Valente蕋herynne M Opowiesci sieroty W ogrodzie nocy


W OGRODZIE

NOCY

OPOWIE艢CI SIEROTY

TOM I

CATHERYNNE M. VALENTE

W OGRODZIE

NOCY

OPOWIE艢CI SIEROTY

TOM I

T艁UM. MARIA D臉BICKA-FR膭C

WYDAWNICTWO MAG

WARSZAWA 2009

0x01 graphic
Tytu艂 orygina艂u:

The Orphan's Tales: In the Night Garden

Copyright 漏2006 by Catherynne M. Valente

Copyright for the Polish translation

漏 2009 by Wydawnictwo MAG

Redakcja:

Maria Rawska

Korekta:

Magdalena G贸rnicka

Projekt graficzny serii:

Piotr Chyli艅ski

Ilustracja i opracowanie graficzne ok艂adki:

Damian Bajowski

Projekt typograficzny, sk艂ad i 艂amanie:

Tomek Laisar Fru艅

ISBN 978-83-7480-132-4

Wydanie I

Wydawca:

Wydawnictwo MAG

ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa

tel. /fax (0-22) 813 47 43

e-mail: kurz@mag.com.pl

http://www. mag.com.pl

Wy艂膮czny dystrybutor:

Firma Ksi臋garska Jacek Olesiejuk Sp. z o.o.

ul. Pozna艅ska 91, 05-850 O偶ar贸w Maz.

tel. (22) 721-30-00

www.olesiejuk.pl

Druk i oprawa:

drukarnia@dd-w.pl

Dla Sarah,

kt贸ra, kiedy by艂a bardzo m艂oda,

chcia艂a mie膰 ogr贸d.

Ksi臋ga Stepu

Preludium

Pewnego razu 偶y艂a sobie dziewczynka, kt贸rej twarz przypomina艂a ksi臋偶ycow膮 po艣wiat臋 srebrz膮c膮 cyprysy i pi贸ra ptak贸w. By艂a dziwnym dzieckiem, tajemniczym. W zimowe noce siadywa艂a samotnie w wielkim pa艂acowym ogrodzie, k艂ad膮c r臋ce na 艣niegu i patrz膮c, jak topi si臋 pod wp艂ywem jej ciep艂a. Nosi艂a koron臋 z li艣ci czosnku i glicynii; pi艂a ze srebrnych fontann wy艂o偶onych lapis-lazuli; jad艂a zimne gruszki pod baldachimem sosen w deszczowe popo艂udnia.

Na powiekach i wok贸艂 oczu mia艂a dziwne i cudowne znami臋, barwy g艂臋bokiej czerni z odcieniem indygo, jak tusz nalany do porcelanowych fili偶anek. Nadawa艂o jej to tajemniczy wygl膮d milkliwej sowy, kt贸ra siedzi w krokwiach z ko艣ci s艂oniowej, albo szopa pij膮cego z wartkiej rzeki. Gdy doros艂a, nigdy nie musia艂a przyciemnia膰 powiek proszkiem antymonowym.

Z powodu tego znaku wzbudza艂a l臋k i od najwcze艣niejszych dni skazana by艂a na samotne w臋dr贸wki po ogrodzie wok贸艂 pa艂acu o wielu wie偶ach. Rodzice patrzyli na ni膮 z niepokojem i zgroz膮, zastanawiaj膮c si臋, czy skaza ta 藕le 艣wiadczy o ich cnocie. Inni wielmo偶e g艂臋boko wierzyli, 偶e dziewczynka jest demonem, zes艂anym w celu zniszczenia ol艣niewaj膮cego dworu. Dzieci, kt贸re cz臋sto kr膮偶y艂y po ogrodzie niczym stado dzikich g臋si, trzyma艂y si臋 od niej z daleka, 偶eby nie rzuci艂a na nie kl膮twy swoimi strasznymi mocami. Su艂tan nie m贸g艂 rozstrzygn膮膰 - je艣li by艂a demonem, czy偶 pozbywanie si臋 jej jak skoszonej trawy nie obrazi jej piekielnych krewnych? W ko艅cu wszyscy uznali, 偶e najlepiej b臋dzie, by pozosta艂a cicha i daleka, wtedy nikt nie b臋dzie musia艂 zastanawia膰 si臋 nad tym dylematem.

I tak by艂o przez wiele lat. Trzyna艣cie letnich p贸r roku rozkwit艂o i zwi臋d艂o jak bujne pomara艅czowe r贸偶e.

***

Pewnego dnia do dziewczynki podszed艂, aczkolwiek niezbyt blisko, ch艂opiec p艂ochliwy niczym jelonek, got贸w pierzchn膮膰 w cienie. Jego twarz przypomina艂a zimowe s艂o艅ce, by艂 szczup艂y jak nadrzeczna trzcina. Stan膮艂 przed dziewczynk膮, kt贸ra mia艂a na sobie obszarpan膮 jedwabn膮 sukienk臋 i wy艣wiechtany p艂aszcz, niegdy艣 bia艂y, i dotkn膮艂 jej powiek s艂odko pachn膮cym palcem. Ona, ku swemu zaskoczeniu, znios艂a to lekkie dotkni臋cie, by艂a bowiem samotna i zawsze pe艂na smutku.

- Naprawd臋 jeste艣 duchem? Bardzo z艂ym duchem? Dlaczego masz takie ciemne oczy jak jezioro przed 艣witem? - 艢liczny ch艂opiec przekrzywi艂 g艂ow臋 niczym ibis po艣rodku strumienia.

Dziewczynka nie odpowiedzia艂a.

- Nie boj臋 si臋 ciebie! - Ch艂opiec sta艂 dzielnie w miejscu, lecz g艂os mu si臋 za艂ama艂. Wierzby ko艂ysa艂y si臋 na zachodnim wietrze. Gdy dziewczynka przem贸wi艂a, jej g艂os przypomina艂 cichy szmer cykad na zasnutych mg艂膮 wzg贸rzach.

- Dlaczego?

- Jestem bardzo odwa偶ny. Pewnego dnia zostan臋 wielkim genera艂em i b臋d臋 nosi膰 szkar艂atny p艂aszcz.

Dziewczynka omal si臋 u艣miechn臋艂a na te s艂owa.

- Czy przyszed艂e艣 poskromi膰 wielkiego demona-dziewczyn臋, kt贸ry straszy w ogrodzie? - szepn臋艂a.

- O nie, ja... - Ch艂opiec roz艂o偶y艂 r臋ce zak艂opotany.

- Nikt nie wyrzek艂 do mnie tylu s艂贸w, odk膮d ujrza艂am zimowy 艣nieg przez ciep艂e okno obwieszone futrami. - Dziewczynka patrzy艂a na niego nadzwyczaj spokojnie. Nagle male艅kie 艣wiate艂ko rozb艂ys艂o w jej mrocznych oczach i podj臋艂a decyzj臋. - Mam zatem powiedzie膰 ci prawd臋? Zdradzi膰 ci sw贸j sekret? Tobie jednemu spo艣r贸d wszystkich dzieci, kt贸re nosz膮 pier艣cienie z rubinami i pachn膮 oliwkowym myd艂em? - Jej glos sta艂 si臋 tak cichy, 偶e p艂yn膮艂 niemal bez tchnienia.

- Zapyta艂em, prawda? Potrafi臋 dochowa膰 sekret贸w. Moja siostra m贸wi, 偶e jestem w tym bardzo dobry, jak Kr贸l Z艂odziei w bajce dla dzieci.

Zapad艂a d艂uga chwila ciszy. Chmury przys艂oni艂y s艂o艅ce. Dziewczynka zacz臋艂a m贸wi膰 bardzo cicho, niemal jakby si臋 ba艂a s艂ucha膰 w艂asnego g艂osu.

- Pewnego wieczora, gdy by艂am bardzo ma艂a, do wielkiej srebrnej bramy podesz艂a stara kobieta i skr臋caj膮c w r臋kach korzenie r贸偶, powiedzia艂a mi, co nast臋puje: Nie urodzi艂am si臋 z tym znakiem. Si贸dmego dnia si贸dmego miesi膮ca mojego 偶ycia, gdy moja matka spa艂a w 艣nie偶nobia艂ym 艂o偶u, duch stan膮艂 u mojej ko艂yski, dotkn膮艂 mojej twarzy i zostawi艂 na niej wiele opowie艣ci i zakl臋膰, jak tatua偶e 偶eglarzy. Wiersze i pie艣ni s膮 tak liczne i 艣ci艣le napisane, 偶e wygl膮daj膮 jak nieprzerwana smuga gagatu na moich powiekach. Ale s膮 tam s艂owa z rzeki i bagna, z jeziora i wiatru. Razem tworz膮 wielk膮 magi臋, a gdy wszystkie opowie艣ci zostan膮 odczytywane i wys艂uchane od pocz膮tku do 艣piewanego ko艅ca, do ostatniej sylaby, duch wr贸ci i mnie os膮dzi. Gdy stara kobieta roztopi艂a si臋 w nocy o granatowym obliczu, codziennie skrywa艂am si臋 w g膮szczu ja艣minu i oleandr贸w, pr贸buj膮c odczyta膰, ile mog艂am, w wykutym z br膮zu zwierciadle albo w tafli staw贸w ogrodu. Ale to trudne, musz臋 czyta膰 w lustrzanym odbiciu i tylko jednym okiem naraz. - Urwa艂a, a jej ostatnie s艂owa brzmia艂y nie g艂o艣niej ni偶 szmer paj膮ka tkaj膮cego opalowe nici. - I nikt nie s艂ucha艂.

Ch艂opiec wyt臋偶y艂 wzrok. Przyjrza艂 si臋 z bliska i dostrzeg艂 kr臋te linie w litej czerni jej powieki, sugesti臋 alfabet贸w i liter, kt贸rych nie potrafi艂 sobie wyobrazi膰. Im pilniej patrzy艂, tym wi臋cej kszta艂t贸w jakby skaka艂o ku niemu, zdawa艂o si臋 go czepia膰, a偶 dosta艂 zawrotu g艂owy.

Obliza艂 usta. Oboje teraz szeptali, jak konspiratorzy i z艂odzieje. Inne dzieci odesz艂y i stali samotnie pod warkoczami witek s臋katej wierzby.

- Powiesz mi? Opowiedz mi jedn膮 histori臋 ze swoich powiek. Prosz臋. Tylko jedn膮. - Ba艂 si臋, 偶e dziewczynka ofuknie go i czmychnie jak pies, kt贸ry cz臋sto jest bity. Ale tylko patrzy艂a na niego tymi dziwnymi, ciemnymi oczyma.

- Jeste艣 dla mnie mi艂y, gdy nikogo innego nie ma w pobli偶u. A moje opowie艣ci s膮 wszystkim, co mog臋 ci da膰 w podzi臋ce. Musimy jednak przej艣膰 z otwartego ogrodu do mojej kryj贸wki, bo nie chc臋, 偶eby wiedzia艂 o tym kto艣 inny. Z pewno艣ci膮 ty zosta艂by艣 ukarany, mnie zabraliby lusterko i n贸偶, a jest to wszystko, co posiadam. Zamkn臋liby mnie pod kluczem, 偶eby demon nie spustoszy艂 ich pi臋knego domu.

I tak odeszli chy艂kiem od 偶贸艂kn膮cej wierzby, klucz膮c w艣r贸d niezliczonych rz臋d贸w r贸偶. Przemkn臋li pod 艂ukiem kwiat贸w kasztanowca i nagle zamkn臋艂a si臋 wok贸艂 nich altanka bia艂ych p艂atk贸w, kt贸rych zapach muska艂 ich niczym d艂onie. Czerwone ga艂臋zie utka艂y co艣 w rodzaju niskiego daszka, a na mi臋kkiej, zas艂anej li艣膰mi ziemi by艂o do艣膰 miejsca, 偶eby oboje mogli usi膮艣膰.

- Opowiem ci pierwsz膮 histori臋, kt贸r膮 zdo艂a艂am odczyta膰, ze zmarszczki na lewej powiece.

Ch艂opiec siedzia艂 w bezruchu, wyt臋偶aj膮c s艂uch jak zaj膮c o jedwabistych uszach, przycupni臋ty g艂臋boko w lesie.

- Kiedy艣 daleko st膮d 偶y艂 sobie niespokojny ksi膮偶臋, kt贸remu ani bogactwa ojca, ani pi臋kno pa艂acowych kobiet, ani uciechy sali biesiadnej nie sprawia艂y rado艣ci. Zwa艂 si臋 Leander, po p艂owym lwie, kt贸ry hasa po stepach niczym gro藕ny wiatr. Pewnej nocy wyruszy艂 z poro艣ni臋tych winoro艣l膮 mur贸w wielkiego zamku jak jastrz膮b na 艂owy, by znale藕膰 spok贸j i ukoi膰 smutki gryz膮ce go w piersi...

Opowie艣膰 o ksi臋ciu i g臋si

Ksi膮偶臋 wymkn膮艂 si臋 w nocy, cienie okr臋ca艂y si臋 wok贸艂 niego jak 艣liskie piskorze, jego kroki by艂y czarne i bezd藕wi臋czne na sosnowych ig艂ach. W臋drowa艂 przez las, gwiazdy rozlewa艂y si臋 po niebie, jakby p臋k艂a jaka艣 z艂ota tama; w臋drowa艂 bez szczeg贸lnego planu, chc膮c tylko jak najdalej odej艣膰 od pa艂acu przed wschodem s艂o艅ca, zanim psy ojca rusz膮 jego tropem. Korony drzew tworzy艂y dach z wielu dach贸wek nad jego g艂ow膮, wonn膮 mozaik臋 na tle b艂臋kitnych ob艂ok贸w. Po raz pierwszy w m艂odym 偶yciu ksi膮偶臋 czu艂 g艂臋bokie szcz臋艣cie opromienione 艣wiat艂em.

Gdy 艣wit podkrad艂 si臋 jak przebieg艂y z艂odziej, ksi膮偶臋 opar艂 si臋 o pie艅 wielkiego baobabu, przytulaj膮c g艂ow臋 do s臋katego drewna. Zjad艂 na 艣niadanie ser i suszone mi臋so, kt贸re ukrad艂 z kuchni. S艂one mi臋so smakowa艂o lepiej ni偶 wszystko, czego dot膮d kosztowa艂, a po posi艂ku przespa艂 kilka godzin pod niebem, kt贸re rozkwita艂o kolorami glicynii i lilii.

W臋druj膮c dalej, po nied艂ugim czasie natkn膮艂 si臋 na prze艣liczn膮 艂膮k臋. Po艣rodku sta艂a chata kryta strzech膮, z solidnymi drewnianymi drzwiami, na kt贸rych je偶y艂y si臋 mocne mosi臋偶ne 膰wieki. Komin dymi艂 weso艂o, rozsiewaj膮c wo艅 sza艂wi i cedru. Wok贸艂 domku kr臋ci艂o si臋 stado szaropi贸rych g臋si kr膮偶膮cych jak pierzaste chmury, eterycznych i dzikich. By艂y to pi臋kne ptaki, g臋gaj膮ce i strosz膮ce pi贸ra pod zadartymi okapami z drzewa kamforowego i 艣wie偶ej s艂omy.

M艂ody ksi膮偶臋, cho膰 m艂ody i pomys艂owy, by艂 niezbyt rozs膮dny, tote偶 zabra艂 z kuchni niewiele jedzenia i tylko par臋 jab艂ek z sadu. Za艂o偶y艂, 偶e z 艂atwo艣ci膮 si臋 wy偶ywi, bo ca艂y 艣wiat musia艂 by膰 r贸wnie 偶yzny jak ziemie ojca, wszystkie drzewa pe艂ne podobnych klejnotom owoc贸w, wszystkie zwierz臋ta potulne i smakowite, wszyscy wie艣niacy mili i szczodrzy. W drodze zacz膮艂 rozumie膰, 偶e mo偶e by膰 inaczej, i g艂o艣no burcza艂o mu w brzuchu. Postanowi艂 uzupe艂ni膰 zapasy w sakwie przed podj臋ciem w臋dr贸wki. G臋si przecie偶 jest wiele, a mieszka艅cy tej pi臋knej chaty, kimkolwiek s膮, z pewno艣ci膮 nie zauwa偶膮 znikni臋cia jednego z d艂ugoszyich ptak贸w.

Ksi膮偶臋 od wczesnego dzieci艅stwa uczy艂 si臋 polowania i podchodzenia zwierzyny, wi臋c umi臋艣nione nogi bezg艂o艣nie wynios艂y go z kryj贸wki. Zakrad艂 si臋 za wielki p艂ug i przypad艂 w wysokiej letniej trawie, czekaj膮c na odpowiedni膮 chwile, panuj膮c nad oddechem i spowalniaj膮c bicie serca. Przedpo艂udniowe s艂o艅ce mocno grza艂o go w kark. W艂osy sp艂yn臋艂y potem, kt贸ry skapywa艂 na ko艂nierz, ale Leander trwa艂 w bezruchu. W ko艅cu jedna g臋艣 odbi艂a od stada i zajrza艂a za mielesz p艂ugu, wbijaj膮c w niego szeroko otwarte czarne oczy. By艂y bardzo dziwne, bezkresne i dalekie jak jesienny ksi臋偶yc, pozbawione 藕renic i pe艂ne wyrazu.

Ale ksi膮偶臋, szybki jak wilk o l艣ni膮cym futrze, unikn膮艂 ich spojrzenia. Chwyci艂 za d艂ug膮 szyj臋 i skr臋ci艂 ptakowi kark - d藕wi臋k nie by艂 g艂o艣niejszy ni偶 trzask ga艂膮zki pod stop膮. Leander podni贸s艂 si臋 z zeschni臋tej trawy i ruszy艂 w kierunku lasu, ale g臋si zauwa偶y艂y, 偶e brakuje jednej z nich, i wszcz臋艂y przera藕liwe larum.

Drzwi si臋 otworzy艂y i z chaty wypad艂a przera偶aj膮ca kobieta, zawierucha siwych w艂os贸w i l艣nienia ostrza siekiery. Twarz mia艂a szerok膮 i p艂ask膮, pokryt膮 strasznymi, tajemniczymi znakami; du偶e czarne tatua偶e i blizny ci臋艂y jej rysy, wiec niepodobna by艂o powiedzie膰, czy kiedy艣 mog艂a szczyci膰 si臋 urod膮. Nosi艂a szeroki sk贸rzany pas nabijany srebrem, na biodrach l艣ni艂y dwa d艂ugie no偶e. Jej upiorne wycie wstrz膮sn臋艂o cyprysami i d臋bami, wibruj膮c w powietrzu jak ostatnie tony strzaskanego fletu.

- Co艣 ty zrobi艂? Co uczyni艂? Ty wstr臋tny m艂okosie! Zb贸ju, demonie! Zn贸w wrzasn臋艂a g艂osem wy偶szym i bardziej przera藕liwym ni偶 skrzeczenie sowy. Zawt贸rowa艂y jej g臋si, lamentuj膮c i zawodz膮c. Ich krzyk 偶艂obi艂 powietrze i 偶yzn膮 czerwon膮 ziemi臋, d藕wi臋k potworny i obcy, pe艂en nieludzkiego, bezdennego 偶alu, rozdzieraj膮cy uszy jak szpony.

Wreszcie kobieta uciszy艂a si臋 i tylko z p艂aczem kr臋ci艂a du偶膮 g艂ow膮. Ksi膮偶臋 sta艂 oszo艂omiony, bardziej przygn臋biony udaremnionym z艂odziejstwem ni偶 jej gniewem. By艂a przecie偶 tylko niewiast膮, a on pozbawi艂 偶ycia zwyczajnego ptaka. Niem艂oda, skurczona wiekiem, nie stanowi艂a dla艅 zagro偶enia. Ksi膮偶臋 wiedzia艂, 偶e nie ma si臋 czego obawia膰. Trzyma艂 zabitego ptaka za plecami, maj膮c nadziej臋, 偶e szeroki tors i ramiona ukryj膮 go przed jej wzrokiem.

- Dopiero co natkn膮艂em si臋 na tw贸j dom, pani. Nie chcia艂em nikogo urazi膰. Nieszcz臋sna kobieta zn贸w krzykn臋艂a i jej oczy koszmarnie zogromnia艂y. Wcze艣niej nie dostrzeg艂 ich 偶贸艂tawego odcienia, kt贸ry teraz by艂 bardzo wyra藕ny, dziki i chorobliwy.

- 艁偶esz, 艂偶esz! U艣mierci艂e艣 moj膮 g臋艣, mojego pi臋knego ptaka, moje dziecko! By艂a moja, a ty skr臋ci艂e艣 jej kark! Moje male艅stwo, moje dziecko! - Wybuch艂a gorzkim p艂aczem.

Ksi膮偶臋 nie m贸g艂 zrozumie膰. Wyci膮gn膮艂 martw膮 g臋艣 zza plec贸w, by poda膰 starusze.

Mia艂 w gar艣ci nie ptaka, lecz pi臋kn膮 dziewczyn臋, drobn膮 i delikatn膮 jak 偶uraw stoj膮cy w wodzie. D艂ugie czarne warkocze niczym w臋偶owe sploty wi艂y si臋 wok贸艂 jego r臋ki, bo trzyma艂 j膮 za w艂osy. Okrywa艂y j膮 przejrzyste 艂achmany, ledwo os艂aniaj膮c po艂yskliw膮 sk贸r臋. Smuk艂a, g艂adka szyja by艂a wprawnie z艂amana.

Wytatuowana kobieta rzuci艂a si臋 w jego stron臋, wymachuj膮c siekier膮 jak kos膮 w pszenicy, i ksi膮偶臋 otworzy艂 r臋k臋, a w贸wczas cia艂o dziewczyny ze strasznym 艂oskotem upad艂o na traw臋. Starucha podbieg艂a i stan臋艂a jak wryta, dysz膮c mu w twarz, jej oddech cuchn膮艂 zgni艂ymi 艣liwkami i ciemnym, tajemnym mchem. Podnios艂a siekier臋 i opu艣ci艂a, obcinaj膮c dwa palce lewej r臋ki ksi臋cia, i zliza艂a mgie艂k臋 krwi ze sp臋kanych ust. Cios by艂 nag艂y i celny, Leander tylko krzykn膮艂 i 艣cisn膮艂 okaleczon膮 d艂o艅. Wiedzia艂, 偶e je艣li rzuci si臋 do ucieczki, straci co艣 wi臋cej ni偶 palec. Obieca艂 starusze tysi膮c tysi臋cy kr贸lestw, skarby stu smok贸w, papla艂 przysi臋gi jak dziecko. Ona jednak nie chcia艂a niczego i powoli przysuwa艂a r臋k臋 do jednego z d艂ugich no偶y.

- Zabi艂e艣 moje dziecko, moj膮 jedyn膮 c贸rk臋.

Po艂o偶y艂a ci臋偶k膮 siekier臋 na wilgotnej ziemi i z przeci膮g艂ym z艂owieszczym szmerem wysun臋艂a z pochwy jedno d艂ugie, jasne ostrze...

***

Dziewczynka umilk艂a i spojrza艂a ch艂opcu w oczy, podobne g艂臋bokim moczarom o zachodzie s艂o艅ca.

- Nie przerywaj! - wykrztusi艂. - Powiedz mi! Czy zabi艂a go na miejscu?

- Jest noc. Musisz i艣膰 na kolacj臋, a ja musz臋 urz膮dzi膰 sobie pos艂anie w konarach cedru. Ka偶de z nas ma swoje sprawy.

Ch艂opiec westchn膮艂, gor膮czkowo szukaj膮c pretekstu, 偶eby zosta膰 i pozna膰 dalsze losy rannego ksi臋cia. Wymamrota艂 w po艣piechu:

- Zaczekaj, zaczekaj. P贸jd臋 na kolacj臋, ukradn臋 dla ciebie troch臋 jedzenia jak dzielny ksi膮偶臋 Leander, i wr贸c臋 tutaj pod os艂on膮 nocy niczym jastrz膮b na 艂owach, i zostan臋 z tob膮, tutaj pod gwiazdami, kt贸re s膮 jasne jak pi贸ra 偶urawia w s艂o艅cu. Wtedy doko艅czysz opowie艣膰. - Patrzy艂 na ni膮 z nadziej膮 bardziej p艂omienn膮 ni偶 wszystkie pochodnie p艂on膮ce teraz we dworze.

Dziewczynka milcza艂a przez chwil臋, chyl膮c g艂ow臋 niczym 艣wi膮tynna postulantka.

Wreszcie przytakn臋艂a, nie patrz膮c na niego.

- Zgoda.

W ogrodzie

Gdy ostatnie harfie struny szkar艂atu westchn臋艂y w milcz膮cej ciemno艣ci zachodu, ch艂opiec wr贸ci艂, nios膮c wypchane zawini膮tko. Wczo艂ga艂 si臋 w g膮szcz i z dum膮 uszykowa艂 uczt臋. Dziewczynka siedzia艂a jak w贸wczas, kiedy j膮 zostawi艂, nieruchoma niczym jeden z cichych pos膮g贸w w ogrodzie. Jej dziwny spok贸j odbiera艂 mu odwag臋, przera偶a艂 go. Nie m贸g艂 wytrzyma膰 mrocznego spojrzenia jej migda艂owych oczu otoczonych dziwnymi znakami.

Zerkn膮艂 z zak艂opotaniem na paruj膮ce jedzenie. Na kwadraciku jedwabiu le偶a艂 l艣ni膮cy pieczony go艂膮b, du偶e brzoskwinie i zimne gruszki, p贸艂 bochenka chleba ma艣lanego z d偶emem, gotowana rzepa i ziemniaki, grudka twardego sera i kilka ocukrzonych fio艂k贸w, kt贸re capn膮艂 z przybrania sto艂u. Wyj膮艂 z kieszeni butelk臋 jasnego rozcie艅czonego wina, wielki 艂up z wyprawy do kuchni.

Dziewczynka nie zrobi艂a ruchu, nie tkn臋艂a go艂臋bia i gruszek. Krucze w艂osy opad艂y jej na twarz, poruszone ciep艂ym podmuchem, i nagle zap艂aka艂a z dr偶eniem. Ch艂opiec nie wiedzia艂, gdzie podzia膰 oczy, nie chcia艂 jej zawstydza膰 patrzeniem na 艂zy. Wbi艂 wzrok w dr偶膮ce ga艂臋zie dalekiego cyprysa i czeka艂. Jaki艣 czas p贸藕niej szlochanie ucich艂o i dziewczynka si臋 uspokoi艂a.

Oczywi艣cie rozumia艂, 偶e nigdy w 偶yciu tak dobrze nie jad艂a, gdy偶 nigdy nie zaproszono jej na kolacj臋 do pa艂acu - przypuszcza艂, 偶e 偶ywi si臋 jak 偶ebraczka, owocami i orzechami z ogrodu. Nie m贸g艂 jednak zrozumie膰, dlaczego obfito艣膰 pokarmu mo偶e sk艂ania膰 kogo艣 do p艂aczu. R臋ce mia艂 delikatne, pachn膮ce r贸偶anym olejkiem, a jego w艂osy l艣ni艂y. Nie zna艂 niczego poza dworem i jego uwielbieniem dla pi臋knych m艂odzie艅c贸w. By艂 jednak dzieckiem o szlachetnym sercu, dlatego nie chcia艂 jej peszy膰 okazywaniem wsp贸艂czucia.

Dziewczynka bez s艂owa oderwa艂a skrzyde艂ko go艂臋bia i ostro偶nie podnios艂a mi臋so do ust. Wyj臋艂a ukryty w fa艂dach prostej sukienki ozdobny srebrny no偶yk i przeci臋艂a gruszk臋 na p贸艂. Gdy poda艂a ch艂opcu jedn膮 bladozielon膮 po艂贸wk臋, zastanowi艂 si臋 mimochodem, sk膮d ma taki pi臋kny n贸偶. Z pewno艣ci膮 on nie mia艂 czego艣 r贸wnie pi臋knego, a przecie偶 sukienk臋, je艣li mo偶na to nazwa膰 sukienk膮, nosi艂a wy艣wiechtan膮 i mia艂a brudne paznokcie. Ni膰 wonnego soku sp艂yn臋艂a jej po brodzie i po raz pierwszy dziewczynka si臋 u艣miechn臋艂a, i ten u艣miech by艂 jak wsch贸d ksi臋偶yca nad g贸rskim strumieniem, jak 艣wiat艂o pochwycone przez blade poro偶e jelenia, jak czysta woda p艂yn膮ca pod nocnym niebem. Kiedy zn贸w przem贸wi艂a, ch艂opiec pochyli艂 si臋 z przej臋ciem, odgarniaj膮c z czo艂a g臋ste ciemne w艂osy, ugryz艂 dojrza艂膮 brzoskwini臋 i wepchn膮艂 do ust kawa艂ek sera, odruchowo, nie zauwa偶aj膮c smaku. Przymkn膮艂 oczy. Gdy zacz臋艂a m贸wi膰, jej powieki r贸wnie偶 opad艂y i pokrywaj膮ca je mozaika zdawa艂a si臋 p艂ywa膰 niczym czarne lilie po bladym stawie twarzy.

- Dzika kobieta wyj臋艂a zza pasa d艂ugi n贸偶 i trzyma艂a go przez chwil臋, niemal 偶artobliwie, przy g艂adkiej szyi ksi臋cia, gotowa do zab贸jczego ciosu...

Opowie艣膰 o ksi臋ciu i g臋si,
ci膮g dalszy

- Daruj mi 偶ycie, pani - szepn膮艂 Leander. - B艂agam. Zostan臋 tutaj i b臋d臋 twoim s艂ug膮. Zajm臋 miejsce ptasiej panny i b臋d臋 ci wierny do ko艅ca moich dni. B臋d臋 tw贸j. Jestem m艂ody i silny. Prosz臋.

Nie wiedzia艂, co sk艂oni艂o go do wysuni臋cia takiej propozycji, obowi膮zuj膮cej jak prawo. Ale s艂owa wyrwa艂y si臋 z niego, jakby kobieta w艂o偶y艂a pi臋艣膰 do jego gard艂a i sama je wyci膮gn臋艂a.

Jej oczy p艂on臋艂y jak chmury obsiane tysi膮cami ziarenek, z kt贸rych rodz膮 si臋 b艂yskawice. Teraz by艂 w nich jednak b艂ysk kalkulacji. W nast臋pnej chwili n贸偶 znikn膮艂 spod brody ksi臋cia.

- Je艣li nawet si臋 zgodz臋, to ci臋 nie ocali - sykn臋艂a g艂osem wielkiej ropuchy 艣piewaj膮cej o 艣wicie. - Ale opowiem ci o mojej c贸rce i jak zyska艂a skrzyd艂a. Wtedy mo偶e zrozumiesz swoj膮 propozycj臋 i przekonamy si臋, czy nie wola艂by艣 艣mierci.

Zamilk艂a. Zamiast rozpocz膮膰 opowie艣膰, oderwa艂a z ko艂nierza d艂ugi pas nakrapianego futra i obanda偶owa艂a mu r臋k臋. Ruchy mia艂a wprawne i znacznie delikatniejsze, ni偶 si臋 spodziewa艂, niemal偶e, cho膰 nie ca艂kiem, czu艂e. Z sakiewki u pasa wyj臋艂a zwi臋dni臋te li艣cie, w艣r贸d kt贸rych rozpozna艂 wawrzyn i ja艂owiec. Przy艂o偶y艂a je do zakrwawionych kikut贸w. Zaciskaj膮c opatrunek, przyjrza艂a si臋 swojemu dzie艂u i os膮dzi艂a, 偶e jest wystarczaj膮co dobre.

- Po pierwsze, nie jestem 艣lepa. Widz臋, 偶e jeste艣 m艂ody i silny, i nie ma w膮tpliwo艣ci, 偶e mog臋 wykorzysta膰 twoj膮 m艂odo艣膰 i werw臋 jak 藕r贸dlan膮 wod臋. Ale nie o to chodzi. Umiesz s艂ucha膰? Umiesz si臋 uczy膰? Potrafisz zachowa膰 milczenie? Ciekawe. Zdaje si臋, 偶e jeste艣 zepsutym m艂okosem, kt贸ry nie ma uszu.

Ksi膮偶臋 spu艣ci艂 g艂ow臋 skruszony. G艂uche t臋tnienie w okaleczonej r臋ce usta艂o. Nic nie m贸wi艂, uznaj膮c, 偶e milczenie jest najlepsz膮 tarcz膮, jak膮 mo偶e si臋 przed ni膮 broni膰. Starucha usiad艂a pod wielkim kamieniem i zmi臋艂a w s臋katych palcach kilka pachn膮cych pi偶mem li艣ci...

Opowie艣膰 wied藕my

Pochodz臋 z plemion p贸艂nocy, spo艣r贸d stepowych kobiet z ich kud艂atymi ko艅mi i oblepionymi 艣niegiem warkoczami. Jestem pewna, 偶e s艂ysza艂e艣 opowie艣ci - by艂y艣my potworami, wybrykami natury, i zas艂u偶y艂y艣my na to, co w ko艅cu nas spotka艂o.

W艣r贸d tych nieludzkich potwor贸w ja by艂am najbardziej potworna i najbardziej nieludzka. Zwali mnie N贸偶. W m艂odo艣ci, gdy moja si艂a wibrowa艂a niczym napi臋ta ci臋ciwa, je藕dzi艂am konno najlepiej ze wszystkich dziewcz膮t. Mia艂am wiele naszyjnik贸w z jaspisu i wilczych k艂贸w, trzy pi臋kne no偶e my艣liwskie, mocny 艂uk, kt贸ry umia艂am napi膮膰 w kszta艂t pe艂ni ksi臋偶yca, ko艂czan strza艂 z jastrz臋bimi pi贸rami i sk贸r臋 偶bika, mojej pierwszej my艣liwskiej zdobyczy. Wok贸艂 mnie rozci膮ga艂y si臋 dzikie stepy o barwie miodu, gdzie polowa艂y艣my na t艂uste jelenie i gdzie bryka艂y l艣ni膮ce, br膮zowe, pachn膮ce konie, kt贸re uwielbia艂am. Biega艂y jak zmarszczki po g贸rskim jeziorze. Biega艂am wraz z nimi, je藕dzi艂am na nich i spa艂am przytulona do ich bok贸w.

By艂am szcz臋艣liwa, s艂o艅ce sta艂o wysoko. Mia艂am wszystko, czego potrzebowa艂am.

Moje siostry by艂y starsze ode mnie, moi bracia przebywali daleko, walcz膮c na granicach naszego kraju. By艂am taka wolna i dzika, 偶e m贸j 艣miech cz臋sto przypomina艂 warczenie. Pewnego dnia babcia Zgi臋ty 艁uk, kt贸r膮 wszyscy nazywali Babci膮, ale kt贸ra naprawd臋 by艂a moja i mia艂a najbrzydsz膮 twarz, jak膮 zna艂am, jak posiekana kora, wezwa艂a mnie do siebie pod nowym ksi臋偶ycem. Powiedzia艂a mi, 偶e znalaz艂a dla mnie m臋偶czyzn臋, kt贸rego mam po艣lubi膰. Bardzo kocha艂am babci臋, ale nie chcia艂am wychodzi膰 za m膮偶. By艂am siln膮, szybk膮 klacz膮 i nie potrzebowa艂am ogiera, kt贸ry by mnie spowalnia艂. Ale s艂owo babci u nas stanowi艂o prawo. Potwory, wiesz, nie umiej膮 docenia膰 subtelno艣ci przykaza艅 wyrytych w kamieniu.

I tak, cho膰 by艂am bardzo m艂oda, stan臋艂am w jej spodniach z pi臋knej jeleniej sk贸ry, z dumnym 偶biczym futrem na ramionach, i wysz艂am za m臋偶czyzn臋, kt贸rego mi wybra艂a. By艂 smag艂y, mia艂 bardzo b艂yszcz膮ce oczy, i polowali艣my razem - z pocz膮tku tn膮c mi臋so obok siebie, ale z czasem stali艣my si臋 jednym my艣liwym, skacz膮cym na gruboko艣cistego jelenia z b艂yskaj膮cymi bli藕niaczymi no偶ami. 艢miali艣my si臋, warczeli艣my i zn贸w si臋 艣miali艣my pod niebem, na kt贸rym gwiazdy ja艣nia艂y jak krople mleka rozpry艣ni臋te po czarnej sk贸rze.

Kiedy nie polowa艂am z m臋偶em, 艣ciga艂am si臋 z siostrami, Ci臋ciw膮 i Ko艂czanem - w艣r贸d nas c贸rki zawsze przychodz膮 tr贸jkami - 膰wiczy艂am pie艣ni naszego plemienia i brzd膮kaj膮cy 艣piew naszych 艂uk贸w, a od babci uczy艂y艣my si臋 magii. Splata艂am jej srebrne w艂osy, gdy uczy艂a nas tajemnych rzeczy - potwornych rzeczy, rzeczy sprzecznych z natur膮. Pod Gwiazd膮 W臋偶em, Gwiazd膮 Uzd膮 i Gwiazd膮 No偶em, moj膮 imienniczk膮, babcia pokrywa艂a moj膮 twarz delikatnymi tatua偶ami i zwa艂a mnie swoj膮 najlepsz膮 dziewczynk膮, zwa艂a mnie uczennic膮 i prawdziw膮 koniark膮.

Ro艣li艣my, polowali艣my, 艣miali艣my si臋. Ale cho膰 tego nie wiedzia艂am, s艂o艅ce opada艂o coraz ni偶ej na niebie.

Pewnego dnia wojska twojego ojca...

Przesta艅 wytrzeszcza膰 oczy, ch艂opcze. S膮dzisz, 偶e nie wiedzia艂am, kim jeste艣, ju偶 w chwili, gdy wszed艂e艣 na moj膮 ziemi臋?

Pewnego dnia wrzeszcz膮ce wojska twojego ojca nadci膮gn臋艂y z po艂udnia jak preriowy po偶ar. Kr贸l chcia艂 zagarn膮膰 nasze t艂uste stada i silne konie. Chcia艂 mie膰 g艂owy potwor贸w na swojej 艣cianie. Chcia艂 oczy艣ci膰 swoje kr贸lestwo z odmie艅c贸w, z wybryk贸w natury, kt贸re wy艂y, pe艂za艂y i przynosi艂y wstyd cywilizowanemu 艣wiatu.

Nigdy nie widzia艂am niczego podobnego do jego 偶o艂nierzy. Nosili zbroje jak rybie 艂uski, na he艂mach mieli strzeliste ciemne pi贸ropusze i l艣nili niczym tysi膮c srebrnych chmur na koniach czarnych niczym demony. Wystrzeli艂am w te chmury wszystkie swoje strza艂y, i wszystkie strza艂y Ci臋ciwy z lotkami z kruczych pi贸r, gdy jaki艣 m臋偶czyzna odr膮ba艂 jej prawic臋. Spod ciemnych, wilgotnych wn臋trzno艣ci siostry wyci膮gn臋艂am jej n贸偶 i pr贸bowa艂am wbi膰 go w trzewia jednego z chmur, ale niecz臋sto u偶ywa艂am ostrzy, niezale偶nie od mojego imienia, wi臋c pokona艂 mnie, jeszcze zanim moja r臋ka zacz臋艂a kre艣li膰 艂uk.

By艂 brudnym cz艂owiekiem - a kiedy stworzenie, kt贸re sp臋dza noce wci艣ni臋te pomi臋dzy konie, bez dachu nad g艂ow膮, zwie cia艂o brudnym, mo偶esz by膰 pewien, 偶e nie chodzi o smr贸d zwyczajnego brudu. Drapi膮c mnie zwi膮zan膮 rzemieniami brod膮, zawszon膮 i zakrwawion膮, chwyci艂 mnie w talii i wci膮gn膮艂 na ko艅ski grzbiet. By zamkn膮膰 moje przeklinaj膮ce usta, trzasn膮艂 mnie w twarz opancerzon膮 pi臋艣ci膮. R臋kawica unios艂a si臋 przede mn膮, srebrna i dziwnie pi臋kna, a potem moje czo艂o p臋k艂o i zala艂o si臋 czerwieni膮.

Jaki by艂 ze mnie potw贸r? Nie zdo艂a艂am dotrzyma膰 pola nawet jednemu rycerzowi; nie mog艂am wbi膰 miecza nawet w jedn膮 kwicz膮c膮 艣wini臋. Spojrza艂am przez p艂acht臋 艂ez, krwi i lepkiej gliniastej ziemi i zobaczy艂am, 偶e m贸j m艂ody m膮偶 p臋dzi za nami z wyciem ranionego wilka, a za nim gna tw贸j ojciec z kruczym pi贸ropuszem, na rumaku bojowym. Je藕dziec w czarnych pi贸rach ci膮艂 ogromnym mieczem biedn膮 pier艣 mojego m臋偶a, bez jednej my艣li czy wysi艂ku, jakby 艂apa艂 much臋 palcami. Kawa艂ki ko艣ci i krwi frun臋艂y do przodu, m贸j m膮偶 plun膮艂 krwi膮 na traw臋 i ukl膮k艂 jakby w modlitwie, a potem run膮艂 twarz膮 w krwawe b艂oto.

Pr贸bowa艂am przesta膰 p艂aka膰 i przytuli艂am policzek do boku obcego konia, szukaj膮c pociechy - przynajmniej by艂 to ko艅, przynajmniej potem i sk贸r膮 nie r贸偶ni艂 si臋 od moich d艂ugonogich przyjaci贸艂 - szukaj膮c w臋chem dobroci mojej rodziny w tym grubym, pot臋偶nym tu艂owiu.

Ruszyli艣my na po艂udnie.

S艂o艅ce znik艂o.

***

Ta pierwsza pi臋艣膰 - pierwsza z wielu - naznaczy艂a moj膮 twarz, pokry艂a moje czo艂o bliznami grubymi jak lina 偶eglarza. Reszta jednak偶e jest moim dzie艂em. Jechali艣my d艂ugi czas. Straci艂am rachub臋 tych dni. Spowija艂 mnie kwa艣ny zapach brudnego m臋偶czyzny i przymieraj膮cego g艂odem konia. Brakowa艂o 偶ywno艣ci dla rycerzy i kobiet, co dopiero dla tych biednych zwierz膮t, kt贸re powinny by膰 nacierane olejem, kochane i g艂askane podczas picia wody.

Po paru dniach Ko艂czan odebra艂a sobie 偶ycie, skacz膮c do rzeki; nurt jak tchnienie nocy uni贸s艂 j膮 daleko ode mnie, cho膰 powinnam j膮 z艂apa膰 i przytuli膰 jej twarz do mojej. By艂a najstarsza, jednak ja 偶yj臋, a ona jest martwa.

Wiedzia艂am, zanim przybyli艣my do pa艂acu, co si臋 ze mn膮 stanie. Nawet potwory nie s膮 g艂upie. Mia艂am zosta膰 niewolnic膮, przeznaczon膮 do sprawiania przyjemno艣ci twojemu ojcu i jego unurzanym w brudzie 偶o艂nierzom. Mia艂am chodzi膰 艣licznie ubrana i natarta olejami jak ladacznica. Niewola mnie nie trapi艂a, ucieczka mia艂a by膰 do艣膰 prosta. Ale nie chcia艂am robi膰 nic dla ich przyjemno艣ci i nie chcia艂am by膰 dla nich pi臋kna. Uznali, 偶e tatua偶e zrobione przez moj膮 babci臋, te pi臋kne ciemne linie wij膮ce si臋 po mojej twarzy, s膮 egzotyczne.

Moja nienawi艣膰 p艂on臋艂a czarnym, w艣ciek艂ym ogniem. Pewnej nocy, gdy 艣mierdz膮cy brudem rycerz, kt贸ry mnie pojma艂, zapad艂 w pijacki sen, wyj臋艂am sztylet z pochwy u jego pasa. By艂a to pi臋kna bro艅, z prostym, czystym ostrzem, kt贸re migota艂o jak woda grobowca Ko艂czana. Przy艂o偶y艂am je do policzk贸w i poci膮gn臋艂am dwa razy, trzy razy, na zawsze niszcz膮c pi臋kno, jakie mog膮 posiada膰 potwory.

Oczywi艣cie m臋偶czy藕ni wpadli we w艣ciek艂o艣膰, gdy rankiem ujrzeli moj膮 twarz grubo usmarowan膮 krwi膮, jakbym w艂o偶y艂a szkar艂atn膮 mask臋 ze sk贸ry. Zabrali mnie z namiotu i zaci膮gn臋li do kolumny niewolnik贸w, 偶a艂osnych stworze艅 przeznaczonych do pracy w kopalniach i kamienio艂omach. Naprawd臋 wierzy艂am, 偶e i ja tam trafi臋, by ci膮膰 ska艂臋 i wybiera膰 metal z g贸r, i nie posiada艂am si臋 z rado艣ci - co jest 艂atwiejsze ni偶 ucieczka, gdy wsz臋dzie wok贸艂 wznosz膮 si臋 zapraszaj膮ce g贸ry? Mia艂am wra偶enie, 偶e jestem w lisiej sk贸rze, pe艂na nadziei zwyci臋stwa. Ale si臋 pomyli艂am.

Pa艂ac wzni贸s艂 si臋 przed nami jak ogier, ci臋偶ki i gro藕ny, i ku memu przera偶eniu nie wys艂ano mnie dalej, na usiane z艂otem wzg贸rza albo do wapiennych dolin, lecz wci膮gni臋to do 艣rodka. W d贸艂, w d贸艂, w d贸艂, w d贸艂 tysi臋cy schod贸w, przez setki bram powlok艂y mnie szorstkie r臋ce i wrzuci艂y do male艅kiej celi wilgotnej od potu i lat. Ach, pomy艣la艂am wtedy, to moja kara za zniszczenie 偶o艂nierskiego 艂upu.

Wy艂am, wrzeszcza艂am i skrzecza艂am jak stado oszala艂ych s贸w, dar艂am w艂osy i kamienn膮 pod艂og臋, a偶 poharatane palce przesta艂y mnie s艂ucha膰. Le偶a艂am na kamieniach jak dziecko, skulona i p艂acz膮ca, ucieczka by艂a niemo偶liwa, mia艂am prze偶y膰 偶ycie w tym miejscu, sto nocy od 艣nie偶nych, omiatanych wiatrem step贸w. Wtedy z ciemno艣ci nap艂yn膮艂 chichocz膮cy g艂os, znajomy i szorstko s艂odki, pocieraj膮cy m贸j policzek jak wilcze futro.

- Opad艂a艣 z si艂, dziewczyno? - zapyta艂 cicho.

Spojrza艂am w mrok, w k膮t pomieszczenia, gdzie spodziewa艂am si臋 zobaczy膰 stosy ko艣ci i starych w艂os贸w, i ujrza艂am swoj膮 babci臋 siedz膮c膮 ze skrzy偶owanymi nogami, ubran膮 w 艂achmany i roze艣mian膮.

- Musia艂a艣 si臋 troch臋 wykrzycze膰, wiem, ale teraz tylko sobie pob艂a偶asz. Czy偶bym niczego ci臋 nie nauczy艂a? - Otworzy艂a ramiona, suche jak sp臋kana kora, a ja w nie wpad艂am. Nie wiem, jak d艂ugo mnie tuli艂a, ile razy umar艂am, wr贸ci艂am do 偶ycia i znowu umar艂am. Ale kiedy spojrza艂am w jej twarz, z u艣miechem g艂adzi艂a mnie po w艂osach. - Nie jest tak 藕le, kochanie, mogli przecie偶 ci臋 zabi膰.

- To jest gorsze - burkn臋艂am.

Babcia uderzy艂a mnie mocno w pokaleczon膮 twarz. Policzek zabrzmia艂 jak kla艣ni臋cie w ko艅ski bok.

- Nie. 呕yjesz. Obie twoje siostry umar艂y. Litujesz si臋 nad sob膮, ty zepsute dziecko? Chyba ci臋 rozpu艣ci艂am.

Zraniona, patrzy艂am jak nieme zwierz臋.

- Sprowadzili mnie tutaj, bo my艣l膮, 偶e mog膮 mnie z艂ama膰 albo wykorzysta膰, albo jedno i drugie - mrukn臋艂a. - Jestem przecie偶 wyj膮tkow膮 niewolnic膮. Teraz nale偶臋 do ich g艂upiego nadwornego czarodzieja, z kapeluszem i sztuczkami z kr贸likiem. Postanowi艂am, 偶e b臋d臋 z tego rada. Zostawi膮 mnie tutaj na tyle d艂ugo, 偶ebym zrozumia艂a, kto rz膮dzi, a kto nie, po czym postawi膮 przed kr贸lem, 偶eby pokaza膰, jakim dobrym jestem psem. B臋d臋 bli偶ej ni偶 potrzeba, 偶eby poder偶n膮膰 mu gard艂o. - U艣miechn臋艂a si臋 promiennie, pe艂na rado艣ci. - Mamy wi臋c troch臋 czasu na rozmowy. Powiem ci wszystko, co musisz wiedzie膰, 偶eby艣 te偶 mog艂a by膰 szcz臋艣liwa ze swojego losu. - 艢ci膮gn臋艂a usta, ogl膮daj膮c moje pokiereszowane policzki. - Dobrze, 偶e oszpeci艂a艣 twarz, bo dzi臋ki temu jeste艣my razem, ale r贸wnie偶 dlatego, 偶e pi臋kne kobiety rzadko tworz膮 silne czary.

S艂owa babci zbiera艂y si臋 wok贸艂 jak sadzawka zimnej wody, ko艂ysz膮c mnie i ch艂odz膮c moj膮 zaczerwienion膮 sk贸r臋. Jej oczy l艣ni艂y jak sowie, twarz by艂a spokojna jak ksi臋偶yc.

- Teraz s艂uchaj. Zanim nas rozdziel膮, musz臋 ci opowiedzie膰 histori臋 mojej nauki, 偶eby艣 wiedzia艂a, co ja wiem i czego sama by艣 si臋 nauczy艂a, i twoje siostry te偶, gdyby kr贸l nie spad艂 na nas jak kamie艅 rzucony z wysoka. Skoro sta艂o si臋, jak si臋 sta艂o, musisz wzi膮膰 wszystko, co mo偶esz, z moich starych ko艣ci.

***

Dziewczynka przerwa艂a opowie艣膰, zaciskaj膮c delikatne usta, patrz膮c w noc oczami cienia i utkanej sieci.

- Przystajesz i ruszasz dalej jak uparty 偶贸艂w - powiedzia艂 ch艂opiec g艂ucho - zawsze chowasz g艂ow臋, gdy chc臋 us艂ysze膰 wi臋cej. Robisz mi tak na z艂o艣膰?

Dziewczynka u艣miechn臋艂a si臋 blado, jakby chcia艂a przeprosi膰. Ostro偶nie obliza艂a wargi, ze smutkiem smakuj膮c resztki pieczonego go艂臋bia.

- Musz臋 troch臋 odpocz膮膰. Prze艣pijmy si臋 godzin臋, potem podejm臋 opowie艣膰. - Urwa艂a, zarumieniona po korzonki w艂os贸w. - Mo偶esz po艂o偶y膰 si臋 ko艂o mnie, je艣li chcesz; nocami jest tu zimno.

Zrobi艂a miejsce w d艂ugiej trawie i ch艂opiec niezdarnie po艂o偶y艂 si臋 przy niej. Przez d艂ugi czas oboje nie mogli zasn膮膰, sztywni i wyl臋knieni, jakby jedno nie przespa艂o wszystkich nocy w 偶yciu obok brata lub siostry, a drugie nigdy nie nocowa艂o w ukwieconych altankach i dziuplach drzew. On patrzy艂 na ni膮, jej w艂osy porusza艂y si臋 na wietrze jak rzeczne sitowie, a偶 wreszcie zasn臋艂a, a wtedy, jakby bezw艂ad jej cz艂onk贸w stanowi艂 swego rodzaju przyzwolenie, sam tak偶e zapad艂 w sen.

Ale nied艂ugo p贸藕niej potrz膮sn膮艂 j膮 za rami臋, spragniony jej historii jak 偶ebrak wody na bezkresnej pustyni.

Opowie艣膰 babci

Opowie艣膰 o moich d艂ugich latach nauki jest zbyt obszerna, moje dziecko, 偶eby ci j膮 przekaza膰 w tym kr贸tkim, mrocznym czasie, kt贸ry mamy dla siebie. Opowiem ci histori臋 jednej nocy, ostatniej nocy mojego szkolenia, ostatniej nocy mojego dzieci艅stwa. To dobra historia, by snu膰 j膮 tutaj, w mrocznych zakamarkach ziemi, w tym najg艂臋bszym z g艂臋bokich miejsc, gdzie nie dociera s艂o艅ce.

Moja matka zosta艂a zabita przez wrogie plemi臋, gdy by艂am bardzo ma艂a, a jej matka zmar艂a w po艂ogu, tak wi臋c nie mia艂 kto mnie uczy膰, pokaza膰 mi tajemnych 艣cie偶ek, wskaza膰 miejsca w plemieniu. Zosta艂am zapakowana na w贸z wraz ze sk贸rami i klejnotami, zap艂at膮 za moje wychowanie, i odes艂ana do s膮siedniej wioski, gdzie mia艂a mnie uczy膰 tamtejsza czarownica. W艂osy mia艂am wtedy g臋ste i czerwone, jasne niczym ogie艅 p臋dz膮cy po stepie. Moje cz艂onki by艂y g艂adkie i twarde jak kopyta, jazda na podskakuj膮cym, brz臋cz膮cym w贸zku przez szerokie pustkowie pomi臋dzy wioskami wcale mnie nie trudzi艂a.

Kiedy przyby艂am na miejsce, nauczycielka wyda艂a mi si臋 dzika, pi臋kna i straszna. Thurayya by艂a bardzo surowa - nie ufa艂a mojej obco艣ci, moim rudym w艂osom i mojemu prostemu imieniu, a nade wszystko mojemu uporowi. Przez pierwszy rok tylko jej s艂u偶y艂am; zamiata艂am izb臋, polerowa艂am bro艅, nosi艂am wod臋, szczotkowa艂am konie. Nic do mnie nie m贸wi艂a. Spa艂am przed chat膮, pod gwiazdami, na kobiercu suchej trawy. Dopiero drugiego roku pozwoli艂a mi spa膰 obok siebie i zacz臋艂a mnie uczy膰. Czy to w艂a艣ciwy spos贸b wychowywania dziewczyny? Nie wiem. Ja nie mog艂abym w ten spos贸b traktowa膰 ciebie, Ko艂czana czy Ci臋ciwy. Mo偶e jednak nie jestem taka silna jak moja dawna nauczycielka.

Pierwszej nocy tego drugiego roku le偶a艂am sztywno obok jej starej pi偶mowej sk贸ry, jej ostrych ko艣ci i str膮k贸w bia艂ych w艂os贸w, kt贸re w blasku dogorywaj膮cego ognia zyska艂y prawie m贸j kolor, gdy nie patrz膮c na mnie, nagle przem贸wi艂a:

- Pos艂uchaj, Zgi臋ty 艁uku, ma艂a kozo. Widzisz, je艣li nie zdo艂asz nauczy膰 si臋 czego艣 poza dojeniem jak贸w...

Opowie艣膰 koniarki

Otw贸rz uszy i wpu艣膰 niebo. Na pocz膮tku, zanim sta艂a艣 si臋 iskierk膮 we 艣nie o zapchlonej kud艂atej kozie i samotnym parobku, nie istnia艂o nic opr贸cz nieba. By艂o czarne i bezkresne, i mia艂o wszelkie inne cechy, jakich si臋 mo偶na spodziewa膰 po niebie, na kt贸rym nie ma niczego. Ale niebo by艂o niebem tylko wtedy, gdy patrzy艂o si臋 na nie z ukosa - ogl膮dane wprost, czego oczywi艣cie nikt nie robi艂, gdy偶 nie by艂o komu patrze膰, stawa艂o si臋 d艂ugim, g艂adkim bokiem Klaczy.

Klacz by艂a kara i ogromna, i mia艂a wszelkie inne cechy, jakich si臋 mo偶na spodziewa膰 po koniu wielko艣ci wszystkiego.

Po d艂ugim czasie Klacz wygryz艂a w sobie dziurk臋 z powod贸w, kt贸re zachowa艂a dla siebie. Dziurka wype艂ni艂a si臋 艣wiat艂em, jak dziura w tobie lub we mnie wype艂ni艂aby si臋 krwi膮, i nazwana zosta艂a Gwiazd膮. Takie by艂y pierwsze, prawdziwe dzieci Klaczy, stworzone z jej cia艂a. Poniewa偶 lubi艂a 艣wiat艂o i towarzystwo, wygryza艂a inne dziury, mniej wi臋cej w kszta艂cie Borsuk贸w, P艂ug贸w, Jeleni, No偶y, W臋偶y, Lis贸w, Trawy i Wody, a偶 ca艂a od nich zap艂on臋艂a, i wszystkie by艂y Gwiazdami, i niebo przesta艂o by膰 puste.

Dziury w臋drowa艂y jak ty czy ja, a jedna, mniej wi臋cej w kszta艂cie Je藕d藕ca, dosiad艂a Klacz, kt贸ra sta艂a si臋 pe艂na, tak pe艂na i ogromna jak ko艅 wielko艣ci wszystkiego, a偶 w ko艅cu si臋 o藕rebi艂a, wydaj膮c ca艂y 艣wiat w potoku 艣wiat艂a, mleka i czarnej, czarnej krwi z najtajniejszych g艂臋bin nieba. Trawa, rzeki, kamienie, kobiety, konie, kolejne Gwiazdy, m臋偶czy藕ni, chmury, ptaki i drzewa ta艅czy艂y po 艂o偶ysku Klaczy, k膮pa艂y si臋 rado艣nie w mleku i tamowa艂y up艂yw jej tajemnej krwi, i powsta艂 艣wiat, i oceany omy艂y brzegi, a Klacz odesz艂a, by cwa艂owa膰 po zak膮tkach siebie, ledwo widocznych na p艂on膮cym polu Gwiazd, i wylegiwa膰 si臋 na pastwisku, kt贸rego ani ty, ani ja nie mo偶emy sobie wyobrazi膰, i skuba膰 w spokoju swoje ulubione Gwiazdy Trawy.

Dziury, kt贸re by艂y Gwiazdami, wci膮偶 by艂y pe艂ne 艣wiat艂a i wci膮偶 w臋drowa艂y po niebie, niezdarne jak trzynogie psy. Bez Klaczy czer艅 by艂a tylko czerni膮, nie bokiem, nie sk贸r膮, nie istot膮 z zapachem, sol膮 i sier艣ci膮. Naturalnie, to przera偶a艂o dziury, gdy偶 do tej pory zawsze mia艂y w nozdrzach zapach Klaczy i czu艂y j膮 za plecami. Kilka dziur spojrza艂o w d贸艂 na wszystkie istoty i rzeczy, kt贸re wysz艂y z Klaczy, i uzna艂o, 偶e wydaj膮 si臋 one mniej straszne i ciemne ni偶 niebo - a poza tym widzia艂y istoty i rzeczy podobne do siebie: borsuki, p艂ugi, jelenie, no偶e, 艣limaki, lisy, traw臋 i wod臋. I nawet konie, podobne do Klaczy, tylko znacznie mniejsze i wiele z nich innej ma艣ci.

I, moja parchata k贸zko, zacz臋艂y 偶y膰 jak ty i ja, podczas gdy mniej dzielni spo艣r贸d ich braci i si贸str zostali na niebie, 偶eby o艣wietla膰 im drog臋. Gwiazdy by艂y nauczycielami i uczniami, matkami i c贸rkami, bra膰mi i wujami, i zrz臋dliwymi starcami. I nie mog艂y nic na to poradzi膰: wsz臋dzie, gdzie sz艂y, nios艂y swoje 艣wiat艂o, 艣wiat艂o, kt贸re, jak pami臋tasz, nie by艂o naprawd臋 艣wiat艂em, ale krwi膮 Klaczy z pierwszych dni 艣wiata.

Na pocz膮tku by艂y tak pe艂ne tej krwi-艣wiat艂a, 偶e wszystko, czego dotkn臋艂y, srebrzy艂o si臋 i biela艂o - wyp艂ywa艂a z nich jak pot i moczy艂a wszystko, na co spad艂a. Z biegiem czasu ubywa艂o 艣wiat艂a do wylania i dziury zacz臋艂y si臋 ba膰, 偶e strac膮 ostatni膮 rzecz, kt贸r膮 da艂a im ich matka Klacz. Ale jeszcze bardziej si臋 l臋ka艂y wielkiego czarnego nieba bez matki, dlatego nie chcia艂y opu艣ci膰 艣wiata. Odchodzi艂y w ma艂ych gromadach, jak kwiaty rosn膮ce na ska艂ach, do jaski艅 i na wzg贸rza, do rzek i w doliny, daleko od wszystkich innych, i dotyka艂y tylko siebie, bo pomi臋dzy nimi 艣wiat艂o zbiera艂o si臋 w ka艂u偶e i falowa艂o, nie wyciekaj膮c z cia艂.

Ale cho膰 Gwiazdy si臋 ukry艂y, dotykane przez nie istoty i rzeczy pozosta艂y, pe艂ne 艣wiat艂a, 艣wiat艂a, kt贸re by艂o krwi膮, i jarzy艂y si臋 jego srebrem i biel膮. Wszystkie te istoty i rzeczy by艂y wyj膮tkowe, moja zapchlona kozo - b臋d膮c kamieniami albo ro艣linami, przekazywa艂y swoje 艣wiat艂o g艂臋bszym kamieniom i nasionom, a b臋d膮c lud藕mi, przekazywa艂y je swoim dzieciom. 艢wiat艂a ubywa艂o z pokolenia na pokolenie, jak w Gwiazdach, gdy po raz pierwszy dotkn臋艂y 艣wiata i ich krew zacz臋艂a wycieka膰. Nied艂ugo p贸藕niej nikt nie m贸g艂 powiedzie膰, co by艂o dotkni臋te w pierwszych dniach, a co nie. 艢wiat艂o zosta艂o pogrzebane i utajone.

Ale nie zgas艂o. W wielu rzeczach, stworzeniach i w wielu ludziach wci膮偶 p艂onie, g艂臋boko w trzewiach, i tym, moje chuderlawe ko藕l膮tko z brzuchem pe艂nym mleka, jest magia.

Opowie艣膰 babci,
ci膮g dalszy

S艂ucha艂am jej historii i w g艂臋bi serca my艣la艂am, 偶e Thurayya pachnie potem, krwi膮, mlekiem i sk贸r膮 jak sama Klacz, i przysun臋艂am si臋 do niej powoli. Tej nocy nie powiedzia艂a nic wi臋cej.

Przez wiele lat ros艂am jak l艣ni膮cy 藕rebak pod jej chmurnym spojrzeniem, ucz膮c si臋 znajdywa膰 艣wiat艂o p艂on膮ce w moich trzewiach, panowa膰 nad jego blaskiem i si艂膮, by膰 jego uzd膮 i w臋dzid艂em. 艢wiat porusza艂 si臋 pode mn膮 niczym pole p艂yn膮ce pod bursztynowymi kopytami i czu艂am pulsuj膮c膮 we mnie krew-艣wiat艂o, 偶yj膮c膮 w moim ciele jak dziecko - a wiele ich odebra艂am, moja dziewczyno, pod okiem Thurayyi i sama.

Radowa艂am si臋 tym gromadzeniem 艣wiat艂a w moim sercu. Uczy艂am si臋 wykorzystywa膰 je w leczeniu, czarach i urokach, uczy艂am si臋 wypycha膰 je z siebie i nadawa膰 mu kszta艂ty. Wiele nocy sp臋dzi艂am z ni膮 pod b艂yskawicami i czarnymi chmurami, gdy jej w艂osy wi艂y si臋 jak oszala艂e w臋偶e, a chude ramiona si臋ga艂y ku rozgniewanemu niebu. Uczy艂am si臋 te偶 bez 艣wiat艂a: poznawa艂am zwyczaje zwierz膮t, zwyczaje step贸w. Nauczy艂am si臋 odbiera膰 藕rebaka, kt贸ry dusi si臋 w 艂onie matki, a tak偶e chwyta膰 i doi膰 kud艂ate krowy 偶uj膮ce traw臋 na stepie. Czas p艂yn膮艂 szybko, kiedy by艂am m艂oda, i kocha艂am swoj膮 nauczycielk臋, i tyle jeszcze musia艂am si臋 nauczy膰.

Ale pewnej nocy Thurayya przysz艂a do mnie, ukoronowana przez ksi臋偶yc srebrem i czerni膮.

- Zgi臋ty 艁uku - sykn臋艂a - kozo mojego serca. Musisz p贸j艣膰 ze mn膮. Cho膰 raz w 偶yciu nie pytaj.

Otworzy艂am i po namy艣le zamkn臋艂am moje wiecznie gadaj膮ce usta. Wzi臋艂am tobo艂ek i posz艂am za chud膮 wied藕m膮 na d艂ug膮 艂膮k臋, kt贸ra graniczy艂a z wiosk膮. Thurayya ko艂ysa艂a si臋 przede mn膮 niewyra藕na, gdy przemierzane mile nios艂y mnie w p贸艂sen, a niebo i gryz膮ce zimowe powietrze omywa艂o moje policzki.

Po jakim艣 czasie zbli偶y艂y艣my si臋 do urwiska, kt贸re pi臋艂o si臋 przed nami niczym ogromny nied藕wied藕. Thurayya przyci膮gn臋艂a mnie do siebie i obj臋艂a, czego nigdy dot膮d nie zrobi艂a. Kiedy si臋 odsun臋艂a, jej pobru偶d偶ona twarz mokra by艂a od 艂ez.

- By艂a艣 moj膮 najlepsz膮 uczennic膮. Jestem z ciebie dumna. Ale nie mog臋 p贸j艣膰 z tob膮 tej nocy. Nigdy tego nie zrobi艂am, to nie moje prawo. To nale偶y tylko do ciebie. Gdyby w twojej rodzinie zosta艂y kobiety, 偶eby ci臋 tutaj przyprowadzi膰, nigdy by艣my si臋 nie pozna艂y. Po tej nocy wr贸cisz do wioski i na tym si臋 sko艅czy tw贸j czas sp臋dzony ze mn膮. B臋dziesz pe艂n膮 studni膮. Masz w sobie do艣膰 srebrnej wody, 偶eby wr贸ci膰 do swojego ludu i jej nie szcz臋dzi膰, gdy b臋dziesz ich prowadzi膰 i naucza膰. Reszta twojej edukacji b臋dzie polega膰 na samodzielnym przyswajaniu wiedzy, na uczeniu si臋 do ko艅ca swoich dni, kiedy b臋dziesz nauczycielk膮 i uczennic膮, mistrzem i czeladnikiem. Wr贸cisz brzemienna wiedz膮, kt贸r膮 zaniesiesz swojemu plemieniu, i twoja moc b臋dzie ros艂a jak dziecko, i do ko艅ca 偶ycia b臋dziesz rodzi膰 w b贸lach. Najpierw jednak musisz przetrwa膰 t臋 noc i wr贸ci膰. Wtedy b臋dziesz gotowa, moja pi臋kna c贸rko. Moja pi臋kna k贸zko.

U艣miechn臋艂a si臋 promiennie, wyginaj膮c wargi w kszta艂t kosy, i wskaza艂a dziur臋 ziej膮c膮 w 艣cianie urwiska. Niezdarnie uca艂owa艂am jej policzek. By艂am zdecydowana nie okaza膰 l臋ku; chcia艂am go posi膮艣膰 i wci膮gn膮膰 w siebie, aby zamieszka艂 we mnie, dop贸ki nie rozpu艣ci si臋 w moim spokojnym, cichym brzuchu. Odwr贸ci艂am si臋 od Thurayyi, od mojego 偶ycia u jej boku i od swojej m艂odo艣ci, i wesz艂am w paszcz臋 jaskini.

Niebawem nic nie widzia艂am; ciemno艣膰 przycisn臋艂a si臋 do mnie jak r臋ce. Zrobi艂am sobie miejsce na ch艂odnej, zbitej ziemi i siedzia艂am, s艂uchaj膮c powolnego, leniwego szelestu nietoperzy nad g艂ow膮. I czeka艂am, otoczona czerni膮.

Opowie艣膰 o ksi臋ciu i g臋si,
ci膮g dalszy

Czerwieniej膮ce s艂o艅ce o艣wietla艂o twarz No偶a, jej oczy by艂y g艂臋bokie i nieprzeniknione jak za艣nie偶one g贸ry. Studzienna woda po艂yskiwa艂a szkar艂atem i szafranem w cebrzykach, kt贸re sta艂y wok贸艂 domu rozproszone jak polne kwiaty, odbijaj膮c p艂on膮ce niebo. Ksi膮偶臋 przysiad艂 na pi臋tach, przegarn膮艂 palcami g臋ste czarne w艂osy lepkie od potu. Drgn膮艂, jakby kto艣 zdj膮艂 z niego zakl臋cie, i ostro popatrzy艂 na star膮 wied藕m臋.

- I co? - zapyta艂. - Co si臋 sta艂o potem?

Kobieta zachichota艂a chrapliwie.

- Potem 艣liczny ksi膮偶臋 wszed艂 do chaty, bo zapada艂a noc, i zagni贸t艂 ciasto na chleb dla okropnej, brzydkiej wied藕my.

By艂o to dla prawie za wiele dla ksi臋cia, kt贸ry dot膮d bardzo si臋 stara艂 zachowa膰 godno艣膰. Mia艂 pracowa膰 w kuchni tej poczwary niczym podkuchenna? Leander O艣miu Kr贸lestw, Pan Pogranicza Podw贸jnej Krwi, Syn Helii Promienistej pod 偶adnym pozorem nie upiecze brudnego, cienkiego ch艂opskiego chleba w tej 偶a艂osnej chacie. Obieca艂 s艂u偶y膰 wied藕mie, tak, ale zamierza艂 robi膰 to w jaki艣 m臋ski spos贸b, obejmuj膮cy zabijanie jednych stworze艅 i ratowanie innych. Chleba nie trzeba zabija膰 ani ratowa膰.

Otworzy艂 arystokratyczne usta, 偶eby to powiedzie膰, ale lodowate spojrzenie wied藕my powstrzyma艂o s艂owa jak p臋tla zaci艣ni臋ta na szyi. Jej z臋by b艂ysn臋艂y straszliwie jasno pod sp臋kanymi wargami, jakby si臋 wyd艂u偶y艂y w szcz臋kaj膮ce no偶e z ko艣ci s艂oniowej. Po chwili wizja znik艂a, lecz ksi膮偶臋 by艂 teraz przekonany, 偶e pieczenie chleba jest najbardziej chwalebn膮 i przyjemn膮 prac膮, a zagniatanie zbytnio si臋 nie r贸偶ni od zabijania.

Cho膰 musia艂 schyli膰 g艂ow臋, 偶eby wej艣膰 do chaty, wn臋trze okaza艂o si臋 nadspodziewanie wygodne i bardziej przestronne, w k膮cie ogie艅 liza艂 s臋kate k艂ody, 艣ciany zastawione by艂y p贸艂kami pe艂nymi oprawnych ksi膮g. N贸偶 odwr贸ci艂a si臋, gdy zdj膮艂 pi臋kne sk贸rzane buty.

- Wybacz niskie drzwi. M贸j lud zawsze by艂 niewysoki.

P臋ki suszonych zi贸艂 i niegdy艣 kolorowych kwiat贸w zwisa艂y jak stalaktyty z haczyk贸w pod sufitem, szare, czerwone, br膮zowe. Leander rozpozna艂 zwi臋d艂e kwiecie brzoskwini, zakurzony 艂ubin, r贸偶e i p臋czki grzyb贸w podobnych do r贸偶y, arcydzi臋giel i bobrek, morszczyn, podbia艂, rut臋 i 艣laz a potem zawiod艂a go wiedza botaniczna z jej ksi膮偶臋cymi niedostatkami. L艣ni膮ce czarne futra za艣cie艂a艂y pod艂og臋 jak jesienne li艣cie. Pod 艣cianami szerokiej izby sta艂y wielkie dzbany z terakoty, tajemnicze skrzynie z miedzianymi i srebrnymi zamkami, niezliczone kostury z wszelkiego drewna i bele dziwnych tkanin w g艂臋bokich odcieniach. W pobli偶u kominka kr贸lowa艂 masywny migotliwy st贸艂. Razem wzi膮wszy, by艂o tu wszystko, co spodziewa艂by si臋 zobaczy膰 w domu czarownicy.

Na stole obok bry艂y nieokre艣lonego ciasta sta艂y ceramiczne dzbanki z wonnymi przyprawami. Wied藕ma wskaza艂a mu st贸艂 i niskie krzes艂o. Odwr贸ci艂a si臋 do wielkiego 偶elaznego pieca, jej muskularne plecy zas艂oni艂y to, co czeka艂o na paruj膮cej p艂ycie. Zapad艂a d艂uga cisza, m膮cona mi臋kkim szmerem, gdy ksi膮偶臋 jedn膮 r臋k膮 powoli miesi艂 ciasto - rann膮 d艂o艅 trzyma艂 u boku, 偶eby s膮cz膮ca si臋 krew nie splami艂a bochenka. B贸l prawie ust膮pi艂 z kikut贸w palc贸w. Po jakim艣 czasie N贸偶 oderwa艂a oczy od pracy, potrz膮saj膮c siw膮 g艂ow膮 jak 藕rebi臋, i przem贸wi艂a do grubo ciosanej 艣ciany.

- Masz w艂osy swojej matki, wiesz, d艂ugie loki podobne pasom kory. Nie chodzi o ich kolor, oczywi艣cie, ale ci臋偶ar. - G艂os mia艂a szorstki i zbola艂y. Przerwa艂a prac臋 i podesz艂a do sto艂u z dwoma glinianymi kubkami paruj膮cej zielonkawo偶贸艂tej herbaty. - Kora wierzby i dzika mi臋ta - mrukn臋艂a, g艂adz膮c s艂ojowaty blat, z twarz膮 obrysowan膮 przez blask ognia. - I odrobin臋 jej oczu, cho膰 jest tam te偶 tw贸j ojciec, czarny, niczego nie odbija.

Ksi膮偶臋 wstrzyma艂 oddech i s艂owa, kt贸re cisn臋艂y mu si臋 na usta, umar艂y, zduszone na j臋zyku. Zdawa艂o si臋, 偶e jego ca艂e cia艂o walczy samo z sob膮, a偶 nagle jego m艂odymi ramionami wstrz膮sn臋艂o dr偶enie i zap艂aka艂 cicho, sol膮c chleb 艂zami.

- Sk膮d mo偶esz wiedzie膰 cokolwiek o mojej matce? Nie, nie m贸w mi, nie m贸w o niej. Nigdy o niej nie m贸w. - Osuszy艂 oczy brudnym mankietem. - Powiedz mi, co si臋 sta艂o z twoj膮 babk膮 w jaskini, snuj stare opowie艣ci o Gwiazdach, w kt贸re ju偶 nikt nie wierzy, ale nie pro艣 mnie, 偶ebym wspomina艂 matk臋.

Wied藕ma napi艂a si臋 herbaty z mi臋ty i kory wierzbowej.

- W lochu babcia potar艂a skronie i wypi艂a troch臋 brudnej wody, zostawionej dla nas w poobijanym 偶elaznym dzbanku. Czeka艂am cierpliwie, wci膮偶 b臋d膮c piln膮 uczennic膮. Wreszcie znowu zacz臋艂a...

Opowie艣膰 babci,
ci膮g dalszy

Oczywi艣cie, by艂o ciemno. Rzeczy tego rodzaju zawsze zaczynaj膮 si臋 w ciemno艣ci. Siedzia艂am oparta plecami o kamienn膮 艣cian臋, czuj膮c lekk膮 wilgo膰, g臋ste powietrze kamiennego 艂ona, kt贸re jest czarniejsze od czerni.

Min臋艂y wieki. Albo minuty.

Patrzy艂am w cienie, wyczuwaj膮c ich substancj臋, ich ko艅czyny, ich ci臋偶ar. Chwilami ogarnia艂 mnie spok贸j, jakbym siedzia艂a na ogromnym p艂atku kruczoczarnej lilii, mi臋sistym, uginaj膮cym si臋 pode mn膮, tak doskona艂ym, 偶e 偶adna cz臋艣膰 mnie nie mog艂aby by膰 jego cz臋艣ci膮, i moje cia艂o by艂o odmienione, przeobra偶one w ciemn膮 szaro艣膰 i zmierzch. Innym razem czu艂am si臋 samotna i bardzo ma艂a i marz艂am. Wiedzia艂am, 偶e tli si臋 we mnie male艅kie 艣wiate艂ko, ciep艂e jak ogie艅 u moich st贸p. Przenika艂o przeze mnie jak przez jedwabne sito, oczyszczaj膮c mnie w tej milcz膮cej jaskini. Siedzia艂am z d艂o艅mi zwr贸conymi ku g贸rze, pr贸buj膮c chwyci膰 krzywizn臋 ciemno艣ci jak wielki obwis艂y brzuch, ciemno艣ci czarnej jak niebo przed burz膮 i zapisanej mrocznymi symbolami, 偶ywej, oddychaj膮cej i wiruj膮cej w fiolecie d艂ugo po zachodzie s艂o艅ca.

Chyba przysn臋艂am, gdy nagle przebieg艂y mnie iskry i dr偶enie, i co艣 zacz臋艂o si臋 zestala膰 z hematytowego powietrza. Z pocz膮tku nic nie widzia艂am, tylko pas g艂臋bszej czerni w艣r贸d czerni. Skraje jakby migota艂y 艣wiat艂em, bezg艂o艣ne b艂yskawice podpieka艂y kontury, 偶arz膮c si臋 jak obraz wypalony po wewn臋trznej stronie powieki. Ba艂am si臋, wnuczko, oczywi艣cie, 偶e si臋 ba艂am. Skuli艂am si臋 przy 艣cianie jaskini, dr偶膮c jak nowo narodzone 藕rebi臋.

W ko艅cu rozr贸偶ni艂am wyd艂u偶on膮 g艂ow臋 i d艂ugie w艂osy, b艂yszcz膮ce oczy okr膮g艂e jak ksi臋偶yce. Istota zdawa艂a si臋 cz臋艣ci膮 kamienia, cz臋艣ci膮 nocy, cz臋艣ci膮 czego艣, czego nie pozna艂am i nigdy nie poznam. Oczy obr贸ci艂y mi si臋 w g艂owie i obla艂 mnie pot. Moje serce trzepota艂o si臋 tak szybko, jakbym zamiast niego mia艂a w piersi kolibra.

Wreszcie zarys, obrze偶ony bia艂ym ogniem, sta艂 si臋 czysty i wyra藕ny.

W jednej chwili rozpozna艂am znajom膮, d艂ug膮 krzywizn臋 czarnej szyi, g艂adki zad i aksamitn膮 sier艣膰, gruby ogon zapleciony w sto warkoczy, muskaj膮cy pod艂og臋 jaskini, i rozd臋te chrapy buchaj膮ce oddechem jak fajka k艂臋bami dymu. Ten ko艅 wyrasta艂 nad naj艣mielsze fantazje o koniach, nad marzenia o wielko艣ci i nadzieje pi臋kna. Ruchliwe uszy muska艂y strop niczym sztywne pi贸ra, rze藕bi膮c jaki艣 tajemny wiersz na skale, wok贸艂 kopyt le偶a艂y zw臋glone ko艣ci - 偶uchwy, 艂opatki i mostki jak ber艂a.

Klacz patrzy艂a na mnie spokojnie, parskaj膮c od czasu do czasu i mru偶膮c 偶arz膮ce si臋 oczy. Cisza panowa艂a przez czas, kt贸ry wydawa艂 si臋 d艂ugi jak tysi膮ce po艂膮czonych zim na granicy wiecznego 艣niegu.

Wci膮偶 nie umiem powiedzie膰, sk膮d si臋 wzi臋艂a moja odwaga, z jakiego ukrytego miejsca trysn臋艂a wysoko i zabulgota艂a 艣mia艂o. Stan臋艂am na dr偶膮cych nogach i wyci膮gn臋艂am r臋k臋 do tej istoty, unikaj膮c ochronnego pier艣cienia grzechocz膮cych ko艣ci. Pog艂adzi艂am chrapy i boki jej bez艣wietlnej g艂owy... wnuczko, brak mi s艂贸w, 偶eby opisa膰 mi臋kko艣膰 jej cia艂a, gdy moja d艂o艅 艂agodnie sun臋艂a po g臋stej, l艣ni膮cej sier艣ci. Sk贸ra mia艂a konsystencj臋 艣wie偶ej 艣mietany i odcie艅 kruka lataj膮cego wysoko w bezksi臋偶ycow膮 noc. Klacz by艂a pi臋kna i straszna, sroga i czysta. Jej oczy obraca艂y si臋 jak s艂o艅ca, jej wielkie serce dudni艂o tu偶 przy mnie. Wtuli艂am twarz w jej grzyw臋, wdycha艂am zapach dzikiej ziemi i p艂on膮cego nieba. Nie by艂o nic na 艣wiecie pr贸cz niej.

Nagle, bez ostrze偶enia, wielka g艂owa obr贸ci艂a si臋 jak otwierane drzwi i kara Klacz skubn臋艂a moje rami臋 p艂on膮cymi z臋bami, odrywaj膮c mi臋sie艅 od ko艣ci. Daremnie krzycza艂am, budz膮c echa, gdy krew rwa艂a z rany jak rzeka w czerwonym kanionie, zalewaj膮c ciep艂em moje piersi i r臋ce. Poderwa艂am pi臋艣ci, ok艂ada艂am klacz po boku, ale wgryz艂a si臋 g艂臋biej. Chyba musia艂am zemdle膰, a gdy opada艂am na jej cia艂o, nie spodziewa艂am si臋 niczego pr贸cz 艣mierci.

Kiedy dosz艂am do siebie, le偶a艂am pod skaln膮 艣cian膮, sk膮pana we w艂asnej krwi, przemoczona, jakby z艂apa艂a mnie nawa艂nica. Klacz znik艂a. Zap艂aka艂am gorzko - cho膰 zatopi艂a we mnie z臋by, brakowa艂o mi jej, czu艂am si臋 pusta bez p艂on膮cego we mnie 艣wiat艂a. Nie zrobi艂a nic wi臋cej nad to, co robi艂a zawsze - wygryz艂a dziur臋 w ciele. I skraje dziury t臋skni艂y do niej, gdy odesz艂a.

Jej miejsce zaj臋艂o znacznie mniejsze stworzenie, ani majestatyczne, ani straszne, siedz膮ce na zadzie. Pi臋kny rudy lis ze wspania艂膮 puszyst膮 kit膮. Jego oczy skrzy艂y si臋 w ciemno艣ciach, kt贸re zn贸w panowa艂y w jaskini. Kiedy zobaczy艂, 偶e si臋 ockn臋艂am, przydrepta艂 po ubitej ziemi i stan膮艂 wprost przed moj膮 twarz膮. Pachnia艂 spalon膮 traw膮 i miedzianymi opi艂kami, a w jego futrze strzela艂y z艂owrogie rdzawe iskry.

Ku mojemu zaskoczeniu, Lis schyli艂 g艂ow臋 i zacz膮艂 zlizywa膰 krew z mojej rany. Mru偶y艂 l艣ni膮ce 艣lepia, d艂ugie poci膮gni臋cia r贸偶owego j臋zyka by艂y szorstkie i strasznie bolesne. Zagryz艂am warg臋 i nawet nie pisn臋艂am, cho膰 tarcie futra o moje um臋czone cia艂o sprawia艂o b贸l. Powoli szkar艂at znikn膮艂 z bladej sk贸ry, ale ma艂y Lis jeszcze nie sko艅czy艂. Otworzy艂 pysk i przem贸wi艂 ca艂kiem wyra藕nie.

- Przy艂贸偶 do rany troch臋 gorzknika i korzenia mleczu ze swojej torby, a potem zr贸b gor膮cy ok艂ad z li艣ci wawrzynu. Pomo偶e. Ale nie wolno ci zupe艂nie zatrzyma膰 krwawienia. Moja matka ci臋 przygotowa艂a, b臋dziesz jednak potrzebowa膰 krwi z w艂asnego cia艂a.

Pos艂ucha艂am go w odr臋twieniu. Kiedy opatrzy艂am uk膮szenie, Lis pochyli艂 si臋, 偶eby obw膮cha膰 ran臋 i sprawdzi膰 moj膮 prac臋. Obserwowa艂am go uwa偶nie i gdy spu艣ci艂 g艂ow臋, chwyci艂am za nastroszone gard艂o. Gdy walczy艂 w moich silnych r臋kach i pr贸bowa艂 dosi臋gn膮膰 mnie k艂api膮cym pyskiem, sykn臋艂am przez w艂asne ostre z臋by:

- Powiedz mi, co si臋 tu dzieje, bo inaczej obedr臋 ci臋 ze sk贸ry i zapakuj臋 do torby z wawrzynem i mleczem szybciej, ni偶 lew po艂yka mysz.

Lis parska艂 i prycha艂 jak nad膮sane dziecko, i po paru prychni臋ciach i parskni臋ciach, gdy zrozumia艂, 偶e go nie puszcz臋, odpar艂 tonem zranionej godno艣ci:

- Nie powinna艣 mnie dotyka膰, nie powinna艣 na mnie napada膰 ani mnie wypytywa膰. Tak si臋 nie robi. Ale dotkn臋艂a艣 Klaczy, co te偶 jest zakazane. Mog臋 tylko mie膰 nadziej臋, 偶e ugryzienie sprawi艂o ci ogromny b贸l. 呕e te偶 znios艂a dotyk twoich r膮k! Brudnych! S膮 takie brudne, ty jeste艣 taka brudna i mroczna, i 艣mia艂a艣 jej dotkn膮膰, dotkn臋艂a艣 mnie!

Pu艣ci艂am go ostro偶nie i odsun臋艂am si臋, gdy z w艣ciek艂o艣ci膮 pociera艂 nos i gard艂o, i my艂 futro poci膮gni臋ciami r贸偶owego j臋zyka. Wykrzywi艂am usta w u艣miechu, kt贸ry uwa偶a艂am za wyzywaj膮cy, i pokiwa艂am g艂ow膮 w spos贸b, jak sobie wyobra偶a艂am, nonszalancki.

- Lisie, my艣l臋, 偶e by艂am dzielna i wycierpia艂am do艣膰, by m贸c wiedzie膰, co si臋 tu ze mn膮 dzieje.

Drwi膮cy ryk brzmia艂 dziwnie, p艂yn膮c z delikatnego rdzawego pyska.

- Och, my艣lisz, 偶e by艂a艣 dzielna? My艣lisz, 偶e cierpia艂a艣? Nic nie wiesz, jeste艣 g艂upia jak koza. - Usadowi艂 si臋 na zadzie. - jestem s艂ug膮 karej Klaczy. G艂aska艂a艣 moj膮 matk臋, pod艂e dziecko. J膮, kt贸ra wymy艣li艂a s艂owa, a jednak nie m贸wi; j膮, kt贸ra sprowadza sny i wizje, a jednak nie sypia; j膮, kt贸ra po艂yka burze, a jednak nie wie nic o deszczu i wietrze. Ja m贸wi臋 za ni膮, ja jej s艂u偶臋. Nie na tym mia艂a polega膰 twoja pr贸ba, ludzkie dziecko; sprawdzian dopiero ci臋 czeka. B贸l nie jest pr贸b膮. Wed艂ug mnie ju偶 zawiod艂a艣, bo o艣mieli艂a艣 si臋 dotkn膮膰 tej, kt贸ra nosi Ksi臋偶yc w swoim Brzuchu, kt贸ra urodzi艂a Gwiazdy na Pocz膮tku 艢wiata. Ale pozwoli艂a ci po艂o偶y膰 na sobie te nieczyste r臋ce i pob艂ogos艂awi艂a ci臋 swoimi 艣wi臋tymi z臋bami, musisz wi臋c mie膰 w sobie co艣, co si臋 z niej narodzi艂o.

Drapa艂 艂ap膮 ziemi臋, patrz膮c na mnie z niepokojem.

- Dlaczego to zrobi艂a艣? Dlaczego pog艂aska艂a艣 j膮, jakby by艂a twoim wierzchowcem, ty ma艂e stworzenie? Och chcia艂a艣 na niej je藕dzi膰? Nawet... nawet mnie nigdy nie by艂o wolno jej dotkn膮膰, przez wszystkie lata mojej s艂u偶by, ani razu... Okropne dziecko, dlaczego nie trzyma艂a艣 r膮k przy sobie?

Zn贸w do mnie podszed艂. W szkar艂atnym b艂ysku rozora艂 pazurami moj膮 lew膮 pier艣, rozdzieraj膮c cia艂o jak dojrza艂膮 艣liwk臋. Mog艂abym przysi膮c, 偶e 艂zy zal艣ni艂y w jego czarnych 艣lepiach, sp艂ywaj膮c w z艂ociste futro i na w膮sy.

- Masz - warkn膮艂 - na pami膮tk臋, m贸j znak za bezczelno艣膰. Jestem s艂ug膮! S艂u偶臋 Klaczy, pi艂em jej mleko i wraz z ni膮 polowa艂em! U jej boku prze偶u艂em setki, tysi膮ce male艅kich Gwiazd Traw! Nie ulecz臋 tej rany dla ciebie!

Oddycha艂am ci臋偶ko, teraz naprawd臋 boj膮c si臋 ma艂ego nastroszonego zwierz臋cia, oboje posapywali艣my w ciemno艣ci. Zacisn臋艂am r臋k臋 na nowej ranie, krew 艣cieka艂a przez sito moich palc贸w. Lis jakby odzyska艂 panowanie nad sob膮; jego futro na powr贸t sta艂o si臋 g艂adkie.

- Ju偶 zmarnowa艂em ci po艂ow臋 czasu, g艂upia dziewczyno. - Jego oczy zaszkli艂y si臋, gdy powr贸ci艂 do rytua艂u. - Ale nie przejdziesz swoich pr贸b, wi臋c to nie ma wi臋kszego znaczenia. Id藕, brudne dziecko, do drugiej komory, kt贸ra jest Grot膮 Wilka, i dalej do Groty Siedmiu 艢pi膮cych. Tam czeka ci臋 pr贸ba. Przejd藕 przez te komory i wyjd藕 jako kobieta albo umrzyj. Pami臋taj, b贸l nie jest pr贸b膮. Wiedza nie wystarczy. Wielu by艂o przed tob膮, ma艂a, i nikt nie opowiedzia艂 o swoich pr贸bach. To zakazane. Nie wolno ci zabra膰 niczego pr贸cz w艂asnego cia艂a, twoja torba musi zosta膰 tutaj. Id藕, z b艂ogos艂awie艅stwem Klaczy, i spisz si臋 na tyle dobrze, na ile to mo偶liwe w przypadku takiego dzieciaka.

To rzek艂szy, Lis k艂apn膮艂 w moj膮 stron臋 ostrymi z臋bami, ruszy艂 w kierunku dalekiego ko艅ca jaskini, prosto na kamienn膮 艣cian臋, i znikn膮艂, jakby go nigdy nie by艂o. Wci膮偶 krwawi艂am. Cho膰 par臋 li艣ci i troch臋 proszku z mojej torby pomog艂o. Na sukni mia艂am ciemn膮 plam臋. Przyg艂adzi艂am w艂osy i wsta艂am, teraz pewniejsza, wypatruj膮c wej艣cia do drugiej pieczary. I oczywi艣cie, tam gdzie Lis znikn膮艂 z zamaszystym ruchem pi臋knego ogona, nisko w skale znalaz艂am niewielki otw贸r koloru 艣wie偶ej krwi, ledwo do艣膰 du偶y, 偶ebym si臋 mog艂a wcisn膮膰. Przykucn臋艂am, pr贸buj膮c wm贸wi膰 sobie, 偶e jestem spokojna, pogodna jak ksi臋偶yc na pi贸rach 偶urawia.

***

Dziewczynka zamkn臋艂a oczy w trakcie opowie艣ci, powieki i pokrywaj膮ca je mozaika zdawa艂y si臋 p艂ywa膰 niczym czarne lilie po bladym stawie twarzy. W powietrzu unosi艂y si臋 szmaragdowe nuty pie艣ni 偶ab, a sowy snu艂y l艣ni膮ce pasma d藕wi臋k贸w, odpoczywaj膮c na czarnych ga艂臋ziach, spowite woalem fio艂kowego tchnienia kwiat贸w jakarandy. Opowie艣膰 brzmia艂a jak pie艣艅 do akompaniamentu tej melodii nocy. Dziewczynka napi艂a si臋 wina, g艂adz膮c palcami ozdobn膮 butelk臋. Wiatr porusza艂 jej w艂osami jak p艂atkami na jeziorze.

Cho膰 odpocz臋li, ch艂opiec zn贸w zapad艂 w p艂ytki sen i s艂owa opowie艣ci przemyka艂y przez jego umys艂 jak ig艂a ci膮gn膮ca jedwabn膮 nitk臋. Wspiera艂 g艂ow臋 na kolanach dziewczynki, kt贸ra g艂adzi艂a jego mi臋kkie czarne w艂osy z pocz膮tku nie艣mia艂o, potem z rosn膮c膮 czu艂o艣ci膮. Gwiazdy na niebie p艂on臋艂y jak 艣wiece w pa艂acowych salach. Ksi臋偶yc sta艂 wysoko, pe艂ny niczym wyd臋ty 偶agiel, p艂yn膮c powoli przez rozfalowane morze niebieskich chmur, tn膮c szafirow膮 pian臋 rozjarzonym dziobem. D艂ugie minarety cieni pada艂y na ogrody, dziedzi艅ce, drzewa cytrynowe i oliwne, akacje i pn膮c膮 si臋 winoro艣l, ko艣cianobia艂e lilie i 艣pi膮cy pa艂ac. G艂os dziewczynki w臋drowa艂 kr臋tymi brukowanymi 艣cie偶kami, szemrz膮c jak rzeczne sitowie, kt贸re ko艂ysze si臋 na ciep艂ym wietrze.

Opowie艣膰 babci,
ci膮g dalszy

Kucn臋艂am i wcisn臋艂am si臋 w dziur臋, w lit膮 ska艂臋, kt贸ra przesz艂a w b艂oto r贸wnie szybko, jak l贸d topi si臋 w wod臋. Pe艂z艂am na brzuchu niczym d偶d偶ownica w g艂膮b ziemi - ledwo mog艂am oddycha膰 w ociekaj膮cym b艂ocie, gdy z trudem sun臋艂am w 艣liskim korytarzu. Powtarza艂am sobie, 偶e nie boj臋 si臋 ziemi, ziemia to ziemia, a tunel zawsze dok膮d艣 prowadzi. Powtarza艂am to sobie, podczas gdy ziemia, kt贸ra by艂a tylko ziemi膮, wciska艂a si臋 w moje usta, nos i oczy, i czu艂am jej smak, i nic nie widzia艂am.

Ale wysz艂am - zawsze si臋 w ko艅cu wychodzi - po drugiej stronie, na ubit膮 ziemi臋 drugiej groty. By艂o zbyt ciemno, 偶eby zobaczy膰 jej przeciwleg艂e kra艅ce, skalne 艣ciany zw臋偶a艂y si臋 ku g贸rze w w膮sk膮 szczelin臋, przez kt贸r膮 wp艂ywa艂a kaskada ksi臋偶ycowego 艣wiat艂a i delikatny szum dalekiego deszczu.

Powinnam wiedzie膰, powinnam wiedzie膰 od chwili, gdy moja stopa stan臋艂a w jaskini. S艂ysza艂am burz臋 gdzie艣 strasznie daleko, wod臋 艣ciekaj膮c膮 z grubych sosnowych igie艂 i pij膮cej trawy, ss膮cych grzyb贸w, przemoczonego mchu. Kapanie dzwoni艂o mi w uszach jak dzwonki przy ko艅skim siodle, niemal widzia艂am srebrne l艣nienie deszczu na grubych zielonych li艣ciach, niemal czu艂am o艣liz艂膮 wo艅 mokrych, butwiej膮cych kwiat贸w. Ale k艂膮b nieba, kt贸ry widzia艂am przez otw贸r w stropie jaskini, by艂 czysty, pe艂en twardego, jasnego 艣wiat艂a gwiazd.

Deszcz pada艂 gdzie艣 daleko, nie nade mn膮. Ale moje uszy i nos kierowa艂y si臋 ku niemu jak ostrze, kt贸re strzela iskrami pod m艂otem. Ruszy艂am szybkim krokiem wok贸艂 mrocznej komory, sprawdzaj膮c i badaj膮c, pr贸buj膮c zw臋szy膰 pr贸b臋, zanim mnie zaskoczy. Powinnam wiedzie膰 - ale wciskanie wilgotnego nosa w zakamarki ska艂y, podskakiwanie, straszenie si臋 i k艂apanie szcz臋kami w ciemno艣ci wydawa艂o si臋 ca艂kiem naturalne.

Daremnie szuka艂am drugich drzwi, znalaz艂am tylko dziwnie wypolerowany fragment lica ska艂y, g艂臋boki kolor bursztynu odbija艂 grot臋, ksi臋偶ycow膮 po艣wiat臋 - i mnie. Gdy mija艂am skalne zwierciad艂o, mign膮艂 w nim b艂ysk szaro艣ci i bieli, i zatrzyma艂am si臋 nagle, serce skoczy艂o mi do gard艂a. Ujrza艂am swoje odbicie w kamieniu.

Z l艣ni膮cej 艣ciany jaskini spogl膮da艂 na mnie w os艂upieniu okaza艂y szary wilk. Strzyg艂 wielkimi kud艂atymi uszami, zwieszaj膮c j臋zyk spomi臋dzy przera偶aj膮cych z臋b贸w. Moje oczy skrzy艂y si臋 czerni膮, a futro mia艂o odcie艅 blasku ksi臋偶yca na wodzie, gwia藕dzi艣cie bia艂y i srebrny - wszystkie tony srebra od kamienia po 艣nieg - l艣ni膮ce futro ja艣nia艂o nad pot臋偶nymi 艂apami do ko艅ca wyj膮tkowo d艂ugiego, dumnego ogona, kt贸rym zamaszy艣cie omiata艂am ziemi臋.

Razem wzi膮wszy, moja wnuczko, wygl膮da艂am pi臋knie. Zawy艂am, 偶eby us艂ysze膰 sw贸j g艂os, kt贸ry odbi艂 si臋 od 艣cian jak strza艂a z zielonego drewna. By艂 taki dono艣ny, 偶e a偶 podskoczy艂am. A jednak wci膮偶 by艂am sama w podziemnej komnacie. Truchta艂am tam i z powrotem, jakbym nigdy wcze艣niej nie musia艂a radzi膰 sobie tylko z dwiema nogami. Nic nie mog艂o by膰 bardziej naturalne ni偶 m贸j nowy spr臋偶ysty ch贸d, r贸wnowaga ogona, zgrzyt pazur贸w na ukrytych korzeniach i kamieniach. St膮pa艂am lekko na swoich nowych 艂apach, rytmiczny tupot szybko zag艂usza艂 my艣l, 偶e kiedy艣 by艂am dziewczyn膮 i spa艂am w mi臋kkim 艂贸偶ku. Moje my艣li sta艂y si臋 wilcze, pragn臋艂am wyrwa膰 si臋 w noc, by polowa膰 i biega膰 po lesie na tych silnych 艂apach. Moje serce zala艂y wspomnienia - bieg ze stadem po puszystym 艣niegu, opiekowanie si臋 pi臋knymi szarymi szczeniakami w ciep艂ej jamie, tropienie zaj臋cy i jeleni po zielonych g贸rach, zakradanie si臋 do zagr贸d pe艂nych t艂ustych 艣wi艅 i bezradnych wiosennych jagni膮t; by艂am niema i gro藕na, wolna od nieko艅cz膮cego si臋 zamiatania chat i palenisk. Chwil臋 p贸藕niej zada艂am sobie pytanie: Co to jest chata? Co to jest palenisko? Mia艂am wielki k艂opot z przypomnieniem sobie, jak mam na imi臋, a zaraz potem, co to jest imi臋. Chcia艂am po艂o偶y膰 si臋 spa膰, okry膰 ciep艂ym kocem, kt贸ry by艂 cia艂em, i czu艂am zm臋czenie, wiesz, wielkie zm臋czenie.

Musisz zrozumie膰, No偶u serce moje, 偶e stworzenie, kt贸re mnie odmieni艂o, pr贸cz cia艂a zabra艂o r贸wnie偶 rozum, wch艂on臋艂o w siebie mnie ca艂膮.

Gdy noc up艂ywa艂a powoli i nic si臋 nie wydarzy艂o, zwin臋艂am si臋 w kul臋 l艣ni膮cego futra po艣rodku jaskini i zasn臋艂am. Zatraci艂am si臋 w czerni bezkresnej nocy i w snach o polowaniu i o jedzeniu, zawsze o jedzeniu.

Patrz膮c wstecz, my艣l臋, 偶e w zasadzie nie spa艂am - wilki nie potrzebuj膮 pe艂nego worka nocnego snu. Zbudzi艂am si臋, cho膰 nie zaniepokoi艂 mnie 偶aden d藕wi臋k, i zobaczy艂am trzy wysokie postacie stoj膮ce w grzecznej odleg艂o艣ci.

Pierwsz膮 by艂a bia艂a wilczyca ze stulonymi uszami i 艂agodnymi oczami koloru deszczu, jej futro l艣ni艂o niemal偶e b艂臋kitem, jak nowy ksi臋偶yc na o艣nie偶onych ga艂臋ziach. Jej ogon porusza艂 si臋 powoli - strumie艅 lodu kre艣l膮cy wzory na ziemi.

Druga by艂a w odcieniach z艂ota, jak ja w tonach srebra, od jasnej 偶贸艂ci ognia po g艂臋boki br膮z, p艂ynnych i splataj膮cych si臋 jak p艂omienie. Jej oczy mia艂y t臋 sam膮 migotliw膮 barw臋, skacz膮c膮 i roziskrzon膮.

Trzeci wilk by艂 czarny jak noc 艣rodka zimy, jego oczy przypomina艂y burzowe chmury przeci臋te b艂yskawic膮, a futro mia艂 g臋ste i ciemne jak to艅 g贸rskiego jeziora.

Strasznie zasch艂o mi w pysku i nie mog艂am prze艂kn膮膰 艣liny. Musia艂am zebra膰 moje nowe wilcze si艂y, 偶eby nie uciec przed ich strasznymi obliczami. Z trudem zachowa艂am rozs膮dek, 艣wiadomo艣膰 dawnej siebie pod sk贸r膮 i w ko艣ciach wilka. Wtedy przem贸wili razem, ich paszcze dziwnie, acz pi臋knie formowa艂y s艂owa, kt贸re p艂yn臋艂y z warkliw膮 delikatno艣ci膮.

- Witaj, piesku. Kt贸re z nas wybierzesz?

Pr贸bowa艂am przem贸wi膰, lecz okaza艂o si臋 to niemo偶liwe. J膮ka艂am si臋, sapa艂am i skamla艂am, usi艂uj膮c kszta艂towa膰 s艂owa jedwabistym pyskiem i sztyletami z臋b贸w. Moje srebrne czo艂o zmarszczy艂o si臋 z wysi艂ku.

- Dziecko musisz dokona膰 wyboru - powiedzia艂a bia艂a wilczyca. Jej g艂os by艂 wiatrem z g贸r, ciep艂ym i s艂odkim. Je艣li nie mo偶esz m贸wi膰, po prostu podejd藕 do kt贸rego艣 z nas i dotknij nosem futra. Wszak jeste艣my wilkami; mowy nie cenimy wysoko.

- Ona nie rozumie, siostro - przerwa艂 jej czarny wilk, s艂owa pada艂y jak m艂ode drzewka pod siekierami z br膮zu. Zwr贸ci艂 na mnie ostre, dumne 艣lepia i m贸wi艂 powoli, jak do g艂upiego, narowistego konia. - Przewodnik, piesku. Musisz wybra膰 jednego z nas na przewodnika. Musisz wiedzie膰, jak to si臋 odbywa. - Parskn膮艂, wyra藕nie zbyt znudzony, by doda膰 co艣 wi臋cej.

Popatrzy艂am na nich oboje, wysokich i strasznych, na bia艂膮 wilczyc臋 i czarnego wilka. I na drug膮 wilczyc臋, t臋 z艂ot膮, kt贸ra dot膮d si臋 nie odezwa艂a, tylko leniwie ko艂ysa艂a ogonem, mru偶膮c spokojne oczy podobne ksi臋偶ycom usianym klejnotami. Podesz艂am do niej i wtuli艂am wilgotny nos w jej kark jak w pole 偶onkili. Jej mi臋kkie futro mia艂o zapach dobry i s艂odki, i tylko o tym mog艂am my艣le膰 - 偶e pachnie w艂a艣ciwie, a przecie偶 zapach jest wszystkim. Mog艂abym przysi膮c, 偶e u艣miechn臋艂a si臋 do mnie. A kiedy odsun臋艂am si臋 od jej pachn膮cego ciep艂em cia艂a, tamte dwa wilki znikn臋艂y. Poparzy艂a na mnie oczami s艂odkimi jak plaster miodu.

- Zagubili艣my si臋 - szepn臋艂a.

Nie zrozumia艂am - czy mog艂abym cho膰by zgadywa膰? - wi臋c tylko wsun臋艂am pysk pod jej paszcz臋, pr贸buj膮c j膮 pocieszy膰, i zamkn臋艂am oczy, omyta jej zapachem. W jej gardle wezbra艂o warczenie, nie gro藕ne, mi臋kkie, szczeni臋ce, kt贸re wstrz膮sn臋艂o mn膮 do szpiku ko艣ci.

- Nie chcieli艣my tak si臋 zagubi膰...

Opowie艣膰 Wilczycy

W pierwsze dni, gdy chodzili艣my po pierwszej trawie, podpalali艣my j膮, cho膰 starali艣my si臋 st膮pa膰 lekko. Trawa stawa艂a w d艂ugich rz臋dach p艂omieni i nawet my si臋 ich bali艣my, bali艣my si臋, jakie szkody mo偶emy zrobi膰 艣wiatu. Pr贸bowali艣my chodzi膰 tylko po kamieniach - po niemym, martwym kamieniu, rozumiesz, i niemej, martwej trawie, nie po 偶ywych 藕d藕b艂ach i ska艂ach, kt贸re... och, mniejsza z tym. Nasze 艂apy zabija艂y, czego tylko dotkn臋艂y, i kulili艣my si臋 w strachu przed ogniem, kt贸rego nie mogli艣my powstrzyma膰.

Ale czy trawa sta艂a si臋 silniejsza, czy my os艂abli艣my, nied艂ugo p贸藕niej zostawiali艣my tylko 艣lady spalenizny. By艂y czarne i brzydkie, tak, ale nasz trop ju偶 nie budzi艂 p艂omieni, i zacz臋li艣my bada膰 艣wiat, kt贸ry Klacz zostawi艂a dla nas, gdy opu艣ci艂a niebo.

By艂am m艂oda jak my wszyscy. Nazywali艣my wszystko; nazwali艣my siebie. Gwiazda Pszczo艂a, jasna, ma艂a i szcz臋艣liwsza ni偶 reszta - ta 偶贸艂ta jak s艂o艅ce drobina, kt贸ra nigdy nie zabi艂a trawy czy kamienia, przenosz膮c si臋 z miejsca na miejsce - nazwa艂a mnie Liulfr i ilekro膰 brz臋cza艂a przy moich uszach, s艂ysza艂am w jej skrzyd艂ach furkot mojego imienia.

W naszych sercach panowa艂 zam臋t wi臋kszy, ni偶 mo偶esz sobie wyobrazi膰. By艂o nas wielu - ale ich znacznie wi臋cej. Prawdziwe dzieci Klaczy by艂y dziksze i liczniejsze od nas, te, kt贸re wyfrun臋艂y z jej cia艂a oblepione ksi臋偶ycowym t艂uszczem i 艣lin膮 nieba. My przecie偶 byli艣my tylko dziurami, dziurami wype艂nionymi 艣wiat艂em, i w g艂臋bi naszych tajemnych serc martwili艣my si臋, 偶e powstali艣my przypadkiem, 偶e nie jeste艣my niczym wi臋cej jak ka艂u偶ami, kt贸re o偶y艂y i nada艂y sobie imiona, 偶e bez艣wietlne istoty umiej膮ce chodzi膰 (tak lekko! tak 艂atwo!) s膮 jedynymi, kt贸re si臋 mia艂y narodzi膰.

Obserwowali艣my je, w臋drowali艣my za nimi i pr贸bowali艣my na艣ladowa膰. Niekt贸re wygl膮da艂y jak niekt贸rzy z nas - dziury w kszta艂cie ludzi i dziury w kszta艂cie zwierz膮t, dziury w kszta艂cie ro艣lin, narz臋dzi i kamieni - wi臋c naturalnie lgn臋li艣my do tych, kt贸re wydawa艂y si臋 nam najbli偶sze. Przede wszystkim jednak pr贸bowali艣my na艣ladowa膰 m臋偶czyzn i kobiety, te spo艣r贸d wszystkich dzieci Klaczy, kt贸rych powstanie wydawa艂o si臋 najbardziej zamierzone, i kt贸rzy po wyj艣ciu z niej m贸wili i nazywali, ranili dok艂adnie jak my.

Lecz oni si臋 nas bali, bo p艂on臋li艣my i stawiali艣my w p艂omieniach wszystko, co uwa偶ali za dobre i pi臋kne. Nazywali nas duchami i gorzej, my jednak nie mogli艣my ich zostawi膰, bo w przeciwie艅stwie do nas byli wewn膮trz Klaczy i widzieli, jak wygl膮da spod 偶ebra i serca. Chcieli艣my si臋 tego dowiedzie膰; chcieli艣my - gdy jej nie by艂o - kocha膰 to, co by艂o jej cz臋艣ci膮.

Tak, widzieli艣my, jak przechodzi w nich nasze 艣wiat艂o, w ludzi, ro艣liny, narz臋dzia i kamienie, i wielu z nas wtedy odesz艂o, odesz艂o z podobnymi sobie, Gwiazdy R贸偶e z Gwiazdami Pszczo艂ami, Gwiazdy D偶d偶ownice z Gwiazdami 艢limakami, w trosce o w艂asne bezpiecze艅stwo i zdrowie.

Ale niekt贸rzy, jak zbite psy ci膮gn膮ce za okrutnym panem, pozostali w pobli偶u ludzi i pr贸bowali si臋 do nich upodobni膰. Odkryli艣my - tak jak oni nauczyli si臋 obsiewa膰 pola i jedn膮 cz臋艣膰 zostawia膰 od艂ogiem - 偶e cho膰 powstali艣my w okre艣lonej postaci, wcale nie musimy jej zachowa膰. Wyzwolenie si臋 od kszta艂tu, jaki da艂a nam matka, za pierwszym razem zawsze boli, lecz potem jest znacznie 艂atwiej. By艂a to najwa偶niejsza rzecz, kt贸r膮 nauczyli艣my si臋 robi膰, ale nauka jeszcze nie dobieg艂a ko艅ca.

Byli艣my tylko dzie膰mi, bawili艣my si臋 艣wiatem jak klockami i lalkami, lecz nasze rodze艅stwo nie chcia艂o do艂膮czy膰 do zabawy.

I tak si臋 sta艂o, 偶e Manikarnika spotka艂y swoje przeznaczenie, a my si臋 dowiedzieli艣my, 偶e mo偶emy robi膰 co艣, co jest znacznie wa偶niejsze i straszniejsze ni偶 zmiana sk贸ry.

Chcia艂abym powiedzie膰, 偶e je zna艂am, i zna艂am w tym sensie, w jakim znaj膮 si臋 dalecy kuzyni w licznej rodzinie. R贸偶ni艂y si臋 ode mnie - by艂y Gwiazdami Kamieniami, ja za艣 by艂am Gwiazd膮 Wilkiem; one zmieni艂y si臋 w kobiety, podczas gdy ja po kilku eksperymentach nadal mia艂am pazury i ogon, kt贸ry da艂a mi matka.

Nie ma w艣r贸d nas nikogo, kto nie zna艂by tej historii.

Manikarnika by艂y siedmioma siostrami, kt贸re po wygryzieniu z cia艂a Klaczy sta艂y si臋 Kamieniami. Nefryt i Granit, Opal i Granat, 艁upek i Ruda 呕elaza, i ma艂y Diament, blady jak 艂apa umoczona w mleku.

By艂y przera偶one, gdy tocz膮c si臋 z grzechotem po martwym kamieniu pali艂y go, topi艂y, rozpuszcza艂y w l艣ni膮ce, p艂ynne rzeki. Kiedy nauczy艂y si臋 chodzi膰 na dw贸ch nogach, unika艂y g贸r jak choroby, nie chc膮c krzywdzi膰 niczego, co by艂o podobne do ich pierwotnych cia艂. M贸wi臋 ci to, 偶eby艣 wiedzia艂a, 偶e by艂y 艂agodne, 偶e 偶adne z nas nie chcia艂o wznieca膰 po偶ogi - ale wypadek rodzi wypadek, wiesz. Nie mogli艣my temu zaradzi膰. Nie mogli艣my pom贸c.

Gdy pierwsi z nas zacz臋li przygasa膰 i pierwsi z nas udali si臋 na wygnanie za bagna i wzg贸rza, Manikarnika zosta艂y. Nie by艂y zazdrosne o swoje 艣wiat艂o i chcia艂y nam pokaza膰, 偶e mo偶emy 偶y膰 w 艣wiecie stworzonym przez Klacz, przeznaczonym tak dla nas, jak dla jej prawdziwych dzieci.

Aby nam tego dowie艣膰, posz艂y do wioski ludzi i poprosi艂y o go艣cin臋, odziane w 艂achmany jak 偶ebraczki i biedne jak puste talerze. By艂y pewne, 偶e spotkaj膮 si臋 z mi艂ym przyj臋ciem, 偶e drugi miot Klaczy nazwie nas siostrami i bra膰mi, a nawet 偶onami, 偶e pierwsi i ostatni stan膮 si臋 rodzin膮. Oczywi艣cie, wok贸艂 nich wci膮偶 skrzy艂o si臋 艣wiat艂o, ale kto odm贸wi pomocy pi臋knej dziewczynie, kt贸ra, cho膰 dziwnie ja艣nieje, ma tylko sukni臋 na grzbiecie? Kto odm贸wi siedmiu?

Pierwszym domem, do kt贸rego si臋 uda艂y, by艂 pa艂ac kr贸la - w owych czasach by艂a to du偶a chata z b艂ota na wzg贸rzu, g贸ruj膮ca nad mniejszymi lepiankami. Kr贸l wys艂a艂 ludzi, by sprawdzili przyczyn臋 zamieszania u jego drzwi, a oni znale藕li obdarte Manikarnika: Nefryt, Granit i Opal o wielobarwnej, nakrapianej sk贸rze, Granat czerwony jak rumieniec, 艁upek i Rud臋 呕elaza l艣ni膮ce srebrem i jasne jak woda, i ma艂y Diament, ma艂y, blady i delikatny jak najcie艅sza ni膰 paj臋czej sieci. Kul膮c si臋 偶a艂o艣nie, siostry poprosi艂y o wpuszczenie w mury z b艂otnych cegie艂, bo chcia艂y dosta膰 jedzenie i ubranie, bo chcia艂y by膰 kochane.

Ludzie kr贸la zadr偶eli, widz膮c ich dziwne 艣wiat艂o, i zatrzasn臋li przed nimi drewniane wrota.

Niezra偶one, posz艂y nast臋pnie do skupiska lepianek i zapuka艂y do drzwi biednej wdowy. Uzna艂y, 偶e skoro jej m膮偶 nie 偶yje, a dzieci doros艂y, z pewno艣ci膮 przyjmie je i nazwie c贸rkami. Stara wdowa otworzy艂a obite sk贸r膮 drzwi i zobaczy艂a Manikarnika: Nefryt, Granit i Opal z g艂adkimi, polerowanymi ramionami, Granat o ostrych 艂okciach, 艁upek i Rud臋 呕elaza z mrocznym po艂yskiem, i ma艂y Diament, czysty jak poranek. Siostry zbi艂y si臋 w 偶a艂osn膮 gromadk臋, prosz膮c o wpuszczenie do ciep艂ej izby, o odrobin臋 ciep艂ej zupy, o ciep艂e ramiona i o ciep艂e s艂owa.

Wdowa zadr偶a艂a na widok ich dziwnego 艣wiat艂a i zap艂aka艂a nad wszystkimi, kt贸rych utraci艂a, i w tym p艂aczu pu艣ci艂a obite sk贸r膮 drzwi, kt贸re zamkn臋艂y si臋 przed siostrami.

One jednak si臋 nie podda艂y. Posz艂y za skupisko lepianek do ludzi o ub艂oconych w艂osach, kt贸rzy z wozami, ko艅mi i saniami w臋drowali z miejsca na miejsce po szerokich stepach. Podesz艂y do jednego z namiot贸w, skromnego jak wszystkie inne, i zawo艂a艂y do m艂odej dziewczyny, kt贸ra mieszka艂a tam z noworodkiem. Dziewczyna uchyli艂a skrzyd艂o namiotu i zobaczy艂a Manikarnika: Nefryt, Granit i Opal ch艂odne jak wyg艂adzony wiatrem 艣nieg, Granat gor膮cy jak spieczony s艂o艅cem piasek, 艁upek i Rud臋 呕elaza przemarzni臋te tak bardzo, 偶e poczernia艂y im palce st贸p, i ma艂y Diament, lekki i s艂odki jak deszcz. Siostry s艂ania艂y si臋 na nogach, wyczerpane powiedzia艂y, 偶e im zimno na tym pustkowiu, i poprosi艂y o wpuszczenie do namiotu, o okrycie futrami i podanie mleka.

Dziewczyna odpar艂a, 偶e ch臋tnie si臋 z nimi tym wszystkim podzieli. Siostry u艣miechn臋艂y si臋 jak siedem 艣wit贸w, triumfalnie, i skuli艂y z koczowniczk膮 na pod艂odze w skromnym namiocie. I by艂y szcz臋艣liwe, a ci臋偶ar ich 艣wiat艂a tylko odrobin臋 przyciemni艂 ziemi臋 pod nimi.

Rankiem wszystkie nie 偶y艂y.

Opowie艣膰 wied藕my,
ci膮g dalszy

Do lochu, gdzie kamienie pokryte by艂y kurzem i s艂om膮, nie wpe艂za艂 ani jeden sko艣ny promyk s艂o艅ca. Cisz臋 m膮ci艂o tylko kapanie wody z wilgotnego stropu na wilgotn膮 pod艂og臋. Kto艣 wsun膮艂 pod drzwiami jakie艣 och艂apy i garnczek br膮zowej bagiennej wody - nie s艂ysza艂am kiedy, zas艂uchana w s艂owa mojej babci. Zgi臋ty 艁uk po艂o偶y艂a pomarszczon膮 r臋k臋 na mojej g艂owie, g艂adzi艂a moje g臋ste w艂osy z delikatno艣ci膮 wy膰wiczon膮 na tuzinach dzieci. Spojrza艂am na jej sp臋kane usta, na pobru偶d偶on膮 twarz. W g艂臋bokim cieniu skuli艂am si臋 przy jej kolanach, pr贸buj膮c okry膰 skromn膮, z艂achmanion膮 sukni膮 jej bole艣nie chude nogi. U艣miechn臋艂a si臋 do mnie i odrzuci艂a materia艂, jakby ciep艂o nic dla niej nie znaczy艂o, i cho膰 wargi mia艂a sp臋kane i pokryte skorup膮 zaschni臋tej krwi, jej twarz ja艣nia艂a niczym 艣wi膮teczna latarnia. 呕a艂owa艂am, 偶e nie mog臋 by膰 tak dzielna jak ona, i 偶e si艂a, kt贸r膮 otrzyma艂a w jaskini, nie przypad艂a mi w udziale.

Przynios艂am spod drzwi poobijany garnek z brudn膮 wod膮, pr贸buj膮c czerpa膰 rado艣膰 ze s艂u偶enia jej, jak dawniej. Ale nie chcia艂a pi膰 i r臋kami poranionymi przez tych, kt贸rzy j膮 tu przywlekli, rozwi膮za艂a sk贸rzane troczki sukni, 偶eby zedrze膰 z ramienia brudny materia艂. Zobaczy艂am cia艂o pokaleczone i poszarpane, i d艂ug膮, kr臋t膮 blizn臋. Wlepi艂am w ni膮 oczy.

- A偶eby艣 wiedzia艂a, 偶e m贸wi艂am prawd臋. - Za艣mia艂a si臋, zawi膮zuj膮c sukni臋.

- Nie... nie w膮tpi艂am...

Babcia lekko dotkn臋艂a mojego policzka.

- Nie, nie, oczywi艣cie, 偶e nie. Zawsze by艂a艣 dobrym dzieckiem. I tak oto, widzisz, z艂ama艂am obietnic臋. Nie pos艂ucha艂am Lisa i powiedzia艂am ci, co mia艂o pozosta膰 w sekrecie jak zielonookie niemowl臋 w domu m臋偶czyzny o br膮zowych oczach. Ale nigdy zbytnio si臋 nie przejmowa艂am t膮 star膮 rud膮 besti膮. I wiesz co? Teraz Klacz przychodzi do mnie w snach i je偶d偶臋 na niej, je偶d偶臋 na niej po sp艂owia艂ych stepach, a z艂ote s艂o艅ce grzeje nasze grzbiety.

Nie musia艂a tego m贸wi膰 - czu艂am, g艂臋boko w brzuchu, 偶e Klacz nigdy do mnie nie przyjdzie, 偶e ja nigdy nie poczuj臋 jej sk贸ry pomi臋dzy 艂ydkami.

Babcia Zgi臋ty 艁uk zadr偶a艂a, kaszl膮c, jak strza艂a wbita w drzewo.

- Wybacz mi, ma艂y No偶u, 偶e nie ko艂ysz臋 ci臋 w ramionach i nie 艣piewam ci pie艣ni naszych matek. Musisz jednak wiedzie膰, przez co przesz艂am w jaskini; obie wiemy, 偶e sama nigdy nie zostaniesz poddana tym pr贸bom. Nie ma nikogo, kto poprowadzi艂by ci臋 do wylotu groty, nikogo, kto by ci臋 poca艂owa艂 i nazwa艂 swoj膮 najlepsz膮, najpi臋kniejsz膮 koz膮. Nikt nie zabierze ci臋 do domu po zako艅czonych pr贸bach, dr偶膮c膮 i roztrz臋sion膮 w szorstkich kocach, nikt nie zrobi tego dla ciebie i dla dziecka, kt贸re nosisz, male艅kiego jak j臋tka nad powoli tocz膮c膮 si臋 rzek膮. Zamiast s艂odyczy spotkania twoja stara babka da ci lekcj臋, a ty pilnie s艂uchaj i we藕 j膮 sobie do serca.

Wstrzyma艂am oddech, powietrze jak k艂臋bek nowej prz臋dzy uwi臋z艂o w moim suchym gardle. Nie mia艂am poj臋cia, 偶e nosz臋 w brzuchu dziecko z cia艂a mojego m臋偶a. Ale od razu babci uwierzy艂am. Pr贸bowa艂am zachowa膰 spok贸j, siedz膮c u jej boku. Dr偶膮cym g艂osem szepn臋艂am:

- S艂ucham, babciu. Postaram si臋 i艣膰 z tob膮 i uczy膰 si臋 twoich krok贸w.

Jej pomarszczone powieki opad艂y i gdy m贸wi艂a, dr偶a艂y, jakby pod nimi hasa艂y male艅kie wilczki.

Opowie艣膰 wied藕my,
ci膮g dalszy

Dziewczyna krzykiem zbudzi艂a ob贸z. M臋偶czy藕ni przybiegli - otworzyli jej namiot i zobaczyli, jak tuli si臋 do dziecka, szlochaj膮c, zalana 艣wiat艂em.

艢wiat艂o 艣cieka艂o z jej w艂os贸w, sp艂ywa艂o po nosie, skapywa艂o z p艂atk贸w uszu, s膮czy艂o si臋 z ust. Ochlapa艂o czo艂o dziecka, zebra艂o si臋 w ka艂u偶y pomi臋dzy jej piersiami. Blade i jasne jak bia艂ka oczu, przemoczy艂o prz贸d jej sk贸rzanej sukni, zbryzga艂o 艣ciany i przemieni艂o ziemi臋 w namiocie w roz偶arzone b艂oto.

Wok贸艂 niej le偶a艂o siedem kamiennych cia艂, kt贸re si臋 nie jarzy艂y, nie migota艂y, nie b艂yszcza艂y. Nefryt, Granit i Opal, ciemne i puste jak pie艅 starego drzewa, Granat wybielony i wydr膮偶ony, 艁upek i Ruda 呕elaza blade jak papier, i Diament, ma艂y Diament - po niej zosta艂a tylko skorupka cykady, krystaliczna, przejrzysta, bez 艣ladu jednej martwej ko艣ci.

Przyszli, powiedzia艂a z p艂aczem dziewczyna, przyszli w nocy. Ludzie kr贸la, kt贸rzy widzieli, kto 偶ebra艂 u ich drzwi, kt贸rzy widzieli i nazwali siostry potwornymi dziwol膮gami. Jeden wykr臋ci艂 jej r臋ce za plecami, a inni otwierali no偶ami gard艂a Gwiazd, kt贸re nawet nie krzycza艂y, gdy opuszcza艂o je 艣wiat艂o - tryska艂o jak krew i smakowa艂o jak krew, gdy zalewa艂o jej twarz, powiedzia艂a, i smakowa艂o jak s艂odka woda i koniczyna. Po odej艣ciu morderc贸w pr贸bowa艂a zaciska膰 rany r臋kami, lecz by艂o ich zbyt wiele, mia艂a za ma艂o si艂y, a poza tym kto wiedzia艂, jak pom贸c istocie ton膮cej we w艂asnym 艣wietle, kt贸re jest krwi膮, kt贸ra jest 艣wiat艂em?

Cz艂onkowie plemienia, przestraszyli si臋, nie wiedzieli, co pocz膮膰, ale zmyli 艣wiat艂o z biednej dziewczyny, a siedem kamiennych cia艂 zabrali na wielkie pole rozko艂ysane makami i odprawili swoje obrz臋dy pogrzebowe.

W ten oto spos贸b dowiedzieli艣my si臋, 偶e mo偶emy umrze膰, i jest to najwa偶niejsza rzecz, jak膮 mo偶emy zrobi膰. Po tym zdarzeniu wszystkie pozosta艂e Gwiazdy odesz艂y ze 艣wiata w rozpadliny i sekretne miejsca ziemi, przera偶one niczym kr贸liki.

*

Nied艂ugo p贸藕niej dziewczyna i jej czarnookie dziecko spojrzeli w niebo przez szczeliny we wci膮偶 mokrym dachu namiotu, i ujrzeli tam nowe gwiazdy - siedem gwiazd, trzymaj膮cych si臋 razem jak siostry.

Opowie艣膰 babci,
ci膮g dalszy

Liulfr, Gwiazda Wilk, nie poruszy艂a jednym z艂otym mi臋艣niem w trakcie opowie艣ci. Jej g艂os nie wznosi艂 si臋 ani nie opada艂. Patrzy艂a prosto przed siebie.

- Nie wiemy, dok膮d odchodz膮 ci, kt贸rzy umarli. Nie wiemy, dok膮d my p贸jdziemy. Ich cia艂a zosta艂y tutaj, a nowe gwiazdy rozb艂ys艂y na niebie, lecz gdzie s膮 oni?

Co mia艂am powiedzie膰, 偶eby j膮 pocieszy膰?

- Ta dziewczyna, ta biedna koczowniczka, omal nie uton臋艂a w 艣wietle, w 艣wietle siedmiu cia艂. D艂awi艂a si臋 nim, jej dziecko si臋 krztusi艂o - nic wi臋cej nie wiadomo. Jej dzieci i dzieci jej dzieci nieomal od tego oszala艂y, lecz potem zacz臋艂y nas szuka膰, cho膰 ka偶de kolejne dziecko mia艂o w sobie coraz mniej l艣nienia Manikarnika. Gdy ludzie stoj膮 w szeregu i jeden drugiemu podaje wiadro z wod膮, za ka偶dym razem troch臋 si臋 ulewa i wody ubywa. Dzieci przychodzi艂y i przychodzi艂y, przewidywalne jak przyp艂yw, a teraz przysz艂a艣 ty - wnuczka na ko艅cu 艂a艅cucha wielu wnuczek. - Potrz膮sn臋艂a wielk膮 kud艂at膮 g艂ow膮. - Ju偶 nie mamy nic przeciwko. Jest niemal tak, jakby艣my odzyskali naszych kuzyn贸w.

Polerowana kwarcowa 艣ciana, w kt贸rej pierwszy raz ujrza艂am swe wilcze oblicze, powoli roztopi艂a si臋 w nico艣膰, ods艂aniaj膮c d艂ugi tunel w g艂膮b czarnej ziemi. Liulfr westchn臋艂a z rezygnacj膮 i lekko tr膮ci艂a mnie pyskiem, jak matka popychaj膮ca szczeniaka do 艣wie偶ej wody. Spl膮tane 艣wiat艂a naszych futer znikn臋艂y w 艣cianie.

Liulfr st膮pa艂a bezg艂o艣nie przede mn膮, pewnie stawiaj膮c mocne 艂apy. Migota艂a jak mosi臋偶na lampa. Tunel by艂 d艂u偶szy ni偶 poprzedni, tak czarny, 偶e musia艂am dusi膰 skomlenie rozpaczy, kiedy si臋 czo艂ga艂am. Pe艂z艂y艣my na brzuchach przez ska艂臋, posuwaj膮c si臋 bole艣nie powoli jak kawa艂ek chleba w d艂ugim prze艂yku, nasze przednie 艂apy drapa艂y ziemi臋, zadnie szuka艂y oparcia.

Gardziel otworzy艂a si臋 na komnat臋, gdzie k膮ty i krokwie omyte by艂y 艣wiat艂em, wyszorowane nim, ja艣niejsze od dnia. 艢wiat艂o pieni艂o si臋 tutaj jak myd艂o gor膮czkowo obracane w r臋ce. O艣lepi艂o mnie, gdy wysz艂am z czerni tunelu. W samym 艣rodku o艣lepiaj膮cej jasno艣ci moja wilcza towarzyszka p艂on臋艂a jak 艂agodne s艂o艅ce.

Jaskinia nie by艂a pusta. Siedem katafalk贸w sta艂o w zakrzywionym rz臋dzie, na ka偶dym spoczywa艂a kobieta, 艣pi膮ca albo martwa, czterna艣cie smuk艂ych r膮k zamyka艂o si臋 na czternastu zamarzni臋tych piersiach. W艂osy tych kobiet sp艂ywa艂y z katafalk贸w jakby ros艂y od tysi膮ca lat; nogi zasypane by艂y kamieniami spi臋trzonymi jak jab艂ka po zbiorach. By艂y tam stosy nefryt贸w, granitu i opali, granat贸w jasnych jak krew, 艂upka i rudy 偶elaza, i diament贸w, male艅kich diament贸w skrz膮cych si臋 niczym 艣nieg.

W ogrodzie

Rozbudzony teraz ch艂opiec powoli gryz艂 jab艂ko, siedz膮c jak zahipnotyzowany. Wilki skaka艂y wdzi臋cznie w jego wyobra藕ni, w臋sz膮c wiatr. Wreszcie przeci膮gn膮艂 si臋, ziewn膮艂 i wyj膮艂 z torby gruby czerwony koc obszyty z艂ot膮 nici膮 i haftowany w lilie. Zarzuci艂 go na ramiona i ostro偶nie przysun膮艂 si臋 do dziewczynki, jak cz艂owiek podchodz膮cy do p艂ochliwego 藕rebaka. Skulili si臋 razem pod szkar艂atnym namiotem, dziewczynka opu艣ci艂a rz臋sy, gdy jego r臋ka musn臋艂a jej kolano, si臋gaj膮c po butelk臋 z wod膮. Siedzieli bardzo blisko, ch艂opiec czu艂 pi偶mow膮 wo艅 jej w艂os贸w, zapach cedru i ja艣minu.

Pierwsze 艣wiat艂o brzasku, jasne i niebieskie, przes膮czy艂o si臋 przez delikatn膮 tkanin臋 li艣ci, rysuj膮c r贸偶owe i srebrne kreski na ich sk贸rze.

艢wiat o 艣wicie jest bardzo spokojny pod l艣ni膮c膮 sieci膮 rosy. W ma艂ym g膮szczu dwoje dzieci, kt贸re prawie mia艂y dzieci艅stwo za sob膮, siedzia艂o pod suchym, ciep艂ym kocem. G艂os dziewczynki 艣cich艂 do szmeru kocich 艂ap na sosnowym igliwiu. Wschodz膮ce s艂o艅ce pog艂adzi艂o w艂osy ch艂opca rozmigotan膮 cherubinkow膮 r臋k膮. Nie odsun膮艂 si臋 od dziewczynki, ale ju偶 dnia艂o i wiedzia艂, 偶e jego siostra niebawem wstanie z 艂贸偶ka i bardzo si臋 nachmurzy, gdy zobaczy jego puste pos艂anie.

- Musz臋 i艣膰 - szepn膮艂 w ko艅cu. - Musz臋 wr贸ci膰, p贸ki domownicy 艣pi膮.

Dziewczynka skin臋艂a g艂ow膮, nagle zawstydzona, przytomniej膮c po d艂ugiej nocy prz臋dzenia serca jak len, splatania s艂omy w z艂oto.

- Ale wr贸c臋 - zapewni艂 j膮 - jak stado rzecznych ptak贸w, o zachodzie s艂o艅ca. Przynios臋 kolacj臋, a ty doko艅czysz opowie艣膰 o babci w jaskini.

Musn膮艂 jej twarz, jego d艂o艅 na jej policzku by艂a mi臋kka jak zaj臋cza 艂apka. Dziewczynka u艣miechn臋艂a si臋 w jego palce i skin臋艂a g艂ow膮. Unios艂a 艣wietliste oczy i na chwil臋 spu艣ci艂a rz臋sy, ujawniaj膮c wiruj膮c膮 czer艅 na powiekach, atramentow膮 i g艂臋bok膮 niczym bezgwiezdna noc. Ch艂opiec stwierdzi艂, 偶e teraz, gdy troch臋 j膮 pozna艂 nie uwa偶a znamion za brzydkie. Lekko sk艂oni艂 potargan膮 z艂ot膮 g艂ow臋, 偶eby spojrze膰 jej w oczy, gdy zn贸w si臋 otworzy艂y.

- B臋d臋 przychodzi艂 co noc, 偶eby s艂ucha膰 twoich historii. Co noc obieca艂 i pobieg艂 w pasma mg艂y zasnuwaj膮ce ogrody, wij膮ce si臋 wok贸艂 ja艣min贸w, astr贸w, jab艂oni.

Dziewczyna pochyli艂a si臋 nad resztkami wieczornego posi艂ku, odstawi艂a butelki i zebra艂a okruszki chleba, 偶eby nakarmi膰 wrony i mewy. Potem wysz艂a z altanki, strz膮saj膮c z w艂os贸w deszcz zb艂膮kanych p艂atk贸w, kt贸re wirowa艂y w gor膮cych s艂onecznych promieniach.

***

Gdy s艂o艅ce u艂o偶y艂o si臋 do snu na zachodzie i okry艂o d艂ugimi b艂臋kitnymi kocami, dziewczynka siedzia艂a ze skrzy偶owanymi nogami pod srebrno-lawendowymi ga艂臋藕mi ja艣minu. Ujrza艂a szybki cie艅 mkn膮cy po g臋stym szmaragdowym trawniku. Ch艂opiec wpad艂 do altanki, pospiesznie roz艂o偶y艂 kolacj臋. By艂a pewna, 偶e nie przyjdzie.

Przyni贸s艂 ciemny chleb i blade sery, plaster pieczonej jagni臋ciny i gar艣膰 jag贸d nabrzmia艂ych sokiem, kilka ma艂ych pieczonych ziemniak贸w, zimne zielone jab艂ko i kawa艂ek czekolady, cennej jak mirra.

- Pomy艣la艂em, 偶e dzi艣 nie zabior臋 wina, 偶ebym znowu nie zapad艂 w sen - wyzna艂 wstydliwie, wyjmuj膮c butelk臋 z wod膮.

- Nic nie szkodzi, wystarczy to, co przynios艂e艣 - zapewni艂a go z nerwowym 艣miechem. Zaj臋li si臋 jedzeniem i nie rozmawiali, cho膰 ch艂opiec czeka艂 na ci膮g dalszy opowie艣ci niecierpliwie jak nied藕wied藕, kt贸ry wypatruje 艂ososi w nurcie spienionej rzeki. W trakcie posi艂ku jej twarz poja艣nia艂a, jakby przemieni艂a si臋 w ma艂e s艂o艅ce, wschodz膮ce jak to wielkie i z艂ote, kt贸re niedawno zasz艂o.

- Jak prze偶y艂a艣 wszystkie te lata w ogrodzie? - zapyta艂 ch艂opiec, gryz膮c jab艂ko.

Dziewczynka si臋 rozejrza艂a.

- Su艂tan ma a偶 nadto drzew owocowych, by wykarmi艂o si臋 jedno dziecko, a woda w fontannach jest krystalicznie czysta. Mam wi臋cej, ni偶 potrzeba. Pa艂ac wyrzuca wi臋cej, ni偶 mog艂abym wykorzysta膰. Raz na jaki艣 czas znajduj臋 nawet star膮 sukni臋 amiry na stosie odpadk贸w. A kiedy zimy s膮 srogie, ptaki przynosz膮 mi myszy i kr贸liki. Mam dobr膮 opiek臋. Ogr贸d mnie wychowa艂; jest moj膮 matk膮 i moim ojcem, a matki i ojcowie zawsze znajd膮 spos贸b, 偶eby nakarmi膰 i ubra膰 swoje dzieci.

- Ptaki...? - Ch艂opiec nie skrywa艂 niedowierzania.

Wzruszy艂a ramionami.

- Wszystkie stworzenia s膮 samotne. Ci膮gn膮 do mnie, a ja ci膮gn臋 do nich i ogrzewamy si臋 w 艣niegu. Czy ty te偶 nie zosta艂e艣 przyci膮gni臋ty? Karmi臋 ci臋 swoimi opowie艣ciami jak k臋sami mi臋sa pieczonego w ogniu.

Ch艂opiec zarumieni艂 si臋 mocno, odwr贸ci艂 oczy. Doko艅czyli posi艂ek w milczeniu.

Wreszcie, gdy zjedli jagni臋cin臋 z owocami i wypili s艂odk膮 wod臋, umo艣cili sobie wygodne miejsca w g膮szczu kwiat贸w, k艂ad膮c si臋 na bokach i zbli偶aj膮c g艂owy jak spiskowcy. Dziewczynka zacz臋艂a m贸wi膰, a jej g艂os wype艂ni艂 uszy ch艂opca s艂odycz膮 艣mietany ubijanej w srebrnej misie.

Opowie艣膰 babci,
ci膮g dalszy

Z d艂ugich, nieporuszonych cieni za ostatnim z siedmiu cia艂 dobieg艂 cichy szelest, gdy moja przewodniczka machn臋艂a pi臋knym ogonem.

- Przynie艣li艣my je tutaj, z pola mak贸w i starej, przesi膮kni臋tej wilgoci膮 pszenicy. Nic nie wa偶y艂y, jakby艣my nie艣li 膰my. I trzymamy je tutaj, w kryj贸wce mojego ciemnego brata i jasnej siostry, i jeszcze paru innych. Co innego mogli艣my zrobi膰? Dla nas nie ma cmentarzy, nie ma obrz臋d贸w, pie艣ni i ognia. Nie wiedzieli艣my co pocz膮膰 z ich pustymi skorupami, po prostu nie wiedzieli艣my. - Liulfr tr膮ci艂a nosem twarz tej pogrzebanej w diamentach. Jej g艂os by艂 szeptem g臋stym niczym we艂na. - Nowe gwiazdy p艂on膮 na firmamencie, gwiazdy rozb艂yskuj膮, kiedy umieramy, ale s膮 tylko znakami. To nie one. Nie s膮 nimi. Nie wiemy, gdzie one s膮. Sp贸jrz w nocne niebo, dziewczynko: to mauzoleum, te nowe, jasne 艣wiat艂a s膮 grobami, lecz ich tam nie ma. Tutaj te偶 nie.

Wilczyca wbi艂a we mnie 偶贸艂te 艣lepia. Podrepta艂am cicho przez komnat臋 i usiad艂am ci臋偶ko przed dziewczyn膮-klejnotem, blad膮 i martw膮. Nie mia艂am pewno艣ci, czego si臋 po mnie spodziewa moja przewodniczka. By艂o bardzo ciep艂o, 艣wiat艂o tar艂o m贸j grzbiet i leniwie muska艂o sier艣膰. Szklista rana na gardle diamentowej kobiety wydawa艂a si臋 rosn膮膰 w moich oczach, jak drugie usta rozdziawiaj膮ce si臋 strasznie. Tr膮ci艂am j膮 nosem, nie by艂a ani ciep艂a, ani zimna, tylko twarda, niepodobna do cia艂a.

Pod moim srebrnym futrem pulsowa艂a rana zadana przez Klacz, a ni偶ej mniejsze skaleczenie Lisa piek艂o jak u偶膮dlenie osy. Liulfr tylko na mnie patrzy艂a, nie oferuj膮c pomocy. A zatem to by艂a pr贸ba. Podnios艂am si臋 na 艂apach i na wp贸艂 leg艂am na biednej dziewczynie, na wp贸艂 ukl臋k艂am na 艣liskiej zaspie klejnot贸w. Przycisn臋艂am pysk do swej piersi i z臋bami rozdar艂am cia艂o pomi臋dzy ranami, strupy p臋k艂y i uk膮szenia zla艂y si臋 bez przeszk贸d, tworz膮c jedn膮, d艂ug膮 i g艂臋bok膮 ran臋: dziura wygryziona w ciele, pierwszy k臋s 艣wiata.

Krew, z pocz膮tku ciemna i brzydka - mia艂am zawroty g艂owy i dusi艂am si臋 z gor膮ca w tej ciasnej, ciemnej grocie! - bryzn臋艂a na puste zw艂oki jak atrament na tafl臋 zwierciad艂a. Po d艂ugiej chwili zacz臋艂a p艂yn膮膰 czysta, a potem wype艂ni艂o j膮 艂agodne 艣wiat艂o, mi臋kkie i pachn膮ce jak s艂odzone gruszki w miedzianym naczyniu, ale zimne, takie zimne, koloru ksi臋偶yca. Na wp贸艂 omdla艂a, ze znu偶eniem przycisn臋艂am krwawi膮c膮 pier艣 do przeci臋tego gard艂a kobiety.

My艣la艂am, 偶e si臋 zbudzi. Naprawd臋 tak my艣la艂am. My艣la艂am, 偶e raptem nabierze powietrza i krzyknie, jej plecy wygn膮 si臋 jak napi臋ty 艂uk, oczy otworz膮 nagle, i b臋dzie kaszla艂a. Wci膮gnie nast臋pny urywany oddech i wszystkie te diamenty z brz臋kiem posypi膮 si臋 na pod艂og臋, gdy usi膮dzie prosto, z twarz膮 promienn膮 jak ranek.

Nie poruszy艂a si臋. 艢wiat艂o s膮czy艂o si臋 ze mnie w ni膮, a ja patrzy艂am, jak pieni si臋 na jej piersi niczym kubek wody wlany do g艂臋bokiej wanny. Cienie spowi艂y grot臋, a krew, kt贸ra by艂a 艣wiat艂em, spowolni艂a sw贸j bieg i w ko艅cu przesta艂a p艂yn膮膰.

Delikatnie, z si艂膮 tchnienia, martwa kobieta zamkn臋艂a palce na mojej 艂apie.

To by艂o wszystko - nie otworzy艂a oczu, nie usiad艂a, nie poprosi艂a o wod臋. Cztery palce podnios艂y si臋 i opad艂y, zamykaj膮c si臋 w u艣cisku, jakiego m贸g艂by pozazdro艣ci膰 kamie艅.

Gwiazda Wilk pochyli艂a si臋 nad nami.

- Zawsze mamy nadziej臋, taka w ka偶dym razie mia艂a by膰 odpowied藕. Ale nigdy si臋 nie budz膮. Min臋艂o ju偶 tyle czasu, by艂oby dziwne, gdyby si臋 zbudzi艂y. - Liulfr zamkn臋艂a oczy i zacz臋艂a mnie my膰, czy艣ci膰 moj膮 ran臋 w wilczy spos贸b, d艂ugim j臋zykiem, szorstkim jak piasek z bagien. Z ka偶dym poci膮gni臋ciem moje cia艂o t臋tni艂o, wibrowa艂o niczym tr膮cona struna harfy. Widzia艂am tylko jej z艂ote futro migocz膮ce na podobie艅stwo 艣wiecy, a na 艂apie czu艂am palce Gwiazdy Kamienia, ciemne i pozbawione 偶ycia. Wilczyca ch艂epta艂a 艣wiat艂o jak mleko, siorba艂a, wysysa艂a je z rany Manikarika, zbiera艂a co do kropelki.

Wreszcie zamkn臋艂a d艂ugi, jedwabisty pysk nad moj膮 kud艂at膮 piersi膮, chwyci艂a mnie szcz臋kami za sier艣膰 i przyci膮gn臋艂a do diamentowej dziewczyny, 艣ciskaj膮c z臋bami poszarpan膮 sk贸r臋.

Czu艂am 艣wiat艂o i krew p臋dz膮ce we mnie jak wino z p臋kni臋tej beczki; 艣wiat艂o i krew wylewa艂y si臋 z jej pyska, przep艂ywa艂y przeze mnie, zawraca艂y ja艣niejsze, bardziej surowe i straszniejsze ni偶 wcze艣niej, wzbieraj膮ce falami, by wedrze膰 si臋 w moje ko艣ci i brzuch; wielkie, tocz膮ce si臋 fale mnie wype艂nia艂y. Zalewa艂o mnie 艣wiat艂o z paszczy Wilczycy i z cia艂a klejnotu, z cia艂a klejnotu i z mojego, 艣wiat艂o stare i nieopisane jak niebo. D艂awi艂am si臋, j臋cza艂am, wrzeszcza艂am, gdy par艂o przeze mnie - przemiana 艣wiat艂a jest bowiem prac膮, wnuczko, jak toczenie g艂azu pod g贸r臋 albo d藕wiganie g贸ry na g贸r臋. Ona otworzy艂a mnie, wype艂ni艂a, zaszy艂a i znowu otwar艂a. Nie umiem powiedzie膰, ile godzin le偶a艂am bezradna i dr偶膮ca pomi臋dzy Gwiazdami. Zabra艂y nik艂e, zubo偶one 艣wiat艂o, kt贸re mia艂am w sobie, i zwr贸ci艂y mi je, p艂on膮ce nie do opisania.

Kiedy wreszcie poczu艂am, 偶e puszczaj膮 mnie szcz臋ki Wilczycy, drgn臋艂am jak zbudzona ze snu, ca艂e moje cia艂o t臋tni艂o, otwarte i dr偶膮ce. Zn贸w by艂am kobiet膮, czu艂am to: pi臋膰 palc贸w u ka偶dej r臋ki, z臋by p艂askie i grube, d艂ugie w艂osy muskaj膮ce mnie w talii jak p臋dzel.

Liulfr dotkn臋艂a mojej twarzy wilgotnym nosem.

- To, co ci da艂y艣my, jest twoje, ale nie nale偶y do ciebie. Nie mamy nic przeciwko, nigdy nie mieli艣my, lecz 艣wiat艂o nie jest niewyczerpane. Musisz zrozumie膰, gdy Gwiazda je daje, przygasa. - Zamkn臋艂a oczy przy moim policzku. - By艂am tu dla ciebie i twoich matek przez d艂ugi czas, jestem 藕r贸d艂em twojego przyj艣cia, jestem studni膮, z kt贸rej pijesz.

Po raz pierwszy Gwiazda wyda艂a si臋 mniej jasna ni偶 艣ciany jaskini. By艂a tylko star膮 wilczyc膮, sier艣膰 mia艂a wylinia艂膮, oczy mleczne i przymglone, pysk poszarza艂y. Ale potem si臋 u艣miechn臋艂a, o ile wilk mo偶e si臋 u艣miechn膮膰, i zn贸w otoczy艂o mnie jej 艣wiat艂o i ciep艂o, kt贸re by艂o... by艂o... nie umiem powiedzie膰 - tylko odrobin臋 s艂absze ni偶 wcze艣niej.

