie zmieniła się. – Boże! – krzyknęła dziewczyna i z trudem przełknęła ślinę.

- Coś nie tak? – Rzucił krótko z ironicznym uśmiechem. – Jestem Rodrick Haddon … - obwieścił i zbliżył się nieco. Miał oczy szaleńca, w których toczył ogień, jednak nie wyglądał strasznie. Prezentował się jako postawny mężczyzna o zamierzonych celach. Na jego ustach widniał szyderczy, zarazem chytry uśmiech. Pragnął zemsty, co można było wyczytać z jego twarzy.

- Michael cię nie zabił? I pewnie to ty napisałeś tą wiadomość?! – Krzyknęła Juliette.

- Chłopak widocznie ma za miękkie serce… - uśmiechnął się i prychnął. - Nie wiem nic o żadnej wiadomości. Zgarnąłem chłopaka, a on nie miał wyjścia – odpowiedział kręcąc głową. Miał nienaturalnie dziwną szyję i świdrujące na wylot spojrzenie.

- Czekaj… zgarnąłeś chłopaka?

- Zdziwiona? – Spytał, a następnie zrobił kilka kroków w stronę sporego drzewa, rosnącego nieopodal. Pochylił się i jedną ręką szarpnął za duży worek, który leżał spokojnie pod masywnym korzeniem. Wciąż nie spuszczał wzroku z Juliette, a ona była lekko przestraszona, bo nie wiedziała czego ma się spodziewać po Rodricku. Nie znała go, jednak ostatnie jej spotkanie z tym szaleńcem nie należało do najprzyjemniejszych.

- Czy to…? Michael! – Powiedziała Juliette podbiegając natychmiastowo. Zmiennokształtny cisnął workiem przed stopy dziewczyny, która pisnęła cicho i przykucnęła nad nim, po czym w krótkim czasie poradziła sobie z węzłami.

- Nie tak trudno było go schwytać… - oznajmił Haddon, po czym oparł się o drzewo, przyglądając się Juliette, która próbowała ocucić leżącego chłopaka.

- Michael, obudź się! Cholera…

- Hej, ale spokojnie. Chłopak będzie wolny o ile ty pójdziesz ze mną – powiedział stanowczo. Juliette spojrzała na niego piorunującym wzrokiem.

- Co takiego? Nigdzie z tobą nie pójdę! – Krzyknęła.

- Zmienisz zaraz zdanie, jak się dowiesz, że chłopak umrze, jeżeli nie podam mu antidotum – burknął.

- Antidotum? – powtórzyła, a Haddon pokiwał tylko głową i wyjął z kieszeni małą zgrabną buteleczkę z ciemnym płynem.

- Znajoma mi wiedźma przehandlowała pewien środek o ciekawych właściwościach… - zaczął. Juliette wciąż siedziała przed Michaelem, nie wiedząc jak może mu pomóc.

- Do czego tak właściwie jestem ci potrzebna? – Spytała przez zaciśnięte zęby. Haddon pokręcił głową, schował swoją buteleczkę z powrotem do kieszeni i podszedł do dziewczyny, a następnie swoją kościstą dłonią pogładził ją po szyi. – Nie dotykaj! – Syknęła. Rodrick zaśmiał się ponuro.

- O ile zapewne wiesz, każdy teraz oddałby za ciebie trochę cennych przedmiotów. Nieczęsto nadarza się taka okazja: córka Jacka Collinsa. Jesteś w końcu trochę warta… - Juliette popatrzyła na Haddona i zamyśliła się przez moment, wtedy to wpadł jej do głowy genialny pomysł.

- Nie wiem o czym tym mówisz? Mam na imię… Cornelia – powiedziała spokojnie, choć bała się, że Rodrick zorientuje się o wszystkim. – Nie jestem córką Jacka Collinsa – dodała.

- Jak to? Przecież to niemożliwe! – Oburzył się. – Nie wmówisz mi, że to nie ty!

- Kiedy to naprawdę nie ja… - obwieściła półszeptem. Tymczasem Michael poruszył się nagle. Powoli otworzył oczy i spojrzał na Julie, która uśmiechnęła się mimowolnie. Zaniepokojony Haddon zauważył, że chłopak powoli odzyskuje siły. Zacisnął zęby i skierował się w stronę Juliette. Chwycił ją mocno za rękę, po czym odciągnął od chłopaka i popchnął w stronę drzew.

- Kto to jest? Czy to córka starego Collinsa?! – Warknął, zwracając się do Michaela. Juliette spoglądała błagalnym wzrokiem na chłopaka i kręciła przecząco głową. – Odpowiadaj, gdy do ciebie mówię!

- N-nie – wyszeptał krótko Michael. – To nie ona. – Haddon zlustrował postać Juliette i przerzuciwszy wzrok na chłopaka szarpnął nim mocno.

- Więc gdzie jest prawdziwa córka Collinsa?!

- Nic mu nie mów! – Pisnęła Julie.

- Bądź cicho, głupia… - krzyknął przeraźliwie Rodrick. – Mam pewien pomysł. Przekonamy się, czy naprawdę mówicie prawdę – dodał obniżając ton. Na jego twarzy pojawił się złowieszczy uśmiech, a jego dłuższe włosy opadły mu na oczy.

- Co chcesz zrobić? – Spytała Juliette przyglądając się jemu.