- Zmieni艂a艣 si臋, gdy wesz艂a艣 do jaskini. Zrobili艣my to dla ciebie. To wielka magia. Urwa艂a, rzucaj膮c ukradkowe spojrzenie na kobiet臋 o bezbarwnych lokach. - Prawie najwi臋ksza ze wszystkich. Przeobra偶enie jest najbardziej gruntownym ze wszystkich akt贸w. Kiedy 艣wiat艂o pochodzi z naszych r膮k, a nie od twoich dziadk贸w i dziadk贸w i ich dziadk贸w, daleko w przesz艂o艣膰 a偶 do tej biednej dziewczyny, kt贸ra w namiocie tuli艂a dziecko do piersi, mo偶esz by膰 podobna do nas, przynajmniej troch臋, i zmiana kontur贸w dziury b臋dzie 艂atwa. - Gwiazda g艂o艣no prze艂kn臋艂a 艣lin臋. - Ostatecznie dziura jest tylko przestrzeni膮.

Po chwili milczenia g艂臋bszego ni偶 loch wsta艂a, wypr臋偶y艂a grzbiet i spojrza艂a na mnie, starannie wypowiadaj膮c s艂owa jedwabistym pyskiem.

- Ale nie jeste艣 jedn膮 z nas. Dlatego nic z wyj膮tkiem 艣mierci nie mo偶e odwr贸ci膰 przemiany, i nie tylko cia艂o si臋 zmienia. Jedynie najsilniejsi z was potrafi膮 zapobiec dopasowaniu duszy do zewn臋trznej pow艂oki; umys艂 jest leniwy, w naturalny spos贸b na艣laduje cia艂o. Nie zna艂am nikogo, kto pozosta艂by cz艂owiekiem, nosz膮c inn膮 sk贸r臋. Ale mo偶esz dokona膰 przemiany, je艣li b臋dziesz mia艂a takie 偶yczenie.

Zimna, czysta r臋ka dziewczyny-klejnotu pu艣ci艂a moj膮, obdarzona 偶yciem skrawka papieru niesionego wiatrem po pustej ulicy. Stara z艂ota wilczyca bez s艂owa poprowadzi艂a mnie przez dwoje drzwi do wielkiej pierwszej jaskini. Wydawa艂o si臋, 偶e sto lat temu zgi臋艂am si臋 tutaj pod z臋bami Klaczy, kt贸ra zrobi艂a we mnie dziur臋.

- Id藕, Gwiazdo-c贸rko. Czeka ci臋 wiele pracy.

Wiedzia艂am, 偶e nie powinnam tego robi膰, ale nie mog艂am si臋 powstrzyma膰. Ukl臋k艂am i obj臋艂am wielki kud艂aty kark, chowaj膮c twarz w jej zapachu, w woni cedru, wilgotnej ska艂y, 艣wie偶o spad艂ego 艣niegu.

- Nigdy nie wiadomo - szepn臋艂am - mo偶e nowe Gwiazdy s膮 nie tylko znakami. Mo偶e s膮 Manikarnika. Mo偶e wr贸ci艂y do domu.

Liulfr potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, ocieraj膮c si臋 o moj膮 sk贸r臋. Wilcze futro trzaska艂o jak bezg艂o艣ne b艂yskawice.

- Nikt nie wraca do domu. - Jej g艂os by艂 s艂aby i cichy. - Dziura nie jest niczym innym jak pustk膮. Powstali艣my przypadkiem i nie ma dla nas 艂aski.

Odsun臋艂a si臋 i koniuszkiem j臋zyka musn臋艂a mnie po policzku. Potem odesz艂a cicho i znik艂a, zanim dotar艂a do dalekiej 艣ciany.

Gdy chwiejnym krokiem wysz艂am na 艣wiat, pierwsze promienie s艂o艅ca zapiek艂y mnie w oczy. Usiad艂am ci臋偶ko w trawie, wyczerpanie run臋艂o na mnie jak kamienna 艣ciana.

Lis sta艂 par臋 krok贸w przede mn膮, obserwuj膮c mnie zimnymi oczami.

- Niekt贸rzy, cho膰 zas艂uguj膮 na pora偶k臋, nie ponosz膮 jej - parskn膮艂. Niekt贸rzy, cho膰 nie zas艂uguj膮 na nic, dostaj膮 ca艂y 艣wiat. Oto wi臋c kobieto, jest 艣wiat. Id藕 do niego, lecz nigdy nikomu nie m贸w, przez co tutaj przesz艂a艣. To zakazane dla wszystkich, kt贸rzy maj膮 j臋zyki i umiej膮 m贸wi膰. Pragniemy pozosta膰 w ukryciu; wybrali艣my to miejsce i nie chcemy, 偶eby utraci艂o swoj膮 moc. Nie my艣l, 偶e widzisz mnie po raz ostatni ani 偶e teraz jeste艣 mi r贸wna. Liulfr jest bezsilna i stara. Wype艂niona dziura nie jest pust膮 przestrzeni膮 i wszyscy byli艣my pe艂ni, tacy pe艂ni 艣wiat艂a. Jeste艣 z艂odziejem i wampirem, i gdyby to ode mnie zale偶a艂o, ty i twoje c贸rki nie dosta艂yby艣cie wi臋cej naszej krwi.

S艂o艅ce pe艂zn膮ce na lwich 艂apach po zielonych wzg贸rzach o艣wietli艂o jego futro, w艂osek po w艂osku, a偶 sta艂 si臋 taki jasny, 偶e nie mog艂am patrze膰. A potem znikn膮艂, 艣wiat艂o p艂yn臋艂o bez przeszk贸d przez miejsce w przestrzeni, gdzie by艂 jeszcze przed chwil膮.

Poza ogrodem

Kiedy p贸艂noc rozpostar艂a si臋 nad dzie膰mi jak granatowe rami臋 serafina, ch艂opiec ostro偶nie u艂o偶y艂 g艂ow臋 na kolanach dziewczynki, pozwalaj膮c, by uko艂ysa艂 go jej g艂os. Udawa艂, 偶e nie s艂yszy jej wstrzymywanego oddechu, kiedy si臋 porusza艂, ani dr偶enia w jej g艂osie, ledwo zauwa偶alnego, jak jedna 藕le poprowadzona nitka w ozdobionej paciorkami szacie.

Ale gdy tylko jego g艂owa dotkn臋艂a szorstkiego p艂贸tna jej sukni, rozleg艂 si臋 okropny chrz臋st: obce stopy tratowa艂y ziemi臋 przed ich altank膮. Dziewczynka krzykn臋艂a - by艂 to straszny, wysoki d藕wi臋k, jak lament 偶urawia trafionego srebrn膮 strza艂膮. Ch艂opiec zerwa艂 si臋, wyci膮gaj膮c 偶a艂osny sztylecik, zdecydowany chroni膰 swoj膮 cenn膮 zdobycz. Ale gdy upiorne r臋ce rozdar艂y s艂odko pachn膮c膮 zas艂on臋 dzikich r贸偶, zrozumia艂, 偶e zagra偶a im co艣 gorszego ni偶 wied藕ma czy tajemne zakl臋cie.

Ujrza艂 gniewn膮 twarz siostry, okolon膮 ga艂臋藕mi ja艣minu jak p艂omienn膮 mandal膮, i oczy pe艂ne oskar偶e艅 niczym zw贸j s臋dziego.

- Przy艂apa艂am ci臋, wstr臋tny szczurku! - wrzasn臋艂a Dinarzad triumfalnie. - Kara ci臋 nie minie! Zadajesz si臋 z dziewczyn膮 demonem!

- Ona nie jest demonem! - wybuchn膮艂, wcale tego nie zamierzaj膮c, bo siostra Dinarzad by艂a straszna niczym lew w ukropie. Dziewczynka oddycha艂a szybko i chrapliwie. - Nie jest demonem! Zostaw nas w spokoju!

Co艣 z wilka i jaskini musia艂o si臋 w niego ws膮czy膰 jak rozlany atrament, bo nigdy wcze艣niej nie mia艂 odwagi powiedzie膰 jej czego艣 takiego. Dinarzad wpad艂a w g膮szcz jak oszala艂a harpia - ch艂opiec m贸g艂 niemal wyobrazi膰 sobie pi贸ra strosz膮ce si臋 na jej sk贸rze - chwyci艂a go za w艂osy i powlok艂a, odci膮gaj膮c od p艂acz膮cej dziewczynki, cho膰 wierzga艂 i kl膮艂 z zawzi臋to艣ci膮 doros艂ego m臋偶czyzny.

W jego oczach dziewczynka uciek艂a jak ksi臋偶yc, kt贸ry chowa si臋 za lamowane kobaltem chmury. 艢wiat艂o wycieka艂o z jego 艣wiata; widzia艂 tylko jej oczy, wielkie i ciemne jak u le艣nej sowy, patrz膮ce w 艣lad za nim.

U bramy ogrodu ch艂opiec mocno ugryz艂 siostr臋 w uperfumowane rami臋. Dinarzad zatrzyma艂a si臋 i uderzy艂a go w twarz - z tak膮 si艂膮, 偶e warga mu p臋k艂a jak sosnowa ga艂膮zka. Wyplu艂 krew na ziemi臋.

- Mo偶esz teraz uwa偶a膰 si臋 za m臋偶czyzn臋, braciszku, ale m臋偶czy藕ni omijaj膮 z daleka takie przebrzyd艂e diablice. Czy chcesz 艣ci膮gn膮膰 kl膮tw臋 na ca艂膮 rodzin臋? Ty zepsuty szczeniaku! Rano ci臋 za to wych艂oszcz臋!

Wyzywaj膮cy jak kogut o wschodzie s艂o艅ca, ch艂opiec wrzasn膮艂:

- Tak! Tak! Jestem szczeniakiem! Jestem wilkiem z z臋bami ostrymi jak pirackie miecze i rozedr臋 ci臋 na tyle kawa艂k贸w, ile jest klejnot贸w w skarbnicach su艂tana! Ona nie jest demonem, chc臋 do niej powr贸ci膰. W tej chwili. - Skrzy偶owa艂 r臋ce na m艂odej piersi i poczu艂, 偶e duma wzbiera w nim niczym krew Gwiazdy.

Dinarzad zap艂on臋艂a gniewem. Z oczyma ciemnymi jak zaple艣niale lochy chwyci艂a go za rami臋, powoli zaciskaj膮c palce.

- Nie, braciszku. Nigdzie nie p贸jdziesz.

***

Ch艂opiec zbudzi艂 si臋 w mrocznym, brzydko pachn膮cym wi臋zieniu.

Dinarzad trzyma艂a w ramionach bli藕ni臋ta, a one wrzeszcza艂y, jakby chcia艂y wyplu膰 z siebie identyczne serca. Ch艂opiec zosta艂 uwi臋ziony w kr贸lewskim 偶艂obku, w艣r贸d udr臋czonych krzyk贸w tuzin贸w niemowl膮t, dzieci straszliwszych ni偶 rogate demony w swoich czarnych ku藕niach.

Dinarzad, prawie doros艂a, gotowa wyj艣膰 za m膮偶, wieczorami zajmowa艂a si臋 pa艂acowymi dzie膰mi i rz膮dzi艂a nimi pi臋艣ci膮 twardsz膮 ni偶 偶elazo, kt贸re wytapiaj膮 艣miertelnicy. By艂a m艣ciw膮 bogini膮 sprawuj膮c膮 w艂adz臋 absolutn膮. Tego dnia opiekowa艂a si臋 najm艂odszymi, a ch艂opiec za swoje przewiny zosta艂 skazany na pobyt w tym strasznym pokoju z niemowl臋tami. By艂 pewien, 偶e jest tu gorzej ni偶 w starych lochach kr贸lewskiego zamku, i nie m贸g艂 liczy膰 na ucieczk臋, bo oczy siostry wbija艂y si臋 w niego jak szczypce skorpiona.

Ale bogowie nie zawsze s膮 niemili dla ma艂ych ch艂opc贸w i los interweniowa艂 w postaci r贸偶owego ksi膮偶膮tka ze sk艂onno艣ci膮 do kolki. Jeszcze nie rozumiej膮c swoich kr贸lewskich obowi膮zk贸w, biedactwo po prostu si臋 upar艂o, 偶e chce by膰 w ramionach matki. Tak oto Dinarzad zmuszona by艂a zanie艣膰 kwil膮ce dziecko do odpowiedniej sypialni.

- Je艣li przesuniesz cho膰 palec stopy z jednej kamiennej p艂yty na drug膮 - ostrzeg艂a - zamkn臋 ci臋 tutaj, dop贸ki nie zgnijesz. Nikt nie zauwa偶y znikni臋cia jednego spo艣r贸d tuzin贸w braci.

To rzek艂szy, wysz艂a za drzwi, wlok膮c za sob膮 jedwabie w r贸偶anym kolorze.

***

Oczywi艣cie, ch艂opiec znikn膮艂 za oknem w czasie, jaki serce potrzebuje na trzy uderzenia.

***

Altanka wygl膮da艂a tak, jakby stoczono w niej bitw臋, jakby lano smo艂臋 z mur贸w na oddzia艂 偶o艂nierzy, kt贸rzy stratowali wszystko pod nogami. Strz臋py bia艂ych kwiat贸w zwisa艂y z po艂amanych ga艂臋zi jak wie艣niacze 艂achmany, kolacja by艂a rozrzucona. Ch艂opiec zobaczy艂, 偶e zgni贸t艂 flaszk臋 z wod膮 na s臋katym korzeniu, gdy Dinarzad go wlok艂a. Zniszczenie kwiat贸w dotkn臋艂o go najbardziej, zerwane p艂atki oleandra wala艂y si臋 po ziemi. Miejsce, gdzie s艂ucha艂 opowie艣ci, kt贸re wci膮偶 p艂on臋艂y w nim jak lampa oliwna, zosta艂o zdewastowane, spl膮drowane jak pi臋kny dom przez rabusi贸w.

A dziewczynki nigdzie nie by艂o wida膰.

Przeszuka艂 wszystkie znane sobie kryj贸wki w rozleg艂ym ogrodzie, zagl膮da艂 za 偶ywop艂oty i drzewa r贸偶ane, okr膮偶a艂 sadzawki z liliami i lamentuj膮cymi 偶abami, zbada艂 gaje oliwne i granice sad贸w. Odesz艂a, znikn臋艂a, a wraz z ni膮 przepad艂y wszystkie opowie艣ci.

Usiad艂 ci臋偶ko na zr臋bie fontanny, gdzie woda cicho s膮czy艂a si臋 w noc. Z艂o偶y艂 na r臋kach z艂ot膮 g艂ow臋, robi膮c sobie wyrzuty za brak ostro偶no艣ci, za to, 偶e da艂 si臋 z艂apa膰, 偶e pozwoli艂 odkry膰, i偶 nie ma go w pa艂acu. By艂 niewydarzonym z艂odziejem i jeszcze bardziej beznadziejnym obro艅c膮. Ale z drugiej strony, pomy艣la艂, ksi膮偶臋 Leander te偶 zosta艂 z艂apany, wi臋c mo偶e jednak zdo艂a sobie wybaczy膰.

Rozgl膮da艂 si臋 z rozpacz膮, a ksi臋偶yc p艂yn膮艂 przed jego oczami jak wielki papierowy lampion. Gdy chmury si臋 odsun臋艂y, dzika g臋艣 przeci臋艂a szerokie oblicze miesi膮ca, kre艣l膮c pe艂n膮 gracji 艣cie偶k臋 na tle nocy. Ch艂opiec us艂ysza艂 jej wo艂anie, samotne i obce, podobne tonom nefrytowego fletu, i westchn膮艂 g艂臋boko.

G臋艣 zn贸w zakrzycza艂a, tym razem bardzo blisko, i nagle ch艂opiec zrozumia艂, 偶e nie ptak go wo艂a, lecz ciemnooka dziewczynka, kt贸ra skrywa艂a si臋 za smuk艂ym m艂odym cedrem. Serce skoczy艂o mu w piersi jak kaczka wzbijaj膮ca si臋 do lotu z nieruchomego stawu. Pobieg艂 do dziewczynki z wyci膮gni臋tymi r臋kami. W ostatniej chwili powstrzyma艂 si臋 przed zamkni臋ciem jej w ramionach. Dziewczynka z nie艣mia艂膮, zak艂opotan膮 min膮 spu艣ci艂a czarne oczy.

- Sk膮d si臋 nauczy艂a艣 wo艂ania dzikiego ptactwa? - zapyta艂 z przej臋ciem.

- M贸wi艂am ci. Karmi臋 je i rozmawiam z nimi od dziecka... nie mia艂am nikogo innego. One... czasami rozpo艣cieraj膮 nade mn膮 skrzyd艂a w zimowe noce, gdy jest bardzo zimno, i odpoczywamy razem pod twardymi gwiazdami.

Ch艂opiec zn贸w powstrzyma艂 si臋 od u艣ciskania dziewczynki i tylko poklepa艂 j膮 po ramieniu, jak jego ojciec poklepywa艂 swoich towarzyszy.

- M贸wi艂a艣, ale czy mog艂em ci wierzy膰? Pewnego dnia musisz mnie tego nauczy膰! - o艣wiadczy艂. - Ale najpierw opowie艣膰. M贸w, co by艂o dalej! Musz臋 wiedzie膰, co si臋 sta艂o z ksi臋ciem, gdy wied藕ma sko艅czy艂a opowiada膰!

Ukradkiem oddalili si臋 od fontanny, kt贸ra nie dawa艂a im os艂ony. Schowali si臋 w gaju s艂odko pachn膮cych cedr贸w, dziewczynka usiad艂a i pos艂a艂a mu dziwny, koci u艣miech.

- Mylisz si臋. Wied藕ma dopiero zacz臋艂a...

Opowie艣膰 wied藕my,
ci膮g dalszy

Babcia splot艂a r臋ce, suche jak stary patyczak, i z lekkim u艣miechem g艂adzi艂a moje w艂osy. Wci膮偶 pami臋tam jej g艂os, jak wi艂 si臋 po ciemnej piwnicy, drapi膮c 艣ciany i li偶膮c masywne zamki, jednocze艣nie 艂agodz膮c m贸j strach jak prz膮dka, kt贸ra zwil偶a ni膰 pomi臋dzy wargami.

- Wi臋c mo偶esz si臋 zmieni膰 nawet teraz? W tej chwili?

- Tak, mog艂abym.

- A ja?

- Ty, kochanie, nigdy nie wejdziesz do jaskini. Nigdy nie dotkniesz 艣wiat艂a we wn臋trzu Liulfr ani we wn臋trzu martwej Gwiazdy. W najlepszym razie zostaniesz wied藕m膮 li艣ci i traw, b臋dziesz warzy膰 eliksiry mi艂osne, dekokty na katar i na podagr臋 dla tych, kt贸rzy b臋d膮 ci mogli zap艂aci膰, b臋dziesz spogl膮da膰 w niebo i m贸wi膰 m艂odej dziewczynie, czy jej przysz艂y m膮偶 ma jasne, czy mo偶e ciemne w艂osy, we w艂a艣ciwym czasie odbierzesz jej dziecko i pochowasz j膮, kiedy nadejdzie pora, ale to wszystko.

Prze艂kn臋艂am jej s艂owa, 偶uj膮c je jak pas sk贸ry. W ko艅cu uzna艂am, 偶e s艂aba wied藕ma jest lepsza ni偶 偶adna.

- Mog艂aby艣 przemieni膰 kogo艣? - zapyta艂am nagle.

Babcia 艣ci膮gn臋艂a brwi, jakby pr贸bowa艂a rozwik艂a膰 zagadk臋 dziwnego tropu kopyt.

- Nie wiem. My艣l臋, 偶e mog艂abym... Przypuszczam, 偶e jest na to spos贸b. Ale nie chcia艂bym by膰 t膮, kt贸ra podejmie pr贸b臋.

- Wi臋c zmie艅 si臋 sama! - krzykn臋艂am, chwytaj膮c jej ko艣ciste r臋ce. Przemie艅 si臋 w mysz i wysmyknij przez szpar臋 pod drzwiami albo w postaci ptaka wyle膰 przez kraty w oknie. Przynie艣 klucz i uwolnij mnie, a razem wr贸cimy na stepy, b臋dziemy je艣膰 jelenin臋 i ju偶 nigdy nie pomy艣limy o tym przekl臋tym lochu.

- Biedny ma艂y No偶u, czasami bywasz bezmy艣lna jak ska艂a - powiedzia艂a 偶yczliwie. - Je艣li stan臋 si臋 mysz膮, uciekn臋 i nie b臋d臋 my艣la艂a o niczym wi臋cej, jak o wypchaniu serem mojego szarego brzuszka. Zapomn臋 o tobie i ju偶 nigdy razem nie skosztujemy jeleniego mi臋sa. Poza tym musz臋 zabi膰, zanim pomy艣l臋 o myszach czy ptakach. A ty musisz urodzi膰.

Opowie艣膰 o ksi臋ciu i g臋si,
ci膮g dalszy

Wied藕ma umilk艂a. Noc wp艂yn臋艂a przez okna jej chaty jak jedwab odwijany z beli. G臋sta i czarna spowi艂a ich oboje. Ksi膮偶臋 czu艂 si臋 nieswojo, by艂 zmarzni臋ty i mia艂 um膮czone r臋ce, ale nie 艣mia艂 si臋 skar偶y膰.

Ju偶 jej nie s艂ysza艂, a jego rana zn贸w zacz臋艂a krwawi膰. Krew ws膮cza艂a si臋 w chleb, lecz on tego nie widzia艂. Trzaskaj膮cy ogie艅 skaka艂 jak pstr膮g, wype艂niaj膮c wn臋trze chaty zapachem zielonej sza艂wi i s艂odkiej trawy. Ksi臋ciu 艂zawi艂y oczy, cho膰 nie umia艂 powiedzie膰, co jest tego przyczyn膮: gryz膮cy dym czy mo偶e pogrzebane g艂臋boko wspomnienie, zbudzone przez rzucon膮 mimochodem wzmiank臋 o jego matce. Wspomnienie od wielu godzin ko艂ata艂o si臋 w jego g艂owie - b艂ysk pszenicznych w艂os贸w i trzepot skrzyde艂 w zakamarku pami臋ci.

Wszystko stawa艂o si臋 dziwne i trudne do prze艣ledzenia: le艣na 艣cie偶ka, kt贸ra przywiod艂a go do tego domu, warkocze s艂贸w lej膮cych si臋 jak atrament z ust s臋dziwej kobiety, pulsuj膮cy w nim strach, 偶e gdy opowie艣膰 dobiegnie ko艅ca, b臋dzie musia艂 ponie艣膰 kar臋 za zabicie g臋si - i wspomnienie, wspomnienie muskaj膮ce jego serce strasznymi szarymi skrzyd艂ami.

Prawd臋 m贸wi膮c, zatracony w opowie艣ci wied藕my niemal zapomnia艂 o istnieniu ptaka o per艂owych pi贸rach, kt贸remu skr臋ci艂 kark w promieniach poranka. Ale przypomnia艂 sobie, gdy spojrza艂 na r臋ce opr贸szone m膮k膮, sk膮pane w blasku ognia i cieniu; przypomnia艂 sobie, gdy zobaczy艂 krople ciemnej krwi w艣r贸d mia艂kiej bieli i na wilgotnej ranie. Ledwie przed chwil膮 - czy偶 nie? - opu艣ci艂 zamek ojca jak zbieg, zdecydowany nigdy tam nie powr贸ci膰. A teraz by艂 wi臋藕niem tylko par臋 mil za granicami kr贸lestwa, pasmo jego przygody zosta艂o uci臋te, zanim si臋 rozwin臋艂o. By艂 bezradny jak zaj膮c we wnykach, zagubiony na grz臋zawisku tego sykliwego g艂osu, w chacie cieni i ognia, ze zw艂okami dziewczyny-g臋si u艂o偶onymi pod 艣cian膮, blisko paleniska, 偶eby nie straci艂y ciep艂a.

A wied藕ma nagle wyrzek艂a imi臋 jego matki i te stare, zakazane sylaby na艂o偶y艂y si臋 na jej opowie艣膰. Oczywi艣cie historia ta nie mia艂a z nim nic wsp贸lnego, ale nie wiedzie膰 czemu wspomnienie matki sta艂o si臋 twardym 艂omem, kt贸rym wied藕ma powoli rozku艂a jego serce. Ledwo s艂ysza艂 ostatni fragment d艂ugiej opowie艣ci, po szyj臋 pogr膮偶ony w smutku, kt贸rego fale omywa艂y mu podbr贸dek.

Wied藕ma przekrzywi艂a g艂ow臋, obserwuj膮c ksi臋cia z umiarkowanym zaciekawieniem. Bez s艂owa uj臋艂a jego r臋k臋 i przycisn臋艂a d艂o艅 do czerwonych kikut贸w, tamuj膮c krwawienie. Natar艂a rany jakim艣 s艂odko pachn膮cym korzeniem, kt贸ry szczypa艂 zimnem.

- Trawa i li艣cie - parskn臋艂a.

Ksi膮偶臋 bez powodzenia pr贸bowa艂 si臋 u艣miechn膮膰. Wied藕ma spojrza艂a na niego, mru偶膮c dzikie oczy.

- Co to znaczy, ch艂opcze? Jeste艣 moim s艂ug膮, a jednak nie mo偶esz s艂ucha膰 mnie przez jeden wiecz贸r? Zamiast tego spowijasz si臋 we w艂asne k艂opoty jak w bel臋 we艂ny i marzysz, 偶e zdejm臋 je z twoich ramion.

- Moja matka - wymamrota艂 ksi膮偶臋. - Powiedzia艂a艣, 偶e zna艂a艣 moj膮 matk臋.

- A ty powiedzia艂e艣, 偶ebym o niej nie m贸wi艂a - przypomnia艂a gderliwie. - Doskonale, mam zatem zamilkn膮膰 i s艂ucha膰, jak morderca bije si臋 w piersi i wypluwa sw膮 偶a艂o艣膰 na moj膮 pod艂og臋? Twoja matka nie 偶yje, a ojciec wymaza艂 j膮 z pami臋ci 艣wiata. Czy trzeba wiedzie膰 co艣 wi臋cej o biednej kobiecie?

Jej g艂os trzasn膮艂 gro藕nie na ko艅cu pytania i ksi膮偶臋 drgn膮艂, zdumiony, jakie sprawy bez jego wiedzy musia艂y rozgrywa膰 si臋 w kr贸lestwie, skoro g艂臋boko w lesie spotka艂 wygnan膮 kobiet臋, kt贸ra zna艂a zmar艂膮 kr贸low膮. Och, imi臋 jego matki zosta艂o starannie zapisane w genealogicznych zwojach i nios艂o si臋 po kraju w pie艣niach, z kt贸rych wi臋kszo艣膰 s艂awi艂a jej d艂ugie pszeniczne w艂osy - ale zakazane by艂o w pokojach w艂adzy i w ka偶dym innym pokoju, do kt贸rego m贸g艂 wej艣膰 jego ojciec. A jednak wied藕ma j膮 zna艂a.

Potar艂a d艂ugie ko艣ciste palce z chrz臋stem, jakby ga艂臋zie ociera艂y si臋 na wietrze, i obdarzy艂a go u艣miechem spod zas艂ony brudnych siwych w艂os贸w.

- My艣lisz, 偶e jestem niegodziwa, prawda? Potw贸r, wybryk natury. Jak偶e jestem okrutna, trzymam ci臋 tutaj i gl臋dz臋 o zmar艂ej babce, kt贸ra ci臋 nic nie obchodzi. 艁udz臋 ci臋, odsuwaj膮c los, jaki ci zgotowa艂am, i dr臋cz臋 przypominaniem o matce. Wiedz, 偶e m贸wi臋 ci to wszystko nie bez powodu, dzieciaku z twarogiem miast m贸zgu. Czy nigdy nie mia艂e艣 guwernera? Nauczam martwej, nudnej historii, 偶eby艣 poj膮艂, dlaczego nogi przynios艂y ci臋 tutaj, nie do chaty jakiej艣 innej z艂amanej staruszki, i co zako艅czy艂e艣, skr臋ciwszy kark mojej c贸rce. Przesta艅 si臋 na mnie gapi膰 jak g艂upiec. S艂uchaj, bo inaczej niczego nie zrozumiesz, nawet swojej matki. A mo偶e mam ci臋 po prostu zabi膰 i dokona膰 zemsty? Z pewno艣ci膮 zaoszcz臋dzi艂oby mi to tchu, a w moim wieku ka偶dy dech jest nazwany i porachowany. Zabawiam ci臋 kosztem wielu liczb w zwoju oddech贸w, ch艂opcze; nie w贸d藕 mnie na pokuszenie. - Urwa艂a, krzywi膮c si臋, jakby naprawd臋 oblicza艂a si艂臋 swoich p艂uc. - I nigdy nie przypisuj niegodziwo艣ci kobiecie tylko dlatego, 偶e jest szpetna i nieprzymilna. Taka postawa nie przystoi ksi臋ciu.

G艂o艣no siorbn臋艂a herbat臋. Kiedy zn贸w si臋 odezwa艂a, jej g艂os z艂agodnia艂 ze szpica sztyletu do g艂adkiej, rozgrzanej przez d艂o艅 r臋koje艣ci.

- Ale widz臋, 偶e cierpisz, a to domena potwor贸w. Wleczesz za sob膮 trupa matki, kt贸ry zostawia wielk膮 bruzd臋 w ziemi. Je艣li wygrzebywanie tych starych ko艣ci jest dla ciebie na tyle wa偶ne, 偶eby niegrzecznie przerywa膰 kobiecie, kt贸ra od rana zd膮偶y艂a wzbogaci膰 si臋 o dwa palce, ch臋tnie pos艂ucham. Wszystko mi jedno. Wierz mi, nie b臋dzie ci l偶ej, gdy przepe艂ni膮 ci臋 ciep艂e uczucia do mnie, bo mog艂e艣 zrzuci膰 ci臋偶ar z serca. Mamy przed sob膮 wszystkie noce 艣wiata. M贸w o zmar艂ej w ciemno艣ciach, ch艂opcze, a ja zabior臋 jej cia艂o, je艣li chcesz si臋 go pozby膰.

Ksi膮偶臋 spojrza艂 na ni膮, skulony jak wych艂ostany pies, 偶ebra w nim trzaska艂y, jakby 艂upane tysi膮cami male艅kich oskard贸w. Nie m贸g艂 oddycha膰, serce t艂uk艂o mu si臋 w klatce piersiowej, gard艂o sta艂o w ogniu. Chcia艂 jej powiedzie膰, co wiedzia艂, wysi艂ek pali艂 mu dusz臋, lecz nie m贸g艂 wykrztusi膰 s艂owa.

A wied藕ma go wy艣mia艂a.

Nie by艂 to jednak 艣miech z艂o艣liwy, tylko starczy chichot, smutny, 艂agodny i przepojony wsp贸艂czuciem.

Pochyli艂a si臋, jej ruch przywodzi艂 na my艣l zamykaj膮ce si臋 wrota.

- Powiesz mu jej imi臋. Powiesz mu, gdy zn贸w go zobaczysz.

Po艂o偶y艂a tward膮 jak rzemie艅 d艂o艅 na jego czole, a drug膮 na ustach, obejmuj膮c jego g艂ow臋 jak ukochan膮 lalk臋. Leander chcia艂 jej nienawidzi膰, splun膮膰 na ni膮, ale gdy tylko poczu艂 such膮 sk贸r臋, spok贸j sp艂yn膮艂 na niego jak faluj膮ca rzeka, mi臋艣nie si臋 odpr臋偶y艂y i zn贸w m贸g艂 oddycha膰. Jej r臋ce, silne i ch艂odne, przypomina艂y 艂apy nied藕wiedzicy, kt贸ra ma pod opiek膮 m艂ode. Kiedy go pu艣ci艂a, wyprostowa艂 ramiona, szeroko otwieraj膮c oczy.

- Trawa i li艣cie? - szepn膮艂.

- No w艂a艣nie - odpar艂a.

I z ust ksi臋cia pop艂yn臋艂y s艂owa, kt贸re od dawna w nim rdzewia艂y:

- M贸j ojciec j膮 zabi艂. - Pokr臋ci艂 g艂ow膮. - Zdaje si臋, 偶e teraz 艂atwo to wyzna膰, nikt jednak o tym nie m贸wi. Nikt. By艂em niemowl臋ciem, gdy zmar艂a, ale piastunka opowiada艂a mi o niej setki razy, jakby 艣piewa艂a ko艂ysank臋. Chcia艂a, 偶eby wspomnienia sta艂y si臋 we mnie czym艣 podobnym do serca, nieusuwalnym i sta艂ym. Chcia艂a j膮 dla mnie zatrzyma膰 i szepta艂a t臋 sam膮 histori臋, powtarzan膮 bez ko艅ca. Pami臋tam jej w艂osy, otaczaj膮ce mnie jak las prostych, bia艂ych brz贸z, i jej ciemne oczy nade mn膮...

Opowie艣膰 piastunki

Twoja matka by艂a pi臋kniejsza ni偶 letnie s艂o艅ce, male艅ki. B臋d膮 ci m贸wi膰, 偶e nie, 偶e by艂a szpetna jak 偶abi prze艂yk, ale to k艂amstwo. Yaya m贸wi prawd臋 swoim ch艂opcom, zawsze i wci膮偶.

By艂a ca艂a z艂ota, mia艂a z艂ote w艂osy, sk贸r臋, nawet oczy, jak lwica. Nazywa艂a si臋 Helia, to imi臋 dobre jak ka偶de inne, kt贸re s艂ysza艂am.

Tw贸j ojciec jej strzeg艂, zazdrosny niczym szakal, i trzyma艂 j膮 zamkni臋t膮 w komnacie w wie偶y, ale s艂awa jej nies艂ychanej pi臋kno艣ci rozesz艂a si臋 po kraju. Urodzi艂e艣 si臋 nied艂ugo po 艣lubie - zwykle tak bywa, gdy 偶ona przypomina s艂o艅ce albo lwic臋 - i gdy wyskoczy艂e艣 z jej 艂ona, 艂atwo jak nic na 艣wiecie, szale艅czo ci臋 pokocha艂a. By艂e艣 tak ciemny, jak ona jasna, male艅ki ksi臋偶yc przy s艂o艅cu. S艂u偶y艂am jej w贸wczas jako pokojowa, a ona ja艣nia艂a 艣wiat艂em. M贸wi臋 ci, kochany kaczorku, czasami patrzenie na ni膮 sprawia艂o b贸l, gdy sta艂a w oknie wie偶y, trzymaj膮c ci臋 przy piersi. Jej w艂osy p艂on臋艂y 偶ywym ogniem. Zachodzi艂am w g艂ow臋, czy karmi ci臋 mlekiem, czy mo偶e s艂o艅ce sp艂ywa przez ni膮 prosto w twoje usta.

Ale pewnej nocy wymkn臋艂a si臋 z wie偶y. Ju偶 prawie wyros艂e艣 z pieluch, ale mia艂e艣 jeszcze dziecinny t艂uszczyk na puco艂owatych policzkach. Drepta艂e艣 po pustym pokoju - tw贸j ojciec nie da艂 jej nawet krzes艂a, przysi臋gam. Przez ca艂y dzie艅 sta艂a, a noc膮 k艂ad艂a si臋 na zimnych kamieniach, lecz nigdy nie s艂ysza艂am jej skargi. I nie mog臋 ci powiedzie膰, bo nie wiem, co robi艂a tamtej dziwnej nocy (mo偶ni nie m贸wi膮 nam, jak lubi膮 mie膰 zawi膮zane wst膮偶ki i zaparzon膮 herbat臋, i Yaya nie ma im tego za z艂e, ju偶 taka ich natura), ale gniew twojego ojca zachmurzy艂 niebo o z艂otym poranku i wstrz膮sn膮艂 strzech膮 na dachu.

Obaj ze starym wr贸偶bit膮 szaleli w zamku jak niszczycielska wichura, obwiniaj膮c mnie, 偶e j膮 wypu艣ci艂am, jakby kr贸lowa nie mog艂a robi膰, co sobie za偶yczy. Kr贸l 艣cisn膮艂 moj膮 r臋k臋 w palcach silnych jak 偶elazne kajdany i powl贸k艂 mnie po skrzypi膮cych schodach do wie偶y, gdzie sta艂a twoja matka, uosobienie spokoju, a ty spa艂e艣 w jej ramionach bez jednej troski w g艂owie. Patrzy艂a na twojego ojca wzrokiem nasyconej tygrysicy, jej z艂ote oczy p艂on臋艂y z nienawi艣ci i szcz臋艣cia.

Nie zapomn臋 tego spojrzenia, za wszystkie jab艂ka z najwi臋kszego sadu. Helia nienawidzi艂a kr贸la i taka jest prawda; zapytasz go, kiedy doro艣niesz, i zobaczysz, czy nazwie Yay臋 k艂amczyni膮. Zbudzi艂e艣 si臋 z krzykiem, gdy ojciec wyrwa艂 ci臋 z jej ramion i wepchn膮艂 w moje, a potem uderzy艂 twoj膮 matk臋 tak mocno, 偶e wyplu艂a z膮b na pod艂og臋 - jak ci si臋 to podoba? Lecz ona nawet nie mrugn臋艂a i ten straszny ogie艅 ani na chwil臋 nie przygas艂 w jej oczach. On sykn膮艂 na ni膮, m贸wi膮c dziwne, mroczne, czarne s艂owa:

- Kobieto, nigdy wi臋cej nie zrobisz ze mnie g艂upca. Powinienem poder偶n膮膰 ci gard艂o, gdy tylko ci臋 zobaczy艂em.

- Zapewne masz racj臋 - wymrucza艂a twoja matka.

Wtedy kr贸l pokaza艂 z臋by w u艣miechu, a ja zacz臋艂am si臋 ba膰, 偶e w sercu mojego pana tai si臋 jaka艣 zgnilizna, nic jednak nie powiedzia艂am. S艂uga nie odzywa si臋 bez pytania, a kto pyta艂 Yay臋 o co艣kolwiek poza tym, kiedy podana zostanie kolacja?

- Pami臋tasz? - splun膮艂. - Twoja 艣mier膰 b臋dzie nauk膮 dla twojego syna.

U艣miechn臋艂a si臋 strasznie do jego purpurowej twarzy i szepn臋艂a g艂osem s艂odkim jak 艣mietanka:

- M贸j syn si臋 nauczy, m贸j m臋偶u. Nauczy.

Zabili j膮 nazajutrz rano. Nie mog艂am zgadn膮膰, dlaczego ani za jak膮 zbrodni臋, ale zosta艂a stracona jak z艂odziej przy艂apany z ose艂k膮 mas艂a. By艂am tam, na dziedzi艅cu, i mia艂am ci臋 przy sobie, i jako dobra piastunka odwr贸ci艂am twoj膮 twarz w ostatniej chwili.

Przed 艣witem, w sennej szaro艣ci, tw贸j ojciec wywl贸k艂 z zamku Heli臋, ubran膮 w prost膮 bia艂膮 koszul臋, z w艂osami p艂on膮cymi we mgle niczym ogie艅. By艂 tam ten pomylony stary kuglarz w pi臋knych niebieskich szatach, ale nie wyrzek艂 s艂owa - s艂uga nigdy nie odzywa si臋 niepytany i przez ca艂y czas tylko u艣miecha艂 si臋 艂agodnie. Kr贸l rzuci艂 tw膮 biedn膮 rodzicielk臋 na stos 艣wie偶o zr膮banych k艂贸d i przywi膮za艂 j膮 szorstkimi linami. Nie szamota艂a si臋, nawet gdy 艣ci膮gn膮艂 sznury tak mocno, 偶e przeguby sp艂yn臋艂y krwi膮. Kiedy jednak zobaczy艂a ciebie... Ha, 偶adna matka nie ma w sobie do艣膰 si艂y, by robi膰 oboj臋tn膮 min臋, gdy dziecko patrzy na jej 艣mier膰 na stosie. Zap艂aka艂a wtedy i krzykn臋艂a, pr贸buj膮c wyci膮gn膮膰 r臋ce do ciebie, do swojego patrz膮cego ciekawie kurczaczka, cho膰 nie b艂aga艂a o 偶ycie, nie, ani razu.

Chcia艂am jej pom贸c, Yaya bardzo chcia艂a, lecz sp艂on臋艂abym wraz z ni膮, a w贸wczas zosta艂by艣 sam, bez nikogo, kto by ci臋 kocha艂 i stan膮艂 pomi臋dzy tob膮 a zgnilizn膮 w twoim ojcu.

Kr贸l wyj膮艂 d艂ugi n贸偶, obci膮艂 jej wspania艂e w艂osy i poda艂 je g艂upiemu czarodziejowi. Obaj stali nad ni膮 przez chwil臋, a twarz twego ojca ciemna by艂a jak brud. Potem kr贸l wielk膮 trzaskaj膮c膮 pochodni膮 podpali艂 ga艂臋zie jesionu i d臋bu. Helia wci膮偶 krzycza艂a, i by艂o to straszne, straszne zawodzenie, jak pie艣艅, przera偶aj膮ca pie艣艅 艣mierci p艂yn膮ca ze szpiku ko艣ci, a ty p艂aka艂e艣 coraz g艂o艣niej, przera偶ony tym wysokim, 艣piewnym lamentem. Ogie艅 lizn膮艂 jej stopy i zacz膮艂 po偶era膰 sukni臋; roz艣wietli艂 jej g艂ow臋 jak czo艂o anio艂a.

Teraz pos艂uchaj, twoja Yaya nie k艂amie, bez wzgl臋du na to, co m贸wi膮 ci przy kolacji, wi臋c s艂uchaj, kiedy m贸wi臋, co widzia艂am na w艂asne oczy. Gdy czerwie艅 ognia spowi艂a j膮 ca艂膮, przez ta艅cz膮ce p艂omienie ujrza艂am, 偶e twoja matka si臋 zmienia. Jej w艂osy ze z艂otych zrobi艂y si臋 czarne, kszta艂t jej cia艂a falowa艂 w gor膮cu, raz wygl膮da艂a jak znana mi Helia, a raz jak kto艣 inny, kto艣 brzydki, straszny i mroczny jak nic innego pod s艂o艅cem.

Powiedz膮 ci, 偶e Yaya straci艂a rozum, 偶e pije za du偶o pod艂ego czerwonego piwa, ale my艣l臋, 偶e czarnoksi臋偶nik te偶 to zobaczy艂, bo jego oczy zrobi艂y si臋 z艂e. Przegna艂 nas wszystkich z zimna, m贸wi膮c, 偶e kto艣 przyjdzie uprz膮tn膮膰 ko艣ci, 偶e dziecko nie powinno patrze膰 - powiedzia艂am mu od razu, 偶e gdyby tego nie chcia艂, nie kaza艂by wywleka膰 ci臋 z 艂贸偶ka, lecz wylenia艂y stary marabut zlekcewa偶y艂 mnie, jak zawsze.

Ale, moja kochana kluseczko, jej krzyk p艂yn膮艂 za mn膮, drapa艂 moje plecy, a w tle, przysi臋gam, s艂ysza艂am szelest, 艂opot, trzepotanie, g艂o艣ne, coraz g艂o艣niejsze, a偶 w ko艅cu zakry艂am uszy, gdy ucieka艂am od niej, od twojej matki p艂on膮cej jak kawa艂 mi臋sa.

Opowie艣膰 o ksi臋ciu i g臋si,
ci膮g dalszy

- To wszystko? - zapyta艂a wied藕ma znudzonym tonem.

Ksi膮偶臋 dr臋two pokiwa艂 g艂ow膮, cho膰 drobna, wyrachowana my艣l zal臋g艂a si臋 w jego sercu, jakby wpad艂 w krzakach na trop jelenia, kt贸rego, czego by艂 pewien, zdo艂a upolowa膰, je艣li tylko podkradnie si臋 w ciszy.

N贸偶 poprawi艂a si臋 na okrytym futrem sto艂ku i podj臋艂a swoj膮 opowie艣膰.

Opowie艣膰 wied藕my,
ci膮g dalszy

Czas w lochach p臋dzi艂 jak o艣mionogi lampart - nie mog艂y艣my go zobaczy膰, nie s艂ysza艂y艣my, jak przechodzi, lecz mimo to podkrada艂 si臋 na c臋tkowanych 艂apach i nas po偶era艂 w ca艂o艣ci. Zrobi艂am si臋 okr膮g艂a niczym ksi臋偶yc w pe艂ni, cho膰 r臋ce mia艂am suche jak ga艂膮zki brzozy, a policzki zapadni臋te. G艂贸d i ciemno艣膰 nie odst臋powa艂y nas jak zatroskane nia艅ki.

I pewnej nocy leg艂am na sple艣nia艂ej s艂omie, w艣r贸d szybkich, piszcz膮cych szczur贸w, 偶eby urodzi膰 dziecko. Babcia trzyma艂a mnie w gnie藕dzie swoich r膮k i n贸g, obejmowa艂a mnie pod kamienn膮 艣cian膮, przyciska艂a sw膮 twarz do mojej, szepta艂a, podczas gdy ja j臋cza艂am i ociera艂am czarne od brudu 艂zy. Pomarszczon膮 d艂oni膮 g艂adzi艂a m贸j brzuch, koli艣cie, na wz贸r kr膮偶膮cych przed odlotem ptak贸w.

B贸l tworzy艂 sw贸j w艂asny 艣wiat, w艂asny pejza偶 wymalowany czerwieni膮, czerni膮 i b艂yskami rozchwianej bieli. Krzycza艂am - ale wszyscy krzycz膮 w wi臋zieniu. Przeklina艂am wszystko, co przysz艂o mi na my艣l - ale w wi臋zieniu kl膮twy powszechne s膮 jak gangrena. Pot zlepi艂 mi w艂osy, moje bose stopy 艣lizga艂y si臋 po pod艂odze, gdy wierzga艂am i miota艂am si臋 jak chora ropucha. Moje cia艂o rozdziera艂o si臋 偶ywcem. Krzycza艂am i krzycza艂am. Uczepi艂am si臋 babci, a ona odwzajemnia艂a u艣cisk, pr贸buj膮c mnie uspokoi膰, poszturchuj膮c mnie lekko jak wilczyca swoje szczeni臋 w 艣niegu.

Nie czu艂am jej dotyku, czu艂am tylko, 偶e rozpadam si臋 na kawa艂ki.

Ale moja c贸rka przysz艂a na 艣wiat ca艂a i zdrowa, ze strzech膮 czarnych w艂os贸w i spokojnymi czarnymi oczami. Trzyma艂am j膮 w ramionach, mokre, trz臋s膮ce si臋 cia艂ko zrodzone w ciemno艣ciach daleko od naszego domu. Ko艂ysa艂am j膮 bez jednego s艂owa, w tej chwili wolna od rozpaczy.

A potem g艂os mojej babci w艣lizn膮艂 si臋 we mnie niczym ig艂a w p艂贸tno.

- Nie mo偶emy jej zatrzyma膰, No偶u, musisz wiedzie膰, 偶e nie mo偶emy jej zatrzyma膰.

Skuli艂am si臋 i mocno przytuli艂am c贸rk臋. Babcia uciszy艂a mnie i zn贸w zacz臋艂a g艂aska膰 jak dziecko ze st艂uczonym palcem.

- Nie prze偶yje. Kr贸l ka偶e zabi膰 male艅stwo, o ile nie umrze tu z g艂odu. Nie mo偶e zosta膰 z nami. Wiesz o tym, po prostu nie chcesz wiedzie膰 偶adna matka nie pragnie takiej wiedzy.

Wstydz臋 si臋 艂ez wylanych tamtej nocy, gor膮cych i g臋stych, kapi膮cych jak wosk ze 艣wiec w tysi膮cu 艣wi膮ty艅, ciekn膮cych bez ko艅ca.

- Nie, nie, ona jest moja! Ju偶 j膮 kocham. Gdyby艣 ty j膮 kocha艂a, nie prosi艂aby艣, 偶ebym si臋 jej wyrzek艂a. Nie oddam jej, nie oddam! - Spojrza艂am na ni膮 bezradnie. - Nawet nie ma imienia!

Babcia by艂a pomarszczona z b贸lu - jej twarz przypomina艂a ksi臋g臋 czytan膮 zbyt cz臋sto, wertowan膮 przez niedelikatne r臋ce. Ona wzruszy艂a ramionami, wiedz膮c, 偶e potrafi臋 by膰 uparta, i po raz pierwszy odesz艂a ode mnie w g艂臋boki mrok, skuli艂a si臋 w dalekim k膮cie celi, przycisn臋艂a kolana do piersi na stosie zaple艣nia艂ych ko艣ci. Po chwili us艂ysza艂am jej pochrapywanie.

Nast膮pi艂y tygodnie milczenia. By艂am jak wrzucona do zimnej wody bez odrobiny powietrza w p艂ucach. Babcia nie chcia艂a ze mn膮 rozmawia膰, a ja po raz pierwszy poczu艂am si臋 naprawd臋 uwi臋ziona. Kuca艂y艣my w osobnych k膮tach lochu jak zapa艣nicy przed walk膮. Opiekowa艂am si臋 c贸reczk膮 najlepiej, jak umia艂am, jej g艂odne usteczka szarpa艂y moje piersi, jej g艂odne krzyki szarpa艂y moje uszy. Zm臋czy艂a mnie, och, jak ona mnie zm臋czy艂a! Mog艂am tylko drzema膰 jak chory kot - kamienie nie s膮 ko艂ysk膮, nie s膮 艂贸偶kiem, a ja nie mia艂am ko艅skiego mleka, 偶eby nauczy膰 j膮 jego smaku, ani stepowej trawy, 偶eby nauczy膰 j膮 jej mi臋kko艣ci. Wiedzia艂am, 偶e nigdy nie pozna tego, co ja zna艂am.

Jej czarne oczy zawsze by艂y otwarte w ciemno艣ci, jej sk贸ra zawsze by艂a blada i lepka. Dr偶a艂a, tak bardzo dr偶a艂a w wilgoci, chuda i zmarzni臋ta, chuda jak patyczek. Karmi艂am j膮 z p艂aczem, ko艂ysz膮c si臋 pod o艣lizg艂膮 艣cian膮. Nigdy nie p艂aka艂a, tylko patrzy艂a na mnie tymi pustymi czarnymi oczami.

- Orle Gniazdo - wyszlocha艂am pewnej nocy w cienie, gdzie kuca艂a babcia. - Nazw臋 j膮 Orle Gniazdo.

- Pe艂ne nadziei imi臋 dla dziewczyny, kt贸ra prawdopodobnie nigdy nie zobaczy 艣wiat艂a dnia, a co dopiero wysokiego gniazda w艣r贸d o艣nie偶onych szczyt贸w.

Pog艂adzi艂am mi臋kki policzek c贸reczki, zupe艂nie bez koloru, tylko z p艂ytk膮 szaro艣ci膮 pod sk贸r膮. Si臋gn臋艂a ustami do mojego palca, a ja po raz tysi臋czny zacz臋艂am p艂aka膰. Wtedy by艂am tak bardzo zm臋czona p艂aczem. Mleko i 艂zy wyp艂ywa艂y ze mnie codziennie i codziennie my艣la艂am, 偶e nie zosta艂a ju偶 we mnie kropelka wilgoci, ale codziennie zn贸w p艂aka艂am i dawa艂am jej pokarm.

- Nie mog臋, babciu, nie mog臋. Chcesz, 偶ebym u艣mierci艂a j膮 jak konia ze strzaskan膮 nog膮. Nie mog臋. Nawet gdyby tak by艂oby dla niej lepiej, nie mog臋, nie mog艂abym nawet nie podej艣膰 do niej, gdy p艂acze. Jej p艂acz jest hakiem, kt贸ry chwyta mnie za gard艂o i ci膮gnie.

- Male艅ka, o co艣 takiego nigdy bym nie poprosi艂a. Jak mo偶esz tak my艣le膰? S艂uchaj mnie, cho膰 klekocz臋 niby skorupa 偶贸艂wia rzucana z kamienia na kamie艅. Mo偶emy jej da膰 co艣 lepszego ni偶 艣mier膰, i z pewno艣ci膮 lepszego od tego, co mo偶emy zrobi膰 dla siebie. No偶u, daj mi j膮; uwierz, moja opowie艣膰 nie by艂a bez sensu. Chcesz nazwa膰 j膮 Orlim Gniazdem? Dobrze. Zobaczymy, co mo偶emy zrobi膰, 偶eby mia艂a w艂asne gniazdo.

Musia艂a wyrwa膰 c贸rk臋 z moich ramion jak klejnot z oprawy i u艣miechn臋艂a si臋 ze smutkiem, do lekkiej jak pi贸rko prawnuczki, dotykaj膮c jej po raz pierwszy od chwili, gdy wyj臋艂a j膮 z mojego cia艂a. Po艂o偶y艂a dziecko na 艂achmanach, jakie zdo艂a艂y艣my zebra膰, 偶eby chroni膰 je przed zimnem pod艂ogi. Orle Gniazdo zanios艂a si臋 p艂aczem, wci膮gaj膮c pot臋偶ne hausty lodowatego powietrza i szlochaj膮c do stropu.

Babcia zacz臋艂a przygotowania - do czego, nie umia艂am zgadn膮膰 - zamykaj膮c oczy jak kurtyny w drzwiach i ka偶膮c mi zrobi膰 to samo.

Nie widzia艂am w tym sensu. Zna艂am si臋 tylko na zabijaniu jeleni i uje偶d偶aniu konia, na opatrywaniu gnij膮cych ran i nastawianiu ko艣ci. Skoro nie zamierza艂y艣my zabi膰 mojego dziecka, nie mog艂am s艂u偶y膰 pomoc膮. Babcia powiedzia艂a mi, co nam pozosta艂o. Trawa i li艣cie. Moja male艅ka c贸reczka g艂o艣no zawodzi艂a, p艂osz膮c karaluchy i paj膮ki, kt贸re rado艣nie pe艂za艂y po naszej celi. Pragn臋艂am utuli膰 j膮 i przystawi膰 do piersi, mimo 偶e wysch艂a i bardzo wym臋czona by艂a ta pier艣.

Babcia opu艣ci艂a palce nad powa偶n膮 twarzyczk膮 Orlego Gniazda.

- Nie... nie jestem pewna, czy si臋 uda. - Chrz膮kn臋艂a. - Nigdy tego nie robi艂am, a Wilczyca mi nie powiedzia艂a, czy wolno. Dziura nie jest niczym wi臋cej, jak pust膮 przestrzeni膮, ale wype艂niona dziura jest Gwiazd膮. Ja jestem pe艂na, ona za艣 jest pusta. To powinno wystarczy膰.

Nigdy nie s艂ysza艂am, by babcia w膮tpi艂a w co艣kolwiek pod czerwonym s艂o艅cem. Gdyby powiedzia艂a, 偶e jeden kr贸lik wystarczy do nakarmienia 艣wiata, skin臋艂abym g艂ow膮 i zaj臋艂a si臋 zdejmowaniem sk贸rki.

Babcia schyli艂a g艂ow臋 do pod艂ogi jak gdyby w modlitwie i powoli uderzy艂a w ni膮 czo艂em, potem drugi raz i trzeci, coraz mocniej. Pr贸bowa艂am j膮 z艂apa膰 i powstrzyma膰, ale odepchn臋艂a mnie na bok i robi艂a swoje, bij膮c twarz膮 w kamienie. Ros艂a pod ni膮 ciemna, wilgotna plama, a trzask ko艣ci o kamie艅 sta艂 si臋 g艂o艣ny i brzydki, zanim w ko艅cu przesta艂a i podnios艂a g艂ow臋.

Twarz mia艂a zakrwawion膮, tak, ale w艣r贸d smug krwi widnia艂y smugi srebra, srebrnego 艣wiat艂a, jak pasma siwizny we w艂osach m艂odej kobiety. 艢wiat艂o pokrywa艂o jej policzki, sp艂ywa艂o z oczu, kapa艂o z podbr贸dka. Dotkn臋艂a d艂oni膮 czo艂a, kt贸re zmieni艂o si臋 w miazg臋 i widz膮c 艣wiat艂o na palcach, sk艂oni艂a g艂ow臋 nad ustami mojej c贸rki.

Orle Gniazdo z pocz膮tku chyba by艂o zdezorientowane, ale srebro przemieszane z czerni膮 艣cieka艂o do jej ust, a jej nigdy nie trzeba by艂o namawia膰 do ssania. Przycisn臋艂a wargi do czo艂a babci i klepa艂a drobnymi pi膮stkami jej w艂osy z uciech膮 g艂odnego niemowl臋cia. Wp艂yn臋艂o w ni膮 艣wiat艂o i krew, wszystko razem, i moja c贸rka zaja艣nia艂a w ciemno艣ciach.

Babcia odsun臋艂a si臋 i wytar艂a jej buzi臋 jak ka偶demu innemu dziecku. Po艂o偶y艂a r臋ce na biednym, bladym cia艂ku i mocno zacisn臋艂a powieki, oddychaj膮c ci臋偶ko i chrapliwie, ugniataj膮c palcami moje dziecko, jakby formowa艂a je niczym glin臋.

Orle Gniazdo powoli si臋 zmienia艂a. Jej stopy spowite ksi臋偶ycowym 艣wiat艂em zdawa艂y si臋 roztapia膰, jej r臋ce sp艂aszczy艂y si臋 jak arkusze papieru bez 艣ladu atramentu. Pi贸ra poros艂y j膮 jak jedwabiste w艂osy, pierwsze delikatne, zawini臋te w d贸艂, a potem silne szare lotki, wyko艅czone czerni膮 na skrajach, barwy srebrnej nici uprz臋dzonej na kryszta艂owym kole. Jej usta, milcz膮ce jak gdyby w zdumieniu, wyd艂u偶y艂y si臋 we wdzi臋czny dzi贸b.

Tylko jej oczy pozosta艂y takie same, czujne, koloru g艂az贸w na dnie jeziora.

Podskoczy艂a - moja c贸rka, teraz 艣liczna g膮ska - i puszystym 艂ebkiem tr膮ci艂a moj膮 r臋k臋. Wci膮偶 by艂a taka male艅ka. Pochyli艂am si臋 i poca艂owa艂am jej pi贸ra, czuj膮c, jak moje serce usycha niczym martwy g艂贸g.

Zanios艂y艣my Orle Gniazdo do zakratowanego okna i stoj膮c chwiejnie na stosie ko艣ci, przecisn臋艂y艣my jej drobne cia艂o za pr臋ty.

- W tym kraju s膮 setki stad g臋si, No偶u. Dop贸ki nie doro艣nie, ka偶de si臋 ni膮 zajmie. Tak b臋dzie najlepiej. Nasz los b臋dzie znacznie gorszy. Le膰, ptaszyno.

Orle Gniazdo patrzy艂a na mnie d艂ug膮 chwil臋, jej czarne oczy l艣ni艂y w lodowatym wietrze. Potem odwr贸ci艂a si臋 i skoczy艂a z na wp贸艂 pogrzebanego okna w wysok膮 traw臋. By艂o ciemno i gwiazdy wypala艂y dziurki w czerni. Patrzy艂am, jak moja c贸rka z jednej ciemno艣ci wkracza w drug膮 ciemno艣膰.

Trzy dni po odej艣ciu Orlego Gniazda wielkie 偶elazne drzwi, oddzielaj膮ce wilgotne lochy od komnat zalanych blaskiem 艣wiec, otworzy艂y si臋 z impetem, kt贸ry wstrz膮sn膮艂 kamiennymi posadami zamku. Silne r臋ce pochwyci艂y babci臋 i mnie, siniacz膮c nas i drapi膮c, i powlok艂y po spiralnych schodach, kt贸rymi zosta艂am zniesiona na d贸艂 tak dawno temu, 偶e wydawa艂am si臋 ju偶 inn膮 kobiet膮. Nasze oczy nie mog艂y przywykn膮膰 do 艣wiat艂a, wszystko sk膮pane by艂o w bieli i 偶贸艂ciach.

Gdy stan臋艂y艣my przed kr贸lem, z pocz膮tku nie mog艂y艣my na niego patrze膰, bo razi艂o nas s艂o艅ce l艣ni膮ce na z艂otej koronie i na wysadzanym klejnotami kaftanie. Oczywi艣cie, taki w艂a艣nie mia艂 zamiar. P贸藕niej si臋 dowiedzia艂am, 偶e rzadko nosi艂 regalia w czasie audiencji. G艂os zabra艂 wysoki m臋偶czyzna o falistych, spl膮tanych w艂osach, szarych jak 艂upek i spadaj膮cych do bioder. Nosi艂 szerok膮, skr臋con膮 艣rubami obro偶臋, kt贸ra muska艂a tkanin臋 jego niebiesko-br膮zowej szaty.

- Zosta艂y艣cie przywiedzione na s膮d przed oblicze Jego Wysoko艣ci, Kr贸la O艣miu Kr贸lestw i Zarz膮dcy Wschodnich Krain, Autokraty Zjednoczonych Plemion, Pana Tysi膮ca Jaski艅, 艢wi臋te Naczynie, kt贸re posiada wszystko ponad i pod ziemi膮. Oto wasz s臋dzia.

Wtedy dostrzeg艂am w blasku ch艂贸d oczu kr贸la, lodowaty ch艂贸d. Herold mia艂 okrutne usta; zwr贸ci艂 je ku mnie, 艣ci膮gaj膮c grube wargi, gdy przygl膮da艂 si臋 mojemu wyniszczonemu cia艂u. Babcia sta艂a obok mnie sztywno jak naje偶ony pies; rozpozna艂a w nim swego potencjalnego pana - Omira, nadwornego czarnoksi臋偶nika, kt贸ry sta艂 zawsze przy uchu kr贸la. Jeszcze zanim zwleczono mnie po kamiennych schodach, spr贸bowa艂, bez powodzenia, nagi膮膰 babci臋 w kszta艂t zgodny ze swoim 偶yczeniem, jakby by艂a upart膮 desk膮 z jesionu.

- Dopu艣ci艂y艣cie si臋... - Jego g艂os przy pomin膮艂 olej sp艂ywaj膮cy po jedwabiu, i budzi艂 md艂o艣ci. - Dopu艣ci艂y艣cie si臋 zdrady, moje bystre dziewcz臋ta. Dla zamkni臋tych pod ziemi膮 to nie byle jaki wyczyn, ale wy艣cie dopi臋艂y swego. Uknu艂y艣cie intryg臋, kt贸ra pozbawi艂a kr贸la jego prawowitej w艂asno艣ci. Co wi臋cej, rzeczona w艂asno艣膰 nie by艂a 艂upem wojennym, ale przysz艂a na 艣wiat w granicach Jego Wysoko艣ci - w jego murach! - wi臋c wchodzi艂a w sk艂ad jego maj膮tku.

Czarnoksi臋偶nik potar艂 d艂ugie palce, jakby t臋tni艂 w nich jaki艣 sekretny b贸l. Babcia odpowiedzia艂a spokojnie, jej g艂os by艂 pusty jak wydmuszka, wolny od strachu.

- Mo偶e podejdziesz do mnie, Omirze Douliosie, i wyt艂umaczysz mi, jakim prawem moja prawnuczka mia艂aby by膰 w艂asno艣ci膮 tej unurzanej w b艂ocie 艣wini?

Czarnoksi臋偶nik si臋 wzdrygn膮艂, ale szybko opanowa艂.

- Jak blisko, kobieto? Na tyle blisko, 偶eby艣 mog艂a wsun膮膰 mi n贸偶 pod 偶ebra? Nie s膮dz臋. Nie potrzebuj臋 dowod贸w, wystarcz膮 twoje s艂owa, 偶e masz prawnuczk臋. - Skierowa艂 na mnie pal膮ce spojrzenie, kt贸re przywar艂o do mojej sk贸ry i pozbawi艂o mnie si艂. - Ta klacz si臋 o藕rebi艂a. Gdzie 藕rebi臋?

Chcia艂am si臋 odezwa膰, zaprotestowa膰, lecz babcia mnie uciszy艂a, 艣ciskaj膮c moj膮 r臋k臋.

- W ten spos贸b te偶 nie dostaniesz tego, czego pragniesz. Ona nie jest dla ciebie - sykn臋艂a.

I wtedy czarodziej zbli偶y艂 si臋 o krok.

- Dostan臋, ty zasuszona stara ko艣ci na zup臋. Dostan臋.

Jeden krok wystarczy艂. Z krzykiem nied藕wiedzia przeszytego w艂贸czni膮 babcia roze艣mia艂a mu si臋 w twarz, wyci膮gaj膮c srebrny n贸偶 z ko艣cian膮 r臋koje艣ci膮, ukryty w fa艂dach z艂achmanionej sukni. N贸偶 trafi艂 w cel i wyrysowa艂 czerwon膮 kres臋 na gardle czarnoksi臋偶nika.

Opowie艣膰 o ksi臋ciu i g臋si,
ci膮g dalszy

Ogie艅 wygas艂 i ksi膮偶臋 siedzia艂 w ciemno艣ci, patrz膮c na d艂onie, kt贸rych nie widzia艂. Wied藕ma delikatnie dotkn臋艂a zmarszczonej blizny na czole, kt贸ra wi艂a si臋 w p臋tlach jak w膮偶 morski. U艣miechn臋艂a si臋 ponuro, jej usta wykrzywi艂y si臋 w podobnej linii.

Oskar偶enie le偶a艂o pomi臋dzy nimi na stole, t艂uste i okropne, naje偶one czarnymi kolcami i g臋ste od dymu. Wied藕ma nic nie m贸wi艂a, a Leander stara艂 si臋 nie patrze膰 na zw艂oki pokryte sadz膮 i ros膮, oparte o kominek jak 艣wie偶o 艣ci臋te drzewo.

- Nie wiedzia艂em - szepn膮艂. - Nie mog艂em wiedzie膰. Bo sk膮d? By艂a tylko ptakiem. Nie chcia艂em... - Zniszczy艂 jedyn膮 warto艣ciow膮 rzecz, jak膮 zobaczy艂 w czasie swej wyprawy.

Wied藕ma nakry艂a d艂o艅mi jego dr偶膮c膮 r臋k臋. Jej g艂os brzmia艂 艂agodnie i 偶yczliwie - na tyle 艂agodnie i 偶yczliwie, na ile to mo偶liwe u wied藕my.

- Gdyby艣 pope艂ni艂 mord z rozmys艂em, m贸j pi臋kny ch艂opcze, zjad艂abym twoj膮 w膮trob臋 i u艣miecha艂a si臋 w czasie posi艂ku.

Ksi膮偶臋 Leander popatrzy艂 na N贸偶 z nag艂ym 偶arem w oczach.

- Ale musi by膰 jaki艣 spos贸b, 偶eby j膮 o偶ywi膰! Musi by膰. Jeste艣 wied藕m膮. Ja jestem ksi臋ciem. We wszystkich ksi膮偶kach, w kt贸rych pojawia si臋 wied藕ma i ksi膮偶臋, zawsze jest jaki艣 spos贸b. - Chwyci艂 brzeg sto艂u i pochyli艂 si臋 w stron臋 staruchy. - Powiedz mi, jak to zrobi膰, a ja j膮 ocal臋. To w艂a艣nie powinien robi膰 ksi膮偶臋, ratowa膰 panny. B艂agam ci臋, wy艣lij mnie na najdalsz膮 czap臋 lodu albo na najszersze moczary, a p贸jd臋 bez wahania, je艣li to wr贸ci jej 偶ycie.

Wied藕ma u艣miechn臋艂a si臋 szczerze, czule, jak doros艂y wilk do szczeni臋cia.

- Mo偶e. Jak powiadasz, to najwa偶niejsza rzecz, do jakiej nadaj膮 si臋 ksi膮偶臋ta.

Umilk艂a. Zabra艂a ciasto ze sto艂u, zagniecione z m膮ki, krwi i 艂ez, i wsun臋艂a do wielkiego pieca.

- Jak uciek艂a艣 z zamku? - zapyta艂 ksi膮偶臋 nagle, czujny jak kot.

- Zosta艂am wyp臋dzona - odpar艂a kr贸tko, przesuwaj膮c niekszta艂tny bochenek po 偶elaznej kracie.

Leander dostrzeg艂 w g艂臋bi oczu No偶a reszt臋 opowie艣ci, pi臋trz膮c膮 si臋 jak grube zwoje pergaminu. Ale r贸wnie wyra藕nie zobaczy艂, 偶e powiedzia艂a mu wszystko, co chcia艂a powiedzie膰.

- Nie musisz wiedzie膰 nic wi臋cej tylko, jakie z艂o twoja rodzina wyrz膮dzi艂a mojej. Ona by艂a z nas ostatnia, ostatnie dziecko tej biednej dziewczyny, kt贸ra kuli艂a si臋 w swoim namiocie, gdy m臋偶czy藕ni zarzynali gwiazdy. Teraz nie 偶yje i ju偶 nigdy nas wi臋cej nie b臋dzie. Tak wygl膮da prawda, kt贸r膮 mo偶esz trzyma膰 w r臋ce niczym suszon膮 na s艂o艅cu ceg艂臋. Ma ci臋偶ar, ma kszta艂t. Nie potrzebujesz wiedzie膰 nic wi臋cej, 偶eby ocali膰 moj膮 c贸rk臋.

- A wi臋c jest spos贸b. Co musz臋 zrobi膰? - Ksi膮偶臋 przeszy艂 j膮 tym szczerym spojrzeniem, kt贸re maj膮 wszyscy ksi膮偶臋ta.

Wied藕ma chrz膮kn臋艂a, patrz膮c na niego w sk膮pym 艣wietle.

- Trzeba owin膮膰 j膮 w sk贸r臋 leukrotty pod nowym ksi臋偶ycem. Istnieje mo偶liwo艣膰, cho膰 nie ma pewno艣ci, 偶e to j膮 o偶ywi. - Na pr贸偶no czeka艂a na odpowied藕. - No nie, ch艂opcze. Czy艣 ty naprawd臋 nigdy nie widzia艂, co jest za murami zamku? Leukrotta to straszna bestia, kt贸ra mieszka na Ponurych Moczarach. Barwy skrzepni臋tej krwi, jest w po艂owie jeleniem, w po艂owie koniem, wielko艣ci przy膰miewaj膮cej ich obu, z paszcz膮, kt贸ra rozci膮ga si臋 od ucha do ucha, i zamiast z臋b贸w ma dwa rz臋dy litej ko艣ci. Jest przera偶aj膮ca, mo偶esz mi wierzy膰.

- Nie boj臋 si臋! - krzykn膮艂 ksi膮偶臋, niemal si臋 potykaj膮c, przepe艂niony ch臋ci膮 podj臋cia ka偶dego wyzwania dla ocalenia pi臋knej ptasiej panny i wybielenia imienia rodziny.

- Czekaj, ch艂opcze. Nie rozumiesz. Opowiem ci o innym ksi臋ciu, kt贸ry poszed艂 si臋 zmierzy膰 z leukrott膮...

Opowie艣膰 o innym ksi臋ciu

Dawno temu przystojny ksi膮偶臋 ruszy艂 ratowa膰 niewinn膮 siostr臋 przed straszliw膮 besti膮.

Leukrotta jednym k艂apni臋ciem strzaska艂 mu kr臋gos艂up i przez dwa tygodnie 艣wi臋towa艂, nosz膮c jego g艂ow臋 i r臋ce na rogach.

*

Wied藕ma usiad艂a z satysfakcj膮.

W ogrodzie

Ch艂opiec chichota艂. Siedzia艂 sztywno naprzeciwko dziewczynki, nie maj膮c 艣mia艂o艣ci ponownie jej dotkn膮膰. Ona te偶 si臋 艣mia艂a, b艂膮dz膮c wzrokiem po konarach cedru. Czarne jastrz臋bie przyskakiwa艂y do ch艂opca i zn贸w si臋 odsuwa艂y. Nerwowe i p艂ochliwe, ba艂y si臋 grzmi膮cych krok贸w Dinarzad, kt贸re w ka偶dej chwili mog艂y si臋 przybli偶y膰. Dzi艣 nie by艂o kolacji, kt贸ra przyci膮gn臋艂aby uwag臋 ptak贸w, tylko tych dwoje dzieci, jedne ch臋tne opowiada膰 i drugie s艂ucha膰, niezgrabnych i niepewnych, l臋kaj膮cych si臋 odkrycia.

W nocy, kt贸ra cwa艂owa艂a ku porankowi jak ochocza klaczka, ch艂opiec przysun膮艂 si臋 do dziewczynki i poprosi艂, 偶eby m贸wi艂a bez przerywania.

Dziewczynka odetchn臋艂a g艂臋boko i podj臋艂a opowie艣膰 g艂osem wierzb ko艂ysz膮cych si臋 wok贸艂 ciemnego jeziora.

Opowie艣膰 o ksi臋ciu i g臋si,
ci膮g dalszy

Kiedy Leander wyszed艂 z chaty o nik艂ym brzasku, wied藕ma poca艂owa艂a go w policzek twardymi jak sk贸ra ustami. Zrobi艂a to niezdarnie i ksi膮偶臋 nie spojrza艂 jej w oczy. Unios艂a jego d艂o艅, odwin臋艂a li艣cie z kikut贸w. Nie by艂 zbytnio zaskoczony, gdy ujrza艂, 偶e rany zupe艂nie si臋 zagoi艂y, nowa sk贸ra by艂a r贸偶owa i ciep艂a na palcach odci臋tych r贸wno przy knykciach, bez krwi czy widocznych blizn.

- Trawa i li艣cie - powiedzia艂 z u艣miechem.

Wied藕ma mrugn臋艂a.

Tak oto ksi膮偶臋, w ko艅cu znalaz艂 cel swojej wyprawy. 艢ciga艂 jej ogon po wysokich g贸rach, pokrytych 艣niegiem bia艂ym niczym brody m臋drc贸w, a potem dotar艂 nad morze, kt贸re rozpostar艂o si臋 przed nim g艂adko jak jedwabna suknia. Nie mia艂 nic przeciwko trudom w臋dr贸wki, bo przecie偶 by艂 偶o艂nierzem, cho膰 wyprawa okaza艂a si臋 bardzo znojna.

Nie przypuszcza艂, 偶e b臋dzie musia艂 i艣膰 tak daleko. Szed艂, a偶 zdar艂 trzy pary but贸w, i przeklina艂, 偶e nie ma wierzchowca. Napotyka艂 wszelkie rodzaje krajobraz贸w, trz臋sawiska, g贸rskie lodowce i mi艂e dla oka tereny rolnicze. Nikt jednak nie wita艂 go w wioskach, przez kt贸re przechodzi艂. Nikt nie krzycza艂 z wielkiej rado艣ci, 偶e ksi膮偶臋 pob艂ogos艂awi艂 sio艂o swoj膮 obecno艣ci膮 - jaki偶 to zaszczyt, panie! - nikt nie zaprasza艂 go na uczt臋 do sto艂u - dla ciebie, panie, tylko najlepsze owoce z naszych zbior贸w! - nikt nie b艂aga艂 o pie艣艅 o jego przygodach - och, panie, opowiedz nam o strasznej wied藕mie!

W rzeczywisto艣ci nikt nie zwraca艂 na niego uwagi - karczmarze byli gburowaci, kobiety w ober偶ach ma艂om贸wne i raczej leciwe, d贸jki nieprzyjazne, z grubymi 艂ydkami, nieodst臋puj膮ce bok贸w swoich kr贸w. Po jakim艣 czasie niewiele si臋 r贸偶ni艂 od najbiedniejszych wie艣niak贸w - brudny, skrzywiony jak ksi膮dz we wtorek i do tego bosy. Razem wzi膮wszy, nic nie by艂o takie, jak si臋 spodziewa艂.

Pewnego wieczora, gdy s艂o艅ce liczy艂o na zachodzie dzienny urobek z艂ota, Leander wszed艂 do nadmorskiej tawerny w p贸艂nocnej cz臋艣ci kraju, z dziwnym szyldem nad drzwiami - by艂a tam wielka pi臋艣膰 dusz膮ca ryb臋. Po艂o偶y艂 kilka monet na szynkwasie i wspar艂 pal膮ce stopy na wilgotnej pod艂odze. Wypi艂 gorzkie, rozwodnione piwo, kt贸re smakowa艂o sk贸r膮 i ciep艂膮 偶贸艂ci膮. W tawernie by艂o brudno, tuzin ciemnych, zakapturzonych twarzy wyziera艂y z k膮t贸w, kt贸rych zdawa艂o si臋 znacznie wi臋cej ni偶 cztery. Przynajmniej pod tym wzgl臋dem opowie艣ci nie k艂ama艂y: wsz臋dzie roi艂o si臋 od podejrzanych nieznajomych, licznych jak grzywacze na morzu.

Szynkarz wygl膮da艂 tak, jakby olbrzym rzuci艂 nar臋cze ko艅czyn na stert臋. Potrz膮sa艂 grub膮 艣cierk膮 jak mieczem. Zardzewia艂e 偶elazo jego oczu wzywa艂o ka偶dego do zam贸wienia napitku. Jego w艂osy mia艂y barw臋 piaszczystych 艂awic, kt贸re wi臋偶膮 kad艂uby statk贸w, a r臋ce dor贸wnywa艂y wielko艣ci膮 porz膮dnym bary艂kom. Pachnia艂 olejem do lamp i wod膮 morsk膮.

Patrzy艂 na Leandra spod ci臋偶kich powiek. M艂ody ksi膮偶臋 skrzywi艂 si臋 nad kuflem. Nie chcia艂 kr臋ci膰 nosem na warzone w domu piwo, lecz mia艂o smak tak paskudny, 偶e twarz krzywi艂a si臋 niezale偶nie od woli. Szynkarz zrobi艂 gniewn膮 min臋 i splun膮艂. Leander mia艂 ju偶 powy偶ej uszu szorstkiego przyjmowania w tych n臋dznych mie艣cinach. 艁ypn膮艂 na ober偶yst臋.

- Wiesz, kim jestem?

Wielkolud wbi艂 wzrok w s艂oje drewna na blacie szynkwasu.

- Tak - burkn膮艂 - ale nie masz co liczy膰 na lepsze piwo.

Ksi膮偶臋 przewr贸ci艂 oczami.

- Nie dlatego pyta艂em, dobry panie. Jest... - z trudem znalaz艂 odpowiednie s艂owo - smakowite jak woda ze studni w moim domu. Ale przyjmowano mnie po grubia艅sku, odk膮d wyruszy艂em na Ponure Moczary, a mam niewiele czasu na znalezienie tego, czego szukam. Gdyby tylko mieszczanie chcieli by膰 dla mnie milsi, gdyby si臋 u艣miechali, k艂aniali w pas i wskazywali drog臋 jak znaki na pylistym trakcie... Ale nie chc膮 by膰 milsi i nigdy nie b臋d膮. Odgad艂em, 偶e mnie znasz, cho膰 nie zdradzi艂e艣 si臋 s艂owem ani nie zaproponowa艂e艣 pomocy. Dlaczego?

Karczmarz wzruszy艂 ramionami, jego cia艂o zatrz臋s艂o si臋 jak w臋druj膮ce kontynenty.

- Wiem to i owo. Wiem, o czym nie wie posp贸lstwo. Mot艂och nie ma poj臋cia, 偶e pochodzisz z kr贸lewskiego stada. A gdyby wiedzieli... - Jego oczy b艂ysn臋艂y jak kad艂ub statku w porannym 艣wietle. - Tw贸j ojciec nie jest tu zbytnio kochany. Gdyby to by艂o mo偶liwe, ludzie zdarliby z ciebie podatki razem z twoj膮 sk贸r膮. Odebraliby dzieci, kt贸re znikn臋艂y w wie偶y tego czarnoksi臋偶nika. Nie mog膮c tego uczyni膰, najpewniej zabiliby ci臋 z zemsty. Sam bym ich nie powstrzyma艂. Lepiej nie zdradzaj, kim jeste艣. Odszed艂e艣 bardzo daleko od domu. Co tutaj znaczy twoje nazwisko, poza tym, 偶e nale偶y do cudzoziemskiego tyrana? Nie zapominaj te偶, 偶e wie艣niacy nie zwykli pomaga膰 obcym podr贸偶nym. Wola艂bym mie膰 psa z twoim rodowodem, rozumiesz, o co mi chodzi? Rzek艂em ci wi臋cej s艂贸w ni偶 innemu klientowi od miesi膮ca, wi臋c we藕 je do serca i ruszaj w swoj膮 stron臋.

Speszony ksi膮偶臋 podni贸s艂 kufel. Przywyka艂 do upokorze艅, do pokazywania mu, 偶e jest g艂upcem. To go trwo偶y艂o, oczywi艣cie, tutaj jednak nie m贸g艂 si臋 chwali膰 swoj膮 odwag膮 i pochodzeniem.

- Powiesz mi chocia偶, jak trafi膰 na Ponure Moczary? Boj臋 si臋, 偶e zb艂膮dzi艂em. I... - zassa艂 powietrze jak z艂owiony pstr膮g - czy znasz mo偶e szewca z par膮 mocnych but贸w na sprzeda偶?

Karczmarz spojrza艂 znad szynkwasu na ksi膮偶臋ce palce, kt贸re wystawa艂y ze zdartych ksi膮偶臋cych but贸w jak robaki z worka z przyn臋t膮. Chrz膮kn膮艂.

- Raz, kiedy by艂em m艂ody, poszed艂em na Ponure Moczary. Co艣 ci opowiem, je艣li dzi臋ki temu w ko艅cu si臋 ciebie pozb臋d臋.

Wyprostowa艂 si臋 jak dziecko recytuj膮ce lekcj臋 i przem贸wi艂 g艂osem g艂臋bokim niczym szum morza na ska艂ach, a s艂owa zabrzmia艂y wyra藕nie.

Ksi膮偶臋 zastyg艂 w bezruchu, bo ju偶 nauczy艂 si臋 by膰 pilnym s艂uchaczem.

- Nazywam si臋 Eyvind. Nie ma powodu, 偶eby艣 o tym s艂ysza艂...

Opowie艣膰 ober偶ysty

W m艂odo艣ci by艂em nied藕wiedziem.

Nie masz co wytrzeszcza膰 oczu. Nied藕wiedzie s膮 do艣膰 pospolite w moim kraju, kt贸ry le偶y tak daleko na P贸艂nocy, jak pustynie na Po艂udniu. Ca艂膮 moj膮 ziemi臋 pokrywa艂 艣nieg, a zaludnia艂o j膮 dumne plemi臋 nied藕wiedzi o jasnym futrze, w艂adaj膮cych dobrze i m膮drze. Kiedy szli艣my po lodzie, przypominali艣my fal臋, kt贸ra znika, zanim piana zetknie si臋 z brzegiem.

By艂em jednym z bia艂ych nied藕wiedzi, i by艂em bardzo szcz臋艣liwy. Kocha艂em pewn膮 nied藕wiedzic臋, najpi臋kniejsz膮 ze wszystkich naszych rybaczek. Zanurza艂a jedwabist膮 艂ap臋 w wodzie p艂yn膮cej z topniej膮cego lodowca i chwyta艂a dwadzie艣cia 艂ososi naraz, trzymaj膮c je jak bukiet polnych kwiat贸w. Oczy mia艂a du偶e i ciemne, rozta艅czone niczym 艣wiat艂a, kt贸re cz臋sto barwi膮 nocne niebo. Dopiero si臋 uczy艂a astrologii, ale ju偶 czyta艂a w Gwiazdach jak w ksi膮偶ce. Kiedy stawa艂a na zadnich 艂apach, by艂a wy偶sza ode mnie.

W Kraju, gdzie 艢nieg nie Topnieje, godziny naszych dni wype艂nione by艂y prostymi zaj臋ciami, 艂owieniem ryb i polowaniem, wychowywaniem m艂odych, obserwowaniem Gwiazd. W艣r贸d mojego ludu zawsze byli wielcy astrologowie, cho膰 twoi pobratymcy rzadko zasi臋gali u nas rady. Raz na jaki艣 czas odbywa艂o si臋 wielkie zgromadzenie, Versammlung - Kongres Nied藕wiedzi.

I tak zwo艂ano Versammlung dnia, gdy ja i kilka innych m艂odych nied藕wiedzi mieli艣my si臋 o艣wiadczy膰 naszym wybrankom. Tak wa偶ne sprawy zale偶ne s膮 od ruchu Gwiazd i nale偶y poradzi膰 si臋 Kongresu. Roz艂o偶ono p艂aty foczego sad艂a, i przybrano je wielkimi plastrami 艂ososi, r贸偶owszymi ni偶 艂apka nied藕wiedzi膮tka w pierwszej godzinie 偶ycia. Na cze艣膰 bog贸w Gwiazd zabito setki bia艂ych lis贸w, a ja z艂o偶y艂em w ofierze p艂aszcz uszyty z ich futra.

Versammlung jest czym艣, co warto zobaczy膰. Nied藕wiedzie schodz膮 z lodowc贸w jak bloki 偶ywego lodu, ich oczy b艂yskaj膮 ja艣niej ni偶 focza sk贸ra w zimnej wodzie. Gdy wszystkie si臋 zgromadzi艂y, Gwiazdy ju偶 l艣ni艂y na kurtynie nieba. Uk艂oni艂em si臋 przed dostojnym gronem. Zawsze warto by膰 uprzejmym, gdy si臋 prosi o 艂ask臋. Poza tym by艂em pewien, 偶e pochwal膮 m贸j wyb贸r - przecie偶 moja wybranka by艂a chlub膮 Kraju, gdzie 艢nieg nie Topnieje.

- Gwiazdy szepcz膮 na krze nieba - zacz膮艂 jeden z nied藕wiedzi.

- B艂ogos艂awione w swym chmurnym polowaniu - odpar艂em. To rytua艂, na zgromadzeniu nikt nie m贸wi s艂owa, kt贸re nie zosta艂o wyrzeczone tysi膮ce razy wcze艣niej, tysi膮c tysi臋cy razy, i nawet pierwsze z nich by艂y powt贸rzeniem s艂贸w, kt贸re pad艂y wcze艣niej.

Po tym zagajeniu reszta si臋 usadowi艂a i z wielkim zadowoleniem wgryz艂a w focze mi臋so.

Gdy wszyscy si臋 najedli i legli na 艣niegu, wyst膮pi艂 wielki kud艂aty nied藕wied藕. Zna艂em go; zwa艂 si臋 Gunde i by艂 w艣r贸d nas najzacieklejszy.

- Gwiazdy szepcz膮, bracie. W dalekich lasach na Po艂udniu zdarzy艂a si臋 rzecz straszna. Powiedzia艂 mi o tym czerwony letni ogie艅, zwany Gwiazd膮 Harpunem. Jedna z jego si贸str zosta艂a zamordowana. Gwiazda W膮偶, pi臋kna i zielona, nie 偶yje.

Nied藕wiedzie wszcz臋艂y wielki lament, przeszywaj膮cy jak ko艣ciana ig艂a.

Zadr偶a艂em.

- Op艂akujemy nasz膮 niebia艅sk膮 ciotk臋; obchodzimy 偶a艂ob臋 po ciele, kt贸re znika. To z艂y omen. Kszta艂t Gwiazd jest pomieszany, znaki Czarnej Foki i Karibu osaczonego przez wilki s膮 w koniunkcji. Wielka 艁apa porusza si臋 wstecz. Musimy odprawi膰 wr贸偶by. Nie mo偶ecie wzi膮膰 towarzyszek 偶ycia w tym mrocznym czasie, w czasie 偶a艂oby dla wszystkich, kt贸rzy wci膮偶 kochaj膮 Gwiazdy. Wybaczcie, bracia.

Zawy艂em, d艂ugo i nisko niczym pogrzebany r贸g. Jakim prawem 艣mier膰 w lesie mog艂a odm贸wi膰 mi lubej na lodzie? Dar艂em 艣nieg pazurami.

- Mo偶e w przysz艂ym roku, gdy konstelacje zdejm膮 woal czerni i szaro艣ci... - Gunde chcia艂 mnie pocieszy膰, ja jednak s艂ysza艂em k艂amstwo w jego czu艂ym warczeniu. Wiedzia艂em, 偶e Gwiazdy nigdy nie zako艅cz膮 偶a艂oby. Odm贸wi艂y mi 偶ony raz na zawsze. Nigdy nie zmieni膮 os膮du. Jak nauczyli艣my si臋 dawno temu, Gwiazdy nie mog膮 powr贸ci膰 na dawne orbity.

- Nie obchodzi mnie 艣mier膰 boga w臋偶a. - Zgromadzeni sapn臋li, s艂ysz膮c moje blu藕nierstwo. Nikt poza mn膮, za艣lepionym gniewem, nie 艣mia艂 podnie艣膰 stwardnia艂ej 艂apy w swojej obronie. - Je艣li nie dacie mi towarzyszki, zabior臋 j膮 i razem ruszymy na inne morze, gdzie nie rz膮dz膮 w臋偶e i Gwiazdy.

Us艂ysza艂em za plecami ciche kroki i poczu艂em jej lodowe futro, zanim j膮 zobaczy艂em. Jej czyste czarne oczy patrzy艂y na mnie z lito艣ci膮.

- Nie - szepn臋艂a i jej g艂os szemra艂 jak brzuszek m艂odego, kt贸re si臋 艣lizga po lodzie. - Czy my艣la艂e艣, 偶e sp臋dzi艂am wszystkie moje dni, patrz膮c na l贸d? Widz臋 niebo jak ka偶dy inny nied藕wied藕, i lepiej ni偶 wi臋kszo艣膰. Znak Lisa, kt贸rego Trudno Schwyta膰, opad艂 za horyzont w niew艂a艣ciwym czasie, a Ksi臋偶yc pociemnia艂 jak krew wieloryba na lodowcu. Potem, gdy N贸偶 My艣liwego wzni贸s艂 si臋 na po艂udniu, zrozumia艂am, 偶e chmury s膮 ci臋偶kie od 偶alu. Nie tak mia艂o by膰, Eyvindzie. I co wi臋cej, zrzucone Poro偶e jest w trzeciej konstelacji, wi臋c nie b臋dziesz mia艂 偶ony, nigdy. Ani mnie, ani 偶adnej innej. Tego, co jest w Gwiazdach zapisane, nie mo偶na wymaza膰. Zdob膮d藕 si臋 na u艣miech, poluj ze mn膮 i 艂贸w ze mn膮 ryby, lecz nie zapraszaj mnie do swego legowiska. Ty mo偶esz przeklina膰 Gwiazdy, ja tego nie uczyni臋.

- Pi臋kna bestio, wybranko mojego serca! - Zap艂aka艂em jawnie na oczach wszystkich wojownik贸w, nie mog膮c uwierzy膰, 偶e jest mi odm贸wiona rzecz tak oczywista. - Nie! - krzykn膮艂em zapalczywie. - Nie b臋d臋 si臋 u艣miecha艂. Rusz臋 do po艂udniowych las贸w i pomszcz臋 艣mier膰 siostry Gwiazdy, boga w臋偶a. Naprawi臋 z艂o wyrz膮dzone jej 艣wi臋temu cia艂u i zyskam 艂ask臋 Gwiazdy Harpuna, Tego, kt贸rego 艢wiat艂o Przenika Podszerstek. On da mi 偶on臋. Stoczy艂em tysi膮ce bitew z dzikimi plemionami wilk贸w. T臋 bitw臋 te偶 wygram i okrzykn臋 ci臋 swoj膮 nagrod膮.

Moja ukochana potrz膮sn臋艂a wielk膮 bia艂膮 g艂ow膮 i odesz艂a ci臋偶kim krokiem przez 艣nieg.

Zostawi艂em zgromadzenie wierc膮cych si臋 na lodzie nied藕wiedzi. Wyruszy艂em bez chwili zw艂oki. Niczego nie zabra艂em. Ani razu nie spojrza艂em w Gwiazdy, nie szuka艂em ich rady. Nie s艂ysza艂em protest贸w swoich braci ani moich nied藕wiedzich 艂ez padaj膮cych jak pierwszy 艣nieg na zamarzni臋t膮 ziemi臋. My艣la艂em wtedy, 偶e znam w艂a艣ciw膮 艣cie偶k臋, kt贸ra bieg艂a przede mn膮 pewnie, tak pewnie i prosto, 偶e po prostu musia艂em ni膮 pod膮偶y膰. Moje 艂apy odnajd膮 j膮 z 艂atwo艣ci膮, skoro to wszystko zosta艂o zapisane dawno temu. Dlaczego inaczej b贸g w膮偶 mia艂by umiera膰, je艣li nie po to, 偶eby zosta膰 przeze mnie pomszczony?

Jak widzisz, by艂em bardzo g艂upim nied藕wiedziem.

*

W臋drowa艂em na po艂udnie od lodowc贸w, kt贸rych nigdy nie opu艣ci艂 nikt z mojego plemienia. Jad艂em 艂ososie z艂owione w potokach, banda偶owa艂em 艂apy, gdy krwawi艂y od nieustannego marszu, z nikim nie rozmawia艂em, gdy偶 nie mia艂em nic do powiedzenia. W g艂臋bokie noce patrzy艂em, jak Mleko Matki l艣ni biel膮 na niebie, wij膮c si臋 w艣r贸d Gwiazd niczym ni膰 rozwini臋ta ze szpulki.

艢wiat jest wi臋kszy, ni偶 nied藕wied藕 sobie wyobra偶a, po偶era odleg艂o艣膰 jak g艂odny nied藕wiadek. Po pe艂nym cyklu ksi臋偶yca nie mog艂em zrozumie膰, dlaczego jeszcze nie dotar艂em do p艂on膮cych d偶ungli Po艂udniowych Kr贸lestw, dlaczego s艂o艅ce nie 偶arzy si臋 czerwieni膮, dlaczego Gwiazdy nie tworz膮 konstelacji, kt贸re zna艂em tylko z zas艂yszanych legend: Skorpion, Lew, W膮偶. Wci膮偶 szed艂em w zimnym wietrze, przez g贸ry podobne po艂amanym z臋bom. W takim tempie moja luba, posiwieje w futrze, zanim b臋d臋 m贸g艂 poj膮膰 j膮 za 偶on臋.

Kiedy ksi臋偶yc po raz trzeci zaja艣nia艂 w pe艂ni od czasu, gdy wyruszy艂em w drog臋, i p艂yn膮艂 po niebie jak wielki wieloryb, p艂etwiasty i l艣ni膮cy, ziemia nagle si臋 odmieni艂a. Sta艂a si臋 wilgotna i pozielenia艂a; tutaj woda p艂yn臋艂a swobodnie w leniwych strumieniach, mia艂a kolor trawy usianej bursztynem. Nie pasowa艂em do tego 艣wiata. Moje bia艂e futro wyr贸偶nia艂o si臋 jak rozdarcie na zielonych wzg贸rzach. Wsz臋dzie ros艂y wysokie trzciny, smuk艂e i z艂ote, a w wodzie wi艂y si臋 d艂ugie w臋gorze. Mija艂em wielkie k臋py tamaryndowc贸w, dzikiej r贸偶y i je偶yn d艂ugich jak w艂osy ludzkiej kobiety. Ptactwo wodne zanurza艂o dzioby w bystrych strugach, ich pi贸ra l艣ni艂y biel膮 dziewiczego 艣niegu.

Zna艂em tylko czyst膮, nieprzerwan膮 biel mojego domu i blado艣膰 bezkresnego horyzontu. Moje serce nie zna艂o Ponurych Moczar贸w. Czu艂em g臋ste powietrze, wilgotn膮 wo艅 ro艣lin rodz膮cych si臋 z ziemi, mi臋kko艣膰 deszczu i owoce na drzewach. Moje futro je偶y艂o si臋 z zaskoczenia i ze strachu.

Gdy stan膮艂em z 艂apami w b艂ocie, jeden z du偶ych ptak贸w wodnych oderwa艂 si臋 od stada i skoczy艂 ku mnie, na wp贸艂 lec膮c, na wp贸艂 krocz膮c na patykowatych nogach. By艂 jasnozielony, koloru otaczaj膮cej go trawy; niekt贸re pi贸ra mia艂y taki g艂臋boki odcie艅, 偶e prawie wpada艂y w czer艅. Zdawa艂 si臋 odziany w barwy nieba po ucieczce S艂o艅ca, lamowane 艣wiat艂em. Jego oczy by艂y b艂yskami nag艂ej nawa艂nicy, dzi贸b krzywi艂 si臋 ku ziemi niczym kosa, r贸wnie jak ona ostry.

Ptak zatrzyma艂 si臋 tu偶 przy mnie, rozk艂adaj膮c wielkie skrzyd艂a i tupi膮c nogami. Czu艂em jego zapach, wo艅 s艂onych ryb i bagna.

- Ha, powiem jedno - zacz膮艂 cienkim g艂osem - to ci dopiero odmieniec. Musz臋 natychmiast powiadomi膰 Besti臋! Takich wie艣ci nikt nie chowa dla siebie, bo to jest niegrzeczne. Chod藕 zatem, nie gap si臋 jak piskl臋! Mo偶emy si膮艣膰 przy obiedzie i zastanowi膰 si臋, co z tob膮 pocz膮膰.

Charcz膮c, bieg艂em za nim, po kolana ochlapany mu艂em i zielon膮 wod膮, on za艣 p臋dzi艂, ni to frun膮c, ni biegn膮c przez moczary.

- Zaczekaj! - krzykn膮艂em, a m贸j g艂os zadudni艂 nad trz臋sawiskiem, p艂osz膮c cykady i zimorodki.

- Czekajcie, czekajcie, panie i panowie, czekajcie na wod臋 i zmierzcie si臋 z susz膮! - rzuci艂 艣piewnie przez szmaragdowe rami臋 i pobieg艂 jeszcze szybciej. Rozmy艂 si臋 w smug臋 zieleni i b艂臋kitu, nie mog艂em dotrzyma膰 mu kroku.

Gdy wreszcie si臋 zatrzyma艂em, zasapany, z futrem zlanym potem, ujrza艂em wielki s臋katy dw贸r z tamaryndowc贸w, kt贸re wygina艂y si臋 艂ukiem, tworz膮c w g贸rze li艣ciast膮 strzech臋. Ptak opar艂 si臋 o pie艅 framugi.

- Jak mo偶esz upolowa膰 bodaj najmniejsz膮 mysz, Eyvindzie? Wierzy膰 si臋 nie chce! - I wskoczy艂 do 艣rodka, zostawiaj膮c mnie, oszo艂omionego brzmieniem w艂asnego imienia w dziobie dziwnego ptaka.

Zastawa z pa艂ek wodnych i korzeni wierzby sta艂a na stoliku w pokoju, kt贸ry ka偶dy z dum膮 nazwa艂by swoim. Splecione ga艂臋zie tamaryndowc贸w tworzy艂y trzy krzes艂a, szafki, sto艂y i kr臋cone schody, kt贸re nik艂y w zwiewnej mgie艂ce wisz膮cej w g贸rze jak niewa偶ki sufit. Nie mog艂em uwierzy膰, 偶e zmieszcz臋 si臋 w tej sali, ale wydawa艂a si臋 skrojona dok艂adnie na moj膮 miar臋. Na moich oczach, czerwonawe ga艂臋zie przesun臋艂y si臋 z szelestem, by utworzy膰 d艂ug膮 艂aw臋, na kt贸rej mog艂em spocz膮膰.

- Moje tamarysie s膮 takie uprzejme - powiedzia艂 czule ptak, zanurzy艂 d艂ugi dzi贸b w kubku i napi艂 si臋 z lubo艣ci膮.

Z ci臋偶kim westchnieniem opad艂em na wonne 艂o偶e, moje mi臋艣nie p艂on臋艂y jak lampa oliwna. Dopiero wtedy spostrzeg艂em, 偶e nie jeste艣my sami.

W k膮cie sta艂o spokojnie wielkie stworzenie koloru zaschni臋tej krwi, pij膮c z wielkiej misy z d臋bowych li艣ci. Ty艂 sali podwy偶szy艂 si臋 i poszerzy艂, 偶eby zrobi膰 dla niego miejsce. Jego czerwone poro偶e by艂o strasznie splecione, a gdy siorba艂 herbatk臋, mog艂em zobaczy膰, 偶e zamiast z臋b贸w ma jasn膮 kraw臋d藕 litej ko艣ci.

- Bestio! To ten, o kt贸rym m贸wi艂 nasz brat! Czy偶 to nie ekscytuj膮ce, 偶e przyby艂 prosto na moje moczary?

- Tak, Wasza Wysoko艣膰 - odpar艂a Bestia melodyjnym g艂osem. Jego oczy skrzy艂y si臋 od 艣miechu jak oszronione li艣cie na wodzie. - Rzadko miewamy takich... znamienitych go艣ci.

- Wasza Wysoko艣膰? - zapyta艂em niepewny, jakim kr贸lestwem mo偶e w艂ada膰 czapla.

- Oczywi艣cie. Jestem kr贸lem bagna. A to Bestia, b臋d膮cy, jak mo偶na by rzec, swego rodzaju dworzaninem. To smutne, gdy kr贸l ma tylko jednego dworzanina, ale ten sprawia si臋 ca艂kiem nie藕le.

- Jak偶e to mi艂e z twojej strony, eminencjo - zaintonowa艂 Bestia z nutk膮 艂agodnej drwiny w g艂osie.

- Nie ma o czym m贸wi膰, m贸j drogi przyjacielu! A teraz musimy przej艣膰 do interes贸w, gdy偶 czasu jest niewiele.

W tym momencie oszo艂omienie odj臋艂o mi mow臋, ale zmusi艂em j臋zyk do pracy w suchej jaskini mej paszczy.

- Sk膮d znasz moje imi臋? Kim jest brat, o kt贸rym wspomnia艂e艣? Nie rozumiem.

- Och, nikt nie spodziewa si臋, 偶e zrozumiesz, drogi kolego! - zapewni艂 mnie kr贸l bagna lekko protekcjonalnym tonem. Bestia mrugn膮艂 do mnie jednym szkar艂atnym okiem. Czapla kontynuowa艂: - Ty masz swoje zdanie, bogowie maj膮 swoje. M贸j brat, Gwiazda Harpun, zajrza艂 do nas par臋 miesi臋cy temu i uprzedzi艂, 偶e si臋 zjawisz. Sied藕 spokojnie, a opowiem ci o jego wizycie.

Opowie艣膰 o Harpunie i czapli

Laakea, Gwiazda Harpun, spali艂 na czarno bagienn膮 traw臋, gdy przyby艂. Wo艅 przypalonego chleba i opi艂k贸w miedzi zapowiedzia艂a go na d艂ugo, zanim jego 艣wiat艂o pojawi艂o si臋 nad wzg贸rzem. Jego blask wypala艂 wielkie skwiercz膮ce kr臋gi. Ka偶dy krok wzbija艂 syki pary, gdy szed艂 przez Wielkie Bagno, 偶aby i w臋gorze krzycza艂y w niemej grozie, gdy ogie艅 jego podeszew skaka艂 po ich t艂ustych cia艂ach. Poczu艂em pie艣艅 paruj膮cej trawy, zanim go zobaczy艂em - min臋艂o wiele lat, odk膮d m贸j brat opu艣ci艂 swoj膮 pustelni臋, gdzie polowa艂 na ksi臋偶yce jak szybkie blade jelenie.

Wybaczysz mi kwiecist膮 mow臋, prawda? Cz艂onkowie naszej rodziny uwielbiaj膮, gdy s艂awi si臋 ich pi臋kno. Pr贸偶no艣膰 jest star膮 i czcigodn膮 cnot膮.

By艂 bia艂y, rzecz prosta; Gwiazdy jego rodzaju - ma艂e i gor膮ce - zawsze s膮 bia艂e. Jego w艂osy sp艂ywa艂y do pasa jak 艣wie偶o uprane p艂贸tno, d艂ugie i p艂askie, a sk贸ra, ja艣niej膮ca jak przymglony horyzont, mia艂a odcie艅 spopielonego papieru. Wielka w艂贸cznia wisia艂a na jego ramieniu w p臋tli ze sk贸ry bia艂ego w臋偶a, z艂ote oczy p艂on臋艂y pod bezbarwnymi rz臋sami. By艂 bosy; prawd臋 m贸wi膮c, nie mia艂 ubrania poza wybielon膮 przepask膮 na kanciastych biodrach. Jego uda pokrywa艂y tajemne tatua偶e, symbole j臋zyka S艂o艅ca. A jednak nawet tusz tych znak贸w by艂 dziwnie srebrny, widoczny tylko wtedy, gdy muska艂y go pasma bagiennej mg艂y.

Niezgrabnie obj膮艂em brata, kiedy wszed艂 do mojej siedziby, wzniecaj膮c male艅kie po偶ary w ga艂膮zkach. Rzecz prosta nie chcia艂em, 偶eby spali艂 moje tamarysie, ale wizytuj膮cej rodzinie zawsze nale偶y okaza膰 stosowne uczucie. Zacz膮艂em prawi膰 zwyk艂e uprzejmo艣ci i zaproponowa艂em co艣 do picia, on jednak odm贸wi艂.

- Przynosz臋 wie艣ci. Nie mog膮 czeka膰. Czy cho膰 raz bez przerywania pozwolisz mi powiedzie膰, co mam do powiedzenia?

Zarumieni艂em si臋 z wielk膮 godno艣ci膮 i speszonym wdzi臋kiem. Sadowi膮c si臋 wygodnie, 偶eby go wys艂ucha膰, pomy艣la艂em z zadowoleniem, 偶e na szcz臋艣cie Bestia jest nieobecny - walczy艂 z jednym z ksi膮偶膮t, kt贸rzy od czasu do czasu odwiedzaj膮 nasze kr贸lestwo - wi臋c nie przeszkodzi w opowie艣ci. Laakea nie przepada艂 za Besti膮; Gwiazdy dbaj膮 tylko o swoich. Poza tym s膮 okropnie formalne i Bestia by si臋 znudzi艂.

Zdejmuj膮c w艂贸czni臋 z ramion, Laakea westchn膮艂 ci臋偶ko. Jego g艂os pop艂yn膮艂 echem w艣r贸d drzew jak chmury przez tarcz臋 ksi臋偶yca.

- Sta艂a si臋 rzecz straszna. Cz艂owiek zabi艂 nasz膮 siostr臋, Gwiazd臋 W膮偶 z Po艂udnia.

Czeka艂 na moj膮 reakcj臋, ale ja ju偶 s艂ysza艂em wie艣ci. Czarny emir Ibis poszybowa艂 na p贸艂noc i powiadomi艂 mnie o jej 艣mierci, roni膮c wielkie szafirowe 艂zy na moje r臋ce. Widz膮c, 偶e nie okazuj臋 zaskoczenia, Laakea podj膮艂:

- Nie zdawa艂em sobie sprawy, 偶e zatrzyma艂a si臋 na d艂ugi czas w tych przekl臋tych kr贸lestwach, na tej zara偶onej ziemi j膮trz膮cych wichr贸w i wie偶, kt贸re siniacz膮 niebo 偶elaznymi iglicami...

Opowie艣膰 Gwiazdy

Wyznam, 偶e by艂em wielce zaj臋ty polowaniem, 艣ciga艂em bowiem wielk膮 rzadko艣膰 - ognistego ptaka na prezent 艣lubny dla mojej biednej, nieszcz臋snej siostry - tropi膮c go po niezliczonych wzg贸rzach i wyci臋tych przez rzeki dolinach. Wiesz, jak przepadamy za wszystkim, co skrzy si臋 i b艂yszczy. Wyobra偶amy sobie, 偶e rzeczy te przywr贸c膮 nam co艣, co zosta艂o stracone.

Ptaki ogniste uwielbiaj膮 czerwone owoce i mia艂em nadziej臋, 偶e moj膮 ofiar臋 zn臋c臋 szkar艂atnymi nasionami ixory, drzewa-pochodni z pustyni. Trudno je zebra膰, ale s膮 ulubionym przysmakiem ptak贸w ognistych, jasnym i mi臋kkim jak wi艣nia, z pestk膮 z krzemienia i 偶elaza, kt贸ra zapala nowe drzewo. Podobno niekt贸re ogniste ptaki nawet gnie偶d偶膮 si臋 w tych drzewach i wracaj膮 do nich, by sk艂ada膰 jaja w popio艂ach, jak 艂oso艣 wraca do rzeki.

Czeka艂em na s艂onych r贸wninach okalaj膮cych Pustyni臋 Krzesiwa i las drzew ixora, kt贸re p艂on膮 noc膮, 偶eby ogrzewa膰 niebo, gdy s艂o艅ce chowa si臋 pod ziemi膮. O zmierzchu widzia艂em, jak ich pomara艅czowe ga艂臋zie migocz膮, trzaskaj膮, strzelaj膮 iskrami niczym obozowisko tysi膮ca 偶o艂nierzy. Nie dostrzeg艂em ognistych ptak贸w, ale si臋 nie martwi艂em. S膮 ostro偶ne i skryte, a las drzew-pochodni jest rozleg艂y. Przez kilka tygodni przeszukiwa艂em dogorywaj膮ce drzewa i zbiera艂em pe艂ne soku rubiny, gdy spada艂y. Przeczesa艂em popio艂y, lecz nie znalaz艂em p艂on膮cych jaj.

Wreszcie obsia艂em s贸l nasionami jasnymi jak krople krwi; z pewno艣ci膮 ognisty ptak sfrunie w d贸艂, 偶eby porwa膰 je swoim br膮zowym dziobem.

Czeka艂em przez trzy noce, a ptak ognisty nie przyby艂. Trzeciej nocy zupe艂nie o nim zapomnia艂em. Zatrwa偶aj膮ce widziad艂a zjawi艂y si臋 na r贸wninach i my艣li o polowaniu bezpowrotnie przepad艂y.

Trzy s艂u偶ki naszej siostry - znasz je, oczywi艣cie, s艂odkie ma艂e w臋偶owe panny, z w艂osami ukwieconymi nefrytowymi zaskro艅cami i szmaragdowymi 偶mijami - sz艂y chwiejnym krokiem przez piasek, podtrzymuj膮c si臋 wzajemnie, 偶eby nie upa艣膰. Ich 艣wi臋te szaty, podarte wielkim szponem, zwisa艂y z ich szczup艂ych cia艂 jak serpentyny z nowego papieru. Odwr贸ci艂em g艂ow臋, maj膮c na wzgl臋dzie ich poczucie przyzwoito艣ci, gdy偶 by艂y niemal nagie, a pustynia spali艂a na szkar艂at ich jasn膮, cienk膮 jak listek sk贸r臋. J臋cza艂y i zawodzi艂y 偶a艂o艣nie - ch贸r cierpienia ni贸s艂 si臋 echem po w膮wozach pustyni. Zrazu wzi膮艂em go za zwyk艂y krzyk b贸lu, lecz by艂 to lament, lament i requiem. Chwyci艂y moj膮 twarz i obr贸ci艂y ku sobie, zmusi艂y mnie do patrzenia na swoje poha艅bienie.

Bracie, wygl膮da艂y tak strasznie, 偶e ledwo mog臋 powiedzie膰 ci o ich twarzach - rany tworzy艂y krwawy gobelin. A jednak nawet to nie zaspokoi艂o m臋偶czyzn, kt贸rzy 艣mieli po艂o偶y膰 r臋ce na cia艂ach 艣wi臋tych s艂u偶ek. Wyci臋li im j臋zyki chropawymi no偶ami i zosta艂y tylko poszarpane kikuty, by kszta艂towa膰 s艂owa. Jedna wzi臋艂a co艣 dziwnego od siostry i wcisn臋艂a 偶a艂o艣nie w wysuszone usta.

- Bracie W艂贸cznio - sykn臋艂a - nasza pani zabita, martwa, martwa, ju偶 po niej. To zrobili nam ludzie, kt贸rzy j膮 zabrali. Byli demonami 艣winiami, pokiereszowali nasze cia艂a rozszczepionymi kopytami. Przesz艂y艣my ca艂膮 drog臋 od jej grobu, szukaj膮c kogo艣 z rodziny. B艂agamy, zadaj nam 艣mier膰, 偶eby艣my nie cierpia艂y d艂u偶ej, ni偶 potrzeba na przekazanie wie艣ci.

Patrzy艂em, jak druga ze s艂u偶ek wyjmuje co艣 z ust siostry i wpycha do swoich.

- Przeby艂y艣my d艂ug膮 drog臋, 偶eby znale藕膰 jednego z naszych krewnych, aby zdj膮艂 z nasss brzemi臋 wiedzy. Nie jessste艣my sssamob贸jczyniami, musisz wi臋c nam pom贸c. Ale w zamian my pomo偶emy tobie. Jessste艣my jasssnowidz膮ce, wiemy, co si臋 ssstanie, widzimy rzek臋 czasssu jak wod臋 przelewan膮 z kubka do kubka. Musisz i艣膰 na P贸艂noc i dopilnowa膰, 偶eby zemsssta nie wpad艂a w r臋ce tego, kt贸ry wypaczy to, co nasza pani ju偶 zrobi艂a we w艂asssnym imieniu, by nie zniweczy艂 jej 艣wi臋tego dzie艂a, nie zassst膮pi艂 go ssswoim. Ona zmar艂a; ona powsta艂a - nieudolny morderca nie ograbi jej, z tego, co mo偶e posiada膰 cie艅. - Wyj臋艂a z ust kawa艂ek r贸偶owego mi臋sa i poda艂a ostatniej z si贸str.

- 艢wi臋te jasnowidz膮ce, co przekazujecie sobie z ust do ust? - zapyta艂em z dr偶eniem. Dzia艂a艂a tam tak straszna magia, 偶e ledwo 艣mia艂em si臋 odezwa膰. Gwiazdy zostawi艂y wr贸偶enie tym, kt贸rzy s膮 zwi膮zani z ziemi膮; my nie bawimy si臋 w przepowiadanie przysz艂o艣ci. Dlaczego moja siostra z艂ama艂a tradycj臋?

- Ssskrad艂y艣my to bazyliszkowi - szepn臋艂a 偶a艂o艣nie trzecia wyrocznia to jessst j臋zyk, 偶eby艣my mog艂y przekaza膰 ci ossstrze偶enie. Mia艂y艣my upolowa膰 trzy potwory? Jeste艣my siossstrami, dzielimy si臋 mi臋dzy sssob膮.

Trzecia siostra, widocznie najstarsza, by艂a powierniczk膮 najwyrazistszej wizji. Zamkn臋艂a jedyne oko, kt贸re jej zosta艂o, i po przebyciu d艂ugiej drogi wreszcie wyg艂osi艂a bezd藕wi臋cznie proroctwo.

- Musisz zobaczy膰 si臋 z Kr贸lem Bagna. Przyb臋dzie do niego ssstworzenie 艣nieg贸w i pazura, chc膮c pom艣ci膰 nasz膮 pani膮, 偶eby w ten sssposss贸b zyssska膰 twoje 艂assski. Nie wolno mu na to pozwoli膰. W臋偶e sssame potrafi膮 zatroszczy膰 si臋 o ssswoich; ona nie potrzebuje pomocy tego zwierz臋cia. Je艣li j膮 zassst膮pi, jej 艣mier膰 p贸jdzie na marne - trzeba zmieni膰 bieg jego 艣cie偶ki, 偶eby do tego nie dosz艂o. On tylko sssprawi, 偶e jej 艣mier膰 p贸jdzie na marne. Jej zwoje wci膮偶 sss膮 w ruchu, wyprawa tego ssstworzenia zniweczy jej plany. Czy rozumiesz, bracie W艂贸cznio?

Przytakn膮艂em i wyrazi艂em zgod臋 w tradycyjny spos贸b, przyciskaj膮c czo艂o do jej czo艂a i przejmuj膮c brzemi臋 si贸str. Wszystkie trzy w jednej chwili pad艂y na niemy piasek, bezg艂o艣nie jak sk贸ra w臋偶a na wydmach. By艂y wycie艅czone, g艂贸d, s艂o艅ce i p艂on膮ce lasy sprawi艂y, 偶e zosta艂a w nich tylko odrobina 艣wiat艂a. J臋zyk bazyliszka wytoczy艂 si臋 z ust trzeciej siostry na gor膮ce z艂oto ziemi. Ich oczy patrzy艂y b艂臋dnie, ich usta formowa艂y b艂agania, kt贸rych nie mog艂em us艂ysze膰, lecz do艣膰 dobrze je rozumia艂em.

Nie mog艂em jednak spe艂ni膰 tych pr贸艣b - nawet ptak musi to wiedzie膰. 艢mier膰 jest murem, za kt贸ry nie o艣mielamy si臋 spojrze膰, i 偶adna Gwiazda nigdy nie zabi艂a drugiej Gwiazdy. Nie chcia艂em by膰 pierwszym morderc膮 swojego plemienia.

Pozbiera艂em z piasku krwawe krople owoc贸w ixory. Po co mi one teraz? Moja siostra nie zachwyci si臋 kolorem i 艣wiat艂em ognistego ptaka. Zanios艂em s艂u偶ki, a potem owoce na prawdziw膮 Pustyni臋 Krzesiwa i z艂o偶y艂em je pod drzewami-pochodniami. W ich o艣lepiaj膮cym blasku w臋偶owe panny zdawa艂y si臋 jarzy膰; zapewne tak wygl膮da艂y w贸wczas, gdy moja siostra przyj臋艂a je do s艂u偶by.

G艂臋boko ci膮艂em harpunem popielate pnie drzew-pochodni. Kora jest zupe艂nie czarna i twarda, utwardzona w 偶elazo przez nieustanny ogie艅. Ale wewn膮trz nie ma nic pr贸cz popio艂u i cienkiej 偶y艂y wrz膮cego soku, gdy偶 ogie艅 trawi drzewo od 艣rodka. Dopiero wypalone w nico艣膰, rozpada si臋 w bia艂y popi贸艂 i zrzuca nasiona, cenne nasiona, kt贸re bystry ogrodnik chwyta w locie, 偶eby nie wybuch艂y i nie sp艂on臋艂y w chwili, gdy p臋kn膮 na twardych kamieniach pustyni.

Oczywi艣cie, mia艂em p臋katy worek tych 艂atwopalnych nasion i nie by艂o potrzeby czeka膰 na 艣mier膰 ixory. Ostro偶nie obra艂em wilgotny, s艂odki mi膮偶sz i wy艂uska艂em krzemienne pestki w przeprosinach dla wysokiego drzewa, 偶eby, gdy naprawd臋 umrze, na jego miejscu wyros艂a istna d偶ungla. Z r贸wn膮 pieczo艂owito艣ci膮 przerwa艂em 偶y艂臋 g艂臋boko w popiele i woskowatym, parz膮cym sokiem skropi艂em rozgnieciony czerwony mi膮偶sz wi艣ni.

Wszystkim tym posmarowa艂em usta trzech wyroczni, a potem - wybacz mi arogancj臋, bracie Czaplo - naci膮艂em w艂asne rami臋 i pozwoli艂em, by blade 艣wiat艂o mojego cia艂a sp艂yn臋艂o wraz z pal膮cym lekiem. Nie znamy wi臋kszego sakramentu, a ja nie wiedzia艂em, co innego m贸g艂bym dla nich uczyni膰.

Min臋艂y godziny, zanim mog艂y usi膮艣膰, a ja w贸wczas by艂em ju偶 prawie uleczony. Nie podzi臋kowa艂y mi, wci膮偶 czarne w swojej niedoli, ale w臋偶e ich w艂os贸w sycza艂y s艂odko i pocieszaj膮co w moj膮 stron臋. Pogr膮偶one w smutku, chwiejnym krokiem pijaka odesz艂y na pustyni臋, mijaj膮c drzewa, trzymaj膮c si臋 jedna drugiej.

Gdy przechodzi艂y obok kopca moich nasion, najm艂odsza go kopn臋艂a i wszystkie trzy znik艂y w snopie iskier i k艂臋bach g臋stego dymu.

Opowie艣膰 o Harpunie i czapli,
ci膮g dalszy

Sko艅czy艂 opowie艣膰.

- Och - wtr膮ci艂em - biedny bazyliszek! Czy teraz wcale nie ma j臋zyka? Marny los! 艢piewa艂 tak pi臋knie w zesz艂e zr贸wnanie dnia z noc膮, gdy odwiedzi艂em jego jaskinie!

Laakea 艂ypn膮艂 na mnie surowo, jasno daj膮c do zrozumienia, 偶e los mojego przyjaciela bazyliszka wcale go nie obchodzi.

- Wi臋c rozumiesz, Bracie Ptaku. Kiedy to stworzenie przyb臋dzie, musisz je powstrzyma膰.

- Jak powstrzyma膰 stworzenie, kt贸re podj臋艂o wypraw臋? Czego si臋 po mnie spodziewasz? Czy mam zbruka膰 go艣cinne progi mej siedziby?

Laakea parskn膮艂.

- Nie dbam o to. Zabij go. Zamknij w pniu drzewa. Wierz臋 w twoj膮 m膮dro艣膰. A teraz musz臋 si臋 po偶egna膰. Wiele spraw zaniedba艂em, ruszaj膮c w podr贸偶 na bagna - musz臋 wzi膮膰 udzia艂 w obrz臋dach pogrzebowych mojej siostry.

- Nie do nas nale偶y wtr膮canie si臋 w wyprawy ludzi. Uparcie zmierzaj膮 do celu i ceni膮 wyprawy r贸wnie mocno jak w艂asne serca.

- A kto m贸wi, 偶e to b臋dzie cz艂owiek? - zapyta艂 Laakea, znudzony jak ma艂e dziecko.

Odziany w biel Gwiazda opu艣ci艂 moj膮 sal臋 i ruszy艂 na po艂udnie, zn贸w przypalaj膮c traw臋. Wzbite przez niego woale mg艂y rozproszy艂y si臋 jak wspomnienie, gdy znikn膮艂 i ucich艂y nawet jego kroki.

Opowie艣膰 ober偶ysty,
ci膮g dalszy

- Rozumiesz wi臋c dylemat, m贸j drogi ch艂opcze. - Kr贸l Bagna z osobliw膮 afektacj膮 skrzy偶owa艂 chude jak trzcina nogi. - Pod 偶adnym pozorem nie pozwol臋 ci zrobi膰 tego, co zamierzasz. Osobi艣cie nic do ciebie nie mam, musisz mi wierzy膰. W ko艅cu najlepiej pozwoli膰, 偶eby kobiety same dope艂ni艂y zemsty. Ci, kt贸rzy si臋 wtr膮caj膮, rzadko dostaj膮 podzi臋kowania - we藕 za przyk艂ad histori臋 mojego drogiego Harpuna! Ale nie s膮dz臋, 偶e zdo艂am ci臋 przekona膰, by艣 czym pr臋dzej pomkn膮艂 do domu i od tej chwili by艂 grzecznym nied藕wiedziem?

Poruszy艂em si臋 niespokojnie i zamordowa艂em 艂zy, zanim si臋 urodzi艂y.

- Nie mog臋 tak po prostu si臋 podda膰! P贸jd臋 dalej, cho膰 nie wiem, czy m贸wisz mi prawd臋. Skoro ona mo偶e wywrze膰 zemst臋 zza grobu, mo偶e nagrodzi mnie drobnostk膮, o kt贸r膮 prosz臋.

- W istocie jest to drobiazg - rzek艂 艂agodnie Kr贸l Bagna. - Bogowie nie spiskuj膮. Same wypadki tasuj膮 艣wiatem niczym tali膮 kart, a ty czy ja niewiele mo偶emy zrobi膰, 偶eby zmieni膰 rozdanie. Musimy uczy膰 si臋 z wdzi臋kiem przyjmowa膰 osobiste straty. Ostatecznie obowi膮zek jest szlachetnym s艂owem.

Sfrustrowany, przest膮pi艂em z 艂apy na 艂ap臋 i ga艂臋zie dworu zatrz臋s艂y si臋 dziko.

- Musi by膰 jaki艣 spos贸b! Zacz膮艂em wypraw臋! Wyprawy tak nie ko艅cz膮 si臋. Wygrywa si臋 albo przegrywa, nie ma ko艅ca w po艂owie.

- Zdaje si臋, 偶e musisz, jak to si臋 m贸wi, mie膰 ostatnie s艂owo. Wyra藕nie nie mo偶esz pogodzi膰 si臋 z faktem, 偶e tym razem przegrywasz. To dlatego, 偶e wyprawa nie jest naturaln膮 rzecz膮 dla twojego plemienia - ani dla mojego, skoro o tym mowa. Wyprawy s膮 dla ludzi. To ich wymys艂, ich na艂贸g. Oni po wieczne czasy posiadaj膮 wszelkie prawa. Ka偶dym swoim krokiem, m贸j drogi Eyvindzie, okradasz ludzi z ich drogo okupionego skarbu. To smutne, 偶e ludzi nap臋dza tylko maszyneria wypraw. Ale s膮 smutn膮 ras膮. P艂aczemy nad nimi, aczkolwiek niezbyt cz臋sto. I zdecydowanie nie wolno nam przej膮膰 ich 艣miesznej sk艂onno艣ci do samounicestwienia. Dlatego obmy艣li艂em spos贸b, 偶eby powstrzyma膰 ci臋 od dotarcia na ziemie mojej zmar艂ej siostry, a zarazem da膰 ci ma艂膮 szans臋 na osi膮gni臋cie upragnionego celu. Dopasuj臋 ci臋 do modelu wypraw - uczyni臋 ci臋 cz艂owiekiem.

Szcz臋ka mi opad艂a. Groza zje偶y艂a moje futro, pot zwil偶y艂 bia艂e policzki.

- Cz艂owiekiem? Dlaczego chcesz mnie w ten spos贸b ukara膰?

- To nie kara, 偶a艂osny zwierzaku - parskn膮艂 drwi膮co Kr贸l Bagna. Podj膮艂e艣 wypraw臋, co jest domen膮 ludzi, zwykle tych wyj膮tkowo g艂upich. Musisz wi臋c sta膰 si臋 cz艂owiekiem, je艣li chcesz pod膮偶a膰 t膮 zgubn膮 艣cie偶k膮. Wszystko jest naprawd臋 bardzo proste i pi臋knie symetryczne, gdy si臋 o tym pomy艣li. A posta膰 cz艂owieka wcale nie jest taka okropna, gdy ju偶 si臋 j膮 przybierze.

- Ale je艣li zostan臋 cz艂owiekiem, Gwiazda W膮偶 mnie nie wys艂ucha; Gwiazdy stroni膮 od ludzi, ukrywaj膮 si臋 przed ich s艂odycz膮 i smrodem. Mo偶e ju偶 nigdy nie zobacz臋 mojej ukochanej! Ucieknie przede mn膮, uzna za my艣liwego. Nie zni贸s艂bym, gdyby ode mnie uciek艂a, i...

- Och, uspok贸j si臋. Nie powiedzia艂em, 偶e przemieni臋 ci臋 na zawsze. Poza tym z czasem mo偶esz doj艣膰 do wniosku, 偶e po艂owica nie jest niezb臋dnie konieczna do 偶ycia. Sp贸jrz na Besti臋 i na mnie! 呕yjemy do艣膰 szcz臋艣liwie w b艂ogos艂awionym stanie kawalerskim, ani troch臋 niestrapieni brakiem w domu wielkich, rozko艂ysanych nied藕wiedzic.

Na te s艂owa Bestia podni贸s艂 g艂ow臋 znad kawa艂k贸w kory, kt贸rymi gra艂 w tryktraka sam z sob膮.

- Mmm? O tak, ca艂kiem szcz臋艣liwie. Z wyj膮tkiem much, wiesz. Jego Wysoko艣膰 ma upodobanie do do艣膰 eklektycznej diety, samo patrzenie przyprawia o md艂o艣ci. - Wr贸ci艂 do tryktraka. Gra艂 z ca艂膮 powag膮, ale zdecydowanie przegrywa艂.

- W ka偶dym razie... - Kr贸l Bagna uprzejmie zasznurowa艂 dzi贸b - twoje cz艂owiecze艅stwo b臋dzie trwa膰 wzgl臋dnie kr贸tko. Ju偶 przedyskutowa艂em to szczeg贸艂owo z kilkoma ni偶szymi Gwiazdami, z bia艂ymi kar艂ami i im podobnymi. B臋dziesz tkwi艂 w ludzkiej sk贸rze jak w ciasnej r臋kawiczce, dop贸ki... - i tutaj chrz膮kn膮艂 dramatycznie, a偶 zafalowa艂a d艂uga niebieska szyja - Dziewica nie zostanie po偶arta, morze nie przemieni si臋 w z艂oto, a 艣wi臋ci nie wyrusz膮 na zach贸d na skrzyd艂ach jaj bez kury.

- Na Gwiazdy, co to oznacza? - wysapa艂em.

- Nie mam bladego poj臋cia! Czy to nie cudowne? Wyrocznie zawsze tworz膮 najlepsz膮 poezj臋! Ja tylko powtarzam, co s艂ysza艂em - to do艣膰 niegrzeczne z twojej strony spodziewa膰 si臋 magii, proroctwa i interpretacji. Zbyt wiele 偶膮dasz, nawet od kr贸la. - Wydawa艂 si臋 podenerwowany, jego pi贸ra przybra艂y fioletow膮 barw臋 oburzenia. - No wiesz, po prostu wypatruj takich rzeczy. 艁atwizna! Morze obr贸cone w z艂oto. Trudno nie zauwa偶y膰, powiedzia艂bym. Szcz臋艣cie mie膰 takie oczywiste znaki. Powiniene艣 si臋 cieszy膰. A teraz st贸j spokojnie i pozw贸l nam zrobi膰 swoje.

- Zaczekaj! Nie zgodzi艂em si臋 na nic... - Chcia艂em protestowa膰 dalej, ale j臋zyk przesta艂 mnie s艂ucha膰; zrobi艂 si臋 kr贸tki, klocowaty i przywiera艂 do podniebienia.

Przera偶ony spojrza艂em na moje pot臋偶ne, pi臋kne 艂apy i zobaczy艂em paskudne, ziemiste stopy poro艣ni臋te rzadkim puchem, tkwi膮ce na ko艅cu niedorzecznie chudych n贸g. Jednym mu艣ni臋ciem skrzyd艂a Kr贸l Bagna przemieni艂 mnie w okropnego, lecz niew膮tpliwie cz艂owieka.

A jednak sam suweren te偶 si臋 zmieni艂. Ju偶 nie by艂 wysokim i kr贸lewskim ptakiem ze stosownie imponuj膮c膮 rozpi臋to艣ci膮 skrzyde艂. Sta艂 si臋 zgarbionym staruszkiem z d艂ug膮 brod膮, w kt贸rej b艂yska艂y wszystkie kolory mokrade艂, zielony i br膮zowy, i s艂onawoszary. Wydawa艂 si臋 troch臋 podobny do ryby, z blad膮, wilgotn膮 sk贸r膮 i szerokimi, bezkrwistymi ustami.

- Co jest? - wymamrota艂em najlepiej jak mog艂em swoim niewiele wartym j臋zykiem.

- H臋? Co? Rzecz prosta, przepraszam, powinienem wyja艣ni膰. Kiedy by艂e艣 zwierz臋ciem, widzia艂e艣 mnie w postaci szlachetnego ptaka. Teraz, gdy jeste艣 cz艂owiekiem, jawi臋 ci si臋 jako stary dziadek, kt贸ry ma wzbudza膰 nale偶ny szacunek w sercach twojego nowego plemienia. To kolejna uprzejmo艣膰. Nie ma o czym m贸wi膰.

- A Bestia? - zapyta艂em bezradnie, bo stw贸r o szkar艂atnych kopytach wcale si臋 nie zmieni艂.

- Bestia jest po prostu Besti膮 - pad艂a znudzona, acz pe艂na czu艂o艣ci odpowied藕 monarchy.

S艂ysz膮c swoje imi臋, dworzanin 艂obuzersko poderwa艂 szkar艂atn膮 g艂ow臋.

- Po prostu Besti膮 - zapewni艂 mnie.

Kr贸l Bagna wsta艂 i wyprowadzi艂 mnie za drzwi z min膮 gospodarza, kt贸remu w艂a艣nie przysz艂o na my艣l, 偶e obecno艣膰 jednego go艣cia dzieli go od smacznej drzemki.

- Ruszaj zatem, Eyvindzie, m贸j ch艂opcze... Ha, teraz naprawd臋 jeste艣 ch艂opcem! Wspaniale. Zobaczymy si臋 znowu, nie w膮tpi臋. Biegnij! 呕egnaj i trzymaj si臋 ciep艂o!

Opowie艣膰 o ksi臋ciu i g臋si,
ci膮g dalszy

Eyvind usadowi艂 wielkie cielsko na sto艂ku i westchn膮艂.

- Od tej pory jestem cz艂owiekiem. Zestarza艂em si臋 i tak obros艂em t艂uszczem, 偶e zn贸w troch臋 przypominam nied藕wiedzia brzuchem i kud艂ami. Tyle 偶e nie jestem nied藕wiedziem. Staram si臋, ale nie jestem. Wci膮偶 czekam, 偶e morze si臋 zmieni. Nie zmienia si臋. Trzymam si臋 blisko mokrade艂 w nadziei, 偶e kr贸lowie nie k艂ami膮. Nie mam wielkich nadziei, bo przecie偶 tw贸j ojciec jest kr贸lem. Bagna le偶膮 nie wi臋cej ni偶 tydzie艅 drogi st膮d. Tutaj ju偶 do mnie przywykli. Mo偶e po prostu umr臋, podaj膮c piwo zasmarkanym m艂okosom w tej brudnej tawernie.

Ksi膮偶臋 wbi艂 oczy w blat szynkwasu, w p臋tle i wiry drewna podobne odciskom palc贸w.

- Wsp贸艂czuj臋 ci - wymamrota艂.

Eyvind spurpurowia艂.

- Nie potrzebuj臋 twojej lito艣ci, ch艂opcze. To bezu偶yteczny ci臋偶ar. Dam ci par臋 but贸w do marszu bez obietnicy, 偶e b臋d膮 pasowa膰, je艣li zaniesiesz wiadomo艣膰. Zapytasz tego nicponia ptaka, kiedy zn贸w stan臋 si臋 sob膮. Mam do艣膰 czekania.

- Chodzi ci o... o Kr贸la Bagna?

- Na Gwiazdy, ch艂opcze, jeste艣 g艂upi jak m艂ode, kt贸re wci膮偶 ssie cycek matki. Tak, o Kr贸la Bagna. Tydzie艅 marszu na p贸艂noc, a b臋dziesz brn膮艂 po - kolana w b艂ocie i w臋gorzach. A teraz zabieraj si臋, zanim ka偶臋 ci p艂aci膰 czynsz za sto艂ek, kt贸ry niszczysz. - Rzuci艂 na szynkwas par臋 ub艂oconych, wysmarowanych sad艂em czarnych but贸w, kilka numer贸w za du偶ych na m艂odego ksi臋cia, i z ostatnim chrz膮kni臋ciem znikn膮艂 w izbie za szynkwasem.

Leander ostro偶nie wzi膮艂 buty i wymkn膮艂 si臋 z tawerny, twarz go pali艂a od spojrze艅 obszarpanych klient贸w.

Ruszy艂 na p贸艂noc, jak kaza艂 Eyvind, i rzeczywi艣cie, nied艂ugo p贸藕niej dotar艂 do Ponurych Moczar贸w z wyra藕nymi, soczy艣cie zielonymi granicami. 艢mierdzia艂o tu gnij膮c膮 traw膮 i ko艣膰mi. Bez trudu podchwyci艂 zapach samego leukrotty, rzeczywi艣cie podobny do krwi, miedziany i ostry. Bagna by艂y szerokie, koloru dymu, nefrytu na polerowanym drewnie, poci臋te grz膮skimi 艣cie偶kami, pe艂ne grzechocz膮cych pa艂ek i upozowanych czapli. Woda migota艂a jak naszyjniki na艂o偶one jeden na drugi, a pod wod膮 widzia艂 t艂uste w臋gorze i b艂yski ryb.

Uzna艂, 偶e moczary s膮 pi臋kne, cho膰 przy ka偶dym kroku b艂oto zasysa艂o jego nazbyt du偶e buty. W臋dr贸wka sta艂a si臋 powolna, my艣la艂, i偶 utknie tu na dobre, lecz wiedzia艂, 偶e musi wr贸ci膰 do wied藕my przed nowym ksi臋偶ycem, 偶eby spe艂ni膰 dane jej s艂owo. Dlatego brn膮艂 przez mokrad艂a, b艂oto mlaska艂o mu pod butami i chwyta艂o pochw臋 miecza w o艣liz艂e kleszcze. Za ka偶dym razem, gdy podnosi艂 nog臋, ogromny bucior chcia艂 pozosta膰 w b艂ocie, ale w ostatniej chwili podrywa艂 si臋 z chlupotem.

Po艣rodku bagna ros艂a k臋pa tamaryndowc贸w, ich czerwonawa kora l艣ni艂a, jakby wewn膮trz p艂on臋艂y w臋gle. Leander zastanawia艂 si臋 przez chwil臋, przyci膮gany ich barw膮. Ale mia艂 do艣膰 magii i ba艂 si臋 dalszego op贸藕nienia, kt贸re mog艂a spowodowa膰 mieszkaj膮ca tam poczwara, oboj臋tnie jakiego pokroju. Omin膮艂 k臋p臋 szerokim 艂ukiem, cho膰 oznacza艂o to zmoczenie spodni do pasa.

Gdy oddala艂 si臋 od zagajnika, co艣 zmaterializowa艂o si臋 jak gdyby z wody i trawy, tarasuj膮c mu drog臋.

- Czy aby mnie nie obra偶asz, przechodz膮c przez moj膮 ziemi臋 bez sk艂adania mi wizyty?

Kszta艂t zestali艂 si臋 w staruszka z brod膮, kt贸ra opada艂a niczym w膮sy suma, i z bujn膮 czupryn膮 spl膮tanego mchu. Jego oczy mia艂y odcie艅 bagiennej wody, skrz膮cy si臋 na przemian zieleni膮 i br膮zem. Rzeczne trzciny oplata艂y mu r臋ce, a jego p艂aszcz by艂 uszyty ze spad艂ych li艣ci i miseczek 偶o艂臋dzi.

Sta艂 spokojnie dwa 艂okcie nad najbli偶sz膮 k臋p膮 trawy, stopy opatrzone pi臋knymi b艂onami pomi臋dzy palcami wisia艂y w powietrzu. Z roztargnieniem pykaj膮c fajk臋 uplecion膮 z wierzbowych witek, zapyta艂:

- I jak?

Ksi膮偶臋 nie zach艂ysn膮艂 si臋, nie szuka艂 s艂贸w jak schn膮cy pstr膮g wody, kt贸ra nie nap艂ynie. Zamruga艂 powoli, raz, drugi, i usiad艂 ci臋偶ko na omsza艂ym g艂azie.

Duch za艣mia艂 si臋 z ca艂ego serca.

- Biedne piskl膮tko. Przez chwil臋 wszystko musi wydawa膰 si臋 troch臋 osza艂amiaj膮ce, przyznaj臋. Jestem Kr贸lem Bagna - uk艂oni艂 si臋 lekko - a ty przychodzisz od Wied藕my z W膮wozu, 偶eby zabi膰 Besti臋, mojego przyjaciela. Rzecz prosta nie mog臋 ci na to pozwoli膰, ale ch臋tnie z tob膮 porozmawiam, je艣li nie masz nic przeciwko dyspucie na ten temat.

- Dysputa? Na temat, czy zabij臋 leukrott臋, czy nie zabij臋? - zapyta艂 Leander z konsternacj膮.

Kud艂ata g艂owa Kr贸la Bagna podskoczy艂a weso艂o.

- Och, nie zale偶y mu na ceremoniach. Woli, gdy zw膮 go Besti膮.

- Czy zatem j膮 zabij臋, czy te偶 jej nie zabij臋?

- Och, obawiam si臋, 偶e wci膮偶 nie rozumiesz, ch艂opcze. Tego Besti臋. Jest rodzaju m臋skiego. Bestia to r贸wny go艣膰.

- Zatem tego besti臋.

- Po prostu Besti臋.

- I czy mam go zabi膰.

- Dysputa to pi臋kna rzecz. - Kr贸l Bagna westchn膮艂 z rozmarzeniem. Pami臋tam jedn膮 tak膮, sprzed pi臋膰dziesi臋ciu laty. Jakie艣 inne szlachetne, gorliwe piskl臋 napastowa艂o Besti臋... Ostatnio 艣ci膮gaj膮 tu jeden za drugim. Odb臋dziemy dysput臋?

Oczy Kr贸la Bagna b艂ysn臋艂y jak sk贸ra w臋gorza w p艂ytkiej wodzie, rado艣nie i proroczo.

Dysputa Kr贸la Bagna

Ostatni m艂ody cz艂owiek okaza艂 si臋 wielce nieokrzesany, nadzwyczaj impertynencki w swoich z艂otych fr臋dzlach i szkar艂atnej pelerynie. Te偶 mnie nie odwiedzi艂, ale kiedy si臋 pojawi艂em, by艂 do艣膰 przyjazny. Roz艂o偶y艂 peleryn臋 na tej skale i siad艂, krzy偶uj膮c nogi, r贸wnie ch臋tny do dysputy ze mn膮, jak do 艣ci臋cia g艂owy biednej Bestii.

- Dlaczego - zacz膮艂em od najprostszego pytania, jak sam si臋 przekonasz - dlaczego chcesz zabi膰 Besti臋? Nie po偶yczy艂 od ciebie miecza i nie zapomnia艂 go odda膰, nie zepsu艂 ulubionej lektyki twojego ojca, niczym ci nie dokuczy艂!

- Jestem ksi臋ciem - odpar艂, by艂 raczej t臋pawy. - To funkcja ksi臋cia (warto艣膰 A) zabija膰 potwory (warto艣膰 B) w celu zaprowadzenia porz膮dku (warto艣膰 C) i zachowania sta艂ego zapasu dziewic (warto艣膰 D). Je艣li wprowadzi si臋 pochodn膮 warto艣ci A (Ksi膮偶臋) do r贸wnania y r贸wna si臋 BC plus CD do kwadratu, i sprowadzi si臋 j膮 do zera, uzyskuj膮c wierzcho艂ek paraboli, a mianowicie punkt przeci臋cia pomi臋dzy A (Ksi膮偶臋) i B (Potw贸r), wyznaczy si臋 warto艣膰 E - stabilne kr贸lestwo. To wszystko jest bardzo skomplikowane, lecz je艣li masz kartk臋 pod r臋k膮, narysuj臋 ci wykres.

- Ach, m贸j ch艂opcze - rzek艂em, gdy zapaskudzi艂 jedn膮 z moich map topograficznych nagryzmolonymi r贸wnaniami - lecz Bestia nie jest potworem. Nie po偶era dziewic jak kanapki z og贸rkiem. Trzyma si臋 na uboczu jak ka偶da cywilizowana bestia.

- Ale jest szpetny? - zapyta艂 ksi膮偶臋.

- Uwa偶am, 偶e jest wspania艂ym kumplem, ale tak, niekt贸rzy mogliby uzna膰 go za brzydkiego.

- I wstr臋tnie cuchnie?

- C贸偶, w tej kwestii nie mog臋 z tob膮 dyskutowa膰. Ka偶dy powinien stawa膰 po odwietrznej!

- I ma straszn膮 ko艣cian膮 szcz臋k臋 i wielkie wysokie rogi?

- Tak, tak, wypisz wymaluj Bestia, zgadza si臋!

- W takim razie jest potworem! - Ksi膮偶臋 zapia艂 z zachwytu. - Musz臋 zaraz go zabi膰. Wz贸r dzia艂a!

- Tw贸j wz贸r musi da膰 w wyniku wielk膮 bijatyk臋 - mrukn膮艂em.

- O tak, kiedy jest zastosowany w艂a艣ciwie, wynikaj膮 wielkie i szlachetne bitwy! Oczywi艣cie zawsze wygrywam - warto艣膰 X Ksi臋cia jest sta艂a. Nie mo偶e by膰 mniejsza ni偶 warto艣膰 Y Potwora, to Hipoteza Wy偶szo艣ci Moralnej rozs艂awiona pi臋膰set lat temu przez mojego przodka Ethelreda, kr贸la matematyka. Przez wszystkie te stulecia nie widzieli艣my nikogo, kto m贸g艂by si臋 z nim r贸wna膰.

- W to nie w膮tpi臋.

- Je艣li to wszystko, musz臋 si臋 zaj膮膰 dowodem - powiedzia艂 ksi膮偶臋, na pr贸b臋 wymachuj膮c mieczem. - Nazywamy to zg艂adzaniem - wyja艣ni艂, robi膮c wielki zamach nad g艂ow膮. - Za ka偶dym razem, gdy ginie potw贸r, hipoteza zyskuje dow贸d.

- Ciesz臋 si臋, 偶e nadajesz zbrodni tak膮... cywilizowan膮 nazw臋. Nie mog臋 jednak na to pozwoli膰.

- Ale... ale... - zaj膮kn膮艂 si臋 oburzony - ale wz贸r!

- Pomimo wszystko. To moje kr贸lestwo i p贸ki mog臋 temu zaradzi膰, w moich granicach nie dojdzie do aktu przemocy. Tyle przynajmniej powiniene艣 rozumie膰. Tutaj moje s艂owo jest prawem.

- No tak. - Skin膮艂 g艂ow膮. - Uniwersalny Algorytm Monarchiczny zajmuje centralne miejsce w twierdzeniu.

- W twierdzeniu?

- O w艂a艣ciwym zachowaniu.

- Aha.

- Napisa艂em prac臋 naukow膮 na temat Algorytmu Monarchicznego. - M艂odzieniec naburmuszy艂 si臋, zajmuj膮c pozycj臋 obronn膮. - Skoro nie zezwalasz na przemoc w swoich granicach... chwileczk臋, wykonam pewne obliczenia. - Zn贸w bazgra艂 po mojej pi臋knej mapie. - Wyzw臋 go na udeptan膮 ziemi臋. Je艣li jest prawdziwym potworem, nie odrzuci wyzwania szlachcica.

Westchn膮艂em, godz膮c si臋 z nieuniknionym.

- Nie, nie odrzuci.

- Zatem dobrze! - Ksi膮偶臋 odmaszerowa艂, nuc膮c sobie mnemoniczn膮 melodi臋.

Opowie艣膰 o ksi臋ciu i g臋si,
ci膮g dalszy

- C贸偶, m贸j pi臋kny ch艂opcze, pozw贸l, 偶e co艣 ci powiem. Tamten m艂odzieniec pr贸bowa艂 skoczy膰 z urwiska na Besti臋 na miejscu pojedynku - wielce niesportowo - i jego ko艅czyny wpl膮ta艂y si臋 w poro偶e biedaka. Usuni臋cie go zabra艂o nam d艂ugie tygodnie i by艂a to praca bardzo nieprzyjemna. Mo偶e ty wyka偶esz si臋 wi臋kszym rozs膮dkiem. - Kr贸l Bagna 艂ypn膮艂 na niego znad okular贸w z muszelek. - Czy znasz jaki艣 wz贸r albo twierdzenie?

Ksi膮偶臋 bez s艂owa pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Chwa艂a za to szerokoskrzyd艂emu kapeluszowi nieba! Mo偶e ten styl rz膮dzenia wyszed艂 z mody. Jednak obawiam si臋, 偶e wci膮偶 b臋dziesz nalega艂 na niepokojenie Bestii o tej nieludzkiej porze.

- Musz臋.

- A dlaczego? Przytaczaj膮c t臋 wielce przyjemn膮 drugorz臋dn膮 dysput臋, ustalili艣my, 偶e Bestia nie jest potworem. - Kr贸l Bagna ze zdziwieniem skrzywi艂 pomarszczony nos.

- Wiem. - Leander westchn膮艂. - Ale tego nie mo偶na unikn膮膰. I mam do ciebie pytanie, zanim ujawni臋 sw贸j cel.

- Do mnie? - Kr贸l Bagna znacznie poja艣nia艂, jego w膮sy podnios艂y si臋 z zadowolenia. - Prawie wszyscy ludzie przychodz膮 do Bestii! Od dawna nie mia艂em go艣cia. O co chodzi, m贸j pi臋kny, uroczy, doskona艂y m艂ody cz艂owieku?

- Eyvind chce wiedzie膰, jak d艂ugo musi czeka膰, 偶eby morze przemieni艂o si臋 w z艂oto.

Kr贸l Bagna zmarszczy艂 szerokie czo艂o i zerkn膮艂 w niebo.

- Nie mog臋 powiedzie膰, 偶e znam jegomo艣cia o takim imieniu - wyzna艂 ze smutkiem.

- On... on kiedy艣 by艂 nied藕wiedziem. Uczyni艂e艣 go cz艂owiekiem. - Ksi膮偶臋 nie kry艂 zak艂opotania. Historia wydawa艂a si臋 solidna jak kamienna tabliczka, gdy s艂ucha艂 jej z ust karczmarza. A jednak s臋dziwy monarcha wci膮偶 pomrukiwa艂 i chrz膮ka艂 pod nosem. Wreszcie jego twarz rozb艂ys艂a jak 艣wi膮teczna latarnia.

- Aha! - krzykn膮艂. - Nied藕wied藕 astrolog! Oczywi艣cie! No tak, wiesz, ju偶 nied艂ugo, jak sobie wyobra偶am. Mo偶e stanie si臋 to zanim wr贸cisz do domu do swojej wied藕my. Mo偶e nie. W zasadzie nie prowadz臋 almanachu, rozumiesz. I czemu mia艂bym prowadzi膰? Sam sobie jestem panem. A teraz, gdy us艂ysza艂e艣 odpowied藕, powiedz mi, czego, u licha, chcesz od mojego drogiego przyjaciela, Bestii?

- Musz臋... musz臋 mie膰 jego sk贸r臋. Aby przywr贸ci膰 dziewczyn臋 do 偶ycia. Ja j膮 zabi艂em, wi臋c winny jej jestem zado艣膰uczynienie.

- Och - mrukn膮艂 kr贸l z niesmakiem - co za pod艂o艣膰 z twojej strony. Proponujesz odra偶aj膮c膮 operacj臋. Absolutnie nie wchodzi w rachub臋.

- M贸j drogi przyjacielu... - nad bagnem poni贸s艂 si臋 g艂os g艂臋boki jak miechy 艣ci艣ni臋te r臋kami olbrzyma - nie powiniene艣 m贸wi膰 o mnie pod moj膮 nieobecno艣膰. To bardzo nieuprzejme.

Nad rozleg艂ym trz臋sawiskiem ukaza艂a si臋 szkar艂atna posta膰 leukrotty, z poro偶em jasnym jak krew na tle nieba. Jego zapach wype艂ni艂 sakwy wiatru - wo艅 nieruchomych ka艂u偶 krwi l艣ni膮cych w promieniach s艂o艅ca, wo艅 krwi w studziennych cebrach i beczkach na wino, w porcelanowych wazonach i trzcinowych koszach, gor膮cy, ci臋偶ki miedziany zapach, rozchodz膮cy si臋 powoli.

Ale jego sk贸ra by艂a przedziwnie pi臋kna, barwy ciemnych, tajemnych rubin贸w i granat贸w rozrzuconych po 艣niegu. A poro偶e pi臋trzy艂o si臋 niczym wie偶yczki obsadzone krzepkimi 艂ucznikami, rozwidlone jak konary stoj膮cego w p艂omieniach drzewa. Wielka 偶uchwa wisia艂a lekko uchylona, warga ods艂ania艂a p艂at bia艂ej ko艣ci. Na spr臋偶ystych nogach zbli偶y艂 si臋 do ksi臋cia. Jego oczy, same 藕renice, skrzy艂y si臋 jak krzemie艅 w niesko艅czonej czerni.

- Nie s膮dzisz, m贸j drogi monarcho, 偶e sam potrafi臋 si臋 zaj膮膰 w艂asnymi sprawami? - zapyta艂 艣piewnie.

- Oczywi艣cie, Bestio. Bez urazy. Wy艣lij go na tamten 艣wiat w dogodnej dla siebie chwili.

- Och, nie ma sprawy, stary. I nie 艣mia艂bym marzy膰 o podeptaniu twojej jurysdykcji. Masz pierwsze艅stwo.

- Nie, nie, ty pierwszy. - Kr贸l Bagna sk艂oni艂 si臋 w pasie.

Leukrotta przez d艂ug膮 chwil臋 szacowa艂 Leandra wzrokiem.

- Moja sk贸ra, powiadasz? Nie s艂ysza艂em, 偶e ma warto艣膰 lecznicz膮, ale je艣li wied藕ma jej potrzebuje, jako istota dobrze wychowana i potw贸r musz臋 ci j膮 odda膰.

Ksi膮偶臋 i kr贸l drgn臋li, zaskoczeni tymi s艂owy.

- Musimy stoczy膰 pojedynek - upiera艂 si臋 ksi膮偶臋.

- Nie b膮d藕 艣mieszny, ch艂opcze. Wypatroszy艂bym ci臋 w okamgnieniu. Po prostu zabierz sk贸r臋 i zmykaj.

Kr贸l Bagna zacharcza艂 z konsternacji.

- M贸j drogi ch艂opcze! Musz臋 zaprotestowa膰! Zrobisz ba艂agan na moich mokrad艂ach! I sk贸ra nie jest zegarkiem kieszonkowym, nie mo偶na jej da膰 tak po prostu! - Zatupa艂 omsza艂ymi stopami, oczywi艣cie nie czyni膮c d藕wi臋ku, gdy偶 wci膮偶 wisia艂 nad wod膮.

Leukrotta wzruszy艂 barkami.

- Spodziewam si臋, 偶e w ci膮gu miesi膮ca wyhoduj臋 now膮.

To rzek艂szy, opu艣ci艂 na pier艣 wielk膮 szkar艂atn膮 g艂ow臋 i j膮艂 zrywa膰 sk贸r臋 z cia艂a jak dziecko, kt贸re jednym d艂ugim, spiralnym poci膮gni臋ciem no偶yka obiera dojrza艂e jab艂ko.

- Wiesz - odezwa艂 si臋 z zadum膮, gdy obok niego r贸s艂 stos sk贸ry - kiedy wied藕ma by艂a m艂oda, 偶yli艣my na do艣膰 przyjaznej stopie. Jak m贸g艂bym odm贸wi膰 tej zachwycaj膮cej istocie? W swoim czasie ol艣niewa艂a urod膮, musz臋 ci powiedzie膰 - jej pokiereszowana twarz z bliznami i tatua偶ami wygl膮da艂a wr臋cz bosko. Jej zniekszta艂cone rysy by艂y dla mnie pi臋kne jak pierwsze owoce lata, czerwone i idealne na jasnej od rosy ga艂臋zi. - Bestia westchn膮艂 z rozmarzeniem. - C贸偶, to, co nazwa艂by艣 brzydot膮, jest tak膮 rzadko艣ci膮, 偶e niecz臋sto mo偶na ujrze膰 j膮 w ca艂ej krasie. - Spojrza艂 znacz膮co na Kr贸la Bagna, kt贸ry, cho膰 podstarza艂y, wci膮偶 by艂 przystojny w stateczny spos贸b. - Jej tatua偶e odzwierciedla艂y blizny w cudownej symetrii czarnego tuszu i nak艂utej bia艂ej sk贸ry... - gdybym by艂 trubadurem, u艂o偶y艂bym pie艣ni s艂awi膮ce jej pi臋kno. A jak b艂yska艂y jej w艂osy! Jak moja sk贸ra p艂on膮ca w s艂o艅cu.

Bestia zdar艂 resztki sk贸ry z kopyt i rzuci艂 je na stos, ogromny i ciemnoszkar艂atny jak zapas surowca w zak艂adzie mistrza garbarza. Usadowi艂 si臋 wygodnie, jeszcze czerwie艅szy ni偶 wcze艣niej, jego mi臋艣nie l艣ni艂y od strumyczk贸w krwi, kt贸ra 艣cieka艂a niczym farba na bagienn膮 traw臋. Wiatr smaga艂 ods艂oni臋te cia艂o, on jednak zdawa艂 si臋 cieszy膰 dotykiem widmowych palc贸w na szerokim zadzie.

- Bez obawy, m贸j ma艂y faunie - zapewni艂 ksi臋cia - to wcale nie boli. Wr臋cz orze藕wia. Obaj powinni艣cie spr贸bowa膰, to dzia艂a jak wzmacniaj膮ca mikstura, szkoda tylko, 偶e wasza anatomia jest... powiedzmy, niedostosowana.

Ksi膮偶臋 popatrzy艂 z konsternacj膮 na odartego ze sk贸ry leukrott臋, kt贸ry siedzia艂 z zadowolonym u艣miechem, brocz膮c krwi膮 z pot臋偶nej muskulatury. Zacz膮艂 pakowa膰 sk贸r臋 do worka.

- Nie zostaniesz, 偶eby pos艂ucha膰, jak pozna艂em wied藕m臋! - krzykn膮艂 Bestia, bole艣膰 wype艂ni艂a jego g艂os jak wino buk艂ak. - Przecie偶 zrobi艂em dok艂adnie to, o co prosi艂e艣! Czy matka nie nauczy艂a ci臋 by膰 mi艂ym dla potwor贸w, kt贸re nie chcia艂y ci臋 po偶re膰?

Twarz Leandra sp膮sowia艂a. Zapad艂o kr臋puj膮ce milczenie, we艂nisty cie艅 ciszy spowi艂 ca艂膮 tr贸jk臋.

- Mo偶e i nie - ust膮pi艂 Bestia - ale si膮d藕 przy mnie i s艂uchaj, a wszystko b臋dzie dobrze, zobaczysz.

S艂o艅ce wci膮偶 艣wieci艂o wysoko w艣r贸d targanych wiatrem ob艂ok贸w, ksi膮偶臋 mia艂 wi臋c do艣膰 czasu, zanim godziny stan膮 si臋 jego wrogiem. Nie chc膮c, by Kr贸l Bagna przemieni艂 go w co艣 nieprzewidzianego, z westchnieniem wyrazi艂 zgod臋.

Opowie艣膰 leukrotty

Uratowa艂a mnie, ma艂a szelma. Walczy艂em, jak cz臋sto zrz膮dza艂 los, z synem ksi臋cia ze Wschodnich Ksi臋stw, m艂okosem w ozdobnej zbroi ze srebra i ko艣ci s艂oniowej. Okropnie niepraktyczny przyodziewek, rzecz jasna, ale synowie ksi臋cia zawsze byli fircykami. Ju偶 ubod艂em go lew膮 stron膮 mojego poro偶a, niestety nie trafi艂em w wa偶ne dla 偶ycia organy, a on walczy艂 zaciekle jak dwana艣cie wilczk贸w o mleko jednej matki. By艂 zdesperowany, biedaczysko. I w desperacji zdo艂a艂 wsun膮膰 ostrze pod moje 偶ebra niemal偶e po r臋koje艣膰.

Szlachetnie urodzony ga艂gan powinien staranniej zebra膰 informacje. Moje serce nie le偶y blisko 偶eber, jak u ludzi - ledwo by si臋 zmie艣ci艂o! - ale g艂臋boko w brzuchu, wi臋c spragnione ostrze ksi臋cia nawet si臋 do艅 nie zbli偶y艂o. Mimo to znalaz艂em si臋 w powa偶nych tarapatach, przeszyty groteskowym mieczem, o krok od utraty g艂owy.

Ale w chwili, gdy s艂odycz triumfu zala艂a jego m艂ode usta, strza艂a wyfrun臋艂a spomi臋dzy drzew z pr臋dko艣ci膮 czapli chwytaj膮cej ryb臋 i ugrz臋z艂a mu w ramieniu z impetem, kt贸ry odrzuci艂 go od mojego skr臋caj膮cego si臋 cia艂a. Ol艣niewaj膮ca istota wyskoczy艂a z g臋stwy, odziana w wylinia艂e, cudownie zapchlone futra, z w艂osami zbitymi w naje偶ony ko艂tun. Uda mia艂a silne i do艣膰 g艂adkie, jak mniemam, ale twarz przepi臋knie poharatan膮, posiekan膮 na kawa艂ki przez jakiego艣 mistrza artyst臋, pokryt膮 grubymi czarnymi znakami. Jej zapach, metaliczny i ostry, m贸g艂by zabi膰 stado antylop, gdyby przypadkiem znalaz艂o si臋 w pobli偶u. Zje艂cza艂y pot, 偶ylaste mi臋so i fetor g艂odu tworzy艂y rozkoszne perfumy, kt贸re wdycha艂em z lubo艣ci膮 jak par臋 ze stygn膮cego ciasta.

Bajeczna zjawa rzuci艂a si臋 na grubia艅skiego ksi膮偶臋cego syna, przyszpilaj膮c go do omsza艂ej ziemi. Wyl膮dowa艂a na nim okrakiem i sapa艂a chrapliwie, obw膮chuj膮c jego zbroj臋 jak dziki zwierz. T臋sknie wyobra偶a艂em sobie smr贸d jej oddechu - by艂em pewien, 偶e jest t膮 szczeg贸ln膮 mieszank膮 zgni艂ego szpinaku i gotowanych jaj, z nutk膮 robaczywego drewna, o kt贸rej cz臋sto marzy艂em.

- Co ty wyprawiasz? - wychrypia艂a, szczerz膮c z臋by. - W moim lesie nie zabija si臋 zwierz膮t. To moje prawo, znaj膮 je wszyscy ludzie w tym kr贸lestwie.

By艂em zaskoczony, s艂ysz膮c, 偶e m贸wi tak dobrze - mo偶e robi艂em sobie zbyt wielk膮 nadziej臋, roj膮c o chrz膮kni臋ciach i sykach. Mimo wszystko ogromn膮 przyjemno艣膰 sprawi艂 mi widok ksi臋cia, kt贸ry wi艂 si臋 ze strachu jak prosi臋.

- Ja... przepraszam! Wybacz mi! Nie wiedzia艂em! Nie jestem st膮d!

Na pr贸偶no si臋 t艂umaczy艂. Moja wybawicielka nacisn臋艂a mocniej, a偶 艣liczna zbroja p臋k艂a i pokaleczy艂a mu sk贸r臋. M艂odzieniec zawy艂 w wielce satysfakcjonuj膮cy spos贸b.

- Ciemniaku! - szepn臋艂a z b贸lem, kt贸ry sznurowa艂 jej g艂os jak tasiemki sukni臋. - Zwierz臋 ma dusz臋. Niekiedy nawet w duszy nie zawsze bywa potworem. Kim偶e ty jeste艣, 偶eby zabija膰, zanim dowiesz si臋 wi臋cej o swojej ofierze?

- Nikim! Nikim! Jestem nikim! - Rozp艂aka艂 si臋 nie na 偶arty, wielkie 艂zy 艣cieka艂y po jego delikatnej twarzy. Dziwne, przede mn膮 nie czu艂 strachu, ale rozci膮gni臋ty pod t膮 ludzk膮 kobiet膮 nagle sta艂 si臋 s艂aby i kwicza艂 tak g艂o艣no, 偶e zawstydzi艂by prosiaka.

Ona przewr贸ci艂a oczami.

- Tutaj nikogo nie wolno zabija膰. Ale przysi臋gnij mi, 偶e zrezygnujesz z wyprawy i po艣wi臋cisz 偶ycie ksi臋偶niczce, kt贸r膮 bez w膮tpienia zostawi艂e艣 w domu bez 偶adnego zaj臋cia.

- Przysi臋gam, przysi臋gam!

S艂ysz膮c to, kobieta wsta艂a, zostawiaj膮c 偶a艂o艣nie p艂acz膮cego syna ksi臋cia na trawie, kt贸ra zaczyna艂a moczy膰 mu kaftan.

- Och, nie zabijesz go chocia偶 troszeczk臋? - zasugerowa艂em swoim najlepszym, najbardziej dwornym tonem.

Zwr贸ci艂a na mnie oczy, jaskinie o niezmierzonej g艂臋bi.

- To moje prawo - odpar艂a bezd藕wi臋cznie. - Nie znam ci臋. Co robisz w moim lesie?

- Dlaczego uwa偶asz las za sw贸j? Masz akt notarialny?

- Nie. Po prostu uzna艂am, 偶e mam do niego prawo. Ludzie s膮 za m膮drzy, 偶eby je kwestionowa膰.

Zadr偶a艂em z podniecenia, s艂ysz膮c zgrzyt 偶wiru w jej g艂osie.

- Nie jestem cz艂owiekiem, jak widzisz. Jestem Besti膮, nazwa gatunkowa Leucrotta furialis. Ten szczeniak mnie wyzwa艂. Dzi臋kuj臋 ci za pomoc, to by艂o bardzo mi艂e.

- Zrobi艂abym to samo dla ka偶dego zwierz臋cia w potrzebie. - Zarzuci艂a na rami臋 艂uk, pi臋kny jesionowy 艂uk, kt贸ry zapewne sama wyci臋艂a z jakiego艣 szcz臋艣liwego m艂odego drzewka. - Jestem Wied藕m膮 z W膮wozu. Wszystkie stworzenia, kt贸re oddychaj膮 w moim lesie, podlegaj膮 mojej ochronie. Nie uwa偶aj tego za osobist膮 przys艂ug臋. Je艣li obaj dobrze mnie rozumiecie, odejd臋.

- Czekaj! - Podbieg艂em do niej, 偶eby mog艂a w pe艂ni ogarn膮膰 moj膮 barw臋 i wzrost. - Musz臋 ci si臋 odwdzi臋czy膰 za ten dzielny wyczyn. Zrobi臋, co tylko zechcesz, pi臋kna pani.

Nie zwa偶aj膮c na becz膮cego ksi膮偶臋cego syna, kt贸ry teraz siedzia艂, 偶a艂o艣nie obmacuj膮c rami臋 przeszyte strza艂膮, spojrza艂a na mnie szacuj膮cym wzrokiem spod uniesionej krzaczastej brwi.

- Zabi艂by艣 dla mnie kr贸la? - zapyta艂a cicho.

- Oczywi艣cie, moja owieczko. - Sk艂oni艂em si臋 lekko, wyci膮gaj膮c przednie nogi. - Widz臋 tylko jeden szkopu艂. Ani nie jestem na tyle niepozorny, 偶eby niepostrze偶enie wej艣膰 do zamku, ani nie jestem wyekwipowany w bro艅, 偶eby spowodowa膰 szkody wi臋ksze ni偶, c贸偶, po偶arcie go 偶ywcem, co jak mniemam by艂oby dla ciebie ma艂o satysfakcjonuj膮ce, gdy偶 skutkuje szokuj膮cym brakiem cia艂a. Chyba nie jestem potworem odpowiednim do tego zadania. - 艁ypn膮艂em znacz膮co na nieszcz臋snego ksi臋cia, kt贸ry po raz pierwszy ogl膮da艂 w艂asn膮 krew i wygl膮da艂 tak, jakby mia艂 zemdle膰.

U艣miech przeci膮艂 jej twarz jak rapier bok przeciwnika. By艂 cudownie paskudny. Zwr贸ci艂a si臋 do biednego ksi臋cia.

- Jak my艣lisz ch艂opcze? Zabi艂by艣 kr贸la w zamian za to, 偶e daruj臋 ci 偶ycie?

- O tak - wyszlocha艂 piskliwie - je艣li sprawi ci to przyjemno艣膰. Tylko nie szpikuj mnie wi臋cej swoimi strza艂ami! Boj臋 si臋 ostrych przedmiot贸w! Ruszy艂em na wypraw臋 tylko dlatego, 偶e ojciec nazwa艂 mnie tch贸rzem i wys艂a艂 po s艂awnego leukrott臋! Chce mie膰 sk贸r臋, rozumiesz. Do skrytob贸jczych mord贸w.

Zgodzi艂em si臋 z nim ca艂ym sercem.

- W istocie, moja s艂odka brzoskwinko, z mojej sk贸ry i za jej pomoc膮 mo偶na zrobi膰 wiele plugawych rzeczy. S艂ysza艂em, 偶e osi膮ga wysokie ceny na ka偶dym szanuj膮cym si臋 czarnym rynku.

- Ale zrobisz to dla mnie? - Wied藕ma nie chcia艂a zboczy膰 z obranego kursu. - P贸jdziesz do pa艂acu i wbijesz n贸偶 w serce kr贸la?

- Tak! Tak! - Syn ksi臋cia d藕wign膮艂 si臋 na kolano, 偶eby z艂o偶y膰 r臋ce w tradycyjnym ge艣cie wierno艣ci. - Tylko kt贸rego?

- Kr贸la, ch艂opcze. Kog贸偶 by innego? W pa艂acu.

By艂a niecierpliwa, rzecz jasna. Dla wied藕m jest tylko jeden kr贸l - ten, kt贸ry je skrzywdzi艂 - i tylko jeden pa艂ac - dom, kt贸ry ten kr贸l zamieszkuje.

Trzeba przyzna膰, kr贸lowie cz臋sto s膮 t臋pi, og艂aszaj膮c si臋 艣wi臋tymi naczyniami i panami wszystkich rzeczy ponad i poni偶ej, podczas gdy w rzeczywisto艣ci rz膮dz膮 sp艂achetkiem n臋dznej ziemi ze stoj膮cymi na nim jeszcze n臋dzniejszymi cha艂upami.

- B臋dziesz wiedzia艂 - podsun膮艂em uprzejmie - bo jest ograniczony przez dwie rzeki, jedn膮 bia艂膮 i jedn膮 czarn膮.

- Tak, tak, pani, p贸jd臋 i wype艂ni臋 zadanie. Ale... wyruszy艂em nie tylko zabi膰 leukrott臋. W wie偶y jest dziewica...

Wied藕ma splun臋艂a, s艂ysz膮c te s艂owa, i zn贸w przewr贸ci艂a cudnymi oczami.

- Te odra偶aj膮ce stworzenia zawsze daj膮 si臋 zamkn膮膰. Gdyby tylko na tym poprzesta艂y! - warkn臋艂a.

Syn ksi臋cia sp膮sowia艂 jak dziewcz臋 przy艂apane nago.

- Zosta艂a uwi臋ziona przez strasznego czarnoksi臋偶nika z tych stron, a ja mam obowi膮zek j膮 ratowa膰. Je艣li spe艂ni臋 twoj膮 misj臋, kto zajmie si臋 moj膮?

Wied藕ma schyli艂a si臋, wyj臋艂a drzewce strza艂y i bez s艂owa opatrzy艂a mu ran臋. Zadowolona ze swojej pracy, przem贸wi艂a g艂osem naje偶onym kolcami rozkosznej irytacji.

- Nie cierpi臋 tego zwyczaju, przys艂uga za przys艂ug臋. Pomys艂 bezsensowny i wy艣wiechtany jak przechodzona korona. Ale wiele zrobi艂abym w zamian za 艣mier膰 kr贸la, a mo偶e jeszcze bardziej czarnoksi臋偶nika, o kt贸rym m贸wisz. Sama spe艂ni臋 twoj膮 misj臋 i uwolni臋 pannic臋 z cha艂upy.

Wymrucza艂a co艣 do konia i nakarmi艂a go kawa艂kiem jab艂ka, kt贸re mia艂a schowane w tobo艂ku.

- Id藕 - rozkaza艂a ch艂opakowi - i nie zabijaj 偶adnego stworzenia pr贸cz kr贸la. A potem przyb膮d藕 do W膮wozu.

Syn ksi臋cia czmychn膮艂. Znacznie p贸藕niej dosz艂y mnie s艂uchy, 偶e wywo艂a艂 wielki skandal, u艣miercaj膮c jakiego艣 biednego, bogu ducha winnego monarch臋 w zupe艂nie innej cz臋艣ci 艣wiata.

Ja jednak zosta艂em z niesp艂aconym d艂ugiem, biedak przed kr贸low膮 w klejnotach.

- Co do mnie - wymrucza艂em - wci膮偶 jestem twoj膮 Besti膮. Zr贸b ze mn膮, co chcesz.

Zastanawia艂a si臋 przez chwil臋.

- Czy twoja sk贸ra naprawd臋 jest narz臋dziem mordu?

- Niezaprzeczalnie, m贸j ma艂y placuszku. Stanowi do艣膰 wyj膮tkowy dodatek do mojej osoby. - Co miesi膮c wyrasta nowa, rodzi si臋 ze mnie jak owoce z drzewa. Poci臋ta na pasy, po艂膮czona z pewnymi ma艣ciami z wilczej jagody i hyzopu, mo偶e spowodowa膰 parali偶 u ludzi urodzonych pod znakiem Kozy. Namoczona w naparze z krwawnika i fenku艂u z odrobin膮 krwi mantrykory sprawi, 偶e kobieta, kt贸ra pocz臋艂a w czasie nowiu, poroni albo serce dziecka zatrzyma si臋 we 艣nie w wieku siedmiu lat. Jednak to samo dziecko, owini臋te w koc z mojej sk贸ry, b臋dzie 偶y艂o dop贸ty, dop贸ki moja sk贸ra b臋dzie dotyka艂a jego cia艂a. To nadzwyczaj dobra sztuczka, bo gdy dziecko padnie trupem, traci sk贸r臋, je艣li nawet dzi臋ki niej powinno prze偶y膰 lat sto i siedem. Zmielona na proszek z gar艣ci膮 mr贸wek z pospolitego wzg贸rza i z miark膮 peklowanej w膮troby salamandry sprawi, 偶e m臋偶czyzna uwielbiaj膮cy publiczne przemowy po艂knie w艂asny j臋zyk na biesiadzie wyprawionej na jego cze艣膰. Sk贸ra ma mn贸stwo indywidualnych zastosowa艅, w zale偶no艣ci od tego, kogo zamierza si臋 skrzywdzi膰.

S艂ysza艂em, 偶e nijak nie mo偶na wykorzysta膰 jej do szlachetnych cel贸w, ale nie przeprowadzi艂em odpowiednich bada艅, wi臋c nie b臋d臋 si臋 wypowiada膰. Rzecz jasna, jest poszukiwana ze wzgl臋du na wy偶ej wymienione cechy, nie daje ciep艂a czy ochrony. - Sk贸ra napawa mnie uzasadnion膮 dum膮, gdy偶 dzi臋ki niej jestem zwierz臋ciem egzotycznym, nie jakim艣 tam przeci臋tniakiem.

Wied藕ma zmarszczy艂a swe wspania艂e czo艂o, grudkowate jak zwarzona 艣mietana.

- W takim razie podwajam cen臋. Pewnego dnia za偶膮dam twej sk贸ry. Musisz mi j膮 da膰 bez pytania i bez chwili zw艂oki. Zgoda?

- To zaszczyt, m贸j racuszku, moja 艣liweczko. B臋d臋 czeka膰 na twoje wezwanie. A tymczasem rozs艂awi臋 twoje pi臋kno po najdalszych zak膮tkach 艣wiata, 偶eby wszyscy wiedzieli, czego ja w艂a艣nie si臋 dowiedzia艂em: 偶e klejnot mieszka w W膮wozie, pi臋kniejszy nad wszystkie rubiny, kt贸re mo偶e zrodzi膰 ziemia.

Wied藕ma parskn臋艂a 艣miechem, kt贸ry przywodzi艂 na my艣l zgrzyt pi艂y tn膮cej zardzewia艂e 偶elazo.

- Po drugie, musisz mi pom贸c uwolni膰 dziewczyn臋. To g艂upie zadanie, ale chc臋 je jak najpr臋dzej wykona膰 i mie膰 z g艂owy. P贸jdziesz ze mn膮?

Zdusi艂em nag艂e pragnienie zata艅czenia z rado艣ci.

- Z ogromn膮 przyjemno艣ci膮, m贸j plasterku miodu. Prawd臋 m贸wi膮c, sprawimy si臋 szybciej, je艣li raczysz... - ledwo hamowa艂em entuzjazm pojecha膰 na moim grzbiecie.

- Czy zawsze jest takie kole偶e艅stwo pomi臋dzy potworami?

- Musimy si臋 troszczy膰 jeden o drugiego - odpar艂em mi臋kko - tworzymy bowiem niewielk膮 i kurcz膮c膮 si臋 band臋. Nie wiedzia艂a艣?

- Nie zawsze by艂am potworem - szepn臋艂a.

Wspi臋艂a si臋 na m贸j grzbiet z lekko艣ci膮 szeptu, jakby je藕dzi艂a na mnie od dziesi臋ciolecia. Na chwil臋 oddech uwi膮z艂 jej w gardle, jakby nagle rozpozna艂a we mnie utracon膮 mi艂o艣膰 lub dawno zmar艂e dziecko. Z wielk膮 czu艂o艣ci膮 wplot艂a r臋ce w moj膮 grzyw臋 i je艣li si臋 nie myl臋, naprawd臋 wtuli艂a w ni膮 twarz i wdycha艂a m贸j zapach.

- Min臋艂y lata, odk膮d dosiada艂am konia - rzek艂a ze zdumieniem.

O艣wiadczy艂em, 偶e nie jestem koniem, lecz chyba nie us艂ysza艂a. - Miejsce, do kt贸rego trafia wi臋kszo艣膰 uprowadzonych dziewic, le偶y na p贸艂nocny zach贸d st膮d. To bezimienna wie偶a po艣rodku bezimiennego lasu.

W czasie trwaj膮cej niespe艂na dzie艅 podr贸偶y upaja艂em si臋, co dziwne, obecno艣ci膮 je藕d藕ca na moim grzbiecie, jej lekko艣ci膮 - wa偶y艂a tyle co ga艂膮zka ostrokrzewu - i jej burkliwym towarzystwem. Przyjemnie jest by膰 poskromionym, s艂ucha膰 szorstkiego g艂osu. Mo偶e znowu to si臋 zdarzy.

Wie偶a, pot臋偶na i czarna, wyciosana z jednego wielkiego bloku obsydianu, odbija艂a otaczaj膮cy j膮 las w ciemnej, faluj膮cej parodii zielonego pi臋kna. Niebo by艂o jednolicie szare, jak metaliczne cielsko armaty, i ponure chmury wlok艂y si臋 na zach贸d. Wie偶a sta艂a po艣rodku czego艣, co niegdy艣 musia艂o by膰 艂膮k膮, ale przemieni艂o si臋 w szeroki kr膮g martwej, wybielonej trawy w艣r贸d wonnych sosen i brz贸z. Zw臋偶ona ku g贸rze, jak to zwykle wie偶e, zwie艅czona ostrym szpicem, przypomina艂a wielki grot strza艂y wystaj膮cy z ziemi. Nawet jako tw贸r magii wygl膮da艂a nienaturalnie i czu艂em zapach krwi dzieci臋cej w trawie u jej podstawy. By艂o to straszne miejsce, ale wied藕ma nie wydawa艂a si臋 przej臋ta. Zsiad艂a ze mnie, podesz艂a do st贸p wie偶y i zawo艂a艂a w stron臋 z艂owrogiego szczytu:

- Kobieto! Wyjd藕! Przyby艂am... - Zak艂opotana, spu艣ci艂a oczy na barwn膮 traw臋. - Przyby艂am ci na ratunek - doko艅czy艂a wreszcie takim tonem, jakby si臋 przyznawa艂a, 偶e ma czyraki. Rozmarzy艂em si臋, zauroczony rozkosznym wyobra偶eniem czyrak贸w na jej sk贸rze. Nagle na szczycie wie偶y ukaza艂a si臋 g艂owa, brutalnie przerywaj膮c moje zamy艣lenie.

Szkaradne z艂ote w艂osy spada艂y z blank贸w w d艂ugich warkoczach, oczy by艂y b艂臋kitne jak utopiony w臋gorz, a policzki g艂adkie i r贸偶owe jak zara藕liwa wysypka. Piersi dziewicy unosi艂y si臋 w wielce nieprzystojny spos贸b, 艣ci艣ni臋te zbyt mocno przez stanik bia艂ej sukni. Ta dziewica czyni艂a z siebie istne widowisko. Mocno niesmaczne widowisko. Mo偶e sama zamkn臋艂a si臋 w wie偶y, 偶eby oszcz臋dzi膰 艣wiatu widoku swej szpetoty? W por贸wnaniu z moj膮 urocz膮 wied藕m膮 bezsprzecznie by艂a ropuch膮, brodawk膮, pryszczem.

Istota dziwnie 艣ci膮gn臋艂a usta i przem贸wi艂a g艂osem s艂odkim jak zepsute mleko:

- Niew膮tpliwie. Chod藕 na g贸r臋.

Czarny 艂uk pojawi艂 si臋 bezg艂o艣nie w licu wie偶y, bez艣wietlna kurtyna rozsun臋艂a si臋 na boki, ujawniaj膮c dalszy i g艂臋bszy mrok. Wied藕ma rzuci艂a mi znacz膮ce spojrzenie i wesz艂a w szczelin臋, a ja potruchta艂em za ni膮.

- Dobrze znam ciemno艣膰, szybko si臋 zaprzyja藕ni艂y艣my. Je艣li starzec w ten spos贸b chce mnie odstraszy膰, jest wielkim g艂upcem - szepn臋艂a.

Wchodzili艣my spiesznie, p艂ynny kamie艅 schod贸w 艣lizga艂 si臋 pod nami. Szed艂em w nieprzeniknionym mroku tropem jej zapachu, szlak ciep艂a jej cia艂a o艣wietla艂 mi drog臋. Przez d艂ugi czas s艂ysza艂em tylko nasze oddechy i stopy na skale, szemrz膮ce jak deszcz w lesie. Nie by艂o to nieprzyjemne.

R贸wnie nagle, jak weszli艣my w te podobne 艂onu cienie, tak je opu艣cili艣my, wchodz膮c do okr膮g艂ej komnaty na szczycie wie偶y. Po艣rodku, niczym klejnot w 偶elaznym pier艣cieniu, sta艂a dziewica.

- Witajcie - wyg艂osi艂a 艣piewnym g艂osem. - Nazywam si臋 Magadin.

Jej g艂os odbi艂 si臋 echem od 艣cian komnaty jak strza艂a, kt贸ra chybia celu.

Z pocz膮tku nie mogli艣my odpowiedzie膰, zbyt oszo艂omieni wygl膮dem dziewczyny. G艂owa, kt贸r膮 widzieli艣my z do艂u, by艂a okolonym per艂ami obrazem godno艣ci kr贸lewskiej, z艂ocista i ch艂odnolica, dla mnie odra偶aj膮ca, ale pi臋kna wedle standard贸w 艣miertelnych. Reszta jej cia艂a jednak偶e wzbudzi艂a m贸j zachwyt - r臋ce, poro艣ni臋te g臋stym rdzawym futrem, zw臋偶a艂y si臋 w chorobliwie 偶贸艂te szpony, biodra przechodzi艂y w delikatny zad 艂ani, a z 艂opatek bole艣nie kie艂kowa艂y turkusowe skrzyd艂a, rozszczepiaj膮c sk贸r臋 i puszczaj膮c obficie krew. Stopy skrzy艂y si臋 zieleni膮 podwodnych opali, b艂oniaste i obci膮gni臋te o艣liz艂膮 sk贸r膮 jak 偶abie 艂apki, a nogi pod zwiewn膮 sukni膮 po艂yskiwa艂 srebrem ryby, g艂adko pokryte przejrzystymi 艂uskami. Z pi臋t wyrasta艂y p艂etwy delikatne jak pi贸rka. Piersi, kt贸re z do艂u wydawa艂y si臋 mleczne i nieskazitelne, w rzeczywisto艣ci by艂y pr臋gowane jak futro bia艂ego tygrysa; ciemne pasy zaczyna艂y si臋 na delikatnym obojczyku. Za jej plecami smutno zwisa艂 wilczy ogon, przedar艂szy si臋 przez naszywane paciorkami p艂贸tno. Ko艅ce warkoczy niespiesznie trzepota艂y, we w艂osach l艣ni艂y po偶y艂kowane b艂ony skrzyde艂 wa偶ki.

Co gorsza, wok贸艂 niej ze 艣cian stercza艂y g艂owy, niegdy艣 nale偶膮ce do dziewic, wszystkie na r贸偶nych etapach przemiany: jedna by艂a na wp贸艂 pokryta w臋偶ow膮 sk贸r膮, jej w艂osy sycza艂y dziko; druga straci艂a usta na rzecz zakrzywionego dziobu; oczy kolejnej strasznie si臋 skurczy艂y, a ciemne w艂osy przys艂ania艂y rysy nietoperza. Komnat臋 otacza艂a mena偶eria ksi臋偶niczek-bestii, patrz膮cych na nas oczyma, kt贸re wydawa艂y si臋 niezupe艂nie martwe.

- Sami widzicie - rzek艂a cicho dziewica - dlaczego jeszcze nie zosta艂am uratowana. Dlaczego nic nie strze偶e wej艣cia. Pi臋kni rycerze, przychodz膮 tuzinami i uciekaj膮 jak sp艂oszone wiewi贸rki, gdy tylko mnie zobacz膮.

Z lito艣ci膮 maluj膮c膮 si臋 na twarzy wied藕ma czule wzi臋艂a dziewczyn臋 w ramiona. Magadin zap艂aka艂a wielkimi czerwonymi 艂zami, kt贸re spada艂y na sukni臋 niczym krople jakiego艣 nieziemskiego wina.

- Powiedz mi, co on ci zrobi艂 - poprosi艂a cicho wied藕ma, g艂adz膮c pokryte 偶y艂kami w艂osy.

- Chce mnie przemieni膰 - pisn臋艂a Magadin g艂osem rannego jastrz臋bia - jak wcze艣niej je wszystkie. Zabra艂 mnie z domu ojca...

Opowie艣膰 panny-bestii

Urodzi艂am si臋 daleko, daleko st膮d w noc przesilenia zimowego, w 艣rodku burzy, kt贸ra zdziera艂a dach贸wki z dachu i zalewa艂a niebo chmurami czarniejszymi ni偶 sadze w kominie. Pierwszy oddech nabra艂am w wysokiej wie偶y oplecionej bluszczem i liliami bia艂ymi jak przybieraj膮ce ksi臋偶yce, ca艂ej z szarego kamienia usianego kwarcem. Wiatr t艂uk艂 w okna, niebo gotowa艂o si臋 grzmotem. Akuszerka u艂o偶y艂a mnie w ramionach matki, kt贸ra szeroko otworzy艂a oczy z zachwytu. Zmar艂a z u艣miechem na znu偶onej i bia艂ej, pe艂nej smutku twarzy, z palcem zaci艣ni臋tym w mojej drobnej pi膮stce.

Gdy dzikie mleczne drzewa i kasztanowce zakwit艂y dwana艣cie razy, m贸j ojciec o偶eni艂 si臋 powt贸rnie z kobiet膮 o promiennym licu, z w艂osami jak rzeka ognia, oczami jak 偶ywe s艂o艅ce wchodz膮ce do naszego dworu. Nazywa艂a si臋 Jolanda. By艂a m艂od膮 posa偶n膮 wdow膮 i mia艂a dwie rodzone c贸rki, Izaur臋 i Imogen臋, nieco starsze ode mnie, ka偶d膮 dumniejsz膮 i pi臋kniejsz膮 od drugiej.

Widz臋 tw贸j u艣miech, wied藕mo. My艣lisz, 偶e znasz takie historie.

Ale siostry nie przypomina艂y egzotycznej matki; nadzwyczaj g艂upie, mog艂y si臋 szczyci膰 jedynie z艂otym odcieniem i si艂膮 skr臋conych lok贸w. By艂y z艂otymi ptaszkami, szczebiocz膮cymi i pustog艂owymi, nieroz艂膮cznymi, zawsze trzymaj膮cymi si臋 za r贸偶owe 艂apki. Ja, poj臋tna i bystra, szybko zosta艂am ulubienic膮 macochy. By艂a w艂adcz膮 kobiet膮, a m贸j ojciec s艂ucha艂 jej najcichszego szeptu gorliwie jak 藕rebak swego pana.

Uwielbia艂am j膮.

Oczywi艣cie, nowe siostry mnie znienawidzi艂y.

Matk臋 zna艂am tylko z historii snutych przez ojca, z opowie艣ci o tym ostatnim u艣miechu, 艂agodnym i smutnym. Moje wyobra偶enia stapia艂y si臋 jak para herbaty z pi臋knym obliczem Jolandy, kt贸rej 艣miech zapala艂 kandelabry, kt贸rej obszerne ciemne szaty majestatycznie omiata艂y korytarze, kt贸ra zast膮pi艂a ducha mojej matki.

Z czasem sta艂o si臋 jasne, 偶e przedk艂ada mnie nad w艂asne dzieci, a one sinia艂y z nienawi艣ci i zazdro艣ci. Ja nie dba艂am o te mizdrz膮ce si臋 ptasie m贸偶d偶ki. Macocha by艂a moim 艣wiatem, jej urok ca艂kowicie podbi艂 moje serce. Przej臋艂am jej maniery, sta艂am si臋 wynios艂a i porywcza, ale czaruj膮ca dla wszystkich. By艂am cudem pa艂acu, dum膮 mego ojca. Coraz starsza, coraz pi臋kniejsza i m膮drzejsza, z rozkosz膮 poch艂ania艂am ksi膮偶ki z naszej biblioteki. Ja by艂am ciemnow艂osa i blada jak zimowy wiatr, moja macocha za艣 jasna i r贸偶owa jak zmierzch w 艣rodku lata.

W moje szesnaste urodziny - zwykle wtedy dziej膮 si臋 takie rzeczy herold og艂osi艂 u wszystkich drzwi w kraju, 偶e kr贸lewski czarnoksi臋偶nik szuka godnej panny na ucznia i 偶e wszystkie rody szlachetnej krwi maj膮 przedstawi膰 c贸rki wyznaczonego dnia o wyznaczonej porze. Oczywi艣cie, wszystkie by艂y艣my wniebowzi臋te jak owce z brzuchem wypchanym lucern膮 - ka偶da z nas pewna, 偶e zostanie wybrana, 偶e jej dni wype艂ni dostatek i w艂adza.

Jolanda us艂ysza艂a wezwanie i jej twarz pociemnia艂a. By艂a w贸wczas brzemienna, jej brzuch p臋cznia艂, czarna suknia zwisa艂a w lu藕nych fa艂dach za plecami. Zamkn臋艂a drzwi za pe艂nym dobrych intencji heroldem i zakaza艂a nam wszystkim stara膰 si臋 o przyj臋cie do terminu. Poprowadzi艂a mnie kamiennymi schodami do wysokiej wie偶y, otulonej bluszczem i liliami bia艂ymi jak przybieraj膮ce ksi臋偶yce. Napar艂a na ci臋偶kie drzwi, kt贸re otworzy艂y si臋 ze zgrzytem, wpuszczaj膮c nas do komnaty pe艂nej rozpadaj膮cych si臋 ksi膮g i staro偶ytnych zwoj贸w. Pozosta艂o w niej 艂o偶e moich narodzin i 艣mierci mojej matki, stoj膮ce naprzeciwko wysokiego okna, g艂adkie i 艣nie偶nobia艂e, jakby nigdy nie pozna艂o smaku naszej krwi.

- Moja c贸rko - zacz臋艂a macocha g艂osem wody na rzecznych kamieniach - bo mam nadziej臋, i偶 mog臋 zwa膰 ci臋 c贸rk膮, jakbym da艂a ci 偶ycie w tej komnacie, gdzie zmar艂a twoja prawdziwa matka. 呕a艂uj臋, 偶e nie mog艂am zaoszcz臋dzi膰 ci tych lat samotno艣ci. Moja w艂asna krew, jak wiesz, nie da艂a wiele dobrego. - Wzruszy艂a ramionami, ze z艂o艣ci膮 podnosz膮c oczy ku sufitowi. - S膮 艣liczne i wychowa艂am je najlepiej, jak umia艂am. Mo偶e by艂am zbyt dla nich pob艂a偶liwa. Dobrze wyjd膮 za m膮偶, 偶eby powi臋kszy膰 nasze w艂o艣ci, ale cho膰 b臋d膮 dziedziczkami twojego ojca, nigdy nie zostan膮 moimi. To jednak nie znaczy, 偶e chc臋 je ujrze膰 w 偶elaznych obro偶ach, w drodze do brudnego czarnoksi臋偶nika.

Furia zap艂on臋艂a w jej oczach jak ogniska w zimow膮 noc. Nie napinaj膮c mi臋艣ni, nie wstaj膮c z krzes艂a, szybkim ruchem wskaza艂a jedn膮 z p贸艂ek i ci臋偶ki, oprawny w szkar艂at tom sp艂yn膮艂 pos艂usznie do jej smuk艂ej bia艂ej d艂oni. Wstrzyma艂am oddech i wytrzeszczy艂am oczy, gdy jej nieweso艂y, melodyjny 艣miech wype艂ni艂 komnat臋.

- Nie wiedzia艂a艣? Wszystkie macochy s膮 czarownicami. To nasze wynagrodzenie za to, 偶e zawsze jeste艣my intruzami w domach innych kobiet. 呕yjemy, c贸rko moja, w nieopisanej samotno艣ci. Nawet on... - czu艂ym gestem dotkn臋艂a brzucha - nie zapewni mi spokoju. Zrodz臋 syna do uprawy roli i walki z niewiernymi, ale pani膮 domu pozostanie twoja matka, ja za艣 b臋d臋 tu tylko komornic膮. Cie艅 twojej rodzicielki wsz臋dzie mnie przy膰miewa. Zw臋 ci臋 swoj膮 c贸rk膮 i s艂owo to zamarza w powietrzu, z艂o艣ci j膮 nie do zniesienia. Lecz co mo偶e zrobi膰, nieszcz臋sna? Od dawna nie 偶yje, ja za艣 ciesz臋 si臋 偶yciem. C贸rko, c贸rko, c贸rko - wy艣piewa艂a gard艂owo, jak gdyby rzucaj膮c wyzwanie w zat臋ch艂e powietrze. - Przynajmniej pod tym wzgl臋dem mo偶esz by膰 moim prawdziwym i oddanym dzieckiem. Je艣li chcesz pozna膰 czary, naucz臋 ci臋, naucz臋 bez obro偶y. Mo偶esz pozna膰 sekrety, kt贸re kryj膮 si臋 w tych ksi臋gach i w mojej piersi. Gdy zostaniesz niewolnic膮 w m臋偶owskim domu, to pozwoli ci zabi膰 czas.

- Ale dlaczego sprzeciwiasz si臋 czarnoksi臋偶nikowi? Czy magia, kt贸rej naucza, nie jest tak dobra jak twoja?

Jolanda zgrzytn臋艂a z臋bami.

- My艣la艂am, Magadin, 偶e jeste艣 m膮drzejsza. Czy nigdy nie wyda艂o ci si臋 dziwne, 偶e czarnoksi臋偶nikowi zale偶y na dziewczynie, podczas gdy inni bior膮 uczni贸w swojej p艂ci, dziewcz臋ta id膮 do kobiet, a ch艂opcy do m臋偶czyzn? Albo 偶e w og贸le chce ucznia, b臋d膮c niewolnikiem, douliosem, naznaczonym obro偶膮 jako kto艣, czyja moc jest sprzedawana z ojca na syna, dop贸ki bodaj jej odrobina pozostanie we krwi? Nie mo偶e kiwn膮膰 palcem bez przyzwolenia kr贸la; s膮 z sob膮 zwi膮zani. Nie przehandluj臋 mu 偶adnej z moich dziewcz膮t.

- A ty nie jeste艣 niewolnic膮? Nie jeste艣 douliosem?

- Nie, moje dziecko, nie jestem.

I tak oto, przez tygodnie poprzedzaj膮ce wyznaczony dzie艅, gdy jab艂oniowe sady rodzi艂y pi偶mowe jab艂ka winne, uczy艂am si臋 od niej powoli i kulawo. G艂贸wnie czyta艂am jej ksi臋gi. Rzadko widywa艂am ojca czy przyrodnie siostry, odosobniona w wie偶y moich narodzin, z palcami poplamionymi inkaustem jak skryba, w sukniach coraz skromniejszych i mniej kolorowych, gdy偶 szybko mnie zm臋czy艂y brokaty i wst膮偶ki, kt贸rymi zachwyca艂y si臋 przyrodnie siostry. Kiedy urodzi艂 si臋 m贸j brat, zosta艂am w wie偶y, rozczochrana i opr贸szona kurzem. Nazwali go Ismail; mnie to nie obchodzi艂o. Po po艂ogu macocha i ja razem sp臋dza艂y艣my d艂ugie godziny, chyl膮c g艂owy nad miksturami i przyjemnymi, drobnymi czarami. By艂am szcz臋艣liwa. Wierzy艂am, 偶e prawdziwa wiedza przyjdzie z czasem.

W g艂臋bi zimy o niebieskich j臋zorach nadszed艂 dzie艅 czarnoksi臋偶nika, dzie艅 zap艂aty za prze偶yte szcz臋艣cie.

Ukry艂am si臋 pod schodami, jak kaza艂a Jolanda, a Imogena i Izaura znalaz艂y kryj贸wk臋 w wysokiej szafie. Siostry obejmowa艂y si臋 ze strachu, tuli艂y do siebie jak drobne sarenki zostawione w g膮szczu przez 艂ani臋. Nie wyci膮gn臋艂y do mnie r臋ki, tylko gwa艂townie zatrzasn臋艂y drzwi. Skuli艂am si臋 pod schodami. Mia艂y艣my nie piszcze膰 ani nie kicha膰, a Jolanda mia艂a powiedzie膰 wys艂annikowi, 偶e jej c贸rki przezi臋bi艂y si臋 i zmar艂y od mrozu. Zerka艂am przez szczeliny w drewnie i s艂ucha艂am, jak macocha k艂amie dla naszego dobra.

Przyby艂 nie pos艂aniec, lecz sam czarnoksi臋偶nik, wlok膮c za sob膮 niebiesko-br膮zow膮 szat臋. Mia艂 d艂ugie w艂osy, skr臋cone i szare, a na szyi 偶elazn膮 obro偶臋, ci臋偶k膮 jak bi偶uteria szlachcianki. Zdawa艂 si臋 jej nie zauwa偶a膰 i trzyma艂 drug膮, podobn膮 z ci臋偶aru i barwy, w 偶ylastej r臋ce.

- Trzy dziewcz臋ta s膮 w tym domu, tak? - zapyta艂 w艂adczo, patrz膮c znad ostrego nosa na moj膮 macoch臋. Ona w rozpaczy sk艂oni艂a l艣ni膮c膮 g艂ow臋.

- Moje c贸rki zmar艂y w czasie pierwszych 艣nieg贸w. Choroba z zimna zago艣ci艂a pod tym dachem, mam szcz臋艣cie, 偶e zachowa艂am najm艂odsze dziecko, tylu zmar艂o...

- Och, zamilcz! - Jego g艂os ci膮艂 jej s艂owa jak statek pienist膮 fal臋. - Nie mam na to czasu. W tym domu s膮 trzy c贸rki i je艣li ich nie przedstawisz, sam je wywlok臋 z k膮t贸w. S艂ysz臋 dwie, chrobocz膮 w wielkiej szafie jak wyg艂odnia艂e myszki. Chcecie wyj艣膰, g艂odne myszy? Nie zrobi臋 wam krzywdy, a gdy b臋dziecie grzeczne, mo偶e dostaniecie smacznego sera.

Drzwi szafy otworzy艂y si臋 z poskrzypywaniem. Niewiele mo偶na powiedzie膰 o moich siostrach ponad to, 偶e by艂y ciekawskie i g艂upie. Kryguj膮c si臋 wysz艂y z kryj贸wki. Przytuli艂y si臋 do siebie, wstydliwie wbijaj膮c oczy w pod艂og臋.

Jolanda sk艂oni艂a g艂ow臋 jeszcze ni偶ej, niemal bij膮c pok艂ony przed wysokim m臋偶czyzn膮.

- Nie chcia艂am by膰 nieuczciwa, musisz mi uwierzy膰. - Zap艂aka艂a i szczere 艂zy rozprys艂y si臋 na kamiennych p艂ytach. - Powiedzia艂am ci prawd臋, mr贸z zabra艂 moj膮 najstarsz膮 c贸rk臋, kt贸ra by艂a wielce kochana w tym domu. Nie znios艂abym, gdyby te dwie, kt贸re mi pozosta艂y, r贸wnie m膮dre, przyci膮gn臋艂y twoj膮 zaszczytn膮 uwag臋, nie mog臋 ich tak偶e utraci膰! - Macocha pad艂a mu do n贸g i czepi艂a si臋 but贸w, z 偶a艂osnym p艂aczem b艂agaj膮c o 艂ask臋. Mog艂abym si臋 roze艣mia膰, ale nie by艂am tak g艂upia jak siostry.

Czarnoksi臋偶nik chyba uwierzy艂, bo podni贸s艂 j膮 z pod艂ogi i wytar艂 艂zy z jej twarzy.

- Ju偶 dobrze, dobrze. Jeste艣 bardzo brzydka, gdy p艂aczesz, staraj si臋 tego unika膰. Poka偶 te swoje owieczki. - Podni贸s艂 偶elazn膮 obro偶臋 i Jolanda wzdrygn臋艂a si臋 lekko. - To prosta pr贸ba. Ka偶da przymierzy obro偶臋 i je艣li dopisze jej szcz臋艣cie, p贸jdzie ze mn膮, nauczy si臋 wszelkich cudowno艣ci i b臋dzie wie艣膰 偶ycie, kt贸rego pozazdro艣ci jej nawet kr贸lowa. Brzmi mi艂o, prawda, dziewcz臋ta?

Moje siostry pokiwa艂y g艂owami, ale dr偶a艂y ze strachu jak li艣cie niesione po pustej ulicy. On podszed艂 do nich jak uje偶d偶acz, kt贸ry chce okie艂zna膰 konia, i d艂ugimi, bladymi palcami dotkn膮艂 najpierw szyi Imogeny.

- Prosz臋, panie - szepn臋艂a Imogena - nie chc臋.

- C贸偶, ma艂e dziewczynki musz膮 robi膰 to, czego nie chc膮. Tak to ju偶 jest na tym 艣wiecie - powiedzia艂 krzepi膮co czarnoksi臋偶nik. Otworzy艂 zatrzask i za艂o偶y艂 jej szar膮 obro偶臋 na szyj臋.

Obro偶a zwisa艂a lu藕no na obojczyku, wiotka jak zwi臋d艂y li艣膰 kapusty.

- Widzisz? Nie by艂o tak strasznie. Jeste艣 o wiele za s艂aba, 偶ebym mia艂 z ciebie po偶ytek. Nast臋pna!

Izaura omal nie zwymiotowa艂a mu pod nogi.

- B艂agam, panie - poprosi艂a. - Nie chc臋.

Czarnoksi臋偶nik tylko si臋 za艣mia艂 i nie traci艂 tchu na odpowied藕. Zatrzasn膮艂 obro偶臋 na jej smuk艂ej szyi, mi臋kkiej jak u 艂ab臋dzia.

Obro偶a by艂a tak ciasna, 偶e Izaura ledwo mog艂a oddycha膰. Wtedy zrozumia艂am, 偶e wybiera 偶elazo, nie on. Obro偶a 艣cisn臋艂a szyj臋 jak pi臋艣膰, a偶 moja siostra krzykn臋艂a i zacz臋艂a w rozpaczy targa膰 j膮 palcami.

Z sapni臋ciem irytacji, czarnoksi臋偶nik zdj膮艂 obro偶臋 jednym szybkim ruchem.

- Niech to b臋dzie dla ciebie nauczk膮, kobieto. K艂amstwem niczego nie zyskasz, tak jak 艂y偶k膮 nie z艂owisz ryby.

Odwr贸ci艂 si臋 do odej艣cia i zobaczy艂am, 偶e Jolanda niemal s艂ania si臋 z ulgi. Ale moja siostra - och, Imogeno, ty ma艂a 偶mijo! - moja siostra krzykn臋艂a za nim:

- Zaczekaj!

Spojrza艂a na Izaur臋, szukaj膮c poparcia, i zdawa艂o si臋, 偶e przez chwil臋 ma lepsze zdanie o sobie.

- Tak? Co masz do powiedzenia, skarbie?

Imogena pisn臋艂a i nie mog艂a m贸wi膰. Izaura pu艣ci艂a jej r臋k臋 i wyst膮pi艂a do przodu, jakby chcia艂a wyrecytowa膰 lekcj臋.

- Matka sk艂ama艂a. Magadin nie umar艂a. Siedzi pod schodami, chowa si臋 jak szczur.

Wierz臋, 偶e w tej chwili Jolanda mog艂aby w艂asnor臋cznie udusi膰 rodzone dziecko. Ale nie zaprotestowa艂a; co mog艂a powiedzie膰?

Izaura w radosnych podskokach przebieg艂a przez pok贸j i otworzy艂a drewniane drzwiczki kom贸rki pod schodami.

- Halo. - zapia艂a.

- Jak mog艂a艣? - sykn臋艂am.

- Mamy do艣膰 twoich foch贸w, twoich czarnych palc贸w, twoich g艂upich sekret贸w. Nikt nie chce ci臋 tu d艂u偶ej.

- Tak! - krzykn臋艂a Imogena piskliwie. - Mamy nadziej臋, 偶e ta straszna obro偶a b臋dzie na ciebie pasowa膰, 偶e odejdziesz st膮d i nigdy, przenigdy nie wr贸cisz! Zas艂u偶y艂a艣 na to.

- Dlaczego? - zapyta艂am, wci膮偶 skulona w kryj贸wce.

- Ukrad艂a艣 j膮 nam! - zawo艂a艂a Imogena 偶a艂osnym g艂osem nieopierzonego piskl臋cia, kt贸re wypad艂o z gniazda. - Ona jest nasz膮 matk膮, nie twoj膮, a ty j膮 nam zabra艂a艣! By艂y艣my szcz臋艣liwe, zanim przyby艂y艣my do tego okropnego domu! A teraz ona ma nast臋pne dziecko zupe艂nie o nas zapomni!

P艂aka艂a gorzko, ale Izaura nie uroni艂a 艂zy. Chwyci艂a mnie za r臋k臋 i wyci膮gn臋艂a z ciemno艣ci, rzuci艂a do st贸p czarnoksi臋偶nika. Dopiero wtedy obie z Imogen膮 ujrza艂y oczy matki, zimne jak szubienica. Imogena rozp艂aka艂a si臋 g艂o艣niej i b艂agalnie dotkn臋艂a mojego r臋kawa.

- Przykro mi, wybacz, spr贸buj zrozumie膰... - szepn臋艂a.

Izaura poci膮gn臋艂a j膮 na bok.

- Przymierz. Przymierz i zgnij, Magadin! - sykn臋艂a.

Wyprostowa艂am si臋 przed czarnoksi臋偶nikiem szczerz膮cym z臋by jak kot z d偶ungli, kt贸ry w艂a艣nie zjad艂 wyj膮tkowo t艂ust膮 nornic臋. Podni贸s艂 obro偶臋, ale ja, czuj膮c na sk贸rze pal膮ce oczy matki, odm贸wi艂am pochylenia g艂owy.

艢ci膮gn膮艂 suche wargi, podszed艂, zatrzasn膮艂 偶elazo na moim gardle z zatrwa偶aj膮c膮 pr臋dko艣ci膮.

Obro偶a pasowa艂a tak idealnie, 偶e prawie nie czu艂am ci臋偶aru. W sali zapad艂a cisza. Widzia艂am, jak Izaura u艣miecha si臋 w r臋kaw. Czarnoksi臋偶nik sprawdzi艂 zawiasy obro偶y i przekaza艂 mnie swoim ludziom, wciskaj膮c Jolandzie w d艂o艅 trzy srebrne monety.

Gdy wypchni臋to mnie z domu, us艂ysza艂am cichy 艂oskot - gdy moja macocha upad艂a na pod艂og臋.

Opowie艣膰 leukrotty,
ci膮g dalszy

- Wiecie, jak to si臋 odbywa - powiedzia艂a panna-bestia. - Nie by艂o 偶adnej nauki. Wcale nie zabra艂 mnie do pa艂acu, tylko zamkn膮艂 tutaj i wi臋zi ju偶 ponad pi臋膰dziesi膮t lat. Przychodzi co dwa tygodnie i zmusza mnie do picia wstr臋tnych mikstur, naciera ma艣ciami moje cia艂o, sprawia, 偶e b艂yskawice pal膮 moje 偶y艂y. Dzi臋ki niemu wci膮偶 jestem m艂oda i silna, nie chce odda膰 mnie w szpony staro艣ci. Przetrwa艂am d艂u偶ej ni偶 inne, a on nigdy nie mia艂 tak obiecuj膮cego materia艂u bada艅. Ale jego wysi艂ki nie przynosz膮 rezultatu i niebawem zawisn臋 na 艣cianie jak pozosta艂e, a on zacznie na nowo z jak膮艣 inn膮 pann膮. B臋d臋 zmuszona patrze膰 na jej 艣mier膰, jak one na moj膮.

Wied藕ma uj臋艂a podbr贸dek bezradnej dziewczyny i star艂a jej 艂zy, jakby wymazywa艂a obraz namalowany na p艂贸tnie. U艣miechn臋艂a si臋 do niej, jej twarz zap艂on臋艂a jak ognisko w noc letniego przesilenia.

- Kiedy艣 mnie wi臋zi艂, chc膮c odkry膰 te same sekrety, ma na ich punkcie obsesj臋. Uciek艂am. Ty te偶 uciekniesz. Nigdy nie pok艂adaj wiary w ksi臋ciu. Kiedy potrzebujesz cudu, zdaj si臋 na wied藕m臋.

- Nie mo偶esz nic zrobi膰 - sprzeciwi艂em si臋. - Jej ju偶 dawno nie ma; nawet ja to czuj臋. Zrzu膰 j膮 ze szczytu wie偶y i po艂贸偶 kres jej niedoli.

Wied藕ma tylko zachichota艂a, w g艂臋bi jej gard艂a wezbra艂 gulgot setki g贸rskich potok贸w.

- Udaremnianie czar贸w tego cz艂owieka, Bestio, jest moj膮 specjalno艣ci膮. Doros艂am od czasu naszego ostatniego spotkania, on za艣 tylko tarza艂 si臋 w brudzie i usi艂owa艂 doskonali膰 swoje nieliczne umiej臋tno艣ci. - Urwa艂a i jej oczy posmutnia艂y, gdy zwr贸ci艂a si臋 do Magadin: - Obawiam si臋 jednak, 偶e nie zdo艂am wymaza膰 z ciebie bestii. Nie mog臋 uczyni膰 ci臋 dziewczyn膮, jak膮 kiedy艣 by艂a艣. Nie mo偶na tego odczyni膰, gdy偶 przemiany zasz艂y za daleko. W dawnych czasach by艂oby to mo偶liwe, ka偶da z moich matek dokona艂aby tego bez trudu. Niestety, wiele si臋 wydarzy艂o. Nie mog臋 umo偶liwi膰 ci powrotu do plemienia dziewic, lecz mo偶esz wst膮pi膰 do plemienia potwor贸w. B臋dziesz 偶y膰, b臋dziesz ocalona.

Oczy panny-bestii zogromnia艂y, przepe艂nione gorzkimi 艂zami.

- Ale c贸偶 poczn臋 bez swojej urody? W takiej postaci nie wyjd臋 za m膮偶, a m贸j ojciec i macocha z pewno艣ci膮 ju偶 nie 偶yj膮. Jestem g艂upia jak w dniu, kiedy j膮 opu艣ci艂am; przez pi臋膰dziesi膮t lat nie nauczy艂am si臋 niczego, czym mog艂abym si臋 chlubi膰. Jestem dziewic膮 zamkni臋t膮 w wie偶y, a dla tej smutnej rasy nie ma innego ratunku, jak czeka膰 na ksi臋cia i zawisn膮膰 na jego szyi niczym kotwica. Co innego mi pozosta艂o?

- Nic - warkn膮艂 g艂os z cieni. Usta jednej z g艂贸w u艂o偶y艂y si臋 w du偶e O nienawi艣ci. - Jeste艣 teraz szkaradna, nikt ci臋 nie zechce.

- Zostaniesz z nami, psia c贸rko! - Dziobata g艂owa zakraka艂a 艣miechem, mlaskaj膮c dzi膮s艂ami.

- Nadajesz si臋 tylko do cyrku!

- Mo偶e na 偶on臋 dla wiejskiego koz艂a 偶r膮cego odpadki!

- Kr贸lowa much z kupy gnoju!

- Cesarzowa ma艂p!

G艂owy rechota艂y, plu艂y i warcza艂y. Tylko kilka p艂aka艂o bez s艂owa.

Wied藕ma zmarszczy艂a brwi.

- Nie s艂uchaj. One ju偶 s膮 martwe. Czarnoksi臋偶nik da艂 im g艂os, 偶eby ci臋 dr臋czy艂y, ale ich dusze dawno temu uciek艂y z tego 艣wiata.

- Nie jeste艣my martwe, ma艂a wied藕mo! Wypr贸buj gdzie indziej te salonowe sztuczki! Ona jest nasza! - G艂owy zn贸w zanios艂y si臋 艣miechem.

- Dok膮d mog艂abym p贸j艣膰? - zapyta艂a Magadin 偶a艂o艣nie. - Jak mog艂abym 偶y膰?

- Bestia jest moim d艂u偶nikiem - odpar艂a wied藕ma. - Zabierze ci臋 nad morze, b臋dziesz mog艂a pracowa膰 na kotwicz膮cych tam statkach. A mo偶e pop艂yniesz do dalekich kraj贸w, gdzie nikt za tob膮 nie trafi. Je艣li si臋 nie myl臋, Bestia uwa偶a ci臋 za bardzo pi臋kn膮. - U艣miechn臋艂a si臋 do mnie porozumiewawczo.

- Bezsprzecznie, moja go艂膮bko - odpar艂em z godno艣ci膮 - okrywaj膮ca ci臋 sier艣膰 znacznie poprawia to, co widzia艂em spod wie偶y. Mam przyjaci贸艂 w portach Muireannu. Ze mn膮 u boku nikt ci nie odm贸wi. Jeste艣 jedn膮 z nas, a my jeste艣my dla siebie milsi ni偶 to 偶a艂osne plemi臋 dziewic. B臋d臋 nad tob膮 czuwa艂.

Dziewczyna chyba przysta艂a na ten pomys艂. Jej oczy zap艂on臋艂y niczym 偶贸艂te 艣wiece.

- Ale - zacz臋艂a wied藕ma - nie p贸jdziesz nigdzie w takim stanie, krwawi膮ca i po艂amana jak ptak, kt贸ry spad艂 z drzewa.

Uj臋艂a w d艂onie twarz Magadin, wplataj膮c palce we w艂osy barwy miodu o zmierzchu, i delikatnie przycisn臋艂a wargi do jej ust.

Wszystkie mi臋艣nie udr臋czonego cia艂a jakby si臋 rozlu藕ni艂y. Rany zadane przez kie艂kuj膮ce skrzyd艂a zasklepi艂y si臋 w okamgnieniu, pi贸ra poros艂y rozdarte cia艂o. Ogon sta艂 si臋 zdrowy i puszysty, dzikie pazury troch臋 si臋 skr贸ci艂y, do cywilizowanej d艂ugo艣ci. Trzepocz膮ce skrzyde艂ka na ko艅cach warkoczy stopi艂y si臋 z reszt膮 w艂os贸w, przyciemniaj膮c je do polerowanego br膮zu i zag臋szczaj膮c w kaskad臋 lwiej grzywy. Nogi wyprostowa艂y si臋 lekko, dzi臋ki czemu zn贸w mog艂a chodzi膰, cho膰 zachowa艂y kszta艂t zadnich ko艅czyn 艂ani, a rybie 艂uski nie znikn臋艂y z 艂ydek. Jej sk贸ra przybra艂a bogaty, jednolity ton, pr臋gi na ciele pociemnia艂y, sta艂y si臋 bardziej 偶ywe. Razem wzi膮wszy, Magadin by艂a teraz przecudown膮 besti膮, jej przemiana dobieg艂a ko艅ca, jednak na zawsze pozosta膰 mia艂a nieuko艅czona. Nie posiada艂em si臋 z zachwytu.

G艂owy zawy艂y z nienawi艣ci i grozy, ich drwiny zla艂y si臋 w tryskaj膮cy 艣lin膮 jazgot. Wied藕ma odsun臋艂a si臋 od dziewczyny i obie spojrza艂y na siebie triumfalnie. Podesz艂y do mnie rami臋 w rami臋, nie zwracaj膮c najmniejszej uwagi na szalej膮ce g艂owy. Jeleni trucht zawsze mia艂 wygl膮da膰 dziwnie, jak cudzoziemski taniec, ale Magadin si臋 u艣miecha艂a. Opu艣cili艣my wie偶臋 szybko niczym lisy. Stan臋li艣my na martwej jak 艣nieg trawie, gdy wie偶a zacz臋艂a si臋 trz膮艣膰 od narastaj膮cych w jej wn臋trzu wrzask贸w.

Nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie, wied藕ma jakby od niechcenia machn臋艂a lew膮 r臋k膮 w kierunku czarnego monolitu, gdy razem z Magadin wspi臋艂y si臋 na m贸j grzbiet. Wie偶a zadygota艂a jak kaszl膮ca starucha i run臋艂a na ziemi臋.

W wie偶y

Z wizjami zdartej sk贸ry i dziewic-potwor贸w wiruj膮cymi w g艂owie jak odaliski z haremu, ch艂opiec zostawi艂 cedrowy gaj i dziewczynk臋, kt贸ra teraz spa艂a na sosnowych szpilkach, wyczerpana opowiadaniem d艂ugiej historii. Pomy艣la艂, 偶e widzi w ga艂臋ziach jasne oczy dzikich ptak贸w, jak per艂y nanizane na nici ciemno艣ci, czekaj膮cych na jego odej艣cie, 偶eby si臋 ni膮 zaopiekowa膰.

Gdy bezszelestnie zakrad艂 si臋 z powrotem do pa艂acu, by艂 przekonany, 偶e dobrze si臋 spisa艂 - nawet ksi膮偶臋 nie m贸g艂by by膰 r贸wnie cichy. Ale gdy zamkn膮艂 drzwi swojej sypialni, kosz z w臋glami rozb艂ysn膮艂, bursztynowe 艣wiat艂o bryzn臋艂o na 艣ciany jak sok roztrzaskanego owocu.

Dinarzad siedzia艂a w艣r贸d futer na jego 艂o偶u, obracaj膮c w palcach d艂ugie 藕d藕b艂o s艂omy. Trzyma艂a je wysoko, wci膮偶 tl膮ce si臋 jak pochodnia.

- Ha! - zachichota艂a. - Nie miej do mnie pretensji. Ostrzeg艂am ci臋 uczciwie. - Ruszy艂a szybko, jak paj膮k do muchy, chwyci艂a brata za r臋k臋 i powlok艂a po d艂ugich schodach. Bez jednego s艂owa wepchn臋艂a go do ma艂ego pokoju w wie偶y i przekr臋ci艂a klucz w wielkim zamku. Pok贸j by艂 pusty, sta艂o tu tylko male艅kie 艂贸偶ko na kamiennych p艂ytach omywanych wiatrem i muskanych szafirowymi palcami jutrzenki, kt贸re wsuwa艂y si臋 przez okno.

Ch艂opiec krzykn膮艂, zdj臋ty poczuciem niemocy, i ze z艂o艣ci膮 kopn膮艂 n臋dzne 艂贸偶ko. Pozwoli艂, by kilka w艣ciek艂ych 艂ez spad艂o jak ciosy na zimn膮 pod艂og臋. Teraz naprawd臋 utraci艂 wszelk膮 nadziej臋 - na 艂贸偶ku nie by艂o nawet po艣cieli, z kt贸rej m贸g艂by ukr臋ci膰 lin臋. Wysz艂o na to, 偶e jest g艂upim dzieciakiem, uwi臋zionym w wie偶y jak oszpecona dziewica, podczas gdy powinien w臋drowa膰 po moczarach jak ksi膮偶臋. Wszystko by艂o nie takie, jak trzeba, postawione do g贸ry nogami, nienormalne. Ch艂opiec w niemym gniewie trzasn膮艂 pi臋艣ci膮 w kamienn膮 艣cian臋 i natychmiast tego po偶a艂owa艂, pocieraj膮c posiniaczone k艂ykcie i walcz膮c ze 艂zami b贸lu.

***

Za drzwiami pokoju w wie偶y Dinarzad zamkn臋艂a migda艂owe oczy i wzi臋艂a g艂臋boki, urywany oddech, chrapliwy jak zgrzyt miecza przeci膮ganego po grubym 艂a艅cuchu. Wiedzia艂a, 偶e zostanie okrutnie ukarana za to, i偶 nie dopilnowa艂a brata. Pr臋gi na jej plecach jeszcze si臋 nie zagoi艂y po ostatnim razie, gdy dziecko uciek艂o z jej 偶艂obka. By艂a jednak c贸rk膮 su艂tana, a 偶adna amira o takiej pozycji nie pozwala, 偶eby kto艣 zobaczy艂 jej strach albo rany. Przep臋dzi艂a 艂zy, schodz膮c po polerowanych stopniach z kluczem w fa艂dach szaty. Ale kiedy wsun臋艂a si臋 do swojego 艂贸偶ka, zacz臋艂a p艂aka膰 bezg艂o艣nie pod wilczymi futrami. Jej 艂zy wsi膮ka艂y w poduszk臋 niczym deszcz na 艣niegu. Nie pragn臋艂a niczego, jak tylko przespa膰 kar臋 i zbudzi膰 si臋 w pa艂acu bez dzieci do pilnowania, bez bicz贸w z kulkami o艂owiu na ko艅cach rzemieni, bez braci, kt贸rzy z niej szydz膮 i jej nienawidz膮.

***

Kiedy dziewczynka si臋 zbudzi艂a i wielkie skrzyd艂a odsun臋艂y si臋 od jej bladego cia艂a, zobaczy艂a, 偶e ciemnow艂osy ch艂opiec znikn膮艂, a w贸wczas jej gor膮ce, skryte 艂zy sp艂yn臋艂y na czarn膮 ziemi臋.

Ta noc by艂a pe艂na p艂aczu.

***

Nazajutrz wieczorem, gdy r贸偶a i p艂omie艅 j臋艂y dzieli膰 si臋 w艂adz膮 na niebie, Dinarzad zanios艂a bratu kolacj臋 do wie偶y. Nic nie powiedzia艂a, wysz艂a powoli przekr臋caj膮c 偶elazny klucz w zamku. Ch艂opiec nie tkn膮艂 jedzenia, cho膰 by艂 wyg艂odnia艂y. Od艂o偶y艂 na bok troch臋 ci臋偶kiego s艂odkiego chleba i cebuli, w pr贸偶nej nadziei schowa艂 jab艂ka jak z艂ote ozdoby.

Wrz膮c gniewem, opar艂 si臋 o 艣cian臋. Pr贸bowa艂 w my艣lach odtworzy膰 histori臋, ale wci膮偶 si臋 pl膮ta艂a, zlewa艂a niczym akwarele. Zdawa艂o mu si臋, 偶e Orle Gniazdo ma dziwne oczy dziewczynki, i nie m贸g艂 przypomnie膰 sobie czego艣 tak prostego, jak kolor sk贸ry Bestii.

Stoj膮c na palcach, wypr臋偶y艂 si臋, 偶eby dosi臋gn膮膰 parapetu okna i popatrze膰 na ogr贸d w dole, dojrze膰 przynajmniej czub cyprysa, pod kt贸rym mog艂a le偶e膰 dziewczynka. Wysokie drzewa sta艂y przed nim jak g臋sie pi贸ra w ka艂amarzach, ko艂ysz膮c si臋 powoli na nocnym wietrze. I by艂y pi臋kne, poniewa偶 ona mog艂a odpoczywa膰 pod jednym z nich.

Lecz nie odpoczywa艂a. Sta艂a w przystrzy偶onej trawie u st贸p wielkiej szarej wie偶y, patrz膮c na bezradnego ch艂opca oczyma ciemnymi niczym gard艂o sowy.

***

Dziewczynka patrzy艂a na niego w milczeniu. Wspinaczka po nier贸wnych kamieniach i bluszczu nie wykracza艂a poza granice jej mo偶liwo艣ci, cho膰 na pewno nigdy dot膮d nie s艂ysza艂a o podobnym wyczynie. Przez chwil臋 rozgrzewa艂a si臋 艣wiadomo艣ci膮, 偶e ch艂opiec jej wypatrywa艂.

Kiedy zrobi艂o si臋 zupe艂nie ciemno, wsun臋艂a palce st贸p w szczelin臋 pomi臋dzy kamieniami i zacz臋艂a si臋 wspina膰.

***

Ch艂opiec us艂ysza艂 szuranie w bluszczu i pokrzywach, kt贸re otula艂y wie偶臋. By艂 podekscytowany, wiedz膮c, 偶e dziewczynka si臋 zbli偶a, ale te偶 zawstydzony, 偶e to znowu ona go wytropi艂a. Zadecydowa艂, 偶e powinien skoczy膰. Z艂amana noga to nie taka tragedia.

Oczywi艣cie, nie to mia艂o znaczenie. Dziewczynka przyby艂a, co znaczy艂o, 偶e musi troch臋 go lubi膰. Nie tylko chcia艂a snu膰 swoje opowie艣ci; najwyra藕niej te偶 za nim t臋skni艂a. Ta my艣l zap艂on臋艂a w nim jak o艣lepiaj膮ce s艂o艅ce. Zak艂opotany, zgasi艂 j膮, pokazuj膮c dziewczynie zadowolone, a jednak pe艂ne godno艣ci oblicze.

Kiedy wci膮gn臋艂a si臋 na parapet, l艣ni膮ca od potu, nie chcia艂a wej艣膰 do 艣rodka, tylko przycupn臋艂a w oknie jak na wp贸艂 oswojona papuga. Ba艂a si臋 - mo偶e jego, a na pewno przy艂apania. On ju偶 zosta艂 ukarany, ale gdyby j膮 znaleziono w pa艂acu, najpewniej zosta艂aby zabita. Oddech uwi膮z艂 mu w gardle, gdy to zrozumia艂, i zdj膮艂 go podziw dla jej odwagi. Zn贸w okaza艂a si臋 lepsza od niego.

- Wiem... wiem, 偶e chcia艂e艣 wys艂ucha膰 reszt臋 opowie艣ci... - szepn臋艂a.

Po raz pierwszy ch艂opiec poczu艂 wstyd, jakby zabiera艂 jej co艣 cennego i nie dba艂 o nic poza blaskiem 艂upu.

Mimo wszystko dziewczynka zn贸w zacz臋艂a m贸wi膰 i jej g艂os wype艂ni艂 pok贸j jak d藕wi臋k miedzianego dzwonka. Ch艂opiec zamkn膮艂 oczy.

Opowie艣膰 o ksi臋ciu i g臋si,
ci膮g dalszy

- Dotrzyma艂em s艂owa - powiedzia艂 Bestia. - Gdy wied藕ma zostawi艂a nas w W膮wozie, zabra艂em Magadin do wioski Muireann i za艂atwi艂em jej prac臋 偶aglomistrza na wielkim statku. Wszyscy m贸wili, 偶e sprawia si臋 do艣膰 dobrze. W ten oto spos贸b zosta艂a mi do sp艂acenia ostatnia cz臋艣膰 podw贸jnej ceny, kt贸r膮 wied藕ma wyznaczy艂a za moje 偶ycie. Ju偶 chyba rozumiesz, 偶e s艂owo honoru wi膮偶e mnie do oddania sk贸ry. Teraz m贸j d艂ug jest sp艂acony.

Kr贸l Bagna splun膮艂 i parskn膮艂 g艂o艣no na swojej powietrznej grz臋dzie.

- Uwa偶am to wszystko za ogromnie niesmaczne! - Oskar偶y艂 Besti臋 oczami, kt贸re b艂yszcza艂y jak w臋gorze poluj膮ce na w艂asne ogony. - Polubi艂e艣 t臋 okropn膮 ludzk膮 kobiet臋! Uzna艂e艣, 偶e jest pi臋kna! To wbrew naturze! My艣l臋, 偶e j膮 kocha艂e艣! Odra偶aj膮ce! Wiesz, 偶e inne potwory nigdy si臋 z tym nie pogodz膮. Dziewica-bestia to jedno, ale ludzka kobieta? My艣l臋, 偶e lubisz j膮 bardziej ni偶 mnie. Nie przypominam sobie, 偶eby艣 kiedy zaproponowa艂 mi swoj膮 sk贸r臋, nawet gdy chcia艂em ukatrupi膰 t臋 wredn膮 salamandr臋, kt贸ra dokucza艂a mi zesz艂ej wiosny.

Bestia z miejsca uderzy艂 w pojednawcz膮 nut臋, tr膮caj膮c monarch臋 艂bem i przy okazji smaruj膮c g臋st膮 krwi膮 jego szorstk膮 brod臋.

- Kurduplu! Wiesz, 偶e ciebie lubi臋 najbardziej ze wszystkich. Postanowi艂em zosta膰 twoim dworzaninem, a przecie偶 mog艂em wybra膰 kogo艣 innego. Ona by艂a dla mnie niczym, przelotn膮 mi艂ostk膮... - nawet nie mi艂ostk膮. Trafi艂a w m贸j smak estetyczny, to wszystko! Nie z艂o艣膰 si臋. Nie b膮d藕 o ni膮 zazdrosny, s膮 powa偶niejsze zmartwienia.

Kr贸l Bagna troch臋 powesela艂, lekko poci膮gaj膮c nosem. Nagle drgn膮艂 i szybko odsun膮艂 si臋 od ksi臋cia.

- C贸偶, ch艂opcze, proponuj臋, 偶eby艣 zabra艂 swoj膮 zdobycz i, ujmuj膮c to grzecznie, zmiata艂 st膮d czym pr臋dzej. Sprawy stanu czekaj膮, rozumiesz. Razem z leukrott膮 odeszli.

Leander zosta艂 sam po艣rodku bagna w przemoczonych spodniach i ze sk贸r膮, kt贸ra zaczyna艂a cuchn膮膰, jak gdyby od pocz膮tku tego nie robi艂a.

Zbli偶a艂 si臋 wiecz贸r. Ksi膮偶臋, aczkolwiek z poczuciem winy, zadecydowa艂, 偶e skoro Eyvind i tak niebawem rozpocznie przygod臋, jak膮 los ma dla niego w zapasie, w zasadzie nie musi wraca膰 do tawerny, 偶eby mu o tym m贸wi膰. Co wi臋cej, cokolwiek mia艂o si臋 sta膰, najpewniej ju偶 si臋 sta艂o. Postanowi艂, 偶e wy艣le go艅ca, gdy wyprawa si臋 sko艅czy.

To prawie u艣pi艂o jego sumienie.

I tak oto ruszy艂 w powrotn膮 drog臋, odkrywaj膮c drug膮 prawd臋 o wyprawie: w tajemniczy spos贸b 艣cie偶ka do domu jest o wiele kr贸tsza ni偶 ta ku bohaterskim wyczynom. S艂o艅ce sunie po niebie jak po z艂otej por臋czy, a ziemia wr臋cz skacze pod nogami. Przygody rzadko si臋 zdarzaj膮, jakby los chcia艂, 偶eby wierny, zwyci臋ski ksi膮偶臋 jak najszybciej trafi艂 do 艂贸偶ka po wykonaniu zadania. W臋dr贸wka do chaty wied藕my by艂aby niemal przyjemna, gdyby nie wyrzuty sumienia i strach, kt贸ry gryz艂 go w do艂ku jak stado wyg艂odzonych myszy.

*

Tak wi臋c ksi膮偶臋 wr贸ci艂 do chaty wied藕my ca艂y roztrz臋siony, ale mia艂 przynajmniej te same ci臋偶kie buty, kt贸re da艂 mu karczmarz. Wytrzyma艂y trudy podr贸偶y; mo偶e nawet wymiana by艂a uczciwa. Zapad艂a ostatnia noc pe艂ni ksi臋偶yca i ciemno艣膰 le偶a艂a nad ma艂膮 zagrod膮 No偶a jak d艂o艅 o grubych palcach. Wrzaskliwe g臋si ucich艂y, p艂ug sta艂 w p贸艂艣wietle gwiazd niby szkielet. Drzwi chaty by艂y uchylone. Leander, ze zwini臋t膮 sk贸r膮 leukrotty pod pach膮, schyli艂 ciemn膮 g艂ow臋 i przest膮pi艂 pr贸g.

Nie zasta艂 No偶a w przestronnej kuchni, gdzie w臋gle w palenisku 偶arzy艂y si臋 uparcie, cho膰 od dawna nikt ich nie dogl膮da艂. Znalaz艂 j膮 za drugimi drzwiami. Le偶a艂a skulona na wielkim 艂o偶u, otoczona przez siwe g臋si, kt贸re tworzy艂y koc w kolorze fal na jej s臋katym ciele.

Leander ukl膮k艂 cicho u jej boku i wcisn膮艂 w jej r臋ce czerwony tobo艂ek.

Wied藕ma chrapn臋艂a i spojrza艂a na niego z grymasem.

- Wr贸ci艂e艣. - Westchn臋艂a, podnosz膮c si臋 na swoim dziwnym puchowym 艂贸偶ku. Ptaki zrobi艂y jej miejsce, 艣widruj膮c go tuzinami oczu. - Przypuszczam, 偶e to czyni ci臋 dobrym ksi臋ciem, jak na ksi臋cia. Ale wcze艣nie przyby艂e艣. Ksi臋偶yc wstaje dopiero godzin臋 przed 艣witem, jeszcze nie pora na ponowne narodziny mojej c贸rki. I jest jeszcze jedna historia do opowiedzenia.

Przesun臋艂a si臋, a g臋si wraz z ni膮, wyci膮gaj膮c d艂ugie szyje, tul膮c si臋 do niej na wszelkie sposoby. Srebrne skrzyd艂a jak skrzy偶owane ramiona okry艂y jej pier艣.

- Pierwsz膮 cz臋艣膰 opowiedzia艂am dla siebie, 偶eby艣 wiedzia艂, co by艂o. Drug膮 powiem dla ciebie, 偶eby艣 wiedzia艂, co b臋dzie.

Opowie艣膰 wied藕my,
ci膮g dalszy

N贸偶 trafi艂 celnie, ale nie g艂臋boko. Czarnoksi臋偶nik nawet nie podni贸s艂 r臋ki, by zatamowa膰 krew z rany. Cienka szkar艂atna linia bieg艂a pod jego brod膮, nad kraw臋dzi膮 偶elaznej obro偶y, lecz by艂a tylko jedn膮 z wielu na ods艂oni臋tej sk贸rze, grubej jak u wo艂u. Czarnoksi臋偶nik jednym p艂ynnym ruchem, jak podmuch wiatru pomi臋dzy wierzbami, chwyci艂 r臋k臋 mojej babci, wykr臋ci艂 nadgarstek i wbi艂 n贸偶 w jej brzuch.

Babcia sta艂a bez ruchu, zaskoczona, patrz膮c na ko艣cian膮 r臋koje艣膰 stercz膮c膮 z jej cia艂a jak nowa ko艅czyna. Nagle si臋 zakrztusi艂a i jasna krew trysn臋艂a z jej pobiela艂ych ust. Osun臋艂a si臋 w moje ramiona. Czarnoksi臋偶nik z orszakiem s艂ug znikn膮艂 w ma艂ym pokoju za tronem, 偶eby opatrzy膰 p艂ytk膮 ran臋.

Przez ca艂y ten czas kr贸l nie odezwa艂 si臋 s艂owem, nawet nie drgn膮艂, tylko patrzy艂 z ciekawo艣ci膮 soko艂a. Ani na chwil臋 nie oderwa艂 ode mnie swoich ch艂odnych oczu. Babcia le偶a艂a w moich ramionach jak dziecko. U艣miecha艂a si臋 blado, a krew wci膮偶 z niej p艂yn臋艂a, ciemna krew z g艂臋bi cia艂a, najpierw g臋sta i czarna, potem srebrna i jasna, ciekn膮c po moich r臋kach, po moich kolanach jak strumyk s艂odkiej wody, a偶 przemoczy艂a mnie ca艂膮. Babcia podnios艂a r臋k臋, r臋k臋 ociekaj膮c膮 艣wiat艂em, i przy艂o偶y艂a palce do moich ust, i 艣wiat艂o sp艂yn臋艂o mi do gard艂a.

Wcale nie mia艂o smaku.

- Widzisz? A jednak mog臋 ci臋 nape艂ni膰. Jeste艣 teraz wszystkim, wszystkim, co z nas pozosta艂o, sk膮pana w krwi i 艣wietle jak nasza dawno zmar艂a babka w tym strasznym namiocie. Jeste艣 do艣膰 silna, 偶eby nas pom艣ci膰. Niech moja 艣mier膰 b臋dzie dla ciebie nauk膮.

U艣miechn臋艂a si臋, a by艂 to tylko nik艂y cie艅 u艣miechu, i wyda艂a ostatnie tchnienie, kt贸re zagrzechota艂o w jej gardle jak suche fasolki w tykwie. Nic w niej nie pozosta艂o; krew-艣wiat艂o ws膮czy艂o si臋 we mnie, a ona by艂a skorup膮, dziur膮, pust膮 przestrzeni膮.

Nie zap艂aka艂am, nie chcia艂am, 偶eby widzieli moje 艂zy. Uj臋艂am grub膮 ko艣cian膮 r臋koje艣膰, wyj臋艂am n贸偶 z jej cia艂a i zacisn臋艂am go mocno w zakrwawionej gar艣ci.

A gdy spojrza艂am na kr贸la ca艂ego w klejnotach, przez chwil臋 widzia艂am za nim niewyra藕n膮 sylwetk臋 - par臋 czarnych oczu b艂yszcz膮cych w艣r贸d nastroszonego rudego futra.

By艂 to Lis. 艢mia艂 si臋.

*

Nigdy si臋 nie dowiedzia艂am, co zrobili ze zw艂okami mojej babci. Uprz膮tni臋to je z sali jak kuchenne odpadki, jak stos ogryzk贸w i 艣wi艅skiego sad艂a. S艂u偶ba zd膮偶y艂a wyszorowa膰 pod艂og臋, zanim wr贸ci艂 czarnoksi臋偶nik z obanda偶owan膮 szyj膮.

Kr贸l nie odrywa艂 ode mnie nieruchomego spojrzenia. Sta艂am przed nim w 艂achmanach, kt贸re niegdy艣 艣ni艂y, 偶e s膮 bia艂e, unurzana w ciemnej krwi babci, z twarz膮 pokryt膮 smugami, jakbym szykowa艂a si臋 do wojny albo zam膮偶p贸j艣cia. Czarnoksi臋偶nik odgarn膮艂 splecione siwe w艂osy z pomarszczonego czo艂a i zwr贸ci艂 si臋 do kr贸la:

- W ten spos贸b zosta艂a tylko dziewczyna, panie. Zabior臋 j膮 do swojej wie偶y, je艣li wyrazisz zgod臋.

Kr贸l uni贸s艂 jedwabist膮 r臋k臋, odrzucaj膮c pro艣b臋. Patrzy艂am na niego twardo, gdy jego oczy b艂膮dzi艂y po moim ciele, drapa艂y mnie, pr贸buj膮c znale藕膰 wej艣cie. Straszna 偶膮dza zbudzi艂a si臋 w jego sercu i widzia艂am, jak ro艣nie niczym naje偶ony dzik w g艂臋bi jego oczu.

- Masz swoj膮 wie偶臋, Omirze. A ja mam swoj膮.

Jego g艂os, cichy i zupe艂nie zimny, by艂 cuchn膮cym wiatrem w pi贸rach martwej wrony. Zobaczy艂am, 偶e zrozumienie 艣wita w bladych oczach czarnoksi臋偶nika, co艣, co ja chwyci艂am w lot niby nowe ostrze, gdy tylko poczu艂am na sobie spojrzenie kr贸la. Zapad艂a g臋sta cisza, wszyscy troje rozmy艣lali艣my gor膮czkowo, ka偶de nad osi膮gni臋ciem w艂asnego celu.

Wreszcie czarnoksi臋偶nik przem贸g艂 si臋 i przem贸wi艂 szorstkim tonem, kt贸ry uderzy艂 mnie jak pi臋艣膰.

- Panie, czy mog臋 pom贸wi膰 z tob膮 na osobno艣ci?

Obaj odeszli w daleki koniec sali. Ale uszy mojego ludu s膮 wprawne, wi臋c s艂ysza艂am ich g艂osy wyra藕nie jak parskanie konia na 艂膮ce.

- Kr贸lu, mo偶emy osi膮gn膮膰 wszystkie nasze cele. Ty pragniesz wied藕my. Ja pragn臋 mocy, kt贸r膮 przekaza艂a jej babka. Dlaczego tylko zaspokaja膰 偶膮dze? Dlaczego nie mia艂by艣 po艣lubi膰 tego stworzenia?

Kr贸l milcza艂 - niemal by艂o s艂ycha膰 echo tykania w krokwiach, gdy przeprowadza艂 swoje kalkulacje.

- Ale jest barbarzynk膮 - rzek艂 wreszcie. - Wart膮 mojego 艂o偶a, nie korony.

- Panie, bior膮c j膮 za 偶on臋, poka偶esz podbitym plemionom, 偶e mo偶na ci zaufa膰, 偶e jeste艣 dobrym i sprawiedliwym w艂adc膮 - przekonywa艂 czarnoksi臋偶nik. - Zdobycie zaufania jest jedynym sposobem na uciszenie band tych dzikus贸w. Uczy艅 j膮 kr贸low膮, a b臋d膮 ci臋 za to wielbi膰. Nowy kr贸l traktuje uczciwie nawet potwory, b臋d膮 szepta膰. I wszyscy wiedz膮, 偶e kobiety z tych plemion s膮 p艂odne jak krowy. Zasypie ci臋 synami. Pokornie prosz臋 tylko o jedno: w noce, kt贸rych nie b臋dzie sp臋dza膰 z tob膮, daj j膮 mnie, 偶ebym m贸g艂 wy艂uska膰 z niej, co mog臋, zanim umrze za twoim czy moim staraniem. Pozw贸l, a opowiem ci co艣, co wyklaruje znaczenie moich s艂贸w...

Opowie艣膰 czarnoksi臋偶nika

Kiedy艣 w dalekim kr贸lestwie - oczywi艣cie nie dor贸wnuj膮cym wspania艂o艣ci膮 twojemu, panie - 偶y艂 rad偶a imieniem Indrad偶it. By艂 pi臋knym w艂adc膮, silnym i sprawiedliwym jak strza艂a w sercu z艂odzieja. Jego zwyci臋ska r臋ka unosi艂a si臋 nad polami i zagrodami niczym chmura, kt贸ra przynosi b艂ogos艂awiony deszcz. Nikt nie sprzeciwia艂 si臋 jego panowaniu i 偶aden g艂os nie podni贸s艂 si臋 przeciwko rz膮dom tej naj艣wi臋tszej r臋ki.

On jednak pragn膮艂 zanie艣膰 艣wiat艂o i chwa艂臋 swoich prawych rz膮d贸w do dalekich zak膮tk贸w kraju, a ta ambicja jest ci nieobca, m贸j panie. Spogl膮da艂 za wielk膮 rzek臋, p艂yn膮c膮 jak pas jedwabiu przez 偶yzne ziemie kr贸lestwa. I tak pewnego dnia ruszy艂 na czele swej s艂ynnej stra偶y przybocznej, kt贸ra, jak m贸wi legenda, wyros艂a z ziemi, gdy w g艂臋bi l膮du zabi艂 gigantycznego ody艅ca i k艂y wypad艂y mu z ryja. Powsta艂o w贸wczas stu czterdziestu czterech wojownik贸w, odt膮d zwanych Dentas Varaahasind, czyli Z臋by Dzika. Bezgranicznie oddani Indrad偶itowi, kt贸ry da艂 im 偶ycie, zabijaj膮c potwora, byli zaciekli i straszni, a ich wierno艣膰 dor贸wnywa艂a nieskazitelnej bieli 艣niegu na zw艂okach ofiary. Mieli tarcze z szerokich 艂opatek g贸rskich dzikich 艣wi艅, w owych czasach wielkich jak komnaty skarbca rad偶y, obci膮gali pancerze krwistoczerwon膮 sk贸r膮 i nosili naszyjniki z d艂ugich, zakrzywionych k艂贸w, z kt贸rych si臋 narodzili. Malowali twarze smo艂膮 i ostrzyli z臋by kowalskimi narz臋dziami, 偶eby sam ich widok budzi艂 l臋k r贸wny temu, kt贸ry wywo艂uje horda demon贸w kr膮偶膮cych pod ksi臋偶ycem. Poddani uwielbiali rad偶臋, jak by膰 powinno, ale 偶yli w 艣miertelnym strachu przed Varaahasindami.

Pewnego lata Indrad偶it powi贸d艂 swoj膮 wiern膮 stra偶 za skrz膮c膮 si臋 rzek臋 do ma艂ego klasztoru, kt贸ry pragn膮艂 zdoby膰 i wykorzysta膰 jako przycz贸艂ek do rozszerzenia swych sprawiedliwych rz膮d贸w daleko na po艂udnie. W 艣wi膮tyni strojnego w klejnoty poga艅skiego boga w臋偶a s艂u偶y艂y, co ciekawe, wy艂膮cznie kobiety. Gdy ujrza艂y nadci膮gaj膮cych Varaahasind贸w i us艂ysza艂y ich upiorny okrzyk bojowy, podobny kwikowi dzika przeszytego w艂贸czni膮, nie uciek艂y z piskiem, lecz skupi艂y si臋 wok贸艂 wizerunku boga, os艂aniaj膮c zielono-br膮zowy metal spowitymi w woale cia艂ami. Niekt贸re wprawdzie omdla艂y, zdj臋te przemo偶nym l臋kiem, ale inne dzielnie podtrzyma艂y je za ramiona.

Indrad偶it, wzruszony tym po艣wi臋ceniem, nie rozp艂ata艂 niewdzi臋cznych piersi i nie rzuci艂 cia艂 swoim ludziom. Odci膮gn膮艂 kap艂anki na bok i roztrzaska艂 pos膮g g艂owic膮 masywnego miecza, s艂ynnego we wszystkich cz臋艣ciach 艣wiata jako niezwyci臋偶ony. Kobiety wci膮偶 nie p艂aka艂y, cho膰 powinny, jak wypada czyni膰 kobietom. Jedna z nich, o oczach czarnych jak bez艣wietlna gardziel w臋偶a, spojrza艂a na wielkiego kr贸la i rzek艂a:

- 殴le uczyni艂e艣. Teraz do ko艅ca swoich dni b臋dziesz chodzi膰 z Jej kl膮tw膮, kt贸ra rozsnuje si臋 po ziemi niczym upiorna ni膰.

Indrad偶it by艂 wzruszony ich oddaniem, jednak nie na tyle, 偶eby pu艣ci膰 p艂azem ten objaw braku szacunku. Rozkaza艂 wyprowadzi膰 kap艂anki do lasu, obci膮膰 im j臋zyki, 偶eby nigdy wi臋cej nie m贸wi艂y do lepszych od siebie, i tam je zostawi膰, skazuj膮c na w艂贸cz臋g臋 i 偶ebry. Ale zaintrygowa艂a go ta, kt贸ra zachowa艂a si臋 tak zuchwale, a zwa艂a si臋 Zmieja. Jak ka偶dy kr贸l, pragn膮艂 pokaza膰 krn膮brnej dziewce nale偶ne jej miejsce w 艣wiecie.

A nadto w jego sercu wezbra艂a pot臋偶na 偶膮dza. Zmieja ol艣niewa艂a urod膮 w swych bia艂ych woalach, jej czarne oczy by艂y tak g艂臋bokie, 偶e wydawa艂y si臋 wcale nie mie膰 藕renic. Jej w艂osy spada艂y poni偶ej talii w d艂ugich czarnych lokach i l艣ni艂y osobliwie w promieniach letniego s艂o艅ca, jak g艂adka sk贸ra salamandry. By艂a pi臋kna bez skazy, najdrobniejszy rys cia艂a si臋ga艂 idea艂u. Nie spu艣ci艂a tych niepokoj膮cych oczu z rad偶y, nawet gdy zwi膮za艂 jej r臋k臋 i stop臋. Zawi贸z艂 j膮, przerzucon膮 przez nabijane miedzi膮 siod艂o, do pa艂acu, 偶eby uczyni膰 kr贸low膮.

By艂a tylko jedn膮 z tysi膮ca 偶on, oczywi艣cie, i jeszcze liczniejszych na艂o偶nic. Za艣lubiaj膮c j膮, Indrad偶it mia艂 nadziej臋 na zaspokojenie 偶膮dzy i zjednanie przychylno艣ci jej boga, dlatego by艂a dla艅 cenniejsza ni偶 ka偶da z tych nieszcz臋snych klaczek, kt贸re sp臋dza艂 do pa艂acu z ca艂ego kraju. Nie m贸g艂 jej ulokowa膰 w uperfumowanym haremie, 偶eby nie podbuntowa艂a stada zniewolonych kobiet, dlatego wyznaczy艂 dla niej osobny pok贸j, do kt贸rego mo偶na by艂o wej艣膰 tylko przez jego sypialni臋. Zanim Zmieja wesz艂a do tej zamkni臋tej komnaty przem贸wi艂a do rad偶y po raz drugi.

- Zgodz臋 si臋 na dobrowolne ma艂偶e艅stwo i przysi臋gn臋 nie walczy膰 z tob膮 w twoich murach. Urodz臋 ci siedmiu syn贸w i siedem c贸rek, kt贸rzy wyrosn膮 na wielkich wojownik贸w i pi臋kno艣ci s艂awne w ca艂ym 艣wiecie. Odwr贸c臋 od ciebie gniew boga w臋偶a i ochroni臋 tw贸j dom. Ale musisz przysta膰 na jeden warunek.

Indrad偶it p艂on膮艂 偶膮dz膮 do tej kobiety o dziwnych w艂osach i drobnych stopach. Zadecydowa艂, 偶e spe艂ni jej pro艣b臋, je艣li dzi臋ki temu b臋dzie m贸g艂 posi膮艣膰 j膮 bez walki.

- Trzeciego dnia ka偶dego nowego ksi臋偶yca b臋d臋 mog艂a robi膰, co zechc臋, a ty musisz przysi膮c na cia艂o dzika, z kt贸rego wyro艣li twoi wierni wojownicy, 偶e nie spr贸bujesz mnie podgl膮da膰 ani si臋 do mnie zbli偶a膰. Nie obawiaj si臋, nie opuszcz臋 zamku ani nie podejm臋 pr贸by ucieczki. Oto m贸j warunek i nie mo偶na go zmieni膰.

Rad偶a wyrazi艂 zgod臋 g艂osem szkar艂atnego aksamitu, a Zmieja nie odezwa艂a si臋 wi臋cej.

***

Lata przemyka艂y jak stada kos贸w w nocy, i rzeczywi艣cie, dziwnow艂osa kobieta urodzi艂a siedmiu syn贸w i siedem c贸rek, wszystkich z tymi samymi czarnymi oczami i g臋stymi lokami matki. Co wi臋cej, zdawa艂o si臋, 偶e nie maj膮 w sobie nic z ojca, 偶e w ich 偶y艂ach p艂ynie wy艂膮cznie krew Zmiei, kt贸ra si臋 nie starza艂a ani nie traci艂a urody. Nawet gdy dzieci doros艂y zdrowe, dorodne, urodziwe wyr贸偶nia艂a si臋 po艣r贸d nich jak s艂o艅ce w otoczeniu 艣wieczek.

A kr贸l dotrzymywa艂 s艂owa. Zajmowa艂 si臋 ujarzmianiem kontynentu i sprawami stanu. Ale gdy ka偶de z dzieci stawa艂o si臋 coraz mniej podobne do niego, naros艂o w nim podejrzenie, 偶e 偶ona sp臋dza noce nowego ksi臋偶yca na zdradzie i grzechu. Ostatecznie by艂a pogank膮, zupe艂n膮 dzikusk膮. Nie powinien jej ufa膰. Sinia艂 ze strachu, chorowa艂 ze strachu, a偶 w ko艅cu d艂u偶ej nie m贸g艂 si臋 powstrzyma膰 i postanowi艂, 偶e w czasie nast臋pnego nowiu b臋dzie szpiegowa艂 swoj膮 barbarzy艅sk膮 偶on臋 i przy艂apie j膮 na gor膮cym uczynku.

I tak zrobi艂. Nie by艂o to trudne, bo przecie偶 jej komnata s膮siadowa艂a z jego sypialni膮. Zakrad艂 si臋 korytarzem bezg艂o艣nie jak do艣wiadczony skrytob贸jca i przy艂o偶y艂 oko do szczeliny w drewnianych drzwiach.

Zobaczy艂 wizj臋 ze snu demona. Pok贸j, sk膮pany w chorobliwym 艣wietle umieraj膮cego ksi臋偶yca, by艂 pe艂en wij膮cych si臋 w臋偶y, czternastu w臋偶y o dziwacznej sk贸rze, pob艂yskuj膮cej purpur膮, b艂臋kitem i zieleni膮. Ich sploty, grube jak m臋skie cia艂o, mieni艂y si臋 kolorami t臋czy, opalizowa艂y niczym skrzyd艂o wa偶ki. Sycz膮c w jakim艣 niedaj膮cym si臋 nazwa膰 j臋zyku, w臋偶e si臋ga艂y wysoko w g贸r臋 po kamiennych 艣cianach. Zdawa艂y si臋 karmi膰 martwym 艣wiat艂em nocnego nieba, gdy pl膮sa艂y w tym strasznym ta艅cu.

A po艣rodku ta艅czy艂a kr贸lowa w臋偶y tak wielka, 偶e pozosta艂e wygl膮da艂y przy niej jak przyn臋ta na w臋dce dziecka. Grubo艣ci kolumny pa艂acu, b艂yska艂a wszystkimi barwami strumienia o zachodzie s艂o艅ca, jarz膮c si臋 bia艂ym ogniem. Jej pozbawione 藕renic oczy l艣ni艂y niesko艅czon膮 czerni膮. Gdy dostrzeg艂a w szczelinie ciekawskie oko Indrad偶ita, dr偶enie przebieg艂o przez jej d艂ugie cia艂o, a z gard艂a wyrwa艂 si臋 wrzask podobny zgrzytowi ostrza po bryle granitu.

- Zdrajca!

Zamigota艂a, jakby przys艂oni艂a j膮 fala gor膮cego powietrza, i zn贸w sta艂a si臋 d艂ugow艂os膮 Zmiej膮, a mniejsze w臋偶e odzyska艂y postacie siedmiu syn贸w i siedmiu c贸rek. Wszyscy patrzyli oskar偶ycielsko na rad偶臋, w ich oczach p艂on膮艂 zimny ogie艅 nienawi艣ci.

- Przysi臋g艂e艣! - krzykn臋艂a Zmieja, otwieraj膮c drzwi z si艂膮, kt贸ra wstrz膮sn臋艂a murami. - Przysi膮g艂e艣, 偶e czas ten nale偶y do mnie. Teraz wszystko dla ciebie stracone, przekl臋ty Indrad偶icie. Wdar艂e艣 si臋 do mojej 艣wi膮tyni i obr贸ci艂e艣 j膮 w niwecz, rozpasany jak 偶ar艂ok, kt贸ry ma dla siebie ca艂ego pieczonego byka. Zabra艂e艣 mnie w szorstkich wi臋zach do tego pa艂acu z mrocznymi pokojami. Nie prosi艂am o nic wi臋cej tylko o jeden dzie艅 w miesi膮cu bez twojego cuchn膮cego 艣wi艅skiego oddechu na karku. Da艂am ci dzieci...

- Demony! - rykn膮艂 przepe艂niony groz膮.

- Dzieci! Moje dzieci, moje pi臋kne piskl臋ta. Nie po艣wieci艂e艣 chwili na zbadanie charakteru naszego zakonu, zanim nas zniszczy艂e艣. Ja nie czcz臋 boga w臋偶a - ja jestem bogiem w臋偶em! Zamieszkiwa艂am w niebie, kiedy ziemia by艂a tylko powietrzem. Raz w miesi膮cu wracam do dawnej postaci, by k膮pa膰 si臋 w tym nik艂ym, dalekim 艣wietle, a moje dzieci czyni膮 to wraz ze mn膮, bo dotykasz mnie i dotykasz, zabieraj膮c mnie ze mnie, i nie zosta艂o mi nic, czym mog艂abym je karmi膰. Da艂am ci l臋g p贸艂bog贸w, - Indrad偶icie, kt贸rzy zape艂niliby tysi膮c ksi膮g swoimi czynami. Teraz s膮 niczym, a ty jeste艣 przekl臋ty.

Rzeczywi艣cie, dzieci jakby p艂owia艂y, gdy 艂zy sp艂ywa艂y po ich policzkach. Ich cia艂a stawa艂y si臋 coraz przejrzystsze, a偶 w ko艅cu ca艂kiem znik艂y, jakby uni贸s艂 je podmuch okrutnego wiatru.

Zmieja patrzy艂a za nimi ze straszliwym 偶alem.

- W tym wieku s膮 delikatne niczym paj臋czyny w k膮tach sali biesiadnej. Tak rzadko miewamy dzieci, 偶e prawie nie wiemy, jak utrzyma膰 je przy 偶yciu. Bardzo si臋 stara艂am, ty za艣 zostawiasz mnie z niczym. Gin膮 tak 艂atwo, jak ba艅ki mydlane p臋kaj膮ce w s艂o艅cu. Dziura jest tylko pust膮 przestrzeni膮, a ja nie mog艂am ich nape艂ni膰, nie mog艂am tego zrobi膰. Gdy karmienie zostaje przerwane, gdy s膮 trzymane z dala od 艣wiat艂a nieba-matki, rozwiewaj膮 si臋 jak poranna mg艂a nad rzek膮. Zabi艂e艣 wszystkich swoich najlepszych dziedzic贸w, rad偶o. I 艣ci膮gn膮艂e艣 zgub臋 na w艂asn膮 g艂ow臋 jak dziecko 偶贸艂ty latawiec.

To rzek艂szy, rzuci艂a si臋 na niego, wracaj膮c do w臋偶owej postaci. Ale Indrad偶it da艂 znak swoim ludziom i dwunastu Varaahasind贸w stan臋艂o u jego boku. Kapitan 艣ci膮艂 ci臋偶k膮 g艂ow臋 w臋偶a czystym uderzeniem miecza.

Z rozkazu rad偶y tej nocy wyprawiono wielk膮 uczt臋 dla stra偶y przybocznej. Cia艂o ogromnego w臋偶a odarto ze sk贸ry, poci臋to na dzwona i pos艂ano do gwarnych kuchni. Ka偶dy z ludzi zjad艂 kawa艂ek soczystego mi臋sa, 偶eby Zmieja nigdy nie mog艂a powr贸ci膰, wlok膮c za sob膮 zgubne przeznaczenie. Indrad偶it wybra艂 dla siebie jej spuchni臋te serce, 偶eby wch艂on膮膰 si艂臋 boga w臋偶a i obj膮膰 sw膮 w艂adz膮 zamorskie kraje.

Opowie艣膰 wied藕my,
ci膮g dalszy

- Widzisz - rzek艂 przymilnie czarnoksi臋偶nik - poniewa偶 Indrad偶it poj膮艂 wroga za 偶on臋, m贸g艂 w ko艅cu przej膮膰 moc w臋偶a. Uczy艅 j膮 kr贸low膮 i odst臋puj mi raz w miesi膮cu, jak Zmiej臋, a obaj b臋dziemy zajada膰 si臋 do syta wszystkim, co tylko w sobie mie艣ci.

Zn贸w zapad艂a d艂uga, pe艂na kalkulacji cisza. W ko艅cu zapadki i b臋bny w g艂owie kr贸la przesta艂y si臋 obraca膰, wyliczywszy mo偶liwe do przyj臋cia r贸wnania. Kr贸l ju偶 si臋 przychyla艂 do propozycji Omira.

- Ale nie mog臋 po艣lubi膰 jej z twarz膮 zeszpecon膮 farb膮 i bliznami rzek艂. - Nie przystoi, 偶eby taka maszkara udziela艂a ze mn膮 audiencji.

- Rozumiem. Mnie te偶 poci膮ga jej moc, nie cia艂o. Dzicy ludzie s膮, ogl臋dnie m贸wi膮c - poci膮gn膮艂 nosem - zbyt wonni i niezgrabni. Ale to 偶aden k艂opot, zmieni臋 j膮 w taki spos贸b, 偶e dla wszystkich, nawet dla ciebie, b臋dzie pi臋kna niczym wschodz膮ce s艂o艅ce. Przynajmniej tyle si臋 nauczy艂em.

Kr贸l popatrzy艂 na mnie przez d艂ug膮 sal臋 z ko艣ci s艂oniowej.

*

艢wita艂o, gdy znowu mnie przenie艣li, tym razem do komnat czarnoksi臋偶nika, kt贸ry zwi膮za艂 mi r臋k臋 i stop臋 krzy偶uj膮cymi si臋 linami i wcisn膮艂 knebel w moje usta. Le偶a艂am na zimnej pod艂odze, patrz膮c na sto艂y pe艂ne ksi膮g i 艣wiec, kt贸re pogas艂y dawno temu, zalewaj膮c woskow膮 krwi膮 stronice. Omir przygotowywa艂 jaki艣 cuchn膮cy wywar w szklanym kocio艂ku, niew膮tpliwie chc膮c przeobrazi膰 mnie w jak膮艣 sprzeczn膮 z natur膮 besti臋. Pr贸偶no si臋 zastanawia艂am, czy babcia czu艂a l臋k, gdy zasz艂a w niej przemiana. Nie mog臋 powiedzie膰, czy ja si臋 ba艂am - moja krew si臋 burzy艂a, ale by艂am spokojna jak podziemne jezioro.

- To dla mnie pi臋kna pora, No偶u. G艂upi kr贸l chce si臋 z tob膮 parzy膰 niech mu b臋dzie. W膮tpi臋, czy sprawi ci to przyjemno艣膰. Ale jeszcze mniej spodobaj膮 ci si臋 moje karesy. Ubi艂em lepszy targ.

艢ci膮gn膮艂 w膮skie wargi, gdy g艂臋boka czerwie艅 wezbra艂a w kocio艂ku.

- Po tak d艂ugim czasie i po tylu bezu偶ytecznych kobietach kalaj膮cych moj膮 pi臋kn膮 wie偶臋 spad艂a艣 mi prosto z nieba z wiedz膮, jakiej potrzebuj臋 do uko艅czenia pracy. Co艣 takiego sprawia, 偶e cz艂owiek wierzy w opatrzno艣膰. Prawie. - Postuka艂 w fiolk臋 z wrz膮c膮 g臋st膮 mikstur膮, pachn膮c膮 gnij膮cymi polami tytoniu. - Zmiana, moja ma艂a barbarzynko, jest natur膮 wszech艣wiata. Ten, kto kontroluje proces przemiany, jest bliski bogom w swej pot臋dze i chwale. Metamorfoza jest najwa偶niejszym z akt贸w. Bez niej nic nie wyro艣nie, nic si臋 nie rozwinie ani nie rozszerzy. Ale czy mam biernie czeka膰, a偶 natura obierze sw贸j 偶a艂o艣nie powolny kurs, naginaj膮c mnie swojej woli? Niedorzeczne. Odk膮d pobra艂em nauki w Po艂udniowych Kr贸lestwach, pragn膮艂em zapanowa膰 nad w艂asnymi zmianami. Zachowa艂em 偶ycie i si艂臋, cho膰 s艂u偶y艂em staremu kr贸lowi przed obecnym panem, a wcze艣niej samemu rad偶y. Przez wszystkie te lata pr贸bowa艂em odkry膰 tajemnic臋, czy mog臋 si臋 zmieni膰 wedle w艂asnych plan贸w. Umys艂, rozumiesz, musi panowa膰 nad cia艂em. Kszta艂towanie postaci wedle w艂asnej woli jest domen膮 bog贸w, a ja dzi臋ki tobie, moja ma艂a wilczyco, stan臋 si臋 jasny jak ka偶da Gwiazda. Wszystko sprowadza si臋 do w艂adzy. Kto j膮 ma, a kto jej nie posiada. Czarnoksi臋偶nik wrzuci艂 gar艣膰 zmi臋tych zi贸艂 do wrz膮cej mikstury i odwr贸ci艂 si臋, 偶eby spojrze膰 na mnie z zimnym blaskiem w bezdennej g艂臋bi oczu.

- Oczywi艣cie, gdy kto艣 nie zdradza naturalnych ch臋ci, trzeba uciec si臋 do sposob贸w mniej... eleganckich. - Z艂apa艂 szczura drepcz膮cego po pod艂odze, wyrwa艂 cztery z臋by z wij膮cego si臋 cia艂a i wrzuci艂 je do kocio艂ka, gdzie zaton臋艂y z sykiem. - Kr贸l na przyk艂ad chce wierzy膰, 偶e jest pot臋偶ny i panuje nad swoim przeznaczeniem - w ko艅cu to pragnienie wszystkich istot. Ale ja rz膮dz臋 jego poczynaniami, jakby by艂 lalk膮 w r臋kach cherubinka. Pami臋tasz histori臋, kt贸r膮 mu opowiedzia艂em? Pozna艂 tylko - po艂ow臋 - po艂ow臋, kt贸rej potrzebowa艂, 偶eby przekona膰 si臋 do zatrzymania ciebie. Chcia艂em, 偶eby艣 znalaz艂a si臋 tutaj, dlatego powiedzia艂em mu tyle, 偶eby go pchn膮膰 do dzia艂ania. Chcesz pos艂ucha膰, co by艂o dalej?

Skuli艂am si臋 偶a艂o艣nie i j臋kn臋艂am przez brudn膮 szmat臋, kt贸ra kneblowa艂a moje usta.

- Oczywi艣cie, 偶e chcesz. Wys艂uchasz, co mam do powiedzenia, prawda? Na czym to stan臋li艣my? Aha, tak, martwa Zmieja spoczywa艂a wygodnie w stu czterdziestu pi臋ciu 偶o艂膮dkach...

Opowie艣膰 czarnoksi臋偶nika,
ci膮g dalszy

Pa艂ac Indrad偶ita Strasznego spa艂 spokojnie tej nocy, 艣ni膮c przesi膮kni臋te krwi膮 sny o szlachetnych mordercach. Kiedy jednak brzask p臋k艂 niczym szyba w oknie nad stalowoz臋bnymi g贸rami, sta艂a si臋 rzecz dziwna.

Varaahasindowie, siewcy 艣mierci, j臋li popada膰 w ob艂臋d.

Zrazu nikt niczego nie spostrzeg艂. 呕o艂nierze zawsze zachowywali si臋 po barbarzy艅sku, zdobi膮c swoje chaty ko艅czynami zar偶ni臋tych dziewic, maluj膮c twarze dzicz膮 krwi膮. Ich szale艅stwo musia艂oby by膰 silne jak para wo艂贸w, 偶eby si臋 odr贸偶ni膰 od zwyczaj贸w codziennych.

I tak si臋 sta艂o, 偶e tego ranka znaleziono porucznika w k膮pieli, spokojnie gol膮cego bogato zdobion膮 brod臋, kt贸ra zakrzywia艂a si臋 ku obojczykom jak szable wielkiej 艣wini. Ci膮艂 j膮 starannie ostrzem miecza, unicestwiaj膮c symbol swojej wspania艂ej m臋sko艣ci. Golenie dumnej brody, sprzeczne z kodeksem Varaahasind贸w, karane by艂o 艣mierci膮 przez wyp臋dzenie na bezludzie - a jednak ten m臋偶czyzna usuwa艂 zarost do czysta, przemieniaj膮c ow膮 twarz w buzi臋 dziecka, g艂adk膮 jak ksi臋偶yc.

W nast臋pnym tygodniu kapitan 艣piewa艂 dziwny psalm bez s艂贸w, pe艂en okropnych g艂osek, siedz膮c w wannie z ko艣ci s艂oniowej pe艂nej w臋偶y po z艂ocone zr臋by, oplataj膮cych go w gadziej ekstazie.

Wreszcie trzeciego dnia nowego roku zast臋pca dow贸dcy straszliwych 偶o艂nierzy utraci艂 zdolno艣膰 mowy. Plu艂 i sycza艂 oble艣nie, jego cia艂o pr臋偶y艂o si臋 z wysi艂ku wypowiedzenia cho膰by jednej najmniej sycz膮cej sylaby. Kiedy nadworny medyk uspokoi艂 biedaka na tyle, 偶eby otworzy膰 mu usta, ujrzano rozwidlony j臋zyk.

Po tym zdarzeniu kr贸l i w贸dz Varaahasind贸w zacz臋li l臋ka膰 si臋 o w艂asny rozum. Przywo艂ali do siebie pewnego maga, ka偶膮c mu ujawni膰 藕r贸d艂o zagadkowej choroby.

By艂em w贸wczas m艂ody. Dopiero co w艂o偶y艂em obro偶臋 pod Indrad偶item. Po raz pierwszy by艂em nie tylko Omirem ryj膮cym ziemi臋 na polu w poszukiwaniu korzeni. Sta艂em si臋 Omirem Douliosem i je艣li inni pluli tym s艂owem jak przekle艅stwem, ja chlubi艂em si臋 nim niby z艂ot膮 koron膮. Oznacza艂o, 偶e jestem wi臋cej ni偶 kartoflem, rzep膮 czy 偶ukiem w powalanym b艂ocie. Nawet niewolnik jest lepszy, nawet niewolnik przechodz膮cy z pana na pana, dop贸ki nie wyzionie ducha. Nosi艂em 偶elazn膮 obro偶臋 jak lekki naszyjnik. 艢ciska艂a moj膮 szyj臋 od brody do piersi, symbol mojego podda艅stwa, polerowany co rano na wysoki po艂ysk, l艣ni膮cy jak miecz przy艂o偶ony do gard艂a. Nie wolno mi by艂o para膰 si臋 czarami inaczej, jak tylko w s艂u偶bie Indrad偶itowi, i nawet wtedy nie bez nadzoru innych mistrz贸w magii, jakbym by艂 pospolitym szewcem. To jednak by艂o lepsze ni偶 rozmi臋kczony pasternak i rozmam艂ana 偶ona. I tak, gdy pierwszy raz stan膮艂em przed Tronem Z臋b贸w, podniecenie szumia艂o mi we krwi po d艂ugich miesi膮cach nudy i marnotrawienia talentu.

- Omirze Douliosie, najni偶szy z niewolnik贸w, stoisz przed nami, 偶eby rozwi膮za膰 zagadk臋 ob艂臋du, kt贸ry n臋ka moich ludzi. Pr臋dko艣膰, z jak膮 wywi膮偶esz si臋 z zadania, bezpo艣rednio zadecyduje o d艂ugo艣ci twojego 偶ywota, gdy odejdziesz sprzed naszego majestatu - oznajmi艂 Indrad偶it stanowczo, nie czekaj膮c na mow臋 wst臋pn膮, kt贸r膮 skrupulatnie przygotowa艂em.

Korona z szabel dzika b艂yska艂a i strzela艂a iskrami w blasku pochodni, a偶 膰mi艂o mi si臋 w oczach. Mo偶e to i lepiej, pomy艣la艂em. Bo oczywi艣cie ju偶 si臋 domy艣li艂em przyczyn choroby, wszak by艂em najm膮drzejszy spo艣r贸d wszystkich moich braci i si贸str w niewoli. Mia艂em smaczny k膮sek, mog艂em pomacha膰 nim pod 艣wi艅skim nosem rad偶y i zyska膰 to, czego pragn膮艂em najbardziej.

- Wielce szlachetny kr贸lu - zacz膮艂em szybko - mog臋 ju偶 teraz odgadn膮膰 zagadk臋, nie szukaj膮c rady ksi臋gi czy wyroczni, je艣li nagrodzisz mnie tym, o co poprosz臋.

Widzia艂em, 偶e gniew monarchy szykuje si臋 do wybuchu z gwa艂towno艣ci膮 r贸wn膮 mojemu zuchwalstwu, ale strach wygra艂 bitw臋 w jego piersi. Kr贸l skin膮艂 g艂ow膮 na znak zgody, kt贸ra nie mog艂a by膰 cofni臋ta.

- Rozwi膮zanie jest proste. Zabi艂e艣 i zjad艂e艣 Gwiazd臋, jedn膮 z tych, kt贸re posp贸lstwo nazywa bogami. Obecna w tobie i w twoich ludziach, pr贸buje odzyska膰 utracone prawa, z powrotem przybra膰 kszta艂t Wielkiego W臋偶a.

- I o co prosisz w zamian za to proste rozwi膮zanie?

- O wolno艣膰, kr贸lu, o c贸偶 by innego?

Czo艂o Indrad偶ita zmarszczy艂o si臋 jak pole po burzy, a gdy odpowiedzia艂, jego g艂os zgrubia艂 ze z艂o艣ci.

- Dali艣my s艂owo i nikt go nie z艂amie. Ale za tak膮 nagrod臋 musisz da膰 nam r贸wnie偶 lekarstwo na raka, kt贸ry nas toczy, musisz po艂o偶y膰 kres z艂o艣liwo艣ci naszej by艂ej ma艂偶onki.

Zadr偶a艂em, nie mog艂em bowiem wyzna膰, 偶e ta przekracza moje mo偶liwo艣ci. G艂upi kr贸l pope艂ni艂 zbrodni臋 i nie m贸g艂 unikn膮膰 kary. Gdyby naradzi艂 si臋 ze mn膮 przed zjedzeniem swojej 偶ony, zaleci艂bym mu znacznie bardziej wymy艣lne tortury, za kt贸re nikt by go nie wini艂. Karanie zawsze by艂o moj膮 specjalno艣ci膮.

Przeprowadzi艂em szybkie kalkulacje. Najwa偶niejsze w tej chwili wydawa艂o si臋 da膰 mu co艣, cokolwiek, wskaza膰 艣cie偶k臋 do pod膮偶enia. M贸j pan Indrad偶it nie wiedzia艂, co pocz膮膰 bez jasnego planu, bez rozkaz贸w skre艣lonych na pergaminie inkaustem z oleju i zmielonych szafir贸w. Nigdy nie cechowa艂o go oryginalne my艣lenie i jedyne plany, kt贸re mia艂y dla niego sens, dotyczy艂y wielkiego rozlewu krwi, nigdy w艂asnej. Maj膮c na uwadze te zmienne, wpad艂em na pomys艂, kt贸ry mia艂 pewne szanse powodzenia, a co wa偶niejsze, m贸g艂 przem贸wi膰 do jego serca, opitego jak zawsze najczarniejszym winem wyci艣ni臋tym ze zgni艂ych winogron.

- M贸j wielce szlachetny panie, Zmieja ukryta w waszych wn臋trzach wpad艂a w 艣lep膮 furi臋 i chce ukara膰 kanibali, a fragmenty jej dawnego cia艂a oddzielone s膮 tylko przez cienkie pow艂oki mi臋sa. Je艣li jednak ska偶esz na 艣mier膰 swoj膮 wiern膮 band臋, strz臋p Zmiei, kt贸ry masz w sobie, z pewno艣ci膮 u艣nie, pogr膮偶y si臋 w hibernacji, a w贸wczas twoje pot臋偶ne i sprawiedliwe rz膮dy trwa膰 b臋d膮 bez 偶adnych przeszk贸d.

Rad偶a milcza艂 przez d艂ugi czas, jakby zapadaj膮c si臋 na swoim wielkim emaliowanym tronie wysadzanym z臋bami licznych stworze艅 i klejnotami ciemnymi jak krew podbitych lud贸w. Jego szeroka twarz zmienia艂a wyraz w dryfie tektonicznym rys贸w, gdy rozmy艣la艂 nad zamordowaniem tylu ludzi. By艂em pewien, 偶e trapi go nie liczba, ale pytanie, czy poddadz膮 si臋 dora藕nej egzekucji. Nie byli wie艣niakami i tylko on wiedzia艂, za spraw膮 jakiej podziemnej alchemii powo艂ani zostali do 偶ycia.

Wreszcie przem贸wi艂, a jego g艂os kojarzy艂 si臋 z trzaskiem zamykanego marmurowego grobowca.

- Pchnij pos艂a艅c贸w, Omirze Douliosie, niech ludzie zbior膮 si臋 w Sali G艂os贸w. Przem贸wi臋 do nich o zachodzie s艂o艅ca.

Na tym zako艅czy艂o si臋 pos艂uchanie. Mia艂em wolno艣膰 niemal偶e pod r臋k膮. Nie wygl膮da艂em nocy tak niecierpliwie od czasu, gdy jako dziecko w ramionach matki czeka艂em na zimowe 艣wi臋ta, z trudem hamuj膮c rado艣膰 na my艣l o drzewach obwieszonych z艂otymi lampionami.

Noc nadci膮gn臋艂a jak wszystkie inne noce. Stu czterdziestu czterech 偶o艂nierzy pos艂usznie zgromadzi艂o si臋 w ogromnej Sali G艂os贸w, gdzie szepty by艂y wzmacniane do 艣cinaj膮cych szpik wrzask贸w. Przyszli w rynsztunku bojowym, mo偶e przeczuwaj膮c, 偶e to b臋dzie pami臋tny wiecz贸r. Dzicze k艂y ko艂ysa艂y si臋 swobodnie na ich muskularnych karkach i sk贸rzanych napier艣nikach, niekt贸rzy nawet przebili nimi nosy i uszy. Ka偶dy mia艂 peleryn臋 ze 艣wi艅skiej sk贸ry, wygotowanej i wygarbowanej na brzydki odcie艅 sparzonego r贸偶u. Pomalowali twarze 艂ojem i smo艂膮, wczesali krew we w艂osy. Utworzyli r贸wne szeregi przed Indrad偶item, kt贸ry siedzia艂 przed nimi na podwy偶szeniu - ja sta艂em tu偶 za nim - spokojnie i 艂askawie patrz膮c na ich grubo ciosane rysy.

- Nasi najwierniejsi s艂udzy, zawsze najbardziej umi艂owani w艣r贸d naszych niewolnik贸w - zacz膮艂, w ojcowskim ge艣cie wyci膮gaj膮c ku nim ramiona - strach pod膮偶a艂 naszym tropem jak zwinny ogier. Ale znaleziono antidotum na szale艅stwo, kt贸re was opad艂o, i przybyli艣my tutaj tej nocy, 偶eby lek zaordynowa膰.

Nie jestem pewien, co zamierza艂 zrobi膰, i nigdy si臋 nie dowiedzia艂em, albowiem jego ludzie nagle zamarli, jakby przeszyci czarn膮 b艂yskawic膮, ich mi臋艣nie st臋偶a艂y, twarze wykrzywi艂y si臋 w grymasie okropnego przera偶enia, kt贸re mog艂o graniczy膰 z ekstaz膮. Stu czterdziestu czterech 偶o艂nierzy jak jeden m膮偶 rozdziawi艂o usta szerzej, ni偶 mo偶e zrobi膰 to cz艂owiek.

Rozbrzmia艂a straszna symfonia, gdy szcz臋ki p臋k艂y, a g艂owy zadar艂y si臋 do ty艂u. Stu czterdziestu czterech ludzi przem贸wi艂o jednym g艂osem, jednym straszliwym g艂osem, kt贸ry wydar艂 si臋 spod ziemi, wlok膮c za sob膮 g贸ry, i t艂uk艂 po sali jak wypuszczona strza艂a.

- TYLKO 呕YWI MOG膭 ZOSTA膯 ULECZENI. JA JESTEM MARTWA. SP脫JRZ NA MNIE TERAZ, MA艁呕ONKU. CZY呕 NIE JESTEM PI臉KNA? CZY呕 NIE JESTEM SILNA?

Indrad偶it z pocz膮tku nie poj膮艂, zblad艂 jak niewiasta i ze zgroz膮 poderwa艂 si臋 z tronu.

- Co to za czary, czarnoksi臋偶niku? Co zrobi艂e艣?

- To nie ja, Wasza Wysoko艣膰 - wyduka艂em, pomagaj膮c mu utrzyma膰 si臋 na nogach.

Straszliwy g艂os wybuch艂 ponownie z rozdartych ust:

- NIEM膭DRY CH艁OPCZE NA BLASZANYM TRONIE! JA JESTEM WSZYSTKIM, CO TYLKO MO呕LIWE. MY艢LISZ, 呕E STRAWI膭 MNIE P艁OMIENIE ALBO BRZUCHY LUDZI? ALE CIEBIE UNICESTWI臉 Z 艁ATWO艢CI膭.

Nagle cia艂a 偶o艂nierzy okropnie si臋 zatrz臋s艂y, ich ko艣ci zagrzechota艂y jak b臋bny. Z poszarpanych szcz臋k buchn臋艂y snopy 艣wiat艂a nie do opisania, czarne, blade i zielone, jakby p艂on臋艂o powietrze. Snopy splot艂y si臋, skr臋ci艂y w potworn膮 kolumn臋. Gdy ostatni strz臋p blasku opuszcza艂 Varaahasinda, cia艂o dygota艂o i umiera艂o, znikaj膮c w z臋bie, z kt贸rego si臋 zrodzi艂o. Klekot k艂贸w spadaj膮cych na mozaikow膮 pod艂og臋 odbija艂 si臋 echem od 艣cian sali, a kolumna ros艂a.

Indrad偶it zadr偶a艂. Bezradnie trzyma艂 si臋 za brzuch, wiedz膮c, 偶e s膮 w nim szcz膮tki ma艂偶onki, 偶e nie ma przed ni膮 ucieczki. W膮偶 ze 艣wiat艂a pi臋trzy艂 si臋 nad jego g艂ow膮 艣lepy, ale 艣wiadomy. Rad偶a pad艂 przed nim na twarz, bezmy艣lny g艂upiec, i b艂aga艂 o 艂ask臋. Zmieja zn贸w przem贸wi艂a i tym razem jej g艂os, jako 偶e by艂 nie zawarty w licznych cia艂ach, sta艂 si臋 mi臋kkim sykiem wiatru i gasn膮cego p艂omienia.

- Da艂abym ci 艣wiat ca艂y, gdyby艣 tylko by艂 lepszym cz艂owiekiem.

艢wiat艂o spowi艂o rad偶臋 i wnikn臋艂o w jego cia艂o, rozpuszczaj膮c ko艣ci w krew, a kiedy je opu艣ci艂o, zosta艂a tylko korona obracaj膮ca si臋 niemo na tronie, wszystkie jej 偶贸艂te k艂y spalone by艂y na czarno.

Samo 艣wiat艂o jak gdyby przystan臋艂o i spojrza艂o na mnie, ca艂a jego pusta gro藕ba skupi艂a si臋 na moim sercu. Przez chwil臋 si臋 ba艂em, 偶e nie zostan臋 oszcz臋dzony, cho膰 nie bra艂em udzia艂u w tej koszmarnej uczcie. Sta艂em jak zamro偶ony przed t膮 na wp贸艂 kobiet膮, przepe艂niony wra偶eniem, 偶e ona wpatruje si臋 we mnie przez tysi膮ce nocy.

Nagle w Sali G艂os贸w rozb艂ys艂o drugie 艣wiat艂o i pierwsze natychmiast o mnie zapomnia艂o. Bia艂e macki wsun臋艂y si臋 przez malowane okna jak kolumny z艂ota i to nowe 艣wiat艂o by艂o tak pot臋偶ne, 偶e nie mog艂em na nie patrze膰. Wype艂ni艂o sal臋 zas艂an膮 kobiercem po艂amanych z臋b贸w, jakby mia艂o ci臋偶ar, niczym woda powoli wlewana przez szyby. Ale zgas艂o r贸wnie nagle, jak si臋 pojawi艂o, i przed w臋偶em z bia艂ego dymu sta艂 m臋偶czyzna w bieli, dzier偶膮c jasn膮 w艂贸czni臋, z bezbarwnymi w艂osami sp艂ywaj膮cymi na plecy. Z czu艂膮 min膮 otworzy艂 alabastrowe usta, a w贸wczas pomi臋dzy nim a w臋偶ow膮 kobiet膮 przemkn膮艂 ma艂y, tajemny promyk blasku, mi臋kki jak gwiazdy na wiosn臋.

Kiedy m臋偶czyzna zamkn膮艂 bezkrwiste wargi, w膮偶 znikn膮艂. W jego miejscu sta艂a Zmieja, cho膰 zupe艂nie inna. By艂a twarda i czysta, jak gdyby wyci臋ta ze szk艂a. Wielkie onyksowe bransolety w kszta艂cie niespokojnych w臋偶y otacza艂y jej r臋ce od ramion po przeguby. Mia艂a na sobie tylko t臋 ci臋偶k膮 bi偶uteri臋 i diadem: jej g艂ow臋 otacza艂 smuk艂y w膮偶, kt贸rego sk贸ra mia艂a zbyt wiele barw, 偶eby je zliczy膰 - a jednak barwy te by艂y blade i stonowane, jak malowid艂o zbryzgane wod膮.

Nie m贸wi膮c do mnie ani s艂owa, blady m臋偶czyzna podni贸s艂 jej sztywne cia艂o i wyni贸s艂 z sali.

Opowie艣膰 wied藕my,
ci膮g dalszy

- Rozumiesz? - zapyta艂 czarnoksi臋偶nik. - Kto艣 cichy i cierpliwy, w ko艅cu mo偶ne wywrze膰 zemst臋. Kr贸l jest r贸wnie g艂upi, jak nieokrzesany, i kiedy b臋d臋 mia艂 to, czego chc臋 od ciebie, zastanowi臋 si臋, czy wy艣wiadczy膰 ci 艂ask臋 i pozwoli膰, 偶eby艣 go zabi艂a, uwalniaj膮c mnie ze s艂u偶by jak 艣mier膰 Indrad偶ita. Knuj swoje plany w ciemno艣ci, bo ciemno艣膰 jest wszystkim, co posiadasz.

Odwr贸ci艂 si臋 od sto艂u z kubkiem g臋stej cieczy, teraz zielonej i czarnej jak sple艣nia艂e mi臋so. U艣miecha艂 si臋, a ten u艣miech m贸g艂by by膰 czu艂y lub dumny, gdyby widnia艂 na twarzy kogo艣 innego. Czarnoksi臋偶nik chwyci艂 mnie za w艂osy i wyrwa艂 knebel z moich ust. Wla艂 mi mikstur臋 do gard艂a. Smakowa艂a 偶贸艂ci膮 i zgni艂ymi kwiatami - mo偶e r贸偶ami - i mia艂a mroczny, st臋ch艂y posmak, kt贸ry m贸g艂 by膰 potem jakiego艣 nienazwanego zwierz臋cia.

Gdy tylko sp艂yn臋艂a we mnie, kot艂uj膮c si臋 w 偶o艂膮dku, rzuci艂 mnie na pod艂og臋 i patrzy艂 z ciekawo艣ci膮 kota, kt贸ry obserwuje mysz 艣wiadom膮, 偶e zaraz zostanie po偶arta. Z krzykiem poderwa艂am r臋ce - straszna z艂ota chmura przys艂oni艂a mi oczy, a moja sk贸ra rozpada艂a si臋 jak stronice jego plugawych ksi膮g. Ukl臋k艂am na pod艂odze i zwymiotowa艂am dwa razy, wci膮偶 wrzeszcz膮c w kamienie. Nie wyci膮gn膮艂 pomocnej d艂oni, tylko patrzy艂, jak co艣 kradnie moj膮 sk贸r臋.

W ko艅cu zemdla艂am. Kiedy wr贸ci艂a mi przytomno艣膰, trzyma艂 wielkie zwierciad艂o z okrutnym u艣miechem zwyci臋stwa na w膮skich wargach.

W rze藕bionym lustrze sta艂a wysoka kobieta. W艂osy koloru m艂odej pszenicy spada艂y w l艣ni膮cej kaskadzie, si臋gaj膮c poni偶ej talii, wielkie szare oczy przypomina艂y ka艂u偶e czystego deszczu, mleczna sk贸ra nie mia艂a najmniejszej skazy. By艂am smuk艂a, moje piersi wznosi艂y si臋 wysoko, strzeliste i pe艂ne, i nigdzie nie dostrzeg艂am w臋z艂a ani liny mi臋艣ni - by艂am s艂aba i mi臋kka jak jagni臋 przy cycku.

- A teraz - wymrucza艂 czarnoksi臋偶nik jedwabistym g艂osem - nazwiemy ci臋 kr贸low膮. - Widz膮c moj膮 min臋, wybuchn膮艂 艣miechem. - Nie chcia艂em, aby m贸j kr贸l leg艂 z barbarzynk膮! Jestem mistrzem przemiany! Teraz ciebie tak膮 pi臋kn膮, mo偶na pokaza膰 t艂umom. Teraz nie mo偶esz wr贸ci膰 do swojego ludu, bo nikt ci臋 nie rozpozna. Nale偶ysz do nas. B臋dziemy zwa膰 ci臋 Helia po wielkim s艂o艅cu, kt贸re w臋druje po niebie i b艂ogos艂awi panowanie naszego kr贸la.

- Nie mo偶esz odebra膰 mi imienia, niewolniku - powiedzia艂am cicho, dotykaj膮c w艂os贸w. Nigdy takich nie widzia艂am, mo偶e tylko w grzywach z艂otych koni mojej m艂odo艣ci.

- Kr贸lowo, zabra艂em je.

*

Sp臋dza艂am noce z kr贸lem i jego bezd藕wi臋cznymi okrucie艅stwami - bo rzadko odzywa艂 si臋 do mnie po naszych spiesznych za艣lubinach w 艣wi膮tyni, kt贸rej nie umiem nazwa膰, kiedy to zamiast w艂o偶y膰 mi obr膮czk臋 na palec, otoczy艂 moj膮 tali臋 pasem ze z艂ota i jaspisu; wydawa艂 si臋 zdumiony, 偶e idealnie pasuje.

W inne noce Omir wi膮za艂 mnie w swojej komnacie i puszcza艂 mi krew, chc膮c spu艣ci膰 z moich 偶y艂 moc, kt贸r膮 da艂a mi babcia. Otwiera艂 mnie srebrnymi i z艂otymi ig艂ami, nawet groteskowymi cierniami wielko艣ci umi臋艣nionego ramienia. Ale nie si臋gn膮艂 do艣膰 g艂臋boko, bo srebrna krew nie sp艂yn臋艂a.

Nie do艣膰 g艂臋boko - a mo偶e jednak jej w sobie nie mia艂am. Mo偶e by艂am pusta jak dziura w powietrzu.

Nie chcia艂 s艂ucha膰, gdy m贸wi艂am, 偶e jestem nikim, tylko uczniem, kt贸ry nigdy nie b臋dzie kim艣 wi臋cej. Zabra艂 mi ksi臋偶yc i da艂 w zamian s艂o艅ce, a ono pali艂o bez ko艅ca.

Dnie sp臋dza艂am w swojej wi臋ziennej wie偶y. Czarnoksi臋偶nik nie dawa艂 mi wytchnienia, nawet gdy by艂am brzemienna, i le偶a艂am na kamiennych p艂ytach jak martwa, s艂uchaj膮c krwi 艣ciekaj膮cej w szczeliny.

A jednak wszystkie kr贸lestwa uradowa艂y si臋, gdy powi艂am syna, nazwanego po lwach z dzikich step贸w. Dopiero gdy wyda艂am na 艣wiat dziedzica, pozwolono mi na godzin臋 swobody dziennie. Mog艂am wtedy trzyma膰 go w wolnych ramionach i pozwala膰, by moje 艂zy spada艂y na jego g艂adkie czo艂o.

Opowie艣膰 o ksi臋ciu i g臋si,
ci膮g dalszy

Leander wytrzeszcza艂 oczy, dr偶a艂y mu r臋ce, czu艂 sucho艣膰 w ustach. Ptaki obserwowa艂y go jak wyj膮tkowo powolne dziecko, kt贸re w艂a艣nie si臋 nauczy艂o rzuca膰 pi艂k臋 w powietrze i 艂apa膰 j膮 bez upuszczania.

- Helia? - szepn膮艂.

- S膮dzi艂am, 偶e domy艣lisz si臋 wcze艣niej. A jednak wszystkie rewelacje w ko艅cu sprawiaj膮 zaw贸d. My艣la艂e艣, 偶e twoja przygoda przypadkiem skierowa艂a ci臋 do mnie? Ledwo skr臋ci艂e艣 za r贸g, a ja ju偶 tam czeka艂am. Z pewno艣ci膮 spodziewa艂e艣 si臋 d艂u偶szej w臋dr贸wki, zanim napotkasz wied藕m臋. Czeka艂am, tu偶 poza zasi臋giem twojego ojca, przez wszystkie te lata. Wiedzia艂am, 偶e m贸j syn nie da si臋 zamkn膮膰 w pa艂acu na ca艂e 偶ycie i kiedy艣 spr贸buje si臋 uwolni膰. Odda艂am tej my艣li ca艂e serce, jakbym rze藕bi艂a 艂uk, 偶eby wypu艣ci膰 strza艂y, kt贸re poszybuj膮 do ciebie. Jednak nie przypuszcza艂am, 偶e twoim pierwszym czynem b臋dzie zamordowanie siostry.

Mo偶e dopiero wtedy Leander w pe艂ni poj膮艂 sens opowie艣ci wied藕my i jego oczy p臋k艂y jak paj臋czyny na wietrze. Zap艂aka艂 nad siostr膮 i swoj膮 matk膮, i nad ojcem, kt贸rego nigdy nie podejrzewa艂 o zbrodnie.

- Ale mog臋 j膮 o偶ywi膰... dzi臋ki sk贸rze mog臋...

- Tak, tak, m贸j synu, lecz jeszcze nie pora. Poza tym mam wi臋cej do powiedzenia. - N贸偶 niezdarnie wyci膮gn臋艂a r臋ce, 偶eby go przytuli膰. Jej - u艣cisk by艂 dziwny i niewprawny, jakby tygrys obejmowa艂 fok臋. Szepta艂a mu do ucha g艂osem grzechocz膮cym niczym pa艂ki wodne: - Tw贸j ojciec og艂osi艂 wielkie 艣wi臋to w rocznic臋 twoich narodzin. W ramach obchod贸w opr贸偶niono lochy. Pozostali przy 偶yciu wi臋藕niowie, g艂odni jak jele艅 u schy艂ku zimy, mieli zosta膰 straceni - wszyscy ci biedni ludzie, niedobitki mojego plemienia.

Mnie oczywi艣cie nie zaproszono ani na 艣wi臋to, ani na egzekucj臋...

Opowie艣膰 wied藕my,
ci膮g dalszy

Dw贸r l艣ni艂 jak wielkie lukrowane ciastko, ty by艂e艣 podrzucany przez setki ramion, ca艂owany przez tysi膮ce ust, podczas gdy ja le偶a艂am w wie偶y zwi膮zana z艂otymi sznurami. Ale kiedy noc wyd臋艂a si臋 niczym 偶agiel i wszyscy opili si臋 winem jak kozy mlekiem brodatej babuni, przeci臋艂am wi臋zy ostrym kamieniem, schowa艂am prymitywne ostrze w fa艂dy sukni, wykrad艂am si臋 z wie偶y i zbieg艂am po starych znajomych schodach, ostatni raz w cienie wi臋zienia, gdzie przysz艂a na 艣wiat Orle Gniazdo.

Patrzyli na mnie, przera偶eni, ze swoich cel. By艂am dla nich obca, straszna jak upi贸r w tych wszystkich odcieniach z艂ota. M贸wi膮c cicho, t艂umaczy艂am, 偶e wcale nie jestem kr贸low膮, tylko ich w艂asnym No偶em, i jako n贸偶 ich uwolni臋. Nie uwierzyli. To obszarpane dziecko, kt贸re 偶u艂o surowe mi臋so i drepta艂o za wronami, by zbiera膰 ich pi贸ra, nie mog艂o by膰 odziane w jedwabie i pachnie膰 fio艂kami rosn膮cymi w mi臋kkim mchu. Zapytali mnie, jak odr贸偶ni膰 tropy 艂ani od trop贸w jelenia i ile 偶bik贸w zabi艂am przed zam膮偶p贸j艣ciem, i jak brzmia艂o imi臋 mojej babki i obu moich si贸str.

Odpowiedzia艂am na wszystkie pytania. I jeden po drugim wy艂ama艂am zamki. Skupili si臋 dr偶膮co wok贸艂 mnie niczym stado dzikich ptak贸w. Zosta艂o ledwo czterdziestu z setek naszych wojownik贸w.

- Nie pozwol臋, 偶eby艣cie jutro padli pod toporem kr贸la jak byd艂o. Mog臋 kupi膰 wasze 偶ycie za lepsz膮 cen臋. Tylko... nie jestem pewna, czy zdo艂am. Czarnoksi臋偶nik ci膮艂 mnie i ci膮艂, i niczego nie znalaz艂. Nie wiem, ale spr贸buj臋. Spr贸buj臋. Podejd藕cie bli偶ej, musz臋 was dotkn膮膰...

Naparli na mnie mocno; zapach ich potu i umierania przenika艂 mnie jak powoli dzia艂aj膮ca trucizna. Te twarze z ostro zarysowanymi, wysokimi ko艣膰mi policzkowymi, te oczy, te chwytaj膮ce mnie ko艣ciste palce! Nie wiedzieli, po co si臋gaj膮 - si臋gali do mnie, do swojego No偶a, i po ratunek.

Zamkn臋艂am oczy i przem贸wi艂am w sercu do Karej Klaczy, kt贸ra zrodzi艂a Gwiazdy na pocz膮tku 艣wiata. B艂aga艂am j膮 o moc, do kt贸rej nie mia艂am prawa, o 艣wiat艂o, kt贸re nie by艂o moje.

Powoli wyj臋艂am ostry kamie艅 i wbi艂am go w pier艣, przecinaj膮c sk贸r臋 i mi臋艣nie. I pop艂yn臋艂a krew, czerwona, coraz ciemniejsza, ale nie srebrna, nie srebrna.

Ci臋艂am g艂臋biej, wbijaj膮c w siebie kamie艅, a偶 us艂ysza艂am zgrzyt ko艣ci. Krzykn臋艂am i m贸j g艂os odbi艂 si臋 echem w ciemno艣ciach, echo ech wszystkich moich krzyk贸w, gdy powi艂am c贸rk臋, wszystkich moich krzyk贸w, gdy pozwoli艂am jej odej艣膰.

Co艣 bladego s膮czy艂o si臋 ze mnie, kropelki ma艂e jak per艂y. W niczym nie przypomina艂y powodzi 艣wiat艂a mojej babci, ale by艂y tam, na dnie mego cia艂a.