- Cóż… - zaczął, choć urwał, gdy coś go rozproszyło. Cała trójka skierowała wzrok w jedno miejsce. Miejsce, skąd dochodziły dźwięki, a raczej cienki głos, głos dziewczyny.

- Ophelia? – Wydusiła Juliette, na widok jasnowłosej o jakże smutnych oczach.

- Dlaczego mnie zostawiłaś?! – Krzyknęła piskliwym głosikiem dziewczyna. – Szukałam cię ciągle!

- Ja… On mnie porwał! – Wskazała na Rodricka, który podobnie jak Michael był zaskoczony zaistniałą sytuacją.

- Kim oni są? – Spytała Ophelia i stanęła jak wryta, gdy jej wzrok dostrzegł Haddona.

- Ten tutaj to zmiennokształtny, a tamten obok jest aniołem i moim… przyjacielem – uściśliła Julie, mając nadzieję, że Ophelia zdoła coś zrobić.

- Dość tego przedstawienia! – Warknął Rodrick. – Wszyscy pójdziecie ze mną, do Aniołów, albo on zginie – Wrzasnął i skierował wzrok na Michaela. Wyjął z pochwy, ukrytej pod ciemnym odzieniem nóż, którego ostrze mieniło się.

- Weź mnie, a je puść wolno – wymamrotał Michael. Nie wyglądał zbyt dobrze. Jego skóra była jaśniejsza niż zwykle, a oczy miał wciąż lekko zmrużone.

- Podałem ci środek, który zmniejszył twoją moc, chłopcze – dodał Haddon.

- Chyba oszalałeś. Nigdzie z Toba nie pójdę! – Rzuciła Ophelia, krzyżując chude ręce na piersi. Zmarszczyła brwi. Wyglądała na niezadowoloną i obrażoną.

- Wtedy zabiję jedno z nich – powiedział Rodrick.

- Nikogo nie zabijesz. Ja… - zaczęła Juliette i rozejrzała się wokoło. – Słyszycie to? – Spytała zdumiona. Wzmógł się lekki wiatr, a korony drzewa kołysały się, niektóre szeleszcząc liśćmi. Ziemia jakby zadrżała.

- Co? – Wyszeptała Ophelia. – O mój Boże! – Pisnęła, gdy zauważyła zbliżającą się sforę wilków, liczącą siedmiu osobników. Były to ogromne bestie, zmierzające w ich kierunku. Na czele stał największy z nich, przywódca całej grupy. Rodrick sprawiał wrażenie, że się nie boi. Chwycił nóż w dłoń i szybkim ruchem szarpnął Juliette. Ophelia pisnęła cicho i zasłoniła dłonią usta. Julie szamotała się, lecz Haddon groził jej.

- Puszczaj! – Krzyczała.

- Nie ruszaj się, bo zrobię ci krzywdę. Sprawdzimy, kim tak naprawdę jesteś… - wyszeptał sycząc jej do ucha. Ona z trudem przełknęła ślinę i spoglądnęła kątem oka na Michaela, który wciąż był ledwo przytomny. Cała sfora warczących wilków otoczyła Haddona i Juliette. Zmiennokształtny obserwował ich niepewnie, a nóż przysunął Julie do jej szyi. Bała się złapać głębszy oddech, a co dopiero poruszyć. Ophelia cofnęła się w tył i nie wiedząc co robić. Michael wciąż leżał na ziemi, lecz jeden wilk zdążył się już mu przyjrzeć.

- Zostaw go! – Powiedziała Juliette dość cicho. Haddon badał sytuację. Nie spuszczał wzroku z dziewczyny.

- Mam propozycję… Widzę, że jednak zależy wam na dziewczynie – powiedział. Wilki poczęły obnażać swoje kły. Zbliżały się wciąż w stronę Rodricka. Warczały na niego, a on próbował nie okazywać strachu. – Oddam wam ją, lecz nie za darmo! – Wykrzyknął spoglądając na wielkie bestie, które wciąż podchodziły do niego. Jeden z nich o ciemnobrązowej sierści wyłonił się i stąpając potężnymi łapami zaczął potwornie warczeć. W ułamku sekundy skoczył na Rodricka, powalając zmiennokształtnego i Juliette. Reszta sfory rzuciła się na Haddona i odciągnęła go. Julie leżała na ziemi, a nóż ugodził ją w rękę. Wilk, który napadł na Haddon podszedł do Juliette i pochylił olbrzymi łeb nad jej raną, która momentalnie zaczęła się goić. Chwycił do pyska nóż i odrzucił go daleko. Dziewczyna patrzyła na rękę ze zdziwieniem. Wilk również przyglądał się Juliette uważnie swoimi niezwykłymi, bursztynowymi tęczówkami. Julie wydawało się, że zna to spojrzenie, że zna tego wilka. On momentalnie odwrócił się i skierował ku reszcie. Spośród szóstki bestii wyłonił się nagle Cornelius z kamiennym wyrazem twarzy. Nie wyglądał na szczęśliwego. Wręcz przeciwnie: był wściekły. Odrzucił swoje długie jasne włosy zaczesane w tył i podszedł do Juliette, mówiąc:

- Czy nie miałaś zostać w jednej z naszych komnat? – Akcentował dosadnie każde słowo, jednak starał się był spokojny. Reszta sfory obserwowała jego poczynania, ale wciąż miała oko na Rodricka, który leżał nieruchomo na ziemi, a jeden z wilków trzymał na jego szyi swoją łapę. Ophelia przykucnęła przy Michaelu i wziąwszy od Haddona antidotum, podała je aniołowi, który poczuł się lepiej, jednak pozostali śledzili go wzrokiem.

- Gnom przyniósł mi kartkę z wiadomością, że Michael-anioł chce ze mną porozmawiać tutaj. Spotkałam Ophelię i… - powiedziała nieco podenerwowana.

- Ophelio, to ty ją tutaj sprowadziłaś? – Spytał Cornelius przyglądając się blondynce uważnie. Ona pokiwała głową.

- Tak, ale nic nie powiedziałaś mi o żadnej wiadomości! – Pisnęła Ophelia zwracając się do Juliette i podeszła do niej obrażona.

- Przepraszam cię Ophelio, ale to był jedyny sposób. Myślałam, że się uda.

- Myślałaś, że się uda? – Zadrwił Cornelius. – Co ty sobie w ogóle wyobrażasz? Wchodząc do tego lasu narażasz siebie i oczywiście nas na śmierć! Mogłaś trafić o wiele gorzej, niż ten nędzny zmiennokształtny. Och, mam już tego dość. Przez ciebie są tylko same kłopoty! Aniołowie nie dają za wygraną… - obwieścił nerwowo, a później zamilkł na moment. Udał się w stronę Rodricka i chwycił go mocno za szyję tak, że Haddon ledwo mógł złapać oddech. – A teraz ty mi powiesz, dlaczego jej groziłeś! Ty wysłałeś tą wiadomość?

Haddon z wielkim trudem przełykał ślinę. Wpatrywał się tępo w porażający wzrok Corneliusa.

- Nic wam nie powiem zapchlone kundle! – Syknął, a Cornelius zacisnął jeszcze bardziej dłoń na jego zniekształconej szyi.

- Jak nas nazwałeś?! Lepiej, byś zaczął mówić, bo jeżeli nie… to wyrwę ci serce, lub moja sfora rozerwie ci to nędzne ciało! – Rzucił. Wilki zaczęły potwornie warczeć i szczekać. – Mów!

- To ja, ten gnom. To byłem ja – wyszeptał Rodrick. Jego twarz bladła. Cornelius puścił jego szyję, a wilki przytrzymały go ponownie.

- A ten co za jeden? Znów jakiś nieproszony gość? – Prychnął spoglądając na Michaela, który dochodził już do siebie.

- On jest aniołem wrót nocy. Zostawcie go – powiedziała Juliette, mając nadzieję, że Cornelius odpuści.

- Niby dlaczego? Jeden z nich zabił twojego ojca, Juliette. Zabierzcie ich. Być może przyda nam się. A co do Haddona to jeszcze zastanowię się, jak go uśmiercę – dodał i zerknął kątem oka na Julie i Ophelię, które stały obok siebie.

- Ophelio, zabierz ją do naszej siedziby. Proszę byście o niczym nie mówili Gabrielowi. Nie byłby zadowolony, gdyby się dowiedział. Spotkamy się na miejscu. Twoja przemiana zbliża się, Juliette. Mam nadzieję, że tym razem nie zrujnujesz tego – oznajmił ponuro, drapiąc się po przystrzyżonej brodzie. Ophelia niechętnie chwyciła Julie za rękę i poczęła wypowiadać swoje zaklęcia w innym języku, a cała sfora łącznie z Corneliusem, który przybrał postać wilka w błyskawicznym tempie oddalali się od nich.

***

"Każdy człowiek jest jak Księżyc. Ma swoją drugą stronę,

której nie pokazuje nikomu." *

Robiło się coraz ciemniej, a niebo ogarnęła ciemność. Wśród chmur powoli wzbijał się na horyzoncie księżyc, który rozświetlał i przebijał się swoim blaskiem przez mrok. Część lasu, która należała do wilków została starannie odgrodzona od reszty wraz z palącymi się wokół pochodniami.

Godzina przemiany Juliette zbliżała się nieubłaganie. Sama Julie siedziała w jednych z pustych komnat samotnie, skulona, wpatrując się w płomienie palących się świec. Nie wiedziała co tak naprawdę ją czeka. W dodatku była na siebie potwornie zła, że dała tak łatwo się przechytrzyć. Wciąż miała nadzieję, że niedługo zobaczy swoich przyjaciół. Brakowało jej rozmów z Jennifer, czy kłótni z Michaelem. Było jej przykro, że z jej powodu zginęło tylu wilków.

W komnacie rozległo się głośne pukanie. Juliette odwróciła głowę i spojrzała w kierunku stalowych drzwi.

- Proszę – powiedziała donośnym głosem. Drzwi otworzyły się z hałaśliwym zgrzytaniem. W progu pojawił się nie kto inny, a Aiden. Wciąż miał nieco pomierzwione włosy. Spoglądał na Juliette, która była nieco zdumiona tym widokiem.

- Ojciec kazał mi spytać, jak się czujesz i czy wszystko z Toba w porządku – oznajmił i zrobił kilka kroków naprzód.

- W porządku. Chyba jak na razie wszystko jest ze mną okej – mruknęła cicho. – Wiem, że to dziwnie zabrzmi, ale… Ja, ja chciałam was przeprosić za ten cały incydent. – Zerknęła na chłopaka.