Z lud藕mi skupionymi doko艂a, jak gdyby moje cia艂o mog艂o ich ogrza膰, pochyli艂am si臋 nisko i pokaza艂am im, 偶e musz膮 posmakowa膰, 偶e musz膮 mnie ssa膰 jak kobieta, kt贸ra na pustyni ssie krew swojego wierzchowca, by nie umrze膰 z pragnienia.

Jeden po drugim brali po kilka kropel, ja za艣 stawa艂am si臋 coraz s艂absza, bo czterdziestu m臋偶czyzn i kobiet mo偶e wypi膰 wiele, gdy s膮 przera偶eni. S艂aniaj膮c si臋 na nogach, kuca艂am w艣r贸d nich, kolejno bra艂am w d艂onie ich wychudzone cia艂a i urabia艂am je jak moja babcia, formowa艂am jak glin臋 na kamiennym stole.

Zmieniali si臋, wolniej ni偶 Orle Gniazdo, poniewa偶 by艂am bardzo s艂aba, poniewa偶 nie mia艂am 艣wiat艂a z jaskini i Gwiazd. Ale wyros艂y im wielkie srebrne skrzyd艂a, usta wyd艂u偶y艂y si臋 w dzioby, nogi znikn臋艂y pod jasnym puchem. Jeden po drugim prostowali si臋 i przeciskali pomi臋dzy kratami okna w noc pachn膮c膮 艣wi膮tecznymi fajerwerkami, z ksi臋偶ycem pod skrzyd艂ami, g臋gaj膮c pod gwiazdami.

A ja siedzia艂am na wilgotnych kamieniach lochu, 艣miej膮c si臋 i szlochaj膮c, moja sk贸ra p艂on臋艂a 艣wiat艂em, wyci膮ga艂am do nich moje ramiona, gdy zataczali coraz wy偶sze kr臋gi.

Opowie艣膰 o ksi臋ciu i g臋si,
ci膮g dalszy

Leander czu艂 ciep艂o i ci臋偶ar spoczywaj膮cych na nim tuzin贸w czarnych oczu. Dzikie g臋si, kt贸re tworzy艂y 艂贸偶ko jego matki, patrzy艂y na niego z niepokoj膮cym 艣wiat艂em, pe艂nym zawoalowanych sekret贸w. N贸偶 g艂adzi艂a je po d艂ugich szyjach.

- Znasz reszt臋. Zosta艂am ukarana; odebrano mi ciebie i przekazano s艂u偶ce. Ale ona uciek艂a, gdy zap艂on膮艂 m贸j stos, i nic nie widzia艂a. Kiedy zostawiono mnie na pewn膮 艣mier膰, przyby艂o moje stado i stawi艂o czo艂o p艂omieniom, 偶eby zwr贸ci膰 mi wolno艣膰 i unie艣膰 do lasu. Biedactwa, przecie偶 nie mog艂y zachowa膰 ni cz膮stki dawnej duszy w tych opierzonych cia艂ach. Nie wiedzia艂y, co czyni膮, dlaczego musz膮 wlatywa膰 w 偶ywy ogie艅 niekt贸re zgin臋艂y - a jednak to robi艂y. Wiedzia艂y tylko, 偶e mnie kochaj膮, 偶e nie mo偶emy zosta膰 roz艂膮czone. Tak oto znowu stali艣my si臋 plemieniem.

Leander zamkn膮艂 oczy w obronie przed spojrzeniami d艂ugoszyich ptak贸w.

- A teraz doszli艣my do tego, m贸j synu - powiedzia艂a N贸偶, krzy偶uj膮c ramiona na szerokiej piersi. - M贸wi艂am ci, 偶e mo偶esz wole膰 艣mier膰 ni偶 ocalenie, jakie mog臋 ci zaoferowa膰. Nie mog艂am kupi膰 zemsty moich ludzi, tylko ich 偶ycie. Ty musisz zadba膰 o lepszy koniec tej sprawy. Kiedy n贸偶 ugrz臋藕nie w piersi twojego ojca, ja b臋d臋 mie膰 satysfakcj臋, a ty zyskasz wybaczenie. Musisz mi to przysi膮c.

My艣la艂, 偶e jej cena b臋dzie bardziej straszna, 偶e nie zap艂onie w nim ch臋膰 pomszczenia ptak贸w z tej chaty. Nie czu艂 wahania, tylko ulg臋, 偶e wreszcie b臋dzie m贸g艂 co艣 dla nich zrobi膰. Obj膮艂 matk臋, wdychaj膮c jej dziki, ostry zapach i czuj膮c jej grube ko艣ci pod r臋kami. Po wszystkim, czego wys艂ucha艂, nie m贸g艂 przysi膮c niczego innego, wi臋c mrukn膮艂 na zgod臋.

Wied藕ma chwyci艂a jego r臋ce i odepchn臋艂a go od siebie.

- Ksi臋偶yc ju偶 chyba wzeszed艂, mo偶esz owin膮膰 w sk贸r臋 swoj膮 biedn膮 siostr臋, 偶eby zosta艂a uzdrowiona. Nie zapomnij przyciska膰 do niej sk贸ry i mocno okr臋ci膰, inaczej wszystko na pr贸偶no. Owi艅 ciasno, a ona albo uwolni si臋 o w艂asnych si艂ach, albo wcale.

- To magia. Ty powinna艣 to zrobi膰, nie ja.

Wied藕ma zakaszla艂a chrapliwie i splun臋艂a.

- Zrobi臋. Jestem jej matk膮. Ty zajmiesz si臋 traw膮 i li艣膰mi, ch艂opcze, a ja zajm臋 si臋 krwi膮.

W ogrodzie

Ch艂opiec wpatrywa艂 si臋 w dziewczynk臋, w jej twarz okolon膮 przez eksplozj臋 bia艂ych gwiazd, kt贸re p艂yn臋艂y po niebie niczym morska piana. Oczy mia艂a zamkni臋te; zaczarowa艂 j膮 w艂asny g艂os, muskaj膮cy sk贸r臋 ch艂opca jak smyczek struny skrzypiec. Gdyby go poprosi艂a, 偶eby rozpostar艂 skrzyd艂a Orlego Gniazda i odlecia艂 z wie偶y, wyskoczy艂by przez okno, byle tylko nie przesta艂a m贸wi膰.

Zahipnotyzowany widokiem jej skrytych oczu i wodospadem cienistych w艂os贸w, o艣mieli艂 si臋 po艂o偶y膰 przy niej na szerokim kamiennym parapecie i wesprze膰 g艂ow臋 na jej udach, jak m艂ody lew wprowadzony w trans przez pogromc臋.

Opowie艣膰 o ksi臋ciu i g臋si,
ci膮g dalszy

Leander spojrza艂 na zw艂oki siostry, kt贸re pomimo jego d艂ugich podr贸偶y wcale si臋 nie zmieni艂y, nie zacz臋艂y gni膰 - wci膮偶 mia艂a blad膮 cer臋 i l艣ni膮ce czarne w艂osy, nieskazitelne i pi臋kne. Kiedy po艂o偶y艂 na niej r臋ce, cia艂o okaza艂o si臋 ch艂odne, lecz jeszcze nawet nie zesztywnia艂o.

Ksi膮偶臋 owin膮艂 j膮 w szkar艂atn膮 sk贸r臋, jak kaza艂a mu matka. Dopilnowa艂, 偶eby r臋ce z艂o偶one by艂y na piersi, a w艂osy odsuni臋te od lepkiej sk贸ry Bestii. Otuli艂 jej stopy. Kiedy zatkn膮艂 ostatni r贸g czerwonej sk贸ry, ca艂y mi臋sisty tob贸艂 sta艂 si臋 twardy i okr膮g艂y jak jajo, l艣ni膮cy jak z艂owroga gwiazda na letniej trawie. Usiad艂 pod s臋katym d臋bem, spocony.

N贸偶 ukl臋k艂a na ciemnej darni, k艂ad膮c przy sobie niewielkie zawini膮tko. Jej ko艣ci trzaska艂y niczym okna si艂膮 otwierane w zim臋. Pog艂adzi艂a jajo nuc膮c cicho. Zamkn臋艂a oczy i ksi膮偶臋 przez chwil臋 my艣la艂, 偶e p艂acze - ale nie p艂aka艂a, na pewno nie.

Wyci膮gn臋艂a d艂ugi n贸偶 z jednej z pochew u pasa i po艂o偶y艂a go na kolanach. Wbi艂a oczy w ksi臋偶ycow膮 po艣wiat臋 na metalu.

- Ta sk贸ra jest dobra, m贸j ch艂opcze, dobrze si臋 spisa艂e艣. Ale nie ona j膮 zabi艂a, dlatego nie wystarczy owin膮膰 cia艂a i czeka膰, a偶 si臋 zbudzi. Nie wystarczy. Niewolnik nie ci膮艂 do艣膰 g艂臋boko, a ja tylko raz zdo艂a艂am rozp艂ata膰 si臋 odpowiednio mocno. Nasta艂a decyduj膮ca chwila... do艣膰 g艂臋boko, 偶eby j膮 o偶ywi膰, do艣膰 g艂臋boko, 偶eby nape艂ni膰 jej jajo 偶贸艂tkiem gwiezdnego 艣wiat艂a, do艣膰 g艂臋boko, 偶eby moja dziewczyna wr贸ci艂a do domu.

Leander z pocz膮tku nie rozumia艂, niech臋tny, jak wi臋kszo艣膰 ksi膮偶膮t, widzie膰 rzeczy, kt贸re nie s膮 wypisane wyra藕nie trzema rodzajami tuszu. Dopiero gdy podnios艂a ostrze, poj膮艂 jej zamiary i rzuci艂 si臋 j膮 powstrzyma膰.

By艂a znacznie szybsza i zatopi艂a n贸偶 w piersi, zanim zd膮偶y艂 odci膮gn膮膰 jej r臋k臋.

- Do艣膰 g艂臋boko - warkn臋艂a i strasznym pi艂uj膮cym ruchem otworzy艂a serce nad szkar艂atnym jajem. Krew sp艂yn臋艂a na sk贸r臋 Bestii, ciemna jak lochy, ciemna jak oczy g臋si. A potem pojawi艂o si臋 艣wiat艂o, zrazu w kropelkach, potem w膮t艂膮 stru偶k膮, wsi膮kaj膮c w jajo jak 艣mietana zlewana do szklanki. Jajo pobiela艂o od krwi-艣wiat艂a i zap艂on臋艂o jasno jak latarnia. N贸偶 opad艂a na 艣lisk膮 skorup臋 i zsun臋艂a si臋 na traw臋, jej cia艂o by艂o puste jak dziura na niebie.

Niebawem ca艂e 艣wiat艂o wsi膮k艂o w sk贸r臋, kt贸ra zn贸w pociemnia艂a, czerwona na tle cienistej trawy. Po d艂u偶szej chwili straszny d藕wi臋k pop艂yn膮艂 ze sk贸rzastego jaja, skrobanie i p艂acz, i st艂umiony oddech, kt贸ry stawa艂 si臋 coraz s艂abszy. Leander chcia艂 rozerwa膰 jajo, chcia艂 pa艣膰 na traw臋 i op艂akiwa膰 matk臋. Rozdarty, nic nie zrobi艂, tylko patrzy艂 bezradnie, jak wro艣ni臋ty w ziemi臋.

Z wielkim trzaskiem, jakby p臋k艂a kolumna pa艂acu, bia艂a r臋ka wysun臋艂a si臋 z jaja, szukaj膮c oparcia na 艣liskiej powierzchni. Za r臋k膮 ukaza艂a si臋 dziewczyna z w艂osami upstrzonymi kawa艂kami szkar艂atnej skorupy, mokrymi i jasnymi od p艂ynu jaja. Stan臋艂a z wysi艂kiem na szczup艂ych nogach. Kiedy wysz艂a na traw臋, ujrza艂a swoj膮 smuk艂膮 stop臋 i zamar艂a. Podnios艂a r臋ce, patrz膮c na nie w os艂upieniu. Potem spostrzeg艂a Leandra stoj膮cego pod drzewem.

Orle Gniazdo po raz pierwszy otworzy艂a swoje ludzkie usta i krzykn臋艂a tak g艂o艣no i tak strasznie, 偶e s艂owiki spad艂y martwe z ga艂臋zi.

*

Nie mog艂a przesta膰 krzycze膰. Jej pier艣 wznosi艂a si臋 i opada艂a szybko, jej krzyki przepe艂nia艂y noc. Leander podbieg艂, a ona osun臋艂a si臋 w jego ramiona, wci膮偶 patrz膮c na swoje r臋ce. Nie s膮dzi艂, by umia艂a m贸wi膰, bo jaki mog艂a zna膰 j臋zyk? Szepta艂 do niej 艂agodnie - ju偶 dobrze, jeste艣 bezpieczna, jestem twoim bratem, ju偶 dobrze - a gdy zacz臋艂a z nim walczy膰, resztkami sk贸ry okr臋ci艂 jej smuk艂膮 kibi膰 jak szarf膮. Ci臋艂a go paznokciami, be艂kocz膮c i wrzeszcz膮c. Ucich艂a dopiero, gdy zobaczy艂a zw艂oki wied藕my, i rzuci艂a si臋 w ich stron臋. Ksi膮偶臋 pom贸g艂 jej podej艣膰 do skulonej staruchy.

Orle Gniazdo brn臋艂a do No偶a na nogach, kt贸rych ledwo umia艂a u偶ywa膰, wykrzykuj膮c jedno s艂owo. S艂owo to powiedzia艂o ksi臋ciu, 偶e dziewczyna zna j臋zyk, a co wi臋cej, na przek贸r zakl臋ciu zachowa艂a w ptasim ciele 艣wiadomo艣膰 od pierwszego dnia 偶ycia.

Wzi臋艂a N贸偶 w ramiona, szlochaj膮c niskim, zgrzytliwym g艂osem:

- Mama, mama, mama...

Razem le偶a艂y na ziemi. N贸偶 si臋 nie zbudzi艂a.

A jednak Orle Gniazdo nie chcia艂a si臋 ruszy膰, zastyg艂a z palcami wplecionymi we w艂osy matki, z palcami Leandra w swych w艂osach. Dzikie g臋si jedna po drugiej wyskakiwa艂y z drzwi starej chaty, sz艂y rozko艂ysanym krokiem do No偶a i rozbitego od 艣rodka sk贸rzanego jaja. Jedna po drugiej k艂ad艂y per艂owe dzioby na jej ciele, na wci膮偶 ciep艂ej sk贸rze. Jedna po drugiej zamyka艂y oczy, nie chc膮c si臋 rozsta膰 ze swoj膮 pani膮 do samego ko艅ca. N贸偶 zdawa艂a si臋 unosi膰 na morzu skrzyde艂, a milcz膮ca 艣mier膰 kolejnych ptak贸w zabiera艂a j膮 coraz dalej od dzieci.

Leander pu艣ci艂 r臋k臋 siostry i rozpakowa艂 zawini膮tko le偶膮ce obok cia艂a starej wied藕my. Znalaz艂 bochenek chleba, brylasty i 藕le uformowany, z brzydkim czerwonym kolorem wpieczonym w sk贸rk臋. Nie by艂 mi臋kki, nie wygl膮da艂 na smaczny, ale ksi膮偶臋 zrozumia艂 - by艂 to jego chleb, urobiony okaleczon膮 r臋k膮, z jego krwi膮 i 艂zami zagniatanymi bez ko艅ca. Od pocz膮tku przeznaczony by艂 na ten poranek. Prze艂ama艂 go na p贸艂, wzi膮艂 w ramiona Orle Gniazdo, roztrz臋sion膮, patrz膮c膮 szeroko otwartymi oczami, i powoli wsuwa艂 okruszki w jej dr偶膮ce usta. Krzywi艂a si臋, ale prze艂yka艂a, i on te偶 zjad艂 par臋 kawa艂k贸w tego dziwnego chleba, czuj膮c cierpki smak na j臋zyku.

Po d艂ugiej chwili odeszli od matki w ksi臋偶ycow膮 po艣wiat臋.

*

Orle Gniazdo sta艂a przy studni, myj膮c nowe r臋ce, a偶 sp艂yn臋艂y krwi膮.

Brat podszed艂 do niej powoli i uj膮艂 jej d艂onie 艣liskie od czerwieni. Jej oczy spogl膮da艂y dziko.

- Orle Gniazdo, Orle Gniazdo, ranisz si臋. Musimy rusza膰 do zamku. Przy odrobinie szcz臋艣cia w艣li藕niemy si臋 dzi艣 wieczorem.

Gwa艂townie potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, jej ciemne w艂osy wci膮偶 zbryzgane by艂y srebrnym 艣wiat艂em, wi臋c wygl膮da艂a jak staruszka z siwizn膮 w czarnych pasmach. Jej g艂os brzmia艂 niczym p臋kni臋ty kamerton, prochy harfy roztrzaskanej na odludnym brzegu.

- Ja. Nie p贸jd臋. Nie tam. Nie do gniazda narodzin.

- N贸偶 kaza艂a nam...

- Matka!

- Matka nas prosi艂a, kaza艂a nam przysi膮c.

- Tobie.

- Zgoda. Kaza艂a mi przysi膮c. Ja id臋. Wyrzekasz si臋 jej teraz, gdy nie 偶yje? To m贸j ojciec, nie tw贸j. O co chodzi?

- Wyrzekam si臋 jej? Wyrzekam? - Uderzy艂a pi臋艣ci膮 w pier艣. - Moja matka! Moje stado!

- Tak, ale moje stado post臋puje inaczej. Stado ksi膮偶膮t. Ruszamy na wyprawy. Sk艂adamy przysi臋gi. I czasami zabijamy kr贸l贸w. To nasz obowi膮zek.

- Nie m贸j. Nie jeste艣 z mojego l臋gu. Nie m贸j obowi膮zek. - Wyplu艂a ostatnie s艂owo, jakby wyrwane zosta艂o z dna brzucha, g臋ste od szlamu. Popatrzy艂a na brata, wrogo, obco. Troch臋 och艂on臋艂a, zebra艂a my艣li. - Jeste艣 sam - szepn臋艂a. - Ja jestem sama. Matka by艂a sama. To nigdy si臋 nie zmieni. Powiem ci, powiem ci dlaczego. Kiedy nie by艂am sob膮. Kiedy fruwa艂am...

Opowie艣膰 g膮ski

Pierwszy sierp ksi臋偶yca mnie wyg艂odzi艂. Nie mia艂am stada. Pami臋ta艂am matk臋, wiedzia艂am, 偶e nie jestem ptakiem. Ale wci膮偶 by艂am g艂odna i z g艂odu nie mog艂am my艣le膰. W pobli偶u gniazda narodzin by艂y soko艂y. 艁owcy niewolnik贸w. Frun臋艂am za nimi, jad艂am resztki z ich dziob贸w. K艂apa艂y na mnie spod sk贸rzanych kaptur贸w, puszcza艂y krew z moich skrzyde艂, drapa艂y mnie po oczach. Nie nale偶a艂am do nich. Nie ich obowi膮zek. Jeszcze nie umia艂am dobrze lata膰, ale si臋 nauczy艂am. Obserwowa艂am mewy, szpaki, dzi臋cio艂y i warz臋chy. Uczy艂am si臋 pikowa膰, szybowa膰, przyspiesza膰 i l膮dowa膰.

呕adnych s艂贸w, tylko latanie, i wiatr jak matka.

Pofrun臋艂am do wron, kt贸re mnie nie chcia艂y.

Pofrun臋艂am do wr贸bli, kt贸re mnie nie chcia艂y.

Pofrun臋艂am do jastrz臋bi, kt贸re mnie nie chcia艂y.

Pofrun臋艂am do or艂贸w, kt贸re mnie nie chcia艂y.

By艂am sama. G臋si odlecia艂y na po艂udnie i 偶adna nie czeka艂a, 偶eby mnie z sob膮 zabra膰. Bez stada, bez jedzenia. Wci膮偶 by艂am ma艂a. W臋drowa艂am daleko od gniazda narodzin. Spa艂am w szczelinach drzew, na wietrze od wschodniego ksi臋偶yca, zmarzni臋ta i przera偶ona, boj膮c si臋 soko艂贸w, boj膮c si臋 cieni gniazda. P艂aka艂am we 艣nie i moje 艂zy by艂y ciche.

Pewnego ranka, gdy mia艂am... Rok? Dwa? Dla g臋si czas jest inny. Ptak wi臋kszy od innych, wi臋kszy od soko艂a, znalaz艂 mnie w drzewie, z 艂ebkiem wtulonym pod skrzyd艂o. Ciep艂ym dziobem rozdzieli艂 moje pi贸ra. Podnios艂am g艂ow臋, spojrza艂am mu w oczy. By艂y czerwone, pomara艅czowe, bia艂e - barwy ognia.

- Dlaczego p艂aczesz, male艅ka? - zapyta艂, a jego g艂os przypomina艂 艣wiat艂o s艂o艅ca na skrzydle.

- Jestem sama - odpar艂am i zadr偶a艂am, boj膮c si臋 jego wielkich szpon贸w z br膮zu.

- Ja te偶 jestem sam - powiedzia艂. Pi贸ra mia艂 takie same jak oczy, barwy bursztynu, p艂omieni li偶膮cych zielone ga艂臋zie, a jego ogon by艂 fontann膮 z艂ota. - Je艣li chcesz p贸j艣膰 ze mn膮, 偶adne z nas nie b臋dzie ju偶 samo. Naucz臋 ci臋 艂apa膰 krety, gdy wyzieraj膮 z ziemi, 偶eby ujrze膰 s艂o艅ce, i kra艣膰 wi艣nie z sad贸w, tak 偶eby ci臋 nie zestrzelili, i powiem, gdzie s膮 藕r贸d艂a, kt贸rych nie strzeg膮 psy.

Pow膮cha艂am zimne powietrze - ale ptak by艂 ciep艂y i trzaska艂 jak ogie艅, i czu艂am dotyk dr偶膮cych chmur na swoich pi贸rach. By艂am g艂odna; nie mia艂am poj臋cia, co to jest wi艣nia. Moja b艂oniasta 艂apka wspar艂a si臋 o kor臋 i wysz艂am z drzewa na wiatr.

Nie mia艂am nic do powiedzenia. Zna艂am si臋 tylko na robakach i skrawkach mi臋sa upuszczonych przez soko艂y; wiedzia艂am, 偶e w niekt贸rych drzewach ju偶 mieszkaj膮 ptaki, ale na tym koniec.

- Czy jeste艣 nie tylko zagubiona, ale tak偶e sama? - zapyta艂 Ognisty ptak uprzejmie.

- Chyba... chyba tak. My艣l臋, 偶e kiedy艣 mia艂am matk臋, i 偶e mnie odes艂a艂a, lecz ledwo j膮 pami臋tam. Szukam kogo艣, kto wygl膮da jak ja. Soko艂y mnie dziobi膮. Wrony mnie wyzywaj膮. Nie mog臋 znale藕膰 nikogo z szarymi pi贸rami, d艂ug膮 szyj膮 i b艂oniastymi 艂apami.

- Zatem nauka z艂odziejstwa jest podw贸jnie wa偶na - zacz膮艂 z powag膮 - bo nie wypada, 偶eby艣 zmar艂a z g艂odu, zanim znajdziesz szare pi贸ra, b艂oniaste 艂apy i d艂ugie szyje. Masz szcz臋艣cie, bo do艂膮czysz do 呕ar-Pticy, ognistego ptaka. Ogniste ptaki s膮 najlepsze ze wszystkich ptak贸w, a ja jestem najlepszy ze wszystkich ognistych. Jeste艣 tylko dzieckiem, trzeba o ciebie zadba膰, przynajmniej do nadej艣cia lata, gdy powr贸c膮 g臋si. Jeste艣 bowiem, piskl膮tko, g臋si膮. Tak my艣l臋. Nigdy dot膮d nie zna艂em g臋si. Ale nie martw si臋, ma艂y siwoskrzyd艂y skarbie, powiem ci wszystko, co musisz wiedzie膰. Powiem ci o swoim najlepszym z艂odziejstwie...

Opowie艣膰 ognistego ptaka

Zwij mnie Latarni膮 - i nie 艣miej si臋. Zawsze by艂em 艂agodny i moja matka uzna艂a, 偶e lepiej mnie nazwa膰 po s艂odkim p艂omyku w szkle ni偶 po ogniu, kt贸ry po偶era drzewa, dzieci i spichlerze. Ogniste ptaki zwykle nie s膮 stworzeniami szczeg贸lnie towarzyskimi, ja jednak zawsze przywi膮zany by艂em do rodziny i trzyma艂em si臋 gniazda znacznie d艂u偶ej ni偶 inne dumne szkar艂atne kaczory.

By艂em 艂agodny - ale by艂em r贸wnie偶 najlepszym z艂odziejem w stadzie. M贸g艂bym wy艂uska膰 najmniejsze ziarnko gorczycy z r臋ki ksi臋偶niczki, a ona nie wiedzia艂aby, 偶e znikn臋艂o, dop贸ki nie posz艂aby posia膰 go w ogrodzie. Tak wi臋c, kiedy moja kuzynka w gnie藕dzie popio艂贸w wysiadywa艂a osiem pomara艅czowych jaj - zapowiada艂 si臋 niez艂y l臋g! - i nasz艂a j膮 wielka ch臋tka na wi艣nie, im dojrzalsze, tym lepsze, wszyscy mnie poprosili, 偶ebym przyni贸s艂 jej kilka, zanim siostry zadziobi膮 j膮 na 艣mier膰, aby w ten spos贸b zyska膰 troch臋 ciszy. Wi艣nie! Nie byle jakie wi艣nie, tylko te najbardziej s艂odkie i l艣ni膮ce, 偶eby nasyci膰 matk臋 o艣miorga dzieci.

Kocha艂em swoj膮 kuzynk臋, nawet kiedy wrzaski rozdziera艂y mi uszy - kt贸ra kwoka nie ma prawa mie膰 dziwnych apetyt贸w, gdy wysiaduje jajka? Pofrun膮艂em po owoce.

W kraju dalekim od naszego, le偶膮cym na pustyni, 偶y艂a w owych czasach sahiba zwana Ravhid偶膮, a s艂awa jej sad贸w dor贸wnywa艂a urodzie. Codziennie o zmierzchu piel臋gnowa艂a swoje drzewa, kt贸re dawa艂y owoce bez jednej brunatnej plamki, ka偶de s艂odsze ni偶 inne, l艣ni膮ce i ci臋偶kie. M贸wi艂em ci, 偶e jestem pierwszorz臋dnym z艂odziejem, ale jeszcze nikomu nie uda艂o si臋 okra艣膰 Ravhid偶y, kt贸rej przebieg艂o艣膰 by艂a r贸wnie s艂ynna jak sady. Tam w艂a艣nie ros艂y najbardziej s艂odkie i l艣ni膮ce wi艣nie, a ja postanowi艂em by膰 pierwszym, kt贸ry okradnie Ravhid偶臋.

Nie jestem ma艂ym ptaszkiem, a moje kolory raczej rzucaj膮 si臋 w oczy. To przeszkoda w mojej profesji, ale staram si臋 znajdywa膰 dobre strony. Bez trudu przeskoczy艂em przez niski ceglany mur, gdy s艂o艅ce zamyka艂o swoje ciemnoniebieskie szpony i ostatni wierny b艂ysk 艣wiat艂a skrywa艂 moje pi贸ra przed b艂膮dz膮cym okiem. M贸j ogon wl贸k艂 si臋 po mi臋kkiej czerwonej glebie, gdy si臋 skrada艂em, podfruwaj膮c pomi臋dzy rz臋dami, wypatruj膮c drzewa na tyle jasnego, 偶eby mog艂o mnie ukry膰. Widzia艂em persymony, jab艂ka, cytryny i orzechy, granaty, figi i pomara艅cze, mandarynki, gruszki i morele, awokado jak t艂uste szmaragdy i 艣liwki jak fioletowe pi臋艣ci. Wtulone w szmaragdowe li艣cie, by艂y dojrza艂e i nabrzmia艂e od soku, cho膰 przecie偶 nie powinny dojrzewa膰 wszystkie razem i jedne przy drugich, bo niekt贸re lubi膮 przymrozek, a inne p艂on膮ce niebo. I wi艣nie, by艂y tam wi艣nie wielkie jak kciuki olbrzyma i czerwie艅sze ni偶 moja dusza. Zrywa艂em p臋ki w marszu, chowaj膮c je w gardle jak bocianica ryby dla swoich piskl膮tek. Podfruwa艂em wysoko, 偶eby zerwa膰 najlepsze owoce bez przebijania stropu li艣ci, bo to grozi艂o przy艂apaniem. By艂em migotaniem z艂ota w艣r贸d zieleni, szybszym ni偶 mrugni臋cie okiem. 艁atwo wy膰wiczy膰 tak膮 umiej臋tno艣膰 i daj臋 s艂owo, m贸j ub艂ocony skarbie, poka偶臋 ci, jak to si臋 robi.

Musia艂em znale藕膰 kryj贸wk臋 i czeka膰 do zmroku, by przele藕膰 przez mur bez ryzyka, 偶e Ravhid偶a mnie wyszpieguje. Niewiele drzew mo偶e nam zapewni膰 bezpieczne schronienie - pod wzgl臋dem naturalnego kamufla偶u ptaki ogniste s膮 mocno poszkodowane. Ale zrz膮dzeniem losu w samym 艣rodku sadu ros艂o najniezwyklejsze drzewo, jakie dot膮d widzia艂em. Wprost stworzone dla mnie, dopasowane odcieniem i owocem, jakby wyhodowa艂o mnie w ga艂臋ziach i rzuci艂o na wiatr dawno zapomnianej jesieni.

By艂o to drzewo dyniowe.

Przynajmniej tak my艣la艂em, cho膰 wszystkie inne znane mi dynie wyrastaj膮 z p臋d贸w p艂o偶膮cych si臋 po ziemi. Pie艅 by艂 ciemnopomara艅czow膮 tykw膮 skr臋con膮 wok贸艂 siebie, zw臋偶on膮 od grubej podstawy z pl膮tanin膮 roz艂o偶ystych z艂otych korzeni w smuk艂y czub, kt贸ry wznosi艂 si臋 w pe艂nej wdzi臋ku spirali. Tu i 贸wdzie wyrasta艂y ga艂臋zie 偶贸艂te i jasnozielone na ko艅cach. Ca艂o艣膰 okr臋ca艂y pn膮cza w barwach czerwieni i z艂ota, z kt贸rych zwisa艂y masywne dynie, jarz膮ce si臋 niczym lampiony, jakby roz艣wietla艂y je od 艣rodka niewielkie p艂omyki. Ca艂e drzewo ja艣nia艂o i skrzy艂o si臋 po艣rodku bajecznego ogrodu jak tancerka w艣r贸d szarej gawiedzi, kt贸ra mo偶e tylko przytupywa膰.

Pofrun膮艂em do niego jak kochanek. To drzewo mnie ukryje, to drzewo zapewni mi bezpiecze艅stwo - to drzewo by艂o tak jaskrawe, 偶e na nim przypomina艂bym ma艂ego burego wr贸bla. Wydawa艂o si臋 p艂on膮膰 jak p艂on膮ce drzewa z mojej pustyni, a jednak 艣wiat艂o by艂o 艂agodne, dobre i nie trawi艂o drzewa. Uzna艂em, 偶e 偶aden ogrodnik nie zdo艂a mnie znale藕膰 w jego z艂ocie. Zachwycony, okr膮偶y艂em pie艅, a potem podskoczy艂em do papkowatego czuba, gdy nagle przeszy艂 mnie b贸l, straszne szarpni臋cie str膮ci艂o mnie z tych idealnych ga艂臋zi. Kozio艂kowa艂em w powietrzu, zdj臋ty l臋kiem, 偶e wysypi臋 si臋 sam z siebie, 偶e zosta艂em rozp艂atany jakim艣 potwornym tr贸jz臋bem. Upad艂em - taka ha艅ba dla ognistego ptaka! - upad艂em w pl膮tanin臋 l艣ni膮cych korzeni, a kiedy mg艂a ust膮pi艂a sprzed moich oczu, ujrza艂em przed sob膮 idealne stopy, zielone niczym kie艂ki.

Ravhid偶a pochyli艂a si臋 nade mn膮, obracaj膮c w smuk艂ych palcach d艂ugie rubinowe pi贸ro z zakrwawion膮 dudk膮.

- 艢liczna papu偶ko, jak my艣lisz, co robisz z moimi wi艣niami? - zapyta艂a s艂odko.

Wygl膮da艂a dok艂adnie jak drzewo dyniowe. Jej w艂osy spada艂y do kostek w spl膮tanych sznurach wilgotnego, pulchnego oran偶u, jej cia艂o okrywa艂y szerokie, zakurzone li艣cie, kt贸re przywiera艂y do ka偶dego skrawka sk贸ry i otacza艂y szyj臋 szerok膮 kryz膮. Twarz mia艂a rumian膮, l艣ni膮c膮 jak przeci臋ta dynia.

- Czemu zadajesz sobie tyle trudu dla paru wisienek? Wi艣nie mo偶na kupi膰 wsz臋dzie. Dlaczego przychodzisz kra艣膰 do mojego sadu?

Sp膮sowia艂em, na ile to mo偶liwe u ognistego ptaka, bo przecie偶 z natury jeste艣my na po艂y p膮sowi.

- Moja kuzynka ma ch臋tk臋 na wi艣nie - siedzi w gnie藕dzie, wysiaduje osiem jaj, je艣li dasz wiar臋 - a twoje owoce s膮 s艂awne. Oczywi艣cie m贸g艂bym je kupi膰, wtedy jednak nie m贸g艂bym powiedzie膰, 偶e skrad艂em.

Zmarszczy艂a elfie czo艂o i wyprostowa艂a si臋, wci膮偶 trzymaj膮c moje pi贸ro przy biodrze. Podnios艂em si臋 niezdarnie, podczas gdy ona patrzy艂a spod zielonych rz臋s na drzewo. Sta艂a tak d艂ugi czas, jak gdyby odbywa艂a z nim prywatn膮 narad臋. Wreszcie przem贸wi艂a, a jej g艂os, korzenny, miodowy i s艂odki, przypomina艂 g臋sty sok.

- Rozumiem, 偶e skoro wyrwa艂am ci pi贸ro z ogona, jeste艣 na moje rozkazy. Czy偶 nie?

Oczywi艣cie, wiedzia艂a. Moje szcz臋艣cie si臋 odwr贸ci艂o.

- Niestety tak.

- Co zatem powiesz, m贸j dziki kaczorze, je艣li wspania艂omy艣lnie zaproponuj臋 wymian臋, zamiast do czego艣 ci臋 przymusza膰?

- Dlaczego, skoro wiesz, 偶e nie mog臋 ci odm贸wi膰? - zapyta艂em, wci膮偶 zmartwiony utrat膮 pi贸ra.

Pokaza艂a w u艣miechu jasnozielone z臋by, koloru sk贸rki gruszki.

- Nazwij to manierami, galanteri膮. Wyszukan膮 grzeczno艣ci膮. Nazwij to faktem, 偶e w przeciwie艅stwie do niekt贸rych wol臋 zdobywa膰 towary na drodze uczciwej wymiany ni偶 niegodziwo艣ci. Chwast bierze, co do niego nie nale偶y, i nie daje nic w zamian poza kolejnymi chwastami; jab艂o艅 bierze to, czego ma pod dostatkiem, i odwzajemnia si臋 cydrem, szarlotkami, plackami i d偶emem.

Chcia艂em powiedzie膰, 偶e trudno wini膰 chwast, je艣li wiatr przyniesie nasiona do sadu, a poza tym niekt贸re ro艣liny s膮 dobre bez wzgl臋du na to, czy przydaj膮 si臋 w kuchni. Ale po namy艣le zmieni艂em zdanie.

- Hm - mrukn膮艂em, wyskubuj膮c drobiny ziemi ze skrzyde艂 - o jakiej wymianie m贸wisz?

- We藕miesz sobie dowolne owoce z mojego sadu w zamian za te, kt贸rych nie posiadam.

S艂owa te podbechta艂y moj膮 ambicj臋 i wszystkie moje pi贸ra zap艂on臋艂y z zaciekawienia.

- Czy b臋d臋 musia艂 je ukra艣膰?

Roze艣mia艂a si臋, a jej suknia z li艣ci zaszele艣ci艂a.

- Obawiam si臋, 偶e tak. Ale, poniewa偶 w zasadzie do nikogo nie nale偶膮, z艂odziejstwo b臋dzie co najwy偶ej formalne - pozostanie z艂odziejstwem w tym sensie, 偶e zbi贸r jakichkolwiek owoc贸w jest okradaniem drzewa. Potrzebne mi nasiona ixory, kt贸re przypominaj膮 wi艣nie, wi臋c nie b臋d臋 偶a艂owa膰, je艣li we藕miesz kilka moich dla swojej kuzynki. Ixory rosn膮 na Pustyni Krzesiwa, a ich ga艂臋zie p艂on膮 przez ca艂y dzie艅 i noc. To ci chyba nie przeszkadza?

- Nie, moja pani - zachichota艂em. - Jeszcze nie rozniecono ognia, kt贸ry m贸g艂by mnie sparzy膰. - Nie chcia艂em jej m贸wi膰, 偶e dobrze znam - ixory, 偶e urodzi艂em si臋 w ich spra偶onym cieniu, 偶e w zgliszczach jednego z nich moja kuzynka w tej chwili na mnie czeka.

- Zatem umowa stoi?

- Stoi. Czy teraz oddasz mi pi贸ro, skoro jeste艣my tak dobrymi przyjaci贸艂mi?

Popatrzy艂a na d艂ugie czerwone pi贸ro i znowu na drzewo.

- Nie - odpar艂a powoli - lubi臋 uczciw膮 wymian臋, ale nikt nigdy nie powinien do ko艅ca ufa膰 z艂odziejowi. Dostaniesz je, gdy ja dostan臋 owoce.

Jednym szponem drapa艂em ziemi臋 wok贸艂 z艂otych korzeni. Wpad艂em po uszy, bez dw贸ch zda艅.

- W takim razie lepiej ju偶 p贸jd臋. Pustynia le偶y daleko. Ale chyba powinienem powiedzie膰 ci przed odej艣ciem, 偶e nigdy nie s艂ysza艂em o dyniowym drzewie, w 偶adnym zak膮tku 艣wiata, a skoro, jak powszechnie wiadomo, dynie lubi膮 si臋 p艂o偶y膰, podejrzewam, 偶e zrobi艂a艣 co艣 nikczemnego, by splot艂y si臋 w drzewo, i 偶e ja te偶 nie powinienem ci ufa膰.

Szerokim u艣miechem opar艂a si臋 o sprzeczne z natur膮, ale 艣liczne drzewo. Na moich oczach - nie ok艂ama艂bym ci臋, g膮sko - opiera艂a si臋 coraz mocniej i mocniej, a偶 zosta艂a w ca艂o艣ci po艂kni臋ta przez pomara艅czowy pie艅, i na zewn膮trz zosta艂y tylko zielone, ruchliwe palce st贸p.

- Kolekcjonuj臋 rzadko艣ci - dobieg艂 mnie jej g艂os, tylko troch臋 st艂umiony przez drzewo - i to wp臋dzi艂o mnie w k艂opoty.

Jej g艂owa zaja艣nia艂a w艣r贸d wysokich ga艂臋zi, d艂ugie sznury w艂os贸w jeden za drugim wyskakiwa艂y z czuba i spada艂y prawie do ziemi. Ravhid偶a wy艂ania艂a si臋 kawa艂ek po kawa艂ku, a偶 usiad艂a wygodnie na ga艂臋zi pomi臋dzy dwiema jeszcze male艅kimi dyniami.

- Widzisz - zacz臋艂a z westchnieniem - gdy stajesz si臋 znany z bogactwa swoich p艂od贸w, najrozmaitsi ludzie bie偶膮 do twoich bram i 偶膮daj膮, 偶eby艣 zaspokoi艂 ich apetyty, jakkolwiek mog膮 by膰 obrzydliwe...

Opowie艣膰 ogrodniczki

Jestem drzewem.

Ale mo偶na te偶 powiedzie膰, 偶e drzewo jest mn膮. Urodzi艂am si臋 razem z nim, zanim zrzuci艂o 艂usk臋 nasienia; otworzy艂am oczy pod ziemi膮 i jad艂am gleb臋, gleb臋 jak ciasto z d偶emem, i pi艂am cudown膮 wod臋 s膮cz膮c膮 si臋 w艣r贸d jej ziaren niczym mi贸d przez sito. Zawsze by艂am spragniona.

I pewnego dnia wyros艂am z ziemi jako zielony kie艂ek. Otworzy艂am go tak 艂atwo jak drzwi i wysz艂am w s艂o艅ce, dziecko jak ka偶de inne. Ale wci膮偶 co noc spa艂am w drzewie. Ono ros艂o i ja ros艂am. Kocha艂am je jak w艂asn膮 r臋k臋, a ono kocha艂o mnie jak tu艂贸w, i razem byli艣my szcz臋艣liwi.

Pewnego razu przez ceglany mur przelaz艂 handlarz z workiem pe艂nym cud贸w na sprzeda偶. Pobieg艂am do niego, gdy偶 nigdy wcze艣niej nie widzia艂am innej osoby, i zapyta艂am go o imi臋, o miasto i zaw贸d, czy ma braci i siostry, wszystko o co podekscytowane dziecko pyta nieznajomego. By艂 bardzo mi艂y i zaprosi艂 mnie, 偶ebym przesz艂a przez mur i zobaczy艂a, co ma do sprzedania - a mia艂 na sprzeda偶 nasiona.

Jab艂ka, persymony, orzechy, cytryny, migda艂y, daktyle i wi艣nie, wszystko, co mo偶esz nazwa膰, a ja wielu nie mog艂am. Pragn臋艂am przej艣膰 przez mur, jak niekt贸rzy m臋偶czy藕ni chc膮 p贸j艣膰 na wojn臋, a inni do kobiet. Ale nie mia艂am pieni臋dzy, przecie偶 by艂am tylko drzewem, kt贸re niedawno wyros艂o. Handlarz ulitowa艂 si臋 nade mn膮, nad brudn膮, pomara艅czowow艂os膮 dziewczynk膮 z zielonymi z臋bami, niemaj膮c膮 niczego poza p艂achciem pustego b艂ota. Powiedzia艂, 偶e powinnam p贸j艣膰 z nim i handlowa膰, drutowa膰 garnki, wymienia膰 si臋, jak to robi膮 w臋druj膮cy ludzie, 偶e da mi miedziaka na miesi膮c i kupi prawdziw膮 sukienk臋, 偶e b臋d臋 mog艂a mie膰 wszystkie nasiona, jakie tylko zechc臋.

Pomy艣la艂am, 偶e to wspania艂y pomys艂. Przeskoczy艂am przez mur z wdzi臋kiem kawki - i pad艂am martwa.

Albo tak bliska 艣mierci, 偶e nie czyni艂o to wi臋kszej r贸偶nicy. Kiedy si臋 ockn臋艂am, panowa艂a g艂臋boka noc. Handlarz przeni贸s艂 mnie przez mur, po艂o偶y艂 na trawie i zostawi艂 w mojej d艂oni p臋katy woreczek z nasionami.

Nie mog艂am wyj艣膰 za mur, jak drzewo nie mo偶e wyci膮gn膮膰 korzeni z ziemi i przejecha膰 powozem do innego lasu. Ta my艣l mnie otrze藕wi艂a. By艂am ciekawa 艣wiata jak ka偶de dziecko, lecz wtedy zrozumia艂am, 偶e nigdy go nie zobacz臋.

Tak wi臋c wysia艂am nasiona. Jab艂ka, persymony, cytryny, migda艂y, daktyle i wi艣nie. Wszystko, co ty mo偶esz nazwa膰, a ja nie mog艂am. Mia艂am ca艂y czas 艣wiata; drzewo d艂ugo 偶yje. Opanowa艂am sztuk臋 nawadniania i przycinania, uprawy tr贸jpolowej i zostawiania ziemi od艂ogiem, u偶y藕niania i spulchniania, a tak偶e kunszt szczepienia. Drzewo dyniowe przez ca艂y czas ros艂o i wydawa艂o owoce, a gdy wgniata艂am ich mi膮偶sz w korzenie nowych drzew, owocowa艂y jak rok d艂ugi. P艂ache膰 b艂ota sta艂 si臋 lasem drzew owocowych, sadem najpi臋kniejszym ze wszystkich, a po艣rodku ros艂o drzewo, kt贸re jest mn膮, kt贸ra jestem drzewem, i wszyscy ro艣li艣my razem i byli艣my szcz臋艣liwi.

W ko艅cu zjawili si臋 ludzie, i nie byli to 偶yczliwi handlarze z workami pe艂nymi nasion dla umorusanej dziewczynki. Och, niekt贸rzy byli do艣膰 mili, chcieli kupi膰 kosz gruszek czy buszel fig z takiego czy innego powodu - ale po co mi pieni膮dze, skoro pij臋 deszcz i po偶ywiam si臋 gleb膮? Przymuszona przez ich wyci膮gni臋te r臋ce, zacz臋艂am handlowa膰. Owoce za nasiona - je艣li przynios膮 mi takie, jakich nie mam, dostan膮 wszystko, co zechc膮. W ten spos贸b m贸j sad sta艂 si臋 jeszcze dzikszy i bardziej cudowny, a ludzi przybywa艂o. Z ich ust uczy艂am si臋 艣wiata i by艂am pilnym uczniem.

Wreszcie, sze艣膰 tygodni temu, pod murem stan膮艂 pewien cz艂owiek. Nie spodoba艂a mi si臋 jego powierzchowno艣膰, lecz kim jest drzewo, 偶eby os膮dza膰 ludzi za wygl膮d? Wszak d膮b, cho膰 s臋katy, mo偶e mie膰 dobre, ci臋偶kie od soku serce. Ten przybysz mia艂 偶elazne w艂osy, sk贸r臋 jak kora leszczyny, a ubranie jasnoczerwone, jaskrawe jak drozdy, kt贸re szczebiocz膮 na moich jab艂oniach. Jego szyja jednak... szyja by艂a blada, niemal niebieska, jak gdyby nie widzia艂a s艂onecznego 艣wiat艂a od czasu, gdy wy艣lizn膮艂 si臋 z 艂ona matki.

- Dzie艅 dobry, Ravhid偶o - powiedzia艂 z uk艂onem. Od dawna ju偶 mnie nie dziwi艂o, 偶e wszelkie rodzaje stworze艅 znaj膮 moje imi臋. - Przyszed艂em z d艂ug膮 list膮.

Wspar艂am r臋k臋 na biodrze, kt贸re dawno temu wyhodowa艂o w艂asn膮 pi臋kn膮 sukni臋, cho膰 przyznam, 偶e wci膮偶 marz臋 o mu艣linie, jaki m贸g艂 mi kupi膰 tamten handlarz.

- O ile masz dobry towar na wymian臋, zrobi臋 co w mojej mocy, 偶eby da膰 ci wszystko, czego potrzebujesz.

- W tym problem. Widzisz, ja nie handluj臋. Tak膮 mam zasad臋. Czemu traci膰 idealnie dobre rzeczy, kiedy r贸wnie 艂atwo mo偶na wzi膮膰, co si臋 chce? - Pstrykn膮艂 palcami i nad jego d艂oni膮 rozb艂ysn膮艂 niebieski p艂omyczek, trzeszcz膮cy i sycz膮cy. - S膮dz臋, 偶e drzewo nie potrzebuje dalszego wyja艣niania. Ka偶da 偶yj膮ca istota wola艂aby unikn膮膰 z艂o偶enia w ofierze ca艂opalnej. Wpu艣膰 mnie.

C贸偶, jaki mia艂am wyb贸r? Albo spali wszystko do go艂ej ziemi, albo, je艣li zna艂 moj膮 natur臋, wywlecze mnie za mur i bezkarnie wszystko spl膮druje. Przesz艂am z nim rz臋dami, jakby by艂 gospodarzem, cho膰 nikt poza mn膮 nigdy nie postawi艂 stopy w ogrodzie. Pr贸bowa艂am wykona膰 jego zam贸wienie, mimo 偶e lista by艂a bardzo dziwna, pe艂na tyle偶 owoc贸w, co zi贸艂, kory, soku i okruch贸w gleby. Mia艂am prawie wszystko; jestem s艂awna nie bez powodu.

Ale ostatnia pozycja, och, ostatnia...

- Powinno by膰 jasne, 偶e nie mam ixory - szepn臋艂am, nie chc膮c spojrze膰 mu w oczy, sp艂oszona widokiem p艂omienia, kt贸ry wci膮偶 ta艅czy艂 na jego d艂oni. - Widzia艂by艣 dym, gdybym mia艂a.

- S艂ysza艂em, 偶e masz wszystko, co ro艣nie pod s艂o艅cem. Musz臋 mie膰 owoc ixory; bez tego reszta jest bezu偶yteczna.

- Po co ci to wszystko? - zapyta艂am 偶a艂o艣nie, z trudem powstrzymuj膮c 艂zy.

- Moja droga pani, jestem czarnoksi臋偶nikiem. Wystarczy powiedzie膰, 偶e czego艣 potrzebuj臋. Niekt贸rzy rodz膮 si臋 z magi膮 wiruj膮c膮 w nich jak mucha pochwycona w szklank臋. Inni z nas nie maj膮 takiego szcz臋艣cia...

Opowie艣膰 o ch艂opcu,
kt贸ry znalaz艂 艣mier膰

Dawno temu uzna艂em, 偶e lepiej by膰 czarnoksi臋偶nikiem ni偶 nie by膰. Lepiej zamkn膮膰 si臋 w pokoju podobnym do kuchni i warzy膰 艣wiat w szklanym rondlu, ni偶 ry膰 w ziemi, szukaj膮c n臋dznych korzeni, nosi膰 mleko ko艣cistych kr贸w i drapa膰 si臋 po policzkach, a偶 sp艂yn膮 krwi膮 niczym twarz rze藕nika.

Rozumiesz, nie mog艂em przesta膰 si臋 drapa膰.

Od urodzenia moja sk贸ra 艂uszczy艂a si臋 i blad艂a, liniej膮c, jakby nie mog艂a si臋 doczeka膰, kiedy wreszcie j膮 zrzuc臋, i sw臋dzia艂a, och, jak sw臋dzia艂a, i drapanie tak naprawd臋 wcale nie pomaga艂o, lecz musia艂em si臋 drapa膰, dar艂em paznokciami ramiona, pier艣 i szyj臋, policzki, a nawet powieki - ka偶dy skrawek sk贸ry pali艂 mnie 偶ywym ogniem.

Ludzie uciekali na m贸j widok, na widok male艅kiego dziecka zdecydowanego wyle藕膰 z w艂asnej sk贸ry, w膮skie skrawki mi臋sa falowa艂y na moim ciele jak paski papieru na porywistym wietrze. Przybywali medycy, znachorzy i nawet czarodzieje, nikt jednak nie zdo艂a艂 ostudzi膰 mego p艂on膮cego cia艂a. Wreszcie matka okr臋ci艂a mnie w powijaki i przywi膮za艂a moje r臋ce do desek, 偶ebym nie m贸g艂 si臋 drapa膰, i opar艂a o wilgotn膮 kamienn膮 艣cian臋. Tam siedzia艂em i ros艂em, karmiony pogi臋t膮 艂y偶k膮: zupa marchewkowa i ciasto marchewkowe, marchew duszona i pieczona, marchew surowa, t艂uczona i parzona, herbata z kwiatu marchwi i chleb z marchwi膮. Na naszych polach ros艂a tylko marchew i wszystkie moje dni pe艂ne by艂y pomara艅czowych korzeni, nak艂adanych 艂y偶k膮 w moje 艂uszcz膮ce si臋 usta przez przera偶on膮 matk臋.

Wisia艂em na moich deskach i sk贸ra mnie mrowi艂a. M贸j oddech sta艂 si臋 p艂ytki i szybki, jakby zawsze brakowa艂o mi powietrza. Gdy wyros艂em z niemowl臋ctwa, moja sk贸ra stwardnia艂a na podobie艅stwo 艂usek i wypad艂y mi w艂osy, ale cia艂o nie przesta艂o sw臋dzie膰 i parzy膰, a ja nie mog艂em si臋 drapa膰. Wpadaj膮cy przez okno najl偶ejszy marchewkowy powiew sprawia艂 mi katusze, krad艂 oddech i przebija艂 si臋 przez banda偶e, by pali膰 moj膮 sk贸r臋.

- 艢mier膰 stoi za oknem - szepta艂 m贸j ojciec do matki po posi艂ku z艂o偶onym z bulionu z marchwi i sur贸wki z marchwi. Spojrza艂em, ale w brudnym oknie nie dostrzeg艂em niczego poza rachitycznym ksi臋偶ycem, w膮t艂ym jak nasienie w czarnej bru藕dzie.

- On stoi u drzwi 艣mierci - szepta艂a moja matka do ojca, gdy m贸j oddech sta艂 si臋 rzadki i szeleszcz膮cy jak chwasty w艣r贸d korzeni. A przecie偶 ja le偶a艂em zwi膮zany w sypialni, daleko od naszych grubych drzwi ze spaczonych desek.

Kiedy by艂em bardzo chory i marchewkowe wymiociny sp艂ywa艂y stru偶k膮 z moich ust, tworzy艂y ka艂u偶臋 na pod艂odze, moi rodzice potrz膮sali g艂owami i m贸wili:

- 艢mier膰 stoi u jego boku.

Wykr臋ca艂em szyj臋, 偶eby j膮 zobaczy膰, ujrze膰 bodaj cie艅, ale nic nie by艂o.

Wreszcie, gdy mia艂em niewiele wi臋cej ni偶 dwana艣cie lat, sw臋dzenie usta艂o. Jakby dziwny stw贸r w 艣rodku nocy przesun膮艂 nade mn膮 r臋k臋, moja 艂uskowata, schodz膮ca p艂atami sk贸ra nagle si臋 wyg艂adzi艂a, m贸j oddech nabra艂 si艂y i z czasem nawet odros艂y mi w艂osy. By艂o tak, jakbym nigdy nie chorowa艂. Z rado艣ci膮 wielk膮 jak dwa zwi膮zane buszle moja matka zdj臋艂a powijaki i odczepi艂a moje r臋ce od desek, ods艂aniaj膮c podrostka, kt贸rego widywa艂a tylko wtedy, gdy zmienia艂a banda偶e: ciemne w艂osy i oczy, sk贸ra jak pora偶one susz膮 pole, ju偶 bledn膮ce blizny i spojrzenie, kt贸rego unika艂a.

Chcieli, 偶ebym obrabia艂 ziemi臋, gdy偶 min臋艂o mnie wiele lat gospodarskich obowi膮zk贸w, ale nie po to przesta艂em drapa膰 w艂asne cia艂o, 偶eby teraz drapa膰 ziemi臋.

- Przez wszystkie te lata m贸wili艣cie, 偶e 艢mier膰 jest w pobli偶u, ja jednak go nie widzia艂em. Zanim po艣wi臋c臋 偶ycie marchwi i krowom, znajd臋 go i zapytam, czemu mnie nie chcia艂, skoro przez tyle lat mieszka艂 w moim domu i dzieli艂 moj膮 desk臋.

Rodzice popatrzyli po sobie ze strachem, 偶e choroba odj臋艂a mi rozum.

- Nie mo偶esz znale藕膰 艣mierci - odparli. - 艢mier膰 znajdzie ciebie. B膮d藕 rad, 偶e nas pomin臋艂a, i ucz si臋 wyci膮ga膰 korzenie z ziemi w taki spos贸b, 偶eby nie p臋ka艂y.

Ale rozumowa艂em po swojemu i dla mnie 艢mier膰 by艂a wysokim m臋偶czyzn膮 w czerni, kt贸ry mo偶e je藕dzi, a mo偶e nie je藕dzi na czarnym lwie nie mog艂em si臋 zdecydowa膰 - i skoro by艂 przy mnie tak blisko, widzia艂 moje m臋ki i zna艂 mnie tak dobrze, musieli艣my by膰 w przyja藕ni. Chcia艂em zapyta膰, dlaczego, je艣li by艂 moim przyjacielem, pozwoli艂 mi p艂on膮膰 i nie wzi膮艂 mnie do siebie.

Zakazali mi szuka膰, a ja zrobi艂em to, co dyktowa艂 rozs膮dek: wykrad艂em si臋 przez okno w mrok 艣wiata i pomkn膮艂em chy艂kiem przez kie艂kuj膮ce pola. Mo偶e za mn膮 t臋sknili, mo偶e p艂akali. Nie wiem, bo nigdy nie wr贸ci艂em.

艢ciga艂em sw贸j cel w najbardziej logiczny spos贸b - przeszukiwa艂em miejsca, w kt贸rych 艢mier膰 cz臋sto bywa. Widzia艂em chorych ludzi i martwe noworodki, suchotnice, domy nawiedzone przez zaraz臋 i domy dla konaj膮cych, bitwy, gdy tylko mog艂em je znale藕膰 i i艣膰 za szeregami w taborze, wypatruj膮c najci臋偶ej rannych 偶o艂nierzy. Zaprzyja藕ni艂em si臋 nawet z trucicielami, 偶eby by膰 w pobli偶u ich ofiar w ostatniej chwili 偶ycia. Tryska艂em pomys艂ami, a moje m艂ode cia艂o jak gdyby chcia艂o nadrobi膰 czas sp臋dzony w stanie zawieszenia. By艂em silny w nogach i 艂atwo wymy艣la艂em k艂amstwa, 偶eby pozwolono dziecku sta膰 przy konaj膮cych. W pewnym sensie odbiera艂em edukacj臋, a okaleczone, rozk艂adaj膮ce si臋 cia艂a bezsprzecznie nauczy艂y mnie wi臋cej ni偶 marchew i deszcz贸wka.

Ale nie mog艂em znale藕膰 艢mierci.

Pyta艂em doktor贸w i akuszerki, 偶o艂nierzy i zab贸jc贸w. Wszyscy za艣 odpowiadali to samo:

- Nie znajdziesz 艣mierci, to 艣mier膰 znajdzie ciebie.

Wreszcie dotar艂em w swoich w臋dr贸wkach do kr贸lestwa, kt贸rego s艂o艅ce p艂on臋艂o niewyobra偶aln膮 czerwieni膮, kt贸rego d偶ungle by艂y wilgotne i grz膮skie, kt贸rego kr贸l budzi艂 postrach, kt贸rego drogi by艂y b艂otnistymi szlakami przez zielon膮 g臋stw臋. Szed艂em do stolicy, zmoczony po biodra przez szerokolistne krzaki i bryzgi mulistej z艂otej wody. Droga by艂a niewiele lepsza od lasu, ja za艣 by艂em w paskudnym humorze, gdy spotka艂em nieznajomego. By艂 to karze艂 w kolorowych szatach, z misternie splecionymi w艂osami, w szerokiej 偶elaznej obro偶y z ryglami, kt贸ra zas艂ania艂a ca艂膮 szyj臋 i g贸r臋 bark贸w. Policzki mia艂 okr膮g艂e, a g艂os szorstki jak stare s艂upki ogrodzenia. Skin膮艂 mi g艂ow膮 na powitanie.

*

- Witaj, ch艂opcze. Odbywasz pielgrzymk臋?

- Jasne, 偶e nie, dlaczego tak s膮dzisz? - burkn膮艂em.

- Tylko pielgrzymi wybieraj膮 t臋 drog臋. My艣l臋, 偶e dzi臋ki temu czuj膮, jakby walczyli z przeciwno艣ciami, gdy dusza zmaga si臋 z cia艂em, albo co艣 w tym stylu.

- Jeste艣 zatem pielgrzymem?

- Swego rodzaju.

- C贸偶, nie wiedzia艂em, 偶e jest inna droga - nad膮sa艂em si臋.

- Wiele jest dr贸g, r贸偶norodnych. I mo偶e pewnego dnia nie b臋dzie na 艣wiecie drogi, kt贸ra nie wiod艂aby do naszych przystani, naszych wie偶 i kaplic. Trzeba mie膰 nadziej臋. Ale je艣li nie jeste艣 pielgrzymem, dlaczego stopy nios膮 ci臋 do Varaahasindu, Miasta Dzik贸w, gdzie Indrad偶it zasiada na tronie?

Z westchnieniem zacz膮艂em litani臋, w贸wczas znajom膮 mi jak w艂asny j臋zyk w ustach.

- Szukam 艢mierci. Sta艂em u jego drzwi, on sta艂 przy moim oknie i za moim ramieniem, lecz nie mog艂em go dostrzec. Od lat jest celem mego serca i przemierzy艂em p贸艂 艣wiata, szukaj膮c go daremnie. Nie ka偶 mi czeka膰, p贸ki sam mnie nie znajdzie, ani nie m贸w, 偶e taki mi艂y ch艂opiec powinien zmyka膰 do zabawy.

Zamy艣li艂 si臋, jego obro偶a l艣ni艂a w s艂o艅cu, odbijaj膮c wilgotn膮 zielon膮 drog臋.

- Nie, nie powiem ci tego, nie to.

Szli艣my jaki艣 czas w b艂ocie, a偶 w g膮szczu drzew ukaza艂y si臋 pierwsze wie偶e miasta z odbarwionej ceg艂y. Wreszcie rzek艂:

- A gdybym zamiast tego powiedzia艂, 偶e wiem, gdzie mo偶na znale藕膰 艢mier膰, i zawi贸d艂 ci臋 tam z rado艣ci膮?

A偶 mnie 艣cisn臋艂o w gardle.

- Zapyta艂bym, czego 偶膮dasz w zamian za tak膮 przys艂ug臋.

- Dopiero gdy wys艂uchasz wszystkiego, co 艢mier膰 ma do powiedzenia, po艣wi臋cisz mi chwil臋 uwagi i zobaczysz, kt贸ry z nas jest m膮drzejszy.

Inni twierdzili, 偶e wiedz膮, po czym prowadzili mnie w wilgotne, ciemne uliczki, a tam rabowali i bili, i zostawiali twarz膮 w d贸艂 w niezliczonych ka艂u偶ach. Ale wype艂niaj膮c tak dziwne zadanie, nie mog艂em sobie pozwoli膰, 偶eby komukolwiek odm贸wi膰. Dlatego wzruszy艂em ramionami i pod膮偶y艂em z nim do miasta, gdzie zadaszenia ze 艣wi艅skiej sk贸ry ocienia艂y w膮skie, kr臋te ulice, a wiatr pachnia艂 gotuj膮c膮 si臋 kasz膮 j臋czmienn膮. Przemierzyli艣my razem niezliczone tarasy z czerwonej ceg艂y i rozci膮gni臋te na nich ry偶owiska, spi臋trzone jedno nad drugim na zielonych zboczach, wci艣ni臋te pomi臋dzy wie偶e i baraki koszar, wsz臋dzie tam, gdzie mog艂a stan膮膰 ka艂u偶a wody.

Niedaleko wierzcho艂ka sta艂 dom podobny mrowisku, tu偶 pod wielkim murem, kt贸ry oddziela艂 pot臋偶ny, nieforemny, l艣ni膮cy ciemno pa艂ac od p贸l ry偶owych i pylistych taras贸w. Dom by艂 du偶y i m贸g艂by uchodzi膰 za 艂adny, gdyby nie przypomina艂 ludzkiej g艂owy na wp贸艂 pogrzebanej w ziemi. Strzecha sp艂ywa艂a jak w艂osy, okna zdawa艂y si臋 nas obserwowa膰, powieki okiennic otwiera艂y si臋 i zamyka艂y kapry艣nie w gor膮ce popo艂udnie.

- To dom 艢mierci - oznajmi艂 m贸j towarzysz, jakby m贸wi艂 o domu piekarza czy akuszerki.

Weszli艣my do wielkiego pokoju podobnemu kuchni, gdzie r贸偶ne rzeczy gotowa艂y si臋, suszy艂y, parzy艂y i kipia艂y. Karze艂 jakby zapomnia艂 o mojej obecno艣ci, zajmuj膮c si臋 wszystkim, co bucha艂o par膮 i s艂a艂o zapachy w powietrze. W ko艅cu chrz膮kn膮艂em i on spojrza艂 na mnie przestraszony jak wr贸bel.

- Aha. 艢mier膰, prawda? Tak, tutaj. - Przez chwil臋 grzeba艂 w wielkiej szafie, a偶 ruchem jarmarcznego sztukmistrza wyj膮艂 zakurzony przedmiot.

By艂 to wielki szklany s艂贸j, po brzegi nape艂niony ziemi膮.

- Zmarnowa艂e艣 m贸j czas, staruszku - westchn膮艂em.

- Wcale nie, ch艂opcze. Szuka艂e艣 艢mierci? Oto ona. Ziemia i rozk艂ad, nic wi臋cej. 艢mier膰 przemienia nas wszystkich w ziemi臋. - 艁ypn膮艂 na mnie, lekko wydymaj膮c policzki. - Czujesz si臋 zawiedziony? Chcia艂e艣 zobaczy膰 cz艂owieka w czarnych szatach? Z pewno艣ci膮 mam gdzie艣 taki komplet.

Pos臋pne, chude oblicze i ko艣ciste r臋ce? W tym domu jest wi臋cej ko艣ci, ni偶 m贸g艂by艣 zrachowa膰. Wa艂臋sa艂e艣 si臋 po po艂owie 艣wiata, szukaj膮c 艣mierci, jakby to s艂owo oznacza艂o tylko zimne cia艂a i grzyby wyrastaj膮ce z oczodo艂贸w pi臋knej dziewczyny. Co za wyj膮tkowo g艂upie dziecko! - Nagle poruszy艂 si臋 bardzo szybko, jak 偶贸艂w za paj膮kiem, nadspodziewanie szybko jak na kogo艣 tak powolnego i okr膮g艂ego. Z艂apa艂 mnie r臋k膮 za gard艂o i 艣ciska艂, a偶 straci艂em dech jak w te straszne dni, gdy wisia艂em na 艣cianie i 艂akn膮艂em powietrza. Z charkotem i po艣wistywaniem bi艂em go po piersi, a 膰ma g臋sta jak krew zasnuwa艂a mi oczy. - Chcesz 艢mierci? - sykn膮艂. - Ja jestem 艢mierci膮. Skr臋c臋 ci kark i obsypi臋 moim s艂ojem ziemi. Kiedy raz zabijesz, sam stajesz si臋 艢mierci膮, i tak oto 艢mier膰 ma tysi膮ce twarzy, tysi膮ce szat, tysi膮ce spojrze艅. - Pu艣ci艂 mnie. - Ale ty te偶 mo偶esz by膰 艢mierci膮. Mo偶esz - przybra膰 t臋 twarz i to spojrzenie. Chcia艂by艣 by膰 艢mierci膮? Chcia艂by艣 偶y膰 w jego domu i nauczy膰 si臋 jego rzemios艂a?

Potar艂em gard艂o z trudem chwytaj膮c powietrze.

- Jeste艣 taki sam jak inni - wychrypia艂em. - Zwabi艂e艣 mnie do swego domu obietnic膮 m膮dro艣ci i nie da艂e艣 niczego pr贸cz pi臋艣ci.

- O nie, nie jestem jak inni. Jestem czarnoksi臋偶nikiem, cz艂owiekiem Indrad偶ita i nie znajdziesz 艢mierci prawdziwszej ode mnie. 艢cigaj dalej swoje mrzonki, je艣li chcesz. W ko艅cu kto艣 udusi ci臋 dla resztki jedzenia, a wtedy moje lekcje o naturze 艣miertelno艣ci oka偶膮 si臋, delikatnie m贸wi膮c, zbyteczne. Albo zosta艅 ze mn膮 i ucz si臋, zosta艅 ze mn膮, a pewnego dnia staniesz nad cz艂owiekiem, jak ja stan膮艂em nad tob膮, i w贸wczas on b臋dzie wiedzia艂, 偶e ty jeste艣 艢mierci膮, czarny w oku i r臋kawie. Mo偶e jeste艣 g艂upi, ale nie ka偶dy tak bardzo pragnie zosta膰 cudownym dzieckiem 艢mierci. Dam ci, czego chcesz, je艣li jeste艣 do艣膰 m膮dry, 偶eby nie odtr膮ci膰 daru.

Wbi艂em oczy w pod艂og臋.

- Czy b臋d臋 musia艂 nosi膰 tak膮 obro偶臋? - wymamrota艂em w ko艅cu.

- Zawsze jest wyb贸r - rzek艂 cicho - i ja wybra艂em. Magia jest wielobocznym szk艂em...

- Moja matka m贸wi, 偶e magia pochodzi z Gwiazd, a ja mam w sobie tyle 艣wiat艂a co nasza krowa.

- Niekt贸rzy w to wierz膮. Niekt贸rzy z nas, kt贸rzy znale藕li magi臋 w rzeczach, w kamieniach i s艂owach, w trawie i li艣ciach, dawno temu zrozumieli, 偶e wa偶ne jest nie to, sk膮d li艣cie bior膮 swoj膮 moc, lecz 偶e w og贸le j膮 maj膮. A spo艣r贸d nich niekt贸rzy, m臋偶czy藕ni, kobiety i potwory, dawno temu postanowili wymieni膰 sw膮 wolno艣膰 na w艂adz臋. W艂o偶yli obro偶e, w艂o偶yli jarzmo monarchy. Je艣li chcesz w艂adzy, zrobisz to samo.

- Magia to w艂adza - zaprotestowa艂em.

- Magia jest magi膮. Je艣li chcesz warzy膰 tynktury na kaszel dla bachor贸w i powstrzyma膰 w艂osy od siwienia, wolna droga, nie potrzebujesz niczego poza 偶elaznym kocio艂kiem. Ale w艂adza, w艂adza nad w艂asnym losem i nad losem innych, prawdziwa w艂adza, a ju偶 na pewno moc stania si臋 艢mierci膮, 艢mierci膮 wypisan膮 du偶ymi literami w oczach przegranych c贸偶, ochrona monarch贸w bywa u偶yteczna, a ich bogactwa wykraczaj膮 daleko poza traw臋 i li艣cie.

Spojrza艂em na s艂贸j ziemi i obliza艂em usta. Wreszcie 艢mier膰 znowu sta艂 u mojego okna i przy moim ramieniu, a ja sta艂em u jego drzwi, i tym razem mog艂em zobaczy膰 wszystko, co mia艂 do zaoferowania.

Opowie艣膰 ogrodniczki,
ci膮g dalszy

Zerkn臋艂am ukradkiem na jego blad膮 szyj臋. Gard艂o mia艂am suche jak brzozowa kora.

- Ale nie masz obro偶y.

Pochyli艂 si臋 w moj膮 stron臋. Jego oddech by艂 mdl膮cy i s艂odki, jak wo艅 zbyt wielu kwiat贸w okrywaj膮cych trupa.

- Sp臋dzi艂em w tamtym pa艂acu wiele lat i plaga mojej sk贸ry nigdy nie wr贸ci艂a. Uczy艂em si臋 lekcji najlepiej jak umia艂em, cho膰 nie by艂em cudownym dzieckiem. Wszystko, co wiem, zdoby艂em z wielkim trudem, i pieszcz臋 wiedz臋 z nami臋tno艣ci膮, jakiej cz臋sto brakuje kochankowi. Potem, pewnego dnia... - nag艂y rumieniec zapali艂 jego policzki - pewnego dnia co艣 wyj膮tkowego zdarzy艂o si臋 w tym mrocznym i l艣ni膮cym pa艂acu, co艣, czego nie m贸g艂bym zapomnie膰, cho膰 pr贸bowa艂em, pr贸bowa艂em. Odzyska艂em wolno艣膰, dziecko-drzewo, i teraz 偶aden kr贸l nie zwie mnie douliosem. Wykorzysta艂em swoje wyzwolenie, szukaj膮c sposobu na powt贸rzenie tego cudu, i jestem bliski celu - potrzebuj臋 ixory, 偶eby posun膮膰 dalej moj膮 prac臋. Ale jestem zm臋czony, Ravhid偶o, jestem zm臋czony tratowaniem ziemi stopami. Mam ju偶 do艣膰 przetrz膮sania n臋dznych ogrod贸w za najmniejszym nasionkiem, i to mi nie przystoi. Nie masz nasion ixory? Wi臋c musisz je dla mnie zdoby膰.

- Panie! - krzykn臋艂am. - Je艣li mnie znasz, wiesz, 偶e nie mog臋 opu艣ci膰 ogrodu! Jak mam dotrze膰 do drzewa, kt贸re ro艣nie na pustyni?

- To ju偶 nie moja sprawa. Ja by艂em pomys艂owy, postaraj si臋 mi dor贸wna膰. Zdob臋dziesz dla mnie nasiona, inaczej spal臋 tw贸j sad do go艂ej ziemi. - Podrapa艂 si臋 z roztargnieniem po bladej szyi. - Przemieni臋 wszystkie twoje drzewa w p艂on膮ce ixory, a ty scze藕niesz wraz z nimi. W膮tpi臋, czy d艂ugo po偶yjesz, gdy rozwiej膮 si臋 popio艂y twojego z艂otego drzewa. Znajdzie ci臋 艢mier膰, a jego spojrzenie b臋dzie bardzo czarne.

Zabra艂 sze艣膰 koszy moich najcenniejszych owoc贸w i zostawi艂 obietnic臋, 偶e jesieni膮 powr贸ci z ta艅cz膮cym niebieskim p艂omieniem. Odszed艂, a ja sta艂am bezradnie przy murze.

Opowie艣膰 ognistego ptaka,
ci膮g dalszy

- Okrutny cz艂owiek - szepn膮艂em.

Ravhid偶a 偶a艂o艣nie pokiwa艂a g艂ow膮, zeskakuj膮c z ga艂臋zi.

- Lato prawie si臋 ko艅czy, a ja nie mam ixory. Nic dziwnego, naprawd臋. Prosi艂am o nasiona, lecz 偶aden cz艂owiek nie jest do艣膰 艣mia艂y, 偶eby si臋gn膮膰 do serca p艂on膮cego drzewa i wy艂uska膰 dla mnie ma艂y owoc.

- 呕aden cz艂owiek - powiedzia艂em, poruszony jak kamie艅 wyturlany z jaskini - ale ptak mo偶e to zrobi膰, a nie ma ptaka odpowiedniejszego do tego zadania ni偶 ja. Nie masz poj臋cia, jakie to proste! Drzewa-pochodnie s膮 moim domem i zdobycie kilku krzemienistych owoc贸w b臋dzie 艂atwe jak wyj臋cie kukurydzy z kosza! Nawet gdyby艣 nie trzyma艂a mojego pi贸ra, pi臋kna pani dy艅, dla ciebie ch臋tnie i z rado艣ci膮 uda艂bym si臋 na pustyni臋.

Z zielonymi 艂zami po艂yskuj膮cymi w oczach, Ravhid偶a uca艂owa艂a m贸j puszysty policzek i przypomnia艂a mi, 偶ebym czeka艂, a偶 drzewo prawie umrze, zanim rozgrzebi臋 popio艂y. Potrzebowa艂a co najmniej trzech nasion, ale w zamian mia艂em dosta膰 owoce, jakie tylko zechc臋. Gdaka艂a za mn膮 jak matka posy艂aj膮ca synka do szko艂y, zwracaj膮c uwag臋 na to i na tamto, przestrzegaj膮c, 偶ebym si臋 nie poparzy艂, cho膰 to ostatnie raczej nie by艂o potrzebne. Skubn膮艂em na po偶egnanie jej skr臋cone niczym liny w艂osy - to wyraz uczucia, siwolica dziewczyno.

Smakowa艂y zupe艂nie jak dynia.

*

Lot na pustyni臋 by艂 d艂ugi. Trzeba przelecie膰 nad wieloma krajami, a ich barwy s膮 r贸偶ne jak 艂aty na kapocie trefnisia. Patrzy艂em, jak rozwijaj膮 si臋 pode mn膮 i znikaj膮. Jeden po drugim, spragnione i coraz bardziej puste, obraca艂y si臋 w piasek. Ale nawet gdy przetnie si臋 lini臋, kt贸ra oddziela ziele艅 od pustyni, jest jeszcze daleka droga do bia艂ych piask贸w i s艂onych r贸wnin, gdzie rosn膮 ixory.

Dobrze znam t臋 krain臋.

Gdy zostawi艂em za sob膮 ostatnie zielone ziemie, zrozumia艂em, 偶e jestem 艣ledzony. Ma艂a g膮sko, tego te偶 ci臋 naucz臋. Wykrywanie nieproszonego towarzystwa jest cich膮, subteln膮 sztuk膮, ale r贸wnie wa偶n膮 dla ptaka jak wiedza, kt贸ry wiatr zaniesie go w chmury, a kt贸ry do wody. Nigdy wcze艣niej nikt mnie w ten spos贸b nie tropi艂. Kroki my艣liwego by艂y l偶ejsze ni偶 tchnienie i cho膰 czasami my艣la艂em, 偶e go widz臋, plamk臋 na ziemi pode mn膮, cz臋艣ciej czu艂em go obok siebie w powietrzu i to targa艂o mi nerwy.

艢wiadom, 偶e jestem tropiony, nie mog艂em lecie膰 do gniazda kuzynki. Musia艂em najpierw zebra膰 wi艣nie dla Ravhid偶y. Nie wiedzia艂em, w jakiej innej cz臋艣ci lasu mog膮 by膰 nasiona gotowe do siewu. Kr膮偶y艂em wiele dni, z dziwnym my艣liwym blisko za plecami, unikaj膮c miejsc, gdzie, jak wiedzia艂em, gnie偶d偶膮 si臋 ogniste ptaki. Kr臋t膮, spl膮tan膮 艣cie偶k膮 przemierza艂em p艂omieniste gaje, trac膮c wiele dni. Wreszcie, gdy zawraca艂em na s艂one r贸wniny, zobaczy艂em to, czego szuka艂em, roz艂o偶one jak uczta na bia艂ej ziemi.

Nie jestem g艂upim ptakiem. My艣liwy zastawi艂 na mnie pu艂apk臋. Gdybym nawet nie zosta艂 wys艂any przez pi臋kn膮 dziewczyn臋-dyni臋, trudno by艂oby mi si臋 oprze膰 - bo czy dziecko lubi co艣 bardziej ni偶 potraw臋 matki? Patrzy艂em z g贸ry na owoce, tuziny wisien, kt贸re mog艂y zap艂odni膰 ca艂y las, i czu艂em si臋 rozdzierany na dwoje, bo chcia艂em i nie chcia艂em od nich odlecie膰. Ale odlecia艂em.

Co dziwne, wra偶enie, 偶e jestem tropiony, nie pod膮偶y艂o za mn膮 do lasu. Znik艂o, rozwia艂o si臋 jak powiew w burzy. W pobli偶u mnie nie by艂o nikogo, mo偶e my艣liwy zgubi艂 m贸j zapach, mo偶e si臋 podda艂, zrezygnowa艂 z polowania. Najwa偶niejsze, 偶e mog艂em wreszcie ruszy膰 do kuzynki. Wysypa艂em na werand臋 jej gniazda kilka wisien, kt贸re trzyma艂em w prze艂yku, jak bocian wypluwaj膮cy ryb臋. Skuba艂a je, ale pocz臋stunek by艂 gorzki.

P艂aka艂a i p艂aka艂a, i nie mog艂a si臋 uspokoi膰, 艂zy jak p艂on膮cy olej przyczernia艂y piasek pod jej gniazdem z popio艂u.

- Latarnio, piskl臋ta! - wykrztusi艂a, nie przestaj膮c szlocha膰. - Piskl臋ta! Zabra艂 je wszystkie.

- Kto! - krzykn膮艂em. - Kto je zabra艂? O czym ty m贸wisz, kuzynko?

Twoje jaja wci膮偶 le偶膮 w gnie藕dzie, widz臋 ich barwy pod puchem! Przesta艅 p艂aka膰 i powiedz mi, co si臋 wydarzy艂o!

Poci膮gaj膮c nosem, szepn臋艂a ze zgroz膮:

- Kto艣 przyby艂 na pustyni臋, ca艂y bia艂y, pachn膮cy spalonym chlebem i opi艂kami miedzi, wchodzi艂 do ka偶dego umieraj膮cego drzewa, gdzie mog艂o by膰 gniazdo, wyci膮ga艂 sok i wyci膮ga艂 nasiona. - Zakrztusi艂em si臋 z przera偶enia. - I jakby tego by艂o ma艂o, nakarmi艂 mi膮偶szem swoje kobiety, a pestki rzuci艂 na kup臋 jak 艣mieci. - Wybuch艂a burz膮 szlochu i jej pier艣 trz臋s艂a si臋 tak mocno, 偶e l臋ka艂em si臋 o jaja. - Kobiety je rozkopa艂y - wymamrota艂a tak cicho, 偶e ledwo s艂ysza艂em. - Rozkopa艂y pestki jak szklane kulki, a nie by艂o tam 偶adnych jaj do krzesania. Min膮 lata, zanim jaka艣 kwoka za艂o偶y gniazdo.

Obejmuj膮c zrozpaczon膮 kuzynk臋, pogr膮偶y艂em si臋 we w艂asnej rozpaczy.

Oczywi艣cie, nie rozumiesz, biedne siwe serce. To nasz najwi臋kszy sekret i zdradz臋 ci go teraz, 偶eby艣 mi zaufa艂a i nigdy nie tai艂a wiedzy, kt贸r膮 si臋 mo偶na podzieli膰. Jaja mojej kuzynki nie znaj膮 koguta; zap艂adnia je umieraj膮ce drzewo. Krzemienne nasiona krzesz膮 nowe drzewo, tak, ale r贸wnie偶 nowego ptaka. Pierwsze korzenie nowej ixory rodz膮 si臋 z jaja z piskl臋ciem. Krzemie艅 musi mie膰 krzesiwo - musi mie膰 pi贸ro i kor臋. Potrzebujemy si臋 wzajemnie, rozumiesz. Kaczory 呕ar-Ptica tylko chroni膮 gniazdo. Nie mo偶emy si臋 parzy膰 z naszymi kurami. S艂ysza艂em, 偶e w dawnych czasach paru ptakom uda艂o si臋 wyj膮膰 jaja z drzewa i zapali膰 je w艂asn膮 sk贸r膮, ale teraz nawet ich imiona obr贸ci艂y si臋 w popi贸艂. Ca艂a moja rodzina to matki, bracia, siostry, kuzynki, ciotki i wujowie - nie ma ojc贸w. Nigdy nie b臋d臋 mia艂 w艂asnych piskl膮t. Ixora jest nasz膮 drug膮 po艂ow膮.

Pojmujesz teraz, dlaczego tak ch臋tnie pos艂ucha艂em Ravhid偶y, cho膰 oznacza艂o to oddanie trzech nasion, z kt贸rych mog艂y powsta膰 trzy ogniste ptaki. Nawet bez pi贸ra spe艂ni艂bym jej pro艣b臋. My艣la艂em, mia艂em nadziej臋, 偶e je艣li moja kuzynka mo偶e wysiedzie膰 jaja drzewa, to mo偶e drzewo... ale teraz to nie ma znaczenia.

Nic nie mog艂em zrobi膰. Musia艂em czeka膰. L臋g si臋 wyklu艂 i nie ma nic pi臋kniejszego ni偶 osiem nowych ognistych ptak贸w rozbijaj膮cych skorupki, ale one tak偶e musia艂y czeka膰. I tak czekali艣my razem, a偶 spopieli si臋 nast臋pne pokolenie drzew ixora, 偶eby czarne cia艂ka piskl膮t mog艂y wybuchn膮膰 p艂omieniem, 偶eby inne kwoki mog艂y zap艂odni膰 swoje jaja w powodzi soku, 偶eby mo偶na by艂o zaoszcz臋dzi膰 nasiona dla Ravhid偶y.

Min臋艂o pi臋膰 lat, zanim je zdoby艂em. Przepe艂niony l臋kiem jak ul z艂ocistym miodem, szybowa艂em nad krajami, kt贸re zmienia艂y si臋 pode mn膮 ze z艂otych w zielone. Powtarza艂em sobie, 偶e na pewno znalaz艂a jakie艣 inne 藕r贸d艂o, 偶e pewnego ranka pod murem ogrodu stan膮艂 ten dziwny my艣liwy i z rado艣ci膮 da艂 jej ma艂e czerwone nasionka. Kto艣 z pewno艣ci膮 j膮 poratowa艂, m贸wi艂em sobie. Ravhid偶a pomacha do mnie weso艂o ze swojego drzewa, jej pomara艅czowe w艂osy l艣ni膰 b臋d膮 w promieniach s艂o艅ca, i powie mi: Nic si臋 nie sta艂o, nie b膮d藕 g艂uptasem, wszystko si臋 dobrze sko艅czy艂o.

Ale wiedzia艂em, 偶e si臋 ok艂amuj臋. Sad by艂 czarny jak sadze w kominie, gdy wreszcie go znalaz艂em. Mur le偶a艂 w gruzach. Szkielety drzew rysowa艂y si臋 surowo na tle szarego, ponurego nieba - nic nie ros艂o, nie by艂o owoc贸w, tylko papka martwej s艂odyczy, kt贸ra kiedy艣 u偶y藕nia艂a ziemi臋. Wszystko znik艂o, wszystko przepad艂o. Lecia艂em nad pogorzeliskiem i ledwo mog艂em utrzyma膰 si臋 na niebie, tak wielki by艂 ci臋偶ar winy, 艣ci膮gaj膮cy mnie w d贸艂 jak kotwica.

Ale niezupe艂nie wszystko przepad艂o. Po艣rodku ogrodu, gdzie kiedy艣 ros艂o to przepi臋kne drzewo, kt贸re da艂o mi sekretn膮 nadziej臋, teraz kiwa艂a si臋 smuk艂a zielona witka, tak blada, 偶e ledwo by艂o j膮 wida膰, gdy s艂o艅ce sta艂o z ty艂u.

Obok siedzia艂a dziewczynka, bawi艂a si臋 na spalonej ziemi.

- Och! - krzykn臋艂a na m贸j widok. - Jaki 艣liczny ptak!

Wyl膮dowa艂em przy niej, wlok膮c gorej膮cy ogon przez popio艂y starego drzewa.

- Ravhid偶a? - zapyta艂em, obw膮chuj膮c j膮 niepewnie.

- Och nie, jestem Ravhi! - zawo艂a艂a, podskakuj膮c, 偶eby pog艂adzi膰 moje pi贸ra jak ka偶de inne zachwycone dziecko. Patrzy艂a na mnie promiennie spod zielonych rz臋s, w艂osy mia艂a kr贸tkie, ale ju偶 skr臋cone w pulchne pomara艅czowe sznury.

Oczywi艣cie zrozumia艂em. 呕adne dziecko ixory nie mo偶e tego nie poj膮膰 - drzewo zrzuci艂o nasiona na ziemi臋, a nie ma gleby 偶y藕niejszej ni偶 le艣na po przej艣ciu po偶aru. Zrodzi艂o si臋 nowe drzewo i nowa pani ogrodu.

Da艂em jej nasiona. To wszystko, co mog艂em zrobi膰.

Uzna艂a, 偶e s膮 prze艣liczne.

Opowie艣膰 g膮ski,
ci膮g dalszy

- A twoje pi贸ro? - szepn臋艂am, gdy zimna, 艣nie偶na kraina jezior przemyka艂a pod nami niczym wielkie bia艂e stado.

Latarnia potrz膮sn膮艂 l艣ni膮c膮 g艂ow膮.

- Ravhi go nie mia艂a, a dopytywanie, co si臋 z nim sta艂o, nie mia艂o sensu. Nie pami臋ta艂a starego drzewa ani dawnej ogrodniczki. My艣l臋, 偶e czarnoksi臋偶nik je zabra艂, gdy bawi艂 si臋 w 艢mier膰. Wci膮偶 je czuj臋, jak zgubione oko czy ucho. Nie sp艂on臋艂y, lecz nie ma ich w pobli偶u i nikt mnie nie wezwa艂.

Podfrun臋艂am troch臋 bli偶ej ognistego ptaka, p艂awi膮c si臋 w jego cieple. 艢nieg stopi艂 si臋 na moim dziobie.

- Przykro mi, 偶e nie mog艂a uwi膰 z tob膮 gniazda, jak chcia艂e艣 - powiedzia艂am nie艣mia艂o.

U艣miechn膮艂 si臋 i skrzywi艂 w wiruj膮cych p艂atkach.

- Kaczory nie s膮 stworzone do zak艂adania gniazd. To by艂a g艂upia nadzieja. I gdyby uwi艂a, nie spotka艂bym ciebie, ma艂a b艂ono艂apko, i to by艂oby bardzo smutne.

*

Lata艂 ze mn膮 przez ca艂膮 zim臋 i wiosn臋, karmi艂 mnie traw膮, myszami i g艂贸wkami mlecz贸w, a偶 uros艂am i moja szyja zrobi艂a si臋 d艂uga. Kiedy g臋si wr贸ci艂y, nie chcia艂am odej艣膰 z nimi, a on mnie nie zmusza艂. Fruwa艂am pod jego skrzyd艂ami, kt贸re by艂y szerokie jak chmury o zachodzie s艂o艅ca, jak drzwi kaplicy albo cienie cedr贸w, i chroni艂y mnie przed soko艂ami. Razem przefrun臋li艣my szerokie purpurowe morze i zawr贸cili艣my, i odpocz臋li艣my w li艣ciach drzew palmowych. Nauczy艂 mnie wielu pie艣ni i j臋zyka szpak贸w, i bocian贸w, i mew. I nauczy艂 mnie kra艣膰 tak dobrze jak w艂amywacz. Nigdy nie chcia艂am wi艣ni.

Czas dla nas nie istnia艂, by艂 tylko lot i chmury w naszych dziobach. By艂am szcz臋艣liwa. Nie potrzebowali艣my nikogo innego. Nie p艂aka艂am. Ale po dw贸ch latach zobaczy艂am drzewa, kt贸re wygl膮da艂y znajomo, i na horyzoncie zamajaczy艂y cienie mego rodzinnego gniazda. Zadr偶a艂am ze strachu.

- Sprowadzi艂em ci臋 do domu, male艅ka - oznajmi艂 Latarnia - jest bowiem nowe stado, kt贸re wo艂a do ksi臋偶yca i s艂o艅ca, 偶eby ci臋 odnale藕膰.

- Chc臋 zosta膰 z tob膮. - Zap艂aka艂am, a on trzyma艂 mnie w skrzyd艂ach, kt贸re by艂y jak zamykaj膮ce si臋 nade mn膮 wieczorne niebo.

呕a艂o艣nie przest膮pi艂 z nogi na nog臋.

- Nie jeste艣my tacy sami, siwe serce. Tylko ci, kt贸rzy dziel膮 pi贸ro i dzi贸b, mog膮 zawsze trzyma膰 si臋 razem. Nie powinienem bra膰 ci臋 pod opiek臋, ale by艂a艣 taka biedna i taka kochana, a ja nigdy nie mia艂em piskl臋cia do kochania. B臋dzie ci teraz dobrze, wiem. Powinna艣 mie膰 stado i gniazdo, ja za艣 m贸g艂bym ci da膰 tylko p艂on膮ce drzewo i zimne owoce. I... i co艣 mnie ci膮gnie, tutaj, jak palec zahaczony o mostek. Moje pi贸ro mnie wzywa, nie mog臋 odm贸wi膰.

- Ale ja nie chc臋 nowego stada! A ty mo偶esz odm贸wi膰, mo偶esz odwr贸ci膰 si臋 i lecie膰 w drug膮 stron臋 szybko, co si艂.

Westchn膮艂 i nawet jego jaskrawe kolory, oran偶e i z艂oto, kt贸re o艣wietla艂y m贸j 艣wiat, jakby przygas艂y i zmatowia艂y.

- To nie tak, moje kochanie. Kiedy pi贸ro wzywa, musz臋 i艣膰. Nie mog臋 lecie膰 w inn膮 stron臋, tak jak nie mog臋 fruwa膰 pod wod膮.

Powstrzyma艂am si臋 od p艂aczu, cho膰 by艂o to bardzo trudne. Siedzieli艣my na krzywym pniaku d臋bu przed wielkim dziedzi艅cem, gdzie na bruku pi臋trzy艂o si臋 co艣, co pachnia艂o jak wspomnienie. Wzni贸s艂 si臋 z tego k艂膮b dymu, a potem jasny ogie艅 strzeli艂 iskrami we mgle poranka.

- Nie jeste艣my tacy sami - powt贸rzy艂 Latarnia. - Ale tam jest ogie艅, a ty mo偶esz i艣膰 ku niemu bez strachu i narodzi膰 si臋 na nowo ze swoimi ptakami, narodzi膰 si臋 w ogniu jak ja. B臋dzie w tobie odrobina tego, co mnie stworzy艂o.

Zapach wabi艂 mnie - zna艂am go, zna艂am, i powietrze nad stosem by艂o teraz pe艂ne ptak贸w, z tym denerwuj膮cym, cudownym zapachem na skrzyd艂ach. Przywodzi艂 mi na my艣l konie, konie i mleko, i wilgotne ciemne pokoje.

By艂 to zapach mojej matki. Latarnia przy艂o偶y艂 ciep艂膮 jak palenisko g艂ow臋 do mojego grzbietu i pchn膮艂 mnie w tamt膮 stron臋. Powoli zatrzepota艂am skrzyd艂ami i poszybowa艂am w mg艂臋. Nie obejrza艂am si臋; wiedzia艂am, 偶e on tego nie chce, a przede mn膮 by艂a matka, matka, kt贸rej ju偶 nie mia艂am nadziei odnale藕膰. Ale czu艂am, jakby kto艣 wydziera艂 ze mnie pi贸ra, ka偶de ociekaj膮ce ciemn膮 krwi膮.

Nie ba艂am si臋, gdy moja matka p艂on臋艂a. Przeci臋艂am dziobem jej wi臋zy i poca艂owa艂am p艂on膮ce usta. Otacza艂y mnie ptaki, kt贸re wygl膮da艂y dok艂adnie jak ja, ptaki z d艂ugimi szyjami, siwymi pi贸rami i b艂oniastymi 艂apkami. By艂y moim stadem, uzna艂y mnie za swoj膮, i ona by艂a moim stadem, a ja j膮 kocha艂am. Nie czu艂am ognia, tylko 艣cie偶k臋 do niej, i pomog艂am jej powsta膰 z popio艂贸w, jak musia艂 powsta膰 Latarnia, gdy by艂 ma艂ym czarnym piskl臋ciem; pomog艂am j膮 podnie艣膰 i wykra艣膰 w noc.

Opowie艣膰 o ksi臋ciu i g臋si,
ci膮g dalszy

- Nale偶a艂am do nich. Nie jestem twoja. Tylko stado troszczy si臋 o stado. - Orle Gniazdo patrzy艂a na niego du偶ymi ciemnymi oczami przepe艂nionymi rozpacz膮 i nieufno艣ci膮.

- Ale jeste艣my rodzin膮, pochodzimy z tego samego... l臋gu - zaprotestowa艂 Leander cicho.

- Nie jeste艣my tacy sami. Chcesz przyszpili膰 szponem swojego ojca. On nie jest moim ojcem.

Policzki Leandra pociemnia艂y. Oczyma duszy ujrza艂 ojca i nie czu艂 do niego mi艂o艣ci.

- Skrzywdzi艂 nasz膮 matk臋. I ca艂y jej lud. On wszystko niszczy.

- Dlaczego mia艂oby mnie obchodzi膰, co si臋 dzieje na ziemi? To nie m贸j 偶ywio艂. Nale偶臋 do powietrza. Nale偶臋 do wszystkich tych duch贸w.

- Orle Gniazdo, jeste艣 teraz kobiet膮, obun贸偶 stoisz na ziemi. Nie mo偶esz ignorowa膰 tego faktu tylko dlatego, 偶e pami臋tasz swoje dawne skrzyd艂a.

- On nie jest moim ojcem, to nie m贸j obowi膮zek - powt贸rzy艂a z uporem, patrz膮c na osrebrzon膮 przez ksi臋偶yc muraw臋.

- Nie. Ale to by艂a nasza matka, ona da艂a ci臋 wiatrowi i chmurom, 偶eby艣 mog艂a 偶y膰. Wyrz膮dzi艂em wiele z艂ego, Orle Gniazdo. Wyprawa by艂a wszystkim, czego pragn膮艂em, i wyprawa doprowadzi艂a mnie z powrotem do zamku, z kt贸rego chcia艂em uciec. Ale tak by艂o pisane. I jest pisane, 偶e - musimy wr贸ci膰 razem, cho膰 odeszli艣my osobno. W zamku jest czarnoksi臋偶nik, kt贸ry zabi艂 nasz膮 prababci臋 i zbezcze艣ci艂 jej ko艣ci. Wszystko to jest nasze, gniazdo, kt贸re nas stworzy艂o. Masz teraz mnie. Ty jeste艣 moim obowi膮zkiem. Chod藕 ze mn膮.

Leander wyci膮gn膮艂 do niej r臋k臋, l艣ni膮c膮 w ciemno艣ci, a ona powoli zamkn臋艂a j膮 w swojej d艂oni, wci膮偶 poplamionej krwi膮.

- Prababcia - szepn臋艂a - i stado, kt贸re kiedy艣 nie mia艂o skrzyde艂.

*

W drodze do zamku Leander zdumiewa艂 si臋 lekkim, bezszelestnym krokiem Orlego Gniazda. Jej stopy ledwo muska艂y ziemi臋, gdy biegli z W膮wozu Wied藕my w kierunku miejsca swoich narodzin.

Oczywi艣cie stra偶nicy wpu艣cili Leandra - zagin膮艂, lecz przecie偶 nie zosta艂 wyp臋dzony - a Orle Gniazdo wzi臋li za zwyk艂膮 dziewk臋, kt贸r膮 sprowadzi艂 sobie do domu. To by艂o proste jak zabawa drewnianymi klockami. Oboje przekradali si臋 przez g贸rne komnaty, mijaj膮c kolejne drzwi opatrzone wielkimi mosi臋偶nymi zamkami. Nagle ksi膮偶臋 si臋 zatrzyma艂.

- Czekaj - szepn膮艂 i znikn膮艂 za ci臋偶kimi drzwiami. Stan膮艂 we w艂asnej sypialni i patrzy艂, jakby jej dot膮d nie widzia艂. Nie by艂 cz艂owiekiem, kt贸ry tutaj sypia艂, a z tym, co wiedzia艂, nie m贸g艂by zn贸w zamieszka膰 w tych obitych aksamitem 艣cianach. Potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, pr贸buj膮c trzyma膰 si臋 wytyczonego celu.

- Funkcj膮 ksi臋cia - powiedzia艂 sobie w duchu - jest zabijanie potwor贸w. Je艣li pochodna ksi臋cia r贸wna si臋 zero, kr贸lestwo przetrwa.

Wypr臋偶y艂 ramiona i otworzy艂 szuflad臋 w rze藕bionym tekowym stole przy krytym brokatem 艂o偶u. Po to przyszed艂. Z szuflady wyj膮艂 d艂ugi srebrny n贸偶 z wygi臋t膮 ko艣cian膮 r臋koje艣ci膮. Ostrze l艣ni艂o teraz czystym 艣wiat艂em, migota艂o w jego umy艣le, brzemienne znaczeniem. Jako dziecko wybra艂 ten n贸偶 do zabawy ze sterty no偶y, kord贸w i sztylet贸w w lochach. Teraz n贸偶 wo艂a艂 do niego, a ostrze 艣piewa艂o, 偶e nie ma 偶adnego wp艂ywu na histori臋 tej nocy, 偶e zmierza艂 do niej przez ca艂e swoje 偶ycie i nigdy z w艂asnej woli.

- Chod藕 - rzek艂 do siostry, w kt贸rej oczach zaczyna艂o b艂yszcze膰 podniecenie polowania - najpierw p贸jdziemy do czarnoksi臋偶nika.

Chy艂kiem w艣lizn臋li si臋 przed drzwi, kt贸re wiod艂y do komnat czarnoksi臋偶nika - otworzyli zamek wytrychem i weszli bez trudu. Nie powinno by膰 tak 艂atwo, pomy艣la艂 Leander. Zabijanie powinno by膰 ci臋偶k膮 i potworn膮 prac膮, wymagaj膮c膮 wi臋kszego wysi艂ku ni偶 czerpanie wody ze studni. Musia艂o by膰 艂oskotem, krwi膮 i g艂o艣nym krzykiem. Ale panowa艂a cisza, m膮cona tylko ci臋偶kim oddechem Orlego Gniazda za jego plecami.

Dziewczyna dostrzeg艂a n贸偶 l艣ni膮cy u pasa brata i ju偶 postanowi艂a, 偶e go ukradnie. Ale mog艂a zaczeka膰.

Czarnoksi臋偶nik Omir spa艂 spokojnie w bia艂ych futrach, wyci膮gni臋ty na plecach jak dziecko. Jego usta wci膮偶 by艂y pe艂ne i j臋drne, ale reszta cia艂a dawno temu osun臋艂a si臋 w staro艣膰 z szybko艣ci膮 no偶a, kt贸ry wnika mi臋dzy 偶ebra. Leander widywa艂 tego cz艂owieka prawie ka偶dego dnia swojego 偶ycia, lecz dopiero teraz zobaczy艂, jak g艂臋boko biegn膮 zmarszczki i bruzdy, jak straszne by艂y rany zadane cia艂u przez tajemne eksperymenty. Wspomnia艂 obserwuj膮ce go m臋tne, rybie oczy; wspomnia艂 te偶 opowie艣膰 matki, jak Omir zabi艂 prababci臋 Zgi臋ty 艁uk, po艣wi臋caj膮c zbrodni tyle my艣li co rybak, kt贸ry nadziewa przyn臋t臋 na haczyk. Si臋gn膮艂 po n贸偶, pewny, 偶e dokona dzie艂a.

Ale ostrze znik艂o.

Orle Gniazdo siedzia艂a na jednym z wysokich sto艂贸w z s臋katego drewna. Oddycha艂a p艂ytko, urywanie. W poblad艂ej gar艣ci 艣ciska艂a ko艣cian膮 r臋koje艣膰. Musia艂a rozpozna膰 n贸偶 w chwili, gdy go zobaczy艂a - wiedzia艂a, 偶e nale偶y do niej, jak kiedy艣 do jej prababki. Musia艂 przyzywa膰 j膮 jak pi贸ro i teraz byli razem, n贸偶 i kobieta, i Leander nie m贸g艂 stan膮膰 mi臋dzy nimi.

Z cichym krzykiem, jakby wo艂aniem g膮ski na widok dalekiego stada, rzuci艂a si臋 na 艣pi膮cego czarnoksi臋偶nika i przebi艂a go no偶em. Starzec otworzy艂 kaprawe oczy i ujrza艂 j膮 z rozwianym w艂osem, zarumienion膮 z w艣ciek艂o艣ci i triumfu. Pochyli艂a si臋 nad nim, jakby chcia艂a uca艂owa膰 charcz膮ce usta, i wysycza艂a do zwi臋d艂ego ucha:

- 艢mier膰 ci臋 znalaz艂a.

Omir zobaczy艂 j膮, pann臋-ptaka, przyczajon膮 nad nim jak sok贸艂 rodem z koszmaru, z p艂on膮cymi oczyma w czaszce.

- Wiedzia艂em! - wydysza艂, krztusz膮c si臋, gdy wkr臋ca艂a w niego ostrze no偶a. - Wiedzia艂em, 偶e wied藕ma mo偶e to zrobi膰! K艂ama艂a, ale ja wiedzia艂em!

Orle Gniazdo powoli musn臋艂a d艂oni膮 jego twarz, delikatnie, jakby g艂adzi艂a dziecko. Sk贸ra niczym woda rozst膮pi艂a si臋 pod jej paznokciami. Podnios艂a palce do ust i chciwie wessa艂a krew czarnoksi臋偶nika.

- Niewolniku - sykn臋艂a - wieczny niewolniku, szepcz膮cy w ciemno艣ci, kradn膮cy to, co nie twoje.

- Mo偶e... mo偶e nie nale偶y go wini膰 - mrukn膮艂 Leander. - Ostatecznie rz膮dzi艂 nim m贸j ojciec.

Orle Gniazdo go nie s艂ysza艂a. Omir zachichota艂 i krew bryzn臋艂a mu na brod臋.

- Tw贸j ojciec jest g艂upcem w艣r贸d g艂upc贸w. A dziewczyna wie, wie, wie. Matka opowiedzia艂a jej o wie偶y, wie, 偶e robi艂em wiele, co nie by艂o rozkazem. Ale ona mnie nie zabije. Wie, 偶e ja te偶 s艂ysza艂em opowie艣ci, 偶e wiem o jej ognistym ptaku i jak j膮 zostawi艂; wie, 偶e mia艂em jego pi贸ro. Trzyma艂em go w tym pokoju, w klatce z ko艣ci s艂oniowej.

Oczy Orlego Gniazda zw臋zi艂y si臋 w srebrne szczeliny. Omir chcia艂 usi膮艣膰, ale by艂 przygwo偶d偶ony ostrzem. Opad艂 na 艂o偶e z kolejnym atakiem kaszlu.

- Tak, dziewczyno, tam, w k膮cie.

Opar艂a si臋 na ko艣cianej r臋koje艣ci i Omir po raz pierwszy naprawd臋 krzykn膮艂 z b贸lu, unosz膮c bia艂e brwi i ods艂aniaj膮c z臋by.

- Gdzie on jest? - warkn臋艂a.

- Nie... nie mam go. Przysi臋gam. Sprzeda艂em go wraz z pi贸rem i klatk膮 cz艂owiekowi z miasta Ad偶anabh, sprzeda艂em go, sprzeda艂em, przysi臋gam. Prosz臋. - R臋ce czarnoksi臋偶nika trzepota艂y, pr贸偶no si臋gaj膮c do no偶a. - Ale pos艂uchaj mnie, pos艂uchaj! Po wszystkich tych latach mam sekret: Mog臋 uczyni膰 ci臋 ognistym ptakiem, mog臋 dla ciebie ka偶d膮 wierzb臋 przemieni膰 w ixor臋, mog臋 zapali膰 twoje skrzyd艂a i pos艂a膰 ci臋 do niego. Mog臋 nawet zmieni膰 ci臋 w taki spos贸b, 偶e on roznieci twoje gniazdo i nie b臋dziesz potrzebowa膰 drzewa. Ale je艣li mnie zabijesz, pozostaniesz zwyk艂膮 dziewczyn膮, nigdy nie wzlecisz w powietrze i beze mnie nigdy go nie odnajdziesz. Zostaniesz w tym okropnym ciele, maj膮c do towarzystwa tylko swego braciszka - a zapewniam ci臋, jest koszmarnym towarzyszem.

Orle Gniazdo p艂aka艂a, jej 艂zy spada艂y na s艂abe r臋ce czarnoksi臋偶nika, jej ramiona dr偶a艂y jak nagie ga艂臋zie. Patrzy艂a na starca z rozpaczliw膮 nadziej膮 p艂on膮c膮 w ciemnych oczach. Pochyli艂a si臋 bardzo nisko i obj臋艂a go. Cho膰 rz臋zi艂 i kaszla艂, a na jego brzuchu ros艂a ciemne plama, spr贸bowa艂 po ojcowsku poklepa膰 j膮 po plecach. Zdo艂a艂 tylko lekko podnie艣膰 lew膮 r臋k臋, kt贸ra zaraz opad艂a bezw艂adnie na 艂贸偶ko. Wci膮偶 jednak m贸g艂 m贸wi膰, a jego g艂os by艂 jak ssanie pijawek.

- Ju偶 dobrze, dobrze, tw贸j wujek wszystko naprawi, zobaczysz. Nie musisz nic m贸wi膰, wiem, czego pragniesz, skarbie. Wszystko b臋dzie dobrze.

Dziewczyna podnios艂a srebrn膮 g艂ow臋 i szepn臋艂a do jego ucha:

- Matka.

A potem Orle Gniazdo, kt贸ra nie mia艂a r膮k niemal od pierwszego oddechu, wprawnie chwyci艂a go za g艂ow臋, wyrwa艂a n贸偶 z brzucha i poder偶n臋艂a mu gard艂o. Gor膮ca, g臋sta krew p艂yn臋艂a jej przez palce jak b艂oto, ale Orle Gniazdo nie pu艣ci艂a no偶a. Leander nie m贸g艂 go wyrwa膰 z jej d艂oni. W ko艅cu odci膮gn膮艂 j膮 od trupa i wywl贸k艂 na korytarz - jej oczy l艣ni艂y jasno, ekstatycznie, dziko.

*

Noc膮 nie zostaliby wpuszczeni do kr贸lewskich komnat, wi臋c skradali si臋 po kamiennych gzymsach, po wy艂o偶onych ko艣ci膮 s艂oniow膮 schodach, po nier贸wnym granitowym murze. Wreszcie kucn臋li pod oknem kr贸la i Leander spojrza艂 znacz膮co na siostr臋, a potem wskoczy艂 do komnaty. Ona mia艂a czeka膰.

Oczywi艣cie w艣lizn臋艂a si臋 za nim, bezd藕wi臋czna jak przestrze艅 pomi臋dzy oddechami.

Kr贸l le偶a艂 w 艂o偶u, sam, wci膮偶 silny i zdrowy. Nie spa艂. Zwr贸ci艂 si臋 do syna:

- Czy偶bym ci臋 nie nauczy艂, 偶e nale偶y u偶ywa膰 drzwi?

Leander w tym momencie niczego gorszego nie m贸g艂by si臋 spodziewa膰, ale zamaskowa艂 strach oboj臋tn膮 min膮.

- Ten plan wydawa艂 si臋 najlepszy.

- A teraz co o nim s膮dzisz? Widz臋, 偶e sprowadzi艂e艣 z sob膮 t臋 biedn膮 ptaszyn臋. Zatem wszystkie maski opad艂y? - Kr贸l nie mrugn膮艂 okiem, ani razu nie spojrza艂 na Orle Gniazdo. By艂a dla niego nikim, nie mia艂a znaczenia.

- Je艣li pochodna ksi臋cia r贸wna b臋dzie zeru, kr贸lestwo przetrwa - szepn膮艂 Leander.

- Co za bzdury pleciesz, ch艂opcze. Czy偶by w ko艅cu znalaz艂a ci臋 ta cuchn膮ca wied藕ma? Nigdy nie by艂a warta ceny swej po艣cieli. Szkoda, 偶e ogie艅 stosu nie m贸g艂 p艂on膮膰 w niesko艅czono艣膰. Egzekucje trzeba przeprowadza膰 osobi艣cie; pami臋taj o tym, synu, gdy zostaniesz kr贸lem.

- Nie b臋d臋 kr贸lem. Zabij臋 ci臋 tu, gdzie le偶ysz, za krzywdy wyrz膮dzone ludowi mojej matki, za okrucie艅stwa, kt贸rych na tw贸j rozkaz dopu艣ci艂em si臋 wobec niezliczonych innych, podobnych do niej, cho膰 wyje偶d偶ali pod bia艂ymi flagami.

Kr贸l wybuchn膮艂 艣miechem, d艂ugim i tubalnym.

- Synu m贸j, synu. Jak my艣lisz, w jaki spos贸b ja zosta艂em kr贸lem? Ja te偶 wyci膮艂em serce ojcu, gdy le偶a艂 pogr膮偶ony we 艣nie...

Opowie艣膰 kr贸la

Jego twarz ze spuchni臋tym nosem by艂a taka t艂usta na poduszce jak plaster mi臋sa na bia艂ym obrusie, pokryta paj臋cz膮 sieci膮 czerwonych 偶y艂ek. Od lat nie spa艂 w jednym 艂o偶u z moj膮 matk膮 - ale przecie偶 nikt tego nie robi艂. Chyba naprawd臋 wola艂bym, 偶eby mia艂a kochanka. To by znaczy艂o, 偶e zna ludzkie uczucia. Nigdy nie wpu艣ci艂a nikogo mi臋dzy swoje nogi; spa艂a co noc w n臋dznym starym wyrku w n臋dznej starej wie偶y, a m贸j ojciec wylegiwa艂 si臋 w wielkim hebanowym 艂o偶u z baldachimem, przeznaczonym dla dziedzica i jego ma艂偶onki.

Nie wiedzia艂e艣? M贸j ojciec nie by艂 kr贸lem.

W najlepszym wypadku wiejskim baronem - w niekt贸re zimy 艣winie i krowy spa艂y w wielkiej Sali biesiadnej, 偶eby nie zdech艂y od razu. Ich smr贸d si臋ga艂 krokwi i wisia艂 tam jak zbryzgany 艂ajnem kandelabr. Moja matka zas艂ugiwa艂a na co艣 lepszego. Ja zas艂ugiwa艂em na co艣 lepszego. Cz臋sto patrzy艂em na jej profil na tle okna i zastanawia艂em si臋, jak mog艂a wyj艣膰 za ten worek cebuli i 艣wi艅skich ryj贸w, zwany przeze mnie ojcem. S艂ysza艂em od s艂ug, 偶e nie zawsze by艂 taki nic niewart. Zanim matka zamkn臋艂a usta z rozpaczy, dw贸r by艂 bogaty i krowy spa艂y na trawie, gdzie ich miejsce.

Ale sta艂o si臋, jak si臋 sta艂o. Matka nic nie m贸wi艂a. Nigdy nie wyrzek艂a s艂owa. Milcza艂a jak mniszka od pierwszego dnia, gdy zabrano moj膮 siostr臋.

By艂em oseskiem, gdy znik艂a, i nigdy jej nie pozna艂em. Ale jej nieobecno艣膰 kr膮偶y艂a po domu niczym g艂odny pies. Dziura zaj臋艂a jej miejsce przy naszym stole, zapadni臋ta i pochylona w zat臋ch艂ym powietrzu; jad艂a, pi艂a i patrzy艂a nam wszystkim na r臋ce.

Moje siostry wysz艂y za m膮偶 zanim nauczy艂em si臋 arytmetyki. Dorasta艂em samotnie w tym milcz膮cym domu, nie maj膮c niczego poza 艣mierdz膮cymi krowami, niem膮 matk膮 i dziur膮. Nawet m贸j ojciec nie chcia艂 sp臋dza膰 dni we dworze; przebywa艂 na polach, kieruj膮c koszeniem siana i rozmna偶aniem k贸z, a偶 robi艂o si臋 na tyle ciemno, 偶e m贸g艂 wr贸ci膰 przez nikogo nie niepokojony. Ale mimo to dziura odpowiada艂a na dzwonek, gdy dzwoni艂, i musia艂 czmycha膰 do 艂贸偶ka ze spuszczon膮 g艂ow膮, 偶eby nie spojrze膰 jej w oko.

Uzna艂em, 偶e nikomu nie b臋dzie go brakowa艂o. By艂 g艂upcem, s艂abym jak owca po strzy偶eniu, a ja wkroczy艂em w wiek m臋ski, got贸w zosta膰 baronem, 艂akn膮c tytu艂u, zm臋czony wal膮cym si臋 wok贸艂 nas domem, podpartym tylko przez dziur臋 w powietrzu, przez pust膮 przestrze艅. Chudopacho艂ek w rodzaju mojego ojca zawsze cieszy si臋 dobrym zdrowiem, wi臋c wiedzia艂em, 偶e je艣li chc臋 obj膮膰 baroni臋, to musz臋 j膮 zdoby膰.

Nie by艂em nawet zbyt cichy, id膮c po schodach do jego pokoju. Tupa艂em jak s艂o艅 - kogo w tym martwym domu b臋dzie obchodzi艂o, je艣li o 艣wicie kolejne martwe stworzenie obr贸ci si臋 brzuchem do g贸ry? Ale dziura tam by艂a. Czu艂em j膮, szarpi膮c膮 mnie za r臋kawy z siostrzan膮 dezaprobat膮. Gdybym ja tu by艂a, westchn臋艂a dziura ze smutkiem, w domu nie by艂oby ciszy i nie musia艂aby艣 zmusza膰 ojca do krzyku tylko po to, by wiedzie膰, 偶e 偶yjesz.

Ojciec jednak nie krzykn膮艂. To by艂o 艂atwe jak ci臋cie mi臋sa na piecze艅. Bez jednej my艣li wbi艂em n贸偶 w jego serce, wielkie jak u wo艂u. Po prostu to zrobi艂em i wydawa艂o si臋 to najbardziej naturaln膮 rzecz膮 w 艣wiecie. Zabijanie powinno by膰 trudniejsze pomy艣la艂em. Otworzy艂 oczy i zacharcza艂, nie g艂o艣niej ni偶 ciel臋, gdy wali si臋 je w czaszk臋 przed letni膮 biesiad膮. Nie wrzasn膮艂; nie by艂em 偶ywy.

Ale by艂em baronem.

Matka patrzy艂a, jak schodz臋 po schodach, wycieraj膮c krew na spodniach. Patrzy艂a, jej usta by艂y w膮skie i bezbarwne, ale nie powiedzia艂a s艂owa. Nigdy nic nie m贸wi艂a.

*

Baronia rozkwit艂a pod moimi rz膮dami, jak si臋 spodziewa艂em. Pola da艂y ziarno, drzewa da艂y cydr, 艣winie spa艂y w b艂ocie w kojcu i obrasta艂y t艂uszczem. Kurz zosta艂 wymieciony ze wszystkich k膮t贸w wielkiej sali i d艂ugie bia艂e proporce zwis艂y z wyszorowanych krokwi. Ludzie wr贸cili do zamku, by艂a muzyka i ta艅ce, gdy lato okie艂zna艂o wiosn臋.

Dziura nie powr贸ci艂a.

Wreszcie nadszed艂 czas, bym wybra艂 sobie 偶on臋. Naprawd臋 o to nie dba艂em, ale s艂ysza艂em, 偶e o偶enek to wielkopa艅ska sprawa, a ja ju偶 si臋 zastanawia艂em, jak si臋gn膮膰 po koron臋, tak jak inni rozwa偶aj膮 przeprowadzk臋 do wi臋kszego domu nad morzem. Kr贸l musi mie膰 kr贸low膮. Baron musi mie膰 baronow膮. Zajrza艂em do rodzinnych ksi膮g, zat艂uszczonych i brudnych, i dowiedzia艂em si臋, jak moja matka po艣lubi艂a ten worek cebuli i 艣wi艅skich ryj贸w.

W naszej ciemnej, 偶艂opi膮cej piwo rodzinie 偶on臋 zdobywa si臋 w konkursie, nie w konkurach. Mamy pas ze z艂ota i jaspisu, przekazywany z babki na wnuczk臋, i nast臋pna pani domu musi pasowa膰 do pasa, w przeciwnym razie nie b臋dzie mog艂a spa膰 w wie偶y i ignorowa膰 m臋偶a przez dwadzie艣cia lat. 呕贸艂tookie przes膮dy i g艂upota zawsze 偶yj膮 d艂u偶ej ni偶 r贸d, kt贸ry je stworzy艂.

Zdj膮艂em pas z kibici matki. Nic nie powiedzia艂a. Nigdy nic nie m贸wi艂a.

Kiedy rozes艂a艂em wezwania do m艂odych kobiet, 偶eby przyby艂y i przymierzy艂y pas na biodra, matka zamkn臋艂a si臋 w wie偶y i nie chcia艂a wyj艣膰, cho膰 wiele s艂odkolicych panien b艂aga艂o, 偶eby odryglowa艂a drzwi. Zamkni臋ta, nic nie m贸wi艂a.

Procedura ci膮gn臋艂a si臋 tygodniami. Przychodzi艂y panny, ta艅czy艂y pod moimi drzwiami, jasno - i ciemnow艂ose, w sukniach wszelkiego wyobra偶alnego koloru i kroju: 艂achmany i turniury, aksamity, mu艣liny i prosta bawe艂na przewi膮zana sznurkiem. Zak艂ada艂em z艂oto i jaspis na tuziny kibici, zapina艂em pas pod tuzinami p膮sowych policzk贸w. Zsuwa艂 si臋 z ich bioder albo 艣ciska艂 je, a偶 nie mog艂y oddycha膰 - 偶adna nie pasowa艂a do pasa; odpowiednia kobieta nie mieszka艂a w mojej okolicy.

Zrobi艂em, co dyktowa艂a logika. Wszed艂em po d艂ugich kr臋conych schodach do wie偶y matki, muskaj膮c pas r臋k膮, patrz膮c, jak nik艂e 艣wiat艂o pe艂ga po zmatowia艂ych klejnotach. Stan膮艂em przed grubymi d臋bowymi drzwiami okutymi br膮zem i zapuka艂em grzecznie jak zalotnik.

- Matko - rzek艂em. - Pas nie pasuje na 偶adn膮.

Odpowiedzia艂a mi cisza.

- Matko - rzek艂em. - Musz臋 si臋 o偶eni膰.

- Odpowiedzia艂a mi cisza.

- Matko - rzek艂em - pas pasuje na ciebie. - Och, nie r贸b takiej zszokowanej miny. Moralno艣膰 ust臋puje przed kr贸lem, a cnota brudnych hodowc贸w byd艂a mnie nie interesuje.

Zza drzwi dobieg艂o szuranie i szelest. W ko艅cu po艂o偶y艂em kres tym bzdurom, jej dziecinnym napadom z艂o艣ci, chowaniem si臋 jak krab w szkar艂atnej skorupie. Przy艂o偶y艂em rami臋 do zawias贸w - nigdy nie by艂em s艂abeuszem i br膮z ust膮pi艂 po ledwie dw贸ch ciosach. Wygi膮艂 si臋 ze zgrzytem i p臋k艂. Moja matka siedzia艂a na 艂贸偶ku po艣rodku zakurzonego pokoju, okr臋cona prze艣cierad艂ami, ubrana w podart膮 i za ma艂膮 fioletowo-czarn膮 sukni臋, ze spl膮tanymi, zbitymi w艂osami, kt贸re spada艂y na zapadni臋ty materac.

Na jej kolanach le偶a艂a dziura.

Skraje dziury trzeszcza艂y i zawija艂y si臋 w spos贸b, jakiego nigdy nie widzia艂em, dziwne srebrne 艣wiat艂o obrze偶a艂o sylwetk臋 d艂ugow艂osej dziewczyny, kt贸ra le偶a艂a na kolanach matki. Nie by艂o tam nic, jakby dziewczyna zosta艂a wydarta z powietrza, pozostawiaj膮c tylko sugesti臋 dawnego wygl膮du, dawnej postury. Do tego ranka wszystkim, co widzia艂em z dziury, by艂a jej nieobecno艣膰; to co艣 tutaj mia艂o ci臋偶ar i substancj臋. Ci臋偶ar, substancj臋 i 艣wiat艂o. Nic tam nie by艂o, ale to nic l艣ni艂o matowo, a matka g艂adzi艂a kontury niczego.

- Ja j膮 stworzy艂am - powiedzia艂a chrapliwym, poskrzypuj膮cym g艂osem, jak wywa偶ane si艂膮 zaklinowane drzwi. - Stworzy艂am j膮, gdy on zabra艂 twoj膮 siostr臋. To by艂y moje ostatnie czary.

- Czary! - parskn膮艂em drwi膮co.

- Kaza艂am jej chodzi膰 po domu jak ona, by jad艂a, spa艂a i 艣mia艂a si臋 jak ona. Ale, jak ona, wci膮偶 przychodzi艂a tutaj i schodzi艂a na d贸艂 tylko po to, by ogl膮da膰, jak ro艣niesz, by patrze膰, jak si臋 bawisz, marszczysz brwi i 艣pisz.

- To nic, matko. Mniej ni偶 powietrze.

J臋kn臋艂a 偶a艂o艣nie.

- To nie ona, wiem, nie jestem ob艂膮kana, ale kiedy 艣pi臋, obejmuje mnie lekkimi jak powietrze r臋kami i wtedy niemal czuj臋 zapach jej sk贸ry. T臋skni臋 za ni膮. Tak bardzo za ni膮 t臋skni臋. A gdy zabi艂e艣 ojca, pozwoli艂am jej zosta膰 tutaj.

Wzruszy艂em ramionami.

- Chcia艂em by膰 baronem. Nie b臋d臋 za to przeprasza艂. Ojciec pozwoli艂, by ten dom popad艂 w ruin臋, zaniedba艂 te偶 ciebie. A ty po艣lubi艂a艣 go tylko z powodu z艂otego pasa.

Spojrza艂a na mnie gniewnie spod zmierzwionych lok贸w.

- B臋dziesz wierzy艂, w co zechcesz, Ismailu. Pasy, obro偶e s膮 tylko pretekstem, 偶eby wzi膮膰 kobiet臋, kt贸rej si臋 pragnie od samego pocz膮tku, bez proszenia j膮 o zgod臋.

Spu艣ci艂em oczy, wbi艂em je w spaczone przez wilgo膰 deski. Nie ze wstydu, zauwa偶, ale poniewa偶 uzna艂em, 偶e tak powinien post膮pi膰 dobry syn w tej sytuacji.

- Pas nie pasuje na 偶adn膮 inn膮.

Matka wspar艂a r臋k臋 na biodrze dziury. Jej twarz obwis艂a, co艣 uciek艂o z niej bezpowrotnie jak 艣limak morski, kt贸ry wysycha na piasek i pozostaje tylko pusta muszla.

- Je艣li nie mo偶esz wymy艣li膰 powodu do wy艂amywania drzwi, 偶eby zaproponowa膰 co艣, na co nawet kr贸l by si臋 nie powa偶y艂...

- By艂oby lepiej, gdybym by艂 kr贸lem, matko? - wybuch艂em, przepychaj膮c si臋 przez dziur臋 na 艂贸偶ko i chwytaj膮c j膮 za spowite fioletem ramiona. Jak偶e by艂a chuda! - Gdybym by艂 kr贸lem, czy dygn臋艂aby艣, w艂o偶y艂a gronostaje i zata艅czy艂a na naszym weselu? Znasz prawo rodziny. Lepiej zwi膮偶 si臋 ze mn膮 ni偶 z tym odra偶aj膮cym tworem kuglarskich sztuczek, zamkni臋ta z nim w dzie艅 i w nocy! Nie b臋d臋 przeprasza艂 za ojca i nie b臋d臋 przeprasza艂 za ciebie. Na tym 艣wiecie wszystko zdobywa si臋 si艂膮, nauczy艂o mnie tego 偶ycie w martwym domu, gdzie nic si臋 nie dzieje, bo tu mieszkaj膮 martwi!

Zacz臋艂a si臋 艣mia膰, histerycznie, rozchwiana jak wysadzone z zawiasu drzwi swego pokoju.

- Tak, tak, gdyby艣 by艂 kr贸lem, o偶enek by艂by zgodny z prawem. Kr贸lowie robi膮, na co maj膮 ochot臋, kr贸lowie i czarnoksi臋偶nicy, ich nie obowi膮zuj膮 prawa! Bior膮 i bior膮, i jakie to ma znaczenie? Nikt nie pyta o zabranych, popadaj膮 w niepami臋膰, znikaj膮 bez 艣ladu i wszyscy zapominaj膮, po prostu zapominaj膮. - Popatrzy艂a na mnie, jej oczy nagle sta艂y si臋 chytre jak 艣lepia lisa na widok myszy. - Wezm臋 udzia艂 w twojej grze, m贸j Ismailu, ale b臋dziesz musia艂 dokona膰 honorowego czynu. Tak robi膮 m艂odzi ludzie, gdy si臋 zalecaj膮, je艣li dobrze pami臋tam.

Pu艣ci艂em j膮 delikatnie. To wszystko? Wystarczy przynie艣膰 jej r贸偶e albo smocz膮 艂usk臋 z najdalszych wysp, a ona zrezygnuje z walki?

- Co mam zrobi膰? Miejmy to za sob膮 jak najszybciej.

- Przynie艣 mi g艂ow臋 i obro偶臋, i jakiekolwiek chcesz cz臋艣ci cia艂a czarnoksi臋偶nika, kt贸ry zabra艂 twoj膮 siostr臋.

C贸偶, zabijanie to 艂atwa robota. Podnios艂em si臋 z 艂贸偶ka i dziura zn贸w zestali艂a si臋 w miejscu, kt贸re przed chwil膮 zajmowa艂em. Sk艂oni艂em si臋 matce w najbardziej dworny spos贸b.

- Do us艂ug, pani Jolando.

*

Nie marzy艂em o po艣lubieniu matki, rozumiesz. Gdyby inna dziewczyna pasowa艂a do pasa, wzi膮艂bym j膮 z wielk膮 ch臋ci膮. Ale gdy cz艂owiek zajmuje pewn膮 pozycj臋, musi przestrzega膰 protoko艂u, i wiedzia艂em, 偶e uczestniczenie w ceremoniach i ta艅czenie na balach nie b臋dzie dla niej zbyt straszne. Na pewno mniej straszne ni偶 dzielenia 艂o偶a z ostatnim m臋偶em co by艂o konieczne do sp艂odzenia dziedzica. Nie by艂em szcz臋艣liwy, 偶e musz臋 ruszy膰 w drog臋 i zabi膰 czarnoksi臋偶nika - wszak nie wyrz膮dzi艂 mi 偶adnej krzywdy, tyle 偶e uprawia艂 niemi艂e mi rzemios艂o - ale czym偶e jest szcz臋艣cie? Na pewno nigdy go nie spotka艂em.

Oczywi艣cie wiedzieli艣my, gdzie mieszka czarnoksi臋偶nik, kt贸ry zabra艂 moj膮 siostr臋 - najmarniejsza dusza w okolicy wiedzia艂a, gdzie Omir trzyma swoj膮 lask臋 i retort臋. Nikt jednak nie 偶膮da zwrotu c贸rki od cz艂owieka takiego pokroju, zw艂aszcza gdy jest on zwi膮zany z kr贸lem, kt贸ry w艂ada艂 nami w owych czasach.

Pa艂ac kr贸lewski otacza艂y g艂臋bokie lasy, w kt贸rych pnie sta艂y g臋sto i trzeszcza艂y jak grzbiety staruszek. Op艂ywa艂y go dwie rzeki o dziwnej wodzie, jedna czarna i jedna bia艂a. Id膮c przez mosty, spojrza艂em w nurt czarny odbija艂 moj膮 twarz jak zbocze martwego wulkanu, l艣ni膮c膮 w p艂aszczyznach pomi臋dzy zmarszczkami. Widzia艂em do艣膰 przystojne oblicze m艂odego cz艂owieka, kt贸ry nie by艂 ksi臋ciem, ale w wyj膮tkowo s艂oneczny dzie艅 m贸g艂 zosta膰 wzi臋ty za ksi臋cia.

Bia艂a rzeka niczego nie pokazywa艂a, czysta i matowa jak mleko.

Niewiele wiedz膮c o zabijaniu, gdy nie sprowadza艂o si臋 do prostej kwestii sypialni i no偶a, poprosi艂em o audiencj臋. Co by艂o do przewidzenia, kazano mi czeka膰. Zaj膮艂em si臋 sob膮 najlepiej, jak potrafi艂em, i korzysta艂em z nowego dla mnie 偶ycia: sypia艂em w odpowiednich pokojach, jada艂em przy odpowiednich sto艂ach, odziewa艂em si臋 w odpowiednie stroje.

Codziennie chodzi艂em popatrze膰 na rzeki.

Wreszcie wezwano mnie do wysokiej komnaty audiencyjnej, zapowiedziano jako Ismaila z baronii Baqarah - dziwnie by艂o s艂ysze膰 w艂asne imi臋 z ust znudzonego herolda! - po czym stan膮艂em przed kr贸lem i jego ulubionym niewolnikiem. Kr贸l spo偶ywa艂 po艂udniowy posi艂ek, 艣lini膮c si臋 do siana w z艂otym 偶艂obie, obur膮cz napychaj膮c usta traw膮.

Potworne. Sprzeczne z natur膮. Lud藕mi w艂ada艂o zwierz臋! Zdusi艂em pragnienie zwymiotowania na wy艂o偶on膮 srebrnymi p艂ytami pod艂og臋.

Cisawy, centaur kr贸l O艣miu Kr贸lestw, popatrzy艂 na mnie, uginaj膮c przednie nogi, 偶eby m贸c je艣膰 do syta. Kasztanowy ogon smagn膮艂 powietrze. 殴d藕b艂a siana wci膮偶 tkwi艂y w br膮zowej brodzie.

- Och - chrz膮kn膮艂 - to ty.

Za nim sta艂 czarnoksi臋偶nik w 藕le dopasowanej niebiesko-br膮zowej szacie i ci臋偶kiej 偶elaznej obro偶y, kt贸ra ci膮偶y艂a mu jak pokuta. Przenosi艂 niepewne spojrzenie z cz艂owieka-konia na mnie.

- To on, prawda, Omirze? - rzek艂 centaur, z niejakim trudem podnosz膮c znad 偶艂obu wielkie ko艅skie cia艂o. Kopyta stuka艂y po posadzce, gdy szed艂, zwr贸cony do mnie prawym bokiem, z lewym pogr膮偶onym w cieniu. Jego br膮zowa sier艣膰 przechodzi艂a w blad膮 sk贸r臋, kt贸ra chyba rzadko widywa艂a s艂o艅ce, i nie mia艂 nic na sobie, jak mo偶esz si臋 spodziewa膰. W sali audiencyjnej brakowa艂o tronu - co mia艂by tutaj robi膰? - i Cisawy spocz膮艂 na stosie r贸偶owych poduszek. Przypuszczam, 偶e dla konia by艂y r贸wnie dobre jak tron dla cz艂owieka.

- Tak, panie, chyba tak.

- Przepraszam, a kim mia艂em by膰? - zapyta艂em, kompletnie zbity z tropu. Zabijanie powinno odbywa膰 si臋 w ciemno艣ci, w ciszy, ja za艣 sta艂em w komnacie, kt贸ra nie mog艂aby by膰 ja艣niejsza, gdyby jej posady tkwi艂y w samym s艂o艅cu, i co gorsza, nie przyby艂em niespodziewanie.

Ze znudzon膮 min膮 na szerokiej jak ksi臋偶yc twarzy Cisawy podrapa艂 si臋 po grzywce.

- Omir powiedzia艂 mi, 偶e si臋 zjawisz, ty, kt贸ry mnie zast膮pisz...

Opowie艣膰 o sercu
z o艣mioma komorami

Zanim m贸j dziadek wyszed艂 na pastwisko, kto艣 m膮drzejszy ode mnie zadecydowa艂, 偶e Osiem Kr贸lestw, r贸偶norodnych pod wzgl臋dem mieszka艅c贸w jak 艂膮ka dziesi臋ciu tysi臋cy 藕d藕be艂 trawy, nie mo偶e by膰 rz膮dzone przez m臋偶czyzn i kobiety. Nadawali si臋 na szlacht臋, z ca艂膮 pewno艣ci膮, do liczenia rzeczy i rozdzielania rzeczy, ale czy mo偶na im powierzy膰 m贸wienie i dzia艂anie za nas, za drugi nar贸d, nar贸d potwor贸w?

Oczywi艣cie, nie mo偶na.

Wyb贸r pad艂 na centaury, gdy偶 sta艂y pomi臋dzy 艂贸偶kiem a stajni膮, pomi臋dzy lud藕mi i zwierz臋tami, pomi臋dzy dzicz膮 a cywilizowanym 艣wiatem. Poza tym, jakby zrz膮dzeniem opatrzno艣ci, nasze wielkie serca, konieczne do s艂u偶enia takim wielkim cia艂om, maj膮 po osiem kom贸r, po jednej na ka偶de kr贸lestwo. I tak przez wiele pokole艅 centaury sprawowa艂y w艂adz臋, jedne 藕le jak niewyszkolone ogiery, inne dobrze jak poczciwe wa艂achy. Tak to ju偶 jest z w艂adcami; nigdy nie byli艣my wolni od przywar. Ale patrz膮c na ludzkich kr贸l贸w przed nami, nauczyli艣my si臋, 偶e przekazywanie korony synom i c贸rkom jest g艂upie jak karmienie wilka wodorostami. My wybierali艣my naszych w艂adc贸w w spos贸b bardziej odpowiedni do naszej si艂y: w wy艣cigu.

O rze艣kim poranku usianej jab艂kami jesieni zaj膮艂em miejsce przy linii startowej. Moim rywalem by艂a Jab艂kowita, wysoka, przystojna klacz z piersi膮 tak szerok膮, 偶e nie m贸g艂bym jej obj膮膰 r臋kami, nawet gdyby zrobi艂y si臋 dwa razy d艂u偶sze. Troch臋 si臋 martwi艂em, bo cho膰 r膮czy, nie by艂em najsilniejszy w stadzie, a moja pier艣 wygl膮da艂a chuderlawo w por贸wnaniu z tym muskularnym blokiem oddechu i ko艣ci.

- Idealny dzie艅 na wy艣cig - zadudni艂a Jab艂kowita z aprobat膮, grzebi膮c ziemi臋 jasnymi jak per艂y kopytami. - Mam nadziej臋, 偶e zamierzasz walczy膰 na powa偶nie; nie chcia艂abym zosta膰 kr贸low膮 tylko dlatego, 偶e dosta艂e艣 kataru. - U艣miechn臋艂a si臋 do mnie promiennie; by艂 to zwyci臋ski u艣miech uj臋ty w grzyw臋 srebrnych w艂os贸w. Lubi艂em j膮, pomimo naszej sytuacji. Dobrze pachnia艂a, jak li艣cie brzozy, lucerna i wartkie strumienie.

Zasady by艂y nast臋puj膮ce: ci, kt贸rzy pragn臋li w艂ada膰, stawiali si臋 na linii startu - a chcia艂o niewielu, gdy偶 centaury s膮 pow艣ci膮gliwe, stroni膮 od innych i maj膮 za nic przywileje w艂adzy, co by艂o kolejnym powodem uznania nas za odpowiednich do rz膮dzenia - i ka偶dego z nich zaprz臋gano do p艂uga. Obok stawiano inny p艂ug i miejscowy mag albo wybrany do tego wr贸偶 czarowa艂 lemiesz, 偶eby sam si臋 ci膮gn膮艂. Ko艅, kt贸ry pokona艂 samodzielny p艂ug i rywali, zdobywa艂 koron臋; ci, kt贸rzy najlepiej orz膮 ziemi臋 i sprawi膮, 偶e zakwitnie, doprowadz膮 r贸wnie偶 kr贸lestwa do rozkwitu.

By艂o nas tylko dwoje, gdy tego jesiennego ranka stan膮艂em obok Jab艂kowitej, 偶eby spr贸bowa膰 si艂 w wy艣cigu o panowanie. Za ka偶dym razem, gdy odbywa艂 si臋 wy艣cig, niewielu z nas stawia艂o si臋 na linii startu. Koniec ko艅c贸w, centaury wol膮 pastwisko i zabaw臋, brykanie i tarzanie si臋 w trawie. Ja jednak nie by艂em pow艣ci膮gliwy ani nie gardzi艂em w艂adz膮. Nie nale偶a艂em do najm膮drzejszych koni, kt贸re kiedykolwiek 艣ciga艂y si臋 z wiatrem, ale by艂em bardzo g艂odny - w owych czasach by艂em taki g艂odny. Korona wydawa艂a si臋 艣piewa膰, szepta膰 i n臋ci膰 mnie ze swych wy偶yn, zawieszona na ga艂臋zi drzewa po drugiej stronie pola. Migota艂a, po艂yskiwa艂a i wzdycha艂a, 偶e pragnie spocz膮膰 wy艂膮cznie na mojej g艂owie. Te偶 mi si臋 podoba艂a; zas艂ugiwa艂a na mnie.

Pomruk t艂umu i bicie kopyt przerwa艂o moje rozmy艣lania. Na pole przyby艂 czarnoksi臋偶nik, wlok膮c p艂ug skrz膮cy si臋 jak oczy 藕rebca w s艂o艅cu. Jego d艂ugie czerwone szaty b艂yska艂y i 艂opota艂y na porannym wietrze.

Nie mia艂 obro偶y.

By艂 w nieokre艣lonym wieku i zadziera艂 nosa, wyra藕nie obznajomiony z krzes艂ami i o艂贸wkami, dobrze odziany i porz膮dnie obuty - ale nie mia艂 obro偶y. Nie wiedzieli艣my, jak na niego patrze膰, jak si臋 do niego zwraca膰, jak on do nas pasuje.

Wyczyta艂 to wszystko z naszych spojrze艅, id膮c dziarskim krokiem. Gdy si臋 zatrzyma艂, zacz膮艂 naciera膰 l艣ni膮cy p艂ug proszkami i olejami, mrucz膮c do niego jak do ulubionego psa, muskaj膮c lemiesz d艂ugimi palcami o zgrubia艂ych k艂ykciach. Kiedy sko艅czy艂, p艂ug nie l艣ni艂, ale ocieka艂 z艂owrogimi kolorami, ochr膮, onyksem, brunatn膮 czerwieni膮. Czarnoksi臋偶nik przywo艂a艂 mnie z pozycji startowej, 偶ebym sprawdzi艂 wynik jego pracy, jakby chodzi艂o o wyj膮tkowo skomplikowane zadanie arytmetyczne. Potruchta艂em, maj膮c zamiar jak najszybciej obw膮cha膰 obrzydliwe mazid艂a i oznajmi膰 dobr膮 robot臋. Wci膮偶 by艂em prostym koniem - co wiedzia艂em o magii poza tym, 偶e brzydko pachnia艂a?

Kiedy pochyli艂em si臋 nad p艂ugiem, odganiaj膮c muchy ogonem i drapi膮c si臋 po potylicy w wielce m膮dry spos贸b, czarnoksi臋偶nik podni贸s艂 znad lemiesza i odk艂adnicy ciemnookie, 艣ci膮gni臋te oblicze i tak cicho, 偶e wzi膮艂em szept za brz臋czenie pszczo艂y w moim uchu, tak cicho, 偶eby nikt pr贸cz mnie nie us艂ysza艂, zaproponowa艂:

- Mog臋 ci da膰, czego pragniesz.

- Co? - spyta艂em o wiele za g艂o艣no. Jab艂kowita spojrza艂a na mnie przez t艂um impertynenckich 藕rebak贸w, kt贸re pr贸bowa艂y zmierzy膰 jej wysoko艣膰 i szeroko艣膰. Jej naga ko艅ska pier艣 by艂a g艂adka i wyd臋ta, gdy bryka艂a, jej dumne kobiece piersi po艂yskiwa艂y w szaro艣ci. Parskn臋艂a i unios艂a srebrzyst膮 brew. Zakaszla艂em teatralnie i u艣miechn膮艂em si臋 do niej, poci膮gaj膮c nosem - parskn臋艂a 艣miechem pot臋偶nym i szerokim jak jej pier艣, 艣miechem bliskim hukowi p臋kaj膮cych beczek.

- Dam ci, czego pragniesz: zwyci臋stwo w wy艣cigu, koron臋 - zn贸w us艂ysza艂em ten g艂os, cichszy ni偶 bzyczenie muchy w ogonie roczniaka. Jeste艣 do艣膰 szybki, 偶eby przegoni膰 p艂ug, to pewne jak deszcz w zimie, lecz jej nigdy nie pokonasz. Sp贸jrz na te barki, s膮 jak nakrapiane g艂azy! Jest lepszym koniem od ciebie, lepszym biegaczem; prawdopodobnie by艂aby lepszym monarch膮. Ona jednak nie da mi tego, czego chc臋; widz臋 to w jej k艂臋bie, kopytach, w艂osach, wysuni臋tej szcz臋ce. Nale偶y do tych, kt贸rzy my艣l膮, 偶e cnota z 艂atwo艣ci膮 zasi膮dzie na tronie. Ale ty wiesz, jak naprawd臋 艣wiat jest urz膮dzony.

- Czego chcesz? - Tym razem by艂em cichy jak mysz pod miot艂膮, uwa偶nie przygl膮daj膮c si臋 przygotowaniom p艂uga.

- Ha, ciebie, m贸j drogi Cisawy! Jeste艣 cenny w艣r贸d stworze艅, musisz o tym wiedzie膰... - Uda艂, 偶e zacie艣nia z艂膮cza, i odgarn膮艂 spocony kosmyk w艂os贸w z twarzy.

- Nie by艂em tego szczeg贸lnie 艣wiadom - odpar艂em.

- Stoisz w po艂owie drogi pomi臋dzy cz艂owiekiem a zwierzem, wskutek czego idealnie odpowiadasz moim celom. Pozw贸l mi w spokoju i bez przeszkadzania uprawia膰 moj膮 sztuk臋. Pomagaj mi od czasu do czasu w drobnych sprawach, a wygram dla ciebie ten wy艣cig.

My艣la艂em szybko jak kr贸lik 艣cigany przez lisa.

- Nie masz obro偶y.

Zacisn膮艂 szcz臋ki.

- Nie. Dobry los mnie uwolni艂, upajam si臋 jej brakiem. Niewolnictwo jest grzechem.

My艣la艂em tak szybko, jak tylko potrafi臋. Zaproponowa艂 dobry targ, ale wiedzia艂em, 偶e b臋dzie chcia艂 wi臋cej, ni偶 twierdzi艂 teraz. Wytar艂em spocone r臋ce o sier艣膰.

- Je艣li zostan臋 kr贸lem i przyjm臋 do s艂u偶by czarnoksi臋偶nika, uk艂ad b臋dzie uczciwy tylko wtedy, gdy on zwi膮偶e si臋 ze mn膮, gdy zostanie moim douliosem. W innym wypadku jak mia艂bym mu zaufa膰? Co go powstrzyma od poci臋cia mnie na kawa艂ki, gdy mu si臋 sprzeciwi臋? Cnota nie mo偶e zasiada膰 na tronie, powiadasz? C贸偶, w takim razie grzech mo偶e si臋 tam wygodnie umo艣ci膰.

Skrzywi艂 si臋 i mog艂em zobaczy膰, 偶e zgrzyta z臋bami pod cienk膮 jak welin sk贸r膮. B艂agalnie popatrzy艂 w niebo i spu艣ci艂 oczy na swoje r臋ce, kt贸re otwiera艂y si臋 i zamyka艂y jak parzone 偶elazem do wypalania pi臋tna. Ramiona dr偶a艂y pod szkar艂atn膮 szat膮, nagle jakby mniej jasn膮 i weso艂膮. Przy艂o偶y艂 palce do szyi, niemal偶e z roztargnieniem g艂adz膮c blad膮, lepk膮 sk贸r臋.

- Tak - wychrypia艂 - doskonale. Tak. W艂o偶臋 ponownie obro偶臋, je艣li oddasz mi siebie. To uczciwa cena. Damy si臋 sobie wzajemnie.

Uderzy艂em w ziemi臋 kopytem.

- Co... co z ni膮 zrobisz? To nie b臋dzie zbyt straszne, prawda?

W mniej czasu, ni偶 j臋tka potrzebuje na machni臋cie skrzyde艂kami, smutek znikn膮艂 z jego oczu, ust臋puj膮c wyg艂odnia艂ej rado艣ci gor膮cokrwistego ogiera.

- Niezbyt straszne, nie. Sprawi臋, 偶e serce wybuchnie jej w piersi, jedna komora po drugiej.

Spojrza艂em na Jab艂kowit膮, pi臋kn膮 w jesiennym 艣wietle, rozkoszuj膮c膮 si臋 grudk膮 cukru w czerwonawych ustach. Jej d艂ugie w艂osy skrzy艂y si臋 jak wiosenna ulewa, a brzuch po艂yskiwa艂 najdelikatniejsz膮 biel膮. Lubi艂em j膮, bardzo j膮 lubi艂em. Ale przed ni膮 l艣ni艂a korona i 艣piewa艂a, jak偶e powabnie 艣piewa艂a!

- Nie. - Ledwo mog艂em m贸wi膰. - Niezbyt straszne.

*

Jab艂kowita 偶artobliwie tr膮ci艂a mnie nosem, gdy wr贸ci艂em na przybran膮 girlandami pozycj臋 startow膮.

- Obiecuj臋, 偶e pozwol臋 ci zosta膰 w roli mego ma艂偶onka - powiedzia艂a przekornie. Jej g艂adkie, rozebrane do wy艣cigu cia艂o l艣ni艂o niczym zbroja. - Jestem s艂odsza ni偶 jab艂ka, cukier i 偶o艂臋dzie po deszczu, to te偶 ci obiecuj臋.

Skwitowa艂em jej brawur臋 szerokim u艣miechem, jak wypada艂o, i po przyjacielsku poklepa艂em j膮 po zadzie. Moje palce usmarowane by艂y cuchn膮cym szarym mazid艂em, kt贸re da艂 mi czarnoksi臋偶nik. Nie b臋dzie go wida膰 na sk贸rze, powiedzia艂, i nikt nie b臋dzie m膮drzejszy. Jab艂kowita zarumieni艂a si臋 z przyjemno艣ci - a rumieniec pod srebrn膮 sk贸r膮 to widok nie byle jaki.

Rykn臋艂y ko艣ciane rogi i ruszyli艣my, p臋dz膮c szybciej ni偶 jakikolwiek ko艅 pod je藕d藕cem, a samoci膮gn膮cy si臋 p艂ug podskakiwa艂 obok nas, rysuj膮c d艂ug膮, r贸wn膮 bruzd臋 w 偶yznej glebie, kt贸ra odk艂ada艂a si臋 w pomara艅czowych skibach.