- Nie przejmuj się. Wszyscy popełniamy błędy. W sumie są i zalety tego.

- Co ty mówisz? – Spytała z zaciekawieniem i powoli wstała.

- Dowiedzieliśmy się nieco o Rodricku Haddonie. Okazało się, że to on był tym rzekomym zdrajcą. Na szczęście już nie stanowi dla nas zagrożenia. Przy okazji mamy też anioła… – powiedział łagodnym głosem.

- Anioł jest moim przyjacielem – uściśliła.

- Cóż, wspominał o tobie, ale teraz nie możesz z nim porozmawiać. Nasza wiedźma podała mu zioła, by zasnął na jakiś czas i nie próbował zwiać. Później Gabriel wyda na niego wyrok.

- Ale on jest… dobry! – Rzuciła podnosząc ton.

- Dobry? Zastanów się, Juliette po której jesteś stronie. To anioły zabiły twojego ojca – rzekł, spoglądając swoimi bursztynowo- złotymi oczami na jej delikatną smutną twarz. Wtedy to Juliette rozpoznała to spojrzenie.

- Każdy ma w sobie jakieś dobro. Wystarczy, że potrafi się je znaleźć i wydobyć. Michael nie należy do złych. Znam go – powiedziała zerkając mu w oczy.

Ich rozmowę przerwał im Gabriel, który wtargnął nagle do komnaty w towarzystwie starszej kobiety o ciemnej skórze, lecz nie była czarnoskórą. Miała burzę kręconych, czarnych włosów, okalających jej twarz, a na głowie luźny kaptur przyszyty do długiej po kostki togi. Uśmiechnęła się serdecznie na widok Juliette.

- To wielki zaszczyt móc poznać rodowitą córkę Jacka Collinsa. Jestem Kaelyn. Przeprowadzę cały rytuał przemiany – powiedziała dość cichym stonowanym głosem i skinęła głową Julie.

- Bardzo mi miło, Juliette – odpowiedziała nieco speszona i pokłoniła się im. Aiden również uczynił podobnie, jak ona.

- Kaelyn to nasza stara dobra znajoma. Od lat z nami współpracuje. Czego będziesz potrzebowała moja droga? – Spytał Gabriel, a na jego twarzy zagościł uśmiech, który Juliette bardzo rzadko widziała.

- Ta młoda dama musi oddać mi dwie ampułki swojej krwi. Będę potrzebowała jeszcze trochę tojadu, ale na szczęście mam jeszcze swoje zapasy. Oprócz tego po trochę z każdego żywiołu, to znaczy powietrze, ogień, wodę i ziemię. Mam nadzieję, że to nie sprawi młodzieńcowi trudności – uśmiechnęła się do Aidena i pogładziła go czarnym, długim paznokciem. On spojrzał na nią i zmarszczył brwi.

- To konieczne? – Spytał Aiden.

- Księga stara przez przodków spisana głosi, iż w naturze winna być równowaga zachowana. Cztery żywioły i krew ofiary, tak mówi rytuał prastary. By mógł się spełnić matka natura nic za darmo nie wykona, taka już jej wola. Jedno zadanie wypełnić dziewczyna powinna, jeżeli chce pozostać żywa, gdyż czas szybko upływa – wyszeptała stonowanym głosem Kaelyn. Uśmiech nie znikał jej z tajemniczej twarzy. Juliette była nieco przestraszona tym, co usłyszała. Ciarki przeszły jej po plecach i ogarnął ją lekki chłód. Wiedźma wyglądała trochę, jakby postradała zmysły, jednak to co mówiła wydawało się bardzo wiarygodne.

- Jakie zadanie? – Zapytała nerwowo Juliette. Gabriel wymienił spojrzenie z synem.

- Trzeba zapłacić pewną cenę za bycie nieśmiertelną – odpowiedziała Kaelyn. Gabriel chwycił ją pod ramię i powiedział:

- Na nas już czas. Kaelyn musi wszystko przygotować. Aiden zostań tutaj z Juliette. Będziemy was oczekiwać za kilka minut – Aiden spojrzał na Julie, która była nieco załamana. Wiedźma skinęła głową dziewczynie i udała się za Gabrielem, opuszczając komnatę.

- To wszystko prawda co ta dziwaczna wiedźma mówiła? – Zapytała Juliette i usiadła pod kamienną ścianą, opierając się. Twarz zakryła dłońmi. Aiden podszedł do nie bliżej i usiadł obok niej.

- W sumie to nie mam pojęcia, ale Kaelyn to dość stara sztuka i wydaje mi się, że wie co mówi – powiedział.

- Cholera, dlaczego wszystko musi być takie skomplikowane?

- Nic nie przychodzi tak łatwo, jak się wydaje. Ty w dodatku pochodzisz od początkowego rodu – mruknął pod nosem. Juliette zerknęła na niego kątem oka.

- Wszyscy tylko o tym. Ja nie czuję się jakaś inna. Jestem zwykłą dziewczyną, która dziwnym trafem znalazła się w Filadelfii między przedziwnymi istotami. Nie prosiłam o żadne przemiany i w ogóle. Ja nie mam pewności, że sobie z tym wszystkim poradzę, że sprostam tym wszystkim zadaniom – rzuciła.

- Dasz sobie radę. Bycie nieśmiertelnym nie jest takie wspaniałe, ale można jakoś z tym żyć. Zastanawiałaś się w CO tak naprawdę zostaniesz przemieniona? – Spytał i zlustrował jej postać.

- Nie mam zielonego pojęcia. Mój ojciec był wilkiem, a matka… Ech… - westchnęła głośno. Aiden uśmiechnął się i podniósł.

- Chyba już czas – powiedział. – Idziesz? – Spytał i wyciągnął dłoń w kierunku Juliette. On spojrzała na nią, a później na niego i podała mu swoją. Poczuła ciepło bijące od chłopaka, gdy go dotknęła.

- Czemu się tak uśmiechasz? – Zagadnęła zdziwiona.

- Tak po prostu. Myślałem, że jesteś inna.

- To znaczy jaka? Tylko nie mów mi, że miałeś mnie za jakąś zadufaną w sobie snobkę – odpowiedziała.

- Ależ skąd. Właściwie to… - urwał i uśmiechnął się szeroko, ukazując rząd białych zębów, w tym kłów.

- Ej, no! – Pisnęła i posłała mu szturchańca w bok. Uśmiechnęła się mimowolnie.

- Ja też w sumie miałam cię za kogoś zupełnie innego. Widziałam w tobie tylko posłusznego syna Gabriela, totalnego sztywniaka – powiedziała i odrzuciła kaskadę kruczoczarnych włosów na plecy.

- Muszę być posłuszny ojcu. Jemu nie można okazywać sprzeciwów. Tak w ogóle wyobrażasz sobie bycie nieśmiertelnym bez rodziny i pozostanie zupełnie w samotności do samego końca? – Spojrzał na nią, jednak później uśmiechnął się szelmowsko. – Wiem, co miałaś na myśli. Tymczasem naprawdę musimy już iść. Kaelyn potrzebuje twojej krwi. W dodatku muszę przygotować cztery żywioły – rzekł z nutą ironii, gdy wymawiał ostatnie dwa słowa, po czym oboje udali się w stronę wyjścia, a następnie zniknęli w wąskim korytarzu i rozeszli się w przeciwne strony.

***

„My hope is on fire

My dreams are for sale

I dance on a wire

I don't want to fail her

I walk against the strain

Fight for what I believe in

I run towards the end

Trying not give in”**

- Dobrze się czujesz, Juliette? – Spytała dziewczyna o jakże pomierzwionych ciemnych włosach, trzymając Juliette za ramiona i spoglądając na jej lewe ramię, skąd wiedźma pobrała dwie ampułki krwi.

- Tak. Ario, wszystko ze mną dobrze. Ostatnio wciąż wszyscy mnie o to pytają – odpowiedziała i przewróciła teatralnie oczami. Znajdowały się już na skraju lasu, w wytyczonym miejscu, odgrodzonym pochodniami gdzie miał odbyć się cały rytuał przemiany. Reszta lasu pochłonęła ciemność, jednak księżyc wisiał już na niebie, rozświetlając ciemną noc. Szum liści brzmiał upiornie wśród mrocznej ciszy, która panowała w zagajniku. Wszystko było już przygotowane, rzec można dopięte niemalże na ostatni guzik.

- Ale na pewno? Ta wiedźma ściągnęła z ciebie chyba z litr krwi! Widziałaś tą igłę? Mogło wdać się zakażenie! Chyba jestem bardziej przerażona niż ty – mruknęła Aria i pokręciła głową. Była lekko roztrzęsiona, a jej głos drżał nieco.

- No coś ty – dodała Julie z ironią i sztucznym uśmiechem. – Tylko jakieś półtora… - zażartowała. - A gdzie Dean?

- Nie obchodzi mnie to.

- Co się stało?

- Och, nawet nie pytaj. Pokłóciliśmy się i tyle – burknęła pod nosem Aria i przeczesała nerwowo włosy. Juliette zmarszczyła brwi.

- W porządku, rozumiem – powiedziała i zerknęła przez ramię, gdyż w polu widzenia dostrzegła Gabriela, który zmierzał w jej kierunku wraz z Corneliusem i parą innych osób, rzecz jasna wilków. Za nimi nieco oddalona szła zakapturzona niska postać, której towarzyszyła jasnowłosa dziewczyna odziana w czarną długą suknię, Ophelia. Osobą ubraną w długą togę i kaptur była wiedźma Kaelyn. Bez wątpienia można było rozpoznać po szczupłej sylwetce, niskiej posturze i ciemnych włosach, wystających z nakrycia głowy.

- A teraz już nie będę ci przeszkadzać, bo Gabriel się już zbliża – rzuciła i przygryzła dolną wargę. Zerkała na cały orszak, a następnie zlustrowała dokładnie postać Juliette. – Chodź, niech no cię przytulę – pisnęła cicho i przyciągnęła do siebie Julie. Ona uśmiechnęła się. Starała się nie okazywać najmniejszego strachu, jednak tak naprawdę była nieco przerażona. Miała chłodne ręce, a w dodatku spocone z tego wszystkiego.

- Wszystko będzie dobrze, bynajmniej tak myślę. No i porozmawiaj z Dean’em. Nie możecie przecież się kłócić – mruknęła Juliette.

- Cholera, to ja miałam cię pocieszać i dawać rady.

- Och, daj spokój. Dam sobie radę. Zmykaj już – powiedziała, a Aria wyszczerzyła zęby i w błyskawicznym tempie zniknęła jej z oczu. Gabriel stanął przed Juliette i spojrzał na nią z niezwykle poważnym wyrazem twarzy.