Przez par臋 sekund my艣la艂em, 偶e wygram o w艂asnych si艂ach - jestem r膮czy, najszybszy z ca艂ej mojej kasztanowatej rodziny, a czasami smuklejszy ko艅 zwyci臋偶a kolosa. Moje kopyta t臋tni艂y szybko na kamykach, ale Jab艂kowita tylko oszcz臋dza艂a si艂y. Przyspieszy艂a ze 艣miechem, kt贸ry wstrz膮sn膮艂 wi膮zami i 艣wierkami, i klepn臋艂a m贸j zad z 偶yczliw膮 uciech膮, gdy mnie wyprzedza艂a.

Serce wezbra艂o w mojej piersi, jakby harmonizowa艂o z jej sercem - czy czarnoksi臋偶nik dotrzyma s艂owa? By艂a tak daleko przede mn膮, 偶e widzia艂em tylko jej siwo-bia艂y ogon. A potem si臋 potkn臋艂a.

Poczu艂em to we w艂asnej piersi, male艅kie echo tego, co w jej piersi musia艂o by膰 wstrz膮saj膮cym niebiosami grzmotem. Czu艂em, jak kolejne komory jedna po drugiej kurcz膮 si臋 niczym r臋ka nagle zaci艣ni臋ta w pi臋艣膰. Jeden, dwa, trzy, cztery. Pi臋膰, sze艣膰. Siedem. Osiem. Jab艂kowita run臋艂a na tor wy艣cigowy ze strasznym g艂uchym 艂oskotem i kamyki wznios艂y si臋 wok贸艂 niej niczym fala.

P臋dzi艂em przed siebie. Wyprzedza艂em p艂ug o ca艂膮 ko艅sk膮 d艂ugo艣膰. Nie patrzy艂em na Jab艂kowit膮, gdy mija艂em cia艂o, ju偶 otoczone przez zatroskanych przysz艂ych 偶a艂obnik贸w. Przeci膮艂em lini臋 mety. Korona 艣piewa艂a tak g艂o艣no, tak g艂o艣no. Chwyci艂em j膮 obur膮cz, jej g艂os by艂 czysty jak cukier i jab艂ka, i jak 偶o艂臋dzie po deszczu.

*

Kiedy spalili艣my zw艂oki Jab艂kowitej, jak centaury maj膮 we zwyczaju, wyg艂osi艂em p艂yn膮c膮 z serca d艂ug膮 mow臋 pogrzebow膮 - by艂em kr贸lem, op艂akiwanie poleg艂ych nale偶a艂o do moich obowi膮zk贸w. Pr贸bowa艂em nie krztusi膰 si臋 w powietrzu przepe艂nionym zapachem jej mi臋sa. Czarnoksi臋偶nik Omir przyszed艂 do mnie, gdy zagrabiono popio艂y, i popatrzy艂 na zw臋glone ko艣ci.

- B臋dziesz ostatnim kr贸lem centaurem. Uzna艂em, 偶e powinienem o tym wspomnie膰. Mo偶e gdyby艣 nie by艂 besti膮, do kt贸rej 艣piewa korona, by艂oby po tobie wi臋cej kr贸l贸w z waszego plemienia. Korona nie 艣piewa艂a do Jab艂kowitej, lecz gdyby 艣piewa艂a, nie wybra艂bym ciebie, a to musia艂e艣 by膰 ty, bo tobie jest pisane smutne miejsce ostatniego w d艂ugiej linii ko艅skich w艂adc贸w. Pomo偶esz mi i podbijesz ludzi, kt贸rzy b臋d膮 mi pomaga膰. Po tobie nastan膮 ludzcy kr贸lowie, a ja ju偶 wiem, z jakiej gliny ulepieni s膮 ludzie. B臋dziesz w kwiecie wieku, gdy przyjdzie do ciebie m艂ody, wyg艂odnia艂y cz艂owiek, kt贸ry wyruszy艂 spe艂ni膰 nies艂ychan膮 misj臋, wbije n贸偶 w osiem kom贸r twego serca i obejmie rz膮dy po tobie.

Z nieba zacz臋艂y powoli spada膰 du偶e krople deszczu, gasz膮c ostatnie 偶arz膮ce si臋 w臋gielki Jab艂kowitej.

- Idziemy? - zapyta艂 czarnoksi臋偶nik z szerokim u艣miechem.

Opowie艣膰 kr贸la,
ci膮g dalszy

Kr贸l centaur pogr膮偶y艂 si臋 w zadumie.

- Chcia艂em by膰 dobrym kr贸lem - mrukn膮艂 - naprawd臋 chcia艂em. Ale musia艂em st艂umi膰 bunty, zbiera膰 podatki, odpiera膰 wrog贸w na granicach. Obowi膮zki sta艂y si臋 zbyt liczne, 偶eby d藕wiga膰 je na grzbiecie wraz z cnot膮. Cnota ci膮偶y w siodle, rozumiesz.

Wsta艂 ze stosu poduszek i po raz pierwszy ujrza艂em go ca艂ego, zobaczy艂em jego lewy bok, dotychczas ukryty w cieniach i r贸偶owym jedwabiu. By艂 map膮 blizn, szram i brakuj膮cego cia艂a, stare i nowe skaleczenia krzy偶owa艂y si臋 na zadzie tak g臋sto, 偶e nie zosta艂o nic sk贸ry, tylko pow臋藕lone cia艂o. Brakowa艂o d艂ugich pas贸w mi臋sa, po prostu znik艂y, zebrane z niego do czysta jak 艣mietanka z miski. Wszystkie 偶ebra mia艂 po艂amane. Jedno kopyto by艂o kruche i dziurawe jak plaster miodu, p臋cin臋 pokrywa艂y strupy licznych ran. Oszcz臋dza艂 okaleczon膮 nog臋 i strasznie utyka艂. Przyku艣tyka艂 do mnie i sk艂oni艂 g艂ow臋, odgarniaj膮c rzadkie br膮zowe w艂osy z pobru偶d偶onego czo艂a.

- Powiedz mi... jeste艣 Ismail, prawda? Powiedz mi, Ismailu, jak cnota pasuje do zadania, kt贸re niesiesz w sakwach?

- Lepiej - szepn膮艂em - ni偶 do sprzecznego z natur膮 stworzenia, kt贸re pozwala kraja膰 si臋 niewolnikowi, a偶 traci w艂adz臋 w nogach.

Spojrza艂 w d贸艂, jakby do tej chwili nie zauwa偶y艂 skatowanego boku.

- O tak. Taki ma ze mnie po偶ytek. Zauwa偶, bierze cia艂o tylko z ko艅skiej cz臋艣ci albo, je艣li mam szcz臋艣cie, z miejsca, gdzie styka si臋 ko艅 i cz艂owiek. Nie przypuszczam, 偶eby艣 ty podobnie si臋 przyda艂. Rad jestem, 偶e przyszed艂e艣, aby si臋 dokona艂o. Ostatecznie nast臋pcy s膮 nast臋pcami. Jestem pewien, 偶e obaj znajdziecie w sobie co艣 po偶ytecznego, bo ja, szczerze m贸wi膮c, mam do艣膰 bycia u偶ytecznym.

Zerkn膮艂em na Omira. Zwarli艣my si臋 wzrokiem, kamie艅 star艂 si臋 ze stal膮, 偶aden z nas nie by艂 speszony ani zawstydzony. W tej chwili znale藕li艣my wzajemne zrozumienie i wszelkie my艣li o matce wywietrza艂y mi z g艂owy jak para, kt贸ra wznosi si臋 z obrze偶onego przez 艣niegi jeziora. Niech zgnije w swojej wie偶y z po trzykro膰 przekl臋t膮 dziur膮. Nie potrzebowa艂em jej; potrzebowa艂em jego.

Omir si臋gn膮艂 w fa艂dy ciemnej szaty, wyj膮艂 d艂ugi n贸偶 i mi poda艂. Ostrze zal艣ni艂o w 艣wietle, kt贸re wp艂ywa艂o przez r偶ni臋te szyby okna. Nie wiedzia艂em, 偶e mo偶na w ten spos贸b zabija膰 - jawnie, za przyzwoleniem wszystkich. Przypomina艂o to niemal uczestnictwo w ko艣cielnym nabo偶e艅stwie i by艂em przej臋ty jak dziecko, kt贸re s艂u偶y przy swoim pierwszym o艂tarzu.

Podniecenie 艣piewa艂o we mnie jak korona.

Podszed艂em do kr贸la centaura, poklepa艂em go po 艂opatce jak je藕dziec nerwowego wierzchowca. Nie odsun膮艂 si臋, napotka艂 moje spojrzenie, twarde jak j膮dro pnia i 偶elazo.

- Potw贸r - sykn膮艂em i wbi艂em n贸偶 po r臋koje艣膰, trafiaj膮c prosto w serce. Wyrwa艂em ostrze i uderzy艂em znowu. Jeden, dwa, trzy, cztery. Pi臋膰, sze艣膰. Siedem. Osiem.

Cisawy u艣miechn膮艂 si臋 i pad艂 na podium z g艂uchym 艂oskotem, ci臋偶kie ko艣ci zagrzechota艂y na marmurze.

Opowie艣膰 o ksi臋ciu i g臋si,
ci膮g dalszy

Leander patrzy艂 na ojca le偶膮cego w wielkim pustym 艂o偶u, posiwia艂ego na skroniach, z twarz膮 poryt膮 zmarszczkami, kt贸rych z pewno艣ci膮 nie zrodzi艂 艣miech. Jego oczy migota艂y w przy膰mionym 艣wietle.

- Omir i ja uznali艣my, 偶e mo偶emy si臋 sobie przyda膰. On nie zdj膮艂 obro偶y, ja nie kaza艂em go spali膰. Jemu zale偶a艂o na koniarzach i ich wied藕mie, mnie na czarnoksi臋偶niku, 偶eby sprowadza艂 deszcz i susz臋, gdy tego chcia艂em, 偶eby tru艂, kogo chcia艂em, i 偶eby niszczy艂, co chcia艂em. Dokonali艣my wielkich czyn贸w, razem podbili艣my lud koniarzy, z pewno艣ci膮 r贸wnie sprzecznych z natur膮 jak centaury. Nigdy nie lubi艂em magii, ale jego tolerowa艂em, i tym go sobie kupi艂em. To uczciwy targ, skoro 偶aden z nas nie by艂 zainteresowany krojeniem mnie jak po艂cia wo艂owiny - r贸wnie uczciwy jak targ ubity z krajem, kt贸ry nagi膮艂 si臋 mojej woli na ile tylko mo偶liwe. Zasiad艂em na tronie nie po to, by by膰 kochanym i sprawiedliwym, lecz silnym.

- Kr贸l mo偶e by膰 lepszy - powiedzia艂 ksi膮偶臋.

- Tak wszyscy zaczynamy, zdecydowani poprawi膰 dokonania naszych ojc贸w, przekonani, 偶e mo偶emy zmieni膰 sam膮 natur臋 ludzko艣ci, polepszy膰 j膮, uczyni膰 czystsz膮. Ale potem sztylety uderzaj膮 w nocy i ch艂opi si臋 buntuj膮, a w贸wczas pope艂nianie najwi臋kszych okropno艣ci staje si臋 chlebem powszednim. Tylko ksi膮偶臋ta wierz膮 w wi臋ksze dobro. Kr贸lowie wiedz膮, - 偶e liczy si臋 jedynie w艂adza, w jej 艣wi臋te imi臋 mo偶na dopuszcza膰 si臋 r贸偶norakich zbrodni. A teraz powiedz, zamierzasz poder偶n膮膰 mi gard艂o czy wolisz bardziej intymn膮 metod臋, jak uduszenie? Mo偶e mam garot臋 w szufladzie.

- Nie - odpar艂 Leander. - Nie zabij臋 ci臋 jak z艂odziej, kt贸ry zakrada si臋 w nocy.

Kr贸l zn贸w wybuchn膮艂 艣miechem, cichym i 偶yczliwym, jak gdyby czyta艂 synowi histori臋 przy blasku ognia.

- Nie, Lenadrze. Z艂odzieje nie s膮 tacy 藕li, a zab贸jcy nosz膮 wszelkie mo偶liwe kostiumy. Nie ma 艣mierci, nie ma mordu, kt贸ry by艂by lepszy od innych. Je艣li zamierzasz mnie zabi膰, metoda nie ma wi臋kszego znaczenia. Chcesz zamordowa膰 rodzonego ojca i my艣lisz, 偶e przez nast臋pnych siedemdziesi膮t lat b臋dziesz m贸g艂 spa膰 spokojnie, gdy sobie powiesz, 偶e zrobi艂e艣 to honorowo. Ale tw贸j honor b臋dzie splamiony przez ojcob贸jstwo i 偶adne g贸rnolotne frazesy nigdy go nie wybiel膮. Czekasz na spowied藕, 偶eby twoja dusza pozosta艂a czysta? Dobrze. Wszystko, co powiedzia艂a dziewczyna, jest prawd膮, a o wielu sprawach nie s艂ysza艂e艣. Mam wi臋cej krwi na r臋kach ni偶 ty przelejesz przez ca艂e 偶ycie. Nosz臋 j膮 z dum膮. To moja korona i moje ber艂o. Gdyby艣 tylko ty mia艂 taki cel, taki zapa艂. Ale nauczysz si臋, jak my wszyscy. - To rzek艂szy, dystyngowanym ruchem odrzuci艂 r贸偶owe okrycie. Le偶a艂 w 艂贸偶ku w pe艂nym stroju, odziany w sk贸rzany pancerz i spodnie, br膮zowy od st贸p do g艂贸w jak ko艅 cisawej ma艣ci. - Potrzebujesz broni? Czy偶by艣 naprawd臋 przyby艂 nieprzygotowany? Ojcowska praca nigdy nie ma ko艅ca. Ale przynajmniej tutaj nie ma 偶adnych brak贸w. - Wyci膮gn膮艂 sztylet spod materaca, 艣wiat艂o ognia skoczy艂o wzd艂u偶 d艂ugiego ostrza.

Leander wzi膮艂 bro艅 w odr臋twieniu, ledwo widz膮c r臋koje艣膰 wsuwaj膮c膮 si臋 w palce. Pomy艣la艂, 偶e odk膮d opu艣ci艂 pa艂ac tamtej dawnej nocy, nic nie dzia艂o si臋 zgodnie z jego przewidywaniami. Usiad艂 blisko ojca, tak blisko, 偶e czu艂 zapach jego suchej sk贸ry, podobny woni spalonego piasku.

- Prze... przepraszam.

Ismail z O艣miu Kr贸lestw przewr贸ci艂 oczami i wyj膮艂 z pochwy w艂asny sztylet. Przy艂o偶y艂 go do szyi ksi臋cia.

- Je艣li nie sta膰 ci臋 na zadanie jednej b艂ahej 艣mierci, jak mo偶esz zosta膰 kr贸lem? Tak to si臋 robi, m贸j synu.

Zanim zdo艂a艂 wbi膰 ostrze w gard艂o Leandra, zapomniana przez obu Orle Gniazdo poderwa艂a g艂ow臋, jej czarne w艂osy spad艂y na pod艂og臋. Wrzasn臋艂a g艂o艣niej ni偶 wtedy, gdy wy艂oni艂a si臋 z jaja. Przera藕liwy g艂os rozbi艂 szyby w oknach i szklane bibeloty, i str膮ci艂 ptaki z nieba. Wrony, wr贸ble, zi臋by - jedne po drugich spada艂y za oknem jak wielobarwny deszcz. Gniew wzbiera艂 w krzyku niczym wiosenna pow贸d藕, gdy patrzy艂a, jak ten ojciec, kt贸ry nie by艂 ojcem, szykuje si臋 do zamordowania syna. Kiedy sztylet dotkn膮艂 szyi ch艂opca, jej wrzask strzaska艂 ostrze i jeden z od艂amk贸w wnikn膮艂 g艂臋boko w oko kr贸la.

Leander waha艂 si臋 tylko przez sekund臋, a potem z ca艂ej si艂y wbi艂 sw贸j n贸偶 w pier艣 ojca i pad艂 na r臋koje艣膰, gdy ostrze ugrz臋z艂o celnie i g艂臋boko.

Ale kr贸l nie przestawa艂 si臋 艣mia膰 nawet gdy krwawa piana wyst膮pi艂a mu na usta.

- Pami臋taj, synu - wychrypia艂, konaj膮c - niech moja 艣mier膰 b臋dzie dla ciebie nauk膮. Oto co znaczy dzier偶y膰 w艂adz臋. W ko艅cu n贸偶 zawsze jest w twoich w艂asnych r臋kach.

*

Orle Gniazdo sta艂a w po艂yskliwej bia艂ej szacie na balkonie zamku. Patrzy艂a na wzg贸rza i g贸ry za nimi.

- Zawsze pragn膮艂em opu艣ci膰 to miejsce - powiedzia艂 Leander, podchodz膮c i k艂ad膮c r臋k臋 na jej ramieniu. - Chcia艂em by膰 wolny. A on ostatecznie dopad艂 ostatniego z nas, zamkn膮艂 mnie tutaj na zawsze. Od samego pocz膮tku by艂em r贸wny zeru, skazany na powr贸t do punktu wyj艣cia.

- Ale gniazdo przetrwa, braciszku - odpar艂a g艂osem, kt贸ry z dnia na dzie艅 stawa艂 si臋 bardziej melodyjny.

Ksi膮偶臋 przytuli艂 j膮 mocno.

- Przynajmniej jeste艣 tutaj ze mn膮, Orle Gniazdo. Przynajmniej jeste艣my razem.

Odsun臋艂a si臋 od niego i spojrza艂a ze smutkiem w jego zm臋czone oczy.

- Nie. - Westchn臋艂a. - Odchodz臋. Musz臋 odej艣膰. Spoczywa na mnie obowi膮zek, jak na tobie. Ocali艂e艣 kr贸lestwo swego ojca. Ja musz臋 zaj膮膰 si臋 krajem naszej matki. - Dalekie wzg贸rza zn贸w przyci膮gn臋艂y jej spojrzenie, jak sznur tropi膮cych j膮 cieni. - Kiedy fruwa艂am, wiedzia艂am, kim jestem; wiedzia艂am, 偶e skrzyd艂a s膮... u偶yczone, ale to by艂o dawno. Nie wiem, dlaczego zachowa艂am ludzki umys艂 w ptasim ciele, nie tak mia艂a podzia艂a膰 magia. Ale kocha艂am wiatr i ksi臋偶yc, i matk臋. Nie mia艂am ku temu powod贸w, po prostu j膮 kocha艂am. Teraz jest mn贸stwo powod贸w i punkt ko艅cowy ich wszystkich jest taki, 偶e gdzie艣 w tych wzg贸rzach kryje si臋 jaskinia, ja za艣 jestem jedyn膮, kt贸ra pozosta艂a, 偶eby do niej wkroczy膰. Ty urodzi艂e艣 si臋 do sprawowania w艂adzy - nazw膮 ci臋 Okaleczonym Kr贸lem, kt贸ry straci艂 b艂ogos艂awione palce. Zrodz膮 si臋 opowie艣ci i w ko艅cu legendy. Nie mo偶esz przed tym uciec, nie bardziej ni偶 ja przed wspomnieniem pr膮d贸w powietrza pod brzuchem. Mo偶e nauczysz si臋 u偶ywa膰 w艂adzy inaczej; mo偶e zdo艂asz pozosta膰 ksi臋ciem, cho膰 zosta艂e艣 obwo艂any kr贸lem przez wszystkich, kt贸rzy maj膮 g艂os, a偶eby to powiedzie膰. Mo偶e si臋 nie nauczysz. Ja jednak nie mog臋 zosta膰, 偶eby by膰 twoim nauczycielem. Straci艂am wszystko, co mia艂am. Musz臋 zn贸w to odszuka膰 wraz z biednymi, zagubionymi Gwiazdami. Ka偶de z nas musi znale藕膰 w艂asn膮 drog臋 do w艂adzy i nauczy膰 si臋, jak utrzyma膰 j膮 w r臋kach. Twoje gniazdo nie mo偶e by膰 moim.

Leander walczy艂 ze 艂zami, bo nie chcia艂, 偶eby spad艂y na szczup艂e rami臋 siostry.

- Ale nie odejdziesz od razu, prawda? - zapyta艂 zd艂awionym g艂osem. Nie zni贸s艂bym tego. Tu jestem taki samotny. Z czasem naucz臋 si臋 dzier偶y膰 w艂adz臋 jak w臋gle i nie poparz臋 sobie r臋ki. Ale musisz zosta膰 ze mn膮 przez chwil臋, dla mnie. Musimy by膰 rodzin膮, cho膰by tylko przez kr贸tk膮 chwil臋.

Orle Gniazdo odwr贸ci艂a si臋 w jego stron臋 i b艂ysn臋艂a u艣miechem o艣lepiaj膮cym, jak tuzin s艂o艅c w po艂udnie.

- Oczywi艣cie, zostan臋 z tob膮, m贸j jedyny bracie, m贸j w艂asny.

*

Rankiem znikn臋艂a, jakby jej nigdy nie by艂o, i kr贸l sta艂 sam w wielkiej sali z ko艣ci s艂oniowej.

O 艣witaniu

Jutrzenka zacz臋艂a si臋 stroi膰 w b艂臋kity i z艂oto, zdobi膮c w艂osy czerwonymi klejnotami. Wyci膮gn臋艂a r臋ce do dwojga dzieci, prawie zasypiaj膮cych w oknie wie偶y. Dziewczynka trzyma艂a g艂ow臋 ch艂opca na kolanach, g艂adz膮c jego w艂osy, gdy wypowiada艂a ostatnie s艂owa swojej opowie艣ci. Wiatr zbudzi艂 si臋 w ogrodzie i bia艂e p艂atki skoczy艂y w powietrze, unoszone przez ch艂odne pr膮dy i wiry. Dzikie ptaki kr膮偶y艂y nad g艂owami dzieci, 艣piewaj膮c z tak膮 pasj膮, 偶e niemal umiera艂y w 艣piewie.

Ch艂opiec popatrzy艂 na dziewczynk臋, na twarz pod艣wietlon膮 przez nowe s艂o艅ce, kt贸re p艂on臋艂o wok贸艂 jej g艂owy jak korona p艂ynnego z艂ota. Jej przyciemnione oczy l艣ni艂y ciep艂ym blaskiem, jak polerowane przez rzek臋 kamienie.

- To cudowna historia! - krzykn膮艂, obejmuj膮c j膮 z wielkim przej臋ciem.

Gdy zsun臋艂a si臋 po bluszczu i wyszczerbionych kamieniach, u艣miechn臋艂a si臋 tajemniczo do jego rozpromienionej twarzy omytej przez czu艂e r臋ce s艂o艅ca.

- Opowiem ci jeszcze dziwniejsz膮 i cudowniejsz膮 jutro, je艣li w nocy wr贸cisz do ogrodu i do mnie...

艢miej膮c si臋, zeskoczy艂a na traw臋 i odbieg艂a od wie偶y. Znikn臋艂a w艣r贸d drzew, a jej w艂osy p艂yn臋艂y za ni膮 niczym obietnica.

Ksi臋ga Morza

W pa艂acu

- Ale偶 ojcze! - krzykn臋艂a Dinarzad g艂osem 艂ami膮cym si臋 jak zielona ga艂膮藕. W jej fio艂kowych oczach b艂ysn臋艂o oburzenie, na policzkach rozkwit艂 g艂臋boki rumieniec. - On by艂 z demonem! Widzia艂am ich!

- Wierz臋 ci, c贸rko. - Su艂tan zachichota艂, potrz膮saj膮c brod膮, kt贸ra spada艂a na piersi w lokach skr臋conych jak ga艂膮zki je偶yny. - Naprawd臋 nie powinna艣 tak bardzo si臋 przejmowa膰 opiek膮 nad dzie膰mi. Dzieciom, zw艂aszcza m艂odym ch艂opcom o pozycji twojego brata, nale偶y pozwala膰 na pewne uchybienia. Kiedy widz臋 te drobne bunty poprawia mi si臋 trawienie. To powstrzymuje m艂okos贸w od buntowania innych.

Dinarzad zmarszczy艂a brwi, bior膮c si臋 pod boki. Su艂tan przypuszcza艂, 偶e cz臋sto widzia艂a ten gest u swoich opiekunek.

- Ojcze, trudno to uzna膰 za drobiazg. Mo偶e 艣ci膮gn膮膰 na nas wszystkich kl膮tw臋 tego strasznego dziecka! Nie rozumiem, dlaczego nie przep臋dzisz jej raz na zawsze. Niech zgnije na zboczu jakiego艣 dalekiego wzg贸rza!

- Masz okrutne serce, moje dziecko. Tkwi w twojej piersi jak tl膮ce si臋 ostrze, sycz膮ce na mnie par膮. Dop贸ki ta ma艂a nie przest膮pi progu pa艂acu, nie mo偶emy jej prowokowa膰 do wyrz膮dzenia szkody. Gdy prze偶yjesz tyle co ja, nauczysz si臋 troch臋 wi臋cej o dyplomatycznym post臋powaniu z demonami. Wyp臋dzenie jej na pustkowie 艣ci膮gn臋艂oby zemst臋 stworze艅, kt贸re j膮 zrodzi艂y. Dlaczego mieliby艣my si臋 jej obawia膰? Nawet - nie podchodzi do srebrnych bram czy naro偶nik贸w domu. A ch艂opiec obieca艂, 偶e wi臋cej si臋 z ni膮 nie spotka. Ale na o艣nie偶onym wierzcho艂ku wszystkich tych spraw spoczywa fakt, 偶e po prostu nie mo偶esz zamyka膰 rodze艅stwa w wie偶y, gdy 藕le si臋 zachowuje. To niestosowne i 艣wiadczy o smutnym braku pomys艂owo艣ci. Wymy艣l inny spos贸b, Dinarzad. To wszystko.

Su艂tan odprawi艂 c贸rk臋 ruchem upier艣cienionej d艂oni. Dinarzad zrobi艂a si臋 czerwona niby jedwab z haremu i wysz艂a z sali tronowej ze sztywnymi plecami, wysoko unosz膮c ciemn膮 g艂ow臋.

- Ta dziewczyna jest ma艂膮 autokratk膮. Szkoda, 偶e nie jest synem. By艂aby doskona艂ym su艂tanem - mrukn膮艂 monarcha, wracaj膮c do kolacji.

***

Oczywi艣cie Dinarzad by艂a zobowi膮zana pos艂ucha膰 s艂owa ojca. Ale gdy pomyka艂a przez kr臋te korytarze jak szybkie cz贸艂enko tkackie, jej oczy zasz艂y 艂zami i potar艂a ramiona zbite przez jedn膮 z matek za to, 偶e pozwoli艂a na tak膮 zdrad臋 w ich domu. Tak, by艂a okrutna, ale su艂tan nie dba艂 o ni膮 na tyle, by si臋 dowiedzie膰, 偶e kobiety z haremu karz膮 j膮 za niepos艂usze艅stwo dzieci. Fioletowe i 偶贸艂te siniaki rozpostar艂y si臋 na jej sk贸rze jak skrzyd艂a. Ju偶 obmy艣la艂a now膮 kar臋, gdy wchodzi艂a po ciasno skr臋conej spirali schod贸w w wie偶y, i pomys艂 r贸s艂 w niej jak smuk艂e 藕d藕b艂o pszenicy.

Przekr臋ci艂a ci臋偶ki klucz w zamku i wesz艂a do wysokiego pokoju, gdzie zostawi艂a brata. By艂a przekonana, 偶e uciek艂, 偶e pok贸j b臋dzie pusty jak wysuszona 艣ciana. Przygotowa艂a si臋 na ciosy, kt贸re na ni膮 spadn膮.

Ale ch艂opiec spa艂 na parapecie, jego potargana g艂owa spoczywa艂a na omiecionym przez wiatr kamieniu, oczy skaka艂y pod zamkni臋tymi powiekami, gdy 艣ni艂 sny g臋ste jak grzane wino. S艂o艅ce prze艣witywa艂o przez jego w艂osy, przemieniaj膮c je w w臋gle na 偶elaznym ruszcie, w p艂omienie obrze偶one czerni膮. Dinarzad pozwoli艂a sobie na 艂agodny u艣miech, zadowolona z jego opornego pos艂usze艅stwa. A jednak, gdy go zbudzi艂a, jej g艂os by艂 szorstki jak sk贸ra krokodyla.

- Wstawaj, ty urwisie. Spa艂e艣 o wiele za d艂ugo. Dzisiaj popracujesz w kuchni. Skoro lubisz w艂贸czy膰 si臋 po ogrodzie jak pies, r贸wnie dobrze mo偶esz 偶ebra膰 o och艂apy. Pod koniec dnia b臋dziesz taki wyko艅czony, 偶e nie b臋dziesz nawet 艣ni膰 o swojej ma艂ej demonicznej przyjaci贸艂ce.

***

Ch艂opiec oprzytomnia艂 szybko - by艂 za m膮dry, 偶eby pokaza膰 senno艣膰 czy piasek w niewyspanych oczach. W ponurym nastroju zszed艂 za Dinarzad z wie偶y do trzewi pa艂acu. W kuchni panowa艂 harmider jak w stadzie sp艂oszonych wo艂贸w, ognie trzaska艂y w piecach i para bucha艂a z miedzianych garnk贸w, jakby warzy艂 si臋 w nich jaki艣 magiczny dekokt. Kucharze i s艂u偶膮cy wymachiwali r臋kami i ryczeli do siebie z r贸wn膮 furi膮, ubrani w fartuchy poplamione sosami, syropami i przyprawami o najr贸偶niejszych kolorach. Dinarzad brutalnie wepchn臋艂a ch艂opca do kuchni.

- Kuchmistrzyni si臋 tob膮 zajmie. B臋dziesz jej s艂ucha膰. Nie mam ochoty wraca膰 dzi艣 do tego piek艂a. Ka偶dy woli widzie膰 jedzenie, gdy le偶y 艂adnie u艂o偶one na talerzu. Mi艂ego dnia, braciszku. - Znikn臋艂a w wirze bia艂ych sp贸dnic i ciemnych, powiewaj膮cych w艂os贸w.

Kucharka stan臋艂a nad nim, wielka, gruba krowa ze 艣wi艅skim podgardlem i brzuchem, kt贸ry wylewa艂 si臋 zza paska fartucha ogromn膮 fal膮. Jej oczy mia艂y blady, rybi odcie艅 b艂臋kitu, prawe by艂o troch臋 kaprawe, wi臋c kiedy na niego patrzy艂a, jej spojrzenie zdawa艂o si臋 艣lizga膰 po jego sk贸rze jak 艣limak. Oszacowa艂a go wzrokiem jak genera艂 偶o艂nierza.

- Hm - chrz膮kn臋艂a, a偶 zatrz膮s艂 si臋 jej brzuch - taki mi臋czak jak ty nie nadaje si臋 do przyrz膮dzenia najmarniejszej grzanki, wi臋c lepiej id藕 zmywa膰 posadzk臋. Nie kr臋膰 mi si臋 pod nogami i nie kradnij, s艂yszysz? Machn臋艂a r臋k膮 w stron臋 cebra z szar膮, 艣mierdz膮c膮 艂ugiem wod膮 i z szybko艣ci膮 hipopotama, kt贸ry rzuca si臋 za bezbronn膮 rzeczn膮 艂odzi膮, skoczy艂a ku grupce kuchennych, wrzeszcz膮c na jedn膮 z bezradnych pomocnic.

Ch艂opiec szorowa艂 kamienne p艂yty, a偶 poocierane palce pomarszczy艂y si臋 jak masa papierowa, ale w g艂臋bi ducha przepe艂nia艂a go rado艣膰, skryta w nim jak z艂oto z艂odzieja. Wieczorem wyda dziewczynce wielk膮 uczt臋, da jej wszystko, czego mog艂aby zapragn膮膰 z wielkich kuchni. Kucharze szykowali bankiet dla stra偶y kr贸lewskiej, kt贸ra tak rzadko koszarowa艂a w murach pa艂acu, 偶e z ka偶dym jej przybyciem 艣wi臋ta rozkwita艂y jak mlecze na dworskiej glebie. Wcze艣niej tego dnia zabito ogromnego dzika, kt贸ry teraz rozpiera艂 si臋 na centralnym stole jak pot臋偶ny pan, po艂yskuj膮c od t艂uszczu. Ch艂opiec musia艂 tylko zaczeka膰, a偶 wyjd膮 s艂u偶膮ce, czmychaj膮c niczym pi偶maki, by us艂ugiwa膰 w sali biesiadnej, a kucharze p贸jd膮 przekaza膰 list臋 da艅 zarz膮dcom. Wtedy wielki dzik nie b臋dzie strze偶ony.

I rzeczywi艣cie, gdy noc wsun臋艂a si臋 na niebo jak obcis艂y gorset, sznuruj膮c go ostatnimi promieniami s艂o艅ca, kuchnie opustosza艂y i ch艂opiec zosta艂 sam. Kucharka najpewniej ju偶 zupe艂nie zapomnia艂a o jego istnieniu.

Ch艂opiec nakroi艂 sztylecikiem grubych plastr贸w dziczyzny, przestawi艂 艣liski zielony garnirunek, 偶eby zamaskowa膰 brak mi臋sa i rzuci艂 si臋 na dalsze skarby. Za pazuch膮 przemyci艂 s艂odzone bochenki, gom贸艂k臋 sera, w臋dzon膮 ryb臋 i kilka ma艂ych orzesznic, kt贸re su艂tan uwielbia艂 w zalewie z pieprzu i miodu. Uciekaj膮c, spojrza艂 przez rami臋 na 偶a艂osne wi臋zienie, jakie obmy艣li艂a dla艅 siostra, i z szerokim u艣miechem porwa艂 z dziczego pyska l艣ni膮ce czerwone jab艂ko. Wymkn膮艂 si臋 za drzwi na najcichszych stopach i przekrad艂 za po艂yskliw膮 srebrn膮 bram臋 do ogrodu, przyciskaj膮c 艂upy do piersi, w kt贸rej serce wali艂o jak m艂ot w dzwon z ko艣ci s艂oniowej.

W ogrodzie

Ale ch艂opiec nie znalaz艂 dziewczynki tej nocy.

Siedzia艂 na cokole jednego z wielkich marmurowych pos膮g贸w, wspieraj膮c stopy na kamiennym ogonie ta艅cz膮cej syreny, i samotnie jad艂 dziczyzn臋 i jab艂ko. Nie rozumia艂, dlaczego z艂ama艂a s艂owo, dlaczego nie zjawi艂a si臋 jak zawsze, jak za dotkni臋ciem czarodziejskiej r贸偶d偶ki, 偶eby snu膰 historie przyobleczone w jedwabie i srebro. Gryz膮c w ciemno艣ci s艂odkie jak mi贸d mi臋siwo, spojrza艂 w fontann臋 gwiazd i wyobrazi艂 sobie dziewczynk臋, jej skryt膮 twarz, kt贸rej widokiem si臋 radowa艂, gdy snu艂a opowie艣ci, z oczami b艂膮dz膮cymi pod opuszczonymi czarnymi powiekami. Nagle w jego sercu zal膮g艂 si臋 okropny strach - mo偶e jednak wcale go nie lubi艂a i tylko chcia艂a snu膰 swoje opowie艣ci, 偶eby prze艂ama膰 kl膮tw臋, 偶eby dziwny cud, kt贸ry mieszka艂 w jej ciemnych oczach, uwolni艂 j膮 z ogrodu. Mo偶e by艂 dla niej tylko uchem. Zadr偶a艂 na t臋 my艣l, podst臋pne zimno wgryz艂o si臋 w jego ko艣ci. Porzuci艂a go, zostawiaj膮c dra偶ni膮cy ci臋偶ar smutku i ciszy, jej nieobecno艣膰 pi臋trzy艂a si臋 nad nim jak pos膮g w gniewnym blasku ksi臋偶yca.

Tej nocy bez przeszk贸d wr贸ci艂 do pa艂acu i naci膮gn膮艂 po艣ciel na kolana, gdy niebo zacz臋艂o rumieni膰 si臋 lodowatym z艂otem.

W ostatni膮 noc pe艂nego ksi臋偶yca w臋drowa艂 po zachodnim skrzydle ogrodu, gdzie w ch艂odzie nocy l艣ni艂o jeziorko pe艂ne z艂otookich ryb. Nie zabra艂 jedzenia, bo straci艂 nadziej臋, 偶e znajdzie dziewczynk臋. Gdy kara si臋 zako艅czy艂a, zn贸w jada艂 posi艂ki z bra膰mi i wynoszenie 偶ywno艣ci znacznie si臋 skomplikowa艂o. Dinarzad utrudnia艂a spraw臋, co wiecz贸r posilaj膮c si臋 z powag膮 u jego boku, ignoruj膮c spojrzenia innych syn贸w su艂tana. Nienawidzi艂 jej, jej smuk艂ych palc贸w zdzieraj膮cych sk贸rk臋 z pieczonej przepi贸rki, trzymaj膮cych n贸偶 z takim wdzi臋kiem, jakby nie wymaga艂o to wysi艂ku ani lat nauki i bolesnych uderze艅 po k艂ykciach.

Kucn膮艂 na trawiastym brzegu czystej wody, patrz膮c w rzadk膮 mg艂臋 i skubi膮c kamyki pod nogami. Jego usta zastyg艂y w grymasie podobnym do sierpa, ma艂ego ksi臋偶yca z rogami 艣ci膮ganymi w stron臋 czarnej ziemi. Puszcza艂 kaczki po spokojnej wodzie, s艂uchaj膮c przyjemnego plusku, gdy nagle b艂ysk gwiazdy i cienia przyku艂 jego oko. Serce skoczy艂o mu do gard艂a jak wyg艂odzona ryba za wa偶k膮.

Dziewczynka sta艂a po pas w wodzie, jej d艂ugie grafitowe w艂osy przewi膮zane witkami wierzby tworzy艂y wilgotne gniazdo na karku, jezioro perli艂o si臋 na jej brzuchu, jej drobnych piersiach, jej ramionach, wyci膮gni臋tych, jakby pr贸bowa艂a chwyci膰 w nie ksi臋偶yc jak dziecko. Oczy mia艂a zamkni臋te, jeszcze go nie widzia艂a. A on patrzy艂 na ni膮 bezwstydnie, niezdolny si臋 ruszy膰 ani jej zawo艂a膰, zakorzeniony w omsza艂膮 gleb臋, zahipnotyzowany jej widokiem, bladej jak tchnienie gwiazdy, z tajemniczymi plamami czerni na widmowej twarzy.

Dziewczynka powoli otworzy艂a oczy - cho膰 wygl膮da艂o tak, jakby je zamkn臋艂a, bo skry艂a ciemne plamy powiek za zimnym 艣wiat艂em spojrzenia. Spojrza艂a prosto na niego, a on spurpurowia艂, pewien, 偶e si臋 rozz艂o艣ci, ucieknie przed nim ze wstydu. Ona jednak patrzy艂a na niego spokojnie. Ksi臋偶yc i woda wci膮偶 omywa艂y jej cia艂o, i nie uczyni艂a ruchu, by si臋 ukry膰. Stali tak naprzeciwko siebie przez jaki艣 czas, a szerokolistne drzewa szepta艂y do nich z wysoka. Wreszcie dziewczynka dobrn臋艂a do brzegu i 艣ci膮gn臋艂a obszarpan膮 koszul臋 przez g艂ow臋. Ch艂opiec podbieg艂 do niej, siedz膮cej na k臋pie g臋stej trawy, i niewiele my艣l膮c, chwyci艂 j膮 za ramiona.

- Gdzie by艂a艣? - wykrztusi艂. - Szuka艂em ci臋 przez siedem nocy!

Przekrzywi艂a g艂ow臋 jak wr贸bel przygl膮daj膮cy si臋 gar艣ci nasionek.

- Powiedzia艂a艣... powiedzia艂a艣, 偶e opowiesz mi inn膮 histori臋... jeszcze dziwniejsz膮 i cudowniejsz膮... my艣la艂em... - Bezradnie wbi艂 oczy w r臋ce. My艣la艂em, 偶e chcia艂a艣 opowiada膰 mi swoje historie. My艣la艂em, 偶e opowiesz mi wszystkie - doko艅czy艂 kulawo.

- Opowiem ci nast臋pn膮, je艣li chcesz - odpar艂a spokojnie.

- Co si臋 sta艂o?! Dlaczego skrywa艂a艣 si臋 przede mn膮?! - krzykn膮艂.

- Odgarn臋艂a za ucho zb艂膮kany kosmyk w艂os贸w.

- Nie ukrywa艂am si臋, przynajmniej nie chcia艂am si臋 ukrywa膰. Po prostu nie mog艂e艣 mnie znale藕膰. Ogr贸d jest rozleg艂y. Przepraszam. Ludzie przychodzili, odk膮d ostatni raz s艂ysza艂e艣 m贸j g艂os, i nie chcia艂am, 偶eby kto艣 mnie zobaczy艂. - Zn贸w spojrza艂a na niego w ten dziwny ptasi spos贸b, 艣wiate艂ko zap艂on臋艂o g艂臋boko w jej oczach. - Chcia艂by艣 pos艂ucha膰 kolejnej opowie艣ci z fa艂d贸w moich oczu, opowie艣ci o okr臋tach i 艣wi臋tych, o dzieciach, bestiach i 艣ni膮cym mie艣cie?

Ch艂opiec zagryz艂 warg臋. Czu艂, 偶e wypada zapyta膰, jak sobie radzi艂a, czy trudno by艂o uj艣膰 uwagi jednego czy drugiego wielmo偶nego pana, czy jada艂a dobrze bez niego - ale nie s艂ysza艂 opowie艣ci o fantastycznych stworach tak d艂ugo i tak bardzo ich pragn膮艂, 偶e nie potrafi艂 by膰 grzeczny.

- Opowiedz mi, prosz臋! - szepn膮艂.

Dziewczyna usadowi艂a si臋 na trawie, pod wonnymi cynamonowcami i gwiazdami jak wisz膮ce ogrody, i przem贸wi艂a g艂osem zn贸w ciep艂ym i mi臋kkim niczym futro le艣nego kota.

- 呕y艂a kiedy艣 dziewczyna o imieniu 艢nieg. Nie mia艂a na 艣wiecie nikogo, kto by j膮 kocha艂.

Opowie艣膰 o bladej dziewczynie

Nie zawsze by艂a tak zwana. Kiedy艣 mieszka艂a w mie艣cie Ad偶anabh, ciep艂ym, bogatym i 艂adnie zbudowanym na z艂otym mule delty szerokiej rzeki; tam szkar艂atne proporce powiewa艂y dumnie, a ulice wi艂y si臋 cudownie przez jego wysadzane klejnotami serce. Dziewczyna by艂a kochana i bezpieczna w domu matki, i spodziewa艂a si臋, 偶e takie 偶ycie b臋dzie trwa膰 wiecznie, 偶e nocami zawsze cynamonowy wiatr b臋dzie muska艂 jej sk贸r臋.

Ale Ad偶anabh upad艂o, jak to bywa z miastami, i nadszed艂 dzie艅, gdy 艂owiska opustosza艂y, a kupcy mniej ch臋tnie przyp艂ywali mulist膮 rzek膮 do l艣ni膮cych przystani. Ludzie opuszczali bielone wapnem domy. Porzucali 偶yzne pola, kt贸re ju偶 nie by艂y tak pi臋knie i pewnie zalewane przez czyste, zielone wody.

艢nieg, niczym si臋 niewyr贸偶niaj膮ca w艣r贸d wielu innych, kt贸rzy ju偶 nigdy nie mieli nazwa膰 ciep艂ych po艂udniowych krain swoim domem, sta艂a z rodzicami na pok艂adzie statku, gdy miasto o per艂owych kopu艂ach mala艂o w dali, a偶 nie zosta艂o nic pr贸cz jarz膮cej si臋 linii daleko na morzu. Ca艂ymi dniami patrzy艂a nad relingiem, a偶 jej w艂osy zrobi艂y si臋 s艂one i spl膮tane na wietrze, cho膰 rodzice b艂agali, 偶eby zesz艂a na d贸艂. 呕aglowiec p艂yn膮艂 ku skutej lodami P贸艂nocy, do innych port贸w wielkich i ma艂ych, gdzie wielorybie mi臋so i focze sad艂o mia艂y przywr贸ci膰 fortuny wszystkim zagubionym dzieciom Ad偶anabh. Dop艂yn臋li do miasta Muireann, kt贸re le偶a艂o nad szarymi wodami sztormowej zatoki jak dziecko u piersi matki, goszcz膮c ka偶dy statek, kt贸rzy przeci膮艂 zwie艅czone diamentami fale.

Ale przeprawa okaza艂a si臋 ci臋偶ka dla rodzic贸w, kt贸rzy 藕le znosili srogie mrozy. Jeszcze gorzej przygotowani byli do 偶ycia w Muireannie, gdzie zimy zdawa艂y si臋 nie mie膰 ko艅ca, gdzie ludzie byli lodowaci i nieust臋pliwi jak 艣nieg na p艂askim dachu. Wieczne zimno zagnie藕dzi艂o si臋 w ich ko艣ciach i niespe艂na po roku 偶ycia w s艂onym wietrze nad morzem rodzice 艢niegu zmarli.

Dziewczyna ros艂a szybko jak topola i 偶y艂a na kraw臋dzi 偶ebraniny bez przymierania g艂odem. Naprawia艂a sieci rybakom, gdy chcieli podzieli膰 si臋 z ni膮 prac膮, i biega艂a po nabrze偶ach z dziwnymi zadaniami, by zdoby膰 bit膮 monet臋 na chleb i focze sad艂o do posmarowania.

艢nieg by艂a zaradna, ale na pewno nie pi臋kna. Jej twarz, pospolita i nijaka, niczym si臋 nie wyr贸偶nia艂a. Jej oczy mia艂y wodnisty odcie艅 zieleni, jak zatrute jeziora w czasie bez艣wietlnej zimy. Usta mia艂a ma艂e i wiecznie spierzchni臋te, jej sk贸ra nie by艂a ani mlecznie g艂adka jak u dziewcz膮t, kt贸re jedz膮 na 艣niadanie pomara艅cze i truskawki na srebrnych talerzach, ani stwardnia艂a i br膮zowa jak u c贸rek doker贸w. Cho膰 osi膮gn臋艂a wiek panien, kt贸re sp臋dzaj膮 dni na przyjmowaniu zalotnik贸w w salonach pe艂nych brokat贸w i perlistego 艣miechu, uwa偶ano j膮 za dziecko. Nie mia艂a d艂ugich n贸g ani pi臋knych bioder tych czaruj膮cych istot - co wi臋cej, nikt nie zwr贸ci艂by na ni膮 najmniejszej uwagi, gdyby nie w艂osy.

Od dnia, gdy pochowa艂a matk臋 i ojca, jej w艂osy by艂y bia艂e jak u staruszki. Sp艂ywa艂y dziewczynie po jej chudych ramionach we wszystkich kolorach spienionej przez burz臋 fali: 艂upek i srebro, l贸d i chmura, dym i mg艂a, popi贸艂 i 偶elazo. Proces siwienia nie sprawi艂 b贸lu - po prostu si臋 zbudzi艂a, wci膮偶 z ziemi膮 mogi艂y pod paznokciami, i zobaczy艂a w lustrze, 偶e barwy jej stron rodzinnych, kiedy艣 l艣ni膮ce jak blask lampy w g臋stych k臋dziorach, bezpowrotnie przepad艂y. By艂a teraz bezbarwna jak oceaniczna piana, bij膮ca o dr偶膮ce deski wraku.

I tak si臋 sta艂o, 偶e dziewczyna zapu艣ci艂a korzenie w艣r贸d rybak贸w, kt贸rzy pracowali na nabrze偶u, wi膮偶膮c sieci i 艂ataj膮c 偶agle, i kt贸rzy z powodu w艂os贸w nazwali j膮 艢niegiem. Muirea艅czycy mo偶e nie kochali 艢niegu, ale pogodzili si臋 z jej obecno艣ci膮, dawali jej prac臋 - zarobki wystarcza艂y, 偶eby st艂umi膰, je艣li nie zupe艂nie uciszy膰 skargi g艂odnego brzucha - i patrzyli w inn膮 stron臋, gdy spa艂a w przepastnych hangarach szkutnik贸w, skulona w szkieletach na wp贸艂 zbudowanych klipr贸w. Szuka艂a pociechy cieni, nisko chyl膮c g艂ow臋 i id膮c przez 偶ycie ze smutkiem nie wi臋kszym od tego, kt贸ry ju偶 gnie藕dzi艂 si臋 w jej w膮t艂ej piersi.

Pewnego wieczora, gdy siedzia艂a z t臋g膮 kobiet膮, wi膮偶膮c ostatni膮 tego dnia srebrn膮 sie膰 zwinnymi palcami, zauwa偶y艂a, 偶e kobieta wsuwa pomara艅cz臋 w 偶贸艂te fa艂dy jej sp贸dnicy. Podnios艂a wzrok na swoj膮 dobrodziejk臋 - pier艣cionki br膮zowych w艂os贸w otacza艂y twarz, kt贸ra mog艂aby nale偶e膰 do dobrze od偶ywionego gnoma, tak by艂a pulchna i rumiana. Tkaczka sieci cia艂o mia艂a pot臋偶ne jak mors, jej mi臋艣nie p臋cznia艂y jedwabi艣cie pod warstwami t艂uszczu. Mrugn臋艂a do dziewczyny, nie zatrzymuj膮c szybkich, mi臋sistych palc贸w wi膮偶膮cych lniane supe艂ki.

- Nie mo偶na pozwoli膰, kochana, 偶eby wypad艂y ci te 艣liczne z膮bki. Pomara艅cze s膮 tutaj jak rubiny, uwielbiane jak z艂oto i dwa razy cenniejsze. Moja stara przyjaci贸艂ka z Po艂udnia przysy艂a mi skrzynk臋 co zim臋. A kto艣 taki jak ty zas艂uguje na par臋 rubin贸w od czasu do czasu.

艢nieg obr贸ci艂a w r臋kach p艂omienisty owoc. Kiedy przem贸wi艂a, jej g艂os, cichy i chrapliwy, poskrzypywa艂 jak dawno nieu偶ywana mosi臋偶na brama, bo rzadko si臋 odzywa艂a.

- Tam, gdzie si臋 urodzi艂am, setkami rosn膮 na drzewach, jak krople ognia. Moja matka doprawia艂a placki ich sk贸rkami.

- Wi臋c sk膮d艣 pochodzisz! - Tkaczka sieci parskn臋艂a 艣miechem, jej t艂uste cia艂o zatrz臋s艂o si臋 jak sk贸ra na rycz膮cym nied藕wiedziu. - Nie narodzi艂a艣 si臋 z fal, w pe艂ni ukszta艂towana, stoj膮c na wielkiej muszli? Ha, co za ulga! Nie chcia艂abym my艣le膰, 偶e sp臋dzi艂am po艂ow臋 wachty, siedz膮c udo w udo z najad膮.

艢nieg zamruga艂a, rumieni膮c si臋 po rz臋sy blade jak za艣nie偶one 偶agle.

- Niekt贸rzy, rzecz jasna, uwielbiaj膮 gada膰 - ci膮gn臋艂a t臋ga kobieta. Ale nikt nie m贸wi wiele o tobie. Nie masz widok贸w na przysz艂o艣膰, a to znaczy, 偶e b臋dziesz siedzia艂a w tych dokach, a偶 zadek przymarznie ci do desek. Takie 偶ycie nie inspiruje plotkarzy.

艢nieg nie skrzywi艂a si臋 gniewnie, co mog艂aby uczyni膰 inna dziewczyna, tylko jakby si臋gn臋艂a ku niej drobnymi wra偶liwymi czu艂kami. Tkaczka sieci po艂o偶y艂a na jej ramieniu t艂ust膮 d艂o艅 przybran膮 topornymi pier艣cieniami z 偶elaza.

- Rzecz jasna, kochana, nie chcia艂am by膰 okrutna, i ma艂o prawdopodobne, 偶e pewnego lata zostan臋 koronowana na Kr贸low膮 Pie艣ni Wieloryba. Ju偶 dobrze, dobrze. J臋zyk Sigridy cz臋sto klepie bez pytania o pozwolenie.

- Nie martw si臋 - powiedzia艂a 艢nieg nagle, strz膮saj膮c jej r臋k臋. - Nie b臋d臋 p艂aka膰. To, co powiedzia艂a艣, jest do艣膰 prawdziwe, wiem.

Sigrida obrzuci艂a siwow艂ose dziecko d艂ugim spojrzeniem, powolnym i szacuj膮cym, jak jubiler, kt贸ry ogl膮da poczernia艂y ze staro艣ci szafir.

- Zobaczymy. My艣la艂am, 偶e wiem, co jest prawd膮, gdy by艂am m艂oda i pi臋kna. My艣la艂am, 偶e zawsze b臋d臋 mog艂a biega膰 tak szybko, jak zechc臋, i czerpa膰 przyjemno艣膰 z prostych posi艂k贸w z foczego boczku i jaj pelikana. A potem 艣wiat si臋 zmieni艂, przesta艂am by膰 dziewczyn膮 i ju偶 nic nie wiedzia艂am. - Sigrida wyprostowa艂a si臋, z powrotem zanurzaj膮c w sieci szerokie d艂onie. - Opowiem ci o mojej m艂odo艣ci, je艣li chcesz. Szybciej czas up艂ynie.

艢nieg pokiwa艂a g艂ow膮, pragn膮c us艂ysze膰 cokolwiek, co oderwie jej my艣li od zimna zamra偶aj膮cego palce w stalaktyty i od lodowatej nocy, kt贸ra zastanie j膮 skulon膮 i zmarzni臋t膮 w brzuchu pustego statku.

Opowie艣膰 tkaczki sieci

Kiedy sta艂am si臋 kobiet膮, a czerwona, szybka krew wci膮偶 rumieni艂a moje policzki, pragn臋艂am porzuci膰 zamarzni臋te pustkowia moich stron rodzinnych. Nic mnie ju偶 tam nie trzyma艂o. Moi bracia i siostry doro艣li, odeszli do 艣wi膮tyni albo zaj臋li si臋 gospodarowaniem, a matka nie mog艂a na mnie patrze膰 - mia艂a nadziej臋, 偶e ja te偶 znajd臋 drog臋 wychodz膮c膮 z domu. Ale zwleka艂am, bo w 艣niegu wci膮偶 by艂y rzeczy, kt贸re kocha艂am, i troch臋 si臋 ba艂am i艣膰 w 艣wiat.

Pewnej wiosny, kiedy zieleni艂y si臋 spr臋偶yste porosty, do naszej wioski przysz艂a grupa mnich贸w. Wszyscy obcy s膮 dla nas 艣wi臋ci, wi臋c przyj臋li艣my ich bez jednego pytania. Moja matka zaprosi艂a przybyszy do swojego domu, i tak si臋 sta艂o, 偶e trzech braci jad艂o, rozmawia艂o i spa艂o pod nasz膮 za艣nie偶on膮 strzech膮.

Z pocz膮tku mieli na g艂owach g艂臋bokie szkar艂atne kaptury, gdy mruczeli podzi臋kowania i k艂aniali si臋 sztywno nad kolacj膮 z艂o偶on膮 z niemal surowego lisa i bujnych porost贸w. By艂am ogromnie ciekawa, jak wszystkie dziewcz臋ta w tym wieku, i przez ca艂膮 kolacj臋 zagl膮da艂am pod kaptury, pr贸buj膮c dostrzec twarze. Wreszcie 艣redni brat wyprostowa艂 plecy, zrzuci艂 szkar艂atny p艂aszcz i wbi艂 we mnie mleczne 偶贸艂te oczy.

- To chcia艂a艣 zobaczy膰, male艅ka? - burkn膮艂, a w zasadzie warkn膮艂, bo cho膰 mnisi mieli cia艂a m臋偶czyzn o silnych 艂ydkach, zamiast g艂贸w mieli psie 艂by. J臋zyki zwisa艂y ze szcz臋k jak serca dzwon贸w. Sier艣膰 spada艂a na ramiona, g臋sta i d艂uga, nier贸wno przyci臋ta jak brody g贸rskich m臋drc贸w. Jeden brat mia艂 futro niebieskawo-bia艂e, drugi w czarne i br膮zowe 艂aty, a ostatni w g艂臋bokim odcieniu czerwonego z艂ota, jak w艂osy dziewczyny.

Ale oczy ka偶dego z nich by艂y zimne i twarde, barwy starego mchu, szare i jednocze艣nie z艂ote. Nie mog艂am si臋 powstrzyma膰 i sapn臋艂am g艂o艣no, ale moje zdziwienie tylko pobudzi艂o 艣redniego brata do 艣miechu, kt贸ry przypomina艂 zgrzyt 艣cieraj膮cych si臋 g艂az贸w.

- Nie jeste艣my wilko艂akami, skarbie, chocia偶 mo偶e tak my艣lisz - za艣mia艂 si臋 czerwony pies. - Kynokefaloi, psiog艂owi. To wielka r贸偶nica.

- Wegetarianie, po pierwsze - doda艂 bia艂y, wskazuj膮c talerz, na kt贸rym r贸偶owe mi臋so lisa le偶a艂o nietkni臋te.

Moja matka przeprosi艂a ich z ca艂ego serca, 艣miertelnie przera偶ona, 偶e im uchybi艂a - wiele moich si贸str wst膮pi艂o do stanu kap艂a艅skiego, wi臋c zawsze by艂a czu艂a na religijne niuanse. 艢redni brat, wyra藕nie najwa偶niejszy w tej grupie, podni贸s艂 czyste jak kryszta艂 oczy i zapewni艂:

- Nie, mi臋so nas nie obra偶a, po prostu wolimy go unika膰. Odk艂adanie na bok po偶ywienia, kt贸re kiedy艣 偶y艂o, przemawia do wy偶szej natury ja藕ni. Sam nie uwa偶am si臋 za jedzenie, dlaczego wi臋c mia艂bym wymaga膰 tego od wszelkich innych stworze艅? Nasza regu艂a jest jednak do艣膰 surowa. Oczywi艣cie nie 偶膮damy, 偶eby nasi gospodarze znali nasz膮 艣wi臋t膮 ksi臋g臋 - a ju偶 na pewno nie wtedy, gdy jeste艣my na tyle niegrzeczni, by je艣膰 bez dzielenia si臋 sob膮. Ale my pilnujemy, 偶eby nie pogwa艂ci膰 duchowej... etykiety. To ziemia wielu wierze艅. Niekt贸rzy nie pozwalaj膮 艣wi臋temu go艣ciowi m贸wi膰 o sobie. Inni nie pozwalaj膮 mu wcale m贸wi膰. Jeszcze inni wymawia膰 imion przed uko艅czeniem posi艂ku. Skoro prawie zjedli艣my wszystko, co wolno nam spo偶ywa膰, dokonam prezentacji. Jestem Bart艂omiej, a to moi bracia. Baltazar - powiedzia艂, wskazuj膮c niebiesko-bia艂ego kynokefalosa - i Bagdemagus - wskaza艂 czerwonego. Zwracaj膮c si臋 do mnie, doda艂 偶artobliwym tonem: - Ale mo偶esz m贸wi膰 mu Bags. My tak robimy. Nale偶ymy do zakonu Szkar艂atnego Kaptura, bo pod kapturem jeste艣my jednacy. - Na te s艂owa wszyscy trzej uczynili nieznaczny gest r臋kami i szepn臋li jak膮艣 modlitw臋.

Baltazar podj膮艂 ni膰 rozmowy, zgrzytaj膮c d艂ugimi z臋bami.

- Wracamy do domu, do Al-a-Nur, Miasta 艢wiat艂a, i do Wie偶y Chryzantemy. Zostali艣my wys艂ani jako rozjemcy w wielkim sporze dotycz膮cym naszej wiary i teraz, po wykonaniu zadania, wolno nam wr贸ci膰 do wie偶y, kt贸ra nas zrodzi艂a.

Musia艂am wygl膮da膰 jak dziecko, siedz膮c u ich st贸p z oczami wielkimi jak spodki i z otwartymi ustami, smakuj膮c j臋zykiem cudzoziemski smak s艂owa niczym korzenne ciasto: Al-a-Nur. Matka patrzy艂a na mnie podejrzliwie, ale nie zwraca艂am na ni膮 uwagi. B艂aga艂am, 偶eby opowiedzieli o mie艣cie, kt贸re, jak wiedzia艂am w sercu, musia艂o by膰 naj艣wi臋tsze na ziemi.

- Zaprawd臋, dziewczyno, nigdy nie s艂ysza艂a艣 o Mie艣cie Dwunastu Wie偶? - Bart艂omiej pog艂adzi艂 futro, jakby by艂o brod膮, i zerkn膮艂 na mnie. - O stolicy papie偶ycy, Tej, kt贸ra Urodzi艂a si臋 w Purpurze, o Namaszczonym Mie艣cie, kt贸re l艣ni jak gwiazda na letnim niebie?

- Nigdy! - krzykn臋艂am bez tchu.

- Doskonale - za艣mia艂 si臋, prostuj膮c plecy jak nauczyciel, kt贸ry zaraz poprowadzi lekcj臋 - za przyzwoleniem twojej wspania艂omy艣lnej matki opowiem ci o 艢ni膮cym Mie艣cie, zamkni臋tym w seraficznych sferach...

Opowie艣膰 o mie艣cie

Pos艂uchaj, dziecko, a opowiem ci o Al-a-Nur, siedzibie Dwunastu Wie偶, o Mie艣cie Namaszczonym. Zosta艂o za艂o偶one tysi膮ce lat temu w roku siedemset i pi臋膰dziesi膮tym trzecim drugiego kalifatu. Wzniesiono wie偶e na posadach usypanych z agatu i porfiru, zw臋偶aj膮ce si臋 ku g贸rze, z oknami wyci臋tymi w pe艂ne wdzi臋ku 艂uki. W 偶yznej gliniastej glebie wykopano czyste zielone stawy, posadzono tamaryndowce i palmy, wierzby i brzozy o bia艂ej korze. S艂odka woda pop艂yn臋艂a akweduktami, be艂kota艂a w fontannach ze srebra i szk艂a. Drogi wytyczono w koncentrycznych kr臋gach, zgodnie z tablic膮 La Shen, naszej 艣wi臋tej gry, nazwanej po bogini rzeki, kt贸rej wody okr膮偶aj膮 b艂ogos艂awione miasto. Drogi wybrukowano lapis-lazuli i turkusami, kamieniami obficie wyst臋puj膮cymi w okolicznych g贸rach - nawet dzisiaj bruk zachowa艂 ciemnoniebieski po艂ysk.

Targowiska budzi艂y si臋 do 偶ycia jak grzyby po deszczu, nape艂niaj膮c zau艂ki i baszty woni膮 szafranu i gotowanego mi臋sa; handlarze przybywali, by sprzedawa膰 lalki i szafy, smuk艂e czerwone konie i mi艂osne talizmany - I zostawali, 偶eby podziwia膰 b贸stwo rezyduj膮ce w cudownych wie偶ach, kt贸re zawiera艂y wiele serc miasta.

Same wie偶e stoj膮 w konfiguracji Chang-O, w idealnym uk艂adzie obronnym pion贸w La Shen. Na zewn臋trznym pier艣cieniu wznosi si臋 Wie偶a S艂o艅ca i Ksi臋偶yca, kt贸rej dach wie艅cz膮 wielki diament i topaz, stopione w jedno艣膰 w niewyobra偶alnym piecu. Tworz膮c jeden kamie艅, odbijaj膮 艣wiat艂o niebios i zalewaj膮 miasto deszczem barw. Jest tam Wie偶a Ojcob贸jc贸w, jasna od krwi, kt贸ra s膮czy si臋 pomi臋dzy polerowanymi kamieniami cienk膮, sta艂膮 strug膮 i zbiera w z艂owrogo szkar艂atnej fosie u podstawy; jest Wie偶a Lodu i 呕elaza, jej skr臋cona metaliczna iglica siniaczy chmury. Na drugim pier艣cieniu stoi Wie偶a Koralowa, g艂臋boki r贸偶 przystrojony anemonami podlewanymi przez pe艂nych mi艂o艣ci nowicjuszy; Wie偶a Hermafrodyt贸w, obwieszona woalami i pokryta 艣wi臋tymi ideogramami wypisanymi srebrnym tuszem na z艂otej 艣cianie; Wie偶a Chryzantemy, 偶ywy kamie艅 stoj膮cy w p艂omieniach kwiat贸w o szesnastu p艂atkach, b艂yskaj膮cych z艂otem i szkar艂atem w po艂udniowym s艂o艅cu; Wie偶a 艢wi臋tej Sigridy, naje偶ona dziobami okr臋t贸w, ko艂ami i masztami. W najbardziej wewn臋trznym kr臋gu zbudowano Wie偶臋 S艂owika, w kt贸rej murach gwi偶d偶e wiatr, 艣piewaj膮c s艂odko jak ten ma艂y br膮zowy ptaszek; i Wie偶臋 Dziewi臋ciu 艁odyg Krwawnika, kt贸rej wszystkie powierzchnie s膮 narz臋dziem wr贸偶enia, pomalowane na tysi膮ce odcieni, i gdzie mieszka艅cy codziennie interpretuj膮 wz贸r s艂o艅ca i cienia na murach. S膮 tam r贸wnie偶 Wie偶e 呕ywych i Martwych, kiedy艣 proste i wysokie, jedna w pi贸rach jastrz臋bi i soko艂贸w, z k臋pkami futra kryj膮cymi dach jak strzecha i z drzwiami z w臋偶owej sk贸ry, druga czarna, podziurawiona katakumbami i niszami. Obie w ci膮gu stuleci przechyla艂y si臋 coraz dalej na swoich podstawach, a偶 prawie si臋 zetkn臋艂y. Teraz g贸rne komnaty tych dwu wie偶 艂膮czy mostek z jedwabiu i hebanu, s艂u偶膮cy wtajemniczonym.

Wreszcie w samym 艣rodku Al-a-Nur wzniesiono smuk艂膮, prost膮 wie偶臋 z drewna kamforowego i korzeni drzew r贸偶anych, ze srebrnymi 艂ebkami gwo藕dzi l艣ni膮cymi jak konstelacje osadzone w polerowanych murach. Jej dach jest utkany z witek wierzby, okna ocienia delikatna sk贸ra jelenia i jest to Wie偶a Papie偶ycy, naj艣wi臋tsze miejsce tego 艣wi臋tego miasta.

Albowiem Al-a-Nur jest siedzib膮 tuzina wyzna艅 skupionych pod przewodem papie偶ycy, kt贸rej m膮dro艣膰 kieruje nami od naszych najwcze艣niejszych dni. Ka偶da wie偶a stanowi niezale偶n膮 sfer臋 duchow膮, ka偶da ma swoje liturgie, posty i ksi臋gi 艣wi臋te. Ka偶da wierzy w inne b贸stwo i czci je na r贸偶ne sposoby, ale wszystkie uznaj膮 zwierzchno艣膰 papie偶ycy, co zapewnia nam pok贸j. Kalif, kt贸ry w艂ada okolicznymi ziemiami, zezwala Al-a-Nur na ca艂kowit膮 suwerenno艣膰 i miasto od wielu lat rozwija si臋 spokojnie. Ze wszystkich stron przybywaj膮 m艂odzi m臋偶czy藕ni i kobiety, pragn膮cy sp臋dzi膰 偶ycie w kontemplacji, i tam, pod 艣wiat艂em S艂o艅ca i Ksi臋偶yca, znajduj膮 艣cie偶k臋, kt贸ra im odpowiada. Al-a-Nur jest rze藕bion膮 skrzyni膮, kt贸ra zawiera m膮dro艣膰 艣wiata, wiedz臋 utracon膮 dla wszystkich spoza naszych smuk艂ych Wie偶. To raj pobo偶nych i m膮drych.

By艂y oczywi艣cie przerwy w latach naszego pokoju. Kiedy zmar艂a Ghyfrana Wybaczaj膮ca, kalif wprowadzi艂 cudzoziemk臋, Ragnhild臋, Pierwsz膮 swego Imienia, na tron papieski i umie艣ci艂 j膮 w Szadukiamie, mie艣cie le偶膮cym na wschodzie. W ten spos贸b podj膮艂 pr贸b臋 przyci膮gni臋cia do siebie bogactw Al-a-Nur i przeniesienia w艂adzy religijnej, kt贸ra zawsze rezydowa艂a w Dwunastu Wie偶ach, do tego odst臋pczego miasta, gdzie nie przypadkiem mie艣ci艂 si臋 skarbiec kalifatu. Obwo艂anie tej fa艂szywej papie偶ycy, zwanej Czarn膮, spowodowa艂o wielki kryzys w Wie偶ach. Ghyfrana zmar艂a nag艂膮 艣mierci膮 i jeszcze nie zatwierdzono nast臋pczyni, bo proces wyboru nowej papie偶ycy jest skomplikowany, wymaga rywalizacji wszystkich sekt miasta i Domu Papieskiego.

Wreszcie kandydatka wy艂oni艂a si臋 z Wie偶y Hermafrodyt贸w. Podczas gdy Czarna Papie偶yca umacnia艂a rz膮dy w Szadukiamie i w umys艂ach ludzi, w Al-a-Nur panowa艂 chaos, jakby rozp臋ta艂a si臋 zimowa burza z b艂yskawicami. Wszyscy si臋 zgadzali, 偶e prezbiter Cveti jest wysoce kwalifikowana i umi艂owana, 偶e ka偶de s艂owo i wdzi臋czny ruch odzwierciedlaj膮 czysto艣膰 jej duszy. Mimo to Wie偶e nie mog艂y doj艣膰 do porozumienia w sprawie powo艂ania jej na urz膮d.

Musi by膰 jasne nawet dla ciebie, moje dziecko, 偶e wyznawcy z Wie偶y Hermafrodyt贸w nie s膮 ani m臋偶czyznami, ani kobietami. Nie ma w tym 偶adnego wstydu; po prostu taka jest ich natura i natura kosmosu, jak oni go pojmuj膮. Cho膰 ka偶de z nich urodzi艂o si臋 c贸rk膮 albo synem, ubieraj膮 si臋 skromnie, wi膮偶膮 w艂osy i nikomu nie zdradzaj膮 tajemnicy swojej p艂ci. Dla nich stapianie si臋 przeciwie艅stw - 艣wiat艂a i ciemno艣ci, sacrum i profanum, pierwiastka m臋skiego i 偶e艅skiego - jest rzecz膮 najbardziej bosk膮 ze wszystkich. Wierz膮, 偶e b臋d膮 b艂ogos艂awieni, dop贸ki zachowaj膮 r贸wnowag臋, wisz膮c jak ludzkie wahad艂o pomi臋dzy dwoma stanami, w wyj膮tkowy spos贸b zdolni do do艣wiadczania 艣wiata jako m臋偶czyzna i kobieta, i jako 偶adne z nich. Ale papiestwo ma charakter matriarchalny, od zawsze, i dla niekt贸rych wyniesienie hermafrodyty Cveti by艂oby profanacj膮 艣wi臋tego urz臋du. Je艣li prezbiter by艂 m臋偶czyzn膮, ubieganie si臋 o najwy偶sz膮 godno艣膰 nie wchodzi艂o w rachub臋. Je艣li by艂 kobiet膮, musia艂by oznajmi膰 to wszem wobec, by uszanowa膰 prawo miasta. Po偶ar tej debaty spowi艂 Al-a-Nur w czerwonych p艂omieniach.

Oczywi艣cie nikt z wie偶y Cveti nie piastowa艂 dot膮d tego najwy偶szego z urz臋d贸w i teraz hermafrodyci uwa偶ali, 偶e odrzucenie tak znamienitego kandydata jest jawn膮 obraz膮 ich zakonu. By艂o wiadomo, 偶e wielu innych - na przyk艂ad Ojcob贸jcy, sekta skupiaj膮ca wy艂膮cznie m臋偶czyzn, czy Draghi Celesti z Wie偶y Lodu i 呕elaza, kap艂ani-wojownicy 艣lepo wierni tradycjom miasta, skrywaj膮cy twarze za identycznymi w臋偶owymi maskami z ko艣ci s艂oniowej - nie poprze 偶adnego odst臋pstwa od praw sukcesji, po cz臋艣ci ze strachu, 偶e ich w艂asne wewn臋trzne zwyczaje te偶 mog膮 si臋 zmieni膰. Nikt nie 艣mia艂 ustanowi膰 precedensu.

Cveti, kt贸ra kocha艂a Al-a-Nur nade wszystko inne, ba艂a si臋, 偶e w tym wielkim zam臋cie papiestwo zginie z r膮k Ragnhildy i kalifatu, zanim zapadnie decyzja, dlatego wycofa艂a swoj膮 kandydatur臋. Jednak偶e nikt inny nie by艂 godny, r贸wnie zdolny do bitwy czy do medytacji ani tak dobrze znany w艣r贸d wie偶 jak Cveti o g艂臋bokim jak dzwon g艂osie. Uzgodniono, 偶e w czasie kryzysu jedynie Cveti mo偶e poprowadzi膰 wojska przeciwko Szadukiamowi. Kwestionowano tylko kszta艂t biodra i krzywizn臋 rz臋s, nigdy 艣wi臋to艣膰 ani szczero艣膰 wiary prezbitera. Ca艂e miasto znalaz艂o si臋 w impasie, a Ragnhilda przez ca艂y czas umacnia艂a w艂adz臋 na wschodzie, porastaj膮c t艂uszczem jak ob偶arty paj膮k.

I tak si臋 sta艂o, 偶e pewnego ranka Cveti pojawi艂a si臋 w Pawilonie Nefrytu, kt贸ry przylega艂 do Wie偶y Papieskiej, migoc膮c zieleni膮 i biel膮 pod cienkimi zimowymi chmurami. Zdj臋艂a rytualny str贸j swojej wie偶y i przywdzia艂a sukni臋, kt贸ra 艣ci艣le opina艂a jej kibi膰 i sp艂ywa艂a po nogach, a ciemny aksamit trenu wl贸k艂 si臋 po nefrytowym bruku dziedzi艅ca. Z haftowanego stanika wyziera艂y jej piersi, kt贸re nigdy nie widzia艂y s艂o艅ca, g艂adkie jak nowy papier. Rozwi膮za艂a siedem tradycyjnych w臋z艂贸w i pozwoli艂a, by w艂osy spad艂y jej na ramiona, proste niczym cnota. W艂o偶y艂a pier艣cienie na palce i natar艂a si臋 pachnid艂ami, pomalowa艂a usta i wzu艂a pantofelki. Nie musia艂a tego robi膰 - wystarczy艂oby jej s艂owo w kwestii p艂ci - ale str贸j ten mia艂 podkre艣li膰 ogrom jej pokory, pokazuj膮c wszystkim, jak daleko mo偶e si臋 posun膮膰, 偶eby spe艂ni膰 wymagania miasta.

Stan臋艂a przed wie偶膮 jak pod szubienic膮, 艂zy sp艂ywa艂y po jej dumnych policzkach - a jednak jej usta nie zadr偶a艂y, gdy ukl臋k艂a przed Domem Papieskim i wyrzek艂a si臋 zasad swojej wiary, i przysi臋g艂a, 偶e nigdy wi臋cej nie ukryje swojej natury, a we wszystkich rzeczach b臋dzie s艂u偶y膰 wy偶szym potrzebom miasta, na艣laduj膮c wcze艣niejsze papie偶yce. Ze 艂zami oszo艂omienia w oczach Dom Papieski przyj膮艂 jej przyrzeczenie, a Wie偶e, pe艂ne podziwu i pokory, uzna艂y j膮 za siedemnast膮 papie偶yce Al-a-Nur. W dzie艅 wst膮pienia na urz膮d Cveti posz艂a do mauzoleum pod Wie偶膮 Papiesk膮 i z wielk膮 czu艂o艣ci膮 poca艂owa艂a trumn臋 swojej poprzedniczki. O艣wiadczy艂a wszystkim w tych cienistych komnatach, 偶e przybierze imi臋 Ghyfrany, zmar艂ej papie偶ycy.

Ghyfrana Druga poprowadzi艂a wielk膮 armi臋 Draghi Celesti w tysi膮cu jednakowych masek przeciwko Szadukiamowi, po czym pos艂a艂a kalifowi srebrn膮 szkatu艂臋 z j臋zykiem i piersiami Czarnej Papie偶ycy. W czasie kampanii genera艂owie zauwa偶yli, 偶e przed ruszeniem w b贸j zawsze wi膮za艂a w艂osy w siedem w臋z艂贸w. To, co zosta艂o z Ragnhildy, odda艂a s臋dziom Draghi, a oni zostawili skut膮 z艂otymi 艂a艅cuchami odst臋pczyni臋 dok艂adnie w po艂owie drogi pomi臋dzy Al-a-Nur i Szadukiamem.

Przez pi臋膰set lat kalifat piel臋gnowa艂 pragnienie ponownego wtr膮cenia si臋 w sukcesj臋 艣wi臋tego tronu.

Opowie艣膰 tkaczki sieci,
ci膮g dalszy

Zasn臋艂am, wspieraj膮c g艂ow臋 na szorstkich deskach sto艂u, a g艂os Bart艂omieja przep艂ywa艂 nade mn膮 jak delikatne fale po kamieniach. Ale Al-a-Nur rozkwit艂o we mnie we wszystkich swych kolorach i czu艂am, jak t臋sknota do niego ro艣nie i grzeje mnie w brzuchu. Wszyscy moi bracia i siostry odeszli, by艂am gotowa - dlaczego nie zostawi膰 tej nieszcz臋snej chaty, gdzie oczy matki parzy艂y mnie w plecy przy ka偶dym moim kroku?

- Zabierzcie mnie z sob膮 - szepn臋艂am, siadaj膮c nagle z oczami jasnymi i wyrachowanymi jak 艣lepka g艂odnego kotka w 艣niegu. - Zabierzcie mnie do Al-a-Nur, do Wie偶y Chryzantemy i zielonych staw贸w pod wierzb膮. Stan臋 si臋 tam m膮dra jak wy, zobaczycie! - Kurczowo 艣cisn臋艂am r臋k臋 Bagdemagusa, ale widz膮c jego zdziwienie, pozwoli艂am stwardnia艂ym palcom opa艣膰 na st贸艂.

Bags - bo tak ju偶 go zwa艂am w sercu - przyjrza艂 mi si臋 uwa偶nie, mru偶膮c oczy w szczeliny w膮skie jak sierp ksi臋偶yca w czerwonym krwotoku futra. Spojrza艂 na Bart艂omieja i szepn膮艂:

- I wilk powiedzie j膮 na manowce...

- Co? - zapyta艂am, wyt臋偶aj膮c s艂uch, 偶eby u艂owi膰 ich nagle 艣ciszone g艂osy.

Bart艂omiej u艣miechn膮艂 si臋 szeroko, jego pysk ze zwisaj膮cym j臋zykiem mia艂 wyraz wielce przyjazny.

- Nic, moja droga - wtr膮ci艂 Baltazar, wstrz膮saj膮c futrem o barwie lodu - tylko fragment Pisma. Ksi臋ga 艢cierwa, rozdzia艂 dwudziesty 贸smy, wers dziesi膮ty. Je艣li p贸jdziesz z nami, nauczysz si臋 tego i znacznie wi臋cej. Oczywi艣cie zabierzemy ci臋, prawo Wie偶y zabrania nam odprawienia poszukiwacza. Ale mo偶e to nie tylko nasza decyzja...?

Moja matka sta艂a zwr贸cona do nas szerokimi plecami, kt贸rymi wstrz膮sn臋艂o dr偶enie p艂aczu - ze smutku czy z ulgi, nie wiedzia艂am - ale przemin臋艂o tak szybko, jak 艣nieg zsuwa si臋 z ga艂臋zi sosny na zamarzni臋t膮 ziemi臋. Podesz艂am do niej, po艂o偶y艂am r臋ce na jej ramionach, przytuli艂am g艂ow臋 do jej ciep艂ej sk贸ry.

- Id藕 - szepn臋艂a gard艂owo. - Po prostu odejd藕. Je艣li Gwiazdy chc膮, 偶eby艣my zn贸w si臋 spotka艂y, u艂o偶膮 艣cie偶k臋 pod twoimi stopami. - Strz膮sn臋艂a moje r臋ce i wysz艂a z izby ci臋偶kim krokiem. Zacz臋艂am pakowa膰 偶ywno艣膰 dla siebie i moich nowych braci - potrzebowali艣my chleba na podr贸偶 na po艂udnie.

Opowie艣膰 o bladej dziewczynie,
ci膮g dalszy

- Nie znudzi艂am ci臋 aby, kochana? - Sigrida poprawi艂a si臋 na 艂awie, sieci b艂yska艂y na jej palcach jak srebrne pier艣cienie. Dawno min臋艂o po艂udnie i chorobliwe 艣wiat艂o p贸艂nocnego lata rozlewa艂o si臋 po nieruchomej wodzie przy nabrze偶u, rzadkie jak mleko.

- O nie - szepn臋艂a 艢nieg, jej bezbarwne usta u艂o偶y艂y si臋 w grymas podobny do u艣miechu. - Nie przestawaj! Widzia艂a艣 Dwana艣cie Wie偶? Spotka艂a艣 papie偶yc臋? Czy by艂a bardzo pi臋kna?

- Nie chce mi si臋 wierzy膰, dziewczyno, 偶e s艂ysz臋 tyle s艂贸w wyrzeczonych przez ciebie w jednym miejscu. Je艣li nie b臋dziesz uwa偶na, po艂膮cz膮 si臋 i sp艂odz膮 dzieci, a wtedy nigdy nie umilkniesz.

艢nieg przez chwil臋 siedzia艂a niczym pora偶ona, potem oderwa艂a oczy od Sigridy, jak przy艂apana na gapieniu si臋 w okno sklepu pe艂ne ciastek, i gor膮czkowo j臋艂a splata膰 sie膰 dr偶膮cymi palcami. Twarz t臋giej kobiety sta艂a si臋 delikatna we wszystkich miejscach, kt贸re by艂y twarde. Szorstkie uczucie wyg艂adzi艂o jej policzki.

- Kochana, nigdy nie by艂am matk膮; nie wiem, jak rozmawia膰 z m艂odym czy starym. Ale nie przestawaj si臋 u艣miecha膰 tylko dlatego, 偶e k艂api臋 dziobem i m贸wi臋 co艣, co nie jest wyr贸wnane na brzegach jak koronkowa serweta. Okrzepnij, a jako艣 si臋 dogadamy.

Milcza艂y przez jaki艣 czas, s艂uchaj膮c poskrzypywania statk贸w ko艂ysz膮cych si臋 w porcie, napr臋偶aj膮cych mokre cumy, kt贸re wi膮za艂y je z nabrze偶em. Mewy skrzecza艂y piskliwymi g艂osami wied藕m, pikuj膮c nad p艂yciznami po t艂uste r贸偶owe ryby. Srebrzyste w艂osy 艢niegu, 艣ciemnia艂e od wilgoci, zwija艂y si臋 na sukni. Wreszcie Sigrida zacz臋艂a m贸wi膰, nie przerywaj膮c ani nie zwalniaj膮c pracy w trakcie opowie艣ci.

- Ruszy艂am do wielkiego miasta daleko na po艂udniu, za bia艂ymi pustkowiami, za poro艣ni臋t膮 krzakami pustyni膮, gdzie nie by艂o wody, i przez doliny, gdzie ros艂y winogrona wielkie jak 艣liwki. Ludzie-psy nigdy nie wydawali si臋 zm臋czeni, a czerwone kaptury chroni艂y ich przed burzami i poparzeniami od s艂o艅ca, podczas gdy ja mia艂am tylko kus膮 sukni臋 i obszarpany stary futrzany p艂aszcz...

Opowie艣膰 tkaczki sieci,
ci膮g dalszy

Szybko zaprzyja藕ni艂am si臋 z trzema bra膰mi - kt贸rzy, jak si臋 okaza艂o, byli dos艂ownie bra膰mi, nie tylko zakonnymi. Cz臋sto rozmawiali o domu i innych cz艂onkach swojego stada, kt贸rzy w pokoju obrabiali pola i nie my艣leli o teologii. Baltazar mia艂 najszybszy j臋zyk, cz臋sto dopowiada艂 nasze zdania, jakby niecierpliwie pragn膮艂 us艂ysze膰 ich koniec. Bart艂omiej by艂 najbardziej pobo偶ny i 偶yczliwy; prowadzi艂 mnie jak ulubione jagni臋, ucz膮c z Ksi臋gi Konaru i Ksi臋gi 艢cierwa (cho膰 nie wyja艣ni艂 znaczenia dziwnego powiedzenia, kt贸re pad艂o przy stole w moim starym domu), ale zach臋ca艂 mnie do wybrania dowolnej wie偶y, gdy staniemy u celu - obieca艂, 偶e wy艂o偶ona przede mn膮 r贸偶norodno艣膰 religii przypomina膰 b臋dzie st贸艂 j臋cz膮cy pod ci臋偶arem potraw. Bags by艂 naszym weso艂kiem - 艂askota艂 mnie i uczy艂 zapas贸w, i 偶artobliwie szczypa艂 z臋bami, gdy nie mia艂am si臋 na baczno艣ci. Nie min臋艂o wiele czasu, a bracia stali si臋 jedynymi gwiazdami na moim ma艂ym niebie.

Trzymali艣my si臋 dr贸g, gdy tylko si臋 wi艂y przed nami, i mieli艣my jedzenie, gdy go nie brakowa艂o - winogrona, jab艂ka, czasami mi臋kki ser z przeje偶d偶aj膮cego wozu, cho膰 oczywi艣cie nie mi臋so. Kynokefaloi zapewnili mnie, 偶e s膮 doskona艂ymi my艣liwymi: maj膮c silne, smuk艂e ludzkie nogi i szcz臋ki, mogli capn膮膰 ptaka w locie, zanim pie艣艅 ucichnie w 艣wiergocz膮cym gardle, ale nigdy tego nie czynili. By艂o strasznie smutno, gdy pewnego wieczora Bags przyni贸s艂 mi chudego zaj膮ca z pustyni, kt贸ra rozpostar艂a si臋 wok贸艂 nas jak zrzucona suknia, haftowana bylic膮 i naszyta zakurzonymi kamykami. Biedne stworzenie pad艂o trupem z gor膮ca; Bags nie chcia艂 marnowa膰 mi臋sa, a ja kona艂am z g艂odu. Wychowa艂am si臋 na lisich szynkach i foczym sadle, pustynia by艂a nieprzyjazna dla moich m艂odych ko艅czyn. Ze 艂zami w 偶贸艂tych oczach Bags po艂o偶y艂 zaj膮ca na moich kolanach i zamkn膮艂 mu 艣lepia, jakby uwa偶a艂 zwierz膮tko za swojego brata.

- 艢mier膰 - szepn膮艂. S艂owa s膮czy艂y si臋 ze 艣ci艣ni臋tego gard艂a jak krew z g艂臋bokiej rany. - Tak cz臋sto wdzieli艣my 艣mier膰 w czasie tego pielgrzymowania, 艣mier膰 pospolit膮 jak p艂aszcze powieszone w sieni. Czterech nas wysz艂o z Wie偶y Chryzantemy i czworo nas powraca, ale nie ci sami! Czy bogowie szydz膮 z nas liczbami, rzucaj膮c je w nasze serca niczym pi艂ki b艂azna? Wiesz, dok膮d dotarli艣my przed wej艣ciem do twojej wioski? Na czym polega艂a nasza misja? Al-a-Nur jest Miastem 艢wiat艂a, o tak, i widok ksi臋偶yca na tuzinie jego wie偶 jest dla mnie jak woda na j臋zyku po latach pragnienia! Ale wiele od nas 偶膮da, wiele wymaga, 偶eby nie zgas艂o 艣wiat艂o p艂on膮ce z艂otem i b艂臋kitem! - Obj膮艂 r臋kami kud艂at膮 g艂ow臋, kszta艂t pyska wypacza艂 jego szloch; strasznie by艂o s艂ucha膰 tej warcz膮cej, prychaj膮cej rozpaczy. - Wci膮偶 czuj臋 zapach krwi, zapach jego krwi na moich r臋kach!

Od艂o偶y艂am zaj膮ca i pr贸bowa艂am go pocieszy膰 - Bagsa, kt贸ry zawsze by艂 weso艂y i sypa艂 jak z r臋kawa takimi 偶artami, 偶e matka wych艂osta艂aby mnie, gdybym je powt贸rzy艂a. Bags, kt贸rego spo艣r贸d trzech kynokefaloi polubi艂am najbardziej, p艂aka艂 w moich ramionach jak osierocone dziecko. Widzia艂am ponure 艣wietliki oczu jego braci l艣ni膮ce par臋 krok贸w dalej, ale nie s膮dzi艂am, by podeszli bli偶ej. Ksi臋ga Konaru powiada: „Rozpacz jest prywatnym sakramentem. Nie dawaj go innym, jakby to by艂 prezent". Nie powinien p艂aka膰 w moich ramionach, ale skoro ju偶 p艂aka艂, bracia nie chcieli go zawstydzi膰, 艣wiadkuj膮c chwili s艂abo艣ci.

Bags spojrza艂 mi w oczy i pogryz艂 艂zy na kawa艂ki.

- Wszystko, co si臋 sta艂o, by艂o konieczno艣ci膮, siostrzyczko, a偶eby Miasto 艢wiat艂a przetrwa艂o. Ale czu艂em w szcz臋kach smak uleg艂ego gard艂a i nie mog臋 powiedzie膰, nie mog臋: Gdy grzeszy si臋 w celu zachowania cnoty, czy jest to grzech? Wybacz, dziewczyno, nie jeste艣 jedn膮 z nas, wi臋c m贸j smutek ci臋 nie splami, nie zostaniesz przeze艅 zbrukana. Pozw贸l, podziel臋 si臋 z tob膮 swoim 偶alem, z tob膮, kt贸ra jeste艣 niewinna wszystkich tych okropno艣ci, wolna od mrocznego ci臋偶aru. Powiem ci, co moi bracia i ja zrobili艣my dla Al-a-Nur, Miasta Namaszczonego. Powiem ci o czwartym, kt贸rego miejsce zaj臋艂a艣...

Opowie艣膰 zab贸jcy

Od Bart艂omieja us艂ysza艂a艣 histori臋 o Ragnhildzie Czarnej, kt贸ra pi臋膰 stuleci temu nazwa艂a si臋 papie偶yc膮 i zosta艂a zabita przez Ghyfran臋 Bezinteresown膮. Znamy t臋 opowie艣膰 lepiej ni偶 inne, gdy偶 jej ci膮g dalszy le偶a艂 przed nami, gdy wyruszyli艣my z Bramy 艁ososia - bramy wzywaj膮cej nas do domu od pierwszych krok贸w w g艂usz臋 i przypominaj膮cej nam o rzece, kt贸ra da艂a nam 偶ycie i do kt贸rej wr贸cimy, gdy nasze pyski wyliniej膮.

Kalifat, obecnie czwarty, zawsze by艂 zazdrosny o nasz膮 autonomi臋 i nienawidzi艂 sp臋kanego skrawka pergaminu z odciskiem kopyta pierwszego kalifa, gwarantuj膮cego nam wolno艣膰 po koniec dni. Bogactwo naszego miasta wyrasta nad sny kwestora, nie musimy p艂aci膰 dziesi臋ciny, nie obowi膮zuje nas prawo poboru, nie jeste艣my zwi膮zani 偶adnym ziemskim prawem. Po 艣mierci Ragnhildy mieli艣my nadziej臋, 偶e czas ingerencji dobieg艂 ko艅ca, 偶e nauczka wry艂a si臋 w krew kalifatu na tyle g艂臋boko, by 偶adne z dzieci naszych dzieci nie musia艂o si臋 ba膰 kolejnej apostazji.

By艂o wryte g艂臋boko, jak si臋 wydawa艂o, przez pi臋膰set lat, lecz nie d艂u偶ej.

Po 艣mierci Ghyfrany Dwunastej - Ghyfrana sta艂a si臋 ulubionym imieniem linii papie偶yc, cho膰 wilk mego serca op艂akuje te utracone z d艂ugiej linii czystookich kap艂anek zwanych Cveti - nasza obecna b艂ogos艂awiona papie偶yc膮, Jaszna M膮dra, zosta艂a zatwierdzona bez wi臋kszych opor贸w i z nale偶nym ceremonia艂em. Wie偶a Papieska l艣ni艂a g艂臋bokimi odcieniami jak zawsze i jej srebro migota艂o jak w dniu, gdy pierwsze gwo藕dzie poczu艂y smak drewna. Sukcesja nie budzi艂a kontrowersji. Ghyfrana wywodzi si臋 z Wie偶y Umar艂ych, kt贸ra da艂a nam wiele powa偶nych, pow艣ci膮gliwych papie偶yc. Nadaj膮 si臋 na ten urz膮d, bo nic tak jak obcowanie z martwymi nie zapewnia r贸wnie wielkiej i dobrej perspektywy. A jednak kalifat wybra艂 to kr贸tkie interregnum, 偶eby wtr膮ci膰 si臋 po raz drugi i pod R贸偶an膮 Kopu艂膮 Szadukiamu zn贸w narodzi艂a si臋 odst臋pczyni jak ciel臋 o czarnym pysku.

Co gorsza, przybra艂a imi臋 swojej poprzedniczki - zn贸w pojawi艂a si臋 Ragnhilda z diademem na czole. Wys艂a艂a ludzi po z艂ote kajdany, kt贸re przykuwa艂y pierwsz膮 fa艂szyw膮 papie偶yc臋 do ziemi pomi臋dzy miastami i zosta艂y tam ku pami臋ci, 偶eby przypomina膰 kalifatowi, i偶 metropolia brudnych bankier贸w nigdy wi臋cej nie zagrozi Al-a-Nur. Powiadano, 偶e nowa Ragnhilda we dnie i w nocy nosi okowy, 偶e zerwane 艂a艅cuchy ko艂ysz膮 si臋 艂agodnie na jej smuk艂ych nadgarstkach, staro偶ytne z艂oto ja艣nieje na tle sk贸ry. Powiadano, 偶e jej w艂osy maj膮 dok艂adnie ten sam odcie艅 co z艂oto, 偶e jej oczy s膮 tak czarne, i偶 wydaj膮 si臋 nie mie膰 藕renic. Powiadano, 偶e nie chcia艂a nazwa膰 si臋 Ragnhilda Drug膮, bo wierzy, i偶 jest odrodzon膮 zamordowan膮 papie偶yc膮. Powiadano, 偶e zawsze nosi ciemnofioletow膮 sukni臋, w kt贸rej pochowano tamte nieszcz臋sne ko艣ci, 偶e przez grobowe 艂achmany w wielu miejscach prze艣wituje sk贸ra - a na tak膮 nieprzyzwoito艣膰 nie pozwoli艂aby sobie 偶adna prawdziwa papie偶yc膮 z Wie偶y.

P贸藕nym wieczorem zesz艂ego lata, kiedy b艂臋kit nieba by艂 g艂臋bszy ni偶 morze, moi bracia i ja zostali艣my wezwani z okrytej kwieciem Wie偶y Chryzantemy na audiencj臋 do Jaszny. Poszli艣my, ja i moi trzej bracia bo Barnaba by艂 z nami. Mia艂 futro idealnie czarne, bez 艂at br膮zu, kt贸re Bart艂omiej odziedziczy艂 po naszej matce o mocnych biodrach. By艂 z nas najm艂odszy i najsilniejszy.

Stan臋li艣my przed Jaszn膮 i wys艂uchali艣my jej 艣piewnego g艂osu. Obecno艣膰 papie偶ycy w prostych szarych szatach i skromnym diademie przep臋dzi艂a obraz zjawy-papie偶ycy z naszych zatroskanych serc. Nasza matka Jaszna nie jest m艂oda; ma ciemnobr膮zow膮 sk贸r臋 pomarszczon膮 i pomi臋t膮 jak ukochana ksi膮偶ka. Kiedy wyci膮gn臋艂a r臋k臋, 偶eby dotkn膮膰 naszych nabo偶nie pochylonych g艂贸w, jej d艂o艅 by艂a ciep艂a i sucha jak pustynny kamie艅 po zmroku.

- Moi synowie, wys艂uchajcie mnie dobrze, albowiem nasze miasto zn贸w jest zagro偶one. Nie jestem Ghyfran膮... - zm臋czony u艣miech wygi膮艂 k膮ciki jej ust w rogi sierpa ksi臋偶yca - nie jestem nawet Cveti. Nie mam w swoim ciele niczego, co mog艂abym da膰 Al-a-Nur. Jestem staruch膮, pogodzi艂am si臋 z tym. Nie mog臋 poprowadzi膰 armii przeciwko Szadukiamowi, a nawet gdybym mog艂a ruszy膰 na jej czele, obawiam si臋, 偶e wskutek d艂ugiego 偶ycia w pokoju Draghi nie s膮 tacy jak dawniej. 膯wicz膮, modl膮 si臋 i nic nie wiedz膮 o prawdziwej wojnie. Nie, tym razem nie mo偶emy zmia偶d偶y膰 fa艂szywej papie偶ycy samym ci臋偶arem naszych Wie偶. Czas na dzia艂anie ukradkowe i przebieg艂e, a w tym jestem wprawna. Wybra艂am was, poniewa偶 b臋dziecie poza wszelkim podejrzeniem; Szkar艂atne Kaptury od zawsze zabraniaj膮 przemocy i nikomu nie przyjdzie na my艣l kwestionowa膰 cicho艣膰 waszego ducha. A jednak musz臋 was prosi膰 o z艂amanie przysi膮g, jak ongi艣 uczyni艂a niepokalana Cveti w wiernej s艂u偶bie Dwunastu Wie偶om. Odsy艂am was od rzeki i znajomych w贸d, odsy艂am was od chryzantemy o szesnastu p艂atkach. Musicie p贸j艣膰 na wsch贸d i zabi膰 Czarn膮 Papie偶yc臋.

Och, siostro, chcia艂bym ci powiedzie膰, 偶e byli艣my wstrz膮艣ni臋ci, 偶e zgodzili艣my si臋 tylko z obowi膮zku - ale prawda jest taka, 偶e s艂owo „zabi膰" mia艂o niewielkie znaczenie dla nas, kt贸rzy dorastali艣my w cyklach otwierania si臋 i zamykania kwiat贸w, kt贸rzy nigdy nie jedli艣my mi臋sa zwierz膮t ani nie uderzyli艣my w gniewie innego stworzenia. Zgodzili艣my si臋, bo prosi艂a nas Jaszna; zgodzili艣my si臋, bo to ona powiedzia艂a, 偶e zbrodnia b臋dzie nam wybaczona; zgodzili艣my si臋, bo chcieli艣my nosi膰 wyszyte na piersi 艣wi臋te tajemne imi臋 Cveti, bo chcieli艣my by膰 zbawcami naszego miasta, najg艂臋bszego serca naszych serc. Nie my艣leli艣my o Ragnhildzie i o zadaniu. Zaprzysi臋gli艣my si臋 ch臋tnie i uca艂owali艣my pomarszczon膮 r臋k臋, kt贸ra tak s艂odko pachnia艂a drewnem sanda艂owym i szeleszcz膮cymi zwojami. Nie by艂o w nas cienia winy, gdy odeszli艣my, s艂ysz膮c sopranowe echa zamykaj膮cej si臋 za nami Bramy 艁ososia.

Z Al-a-Nur do Szadukiamu nie jest tak daleko, jak sobie wyobra偶ali艣my - gdy spoczywasz w ramionach 艢ni膮cego Miasta, odnosisz wra偶enie, 偶e wszystko za jego murami nale偶y do innego 艣wiata, 偶e nie mo偶na tam dotrze膰, stawiaj膮c po prostu jedn膮 stop臋 przed drug膮.

Ziemie rozci膮gaj膮ce si臋 pomi臋dzy miastami s膮 wielce przyjazne.

Jak偶e 偶artowali艣my, skacz膮c po 偶yznych polach! Jak opychali艣my si臋 poziomkami i pomara艅czami, kt贸re b艂yska艂y niczym p艂omyki w porannej mgle! Barnaba szczeg贸lnie cieszy艂 si臋 otwart膮 przestrzeni膮, hasaj膮c przed nami na chy偶ych p艂askich stopach.

- Chod藕cie! - wo艂a艂. - Nie ma powodu nie cieszy膰 si臋 po drodze, je艣li nawet czekaj膮ce nas zadanie jest straszne i ponure. Konar m贸wi: „Nie zwa偶aj na ciemno艣膰 przed, za i obok; mieszkaj zawsze w 艣wietle otwartego serca". A jagody s膮 takie s艂odkie o pierwszym brzasku w drodze!

Bart艂omiej by艂 taki jak zawsze, niespokojnie popatrywa艂 w gwiazdy. Baltazar da艂 si臋 Barnabie rozweseli膰; obaj bawili si臋 i mocowali przy nocnych ogniskach.

Jak serdecznie przyj臋to nas w c臋tkowanych s艂o艅cem murach Szadukiamu! Jak jasno l艣ni艂y diamentowe iglice na tle wielkiej wiklinowej kopu艂y, kt贸ra rozpina si臋 nad miastem - jej g艂adk膮 powierzchni臋 pokrywa 偶ywa, gruba koronka r贸偶, nieprzyzwoicie czerwona, usiana najdelikatniejszym r贸偶em i biel膮. Stra偶 wpu艣ci艂a nas bez pytania, a nasza pro艣ba o spotkanie z papie偶yc膮 (strasznie trudno by艂o odgryza膰 pierwszy cz艂on tytu艂u, do kt贸rego przywykli艣my, i nie zwa膰 jej czarn膮, fa艂szyw膮 albo apostatk膮 ale p臋dzili艣my s艂owa jak owce w nale偶nym porz膮dku) zosta艂a spe艂niona z wielk膮 uprzejmo艣ci膮. Oczywi艣cie, zapewnili z promiennym obliczem. Papie偶yca przytula do piersi wszystkich swoich syn贸w i c贸rki. Pragnie zjednoczy膰 rodzin臋 pod R贸偶an膮 Kopu艂膮 i za偶egna膰 wszelkie konflikty, powiedzieli. Jej jedyn膮 trosk膮 jest dobro ich duszy. Uk艂onili si臋 i odst膮pili, bij膮c pok艂ony.

Jak 艂atwo by艂o jej nienawidzi膰, siostrzyczko.

Musieli艣my przemyci膰 bro艅 do jej sklepionej sali; sztylety nosili艣my na widoku, ostre z臋by naszego 艂owieckiego dziedzictwa, nieznaj膮ce smaku mi臋sa, tylko mi膮偶sz jab艂ek i brzoskwi艅. Zdawa艂o si臋, 偶e ledwie po chwili hasania przez sady byli艣my u celu, w jej prywatnej komnacie, kl臋cz膮c przed dziwnym tronem, na poz贸r zrobionym z tych samych r贸偶, kt贸re pokrywa艂y kopu艂臋 miasta, ale 偶ywych, wij膮cych si臋 wok贸艂 jej cia艂a z lubie偶n膮 poufa艂o艣ci膮.

Jej twarz przys艂ania艂y w艂osy, gdy ukl臋kli艣my - nie powita艂a nas ani nie kaza艂a nam powsta膰 - d艂ugie, bia艂o-z艂ote w艂osy spadaj膮ce na policzki jak welon zakonnicy. Na r臋kach mia艂a z艂ote kajdany, 艂a艅cuchy leniwie muska艂y jej nagie kolana; jasna sk贸ra pob艂yskiwa艂a w dziurach s艂awetnej fioletowej szaty, dolny skraj prawej piersi by艂 nagi, fragmenty bioder i brzucha wyziera艂y z艂owrogo spod staro偶ytnej tkaniny.

Zastanawiam si臋, siostro, czy by艂o 艂atwiej, bo wygl膮da艂a dok艂adnie jak upi贸r, przed kt贸rym nas ostrzegano. A gdyby pojawi艂a si臋 bez tego znanego z pog艂osek stroju, czy wzruszy艂oby nas jej pi臋kno, czy mogliby艣my si臋 waha膰? Ale by艂a wiernym obrazem siebie, jednoznacznym i czystym.

- Witajcie w domu, b艂膮dz膮cy synowie - rzek艂a g艂osem g艂臋bokim i lepkim jak wielopi臋trowy plaster miodu. Nie podnios艂a g艂owy. - Dom zawsze staje si臋 mocniejszy, gdy wszystkie jego dzieci wracaj膮 do ogniska. Wasz powr贸t mnie rozgrzewa.

- Jeste艣my zaszczyceni, matko. - Barnaba wycedzi艂 uprzejme s艂owa, kt贸re z pewno艣ci膮 zostawi艂y gorzki smak wapna w jego ustach. - Jaszna przysy艂a nas z pos艂aniem pokoju...

Nagle unios艂a oczy, ich czarne 艣wiat艂o trysn臋艂o niczym skry ze staro偶ytnego kowad艂a.

- Jaszna przysy艂a was, 偶eby艣cie mnie zabili, uwolnili swoje morowe miasto od niewygodnej kobiety. Je艣li moi s艂udzy s膮 g艂upcami i 艂udz膮 si臋, 偶e Al-a-Nur nas zaakceptuje, nie pope艂nijcie b艂臋du, spodziewaj膮c si臋, 偶e podzielam ich z艂udzenia. Jestem Ragnhilda, ju偶 kiedy艣 czu艂am nacisk r臋ki Al-a-Nur.

Wymienili艣my nerwowe spojrzenia, Bart艂omiej obliza艂 ciemn膮 szcz臋k臋. Je艣li naprawd臋 by艂a do艣膰 szalona, by wierzy膰, 偶e jest odrodzon膮 martw膮 odst臋pczyni膮, mo偶e 艣mier膰 b臋dzie dla niej mi艂osierdziem. Spr贸bowa艂em wysondowa膰 g艂臋bi臋 jej uroje艅, mrucz膮c:

- Wiem, 偶e twoja poprzedniczka po wojnie ucierpia艂a srodze...

- Nie, m贸j synu. Nie ona. Ja. Ja le偶a艂am na ska艂ach i s艂o艅ce k膮sa艂o moje cia艂o. B艂aga艂am o 偶ycie bezu偶ytecznym kikutem j臋zyka. Patrzy艂am, jak wasza najdro偶sza Cveti zamyka moje odci臋te piersi w srebrnej szkatule. S艂ucha艂am 偶o艂nierzy s艂awi膮cych jej fa艂szywe imi臋 - Ghyfrana! Ghyfrana! Dziwka, kt贸ra zdradzi艂a swego boga dla w艂adzy. Mam nowe cia艂o, ale jestem Ragnhild膮, pierwsz膮 tego imienia, i jestem zaraz膮, kt贸ra przepali szpik Namaszczonego Miasta. T艂umy zwr贸c膮 si臋 na wsch贸d ku Szadukiamowi, by spojrze膰 w twarze bog贸w; w zdumieniu i trwodze uk艂oni膮 si臋 przed R贸偶an膮 Kopu艂膮. Ruiny waszych zepsutych wie偶 stan膮 si臋 osobliwo艣ci膮, gdzie rodzice b臋d膮 przyprowadza膰 dzieci, 偶eby pos艂ucha艂y opowie艣ci o zgrai gnu艣nych, nikomu niepotrzebnych bliskowzrocznych mnich贸w i o tym, jak moja oczyszczaj膮ca zemsta rzuci艂a ich na kolana. Nie spowolni膮 mnie nawet wasze kluchowate, wyko艣lawione cia艂a chrz臋szcz膮ce pod moimi nogami. Jaszna jest zniedo艂臋偶nia艂膮, 艣lini膮c膮 si臋 s艂u偶ebn膮 dziewk膮, a jej salonowe pieski s膮 dla mnie niczym.

- Musisz wiedzie膰 - zacz膮艂 Bart艂omiej powoli - 偶e oczyszczaj膮ca zemsta nie nale偶y do ciebie, tylko do kalifa. Wykorzystuje ci臋, 偶eby zagarn膮膰 dla siebie bogactwa naszego miasta. Jak my艣lisz, dlaczego ulokowa艂 ci臋 tak blisko skarbca? Czy Szadukiam kiedykolwiek zbudowa艂 co艣 poza skarbcem, talerzem dla kalifa? Je艣li jeste艣 prawdziw膮 Ragnhild膮, je艣li masz tak膮 moc, musisz wiedzie膰, 偶e wina le偶y po stronie kalifatu i jego - chciwo艣ci - dlaczego nie wypu艣cisz swojej nienawi艣ci na tego, kto prowadzi ci臋 jak cielaka do rze藕ni? Jakie przest臋pstwo pope艂ni艂o Al-a-Nur? Wszak 偶yjemy w pokoju i dostatku, szczerze czcimy naszych bog贸w, zbudowali艣my pi臋kno w ja艂owym 艣wiecie. A jednak kalif wykorzysta艂 ci臋 jak malowan膮 dziwk臋, oblekaj膮c w ubranie trupa i si臋gaj膮c twoj膮 r臋k膮 po gar艣cie nuryjskiego z艂ota.

- Kalif jest psem li偶膮cym si臋 pod ogonem - warkn臋艂a. - Za pierwszym razem by艂am g艂upia, gdy szepta艂 mi do ucha, 偶e mog臋 by膰 艣wi臋ta, 偶e mog臋 my膰 sk贸r臋 sproszkowanymi szafirami; ca艂owa艂 mnie po szyi i obiecywa艂, 偶e uczyni mnie Kr贸low膮 Nieba. Tym razem przysz艂am do Szadukiamu, prowadz膮c go na jedwabnej smyczy...

Opowie艣膰 Czarnej Papie偶ycy

Zosta艂am kochank膮 kalifa w szesnastym roku 偶ycia - gdy pierwszy raz by艂am Ragnhild膮 i kocha艂am pierwszego kalifa. Posz艂am do niego z rado艣ci膮. Mia艂 ciemne oko i smag艂膮 nog臋, i pachnia艂 korzeniami, kt贸rych nazw nie umia艂abym odgadn膮膰. Uwielbia艂 moj膮 sk贸r臋, bo siniaki odbijaj膮 si臋 na niej tak 艣licznie, uwielbia艂 moje w艂osy, bo maj膮 barw臋 bogactwa. I pewnego wieczora, kiedy wojna z Po艂udniowymi Kr贸lestwami wznieca艂a na pustyni metaliczn膮 kakofoni臋 艣mierci, poca艂owa艂 pieprzyk na mojej 艂ydce i zapyta艂, czy chc臋 zosta膰 bogiem.

By艂am g艂upia. Wszystko, co dawa艂 mi kalif, bra艂am z dr偶eniem wdzi臋czno艣ci i uwielbienia. On pog艂adzi艂 moje usta i powiedzia艂, 偶e potrzebuje z艂ota Al-a-Nur, 偶eby kontynuowa膰 wojn臋, i 偶e sukcesja jest niepewna. Zarzuci艂 na moje ramiona futrzany p艂aszcz, przyozdobi艂 mi r臋ce l艣ni膮cym br膮zem i w艂o偶y艂 diadem na g艂ow臋. Obieca艂 mi miasto - mnie, kt贸ra w dzieci艅stwie pasa艂am kozy na 偶a艂osnym sp艂achetku ziemi poro艣ni臋tym suchymi krzakami! Obieca艂 mi diamentowe iglice Szadukiamu, je艣li obwo艂am si臋 papie偶yc膮 i przejm臋 na w艂asno艣膰 艣wi臋to艣膰 艢ni膮cego Miasta.

Nie zna艂am si臋 na polityce, ale wysoko ceni艂am ka偶dy obfity posi艂ek i mi臋kkie suknie. Zaniesiono mnie w lektyce do mojego nowego domu i setki kastrat贸w wy艣piewywa艂y moje imi臋, gdy wesz艂am pod Kopu艂臋 R贸偶, w r贸偶owy i p艂omieni艣cie czerwony blask s艂o艅ca przesianego przez p艂atki. Co takiego mog艂o mie膰 Al-a-Nur w por贸wnaniu z pi臋knem, jakie ujrza艂am tego pierwszego dnia? Zosta艂am zamkni臋ta w domu wspanialszym ni偶 pa艂ac i z艂o偶y艂am 艣luby, oszo艂omiona s艂odkim czarnym winem. Stawia艂am sw贸j znak na listach rekwizycyjnych, werbunkowych i podatkowych, kt贸rymi mieli si臋 zaj膮膰 ludzie kalifa w Al-a-Nur - co wiecz贸r bola艂y mnie r臋ce. Nie wiedzia艂am nic o mie艣cie, kt贸rego bogactwa rozdziela艂am, ani czy 偶膮dania zosta艂y spe艂nione; zna艂am tylko dni pe艂ne szelestu papieru i noce, kiedy kalif wraca艂 ze stolicy i wciska艂 twarz w moj膮 szyj臋.

Do dnia, gdy mi powiedziano, 偶e jest druga papie偶yca, 偶e ponios艂a jak膮艣 wielk膮 ofiar臋 dla Dwunastu Wie偶, cho膰 nawet wtedy wiedzia艂am tylko, 偶e skaza艂a si臋 na pot臋pienie dla kapelusza i miecza. Nazwa艂a mnie odst臋pczyni膮, m贸wili. Nazwa艂a mnie Czarn膮 Papie偶yc膮 i wiod艂a wojska w brudnych nagolenicach do mego pi臋knego nowego domu. P艂aka艂am i b艂aga艂am, 偶eby pozwolono mi zobaczy膰 si臋 z kochankiem, gdy偶 rozpaczliwie pragn臋艂am ukry膰 si臋 przed tym m艣ciwym demonem. Nie wiedzia艂am nic o papiestwie, by艂am tylko dzieckiem stawiaj膮cym znaczki na skrawkach papieru. Co zrobi ze mn膮 ta bestia walcz膮ca o przej臋cie tytu艂u, kt贸ry ja nosi艂am lekko jak skrz膮c膮 si臋 brosz臋 w dzie艅 艣wi臋ta?

Ale kalif znikn膮艂 - podst臋p mu si臋 nie uda艂. Nie zdo艂a艂 zmusi膰 do odwrotu armii nowej Ghyfrany i utrzyma膰 linii na pustyni; porzuci艂 mnie w moim filigranowym pa艂acu ze stosami zignorowanych wezwa艅 do obrony mojej osoby. Nie wierz臋, by kiedykolwiek powa偶nie my艣la艂 o zdobyciu papiestwa - nie by艂 powa偶nym cz艂owiekiem. Mnie traktowa艂 jak zabawk臋, b艂ahostk臋 spisan膮 na straty. Je艣li zdo艂am zachowa膰 tron, to dobrze; je艣li strac臋 - c贸偶, tron kosztowa艂 go mniej ni偶 skromna uczta.

Schowa艂am si臋 w komnacie, chora ze strachu, i ko艂ysa艂am si臋, a偶 w艂osy spad艂y mi na r臋ce. Ka偶de skrzypni臋cie pod艂ogi 艣ciska艂o moje serce i wyrywa艂o krzyki z moich ust. Nie jad艂am, spa艂am z no偶em zaci艣ni臋tym w gar艣ci. Codziennie o 艣wicie roi艂am, 偶e s艂ysz臋 ko艣ciane tr膮by nuryjskiej czeredy, a o zmroku przed moimi oczami widnia艂 niezmienny obraz 艣lini膮cych si臋 twarzy - ka偶dy wiedzia艂, 偶e w Namaszczonym Mie艣cie mieszkaj膮 najdziwniejsze bestie i ich groteskowe wizerunki nawiedza艂y mnie we 艣nie co noc.

Kiedy powiedziano mi, 偶e armia, Draghi Celesti - ledwo mog艂am wym贸wi膰 te s艂owa - stan臋艂a obozem ledwie dzie艅 marszu od bram miasta, przyszed艂 do mnie ch艂opiec. Znalaz艂 mnie dr偶膮c膮 za tronem i pog艂adzi艂 moje w艂osy, jakbym by艂a jego zaginion膮 c贸rk膮, cho膰 przecie偶 sam by艂 dzieckiem, rumianym i rudow艂osym.

- A je艣li ci powiem - szepn膮艂 - 偶e prze偶yjesz?

Patrzy艂am jak ranny jelonek na jego r贸偶owe policzki.

- Chyba nie zamierzasz by膰 moim obro艅c膮? Sam jeste艣 nie wi臋kszy od wyro艣ni臋tego kota! Papie偶yca mnie zabije i wyk膮pie si臋 w mojej krwi. Wiesz, 偶e tak b臋dzie.

Ch艂opiec zmarszczy艂 czo艂o.

- C贸偶, mo偶e „prze偶yjesz" to zwrot stylistyczny. Ale jestem niezupe艂nie tym, na kogo wygl膮dam. Cia艂a, rozumiesz, s膮 tanie jak 偶onkile na targu. Ten ch艂opiec zmar艂 z gor膮czki nie wi臋cej ni偶 tydzie艅 temu - a lubi臋 by膰 dzieckiem. Nazywam si臋 Marsili. Handluj臋 umar艂ymi, pustymi cia艂ami. Formalnie rzecz bior膮c, nie mog臋 uchroni膰 ci臋 przed losem, kt贸ry zdradziecka papie偶yc膮 zgotuje ci swoimi 艣licznymi r臋kami, ale mog臋 zachowa膰 twojego ducha w bezpiecznym miejscu, a偶 obr贸c膮 si臋 ko艂a 艣wiata i b臋dziesz mia艂a szans臋 na zemst臋. Albo, je艣li wolisz, mo偶esz wie艣膰 bezimienne 偶ycie w艣r贸d k贸z. Co mi odpowiesz?

Jego zielone oczy zdawa艂y si臋 wwierca膰 we mnie jak bli藕niacze w臋偶e, kt贸re szukaj膮 ch艂odnej sk贸ry matki.

- Zrobi艂by艣 to dla mnie? - wydysza艂am.

- C贸偶, nie bez zap艂aty, oczywi艣cie! Tu jest Szadukiam, kantor wymiany obwieszony festonami zielska! Czego nie mo偶na tu kupi膰, czego nie mo偶na tu sprzeda膰 za gar艣膰 miedzi i srebra, za d艂o艅 pe艂n膮 b艂臋kitnych kamieni; czego nie mo偶na mie膰, je艣li posiadanie warte jest ceny? Wszelka bosko艣膰 i niegodziwo艣膰 wisz膮 na rzemieniach na naszych targowiskach jak martwe g臋si w zimie, stopy tych niezliczonych pragnie艅 wskazuj膮 ku niebu, omyte krzykami tych, kt贸rzy si臋 targuj膮, krzykami rozpaczy! To miasto zawsze by艂o moim domem, daje mi wszystko, czego potrzebuj臋 codziennie g艂adkolicy m艂odzian umiera z mi艂o艣ci do bogatej dziewczyny albo kona z g艂odu, zgrawszy si臋 do czysta na wy艣cigach biegaczy! A kiedy odchodz膮, ich pi臋kne cia艂a s膮 moje, gotowe do przywdziania jak 艣wie偶o uprasowane koszule. To, o co ci臋 prosz臋, jest drobiazgiem w por贸wnaniu z magi膮, jak膮 mog臋 czyni膰. Nigdy nie by艂o lepszego ode mnie mistrza sztuki umar艂ych.

Ciekawo艣膰 walczy艂a we mnie ze strachem.

- Jak zdoby艂e艣 t臋 moc? Nawet kap艂ani umar艂ych w Al-a-Nur nie znaj膮 takich czar贸w.

Popatrzy艂 na mnie dziwnie, smuk艂膮 r臋k膮 g艂adz膮c zarost, kt贸rego nie posiada艂. Potem zacz膮艂 m贸wi膰, a miasto wok贸艂 nas p艂on臋艂o.

Opowie艣膰 nekromanty

Gdy si臋 urodzi艂em, by艂em nie wi臋kszy ni偶 odci臋ty p艂ugiem kciuk wie艣niaka.

Moja matka nie kry艂a gorzkiego zawodu - oboje z ojcem tak d艂ugo czekali na syna, a ona w ko艅cu powi艂a odmie艅ca. Moi czcigodni rodzice pr贸bowali sprzeda膰 mnie ka偶demu przeje偶d偶aj膮cemu cyrkowi, ale s艂onie si臋 p艂oszy艂y i lwy dostawa艂y dr偶膮czki, gdy stawiano w pobli偶u moj膮 male艅k膮 ko艂ysk臋. Cyganie robili znaki przeciwko z艂emu oku i w nocy k艂adli talizmany na naszym progu, 偶eby si臋 strzec przed diab艂ami. Nie chcia艂y mnie ani wie偶e, ani 艣wi膮tynie - jakim by艂bym duchownym, nie maj膮c nadziei na ud藕wigni臋cie g臋siego pi贸ra? Nie mog艂em uprawia膰 roli, nie mog艂em sprzedawa膰 towar贸w.

M贸j ojciec zacz膮艂 wierzy膰, 偶e jestem nie tylko karze艂kiem, lecz r贸wnie偶 demonem.

Codziennie chodzi艂 na targ i oferowa艂 mnie ka偶demu, kto wysup艂a monet臋 za moje nieszcz臋sne cia艂ko. Matka nie chcia艂a karmi膰 mnie piersi膮. Dawa艂a mi skrawki prze偶utego mi臋sa i kleik n臋dzarza. Sugerowa艂a przechodniom, 偶e mog臋 si臋 przyda膰 do tresowania w臋偶y, do szpiegowania krewnych lub jako egzotyczna przyn臋ta na ryby. C贸偶 wprawdzie by艂em skurczony i niekszta艂tny, ale umys艂 mia艂em jasny i chwytliwy jak kowalskie szczypce, i nauczy艂em si臋 m贸wi膰, zanim sko艅czy艂em trzy dni. Po niespe艂na tygodniu w艂ada艂em r贸wnie偶 dialektem Cygan贸w. Przed up艂ywem miesi膮ca trudno by艂oby znale藕膰 na targu s艂owo, kt贸rego nie rozumia艂em. Ale przyciska艂em j臋zyk do podniebienia i nie pisn膮艂em s艂owa - gdyby matka wiedzia艂a o moich zdolno艣ciach, tylko podnios艂aby cen臋, a ja nie chcia艂em przysporzy膰 jej grosza.

W ko艅cu, gdy mia艂em dwana艣cie tygodni i wcale nie uros艂em, nadarzy艂 si臋 kupiec. By艂 bardzo wysoki i chudy jak kartka papieru. Jego sk贸ra i p艂aszcz mia艂y barw臋 ksi臋偶yca - nie romantycznej luny kochank贸w, ale tego prawdziwego, o kt贸rym szeptali nuryjczycy z Wie偶y S艂o艅ca i Ksi臋偶yca, przychodz膮cy kupowa膰 dziwne przyrz膮dy do szpiegowania nieba, ksi臋偶yca; szarego i dziobatego, pe艂nego tajemnych krater贸w, lodowatych szczyt贸w i spalonych przestrzeni. Oczy nie mia艂y koloru, wyj膮wszy punkciki 藕renic, jak rany po uk艂uciu wrzecionem - reszta by艂a czyst膮, mleczn膮 biel膮. W艂o偶y艂 w d艂o艅 mojej matki trzy sztuki z艂ota, a ona zadr偶a艂a z odrazy, gdy pieni膮dze przechodzi艂y z r臋ki do r臋ki. Odda艂a mnie ch臋tnie, obw膮chuj膮c monety jak t艂usta 艣winia pomyje, kt贸re gospodarz da艂 jej na kolacj臋. Od tej pory by艂em w艂asno艣ci膮 Cz艂owieka Odzianego w Ksi臋偶yc, a moja matka bez w膮tpienia naby艂a w zamian pi臋kn膮 br膮zow膮 krow臋 albo par臋 wo艂贸w.

Cz艂owiek Odziany w Ksi臋偶yc ostro偶nie trzyma艂 mnie w r臋ku, gdy szli艣my przez rynek. D艂o艅 mia艂 ch艂odn膮 i such膮, pachn膮c膮 surow膮 sk贸r膮 i gardeniami. Kiedy dotarli艣my do jego drzwi, spostrzeg艂em, 偶e dom ma barwy jego stroju, jest szary i podziobany, jakby jaki艣 niebia艅ski kartacz trafi艂 prosto w fasad臋. Drzwi by艂y wypalon膮 dziur膮 przys艂oni臋t膮 cerat膮, zza kt贸rej bucha艂y rozmaite wonie, szept lodu i uschni臋tego mi臋sa.

- C贸偶, m艂ody cz艂owieku - powiedzia艂 g艂osem gromkim jak dudnienie g艂azu, kt贸ry stacza si臋 po lunarnym zboczu - wiem, 偶e umiesz m贸wi膰, zaprzesta艅my tej 偶a艂osnej maskarady, w kt贸rej ja udaj臋, 偶e nie znam twojej warto艣ci, a ty udajesz, 偶e nie cieszysz si臋 z uwolnienia od rodziny.

Oboj臋tnie wzruszy艂em ramionami.

- Uwa偶am, 偶e homunkulus w domu nie na wiele si臋 przyda - podj膮艂. - Sam utrzymuj臋 izby we wzgl臋dnej czysto艣ci i nie mam k艂opotliwych krewnych, kt贸rych musia艂bym szpiegowa膰, 偶eby nie uciekli z moim maj膮tkiem. Ale twoja postura jest cenna - to nowo艣膰, nigdy dot膮d nie widzia艂em czego艣 podobnego. Moj膮 specjalno艣ci膮 s膮 cia艂a. Jak ci si臋 podoba my艣l o pozbyciu si臋 swego?

Spojrza艂em na swoje r臋ce, nie wi臋ksze ni偶 偶o艂臋dzie, na drobne st贸pki, na male艅kie cia艂o, kt贸re nigdy nie mog艂oby chodzi膰 po ulicy bez ryzyka, 偶e nie zostanie po艂kni臋te przez przelatuj膮cego wr贸bla.

- To niemo偶liwe, panie, cho膰 bardzo tego pragn臋.

Po raz pierwszy Cz艂owiek Odziany w Ksi臋偶yc u艣miechn膮艂 si臋 i jego twarz p臋k艂a jak roz艂upany owoc granatu.

- Przeciwnie, m贸j male艅ki przyjacielu. I zwij mnie ojcem. My艣l臋, 偶e tak b臋dzie najlepiej, zwa偶ywszy na okoliczno艣ci, nieprawda偶?

Zn贸w wzi膮艂 mnie w ch艂odn膮, bezbarwn膮 d艂o艅; razem weszli艣my przez grube drzwi i w d贸艂 po d艂ugich spiralnych schodach, kt贸re zawraca艂y i zakr臋ca艂y, wi臋c wchodzenie wydawa艂o si臋 zarazem schodzeniem. Nie umiem powiedzie膰, dok膮d doszli艣my, wiem tylko, 偶e 艣ciany zrobi艂y si臋 skaliste i wilgotne, i mia艂em wra偶enie, 偶e jeste艣my g艂臋boko pod ziemi膮. Wreszcie stan臋li艣my w komorze pe艂nej ludzi wszelkich kszta艂t贸w, p艂ci i koloru. Oczy mieli spokojnie zamkni臋te. Opierali si臋 o 艣ciany jak zrolowane dywany, jasnow艂ose dziewcz臋 obok siwego dziadka i dziecka o delikatnej sk贸rze. I w艣r贸d ludzkich pi臋kno艣ci znajdowa艂y si臋 dziwne stworzenia: bazyliszki, leukrotty i jednonogi z jedn膮 wielk膮, ko艣law膮 stop膮 stercz膮c膮 niezgrabnie w lodowatym powietrzu - bo by艂o tu zimno jak w palenisku czarownicy i szron skrzy艂 si臋 na suficie.

Cz艂owiek Odziany w Ksi臋偶yc szerokim gestem wskaza艂 sw膮 kolekcj臋.

- Wybieraj! Jest tu reprezentowana ka偶da mo偶liwa kombinacja cech. Chcesz mie膰 piersi czy brod臋? Chcesz mie膰 ciemn膮 sk贸r臋 wschodniego ksi膮偶膮tka? Chcesz mie膰 szczup艂e ramiona dziecka? Wystarczy, 偶e oddasz t臋 ma艂膮 偶a艂osn膮 pow艂ok臋, a ja odziej臋 ci臋 w now膮, uszyt膮 na miar臋 jak gorset oblubienicy! Dla mnie trud to nie wi臋kszy ni偶 przestawienie lampy z jednego sto艂u na drugi. Musimy tylko ci臋 zabi膰, zgasi膰 tw贸j ma艂y oddech, a wszystko b臋dzie dobrze. Powiem ci, jak to si臋 robi...

Opowie艣膰 Cz艂owieka
Odzianego w Ksi臋偶yc

M贸j lud zawsze mia艂 w艂adz臋 nad cia艂ami ludzi. Narodzili艣my si臋, gdy pierwsze promienie Matki Ksi臋偶yc zal艣ni艂y na licu pierwszego oceanu i z w贸d pierwotnych powsta艂o plemi臋 Yi. Ssali艣my brzeg tarczy matki, kt贸ra w owych czasach styka艂a si臋 z morzem, ze wzburzonymi s艂onymi falami.

Ksi臋偶yc nauczy艂a nas, jak umiera膰. Musieli艣my opanowa膰 t臋 sztuk臋 na pami臋膰 i 膰wiczy膰, a rzecz to dla nas nie艂atwa. Inni, dzieci s艂o艅ca, mr膮 w zgodzie z natur膮 i robi膮 to z wdzi臋kiem; dla nas zgon przypomina rozwi膮zywanie trudnego r贸wnania bez pi贸ra czy papieru.

Matka Ksi臋偶yc nauczy艂a nas, 偶e mamy prawo zabiera膰 cia艂a umar艂ych my nale偶eli艣my do niej, pani nocy, a zimno i zmarli nale偶eli do nas. By艂 to jej dar, rozumiesz, 偶eby艣my mogli pozna膰 smak ka偶dego rodzaju 偶ywota, od najpodlejszego po najbardziej wys艂awiane. W pierwszych dniach 艣wiata pokaza艂a nam wszystkie sekrety bezkrwistego cia艂a. Pokaza艂a nam, 偶e mo偶emy przep艂ywa膰 przez nie jak ryba przez raf臋 korali; 艣mier膰 robi dla nas miejsce. Ale nie mo偶na p艂ywa膰 w morzu, kt贸re 偶yje - p艂ywak i woda musz膮 by膰 jednako martwi. Dlatego, chc膮c przechodzi膰 z cia艂a do cia艂a, musieli艣my nauczy膰 si臋 umiera膰.

Pierwszym z nas si臋 nie powiod艂o - schodzili pod fale i oddychali z 艂atwo艣ci膮, instynktownie. Wchodzili w ogie艅 i tylko si臋 roz偶arzali. Rzucali si臋 z urwiska, a ich 艂opatki rozk艂ada艂y si臋 w skrzyd艂a niczym origami. Otwierali 偶y艂y ko艣cianymi no偶ami i stwierdzali, 偶e z braku krwi staj膮 si臋 tylko l偶ejsi i przejrzy艣ci jak diamenty. Zacz臋li艣my rozpacza膰. Dzieci s艂o艅ca mia艂y wyj膮tkowy talent. Mar艂y wok贸艂 nas bez trudu, jak stokrotki na wietrze.

Ja pierwszy odkry艂em spos贸b. Siedzia艂em pod Ksi臋偶ycem z ustami na jej lodowatych palcach, dumaj膮c nad problemem. Przysz艂o mi na my艣l, 偶e jeste艣my ras膮 samob贸jc贸w - biczowali艣my tylko nasze cia艂a, zdejmowali艣my w艂asn膮 sk贸r臋 jak ubranie. Je艣li zamiast tego pomo偶emy jeden drugiemu umrze膰, je艣li uczynimy ze 艣mierci sakrament, wtedy mo偶e si臋 uda.

Poszed艂em do jednej z si贸str i ukl膮k艂em przed ni膮, b艂agaj膮c, 偶eby mnie udusi艂a, wyj臋艂a moje oczy i spali艂a serce w glinianym piecu. Moja teoria wylewa艂a si臋 ze mnie jak strumie艅 sp艂ywaj膮cy z g贸ry, tak ch臋tny by艂em sta膰 si臋 pierwszym z mego ludu, kt贸ry opanuje sztuk臋 umierania. Ona, te偶 ch臋tna i ciekawa, po艂o偶y艂a na moim gardle smuk艂e, niebiesko-bia艂e palce i 艣ciska艂a, a偶 leg艂em u jej st贸p bezw艂adnie jak wyrzucony koc.

By艂o to pierwsze morderstwo pope艂nione w艣r贸d Yi. 艢wi臋towali艣my przez siedem dni i nocy; srebrne lampiony ko艂ysa艂y si臋 w takt s艂odkich melodii granych na fletach z chalcedonu. Nasz usiany gwiazdami 艣wiat nagle sta艂 si臋 kakofoni膮 艣mierci, gdy wyskakiwali艣my z cia艂, wnikaj膮c w jasne pow艂oki dzieci s艂o艅ca. Oczywi艣cie, kiedy umarli艣my po raz pierwszy, stracili艣my niezniszczalne ksi臋偶ycowe cia艂a, przys艂uguj膮ce nam z prawa urodzenia. Ale stwierdzili艣my, 偶e im d艂u偶ej przebywamy w naszych nowych cia艂ach, tym bardziej upodobniaj膮 si臋 one do dawnych; kolor wycieka艂 z oczu, sk贸ra blad艂a jak kratery bez cienia. Po paru latach sp臋dzonych w ciele d贸jki wygl膮dali艣my prawie jak dawniej, Dzieci s艂o艅ca i ludzie, i potwory, by艂y przera偶one t膮 moc膮. Nie umiem powiedzie膰 dlaczego - przecie偶 opuszcza艂y cia艂a, traci艂y do nich prawo, a Ksi臋偶yc przyzna艂a je nam moc膮 s艂usznego prawa najmu. Oni jednak odwr贸cili si臋 od nas ze zgroz膮 i zmusili nas do noszenia szarych, dziobatych p艂aszczy, 偶eby mogli nas odr贸偶ni膰 od swoich umi艂owanych zmar艂ych, zanim przemienimy ich cia艂a z powrotem we w艂asne. Raz pojmali ch艂opca niedawno zmar艂ego, gdy Yi w nim by艂 s艂aby i nie zna艂 nowych mi臋艣ni na tyle, by stawi膰 op贸r dr臋czycielom. Trzymali go w ciemnej studni, z dala od oczu Matki Ksi臋偶yc, i torturowali wrz膮cym olejem, narz臋dziami do mia偶d偶enia kciuk贸w i podst臋pnymi truciznami, a偶 wyjawi艂 im cz臋艣膰 naszych sekret贸w - cho膰 oczywi艣cie nie metod臋 przenoszenia si臋 w zimne cia艂o. Oprawcy poszli do Al-a-Nur i wylali fundamenty Wie偶y Umar艂ych, gdzie praktykuj膮 okaleczon膮 form臋 naszej sztuki.

W trakcie naszego ekstatycznego ta艅ca z trupa do trupa Ksi臋偶yc zesz艂a do nas, gdy spali艣my, i przem贸wi艂a do muszli ucha ka偶dego Yi. Obieca艂a, 偶e kiedy jeden z nas - tylko jeden - zasmakuje ka偶dego rodzaju 偶ycia, jakie przygotowa艂 dla nas ogr贸d 艣wiata s艂o艅ca, wr贸cimy do niej i zamieszkamy w morzu 艣wiat艂a, ko艂ysani na zawsze w jej mlecznych ramionach.

Tak wi臋c skaczemy wysoko, roz艣wietlone gwiazdami palce naszych st贸p muskaj膮 r贸偶ne formy, ludzkie i potworne; szukamy ka偶dego rodzaju pazura i oka, 偶eby kiedy艣 powr贸ci膰 do nocy i pierwotnej blado艣ci Ksi臋偶yca.

Opowie艣膰 nekromanty,
ci膮g dalszy

Cz艂owiek Odziany w Ksi臋偶yc spojrza艂 na mnie wybielonymi oczami i u艣miechn膮艂 si臋, rzadkie w艂osy na jego szcz臋ce zadr偶a艂y.

- Jestem wielkim kolekcjonerem, rozumiesz. Przechowuj臋 wszystkie te cia艂a dla moich braci i si贸str, 偶eby mogli mie膰 zapas w pogotowiu, gdy znudz膮 si臋 obecnymi. Yi nap艂ywaj膮 i odp艂ywaj膮 jak rzeka, kt贸ra toczy swe wody pod ksi臋偶ycem - przychodzi stara j臋dza, a wychodzi m艂odzieniec, przychodzi mieszkaniec P贸艂nocy o lodowych w艂osach, a wychodzi po艂udniowiec o cynamonowej sk贸rze. Porzucone cia艂a... c贸偶, wszystkie istoty musz膮 je艣膰 i co dwa tygodnie odbywa si臋 tutaj uczta. Ale ty! Nie widzieli艣my nikogo takiego! Musimy doda膰 twoje cia艂o do naszego skarbca, a w zamian b臋dziesz m贸g艂 wybra膰 nowe.

Pewnie powinienem by膰 zszokowany, lecz mog艂em my艣le膰 tylko o d艂ugich, gibkich ko艅czynach i wzro艣cie, kt贸ry przerasta艂by ojca. Zgodzi艂em si臋 tak ch臋tnie, jakby oferowa艂 mi drewniane ko艂o za par臋 kurczak贸w.

Podnosi艂 mnie do rz臋d贸w twarzy w wielce uprzejmy spos贸b, a ja przygl膮da艂em si臋 wszystkim po kolei. Wreszcie zdecydowa艂em si臋 na m艂odzie艅ca o sk贸rze barwy dojrza艂ej brandy, z brwiami wygi臋tymi w arystokratyczny, pe艂en rozbawienia spos贸b nad oczyma o ciemnych rz臋sach.

- Doskona艂y wyb贸r, m贸j synu! To Marsili, dawno temu by艂 synem su艂tana zar臋czonym z pann膮 nieziemskiego pi臋kna, kt贸ra mia艂a oczy 偶贸艂te jak wilk. Ale w taki czy inny spos贸b rozz艂o艣ci艂 ojca, najpewniej uprawiaj膮c hazard albo si臋 艂ajdacz膮c; m艂odzi ludzie maj膮 sk艂onno艣膰 do takich s艂abostek. Su艂tan w swojej m膮dro艣ci sprzeda艂 mi ch艂opaka i sam po艣lubi艂 dziewczyn臋. S艂ysza艂em, 偶e gdzie艣 na Wschodzie jest ca艂a dynastia wilczookich su艂tan贸w. Daj膮c go tobie, nie poniesiemy straty. Mo偶esz mi wierzy膰, dawno temu poznali艣my tanie do艣wiadczenia zepsutego ksi臋cia. - Podci膮gn膮艂 szare r臋kawy. - Zaczynamy?

Zamruga艂em dwa razy, moje serce 艂omota艂o jak przeci膮偶one miechy.

- Ale... nie mog臋 ci臋 udusi膰, ojcze. Nie mam takiej si艂y.

Jego twarz wykrzywi艂a si臋 w 偶yczliwym u艣miechu.

- Och, nie musz臋 by膰 martwy, nie zamierzam przejmowa膰 twojego cia艂a. Yi stanowi膮 jedni臋. Wyjdzie na to samo, gdy skorzysta z niego inny cz艂onek mojej rasy. Prosty proces i ch艂贸d tego pomieszczenia pozwalaj膮 zachowa膰 cia艂a w nienaruszonym stanie, dop贸ki nie staj膮 si臋 potrzebne. Tylko ty musisz umrze膰. To b臋dzie ma艂a 艣mier膰, obiecuj臋. Poczujesz, jakby za du偶y k臋s chleba utkn膮艂 ci w prze艂yku gdzie艣 pomi臋dzy ustami i brzuchem. Oczywi艣cie, 艂yk wody sp艂uka艂by chleb w d贸艂, gdzie powinien trafi膰, ale doznasz ciekawego uczucia naci膮gania, p臋cznienia. Tak wygl膮da ma艂a 艣mier膰.

Nie wydawa艂o si臋 to zbytnio straszne. Wyci膮gn膮艂em si臋 na ca艂膮 wysoko艣膰 - nie wi臋ksz膮 ni偶 konik polny - i wypr臋偶y艂em ramiona, przyjmuj膮c postaw臋, jak sobie wyobra偶a艂em, dzielnego 偶o艂nierza na wojnie.

- Jestem got贸w, ojcze. Mo偶esz mnie teraz zabi膰.

- Nie wolno zniszczy膰 cia艂a! - 膰wierkn膮艂 rado艣nie i zacisn膮艂 wielk膮 lepk膮 r臋k臋 na moim nosie i ustach. Trzyma艂 j膮, rozsiewaj膮c膮 md艂y zapach gardenii, gdy szamota艂em si臋 i ssa艂em sk贸r臋, szukaj膮c powietrza. Wreszcie zwiotcza艂em i osun膮艂em si臋 na jego kciuk.

Mia艂 racj臋, to by艂o jak zad艂awienie si臋 chlebem. Najpierw trwoga i panika, potem ciekawe naci膮ganie, potem ulga, jakby chleb ze艣lizn膮艂 si臋 do brzucha. Nie unosi艂em si臋 nad cia艂em, jak niekt贸rzy powiadaj膮 - sta艂em obok, bardzo spokojny, jakbym po prostu si臋 podwoi艂. Patrzy艂em, jak Cz艂owiek Odziany w Ksi臋偶yc omywa moje cia艂o strug膮 dziwnej, kleistej cieczy o barwie kosztownego tuszu. Potem wyci膮gn膮艂 z szereg贸w obwis艂膮 form臋 Marsilego, nama艣ci艂 jego czo艂o pi偶mowym olejem. Na koniec wsun膮艂 pod艂u偶ny bia艂y kamyk w usta trupa i szepn膮艂 par臋 s艂贸w, kt贸rych nie mog艂em us艂ysze膰.

By艂o tak, jakbym mrugn膮艂, i kiedy znowu otworzy艂em oczy, by艂y to oczy Marsilego. Kiedy wypr臋偶y艂em r臋ce, by艂y to r臋ce Marsilego. Kiedy przem贸wi艂em, by艂 to s艂odki jak wino z miodem g艂os Marsilego, latami szkolony przez guwerner贸w. Kamie艅 znikn膮艂 z moich ust.

- Jestem... jestem nim! - krzykn膮艂em, patrz膮c prosto w oczy Cz艂owiekowi Odzianemu w Ksi臋偶yc. G艂upio powiedzie膰, ale niemal p艂aka艂em z rado艣ci, gdy dotkn膮艂em palcami ch艂odnego sufitu.

Od tego dnia b艂aga艂em, 偶eby wzi膮艂 mnie na ucznia i nauczy艂 tej magii, bym nigdy nie musia艂 umrze膰 wielk膮 艣mierci膮. Nie widzia艂 sensu, gdy偶 Ksi臋偶yc nie by艂 moj膮 matk膮. Mog艂em tylko sta膰 u st贸p wiod膮cej do niej d艂ugiej drabiny Yi. Ale po jakim艣 czasie ust膮pi艂, wiedziony wsp贸艂czuciem lub ciekawo艣ci膮, a mo偶e jednym i drugim, i rozpocz膮艂em d艂ug膮 edukacj臋. Zawsze powtarza艂, 偶e niewierz膮cy mog膮 przyjmowa膰 ka偶dy sakrament, zwykle nie jest to nic wi臋cej jak jedzenie i picie. Ja mog艂em pi膰 wszystko, co chcia艂em, i nic, co trafia艂o do moich ust, nie mog艂o si臋 sta膰 Ksi臋偶ycem - ale picie jest do艣膰 przyjemne bez obietnic, kt贸re daje wiara. I zawsze by艂em dla niego uprzejmy.

Zachowa艂em imi臋 swojego pierwszego innego cia艂a. Bawi艂o mnie, gdy偶 nie wydawa艂o si臋 ani m臋skie, ani kobiece, a mog艂em przybiera膰 posta膰 obu p艂ci. Nie jestem Yi. Cia艂a nie marszcz膮 si臋 na mnie. Po prostu zmieniam cielesne kostiumy, kiedy mi si臋 znudz膮. Nie do ko艅ca rozumiem, co takiego jest w duchu Yi, 偶e psuje otaczaj膮ce go cia艂o, ale sam nigdy nie zazna艂em takiego rozpadu. By艂em dobrym uczniem, w ko艅cu nawet pomog艂em Cz艂owiekowi Odzianemu w Ksi臋偶yc przej艣膰 do nast臋pnego cia艂a. Ukl膮k艂em ze czci膮, otworzy艂em mu brzuch i przygotowa艂em nast臋pne cia艂o do przej艣cia. Umie艣ci艂em bia艂y kamyk na nowym j臋zyku; by艂em pierwsz膮 twarz膮, kt贸r膮 ujrza艂 nowymi oczyma - by艂y du偶e i liliowe jak pole bzu, oczy wci膮偶 pi臋knej wdowy, kt贸ra zmar艂a z przezi臋bienia.

W tym ciele Cz艂owiek Odziany w Ksi臋偶yc zosta艂 moim kochankiem. Yi w istocie rzeczy nie s膮 m臋偶czyznami ani kobietami, ale spe艂niaj膮 pragnienia cia艂 swoich gospodarzy - a czy by艂a kiedy艣 wdowa, kt贸ra nie chcia艂aby m艂odego ksi臋cia za lubego? Prze偶yli艣my razem wiele lat i nawet gdy cia艂o wdowy poszarza艂o i pokry艂y je dzioby krater贸w, ca艂owa艂em 艂uszcz膮ce si臋, dziobate ko艅czyny, s艂odkie dla mnie, s艂odkie jak zapach suszonych gardenii. 呕yli艣my w ten spos贸b, dop贸ki nie zm臋czyli艣my si臋 sob膮 - bo czy by艂a kiedy艣 wdowa, kt贸ra nie znudzi艂aby si臋 swoim towarzyszem zabaw z mlekiem pod w膮sem? - i wtedy ruszy艂em w 艣wiat.

Wszystkiego tego si臋 nauczy艂em; wszystkiego tego dokona艂em. Gdy opu艣ci艂em jego dom, posiada艂em wiedz臋, do jakiej 偶adna nuryjska badaczka trup贸w nie mog艂a si臋 nawet zbli偶y膰, cho膰by p艂on臋艂a z 偶膮dzy niczym zimowa k艂oda. Kiedy zmarli moi rodzice, przej膮艂em ich cia艂a - ach, jakiej rozpusty zazna艂y te cz艂onki! Zostali ukarani w swojej w艂asnej sk贸rze.

Ale nie jestem Yi. Nie bior臋 cia艂, 偶eby osi膮gn膮膰 jak膮艣 mistyczn膮 jedno艣膰 z mityczn膮 Matk膮 Ksi臋偶yc. Robi臋 to dla przyjemno艣ci i dla zysku, i jest to do艣膰 przyjemne. Nie wi膮偶膮 mnie prawa Yi, nie musz臋 nosi膰 ksi臋偶ycowego p艂aszcza i chodz臋 w艣r贸d ludzi Szadukiamu nieznany i nienapi臋tnowany - i tylko raz czy dwa razy by艂em zbyt niecierpliwy, 偶eby czeka膰 na 艣mier膰 stworzenia.

Nie jestem bowiem Yi; mog臋 bra膰 cia艂a, gdy jeszcze oddychaj膮.

Nie jestem Yi; zawsze b臋d臋 chodzi膰 w takim ciele, jakie sobie wybior臋, i Ksi臋偶yc nigdy mnie nie zabierze.

Opowie艣膰 Czarnej Papie偶ycy,
ci膮g dalszy

- Wi臋c postaw sw贸j drobny znaczek na jednym z tych s艂ynnych pergamin贸w - m贸wi艂 rudow艂osy ch艂opiec. - To prawda, 偶e w艂adza marionetki le偶y tylko w z艂otej piecz臋ci; nikt nie dba, co m贸wisz, ale wszystkich obchodzi, co podpisujesz. Daj mi dost臋p do zabarwionego r贸偶em z艂ota kalifa, daj mi znak otwieraj膮cy drzwi wielkiego skarbca, a ja sprawi臋, 偶e tw贸j duch b臋dzie bezpieczny, dop贸ki nie nadejdzie czas, by艣 mog艂a wr贸ci膰 w ciele zachwycaj膮cym lub zdeformowanym, wybranym wedle 偶yczenia, gdy twoje imi臋 zostanie zapomniane przez wszystkich pr贸cz najbardziej zdziecinnia艂ych bibliotekarzy w 艢ni膮cym Mie艣cie i nikt nigdy nie ruszy na ciebie z wojskami.

- Nie chcesz...? - spojrza艂am w d贸艂, zarumieniona.