- Gotowa? – Spytał donośnym głosem. Julie w odpowiedzi pokiwała głową.

- Tak – mruknęła i zlustrowała wzrokiem resztę przybyłych. Jak sądziła, wszyscy byli wilkami, jednak pozostali wciąż w ludzkiej postaci. Juliette poszukiwała wzrokiem Arii i Deana, jednakże nie widziała ich nigdzie. Zauważyła tylko Aidena, który wręczał coś wiedźmie. Rozglądał się ukradkiem, a ich spojrzenia się spotkały. Juliette natychmiastowo spuściła wzrok i skupiła się na Gabrielu, który stał obok niej, poprawiając dopasowany kołnierz. Kaelyn zerknęła w jej stronę i kiwnęła do niej głową. Wiedźma powoli skierowała się w stronę dziewczyny, mówiąc:

- Możemy zaczynać. Księżyc jest już gotowy. Zaraz rozpocznie się przemiana.

Juliette nie bardzo wiedziała co Kaelyn chciała powiedzieć przez słowo „gotowy”, ale nie musiała się długo zastanawiać. Cały przybyły orszak Gabriela łącznie z Corneliusem przemienił się w potężne bestie. W jej polu widzenia zamiast ludzi widziała czteronożne wilki o przeróżnych, a zarazem niezwykłych umaszczeniach. Juliette nie zdziwił ten widok. Rozpoznała nawet kilkoro z nich. Patrząc na wszystkich wokoło zastanawiała się kim tak naprawdę będzie po przemianie, czy też będzie tak wyglądać? Bardziej jednak nurtowało ją pytanie, jakie zadanie wyznaczy jej natura. Zmrużyła nieco oczy i uniosła głowę ku górze by zobaczyć niebo, które było przeraźliwe czarne, lecz księżycowy blask przebijał się przez kłębiaste, ciemne chmury. W końcu ostatecznie księżyc wyłonił się i można było go wyraźnie dostrzec w całej okazałości.

Juliette ustawiła się w środku kręgu, jak nakazała jej gestem Kaelyn. Wilki otoczyły ją, zachowując sporą odległość, gdyż stali za palącymi się pochodniami. Wiedźma stanęła obok dziewczyny, a nieopodal niej również Ophelia, która miała asystować i pomagać Kaelyn. Jasnowłosa na wysokim ściętym kamieniu, która stał przed stopami Juliette, ustawiła wypełniony czystą wodą dzban. Tuż przy nim położyła osobne naczynie z ziemią, a obok niezapaloną świecę, po czym cofnęła się kilka kroków w tył. Kaelyn sięgnęła do kieszeni swej togi i wyjęła zasuszone ziele. Był to tojad: roślina silnie trująca dla wilkołaków. Następnie wsunęła dłoń do drugiej kieszeni i wyciągnęła małą, zamkniętą ampułkę z krwią Juliette. Wilki bacznie obserwowały poczynania wiedźm, podobnie jak Juliette, która nie bardzo wiedziała, jak ma się zachować. Serce zaczęło jej mocniej bić, a dłonie pocić się.

- Zgromadziliśmy się tutaj, by odprawić rytuał przemiany! – Przemówiła gromkim głosem Kaelyn, a następnie uniosła dłonie ku górze, po czym spojrzała na zestresowaną, a zarazem przerażoną i niespokojną Juliette. – Podejdź do mnie moje dziecko!

Julie zrobiła, jak nakazała i stanęła naprzeciw niej, przyglądając się wszystkiemu. Po chwili wiedźma ponownie uniosła dłonie i zaczęła wypowiadać zaklęcia po łacinie. W świecy, stojącej na kamieniu rozbłysło światło, ogień. Potężny płomień wynurzał się z knota, podobnie jak z pochodni. Kaelyn, nie przerywając wypowiadania czarów chwyciła błyskawicznie za ampułkę z krwią Juliette i rozlała ją po zasuszonej roślinie. Ziele wydobyło z siebie dziwny dźwięk, jakby syczenie, a później po prostu zaczęło się palić, płonąć. W tym samym czasie krew uderzyła dziewczynie do głowy. Poczuła silny ból, rozrywający wewnątrz jej czaszki. Chwyciła się głowę i zaczęła niemiłosiernie wyć. Upadła na ziemię. Zwijała się wiorst z bólu. Wiedźma wciąż wypowiadała zaklęcie, nie zważając na Juliette. Widocznie wszystko szło zgodnie z planem, jednak nikt nie uprzedził dziewczyny o potwornych katuszach, towarzyszącej rytuałowi.

- Boże! – Pisnęła cicho Ophelia z przerażeniem, spoglądając na Julie, po czym zasłoniła dłonią usta. Zerknęła na wielki płomień pochodni, a później na wilki. Zachowały one powagę i bez jakichkolwiek uczuć patrzyły na dziewczynę, która niemalże konała. Kaelyn kontynuowała swoje czary, nie zważając na Juliette. Obrzuciła tylko gniewnym wzrokiem Ophelię, a następnie wróciła do wykrzykiwania zaklęcia. Wzmógł się potężny wiatr, kołysząc koronami drzew i wywiewając wszystko wokół. Ogień wciąż się palił, jednak ucichł nieco. Ziemia, stojąca na kamieniu powędrowała z wiatrem. Dzban z wodą rozlał się, a ciecz spływała i kapała. Świeca przewróciła się, po czym zgasła. Juliette poczęła ciężko oddychać, aż w końcu zdołała zaczerpnąć porządnie powietrza. Kątem oka spojrzała na Kaelyn i na Ophelię. Szumiało jej w głowie, jednak ból nie ustawał. Rozsadzał jej głowę od wewnątrz, a serce jakby zamarło przez moment w piersiach.

- Ophelio! – Krzyknęła znienacka wiedźma. Spojrzała na jasnowłosą palącymi ciemnymi jak smoła oczami. – Księga! Weź ją i pocznij czytać na głos! – Dodała. Ophelia rozejrzała się niepewnie i zdezorientowana już miała pytać o jaką księgę chodzi, jednak w polu widzenia zauważyła starą książkę, leżącą w miejscu rozsypanej ziemi, rozlanej wody i przewróconej świecy. Bezzwłocznie podbiegła do niej i chwyciła ją jedną dłonią. Księga sama zaczęła się otwierać i przewracać kartki, aż w końcu zatrzymała się na pożółkłej i poniszczonej stronie. Blondynka spojrzała na nią. Zobaczyła, że pojawił się na niej tekst. Poczęła czytać na głos:

- Na świat przyjdzie dziecko… - zaczęła dość cicho, jąkając się. Wiatr chłostał jej drobną twarzą i wywiewał jasne włosy. Zerknęła na Juliette, która wciąż cierpiała i to tuż przed jej stopami. Muszę wziąć się w garść, powiedziała do siebie w duchu. - …zrodzone z krwi pierwszego wilka i krwi wampira. Niemowlę oddane zostanie w ręce ludzi, by wychowali je należycie. Kiedy wejdzie w siedemnasty rok życia…

Urwała, a po policzkach spływały jej łzy, które otarła grzbietem dłoni.

- Ophelio! Czytaj! – Ponaglała Kaelyn. Ophelia spojrzała na nią i pokiwała głową.

- …odnajdzie w sobie drugie oblicze, drugą twarz, lecz jedno serce. Będzie niemalże niepokonane przez inne rasy, lecz nieprzyjaciele zemsty i śmierci będą pragnąć. By móc przetrwać od natury 99 dni trzyma, by mogiły i kości pierwotnych odnaleźć – dokończyła, a księga sama się zamknęła i jakby rozpłynęła w powietrzu. Ophelia pisnęła cicho i przerzuciła wzrok na Gabriela-wilka, lecz on nie zwracał na nią uwagi. Skupiał się na rytuale. Wiedźma Kaelyn opuściła dłonie, po czym uniosła je ponownie. Wiatr powoli ustawał.

Nagle coś się stało.

Jasna poświata.

Smuga.

Błysk niebieskiego światła.

Cisza.

Znów to samo. Lśniąca niebieska poświata przeszyła ciało Juliette, leżącej na ziemi. Weszło w nią jakby, a następnie rozświetliło ją, oślepiając wszystkich wokół. Uniosło dziewczynę ku górze. Znajdowała się teraz kilkanaście cali nad ziemią. Wilki wpatrywały się w niesamowity incydent, który miał miejsce. Wiedźma ucichła na moment i sama przyglądała się Juliette. Smuga jasnego światła przenikła po raz kolejny dziewczynę. Po chwili Juliette opadła swobodnie na ziemię, lecz tym razem nie na dwie, a na cztery… łapy! Ophelia stanęła jak wryta, spoglądając na dziewczynę. Przed nią stał olbrzymi, większy niż inne, wilk. A raczej wilczyca. Miała śnieżnobiałą sierść z odcieniami srebra. Wyglądała niesamowicie. Jej tęczówki zmieniły barwę na jasnoniebieską. Juliette była o wiele większa od reszty wilków, które patrzyły na nią ze zdumieniem. Poczęły wyć. Ona potrząsnęła potężnym łbem i uniosła go majestatycznie ku górze, po czym przyłączyła się do reszty. Spuściła głowę w dół, a następnie upadła na ziemię, przemieniając się w śliczną dziewczynę o kruczoczarnych włosach, którą była wcześniej. Pochodnie nieco przygasły, a wiatr ostatecznie ustał. Krew wraz z tojadem o dziwo zniknęły z miejsc, w który się znajdowały.

Wiedźma podeszła do Juliette i pochyliła się nad nią. Zdjęła kaptur z głowy i uśmiechnęła się tym swoim tajemniczym uśmiechem i wbiła w nią wzrok. Gabriel, który wciąż był czarnym wilkiem, podbiegł żwawo do Juliette. Reszta ruszyła za nim, łącznie z Ophelią. Spojrzał w niebo, na którym księżyc zachodził, a później przybrał ludzką postać, podobnie jak Cornelius i kilku innych.

- Kaelyn, czy wszystko odbyło się tak, jak powinno? - Zapytał nieco zbity z tropu, zerkając na wiedźmę i na Julie.

- Oczywiście, Gabrielu. Wątpiłeś w moje umiejętności? - Spytała i obróciła głowę w jego stronę. Gabriel wciąż nie dowierzał temu, co zobaczył. Wpatrywał się w Juliette, spoczywającą pod stopami Kaelyn. Była wpółprzytomna.

- Czy jej matka była... Czy to prawda?