- Czego? Twojego pierworodnego? Twoich gibkich ko艅czyn? Nie jestem potworem z opowie艣ci do straszenia dzieci. Niepotrzebne mi 偶ywe cia艂a, a dzieci s膮 kosztowniejsze i bardziej k艂opotliwe ni偶 dwakro膰 od nich wi臋ksze zwierz臋ta. My艣lisz, 偶e jest jaka艣 rozkosz cielesna, jakiej nie zazna艂em? Nie potrzebuj臋 艣mieci po kalifie. Jestem magiem - to zaw贸d jak ka偶dy inny, i jak ka偶dy inny rzemie艣lnik wymagam zap艂aty za swoje us艂ugi. Spr贸bowa艂aby艣 p艂aci膰 za m膮k臋 nienarodzonymi dzie膰mi? Nie s膮dz臋. Nie obra偶aj mnie, jestem nie mniej wprawny ni偶 m艂ynarz, kt贸ry miele ziarno.

- Pokornie skin臋艂am g艂ow膮, a wtedy nekromanta poca艂owa艂 moje dr偶膮ce usta, moje czo艂o, moje w艂osy, m贸j podbr贸dek. Nie w 偶膮dzy jego wargi muska艂y moj膮 twarz; by艂o to dziwne przypiecz臋towanie umowy, gdy gorliwie napisa艂am jego 偶膮danie na zu偶ytym, pomi臋tym kawa艂ku papieru - z jednej strony, 偶eby kupcy-mnisi z Wie偶y Koralowej otworzyli swoje skarbce przed kalifem, a z drugiej, 偶eby skarbce kalifa otwarte zosta艂y dla Marsilego.

- Co mam teraz zrobi膰? Sk膮d mam wiedzie膰, 偶e dotrzymasz obietnicy? - zapyta艂am, przyciskaj膮c 艂okcie do bok贸w.

- B臋dziesz wiedzia艂a, bo przysi膮g艂em, a ty jeste艣 ufna. Mo偶e zechcesz popracowa膰 nad tym, gdy nast臋pnym razem ujrzysz to miasto od 艣rodka. Koniec ko艅c贸w to Szadukiam. Tutaj ufnych co ranka znajduje si臋 w tym czy innym rynsztoku. Nie musisz robi膰 nic wi臋cej, s艂odka Raghildo, ma艂a 艂achmaniarko, daj sobie spok贸j ze wszystkim. - Wyci膮gn膮艂 r臋ce i okr臋ci艂 na palcach pasemko moich w艂os贸w, potem ostrym ruchem nadgarstka wyrwa艂 je z mojej g艂owy. - Czekaj na 艣mier膰. - Z tymi s艂owy wyszed艂 z komnaty, k艂aniaj膮c si臋 z wdzi臋czno艣ci膮.

I umar艂am. Nuryjska papie偶yc膮 zwlok艂a mnie z tronu za ucho, jak niegrzeczne dziecko, i rzuci艂a na kolana przed swoim o艂tarzem. Dziwnym, zakrzywionym srebrnym no偶em wyci臋艂a mi j臋zyk i smak krwi, mi臋sny, metaliczny smak krwi zala艂 moje usta. Krzycza艂am, krzycza艂am - my艣la艂am, 偶e m贸j krzyk nie b臋dzie mia艂 ko艅ca. A ona z namys艂em poruszy艂a no偶em w powietrzu; w osobliwym skupieniu ch艂on臋艂am wzrokiem sierpowaty kszta艂t, r臋koje艣膰, pi臋kny grawerunek. W b贸lu, kt贸ry wybucha艂 we mnie jak p臋kaj膮ce kamienie, n贸偶 sta艂 si臋 ca艂ym moim 艣wiatem. My艣la艂am wtedy, 偶e nast臋pny b臋dzie m贸j nos albo oczy. Nie rozumia艂am jeszcze g艂臋bi fanatyzmu.

Ghyfrana, zbawczyni Al-a-Nur, rozdar艂a moj膮 sukni臋 od szyi po tali臋 i odci臋艂a mi piersi, jakby kroi艂a pieczonego ptaka na kolacj臋. Gdy spad艂y na pod艂og臋 z mdl膮cym, mokrym westchnieniem, pochyli艂a si臋 ku mnie. Jej oddech muska艂 moje ucho.

- Ocali艂am ci臋, biedny, nieszcz臋sny pionku. - Jej oddech muska艂 moje ucho. - Teraz mo偶esz odej艣膰 w ciemno艣膰 jako 艣wi臋ty obojnak i 偶adne drzwi z alabastru czy diamentu nie b臋d膮 przed tob膮 zamkni臋te.

Taka by艂a wasza bohaterska kap艂anka, ta k艂amliwa suka, kt贸ra wypar艂a si臋 swojego boga, 偶eby zabi膰 niewinn膮, a potem z艂ama艂a przysi臋gi urz臋du, wracaj膮c do swej ob艂膮ka艅czej wiary. Czym jest Al-a-Nur, je艣li nie sypialni膮, gdzie mo偶ecie rozkoszowa膰 si臋 k艂amstwami i 艣wi臋tokradztwem, wmawiaj膮c sobie, 偶e s膮 to cnoty?

Przywi膮zali mnie na mokrym, trawiastym wzg贸rzu, naciskaj膮cym na moje plecy jak ko艣ci ksi臋偶yca, i 偶o艂nierze ko艂ysali 艂a艅cuchami przed moj膮 twarz膮, szydz膮c ze mnie - to jedyne z艂oto, powiadali, jakie dostan臋 z Al-a-Nur.

Reszta jest prosta, by nie rzec banalna. S艂o艅ce wzi臋艂o moje cia艂o w ramiona, a ksi臋偶yc wybieli艂 moje ko艣ci na proch. Spad艂am w jak膮艣 g艂臋bok膮 studni臋 snu - nie pami臋tam nic od ostatniego tchnienia do chwili, gdy si臋 przebudzi艂am, omyta szarym 艣wiat艂em. Nekromanta Marsili uwi臋zi艂 mnie bezcielesn膮 w jakim艣 dziwnym szklanym flakonie, sk膮d mog艂am go obserwowa膰, gdy lata ulatywa艂y jak kawki - czasami by艂 kobiet膮, czasami m臋偶czyzn膮, czasami dzieckiem jak wtedy, kiedy do mnie przyszed艂. Ale nauczy艂am si臋 rozpoznawa膰 go w ka偶dym ciele po zwracanym ku g贸rze oku, po okrutnie wykrzywionych ustach, po ruchach r膮k. Nauczy艂am si臋 tego i wi臋cej. Nekromanta robi艂 wiele strasznych rzeczy w swojej pracowni, a ja uczy艂am si臋 od niego ca艂ej magii, kt贸rej on uczy艂 si臋 od swoich cia艂. Ostatecznie tylko jego widzia艂am przez wszystkie te lata. Nie mia艂am nic do roboty, wi臋c sta艂am si臋 adeptem, 艣ledzi艂am ka偶de jego westchnienie i gest.

A jednak czeka艂, czeka艂 bardzo d艂ugo. My艣la艂am, 偶e zapomnia艂 o mnie, 偶e b臋d臋 na zawsze tkwi膰 w butelce jak nagryzmolony list. Ale pewnej nocy, gdy niemal nie pami臋ta艂am, jak to jest mie膰 w艂asne cia艂o, podni贸s艂 m贸j flakonik i zani贸s艂 do d艂ugiego sto艂u, na kt贸rym le偶a艂y sztywne, nieruchome z艂otow艂ose zw艂oki.

- Jeste艣 ju偶 tylko legend膮, Ragnhildo. Mo偶esz 偶y膰 bezpiecznie. 艢wiat pami臋ta ci臋 tylko jako ducha w szafie, martw膮 niewiast臋 na trawiastym wzg贸rzu. - Wskaza艂 szkliste oczy zw艂ok na stole z s臋katego wi膮zu. - Dotrzyma艂em s艂owa, jak ka偶dy kupiec. Ona kocha艂a m艂odzie艅ca, kt贸rego nie akceptowali jej rodzice, i zag艂odzi艂a si臋 na 艣mier膰 z t臋sknoty. Okropnie romantyczne. Jeste艣 gotowa? Czy ona ci wystarczy?

W jaki艣 spos贸b wyczu艂 moj膮 zgod臋, a kiedy zn贸w przem贸wi艂am, moje powieki by艂y ocienione rz臋sami jasnymi jak surowy len, ci臋偶ar cia艂a zn贸w naciska艂 na me ko艣ci, a ostatni posmak bia艂ego kamyka wci膮偶 rozpuszcza艂 si臋 na moim j臋zyku.

Opowie艣膰 zab贸jcy,
ci膮g dalszy

Ragnhilda spojrza艂a na nas z g贸ry, gniew bucha艂 z niej jak z umieraj膮cej gwiazdy.

- Tym razem nie posz艂am do 艂贸偶ka 偶adnego m臋偶czyzny. Mia艂am czas, ca艂y ocean czasu, 偶eby si臋 zastanowi膰, jak wykorzysta膰 swoje nowe cia艂o - i postanowi艂am naprawd臋 zosta膰 tym, kim wcze艣niej by艂am dla 偶artu. B臋d臋 wasz膮 Czarn膮 Papie偶yc膮 i zagarn臋 Al-a-Nur dla siebie. Za z艂oto Marsilego kupi艂am b艂ogos艂awie艅stwo kalifa i przyby艂am do Szadukiamu. Nie w lektyce, jak jakie艣 rozpieszczone dziecko, ale id膮c po kamienistej ziemi. I nie spu艣ci艂am oczu, gdy zn贸w ujrza艂am Kopu艂臋 R贸偶.

Z trudem prze艂kn膮艂em 艣lin臋.

- A Marsili? Odda艂 ci swoje bogactwo, 偶eby艣 mog艂a wr贸ci膰 do tej komnaty?

Czarna Papie偶yc膮 skrzywiona w u艣miechu zadowolenia wsta艂a z ukwieconego krzes艂a. Min臋艂a nas powoli, bez l臋ku, i odci膮gn臋艂a grub膮 kremow膮 kotar臋 przys艂aniaj膮c膮 wn臋k臋 za naszymi plecami.

Na ciemnozielonej poduszce lamowanej srebrem spoczywa艂a g艂owa m艂odej ciemnow艂osej pi臋kno艣ci, o wyra藕nie szlachetnej linii nosa i wykroju ust sugeruj膮cym niewymowne wyrafinowanie. Kolory 艣mierci sia艂y sine spustoszenie na jej sk贸rze, a zaschni臋ta krew skrzep艂a wok贸艂 odci臋tej szyi. Ragnhilda ostro偶nie obr贸ci艂a g艂ow臋, jakby ocenia艂a kunszt pos膮gu.

- Patrzy艂am na niego przez pi臋膰set lat, uwi臋ziona w szkle jak mr贸wka w bursztynie. Nienawidzi艂am go. By艂a to pierwsza prawdziwa nienawi艣膰, jak膮 pozna艂am, pierwsza z wielu. Zacz臋艂am katalogowa膰 nienawi艣ci i ta zajmowa艂a pierwsze miejsce w moim rejestrze; nienawi艣膰 stworzenia w pu艂apce. Czeka艂 za d艂ugo. My艣l臋, 偶e zostawi艂by mnie tam, gdyby nie by艂 zwi膮zany mi艂o艣ci膮 tego miasta do 艣wiadczenia us艂ug, do jakich si臋 zobowi膮za艂. Koniec ko艅c贸w taka jest dusza Szadukiamu. By艂 moim pierwszym dzie艂em w moim nowym ciele - jednym uderzeniem zabra艂am mu g艂ow臋 i z艂oto. Nie wolno si臋 nad nim litowa膰. Jaki cz艂owiek mami dziecko i skazuje je na stulecia 艣mierci, kt贸ra nie jest 艣mierci膮, dla paru rubin贸w ze sto艂u kalifa? By艂 g艂upcem i 偶ar艂okiem.

Powolnym ruchem zaci膮gn臋艂a kurtyn臋 i odwr贸ci艂a ku nam jasn膮 twarz.

- Zabijecie mnie teraz czy b臋dziecie czeka膰 na lepsz膮 okazj臋? Przyznam, 偶e si臋 zastanawia艂am, kiedy nast膮pi nieuchronna pr贸ba. Czy nowi zaprza艅cy b臋d膮 do艣膰 艣miali, 偶eby zada膰 cios w mojej komnacie, gdy s艂udzy s膮 tu偶 za drzwiami, czy te偶 zaczekaj膮, a偶 zasn臋? Jeste艣cie bowiem zaprza艅cami, czy偶 nie? Wasz zakon zakazuje przemocy, a jednak jeste艣cie tutaj. Jak偶e po nuryjsku - wola bog贸w jest najwy偶sza, dop贸ki papie偶yca nie potrzebuje marionetki.

Bart艂omiej podszed艂 do niej bardzo powoli, chyl膮c g艂ow臋 z prawdziwym szacunkiem, a kiedy przem贸wi艂, jego g艂os brzmia艂 na tyle uspokajaj膮co, na ile pozwalaj膮 na to nasze pyski i d艂ugie j臋zyki. Wstrzymali艣my oddech, gotowi skoczy膰 mu z pomoc膮.

- Wsp贸艂czuj臋 ci - rzek艂. - Wsp贸艂czuj臋 ci, bo kiedy艣 by艂a艣 niewinna i m艂oda, a kalif wykorzysta艂 ci臋 do swoich cel贸w. Wsp贸艂czuj臋 ci, 偶e musia艂a艣 przeby膰 tak膮 d艂ug膮 drog臋, ponie艣膰 wielk膮 ofiar臋 i znosi膰 plugaw膮 magi臋. Szkoda, 偶e nie pozwolono ci zosta膰 czu艂膮 opiekunk膮 偶ylastych k贸z w s艂odko pachn膮cych g贸rach. 呕a艂uj臋, 偶e pozna艂em twoje dzieje. Ale nie mo偶esz s膮dzi膰, 偶e znasz Al-a-Nur, bo kiedy艣 zgin臋艂a艣 z jego r臋ki. Fakt, 偶e nie pojmujesz bezinteresowno艣ci Cveti, p贸藕niejszej Ghyftany, ani jej lito艣ci i mi艂o艣ci, kt贸r膮 musia艂a do ciebie odczuwa膰, skoro udzieli艂a niewierz膮cej ostatniego sakramentu swojej wiary, m贸wi mi o tobie tyle, 偶e nie nadajesz si臋 na najni偶sz膮 nowicjuszk臋, co dopiero na papie偶yc臋 naszej duchowej mena偶erii. Nigdy nie mog艂aby艣 zrozumie膰, ile cierpimy w imi臋 tego pi臋knego ogrodu bog贸w ani dlaczego chcemy splami膰 w艂asne dusze, 偶eby inni mogli 偶y膰 wolni od grzechu. Przykro mi, ogromnie przykro, 偶e postawi艂a艣 tak wiele dla zemsty, cho膰 wszyscy, kt贸rzy ci臋 skrzywdzili, od dawna nie 偶yj膮, i 偶e poniesiesz pora偶k臋, zanim zobaczysz iglice Dwunastu Wie偶 chwytaj膮ce poranne 艣wiat艂o i tkaj膮ce z niego kryszta艂ow膮 kaskad臋. Zanim b臋dziesz mog艂a zacz膮膰 to, co planowa艂a艣 przez wszystkie te lata w swoim flakoniku. Przykro mi, lecz przysi臋gli艣my, a jeste艣my pos艂usznymi psami.

Przez ca艂y czas ja i Baltazar przysuwali艣my si臋 do niej, i kiedy nasz brat cofn膮艂 si臋 ze 艂zami w oczach, skoczy艂em i chcia艂em zacisn膮膰 z臋by na jej gardle, ale moje szcz臋ki trzasn臋艂y w pustym powietrzu. Ragnhilda sta艂a ju偶 za plecami Baltazara i u艣miecha艂a si臋 s艂odko jak dziecko z karmelkiem w buzi.

Ka偶demu z nas si臋 zdawa艂o, 偶e jej twarz unosi si臋 przed nim w ca艂ym swoim lodowatym pi臋knie. Zdawa艂o nam si臋, 偶e przysuwa usta do naszych dysz膮cych pysk贸w, 偶e jej oddech pachnie p臋czkami fio艂k贸w przyci艣ni臋tych do piersi martwych dziewic, gaz膮 rozpostart膮 nad szlachetnym profilem i monetami wci艣ni臋tymi w oczodo艂y. Zdawa艂o nam si臋, 偶e ca艂uje nasze usta, a w贸wczas chmury czerwieni i czerni zasnu艂y nam oczy, nasze wn臋trzno艣ci zadr偶a艂y i zawrza艂y. Opad艂o nas szale艅stwo, gor膮czka liza艂a nasze m贸zgi, brakowa艂o nam tchu, krew zgrzyta艂a w 偶y艂ach jak ostrzone miecze.

Ragnhilda sta艂a zupe艂nie nieruchomo, blada kolumna pod 艣cian膮, gdy pluli艣my i wrzeszczeli艣my, zwracaj膮c si臋 jeden przeciwko drugiemu. 艁agodnie sk艂oni艂a g艂ow臋 w stron臋 Barnaby.

Jak mam ci to powiedzie膰, siostrzyczko? Jak mam powiedzie膰, co zrobili艣my? My, kt贸rzy nie zjadamy mi臋sa lisa czy zaj膮ca? My, kt贸rzy kochamy jeden drugiego jak w艂asne r臋ce i nogi? Jak mam to wyzna膰? Jak mog臋 o tym m贸wi膰, jakby ten post臋pek nie by艂 ani lepszy, ani gorszy od innych, kt贸rych si臋 dopu艣ci艂em, jakby nie by艂 najwi臋kszym grzechem mojego serca, mojego j臋zyka, moich z臋b贸w!

Na jej skinienie rzucili艣my si臋 na najmniejszego z nas, na Barnab臋, naszego s艂odkiego brata, i po偶arli艣my jego r臋ce, nogi i tu艂贸w, czuj膮c na j臋zykach bogaty, upajaj膮cy smak krwi. Wyli艣my nad szcz膮tkami jego brzucha, nie w 偶a艂obie, ale z g艂odu i rozkoszy. K艂apali艣my z臋bami jeden na drugiego, k艂贸c膮c si臋 o najwyborniejsze k膮ski. Stali艣my si臋 psami, cho膰 r臋ce, kt贸re go trzyma艂y, i pi臋艣ci, kt贸re kara艂y jego krzy偶, by艂y r臋kami ludzi. Straciwszy rozum, radowali艣my si臋 艣mierci膮 brata.

A Ranghilda wysz艂a z komnaty bezszelestnie, jak gdyby jej stopy nie dotyka艂y kryszta艂owej pod艂ogi.

Opowie艣膰 tkaczki sieci,
ci膮g dalszy

Bags 偶a艂o艣nie potrz膮sn膮艂 g艂ow膮.

- Wci膮偶 czuj臋 smak Barnaby - szepn膮艂, ledwo oddychaj膮c. - Smak jego mi臋sa, jak popi贸艂 i 艂ug. Nigdy si臋 od niego nie uwolnimy. Czarna Papie偶yca pozwoli艂a nam opu艣ci膰 miasto bez przeszk贸d - co wi臋cej mog艂a nam zrobi膰? Ju偶 czarami zmusi艂a nas do zdrady wiary i naszego brata, ju偶 jednym poca艂unkiem przekre艣li艂a wszystkie nasze 艣luby, z艂ama艂a nasz膮 艣wi臋t膮 wol臋. Jeste艣my przegrani i nie mo偶emy nawet powiedzie膰, 偶e pope艂nili艣my zbrodni臋 w imi臋 wi臋kszego dobra, bo ona 偶yje i niebezpiecze艅stwo wci膮偶 podkrada si臋 do 艢wi臋tego Miasta jak kot w wysokiej trawie.

Bezradnie roz艂o偶y艂 r臋ce.

- Ona nadchodzi, nadchodzi i wszystkim nam odbierze rozum. Biedny Barnaba, ci膮偶y mi w brzuchu, a ja ju偶 nigdy nie us艂ysz臋, jak wychwala s艂odycz jag贸d.

- Nadchodzi, tak. - warkn膮艂 Baltazar, jego g艂os wybuchn膮艂 za mn膮 i przestraszy艂 mnie na r贸wni z Bagsem. - I nie chce zniszczy膰 Al-a-Nur, chce je upokorzy膰. Chce dowie艣膰 艣wiatu, 偶e wszyscy jeste艣my k艂amcami, heretykami i przeniewiercami. 呕e ona jest 艣wi臋ta, a my to demony. Dlatego pozwoli艂a nam odej艣膰. Jeste艣my jej pierwszym zwyci臋stwem.

Bez wzgl臋du na to, kto skrzywdzi艂 j膮 w przesz艂o艣ci - doda艂 Bart艂omiej - z w艂asnej woli postanowi艂a pope艂nia膰 zbrodnie przeciwko nam od chwili, kiedy zbudzi艂a si臋 do nowego 偶ycia. 艁atwo wybaczy膰 pi臋knej kobiecie, zw艂aszcza gdy raczy ci臋 smutn膮 opowie艣ci膮 jak ocukrzonym daniem. Ale nie zas艂ugujemy na wybaczenie. Musimy powiedzie膰 Jasznie, 偶e zawiedli艣my, i ponie艣膰 nale偶n膮 kar臋. I musimy zamkn膮膰 bramy przed apostatk膮, bo nie w膮tpi臋, 偶e, jak powiadacie, nadchodzi.

Bags strz膮sn膮艂 艂zy i odwr贸ci艂 pysk od braci. Wstyd bi艂 od jego przygarbionych plec贸w. Kiedy rankiem zwin臋li艣my ob贸z, pochyli艂 si臋 nad moim ramieniem i szepn膮艂:

- Masz we mnie d艂u偶nika. Je艣li jaki艣 smutek ci膮偶y ci na ramionach, zdejm臋 go i ponios臋 za ciebie.

U艣miechn臋艂am si臋 tak promiennie, jak tylko mog艂am, i sk艂ama艂am:

- Jestem za m艂oda, 偶eby d藕wiga膰 cierpienie na grzbiecie jak tobo艂ek n臋dzarza.

Z roztargnieniem pokiwa艂 g艂ow膮.

- W takim razie zwr贸c臋 d艂ug, gdy doro艣niesz.

Ledwie dwa dni p贸藕niej ujrzeli艣my Al-a-Nur b艂yszcz膮ce w dali jak tuzin rodz膮cych si臋 gwiazd. M贸j oddech uwi膮z艂 w sieci zdumienia. W ko艅cu ujrza艂am na w艂asne oczy Bram臋 艁ososia ze srebra i kwarcu, rze藕bion膮 w skacz膮ce ryby z onyksowymi oczami i w metaliczne fale, kt贸re muska艂y ich delikatne p艂etwy. Przyby艂am do domu, do najprawdziwszego domu moich ko艣ci.

Kr臋gi Miasta zat艂oczone by艂y mnichami i kap艂anami. Nosili rozmaite szaty, kt贸re najwyra藕niej co艣 dla nich znaczy艂y, ale dla mnie by艂y tylko jasnymi plamami barw i deseni wij膮cych si臋 jak weso艂e w臋偶e po pi臋knych tkaninach. Wielu siedzia艂o w grupkach; pochyleni nad okr膮g艂膮 plansz膮, g艂o艣no komentowali ruch ka偶dego gracza.

- To Lo Shen, nasza 艣wi臋ta gra - wyja艣ni艂 Bart艂omiej. Tyle偶 gra, co modlitwa. Celem jest pokonanie boga przeciwnika, otoczenie tej najwa偶niejszej figury mniejszymi pionami. Ca艂e miasto gra na jednym czy drugim poziomie. To bardzo skomplikowane, ale si臋 nauczysz.

Bracia, cho膰 ich sprawa nie cierpia艂a zw艂oki, wlekli si臋 niespiesznie przez roziskrzone miasto, niech臋tni dotrze膰 do centrum. Prowadzili mnie ulicami, z ka偶dym krokiem powoli zbli偶aj膮c si臋 do najwa偶niejszej wie偶y. Pogrzebali smutek w pieczarach wilczych serc i zachowywali si臋 rado艣nie jak reszta mieszka艅c贸w Namaszczonego Miasta.

Na targowiskach handlowali ludzie ubrani w 偶贸艂te stroje, spi臋te na ramionach bajecznymi broszami, kt贸re wyobra偶a艂y z艂otego koguta w walce z pawiem wysadzanym lazurowymi kamieniami. Po ka偶dej sprzeda偶y, kt贸ra nast臋powa艂a dopiero po d艂ugich i entuzjastycznych targach, k艂aniali si臋 nisko i namaszczali g艂ow臋 nabywcy wod膮 - byli, jak si臋 dowiedzia艂am, kupcami-mnichami z Wie偶y Koralowej. Baltazar wyja艣ni艂, 偶e wymiana towar贸w jest dla nich rytualnym oddawaniem czci najwa偶niejszej bogini, Ge-Sai, Gwie藕dzie Z艂ota, kt贸ra w pierwszych dniach zrodzi艂a wszystkie cenne rzeczy 艣wiata. Ka偶da zarobiona przez nich moneta sprowadza dzieci Ge-Sai pod oko matki. Kogut i paw reprezentuj膮 walk臋 strojno艣ci dla samej siebie ze strojno艣ci膮 dla 艣wiata - duma pawia jest bowiem pi臋knem bezu偶ytecznym, podczas gdy kogut codziennie wita s艂o艅ce, kt贸rego barwy wita na swych pi贸rach.

Po ulicach, kt贸rych zapachy i ha艂asy przywodzi艂y na my艣l trwaj膮cy bez ko艅ca karnawa艂, paradowali Draghi Celesti w w臋偶owych maskach z ko艣ci s艂oniowej, kap艂ani i kap艂anki Wie偶y Lodu i 呕elaza, stra偶nicy miasta. Mundury mieli srebrne i b艂臋kitne, peleryny ozdobione wij膮cym si臋 skrzydlatym w臋偶em, kt贸ry si臋ga艂 od ramienia po kostk臋. Nie byli wojowniczy, wydawali si臋 weseli jak gracze w Lo Shen, 偶artowali i bili si臋 dla zabawy. Zasi臋gali rady u pulchnych kobiet z Wie偶y Dziewi臋ciu Ga艂膮zek Krwawnika, z kt贸rych ka偶da by艂a wyroczni膮 o wielkim talencie. Bags za偶artowa艂, 偶e wr贸偶bitki s膮 takie grube, bo biegle odczytuj膮 przysz艂o艣膰 z wn臋trzno艣ci zwierz臋cych - po ka偶dym rytuale zostaje mn贸stwo mi臋sa, a poniewa偶 wierz膮, 偶e marnotrawstwo jest grzechem, s膮 zmuszone spo偶ywa膰 wiele obfitych posi艂k贸w.

Gdy dotarli艣my do wewn臋trznego kr臋gu miasta, zobaczy艂am dom moich towarzyszy, Wie偶臋 Chryzantemy wyrastaj膮c膮 z ziemi jak 偶ywe stworzenie. Rzeczywi艣cie, okrywa艂 j膮 wielki p艂aszcz chryzantem, 偶贸艂tych, czerwonych i pomara艅czowych, t艂ocz膮cych si臋 jak p艂omienie, kt贸re li偶膮 wysok膮 ga艂膮藕. Przy wielkich drzwiach, strze偶onych przez dw贸ch nieskazitelnie wyszczotkowanych kynokefaloi uzbrojonych w wielkie no偶yce ogrodowe - co godzin臋 musieli strzyc kwiaty wok贸艂 drzwi, bo ch臋tnie rozkwita艂y, 偶eby poch艂on膮膰 kamie艅 - Bart艂omiej, Bags i Baltazar zatrzymali si臋 i z powag膮 zwr贸cili w moj膮 stron臋. Bags ukl膮k艂 i rozci膮gn膮艂 pysk w z臋batym u艣miechu.

- Ci, kt贸rzy nie po艣wi臋cili 偶ycia Wie偶y, nie maj膮 do niej wst臋pu. Je艣li pragniesz zamieszka膰 w Al-a-Nur, musisz wybra膰 Wie偶臋. Naturalnie, mamy nadziej臋, 偶e wybierzesz nasz膮, ale nie mo偶emy wp艂ywa膰 na twoj膮 decyzj臋.

- Pami臋taj, 偶e masz pewne braki - doda艂 Bart艂omiej. Nie mo偶esz zosta膰 wyroczni膮 ani Draghi, bo oni przyjmuj膮 kandydat贸w we wczesnym - dzieci艅stwie. Nie jeste艣 wyszkolona, nie przesz艂aby艣 pierwszej z ich pr贸b. Nie mo偶esz wst膮pi膰 do Wie偶y Ojcob贸jc贸w...

- Dlaczego nie? - zapyta艂am.

- Nie jeste艣 m臋偶czyzn膮. Ojcob贸jcy s膮 podzieleni na diady z艂o偶one z ojca i syna. Ojciec wychowuje syna w tradycjach Wie偶y, a kiedy potomek osi膮ga wiek o艣wiecenia, zabija ojca. Zazwyczaj w czasie, gdy syn dojrzewa do odprawienia obrz臋du, ojciec jest mocno posuni臋ty w latach. Potem syn ro艣nie, p艂odzi w艂asne dzieci z kobiet膮 z innego zakonu, i cykl si臋 powtarza.

- To barbarzy艅stwo! - krzykn臋艂am z oburzeniem. Ojciec mnie odumar艂, gdy by艂am dzieckiem przy piersi, i moja w艣ciek艂o艣膰 skoczy艂a szybko jak ba偶ant podrywaj膮cy si臋 z trawy.

- Jest to wynik wielkiej troski i mi艂o艣ci - wyja艣ni艂 Bart艂omiej 艂agodnie - a powaga rytua艂u wr臋cz chwyta za serce. Dla nich zabicie ojca jest wyzwoleniem z cienia tego wielkiego cz艂owieka, a 艣mier膰 z r臋ki umi艂owanego syna jest najszlachetniejszym sposobem na odej艣cie z tego 艣wiata. My nie os膮dzamy. Nigdy nie os膮dzamy. A jednak nie jeste艣 ojcem ani nie masz pierwiastka m臋skiego, nie mo偶esz wi臋c wej艣膰 do tej wie偶y. Wie偶a Hermafrodyt贸w te偶 jest przed tob膮 zamkni臋ta, bo nikomu nie wolno pozna膰 tajemnicy p艂ci, a my wiemy, 偶e jeste艣 kobiet膮. Zostaje ci Wie偶a S艂o艅ca i Ksi臋偶yca - ci膮gn膮艂 Bart艂omiej - kt贸ra wiecznie zwraca oczy w g贸r臋, kre艣l膮c na mapach kurs nieba, i zawsze ku ziemi, wypatruj膮c migni臋cia zwi膮zanych z ni膮 Gwiazd. W tej wie偶y gromadz膮 sposoby oddawania czci - jedni m贸wi膮, 偶e Gwiazdy zosta艂y wygryzione z cia艂a czarnego konia, drudzy, 偶e z kobiety, kt贸rej sk贸ra by艂a niebem, inni, 偶e zosta艂y wyk艂ute szyd艂em w pasie niebios albo wystrzy偶one ze st臋pki przeogromnego statku przez niebia艅skie myszy. Wie偶a kataloguje wszystkie swoje ewangelie. Ale Gwiazdy nie s膮 bogami, m贸wi膮, tylko zagubionymi dzie膰mi, jak my wszyscy. I m贸wi膮: S膮 w艣r贸d nas najbardziej staro偶ytni i najbardziej czy艣ci, gdy偶 ci, kt贸rzy s膮 wykszta艂ceni i zamo偶ni, maj膮 wyrafinowane podniebienia i sk艂aniaj膮 si臋 ku bardziej skomplikowanym, barwniejszym wierzeniom.

Wie偶a S艂owika te偶 ch臋tnie ci臋 przyjmie. Ich spos贸b oddawania czci polega na muzykowaniu i nape艂nianiu nieba pie艣niami, s艂u偶膮 bowiem bli藕niaczym Gwiazdom Chandra i Anshu, kt贸re stworzy艂y pierwsz膮 muzyk臋 艣wiata swoimi o艣wieconymi g艂osami. S膮 r贸wnie偶 Wie偶e 呕ywych i Umar艂ych. U 呕ywych b臋dziesz zwi膮zana ze stworzeniem: soko艂em, 偶bikiem, w臋偶em lub nawet ma艂膮 zielon膮 modliszk膮, bo wierz膮, 偶e bosko艣膰 mieszka nawet w najmniejszych istotach i 偶e s膮 one g艂osami nieba. Tw贸j zwi膮zek ze zwierz臋ciem b臋dzie absolutny; b臋dziecie polowa膰, 偶y膰 i umrzecie jak jedna istota.

W Wie偶y Umar艂ych b臋dziesz studiowa膰 cia艂a tych, kt贸rzy zmarli w 艢wi臋tym Mie艣cie poznasz magi臋 krwi, magi臋 limfy, arkana rigor mortis. Tam wierz膮, 偶e obecne 偶ycie jest tylko inicjacj膮, 偶e 艣mier膰 stanowi pocz膮tek o艣wiecenia. Trup jest naczyniem wiedzy; dusza odchodzi do innych sfer, pozostawiaj膮c cia艂o nas膮czone sekretami tego 艣wiata. W wie偶y tej czcz膮 Manikarnika, kt贸re od dawna nie 偶yj膮, a ich cia艂a zagin臋艂y, i wznosz膮 o艂tarze swym bogom.

- Ale kt贸ra wiara jest prawdziwa? Kt贸rzy s膮 prawdziwi bogowie? Gdzie le偶y prawda? - zapyta艂am.

Baltazar u艣miechn膮艂 si臋 艂agodnie, jakby m贸wi艂 do g艂upiutkiego dziecka.

- Nie nam to os膮dza膰. Ka偶dy z nas wierzy w to, co uwa偶a za prawd臋, i pozwala innym na podobny luksus. Kto mo偶e wiedzie膰, co si臋 sta艂o o nik艂ym brzasku 艣wiata? Ledwie mo偶emy zadecydowa膰, co zje艣膰 na 艣niadanie, bez teologicznej dysputy - prawo nuryjskie dopuszcza grzeczn膮 polemik臋. Robimy, co w naszej mocy, 偶eby przedstawi膰 innym, jak 艣wiat wygl膮da w naszych w艂asnych oczach.

Bags parskn膮艂 i podrapa艂 si臋 za uchem.

- My艣l臋, 偶e o czym艣 zapomnia艂e艣, bracie.

- A tak, Wie偶a 艢wi臋tej Sigridy - podj膮艂 Bart艂omiej lekcewa偶膮cym tonem - cho膰 w zasadzie to nie jest religia. We wszystkim bior膮 przyk艂ad z 偶eglarki filozofki, 艢wi臋tej Sigridy z Wrz膮cego Morza, kt贸ra nie jest ani Gwiazd膮, ani 偶adnego rodzaju bogiem, i kt贸rej dokonania zmieniaj膮 si臋 za ka偶dym razem, gdy opowiada o nich inna wyznawczyni. Powiadaj膮, 偶e by艂a wielkim nawigatorem. By艂a bogini膮 morza w dawnych ziemiach. By艂a skromn膮 wio艣lark膮. Mia艂a trzy piersi i d艂ug膮 brod臋. Kto mo偶e wiedzie膰? Kobiety z tej wie偶y s膮 skryte, kursuj膮 po nurcie rzeki w statkach z cyprysowego drewna i nikomu nie m贸wi膮 o swoich obrz臋dach.

- I nasza Wie偶a Chryzantemy - powiedzia艂 Bags z czu艂o艣ci膮. - O nas ju偶 wiesz; Ksi臋ga Konaru i Ksi臋ga 艢cierwa, 艣wi臋to艣膰 ro艣lin i wszystkich rosn膮cych rzeczy, kt贸re daj膮 nam swoje 偶ycie, 偶eby艣my mogli 偶y膰. - Zmierzwi艂 mi w艂osy jak dziecku. - Oczywi艣cie, wszystkie Wie偶e maj膮 wyspecjalizowane, ezoteryczne wierzenia; niekt贸re zachowa艂y wiejsk膮 wiar臋 w Gwiazdy, inne nie. Religia jest surowym daniem, kt贸re doprawiamy egzotycznymi przyprawami.

Odetchn臋艂am g艂臋boko, odurzona r贸偶norodno艣ci膮 wie偶 i ludzi - w mojej wiosce mieszka艂o nie wi臋cej ni偶 kilkaset dusz i by艂a tam tylko jedna 艣wi膮tynia, mniejsza ni偶 lodowa grota w zboczu g贸ry. Ale nie mia艂am szczeg贸lnego upodobania do ptak贸w czy kot贸w, poza ich zjadaniem. Nie mog艂abym te偶 艣piewa膰 ani gra膰 na 偶adnym instrumencie. W ko艅cu zadecydowa艂am, 偶e przez po艂ow臋 偶ycia ju偶 czci艂am niebo - da艂am mu do艣膰, a偶 nadto. I cho膰 my艣l o tym mnie zawstydza艂a, nie chcia艂am k艂ania膰 si臋 kwiatom i nigdy wi臋cej nie zje艣膰 przyrz膮dzonej na ostro sarniny. Nie widzia艂am w tym grzechu, co艣 takiego nie le偶a艂o w mojej naturze. W ten spos贸b zosta艂a jedna wie偶a.

- Nie powiem, 偶e zadecydowa艂am - tak ma艂o wiem! Ale zaprowad藕cie mnie do Wie偶y 艢wi臋tej Sigridy...

W ogrodzie

Oczy dziewczynki odbija艂y ksi臋偶ycow膮 po艣wiat臋, srebrzyste smugi rozja艣nia艂y jednolit膮 czer艅 jej sk贸ry. Jej g艂os nagle przycich艂, ucinaj膮c opowie艣膰 jak rybak spl膮tan膮 偶y艂k臋. Spojrza艂a w dal na rozko艂ysane 艣liwy, ich li艣cie na przemian po艂yskiwa艂y 艣wiat艂em i kry艂y si臋 w cieniu, gdy wiatr porusza艂 nimi leniwie. Dalej staw falowa艂 jedwabi艣cie, woda pluska艂a w艣r贸d pa艂ek wodnych i korzeni pochylonych wierzb. Ch艂opiec zmieni艂 pozycj臋, 艣wiadom, 偶e przesta艂 by膰 wa偶ny, 偶e dziewczynka snuje opowie艣膰 samej nocy i nawet go nie widzi, cho膰 siedz膮 naprzeciwko siebie. Czy teraz wspi臋艂aby si臋 do okna wie偶y, 偶eby si膮艣膰 obok niego? Ba艂 si臋 odej艣膰, bo m贸g艂by nigdy jej nie odnale藕膰 w rozleg艂ym ogrodzie z labiryntami hibiskus贸w i ja艣minu, ze stadami ob艂askawionych ptak贸w o ogonach l艣ni膮cych jak skarbiec, z wysokimi cyprysami si臋gaj膮cymi ku niebu niczym r臋ce pielgrzym贸w.

Panowa艂 w nim wewn臋trzny zam臋t, miasto Al-a-Nur rozpo艣ciera艂o si臋 gdzie艣 w jego brzuchu, rozstawiaj膮c swoje wie偶e w jego drobnym ciele. W transie, w kt贸ry dziewczynka wprawia艂a go z tak膮 艂atwo艣ci膮, sennym krokiem b艂膮dzi艂 po przedziwnych niebieskich ulicach i pe艂nych dymu zau艂kach, skubi膮c s艂odzone jab艂ko kupione od mnicha w szafranowych szatach i pragn膮c znikn膮膰 we w艂asnej wie偶y.

Nagle dziewczynka skupi艂a na nim wzrok i serce ch艂opca skoczy艂o jak 偶aba za ksi臋偶ycem.

- Przepraszam... przepraszam, 偶e zostawi艂am ci臋 na d艂ugi czas. Nie chcia艂am ci臋 skrzywdzi膰.

Skry艂a twarz w cieniach i ch艂opiec zadr偶a艂.

Dziewczynka u艣miechn臋艂a si臋, nie艣mia艂a jak zaj膮c na polu, i podj臋艂a opowie艣膰 na nowo.

Opowie艣膰 o bladej dziewczynie,
ci膮g dalszy

Palce 艢niegu by艂y mokre i grube; ledwo czu艂a w nich szorstkie sznurki sieci. Zawstydzona, odwr贸ci艂a g艂ow臋 od Sigridy. Nagle poczu艂a, jakby by艂a duchem w swoim w艂asnym 偶yciu - ta kobieta te偶 kiedy艣 by艂a m艂oda i samotna, ale znalaz艂a drog臋 do miasta bog贸w i wilczog艂owych przyjaci贸艂, ona za艣 nie znalaz艂a niczego pr贸cz zimnego nabrze偶a i przekornego przydomku wymawianego tak cz臋sto, 偶e zapomnia艂a, jak brzmia艂o jej prawdziwe imi臋. Niczego nie dokona艂a. Z wolna przybiera艂a kolor tego mro藕nego, bezdusznego miasta i morza, kt贸re niszczy艂o je sol膮. Zastanawia艂a si臋, czy jeszcze kr膮偶y w niej krew, czy te偶 mo偶e woda i zimno wype艂ni艂y cia艂o.

- 呕a艂uj臋, 偶e nie jestem taka dzielna i rezolutna jak ty - szepn臋艂a - 偶e nie mog艂am p贸j艣膰 do takiego miasta, pozna膰 takich ludzi i dowiedzie膰 si臋 takich rzeczy.

Sigrida zmarszczy艂a brwi, wilgo膰 rozprostowa艂a jej k臋dzierzawe w艂osy i oblepi艂a nimi jej szerokie czo艂o.

- Wiesz, to zabawne. Przez wi臋kszo艣膰 czasu w Al-a-Nur 偶a艂owa艂am, 偶e nie jestem tak dzielna i rezolutna jak 艢wi臋ta Sigrida. Zawsze mamy kogo艣, kto wed艂ug nas 艣wieci ja艣niej ni偶 my, i uwa偶amy, 偶e nie jeste艣my nawet ksi臋偶ycem ich s艂o艅ca, tylko martwym kamieniem unosz膮cym si臋 w kosmosie obok ich z艂ota i blasku.

艢nieg pochucha艂a w palce. Ich koniuszki si臋 nie rozgrza艂y nawet odrobin臋. Popatrzy艂a z ukosa na Sigrid臋, kt贸rej policzki wiatr wysmaga艂 na szkar艂at.

- Wtedy my艣la艂am - ci膮gn臋艂a tkaczka sieci - 偶e wszystko na 艣wiecie mnie przy膰miewa, a Bags jest najja艣niejszy ze wszystkiego, dop贸ki nie spotka艂am drugiej po tej, kt贸ra jest najja艣niejsza ze wszystkich, i nast臋pnej...

Opowie艣膰 tkaczki sieci,
ci膮g dalszy

Bags zgodzi艂 si臋 zaprowadzi膰 mnie do Wie偶y 艢wi臋tej Sigridy, zanim we trzech p贸jd膮 do Wie偶y Papieskiej, 偶eby zda膰 relacj臋 ze swojej niefortunnej wyprawy. Wszyscy si臋 zgodzili, 偶e nie wypada, abym posz艂a z nimi - poza tym 偶adna m艂oda osoba, kt贸ra nie wybra艂a wie偶y, nie mog艂a dost膮pi膰 zaszczytu audiencji u papie偶ycy. Po偶egna艂am si臋 z Baltazarem i Bart艂omiejem. W skryto艣ci ducha nie 偶a艂owa艂am rozstania z nimi, dop贸ki Bags mi towarzyszy艂 - obaj byli tacy 偶arliwi i powa偶ni. Bags by艂 mi drogi jak szczeni臋 siostrze z miotu, ale jego bracia czasami mnie przera偶ali swoimi powa偶nymi 偶贸艂tymi oczami i pyskami, kt贸rych u艣miechy zdawa艂y si臋 gasn膮膰, gdy odwraca艂am g艂ow臋.

Promienie zachodz膮cego s艂o艅ca pe艂ga艂y po jego rdzawej sier艣ci i rozpala艂y w niej s艂odkie, weso艂e ogniki. Zdawa艂o si臋, 偶e ciemno艣膰 Czarnej Papie偶ycy opad艂a z Bagsa jak stare ubranie, gdy przekroczy艂 progi Al-a-Nur, i jego wilcze oblicze rozja艣nia艂 szeroki u艣miech. Zdawa艂o si臋, 偶e oddycha miastem, gdy szli艣my.

- Wiesz, to dobrze, 偶e nie idziesz z nami. Mog艂aby艣 czu膰 si臋... skr臋powana. Chryzantemy w wi臋kszo艣ci s膮 podobni do mnie, to kynokefaloi lub inni miesza艅cy wszelkiego rodzaju. Sigridy s膮 cudowne, wbrew temu, co m贸wi Bart艂omiej. W przeciwie艅stwie do wi臋kszo艣ci Wie偶, my nie mamy swojego b贸stwa. Gwiazdom te偶 po艣wi臋camy niewielk膮 uwag臋. Bosko艣膰 jest obecna w ziemi, we wszystkich rosn膮cych rzeczach, w ca艂ym 偶yciu i 艣mierci, i Konar wiedzie nas przez 偶ycie, a 艢cierwo przez 艣mier膰. Mnie to wystarcza. Bart艂omiej patrzy na niekt贸rych z g贸ry, bo nie maj膮 偶adnej wiary, jak ojcob贸jcy, albo dlatego 偶e ub贸stwiaj膮 osob臋, kt贸ra prawdopodobnie nie by艂a lepsza od innych. Ale co艣 ci powiem: nie spotka艂em Sigridy, kt贸ra nie ruszy艂aby swoj膮 艂odzi膮 na ratunek, gdyby艣 j膮 zawo艂a艂a, i tak wygl膮da prawda. - Za艣mia艂 si臋, przys艂aniaj膮c pysk br膮zow膮 r臋k膮 o rozcapierzonych palcach. - Oczywi艣cie, s膮 beznadziejne w La Shen. Nie mog膮 temu zaradzi膰, za ka偶dym razem graj膮 swoimi triremami. - Nagle urwa艂 i cie艅 przemkn膮艂 przez jego oblicze jak skrzyd艂o kormorana. - Zastanawiam si臋, czy b臋dzie nam wolno znowu wej艣膰 do wie偶y. Nie s膮dz臋, aby w zadanej przez nas 艣mierci by艂o co艣 boskiego... Aha, jeste艣my na miejscu.

Wie偶a 艢wi臋tej Sigridy by艂a kolosaln膮 iglic膮 z艂o偶on膮 z wrak贸w okr臋t贸w. Dzioby stercza艂y pod wszelkimi mo偶liwymi k膮tami, d艂ugie st臋pki i maszty okrywa艂y mury, liny wi艂y si臋 jak winoro艣l, a 偶agle zwisa艂y jak zas艂ony z przypadkowo rozmieszczonych okien. U wej艣cia sta艂o ogromne ko艂o sterowe, spaczone i sp臋kane ze staro艣ci, rzucaj膮c d艂ugi cie艅 na zaryglowane drzwi. Stra偶 pe艂ni艂a muskularna kobieta z byle jak ogolon膮 g艂ow膮. Jej szerokie, p艂askie z臋by po艂yskiwa艂y jasno. Na jej widok oczy Bagsa zapali艂y si臋 jak lampy w noc 艣rodka zimy. Ona powita艂a mego psiego przyjaciela pot臋偶nym uciskiem, kt贸ry zmia偶d偶y艂by ko艣ci pi偶mowo艂u.

- Bags, stary druhu! Szczeniaku! Ju偶 do mnie nie przychodzisz! Boisz si臋, 偶e dam nauczk臋 twojemu bogu?

- Nie, dop贸ki b臋dziesz marnowa膰 swoje triremy, jakby dziesi臋膰 kosztowa艂o miedziaka. - Poklepa艂 j膮 po szerokich plecach i rado艣nie potar艂 jej ogolon膮 g艂ow臋. - Mam dla ciebie rekruta, Sigrido. Znale藕li艣my j膮 na bezdrzewnych r贸wninach P贸艂nocy. To kochane, ch臋tne male艅stwo, ale jeszcze nie wybra艂o Wie偶y. Za bardzo lubi boczek na 艣niadanie, 偶eby do艂膮czy膰 do nas. - Mrugn膮艂 do mnie, a ja si臋 zarumieni艂am mocno zawstydzona jego przenikliwo艣ci膮.

Kobieta ocenia艂a mnie spojrzeniem jak jak膮艣 dziwn膮 zbroj臋.

- Chuda. I trzeba b臋dzie obci膮膰 w艂osy.

Bags przewr贸ci艂 oczami.

- Musi si臋 czego艣 dowiedzie膰 o tej waszej po trzykro膰 przekl臋tej 艢wi臋tej Sigridzie, 偶eby mog艂a powzi膮膰 decyzj臋, ty stara morska psino. A ja nie mog臋 zosta膰. Papie偶yca czeka.

Kobieta zarzuci艂a s艂oniowe rami臋 na moje barki.

- Id藕. Wierz臋, 偶e wszystko posz艂o dobrze, inaczej by艣 nie wr贸ci艂. Jeste艣my... jeste艣my wdzi臋czni za to, co zrobili艣cie, Bagsie. Powiem tej chudzinie, co musi wiedzie膰.

艁zy zal艣ni艂y w oczach Bagsa, ale skry艂 je dobrze jak z艂odziej wsuwaj膮cy pier艣cie艅 do kieszeni. U艣ciska艂 mnie mocno niczym nied藕wied藕, kt贸ry trz臋sie drzewem, 偶eby spad艂y owoce, i wtuli艂 w moj膮 szyj臋 twarz poro艣ni臋t膮 sier艣ci膮. Cicho szepn膮艂 „dzi臋kuj臋" i odwr贸ci艂 si臋 do odej艣cia. Wyci膮gn臋艂am r臋k臋, 偶eby go zatrzyma膰.

- Czekaj, Bags! Kiedy w wiosce poprosi艂am, 偶eby艣cie mnie zabrali, powiedzia艂e艣 swoim braciom co艣 dziwnego, co艣 z Ksi臋gi 艢cierwa. Co to by艂o? Powiedz mi!

Bags wyszczerzy艂 z臋by, niebywale upodabniaj膮c si臋 do kota, i przy艂o偶y艂 palec do nosa.

- „I wilk powiedzie j膮 na manowce, na brzeg morza, i tam znajdzie Miasto Zagubionych, i tam jej sk贸ra odpadnie, i Bestia j膮 po艂knie w ca艂o艣ci". Proroctwo, skarbie. Miejmy nadziej臋, 偶e nie dotyczy ciebie.

***

Gdy odszed艂, 艂ysa kobieta usiad艂a ci臋偶ko na za艣nie偶onej ziemi i wytatuowan膮 r臋k膮 wskaza艂a, 偶e powinnam si膮艣膰 obok.

- Tylko si臋 przekomarza. Ksi臋ga 艢cierwa pe艂na jest bzdur i psiej mowy.

Nie zwracaj uwagi, mniej w tym znaczenia ni偶 w 艂opocie 偶agla na sztormowym wietrze. Ja ci powiem, jak si臋 rzeczy maj膮. Zw臋 si臋 Sigrida, gdy偶 wszystkie przybieramy imi臋 naszej wielkiej Pani, na jej cze艣膰. Nie obchodzi mnie ani troch臋, jakie nosisz imi臋. B臋dzie brzmia艂o Sigrida, je艣li zechcesz z nami 偶eglowa膰. Pos艂uchaj starej 偶eglarki, a opowiem ci o Wielkiej Nawigatorce...

Opowie艣膰 o 艢wi臋tej Sigridzie

W imi臋 Matki, Potwora i Masztu, amen.

W pi臋tnastym roku drugiego kalifatu, w B艂ogos艂awionym Mie艣cie Ad偶anabh przysz艂a na 艣wiat dziewczynka w rodzinie w臋drownych kupc贸w korzennych, kt贸rych palce stale pachnia艂y cynamonem i kolendr膮. Ich barka sta艂a w porcie Ad偶anabh przez wiele lat, ale nie pochodzili z miasta, kt贸re widzia艂o narodziny 艣wi臋tej Sigridy. Dzi艣 ju偶 nie wiemy, sk膮d przybyli. Co wi臋cej, Ad偶anabh nie uznawa艂o b艂ogos艂awie艅stwa nieba i wiele razy pr贸bowa艂o przep臋dzi膰 ze swej Wielkiej Przystani kupieckie barki, liczne jak stada wr贸bli na jesiennym niebie, twierdz膮c, 偶e rodziny sprowadzaj膮 z sob膮 choroby i gnu艣no艣膰 z dalekich, zepsutych kraj贸w.

Dziewczynka dosta艂a na chrzcie imi臋 Sigrida i chlubi艂a si臋 wielk膮 pi臋kno艣ci膮 ju偶 jako podlotek. Mia艂a oczy koloru lwiej 艂apy, 艣niad膮 sk贸r臋 o bogatym odcieniu i g臋ste w艂osy barwy zmielonych i zmieszanych wszystkich korzeni z zapas贸w rodziny: ton ciemnego br膮zu rozja艣niony z艂otem i czerwieni膮. Ale urodzi艂a si臋 z dziwn膮 przypad艂o艣ci膮, kt贸ra przygi臋艂a sekretnym wstydem grzbiety jej rodzic贸w. Ojciec p艂aka艂 i oskar偶a艂 matk臋 o sp贸艂kowanie z demonem; matka podejrzewa艂a, 偶e bogowie ich rodziny zwr贸cili si臋 przeciwko nim i dali im c贸rk臋 z krwi膮 harpii.

Sigrida mia艂a bowiem trzy piersi i gdy uros艂a, niepodobna by艂o ukry膰 tej odmienno艣ci. Ka偶dego ranka przed zabraniem c贸rki na targ korzenny matka okr臋ca艂a pasami szorstkiego p艂贸tna jej klatk臋 piersiow膮. Ka偶dego ranka policzkowa艂a c贸rk臋 i dusi艂a 艂zy, gdy wi膮za艂a p艂贸tno.

Gdy Sigrida sta艂a si臋 kobiet膮, sama odprawia艂a pokut臋, mia偶d偶膮c drobne piersi pod pasami sk贸ry z o艂owianymi sprz膮czkami.

Po d艂ugim czasie przesta艂a p艂aka膰, kiedy to robi艂a.

Kiedy mia艂a lat szesna艣cie - jak wiadomo, w tym wieku nast臋puj膮 nieoczekiwane katastrofy - banda pirat贸w napad艂a na p艂ywaj膮ce miasto portowych barek. Atak nie nale偶a艂 do zdarze艅 niepospolitych w Ad偶anabh, kt贸re w owych czasach, by艂o ha艂a艣liw膮 pl膮tanin膮 zapluskwionych przez opryszk贸w ulic; ad偶a艅czyk nigdy nie dotkn膮艂 sztuki z艂ota, kt贸ra nie zosta艂a co najmniej trzykrotnie skradziona w czasie swojego istnienia. Ale barki cieszy艂y si臋 nietykalno艣ci膮, gdy偶 ich mieszka艅cy byli dalekimi kuzynami pirat贸w. Kiedy wi臋c „Skarb Panie艅stwa" pod czerwonymi 偶aglami, wyd臋tymi jak martwe ksi臋偶yce, wp艂yn膮艂 do Wielkiej Przystani, kupcy po prostu przewr贸cili si臋 na drugi bok z my艣l膮, 偶e ich minie i z艂upi miasto, jak zawsze mia艂y w zwyczaju te omasztowane bestie.

Wbrew tym nadziejom, piraci podpalili 艂odzie i barki kupc贸w korzennych, w艂贸cz臋g贸w, szewc贸w, p艂atnerzy i garncarzy.

Sigrida, jak jej bracia i rodzice, spa艂a spokojnie w koi, skulona niczym muszelka, z nieskr臋powanymi piersiami. Zbudzi艂a si臋, gdy czyja艣 r臋ka zacisn臋艂a si臋 na jej ustach, i us艂ysza艂a w uchu syk wycedzony przez z臋by:

- Cicho sza, skarbie. Nie chcesz zbudzi膰 mamy. Pirat chwyci艂 j膮 za ko艂nierz jak kotka, kt贸ra 艂apie za kark swoje m艂ode. W wirze dymu i p艂omieni wywl贸k艂 j膮 z rodzinnej barki i tak oto Sigrida opu艣ci艂a jedn膮 opowie艣膰, kt贸ra niew膮tpliwie by艂aby pasmem drwin i poni偶enia, ko艅cz膮c si臋 na pachn膮cym cynamonem i kolendr膮 trupie wypchni臋tym za burt臋 w Zatoce Ad偶a艅skiej.

Wkroczy艂a do zupe艂nie innej opowie艣ci, gdy zosta艂a rzucona przez porywacza na pok艂ad cienistego statku.

Prawd臋 powiedziawszy, bliscy nie rozpaczali po jej znikni臋ciu. Nigdy nie nak艂oniliby 偶adnego m臋偶czyzny, 偶eby j膮 po艣lubi艂, nawet za worki pi偶mowego szafranu. Uznali, 偶e lepiej ho艂ubi膰 pozosta艂e pi臋kne dzieci, a kaleka c贸rka niech idzie na spotkanie z losem, jaki zgotowa艂y jej Gwiazdy.

Pirat, kt贸ry porwa艂 Sigrid臋 zani贸s艂 j膮 na „Skarb Panie艅stwa", i kiedy za艂oga zako艅czy艂a pl膮drowanie, kradzenie i porywanie, okr臋t opu艣ci艂 port z wdzi臋kiem wielmo偶y wsuwaj膮cego miecz do pochwy i rozwin膮艂 szkar艂atne 偶agle, by chwyci膰 s艂ony oddech otwartego morza.

Nic si臋 nie r贸wna z chwil膮, gdy 偶agiel chwyta wiatr, ochoczy jak rozchylaj膮ca nogi figlarna handlarka rybami. Rozbrzmiewaj膮cy echem trzask wydymanego p艂贸tna, spi臋trzona fala i mgie艂ka drobnych kropelek na z臋bach zapowiadaj膮 pocz膮tek nowych 艣wiat贸w, narodziny spe艂niaj膮cych 偶yczenia fok w setkach tajemnych jaski艅, huk nowych rzek w艣r贸d g贸r, kt贸re by艂y 艣wiadkami pierwszego potopu i chichota艂y, widz膮c mokre palce swoich st贸p.

Przeczucie egzotycznych obietnic nape艂ni艂o Sigrid臋 jak wino d臋bow膮 beczk臋. Wspar艂a si臋 na relingu i u艣miechn臋艂a szeroko, zachwycona statkiem, kt贸ry j膮 unosi艂. Armaty mia艂y kszta艂t 艂b贸w zwierz臋cych, z pyskami rozdziawionymi. Sam statek l艣ni艂 g艂臋bok膮 czerwieni膮 - takiego dziwnego drewna dot膮d nie widzia艂a. Maszt, masywny i wysoki, zdawa艂 si臋 tr膮ca膰 gwiazdy, a z jego polerowanej powierzchni wyrasta艂y po艂yskliwe li艣cie i ga艂臋zie wielko艣ci r膮k dziecka. By艂o to drzewo, 偶ywe drzewo pij膮ce z nieba i z morza, dobrodusznie nosz膮ce 偶agle i liny. Zdawa艂o si臋, 偶e nie ma nic przeciwko soli ani silnym wiatrom, bo otwiera艂o li艣cie jak po偶膮dliwe d艂onie. W miejscu, gdzie powinno by膰 bocianie gniazdo, wybucha艂y konary ci臋偶kie od listowia i pomara艅czowych owoc贸w, do艣膰 grube, by utrzyma膰 偶eglarza. Nios艂y ten statek 偶agle ciemnoczerwone, a nie czarne, jak nakazywa艂a m膮dra tradycja. Relingi by艂y zaokr膮glone i misternie rze藕bione w tajemne znaki - inne od wszystkich statk贸w, kt贸re Sigrida widzia艂a w Ad偶anabh, i w odr贸偶nieniu od wszystkich, jak przypuszcza艂a, kt贸re pru艂y ciemne fale morza.

Otacza艂a j膮 krz膮tanina, normalna na 偶aglowcu wychodz膮cym w morze, i za艂oga ignorowa艂a nowego pasa偶era, jak to zwykle 偶eglarze. Za艂oga jednak nie by艂a zwyczajna. Zdawa艂o si臋, 偶e opr贸cz typowej zbieraniny nieludzkich stworze艅, galopuj膮cych - tak, na pewno widzia艂a satyra i wielce mo偶liwe, 偶e w膮skiego w barkach centaura - lub 艣lizgaj膮cych si臋 - kobieta zmagaj膮ca si臋 z workiem 偶贸艂tej przyprawy w pewno艣ci膮 by艂a lami膮 - po pok艂adzie, na statku nie ma ani jednego przedstawiciela p艂ci m臋skiej.

- Jak ci si臋 widzi, ad偶a艅ska sierotko? - Obcy g艂os zn贸w zabrzmia艂 za jej plecami, mi臋kki i twardy zarazem, jak z艂oty m艂ot owini臋ty w futro. Sigrida odwr贸ci艂a si臋 i ujrza艂a D艂ugouch膮 Tomomo, kapitan dobrego statku zwanego „Skarbem Panie艅stwa". Tomomo dziwnie wygl膮da艂a w tej cz臋艣ci 艣wiata, ale nie by艂a brzydka - oczy mia艂a ciemne i 偶ywe, w艂osy d艂ugie i czarne, prostsze ni偶 noga wrony, sk贸r臋 jak cz臋sto g艂adzona ko艣膰 s艂oniowa, z odcieniem dawno zatraconym wskutek dotyku wielu palc贸w. Jej str贸j nie by艂 krzykliwy, jak cz臋sto bywa u pirat贸w, ale sk艂ada艂 si臋 ze spodni i prostej kamizelki z jeleniej sk贸ry, a w艂osy wi膮za艂a w d艂ugi warkocz, kt贸ry muska艂 uda. P贸藕niej Sigrida cz臋sto s艂ysza艂a, jak Tomomo odmawia przyj臋cia kapita艅skiego kapelusza ze z艂otymi klamerkami i z kiwaj膮cymi si臋 pawimi pi贸rami, argumentuj膮c, 偶e je艣li ma umrze膰 - a w takim nakryciu g艂owy niew膮tpliwie przyci膮gn臋艂aby uwag臋 wrog贸w - to bez tego okropie艅stwa na g艂owie, bo bogowie mogliby j膮 wy艣mia膰, gdy spotka si臋 z nimi w piekle.

- Pytasz o statek, pani? - Sigrida urwa艂a, niepewna, jak si臋 zwraca膰 do tej istoty. - Panie kapitanie?

- Moje dziewcz臋ta m贸wi膮 do mnie Tommy, ty te偶 mo偶esz mnie tak nazywa膰. Tak, statek. - Tommy z pla艣ni臋ciem po艂o偶y艂a d艂onie na relingu i potar艂a go z uczuciem. - Jest moim 艂upem, darem od ptaka, drzewa i wied藕my. Nie ma w nim jednego gwo藕dzia; trzyma si臋 w kupie dzi臋ki tchnieniu, krwi i 艣wiat艂u gwiazd.

Sigrida g艂o艣no prze艂kn臋艂a 艣lin臋.

- Zapewne b臋dziesz potrzebowa艂a mojej krwi, 偶eby zap艂aci膰 wied藕mie?

Brwi Tommy wygi臋艂y si臋 jak napr臋偶one 艂uki.

- Nie s膮dz臋. Wi臋cej sprz膮tania ni偶 to warte.

- W takim razie dlaczego mnie porwa艂a艣, je艣li nie po to, by zabi膰? S艂ysza艂am, co robi膮 piraci. I poza tym musisz by膰 piratem najgorszego pokroju, skoro przypu艣ci艂a艣 atak na ad偶a艅skie barki.

Kapitan u艣miechn臋艂a si臋 i pochyli艂a ku Sigridzie z min膮 prawie, ale nie ca艂kiem matczyn膮.

- W zasadzie nie przestrzegamy tradycji. Dosz艂y nas s艂uchy, 偶e na barkach mieszka dziewczyna potw贸r. Gdy po偶yjesz na morzu, nauczysz si臋 wierzy膰 w pog艂oski jednego rodzaju, a inne ze 艣miechem puszcza膰 mimo ucha. Kiedy Gwiazdy m贸wi膮, nads艂uchujesz pilnie. Rozejrzyj si臋, jeste艣my potworami. Nie艂atwo obsadzi膰 statek samymi kobietami, bo w dzisiejszych czasach dziewcz臋ta nie ucz膮 si臋 na 偶eglarzy. Gdy tylko s艂yszymy o jakiej艣 upiornej bestii, porywamy j膮 czym pr臋dzej.

- Wi臋c to wszystko, po偶ar i napa艣膰, z mojego powodu?

- Oczywi艣cie, 偶e nie! Skrad艂y艣my mn贸stwo innych rzeczy, tylko nie inne dziewcz臋ta. Teraz nale偶ysz do za艂ogi, zosta艂a艣 wcielona do s艂u偶by na morzu, moja ma艂a ma艂peczko.

Sigrida wychyli艂a si臋 nad relingiem i spojrza艂a na wod臋 przemykaj膮c膮 wzd艂u偶 czerwonego kad艂uba z chy偶o艣ci膮 wydr, kt贸re pierzchaj膮 przed g艂odnym rekinem. Zaduma艂a si臋 nad strat膮 rodziny - kt贸rej zbytnio nie powa偶a艂a - i nad swoim nowym miejscem potwora w艣r贸d potwor贸w. Cho膰 niekt贸rzy marynarze wygl膮dali na ludzi, zacz臋艂a podejrzewa膰, 偶e 偶aden z nich tak naprawd臋 nie jest cz艂owiekiem. I w tej chwili Tommy pochyli艂a si臋 obok niej.

Jej odbicie w wodzie nie by艂o odbiciem kobiecego cia艂a, nie by艂o u艣miechni臋t膮 chytrze twarz膮. Sigrida ujrza艂a pysk jasnookiego lisa z ognist膮 sier艣ci膮 targan膮 przez wiatr.

Opowie艣膰 o bladej dziewczynie,
ci膮g dalszy

艢nieg spojrza艂a w szerok膮 twarz Sigridy, ostro偶nie jak jele艅, kt贸ry obw膮chuje je偶yny.

- Urodzi艂am si臋 w Ad偶anabh, wiesz - rzek艂a cicho.

Sigrida skin臋艂a g艂ow膮, cho膰 niezupe艂nie na znak potwierdzenia, 偶e by艂o to jej wiadome.

- W takim razie jeste艣 b艂ogos艂awiona jak wiosenne dziecko, cho膰 s艂ysza艂am, 偶e z dawnego miasta pozosta艂 nie wi臋cej ni偶 cie艅. W dzisiejszych czasach wszystkie miasta s膮 cieniami przesz艂o艣ci. Kiedy艣 metropoli膮 by艂 nawet Muireann z lodowymi wie偶ami i kr贸lowymi, kt贸re siada艂y na k臋pkach futra wieloryba, by z puchar贸w z foczej ko艣ci pi膰 owocowe ad偶a艅skie wino. Tysi膮ce lat temu Muirrean by艂 stolic膮 P贸艂nocy. Dzi艣 jest wiosk膮, przycz贸艂kiem nad wrogim morzem. Tylko Gwiazdy pami臋taj膮 jego dawn膮 chwa艂臋.

Zachodz膮ce s艂o艅ce zrobi艂o si臋 opas艂e i rumiane, pierwsze cienkie pasma zmierzchu czeka艂y za jego obliczem. Sigrida i 艢nieg pracowa艂y razem jak skrzypkowie graj膮cy smyczkami.

- Najwyra藕niej do艂膮czy艂a艣 do Sigrid - zauwa偶y艂a 艢nieg, wbijaj膮c oczy w ogromne 艂okcie przyjaci贸艂ki - skoro masz na imi臋 Sigrida.

- Najwyra藕niej.

- A jednak... - 艢nieg pokra艣nia艂a, jej bezbarwna twarz zrobi艂a si臋 r贸偶owa - nie przysi臋g艂a艣 na 艢wi臋t膮 Sigrid臋, przysi臋g艂a艣 na Gwiazdy. My艣l臋, 偶e droga stamt膮d tutaj musia艂a by膰 dla ciebie bardzo dziwna.

U艣miech spe艂z艂 z twarzy Sigridy jak kot, kt贸ry wymyka si臋 przez uchylone drzwi. Zamkn臋艂a oczy i przez chwil臋 mo偶na by艂o pomy艣le膰, 偶e si臋 rozp艂acze.

- Nie jestem godna przysi臋ga膰 na jej imi臋 - wychrypia艂a g艂osem podobnym rechotaniu setek 偶ab, pogr膮偶onych w 偶a艂obie. - Zbyt cz臋sto sprawia艂am zaw贸d i w zbyt powa偶nych sprawach. Mia艂am czego艣 dokona膰, zrobi膰 co艣 wielkiego, co jak kiedy艣 my艣la艂am, by艂o mi przeznaczone. Zarzuci艂am sw贸j cel, gdy wilki powiod艂y mnie na manowce i do Miasta 艢wiat艂a. A potem wypu艣ci艂am z r膮k drugie przeznaczenie, jakby mnie parzy艂o. Teraz ju偶 nie mam przeznaczenia, zosta艂y mi tylko te sieci do wi膮zania jak sznury p臋powiny. - Sigrida wytar艂a nos i potrz膮sn臋艂a g艂ow膮 niczym ko艅 odp臋dzaj膮cy muchy. - Wi臋c odesz艂am. Odesz艂am od wiary, kt贸r膮 wyznawa艂am w m艂odo艣ci 偶arliwie i z rado艣ci膮, i przysi臋g艂am na Gwiazdy, bo musz臋 jeszcze wiele zrobi膰, 偶eby je obrazi膰. Z pewno艣ci膮 jest jaki艣 ad偶a艅ski b贸g, do kt贸rego ty szepczesz w ciemno艣ci?

- Naprawd臋 nie pami臋tam, moi rodzice zmarli, zanim zd膮偶yli da膰 mi swego boga. S艂ysza艂am, 偶e ad偶a艅czycy czcz膮 teraz Gwiazdy, gdy miasto umar艂o i wszyscy mnisi odeszli, zabieraj膮c swoje nowe skomplikowane wierzenia. Ale powiadaj膮 r贸wnie偶, 偶e ad偶a艅czycy jedz膮 placki z g膮sienic, a tak偶e lataj膮 na skrzyd艂ach z ko艅skiego w艂osia i p艂atk贸w r贸偶. Przesta艂am wierzy膰 w to, co inni m贸wi膮 o moim domu. Tak czy siak, nigdy nie s艂ysza艂am o 艣wi臋tej urodzonej na barkach.

- Bo ona nie by艂a 艣wi臋ta, gdy opu艣ci艂a Ad偶anabh. Znacznie p贸藕niej niebiosa dotkn臋艂y jej g艂ow臋. Miejsca, kt贸re nas rodz膮, rzadko poznaj膮 si臋 na naszej prawdziwej warto艣ci. I nawet te... - doda艂a Sigrida z p贸艂u艣miechem - kt贸re nas adoptuj膮. Ale mo偶esz szepta膰 do 艢wi臋tej Sigridy, je艣li chcesz, kiedy jeste艣 sama i Gwiazdy si臋 nie odzywaj膮. Ona nie b臋dzie mia艂a nic przeciwko temu.

Uj臋艂a bia艂膮 g艂ow臋 dziewczyny w du偶e, stwardnia艂e d艂onie.

- W艂a艣nie dosz艂am do Tomomo, prawda?

- Tak - szepn臋艂a 艢nieg. - M贸w dalej.

Opowie艣膰 o 艢wi臋tej Sigridzie,
ci膮g dalszy

Sigrida z pewno艣ci膮 by艂a zaskoczona, gdy zobaczy艂a Tomomo z pyskiem i uszami poro艣ni臋tymi puszystym kremowo-偶贸艂tym futrem. Kapitan jednak wygl膮da艂a na do艣膰 mi艂膮 besti臋, a jej r臋ce spoczywa艂y na relingu z gracj膮 jak starannie u艂o偶one kwiaty. Gdy Sigrida oderwa艂a oczy od wody, kapitan wygl膮da艂a tak samo jak wcze艣niej - w艂osy mia艂a schludnie zwi膮zane, a u艣miechni臋te weso艂o drobne usta spierzchni臋te jak u ka偶dego 偶eglarza. Tylko woda ukazywa艂a lisi膮 g艂ow臋.

- Ja te偶 jestem potworem. Oczywi艣cie, prawie nigdy si臋 nie zdradzam, naj艣liczniejsza ze wszystkich barkowych dziewcz膮t. Tylko morskie zwierciad艂o ukazuje t臋 twarz. Mam naturalne przebranie. Ty... - Tomomo znacz膮co spojrza艂a na piersi m艂odej Sigridy - musisz przybra膰 w艂asne. Tak, moja matka te偶 nie mog艂a na mnie patrze膰. Nie chcia艂a spogl膮da膰 mi w oczy, nawet gdy by艂am oseskiem; powtarza艂a, 偶e widzi co艣 potwornego za moimi t臋cz贸wkami, co艣, co j膮 obserwuje i nie jest jej c贸rk膮. Oni lubi膮 nam m贸wi膰, Sigrido, 偶e jeste艣my potworni. Dzi臋ki temu czuj膮, 偶e nie mo偶emy zrobi膰 im krzywdy, bo sami s膮 tak 艣wi膮tobliwi, jak my niecni i brudni. Ale oczywi艣cie mo偶emy ich skrzywdzi膰. Powiem ci, jak odkry艂am, 偶e jestem potworem...

Opowie艣膰 o dobrej sztuczce

Moja matka wykazywa艂a si臋 wyj膮tkow膮 sumienno艣ci膮, przy wi膮zaniu moich st贸p, cho膰 w czasie moich narodzin ten zwyczaj by艂 w naszym kraju stary i niemodny jak kamienne narz臋dzia. Pewnie my艣la艂a, 偶e je艣li do ko艅ca swoich us艂anych kwiatami dni b臋d臋 musia艂a korzysta膰 z lektyki, nie zdo艂am narobi膰 wielu szk贸d.

Co noc rozlu藕nia艂am wi臋zy i wychodzi艂am z 艂贸偶ka, 偶eby tapla膰 si臋 na golasa w ogrodowym b艂ocie. Jestem pewna, 偶e matka o tym wiedzia艂a, bo przecie偶 rankiem zawsze mia艂am mokre, pachn膮ce traw膮 w艂osy, ale nic nie m贸wi艂a. Owija艂a moje stopy w surowy jedwab, z niemym wyrzutem spogl膮daj膮c na ub艂ocone pi臋ty.

Pewnego roku, gdy mia艂am nie wi臋cej ni偶 dziesi臋膰 lat, do stolicy wr贸ci艂a wr贸偶biarka Majo. By艂o to wielkie wydarzenie; wprawdzie nie przyjmowano jej w towarzystwie, ale mia艂a do zaoferowania towary ciesz膮ce si臋 du偶ym wzi臋ciem w艣r贸d dam wysokiego rodu. Sprzedawa艂a napoje mi艂osne, amulety gwarantuj膮ce bezpieczne rozwi膮zanie albo narodziny potomka p艂ci m臋skiej, talizmany na szcz臋艣cie i zdrowie, nawet zakl臋cia do zmiany pogody z suchej na deszczow膮. Jej w贸zek by艂 istnym cudem, mia艂 kszta艂t przeno艣nego domku obwieszonego fioletowymi i czerwonymi p艂achtami, zielonymi firankami i d藕wi臋cz膮cymi srebrnymi dzwonkami; sk贸rzane amulety zwisa艂y jak fr臋dzle z miniaturowych okap贸w, a wn臋trze zape艂nia艂y pi贸ra 偶urawia, kocia sier艣膰 i ma艣ci w glinianych garnkach. Wszystko to Majo nosi艂a na grzbiecie z miasta do miasta, cho膰 by艂a skurczona, ko艣cista i stara, na oko niezdolna sprosta膰 takiemu zadaniu. Kiedy si臋 zatrzymywa艂a, pod spodem domku rozk艂ada艂y si臋 szczud艂a, mog艂a wi臋c zdejmowa膰 rzemienie, kt贸re j膮 z nim wi膮za艂y, i uprawia膰 swoje rzemios艂o.

Po zmroku wiele dam w uperfumowanych perukach, z ustami pomalowanymi lak膮, skupi艂o si臋 w pawilonie jak ptaki na zr臋bie fontanny, piszcz膮c z rado艣ci i czekaj膮c z zapartym tchem na grzechot w贸zka czarownicy. Mnie przyniesiono w lektyce, spoczywaj膮c膮 na r贸偶owych poduszkach, ze skr臋powanymi stopami opartymi w taki spos贸b, 偶eby odp艂ywa艂a z nich krew.

Pie艣艅 kamyk贸w pod stopami zapowiedzia艂a przybycie Majo z czarami praktycznymi jak sztuka gotowania. Kobiety napar艂y ze wszystkich stron, wciskaj膮c monety w jej r臋ce, suche jak witki leszczyny i chowaj膮c do kieszeni swoje talizmany, 偶yczenia, karteczki do w艂o偶enia pod poduszk臋, mikstury do za偶ycia w czasie nast臋pnego nowiu.

W艣r贸d szeleszcz膮cych szat i chciwych r膮k Majo podchwyci艂a moje spojrzenie swoim 艣widruj膮cym czarnym okiem. Mia艂a tylko jedno - drugie straci艂a gdzie艣 w trakcie podr贸偶y. Niekt贸rzy powiadali, 偶e w walce z tygrysem, inni, 偶e w bitwie z czarnoksi臋偶nikiem, a jeszcze inni twierdzili, 偶e oko samo wypad艂o, gdy nie wysz艂o jej jakie艣 zakl臋cie. To jedno pozosta艂e oko wied藕my 艣cisn臋艂o mnie jak r臋ka, a za艣linione usta rozchyli艂y si臋 w zadowolonym u艣mieszku.

- Jak ma na imi臋 twoja c贸rka? - zakraka艂a Majo. Nie musia艂a pyta膰, kt贸ra z upudrowanych dam jest moja matk膮.

- Zwie si臋 Tomomo - odpar艂a matka dr偶膮cym g艂osem.

Majo dwa razy klasn臋艂a j臋zykiem. Z fa艂d贸w sp贸dnicy wyj臋艂a 偶贸艂t膮 sakiewk臋 i lekko podrzuci艂a j膮 w r臋ku.

- Daj mi j膮, a ja dam ci kaletk臋. Trzymaj j膮 zawsze przy sk贸rze, a za ka偶dym razem, gdy zapieje kogut, znajdziesz w niej z艂ot膮 monet臋.

Kobiety wstrzyma艂y oddech jak rybak, kt贸ry wyci膮ga wyj膮tkowo t艂ustego 艂ososia, i zazdro艣nie j臋艂y poszeptywa膰 mi臋dzy sob膮 - kogo obchodzi艂 los nikomu niepotrzebnej dziewczynki w obliczu takiego bogactwa?

Moja matka ukradkiem zerka艂a to na mnie, to na star膮 wied藕m臋. Wreszcie wyrazi艂a zgod臋, skwapliwie chwyci艂a z艂ot膮 sakiewk臋, poca艂owa艂a mnie w policzek i rzuci艂a na odchodnym, 偶e mam na siebie uwa偶a膰. Czmychn臋艂a do kobiecych pokoi wraz z reszt膮 dam, zachwyconych tym nowym cudem. W jednej chwili Majo i ja zosta艂y艣my same na dziedzi艅cu.

Majo bez s艂owa wyci膮gn臋艂a z w贸zka du偶y miedziany garnek i nape艂ni艂a go wod膮 z dzbana tak wielkiego, 偶e ledwo mog艂am uwierzy膰, i偶 kry艂a go w fa艂dach sp贸dnicy. Kiedy zmarszczki na wodzie si臋 wyg艂adzi艂y i ksi臋偶yc zaja艣nia艂 w garnku jak ziemniak p艂ywaj膮cy w zupie, da艂a zna膰, 偶e powinnam spojrze膰.

Ma si臋 rozumie膰, zobaczy艂am swoj膮 prawdziw膮 twarz, smuk艂y pysk, wilgotny czarny nos, uszy strzyg膮ce ciekawie na nocnym wietrze. Powinnam si臋 przestraszy膰, rude futro, ostre z臋by, ale prawd臋 m贸wi膮c odczu艂am ulg臋 - w艂a艣nie to matka widzia艂a za moimi oczami. Nie by艂am potworna, po prostu by艂am potworem.

- Oto ty, Tomomo, moje dzieci臋. - Majo poklepa艂a mnie po plecach jak gdyby z uznaniem.

- Sk膮d wiedzia艂a艣? - zapyta艂am.

- Umiemy si臋 rozpoznawa膰, wyczuwamy zapach futra pod sk贸r膮 jak smak cukru rozpuszczonego w herbacie.

Pochyli艂a si臋 nad moim ramieniem i jej twarz pojawi艂a si臋 obok mojej na wodzie - parchaty pomarszczony pysk bez jednego oka, z doln膮 warg膮 pokryt膮 bliznami i policzkami obwis艂ymi niczym sakwy u siod艂a.

U艣miechn臋艂y艣my si臋 razem i nasze odbicia obna偶y艂y z臋by, jej 偶贸艂te i st臋pia艂e, moje bia艂e i ostre.

- Nale偶ysz teraz do mnie, ma艂a lisia dziewczyno. Gdybym wiedzia艂a wcze艣niej, porwa艂abym ci臋 w chwili narodzin i znalaz艂a ci jam臋 w g贸rach. Teraz to bardziej skomplikowane. Jeste艣 za du偶a, 偶eby do艂膮czy膰 do swoich kuzyn贸w. Ale tak naprawd臋 nie ma to wi臋kszego znaczenia - je艣li b臋dziesz dobr膮 uczennic膮, mo偶e zdo艂asz znale藕膰 swoje miejsce w 艣wiecie jak ja. Lecz zawsze wystrzegaj si臋 wody, bo ona nas zdradza.

Wyla艂a wod臋 na ziemi臋 i zapakowa艂a garnek do w贸zka, potem wsun臋艂a szerokie rzemienie na ramiona. Gdy d藕wign臋艂a na plecy miniaturowy dom, drewniane nogi zatrzasn臋艂y si臋 pod pod艂og膮. Majo pow膮cha艂a wiatr.

- Lis zawsze musi by膰 bystry i czujny - przykaza艂a surowo. - A teraz, gdy wiesz, 偶e jeste艣 lisem, lenistwo nie znajdzie 偶adnego usprawiedliwienia. Mam do艣膰 do noszenia bez twojej po trzykro膰 przekl臋tej lektyki. 艢ci膮gnij z n贸g te 艣mieszne powijaki.

Zdar艂am jedwabie z rado艣ci膮, przegryzaj膮c grube w臋z艂y z臋bami. Ruszy艂am zwinne obok Majo z sercem tak pe艂nym szcz臋艣cia i jasnym, 偶e omal nie parzy艂o mi 偶eber.

- Dok膮d idziemy? - zapyta艂am.

- Zabieram ci臋 do miejsca, gdzie b臋dziesz mog艂a si臋 uczy膰. Spa艂a艣 na materacach mi臋kkich jak ob艂oki w jedwabnych poszewkach i jada艂a艣 t艂uste jelenie. Ale za terenami pa艂acu jelenie s膮 zmy艣lne i trudno je z艂apa膰, a materace s膮 za ci臋偶kie, 偶eby je nosi膰. S膮 inne sposoby 偶ycia i w zasadzie przeznaczone s膮 dla lepszych kobiet. Szkoda, 偶e twoja matka nigdy nie spa艂a w jaskini z li艣膰mi zamiast koc贸w - mam nadziej臋, 偶e cieszy si臋 swoj膮 zdobycz膮. Rankiem wszystkie koguty w stolicy padn膮 trupem, martwe jak z艂oto i niechciane c贸rki.

Nie mog艂am sobie wyobrazi膰 tylu martwych kogut贸w ani tego, jak zgarbiona starucha mo偶e zostawia膰 za sob膮 szlak zaduszonego drobiu. Ale zanim zd膮偶y艂am o cokolwiek zapyta膰, ruszy艂a w drog臋.

Dotrzymywa艂am jej kroku, cho膰 wcale nie bez trudu. By艂a zaskakuj膮co 偶wawa jak na swoje lata i zacz臋艂am rozumie膰, jak z tak膮 艂atwo艣ci膮 w臋druje z miasta do miasta. Nied艂ugo p贸藕niej poczu艂am lekki zapach morza i wilgo膰 zacz臋艂a ci膮偶y膰 mi na w艂osach. Kiedy noc sta艂a si臋 zimna i czysta jak l贸d na stawie, dotar艂y艣my do d艂ugiej pla偶y, bardziej mi臋kkiej pod stopami ni藕li s艂odkie ciasto. Majo znowu przem贸wi艂a. Jej g艂os ju偶 nie by艂 chrapliwy i jakby parchaty, ale wysoki i ostry, przypominaj膮cy, szczekanie lisicy nawo艂uj膮cej lisi臋ta.

- Jeste艣my.

- Gdzie? - Przed sob膮 widzia艂am tylko spienione grzywacze na szerokim morzu i smuk艂y pomost si臋gaj膮cy w wod臋 jak palec szkieletu.

Majo przewr贸ci艂a oczami.

- Lis musi by膰 bystry i samowystarczalny. Skorzystaj ze swojego umys艂u i sama to rozgry藕. Przyprowadzi艂am ci臋 tutaj, moja rola sko艅czona. Nie jestem ksi膮偶k膮, nie mo偶esz szuka膰 odpowiedzi w moim skorowidzu. - Majo przest膮pi艂a z nogi na nog臋 pod ci臋偶arem domu. Sta艂am na piasku, zbita z tropu, pr贸buj膮c nie wygl膮da膰 jak ostatni g艂upek. Znowu przewr贸ci艂a okiem. - Widzisz pomost? Dlaczego nie p贸jdziesz zobaczy膰, czy kto艣 pod nim nie mieszka? A mo偶e powinnam robi膰 wszystko za ciebie, jak twoja przyg艂upia matka?

Majo zdj臋艂a pasy z ramion i postawi艂a domek na roz艂o偶onych nogach. Po chwili grzebania w chatce wyci膮gn臋艂a grub膮 poduszk臋. Usiad艂a, wyj臋艂a z fa艂d sp贸dnicy kulk臋 ry偶u i 偶u艂a j膮 z zadowoleniem, gestami nagl膮c mnie do drogi. Policzki mnie piek艂y jak wysmagane r贸zg膮. Postanowi艂am, 偶e nie zachowam si臋 przy niej jak rozkapryszone dziecko. Pobieg艂am do rozklekotanego pomostu. Kawa艂eczki muszelek tryska艂y za moimi b臋bni膮cymi pi臋tami.

*

Zmursza艂e deski pomostu zapada艂y si臋, filary pod nimi obro艣ni臋te by艂y skupiskami alg, omu艂k贸w i p膮kli. Wok贸艂 zardzewia艂ych kub艂贸w na ma艂偶e wala艂y si臋 stare sieci do po艂owu krab贸w. Zas艂ania艂am usta r臋k膮 i niemal si臋 d艂awi艂am, bo wi臋kszo艣膰 tych sieci i kub艂贸w zawiera艂a swe ostatnie nieszcz臋sne ofiary. Nie zobaczy艂am nic, co mog艂oby Majo zainteresowa膰; nawet wyg艂odnia艂a mewa nie znalaz艂aby niczego godnego uwagi. Ale by艂am pewna, 偶e Majo si臋 nie myli, 偶e nie mo偶e si臋 myli膰, i rzeczywi艣cie, nagle za zbutwia艂ym filarem przemkn臋艂o co艣 ciemnego. Ruszy艂am w tamt膮 stron臋, moje bose stopy plaska艂y w ka艂u偶ach i na wilgotnym piasku. Chwil臋 p贸藕niej brn臋艂am po kolana w s艂onym morzu, tropi膮c w blasku ksi臋偶yca szybk膮 czarn膮 sylwetk臋.

- Zaczekaj! - krzykn臋艂am i ku mojemu zdumieniu kszta艂t si臋 zatrzyma艂, odwracaj膮c l艣ni膮c膮 g艂ow臋 i patrz膮c przez rami臋.

By艂a to du偶a, spasiona wydra. Przetoczy艂a si臋 w g艂臋bokiej do pasa wodzie i p艂yn臋艂a beztrosko na grzbiecie, pokazuj膮c mokry z艂oty brzuch okolony g艂adkim ciemnobr膮zowym futrem. Jej pyszczek wydawa艂 si臋 do艣膰 przyjazny, cho膰 niezupe艂nie zadowolony. W膮sy mia艂a prawie tak grube jak sum. W 艂apkach trzyma艂a du偶ego 艣limaka z od艂upanym kawa艂kiem skorupki - zmaga艂a si臋 z nim, patrz膮c na mnie znad swojej upartej zdobyczy.

- Czego? - zapyta艂a g艂osem zgrzytliwym jak chrz臋st piasku pod such膮 st臋pk膮.

Nie wiedzia艂am, co powiedzie膰. Przemoczona i zmarzni臋ta sta艂am w mule przeciskaj膮cym si臋 pomi臋dzy palcami st贸p. W tym b艂ocie niemal t臋skni艂am za powijakami banda偶y. Woda marszczy艂a si臋 wok贸艂 mojej cienkiej sukni, gdy sta艂am jak dziecko pr贸buj膮ce wyrecytowa膰 wiersz, kt贸rego nawet nie stara艂o si臋 zapami臋ta膰.

- Majo mnie przys艂a艂a. - Wzruszy艂am ramionami, pr贸buj膮c wygl膮da膰 tak, jakbym codziennie konwersowa艂a z wydrami. - Chyba. To znaczy, chyba mnie przys艂a艂a. Kaza艂a mi i艣膰 pod pomost, chocia偶 jest bardzo brudny i my艣l臋, 偶e zmar艂o tu wiele stworze艅.

- Bezsprzecznie - odpar艂a wydra, wreszcie otwieraj膮c muszl臋 i wydzieraj膮c z niej t艂ustego 艣limaka. - I ka偶de smaczniejsze od poprzedniego. 呕u艂a przez chwil臋 twarde mi臋so, po czym znowu si臋 odezwa艂a: - Skoro Majo ci臋 przys艂a艂a, pewnie czeka nas spotkanie z kud艂atym chudym liskiem, prawda? Jestem Rakko, kr贸l wydr. Je艣li nie przynios艂a艣 daniny z krewetek czy ma艂偶, zakarbuj臋 ci臋 jako d艂u偶nika.

- Ojej! - Pr贸bowa艂am si臋 uk艂oni膰. - Nie wiedzia艂am, 偶e jeste艣 kr贸lem.

Z pewno艣ci膮 co艣 bym przynios艂a.

- Hm - mrukn膮艂, brodz膮c obok mnie do jednego z podskakuj膮cych na fali zardzewia艂ych kub艂贸w. Niemal go wywr贸ci艂, gdy z entuzjazmem wy艂awia艂 z g艂臋bi co艣 cuchn膮cego i zielonkawego. - Jestem kr贸lem g艂贸wnie dlatego, 偶e tak powiedzia艂em, a nikt si臋 nie sprzeciwi艂. Ale ten pomost jest dobry jak ka偶da sala tronowa, a ka偶da klatka i garnek zawieraj膮 istne bogactwa. Oto jak rodz膮 si臋 kr贸lowie, moja ogoniasta dziewczyno - wybieraj膮 miejsce, wbijaj膮 w nie kijek, nazywaj膮 si臋 kr贸lami i czekaj膮, 偶eby zobaczy膰, czy kogo艣 to zgniewa. Nikt jak dot膮d si臋 nie zez艂o艣ci艂, co sprawia, 偶e wydry s膮 moje.

- Rozumiem. - Pokiwa艂am g艂ow膮 i zastanowi艂am si臋, czy tak w艂a艣nie zacz臋li kr贸lowie w moim kraju. - Nie jestem pewna, co Majo chce, 偶ebym zrobi艂a...

- W czym dobre s膮 lisy? Majo chce, 偶eby艣 co艣 dla mnie ukrad艂a. To nie艂atwe. Mam nadziej臋, 偶e sprostasz zadaniu. Przysy艂a mi dziewcz臋ta od czasu do czasu, ale zwykle s膮 za s艂abe i nie nadaj膮 si臋 do z艂odziejskiego fachu.

Zarumieni艂am si臋 lekko, my艣l膮c o swoich male艅kich stopach ukrytych przez morze.

- Co mam dla ciebie zdoby膰?

Rakko podni贸s艂 g艂ow臋 znad kub艂a, jego poro艣ni臋ty sier艣ci膮 pyszczek nagle zrobi艂 si臋 spokojny i smutny, woda 艣cieka艂a z d艂ugich w膮s贸w jak deszcz z 艂odyg pszenicy. Przetar艂 okr膮g艂e br膮zowe oczy, jakby nie spa艂, odk膮d morze by艂o ka艂u偶膮, a ksi臋偶yc 艣wieci艂 na suchy l膮d.

- Nie dla mnie - westchn膮艂 - wcale nie dla mnie, ale chc臋, 偶eby艣 ukrad艂a Gwiazd臋...

Opowie艣膰 o nurze, wydrze i Gwie藕dzie

Najlepiej ze wszystkiego pami臋tam plusk.

Sekka i ja nurkowali艣my - Sekka jest kr贸low膮 nur贸w. Nauczy艂a mnie sztuczki m贸wienia, 偶e jest si臋 kr贸lem czy kr贸low膮. Ale podczas gdy ja jestem Kr贸lem pod Pomostem i nawet smarkule nie przynosz膮 mi bodaj je偶a morskiego w daninie, kiedy Sekka oznajmi艂a, 偶e jest kr贸low膮, inne nury zobaczy艂y, jak czarna jest jej g艂owa, jakie szerokie s膮 skrzyd艂a - biedna Sekka urodzi艂a si臋 wi臋ksza ni偶 inne nury i wielce cierpia艂a z tego powodu, gdy by艂a piskl臋ciem - jak bia艂y jest jej brzuch, jak dono艣ne jej zawodzenie i krzyki, i natychmiast si臋 zgodzi艂y, 偶e powinna zosta膰 kr贸low膮 i to bez chwili zw艂oki. Niestety, jak stwierdzi艂a, to troch臋 niewygodny spos贸b zdobywania w艂adzy, poniewa偶 zwykle oznacza, 偶e do wielu, wielu kube艂k贸w przepysznych zgni艂ych ryb trzeba doda膰 liczne obowi膮zki. Ma najgrubsze i najlepiej uwite gniazdo w艣r贸d wszystkich morskich ptak贸w, ale w zamian musi odwiedza膰 kury w czasie god贸w i cho膰 bardzo si臋 stara, niecz臋sto robi pe艂en obch贸d, bo nury niezbyt dobrze lataj膮.

Nie by艂a pora god贸w, gdy nast膮pi艂 plusk. Nury i wydry maj膮 podobne zami艂owanie do nurkowania - wypuszczamy powietrze, sp艂aszczamy brzuchy i pikujemy w g艂臋bokie, zimne pr膮dy, gdzie p艂ywaj膮 t艂uste ryby. Nie mog艂aby艣 wyobrazi膰 sobie lepszych p艂ywak贸w ni偶 Sekka i ja, a powinna艣 sp臋dzi膰 troch臋 czasu na wyobra偶aniu sobie, jak utalentowanymi jeste艣my nurkami. 艢cigali艣my si臋, bawili艣my, 艂owili艣my ryby. By艂a noc, snopy nik艂ego niebieskawego 艣wiat艂a przeszywa艂y wod臋 jak haczyki w臋dkarza. Nad nami po wodzie sun膮艂 cie艅 statku.

W艂a艣nie j膮 wyprzedzi艂em, 偶eby oderwa膰 ma艂偶a od g艂臋bokiej ska艂y, gdy nagle morze rozb艂ys艂o, jakby ksi臋偶yc spad艂 w ca艂o艣ci do wody. Pr膮dy rozb艂ys艂y ko艣cian膮 biel膮, na ich tle sylwetka Sekki zap艂on臋艂a purpur膮, 艣wiat艂o spowi艂o m贸j ogon i zapiek艂o mnie w oczy. Przetar艂em je w艣ciekle, a gdy odsun膮艂em 艂apy, blask przygasa艂. Ma艂y ch艂opiec pogr膮偶a艂 si臋 w morzu, opada艂 w g艂臋bin臋.

Zanurkowali艣my niczym jedno zwierz臋, p艂uca nas pali艂y z braku powietrza, gdy jak dwa kamienie opadali艣my za kre艣l膮cym spirale cia艂em. Teraz, kiedy wracam do tej chwili my艣l膮, nie wiem, dlaczego uznali艣my, 偶e wa偶ne jest z艂apanie tej ledwo 偶ywej istoty, zanim spocznie na dnie oceanu, ale oboje gotowi byli艣my uton膮膰, byle tylko zatrzyma膰 jej upadek. W ko艅cu Sekka dop臋dzi艂a ch艂opca pierwsza i chwyci艂a w ciemny dzi贸b za kosmyk w艂os贸w. Ja z艂apa艂em go w talii i razem wyci膮gn臋li艣my dzieciaka na powierzchni臋, zwisaj膮cego pomi臋dzy nami jak 艂oso艣 - a wiesz, by艂 ci臋偶ki, bardzo ci臋偶ki, pomy艣la艂em wtedy, 偶e musi by膰 pe艂en srebrnych odwa偶nik贸w.

Kiedy trzy nasze g艂owy przebi艂y fale, wci膮gn膮艂em go na brzuch jak muszl臋 przegrzebka. Le偶a艂 tam, bezw艂adny, trzymaj膮c si臋 za g艂ow臋, a noc rzuca艂a cienie na jego sk贸r臋. Wreszcie, po d艂ugim milczeniu, podczas gdy Sekka i ja cackali艣my si臋 z nim jak 艣wie偶o upieczeni rodzice, zakaszla艂 i splun膮艂 wod膮 na moje futro. J臋cz膮c, podni贸s艂 g艂ow臋, wci膮偶 zaci艣ni臋t膮 w r臋kach. Od razu zauwa偶y艂em, 偶e przez jego g艂ow臋 biegnie cienka linia, a z niej s膮czy si臋 rodzaj mokrej ciemno艣ci.

Mia艂 dwie twarze w miejscu, gdzie powinny by膰 uszy, i nic opr贸cz g艂adkiej sk贸ry tam, gdzie spodziewa艂em si臋 spojrze膰 mu w oczy. Ta sk贸ra przeci臋ta by艂a czarn膮 lini膮.

Trzyma艂 g艂ow臋 z obu stron, str膮ki w艂os贸w spada艂y na d艂onie, kt贸re zakrywa艂y nosy i czo艂a, widzia艂em tylko otwarte mokre usta. Kiedy si臋 odezwa艂, obojgiem ust jednocze艣nie, jeden g艂os by艂 wysoki i piskliwy, g艂os dziecka, drugi niski i powa偶ny, g艂os m臋偶czyzny.

- 呕yj臋.

- Sprawa dyskusyjna, ma艂y topielcu - gdakn臋艂a Sekka. Ju偶 dziobn臋艂a czarn膮 ma藕 z pustego miejsca pomi臋dzy twarzami i o艣wiadczy艂a, 偶e jest obrzydliwa. W zasadzie nie by艂a to krew, ale w zasadzie nie by艂a to nie krew.

- Sekko - zapyta艂em cicho. - Co mamy zrobi膰? Odstawi膰 go na brzeg?

Rozpostar艂a d艂ugie czarne skrzyd艂a, 偶eby go okry膰, i bia艂e plamy na jej pi贸rach zal艣ni艂y jak gwiazdy.

- Zagubione male艅stwo. Umiesz p艂ywa膰? Mo偶e je艣li pu艣cisz swoj膮 biedn膮 g艂ow臋...

- Nie! - krzykn膮艂 ch艂opiec. Niezdarnie cofn膮艂 si臋 przed ni膮 i omal nie wpad艂 do wody. Obie jego twarze mia艂y zak艂opotane miny, gdy wczepi艂 si臋 we mnie 艂okciami. - Nie, przykro mi, nie mog臋 pu艣ci膰.

- Co ci si臋 sta艂o? - zapyta艂a Sekka, g艂adz膮c go dziobem po 偶ebrach, jakby by艂 piskl臋ciem ze z艂amanym skrzyd艂em.

- Upad艂em - odpar艂 z westchnieniem.

Opowie艣膰 o statku, kajaku i tratwie

Nie jestem podobny do innych.

Pragn膮艂em 艣wiata. Nawet po tym, kiedy wszyscy odeszli na wzg贸rza, pod ziemi臋, w ciemno艣膰, kiedy ludzie otworzyli g艂臋bokie kamienne studnie zapomnienia w swoich brzuchach i wszystkie Gwiazdy skoczy艂y, ja zosta艂em. Nie inaczej ni偶 w czasach, gdy pierwszy zrobi艂em ten krok, ten d艂ugi krok w d贸艂 z czerni, pragn膮艂em trawy i soli, twardych, okr膮g艂ych ser贸w i dom贸w krytych dach贸wk膮, i pla偶y z niezliczonymi ziarenkami piasku. By艂em tutaj szcz臋艣liwy, nie chcia艂em naci膮gn膮膰 je偶yn nad g艂ow臋 i udawa膰, 偶e nie s艂ysz臋 przechodz膮cego obok 艣wiata.

Dotyka艂em wszystkiego, czego tylko mog艂em dosi臋gn膮膰, bo chcia艂em, 偶eby wszystko spija艂o ze mnie 艣wiat艂o, chcia艂em w ko艅cu wykrwawi膰 si臋 na tyle, aby uchodzi膰 za co艣, co nigdy nie by艂o dziur膮 w nico艣ci. Dotyka艂em m臋偶czyzn i kobiet, i dzieci 艣pi膮cych w modrzewiowych ko艂yskach, dotyka艂em kubk贸w, talerzy i buszli r贸偶, dotyka艂em woz贸w z sianem i kop siana, i grubych drzwi wi臋ziennych, dotyka艂em trawy, soli i twardych, okr膮g艂ych ser贸w, dotyka艂em dom贸w krytych dach贸wk膮 i przesiewa艂em przez palce niezliczone ziarnka piasku, a偶 moja sk贸ra przesta艂a si臋 jarzy膰.

Ale moje twarze, powiecie. Przecie偶 nikt nie wzi膮艂by mnie za cz艂owieka.

Ja za艣 powiem, 偶e wszyscy wybieramy tych, kt贸rzy s膮 najbardziej podobni do nas, a ja nie mog艂em si臋 zdecydowa膰. Patrzy艂em na traw臋 i s贸l i widzia艂em, 偶e w niczym mnie nie przypominaj膮. Patrzy艂em na twarde, okr膮g艂e sery. Patrzy艂em na kryte dach贸wk膮 domy i patrzy艂em na niezliczone ziarnka piasku na pla偶y. Nic nie pasowa艂o do mnie jak jeden but do drugiego.

A potem zobaczy艂em dzieci, kt贸re mia艂y jednakowe twarze, dzieci chodz膮ce parami, i by艂y to bli藕ni臋ta; wiedzia艂em, 偶e ja r贸wnie偶 chodzi艂em w parze, cho膰 mia艂em tylko jedno cia艂o. Rozszczepi艂em swoj膮 twarz i sta艂em si臋 Bli藕niacz膮 Gwiazd膮, i cho膰 chcia艂em wyla膰 swoje 艣wiat艂o na such膮 ziemi臋, by dopasowa膰 si臋 do miast ludzi, nie chcia艂em zmieni膰 swojej natury. Dlaczego mia艂bym to robi膰? Miasta zawsze pe艂ne by艂y potwor贸w i mog艂em bez trudu by膰 wzi臋ty za jednego z nich. Nazwa艂em si臋 Itto i znikn膮艂em w ha艂a艣liwej pl膮taninie ulic.

呕y艂em, jad艂em, pracowa艂em, chodzi艂em w parze.

艢wiat zapomina艂, jak wygl膮dali艣my, a potem pi臋trzy艂 kwiaty na po艣wi臋conych nam o艂tarzach.

呕y艂em, jad艂em, pracowa艂em. Dobrze, uchodzi艂em za potwora i ludzie mnie nie kochali.

Po d艂ugim czasie przysz艂o mi na my艣l, 偶e chcia艂bym poczu膰 na sk贸rze wod臋 oceanu. Postanowi艂em zbudowa膰 statek i kupi艂em wielk膮 ilo艣膰 drewna w nadmorskim mie艣cie - pi臋knego drewna, jakiego dot膮d nie widzia艂em, ciemnoczerwonego i l艣ni膮cego, ze s艂ojami jak 偶y艂y t臋tni膮ce krwi膮. Zrobi艂em sobie miejsce obok innych szkutnik贸w, kt贸rzy wybuchli 艣miechem, gdy dziwaczne dziecko przysz艂o z nar臋czem desek. Nie zwracaj膮c na nich uwagi, zrobi艂em st臋pk臋 m艂otkiem i w艂asnymi stwardnia艂ymi r臋kami.

Nied艂ugo p贸藕niej przyszli do mnie i rzekli:

- Itto, to drewno jest za pi臋kne dla kogo艣 takiego jak ty. Wedle prawa my powinni艣my wzi膮膰 je na nasze statki, bo z pewno艣ci膮 tw贸j statek b臋dzie r贸wnie ko艣lawy i u艂omny jak ty i tylko zmarnujesz drewno.

Nie chcia艂em, 偶eby je zabrali, oczywi艣cie nie chcia艂em. Ale przytrzymali mnie i wzi臋li tyle czerwonego drewna, ile chcieli. Co mog艂em zrobi膰? Nie jeste艣my cudowni, nie mamy si艂y dziesi臋ciu. Kiedy nasze 艣wiat艂o si臋 wyczerpie, jeste艣my s艂absi nawet od szkutnika o s臋katej twarzy i opr贸szonych sol膮 ramionach.

Kiedy odeszli, spojrza艂em na to, co zosta艂o, i powiedzia艂em:

- Dobrze, nie mog臋 zbudowa膰 statku. Zbuduj臋 kajak.

Nied艂ugo p贸藕niej zn贸w przyszli szkutnicy i rzekli:

- Itto, to drewno jest za pi臋kne dla kogo艣 takiego jak ty. Wedle prawa my powinni艣my wzi膮膰 je na nasze statki, bo z pewno艣ci膮 tw贸j kajak b臋dzie r贸wnie ko艣lawy i u艂omny jak ty i tylko zmarnujesz drewno.

Nie chcia艂em, 偶eby je zabrali, oczywi艣cie nie chcia艂em. Ale przytrzymali mnie i zabrali tyle czerwonego drewna, ile chcieli. Co mog艂em zrobi膰? Wyczerpa艂em si艂y na trawie i soli - nie mog艂em zniszczy膰 cz艂owieka spojrzeniem.

Kiedy odeszli, spojrza艂em na to, co zosta艂o, i powiedzia艂em:

- Dobrze, nie mog臋 zbudowa膰 kajaka. Zbuduj臋 tratw臋.

Zwi膮za艂em desk臋 z desk膮, tyczk臋 z tyczk膮, drzazg臋 z drzazg膮. Nied艂ugo p贸藕niej mia艂em czerwon膮 tratw臋, mocn膮 i niedu偶膮, i j膮 pokocha艂em. By艂a moja w艂asna, zrobiona przeze mnie jak ja przez niebo, nie mniej mi droga ni偶 gdyby by艂a dzieckiem.

Nios艂a mnie po purpurowych falach jak pustelnik sw贸j tobo艂ek. Z jej skraju 艂owi艂em ryby, a moja koszula by艂a 偶aglem biedaka. Wydyma艂a si臋, moje sieci by艂y pe艂ne. Le偶a艂em na szorstkim czerwonym drewnie i wdycha艂em jego zapach, wo艅 krwi i cynamonu 艂askocz膮c膮 mnie w nosie. M贸wi艂em do drewna i my艣la艂em, b臋d膮c samotny, 偶e odpowiada艂o, i jego g艂os by艂 g艂adki i ciemny jak niebo. W nocy naciska艂o na moje plecy, a ciemno艣膰 omywa艂a obie moje twarze delikatnymi r臋kami.

Po powrocie do miasta owin膮艂em tratw臋 w d艂ugie pasy nas膮czonego olejem materia艂u upstrzonego rybi膮 艂usk膮, ale tak mi臋kkiego, na jakie ledwo by艂o mnie sta膰. Opar艂em j膮 o najmarniejsz膮 艣cian臋 w najmniejszym hangarze dla 艂odzi na nabrze偶u. I pewnego dnia, gdy przyszed艂em rozwin膮膰 moj膮 tratw臋 i spu艣ci膰 j膮 na p艂ycizny, nic si臋 nie opiera艂o o marn膮 艣cian臋 poza brudnym, poplamionym p艂贸tnem i jedn膮 z艂aman膮 desk膮 szkar艂atnego drewna.

I gdy tak sta艂em, pr贸buj膮c nie p艂aka膰, zobaczy艂em pryszczatego chudego syna jednego ze szkutnik贸w. Odgarn膮艂 t艂uste w艂osy z oczu, kt贸re 艣miga艂y jak 艣lepia winnego psa pomi臋dzy mn膮 i tym, co niegdy艣 by艂o tratw膮.

- Itto - szepn膮艂, oblizuj膮c usta - to drewno by艂o za dobre dla ciebie.

Wybieg艂 z hangaru, zostawiaj膮c mi p臋kni臋t膮 desk臋.

Ponios艂em j膮 daleko od niezliczonych ziaren piasku na pla偶y, daleko od krytych dach贸wk膮 dom贸w, daleko od serowar贸w wyrabiaj膮cych okr膮g艂e, twarde sery, daleko od miejsc, w kt贸rych soli si臋 mi臋so. W ko艅cu dotar艂em do lasu szerokich konar贸w i korzeni, a po艣rodku lasu znalaz艂em skrawek g艂臋bokiej ziemi, gdzie pogrzeba艂em kawa艂ek l艣ni膮cego czerwonego drewna jak dziecko z mojego cia艂a. Zap艂aka艂em nad grobem gorzko jak nad niczym innym, odk膮d zst膮pi艂em z nieba.

Nie wiedzia艂em, co zrobi膰. Wr贸ci艂em do miasta, do mojej n臋dznej, krytej gontem chaty. Czeka艂 na mnie chudy ch艂opak. Jakby na przeprosiny, szuraj膮c nogami, skubi膮c pryszcze, zaproponowa艂 mi miejsce na statku swojego ojca.

- Je艣li chcesz p艂ywa膰 po morzu, 艂atwiej s艂u偶y膰 na cudzym statku ni偶 na zbudowanym samemu, wiesz - powiedzia艂, jakby by艂 do艣wiadczonym 偶eglarzem.

Moja tratwa przepad艂a. Jedne deski s膮 podobne do drugich. Wszed艂em na pok艂ad statku i tygodniami szorowa艂em brzydkie br膮zowe deski, jak mi kazali, cerowa艂em grube 偶agle, jak mi kazali, miesza艂em smo艂臋 w szerokich beczkach, jak mi kazali.

A potem pewnej nocy syn szkutnika zatopi艂 wios艂o w mojej g艂owie.

Opowie艣膰 o nurze, wydrze i Gwie藕dzie,
ci膮g dalszy

- Pewnie chcia艂, 偶eby ojciec by艂 z niego dumny - j臋kn膮艂 ch艂opiec, wspieraj膮c si臋 ci臋偶ko na moim napi臋tym brzuchu. Prawd臋 m贸wi膮c, plecy zaczyna艂y mnie bole膰 z wysi艂ku, jakiego wymaga艂o unoszenie go nad wod膮, ale cierpliwo艣膰 jest cnot膮 kr贸l贸w. - Zrobi艂em rzecz naturaln膮: moje r臋ce frun臋艂y do skroni, gdy b贸l miota艂 mn膮 jak sztorm tratw膮 na morzu, a kiedy syn szkutnika oderwa艂 wios艂o, jako艣 zdo艂a艂em zachowa膰 g艂ow臋 w ca艂o艣ci. On zobaczy艂 to, zobaczy艂, 偶e wci膮偶 mog臋 m贸wi膰 i stoj臋 chwiejnie na nogach, i 偶e to, co ze mnie wyp艂yn臋艂o, w艂a艣ciwie nie by艂o krwi膮. Po chwili 偶ylastymi r臋kami wyrzuci艂 mnie za burt臋, a ja trzyma艂em g艂ow臋 jak dwie po艂贸wki brzoskwini i 艣wiat艂o, kt贸re we mnie pozosta艂o, wybieli艂o morze. - Itto odwr贸ci艂 si臋 niezgrabnie, by spojrze膰 na Sekk臋 oczyma z lewej strony. - Ale rozumiesz, je艣li puszcz臋 z pewno艣ci膮 zgin臋, i tego si臋 boj臋. Tak niewielu z nas dot膮d umar艂o. Po prostu si臋 boj臋.

Nie wiedzia艂em, co powiedzie膰. Unosili艣my si臋 jak szcz膮tki wraku.

Ksi臋偶yc pe艂ga艂 po jego w膮t艂ych plecach.

- Dok膮d mamy ci臋 zabra膰? Obawiam si臋, 偶e m贸j pomost nie bardzo ci si臋 spodoba.

Sekka by艂a bardzo cicha. Jej du偶e czarne oczy wpija艂y si臋 w przemoczonego ch艂opca.

- Chcesz wr贸ci膰. Na g贸r臋.

- Nie wiem - odpar艂 ze zduszonym szlochem. - Nie mog臋 wr贸ci膰, nawet gdybym chcia艂. Straci艂em ca艂e swoje 艣wiat艂o, i jestem taki s艂aby, 偶e ledwo mog臋 d藕wign膮膰 si臋 na brzuchu wydry. Ale si臋 boj臋. Nie wiem, co jest tam w g贸rze, czy tam id膮 zmarli, czy mog臋 wr贸ci膰 bez umierania. Nic nie wiem. To bez znaczenia; nie dostan臋 si臋 tam, podobnie jak mysz nie mo偶e marzy膰 o wej艣ciu na szczyt g贸ry.

Sekka nastroszy艂a pi贸ra i wyda艂a si臋 jeszcze wi臋ksza ni偶 zwykle.

- Czy g贸ra wystarczy? - Przekrzywi艂a 艂ebek jak kogut o brzasku.

Itto nie odpowiedzia艂 od razu. Czu艂em na sobie jego oddech, lekki i szybki jak skrzyde艂ko trzepocz膮ce na moim futrze.

- Mo偶e - powiedzia艂. - Mo偶e wystarczy.

Opowie艣膰 o dobrej sztuczce,
ci膮g dalszy

Rakko przeci膮gn膮艂 grubymi 艂apami po brzuchu, jakby rozpami臋tywa艂.

- I co si臋 sta艂o? - zapyta艂am ciekawie.

- Sekka zabra艂a go na szczyt g贸ry, d艂ugie lata temu, i nie sprowadzi艂a z powrotem. Nie chcia艂 zej艣膰. Biedna Sekka kr膮偶y wok贸艂 szczytu i krzyczy przeci膮gle, on jednak jej nie s艂yszy. Chc臋, 偶eby艣 sprowadzi艂a go dla mnie. I dla niej. B膮d藕 grzecznym liskiem. Ukradnij go od niego samego. - Kr贸l wydr 艣ci膮gn膮艂 brwi. - Nie powinien sam tam przebywa膰.

Podziel臋 si臋 z nim swoimi kub艂ami i sieci膮. Sekka do ko艅ca swoich dni b臋dzie okrywa膰 go skrzyd艂ami i pal licho gniazda jej poddanych. Nie musi by膰 tam sam.

- A jak mam si臋 dosta膰 na wierzcho艂ek g贸ry? Jestem lisem i odkry艂am to ledwie przed chwil膮. Nie jestem or艂em.

Zza odartego z farby filara wy艂oni艂 si臋 wielki ptak z czystymi czarnymi oczami i bia艂ymi plamami na skrzyd艂ach. Do艣膰 du偶y, pomy艣la艂am, by unie艣膰 dziewcz臋 na grzbiecie.

- Powiedzia艂 jej, gdzie zagrzeba艂 resztk臋 tratwy - odezwa艂 si臋 Rakko. Je艣li sprowadzisz go na d贸艂, Sekka ci powie.

- Czemu mia艂oby mnie obchodzi膰, gdzie wetkn膮艂 star膮 desk臋?

- Zadajesz za wiele pyta艅 - zgani艂a mnie kr贸lowa nur贸w. Jej g艂os by艂 cichy i smutny, 艂agodniejszy ni偶 wo艂anie, kt贸re s艂ysza艂em, gdy czarno-bia艂e ptaki gromadzi艂y si臋 na stawie matki. Spojrza艂am przez rami臋 na d艂ugi jasny pas pla偶y, na ciemn膮 sylwetk臋 Majo i jej domek po艣r贸d traw. Wygl膮da艂o na to, 偶e Majo 艣pi smacznie.

Bez jednego pytania wsiad艂am na szeroki grzbiet Sekki i obj臋艂am g艂adk膮 szyj臋. Jej pi贸ra pachnia艂y muszlami przegrzebk贸w, wodorostami i skorupkami jaj. D藕wign臋艂a nas obie w noc.

Opowie艣膰 tkaczki sieci,
ci膮g dalszy

- Musisz co艣 zje艣膰! - powiedzia艂a nagle Sigrida. Przypomnia艂a sobie, 偶e ludzie czasami jedz膮.

- Troch臋 zg艂odnia艂am.

T臋ga kobieta d藕wign臋艂a si臋 na nogi i znik艂a w wie偶y-statku. Zosta艂am sama w ostatnich promieniach s艂o艅ca, czuj膮c zapachy niedalekiego targowiska: szafran i pieczone mi臋so, kwa艣ne barwniki do jedwabiu, pot, olej z beczek i p艂ynny metal zlany do form. Al-a-Nur by艂o ciep艂e i 偶ywe, bez 艣ladu 艣niegu, porost贸w czy lodu.

Sigrida wr贸ci艂a z drewnian膮 tac膮, kt贸r膮 bezceremonialnie rzuci艂a mi pod nogi. Le偶a艂o na niej kilka br膮zowych kwadracik贸w, pasek suszonego mi臋sa, manierka i pomara艅cza.

- Suchary, suszony nornik, rum i owoc, 偶eby艣 zachowa艂a z臋by w ustach. Je艣li wst膮pisz do 艣wi臋to艣ci, tylko to b臋dziesz jad艂a przez pierwszy rok, wi臋c si臋 w nich rozsmakuj. - Krzywy u艣miech mign膮艂 na jej pomarszczonej br膮zowej twarzy jak blada strona przewracana w podniszczonej ksi膮偶ce. - To pierwszorz臋dne 偶arcie. Dla mnie wci膮偶 smakuje jak wino w krysztale i go艂臋bice faszerowane je偶ynami.

Zjad艂am grzecznie. Suchary by艂y twarde, kruche i pozbawione smaku jak 艂upek. Mi臋so przypomina艂o solidny pas soli, a rum by艂 gorzki jak 偶贸艂膰. Tylko pomara艅cza by艂a s艂odka i z艂ota.

- Wierzysz w Gwiazdy? - zapyta艂am nie艣mia艂o.

Jej ramiona podnios艂y si臋, po czym osun臋艂y niczym g艂azy na zboczu g贸ry.

- Gwiazdy s膮 tu i tam, czy w nie wierzymy, czy nie. Mog艂abym wierzy膰 w ciebie albo m贸wi膰 ka偶demu przechodniowi, 偶e jeste艣 wymys艂em, lecz nie zmieni艂oby to faktu, 偶e tu siedzisz, gnieciesz traw臋, jesz moje jedzenie, zajmujesz przestrze艅. Ale Gwiazdy nie dzia艂aj膮. Nie daj膮 nam wzorca 偶ycia. Niczego nas nie ucz膮. Pierwsza Sigrida szuka艂a czego艣 wi臋cej. Ale to stawianie rufy przed dziobem. Jeste艣my dopiero na pocz膮tku historii 艢wi臋tej Sigridy, ale zbli偶amy si臋 do ko艅ca dziej贸w Tomomo...

Opowie艣膰 o dobrej sztuczce,
ci膮g dalszy

Pod sob膮 czu艂am ciep艂o kr贸lowej nur贸w. Nade mn膮 noc by艂a zimna jak martwe r臋ce i r臋ce te szarpa艂y mnie, szarpa艂y moj膮 cienk膮 nocn膮 szat臋 i bose, rozwi膮zane z banda偶y stopy. Schowa艂am twarz w pi贸rach Sekki.

- Ju偶 nawet si臋 nie odzywa - powiedzia艂a 艣piewnie, gdy chmury muska艂y jej dzi贸b. - Po prostu siedzi na mrozie i patrzy. Nie s膮dz臋, 偶eby艣 czego艣 dokona艂a, ale mam nadziej臋. Jest ci臋偶ki, je艣li wi臋c b臋dziesz musia艂a go d藕wiga膰, w臋dr贸wka nie b臋dzie lekka.

- Czy na pocz膮tku du偶o m贸wi艂?

Sakka spu艣ci艂a ciemn膮 g艂ow臋. Jej b艂oniaste 艂apy otworzy艂y si臋 i zamkn臋艂y.

- Rozmawiali艣my przez ca艂膮 drog臋 na szczyt g贸ry. S艂odkie rzeczy, mi臋kkie rzeczy, wzdychanie i szeptanie, historie o ciemno艣ci na pocz膮tku 艣wiata, historie o jajach na pocz膮tku pory l臋gowej. Rakko nie s艂ucha艂 zbyt dobrze - z wyj膮tkiem tego, gdy m贸wi艂am, jak by膰 kr贸lem - ale Itto s艂ucha艂 i nie musia艂am u偶ywa膰 偶adnych wybieg贸w, 偶eby mi nie przerywa艂 jak ten futrzasty g艂upek. Zostawi艂am go w zimnie na dachu 艣wiata, ale wraca艂am, kiedy kaczory przestawa艂y nawo艂ywa膰 kaczki, i wtedy zn贸w wzdychali艣my s艂odko i szeptali艣my cicho, i opowiadali艣my historie o ciemno艣ci i jajach. Ale po paru sezonach tylko ja m贸wi艂am, a w nim ju偶 nic nie by艂o s艂odkie ani mi臋kkie. Teraz tylko siedzi na ska艂ach, trzyma si臋 za g艂ow臋 i spogl膮da w mrok. Nie by艂am tam od czasu, gdy Majo sprowadzi艂a ostatni膮 dziewczyn臋, kt贸ra podda艂a si臋 ledwie po godzinie.

- Ja si臋 nie poddam - szepn臋艂am mi臋kko i s艂odko.

Nie umiem powiedzie膰, ile czasu zaj膮艂 lot na wierzcho艂ek g贸ry, cho膰 wydawa艂o si臋, 偶e wiele s艂o艅c wzesz艂o i zasz艂o na mojej smaganej wiatrem sk贸rze. Na szczycie jednak zawsze panowa艂a noc ciemna jak brzuch kawki. Szczyt g贸ry jest mniejszy ni偶 my艣lisz, ledwo starczy艂o miejsca dla mnie i dla Itta - by艂 tam bowiem, z kolanami podci膮gni臋tymi do piersi, 艣ciskaj膮c r臋kami dwie twarze - by usi膮艣膰 bok przy boku. Sekka przysiad艂a na ni偶szej skale i czeka艂a na moj膮 pora偶k臋.

- Witaj - powiedzia艂am z braku lepszego s艂owa.

Gwiazda nic nie powiedzia艂.

- Przyby艂am, 偶eby zabra膰 ci臋 na d贸艂, daleko st膮d. 艢ci臋ta krew jest cieplejsza ni偶 to miejsce. A Sekka ci臋 potrzebuje.

Gwiazda nic nie powiedzia艂.

C贸偶, m贸wi艂a, 偶e si臋 nie odezwie. Poci膮gn臋艂am go za r臋ce i spr贸bowa艂am zarzuci膰 na rami臋 - by艂am chuda, ale on te偶, i niewiele wi臋kszy ode mnie. Nie w膮tpi艂am, 偶e dam rad臋. Lis nosi szczeni臋 w pysku, prawda? By艂 jednak znacznie ci臋偶szy, ni偶 si臋 wydawa艂o, jak worek 偶elaznych kulek, i nie mog艂am go ruszy膰, cho膰 ci膮gn臋艂am z ca艂ych si艂.

Gwiazda nic nie powiedzia艂.

Ja te偶 nie. Usiad艂am i spojrza艂am tam, gdzie on patrzy艂. By艂a to d艂uga przestrze艅 czerni, o偶ywiona siedmioma gwiazdami w zbitym gronie, opieraj膮cymi si臋 jedna o drug膮. Widok by艂 bardzo nudny.

- Znam pewn膮 sztuczk臋, chcesz zobaczy膰?

Gwiazda nic nie powiedzia艂, ale jego prawe oczy lekko si臋 przesun臋艂y.

Zebra艂am gar艣膰 艣niegu z szarej ska艂y i rozgrza艂am go w d艂oniach, a偶 rozpu艣ci艂 si臋 w wod臋. Trzymaj膮c wod臋 mi臋dzy nami, pochyli艂am si臋 nad ma艂膮 ka艂u偶膮, pokaza艂am mu swoj膮 lisi膮 twarz z kremowymi k臋pkami futra na uszach i eleganckim czarnym nosem.

Za艣mia艂 si臋 cicho. Zabrzmia艂o to, jakby woda sp艂ywa艂a z wysokich kamieni.

- Dobra sztuczka - powiedzia艂 g艂osem chrapliwym od zimna i d艂ugotrwa艂ego milczenia. M贸wi艂, jak wspomnia艂 wydra, w unisonie z sob膮, jeden g艂os wysoki i jeden g艂os niski.

- Dopiero niedawno si臋 jej nauczy艂am - wyzna艂am. - Czy teraz, gdy m贸wisz, zechcesz 艂askawie zej艣膰 z g贸ry?

- Najlepszy ze wszystkich sztukmistrz贸w nie zna sztuczki na tyle dobrej, 偶eby mnie do tego zmusi膰. - Westchn膮艂. - Pe艂ni臋 wart臋, a wartownik nie znika tylko dlatego, 偶e palce siniej膮 mu z zimna.

- Dlaczego tu czuwasz?

- Widzisz tych siedem gwiazd? - zapyta艂. Widzia艂am, bo przecie偶 niewiele tam by艂o do ogl膮dania poza tymi l艣ni膮cymi c臋tkami. - Mo偶esz je nazwa膰 moimi kuzynkami. Oczywi艣cie, nie musisz. - Zakaszla艂 i potar艂 palcami cztery skronie. - Przyszed艂em tutaj, bo si臋 ba艂em. Ba艂em si臋 pu艣ci膰 g艂ow臋, ba艂em si臋 umrze膰, cho膰 powinienem by膰 martwy. Przyszed艂em tutaj, 偶eby zobaczy膰, czy siedem gwiazd na niebie, b臋d膮cych moimi kuzynkami, kt贸re zmar艂y tak dawno temu, 偶e ledwo je pami臋tam, wr贸ci艂o do domu i nie spotka艂 ich los gorszy od 艣mierci. Gdyby by艂y w domu, bezpieczne jak kr贸liki w klatce, wtedy bym si臋 nie ba艂, wtedy m贸g艂bym pu艣ci膰 g艂ow臋 i ulecie膰 do nieba. Tu jest dach 艣wiata i niemal mo偶na dotkn膮膰 dach贸wek. Nie mia艂bym dalekiej drogi.

Spojrza艂 na moje wci膮偶 mokre r臋ce, kt贸re zacz臋艂y pokrywa膰 si臋 szronem, a ja pomy艣la艂am, czy m贸g艂by, czy chcia艂by uj膮膰 je w swoje d艂onie. Si臋gn臋艂am w g贸r臋, wyobra偶aj膮c sobie, 偶e ch艂opiec tego chce, stan臋艂am na palcach i si臋gn臋艂am w g贸r臋, 偶eby dotkn膮膰 nieba - i dotkn臋艂am go, dotkn臋艂am! Moje palce wsun臋艂y si臋 w czer艅, kt贸ra, och, by艂a podobna do cia艂a! Czu艂am sk贸r臋, a pod sk贸r膮 mi臋kk膮, l艣ni膮c膮 nog臋 lub brzuch, a g艂臋biej diamentow膮 ko艣膰. Nie mia艂am poj臋cia, czyja to mo偶e by膰 sk贸ra, ale by艂a ciep艂a pod moimi przemro偶onymi palcami, taka ciep艂a. I kiedy jej dotkn臋艂am, zobaczy艂am siedem gwiazd, jak on musia艂 je widzie膰, i wcale nie by艂y to gwiazdy, tylko siedem koryt wy偶艂obionych w niebie, bladych jak wybielone przez morze ko艣ci.

- S膮 grobami - szepn膮艂 ch艂opiec - tylko grobami niczym wi臋cej, a ich 艣wiat艂o jest tylko nagrobkiem, i ich tam nie ma, wcale, niebo jest grobowcem, a ja nie mog臋 umrze膰, bo wci膮偶 bardzo si臋 boj臋. Dok膮d mamy i艣膰, je艣li nie tutaj? Boj臋 si臋 i jestem sam, i nic nie kocha艂em pr贸cz 偶a艂osnej po艂amanej tratwy, i tylko ona kocha艂a mnie.

Zap艂aka艂, wielkie gor膮ce 艂zy p艂yn臋艂y z jego czworga oczu i zamarza艂y na policzkach.

Przykl臋k艂am przed Gwiazd膮 i uj臋艂am w d艂onie jego du偶膮, zniekszta艂con膮 g艂ow臋. Pog艂adzi艂am jego sztywne, o艣nie偶one w艂osy i przytuli艂am twarz do jego dw贸ch twarzy. Nuci艂am jak ptak, przynajmniej tak my艣la艂am. Nie wiedzia艂am, jak sprowadzi膰 go na d贸艂, ale przypuszcza艂am, 偶e w ko艅cu wiem, jak ukra艣膰 go jemu samemu.

Zacisn臋艂am zdr臋twia艂e palce na jego przegubach i zacz臋艂am odrywa膰 jego r臋ce od twarzy. Zesztywnia艂, skuli艂 si臋.

- Nie - wydysza艂. - Nie mog臋!

- Wszystko b臋dzie dobrze - zapewni艂am i powtarza艂am to bez ko艅ca. - Wszystko b臋dzie dobrze. Zrani艂e艣 swoj膮 Sekk臋, kt贸ra ci臋 kocha jak tratwa i wola艂aby ci臋 widzie膰 skulonego pod le艣n膮 glin膮, bezpiecznego i nieznaj膮cego losu gorszego od 艣mierci, ni偶 samego na g贸rskim szczycie, u偶alaj膮cego si臋 nad sob膮. Wszystko b臋dzie dobrze, jestem tutaj i wiem, 偶e boisz si臋 to zrobi膰, ale ja ci pomog臋.

Czu艂am jego suche usta przy moich ramionach, gdy szarpn臋艂am go za r臋ce.

- Ale czy nie mog臋 tak zosta膰 na zawsze, na mrozie? - Jego podw贸jny g艂os by艂 p艂aczliwy, jak u dziecka, kt贸re prosi o s艂odycze, i jak u m臋偶czyzny, kt贸ry prosi o co艣 ukochan膮. - Nie, nie mog臋 tak zosta膰 jestem zm臋czony i r臋ce mnie bol膮 od trzymania siebie ze sob膮.

- Znam dobr膮 sztuczk臋, Itto - szepn臋艂am - bardzo dobr膮 sztuczk臋.

Przekr臋ci艂 jedn膮 twarz w moj膮 stron臋. Jego du偶e, ciemne oczy by艂y s艂odkie i 艂agodne. Poca艂owa艂am go, bardzo lekko, w ka偶d膮 twarz. Pod moimi ustami czu艂am jego wargi sp臋kane jak stary papier. By艂 to m贸j pierwszy poca艂unek, i drugi, i oba mia艂y smak 艣niegu.

Pozwoli艂 mi odsun膮膰 swoje r臋ce od g艂owy. Z艂o偶y艂am je na jego kolanach. Przez chwil臋 by艂 ca艂y, a potem g艂owa rozpad艂a si臋 na po艂owy jak irys, kt贸ry rozkwita w s艂o艅cu. Zala艂a go czarna ciecz, zimna i brzydka, sp艂yn臋艂a na moje r臋ce i moj膮 sukni臋, grudkowata i martwa, zupe艂nie bez zapachu. Osun膮艂 si臋 na mnie i w ko艅cu, gdy by艂am przemoczona jego krwi膮, kt贸ra niezupe艂nie by艂a krwi膮, wyp艂yn臋艂y z niego dwie male艅kie krople 艣wiat艂a. Spada艂y na moj膮 r臋k臋 jak 艂zy. Zacisn臋艂am je w palcach.

*

Sekka odwr贸ci艂a g艂ow臋, gdy zobaczy艂a moj膮 sukni臋 zbryzgan膮 czerni膮. Wyda艂a d艂ugi, niski krzyk, ten dziwny krzyk nura, kt贸ry sprawia, 偶e ksi臋偶yc p艂acze. Wzi臋艂a mnie na grzbiet i cho膰 艣piewa艂a 偶a艂obn膮 pie艣艅 ka偶dej mijanej chmurze przez dni i noce powrotu z dachu 艣wiata, w najcichszych nutach brzmia艂o swego rodzaju szcz臋艣cie, ulga s艂odka i delikatna.

Musia艂am dobrze si臋 sprawi膰, bo tu偶 przed mi臋kkim l膮dowaniem na pla偶y powiedzia艂a mi, gdzie jest zagrzebana tratwa. Majo spa艂a na piasku, dom-tobo艂ek poskrzypywa艂 w rytm jej pochrapywania. W ko艅cu zbudzi艂a si臋 z drgnieniem, zobaczy艂a poplamion膮 sukni臋 oblepiaj膮c膮 moje uda i pokiwa艂a g艂ow膮, tego si臋 spodziewa艂a.

Sekka odesz艂a chwiejnym krokiem przez pla偶臋 do d艂ugiego, samotnego pomostu.

*

Nie posz艂am do lasu tego ranka, ani nast臋pnego. Zosta艂am z Majo i niemal zapomnia艂am o desce wbitej w ziemi臋. Powoli si臋 zestarza艂am, ale kiedy pyta艂am, Majo tylko wzrusza艂a ramionami, mrucz膮c, 偶e 偶ycie ka偶dego stworzenia ma swoj膮 naturaln膮 d艂ugo艣膰. Wiele si臋 nauczy艂am, cho膰 w magii zawsze by艂am beznadziejna. Tka艂am czary nie lepiej ni偶 ko艅, kt贸ry mia艂by uple艣膰 w艂asn膮 derk臋. Mia艂am dar do polowania, po艣cig贸w i zabijania. Tego Majo uczy艂a mnie z przyjemno艣ci膮 i m贸j talent wielce si臋 rozwin膮艂. Masz w sobie zbyt wiele lisa, mawia艂a ze smutkiem przy niezliczonych wieczornych ogniskach. Mog臋 tworzy膰 tylko lisi膮 magi臋, kt贸ra zawsze by艂a magi膮 podkradania si臋, znikania w cieniach i porywania ofiary z powietrza. Istnieje wiele rodzaj贸w magii, a rodzaj wied藕my Majo, magia dok艂adnego ucierania zi贸艂 i wi膮zania talizman贸w w czasie odpowiedniej fazy ksi臋偶yca, pasowa艂 do ludzkiej natury, nie zwierz臋cej. Jaki po偶ytek z lisich 艂ap przy wi膮zaniu zakl臋膰 o siedmiu supe艂kach? Lisie 艂apy znaj膮 tylko magi臋 gor膮cej krwi i szybkiego futra - i s膮 mocne, takie mocne, 偶e nie potrzebuj膮 偶adnych torebek z li艣膰mi do pomocy. Lis nie przepada za u偶ywaniem narz臋dzi.

- Mo偶emy by膰 pewne - mawia艂a Majo ze 艣miechem - 偶e by艂aby艣 wielce nudn膮 i t臋p膮 kobiet膮. Lis uchroni艂 ci臋 przed kompletn膮 g艂upot膮.

By艂o jednak jasne, 偶e Majo nie jest str贸偶em mojego przeznaczenia. Chcia艂am, 偶eby by艂a; chcia艂am by膰 dobr膮 wied藕m膮, chcia艂am d藕wiga膰 jej w贸zek po srebrnych polach i grz膮skich bagnach o wczesnym poranku. Nie mog艂abym jednak zrobi膰 niczego wi臋cej poza prost膮 tynktur膮 czy kataplazmem na rozci臋te ucho. W jej oczach widzia艂am prawd臋: niebawem si臋 rozstaniemy. Majo znajdzie sobie lepsz膮 uczennic臋, a ja znajd臋 偶ycie bez w贸zk贸w czy podekscytowanych kobiet 偶ebrz膮cych o czary mi艂osne.

W dniu naszego rozstania nie okaza艂a wi臋cej emocji ni偶 w贸wczas, gdy si臋 spotka艂y艣my; by艂a rozbawiona, dumna z siebie, przebieg艂a. Zabra艂a mnie na spacer, co cz臋sto robi艂y艣my, i s艂o艅ce przyrumieni艂o m贸j kark na kolor sk贸rki dojrza艂ego jab艂ka. Po nied艂ugim czasie dotar艂y艣my do skraju lasu, tego lasu, w kt贸rym, jak jej powiedzia艂am, wed艂ug Sekki znajdowa艂a si臋 pogrzebana deska. Zapomnia艂am o niej, jak lato zapomina o 艣niegu. Majo u艣miechn臋艂a si臋 szeroko.

- Zawsze by艂a艣 roztrzepana. Spr贸buj nad tym popracowa膰.

Postuka艂a palcem w moj膮 praw膮 r臋k臋 i otworzy艂am d艂o艅 - le偶a艂y na niej dwie krople srebrnego 艣wiat艂a, kt贸re przecie偶 dawno temu wsi膮k艂y w sk贸r臋 i znik艂y. Podnios艂am oczy ze zdumieniem wypisanym na twarzy wyra藕nie jak tatua偶. Majo zacisn臋艂a moj膮 r臋k臋 w swoich zasuszonych szponach i przekrzywi艂a d艂o艅 tak, 偶e 艂zy spad艂y na ziemi臋, a potem mnie obj臋艂a. Wiedzia艂am, 偶e zrobi艂a to po raz ostatni, jak lisek zawsze wie, kiedy nadchodzi czas na samodzielne 艂apanie myszy, 偶eby ju偶 nie sprawia膰 lisicy wi臋cej k艂opot贸w.

Dwie 艂zy zwil偶y艂y rdzawoczerwon膮 gleb臋, zbieraj膮c si臋 jak deszcz w rynnie. Ale nie wsi膮k艂y w ziemi臋, jak kiedy艣 w moj膮 sk贸r臋 - zacz臋艂y odp艂ywa膰 ode mnie, coraz szybciej i szybciej. Przez chwil臋 mocno przytula艂am Majo, 艂zy za膰miewa艂y mi ostatni widok jej twarzy podobnej pniu wielkiego drzewa, a potem, ju偶 z suchymi oczami, pobieg艂am za kropelkami, krzycz膮c z podniecenia.

W biegu tylko raz spojrza艂am przez rami臋 - a bieg艂am najszybciej, jak mog艂am - i zobaczy艂am, 偶e Majo odchodzi ze swoim domem na plecach jak 艣mieszny 偶贸艂w, i mia艂am wra偶enie, 偶e snuje si臋 za ni膮 艣wiat艂o, srebrne jak w艂osy staruszki.

Ale bli藕niacze tropy s艂onych 艂ez ju偶 znika艂y w dali, a mo偶e by艂a to tylko sztuczka s艂onecznego 艣wiat艂a. Goni艂am je prawie przez godzin臋, skacz膮c nad korzeniami. By艂 to cudowny po艣cig. Wreszcie 艂zy zatrzyma艂y si臋 i rozdzieli艂y, omijaj膮c pie艅 niezwyk艂ego drzewa.

Z pocz膮tku nie zdawa艂am sobie sprawy, 偶e to by艂o drzewo. Krople 艣wiat艂a ros艂y, a偶 otoczy艂y pie艅 g艂臋bok膮 po kolana fos膮, faluj膮c膮 w nik艂ym 艣wietle. Drzewo wznosi艂o si臋 z wody, kt贸ra nie by艂a wod膮, lecz samo te偶 nie by艂o drzewem, tylko skupiskiem szcz膮tk贸w statku skr臋conych w pie艅, konary, korzenie wyginaj膮ce si臋 艂ukiem w fosie 艂ez. Dzioby stercza艂y gniewnie u podstawy, maszty i st臋pki wi艂y si臋 wok贸艂 siebie, 艣cigaj膮c stery i bomy z drewna, rdzawego i z艂ocistego. Ogromny d臋bowy forkasztel wisia艂 z boku drzewa, g艂adkie bia艂e ko艂a sterowe obraca艂y si臋 leniwie na wietrze. Z ga艂臋zi zwisa艂o tylko kilka ciemnozielonych li艣ci; wi臋cej by艂o lin i takielunku, i 偶agli na wp贸艂 wpl膮tanych w bocianie gniazda, kt贸re s艂u偶y艂y za najwy偶sze konary. Leniwe podmuchy na przemian wype艂nia艂y p艂贸tno i pozwala艂y mu zwisa膰 bezw艂adnie. Po lesie nios艂o si臋 艂opotanie 偶agli i poskrzypywanie drewna. Po艣rodku pnia tkwi艂 galion z farb膮 sp艂owia艂膮 od s艂o艅ca i soli: koza morska z zakr臋conym ogonem, poro艣ni臋tymi sier艣ci膮 piersiami i kosmykiem brody pod szcz臋k膮, zaparta nogami o pl膮tanin臋 drzewa i statku, z du偶ymi oczami uniesionymi ku niebu i rozdziawionym pyskiem.

L艣ni膮ce drewno mia艂o g艂臋boki czerwony kolor, a s艂oje przypomina艂y 偶y艂y wype艂nione krwi膮.

Gdy wpatrywa艂am si臋 w statek-drzewo, oczy kozy powoli oderwa艂y si臋 od nieba, jak kamie艅 tocz膮cy si臋 z wylotu jaskini, i szcz臋ka si臋 poruszy艂a.

- To ty? - zapyta艂a cicho szeleszcz膮cym g艂osem li艣cia albo 偶agla.

- Nie - odpar艂am. - Nie s膮dz臋.

- Och - westchn臋艂o drzewo. - Nigdy nie ty. Ju偶 przywyk艂am. Kiedy by艂am m艂odym drzewkiem, wierzy艂am, 偶e pewnego dnia przyjdzie. Czy to... czy to woda morska? - wstrzyma艂a oddech, jej ob艂o偶one deskami cia艂o zadr偶a艂o z zaskoczenia. - Prawdziwa? Z portu pe艂nego pijak贸w, z艂odziei i syn贸w szkutnik贸w? Spod pomostu pe艂nego po艂awiaczy krab贸w z sieciami jak bransolety olbrzyma? Och, nie?

- Nie, to ostatnia rzecz, kt贸r膮 Gwiazda zostawi艂 po sobie: krew, kt贸ra nie jest krwi膮, 艣wiat艂o, kt贸re nie jest 艣wiat艂em, woda, kt贸ra nie jest wod膮.

Twarz galionu sta艂a si臋 tak 艂agodna, jak tylko to mo偶liwe w przypadku drewna, i 艂zy soku sp艂yn臋艂y z oczu po twarzy kozy, kt贸ra przem贸wi艂a do otaczaj膮cej j膮 fosy:

- Itto? Itto? Czy widzisz, jaka jestem pot臋偶na i wysoka? Jestem teraz prawdziwym statkiem, nie g艂upi膮 po艂aman膮 tratw膮. Musisz by膰 ze mnie dumny?

Pomy艣la艂am wtedy, 偶e zrobi艂am, co do mnie nale偶a艂o, i 偶e nikt, kto zna艂 Gwiazd臋, nie m贸g艂by mnie prosi膰 o wi臋cej. Odwr贸ci艂am si臋, 偶eby zostawi膰 p艂acz膮cy statek-drzewo.

- Och, prosz臋, prosz臋, zaczekaj! - Koza wykr臋ci艂a si臋 w moj膮 stron臋 i mia艂am wra偶enie, 偶e lada chwila oderwie si臋 od pnia i padnie w moje ramiona. Ale statek-drzewo przesun膮艂 si臋 wraz z ni膮 z g艂o艣nym poskrzypywaniem zardzewia艂ego takielunku. Stan臋艂am na korzeniu-kilu.

- Jestem tutaj.

Zarumieni艂a si臋, jej czerwone drewno sta艂o si臋 jeszcze ciemniejsze, bardziej szkar艂atne.

- Dzi臋kuj臋 ci za wod臋 - powiedzia艂a. - Ja te偶 chcia艂abym co艣 ci da膰, cho膰 nigdy nie p艂ywa艂a艣 na mnie po ciemnej wodzie. Chcia艂abym zrobi膰 to dla niego, ale mog臋 zrobi膰 dla ciebie, mog臋 da膰 ci owoc, jak wszystkie inne drzewa.

Natychmiast straci艂am pewno艣膰 siebie.

- Jakie masz owoce, Statku?

U艣miechn臋艂a si臋, jej jasne policzki zadr偶a艂y, gdy z trudem powstrzymywa艂a 艂zy.

- To m贸j prezent dla ciebie: najwi臋ksze marzenie samotnej tratwy, wszystko, czym kiedykolwiek chcia艂am by膰, gdy spa艂am owini臋ta w p艂贸tno nas膮czone olejem.

Statek-drzewo nap臋cznia艂, jego j臋ki wstrz膮sn臋艂y ca艂ym lasem. 呕agle si臋 skr臋ca艂y, liny splata艂y w p贸艂sztyki i inne w臋z艂y, st臋pki i dzioby grzechota艂y jak ga艂臋zie stukaj膮ce w okno. Galion 艣mia艂 si臋 coraz g艂o艣niej i bardziej przenikliwie, a偶 chcia艂y p臋kn膮膰 mi uszy. Trzeszczenie i poskrzypywanie drewna przetacza艂o si臋 nad lasem jak burza, a fosa 艂ez wci膮偶 ros艂a i pog艂臋bia艂a si臋, a偶 w ko艅cu musia艂am p艂ywa膰 desperacko, gdy ma艂e fale chlupota艂y mi pod brod膮. Drzewo by艂o wtedy tak wielkie, 偶e si臋 ba艂am, i偶 poch艂onie mnie ca艂膮, o ile wpierw nie uton臋.

Z najwy偶szych ga艂臋zi statku-drzewa zacz臋艂o co艣 si臋 formowa膰. Dzi贸b, maszt, kliwer, potem kad艂ub i st臋pka. Jasne ko艂o sterowe otworzy艂o si臋 jak rozkwitaj膮cy s艂onecznik. Statek, w pe艂ni wyro艣ni臋ty, spad艂 z ga艂臋zi niczym dojrza艂e jab艂ko i osiad艂 wygodnie na wartkiej teraz rzece 艂ez. Galion uciszy艂 si臋, wielkim drewnianym kopytem wy艂owi艂 mnie za ko艂nierz ze wci膮偶 wzbieraj膮cej wody.

- Nie zniszcz go zbyt szybko - powiedzia艂a koza ze zmartwieniem w g艂osie i postawi艂a mnie za sterem nowego statku.

Kiedy moje stopy dotkn臋艂y nowo narodzonych desek pok艂adu, poczu艂am si臋 nagle jak w domu. Nie mia艂am w膮tpliwo艣ci, kt贸r膮 lin臋 napi膮膰 ani kt贸ry 偶agiel strymowa膰: smuk艂y szkuner by艂 mi znajomy jak wn臋trze mojej d艂oni. Statek by艂 m贸j jak dziecko z mojego 艂ona.

A rzeka 艂ez, teraz g艂臋bsza ni偶 kil statku-owocu, p艂yn臋艂a coraz dalej od drzewa, kt贸re niegdy艣 by艂o tratw膮, i nios艂a mnie przez las w ciszy, tylko fale chlupota艂y o burty, co brzmia艂o, jakby dziecko ca艂owa艂o matczyne policzki.

I powoli rzeka 艂ez wynios艂a mnie z lasu, przez pola dojrza艂ej pszenicy, w艣r贸d 艂膮k i chat wytw贸rc贸w twardych, okr膮g艂ych ser贸w, obok dom贸w krytych dach贸wk膮 i niezliczonych ziaren piasku na jasnej pla偶y, a na koniec wzd艂u偶 d艂ugiego samotnego pomostu prosto na otwarte morze.

Opowie艣膰 o 艢wi臋tej Sigridzie,
ci膮g dalszy

Tomomo obliza艂a usta, odbicie lisa przeci膮gn臋艂o r贸偶owym j臋zykiem po pysku.

- Oto jak zrodzi艂 si臋 „Skarb Panie艅stwa". Nazwa艂am go po tym, co dawno temu utraci艂am, i 偶eglowa艂am na nim. Kto by pomy艣la艂, 偶e lis zostanie wilkiem morskim? Gdy tylko opanowa艂am statek, zawin臋艂am do najbli偶szego portu i zebra艂am za艂og臋. Z pocz膮tku nie szuka艂am kobiet ani potwor贸w do s艂u偶by. Ale m臋偶czy藕ni nie chcieli 偶eglowa膰 pod kapitanem kobiet膮, a kobiety bez naszych... niezwyk艂ych historii siedzia艂y w domach jak 艣wietliki w szklanym s艂oju i, co zrozumia艂e, nie zna艂y si臋 na marynarskim rzemio艣le. Tak oto „Skarb Panie艅stwa", ze wszystkimi swoimi dziwno艣ciami, sta艂 si臋 jeszcze dziwniejszy i bardziej cudowny. Jeste艣my szcz臋艣liwe, jeste艣my wolne. I ty te偶 mo偶esz do nas do艂膮czy膰.

Sigrida skin臋艂a g艂ow膮, jej oczy zap艂on臋艂y rado艣ci膮 jak latarnie na wysokich wzg贸rzach. Nigdy nie wyobra偶a艂a sobie, 偶e w jej 偶yciu zdarzy si臋 co艣 innego poza wa偶eniem sproszkowanego cynamonu i prowadzeniem ksi膮g ojca. W tej chwili odda艂a serce czarnow艂osej Tomomo i by艂a gotowa zrobi膰 wszystko, o co j膮 poprosi.

Kapitan Tomomo o tym wiedzia艂a; zna艂a 艣wiat艂o w oczach Sigridy, zna艂a zapa艂 wyra偶any przez jej postaw臋. Widzia艂a przed sob膮 wiele dziewcz膮t r贸wnie oczarowanych i nie po raz pierwszy pomy艣la艂a, 偶e magia polowania nie ogranicza si臋 do 艣cigania myszy na mokrym po deszczu polu.

- Nie znasz si臋 na statkach, dziewczyno z barki. Dop贸ki si臋 nie nauczysz, b臋dziesz musia艂a wykaza膰, 偶e jeste艣 po偶yteczna pod innymi wzgl臋dami. Zejd藕 pod pok艂ad, znajdziesz tam satyrk臋 z zielonymi pier艣cieniami na palcach. Przedstawi ci臋 pasa偶erom, a ty zadbasz o ich potrzeby.

- Tak jest, Tomomo... Tommy. - Sigrida u艣miechn臋艂a si臋 u艣miechem, kt贸ry nigdy nie dotkn膮艂 jej twarzy, najg艂臋bszym u艣miechem, kt贸ry p艂ynie z brzucha i l艣ni w艂asnym migotliwym 艣wiat艂em. Odwr贸ci艂a si臋, wiedziona instynktem pobieg艂a do drzwi, kt贸re prowadzi艂y do wn臋trza szkar艂atnego statku, i zamkn臋艂a je za sob膮 z weso艂ym trza艣ni臋ciem.

W ogrodzie

- Musz臋 i艣膰 - szepn膮艂 ch艂opiec. Jego r臋ce ju偶 o艣wietla艂o niebieskoz艂ote 艣wiat艂o, kt贸re rozlewa艂o si臋 po niebie, przep臋dzaj膮c noc.

Dziewczynka nic nie powiedzia艂a. Patrzy艂a na swoje r臋ce, jak gdyby mog艂a wyczyta膰 z nich tajemny spos贸b na zatrzymanie wstaj膮cego s艂o艅ca.

- Czy b臋dziesz tu, gdy wr贸c臋? - Ch艂opiec by艂 pewien, 偶e jej nie b臋dzie, bez wzgl臋du na to, co us艂yszy w odpowiedzi. Wymyka艂a mu si臋 jako艣, jak mu艣lin uciekaj膮cy z palc贸w. Kiedy siedzia艂a na parapecie, opowiadaj膮c mu o 艣mierci niegodziwego kr贸la i locie ptasiej dziewczyny szukaj膮cej swojej jaskini, m贸g艂 jej dotkn膮膰, wesprze膰 r臋k臋 na jej kolanie, czu膰 jej ciep艂o jak skrzyd艂o wr贸bla w s艂o艅cu. Teraz wydawa艂a si臋 przejrzysta i ba艂 si臋, 偶e je艣li wyci膮gnie r臋k臋, palce przenikn膮 przez jej sk贸r臋 jak przez wodospad. M贸g艂 my艣le膰 tylko o tym, 偶e chcia艂by skra艣膰 dla niej najwykwintniejsze potrawy, p艂aszcz z pi贸r czy futra, butelk臋 wina albo nawet klejnoty z palc贸w Dinarzad, byle tylko zn贸w u艣miechn臋艂a si臋 do niego jak tamtej nocy, jak s艂o艅ce wstaj膮ce nad pierwszym morzem 艣wiata.

Spojrza艂 na ni膮 spod 艣ci膮gni臋tych brwi, skubi膮c grudk臋 ziemi wypiel臋gnowanymi r臋kami.

- Spotkaj si臋 ze mn膮 na cyprysowej 艣cie偶ce, gdzie kamienie pomalowane s膮 czerwieni膮. B臋d臋 tam, obiecuj臋.

A wtedy si臋 u艣miechn臋艂a, 艂agodnie i szeroko jak rzeka p艂yn膮ca przez tajemny las.

*

Nie zd膮偶y艂 postawi膰 drugiej stopy za 艂ukow膮 bram膮, gdy g艂os Dinarzad przeszy艂 go jak n贸偶 wbity w trzewia.

- Dlaczego krzywdzisz mnie z takim uporem? - Jej rozdra偶niony ton by艂 przepojony smutkiem, ale ch艂opiec zna艂 niebezpiecze艅stwo, jakie si臋 za nim kry艂o.

- Siostro - zacz膮艂 - ona nie jest taka, jak my艣lisz...

- Nie obchodzi mnie, jaka jest! Nie z艂ama艂a praw swego domu - nie ma domu, kt贸rego prawa mog艂aby 艂ama膰! To ty przeciwstawiasz si臋 mnie i su艂tanowi, kt贸rego 偶ony odchodz膮 od zmys艂贸w niby g艂odne ptaki szukaj膮ce ziarna!

Oczywi艣cie, nic takiego si臋 nie dzia艂o. Harem by艂 tak wielki, 偶e ma艂o kto zwraca艂 uwag臋 na niezliczone kr臋c膮ce si臋 dzieci. Pod jakim wzgl臋dem ten akurat ch艂opiec by艂 tak wyj膮tkowy, 偶e komukolwiek poza Dinarzad, kt贸ra go nie cierpia艂a, mog艂o go brakowa膰? 呕ony su艂tana, wygodne i rozs膮dne, wylegiwa艂y si臋 w komnatach jak lwice, od czasu do czasu daj膮c klapsa niesfornemu koci臋ciu. Armia guwerner贸w, stra偶nik贸w i starszych si贸str na kraw臋dzi zam膮偶p贸j艣cia czuwa艂a nad m艂odymi, i to oni musieli zauwa偶y膰 jego nocne nieobecno艣ci.

- Co tam z ni膮 robisz? Musisz wiedzie膰, 偶e jeste艣 w wieku, gdy przebywanie w nocy z niezam臋偶n膮 dziewczyn膮 jest bardziej ni偶 niestosowne. Dlaczego nie zachowujesz si臋, jak przysta艂o na syna szlachetnego su艂tana? Czy przesiadywanie z drugim dzieckiem pod gwiazdami warte jest utraty dobrego imienia?

Ch艂opiec spostrzeg艂 szans臋 na wyja艣nienie jej wszystkiego. Kiedy jednak spr贸bowa艂 opowiedzie膰 histori臋 dziewczynki i sprawi膰, by zobaczy艂a, 偶e serce ci膮gnie go do ogrodu jak ko艅, kt贸ry czuje niedalek膮 stajni臋, wszystko popl膮ta艂o si臋 w jego ustach. Cho膰 stara艂 si臋 ze wszystkich si艂, wychodzi艂o niepi臋knie, nie umia艂 powt贸rzy膰 opowie艣ci, kt贸r膮 dziewczynka rozsnuwa艂a przed jego oczyma jak dziwn膮 czarn膮 ni膰.

- Dinarzad, co艣 ci opowiem. By艂a kiedy艣 dziewczyna, kt贸rej nikt nie kocha艂, i zwa艂a si臋 艢nieg. Mieszka艂a w mie艣cie nad morzem i pewnego dnia inna kobieta, by艂a bardzo gruba, zaprzyja藕ni艂a si臋 z ni膮, daj膮c jej pomara艅cz臋, bo obie pracowa艂y przy naprawianiu sieci, a 艢nieg przyby艂a z Po艂udnia, gdzie ro艣nie mn贸stwo pomara艅czy. A mo偶e... tak, chyba tak by艂o. Kobieta, kt贸ra mia艂a na imi臋 Sigrida - wiesz, to wa偶ne - opowiedzia艂a 艢niegowi o trzech m臋偶czyznach z psimi g艂owami, kt贸rzy zabrali j膮 do 艢wi臋tego Miasta, a potem opowiedzieli jej o strasznej pani zwanej Czarn膮 Papie偶yc膮, kt贸ra doprowadza艂a m臋偶czyzn do szale艅stwa, tylko ich ca艂uj膮c. I papie偶yca poca艂owa艂a psiog艂owych ludzi i kaza艂a im po偶re膰 brata...

- Czy艣 ty oszala艂? Rzuci艂a na ciebie jaki艣 czar i m贸zg ci rozmi臋k艂 jak jab艂ko na deszczu? Nie b臋d臋 tego s艂ucha膰.

Ch艂opiec protestowa艂, lecz Dinarzad nie s艂ucha艂a. Chwyci艂a go za w艂osy i powlok艂a przez dziedziniec w promieniach nowego dnia, czystego i jasnego jak wyprane p艂贸tno. Nie p艂aka艂 - a raczej powtarza艂 sobie, 偶e nie p艂acze, bo 艂zy sp艂ywa艂y milcz膮c膮 strug膮 po jego policzkach. Palce siostry by艂y bardzo cienkie i zakrzywione jak szpony g艂odnego jastrz臋bia. Zaci膮gn臋艂a go do stajni, kt贸re cuchn臋艂y ko艅skim potem i 艂ajnem, i rzuci艂a do st贸p starca z wielkimi d艂o艅mi. Ch艂opiec widzia艂 tylko te wielkie r臋ce, s臋kate jak korzenie wi膮zu, splecione na wysoko艣ci jego oczu.

- Traktuj go nie lepiej ni偶 jednego z niemych niewolnik贸w, a je艣li ucieknie w nocy, oboje zostaniecie wych艂ostani - o艣wiadczy艂a Dinarzad zwi臋藕le. Odwr贸ci艂a si臋 na nieskazitelnej pi臋cie i opu艣ci艂a stajni臋 w wirze fio艂kowego jedwabiu i czarnych warkoczy.

Ch艂opiec wsta艂 otrzepa艂 si臋 z drobin siana, kt贸re wala艂y si臋 po pod艂odze i oblepi艂y mu koszul臋. Pilnowa艂 si臋, 偶eby robi膰 skruszon膮 min臋, cho膰 oczywi艣cie ju偶 planowa艂 ucieczk臋, gdy tylko stary podpije sobie wieczorem. Widzia艂 teraz jego twarz, brylast膮 i brzydk膮, ale niezbyt straszn膮 - nie tyle pysk ogra, ile oblicze gnoma.

- Ona jest smoczyc膮, nie ma co do tego w膮tpliwo艣ci - mrukn膮艂 kowal, prostuj膮c palce d艂oni, czemu towarzyszy艂 taki odg艂os, jakby p臋ka艂y kamienne garnki. - Z pierworodnymi zawsze jest k艂opot. Pierwsze dzieci kobiet su艂tana powinni porzuca膰 na pastw臋 losu dla w艂asnego bezpiecze艅stwa. Gdyby nie to, co ma mi臋dzy nogami, sama ch臋tnie zosta艂aby su艂tanem i bez w膮tpienia dlatego tak bardzo jej przeszkadzasz.

- Ale ja nie b臋d臋 su艂tanem - zaprotestowa艂 ch艂opiec. - Gdybym by艂 nast臋pc膮 tronu, ju偶 by mi powiedzieli! Na pewno nie pozwoliliby biega膰 po ogrodzie... ani nie wyznaczali do pracy w stajni.

- Pos艂uchaj, kto wie najwi臋cej! - zarechota艂 starzec. - S艂udzy dziesi臋膰 razy lepiej wiedz膮 to, co ich pan tylko zgaduje. Zapami臋taj moje s艂owa, ch艂opcze, dzisiaj podkujesz konia, na kt贸rym jutro pojedziesz.

- Ch艂opiec wytrzeszczy艂 oczy, zbity z panta艂yku. M贸g艂by szerzej wyja艣ni膰, 偶e to niemo偶liwe, by zosta艂 kim艣 wi臋cej ni偶 po艣lednim dworzaninem, ale starzec ju偶 zacz膮艂 wciska膰 mu w ramiona zgrzeb艂a, m艂otki r贸偶nej wielko艣ci, podkowy, nowe hufnale, r贸偶ne haki.

- Zaczniemy od tego karego na ko艅cu, h臋? Od rana jest w miar臋 spokojny. Inne bardziej lubi膮, gdy cz艂owiek dba o ich urod臋.

Ch艂opiec ruszy艂 za nim pos艂usznie, staraj膮c si臋 utrzyma膰 narz臋dzia w drobnych ramionach. Kowal odwr贸ci艂 si臋 i spojrza艂 na niego chmurnymi oczami.

- Kiedy s艂o艅ce zajdzie, znajdziesz drog臋 do ogrodu przez zagrod臋 kasztana. Jest tam obluzowana deska i ma艂y prze艂az. Je艣li postarasz si臋 wr贸ci膰 przed 艣witem, ona ci臋 nie przy艂apie. Zabierz dziewczynie troch臋 mojej strawy, ostatnio jadam niewiele, a ona ro艣nie.

Oszo艂omiony ch艂opiec skin膮艂 g艂ow膮 i znikn膮艂 w zagrodzie wielkiego karego wa艂acha, upuszczaj膮c kilka gwo藕dzi.

*

Z zaskoczeniem stwierdzi艂, 偶e lubi prac臋 przy koniach. W wi臋kszo艣ci by艂y cierpliwe jak parafianie, ze znudzeniem unosi艂y kopyta i tr膮ca艂y go chrapami, dopominaj膮c si臋 o jab艂ka. Polubi艂 ich zapach, ich 偶ebra wielkie jak beczka, ich schylone 艂by, mi臋kko艣膰 ich sier艣ci. Polubi艂 r偶enie i ich ciche towarzystwo. Czu艂 si臋 jak cz艂onek plemienia wied藕my No偶a opiekuj膮cy si臋 ko艅mi na stepach, szykuj膮cy si臋 do najazdu na nieprzyjazn膮 wiosk臋. Teraz opowie艣膰 wydawa艂a si臋 dawna, ale znowu si臋 w niej zanurzy艂 i by艂 szcz臋艣liwy.

Kiedy promienie s艂o艅ca zrobi艂y si臋 d艂ugie i czerwone jak rubinowe j臋zyki, zapakowa艂 jedzenie zostawione przez kowala i wymkn膮艂 si臋 przez zagrod臋 czarnookiego kasztana. Czu艂 si臋 troch臋 g艂upio - oczywi艣cie wszyscy s艂udzy wiedzieli o dziewczynce. Czy pod licznymi dachami pa艂acu m贸g艂 wybuchn膮膰 skandal, o kt贸rym nie wiedzia艂by jaki艣 s艂uga i nie powiedzia艂 innemu? Mo偶e nawet jej wsp贸艂czuli i chcieli wzi膮膰 j膮 za c贸rk臋, przyuczy膰 do pieczenia chleba i szycia sukien, ale nie mogli tego zrobi膰 ze strachu przed su艂tanem lub rodzicami dziewczyny, kimkolwiek byli ci obwieszeni diamentami wielmo偶a. Tak czy inaczej, on zacz膮艂 uwa偶a膰 j膮 za swoj膮 sekretn膮 przyjaci贸艂k臋, kt贸ra nie nale偶y do nikogo innego. Niemal 偶a艂owa艂, 偶e dziewczynka ma przyjaci贸艂 w艣r贸d kucharek i kowali.

Przeklinaj膮c te ma艂oduszne my艣li, odszuka艂 cyprysow膮 艣cie偶k臋, gdzie g臋ste zielone drzewa wskazywa艂y w niebo jak minarety, si臋gaj膮c do pierwszych mrugaj膮cych gwiazd. 艢cie偶k臋 tworzy艂a misterna mozaika u艂o偶ona w czasach, gdy by艂 jeszcze oseskiem - kamyki we wszelkich kolorach ilustrowa艂y scen臋 jednego z wielkich zwyci臋stw su艂tana. Ch艂opiec znalaz艂 d艂ugi na kilka krok贸w pas czerwieni - krew barbarzy艅cy - i zobaczy艂, 偶e dziewczynka ju偶 czeka oparta o cyprys, jakby sta艂a tu od wielu godzin.

- Chcia艂em ci przynie艣膰 co艣 lepszego, ale siostra zaprowadzi艂a mnie do kowala i nie mog艂em si臋 dosta膰 do kuchni. - Mia艂 dla niej grub膮 sk贸rk臋 chleba, 偶贸艂ty ser i du偶膮 brzoskwini臋.

- Wiesz, 偶e nie musisz mi nic przynosi膰. Nie musisz p艂aci膰 kolacj膮 za piosenk臋. - Za艣mia艂a si臋 ze swojego kulawego 偶artu. By艂 to szorstki d藕wi臋k, jak chrapni臋cie przestraszonego konia.

Ch艂opiec wzruszy艂 ramionami i roz艂o偶y艂 skromn膮 kolacj臋 na kwadracie p艂贸tna w艣r贸d szkar艂atnych kamyk贸w.

- Mo偶esz zajmowa膰 pozycj臋 znacznie wy偶sz膮 ni偶 ja, a w takim wypadku musia艂bym ci s艂u偶y膰, to by艂by m贸j obowi膮zek. Nie mam poj臋cia, kt贸ry z ludzi na dworze jest twoim ojcem, nikt nie chce si臋 przyzna膰. M贸wi膮 o tobie, jakby艣 zrodzi艂a si臋 z powietrza niczym d偶in! Mo偶esz by膰 moj膮 siostr膮! Su艂tan ma przecie偶 wiele 偶on...

Dziewczynka si臋 roze艣mia艂a. Twardy 艣miech przypomina艂 grzechot talerza po kamiennej pod艂odze.

- Nie jestem twoj膮 siostr膮.

Ch艂opiec by艂 troch臋 speszony.

- Chcia艂em ci przynie艣膰 jedzenie, to wszystko.

- Lubisz s艂ucha膰 moich historii, a kolacja jest zap艂at膮. Szlachetnie urodzony ch艂opiec nie mo偶e my艣le膰 o niczym opr贸cz koszt贸w.

Podskoczy艂, jakby go uderzy艂a.

- Jeste艣 z艂a i ranisz mnie, bo twoje oczy s膮 ciemne, a moje nie, bo ja sypiam w domu, a ty w altanie?

Jej spojrzenie natychmiast z艂agodnia艂o, przepe艂nione gorycz膮, a mroczne cienie jej powiek zdawa艂y si臋 jarzy膰 srebrem i czerni膮. Zarzuci艂a r臋ce na smuk艂膮 szyj臋 ch艂opca i obj臋艂a go po raz pierwszy. Wstrzyma艂 oddech i stali niezdarnie przez chwil臋 w morzu czerwonych kamyk贸w.

- Nie jestem z艂a, wcale. Przepraszam. Pozw贸l, opowiem ci, co Sigrida znalaz艂a pod pok艂adem pirackiego okr臋tu...

Opowie艣膰 o 艢wi臋tej Sigridzie,
ci膮g dalszy

Sigrida schyli艂a g艂ow臋 i ostro偶nie zesz艂a po schodkach wiod膮cych pod pok艂ad „Skarbu Panie艅stwa". Wn臋trze, ciemne jak brzuch, by艂o pe艂ne dziwnych odg艂os贸w - pukania i poskrzypywania, kt贸re mia艂a pozna膰 jak bicie w艂asnego serca. Nagle czyje艣 oblicze wy艂oni艂o si臋 z ciemnego wiru py艂k贸w kurzu - szerokie z wielkimi rozd臋tymi nozdrzami i du偶ymi zielonymi oczami o barwie g臋stego lasu. U艣miechni臋t膮 twarz, unosz膮c膮 si臋 przed Sigrid膮 niczym latarnia, okala艂y ciemnobr膮zowe k臋dziory, skr臋cone niemal jak owcze runo lub sier艣膰 dzikiego psa. Kud艂ata grzywa spada艂a poni偶ej podbr贸dka.

- Witaj! - krzykn臋艂a nieznajoma istota, z艂apa艂a Sigrid臋 za r臋k臋 i poci膮gn臋艂a w g艂膮b statku.

Sigrida zrozumia艂a, 偶e twarz nale偶y do kobiety, kt贸r膮 kazano jej znale藕膰 k臋dzierzawe w艂osy opada艂y w kucykach i w臋z艂ach do pasa, gdzie ko艅czy艂o si臋 kobiece cia艂o, a zaczyna艂o kozie. Uda, poro艣ni臋te g臋st膮 br膮zow膮 i czerwon膮 sier艣ci膮, zw臋偶a艂y si臋 w smuk艂e 艂ydki z delikatnymi kopytkami wypolerowanymi do b艂ysku. Nieznajoma zatupa艂a nimi po deskach pok艂adu.

- Jestem satyrk膮! Z cisowego gaju... ale przecie偶 to nic ci nie m贸wi. Witaj, ma艂a. Nie masz si臋 czego obawia膰. Eszkol ma ci臋 u boku, a Tommy stoi za ko艂em sterowym. Jeste艣 bezpieczna jak w skarbcu! Teraz musisz pokaza膰, 偶e jeste艣 co艣 warta i zas艂u偶y膰 na wikt, a w tej chwili nie nadajesz si臋 do 偶adnej pracy 偶eglarza, dlatego obie b臋dziemy odgrywa膰 rol臋 nianiek naszych upartych jak os艂y pasa偶er贸w!

Sigrida zgodzi艂a si臋 ochoczo, podziwiaj膮c kopytka Eszkol. L艣ni艂y jak lusterka koloru miedzi i najwyra藕niej by艂y mocne jak kopyta mu艂a.

- Przyznam, 偶e pucuj臋 je co rano - powiedzia艂a Eszkol ze 艣miechem - ale na morzu przywykniesz do drobnych pr贸偶no艣ci. Wci膮偶 zreszt膮 mog臋 wykopa膰 dziur臋 w litym srebrze tymi raciczkami! A teraz pos艂uchaj, co musisz wiedzie膰 o pasa偶erach, p艂ac膮cych czy innych. Wszyscy my艣l膮, 偶e s膮 w艂a艣cicielami okr臋tu. Narzekaj膮 na to czy na tamto, maj膮 zastrze偶enia do takielunku, materia艂u 偶agli albo rodzaju drzewa masztu. Lepiej spe艂nia膰 ich zachcianki, gdy p艂ac膮, lepiej pokaza膰 im desk臋, gdy nie p艂ac膮. - Kud艂ata kobieta przystan臋艂a i odwr贸ci艂a si臋 szybko. - Nie 偶eby艣my mia艂y desk臋 do wyrzucania za burt臋, rozumiesz. Po prostu trzymamy solidn膮 dech臋 pod pok艂adem i m贸wimy o tym ludziom, 偶eby ich nastraszy膰 i mie膰 troch臋 spokoju! Gdyby艣my chcia艂y ich zabi膰, wbi艂yby艣my im no偶e w bebechy, jak przysta艂o na cywilizowan膮 za艂og臋.

Eszkol prowadzi艂a sw膮 podopieczn膮 przez labirynt korytarzy i schod贸w tak rozleg艂y, 偶e Sigrida ledwo mog艂a uwierzy膰, i偶 wci膮偶 s膮 na statku. Wreszcie stan臋艂y przed ci臋偶kimi drzwiami, zza kt贸rych p艂yn臋艂y charakterystyczne odg艂osy posilania si臋 z wilczym apetytem.

- Cz臋艣膰 zabawy, rozumiesz - wyja艣ni艂a Eszkol. - „Skarb" jest troch臋 wi臋kszy pod pok艂adem ni偶 powy偶ej. Nie pytam o to, nie jestem szkutnikiem, nie moja sprawa. T臋 kajut臋 zajmuj膮 ci, kt贸rzy od miesi臋cy kieruj膮 naszym dziobem, Arimaspianowie. Ich widok mo偶e budzi膰 przera偶enie i Pan 艣wiadkiem, m贸wi艂am Tommy, 偶e m臋偶czyzna na pok艂adzie przynosi pecha, ale zap艂acili z艂otem i schodz膮 nam z drogi, wi臋c mo偶na im wiele wybaczy膰. We藕 to piwo i zadbaj o ich potrzeby, a zobaczymy si臋 wieczorem. B臋dziesz spa膰 ze mn膮 na rufie.

Eszkol znikn臋艂a r贸wnie nagle, jak si臋 pojawi艂a, i Sigrida zosta艂a sama przed grubymi drzwiami, trzymaj膮c w r臋ce gliniany dzban pienistego czarnego piwa. Nie mia艂a ochoty sta膰 si臋 dziewk膮 s艂u偶ebn膮 potwor贸w, jakie czeka艂y po drugiej stronie drzwi, ale 偶ywi艂a nadziej臋, 偶e to tylko na dzisiaj, 偶e rankiem Tommy przydzieli j膮 do szycia 偶agli albo jakiego艣 innego zaj臋cia, kt贸re przystoi 偶eglarzowi. W艣lizn臋艂a si臋 do kajuty i stan臋艂a jak oniemia艂a.

Sze艣ciu pasa偶er贸w skupi艂o si臋 za plecami si贸dmego, wyra藕nie przyw贸dcy. By艂 wielki jak s艂o艅, z ramionami i torsem p臋czniej膮cymi od mi臋艣ni, i czarny - nie czerwonawobr膮zowy, jak lud Sigridy, ale naprawd臋 czarny, koloru p贸艂nocy i nieo艣wietlonych pokoi, jak gdyby zosta艂 wyci臋ty z bloku onyksu. W艂osy, zaplecione w misterne warkoczyki i przetykane z艂otem, spada艂y mu na plecy jak u kobiety. Rzuci艂 na ni膮 okiem nie mniej czarnym ni偶 cia艂o - mia艂 tylko jedno prawdziwe oko. Drugie, zrobione ze z艂ota, tkwi艂o w sk贸rze jak diament w pier艣cieniu. By艂o idealnie podobne do tego 偶ywego; Sigrida niemal si臋 spodziewa艂a, 偶e zaraz zamruga. Spostrzeg艂a, 偶e jego towarzysze te偶 s膮 jednoocy, ale ich sztuczne oczy by艂y nie z艂ote, lecz srebrne, br膮zowe, miedziane i kryszta艂owe. Przekonana, 偶e jej domys艂 jest trafny, dygn臋艂a przed najwi臋kszym z nich jak przed kr贸lem.

- Jam jest Oluwakim, kr贸l arimaspijskiego Oculosa. Co to za robak, kt贸ry przynosi mi picie, jakby si臋 nadawa艂 do us艂ugiwania kr贸lowi?

- Jestem... jestem Sigrida, panie. Z Ad偶anabh.

Kr贸l spojrza艂 na ni膮 sceptycznie, jego oko w臋drowa艂o po jej smuk艂ym ciele jak 艣lepia jastrz臋bia, kt贸ry bada topografi臋 mysiego zadka.

- Cz艂owiek? Wygl膮dasz na ludzk膮 dziewczyn臋. Nie b臋d臋 obs艂ugiwany przez ludzi.

Sigrida z determinacj膮 wbi艂a oczy w pod艂og臋.

- Nie jestem ca艂kiem pewna, panie. Widz臋, co ty widzisz, gdy patrz臋 w lustro, ale mam kalectwo...

- D艂ugoucha Tomomo przysy艂a kalekich ludzi, 偶eby nalewali mi piwo?

- Nie, nie, jestem zdrowa, tylko urodzi艂am si臋 z trzema piersiami zamiast dw贸ch. Rodzice si臋 mnie wstydzili. Tomomo... Tommy zabra艂a mnie z ad偶a艅skich barek.

Oluwakim zamruga艂 wielkim okiem - jeden raz, drugi.

- To marna rekomendacja. Przypuszczam, 偶e prowincjonalna skromno艣膰 powstrzyma ci臋 od pokazania mi tej cudownej piersi, a zatem musz臋 uwierzy膰 ci na s艂owo. Kto 艣mia艂by k艂ama膰 w obecno艣ci Okularu? Dobrze, uznam ci臋 za w miar臋 przyzwoitego potwora. Mo偶esz nalewa膰 piwo.

Zaj膮艂 miejsce u szczytu sto艂u niczym g艂az osiadaj膮cy na dnie doliny. Jego towarzysze jakby o偶yli i zaj臋li si臋 swoimi sprawami, zupe艂nie nie zwracaj膮c uwagi na Sigrid臋. Ona nala艂a piwa kr贸lowi i sta艂a w milczeniu z boku, czekaj膮c, a偶 wypije. Osuszy艂 trzy kufle, zanim zn贸w si臋 odezwa艂.

- Chod藕, Sigrido. Siadaj.

Usiad艂a pos艂usznie, w bezpiecznej odleg艂o艣ci od monarchy.

- Wynaj臋li艣my „Skarb Panie艅stwa" na nasze polowanie. Wiesz, co to jest arimaspijskie polowanie, prawda?

- Nie, panie.

- Niedouczona Sigrido, skoro masz s艂u偶y膰 kr贸lowi, twoja edukacja pozostawia wiele do 偶yczenia. Polujemy na gryfa, na Bia艂膮 Besti臋 z Ukrytej Wyspy...

Opowie艣膰 o gryfie i kr贸lu

Gryfy i Arimaspianowie byli wrogami od narodzin Oka-艢wiata po艣rodku nieba. Dla nich Oko-艢wiat zamruga艂o trzy razy: otrzymali si艂臋 or艂a i lwa, a wielko艣膰 s艂onia. Dla nas Oko-艢wiat zamruga艂o cztery razy: dostali艣my si艂臋 byka, pi臋kno 偶bika, zwinno艣膰 paj膮ka i sekret wykuwania Wielkiego Okularu, kt贸ry jest z艂otym okiem w mojej czaszce, znakiem kr贸la i klanu Oluwa, magiczn膮 藕renic膮; daje w艂adz臋 wyrastaj膮c膮 nad marzenia ma艂ych kalekich dziewczynek. Inne oczy z br膮zu i srebra s膮 zaledwie mod膮, na艣ladowaniem. Tylko Okular zapewnia w艂adz臋, tylko Okular jest sercem naszego ludu, kt贸ry przychodzi na 艣wiat jednooki, na podobie艅stwo Oka-艢wiata, naszego umi艂owanego rodzica.

Gryfy zawsze by艂y zazdrosne o Czwarte Mrugni臋cie.

Na przestrzeni wiek贸w nauczyli艣my si臋 prowadzi膰 z nimi cywilizowan膮 wojn臋: na wiosn臋 gryfy krad艂y nasze konie na kolacj臋, a zim膮 my kradli艣my im z艂oto do zdobienia w艂os贸w i wykucia Okularu. Wszystkie gryfy kochaj膮 z艂oto jak w艂asne piskl臋ta o lwich zadach. Wij膮 gniazda ze z艂ota, maj膮 dzioby i szpony z litego kruszcu, k膮pi膮 si臋 w podziemnych sadzawkach p艂ynnego 艣wiat艂a. Ale cho膰 uwielbiaj膮 z艂oto, nie mog膮 go je艣膰. Ich ulubiony posi艂ek stanowi膮 konie, s膮 dla nich jak czekolada i mi臋t贸wki dla dziecka. Chwytaj膮 zwierz臋ta za brzuchy i po偶eraj膮 je w powietrzu. Napa艣膰 gryf贸w to nie lada widowisko, niebo o偶ywa od wiruj膮cych czerwonych i fioletowych skrzyde艂, od ostrych 偶贸艂tych szpon贸w splamionych ko艅sk膮 krwi膮.

Nasze konie by艂y szerokie w piersi i pot臋偶ne w nogach, istne olbrzymy w艣r贸d ko艅skiego rodzaju. Ka偶de z naszych plemion posiada艂o to, czego pragn臋艂o drugie. I tak to si臋 odbywa艂o, we w艂a艣ciwy spos贸b, przez d艂ugie wieki. Gryfy pilnowa艂y, 偶eby zostawi膰 nam do艣膰 koni, by wiosn膮 nie zabrak艂o 藕rebak贸w; my brali艣my tylko tyle z艂ota, ile potrzebowali艣my do naszych obrz臋d贸w, albowiem dobrze wiadomo, 偶e gdy zniknie z艂oto gryfa, on sam scze藕nie z rozpaczy. Ale ojcowie naszych ojc贸w stali si臋 pazerni jak psy przy 艣wi艅skim korycie. Polowali na gryfy w niew艂a艣ciwej porze roku, gdy s艂o艅ce p艂on臋艂o wysoko na niebie, zamiast skrywa膰 oblicze pod skrzy偶owanymi w艂贸czniami 艣niegu i zabierali coraz wi臋cej z艂ota z gniazd. Gryfy nie pozosta艂y d艂u偶ne - po偶era艂y nasze stada, klacze i ogiery. Wysysa艂y szpik i wypija艂y oczy naszych najwspanialszych zwierz膮t. Kiedy w naszym plemieniu zabrak艂o koni, zacz臋艂y porywa膰 pi臋kne dziewcz臋ta, kt贸rych ciemne ramiona l艣ni艂y jak futro kot贸w, a g艂osy s艂odkie by艂y jak jesienne 偶niwa.

Gdy si臋 urodzi艂em, na 艣wiecie 偶y艂o tylko kilka gryf贸w, ukrytych daleko w g贸rach i w zapomnianych kopalniach, w dolinach zamaskowanych przez p艂achty lodu i na pustyniach, gdzie wiej膮 pal膮ce wichry. Podobnie w Oculosie zosta艂o tylko kilka dziewcz膮t - i ani jednego konia. Nadszed艂 czas na rytua艂 Ob, kt贸ry uczyni mnie m臋偶czyzn膮 i pozwoli mi zaj膮膰 miejsce ojca, Oluwatobiego Wiecznie Czujnego, na tronie kr贸la Arimaspian贸w. Zosta艂y tylko dwa gryfy. Jeden zamieszka艂 na Ukrytej Wyspie na Wrz膮cym Morzu, kt贸rego wody paruj膮 i ci膮gle bulgocz膮. Drugi ukry艂 si臋 w podniebnym gnie藕dzie na wielkiej G贸rze Nuru, na rubinowym szczycie, kt贸ry o艣lepia ka偶dego, kto si臋 do niego zbli偶a.

Oluwatobi pozwoli艂 mi wybra膰 jedno z tych niebezpiecze艅stw, bo Okular musi by膰 wykuty z gryfiego z艂ota zgodnie ze staro偶ytnym rytua艂em, inaczej nie jest niczym wi臋cej jak grud膮 偶u偶lu wci艣ni臋t膮 do twarzy. Oczywi艣cie uginamy si臋 pod ci臋偶arem winy ojc贸w naszych ojc贸w, kt贸rzy po偶膮dali z艂ota, ale nie mo偶emy zarzuci膰 tradycji naszego ludu. Musimy mie膰 z艂oto bez wzgl臋du na koszt poniesiony przez gryfy - to nasze prawo, rozumiesz. Bez Okularu byliby艣my jak lampart bez g艂owy. Nie mog艂em wyprze膰 si臋 rytua艂u Ob tak jak nie wyrzekn臋 si臋 w艂asnych ko艅czyn. I przecie偶 nie mamy ju偶 koni; szale si臋 nie wyr贸wnaj膮, dop贸ki gryfy nie utrac膮 z艂ota. W ko艅cu zdecydowa艂em si臋 na rubinowe urwiska, bo nie jeste艣my ludem 偶eglarzy. Z b艂ogos艂awie艅stwem ojca przyoblek艂em nakrapiane sk贸ry dzikich kot贸w i w艂o偶y艂em jasny jak lustro napier艣nik syn贸w Oluwy, wykuty ze z艂ota z zapas贸w pierwszych gryf贸w. Wyruszy艂em z r贸wnin Arimaspianu na poszukiwanie Czerwonej G贸ry Nuru.

W owych dniach nosi艂em w g艂owie oko z berylu, kt贸re jest znakiem nast臋pcy tronu, bo gryfy sk艂adaj膮 berylowe jaja, a z艂oto ich 偶贸艂tek jest najczystsze ze wszystkich. Podr贸偶owa艂em bez przeszk贸d, ufny w swoje si艂y, i jad艂em mi臋so jelonk贸w przy wieczornym ogniu. Czerwona G贸ra le偶y niedaleko granic Oculosu - b艂yski szkar艂atnego 艣wiat艂a mo偶na zobaczy膰 z domu mego ojca, gdy s艂o艅ce wisi nisko na zimowym niebie i promienie przenikaj膮 przez szczyt jak strza艂y ociekaj膮ce krwi膮. Ruszy艂em ku Nuru, ale w sercu truchla艂em, bo nie wiedzia艂em, jak ochroni膰 swoje cenne cielesne oko przed parz膮cymi snopami 艣wiat艂a z faset kamieni.

Ale Oko-艢wiat nie zamyka si臋 przed ulubionymi dzie膰mi i dziewi膮tego dnia podr贸偶y zobaczy艂em jakie艣 stworzenie ku艣tykaj膮ce przez pachn膮ce dymem krzaki. By艂 to jednonogi, przedstawiciel rasy 偶yj膮cej jeszcze dalej na wschodzie ni偶 m贸j lud, z doln膮 cz臋艣ci膮 cia艂a skr臋con膮 w jedn膮 wielk膮 艂ydk臋 i stop臋 - sama stopa jest tak wielka, 偶e wedle legendy w minionej epoce floty jednonogich przep艂ywa艂y ocean na tych wielkich, wygi臋tych podeszwach. Poniewa偶 cz艂ek, kt贸rego spotka艂em, nie mia艂 fal pod stop膮, jego chodowi brakowa艂o wdzi臋ku. Podskakiwa艂 i szura艂 weso艂o, odziany w pi臋kn膮 wielobarwn膮 kamizelk臋 i dziwn膮 sp贸dniczk臋, odpowiedni膮 do jego mi臋sistej ko艅czyny, kt贸r膮 wzbija艂 wielkie chmury py艂u i pokruszonych li艣ci.

- Witaj, jednonogu! - zawo艂a艂em i wyci膮gn膮艂em r臋ce w ge艣cie przyja藕ni.

- Witaj, cyklopie! - krzykn膮艂 w odpowiedzi pokazuj膮c niekompletne uz臋bienie w szerokim u艣miechu. Jego w艂osy by艂y k臋dzierzaw膮 szop膮 przyciemnion膮 kurzem.

- Mylisz si臋, Pniakonogi - odpar艂em z pe艂n膮 oburzenia dum膮. - Cyklopi s膮 wyspiarzami i poza tym pijakami. Te pastuchy nie s膮 nawet kuzynami jednookich lud贸w, tylko przynosz膮 im wstyd. Jestem nast臋pc膮 arimaspijskiego Oculosa, Oluwakima z imienia.

Jednonogi popatrzy艂 na mnie przenikliwie, jego niebieskie oczy l艣ni艂y jak klejnoty w skarbcu.

- W takim razie zmierzasz do Czerwonej G贸ry, prawda? Do gniazda D偶ina. Nie zdawa艂em sobie sprawy, 偶e stary Oluwa tak si臋 postarza艂.

- Wci膮偶 jest krzepki, ale pokole艅 przybywa w zasi臋gu wzroku Oka i nadszed艂 czas na powt贸rzenie rytua艂u Ob. Moim celem jest czerwony wierzcho艂ek Nuru i tamtejszy gryf, nie znam jego imienia.

- Jednonogi jakby rozwa偶y艂 jak膮艣 osobist膮 spraw臋 i powzi膮艂 decyzj臋.

- W takim razie dobrze si臋 sk艂ada! Zg艂aszam si臋 na towarzysza i przewodnika szlachetnego syna Oluwy! Nazywam si臋 Chajim i sam zmierzam do podniebnego gniazda, wi臋c b臋dzie nam po drodze. Z twoim jednym okiem i moj膮 jedn膮 stop膮 tworzymy prawie pe艂nego cz艂owieka! Razem na pewno osi膮gniemy nasze cele. - Poklepa艂 mnie po plecach d艂oni膮 i zako艂ysa艂 si臋 na wielkiej stopie.

Zgodzi艂em si臋 ch臋tnie i przyznam, 偶e ucieszy艂o mnie towarzystwo.

- A dlaczego szukasz gryfa? - zapyta艂em, gdy szli艣my, a raczej gdy ja szed艂em, a on podskakiwa艂.

- C贸偶, to nie byle jaka historia, m贸j m艂ody ksi膮偶臋...

Opowie艣膰 jednonoga

Urodzi艂em si臋 daleko st膮d w bogatym w srebro mie艣cie Szadukiam, w roku, w kt贸rym wzniesiono R贸偶an膮 Kopu艂臋 i uko艅czono diamentowe iglice w ich idealnym pi臋knie - wszystko zbudowane za pieni膮dze z podatk贸w jest pi臋kne; tak musimy my艣le膰, inaczej oszalejemy. Moja rodzina by艂a skromna. Jak wszystkie szadukiamskie jednonogi mieszkali艣my w getcie Mchu i Korzenia, na wielkiej otwartej przestrzeni na p贸艂nocnym skraju kopu艂y. Tam wolno nam 偶y膰 wzorem przodk贸w, bez przykrego zamkni臋cia w ludzkich domach, kt贸re niszczymy, b臋d膮c niezgrabni, i kt贸re kalecz膮 nasze stopy twardymi naro偶nikami i kraw臋dziami. W Korzeniu prze偶ywamy dni na mi臋kkim mchu pod ksi臋偶ycem, kt贸ry po艂yskuje jak bia艂a kraw臋d藕 paznokcia. Kiedy noc wci膮ga ciemne skarpety, le偶ymy na plecach, os艂aniaj膮c g艂owy zadartymi stopami, chroni膮c si臋 w ten spos贸b przed zimnem i deszczem. Za dnia pracujemy rami臋 przy ramieniu, wytwarzaj膮c s艂ynne R贸偶ane Roczniki, delikatne wina z Szadukiamu, bo jeste艣my wyj膮tkowo dobrze wyposa偶eni do mia偶d偶enia male艅kich bia艂ych winogron.

Cho膰 po ulicach miasta chodz膮 potwory i anio艂y wszelkiego pokroju, Szadukianie s膮 zaniepokojeni obecno艣ci膮 jednonogich. A przecie偶 Hsienowie, kt贸rzy maj膮 skrzyd艂a wi臋ksze ni偶 gryfy i s膮 nie bardziej ludzcy ni偶 my, wznie艣li R贸偶an膮 Kopu艂臋 nad ich wie偶ycami i szczytami dach贸w. C贸偶, jednonodzy przeszkadzaj膮 szadukianom bardziej ni偶 inni. Dla nich jeste艣my brzydcy i ko艣lawi. Dla nich jeste艣my g艂upi i leniwi. Dla nich jeste艣my przebiegli i kosoocy. Trunek, kt贸ry wyciskamy naszymi wielkimi stopami, przynosi wielkie worki srebra do skarbc贸w miasta, ale ilekro膰 zdarzy si臋 jakie艣 nieszcz臋艣cie, wina spada na nas. Je艣li kr臋ty Varil nie zalewa brzeg贸w albo zalewa je zbyt mocno, musi to znaczy膰, 偶e nasza szpetota obrazi艂a takiego czy innego boga. Ostatecznie pi臋kno to najbardziej cenny ze wszystkich towar贸w, jakie s膮 w Szadukiamie na sprzeda偶. Pi臋kno i pieni膮dze, a nie te diamentowe iglice, s膮 bli藕niaczymi filarami, kt贸re d藕wigaj膮 miasto ku niebu.

Godzimy si臋 na sw贸j los. 呕yjemy spokojnie w getcie Mchu i Korzenia, nie prosz膮c o nic wi臋cej. Sypiamy pod naszymi stopami, wiedz膮c, 偶e jeste艣my cnotliwi, 偶e pewnego dnia zabierzemy nasze beczki z winem i po偶eglujemy na po艂udnie na naszych statkach-podeszwach do obiecanego kr贸lestwa Antypod贸w, gdzie chodzi艂 pierwszy jednonogi i gdzie, jak m贸wi legenda, wci膮偶 mieszkaj膮 ca艂e nasze narody. Poniewa偶 nie jeste艣my lubiani, nikt nie chcia艂 nam pom贸c, gdy Yi pojawili si臋 w艣r贸d naszego ludu. Nie podnios艂y si臋 g艂osy protestu. Szadukianie wzruszyli ramionami i byli radzi, 偶e Yi upatrzyli sobie kogo艣 gorszego. Oczyszcz膮 miasto ze szczur贸w, powiedzieli, i zostawi膮 ser dla pozosta艂ych.

Na rok przed wypraw膮 do Czerwonej G贸ry zmar艂a moja Towa. Ko艂a szadukia艅skiego wozu zmia偶d偶y艂y jej stop臋 i p臋k艂o 艣ci臋gno, kt贸re jest dla nas r贸wnie wa偶ne jak arteria dla wi臋kszo艣ci stworze艅 i kiedy zostaje przeci臋te, nie ma dla nas nadziei. Towa skona艂a na 艂o偶u z peonii i trawy, jeszcze zdo艂a艂a wyszepta膰, 偶e 偶a艂uje, i偶 si臋 nie pobrali艣my, co mieli艣my w planach po nast臋pnym sezonie beczkowania. Wygl膮da艂a tragicznie, niezdolna podnie艣膰 stopy, z opuchni臋t膮 nog膮 zwisaj膮c膮 bezw艂adnie i 偶a艂o艣nie jak p臋kni臋ty zawias. Pochowali艣my j膮 tej nocy i poprosili艣my 艢cie偶ki Korzeni, kt贸re 艂膮cz膮 nas wszystkich, 偶eby powiod艂y jej ducha na Antypody, do miejsca wiecznego spoczynku.

Nazajutrz rano zbudzi艂em si臋 i zobaczy艂em, 偶e Towa patrzy na mnie ciekawie, rude warkocze ma schludnie splecione, policzki pyzate i rumiane jak zawsze. Ale w jej oczach nie by艂o mojej Towy. By艂o tam co艣 dziwnego i zimnego, co艣 z臋batego. To co艣, co nie by艂o Tow膮, za艣mia艂o si臋 chrapliwie, co zabrzmia艂o jak zgrzyt 艂y偶ek o kamie艅, i nie ogl膮daj膮c si臋 za siebie, odesz艂o w podskokach od mojego sp艂achcia fio艂k贸w i morszczynu.

Oczywi艣cie by艂o jasne dla nas wszystkich, co si臋 sta艂o. Wiedzieli艣my o Yi, ale do tej pory plaga ta n臋ka艂a wy艂膮cznie szadukian. Tylko oni byli nara偶eni na makabryczny widok chodz膮cych w艣r贸d nich ukochanych zmar艂ych; tylko oni zmuszeni byli patrze膰, jak ich dzieci noszone s膮 niczym ubranie. Nigdy nie przypuszczali艣my, 偶e Yi mog膮 przyj艣膰 do nas. Ale powinni艣my si臋 domy艣li膰, 偶e przecie偶 nie mog膮 zrezygnowa膰 z do艣wiadczenia, jakim jest przywdzianie naszych dziwnych cia艂.

Starsi nie chcieli widzie膰 odmienionej Towy. Ignorowali tego stwora, jakby nie chodzi艂 po Korzeniu; nie m贸wili o nim, jakby w ten spos贸b mogli sprawi膰, 偶e nas opu艣ci. Ale stw贸r mieszkaj膮cy w Towie wydawa艂 si臋 szcz臋艣liwy w getcie. Nie mogli艣my go zmusi膰 do w艂o偶enia ksi臋偶ycowych szat, kt贸re Szadukiam nakazywa艂 nosi膰 Yi poza naszym terenem. Stw贸r skaka艂, gdzie tylko chcia艂, ciekawy i milcz膮cy, tylko 艣mia艂 si臋 tym okropnym 艣miechem. B艂aga艂em starszych o pozwolenie na z艂o偶enia cia艂a mojej Towy do grobu i zabicie tego, co w nim zamieszka艂o, ale nie chcieli si臋 zgodzi膰; nie chcieli zbruka膰 Korzenia krwi膮 obcego. W ko艅cu nie mog艂em d艂u偶ej znie艣膰 widoku twarzy mojej ukochanej 艣miej膮cej si臋 ze mnie co rano, jakby stw贸r w niej wiedzia艂, 偶e mnie kocha艂a, i czerpa艂 wyj膮tkow膮 rado艣膰 z mojego b贸lu. Poszed艂em do centrum miasta, by znale藕膰 spos贸b na zapewnienie Towie spokoju.

Podobno jeden z Yi mia艂 ludzkiego ucznia, ale nie mog艂em ryzykowa膰 zasi臋gania porady u tak zepsutego stworzenia. Zreszt膮 czy Yi ujawniliby cz艂owiekowi sekret swej s艂abo艣ci? Najpewniej ten ucze艅 udusi艂by mnie i da艂 moje cia艂o swojemu panu. Nie, musia艂em znale藕膰 g艂臋bsz膮 wiedz臋, wiedz臋 star膮 jak sami Yi.

Ci, kt贸rzy nie s膮 w mie艣cie przyjmowani z otwartymi ramionami, cz臋sto wiedz膮 wi臋cej o tym, co si臋 dzieje w jego ciemnych zakamarkach, ni偶 ci, kt贸rzy siedz膮 wysoko na wzg贸rzu i jadaj膮 szafirowymi widelcami podzwaniaj膮cymi o z艂ote talerze. Tak oto pozna艂em pustelnic臋.

Na centralnym placu Szadukiamu stoi Bazylika R贸偶y i Srebra. Jej iglice s艂yn膮 w ca艂ym 艣wiecie z misternych rze藕b, a paskudnie wykrzywione gargulce s膮 przyczyn膮 omdle艅 w艣r贸d niewiast. Drzwi wyrze藕biono z jednego 偶ywego cedru, kt贸rego korzenie si臋gaj膮 g艂臋boko w ziemi臋 pod 艣wi膮tyni膮, a konary koronuj膮 wie偶e. Oto co widz膮 pi臋kni i zamo偶ni szadukianie.

Za bazylik膮, za ceglanym murem poro艣ni臋tym wilcz膮 jagod膮 i innymi truj膮cymi p臋dami, kt贸re si臋 pn膮 i skr臋caj膮, jest kobieta przykuta do ko艣cielnej 艣ciany, odziana w sukni臋 utkan膮 z w艂os贸w, kt贸re rosn膮 na jej g艂owie - w miar臋 jak rosn膮 czarne pasma, suknia si臋 wyd艂u偶a. Jej oczy, jasne i dzikie, obracaj膮 si臋 w oczodo艂ach niczym wa艂ki ciastkarza. Nie ma ust; jej twarz jest pusta i g艂adka, tam gdzie powinny by膰 usta. Podobno gryzmoli listy na ziemi, kiedy chce przem贸wi膰, a wie wszystko. Z tego powodu zosta艂a w ukryciu, zakuta w 艂a艅cuchy i ukryta za murem 偶eby nie zdradzi艂a sekret贸w szadukian. To widzimy my, kt贸rzy jeste艣my znienawidzeni.

Poszed艂em do pustelnicy we wczesnych godzinach rannych, zanim w bazylice rozpocz臋艂a si臋 Msza Monet, zanim zbudzi艂 si臋 stw贸r w mojej Towie. Przeskoczy艂em przez mur, uwa偶aj膮c, 偶eby nie dotkn膮膰 zielonych ro艣lin, kt贸re po偶膮dliwie wczepia艂y si臋 w kamienie, i kucn膮艂em u boku pozbawionej ust istoty. Przytula艂a si臋 do 艣ciany ko艣cio艂a, z kolanami podci膮gni臋tymi do piersi, patrz膮c na mnie pustymi, szalonymi oczami. Milcza艂a nie mog艂em si臋 spodziewa膰 niczego innego.

- Pom贸偶 mi, pustelnico. Jeden z Yi zabra艂 cia艂o mojej Towy i nie mog臋 znie艣膰, jak je nosi, jakby serce mojego serca by艂o modnym kapeluszem. Pom贸偶 mi zabi膰 Yi i z艂o偶y膰 j膮 do grobu. B艂agam ci臋, 艣wi臋ta pustelnico, zdrad藕 mi sekret sprowadzenia 艣mierci na nie艣miertelnych.

Wyci膮gn臋艂a chude nogi, sama sk贸ra i ko艣ci, i suchymi jak patyki r臋kami dotkn臋艂a mojej 艂ydki, g艂adz膮c muskularne mi臋艣nie, jakby wr贸偶y艂a z ich wzoru. Wreszcie cofn臋艂a si臋, 艂a艅cuchy zagrzechota艂y niczym kieliszki przy kolacji. Poci膮gn臋艂a szat臋 z w艂os贸w, rozdzielaj膮c spl膮tane pasma na brzuchu i rozsuwaj膮c warkocze, jakby by艂y spi臋te guzikami.

G臋ste czarne w艂osy skrywa艂y mi臋sisty brzuch, a po艣rodku brzucha znajdowa艂y si臋 idealne usta z kompletem z臋b贸w.

W zasadzie nie r贸偶ni艂y si臋 od ka偶dych innych ust, tyle, 偶e otwiera艂y si臋 po艣rodku brzucha i g艂os, kt贸ry z nich pop艂yn膮艂, by艂 ni偶szy ni偶 zwykle bywa u kobiety.

- Czy chcesz wydoby膰 go z jej cia艂a, czy zabi膰 na amen? W zale偶no艣ci, co jest twoim celem, spos贸b post臋powania jest zupe艂nie inny. - Ciemnor贸偶owy j臋zyk wysun膮艂 si臋 z ust i obliza艂 wargi.

Spojrza艂em ze wstydem na swoj膮 stop臋, kt贸rej niegdy艣 g臋ste ow艂osienie zrzednia艂o z rozpaczy.

- Chc臋 go zabi膰. Unicestwi膰.

- Dobrze. Nie b臋d臋 docieka膰, czy twoja mi艂o艣膰 jest prawdziwa, ani pyta膰 o 偶adne inne bzdury. Jestem przecie偶 nag膮 kobiet膮 przykut膮 do muru nie mnie os膮dza膰 kogokolwiek.

- Czy sama wybra艂a艣 to wi臋zienie, pani?

- Nie „paniuj" mi tutaj, kulasie. - Zachichota艂a, sadowi膮c si臋 pod 艣cian膮 i skutymi r臋kami obejmuj膮c gadaj膮cy brzuch jak brzemienna kobieta. - Oczywi艣cie, 偶e tak! My艣lisz, 偶e kap艂ani bazyliki mogliby mnie powstrzyma膰, gdybym sobie tego nie 偶yczy艂a?

Wysun臋艂a d艂onie z 艂a艅cuch贸w z 艂atwo艣ci膮, z jak膮 dziecko zrzuca koszul臋 przed k膮piel膮. Przekornie potrz膮sn臋艂a r臋kami i wsun臋艂a je z powrotem w okowy.

- Nie jestem tu dla nich. Nic im nie m贸wi臋. Nic im nie daj臋. Szadukiam jest nekropoli膮, tylko ulice jeszcze nie wiedz膮, 偶e umieraj膮. Mi艂o艣膰 do srebra, uwielbienie pi臋kna, umi艂owanie pozor贸w to powolna trucizna, kt贸ra zabija przez ca艂e stulecia. Oligarchowie nie dbaj膮 o sprawiedliwo艣膰, tylko o to, co wydaje si臋 sprawiedliwe. Nie dbaj膮 o mi艂osierdzie, tylko o to, co wydaje si臋 mi艂osierne. W ten spos贸b sprawiedliwo艣膰 i mi艂osierdzie zawsze im umykaj膮. Ja jestem wrzodem na ciele tej zdychaj膮cej 艣wini. Jestem tutaj dla ciebie i dla innych, kt贸rzy mieszkaj膮 na obrze偶ach Szadukiamu, kt贸rzy mog膮 zosta膰 ocaleni z ruiny. Dziel臋 si臋 wiedz膮 z tymi, kt贸rzy s膮 traktowani z pozorn膮 偶yczliwo艣ci膮 maskuj膮c膮 wrogo艣膰. Kiedy przychodzi do mnie jednonogi, rozchylam w艂osy i pokazuj臋 mu swoje prawdziwe usta. Kiedy przychodz膮 Hsienowie, pozwalam, by okryli mnie skrzyd艂ami, i m贸wi臋 im tajemnice w chmurze pi贸r. Kiedy przychodz膮 kap艂ani, kiedy przychodz膮 bankierzy, przewracam oczami i sikam na ich buty wtedy oni my艣l膮, 偶e jestem szalona.

Ukl膮k艂em - co jest dla nas nie艂atwe - i przycisn膮艂em wargi do tych sekretnych ust, w sakramencie i podzi臋kowaniu. Kiedy si臋 odsun膮艂em, zobaczy艂em 艂zy l艣ni膮ce w oczach pustelnicy.

- W takim razie nie mog臋 w nale偶ny spos贸b wyrazi膰 wdzi臋czno艣ci I czy ci si臋 podoba to s艂owo, czy nie, zwa膰 ci臋 b臋d臋 pani膮. Powiedz mi, jak zabi膰 Yi.

Usta rozci膮gn臋艂y si臋 w u艣miechu, w kt贸rym lito艣膰 wzbiera艂a niby strumie艅 po wiosennym deszczu.

- Chc膮c unicestwi膰 Yi i przep臋dzi膰 go do podziemnego 艣wiata, chc膮c go zwi膮za膰 i powstrzyma膰 od zaj臋cia kolejnego martwego cia艂a, nale偶y przeszy膰 oko Yi z艂otym szponem gryfa. Nie ma innego sposobu.

- W takim razie musz臋 znale藕膰 gryfa.

- Ach, przykro mi, m贸j ch艂opcze, ale tylko dwa zosta艂y na 艣wiecie.

Arimaspijskie hordy wybi艂y reszt臋 w swojej 偶膮dzy z艂ota. Samica zwana Quri mieszka na Wrz膮cym Morzu, a samiec D偶in na szczycie Czerwonej G贸ry Nuru, kt贸rej zbocza o艣lepi膮 ci臋, zanim podejdziesz do najni偶szego wzniesienia. I 偶adne z nich nie ma w zwyczaju wyrywania sobie pazur贸w dla rozpaczaj膮cych kochank贸w.

- Mimo to p贸jd臋 szuka膰 gryfa. Musz臋 to zrobi膰 dla Towy. Nie mog臋 jej tak zostawi膰, nie mog臋 pozwoli膰, 偶eby Yi zu偶y艂 j膮 i wyrzuci艂, kiedy ju偶 nawet nie b臋dzie mia艂a twarzy, kt贸r膮 tak dobrze zna艂em.

- W takim razie sugeruj臋 samca - powiedzia艂a z westchnieniem. - Samica zje twoj膮 w膮trob臋, zanim zrobisz trzy skoki po jej pla偶y. Id藕, je艣li jeste艣 zdecydowany Ale id藕 teraz; nadchodz膮 parafianie, a Yi ju偶 obraca cia艂o twojej kobiety w ksi臋偶ycowe kratery.

Pustelnica zas艂oni艂a usta szat膮 w艂os贸w i znowu skuli艂a si臋 pod murem, lamentuj膮c w imponuj膮cym pokazie szale艅stwa. Tego samego dnia opu艣ci艂em R贸偶an膮 Kopu艂臋, zwracaj膮c stop臋 w kierunku Nuru i jej czerwonych urwisk.

Opowie艣膰 o gryfie i kr贸lu,
ci膮g dalszy

Szed艂em z Chajimem, kt贸ry zwolni艂 kroku, gdy opowiada艂 t臋 histori臋.

- Przykro mi, 偶e m贸j lud utrudni艂 ci zadanie. To prawda, polowali艣my na gryfy i brali艣my wi臋cej, ni偶 nam si臋 nale偶a艂o. Wstydzimy si臋 tego.

- Ale wci膮偶 polujecie na te biedne bestie. I jak mo偶ecie bra膰 swoj膮 cz臋艣膰 z czego艣, co nie nale偶y do was?

- Nie rozumiesz, nie nale偶ysz do plemienia Oculosa. Nasz b艂膮d nie polega艂 na polowaniu na gryfy, ale na zachwianiu r贸wnowagi wojny. Z艂oto gryf贸w jest nasze; jeste艣my pob艂ogos艂awieni Czwartym Mrugni臋ciem Oka-艢wiata. Z艂oto nale偶y do nas prawem i si艂膮 ramienia. Ale powinni艣my zadowoli膰 si臋 艣wiatem takim, jaki jest, i nie pragn膮膰 wi臋cej z艂ota, ni偶 potrzebowali艣my. Bez Okularu jeste艣my niczym. To z艂ote oko czyni nas Arimaspianami. Jak mo偶emy wyprze膰 si臋 tego, kim jeste艣my? Jak gryf 艣mie odmawia膰 nam prawa do Okularu, nawet za cen臋 偶ycia ostatniego ze swego plemienia?

Chajim podrapa艂 si臋 po brudnych w艂osach.

- Co w艂a艣ciwie robi ten Okular?

- Wykuty zgodnie z rytua艂em Ob i wci艣ni臋ty w czaszk臋 kr贸la daje mu si艂臋 dziesi臋ciu ludzi i 偶ycie trzy razy d艂u偶sze od naturalnego. Si臋ga wzrokiem daleko za granice naszego kr贸lestwa, do miast i dzikich kraj贸w po drugiej stronie 艣wiata. Pozwala w艂adcy przewodzi膰 ludowi, wp艂ywa膰 - na poddanych i dzieli膰 si臋 z nimi swoj膮 wizj膮. Kr贸l spogl膮da daleko poza przestrze艅 jednego plemienia i daleko poza 偶ycie jednego cz艂owieka, bo za swojego 偶ywota trzykrotnie widzi 艣mier膰 wszystkich, kt贸rych kocha. Okular przyci膮ga spojrzenie Oka-艢wiata i zapewnia przetrwanie naszemu narodowi. Bez niego Oko ze艣li藕nie si臋 z nas i znikniemy z powierzchni ziemi. - M贸j g艂os zadr偶a艂 z 偶arliwo艣ci. - To najg艂臋bsza wiara ojc贸w mojego ojca.

- I maj膮c takie mo偶liwo艣ci 偶aden wasz kr贸l nie m贸g艂 zobaczy膰, 偶e linia gryf贸w wyga艣nie, 偶e nie b臋dzie ju偶 z艂ota na wasz Okular?

Wzruszy艂em ramionami.

- Oko dopomo偶e. Gryfy po偶era艂y tabuny naszych koni i niewiele o tym my艣la艂y. Dlaczego my mieliby艣my uwa偶a膰 si臋 za gorszych?

Chajim pokr臋ci艂 g艂ow膮 - jak wi臋kszo艣膰 cudzoziemc贸w, nie m贸g艂 pogodzi膰 si臋 z nadrz臋dno艣ci膮 naszych roszcze艅 ani z oczywist膮 potrzeb膮 podporz膮dkowania gryf贸w. Nie kry艂em zawodu. Ja przecie偶 doskonale rozumia艂em jego potrzeb臋 z艂o偶enia kobiety do grobu.

- Mia艂em nadziej臋 prosi膰 D偶ina o dar szponu, ale po takich stratach z pewno艣ci膮 nie odst膮pi mi go dobrowolnie. Trzeba b臋dzie szpon ukra艣膰.

Pocieszaj膮co zarzuci艂em r臋k臋 na rami臋 towarzysza.

- Zawsze trzeba okrada膰 gryfy. Nie mo偶na przem贸wi膰 im do rozumu. Wszak nie prosisz dzikiej 艣wini o dar, a z gryfami jest nie inaczej.

Przez jaki艣 czas szli艣my w milczeniu, a czerwony masyw Nuru r贸s艂 przed nami niczym 偶ywy p艂omie艅. Blask zacz膮艂 piec mnie w oko, drapa膰 rz臋sy i wyciska膰 艂zy spod powieki. Tar艂em oko, pr贸buj膮c je przeczy艣ci膰, I rozgniata艂em 艂zy, gdy si臋 rodzi艂y. Widzia艂em, 偶e Chajim tak偶e p艂acze, z pocz膮tku odrobin臋, potem coraz bardziej, a偶 w ko艅cu 艂zy sp艂yn臋艂y po jego twarzy w s艂onych rzekach. W ko艅cu obaj nie mogli艣my patrze膰 na poszarpane szczyty ani na przenikaj膮ce przez nie grube czerwonofioletowe snopy s艂onecznego 艣wiat艂a. Pad艂em na kolana; Chajim skuli艂 si臋 i leg艂 na boku, oddychaj膮c p艂ytko, niezdolny zwr贸ci膰 g艂owy w stron臋 jarz膮cej si臋 g贸ry.

- To jak zagadka - wysapa艂, poruszaj膮c kosmat膮 stop膮. - Jak cz艂owiek z jedn膮 nog膮 i cz艂owiek z jednym okiem mog膮 wspi膮膰 si臋 na g贸r臋 bez patrzenia?

Moja pier艣 by艂a napi臋ta jak sk贸ra na obr臋czy b臋bna. Rozlu藕ni艂em rzemienie napier艣nika, pr贸buj膮c z艂apa膰 oddech. Kiedy 艣ci膮gn膮艂em go z siebie, zerkn膮艂em na odbicie g贸ry w wypolerowanej powierzchni i stwierdzi艂em, 偶e mog臋 patrze膰 na obraz w metalu bez b贸lu. Z u艣miechem zwr贸ci艂em si臋 do jednonoga:

- Napier艣nik, Chajimie, napier艣nik nas poprowadzi. Ponios臋 ci臋 na ramionach, a twoja stopa - twoja ogromna, pi臋kna stopa - zas艂oni nam obu widok rubinowych zboczy. Trzymaj napier艣nik przed sob膮 jak lustro i kieruj moimi krokami. W臋dr贸wka b臋dzie powolna, ale dotrzemy do gniazda gryfa.

I w ten spos贸b niezdarna bestia wspi臋艂a si臋 na wy偶yny Nuru. Chajim nie by艂 bardzo ci臋偶ki, a jego wielkie kolano tylko troch臋 ugniata艂o moj膮 teraz nag膮 pier艣. Otacza艂y nas szkar艂atne fasety, ja jednak ich nie widzia艂em, maj膮c przed sob膮 tylko mi臋sist膮 stop臋 z k艂akami g臋stymi jak mech na korzeniu s臋dziwego drzewa. Przygl膮da艂em si臋 wzorom na 偶贸艂tych paznokciach, liczy艂em pory na sp臋kanej od gor膮ca sk贸rze. Tylko jednonogi widzia艂 pi臋kno tych urwisk, tylko on widzia艂 to, czego 偶aden cz艂owiek nie ujrza艂, chyba 偶e za cen臋 艣lepoty.

Nadal mu tego zazdroszcz臋.

Po ca艂ym dniu i nocy wspinaczki Chajim zawo艂a艂, 偶e szczyty ju偶 nie s膮 o艣lepiaj膮co czerwone, 偶e 艣ciemnia艂y w fiolet i nie rzucaj膮 blasku, kt贸ry m贸g艂by nas skrzywdzi膰, ale zdaj膮 si臋 wsysa膰 i gasi膰 艣wiat艂o z nieba, z ni偶szych szczyt贸w i z napier艣nika. Mogli艣my patrze膰 bez b贸lu, dop贸ki nie spogl膮dali艣my w d贸艂, w piek艂o kamieni poni偶ej.

Zsadzi艂em Chajima i wspi臋li艣my si臋 po ostatnich g艂azach, dziwnych i obcych kamieniach, dziobatych jak purpurowe ksi臋偶yce. Nic tu nie ros艂o - g贸ra na tej wysoko艣ci by艂a martwa, porysowana i podziurawiona a nad nami rysowa艂a si臋 ostra kraw臋d藕 omiatanego wiatrem krateru.

W niszy tu偶 pod kraw臋dzi膮, tak niepewnie, jakby lada chwila mia艂o run膮膰 w przepa艣膰, tkwi艂o gniazdo gryfa.

Co dziwne, gniazdo nie skrzy艂o si臋 ani nie l艣ni艂o, czego spodziewa艂em si臋 po z艂ocie. By艂o 偶贸艂tawe, poc臋tkowane i matowe, wyra藕nie ze z艂ota, ale opr贸szone pi贸rami, zszarza艂e wskutek d艂ugiego u偶ywania. Gryf oczywi艣cie by艂 wspania艂y, zgodnie z oczekiwaniami. Jego boki przyj臋艂y brzemi臋 wszystkich odcieni z艂ota, kt贸rych brakowa艂o gniazdu, ogonem zako艅czonym p艂omieniem pomara艅czowej sier艣ci miota艂 jak ognistym w臋偶em. Upierzenie na grzbiecie by艂o turkusowe i zielone, a pod skrzyd艂ami w kolorach morza pob艂yskiwa艂 ciemnoczerwony puch. Oblicze mia艂 szerokie, metaliczny dzi贸b 艣ci膮gni臋ty w gniewnym grymasie. Wiatr rycza艂 wok贸艂 nas niczym sto smok贸w, ale g艂os gryfa jeszcze bardziej og艂usza艂.

- Odejd藕, Arimaspianinie! Nic dla ciebie nie mam! Twoi ma艂pi dziadowie wybili nas, okradli, rozbili nasze jaja kolanami. My艣lisz, 偶e podziel臋 na porcje swoje z艂oto jak sklepikarz? Bodaj zgni艂e choroby dopad艂y wszystkie twoje dzieci!

By艂em przygotowany na obelgi. Ci, kt贸rzy nie mi艂uj膮 Oka-艢wiata, zawsze 偶ywi膮 nienawi艣膰 do tych, kt贸rzy je kochaj膮. Ale jednonogi wpad艂 w panik臋 - uzna艂, jak s膮dz臋, 偶e nie mo偶na nam贸wi膰 takiego irracjonalnego stworzenia do podzielenia si臋 kawa艂kiem siebie. Oczywi艣cie taka jest prawda - nie mia艂em g艂upiego zamiaru proszenia o to, czego potrzebowa艂em. Wyci膮gn膮艂em zakrzywiony srebrny n贸偶 i zbli偶y艂em si臋 do gryfa, kt贸ry stan膮艂 na zadnich 艂apach i wzbija艂 dziki wiatr b艂臋kitnymi skrzyd艂ami.

- D偶inie, D偶inie! - krzykn膮艂 Chajim, z rozpacz膮 i w strachu padaj膮c na kolana. - Pos艂uchaj mnie, a nie pozwol臋, 偶eby on ci臋 skrzywdzi艂!

Gryf i ja jednocze艣nie parskn臋li艣my 艣miechem, obaj rozbawieni pomys艂em, 偶e bezradny jednon贸g powstrzyma moj膮 r臋k臋 albo w jaki艣 inny spos贸b ochroni tak膮 besti臋. Chajim spojrza艂 na mnie b艂agalnie i jego sp臋kane usta wypowiedzia艂y jedno s艂owo: Towa. Opu艣ci艂em n贸偶, lecz nie schowa艂em go do pochwy.

- Kto zdradzi艂 ci moje imi臋, jednonogi? - spyta艂a bestia. - Gryfy strzeg膮 swoich imion jak z艂ota!

- Powiedzia艂a mi je pustelnica z Szadukiamu, szlachetny D偶inie. Jestem pewien, 偶e nie chcia艂a wyrz膮dzi膰 ci szkody, wie, 偶e jestem w wielkiej potrzebie.

Gryf z艂o偶y艂 skrzyd艂a, na jego nagle z艂agodnia艂ej twarzy odbi艂a si臋 ciekawo艣膰 piskl臋cia.

- Giota? Giota ci臋 przys艂a艂a?

Zosta艂em zapomniany. Dwa potwory zainteresowa艂y si臋 sob膮 i duchem tego trzeciego, kt贸rego nie by艂o na g贸rze. M贸g艂bym wtedy zatopi膰 n贸偶 w szmaragdowym boku gryfa i wzi膮膰 jego cia艂o albo jego gniazdo, 偶eby zrobi膰 sobie oko. Ale nie zatopi艂em; okaza艂em mi艂osierdzie, bo by艂em, przyznaj臋, ciekaw.

- Tak, tak, ona mnie przys艂a艂a, powiedzia艂a, 偶e mi pomo偶esz. Prosz臋, daj mi sw贸j szpon, 偶ebym m贸g艂 zabi膰 Yi i ocali膰 ukochan膮.

Gryf nie s艂ucha艂. Przywo艂a艂 Chajima do siebie i pozwoli艂 mu wle藕膰 niezdarnie do gniazda, 偶eby jednonogi s艂ysza艂 w ryku wiatru jego podniecony, piskliwy g艂os, teraz przyciszony ze zdumienia. Przesun膮艂em si臋, 偶eby te偶 s艂ysze膰, a Chajim le偶a艂 jak dziecko obj臋ty opalizuj膮cymi skrzyd艂ami.

- Ma艂y niezdarny cz艂owieku, Giota wyda艂a na 艣wiat moj膮 siostr臋...

Opowie艣膰 o gryfie i pustelnicy

By艂a najs艂absza z naszego l臋gu - najmniejsze jajo, najp贸藕niej z艂o偶one, bia艂y beryl z pr膮偶kami kobaltu i sznurem kwarcu przecinaj膮cym krzywizn臋 jak bryzg mleka. Matka ba艂a si臋, 偶e nic si臋 nie wykluje, 偶e to martwy kamie艅. Ale wysiadywa艂a je wraz z trzema innymi jajami, wspanialszymi i wi臋kszymi od tego bia艂ego. By艂y jej prawdziw膮 nadziej膮 - fioletowe, barwy p艂omienia i ciemnoniebieskie. Przyby艂a arimaspijska horda, gdy chciwy Oluwa zapragn膮艂 nast臋pnego buszla z艂ota. Byli zachwyceni, 偶e moja matka znios艂a jaja; 偶贸艂tko naszych agatowych jaj jest najczystszym z艂otem. Cho膰 krzycza艂a i ci臋艂a ich pazurami przednich 艂ap, ludzie roztrzaskali moje rodze艅stwo o ska艂y i zgarn臋li bezcenny materia艂. Indygowy gryf zakwili艂 i skona艂, na wp贸艂 ukszta艂towany, w ka艂u偶y z艂otego 偶贸艂tka, a m贸j p艂omienisty brat, nawet nie pisn膮艂 - p臋k艂a mu czaszka, gdy rozbili jajo. Tylko ja prze偶y艂em, zniesiony jako pierwszy, bo musisz wiedzie膰, 偶e nie l臋gniemy si臋 jak ptaki; gryfice sk艂adaj膮 po jednym jaju na raz, w czasie ka偶dego ksi臋偶yca godowej jesieni. By艂em do艣膰 du偶y, 偶eby si臋 wykaraska膰, piszcz膮cy tobo艂ek pi贸r i futra pokryty smugami z艂ota. Arimaspianowie nie mieli 偶adnego po偶ytku z 偶ywych piskl膮t gryfa; nasze ma艂e dzioby nie daj膮 wiele cennego metalu. Uciekli z pe艂nymi koszami, cho膰 kilku nie prze偶y艂o spotkania ze szponami matki.

Jajo mojej siostry by艂o tak ma艂e, 偶e nawet go nie zauwa偶yli.

Moja zrozpaczona matka nie mog艂a si臋 pogodzi膰, 偶e zgin臋艂y wszystkie jej dzieci pr贸cz jednego. Ze mn膮 na grzbiecie i z niewyklutym jajem w szponach sfrun臋艂a z wy偶yn Nuru do Szadukiamu, gdzie znane s膮 wszystkie tajemnice. Podobno w Al-a-Nur przechowywana jest ca艂a m膮dro艣膰 nieba, ale je艣li szukasz czarnej, cuchn膮cej magii 艣wiata podziemnego, je艣li pragniesz prawdziwej w艂adzy, musisz uda膰 si臋 do Szadukiamu. Moja m膮dra matka poszybowa艂a prosto pod R贸偶an膮 Kopu艂臋 i ulokowa艂a si臋 na dachu bazyliki, w艣r贸d faluj膮cych ga艂臋zi drzewa-drzwi, gdzie wznosi艂a 偶a艂obne krzyki jak dzwony bij膮ce godziny. I tak min臋艂y pe艂ne dwa tygodnie, i miasto nie mog艂o spa膰 z powodu jej p艂aczu.

Tylko Giota, w贸wczas m艂oda, okaza艂a si臋 do艣膰 dzielna, 偶eby odpowiedzie膰 na wo艂anie mojej matki. Wspi臋艂a si臋 na mur bazyliki jak ma艂pka, ko艂ysz膮c kr贸tkimi warkoczami. W tamtych czasach nie nosi艂a szaty z w艂os贸w, tylko to, w co ubiera艂o si臋 jej plemi臋, przycina艂a loki i wi膮za艂a je jak pokutnica. Przeczo艂ga艂a si臋 po kopule pomalowanej w srebrne gwiazdy i kucn臋艂a przed moj膮 matk膮 zasapana. Jej twarz, oczywi艣cie, by艂a g艂adka od nosa do podbr贸dka, ale zaraz rozchyli艂a 艂adn膮 czarn膮 kamizelk臋, 偶eby ods艂oni膰 usta na brzuchu, i zawo艂a艂a:

- Matko gryfico, ucisz swoje krzyki! Giota jest tutaj, uzdrowi twoje jajo.

- Sk膮d mo偶esz wiedzie膰, 偶e cierpi臋 z powodu jaja? - Matka imponuj膮co machn臋艂a r贸偶ano-z艂otymi skrzyd艂ami, 偶eby wzbudzi膰 nale偶ny strach w sercu nielotnego stworzenia. 膯wierkn膮艂em obok niej, got贸w pospieszy膰 z pomoc膮.

- Giota wiele wie. S艂yszy tw贸j lament i zawsze rozpozna rozpacz matki. Daj jajo, ja je wysiedz臋.

Matka by艂a zdesperowana i dobrze wiedzia艂a, 偶e nikt inny nie wejdzie po murach katedry.

- S膮 ostatni, ma艂a Gioto. M贸j b艂臋kitny syn i to kar艂owate bia艂e jajo. Ostatnie gryfy na 艣wiecie. Jednoocy zabili ca艂膮 reszt臋 i gdy nast臋pnym razem kt贸ry艣 z ksi膮偶膮t zapragnie oka, zabij膮 r贸wnie偶 mnie. Ocal moje jajo, a b臋dziesz mia艂a z艂ota wi臋cej, ni偶 mog艂aby艣 zapragn膮膰.

Giota ze smutkiem pokr臋ci艂a g艂ow膮.

- Tu jest inny Szadukiam, nie ten, kt贸ry nie dba o nic, co nie przynosi klejnot贸w i srebra. Zrobi臋 to, bo chc臋. Je艣li spotka mnie nagroda, przyjdzie w swoim czasie i na sw贸j w艂asny spos贸b. Giota nie handluje 偶yciem. M贸dl si臋 tylko, 偶eby jajo zawiera艂o kur臋.

Moja matka wyci膮gn臋艂a wielk膮 艂ap臋 i przekaza艂a 艣nie偶ne jajo w r臋ce kobiety o dziwnych ustach. Giota trzyma艂a jajo przez chwil臋, jakby ocenia艂a ci臋偶ar berylu, a potem otworzy艂a usta w brzuchu i po艂kn臋艂a moj膮 siostr臋.

Oboje z matk膮 zawyli艣my w艣ciekle, czuj膮c si臋 zdradzeni, i napadli艣my na ma艂膮 kobiet臋, niebieskie szczeni臋 i szkar艂atna matka. Ale Giota podnios艂a r臋ce, jej oczy miota艂y ostrze偶enia, jakich nie mog艂y wypowiedzie膰 usta. jajo t艂umi艂o jej g艂os i wk艂ada艂a w m贸wienie wiele wysi艂ku.

- Nie skrzywdz臋 jaja! Ono jedno ze wszystkich gryf贸w urodzi si臋 z kobiety, nie z kury, nie z lwicy. Widzisz? Ju偶 zaczyna rosn膮膰! Och, moja szcz臋ka! Nie ma obawy, Giota jest dobrym domem dla twojego dziecka.

Rzeczywi艣cie, jej brzuch nap臋cznia艂, usta rozci膮gn臋艂y si臋 nad ma艂ym tobo艂kiem. Twarda kr膮g艂o艣膰 w kszta艂cie ksi臋偶yca ros艂a na naszych oczach, gdy patrzyli艣my ze strachem, ale i z nadziej膮. Giota z satysfakcj膮 poklepa艂a wybrzuszenie.

- Giota jest g艂odna. Musicie nas karmi膰, dop贸ki jajo nie b臋dzie gotowe p臋kn膮膰.

I tak moja matka codziennie sfruwa艂a z iglic bazyliki, 偶eby polowa膰 dla matki zast臋pczej, przynosi膰 jej paski bli偶ej nieokre艣lonego mi臋sa i ga艂臋zie uginaj膮ce si臋 pod ci臋偶arem owoc贸w. Ja wciska艂em kawa艂ki mi臋sa w k膮ciki ust Gioty, omijaj膮c jajo, prosto do jej gard艂a. S膮czy艂em wod臋 z muszelki do jej spragnionego brzucha. By艂a nasycona. Od 艣witu do zmierzchu jad艂a, ros艂a i jad艂a. Po jednym dniu ju偶 nie mog艂a m贸wi膰. Po tygodniu nie mog艂a chodzi膰. Podczas gdy moja matka przeczesywa艂a miasto w poszukiwaniu przysmak贸w, Giota i ja bawili艣my si臋 w tym dziwnym 偶艂obku w艣r贸d wielu wie偶, wielu konar贸w ko艣cielnego dachu - ona mierzwi艂a moje futro i szczotkowa艂a pi贸ra, opieraj膮c si臋 o iglice, ja wybiera艂em dziobem muchy z jej w艂os贸w. 呕a艂owa艂em, 偶e nie mo偶e si臋 ze mn膮 mocowa膰, lecz brzuch j膮 m臋czy艂, a ja nie chcia艂em skrzywdzi膰 piskl臋cia. M艂ody gryf nie jest ma艂y - wielko艣ci膮 dor贸wnywa艂em m艂odemu koniowi - a nied艂ugo p贸藕niej brzuch Gioty zrobi艂 si臋 taki wielki, 偶e wcale nie mog艂a si臋 ruszy膰. P臋czniej膮ce cia艂o rozci膮gn臋艂o jej usta w trwa艂ym grymasie. Ani razu nie zap艂aka艂a z b贸lu i zawsze by艂a gotowa g艂aska膰 mnie po ogonie. 呕a艂owa艂em, 偶e ju偶 nie mo偶e si臋 bawi膰. K艂ad艂em si臋 i pozwala艂em jej opiera膰 si臋 o m贸j bok, gdzie pi贸ra mieszaj膮 si臋 z sier艣ci膮. Taka poufa艂o艣膰 niecz臋sto ma miejsce mi臋dzy gryfami a lud藕mi, nawet lud藕mi tak ma艂o ludzkimi jak Giota, ale wtedy nie zna艂em si臋 na konwenansach. Wiedzia艂em tylko, 偶e kocham Giot臋, kt贸ra mia艂a w sobie moj膮 siostr臋, i chcia艂em, 偶eby jej by艂o wygodnie.

Wreszcie nadszed艂 ten dzie艅. Brzuch tak zogromnia艂, 偶e Giota wygl膮da艂a jak male艅ki 艣limak z wielk膮 skorup膮. Wyda艂a jedno d艂ugie westchnienie i usta wie艅cz膮ce jej potwornie rozci膮gni臋te 艂ono otworzy艂y si臋 niewiarygodnie szeroko. Przyznaj臋, 偶e si臋 odwr贸ci艂em - by艂em dzieckiem i ten widok napawa艂 mnie obrzydzeniem. Ale zerkn膮艂em przez pi贸ra i zobaczy艂em, 偶e ogromne bia艂e jajo wy艂ania si臋 z Gioty, idealne i okr膮g艂e, ju偶 nie ziemiste i m臋tne, ale l艣ni膮ce jak per艂a, usiane delikatnymi niebieskimi 偶y艂kami kobaltu i ametystu.

Moja matka mrucza艂a i czule tr膮ca艂a jajo, pocieraj膮c je w艂asnym cia艂em, 偶eby pozna艂o jej zapach. Gdaka艂a i rado艣nie stroszy艂a pi贸ra, a gdy owin臋艂a jajo d艂ugimi r贸偶owymi skrzyd艂ami, niski trzask zabrzmia艂 w艣r贸d omiatanych wiatrem wie偶. Czubek jaja p臋k艂 jak brzuch Gioty i ukaza艂a si臋 moja siostra Quri, mru偶膮c czarne oczy w nag艂ym blasku s艂o艅ca.

Przebi艂a skorup臋 z niemal wykwintnym wdzi臋kiem. Moja matka, widz膮c, 偶e znios艂a c贸rk臋 i 偶e rasa gryf贸w przetrwa, zap艂aka艂a z ulgi, jej z艂ote 艂zy spada艂y na kopu艂臋 bazyliki i miesza艂y si臋 z malowanymi srebrnymi gwiazdami. Quri zatrzepota艂a jasnymi skrzyd艂ami i wygramoli艂a si臋 ze skorup jaja w obj臋cia matki. Mrucz膮c rado艣nie, dziobem oczy艣ci艂em jej pi贸ra z resztek 偶贸艂tka. Byli艣my szcz臋艣liw膮 i pe艂n膮 rodzin膮.

Giota wesz艂a do gniazda, wyci膮gn臋艂a r臋k臋 i ostro偶nie pog艂adzi艂a futro przybranej c贸rki. Zupe艂nie o niej zapomnieli艣my, przepe艂nieni szcz臋艣ciem. By艂a ca艂a i zdrowa, tylko brzuch mia艂a zwiotcza艂y i obwis艂y jak u kobiety zaraz po rozwi膮zaniu. Jej zm臋czone usta si臋 u艣miechn臋艂y.

- Giota dobrze si臋 spisa艂a - oznajmi艂a szorstko. - Gryfy przetrwaj膮 i zachowaj膮 swoje z艂oto. Przynajmniej przez jaki艣 czas.

Moja matka odwr贸ci艂a si臋 w stron臋 ma艂ej wied藕my i zamkn臋艂a j膮 w skrzyd艂ach. Nie widzia艂em takiego u艣cisku do nocy, w kt贸r膮 zmar艂a, obejmuj膮c w ten spos贸b moj膮 siostr臋 i mnie. Obie matki p艂aka艂y.

Znacznie p贸藕niej Giota zosta艂a pustelnic膮 Szadukiamu i utka艂a w艂osian膮 sukni臋. Moja siostra by艂a z ni膮 tego dnia, gdy Giota wyku艂a sw贸j 艂a艅cuch, i pomog艂a jej przymocowa膰 go do 艣ciany bazyliki. Kiedy nasza matka zgin臋艂a, jak przewidzia艂a, z r膮k arimaspijskiego ksi臋cia, Giota sta艂a si臋 nasz膮 najdro偶sz膮 przyjaci贸艂k膮, cho膰 musz臋 doda膰, 偶e ona i Quri zawsze by艂y sobie bli偶sze. Dzieli艂y wi臋藕 艂ona, dla mnie nieosi膮galn膮, gdy偶 jak wszystkie gryfy poza moj膮 siostr膮 urodzi艂em si臋 z jaja, nie z cia艂a.

Giota jedyna w艣r贸d nielotnych stworze艅 jest ukochana przez gryfy. T臋sknimy za ni膮, oboje. Bardzo za ni膮 t臋sknimy.

Opowie艣膰 o gryfie i kr贸lu,
ci膮g dalszy

Nie zrobi! na mnie wra偶enia ten pokaz sentymentalizmu gryfa. Ale Chajim mia艂 艂zy w oczach i obaj stali si臋 sobie bliscy jak kr贸l i jego oko, gdy wspominali wioskow膮 wied藕m臋.

- D偶inie, pustelnica musia艂a wiedzie膰, 偶e j膮 pami臋tasz, i chcia艂a, 偶eby艣 mi pom贸g艂. Daj mi sw贸j szpon, 偶ebym m贸g艂 zabi膰 Yi, kt贸ry op臋ta艂 moj膮 ukochan膮. Tylko tak zapewni臋 jej spok贸j. B艂agam ci臋, wyjmij go z zadniej 艂apy, nie staniesz si臋 przez to mniej gro藕ny. Daj mi go!

D偶in przekrzywi艂 g艂ow臋 i przez chwil臋 wygl膮da艂 艣miesznie jak kurczak, kt贸ry przypatruje si臋 kukurydzy rozsypanej na podw贸rzu.

- Dlaczego mia艂bym odrywa膰 kawa艂ek w艂asnego cia艂a, 偶eby ci go po偶yczy膰? Szpon mi nie odro艣nie, gdy wyrw臋 go z 艂apy. Czy偶 nie b臋dzie pro艣ciej, gdy zanios臋 ci臋 na grzbiecie do Szadukiamu? Sam zabij臋 twojego Yi, wbicie szponu w oko to nietrudna sztuka. I zn贸w zobacz臋 Giot臋 - moje serce jest ciekawe, jak d艂ug膮 sukni臋 zd膮偶y艂a wyhodowa膰.

Jednonogi skoczy艂 na r贸wn膮 nog臋 i wykrzycza艂 odpowied藕 w wyciu g贸rskiego wichru. Wygl膮da艂o na to, 偶e obaj s膮 gotowi do zej艣cia z g贸ry. Nawet jednej my艣li nie po艣wi臋cili mnie, cho膰 nios艂em samolubnego kulasa przez ca艂膮 drog臋 na szczyt! Chrz膮kn膮艂em g艂o艣no, a w贸wczas obaj durnie spojrzeli w moj膮 stron臋 i wytrzeszczyli oczy, jakbym nagle pojawi艂 si臋 w k艂臋bach czarodziejskiego dymu. Przez chwil臋 wszyscy po prostu stali艣my, mrugaj膮c g艂upawo.

Wreszcie D偶in - skoro znam imi臋 parszywego ptaka, to chyba powinienem go u偶ywa膰 - wyci膮gn膮艂 si臋 na ca艂膮 wysoko艣膰 i potrz膮sn膮艂 pi贸rami, otrzepuj膮c je z drobin z艂ota ze swojego gniazda. By艂 ogromny, w por贸wnaniu z nim s艂onie, kt贸re zabi艂em z towarzyszami 艂ow贸w, wydawa艂y si臋 ma艂e. Pi贸ra mia艂 tak b艂臋kitne, jakby wyssa艂y kolor z nieba.

- We藕 z艂oto z gniazda, arimaspijski psie. We藕 z gniazda, a ci nie przeszkodz臋. Ale przysi臋gnij, 偶e nigdy nie wr贸cisz na Czerwon膮 G贸r臋, 偶e tw贸j lud nigdy wi臋cej nie b臋dzie sprawia艂 mi k艂opotu z powodu z艂ota. Przysi臋gnij na sw贸j Okular, na swoje kaprawe, 艣mierdz膮ce Oko-艢wiat, a b臋dziesz m贸g艂 wzi膮膰 moje gniazdo.

U艣miechn膮艂em si臋 pi臋knie i moje z臋by zab艂ys艂y w s艂o艅cu.

- Przysi臋gam na Okular i Oko-艢wiat. Ani ja, ani moi ludzie nigdy si臋 do ciebie nie zbli偶ymy.

D偶in kr贸tko skin膮艂 g艂ow膮, chwyci艂 Chajima za brudny ko艂nierz kamizelki i zarzuci艂 sobie na grzbiet. Parskaj膮c drwi膮co, zeskoczy艂 ze szczytu, a ja zosta艂em sam, s艂ysz膮c ekstatyczne po偶egnania Chajima niesione na dzikim wietrze.

Ukl膮k艂em i zacz膮艂em zbiera膰 l艣ni膮c膮 s艂om臋 z gniazda gryfa, ale moja g艂owa pe艂na by艂a my艣li o Bia艂ej Bestii, Quri, i wizji moich syn贸w przybranych w girlandy jej z艂ota.

Opowie艣膰 o 艢wi臋tej Sigridzie,
ci膮g dalszy

Oluwakim drapie偶nie wyszczerzy艂 z臋by.

- Tam kierujemy wasz okr臋t, do Bia艂ej Bestii po艣rodku Wrz膮cego Morza, Pal膮cego Morza, do ostatniego ze wszystkich gryf贸w. We藕miemy ca艂e jego z艂oto. Wykuj臋 nowy Okular dla mojego nast臋pcy i wreszcie odniesiemy zwyci臋stwo nad tymi, kt贸rych nie pob艂ogos艂awi艂o Oko-艢wiat.

Sigrida siedzia艂a oszo艂omiona. Nerwowo skubn臋艂a wystrz臋pione ko艅ce w艂os贸w.

- Co si臋 sta艂o z Chajimem? Czy obaj z D偶inem zabili Yi? S艂ysza艂am, 偶e Yi to okropne stworzenia. Nigdy nie przyby艂y do Ad偶anabh, dzi臋ki niech b臋d膮 wszystkim Gwiazdom w niebie.

Kr贸l Arimaspian贸w niecierpliwie wzruszy艂 ramionami.

- Kiedy wyku艂em sw贸j Okular w ogniach Ob, zerkn膮艂em w kierunku Szadukiamu i zobaczy艂em gnij膮ce zw艂oki Towy, bezpieczne w ziemi. Przypuszczam, 偶e dopi臋li swego. D偶in nie 偶yje, ujrza艂em to wyra藕nie z niejak膮 satysfakcj膮. Chajimem nie zawraca艂em sobie g艂owy. Liczy si臋 tylko Bia艂a Bestia. Tylko z艂oto.

Bardzo cicho, spuszczaj膮c oczy i modl膮c si臋, 偶eby nie rozz艂o艣ci膰 kr贸la, Sigrida o艣mieli艂a si臋 szepn膮膰:

- Z pewno艣ci膮 rozumiesz, 偶e gdy zabijesz tego ostatniego gryfa, nie b臋dzie wi臋cej Okular贸w dla 偶adnego z twoich syn贸w. Dlaczego nie pozwolisz, 偶eby urodzi艂a m艂ode i zapewni艂a zapas kruszcu dla przysz艂ych pokole艅?

- Ach! Ju偶 z艂o偶y艂a jaja, bystra Sigrido! Dlatego musimy rusza膰 teraz, 偶eby je dopa艣膰, zanim si臋 wykluj膮, i zabra膰 cenne 偶贸艂tko! Co do rasy gryf贸w - ograbili nas z naszych koni! Ju偶 nie jeste艣my klanem, kt贸ry poszerza granice, mkn膮c jak wicher po stepach na czterech, nie na dw贸ch nogach. Musimy prosi膰 o 藕rebaki i kra艣膰 je s膮siadom, a s膮 one s艂abe i chorowite, nie tak ros艂e i wspania艂e jak dawniej nasze rumaki! Gryfy zas艂uguj膮 na wyt臋pienie. Och, b臋dziemy dzieli膰 艂up zdobyty na Bia艂ej Bestii, 偶eby Okular przetrwa艂, ale nie darujemy jej 偶ycia!

- Czekaj, szlachetny kr贸lu, dlaczego szukasz z艂ota gryfa? Je艣li nowy Okular jest przeznaczony dla twojego syna, dlaczego on nie wynaj膮艂 „Skarbu Panie艅stwa" i sam nie poluje na Quri?

Na te s艂owa kr贸l 艣ci膮gn膮艂 brwi i mocno si臋 zarumieni艂; Sigrida nie wiedzia艂a, czy z w艣ciek艂o艣ci, czy ze wstydu, i w g艂臋bi duszy truchla艂a ze strachu przed ogromnym m臋偶czyzn膮. Kiedy jednak przem贸wi艂, jego g艂os by艂 cichy i 艂agodny, niemal zni偶ony do szeptu.

- Nie mam syna, Sigrido. To ha艅ba mojego domu. Z pocz膮tku uwa偶ali艣my, 偶e to b艂ogos艂awie艅stwo, bo odk膮d gryfy zem艣ci艂y si臋 na naszych kobietach, brakowa艂o w艣r贸d nas dziewcz膮t. Ale od dnia, gdy przysi臋g艂em D偶inowi, 偶e zostawi臋 w spokoju jego przekl臋te gniazdo, 偶aden m臋偶czyzna z klanu Oluwa nie sp艂odzi艂 ch艂opca - tylko dziewczynki, setki c贸rek, ka偶da pi臋kniejsza od drugiej, i 偶adna z nich nie mo偶e nosi膰 Okularu. Teraz rozumiemy, 偶e spad艂a na nas kl膮twa, i jeszcze bardziej nienawidzimy gryf贸w. Nie mo偶emy pozwoli膰, by w艂ada艂a nami kobieta, to sprzeczne z naszym prawem, z nakazem Oka. Czekali艣my d艂ugo, modl膮c si臋 i sk艂adaj膮c wo艂y w ofierze, 偶eby Oko pozwoli艂o przynajmniej jakiemu艣 pomniejszemu Oluwie sp艂odzi膰 syna ze swoj膮 kobiet膮. Niestety, wci膮偶 nie ma syn贸w Oluwy - m臋偶czy藕ni, kt贸rych tu widzisz, pochodz膮 z innych rodzin i cho膰 kul膮 si臋 w mojej obecno艣ci, przejm膮 w艂adz臋 kr贸lewsk膮, je艣li Oluwa nie dadz膮 Okularowi dziedzica. Chc膮c zachowa膰 艣wi臋te zarz膮dzenie nieba, kt贸re wedle prawa nale偶y tylko do mojej krwi, wyda艂em dekret, 偶e moja najstarsza c贸rka tej zimy dostanie z艂ote oko.

Kr贸l wyprostowa艂 l艣ni膮ce plecy i przem贸wi艂 g艂o艣no - jego g艂os zahucza艂 w kajucie:

- Nie przystoi jednak, by dziewczynka ruszy艂a na wypraw臋 albo zabija艂a. Zaszczyt ostatniego polowania na gryfy musi nale偶e膰 do m臋偶czyzny! Dlatego wzi膮艂em na siebie brzemi臋 艂ow贸w, wyr臋czaj膮c pi臋kn膮 Oluwafunmike, kt贸ra b臋dzie kr贸low膮. W jej imieniu zabij臋 Bia艂膮 Besti臋 i wykuj臋 z艂ote oko, ja jeden spo艣r贸d wszystkich kr贸l贸w dwukrotnie stawi臋 czo艂o ogniom Ob!

Otaczaj膮cy go m臋偶czy藕ni z wielobarwnymi oczami uk艂onili si臋, uczynili znaki wierno艣ci i pochwalili imi臋 Oluwafunmike. Sigrida skry艂a niesmak i postanowi艂a w duchu, 偶e w miar臋 mo偶liwo艣ci pomo偶e biednej gryficy, nawet je艣li Tommy i jej za艂oga zobowi膮za艂y si臋 spe艂nia膰 wol臋 pasa偶era.

- Sigrido, umiesz s艂ucha膰 - odezwa艂 si臋 kr贸l Oluwakim. - To pi臋kna cecha u kobiety, je艣li nawet masz piersi jak krowie wymiona, a twoja sk贸ra jest blada i niezdrowa. B臋dziesz mia艂a zaszczyt mi us艂ugiwa膰, dop贸ki nie dotrzemy do Wrz膮cego Morza. Je艣li dobrze si臋 spiszesz, zrobi臋 ci 艣liczn膮 b艂yskotk臋 ze z艂ota, kt贸re zabierzemy gryfowi. Raduj si臋, albowiem nielicznym spoza Oculosu wolno si臋 zbli偶a膰 do mojej osoby.

Sigrida wiedzia艂a, 偶e nie nale偶y si臋 sprzecza膰, i z艂o偶y艂a niski uk艂on, cho膰 bunt p臋cznia艂 jej w brzuchu. W sercu pomodli艂a si臋, 偶eby Oluwafanmike by艂a m膮drzejsza i milsza od ojca, i pos艂a艂a modlitw臋 do Gwiazd, wiedzia艂a bowiem, 偶e tylko tam mog艂aby j膮 skierowa膰.

- Ale teraz id藕 spa膰, dziewczyno, 偶eby wypocz膮膰 przed jutrzejsz膮 prac膮 - rozkaza艂 w艂adca Ad偶anabh. Jestem dobrym panem i nie oczekuj臋 po moich s艂ugach pokaz贸w wytrzyma艂o艣ci. Id藕 i znajd藕 kobiet臋-satyra, ona ci wska偶e pos艂anie.

Sigrida z ulg膮 odesz艂a sprzed majestatu kr贸la, wci膮偶 bij膮c pok艂ony, gdy zamyka艂a za sob膮 ci臋偶kie drzwi kajuty.

Opowie艣膰 o bladej dziewczynie,
ci膮g dalszy

艢nieg sko艅czy艂a na ten dzie艅 prac臋. Obok niej wznosi艂 si臋 stos sieci z wilgotnego szarego sznurka. Majster wcisn膮艂 jej w d艂o艅 dwie monety - z ledwo艣ci膮 mia艂y wystarczy膰 na nape艂nienie brzucha przed noc膮. Znacznie wi臋ksza sie膰 sp艂ywa艂a z r膮k Sigridy jak srebrna p臋powina, ciasne sploty zgrabnych w臋ze艂k贸w chwyta艂y ostatnie promienie. Ona te偶 sko艅czy艂a prac臋 i odebra艂a zap艂at臋 - znacznie wi臋cej monet, i wi臋kszych, ni偶 dosta艂o dziecko albinos. 艢nieg zebra艂a si臋 na odwag臋 i spojrza艂a w pomarszczon膮 twarz swojej towarzyszki.

- Nie mog臋 odej艣膰, nie wys艂uchawszy ko艅ca twojej opowie艣ci! - zawo艂a艂a. - Pozw贸l, kupi臋 ci kromk臋 chleba albo kubek piwa, a ty opowiesz mi reszt臋.

Sigrida parskn臋艂a 艣miechem, jej wielkie cia艂o trz臋s艂o si臋 jak mors uwi臋ziony na dryfuj膮cej krze.

- Dziecko, masz w gar艣ci ledwie tyle, 偶eby nakarmi膰 wr贸bla! Jasne, wysch艂am na wi贸r od tego gadania, bo gadam i gadam, gdy mi si臋 nie przerywa. Ale nie zabior臋 twojej skromnej p艂acy. Ja stawiam, i ja wybior臋 tawern臋. Mo偶e by膰?

艢nieg gorliwie pokiwa艂a g艂ow膮. Gdy sz艂y nabrze偶em w艣r贸d migocz膮cych pochodni i ciep艂ych okien gosp贸d pe艂nych chrapliwego 艣miechu, delikatnie wsun臋艂a szczup艂膮 d艂o艅 w gor膮c膮 r臋k臋 Sigridy. Mia艂a nadziej臋, 偶e t臋ga kobieta, kt贸r膮 teraz uwa偶a艂a za pi臋kn膮, nie b臋dzie przeciwna. Sigrida czule 艣cisn臋艂a jej lodowate palce.

Wreszcie dotar艂y do kra艅ca muirea艅skiego nabrze偶a. Poszarza艂e od soli deski ust膮pi艂y dobrze utrzymanej drodze, a gdy sz艂y, rozgardiasz nadmorskich przybytk贸w stopniowo przycicha艂. Sigrida zatrzyma艂a si臋 pod zniszczonym szyldem, kt贸ry ko艂ysa艂 si臋 jak kurek na dachu nad drzwiami tawerny bez okien. Topornie wymalowany szyld przedstawia艂 umi臋艣nion膮 r臋k臋 zaci艣ni臋t膮 na ogonie t艂ustej, miotaj膮cej si臋 ryby. Poni偶ej dziwnego malunku widnia艂y s艂owa: POD RAMIENIEM I PSTR膭GIEM

- Jeste艣my na miejscu, dziewczyno! Najlepszy lokal w mie艣cie, mo偶esz mi wierzy膰.

Pchn臋艂a ci臋偶kie d臋bowe drzwi i razem wsun臋艂y si臋 do tawerny znacznie cichszej ni偶 wszystkie inne, kt贸re 艢nieg dot膮d widzia艂a. Wn臋trze by艂o strasznie ciemne i zadymione - wsz臋dzie snu艂 si臋 dym z fajek. W g艂贸wnej izbie, kt贸ra zdawa艂a si臋 mie膰 wi臋cej ni偶 cztery k膮ty, sta艂o kilka sto艂贸w, a wok贸艂 nich siedzia艂y skulone mroczne postacie. Dziewczyna s艂abo je widzia艂a, ale spostrzeg艂a, 偶e odsun臋艂y si臋 od otwartych drzwi. Szynkwas z podniszczonych desek zapewne wi艣niowych, skamienia艂ych ze staro艣ci, by艂 troch臋 nier贸wny. Go艣cie musieli przytrzymywa膰 kubki i kufle, 偶eby nie zsun臋艂y si臋 na pod艂og臋. Za szynkwasem sta艂 ogromny m臋偶czyzna potrz膮sa艂 grub膮 艣cierk膮 jak mieczem, a zardzewia艂e 偶elazo jego oczu wzywa艂o ka偶dego do zam贸wienia napitku. Jego w艂osy mia艂y barw臋 piaszczystych 艂awic, kt贸re wi臋偶膮 kad艂uby statk贸w, a r臋ce dor贸wnywa艂y sporym bary艂kom. Pachnia艂 olejem do lamp i s艂on膮 wod膮.

Sigrida podesz艂a do szynkwasu i rzuci艂a grube monety na poplamione drewno.

- Dobry wiecz贸r, Eyvindzie! Piwo dla mnie, grzane wino dla ma艂ej.

Eyvind mrukn膮艂 co艣 pod nosem i zaj膮艂 si臋 nalewaniem napitk贸w, zwr贸cony ty艂em do kobiet. 艢nieg spostrzeg艂a, 偶e Sigrida nie odrywa oczu od jego zwalistej postaci, jej oczy w臋drowa艂y po pot臋偶nych konturach, jakby pr贸bowa艂a wry膰 je sobie w pami臋膰. Gdy si臋 odwr贸ci艂, spu艣ci艂a oczy jak z艂odziej przy艂apany z r臋kami pe艂nymi zegark贸w.

Usadowi艂y si臋 przy ma艂ym stoliku w k膮cie, z kt贸rego roztacza艂 si臋 widok na reszt臋 tawerny. Sigrida pchn臋艂a wino w stron臋 艢niegu i u艣miechn臋艂a si臋 z satysfakcj膮, gdy dziewczyna wypi艂a 艂yk - rozgrza艂o j膮 od korzonk贸w bezbarwnych w艂os贸w po dr偶膮ce palce st贸p.

- Specjalno艣膰 zak艂adu. Do tej tawerny przychodz膮 ci, kt贸rzy, no c贸偶, troch臋 nie pasuj膮 do Muireannu. Rozejrzyj si臋, kochana. Otaczaj膮 ci臋 same potwory.

艢nieg zobaczy艂a, 偶e jeden osobnik ma dzi贸b pelikana pod we艂nianym kapturem, inny chowa艂 pod krzes艂em b艂oniaste 艂apy. Ka偶dy napitek, jaki podawano w Ramieniu i Pstr膮gu, przeznaczony by艂 dla jakiej艣 ba艣niowej istoty - niekt贸re czworono偶ne pod tyln膮 艣cian膮 pi艂y prosto z koryta. 艢nieg pomy艣la艂a, 偶e w nik艂ym 艣wietle zardzewia艂ego kandelabra rozpoznaje kszta艂ty co najmniej w po艂owie zwierz臋ce, a tak偶e paru ludzi na czworakach, ch艂epcz膮cych z zadowoleniem obok swoich zwierz臋cych braci. Nie mog艂a by膰 pewna, czy rzeczywi艣cie widzi d偶ina siedz膮cego na poduszce dymu w pobli偶u drzwi od podw贸rza. Niekt贸re twarze by艂y ludzkie, ale ich oczy k艂贸ci艂y si臋 z rysami. Nawet Eyvind wydawa艂 si臋 inny, porusza艂 si臋 nie ca艂kiem jak cz艂owiek. 艢nieg nie po raz pierwszy si臋 zastanowi艂a, czy jej nowa przyjaci贸艂ka naprawd臋 jest kobiet膮.

- To jedyne miejsce, gdzie czujemy si臋 jak w domu, jedyne miejsce, kt贸re uwa偶amy za swoje. Eyvind tutaj rz膮dzi i nikogo nie odprawia, a to wielka uprzejmo艣膰. Muirea艅czycy zostawiaj膮 nas w spokoju, dop贸ki si臋 ukrywamy. S膮 dwa Szadukiamy, s膮 dwa Muireanny. Mo偶e Al-a-Nur jako jedyne miasto nie ma drugiej po艂owy, a mo偶e jest inaczej. Ale jeszcze nie wr贸ci艂y艣my do mojego miasta, prawda? By艂y艣my na „Skarbie Panie艅stwa", ze 艢wi臋t膮 Sigrid膮 w koi, dziel膮c膮 koce z satyrk膮...

Opowie艣膰 o 艢wi臋tej Sigridzie,
ci膮g dalszy

呕eglarki ze „Skarbu Panie艅stwa", mimo na poz贸r niezliczonych pomieszcze艅 pod pok艂adem, spa艂y w kojach po dwie. Po kajutach hula艂y przeci膮gi i 艣pi膮cym razem by艂o cieplej - poza tym mia艂y zwyczaj, 偶e starsza kobieta 艂膮czy si臋 w par臋 z mniej do艣wiadczon膮 dziewczyn膮, 偶eby nauczy膰 j膮 wszystkiego, co trzeba wiedzie膰 o kierowaniu okr臋tem i o pirackim 偶yciu.

Eszkol i Sigrida kuli艂y si臋 pod kocami w wilgoci i zimnie typowym dla wszystkich 艂贸偶ek na morzu, cho膰 poro艣ni臋ta futrem satyrka jakby nie odczuwa艂a niewyg贸d. Sigrida dr偶a艂a i by艂a niespokojna - statek ko艂ysa艂 si臋 i poskrzypywa艂 znacznie bardziej ni偶 barka, a bezustanny ruch wcale nie ni贸s艂 ukojenia.

- Przywykniesz. - Eszkol za艣mia艂a si臋 cicho. - Ja dopiero po wielu miesi膮cach mog艂am zasn膮膰 bez twardej ziemi pod nogami. Niekt贸re dziewcz臋ta od razu czuj膮 si臋 tutaj niczym pszczo艂y w ulu. Z ka偶dym bywa inaczej.

Sigrida przytrzymywa艂a koc nad g艂ow膮 na wyprostowanych palcach, przypatruj膮c si臋, 偶yczliwej twarzy swojej towarzyszki. Ca艂a Eszkol wydawa艂a si臋 stworzona z odcieni br膮zu, jak pie艅 drzewa. Jej w艂osy i sier艣膰 mia艂y g艂臋bok膮 barw臋 ziemi, sk贸ra by艂a jasnobr膮zowa i p艂owa, oczy niemal偶e czarne.

- Kiedy dotrzemy na Wrz膮ce Morze? Domy艣lam si臋, 偶e tam b臋dzie znacznie gorzej. Czy „Skarb Panie艅stwa" przetrwa na takich wodach?

- Och, „Skarb" jest pod ka偶dym wzgl臋dem magiczny. Zosta艂 zrodzony, nie zbudowany, wiesz? I dosta艂 艂zy Gwiazdy. Nie martw si臋, troch臋 gor膮cej s艂onej wody nawet nie z艂uszczy farby. Rano powinni艣my dotrze膰 do skraj贸w Wrz膮cego Morza.

Sigrida westchn臋艂a i spr贸bowa艂a znale藕膰 wygodniejsz膮 pozycj臋 na drewnianej koi.

- Jak tu trafi艂a艣, Eshkol? Czy ciebie te偶 porwano? Przecie偶 kapitan nie mo偶e kra艣膰 ca艂ej swojej za艂ogi, wymaga艂oby to mn贸stwa czasu.

Eshkol zn贸w si臋 za艣mia艂a, d藕wi臋k przywodzi艂 na my艣l mokre li艣cie spadaj膮ce do wartkiego strumienia.

- Nie, nie, wesz艂am na pok艂ad z w艂asnej woli. Zg艂osi艂am si臋 na ochotnika. - Podpar艂a si臋 na 艂okciu. - Ja te偶 nie jestem zm臋czona. Nie mam nic przeciwko opowie艣ci, szybciej zlec膮 godziny do 艣wiatu...

Opowie艣膰 o satyrce i selkie

By艂am ulubion膮 c贸rk膮 w moim zagajniku - rodzice kochali mnie najbardziej spo艣r贸d wszystkich moich si贸str czy braci o krzaczastych brodach. Cisowie tworzyli wielk膮 i zamo偶n膮 rodzin臋; mieli艣my do艣膰 jedzenia i mn贸stwo wina, by wprawia艂o nas w dobry humor. Byli艣my znani daleko i szeroko ze zdumiewaj膮cej liczby potomstwa, kt贸re ka偶dy Cis potrafi艂 sp艂odzi膰 - nasze kobiety rodzi艂y c贸rki i syn贸w jak sosna szyszki. Zazdro艣ci艂y nam gaje Wierzby i Modrzewia, a biedne 艢wierki, kt贸re je艣li mia艂y szcz臋艣cie, trafi艂o im si臋 jedno dziecko na sto lat, dos艂ownie nas czci艂y.

Las by艂 naszym odwiecznym domem. Wiedli艣my 偶ycie proste, ale weso艂e. 艢cigali艣my co 艂adniejsze fauny i upijali艣my si臋, skr臋cani atakami 艣miechu pod rogiem obfito艣ci gwiazd. Je艣li satyr umiera, co zdarza si臋 od czasu do czasu, wyrasta z niego drzewo, kt贸re wci膮偶 mo偶emy kocha膰 i z kt贸rym rozmawiamy, jakby wuj czy kuzyn wci膮偶 nam towarzyszyli. Od tego pochodz膮 nazwy naszych gaj贸w - na pocz膮tku 艣wiata, kiedy Las by艂 nowy, pierwsi z nas wysadzili drzewa niezr贸wnanego pi臋kna i wielko艣ci, z ga艂臋藕mi wyci膮gni臋tymi jak r臋ce nad 艂膮kami i polanami. Ich potomkowie przyj臋li imiona tych bog贸w w艣r贸d drzew i dlatego ja nazywam si臋 Cis, moja przyjaci贸艂ka Brzoza, a przyjaciel to Sosna.

I tak si臋 sta艂o, 偶e siedzia艂am pod nastroszonymi konarami wielkiego Cisu, gdy do Lasu przyby艂 cz艂owiek w sk贸rze s臋pa.

By艂am jeszcze troch臋 za m艂oda, 偶eby szuka膰 towarzysza, ale fauny ju偶 zaczyna艂y gromadzi膰 si臋 wok贸艂 naszych drzwi jak 艣limaki po wielkiej ulewie. Jak wszystkie Cis贸wny, by艂am 艣liczna niczym wiosenne drzewko. Moje policzki by艂y jasne jak dalie, m贸j wysoki g艂os brzmia艂 jak 艣wistawka z trawy. Ojciec trzyma艂 mnie blisko siebie, bo satyrowie nie s艂yn膮 z pow艣ci膮gliwo艣ci przy pannie o s艂odkim buziaku. Ale akurat tego dnia wymkn臋艂am si臋 spod jego czujnego oka, gdy wznosi艂 mod艂y przy ci臋ciu drewna na wieczorne ognisko, i skuli艂am si臋 pod ciemnym, s臋katym pniem Dziadka Cisa.

Dobre deszcze pada艂y zesz艂ej zimy, mrucza艂. Za wiele wiewi贸rek, ale co pocz膮膰?

Przep臋dzi艂am szyszkami par臋 艣wiergoc膮cych zwierzaczk贸w.

艢wiat艂o s艂o艅ca tej wiosny nie mog艂oby by膰 lepsze, mrucza艂. Smakowite jak ciasteczko.

Z uczuciem podrapa艂am kor臋 za pe艂nym soku guzem.

- Chcia艂aby艣 kupi膰 sk贸r臋? - zapyta艂 kto艣 za Cisem i na chwil臋 g艂osy zmiesza艂y si臋 w moim uchu, splot艂y jak chwast i r贸偶a. Zaraz potem si臋 rozdzieli艂y i zza mojego dziadka wysz艂o najdziwniejsze stworzenie pod s艂o艅cem.

Przybysz mia艂 naci膮gni臋t膮 na g艂ow臋 lwi膮 sk贸r臋, wystrz臋pion膮 i sko艂tunion膮, ze zlepionym futrem i grzyw膮, kt贸ra spada艂a na oczy jak rozczochrane w艂osy. Chude 艂apy zwisa艂y mu z ramion, a 偶a艂osny ogon pl膮ta艂 si臋 wok贸艂 艂ydek, 艂uskowatych i czarnych, zako艅czonych szponami myszo艂owa. Pod lwi膮 sk贸r膮 dostrzeg艂am koniuszki skrzyde艂. W r臋kach trzyma艂 sk贸rzan膮 torb臋, p臋kat膮 jak buk艂ak z winem.

- I co, 艣liczna k贸zko? - Skrzywi艂 w u艣miechu szerok膮 m艂od膮 twarz ze spiczastym podbr贸dkiem i krzaczastymi brwiami.

- Sk贸r臋, panie? - zapyta艂am, ciekawa jak wszystkie m艂ode stworzenia.

- Tak, moja mi艂a. Jestem Ghassan, handlarz sk贸r. Sk贸r wszelkiego rodzaju! Sk贸ry za grosz, sk贸ry za straw臋, sk贸ry na wymian臋 i sk贸ry za d艂ugi, sk贸ry na wszystkie okazje. Poza szlachetnym lwem, kt贸rego widzisz na moich ramionach, mam na sobie wiele pi臋knych towar贸w: sk贸ry strzygi i sk贸ry mantykory, i ogony syren, p艂aszcze z pi贸r harpii i peleryny z katoblepy, wiele 艣licznych czerwonych sk贸r leukrotty, bardzo modne, l艣ni膮ce p艂aszcze z salamandry i nawet rzadk膮 sk贸r臋 ducha, sk贸ry ludzkie, sk贸ry yale i jakie ci tylko przyjd膮 na my艣l.

- Co, na mi艂o艣膰 Lasu, mia艂abym zrobi膰 z cudz膮 sk贸r膮? Moja jest bardzo 艂adna. - Ale ju偶 si臋ga艂am do torby.

- B臋dziesz j膮 nosi膰, dziewczyno! Zrobisz pi臋kn膮 sp贸dniczk臋 na te pon臋tne biodra albo udrapujesz j膮 nadobnie na ramionach, gdy mr贸z zacznie szczypa膰. Sk贸ry maj膮 tysi膮c i jeden zastosowa艅. Niekt贸re s膮 magiczne, inne zwyczajne, jedne zmieni膮 ciebie, drugie zmieni膮 si臋 w twoich r臋kach. Sk贸ra jest drzwiami, przejd藕 przez nie, a zobaczysz, co jest po drugiej stronie. Ja lubi臋 sk贸ry dziewcz膮t - nie r贸b takiej zszokowanej miny. Jestem handlarzem, nie poluj臋 ani nie wyprawiam sk贸r. To nie moja sprawa, jak sk贸ra rozsta艂a si臋 ze swoim w艂a艣cicielem.

- Dziwne. S膮 tacy, kt贸rzy lubi膮 nosi膰 cudz膮 sk贸r臋?

- Nie dziwniejsze ni偶 kaprysy dam dworu, kt贸re nosz膮 b艂臋kitne szarfy lub pantofelki z nefrytu i szk艂a. Sam w tej chwili mam na sobie sze艣膰 czy siedem sk贸r. Zawsze warto pokazywa膰 towar, dla wi臋kszego efektu.

Spojrza艂am na jego nogi, na skrzyd艂a, na d艂ugie srebrne w艂osy, ale nie mog艂am wypatrzy膰 miejsca po艂膮czenia.

- W takim razie... jaki jeste艣 pod swoimi sk贸rami?

Pochyli艂 si臋 i wyszepta艂 konfidencjonalnie:

- Nigdy tego nie powiem. Ale do艣膰 o mnie! Nie chcia艂aby艣 przymierzy膰? To lepsze ni偶 b艂臋kitna szarfa, zapewniam.

Zarumieni艂am si臋, moje policzki przybra艂y g艂臋boki odcie艅 r贸偶owego adamaszku.

- Nie mam pieni臋dzy, panie. M贸j ojciec uwa偶a, 偶e m艂odzie偶 powinna poprzesta膰 na 偶o艂臋dziach i li艣ciach, dop贸ki nie dorobi si臋 pary rog贸w na g艂owie.

- Szkoda, szkoda. Ale cz艂owiek musi je艣膰, niezale偶nie w jakiej jest sk贸rze.

Odwr贸ci艂 si臋, got贸w szuka膰 nast臋pnego klienta, kt贸ry z pewno艣ci膮 ma kopce opali i szmaragd贸w pod krat膮 paleniska i kupi ca艂膮 parti臋 towaru. Musia艂am si臋 obej艣膰 bez cudzej sk贸ry i bez jednej w艂asnej monety. Sparali偶owa艂 mnie b贸l i widocznie krzykn臋艂am cicho, na wp贸艂 zabecza艂am, bo spojrza艂 na mnie przez rami臋.

- Chyba mog臋 ci da膰 t臋 na troch臋 - mrukn膮艂 i wyci膮gn膮艂 z torby z艂o偶on膮 wiele razy bardzo dziwn膮 sk贸r臋. By艂a gumowata i szara, matowa i nakrapiana, i ani troch臋 nie przypomina艂a pi臋knej szarfy.

A jednak pragn臋艂am jej jak wiewi贸rka wisz膮cego najwy偶ej orzecha.

- Co mam za to zrobi膰? - zapyta艂am, przebieraj膮c kopytkami.

- C贸偶, nie s膮dz臋, 偶eby艣 chcia艂a zamieni膰 si臋 na w艂asn膮 sk贸r臋, zreszt膮 w tej chwili nie potrzebuj臋 satyra. Ale przyda艂oby mi si臋 par臋 pas贸w kory z twojego pi臋knego drzewa. Drzewa-dziadkowie to niez艂a rzadko艣膰.

- Co on wygaduje? - rzek艂 gderliwie Cis.

Oczywi艣cie Ghassan nic nie us艂ysza艂 - krew m贸wi do krwi, sok do soku, a reszta lasu milczy.

- Och, dziadku, nie b臋dzie ci ich brakowa膰 - zapewni艂am go - i to wcale ci臋 nie zaboli, obiecuj臋. I przez ca艂膮 tegoroczn膮 zim臋 b臋d臋 odp臋dza膰 od ciebie wiewi贸rki. - Szybko, zanim zd膮偶y艂 zaprotestowa膰, zdar艂am dwa d艂ugie pasy czarnej kory i da艂am je handlarzowi.

Pr贸bowa艂am nie s艂ucha膰 艂kania, gdy zdziera艂am kor臋 z drzewa.

Ghassan z szerokim u艣miechem na sk膮po ow艂osionej twarzy poda艂 mi gumowat膮 sk贸r臋.

- Przyjemno艣ci, 艣liczne chucherko. 呕egnaj! Nie przypuszczam, 偶eby艣my zn贸w si臋 spotkali. - Schowa艂 kor臋 do kieszeni i odszed艂 po wilgotnej trawie.

Gdy wr贸ci艂am do domu, przycisn臋艂am sk贸r臋 do serca, wdycha艂am jej s艂onawy, wodnisty zapach i schowa艂am j膮 pod 艂贸偶kiem. Jak偶e by艂am dumna! Kiedy po艂o偶y艂am si臋 spa膰, wyci膮gn臋艂am j膮 i przytuli艂am do piersi, czuj膮c jej zimny ci臋偶ar na w艂asnej sk贸rze.

D藕wi臋k by艂 bardzo cichy, gdy my艣l臋 o tym teraz. Stukni臋cie w szk艂o, pukanie do okna. Poderwa艂am si臋 jak wr贸bel i zobaczy艂am dwoje du偶ych szarych oczu patrz膮cych na mnie przez szyb臋. Nale偶a艂y do m艂odego cz艂owieka, nie starszego ode mnie, z ciemnymi w艂osami i sk贸r膮 tak blad膮, 偶e wydawa艂a si臋 bezkrwista.

- Wpu艣膰 mnie, prosz臋 - powiedzia艂.

- Wykluczone - szepn臋艂am, 偶eby nie zbudzi膰 ojca, kt贸ry ju偶 tej wiosny podejrzliwie nads艂uchiwa艂 pukania zalotnik贸w. Ale odsun臋艂am zasuwk臋 i odrobin臋 uchyli艂am okno. M艂odzieniec popatrzy艂 na sk贸r臋, kt贸r膮 tuli艂am w moich ramionach.

- Panienko, obawiam si臋, 偶e masz co艣 mojego.

- Co takiego?

- Sk贸r臋. To moja sk贸ra.

- Widz臋 mn贸stwo sk贸ry na twoich ko艣ciach. To moja sk贸ra, kupi艂am j膮 uczciwie.

M艂odzieniec ze smutkiem pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Kupi艂a艣 j膮 od bestii i z艂odzieja, kt贸ry ukrad艂 mi j膮, gdy wylegiwa艂em si臋 w s艂o艅cu na urwistej skale. Jestem selkie, a to moja sk贸ra.

Zacisn臋艂am kurczowo ma艂y tobo艂ek.

- Ale skaleczy艂am za to swego dziadka. Kora odro艣nie, wiem, 偶e odro艣nie, ale nie powinnam tego robi膰 i je艣li strac臋 sk贸r臋, wyjdzie na to, 偶e zrobi艂am mu krzywd臋 za darmo. Sk贸ra jest jedyn膮 rzecz膮, kt贸ra nale偶y do mnie, a nie do mojego ojca, matki, si贸str czy braci.

- Nie nale偶y do twojego ojca ani matki, si贸str ani braci. Jest moja. Prosz臋, oddaj mi j膮, pi臋kna satyrko, nie mog臋 wr贸ci膰 do domu, p贸ki mi jej nie oddasz.

Nie chcia艂am p艂aka膰, ale 艂zy same zapiek艂y mnie w oczy. By艂am jednak bystr膮 dziewczyn膮 i zna艂am wiele r贸偶nych opowie艣ci.

- Zaczekaj chwileczk臋. Jak masz na imi臋?

- Zw膮 mnie Wanta.

- A mnie Eszkol. Jeste艣 selkie, a ja mam twoj膮 sk贸r臋, co znaczy, 偶e musisz ze mn膮 zosta膰 i by膰 moim kochankiem, dop贸ki nie odzyskasz sk贸ry, prawda?

Wancie opad艂y ramiona.

- Tak, w艂a艣nie tak 艣wiat jest urz膮dzony, ale nigdy nie by艂em jak inne foki...

Opowie艣膰 o sk贸rze

Zawsze uwa偶a艂em na swoj膮 sk贸r臋. Inni rzucali je byle gdzie - tacy ju偶 jeste艣my. Kto mo偶e zabra膰 sk贸r臋? Do czyjego domu wejdziemy, czyje b臋dziemy je艣膰 sardynki i czarny chleb? Kogo pokochamy? G艂贸wnym zadaniem selkie jest doprowadzenie do tego, 偶eby kto艣 skrad艂 mu sk贸r臋.

Ja jednak by艂em ostro偶ny. Kocha艂em morze, kocha艂em fale, grzywacze i bia艂膮 pian臋. Kocha艂em zmienny charakter morza, raz wzburzonego i szarego, raz g艂adkiego jak szk艂o, jak czo艂o 偶ony. Kocha艂em smak wody i ba艂em si臋, jak b臋dzie w zamkni臋ciu, w czterech 艣cianach domu, bez podmuch贸w wiatru i krzyk贸w mew.

Nie chcia艂em zasn膮膰. Opala艂em srebrny brzuch na samotnej skale na p艂yci藕nie, p艂awi膮c si臋 w cieple odbitym od fio艂kowych fal, oddychaj膮c powietrzem przepojonym woni膮 wodorost贸w. Musia艂em na chwil臋 przymkn膮膰 oczy, kiedy si臋 podkrad艂, cichy jak rybak z o艣cieniem, i 艣ci膮gn膮艂 sk贸r臋 z moich plec贸w z tak膮 艂atwo艣ci膮, jakby rozdziera艂 papier.

Co艣 takiego nigdy si臋 nie wydarzy艂o - ob艂upi艂 mnie ze sk贸ry, tn膮c i dr膮c, wyci膮gaj膮c moje palce z p艂etw, stopy z ogona, twarz z pyska. Krzycza艂em, ale moje siostry z daleka widzia艂y tylko, 偶e kto艣 kradnie moj膮 sk贸r臋, i 艣wietnie si臋 bawi艂y. Nie widzia艂y no偶a. Nie s艂ysza艂y moich wrzask贸w. 艢mia艂y si臋 na odleg艂ej skale.

Gdy sko艅czy艂, bez trudu dobrn膮艂 do brzegu i zacz膮艂 pakowa膰 sk贸r臋 do p臋katej sakwy. Ruszy艂em za nim, p艂yn膮c niezgrabnie w m臋skim ciele, w kt贸rym nigdy dot膮d nie mieszka艂em. Kiedy wygramolili艣my si臋 na piasek, leg艂em zadyszany, powietrze pali艂o moje nieprzywyk艂e p艂uca.

- Dok膮d idziemy? - wykrztusi艂em.

Cz艂owiek, Ghassan, jak si臋 p贸藕niej dowiedzia艂em, przystan膮艂 i spojrza艂 na mnie przez rami臋. By艂, jak cz臋sto ma w zwyczaju, odziany w sk贸r臋 kobiety, staruchy z d艂ugimi spl膮tanymi w艂osami.

- O co ci chodzi, m艂ody nieszcz臋艣niku? - zapyta艂a starucha.

- Masz moj膮 sk贸r臋.

- A tak, mam.

- W takim razie nale偶臋 do ciebie. Do czyjego domu mnie zabierzesz? Jakie ryby i chleb b臋dziemy spo偶ywa膰? Kogo mam pokocha膰?

- Nie obchodzi mnie, co zjadasz ani kogo kochasz, foko. Chc臋 mie膰 sk贸r臋, na sprzeda偶. Ty jeste艣 ma艂o wa偶ny, jak pestka w brzoskwini.

Podnios艂em si臋 na dr偶膮ce nogi, kt贸rych dot膮d nie zna艂em.

- Ale Taki jestem. Moja sk贸ra zosta艂a skradziona; musz臋 do kogo艣 nale偶e膰.

- Nie do mnie, ja ciebie nie chc臋 - parskn臋艂a starucha, kt贸ra by艂a Ghassanem.

- W takim razie oddaj mi sk贸r臋, je艣li mnie nie chcesz.

- Nie po to zdziera艂em j膮 z ciebie z wielkim trudem - masz uparte ko艣ci.

By艂em jak pora偶ony. Ghassan nie zamknie mnie w domu, nie nakarmi, nie pokocha. Kiedy wyszed艂em z cia艂a foki, ju偶 nie ba艂em si臋 zamieszkania w czterech 艣cianach, ale ich potrzebowa艂em, potrzebowa艂em tak bardzo jak kiedy艣 morza. Wpad艂em w panik臋; szare jak 艂upek niebo zrobi艂o si臋 straszne, ciemne morze budzi艂o we mnie przera偶enie. Nie wiedzia艂em, dok膮d p贸j艣膰, to cia艂o wydawa艂o si臋 l臋ka膰 wszystkiego. 艁atwo marz艂o i zawsze by艂o g艂odne. Poszed艂em za staruch膮, bo mia艂a moj膮 sk贸r臋. Tak robi膮 selkie.

- Prosz臋. Kochaj mnie albo oddaj mi sk贸r臋 - m贸wi艂em. - Krzywdzisz mnie.

- Nie chc臋 ci臋 - s艂ysza艂em w odpowiedzi.

- Prosz臋! Mog臋 si臋 przyda膰. Mog臋 gotowa膰 potrawk臋 i parzy膰 herbat臋. Polubisz mnie, gdy mnie poznasz. Albo oddaj mi sk贸r臋. Ranisz mnie.

- Nie lubi臋 ci臋, nie chc臋 ci臋 - s艂ysza艂em w odpowiedzi.

- Prosz臋! Wyszoruj臋 艣ciany domu i naprawi臋 ogrodzenie, mog臋 budowa膰 ko艂yski i trzepa膰 chodniki. Pozw贸l mi by膰 selkie albo oddaj mi sk贸r臋. Zabijasz mnie.

- Nie dbam o to - s艂ysza艂em w odpowiedzi.

I tak dalej, i dalej, ale nie mog艂em przesta膰. Dowiedzia艂em si臋, 偶e wcale nie jest staruch膮 i na pewno nie zabierze mnie do 偶adnego domu na jakiej艣 dalekiej wyspie. Ale nie mog艂em przesta膰. Sk贸ra jest zawi膮zana w moim brzuchu jak lina 偶eglarza, i im silniej Ghassan ci膮gnie, 偶eby uciec ode mnie, tym cia艣niejszy staje si臋 w臋ze艂 i z tym wi臋ksz膮 desperacj膮 go 艣cigam.

Straci艂em sk贸r臋, ale nie nale偶臋 do nikogo. Nie jestem fok膮, nie jestem cz艂owiekiem. Sk贸ra mnie wo艂a, lecz ja nie mog臋 odpowiedzie膰. Prosz臋, oddaj mi j膮. Zabijasz mnie.

Opowie艣膰 o satyrce i selkie,
ci膮g dalszy

- Sprzeda艂 ci sk贸r臋, 偶eby si臋 mnie pozby膰. Gani艂em go przez trzy lata, a on nie pozwoli艂 mi jej dotkn膮膰. Sprzeda艂 j膮 tobie za dwa kawa艂ki kory. Mog膮 ci臋 drogo kosztowa膰, ale dla niego nic nie znacz膮. S膮 kawa艂kami sk贸ry, nie sk贸r膮. Chcia艂 w ten spos贸b mi pokaza膰, jak niewiele warta jest moja sk贸ra. Jestem taki zm臋czony! Eszkol, prosz臋, oddaj mi j膮.

U艣miechn臋艂am si臋 w g膮szczu kr臋conych w艂os贸w. M贸j g艂os by艂 cichy jak sosnowe ig艂y pod nogami.

- Jestem dobra w ukrywaniu rzeczy, selkie. M贸g艂by艣 nale偶e膰 do mnie. Mog臋 zamkn膮膰 ci臋 w domu, karmi膰 sardynkami i czarnym chlebem, i kocha膰 pod strzelistymi drzewami. I wiesz, jacy jeste艣my my, satyrowie. M贸j ojciec m贸wi, 偶e jestem za m艂oda, 偶eby mie膰 kochanka, ale jeste艣 bardzo przystojny, a ja nie jestem wcale zm臋czona.

Wychyli艂am si臋 przez okno i poca艂owa艂am ch艂opca selkie w blade usta - nie wiem, dlaczego to zrobi艂am, lecz 艣wiat艂o ksi臋偶yca by艂o takie jasne, a on nagle wyda艂 mi si臋 pi臋kniejszy od sk贸ry. Wargi mia艂 zimne, s艂one i s艂odkie jak morze, i moje usta rozgrza艂y go jak s艂o艅ce rozgrzewa rozlewisko. U艣miecha艂am si臋 w czasie poca艂unku, a on delikatnie po艂o偶y艂 srebrne r臋ce na mojej twarzy, jak robi膮 fauny. Przesun臋艂am sk贸r臋 za plecy.

- Och, Eszkol - powiedzia艂 bez tchu, zawstydzony, gdy odsun臋li艣my si臋 od siebie - mo偶e znajd臋 tu spok贸j.

*

Wanta sp臋dzi艂 ze mn膮 siedem lat i siedem dni. M贸j ojciec z w艣ciek艂o艣ci got贸w by艂 艂ama膰 konary d臋bu, gdy znalaz艂 nas rano, morskookiego ch艂opca obejmuj膮cego r臋kami puszysty kark c贸rki, lecz jego z艂o艣膰 przemin臋艂a. Wanta by艂 艂agodniejszy i cichszy ni偶 odp艂yw i jak nieust臋pliwemu, powolnemu przyp艂ywowi, nikt nie potrafi艂 si臋 mu oprze膰. Nie mogli艣my si臋 naca艂owa膰 - woda kocha zielon膮 ziemi臋, a zielona ziemia kocha wod臋, i tacy byli艣my, spleceni jak pn膮cza w 艂o偶ysku rzeki, on mi m贸wi艂, 偶e smakuj臋 czerwonymi jagodami i 艣wiat艂em s艂o艅ca na d艂ugiej trawie, a ja mu m贸wi艂am, 偶e smakuje ma艂偶ami, wodorostami i wilgotnym wiatrem. Nauczy艂am go sadzi膰 winogrona, on nauczy艂 mnie 艂owi膰 ryby go艂ymi r臋kami. Doros艂am, troch臋 zm膮drza艂am, cho膰 w sercu nie sta艂am si臋 mniej pochopna i radosna, i cho膰 cz臋sto handlowa艂am, 偶aden zakup nie by艂 dla mnie r贸wnie cenny jak ta szara nakrapiana sk贸ra.

Jeden tylko smutek, k艂ad艂 si臋 cieniem na te c臋tkowane z艂otem lata.

Dziadek Cis nie odezwa艂 si臋 do mnie od dnia, gdy zerwa艂am mu sk贸r臋 - nie chcia艂 ze mn膮 m贸wi膰 nawet wtedy, kiedy kora dawno odros艂a.

Pewnego wieczora Wanta wzi膮艂 mnie za r臋k臋.

- Eszkol, serce mego serca - powiedzia艂 - oddaj mi sk贸r臋, prosz臋.

Za艣mia艂am si臋. Grali艣my w t臋 gr臋 wiele razy.

- To moja sk贸ra, ukochany, i bardzo j膮 lubi臋.

- Nie - rzek艂 z rozwag膮 i bardzo powoli. - Nie drocz臋 si臋, nie udaj臋.

Oddaj mi sk贸r臋, je艣li mnie kochasz.

- Wanto, dlaczego? Czy nie jeste艣my szcz臋艣liwi? Czy ju偶 nie smakuj臋 czerwonymi jagodami i 艣wiat艂em s艂o艅ca na d艂ugiej trawie?

- Tak, smakujesz ciep艂ym s艂o艅cem i s艂odkimi jagodami. Ale jestem selkie. Najgor臋tsze 偶yczenia nie uczyni膮 mnie satyrem. Selkie zostaj膮 do czasu odej艣cia, a nasz instynkt odchodzenia jest pot臋偶ny, pot臋偶niejszy ni偶 umi艂owanie morza. Teraz to rozumiem. To nie morze nas wzywa. To, co wzywa, jest silniejsze i bardziej niepowstrzymane ni偶 jakikolwiek pr膮d morski, ni偶 ocean. T臋skni臋 za morzem, tak, moja sk贸ra zawsze jest sucha i zawsze jestem spragniony, t臋skni臋 za hukiem spienionych czarnych fal, ale jeszcze bardziej pragn臋 odej艣膰. Jestem niespokojny, a zew odej艣cia szepcze do mnie po nocach. M贸wi, 偶e b臋dzie mi 艂atwiej oddycha膰, po艣r贸d mg艂y i krzyk贸w mew, 偶e b臋dzie mi 艂atwiej oddycha膰, gdy znajd臋 si臋 na pocz膮tku historii, nie na ko艅cu.

艁zy sp艂yn臋艂y na moj膮 brod臋.

- Nie, nie, nie oddam ci jej - szepn臋艂am.

- Eszkol, nie szuka艂em swojej sk贸ry przez siedem lat. Nie przetrz膮sn膮艂em strzechy, nie zrywa艂em desek pod艂ogi. Nie my艣la艂em o tym, nie szuka艂em w suszarni szarego 艂achmana. Ale zew odej艣cia nie da mi spokoju i musz臋 na艅 odpowiedzie膰. Nie chc臋. - Wanta zacisn膮艂 pi臋艣ci. Po raz pierwszy jego blada twarz nabra艂a koloru, poczerwienia艂a i skrzywi艂a si臋 z b贸lu. - Nie chc臋 odej艣膰. Chc臋 zosta膰 z tob膮, je艣膰 kasztany i wplata膰 palce w twoje futro. Ale foka jest silniejsza od m臋偶czyzny, a zew odej艣cia jest silniejszy od foki. - Bezradnie roz艂o偶y艂 r臋ce. - Taki jestem.

- Je艣li nie chcesz odej艣膰, nie odchod藕! Jestem satyrem, a jednak nie umiem gra膰 na fletni. Jeste艣my czym艣 wi臋cej ni偶 tylko naszymi cia艂ami.

- Nic z tego, najdro偶sza mi ze wszystkich cia艂. Je艣li nie dasz mi sk贸ry, sam j膮 znajd臋 i pewnego dnia zbudzisz si臋, a mnie ju偶 nie b臋dzie. Szuka艂em przez siedem dni i nie znalaz艂em, ale jeste艣 tak dobra w ukrywaniu r贸偶nych rzeczy, 偶e d艂ugo jej nie znajd臋. Prosz臋. Krzywdzisz mnie.

Powoli rozpi臋艂am kamizelk臋 i pas, si臋gn臋艂am w zanadrze. Wyci膮gn臋艂am szar膮 sk贸r臋, ciep艂膮 od mojego cia艂a.

- Zawsze mia艂am j膮 tutaj, s艂odki ch艂opcze-foko. Nosi艂am twoj膮 sk贸r臋 codziennie.

Wanta si臋gn膮艂 nad sto艂em i wzi膮艂 j膮 ode mnie - tylko troch臋 si臋 opiera艂am. Dotkn膮艂 jej ze zdumieniem, jakby by艂a utkana ze 艣wiat艂a i wysadzana gwiazdami.

- Ju偶 nie jestem zm臋czony, Eszkol - powiedzia艂 g艂osem cichym jak szmer rzecznego sitowia.

- Och - westchn臋艂am - ciesz臋 si臋. Sama jednak jestem zm臋czona jak stara, zgi臋ta we dwoje osika.

*

Rankiem odszed艂, a ja posz艂am po rosie do Dziadka Cisa. Po艂o偶y艂am si臋 przy jego korzeniach i g艂adzi艂am je, p艂osz膮c wiewi贸rki. Nie p艂aka艂am; nie mog艂abym znie艣膰 dotyku wody na sk贸rze.

Lubi艂em go, zaszumia艂 Cis. I troch臋 to przemy艣la艂em - a kora ju偶 odros艂a.

Opowie艣膰 o 艢wi臋tej Sigridzie,
ci膮g dalszy

- Wysz艂am z lasu i w臋drowa艂am d艂ugo. Nie szuka艂am morza, lecz w ko艅cu 偶yzna gleba ust膮pi艂a piaskowi, otuli艂a mnie mg艂a i s艂ysza艂am krzyki mew, i oto stan臋艂am na brzegu. 呕ebrak z nabrze偶a powiedzia艂 mi o statku, kt贸ry szuka kobiet do za艂ogi, o magicznym statku z czerwonym kad艂ubem i kapitanem lisem. Zaci膮gn臋艂am si臋 szybciej ni偶 lampart chwyta kr贸lika w szcz臋ki - Tommy by艂a rada, 偶e do niej do艂膮czy艂am. Wcze艣niej nie rozumia艂am, co Wanta m贸wi艂 o instynkcie odchodzenia, dop贸ki nie zobaczy艂am statku. Gdy go ujrza艂am, nic nie mog艂o mnie powstrzyma膰 od wej艣cia na pok艂ad. Us艂ysza艂am zew i posz艂am za nim jak m贸j selkie.

Nie t臋skni臋 za nim jak kiedy艣 - satyr nie jest stworzony do rozpaczania - ale raz na jaki艣 czas, gdy morze jest bardzo spokojne, 艣ni臋 o sk贸rach, o niezliczonych sk贸rach jak 艂upinki cebuli. Ale jestem tutaj, pomieszczenia pod pok艂adem „Skarbu" s膮 moim domem, i wcale nie jest 藕le bra膰 udzia艂 w tej historii.

Okr臋t nagle przechyli艂 si臋 na bok i dziwny syk wype艂ni艂 powietrze. Eszkol zeskoczy艂a z koi, jej kopytka zadudni艂y na deskach pok艂adu.

- Wrz膮ce Morze! - krzykn臋艂a. - Sigrido, nie chcesz tego przegapi膰! Czego艣 takiego 偶adna inna za艂oga nigdy nie prze偶yje!

*

Obie wysz艂y na pok艂ad, sk膮d dobiega艂 tupot i rwetes. Arimaspianowie st艂oczyli si臋 na dziobie, nie bacz膮c, 偶e utrudniaj膮 prac臋 偶eglarzom. Jeden z po艣ledniejszych s艂ug Oluwakima 艂ypn膮艂 okiem na m艂od膮 d偶inic臋, kt贸ra w odpowiedzi pstrykn臋艂a ognistymi palcami i zapali艂a mu brod臋. Jego towarzysze zawyli z oburzenia i zgasili p艂omienie.

Tomomo sta艂a spokojnie za ko艂em sterowym, prowadz膮c okr臋t przez Wrz膮ce Morze, kt贸re bi艂o w smuk艂y kad艂ub nie falami, ale wielkimi b膮blami i sycz膮c膮 par膮. Ocean, 偶ywy i w艣ciek艂y, sycza艂 przy burtach, wyrzuca艂 w g贸r臋 kolumny wrz膮cej wody, kt贸ra obryzga艂a twarz niejednej kobiety parz膮cym prysznicem. Z pocz膮tku 偶eglarki by艂y zafascynowane rozw艣cieczonym morzem, ale szybko nauczy艂y si臋 trzyma膰 z daleka od reling贸w. Panowa艂 og艂uszaj膮cy ha艂as, jakby wiatr dar艂 dom z papieru, mi膮艂 艣ciany i rozrywa艂 krokwie podmuchami.

Sigrida sta艂a na rufie, wiatr smaga艂 jej policzki. Patrzy艂a na horyzont. Przez chwil臋, tylko przez chwil臋, w miejscu, gdzie spokojna to艅 spotyka si臋 z wrz膮tkiem, widzia艂a szar膮 g艂ow臋 foki, kt贸ra podskakiwa艂a na falach i szczeka艂a cicho, 偶a艂o艣nie.

- Sigrido! Do mnie! - rykn膮艂 Oluwakim ze swego miejsca na dziobie. Dziewczyna odwr贸ci艂a si臋 niech臋tnie i pobieg艂a do niego. Stan臋艂a za plecami jego ludzi, maj膮c nadziej臋, 偶e w艂adca nie rozka偶e jej zej艣膰 pod pok艂ad. Kr贸l podni贸s艂 w wielkiej czarnej d艂oni d艂ug膮 mosi臋偶n膮 lunet臋, potrz膮saj膮c ni膮 jak mieczem.

- Patrz! Ukryta Wyspa! Niezbyt dobrze ukryta, rzecz jasna, ale przecie偶 偶aden g艂upi gryf nie zdo艂a si臋 schowa膰 przed Okularem! - Poda艂 lunet臋 Sigridzie z gestem, kt贸rym jasno dawa艂 do zrozumienia, 偶e wy艣wiadcza jej wielk膮 艂ask臋.

Podnios艂a lunet臋 do oka. Rzeczywi艣cie, w dali po艂yskiwa艂a smuk艂a linia l膮du, coraz wi臋ksza z ka偶d膮 mijaj膮c膮 chwil膮. „Skarb Panie艅stwa" ci膮艂 wrz膮c膮 wod臋 z niewiarygodn膮 pr臋dko艣ci膮. Sigrida mia艂a nadziej臋, 偶e wiatr ucichnie, 偶e nie zdo艂aj膮 dotrze膰 do wyspy i zamordowa膰 biednej Quri. Ale zanim si臋 spostrzeg艂a, statek rzuci艂 kotwic臋 niedaleko brzegu. Arimaspianowie i D艂ugoucha Tomomo wsiedli do szalupy, a Sigrida, cho膰 z wielk膮 niech臋ci膮, musia艂a im towarzyszy膰.

Ukryta Wyspa by艂a marnym sp艂achciem piasku po艣rodku szalej膮cego morza. Fale przyboju pieni艂y si臋 na bia艂ej pla偶y, wyrzuca艂y na brzeg kawa艂ki drewna czerwone, jak poparzone cia艂o. Kiedy艣 po艣rodku wysepki sta艂a wie偶a, pozosta艂o z niej rumowisko sp臋kanych kamieni. Zachowa艂 si臋 fragment muru i 艂uk, kt贸ry m贸g艂 by膰 oknem, lecz nic poza tym. Stopy przybysz贸w zadudni艂y na suchym l膮dzie. Arimaspianowie ze straszliwym krzykiem natychmiast pop臋dzili przez wydmy, do gniazda Bia艂ej Bestii. Sigrida pobieg艂a za swoj膮 kapitan.