- Jezu! - Wszyscy usłyszeli kobiecy głos. Z tłumu wilków wyłoniła się Aria, a za nią Dean. – Matko, Juliette!

- Co, zaskoczona? – Wybełkotała Juliette. Otworzyła szerzej oczy i uśmiechnęła się do niej.

- Cholera jasna! Myślałam, że ty… - rzuciła i podeszła bliżej, po czym przykucnęła.

- Kim ona jest? – Powiedział znów jakiś głos z tłumu, lecz tym razem był to męski głos. Obok Gabriela stanął Aiden i spojrzał w kierunku wiedźmy.

- Lykanką – obwieściła Kaelyn bez zastanowienia.

- Kim? – Spytała sama Juliette. – Kim ja jestem?

- Lykanką. Zrodzona z krwi pierwszego wilka i krwi wampira. Lykanin - to kreatura, posiadająca cechy ludzkie i wampirze. Przyjmuje postać potężnego wilka. Zmianie nie towarzyszy pełnia księżyca – dodała wiedźma, a uśmiech nie znikał jej z twarzy. – Jesteś potężniejsza, niż ci się wydaje. Ale natura wyraziła się jasno… Byś mogła przetrwać 99 dni otrzymasz, by mogiły i kości pierwotnych odnaleźć – uściśliła.

- Lykanka… - wyszeptał Aiden i zerknął na dziewczynę.

- To znaczy, że ma w 99 dni odnaleźć kości jakichś pierwotnych? – Bąknęła Aria, lecz spuściła głowę, gdy napotkała wzrokiem spojrzenie Gabriela.

- Owszem.

- Co takiego?! To jakiś absurd! – Wtrącił się Cornelius.

- Ale jak mam znaleźć coś o czym w ogóle nie wiem, a po za tym nawet nie wiem nawet gdzie tego szukać – powiedziała Juliette. W błyskawicznym tempie odzyskiwała siły. Potrafiła już podnieść się i wstać. Aria podtrzymała ją, lecz ona uznała, że da radę.

- Też mi coś… - palnął Cornelius.

- Zadanie niełatwe natura obrała. Jeżeli nie wykonasz go w ciągu danego czasu, umrzesz. Od twojej następnej przemiany, podczas pełni zacznie się odliczanie czasu. Nic więcej nie jestem w stanie ci powiedzieć – rzekła Kaelyn i nałożyła kaptur na głowę. – Gabrielu, czy mógłbyś mnie teraz odprowadzić? – Zwróciła się do niego, jakby niby nic. On popatrzył na nią ze zdumieniem.

- Tak, oczywiście. Bardzo ci dziękuję za wszystko co dla nas zrobiłaś. Juliette, porozmawiamy później - rzucił lekko zdezorientowany, podszedł do wiedźmy, a ona ujęła go pod ramię i udali się w głąb lasu.

- Że co proszę? – Rzuciła Aria. – Możesz umrzeć, jeżeli nie znajdziesz jakichś durnych szkieletów?!

- A czego się spodziewałaś? – Burknął Cornelius i poprawił gwałtownym ruchem swój długi po łydki płaszcz. Obrzucił Arię piorunującym spojrzeniem, po czym machnął dłonią do wilków i odszedł, a reszta sfory za nim.

- No to teraz pozostaje ci tylko znaleźć te kości – mruknął Dean, który stał tuż za Aidenem. On również został z Juliette. Aria posłała mu groźne spojrzenie i przewróciła oczami.

- Niestety. Będę musiała – obwieściła Juliette i spuściła głowę.

- No ale sama nie dasz rady! – Palnął Dean. Aria spojrzała na niebo i pokręciła głową.

- Przecież oczywiście, że ci pomożemy.

- Dajcie spokój. Będę musiała sama z tym się uporać – powiedziała półszeptem i uśmiechnęła się sztucznie. Aiden zatopił wzrok w jej oczach, tak jasnobłękitnych niczym głębia oceanu, a później oznajmił:

- Następna pełnia jest już niebawem.

- Będę musiała się przygotować na wyprawę. Tylko sęk w tym, że nie wiem nawet, gdzie szukać… - dodała i zerknęła na czarne niebo, pochłonięte kłębiastymi chmurami, później z przyjaciółmi udali się do siedziby wilków.

* Mark Twain

** fragment piosenki „Lost”, zespołu Within Temptation


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wykład Dodat Widocz w nocy
Antologia SF Na krawędzi nocy
13 Muzyk nocy
Działanie żołnierza na polu walki w dzień i w nocy - konspekt, Konspekty, SZKOLENIE TAKTYCZNE
P C and Krisin Cast Dom Nocy Ujawniona(Revealed) rozdział 19
Alistair MacLean Złote Wrota (The Golden Gate), 1976
Baśnie 1001 nocy Opowieść o hebanowym rumaku
Basnie 1001 nocy
Dobrej Nocy
Zmierzch- inaczej, ☺Różne ☺, Pliki (Smieszne opisy,jak rozpoznać fanki Zmierzchu,brakujący temat noc
Valente?therynne M Opowiesci sieroty W ogrodzie nocy
Na dno nocy
Dom Nocy Ujawniona ( Rozdz 17do22)
14 Muzyk nocy
P C Cast, Kristin Cast (Dom Nocy 01) Naznaczona [rozd 14,15,16]
PK 4.2 Działanie żołnierza podczas marszu w nocy(2), PP i K

więcej podobnych podstron