- Zastanawiasz si臋 pewnie, dlaczego wzi臋艂am tych ludzi na pok艂ad, skoro zamierzaj膮 wyt臋pi膰 ca艂膮 ras臋 gryf贸w - powiedzia艂a Tomomo cicho. - My艣lisz, 偶e to niesprawiedliwe i okrutne, ale na tym polega piractwo. Jeste艣my wolnymi kobietami i nie s艂uchamy praw, przed kt贸rymi wszyscy inni bij膮 pok艂ony. Z艂oto, jakie dostaniemy, pozwoli nam za艂ata膰 偶agle i postawi膰 wino na stole. Je艣li to 艣ciska ci臋 w do艂ku, zostawi臋 ci臋 na tej wyspie i mo偶esz wydosta膰 si臋 st膮d na w艂asn膮 r臋k臋.

Sigrida nie odpowiedzia艂a.

Kiedy przyby艂y do gniazda, Bia艂a Gryfica rycza艂a jak ranny nied藕wied藕 i bi艂a skrzyd艂ami, broni膮c si臋 przed w艂贸czniami i mieczami Arimaspian贸w. Walczy艂a desperacko - jednego z ludzi chwyci艂a w szcz臋ki i rozdar艂a mu mi臋kki brzuch, innego rzuci艂a na poszarpane ruiny. Pod ni膮 le偶a艂y trzy du偶e jaja, niebiesko-bia艂e jak okruchy nieba.

- Wielce nieudolna taktyka, Oluwo! - wrzasn臋艂a Tommy. My艣la艂am, 偶e ty i twoje plemi臋 jeste艣cie niezr贸wnanymi my艣liwymi! Wyra藕nie zosta艂am 藕le poinformowana.

Gryfica sykn臋艂a strosz膮c pi贸ra. By艂a bia艂a od ko艅ca ogona po czubek g艂owy; nawet sier艣膰 jej lwiego tu艂owia l艣ni艂a ja艣niej ni偶 lodowiec. Tylko szpony i dzi贸b b艂yszcza艂y z艂otem, ca艂a reszta zdawa艂a si臋 wyprana z koloru, czysta jak piaszczysta pla偶a. Z oczu gryficy wyziera艂y strach i rozpacz.

Oluwakim przez chwilk臋 jakby si臋 zastanawia艂, potem od niechcenia da艂 znak swoim ludziom. Pos艂uchali natychmiast, odst臋puj膮c od w艣ciek艂ego potwora.

- Co by艣 zaproponowa艂a, szczurze morski? Po偶yczysz nam swoje zwierzoarmaty? Wystarczy jedna salwa ca艂膮 burt膮. My b臋dziemy mie膰 kolacj臋 z gryfa, a ty swoj膮 zap艂at臋 - warkn膮艂.

Dostrzegaj膮c okazj臋, Sigrida przemkn臋艂a obok wystrojonych my艣liwych i wskoczy艂a do gniazda. Roz艂o偶y艂a chude r臋ce, podejmuj膮c 偶a艂osn膮 pr贸b臋 os艂oni臋cia bestii i bezcennych jaj. Oczywi艣cie gryfica pi臋trzy艂a si臋 nad ni膮, zupe艂nie ods艂oni臋ta.

- Nie pozwol臋 jej zabi膰! - krzykn臋艂a Sigrida.

Oboje monarchowie, jeden z morza, a drugi z l膮du, popatrzyli na ni膮 z pe艂nym rozbawienia zniecierpliwieniem.

- Jeste艣 bardzo z艂膮 s艂ug膮, dziewczynko - zauwa偶y艂 Oluwakim. By艂 zupe艂nie spokojny, ani troch臋 niewzruszony perspektyw膮 zabicia dziecka wraz z besti膮.

- Naprawd臋 my艣lisz, 偶e stworzenie tej wielko艣ci potrzebuje tarczy? - zapyta艂a Tommy, u艣miechaj膮c si臋 szelmowsko.

- Oczywi艣cie, 偶e nie - rykn臋艂a gryfica. Jej g艂os poszybowa艂 nad pust膮 pla偶膮 jak czarny ptak. - Ale gest si臋 liczy. - Szorstko tr膮ci艂a Sigrid臋 dziobem, w ten nieco dziwny spos贸b nagradzaj膮c j膮 za odwag臋. - Przyby艂e艣 wi臋c po mnie, Oluwo? M贸j brat przepowiedzia艂, 偶e pewnego dnia si臋 zjawisz.

- Przed czy po tym, jak zap艂odni艂 twoje jaja, barbarzy艅ski miesza艅cu? Nawet w艣r贸d ps贸w brat nie parzy si臋 z siostr膮 - rzuci艂 kr贸l drwi膮co.

- Nie pr贸buj mnie zawstydza膰, ma艂po. Wiem, 偶e w twoim gnie藕dzie nie ma kogut贸w, wi臋c nie drwij z mojego. Nie mamy prawa, kt贸re by tego zabrania艂o, a gdzie mia艂am znale藕膰 innego samca? Przez ciebie on by艂 ostatni.

- Tak by艂 ostatni i ju偶 go nie ma - parskn膮艂 Arimaspianin. - Nic mu nie zrobi艂em, lecz nie zosta艂 po nim nawet kawa艂ek 艣cierwa. - Gryfica drgn臋艂a i spojrza艂a na kr贸la z tak膮 nienawi艣ci膮, 偶e towarzysze odst膮pili od niego, spodziewaj膮c si臋 w艣ciek艂ego ataku. - Widzia艂em to, Quri - doda艂 kpi膮cym tonem, postukuj膮c ciemnym palcem w z艂ote oko. - Widzia艂em, jak po偶eraj膮 twojego b艂臋kitnego brata. Oblizali si臋 i urz膮dzili sobie uczt臋, a ko艣ci rzucili psom. Opowiesz nam o tym? Mamy czas - zabij臋 ci臋 tak czy inaczej, ale nie musz臋 w tej chwili. Wys艂ucha艂em ojca, kt贸ry terkota艂 jak nakr臋cana zabawka, mog臋 okaza膰 t臋 sam膮 uprzejmo艣膰 samicy. Wszyscy uwielbiaj膮 s艂ucha膰 opowie艣ci. Powiedz nam, jak tw贸j brat zgin膮艂 w dniu, w kt贸rym u偶yczy艂 swoich barw twoim jajom.

Quri z 偶alu pochyli艂a g艂ow臋, patrz膮c na opalizuj膮ce barwami jaja. Kiedy przem贸wi艂a, jej g艂os by艂 gruby z gniewu.

- Nie dla twojej przyjemno艣ci, ma艂y kr贸lu ma艂ego pag贸rka, ale dla dziecka, kt贸re stan臋艂o mi臋dzy tob膮 a moimi niewyklutymi piskl臋tami...

Opowie艣膰 drugiego gryfa

Urodzi艂am si臋 pod R贸偶an膮 Kopu艂膮 Szadukiamu. Mnie jedn膮 ze wszystkich gryf贸w kobieta nosi艂a w brzuchu, jak ludzkie dziecko, i z niej wyskoczy艂o moje jajo, i z niej si臋 narodzi艂am. To s艂ynna historia - nie b臋d臋 jej powtarza膰.

Moja matka gryfica zawsze mi m贸wi艂a, 偶ebym nie wraca艂a do Szadukiamu. To niegodziwe miasto, mawia艂a, jak cz艂owiek, kt贸ry trzyma n贸偶 w ukryciu, podczas gdy inni nosz膮 swoj膮 bro艅 jawnie. Chcia艂am pos艂ucha膰; chcia艂am by膰 szcz臋艣liwa na wy偶ynach Nuru, szcz臋艣liwa jak D偶in, ukryta pod skrzyd艂em naszej matki z po艣wiat膮 ksi臋偶yca na jej modrych pi贸rach.

Ale nie mog艂am. Ci膮gn臋艂o mnie na d贸艂, z powrotem do dziwnego, s艂odkiego zapachu umieraj膮cych r贸偶, do pokrytych ple艣ni膮 mur贸w, kt贸re zw臋偶a艂y si臋 w diamentowe iglice, do ciemnych rynsztok贸w nape艂nionych deszczem. Ci膮gn臋艂o mnie do Gioty, do jej zapachu, kt贸ry przypomina艂 mi matk臋 bardziej ni偶 z艂ota s艂oma gniazda. Pod膮偶a艂am za tym zapachem, zapachem krwi i fio艂k贸w zmia偶d偶onych pod stop膮, zapachem ust Gioty. Nie pami臋tam dok艂adnie czasu, kt贸ry w niej sp臋dzi艂am, ale moje serce wiedzia艂o, 偶e kiedy艣 bi艂o pod innym sercem. Pod膮偶a艂am 艣cie偶k膮 pami臋ci serca po srebrnych ulicach Szadukiamu, przez koronkowe cienie rzucane przez diamentowe iglice, a偶 j膮 znalaz艂am, kobiet臋, kt贸ra mnie urodzi艂a, 艣pi膮c膮 na stercie odpadk贸w przed wal膮c膮 si臋 karczm膮. Po艂o偶y艂am si臋 obok niej, okry艂am jej cia艂o skrzyd艂ami, roni膮c z艂ote 艂zy w jej w艂osy.

Wiele razy szybowa艂am nad r贸wninami pomi臋dzy Nuru i miastem. Giota zawsze cieszy艂a si臋 na m贸j widok, cho膰 rzadko rozmawia艂y艣my. Tuli艂y艣my g艂owy w cieniu szerokich koron drzew, g艂aska艂y艣my si臋 i wyskubywa艂y艣my li艣cie, ja z jej szybko rosn膮cych w艂os贸w, ona z mojej sier艣ci. Nie musia艂y艣my m贸wi膰, wystarczy艂o nam potajemne przebywanie razem. By艂y艣my jak matka i c贸rka.

D偶in, kt贸ry nie r贸s艂 w 艂onie kobiety, oczywi艣cie tego nie rozumia艂, ale nigdy mnie nie zdradzi艂. Moja prawdziwa matka uwa偶a艂a mnie za swoj膮, wy艂膮cznie swoj膮, do dnia, gdy zosta艂a zabita i odci臋to jej dzi贸b, 偶eby zdobi艂 g艂ow臋 jakiego艣 Arimaspianina. Ukrywali艣my si臋 na o艣lepiaj膮cych urwiskach, bo wci膮偶 byli艣my m艂odzi i nie mogli艣my si臋 broni膰 przed tak licznymi wrogami. D偶in zas艂oni艂 moj膮 twarz skrzyd艂ami, gdy ostatnie krzyki naszej matki nios艂y si臋 po kryszta艂owym kraterze.

Tego dnia zostawi艂am go w gnie藕dzie i polecia艂am do Szadukiamu, 偶eby znale藕膰 pociech臋 na piersi Gioty. Nie mog艂am zosta膰 pod R贸偶an膮 Kopu艂膮 - by艂am zbyt du偶a - wi臋c zbudowa艂am sobie gniazdo z cedru i kamfory poza kwitn膮cym miastem i codziennie jedna z nas chodzi艂a do drugiej, by odprawia膰 nasz膮 cich膮 komuni臋. By艂y艣my razem szcz臋艣liwe... przez jaki艣 czas.

P艂aka艂am dnia, gdy wyku艂a 艂a艅cuch i wbi艂a trzpienie w 艣cian臋 wielkiej bazyliki. Nie rozumia艂am. Nie mog艂am znie艣膰 my艣li, 偶e ju偶 nigdy nie zasn臋 przy jej male艅kim sercu bij膮cym w moim gnie藕dzie z czerwonego drewna.

Pr贸bowa艂a mi powiedzie膰, 偶e nic si臋 nie zmieni艂o, 偶e wci膮偶 mog臋 do niej przychodzi膰 na ten dziwny przyko艣cielny dziedziniec - tak blisko miejsca, gdzie si臋 narodzi艂am. Ale wiedzia艂am, wiedzia艂am, 偶e b臋dzie inaczej, 偶e co艣 si臋 ko艅czy i nie mog艂am temu zapobiec. Spojrza艂am na ni膮 przez 艂zy.

- Czy ja ci nie wystarczam? - szepn臋艂am chrapliwie. - Nie mog臋 da膰 ci szcz臋艣cia?

- Och, skarbie - odpar艂a g艂osem st艂umionym przez pomi臋t膮, mokr膮 sukni臋. Wsun臋艂a palce w moje pi贸ra. - Zawsze uszcz臋艣liwia艂a艣 Giot臋. Ale ja nie jestem gryfem, ci膮偶膮 na mnie obowi膮zki, kt贸re nie wi膮偶膮 si臋 ze z艂otem czy jajem. Musz臋 je spe艂ni膰.

- Nie mam z艂ota do pilnowania. Mam tylko ciebie. - Chcia艂am przytuli膰 do niej g艂ow臋, ale si臋 odwr贸ci艂a, otwieraj膮c ukryt膮 zak艂adk臋 w czarnej sukni, 偶eby usta w jej brzuchu - usta, kt贸re mnie nosi艂y - mog艂y m贸wi膰 swobodnie.

- Quri, b臋dziesz mia艂a l臋g jaj i gniazdo ze z艂ota, takie jest przeznaczenie wszystkich gryf贸w. Ka偶da z nas musi si臋 zaj膮膰 talizmanami naszego ludu - ty z艂otem, a Giota murem.

- Nigdy nie zdradzi艂a艣 mi nazwy swego ludu. Nie wiem nic o tobie, I twoich zwyczajach i twojej krwi. Je艣li porzucasz mnie nie dla tego muru z 艂a艅cucha, przynajmniej powiedz mi dlaczego, powiedz mi, jakie brzemi臋 d藕wigasz i dla jakiego plemienia. Powiedz mi, kim jeste艣!

Giota st臋kn臋艂a i opar艂a si臋 o skrusza艂膮, poro艣ni臋t膮 mchem 艣cian臋, trzymaj膮c brzuch r臋kami, jak zawsze w te nieliczne dni, gdy obdarza艂a mnie s艂owami, nie tylko czu艂ymi westchnieniami - dni, kt贸re teraz pami臋tam jak uczty, 艣wi臋ta. Zwr贸ci艂a ku niebu pozbawion膮 ust twarz i zamkn臋艂a czarne oczy, a j臋zyk w jej brzuchu zacz膮艂 snu膰 opowie艣膰...

Opowie艣膰 pustelnicy

Wiem, co my艣lisz. 呕e gdzie艣 na 艣wiecie 偶yje rasa ludzi, kt贸rzy maj膮 usta w brzuchach; 偶e gdzie艣 tam jest plemi臋, w kt贸rym niczym si臋 nie wyr贸偶niam.

To nieprawda.

Jestem zwyczajn膮 kobiet膮, siostr膮 kobiet. Niestety, kobiety s膮 rzadko艣ci膮 na dzikich, miodowych r贸wninach moich stron ojczystych, na rozleg艂ych trawiastych przestrzeniach nakrapianych drzewami i ko艅mi. Dlatego moja karawana zawsze by艂a ma艂a. Synowie rodzili si臋 cz臋sto, przybywa艂o braci, m臋偶owie byli zbyt liczni dla niewielu 偶on. Ka偶da kobieta mia艂a ich wielu - m臋偶czy藕ni walczyli o zaszczyt w偶enienia si臋 w jej 艂o偶e. Kobiety zawsze by艂y pot臋偶ne, wyrasta艂y na wied藕my albo wojowniczki. Narodziny c贸rki 艣wi臋towano przez trzy noce, zajadaj膮c si臋 mi臋sem chudych jastrz臋bi i jaszczurek o niebieskich brzuchach. Narodziny bli藕niaczek uwa偶ano za cud zes艂any przez b艂ogos艂awione Gwiazdy.

Trojaczki zdarzaj膮 si臋 raz na pokolenie, kiedy Gwiazda W膮偶 ustawia si臋 w szeregu z Gwiazd膮 Harpunem i 艣wiat艂o Przebitego W臋偶a pada na 偶贸艂t膮 traw臋. Takie zrodzone z Gwiazd trojaczki zwane Sorella s膮 symbolem karawany - rozs艂awia艂y nas, by艂y bezcenne, bez tych 艣wi臋tych narodzin byliby艣my zwyk艂膮 ho艂ot膮 w臋druj膮c膮 z miasta do miasta, sprzedaj膮c膮 kurze 艂apki jako mi艂osne talizmany.

Ja jestem najm艂odsza z trzech, urodzi艂am si臋 ca艂膮 minut臋 po siostrach. Jeste艣my wyj膮tkowe, jeste艣my 艣wi臋te. Najstarsza z ka偶dej tr贸jki ma w brzuchu oczy, 艣rednia uszy, a najm艂odsza usta, jakby jaka艣 bogini przesun臋艂a nam r臋k臋 nad twarzami i zmy艂a nasze oczy, uszy, usta. By艂y艣my Widz膮c膮, S艂ysz膮c膮 i M贸wi膮c膮.

Zwa艂y艣my si臋 Legiota, Magiota i Pangiota. By艂y艣my siostrami i jednomy艣lnie wytycza艂y艣my szlak naszej karawany - Legiota widzia艂a 艣cie偶k臋, Magiota s艂ysza艂a komendy Gwiazd, a ja m贸wi艂am, dok膮d zmierza膰. Nie mog艂y艣my k艂ama膰, nie mog艂y艣my b艂臋dnie poprowadzi膰 naszych ludzi. Gdy kto艣 zasi臋ga艂 rady Sorelli, tylko ja mog艂am udzieli膰 odpowiedzi i musia艂am m贸wi膰 prawd臋, opowiedzie膰 o tym, co jedna siostra widzi, a druga s艂yszy. By艂y艣my wi臋cej ni偶 cudem - nasze twarze by艂y dolinami, po kt贸rych st膮pali bogowie Gwiazdy. Plot艂y艣my z w艂os贸w 艣wi臋te habity, gdy偶 nasze cia艂a s膮 naczyniami 艣wiat艂a Gwiazd, a 偶adna inna tkanina nie mo偶e by膰 bardziej 艣wi臋ta. Poszeptywano, 偶e Sorelle s膮 tymi samymi kobietami w ka偶dym pokoleniu, 偶e duchy jednych si贸str wst臋puj膮 w cia艂a nast臋pnych. Nic mi o tym nie wiadomo - jestem Pangiot膮.

Cz臋sto zazdro艣ci艂am siostrom, bo przecie偶 sama tylko przekazywa艂am co Legiota widzia艂a i co Magiota s艂ysza艂a. Ja te偶 chcia艂am zwr贸ci膰 ku niebu tajemne ucho i s艂ysze膰 rozgrzane do bia艂o艣ci s艂owa Gwiazd, lej膮ce si臋 we mnie niczym p艂on膮cy mi贸d. Ja te偶 chcia艂am zobaczy膰 艣cie偶k臋 prawdy rozwijaj膮c膮 si臋 od moich powiek jak z艂ota wst膮偶ka. Ale mog艂am tylko rozsuwa膰 w艂osy jak kurtyn臋 i pozwala膰 m贸wi膰 moim ukrytym ustom. Modli艂am si臋, 偶eby nam zezwolili zamienia膰 si臋 mocami, 偶ebym mog艂a cho膰 raz po艂o偶y膰 si臋 pod Gwiazdami i pozwoli膰, by 艣wieci艂y na m贸j nieskalany brzuch.

Dzieci bezmy艣lnie klepi膮 modlitwy, buduj膮 je jak zamki z piasku i zawsze s膮 zaskoczone, gdy nagle zamek staje si臋 prawdziwy i 偶elazna brama zamyka si臋 ze szcz臋kiem.

Pewnego dnia, kt贸ry nie r贸偶ni艂 si臋 od innych na stepach, kiedy miodowe ciastka gotowa艂y si臋 w rondlach, a m臋偶czy藕ni leniwie strzelali do szop贸w i nornik贸w, chudych jak wysuszone ko艣ci, Legiota i Magiota zawo艂a艂y mnie do naszego sekretnego miejsca. Kucn臋艂y艣my w jaskini czarnej ska艂y ukrytej w zboczu pomara艅czowo-bia艂ych urwisk, kt贸re wyznacza艂y granice naszych trawiastych r贸wnin. Zwykle plusk wody kapi膮cej z kamiennego stropu sprawia艂, 偶e robi艂y艣my si臋 senne i spokojne - ale tego dnia moje siostry by艂y czujne i nerwowe jak lisy, kt贸re zw臋szy艂y my艣liwego. Rozplot艂y w艂osy od czubka g艂owy po pi臋ty i siedzia艂y nagie w jaskini, z brzuchami wystawionymi na pokaz niczym klejnoty.

- Widzia艂am now膮 艣cie偶k臋 - szepn臋艂a Legiota.

- S艂ysza艂am kroki Gwiazd zbaczaj膮cych z kursu - doda艂a Magiota, 艣ciskaj膮c moje r臋ce. Nagle zda艂am sobie spraw臋, 偶e s膮 przera偶one.

- Po nas nie b臋dzie wi臋cej Sorelli. Karawana umiera. Niebawem zacznie rodzi膰 si臋 wi臋cej c贸rek, ni偶 dot膮d by艂o nas wszystkich, i matki przestan膮 si臋 o nie modli膰. Nie b臋dzie wi臋cej potr贸jnych narodzin. Gwiazda Harpun odm贸wi艂a wyjmowania oczu, uszu i ust z twarzy innych c贸rek, a Gwiazda W膮偶 nie umie艣ci ich w innych 艂onach. W zamian dadz膮 nam pokolenia c贸rek, lecz wszystkie b臋d膮 zwyczajne. Nie narodz膮 si臋 z moc膮; b臋d膮 musia艂y wydrze膰 j膮 z tej jaskini, kt贸ra jest g艂臋bsza, ni偶 si臋 domy艣lamy. Popadniemy w zapomnienie, a kiedy ostatnia siwow艂osa babka, kt贸ra nas pami臋ta, wytoczy w ziemi臋 swoj膮 najczarniejsz膮 krew, karawana b臋dzie g艂odna i spragniona, i umrze.

Legiota m贸wi艂a rzeczowo, jak o zwyczajnym deszczu padaj膮cym na r贸wninach.

- Urodzi艂 si臋 m臋偶czyzna, kt贸rego praprawnuk zamorduje Gwiazd臋 W膮偶. Nie ma ju偶 takiej 艣cie偶ki, kt贸r膮 W膮偶 z Nieba mog艂aby pod膮偶y膰, aby unikn膮膰 艣mierci. Sama mi to powiedzia艂a i op艂akuje siebie pod czarnym woalem nocy. Sorelle by艂y jej s艂u偶kami, gdy 偶y艂a; nie mo偶emy s艂u偶y膰 jej po 艣mierci - powiedzia艂a mi, 偶e we藕mie inne Gwiazdy za w艂asne, ma艂e w臋偶e b臋d膮 jej p艂aczkami, i przeniesie si臋 do 艣wi膮tyni le偶膮cej daleko od przekl臋tego miasta, by czeka膰 na przeznaczenie, kt贸re nadejdzie ci臋偶kimi krokami. - 艁zy z oczu Magioty spad艂y na podobne muszelkom uszy na jej brzuchu.

- Pangioto, siostro, boj臋 si臋 艣mierci - szepn臋艂a Legiota chrapliwie.

- Dlaczego si臋 boisz? - zapyta艂am. - Je艣li to nie nast膮pi do czasu dojrza艂o艣ci wnuka, nie ujrzymy znikni臋cia W臋偶a z nieba. Nie zobaczymy, jak nowe s艂u偶ki zajmuj膮 nasze miejsce. Jeste艣my bezpieczne, je艣li ju偶 nie b艂ogos艂awione.

Moje siostry wymieni艂y spojrzenia i Legiota przeci膮gn臋艂a r臋k膮 po g艂adkiej sk贸rze w miejscu, gdzie powinny by膰 oczy.

- Nie rozumiesz. My dwie jeste艣my jej s艂u偶kami. P贸jdziemy z ni膮 do samotni i damy jej nasz膮 si艂臋, damy nasz wzrok i nasz s艂uch ma艂ym w臋偶om. Dopiero za pi臋膰 pokole艅 jej 艣wiat艂o b臋dzie na tyle wielkie, by mog艂a zmartwychwsta膰 po samob贸jstwie.

Spu艣ci艂am oczy, ramiona mi opad艂y. Z tkliwo艣ci膮 i smutkiem dotkn臋艂am brzuch贸w si贸str.

- A ja nie p贸jd臋 z wami.

- Pangioto. - Oczy Legioty z艂agodnia艂y, w k膮cikach pojawi艂y si臋 zmarszczki, gdy pr贸bowa艂a znale藕膰 delikatne s艂owa. - Jeste艣 z nas ostatnia. Gwiazda W膮偶 nigdy ci臋 nie widzia艂a, nigdy ci臋 nie dotkn臋艂a. Zna ci臋 jedynie jako nasz膮 siostr臋. Ty tylko m贸wisz, a ona nie dba o ludzk膮 mow臋. Dla Sorelli jeste艣 niezb臋dna; dla W臋偶a nie istniejesz. I Gwiazdy zadecydowa艂y, 偶e Sorelle powinny si臋 rozsta膰.

S艂owa te uderzy艂y mnie jak ryk gor膮cej wichury - ale wiedzia艂am, 偶e wyra偶aj膮 prawd臋. By艂am niczym, tylko tub膮, niem膮 fujark膮, w kt贸r膮 p艂yn膮艂 oddech moich si贸str. Pokiwa艂am spuszczon膮 g艂ow膮, 艣wiadoma, jak jestem przy nich ma艂a. Magiota obj臋艂a mnie i przycisn臋艂a trzepocz膮ce uszy do moich ust. Rzadko dzieli艂y艣my takie chwile za偶y艂o艣ci, zetkni臋cie rz臋s z ustami i z p艂atkiem ucha.

- P贸jdziemy, kochamy nasz膮 bogini臋 r贸wnie mocno jak ciebie. Postanowi艂y艣my jednak, 偶e nie pozwolimy, aby Sorelle odesz艂y ze 艣wiata. Czuwa艂y艣my w tej jaskini, szukaj膮c 艣cie偶ki, kt贸ra pozwoli nam zosta膰 z tob膮, pozosta膰 Sorellami i zrodzi膰 kolejne trzy siostry, aby pami臋膰 o nas przetrwa艂a poza 艣mier膰 Gwiazdy. 呕adna karawana nie powinna by膰 艣lepa i g艂ucha, niema i bezradna. I znalaz艂y艣my spos贸b. - Magiota u艣miechn臋艂a si臋 i wyj臋艂a ma艂y n贸偶 z fa艂d sp贸dnicy, zakrzywione ostrze z ko艣cian膮 r臋koje艣ci膮.

- To, co by艂o nasze, b臋dzie twoje, Pangioto - podj臋艂a Legiota. - Wytniemy nasze oczy i uszy, damy je tobie do prze艂kni臋cia. Moc przejdzie na ciebie, wszystkie Sorelle b臋d膮 w jednym ciele. Odejdziesz od karawany, zostawisz konie, kt贸rych zapach znasz jak w艂asny, i p贸jdziesz do miasta okrytego kopu艂膮 z r贸偶, i tam b臋dziesz czeka膰 na besti臋, kt贸ra do ciebie zawo艂a. Ju偶 to widzia艂am; widzia艂am, jak st膮pasz pod bia艂ymi p艂atkami. - Oczy Legioty l艣ni艂y w ciemno艣ci jak zielone pochodnie.

- Po艂kniesz dziecko bestii, jak teraz nasze cia艂o, i b臋dziesz je nosi膰 niczym w艂asn膮 c贸rk臋. - Magiota spokojnie pog艂adzi艂a swoje uszy. - W ten spos贸b dwie rasy zostan膮 ocalone, a my trzy na zawsze b臋dziemy razem, poza 艣mier膰 Gwiazdy. P贸jdziemy do samotni, ty p贸jdziesz do niegodziwego miasta i dzi臋ki tobie urodzimy si臋 po raz wt贸ry.

- Nie rozumiem! - krzykn臋艂am, nie chc膮c po偶re膰 swoich si贸str, przera偶ona ich dziwnymi s艂owami.

- Zrozumiesz. Wype艂nienie proroctwa jest trudne, lecz wiemy, 偶e nie ma innego sposobu, by Sorelle przetrwa艂y, a my nie odm贸wimy wo艂aniu W臋偶a.

Och, jak p艂aka艂am! Nagie niczym zwierz臋ta, na moich oczach przeprowadzi艂y operacj臋: Magiota wbi艂a ostrze w brzuch - wesz艂o z przyprawiaj膮cym o md艂o艣ci cmokni臋ciem, jak palec przesuwany przez p艂yn膮c膮 wod臋 - i powoli wyci臋艂a uszy, poc膮c si臋 i krzycz膮c cicho w czasie pracy. Sili艂a si臋 na u艣miech, 偶eby mnie nie przestraszy膰, ale nie mog艂am znie艣膰 tego widoku; zwymiotowa艂am w k膮cie jaskini, s艂ysz膮c jej poj臋kiwania. Potem Legiota wyci臋艂a oczy bez jednego j臋ku, lecz jej oddech by艂 poszarpany jak podarta suknia, a r臋ce l艣ni艂y od krwi.

Siostry po艂o偶y艂y przede mn膮 偶a艂osne fragmenty swojego cia艂a jak s艂udzy, kt贸rzy stawiaj膮 wyborne ciasto przed swoj膮 pani膮. Obie wci膮偶 krwawi艂y, a jednak si臋 u艣miecha艂y, splataj膮c moje w艂osy z matczyn膮 trosk膮 jak wtedy, gdy wszystkie by艂y艣my dziewczynkami. Odsun臋艂y na bok d艂ugie pasma, obj臋艂y mnie i ko艂ysa艂y, g艂adz膮c moj膮 twarz lepkimi czerwonymi r臋kami, nak艂aniaj膮c mnie do prze艂kni臋cia, do zamkni臋cia oczu i zrobienia tego, zanim narz膮dy ostygn膮 i obumr膮. P艂aka艂am g艂o艣no w ich ramionach, moje krzyki t艂uk艂y si臋 echem po skalnej komorze, a偶 si臋 zdawa艂o, 偶e otacza nas ch贸r wrzeszcz膮cych duch贸w. Siostry ucisza艂y mnie i tuli艂y, w ko艅cu chwyci艂am zakrwawione grudy cia艂a i wcisn臋艂am je do ust, krztusz膮c si臋, prze艂ykaj膮c i znowu si臋 krztusz膮c. Wepchn臋艂am je w g艂膮b brzucha-gard艂a i moje 艂zy miesza艂y si臋 z ich krwi膮, a偶 czu艂am tylko smak soli.

P贸藕niej zapad艂a cisza.

Le偶a艂am na ch艂odnej skale, a one le偶a艂y ze mn膮, krew 艣cieka艂a po naszej sk贸rze jak farba. Le偶a艂y艣my niczym kochankowie, splecione w b贸lu i smutku. Legiota odgarn臋艂a od ucha moje zmierzwione w艂osy i powiedzia艂a:

- Teraz nigdy si臋 nie rozstaniemy; jeste艣 nami i b臋dziesz 偶y膰 dalej. My odejdziemy z tego 艣wiata, ty wejdziesz w jego paruj膮ce serce. Ale pami臋taj, na zawsze b臋dziemy Sorellami. Twoim obowi膮zkiem jest prowadzi膰 karawan臋, rozpadaj膮cy si臋 tabor naszych krewnych, kt贸rzy pe艂zaj膮 po powierzchni ziemi, poszukuj膮c owoc贸w w glebie, poszukuj膮c objawienia w niebiosach. Kiedy bestia odejdzie z miasta, a ty spe艂nisz sw贸j obowi膮zek wobec niej, musisz by膰 Sorell膮 dla wszystkich karawan i s艂u偶y膰 im jak my wszystkie. B臋d膮 do ciebie przychodzi膰, a ty musisz dla nich patrze膰, dla nich s艂ucha膰, dla nich m贸wi膰. Zetnij w艂osy, gdy wejdziesz do miasta, przywdziej ich tkanin臋, nie w艂asn膮, ale gdy sko艅czy si臋 okres twojego macierzy艅stwa, gdy b臋dziesz gotowa, sple膰 je znowu w nasz膮 艣wi臋t膮 szat臋. B臋dziemy z tob膮, w tobie, i b臋dziemy ci臋 kocha膰 do ko艅ca dni tego cia艂a.

Z tymi s艂owy Legiota i Magiota po艂o偶y艂y r臋ce na moich piersiach jak c贸rki i zmar艂y. Ich duchy, ich 艣wiat艂o wznios艂y si臋 niczym para, by po艂膮czy膰 si臋 z W臋偶em w samotni.

P艂aka艂am sama w ciemno艣ciach.

Opowie艣膰 drugiego gryfa,
ci膮g dalszy

Oczy Gioty by艂y suche i matowe.

- Nim dotar艂am do diamentowych wie偶 Szadukiamu, s艂ysza艂am w sobie g艂osy; s艂ysza艂am Gwiazdy 艣piewaj膮ce w ch贸rach i widzia艂am 艣cie偶k臋 rozwijaj膮c膮 si臋 przede mn膮 niczym z艂ota wst膮偶ka. Ju偶 nie by艂am Pangiot膮; by艂am tylko Giot膮, ka偶d膮 z nas i 偶adn膮 z nas. Trudno to wyja艣ni膰 - czasami m贸wi艂am do nich, czasami do siebie, czasami do martwego powietrza. Spe艂ni艂am sw贸j obowi膮zek wobec bestii, wobec gryfa, teraz musz臋 spe艂ni膰 obowi膮zek wobec si贸str, musz臋 by膰 Sorellami Szadukiamu, pustelnic膮, wyroczni膮.

Patrzy艂am na ni膮 w os艂upieniu, zadziwiona ogromem pokory.

- Ale dlaczego musisz przyku膰 si臋 do 艣ciany? Mo偶esz by膰 wyroczni膮 wsz臋dzie, wie偶e s膮 ich pe艂ne! Mo偶esz zosta膰 w moim gnie藕dzie i lud miasta b臋dzie do ciebie przychodzi膰.

Giota spojrza艂a na mnie dzikim wzrokiem, bezbronna jak jagni臋 w k艂ach wilka. Cho膰 wiedzia艂am, 偶e jej usta w brzuchu s膮 wolne i szerokie, g艂adka sk贸ra w miejscu, gdzie powinny si臋 znajdowa膰, wygl膮da艂a tak, jakby kneblowa艂a j膮 jaka艣 okropna lina.

- Boj臋 si臋, Quri. Je艣li nie zrobi臋 teraz tego, nie zostan臋. P贸jd臋 z tob膮 i porzuc臋 swoje siostry. Przez ca艂e 偶ycie modli艂am si臋 o ich moc, a teraz jestem ni膮 przera偶ona. Nie zazdro艣膰 mi niczego, takie moje przeznaczenie. Jak ty pewnego dnia b臋dziesz mia艂a z艂oto i jaja pod opiek膮, tak ja musz臋 opiekowa膰 si臋 nimi.

Podnios艂a r臋k臋 i pog艂adzi艂a mnie po twarzy - jej r臋ka by艂a taka drobna! - a potem j膮 opu艣ci艂a, 偶eby zedrze膰 sukni臋. - Pom贸偶 mi, c贸rko. Pom贸偶 mi zaple艣膰 w艂osy.

Opu艣ci艂am g艂ow臋 do tych d艂ugich, szorstkich pasm, a w贸wczas zala艂 mnie ich znajomy zapach. Podnosi艂am dziobem jedno pasmo po drugim, powoli, niezdarnie, splataj膮c habit do kostek. Moje 艂zy spada艂y na t臋 dziwn膮 tkanin臋 i zostawia艂y z艂ote plamy w splotach.

- Matko... - Z tym s艂owem wezbrana rzeka wyla艂a w moim sercu. - Naprawd臋 b臋d臋 mia艂a w艂asne z艂oto i jaja pod opiek膮? Nie mog臋 w to uwierzy膰; nie mog臋 uwierzy膰, 偶e rasa gryf贸w przetrwa. Je艣li teraz jeste艣 wyroczni膮, je艣li jeste艣 pustelnic膮, musisz powiedzie膰 mi prawd臋. Nie mo偶esz krzepi膰 mnie k艂amstwami.

- Quri, tw贸j brat 偶yje, a zatem masz obowi膮zek do spe艂nienia, podobnie jak ja. On zap艂odni twoje jaja i b臋dziesz mia艂a trzy piskl臋ta, by ogrzewa膰 je futrem podbrzusza. Id藕, wracaj na Czerwon膮 G贸r臋, i odszukaj go.

To rzek艂szy, Giota zacisn臋艂a 艂a艅cuchy na nadgarstkach i zaj臋艂a miejsce pod murem. Zostawi艂am j膮, cho膰 moje ko艣ci rozpacza艂y, i wr贸ci艂am na r贸wniny Nuru, by znale藕膰 mego b艂臋kitnego brata i by膰 pos艂uszn膮 matce, jak robi膮 dobre dzieci.

W ogrodzie

Wci膮偶 by艂o ciemno. Niebo wisia艂o w g贸rze jak namiot nomady, o艣wietlone latarniami gwiazd i targane cichym wiatrem. Ch艂opiec z艂o偶y艂 g艂ow臋 na kolanach dziewczynki - zrazu gratulowa艂 sobie odwagi, ona jednak wydawa艂a si臋 zadowolona i mierzwi艂a jego w艂osy nerwow膮 r臋k膮.

- Dzi艣 b臋d臋 sprytny - szepn膮艂 - i nie dam si臋 z艂apa膰.

Jej 艣miech brzmia艂 jak szmer deszczu 艣ciekaj膮cego po palmowych li艣ciach.

- Naprawd臋! Nie pozwol臋, 偶eby twoja opowie艣膰 zatrzyma艂a mnie do czasu, gdy 艣wiat艂o roz艂upie niebo jak gliniany dzban! Odejd臋 teraz, p贸ki gwiazdy wci膮偶 s膮 jasne, i wr贸c臋 jutro o wczesnym wieczorze.

Pobieg艂 rado艣nie, mijaj膮c stateczne rz臋dy cyprys贸w, ku minaretom pa艂acu, kt贸re wznosi艂y si臋 w ciemne niebo jak drugi gaj strzelistych drzew.

***

Ale nast臋pnego wieczora ch艂opiec nie przemierza艂 swobodnie ogrodu, tylko kuli艂 si臋 w k膮cie zagrody nachmurzony. Podci膮gn膮艂 kolana do piersi i le偶a艂 tak d艂ugo, a偶 nagle zobaczy艂, 偶e dziewczynka czo艂ga si臋 ku niemu przez sekretne przej艣cie. Siano zdobi艂o jej czarne w艂osy jak z艂ota korona. Ch艂opiec ochoczymi r臋kami wci膮gn膮艂 j膮 do zagrody.

- Nie by艂em taki sprytny, jak my艣la艂em - wyzna艂. - Dinarzad mnie nie przy艂apa艂a, ale gruba kucharka widzia艂a, jak si臋 skradam, i przysi臋g艂a, 偶e mnie wyda, je艣li znowu zobaczy, jak wymykam si臋 tymi drzwiami. Nie mog艂em si臋 zdecydowa膰, czy wyj艣膰 po raz drugi. Pr贸bowa艂em by膰 dzielny jak Sigrida na pirackim statku, by p贸j艣膰 do mojego gryfa bez wzgl臋du na wszystko. Ale nie mog艂em si臋 zdecydowa膰. - Zarumieni艂 si臋, cho膰 tego nie cierpia艂.

- To niewa偶ne. 艁atwo ci臋 znale藕膰 - szepn臋艂a dziewczynka z lekkim u艣miechem.

Razem usiedli w k膮cie zagrody, podczas gdy kasztan parska艂 i cicho przebiera艂 kopytami, tr膮caj膮c chrapami s艂on膮 lizawk臋.

- Bia艂a gryfica by艂a zrozpaczona d艂ugo po tym, jak Giota przyku艂a si臋 do muru - zacz臋艂a dziewczynka melodyjnym g艂osem, wznosz膮cym si臋 i opadaj膮cym jak szum sitowia w czasie letniej burzy. - Nie mog艂a znale藕膰 pociechy i zatacza艂a kr臋gi wok贸艂 bazyliki, krzycz膮c z 偶alu jak albatros. I ten d藕wi臋k, cho膰 mniej przenikliwy ni偶 wrzaski konaj膮cej matki, ni贸s艂 si臋 艂agodnie na wietrze ku czerwonym szczytom Nuru, a tam D偶in, niebieski gryf, przez ca艂e lata s艂ysza艂 echa smutku. Kiedy wi臋c jednonogi wspi膮艂 si臋 na jego grzbiet, got贸w lecie膰 do Szadukiamu, D偶in nie kry艂 rado艣ci, bo pod kopu艂膮 r贸偶 mia艂y na niego czeka膰 dwie ostatnie na 艣wiecie istoty, kt贸re kocha艂...

Opowie艣膰 drugiego gryfa,
ci膮g dalszy

Nie wiedzia艂am, 偶e m贸j brat przybywa, ale co艣 w moim lwim sercu zbudzi艂o si臋 i zacz臋艂o we mnie kr膮偶y膰. Co艣 w moim orlim sercu szele艣ci艂o i smakowa艂o powietrze skrzyd艂ami. Czeka艂am, nie wiedz膮c, na co czekam, przez wiele dni, zanim niewyra藕na turkusowa plamka, zarysowa艂a si臋 na niebie.

A potem si臋 pojawi艂, nios膮c na plecach jednonoga. Stan臋li艣my razem przed bazylik膮, przed skr臋conymi korzeniami wysoko sklepionych drzwi, pomniejszaj膮c sylwetki parafian, wyszkolonych, 偶eby nie patrze膰 na potwory w drodze do i ze 艣wi膮tyni. Potwory stanowi艂y cz臋艣膰 drugiego Szadukiamu, cienistego miasta, kt贸rego symbolem sta艂a si臋 pozbawiona ust istota siedz膮ca w 艣wi臋tym miejscu za ko艣cio艂em. Pobo偶ni szadukianie byli nadzwyczaj wprawni w ignorowaniu drugiego miasta.

Jednonogi wypl膮ta艂 si臋 z pi贸r mojego brata i stan膮艂 niezdarnie. D偶in przytuli艂 g艂ow臋 do mojej g艂owy i witali艣my si臋 w milczeniu, g艂adz膮c szyje dziobami i zamykaj膮c oczy, spowici znajomym zapachem. Mruczenie i gruchanie zbudzi艂o si臋 samo w naszych od dawna rozdzielonych piersiach. Jednonogi chrz膮kn膮艂 znacz膮co. Nie patrz膮c na niego, D偶in warkn膮艂:

- Id藕! O p贸艂nocy sprowad藕 do mnie kobiet臋 Yi, a ja zrobi臋, co trzeba. - Nie oderwa艂 ode mnie oczu, gdy ma艂y cz艂owieczek oddala艂 si臋 w podskokach.

- Giota ju偶 nie jest moj膮 matk膮 - wychrypia艂am, smutek wci膮偶 zaciska艂 mi gard艂o.

D偶in tylko wzruszy艂 lazurowymi barkami.

- Nigdy naprawd臋 nie by艂a twoj膮 matk膮, siostro. Prosi艂a艣 j膮 o zbyt wiele.

- Nie widzia艂e艣, co sobie zrobi艂a! Id藕 do niej i sam zobacz, zobacz, jak nurza si臋 w brudzie i n臋dzy! Id藕 i popro艣, 偶eby przepowiedzia艂a nam przysz艂o艣膰 - teraz jest tylko g艂upi膮 wr贸偶bitk膮 czytaj膮c膮 w Gwiazdach!

Poszli艣my do niej razem. Trudno opowiada膰 o spotkaniach z bliskimi, bo wa偶ne s膮 jedynie dla tych, kt贸rzy si臋 spotykaj膮. Jak opisa膰 delikatny, ostro偶ny u艣cisk dw贸ch olbrzym贸w i drobnego stworzenia odzianego we w艂asne w艂osy? Kochali艣my, wci膮偶 j膮 kochamy; trzymali艣my j膮 mi臋dzy sob膮 jak dziecko. Giota przewr贸ci艂a oczami i rozchyli艂a w艂osy, 偶eby przem贸wi膰.

- Wiem, 偶e nie chcecie tego s艂ucha膰, ale nadszed艂 czas. Ty, Quri musisz z艂o偶y膰 jaja, a m贸j 艣liczny b艂臋kitny ch艂opiec nie prze偶yje nocy.

D偶in si臋 nie poruszy艂, tylko czule g艂adzi艂 Giot臋 d艂ugim, niebieskim jak atrament pi贸rem. Ja drgn臋艂am zaskoczona.

- 呕a艂uj臋, Quri, 偶e przyby艂em nie tylko po to, 偶eby si臋 z tob膮 zobaczy膰 - szepn膮艂. - Jestem tutaj dla pniakonogiego i zamierzam zabi膰 co艣 tej nocy. Cokolwiek mordujesz, musisz zap艂aci膰, tak jak p艂acimy za gryfy, kt贸re wymordowa艂y konie Arimaspian贸w, i jak oni p艂ac膮 za wybicie gryf贸w.

- Le膰cie ju偶, w niebo! - ponagli艂a Giota. - Je艣li wasze piskl臋ta maj膮 by膰 nazwane moimi wnukami, niech tak b臋dzie, ale musz膮 si臋 narodzi膰. Wysun臋艂a si臋 z naszych obj臋膰 pod omsza艂膮 艣cian臋 i odwr贸ci艂a twarz, g艂adz膮c usta i mrucz膮c po cichu.

D偶in wzbi艂 si臋 w niebo jednym uderzeniem skrzyde艂, a ja pospieszy艂am za nim. Jak mam opowiedzie膰 o godach gryf贸w? Nie jeste艣my ptakami, nie jeste艣my kotami, ale wzbijamy si臋 spiral膮 do podbrzusza chmur jak ptaki i rzucamy si臋 sobie do garde艂 jak koty. Nikt nam nie powiedzia艂, co robi膰; nikt nam nie powiedzia艂, 偶e tego nie robi膰. Nasze oczy p艂on臋艂y z艂otem i czerni膮, nasza sier艣膰 si臋 zje偶y艂a, w膮sy nastroszy艂y. K艂apali艣my na siebie dziobami, w naszych piersiach brzmia艂o g艂臋bokie warczenie, gdy zmagali艣my si臋 w powietrzu jak anio艂y. Okr膮偶ali艣my si臋 w o艣lepiaj膮cym b艂臋kicie i bieli nieba, i w pewnej chwili on zatopi艂 z臋by w moim karku, a ja wyda艂am d藕wi臋k p臋kaj膮cych dzwon贸w, i oboje p艂akali艣my, gdy zeszli艣my si臋 pod s艂o艅cem i tysi膮cem r贸偶 Szadukiamu.

Potem opadli艣my, gwiazdy rozerwa艂y tkanin臋 nieba, a my byli艣my skrwawieni i posiniaczeni. Jednonogi czeka艂 przy wielkich drzwiach 艣wi膮tyni z kobiet膮 ze swojego plemienia. 艁ypa艂a na nas, ods艂aniaj膮c drobne z臋by, poszarpane i ostre. Jej sk贸ra by艂a dziobata i niezdrowo blada, niemal przezroczysta, jak wi臋dn膮ce p艂atki. By艂o jasne, 偶e Yi czai si臋 pod t膮 pow艂ok膮.

- Dostan臋 samca czy korn膮 samic臋? - sykn膮艂, szczerz膮c si臋 do nas okropnie.

- By艂 tylko jeden spos贸b - rzek艂 b艂agalnym tonem pierwszy jednonogi. - Nie chcia艂 przyj艣膰, dop贸ki nie obieca艂em mu cia艂a.

Yi obliza艂 pop臋kane wargi.

- Nigdy nie mieli艣my gryfa. Wszyscy zdychacie samotnie na przekl臋tych pla偶ach wasza krew wysycha na pustyni. Jeste艣my ciekawi, jak to b臋dzie lata膰 z takimi skrzyd艂ami.

D偶in patrzy艂 na mnie przez chwil臋 i wyszepta艂 cicho:

- To jak umieranie.

Potem nieznacznie poruszy艂 ciemnymi barkami. Skoczy艂 tak szybko, 偶e widzia艂am tylko b艂臋kitn膮 smug臋, i zatopi艂 szpon w oku rozk艂adaj膮cego si臋 Yi. Stw贸r wrzasn膮艂 przera藕liwie, by艂 to straszliwy d藕wi臋k - jak metal tr膮cy o metal, a mo偶e kwik 艣wi艅 i piszczenie szczur贸w. Bia艂ko oka wok贸艂 pazura nabrzmia艂o i p臋k艂o, 艣ciekaj膮c na wypolerowany dziedziniec niczym rozlane mleko. Wreszcie zosta艂 tylko stos na wp贸艂 p艂ynnych ko艣ci, kt贸re jednonogi mi艂o艣nie przytuli艂 do piersi i dzi臋kowa艂 i p艂aka艂.

- Pogrzebi臋 je jak nale偶y, wypowiem nad jej grobem s艂owa o Wysoko Rosn膮cym Mchu i b臋d臋 je powtarza膰 ka偶dego roku od tego dnia. Dzi臋kuj臋, D偶inie z Czerwonego Szczytu, dzi臋kuj臋, dzi臋kuj臋. Nie wiesz, ile mi da艂e艣. - Wiele razy zgi膮艂 si臋 w niskim uk艂onie, podskakuj膮c 艣miesznie jak zabawka.

Odetchn臋艂am z ulg膮 - straszny targ zosta艂 dobity.

I nagle na dziedzi艅cu zaroi艂y si臋 bia艂e postacie, st膮paj膮ce jak stado ps贸w z obna偶onymi z臋bami, wyj膮ce i k艂api膮ce. Nigdy nie widzia艂am Yi, tylko o nich s艂ysza艂am, a ich by艂o tak wielu, i tak wielu w ostatnich dniach posiadania, gdy cia艂a odzwierciedlaj膮 powierzchni臋 Ksi臋偶yca - s膮 zielono-bia艂e, pokryte bliznami, napi臋te i l艣ni膮ce jak ko艣ciane maski. Stracili wszelkie podobie艅stwo do cywilizowanych istot, kt贸re lubili udawa膰, i stali w艣r贸d nas, wyj膮c i 艣lini膮c si臋 jak g艂odne wilki. Klaskali trupimi r臋kami na znak gro藕by i rado艣ci, kawa艂ki cia艂a odrywa艂y si臋 z palc贸w, spadaj膮c na bruk jak ciasto z 艂y偶ek piekarzy.

Ich mowa by艂a okropnym ch贸rem syk贸w i mlaskania, i nie m贸wili ani razem, ani osobno - zdania p艂yn臋艂y od stwora do stwora, jakby 偶aden nie m贸g艂 sko艅czy膰 my艣li bez swoich braci i si贸str.

- Jak 艣mia艂e艣...

- Nas dotkn膮膰? Jeste艣...

- Znienawidzony przez Ksi臋偶yc, jeste艣my jej najlepszymi...

- Ze偶remy cia艂o...

- Z twoich palc贸w! Kundlu...

- Nie mia艂e艣...

- Prawa!

D偶in odsun膮艂 si臋 od nich powoli, jego zadnie 艂apy grzechota艂y na kamieniach dziedzi艅ca. Ale 艣lini膮cy si臋 zamkn臋li kr膮g za nim. Jednonogi ci膮gn膮艂 mnie za futro.

- Odejd藕, odejd藕! - b艂aga艂. - Oni ju偶 go nie puszcz膮. Teraz mo偶esz uciec.

- Ale nie mog臋 pozwoli膰, 偶eby zabrali jego cia艂o... wszystko to dla twojej nieszcz臋snej kobiety. Czy podobny los ma spotka膰 mego brata?

- To nie b臋dzie przej臋cie - mrukn膮艂 ponuro. - Nie zabior膮 jego cia艂a, rozszarpi膮 je na kawa艂ki. Dla nich utrata jednego cz艂onka plemienia r贸wna si臋 stracie nogi w kolanie. Wywr膮 zemst臋, a kiedy sko艅cz膮, nie zostanie nic pr贸cz paru kropel krwi, kt贸re jutro rano wierni wytr膮 butami w drodze do ko艣cio艂a. Przykro mi, przepraszam, wiedzia艂em, 偶e to mo偶e si臋 zdarzy膰, ale musia艂em pom贸c Towie, musia艂em j膮 uwolni膰. Nic nie mo偶esz zrobi膰. Nawet je艣li zabijesz wszystkie, w ostatnim tchnieniu wezw膮 rodze艅stwo. Nast臋pni Yi przyb臋d膮 z najg艂臋bszych szczelin i zau艂k贸w miasta. Ich liczba nie ma granic. Je艣li chcesz 偶y膰, urodzi膰 piskl臋ta... - zarumieni艂 si臋 lekko i odwr贸ci艂 wzrok, speszony zapewne, jak膮艣 tradycj膮 obyczajno艣ci wobec brzemiennych samic w艣r贸d swojego ludu - jedynie wysoko pod niebem znajdziesz bezpieczne schronienie. Le膰, znajd藕 jak膮艣 zapomnian膮 pla偶臋 i ukryj swoje m艂ode. P贸ki zapach mojej Towy unosi si臋 w powietrzu, b臋d膮 szaleni i niepomni twojej obecno艣ci. Potem, zn贸w si臋 uspokoj膮 zabior膮 twoje cia艂o. Twoje dzieci urodz膮 si臋 szare i martwe, ich pierwsze krzyki b臋d膮 szyderczym 艣miechem.

Nienawidzi艂am jednonogiego, kt贸ry sprzeda艂 nas tym padlino偶ernym poczwarom. Chcia艂am go zabi膰. Chcia艂am wrazi膰 mu szpony w oczy. Ale Giota by si臋 za mnie wstydzi艂a. Odwr贸ci艂aby si臋 do mnie plecami, wyrzuci艂a z pami臋ci moje imi臋 i moje dzieci nigdy by jej nie pozna艂y.

Wiedzia艂a, 偶e D偶in jest bliski 艣mierci - to musia艂o co艣 znaczy膰, to musia艂o by膰 wa偶niejsze ni偶 wyr贸wnanie szal po morderstwie.

Spojrza艂am mu w twarz, a on ani mrugn膮艂. Szybko, jak krawcowa rozpruwaj膮ca szwy, przekrzywi艂am dzi贸b, oderwa艂am mu lewe ucho od g艂owy i wyplu艂am je na ziemi臋. Jego gor膮ca krew, 艣cieka艂a mi z dzioba, gdy uderzy艂am skrzyd艂ami raz, drugi i trzeci, i wzbi艂am si臋 w noc.

Kr膮偶y艂am wysoko nad stadem oszala艂ych Yi, kt贸re dygota艂y z podniecenia i 偶膮dzy. Niemo偶liwe, by brat 艣ledzi艂 wzrokiem m贸j lot, by przed 艣mierci膮 zrozumia艂, 偶e jestem bezpieczna - los odm贸wi艂 mu 艂aski, na kt贸r膮 zezwalaj膮 wszystkie historie podobne do naszej. Nam nie by艂o to dane.

Patrzy艂am, gdy Yi doskoczyli i zatopili diamentowe z臋by w bokach D偶ina. M贸j brat wrzasn膮艂 jak wiatr w p臋kni臋tej szybie i wrzeszcza艂, dop贸ki jedno z bladych, ko艣cistych stworze艅 nie zatrzasn臋艂o szcz臋k na jego pi臋knej lazurowej szyi, i skona艂 z chrapliwym, zduszonym szeptem.

Patrzy艂am, gdy po偶era艂y go w chorobliwym 艣wietle swojego Ksi臋偶yca.

Opowie艣膰 o 艢wi臋tej Sigridzie,
ci膮g dalszy

Quri pog艂adzi艂a piasek l艣ni膮c膮 艂ap膮.

- Przez ca艂e 偶ycie nie po艣wi臋ci艂am jednej my艣li Arimaspianom. Wielbi艂am ludzk膮 kobiet臋. Widzia艂am 艣mier膰 D偶ina; widzia艂am, jak sta艂 si臋 karm膮 dla duch贸w i upior贸w, kt贸rych krwi膮 by艂o ksi臋偶ycowe 艣wiat艂o. Nie my艣la艂am o g艂upich ludziach, kt贸rzy tak kochali z艂oto, 偶e dla niego unicestwili ca艂膮 ras臋. Przyby艂am tutaj; jak jesie艅 d艂uga sk艂ada艂am jaja na suchym skrawku pla偶y i okrywa艂am je swym cia艂em. Mija艂y lata - gryfy d艂ugo musz膮 wysiadywa膰 piskl臋ta. Fale powoli wymywa艂y ziarenka z艂ota, drobiny i grudki. Z艂oto skrzy艂o si臋 w piasku, miesza艂o si臋 z piaskiem. Ta wyspa zrobiona jest ze z艂ota. Nie wiedzia艂am o tym, kiedy tu przyby艂am, szuka艂am tylko miejsca, gdzie mog艂abym odpocz膮膰, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Wrz膮tek mia艂 mnie chroni膰. Sk膮d mog艂am wiedzie膰, 偶e po艣rodku wrz膮cych w贸d z艂ota wyspa wznosi si臋 jak p艂etwa wieloryba? Z czasem uzna艂am, 偶e jest pi臋kna, i zebra艂am wi臋ksze kawa艂ki, 偶eby uwi膰 prawdziwe gniazdo dla piskl膮t. Powoli zacz臋艂am dostrzega膰 w z艂ocie to, co przede mn膮 widzia艂y wszystkie gryfy - kolor s艂o艅ca, 艣wiat艂o, 偶ycie i ogie艅 skrz膮ce si臋 tak gwa艂townie, 偶e daje spokojne ciep艂o, kt贸re tylko my mo偶emy poczu膰. Zacz臋艂am je kocha膰. I wci膮偶 nie my艣la艂am o Arimaspianach, o stworzeniach, kt贸re zabi艂y moj膮 matk臋, o przyczynie, z jakiej nie mo偶emy gromadzi膰 cennego kruszcu tyle, ile chcemy, bo zab贸jcy ci膮gn膮 do niego jak pszczo艂y do letniego miodu. Nie my艣la艂am o tym, dop贸ki nie ujrza艂am masztu statku na wrz膮cym horyzoncie. Wtedy sobie przypomnia艂am, wtedy zawstydzi艂am si臋 swojej naiwno艣ci. Chcia艂am tylko pom贸c moim piskl臋tom przebi膰 skorupki i nauczy膰 je lata膰; chcia艂am tylko pod os艂on膮 nocy zaprowadzi膰 do Gioty troje pi臋knych dzieci, kt贸re potr膮 dziobami jej szyj臋 i przytul膮 do niej ciep艂e g艂owy. Zapomnia艂am, 偶e nie jestem gryfem, tylko 艂own膮 zwierzyn膮 - ostatni膮 zwierzyn膮.

Sigrida mia艂a oczy pe艂ne 艂ez. Opar艂a si臋 ch臋ci pog艂adzenia pi臋knych pi贸r gryfa, l艣ni膮cych zimno jak 艣nieg na srebrnym pos膮gu. Z zachwytem patrzy艂a na ba艣niowe zwierz臋, kt贸rego orla g艂owa rysowa艂a si臋 na tle zasnutego chmurami s艂o艅ca. Nagle z艂oto dzioba b艂ysn臋艂o i rzeczywi艣cie, Sigrida ujrza艂a odpowiadaj膮ce mu b艂yski w piasku. Tu i tam, i znowu tutaj drobiny z艂ota zal艣ni艂y na pla偶y.

G艂臋boki jak huk b臋bna g艂os Oluwakima rozerwa艂 jej my艣li niczym lotna strza艂a.

- Ona jest obraz膮 bosk膮 i tch贸rzem! My艣la艂em, 偶e znajdziemy prawdziw膮 besti臋, a zamiast tego mamy przed sob膮 tylko t臋 biedn膮 stert臋 艣mieci, ostatniego zszarganego go艂臋bia z rasy go艂臋bi.

Wielkie czarne w膮sy kr贸la arimaspijskiego Oculosa zadr偶a艂y niczym kontynenty dryfuj膮ce w nocy. Jego ludzie stali jak zamarzni臋te kloce. Nietrudno by艂o przeoczy膰 nag艂y ruch, ale Sigrida go dostrzeg艂a. Oluwakim si臋gn膮艂 po smuk艂y sztylet, przez chwil臋 艣ciska艂 go w gar艣ci, a potem rzuci艂 niemal od niechcenia prosto w serce Bia艂ego Gryfa.

W tej samej chwili drugi n贸偶 ugrz膮z艂 g艂臋boko w jego plecach. Krzyk konaj膮cego kr贸la zabrzmia艂 w harmonii z ostatnim j臋kiem Bia艂ej Bestii. Oba cia艂a osun臋艂y si臋 bezw艂adnie i wyla艂y najczarniejsz膮 krew swoich serc na z艂oty piasek.

Sigrida krzykn臋艂a, lecz nawet w rozpaczy wypatrywa艂a r臋ki, kt贸ra cisn臋艂a drugim no偶em. Jej oczy skoczy艂y na 偶a艂osn膮 pla偶臋, szukaj膮c skrytob贸jcy. Wreszcie spojrza艂a na czarnow艂os膮 Tomomo, kt贸ra opiera艂a si臋 nonszalancko o chudy pie艅 wyg艂odzonej palmy.

Obok niej sta艂a kobieta, kt贸ra mog艂aby by膰 bli藕niacz膮 siostr膮 martwego kr贸la. W艂osy mia艂a d艂ugie, przeplecione b艂yszcz膮cym z艂otem. Jej sk贸ra barwy cienia w g艂臋bokim cieniu przypomina艂a polerowany heban. W miejscu, gdzie kr贸l mia艂 z艂ote oko, mia艂a oko z berylu o barwie morskiej zieleni, po偶y艂kowane biel膮. Z jej pasa zwisa艂o kilkana艣cie no偶y, wszystkie z艂ote nieruchome jak dzwony bez serc.

Tomomo uj臋艂a d艂o艅 ciemnow艂osej kobiety, uca艂owa艂a j膮 z szacunkiem i ruszy艂a w stron臋 zw艂ok Oluwakim z ponur膮 min膮, z wargami tak napi臋tymi, 偶e nie przesun臋艂aby si臋 pomi臋dzy nimi najcie艅sza ni膰. jednym dzikim ruchem postawi艂a sanda艂 na masywnym ramieniu kr贸la i wyrwa艂a z czaszki z艂ote oko. Arimaspianie zawyli z w艣ciek艂o艣ci, ale uciszy艂a ich spojrzeniem. Z powag膮 wyj臋艂a berylowe oko z w艂asnego oczodo艂u i zast膮pi艂a je z艂otym. Krew kr贸la 艣cieka艂a z oka jak 艂zy.

- Tommy! - krzykn臋艂a Sigrida, wci膮偶 w wielkim gnie藕dzie, zastyg艂a z szoku i 偶alu. - Co si臋 dzieje? Co艣 ty zrobi艂a?

Kapitan te偶 podesz艂a do trupa. Ukl臋k艂a i obejrza艂a cia艂o kr贸la, wyskubuj膮c par臋 najwi臋kszych bry艂ek z艂ota z jego w艂os贸w.

- Sigrido, na tym polega piractwo - powiedzia艂a ze smutkiem, wci膮偶 szukaj膮c 艂upu na zw艂okach. - Oluwakim da艂 nam mn贸stwo pieni臋dzy za wytropienie biednego gryfa. Oluwafunmike da艂a nam wi臋cej. Ukryli艣my j膮 w 艂adowni, to nietrudna sztuka. „Skarb Panie艅stwa" jest niezwyk艂y tak偶e pod pok艂adem. Oluwafunmike mia艂a nadziej臋, 偶e ojciec zadowoli si臋 jajem i nie zabije gryfa. To smutne, 偶e rodzicom cz臋sto nie nale偶y ufa膰. Ale nie nasza rola trzyma膰 czyj膮艣 stron臋 w sporach dynastycznych, nawet... - z wielkim uczuciem spojrza艂a w oczy Oluwafunmike - nawet gdy po jednej stronie le偶y lwia cz臋艣膰 cnoty.

Ksi臋偶niczka wyrwa艂a n贸偶 z plec贸w ojca.

- Nie pozwolimy, 偶eby ca艂y nasz lud by艂 wys艂awiany za mordowanie gryf贸w. Wezm臋 teraz Okular i za艂o偶臋 now膮 dynasti臋. To oko, ostatnie ze wszystkich oczu, b臋dzie przechodzi艂o z dziedzica na dziedzica. Nigdy wi臋cej nie wydrzemy z艂ota z piersi niewinnych bestii. Nasza przysz艂o艣膰 by艂a warta zap艂aty dla Tomomo, warta znoszenia towarzystwa pirat贸w. Po przyjacielsku tr膮ci艂a rami臋 Tommy wielk膮 pi臋艣ci膮.

- Ale w艂a艣nie tacy jeste艣my, c贸rko Oluwy - zaprotestowa艂 jeden z Arimaspian贸w. - Bez polowania na gryfy b臋dziemy tylko nomadami na morzu step贸w. Zniszczysz naszego ducha! Oko nas pob艂ogos艂awi艂o!

- Nic nie rozumiesz? Wszystkie gryfy nie 偶yj膮. Nie b臋dzie wi臋cej polowa艅, czy to og艂osz臋 w edykcie, czy nie. Je艣li zamierzasz si臋 ze mn膮 k艂贸ci膰 albo podwa偶a膰 moje prawo do Okularu, ju偶 jeste艣 martwy i gnijesz jak m贸j ojciec. Nie obawia艂am si臋 zatopi膰 no偶a w jego plecach, wiec mo偶esz mi wierzy膰, 偶e nie zawaham si臋 zanurzy膰 go w twoich. - M臋偶czyzna popad艂 w ponure milczenie, a Oluwafunmike ze smutkiem pokr臋ci艂a g艂ow膮. - Wszystkie nie 偶yj膮, synu Ofira, s膮 martwe jak zima na wielkiej - pustyni. Oko nas pob艂ogos艂awi艂o, tak, ale okazali艣my si臋 niewarci jego Spojrzenia.

Da艂 si臋 s艂ysze膰 szybki szelest, kt贸ry nar贸s艂 w kakofoni臋 trzask贸w i 艂oskotu, jakby rozszczepia艂a drewno srebrn膮 siekier膮. Tomomo i ksi臋偶niczka kr臋ci艂y g艂owami jak ba偶anty na jesiennym polu, pr贸buj膮c zlokalizowa膰 藕r贸d艂o tych odg艂os贸w. Arimaspianie nagle si臋 zawstydzili i przel臋kli, jakby oczekiwali, 偶e przyb臋dzie duch kr贸la i ukarze ich za poddanie si臋 c贸rce. Ale Sigrida natychmiast zrozumia艂a. Jaja w z艂otym gnie藕dzie, zacz臋艂y p臋ka膰 wszystkie naraz, co nie powinno si臋 zdarzy膰. Marmurkowe b艂臋kitno-bia艂e skorupy p臋ka艂y jak szafirowe ko艣ci, z jaj wyciek艂y resztki l艣ni膮cego z艂otego 偶贸艂tka.

Z pokruszonych ruin skorup wznios艂y si臋 dr偶膮co trzy male艅kie gryfy dwa granatowe, niemal偶e czarne i jeden z pi贸rami bielszymi ni偶 pierwszy 艣nieg pierwszej zimy 艣wiata. By艂y wielko艣ci 偶bik贸w i si艂a ju偶 falowa艂a pod ich mi臋kk膮 sk贸r膮. Wstrz膮sn臋艂y si臋 jak piskl臋ta go艂臋bi, ochlapuj膮c twarz Sigridy migocz膮cymi kropelkami 偶贸艂tka. Cisza zapad艂a na wietrznej pla偶y i tylko wiatr szumia艂, bij膮c w ramiona ludzi, z kt贸rych 偶aden nie o艣mieli艂 si臋 drgn膮膰 ani odezwa膰. Cisza by艂a niezm膮cona, jednolita jak blok obsydianu.

Przerwa艂o j膮 zawodzenie. Gryfy zwr贸ci艂y 艂ebki ku ponuremu niebu i skrzecza艂y, z ich garde艂 p艂yn膮艂 straszny krzyk, jakby szpony dar艂y lustro na wst膮偶ki. Nikt nie m贸g艂 znie艣膰 tych g艂os贸w - horda Arimaspian贸w pad艂a z p艂aczem na piasek, t艂uk膮c pi臋艣ciami katowane uszy. Tylko Sigrida nie okaza艂a l臋ku, a d藕wi臋k, kt贸ry nawet dla Tomomo i ksi臋偶niczki by艂 straszny, dla niej brzmia艂 jak pi臋kny 艣piew ptak贸w w jasnym s艂o艅cu. Przysun臋艂a si臋 do wyj膮cych piskl膮t i ostro偶nie wyci膮gn臋艂a do nich ramiona. Natychmiast si臋 uciszy艂y i skuli艂y w jej drobnych br膮zowych d艂oniach, wdychaj膮c jej zapach i popiskuj膮c cichutko.

Wtedy Sigrida to zobaczy艂a. Jej usta otworzy艂y si臋 jak drzwi, rozwarte przez konsternacj臋 i zdumienie.

Gryfy by艂y u艂omne. Wi臋kszy z dw贸ch ciemnoniebieskich lwioptak贸w nie mia艂 oczu tam, gdzie powinny b艂yszcze膰 - oczy mruga艂y na poro艣ni臋tej puchem piersi. W piersi mniejszego granatowego widnia艂y dwie male艅kie dziurki: uszy or艂a. A bia艂y nie mia艂 dzioba. Sigrida delikatnie dotkn臋艂a jasnej ptasiej piersi, w kt贸rej ludzkie usta otworzy艂y si臋 i zamkn臋艂y s艂abo. R贸偶owe wargi l艣ni艂y od z艂otych 艂ez.

- Co im si臋 sta艂o? Dlaczego s膮 tak zdeformowane? - zapyta艂a Oluwafunmike, podchodz膮c bli偶ej. Tomomo sz艂a za ni膮 ostro偶nie.

Sigrida lekko pokr臋ci艂a g艂owa i przez chwil臋 wygl膮da艂a prawie jak Arimaspianka, bo z艂ote 偶贸艂tko pokrywa艂o jej d艂ugie w艂osy.

- S膮 Sorellami - powiedzia艂a cicho jakby zmawia艂a modlitw臋. - Nowymi Sorellami. Nie rozumiesz? Kiedy Giota nosi艂a w sobie gryfa, musia艂a przekaza膰 Bia艂ej Bestii dar swoich si贸str i skrawek siebie. Teraz ostatnie gryfy s膮 zwi膮zane z ostatnimi Sorellami, gryfy zwi膮zane s膮 z lud藕mi.

Piskl臋ta, miaucz膮c 偶a艂o艣nie, wspi臋艂y si臋 na jej kolana. Granatowe zacz臋艂y skuba膰 jej kamizelk臋, poci膮ga膰 dziobami szorstkie szwy. W艣ciekle dar艂y materia艂 i nied艂ugo p贸藕niej Sigrida siedzia艂a w gnie藕dzie martwego gryfa zupe艂nie naga, okryta tylko pasami, kt贸rych u偶ywa艂a do kr臋powania piersi. Rozp艂aka艂a si臋 ze wstydu, 艂zy 艣cieka艂y po jej upstrzonej piaskiem twarzy, gdy pr贸bowa艂a r臋kami os艂oni膰 swoje kalectwo. Ale gryfy na tym nie poprzesta艂y. Bia艂e piskl臋 wepchn臋艂o 艂ebek pod r臋ce Sigridy cierpliwie, bez przemocy - i jednym ruchem l艣ni膮cego szpona przeci臋艂o sk贸rzane pasy.

Sigrida st艂umi艂a rozpaczliwy szloch; piersi nagle zosta艂y ods艂oni臋te i wszyscy ujrzeli jej dziwn膮 u艂omno艣膰. Wsz臋dzie, gdzie spojrza艂a, napotyka艂a oczy wlepiaj膮ce si臋 w jej nagie cia艂o. Na pr贸偶no podci膮ga艂a postrz臋pione okrycie. Jednak nawet wtedy nie ba艂a si臋 ptak贸w. Skupi艂y si臋 bli偶ej, gruchaj膮c czule, nawet mrucz膮c z zadowolenia. Jej piersi nagle zrobi艂y si臋 ci臋偶kie, a sk贸ra, kt贸ra nigdy dot膮d nie widzia艂a s艂o艅ca, dziwnie si臋 napi臋艂a i nap臋cznia艂a.

Bia艂a gryficzka wyci膮gn臋艂a si臋 na Sigridzie, za艂o偶y艂a d艂ug膮 szyj臋 na jej kark i tr膮ca艂a 艂ebkiem ucho, gdakaj膮c i szczebiocz膮c cicho. Otworzy艂a ludzkie usta, 偶eby ssa膰 praw膮 pier艣. Granatowi bracia szybko wzi臋li z niej przyk艂ad, chwytaj膮c dziobami drugi i trzeci sutek. Nieprzywykli do ludzkiej kobiety kaleczyli delikatn膮 sk贸r臋 g艂odnymi dziobami.

Sigrida z nabo偶e艅stwem obj臋艂a male艅stwa, 艂zy p艂yn臋艂y strumieniem mieszaj膮c si臋 z krwi膮 puszczon膮 przez wyg艂odnia艂e ma艂e bestie, i wreszcie z mlekiem, kt贸re pop艂yn臋艂o z jej cia艂a, 偶eby nakarmi膰 ostatnie gryfy.

Cichutko, jak zegar zaczynaj膮cy wybija膰 kuranty, 艢wi臋ta Sigrida z Gniazda zacz臋艂a si臋 艣mia膰.

Opowie艣膰 tkaczki sieci,
ci膮g dalszy

- To by艂 pierwszy cud 艢wi臋tej Sigridy - powiedzia艂a 艂ysa kobieta, gdy ostatnie czerwone promienie s艂o艅ca p艂owia艂y na horyzoncie jak wysychaj膮ca krew. 艢wiat艂o zdawa艂o si臋 艣lizga膰 po jej tatua偶ach i zbiera膰 w ka艂u偶ach na szerokiej twarzy. - Dowiesz si臋 o innych, gdy wst膮pisz do Wie偶y. Poznasz cud chleba, cud Morza bez Wody, cud pl膮drowania Amberabadu.

- Co?! - zawo艂a艂am. - Jak mo偶esz opowiedzie膰 mi tylko cz臋艣膰 historii? Czy Sigrida zosta艂a, 偶eby matkowa膰 gryfom, czy te偶 wr贸ci艂a na okr臋t z D艂ugouch膮 Tomomo i wiod艂a 偶ycie pirata? Czy Oluwafunmike zachowa艂a Okular? Czy dosz艂o do wojny? Czy gryfy prze偶y艂y? S艂ysza艂am, 偶e zosta艂y wyt臋pione. Czy skrywaj膮 si臋 w jakim艣 podniebnym gnie藕dzie, kt贸rego nie widzia艂 偶aden cz艂owiek?

- Historie s膮 jak modlitwy - odpar艂a zielonooka Sigrida spokojnie.

Nie ma znaczenia, kiedy zaczynasz ani kiedy ko艅czysz, wa偶ne jest, 偶e kl臋kasz i m贸wisz s艂owa. Gdy opowiadamy dzieje 艢wi臋tej Sigridy, obcujemy z ni膮, nawet je艣li opowie艣膰 zostaje przerwana i podj臋ta innego dnia. Ka偶dy cud jest strze偶ony przez kobiety na jednym pi臋trze Wie偶y. Je艣li zdecydujesz si臋 studiowa膰 z nami, b臋dziesz wchodzi膰 coraz wy偶ej, o艣wiecana przyk艂adem Sigridy. - 艁ysa kobieta podnios艂a si臋 i zgasi艂a latarni臋 na drzwiach wie偶y.

- Przynajmniej powiedz mi, jak zmar艂a. Czy zgin臋艂a, ratuj膮c gryfy albo pirat贸w? O 艣mierci takiej kobiety wszyscy powinni wiedzie膰.

Sigrida parskn臋艂a 艣miechem.

- 艢mier膰 kobiety jest jej najcenniejsz膮 w艂asno艣ci膮. Ale powiem ci, je艣li postanowisz, 偶e nasza wie偶a b臋dzie twoim domem i twoj膮 matk膮 do ko艅ca twoich dni.

- Postanowi艂am - odpar艂am bez tchu. Uzna艂am, 偶e kobiety, kt贸re znaj膮 takie opowie艣ci, musz膮 by膰 najsilniejsze i najm膮drzejsze na 艣wiecie.

- 艢wi臋ta Sigrida z Gniazda znikn臋艂a w swoim pi臋膰dziesi膮tym roku. Kapitan Tomomo, cho膰 niezr贸wnana na morzu, nie by艂a niezmordowana. W ko艅cu sko艅czy艂a z pirackim rzemios艂em i przekaza艂a ster okr臋tu Sigridzie, swojemu najbardziej ukochanemu potworowi. Par臋 lat p贸藕niej „Skarb Panie艅stwa" zagin膮艂 na morzu, po偶arty przez echeneisa, potwora morskiego, kt贸rego rozmiar przechodzi ludzkie poj臋cie. Podobno w jego brzuchu mog膮 zmie艣ci膰 si臋 ca艂e miasta, a sk贸ra przypomina skorup臋 偶贸艂wia i w艂贸cznie si臋 jej nie imaj膮. Bestia ma barw臋 samego morza, wi臋c mo偶e po艂kn膮膰 statek, zanim kapitan zda sobie spraw臋 z zagro偶enia, cho膰 jej ogrom zawstydza nawet gryfa. Ten potw贸r, po偶ar艂 艢wi臋t膮 z Wrz膮cego Morza. Ca艂a za艂oga zgin臋艂a.

Sta艂am w b艂臋kitnym zmierzchu, nie kryj膮c zdumienia. Jak to si臋 sta艂o, 偶e kobieta miary Sigridy zgin臋艂a inaczej, ni偶 krzy偶uj膮c miecza albo w obronie niewinnych?

By艂am bardzo m艂oda.

Sigrida z zadum膮 potar艂a 艂ys膮 g艂ow臋, patrz膮c na mnie spod zmarszczonych brwi, jakby zmaga艂a si臋 z jak膮艣 tajemnic膮.

- Niekt贸re kobiety z Wie偶y wierz膮 w proroctwo, kt贸re nazywamy Herezj膮 Zb艂膮kanych. Kobiety te m贸wi膮, 偶e Sigrida nie zmar艂a, tylko zagin臋艂a. Nadal 偶yje w ogromnym brzuchu wieloryba echeneisa. - Zakaszla艂a, wyra藕nie daj膮c do zrozumienia, 偶e te banialuki nie s膮 przeznaczone dla uszu nowicjuszek. - G艂upie nadzieje rozbudzi艂 fragment staro偶ytnej pie艣ni przekazywanej z matki na dziecko na p贸艂nocy 艣wiata, gdzie zagin膮艂 „Skarb Panie艅stwa".

Przymkn臋艂a oczy i zanuci艂a:

艢piewaj o statku z ulistnionym masztem

I o pannie stoj膮cej dzielnie za sterowym ko艂em!

Powiadaj膮: dawno temu uton臋艂a i zmar艂a,

St臋pka jej czerwonego statku rozp臋k艂a si臋 na dwoje.

Ale nie posz艂a na dno, stare matki wiedz膮,

Pewnego dnia zn贸w wyruszy na bezkresne morza,

Znajdzie j膮 sierota, nied藕wiadek j膮 zwi膮偶e,

A wilk zwiedzie ich wszystkich razem na bezdro偶a.

R臋ka w r臋k臋, pogwizduj膮c, powr贸c膮 do domu

Panna, nied藕wied藕 i dziewcz臋 w szaro艣ci kolorze,

Czerwony statek ci膮艂 b臋dzie rozszala艂e fale,

B艂膮kaj膮c si臋 po w贸d morskich spienionym bezmiarze,

A wilk powiedzie ich na manowce.

A wilk powiedzie j膮 na manowce.

Sigrida 艣piewa艂a g艂osem szorstkim i niskim, jak poskrzypywanie wios艂a bij膮cego ciemn膮 wod臋. Kiedy otworzy艂a oczy, migota艂o w nich dziwne 艣wiat艂o, 艂agodne i smutne. Zrozumia艂am wtedy, 偶e ta Sigrida jest w duchu heretyczk膮. I zacz臋艂am wierzy膰 w herezje, a co gorsza, zacz臋艂am wierzy膰, 偶e odnalezienie 艢wi臋tej jest moim przeznaczeniem - czy Ksi臋ga 艢cierwa nie zawiera艂a tych samych werset贸w, czy ludzie-psy nie szeptali ich, jakby chodzi艂o o mnie?

Nic nie sprawi艂o mi wi臋kszego b贸lu ni偶 wiara, kt贸ra zrodzi艂a si臋 we mnie w owej chwili.

Potem 艣wiat艂o zgas艂o i Sigrid臋 zast膮pi艂a w milczeniu inna kobieta, szczup艂a i muskularna, ale r贸wnie偶 艂ysa. Po zmianie warty wytatuowana Sigrida wzi臋艂a moj膮 r臋k臋 w swoj膮 pot臋偶n膮 d艂o艅 i po raz pierwszy wesz艂am do Wie偶y 艢wi臋tej Sigridy.

Nie opu艣ci艂am jej przez siedem lat.

Opowie艣膰 o bladej dziewczynie,
ci膮g dalszy

- I to wszystko, co mog臋 ci powiedzie膰 o moich pierwszych latach w Al-a-Nur - oznajmi艂a Sigrida, muskaj膮c palcami ciemne wzory na stole tawerny, gdzie pokolenia kubk贸w zostawi艂y swoje znaki. - Reszta jest tajemnic膮, domen膮 Sigrid. Nie mog臋 powiedzie膰 niewtajemniczonej duszy o rado艣ciach i smutkach, jakich dozna艂am w tych murach, tak jak nie mog艂abym opisa膰 g艂uchej kobiecie szumu morza przed burz膮. Zosta艂am przyj臋ta do zakonu i otrzyma艂am imi臋. Wszystkie jeste艣my Sigridami, ale mamy w艂asne przydomki. 艢wi臋ta, kt贸ra jest matk膮 nas wszystkich, jest Sigrida z Gniazda. Kobieta, kt贸ra opowiedzia艂a mi histori臋 na schodach wie偶y, by艂a 艢wi臋t膮 Sigrid膮 P艂ytkiej St臋pki. Ja jestem 艢wi臋t膮 Sigrid膮 z Dr贸g.

- Czekaj! - krzykn臋艂a 艢nieg. - To nie mo偶e by膰 koniec historii! Co si臋 sta艂o z Czarn膮 Papie偶yc膮? Jak opu艣ci艂a艣 miasto? Czy naprawd臋 przez siedem lat nie widzia艂a艣 Bagdemagusa? Nie mo偶esz zostawi膰 opowie艣ci, jak niedojedzonego posi艂ku, kiedy tyle zosta艂o do ko艅ca! - Omal nie spad艂a z krzes艂a, taka by艂a przej臋ta. Nigdy nie u艂o偶y艂a tylu s艂贸w w jednym rz膮dku, a przy tym wszystkich we w艂asnym interesie.

Sigrida parskn臋艂a powolnym, jakby grubo ciosanym 艣miechem.

- Tak, tak, masz racj臋. To niegrzeczno艣膰 z mojej strony, w istocie jest jeszcze troch臋 do opowiedzenia. Kiedy jednak m贸wi臋 o Matce i Maszcie, zanurzam si臋 w jej dziejach i zapominam o wszystkich innych. Taka jest religia. Ale Eyvind musi ponownie nape艂ni膰 nasze kubki i da膰 nam talerz s艂odkiego chleba z d偶emem porzeczkowym, 偶eby wzmocni膰 opowie艣膰. Nie jestem filigranow膮 laleczk膮, a nizanie historii jak pere艂 na 偶y艂k臋 nie jest 艂atwe o pustym brzuchu.

Eyvind podszed艂 st膮paj膮c lekko, co wydawa艂o si臋 bardzo dziwne, wszak by艂 ogromny i zwalisty. Zaopatrzywszy je w 艣wie偶e jedzenie i picie, przyci膮gn膮艂 ci臋偶kie krzes艂o do sto艂u i usiad艂, 偶eby pos艂ucha膰 Sigridy, wpatruj膮c si臋 w ni膮 zm臋czonymi, nakrytymi ci臋偶kimi powiekami oczyma.

Sigrida zrobi艂a zaskoczon膮 min臋 jak nied藕wied藕 przy艂apany na wybieraniu miodu z ula. Ale napi艂a si臋 porz膮dnie i prze艂kn臋艂a par臋 kawa艂k贸w chleba, po czym, z oczami 艣migaj膮cymi jak 艣wietliki pomi臋dzy Eyvindem i 艢niegiem, zacz臋艂a na nowo.

- Wedle zwyczaju, nowicjuszki po 艣ci臋ciu w艂os贸w przez ca艂ych siedem lat nie opuszczaj膮 wie偶y. Kiedy pierwszy raz wychodz膮 na zewn膮trz, staj膮 nie na mi臋kkiej trawie, ale na pok艂adzie niewielkiej 艂odzi. Akolitka przez cztery pory roku orze rzek臋 dziobem, nie wychodz膮c na such膮 ziemi臋. Dopiero po tym czasie wolno jej wej艣膰 do 艢ni膮cego Miasta. Ja jednak sp臋dzi艂am w odosobnieniu nie wi臋cej ni偶 par臋 miesi臋cy, gdy Bags wyb艂aga艂 dla mnie wyj膮tek. Nie wolno mu by艂o przest膮pi膰 progu wie偶y, ale m贸g艂 przyj艣膰 do bramy. Usiad艂am naprzeciw niego, ze 艣wie偶o ogolon膮 g艂ow膮, i rozmawiali艣my jak starzy przyjaciele w potrzebie. Albowiem Czarna Papie偶yc膮 wesz艂a w bramy Al-a-Nur...

Opowie艣膰 o tkaczki sieci,
ci膮g dalszy

- Przypuszczam, 偶e teraz jeste艣 Sigrid膮, prawda? - zapyta艂 Bags, drapi膮c si臋 po wielkim kud艂atym uchu.

Siedzia艂am spokojnie ze skrzy偶owanymi nogami, zdecydowana zachowywa膰 si臋 pod ka偶dym wzgl臋dem jak pobo偶na nowicjuszka.

- Oczywi艣cie - odpar艂am 艣piewnie, sil膮c si臋 na m膮dr膮 min臋.

Bags u艣miechn膮艂 si臋 do mnie, pokazuj膮c z臋by w zmarszczonym jedwabistym pysku. Opar艂 si臋 o pr贸g i szepn膮艂 chropawym g艂osem:

- Zawsze uwa偶ali艣my, 偶e to pi臋kne imi臋.

Zachichota艂am i wyci膮gn臋艂am ramiona do niezdarnego u艣cisku ponad prawem granicznym drzwi, przez kt贸re ja nie mog艂am wyj艣膰, a on wej艣膰.

Par臋 razy poklepa艂 mnie po plecach i delikatnie potar艂 moj膮 ostrzy偶on膮 g艂ow臋, kt贸r膮 kiedy艣 porasta艂y pi臋kne w艂osy.

- I pasuje do ciebie wygl膮d wilka morskiego!

- Och, t臋skni艂am za tob膮 Bags!

- Dziewczyno, my wszyscy t臋sknili艣my za tob膮. Wypatrywali艣my ci臋 w naszej Wie偶y, ale cieszymy si臋, 偶e jeste艣 tutaj - czasami kobieta musi przebywa膰 w艣r贸d swoich. Ale nie przyszed艂em ci m贸wi膰, jak 艂adnie wygl膮dasz, ani rozpieszcza膰 ci臋 jak stary wilk, kt贸ry tr膮ca nosem ulubione szczeni臋! W Mie艣cie tyle si臋 dzieje, a ty nic nie wiesz, zamkni臋ta w obwieszonej 偶aglami wie偶y. Przyszed艂em ci opowiedzie膰 o papie偶ycy.

- Czy min臋艂a mnie bitwa? - By艂am w艣ciek艂a, rzecz jasna.

- W pewnym sensie. - Bags pokiwa艂 g艂ow膮, t艂umi膮c chichot. - Ale nie martw si臋, szczeniaczku, us艂yszysz ode mnie o najwi臋kszym starciu, o pojedynku, kt贸ry Jaszna stoczy艂a po艣rodku miasta z Ragnhild膮.

Opami臋ta艂am si臋 wtedy i zrobi艂am krok w znajome cienie wie偶y.

- Ale dlaczego ja mam o tym wiedzie膰, Bags, podczas gdy inne dziewcz臋ta zajmuj膮 si臋 nauk膮 i nie s膮 wzywane do drzwi jak ksi臋偶niczka na spotkanie z konkurentem? - 艢ciszy艂am g艂os do szeptu. - Jestem dobr膮 dziewczyn膮 i nie chc臋, 偶eby zmieni艂y o mnie zdanie.

Br膮zowe oczy Bagsa b艂ysn臋艂y.

- Jeste艣 dobr膮 dziewczyn膮, Sigrido. Nigdy w to nie w膮tpi艂em. Rozmawia艂em z P艂ytk膮 St臋pk膮 i jeste艣 moja na ca艂e popo艂udnie. A co do twojego prawa do wiedzy przed innymi dziewcz臋tami - gdyby艣 by艂a mniej piln膮 uczennic膮, z pewno艣ci膮 ju偶 by艣 wiedzia艂a, bo historia ta rozesz艂a si臋 po wie偶y jak po偶ar po strzechach wioski. Ale zas艂ugujesz na wys艂uchanie jej z pierwszej r臋ki, poniewa偶 z nami przyby艂a艣 do miasta, na skrzyd艂ach naszego strasznego zadania. Ju偶 bierzesz udzia艂 w tej historii, a nied艂ugo b臋dziesz uczestniczy膰 w zako艅czeniu.

Bags usadowi艂 si臋 w k膮cie pod drzwiami i uj膮艂 moje d艂onie. Tr膮ci艂 moj膮 twarz g艂adkim pyskiem i warkn膮艂 cicho z zadowoleniem ojca, kt贸ry widzi, jak ro艣nie jego m艂ode, jak jest szybkie i silne.

- S艂uchaj uwa偶nie, skarbie. Moja opowie艣膰 b臋dzie powtarzana w zau艂kach Al-a-Nur dop贸ki Wie偶e b臋d膮 ocienia膰 ulice...

Opowie艣膰 o grze

Oczywi艣cie wiedzieli艣my, 偶e przyjdzie, pr臋dzej czy p贸藕niej. Wiedzieli艣my, 偶e przyb臋dzie na czele wszystkich hord Szadukiamu, wszystkich poczwarnych odmie艅c贸w zrodzonych pod R贸偶an膮 Kopu艂膮. Nie sprawi艂a nam zawodu, przyjecha艂a na wielkiej czarnej antylopie, kt贸rej smuk艂e nogi podkute by艂y ogniem, kt贸rej z艂owrogie oczy zdawa艂y si臋 spogl膮da膰 we wszystkie strony naraz. Za ni膮 maszerowa艂y jej legiony, d偶iny z brodami z dymu i z czarami w sakwach, jednonogi wywleczone z getta, ze stopami opancerzonymi i naje偶onymi 偶elaznymi kolcami, centaury i 艂ucznicy o tuzinie ramion, a nawet kilka mantykor wyhodowanych w niewiadomo jak cuchn膮cej klatce. I ludzie wywrzaskuj膮cy bojowe okrzyki jak oszala艂e kruki, wszyscy ci ludzie z b艂yskaj膮cymi mieczami, pijani nienawi艣ci膮 do Z艂otego Miasta i uwielbieniem dla jasnow艂osej papie偶ycy.

Ale nie wprowadzi艂a swych przekl臋tej wojsk pomi臋dzy srebrne pylony Bramy 艁ososia. Kaza艂a im zatrzyma膰 si臋 na zielonych polach przed pier艣cieniem wie偶, i wszyscy si臋 zatrzymali. Ucichli i rozlokowali si臋 na koniczynie jak na wiejskim pikniku - tak pewni byli jej pot臋gi.

A Ragnhilda, Pierwsza i Druga jej Imienia, Czarna Papie偶yca Szadukiamu, samotnie wesz艂a do 艢wi臋tego Miasta, nawet bez no偶a u pasa. Wesz艂a jak postulantka, odziana w podart膮 sukni臋 trzepocz膮c膮 na wietrze, z jasnymi w艂osami powiewaj膮cymi za ni膮 jak sztandar bojowy.

Samotnie sz艂a do centrum miasta, do Wie偶y Papie偶ycy, i nikt nie 艣mia艂 jej powstrzyma膰. Wszyscy, kt贸rzy mogli od艂o偶y膰 obowi膮zki, ci膮gn臋li za ni膮 niczym fala przyp艂ywu. Ragnhilda zdawa艂a si臋 sun膮膰 nad niebieskimi kamykami ulic, powoli i bezd藕wi臋cznie, do skromnej wie偶y z oknami przys艂oni臋tymi jeleni膮 sk贸r膮, a gdy tam dotar艂a, wesz艂a jak do w艂asnego domu, jakby nikt nie m贸g艂 odm贸wi膰 jej tego prawa.

Odbywali艣my z Jaszn膮 rozmow臋 na osobno艣ci, naradzaj膮c si臋, co cz臋sto czynili艣my ostatnimi czasy. Moi bracia i ja natychmiast warkn臋li艣my z nastroszon膮 sier艣ci膮, gotowi broni膰 naszej papie偶ycy przed zimn膮, wilgotn膮 i cuchn膮c膮 magi膮, jak膮 Ragnhilda wnios艂a do tej 艣wi臋tej wie偶y. Ale apostatka, z twarz膮 pi臋kn膮 i straszn膮 jak w g艂臋binach naszych sn贸w, podnios艂a r臋ce w przyjacielskim ge艣cie.

- Pok贸j, moje dzieci! Nie przysz艂am walczy膰 z wami ani naprzykrza膰 si臋 waszej biednej Jasznie. Wyg艂ad藕cie swoje czcigodne futra i ostud藕cie krew w 偶y艂ach. Przybywam z pos艂aniem przyja藕ni. Poza tym razem widzieli艣my, dzielne pieski, 偶e nie macie w艂adzy nade mn膮. Wi臋c powiem raz jeszcze: uspok贸jcie si臋.

Jaszna nic nie m贸wi艂a, tylko u艣miecha艂a si臋 leciutko.

Bart艂omiej warkn膮艂:

- Pos艂anie przyja藕ni? Z band膮 poczwar za plecami?

- Przywiod艂am ich dla w艂asnej obrony. Chyba si臋 nie spodziewacie, 偶e wy艂ami臋 bramy Al-a-Nur, maj膮c tylko w艂asn膮 sk贸r臋 do obrony przed Draghi. Zbyt dobrze znam los niewinnych dziewcz膮t, gdy Wie偶e wzbieraj膮 gniewem. - Unios艂a delikatne nadgarstki i potrz膮sn臋艂a z艂otymi kajdanami, kt贸re wci膮偶 tam wisia艂y jak bransolety tancerki. Wysoki, cichy d藕wi臋k poni贸s艂 si臋 po komnacie.

Baltazar zmru偶y艂 oczy w w膮skie szczeliny.

- Nie mo偶na jej ufa膰, matko. Musisz wezwa膰 Draghi, zanim rozp臋ta skrywan膮 magi臋.

Ragnhilda si臋 roze艣mia艂a, d藕wi臋k przypomina艂 trzask szk艂a albo lodu, kt贸ry p臋ka na ruszaj膮cej rzece.

- Chyba nie my艣lisz, 偶e mog艂abym co艣 ukry膰, drogi wilku - powiedzia艂a, wskazuj膮c szerokie rozdarcia w fioletowej szacie. - Ale do艣膰, nie przysz艂am m贸wi膰 z tymi, kt贸rych ju偶 przyjmowa艂am we w艂asnej sali. Przysz艂am na rozmow臋 z moj膮 siostr膮, aby zako艅czy膰 ca艂e to nieporozumienie.

Jaszna poruszy艂a si臋 na krze艣le i spojrza艂a na Czarn膮 Papie偶yc臋, kt贸rej u艣miech zdawa艂 si臋 promieniowa膰 wybaczeniem i 偶yczliwo艣ci膮.

- Dobrze, moje dziecko. Porozmawiajmy - oznajmi艂a pewnym, g艂臋bokim g艂osem.

- Kalif og艂osi艂 mnie prawowit膮 papie偶yc膮 nie raz, lecz dwa razy. Og艂osi艂 Al-a-Nur terytorium kalifatu i 偶膮da daniny. Nie mo偶esz odm贸wi膰 nawet Miasto Niebios musi uk艂oni膰 si臋 przed Prawami Ziemi. Co wi臋cej, zosta艂am namaszczona na d艂ugo przed tob膮, s艂odka pani, w dniach, gdy Cveti dopu艣ci艂a si臋 herezji. Wedle prawa miasto jest moje. Wezm臋 je sil膮, je艣li b臋dzie trzeba, lecz wcale tego nie pragn臋. Abdykuj na moj膮 rzecz, a pozwol臋 ci uda膰 si臋 do samotni w Wie偶y Umar艂ych, do twojego domu. Wszystko odb臋dzie si臋 pokojowo. Z pewno艣ci膮 musisz wiedzie膰 o ogromnej krzywdzie, kt贸ra spotka艂a mnie ze strony Al-a-Nur, i chyba rozumiesz, 偶e nie jestem niegodziwa. Prosz臋 tylko o to, co dosta艂am z r臋ki kalifa i z woli nieba.

Jasha wsta艂a, jej 偶贸艂te szaty zaszele艣ci艂y, i wyci膮gn臋艂a r臋ce do Ragnhildy, bior膮c te smuk艂e bia艂e przedramiona w swe pomarszczone br膮zowe d艂onie.

- Nikt nie zaprzeczy, 偶e w czasach swojej m艂odo艣ci i niewinno艣ci zosta艂a艣 okrutnie skrzywdzona nie tylko przez Ghyfran臋, ale przez samego kalifa. Znamy twoj膮 smutn膮 opowie艣膰 i rozpaczamy nad tamt膮 艂agodn膮 dziewczyn膮 o czystym sercu, nad dziewczyn膮, kt贸r膮 kiedy艣 by艂a艣. Gdyby艣my mogli przywr贸ci膰 ci dawne 偶ycie, uwierz mi zrobiliby艣my to bez chwili wahania. Lecz nie le偶y to w naszej mocy - nie mogliby艣my nawet przywr贸ci膰 tego dziwnego, obcego 偶ycia, kt贸re wzi臋艂a艣 dla siebie w tym ciele. - Jaszna urwa艂a, lito艣膰 wezbra艂a w jej oczach jak woda w studni po burzy. - Ale nie mo偶esz wierzy膰, 偶e po prostu oddam ci miasto. W sercu tej obcej wiesz, 偶e to, o co prosisz, jest z艂e. Wci膮偶 jest w tobie dziecko, kt贸re przyby艂o do Szadukiamu nie艣wiadome snutych wok贸艂 knowa艅, I wie, 偶e nie dam ci tego, czego pragniesz.

Ragnhilda, wci膮偶 u艣miechni臋ta w sw贸j jasny, zimny spos贸b, zacisn臋艂a d艂onie na ramionach Jaszny.

- W takim razie spal臋 miasto do go艂ej ziemi, pozwol臋 centaurom nasika膰 na wasze o艂tarze i wylej臋 ich wino na ka偶dy 艣wi臋ty tekst w tym zbiorowisku ruder. A kiedy sko艅cz臋, kalif przy艣le swoich ludzi i przewr贸ci kamie艅 po kamieniu w tej wie偶y padliny, poszukuj膮c skarbca. - Jej u艣miech sta艂 si臋 jeszcze szerszy i s艂odszy.

- Kalif nie mo偶e nas tkn膮膰 i tego nie zrobi. Jak my艣lisz, dlaczego wysy艂a ma艂e dziewczynki, zamiast przypu艣ci膰 bezpo艣redni atak? Dlaczego nigdy nie ruszy艂 z armi膮 na nasze granice? Dobrze wie, 偶e Draghi, czaruj膮cy - i wytworni, s膮 dekadenccy, i nie stanowi膮 dziesi膮tej cz臋艣ci naszej pot臋gi. Same niebiosa p臋kn膮 i wylej膮 swoj膮 zapraw臋 na g艂owy 偶o艂nierzy, kt贸rzy o艣miel膮 si臋 tkn膮膰 kap艂ank臋 w tym mie艣cie. Przekonasz si臋 o tym, je艣li twoje potwory wy艂ami膮 bram臋. Wierz mi, prosz臋, nie k艂ami臋, pochodz臋 z Wie偶y Umar艂ych, a Umarli nie potrzebuj膮 fantazji. My艣lisz, 偶e znale藕li艣my si臋 w impasie, 偶e ulegn臋 twojemu u艣miechowi albo poca艂unkowi, aby unikn膮膰 rozlewu krwi. - Jaszna pu艣ci艂a r臋ce odst臋pczyni, jej ciemne oczy b艂ysn臋艂y nagle jak 偶elazo uderzaj膮ce o kamie艅. - Nie jeste艣my w impasie, a Umarli nie dbaj膮 o rozlan膮 krew 偶ywych. Wprowad藕 swoje wojska w Bram臋 艁ososia, a przysi臋gam ci na Siedem Trup贸w Nieba, 偶e gdy wzejdzie ksi臋偶yc, nie zostanie z nich strz臋p sk贸ry.

U艣miech Ragnhildy zblad艂 lekko, oczy jakby si臋 skurczy艂y. Przez chwil臋, tylko przez chwil臋 wdzia艂em istot臋, jak膮 musia艂a by膰, zanim kalif j膮 posiad艂, i by艂o mi jej 偶al, niechaj Konar si臋 ugnie na znak wybaczenia. Ale chwila szybko przemin臋艂a i anielski u艣miech powr贸ci艂, szerszy i jeszcze ja艣niejszy.

- Nie wystraszysz mnie przekle艅stwami Umar艂ych, stara kobieto. Jestem martwa, jestem upiorem na ziemi. Odesz艂am w cienie, podczas gdy ty i twoi kap艂ani bawili艣cie si臋 male艅kimi nagrobkami w swej wie偶y. Nie m贸w o tym, na czym si臋 nie znasz.

艁agodne spojrzenie Jaszny wr贸ci艂o jak wiosna w g膮szcz sosen.

- Przesta艅, moja c贸rko. Nie musisz si臋 przede mn膮 che艂pi膰 swym rozk艂adem, wierz臋 ci. Ale mam rozwi膮zanie, je艣li chcesz pos艂ucha膰. W uznaniu krzywdy, jaka ci臋 spotka艂a, gdy Ghryfrana okaleczy艂a twoje pierwsze cia艂o, dam ci jedn膮 szans臋 na pokojowe przej臋cia papiestwa.

Ragnhilda pochyli艂a si臋 ochoczo, wietrz膮c zwyci臋stwo.

- Pragniesz w艂ada膰 艢ni膮cym Miastem, musisz wi臋c celowa膰 we wszystkich jego zwyczajach. - m贸wi艂a dalej Jaszna. - Zagraj ze mn膮 jedn膮 parti臋 Lo Shen. Je艣li mnie pokonasz, odejd臋 do samotni, ty za艣 wst膮pisz do wie偶y bez najmniejszego sprzeciwu, bez walki. Nikt nie rzuci ci wyzwania, a ty b臋dziesz w艂ada膰 najlepiej, jak potrafisz. Je艣li jednak偶e przegrasz, rozpu艣cisz wojska i przyjmiesz 艣luby jednej z naszych wie偶, wst膮pisz tam jako nowicjuszka i przysi臋gniesz s艂u偶y膰 naszemu miastu do ko艅ca swoich dni. Taki jest spos贸b rozwi膮zywania spor贸w w Namaszczonym Mie艣cie. Je艣li chcesz nami rz膮dzi膰, musisz post臋powa膰 jak jedna z nas. Dowied藕, 偶e jeste艣 prawowit膮 papie偶yc膮. Dowied藕, 偶e przewy偶szasz nas we wszystkim.

Ragnhilda wygl膮da艂a tak, jakby si臋 艣mia艂a, lecz najcichszy d藕wi臋k nie p艂yn膮艂 z jej r贸偶anych ust. Jej oczy l艣ni艂y jak 艣nie偶ynki w s艂o艅cu.

- Nie m贸wisz powa偶nie. Jedna gra ma zadecydowa膰 o pi臋ciuset latach historii?

- Gdyby moja poprzedniczka kiedy艣 ci臋 nie skrzywdzi艂a, zabi艂abym ci臋 tam, gdzie stoisz.

Ragnhilda milcza艂a przez d艂ugi czas, przypatruj膮c si臋 przeciwniczce.

Cisz臋 wie偶y m膮ci艂y tylko oddechy, p艂ytkie, szybkie westchnienia nas wszystkich, kt贸rzy czekali艣my na wynik tej walki. Wreszcie Ragnhilda chyba powzi臋艂a decyzj臋, bo pochyli艂a si臋, jej migotliwe w艂osy musn臋艂y nadgarstek Jaszny. Przytuli艂a d艂o艅 do policzka starszej kobiety, niemal jak siostra, kt贸ra pociesza rodze艅stwo. Przechyli艂a g艂ow臋 i przycisn臋艂a usta do suchych warg Jaszny, ca艂uj膮c j膮 mocno, przekazuj膮c ca艂膮 swoj膮 czarn膮 magi臋 do cia艂a s臋dziwej papie偶ycy.

Kiedy poca艂unek si臋 sko艅czy艂, Jaszna wcale si臋 nie zmieni艂a, mo偶e tylko jej u艣miech by艂 troch臋 smutniejszy, ni偶 wcze艣niej.

- Obie jeste艣my stworzeniami 艢mierci, moja droga. Nie pr贸bujmy si臋 mami膰 tanimi sztuczkami. To nam nie przystoi. Zagraj w moj膮 gr臋, jak ja zagra艂am w twoj膮, albo wracaj do swojej armii i przekonaj si臋, czy wystrojeni Draghi s膮 najgorsz膮 si艂膮, jak膮 mo偶emy wezwa膰, 偶eby nie wpu艣ci膰 niewiernych do naszych sal.

My艣la艂em przez chwil臋, 偶e Ragnhilda si臋 rozp艂acze. Sam nie wiem, dlaczego chcia艂em wyobrazi膰 sobie, 偶e ta wynios艂a twarz zalewa si臋 艂zami, ale chcia艂em.

- Zagram - rzek艂a cicho Ragnhilda z wielk膮 godno艣ci膮, z godno艣ci膮, kto艣 m贸g艂by powiedzie膰, papie偶ycy. Jaszna babcinym gestem uj臋艂a j膮 pod rami臋 i zaprowadzi艂a na dziedziniec przed wie偶膮. Ja razem z. bra膰mi wynios艂em wielk膮 ceremonialn膮 plansz臋 na s艂o艅ce, gdzie mniszki i mnisi, kap艂anki i wyrocznie, bracia i siostry zgromadzili si臋, 偶eby 艣ledzi膰 przebieg najwi臋kszej gry w dziejach Al-a-Nur.

*

Jak mog臋 ci opisa膰 rozwijaj膮c膮 si臋 ni膰 jednej gry Lo Shen, a co dopiero najwi臋ksz膮 gr臋 w anna艂ach Sfer? Mam ci opowiedzie膰, jak t艂um ucich艂 niczym trawa w spokojny letni dzie艅? Jak Kupcy, Wyrocznie i Ojcob贸jcy skupili si臋 doko艂a, jak 呕ywi i Umarli spogl膮dali przez rami臋, 偶eby cho膰 w przelocie zobaczy膰 apostatk臋 zajmuj膮c膮 miejsce przy planszy? Jak 艣wiat艂o zdawa艂o si臋 pada膰 deszczem na w艂osy Ragnhildy i zbiera膰 w nich w ka艂u偶e, a偶 jej g艂ow臋 otoczy艂a aureola blasku? Albo 偶e Jaszna pozosta艂a spokojna, cicha niczym odbicie gwiazdy, z powa偶n膮 twarz膮 i siw膮 g艂ow膮, kt贸ra ani razu nie stan臋艂a w p艂omieniach? 呕e wszystko wygl膮da艂o jak malowid艂o, nie jak co艣, co naprawd臋 dzia艂o si臋 na naszych oczach? Albo czy mam wyg艂osi膰 mow臋 o naturze gry, o jej idealnej z艂o偶ono艣ci, o suwaniu kamiennych pion贸w po okr膮g艂ej kamiennej tablicy? Co by艂o pierwsze, miasto czy gra? Z pewno艣ci膮 gra, bo jak inaczej wie偶e i drogi mog艂yby zosta膰 rozplanowane we wzorach tysi臋cy kombinacji Lo Shen? A jednak gra sk艂ada si臋 z pion贸w zwanych wie偶ami-pagodami, draghi, papie偶ycami i bogami.

Je艣li miasto by艂o pierwsze, gra jest zwyk艂ym na艣ladownictwem Al-a-Nur w ca艂ej jego szafirowej chwale. Je艣li jednak gra istnia艂a w cienistych latach przed 艣wiat艂em 艢ni膮cych Wie偶, to mo偶e w ruchach pion贸w zawarta jest jaka艣 tajemnica, jakie艣 proroctwo, kt贸re, je艣li zdo艂amy je odczyta膰, przepowie nam los wszystkich tych dach贸w i drzwi. Mo偶e papie偶yce zosta艂y zmuszone do pokonania jedna drugiej w grze, poniewa偶 by艂o pisane, 偶e pewnego dnia dwie papie偶yce stawi膮 sobie czo艂o w tym mie艣cie. Mo偶e nasze odwieczne studia gry mia艂y zosta膰 uwie艅czone tego ranka, w s艂o艅cu jasnym jak wybielone ko艣ci.

Nie wiem, ma艂a Sigrido, czy ju偶 zacz臋li ci臋 uczy膰 wielu wariant贸w Lo Shen. Je艣li nie, niebawem to zrobi膮. Po艂ow臋 偶ycia po艣wi臋camy na studiowanie gry; z jej pomoc膮 rozwi膮zujemy wszystkie nasze wewn臋trzne spory - bo celem jest obalenie boga przeciwnika: jednego pionu, kt贸ry stoi po艣rodku planszy, otoczony trzynastoma koncentrycznymi sferami, I nie mo偶e wykona膰 ruchu, chyba 偶e w celu zbicia swego odpowiednika po przeciwnej stronie. To jest poezja, to jest polityka.

I tak si臋 sta艂o, 偶e dwie kobiety usiad艂y, milcz膮ce jak mniszki, przy wielkiej niebieskiej planszy wielko艣ci tarczy olbrzyma. Ich r臋ce pomyka艂y nad pionami niczym skrzyd艂a wrony, jasne triremy i ciemne pagody podnosi艂y si臋 i opada艂y, szeregi Draghi wymazywane by艂y jednym ruchem. Skomplikowane manewry wznosi艂y si臋 jak szklane sieci, papie偶yce pasowa艂y do siebie idealnie jak siostry: Chang-O i T'ien Fei, Pa Na i Pan Nang. Przez d艂ugi czas nikt nie m贸g艂 dostrzec wyra藕nej przewagi, piony kr膮偶y艂y po planszy jak jesienne li艣cie porwane przez wodny wir. W艂osy wi艂y si臋 wok贸艂 bioder Ragnhildy niczym koci ogon, jej lekki u艣miech ani na chwil臋 nie przygas艂, nawet gdy Jaszna po mistrzowsku wykona艂a ruch Mang-Chin-L zmiataj膮c z planszy jej trzeci膮 papie偶yc臋.

Patrzy艂em, jak s艂o艅ce pe艂ga po pochylonych g艂owach graj膮cych, wycinaj膮c jasn膮 艣cie偶k臋 na niebie. Walka o miasto toczy艂a si臋 bez s艂owa, pomi臋dzy babk膮 i wnuczk膮. Ani ja, ani moi bracia, ani szeregi Draghi z b艂yskaj膮cymi srebrnymi he艂mami nie mieli艣my wp艂ywu na jeden ruch pagody ze sfery do sfery.

Oczywi艣cie, rola niemych widz贸w doprowadza艂a nas do szale艅stwa. Moja sier艣膰 je偶y艂a si臋 w ciszy jak postawiona w p艂omieniu. Ale wszyscy, bez wzgl臋du na to, z kt贸rej pochodzimy wie偶y, jeste艣my przyzwyczajeni do stania z boku, gdy nasze nauczycielki paraj膮 si臋 magi膮.

Wreszcie Jaszna przesun臋艂a trirem臋 szybkim sko艣nym ruchem - tak jak statek halsuje mi臋dzy podmuchami wiatru, 偶eby utrzyma膰 si臋 na kursie. Nad t艂umem przewali艂a si臋 fala zduszonych westchnie艅. Po艂yskuj膮cy pion, wyrze藕biony z ciemnoniebieskiego kamienia w kszta艂t statku pod pe艂nymi 偶aglami, zako艅czy艂 ruch Shan I Fu-Jen. Wszystkie cztery papie偶yce sta艂y wok贸艂 艣rodkowej sfery, a jeden pier艣cie艅 za nimi wznosi艂a si臋 pagoda-wie偶a, smuk艂a i l艣ni膮ca. To idealny uk艂ad, i morskie oczy Ragnhildy rozb艂ys艂y z gniewu, widz膮c to, co widzieli艣my wszyscy: jej b贸g znalaz艂 si臋 w potrzasku i nie mog艂a wykona膰 偶adnego ruchu, 偶eby go ocali膰.

- Shen Mu, moja c贸rko. Zabi艂am twojego boga.

Jaszna u艣miechn臋艂a si臋 po swojemu - by艂 to matczyny u艣miech, kt贸ry kiedy艣 ja艣nia艂 dum膮 z dziecka, a potem przygas艂 z 偶alu nad jego niedostatkami. Wyci膮gn臋艂a r臋k臋 nad oblegan膮 plansz膮 i zdj臋艂a boga apostatki z centralnej sfery. Trzymaj膮c w r臋kach ko艅ce skromnej b艂臋kitnej kolumny, bladej jak woda w 艣wietle s艂o艅ca, uk艂oni艂a si臋 rytualnie i prze艂ama艂a pion. Trzeba wielkiej si艂y, 偶eby zako艅czy膰 gr臋 w starodawny spos贸b, jak pierwsi nuryjczycy, kt贸rych honor i ha艅ba mierzone by艂y liczb膮 po艂amanych bog贸w na o艂tarzach.

Ranghilda, co dobrze o niej 艣wiadczy, wzi臋艂a p臋kni臋te kawa艂ki i odwzajemni艂a uk艂on. Twarz mia艂a pozbawion膮 wyrazu, ale jej policzki p艂on臋艂y z w艣ciek艂o艣ci lub upokorzenia. Trzyma艂a kawa艂ki pionu u boku, zaciskaj膮c pi臋艣膰 tak mocno, 偶e krew, g臋sta i kleista, pociek艂a z pokaleczonej d艂oni.

Opowie艣膰 tkaczki sieci,
ci膮g dalszy

Bags przeci膮gn膮艂 si臋 na s艂o艅cu, g艂adz膮c jedwabisty pysk silnymi r臋kami.

Wok贸艂 niego leniwie wirowa艂 艣nieg spadaj膮cy z mojej wie偶y, niewzruszony przez ciep艂e 艣wiat艂o.

- Czy wojsko wci膮偶 stoi u bram miasta? - zapyta艂am bez tchu.

Wyszczerzy艂 z臋by w szerokim u艣miechu.

- Nie mog臋 powiedzie膰, 偶e j膮 rozumiem. Moi bracia i ja wraz z oddzia艂em Draghi zabrali艣my Ragnhild臋 do bramy, gdzie sta艂a wielka armia, czarne i czerwone sztandary 艂opota艂y na wietrze. My艣la艂em, 偶e rozka偶e zr贸wna膰 miasto z ziemi膮. My艣la艂em, 偶e b臋dzie pr贸bowa艂a znowu nas poca艂owa膰 i og艂upi膰, 偶eby艣my do niej do艂膮czyli. My艣la艂em, 偶e wyczaruje jakiego艣 strasznego demona, kt贸ry przemknie po b艂臋kitnych ulicach Al-a-Nur niczym ognisty huragan. Czy kobiety jej pokroju dotrzymuj膮 danego s艂owa? Ale nie zrobi艂a 偶adnej z tych rzeczy. Patrzy艂a na wielk膮 czered臋 bez jednej 艂zy w szarych oczach. Powoli rozpi臋艂a z艂ote okowy i rzuci艂a je na such膮 ziemi臋. Jej sk贸ra by艂a czerwona, otarta przez kajdany do 偶ywego mi臋sa. Na chwil臋 unios艂a bia艂膮 d艂o艅, powietrze ponad ni膮 trzasn臋艂o srebrem i biel膮 jak p艂on膮ca 艣nie偶ynka. Gdy przekr臋ci艂a r臋k臋, b艂yskawica skoczy艂a ku kajdanom, kt贸re natychmiast znik艂y, nie zostawi艂a po nich nawet drobiny kurzu.

Kynokefalos potrz膮sn膮艂 g艂ow膮, jakby nie m贸g艂 uwierzy膰 w to, co opisywa艂.

- W chwili, gdy kajdany znik艂y, ca艂a armia zamigota艂a i przepad艂a wraz z nimi. Przed bram膮 zosta艂o par臋 wyg艂odzonych jaszczurek, dzikich kot贸w, i jeden ko艅 tak stary i zag艂odzony, 偶e 偶ebra mu stercza艂y jak obr臋cze na beczce wina. Armia by艂a mira偶em.

- Jedn膮 rzecz膮 - szepn臋艂a Ragnhilda, ledwo t艂umi膮c gniew - jest cieszy膰 si臋 mi艂o艣ci膮 i wierno艣ci膮 pod R贸偶an膮 Kopu艂膮, gdzie za z艂oto i pi臋kno mo偶na kupi膰 ka偶de serce. Inn膮 rzecz膮 jest poprowadzenie mieszka艅c贸w przez r贸wnin臋 i rzucenie ich do walki przeciwko miastu, w kt贸rym, jak wierz膮, jest pe艂no wied藕m i mesjasz贸w. - Jeszcze inn膮, przewodzenie im w ciele martwej dziewczyny, gdy wiedz膮, 偶e je ukrad艂am, gdy uwa偶aj膮 mnie za Yi, kt贸rych si臋 boj膮, ale dla kt贸rych nigdy nie nara偶膮 偶ycia. Nikt nie zaryzykuje 艣mierci w mojej obecno艣ci ze strachu, 偶e przejm臋 ich zw艂oki. Nie chcieli przyj艣膰. - Osun臋艂a si臋 na kolana i skubn臋艂a poszarpan膮 sukni臋. - Co mia艂am zrobi膰? Pi臋膰set lat, a oni nie chcieli przyj艣膰. Musia艂am spr贸bowa膰, prawda? Dla dziecka, kt贸rym niegdy艣 by艂am musia艂am spr贸bowa膰.

Bags umilk艂. Siedzia艂am oszo艂omiona. Wszystko to si臋 sta艂o, gdy ja by艂am pogr膮偶ona w modlitwie i nauce, skupiona na ikonach 艢wi臋tej Sigridy i 偶eglarskich iluminacjach. Nie po raz pierwszy pragn臋艂am po艂o偶y膰 kres kontemplacjom i 偶a艂owa艂am, 偶e nie widzia艂am na w艂asne oczy tych wielkich wydarze艅 - gry, przybycia armii, upadku Czarnej Papie偶ycy.

Nigdy nie by艂am bardzo dobr膮 uczennic膮.

Ale gdy w sercu buntowa艂am si臋 przeciwko swojej wie偶y, w dali naros艂o wielkie zamieszanie. Grupa ludzi sz艂a 艣cie偶k膮 w kierunku Wie偶y 艢wi臋tej Sigridy, wlok膮c za sob膮 tumany py艂u jak statek, kt贸ry zostawia za ruf膮 spieniony kilwater.

Po艣rodku t艂umu sz艂a kobieta o jasnoz艂otych w艂osach, kt贸re uk艂ada艂y si臋 nad jej czo艂em jak korona, ubrana w ciemnofioletow膮 sukni臋.

G艂os uwi膮z艂 mi w gardle, gdy stan臋艂am na dr偶膮cych nogach, 偶eby ich powita膰. Czarna Papie偶yca, ju偶 nieb臋d膮ca papie偶yc膮, nosi艂a nowe kajdany, matowe i szare. Sta艂a ze spuszczon膮 g艂ow膮, chc膮c ukry膰 gniew lub wstyd, nie umiem powiedzie膰.

- Mia艂a wyb贸r, jak ty, i wybra艂a Sigridy - wyja艣ni艂 Bags, si臋gaj膮c nad progiem, 偶eby musn膮膰 moje w艂osy. - Z wdzi臋kiem ponosi kar臋, kt贸r膮 wymierza jej obsiana ziarnem ziemia. Musisz j膮 przyj膮膰.

- Nie! Nie... nie mog臋! Jestem tylko nowicjuszk膮. Nie mog臋 przyj膮膰 nowej Sigridy!

- Nawet nowicjuszk膮 wie, 偶e ta, kt贸ra strze偶e drzwi, jest odpowiedzialna za inicjacj臋 postulantki, kt贸ra zjawia si臋 w czasie jej s艂u偶by. Teraz to tw贸j obowi膮zek.

Ragnhilda spojrza艂a na mnie i nie wstydz臋 si臋 przyzna膰, 偶e nigdy nie widzia艂am czego艣 r贸wnie pi臋knego jak jej srebrne, ch艂odne, wyraziste oczy przepe艂nione smutkiem i t艂umion膮 furi膮. Wpatrywa艂y si臋 we mnie z dziwn膮 t臋sknot膮. Kiedy przem贸wi艂a, zabrzmia艂y s艂owa wyuczone przez tych, kt贸rzy j膮 pojmali, martwe i puste, i pada艂y z przymusu. Jej g艂os brzmia艂 szorstko, jak jedwab darty ostrymi diamentami, i wierzy艂am, naprawd臋 wierzy艂am, 偶e nie chcia艂a niczego wi臋cej, jak znikn膮膰 w wie偶y i nigdy wi臋cej z niej nie wyj艣膰.

- Prosz臋, 艢wi臋ta Sigrido, przygarnij mnie w burzy i naucz p艂yn膮膰 przez ciemno艣ci, jestem bowiem zagubiona i nie widz臋 brzegu.

Sta艂am w bezruchu przez d艂ug膮 chwil臋. Potem powoli wyci膮gn臋艂am do niej r臋k臋 i szepn臋艂am:

- Wejd藕, pani. Zetn臋 ci w艂osy.

Jej r臋ka wsun臋艂a si臋 w moj膮, twarda i ch艂odna.

Opowie艣膰 o bladej dziewczynie,
ci膮g dalszy

Sigrida wydawa艂a si臋 poch艂oni臋ta wyskubywaniem brudu i kawa艂eczk贸w sznurka spod paznokci. Wpatrywa艂a si臋 w nie w skupieniu, unikaj膮c jasnych oczy 艢niegu.

- I tutaj, ma艂e kochanie, przestaj臋 by膰 bohaterk膮 w艂asnej opowie艣ci. Min臋艂o siedem lat, a potem zacz膮艂 si臋 m贸j rok na rzece. M贸j czas nie r贸偶ni艂 si臋 od czasu innych 艢wi臋tych - czyta艂am, modli艂am si臋, studiowa艂am mapy nieba i mapy morza. Ilustrowa艂am niezliczone manuskrypty wizerunkami male艅kich z艂otych gryf贸w i ich dzieci. W艂osy mi odros艂y; nie 艣ci臋艂am ich, jak robi艂y inne Sigridy, kt贸re chcia艂y by膰 skromne przed Gwiazdami i ich s艂ug膮, 艢wi臋t膮 Sigrid膮. Wierzy艂am, 偶e jestem b艂ogos艂awiona, wybrana. Wierzy艂am... - Gruba kobieta urwa艂a i skrzywi艂a si臋, zamykaj膮c oczy, jakby 偶贸艂膰 zala艂a jej usta. - Wierzy艂am, 偶e jestem sierot膮 z proroctwa, bo czy偶 nie by艂am sama na 艣wiecie? Moja matka 偶y艂a, gdy j膮 zostawi艂am, ale mo偶e w tym czasie ju偶 odesz艂a i jej cia艂o le偶a艂o zimne na p艂ycie lodu w 艣wi膮tyni, pod opiek膮 moich si贸str. Tak my艣la艂am, g艂upia. By艂am sk艂onna ch臋tniej uwierzy膰 w 艣mier膰 rodzonej matki ni偶 w to, 偶e nie o mnie m贸wi jaka艣 stara ballada. Pozwoli艂am w艂osom odrosn膮膰, bo wiedzia艂am, 偶e wilki zwiod艂y mnie na manowce, 偶e moim przeznaczeniem jest odnalezienie „Skarbu Panie艅stwa" i jego kapitana.

Eyvind jednym 艂ykiem osuszy艂 kubek i co艣 mrukn膮艂. Sigrida u艣miechn臋艂a si臋 ze smutkiem.

- Gdy tylko mog艂am, opu艣ci艂am wie偶臋 i 艢ni膮ce Miasto, i ruszy艂am na morze w swoim ma艂ym statku - bo ostatnim zadaniem Sigridy jest zbudowanie statku w艂asnymi r臋kami, udoskonalenie jego lin i 偶agli, i pokazanie, 偶e nadaje si臋 do 偶eglowania. W dniu pr贸by m贸j statek spisa艂 si臋 艣wietnie, ale zamiast wr贸ci膰, 偶eby otrzyma膰 艣wi臋cenia, po偶eglowa艂am ku horyzontowi. Przez ca艂e lata tropi艂am echeneisa, nas艂uchiwa艂am jakichkolwiek wzmianek na temat potwora. Odwiedzi艂am wszystkie miejsca spotka艅 偶eglarzy i cuchn膮ce tawerny, szukaj膮c kogo艣, kto m贸g艂by mi powiedzie膰, gdzie p艂ywa to stworzenie. Jak stw贸r tak ogromny m贸g艂 skrywa膰 si臋 przede mn膮? Nie znalaz艂am niczego, nawet szeptu o bestii. Wi臋kszo艣膰 ludzi, z kt贸rymi rozmawia艂am, nigdy o niej nie s艂ysza艂a. Wreszcie zmuszona by艂am przyzna膰, 偶e mo偶e jednak si臋 myli艂am, 偶e moja matka 偶yje, albo 偶e po prostu nie jestem kobiet膮 z proroctwa. I kiedy ta prawda osiad艂a we mnie jak kamie艅 na dnie studni, umar艂am. Umar艂am dla 艣wiata. Ogarn臋艂o mnie przygn臋bienie i zdj臋ta rozpacz膮 pop艂yn臋艂am w sztorm, kt贸rego m贸j biedny statek nie m贸g艂 przetrwa膰. Zosta艂 roztrzaskany na kawa艂ki, a mnie, z wodorostami w ustach niebieskich jak szafiry wyci膮gn臋艂a z morza muirea艅ska 艂贸d藕. Rybacy wtarli 偶ycie w moje cz艂onki, wyj臋li li艣cie z moich ust i karmili mnie cienkim bulionem, dop贸ki nie odzyska艂am si艂. Muireann le偶y daleko na p贸艂nocy, w ostatniej cz臋艣ci 艣wiata zaszczyconej przez okr臋t 艢wi臋tej Sigridy i jej za艂og臋. Miejsce wyda艂o mi si臋 do艣膰 dobre, by zmarnowa膰 tu reszt臋 moich dni.

Sigrida popatrzy艂a na Eyvinda, dziwna chmura przemkn臋艂a przez jej szerok膮 twarz.

- By艂y te偶 inne powody, by zosta膰. W sekretnych zakamarkach tego miasta s膮 rzeczy, kt贸re uwa偶a艂am za od dawna martwe. Ale w poczuciu kl臋ski, we wstydzie i nieposkromionej pysze nie umia艂am ich odszuka膰. Zamiast tego wi膮za艂am oczka sieci w dokach i upija艂am si臋, pogr膮偶aj膮c w snach, a偶 zapomnia艂am, 偶e kiedy艣 uwa偶a艂am si臋 za dziecko przeznaczenia, za heroin臋 urodzon膮 do najwi臋kszego zadania, o jakim mog艂a marzy膰 ka偶da Sigrida.

艢nieg pomy艣la艂a, 偶e widzi 艂zy wzbieraj膮ce w zm臋czonych oczach swojej towarzyszki, ale nie mog艂a by膰 tego pewna. Z wahaniem po艂o偶y艂a r臋k臋 na palcach starszej kobiety, ciep艂ych i br膮zowych pod jej lodowat膮 d艂oni膮.

- Kiedy zmarli moi rodzice - zacz臋艂a cicho - i moje w艂osy posrebrza艂y z dnia na dzie艅, uwa偶a艂am to za znak. Znak od Gwiazd, 偶e jestem ich wyj膮tkow膮 c贸rk膮, 偶e chc膮 by膰 mi matk膮 i ojcem. My艣la艂am, 偶e jestem przeznaczona do jakich艣 wy偶szych cel贸w, ale nie mia艂am nawet sieci do naprawy. Szuka艂am po ulicach kawa艂k贸w ryby i chleba, przez d艂ugie noce spa艂am g艂odna w brzuchu na wp贸艂 zbudowanego statku. Nie jest to wielkie przeznaczenie, ale jest moje. I bez niego nie pozna艂abym prawdziwej, 偶ywej 艣wi臋tej.

- Obawiam si臋, 偶e jestem dla ciebie kiepsk膮 艣wi臋t膮, dziewczyno. Mo偶e najgorszego rodzaju...

S艂owa Sigridy uci臋艂o g艂o艣ne dudnienie - drzwi Ramienia i Pstr膮ga otworzy艂y si臋 z hukiem, gdy do izby wpad艂y trzy dziwaczne stworzenia, 艣miej膮ce si臋 wrzaskliwie i ha艂asuj膮ce jak stado szop贸w, kt贸re k艂贸c膮 si臋 o stert臋 odpadk贸w. Dwaj ogromni m臋偶czy藕ni, z mi臋艣niami pr臋偶膮cymi si臋 pod wytatuowan膮 sk贸r膮 - nie by艂o wida膰 ani skrawka cia艂a, kt贸ry nie by艂by pokryty kolorowymi ilustracjami bitew na morzu, syrenami z r臋kami pe艂nymi wodorost贸w, warcz膮cymi tygrysami, zapalonymi latarniami morskimi - nie艣li pomi臋dzy sob膮 wielk膮 drewnian膮 wann臋 pe艂n膮 wody po brzegi. Woda wylewa艂a si臋 przy ka偶dym ich kroku i nim dotarli do szynkwasu, po艂owa pod艂ogi zosta艂a zalana.

W wannie siedzia艂a kobieta z zielonymi skrzelami na szyi, wok贸艂 jej g艂owy p艂on臋艂o piek艂o zielonych w艂os贸w. By艂a naga, chorobliwie blada, jak rybi brzuch. Bujne piersi ko艂ysa艂y si臋 ci臋偶ko, zwie艅czone niebieskimi brodawkami. Od pasa w d贸艂 nogi stapia艂y si臋 w d艂ugi, gruby ogon, srebrzy艣cie fioletowy, z przejrzystymi p艂etwami w miejscu, gdzie powinny by膰 stopy. Bi艂a nim z wielk膮 uciech膮, ochlapuj膮c morsk膮 wod膮 go艣ci w tawernie.

艢nieg szeroko otworzy艂a oczy ze zdziwienia.

- Czy to syrena? - szepn臋艂a.

Eyvind odepchn膮艂 krzes艂o z g艂o艣nym zgrzytem drewna.

- Gdyby tylko! Syreny s膮 艣liczne jak stokrotki, jak dzie艅 d艂ugi 艣piewaj膮 艂adne rymowane piosnki i pachn膮 znacznie lepiej ni偶 stos zdech艂ych ma艂偶. To Magyra. Po godzinie picia pu艣ci mnie z torbami.

Ruszy艂 ci臋偶kim krokiem ku ha艂a艣liwej tr贸jce go艣ci. Po chwili Sigrida I 艢nieg posz艂y za nim, ciekawe jak koci臋ta.

- Eyvind! - rykn臋艂a magyra g艂osem przypominaj膮cym huk fali, kt贸ra wp艂ywa do zatoczki za艣mieconej klekocz膮cymi muszlami. - Nape艂nij piwskiem moj膮 spragnion膮 gardziel, a brzuchy moich ludzi cuchn膮cym chlebem, kt贸ry wypiekasz na zapleczu! Mam dla ciebie histori臋! Nigdy w ni膮 nie uwierzysz, nawet w miesi膮cu cud贸w!

- Nigdy nie daj臋 wiary twoim opowiastkom, Grog. I poka偶 mi monet臋, zanim padniesz pijana jak bela.

Magyra przeci膮gn臋艂a trupi膮 r臋k膮 po szmaragdowych w艂osach, a kiedy j膮 oderwa艂a, d艂o艅 pe艂na by艂a chropawych, brudnych z艂otych monet, tak starych, 偶e 艢nieg dot膮d podobnych nie widzia艂a. Zdobi艂o je niewyra藕ne, zatarte przez niezliczone r臋ce i kieszenie wyobra偶enie jednego oka. Grog przygryz艂a jedn膮 z nich z satysfakcj膮. Sigrida zesztywnia艂a.

- Tak, ta wielka krowa wie, co to takiego! - wrzasn臋艂a Magyra. - Monety arimaspijskiego Oculosa! Wymarli ponad dwie艣cie lat temu, a jednak mam wi臋cej ich pieni臋dzy ni偶 wszyscy poborcy w Ad偶anabh! Zapytaj, sk膮d je mam! 艢mia艂o, pytaj! - Grog pia艂a z zachwytu, z zadowoleniem g艂adz膮c l艣ni膮ce skrzela.

- Sk膮d je masz? - zapyta艂a Sigrida g艂osem lodowatym i niskim.

Grog niecierpliwie obliza艂a b艂臋kitnawe usta i chwyci艂a kufel w wielk膮 r臋k臋. Cienkie b艂ony pomi臋dzy palcami z mla艣ni臋ciem przylgn臋艂y do metalu.

- Moi ludzie - Chuda艂yda i Wartog艂贸w i niewa偶ne, kt贸ry jest kt贸ry - zabukowali nam miejsca na 艣licznym ma艂ym szkunerze. Kapitanowa艂a mu bestia, kt贸r膮 偶adna matka nie chcia艂aby straszy膰 najbardziej rozwrzeszczanych bachor贸w...

Opowie艣膰 magyry

Gdyby doda膰 dwa palce, mia艂aby siedem st贸p wzrostu, przysi臋gam na pi膮ty cycek mojej matki. Od szyi w g贸r臋 jedna s艂odycz i 艣wiat艂o - ksi臋偶niczka pierwszej wody, z w艂osami jak roztopione mas艂o i gwia藕dzistymi oczami - ale nogi! Nogi jelenia, do samego kopyta, to znaczy, gdyby mia艂a kopyta. Zamiast nich mia艂a wielkie rozcapierzone 偶abie 艂apy, a na plecach turkusowe skrzyd艂a, z pi贸rami i tak dalej. Jej sk贸r臋 pokrywa艂y tygrysie pr臋gi, a r臋ce mia艂a puszyste jak wilcze 艂apy, z wielkimi szcz臋kaj膮cymi pazurami. Na dobitk臋 gruby szary ogon majta艂 si臋 w rozci臋ciu jej sukni.

By艂a istnym potworem, ale 偶ebracy nie mog膮 wybrzydza膰! Umiem p艂ywa膰 pi臋knie niczym m艂ody rekin, rzecz jasna, lecz biedny Chuda艂yda nie utrzyma艂by si臋 na wodzie nawet za cen臋 偶ycia, a Wartog艂贸w 艣miertelnie boi si臋 morza. Tak czy inaczej, wol臋 podr贸偶owa膰 z klas膮, z wann膮 pe艂n膮 ciep艂ej wody i kubkami rumu w gar艣ciach. Ocean jest zimny niczym 艂ono czarownicy, je艣li chcecie wiedzie膰, i nurzanie si臋 w nim tydzie艅 po tygodniu sprawia, 偶e 艂uszczy mi si臋 ogon. Statek znacznie bardziej odpowiada moim gustom, je艣li nawet Wartog艂贸w rzyga jak brzemienna dziewka za ka偶dym razem, gdy pok艂ad jest zmywany przez wysok膮 fal臋.

Tak si臋 z艂o偶y艂o, 偶e moja najm艂odsza siostra z艂o偶y艂a skrzek niespe艂na dwie niedziele wcze艣niej, a ja, z natury b臋d膮c typem macierzy艅skim - praktycznie skrzela mi p臋kaj膮 od matczynych uczu膰 - chcia艂am zobaczy膰 siostrze艅c贸w i siostrzenice, gdy wci膮偶 s膮 male艅kimi, wij膮cymi si臋 kijankami... i cieszy膰 si臋 przez miesi膮c porcjami ryb i ka艂amarnicowych pasztecik贸w w go艣cinie u mojej siostry. Ale morze rozproszy艂o nasz膮 rodzin臋 tak daleko, jak si臋gaj膮 cztery wiatry, i ca艂y miesi膮c 偶eglugi po lodowatym morzu dzieli grot臋 Halsu od Muireannu. Muirea艅czycy nie s膮 偶yczliwi wobec tych, kt贸rzy mog膮 za艣wini膰 koje na ich statkach, dlatego Chuda艂yda i Wartog艂贸w dopytywali w dokach o najbardziej zdesperowanego kapitana, takiego, kt贸ry nie kr臋ci艂by wybrednym nosem na zap艂at臋.

I tak oto poznali艣my Magadin.

Chuda艂yda i Wartog艂贸w zanie艣li moj膮 wann臋 na jej pomost. Poklepa艂am burt臋 statku z pi臋knej starej akacji, s膮dz膮c po kolorze, cho膰 bardziej ni偶 troch臋 zniszczonego i maj膮cego swoje lata. Zerkn臋艂am na kad艂ub, gdzie widnia艂a wyrze藕biona niewprawn膮 r臋k臋 nazwa. „Poca艂unek Wied藕my", oznajmia艂a 艣wiatu, acz niezbyt wyra藕nie. W艂a艣nie wtedy Magadin wysun臋艂a g艂ow臋 zza drugiego masztu.

- Szukasz okazji na p贸艂noc? Starzec Glyndrw powiedzia艂 mi, 偶e ci臋 przytargaj膮.

Jej g艂os by艂 jak grzane wino w zimn膮 noc. Machn臋艂am r臋k膮, 偶eby ch艂opcy mnie postawili.

- Czym偶e ty jeste艣, kobieto? Miejskim zoo?

Chuda艂yda szczekn膮艂 艣miechem z mojego ma艂ego 偶artu, ale ona tylko si臋 u艣miechn臋艂a.

- Raczej nie. Par臋 lat temu pewien czarnoksi臋偶nik zaszczyci艂 mnie zmian膮 kostiumu. - Leniwie podrapa艂a szponem czubki b艂臋kitnych skrzyde艂.

- Zawsze jest jaki艣 czarnoksi臋偶nik, prawda? Przekl臋ta zmora, gdyby艣 by艂a ciekawa mojego zdania. Nikt nie lubi takich jak my odmie艅c贸w, ale ca艂a nasza 艣mierdz膮ca zgraja nigdy nie sprawi艂a tylu k艂opot贸w, co jeden czarnoksi臋偶nik w swojej na wieki przekl臋tej wie偶y.

Na znak wsp贸艂czucia plasn臋艂am ogonem, ale Wartog艂贸w 艂ypa艂 na ni膮 wrogo i zgrzyta艂 z臋bami. Uspokajaj膮co pog艂adzi艂am jego 艂ys膮 g艂ow臋 - m贸j Wartog艂贸w jest jak szczeniak, nie mo偶e znie艣膰 zapachu obcego. Kre艣li艂am kr臋gi na malowanej 艂epetynie, a on poj臋kiwa艂 z przyjemno艣ci.

- Powiedz mi, prosz臋, pani Mena偶erio, jak wesz艂a艣 w posiadanie tak wielkiego statku? Sama sobie jeste艣 kapitanem i nikt nie d藕gn膮艂 ci臋 w serce w 艣rodku nocy, 偶eby go ukra艣膰?

Panna-bestia zeskoczy艂a lekko z g贸rnego pok艂adu i wbi艂a we mnie bursztynowe oczy. Porusza艂a si臋 zadziwiaj膮co szybko na tych dziwnych nogach, szybciej ni偶 uwa偶a艂am za mo偶liwe.

- Je艣li co艣 ci opowiem, czy wykupisz miejsca na moim statku i nie b臋dziesz szuka膰 nikogo innego? Jestem g艂odna jak szczeni臋 bez matki i zarobek bardzo mnie ucieszy.

Od razu chwyci艂am jej r臋k臋, zamkn臋艂am szpony w p艂etwach - i tak nikt inny nie chcia艂by nas zabra膰.

- Tak, wykupi臋.

- No to pos艂uchaj. Tak jak zawsze jest czarnoksi臋偶nik, tak zawsze jest bohater got贸w ratowa膰 pi臋kn膮 dziewczyn臋 - a niekt贸rzy uwa偶aj膮 mnie za pi臋kn膮, cho膰 mo偶e to dziwi膰. Ale to niewa偶ne. Prawd臋 m贸wi膮c, moje 偶ycie zacz臋艂o si臋 dopiero wtedy, gdy przyby艂am do Muireannu...

Opowie艣膰 o za艂odze

By膰 dziewic膮, rozumiesz, to nie dok艂adnie to samo, co by膰 偶ywym.

Dziewica przypomina pos膮g. Jej g艂贸wna umiej臋tno艣膰 polega na staniu w bezruchu i pi臋knym wygl膮daniu. Nawet w niewoli robi艂am niewiele wi臋cej nad siedzenie na drewnianym sto艂ku i powstrzymywanie si臋 od p艂aczu. By艂am nikim. Dop贸ki nie wjecha艂am na grzbiecie czerwonej Bestii przez rozklekotana bram臋 Muireannu, nigdy nie zrobi艂am kroku ani nie wyrzek艂am s艂owa, kt贸re nie zosta艂oby zaplanowane przez ludzi w czarnych szatach - i nie ma wi臋kszego znaczenia, czy szaty te nosili rodzice, czy czarnoksi臋偶nicy.

Ale Bestia, cho膰 uprzejmy, m贸g艂 zrobi膰 niewiele wi臋cej, ni偶 zostawi膰 mnie na nabrze偶u i zasugerowa膰 mieszka艅com, 偶e mog臋 si臋 przyda膰 do 艂atania 偶agli albo do szorowania pok艂adu, je艣li kt贸ry艣 z nich zechce mnie przyj膮膰. T艂um muirea艅czyk贸w sta艂 bez ruchu, skamienia艂y z przera偶enia na widok szkar艂atnego demona, kt贸ry mnie do nich przyni贸s艂, i tylko kilka os贸b t臋po skin臋艂o g艂owami, modl膮c si臋, 偶eby odszed艂, bo chcieli jak najpr臋dzej wyrzuci膰 go z pami臋ci. Bestia z uczuciem skubn膮艂 moje ucho i potruchta艂 z powrotem na bagna, do swojego kr贸la.

Kiedy odszed艂, t艂um splun膮艂 i obali艂 mnie na ziemi臋. Muirea艅czycy przeci臋li b艂ony pomi臋dzy moimi palcami i prawie odr膮bali mi ogon. Po艂amaliby mi skrzyd艂a, gdyby mogli, ale nie jestem drozdem w r臋kach dziecka. Moje ko艣ci s膮 silne i wytrzyma艂y. Zostawili mnie w dokach, zalan膮 krwi膮 i pot艂uczon膮, a sami poszli ze 艣miechem na swoje statki na kolacj臋. Nadchodzi艂a noc. Co mia艂am pocz膮膰? Po wszystkich tych latach w wie偶y wiedzia艂am tylko, jak sta膰 bardzo spokojnie, 偶eby ludzie mogli mnie ogl膮da膰.

I tak le偶a艂am, zupe艂nie nieruchomo, pod gwiazdami jak okruchy lodu, dop贸ki nie przyszli. Musia艂am zasn膮膰 na zimnych kamieniach, bo zbudzi艂a mnie r臋ka zaci艣ni臋ta na ustach i wycedzony przez z臋by syk w uchu:

- Cicho, bezcenna. Cicho. Kto艣 podni贸s艂 mnie jak kocica, kt贸ra 艂apie za kark swoje koci臋. W wirze szuraj膮cych st贸p, cuchn膮cych oddech贸w i obrzydliwych pomruk贸w zaniesiono mnie na poskrzypuj膮cy statek i przywi膮zano do bezanmasztu.

- C贸偶, m贸j miesza艅cu, chcia艂a艣 s艂u偶y膰 na statku. Daj臋 ci s艂owo, teraz b臋dziesz s艂u偶y膰. - G艂os, kt贸ry w dokach sycza艂 w moim uchu, nale偶a艂 do kapitana o wysoko zarysowanych ko艣ciach policzkowych, w kapeluszu przybranym wyskubanymi niebieskimi pi贸rami i wy艣wiechtanym aksamitem. By艂 przystojny jak ksi膮偶臋, tylko 偶e kiedy si臋 u艣miecha艂, pokazywa艂 spr贸chnia艂e z臋by, 偶贸艂te i po艂amane jak u starego wilka. - Sprzedamy ci臋 w kt贸rym艣 po艂udniowym porcie - m贸wi艂. - Je艣li waganci ci臋 nie zechc膮 i handlarze niewolnik贸w ci臋 nie zechc膮, wezm膮 ci臋 ku艣nierze, a je艣li nie oni, to rze藕nicy. Tymczasem mo偶esz przy艂o偶y膰 swoje niedopasowane cz臋艣ci, 偶eby wyszorowa膰 ten statek drzazga po drzazdze. - Wyszczerzy艂 z臋by i przekrzywi艂 kapelusz na bakier. - Czeka nas d艂ugi rejs na po艂udnie. Po paru tygodniach wydasz si臋 nawet pon臋tna, a swoj膮 drog膮 jeste艣 ca艂kiem niez艂a od szyi w g贸r臋.

Spojrza艂am na niego i zakaszla艂am grzecznie, daj膮c mu zna膰, 偶e chc臋 przem贸wi膰, a on pos艂usznie wyj膮艂 brudn膮 szmat臋 z moich ust. Nastroi艂am g艂os na s艂odkie tony fletu, jak mog艂aby zrobi膰 ksi臋偶niczka.

- Nie musisz mnie sprzedawa膰. Mog臋 si臋 przyda膰 i nie b臋d臋 walczy膰 z tob膮 ani z twoimi lud藕mi.

Kapitan wzruszy艂 ramionami i wyprostowa艂 si臋, otrzepawszy kolana spodni.

- Na tym polega piractwo. Je艣li we藕miemy ci臋 z twojej w艂asnej woli, c贸偶 to b臋dzie za piractwo? Dla mnie mo偶esz by膰 delikatna i s艂odka jak pierwsza 艣mietana na wiosn臋, ale dla moich ch艂opc贸w postaraj si臋 wrzeszcze膰. To podnosi morale.

*

Nie mog艂am szorowa膰 pok艂adu. Moje nogi 艂ani nie chcia艂y si臋 ugina膰, a 偶abie 艂apy 艣lizga艂y si臋 po pok艂adzie. Potyka艂am si臋 i przewraca艂am, zarabiaj膮c bolesne kuksa艅ce za niezdarno艣膰. Zapomnia艂am, gdy mija艂y dni, 偶e jestem dziewic膮, a potem zapomnia艂am, kto to jest dziewica. Kapitan m贸wi艂 mi co rano, 偶e wieczorem spodziewa si臋 mnie w swojej kajucie; co noc mi m贸wi艂, 偶e jestem zbyt odra偶aj膮ca, ale, mniej brzydka ni偶 wczoraj i brzydsza ni偶 jutro".

Pewnej nocy piraci upili si臋 ostatnimi racjami rumu i zaci膮gn臋li mnie do swoich kwater. Pami臋ta艂am, by wrzeszcze膰. 艢miej膮c si臋 jak szakale, obsypywali mnie klapsami i ciosami, a偶 jeden z nich wpad艂 na pomys艂, 偶e obci臋cie mi w艂os贸w b臋dzie pi臋knym figlem.

- Zrobimy z niej prawdziwego majtka - powiedzia艂, 艣miej膮c si臋 wrzaskliwie. - Nikt nie wychodzi w morze z g艂ow膮 pe艂n膮 偶贸艂tych k臋dzior贸w! Zetnijmy je!

Stan膮艂 za mn膮 i z艂apa艂 gar艣膰 moich w艂os贸w, skrzyde艂ka wa偶ki zatrzepota艂y w panice na ko艅cach pasm. Wyj膮艂 kr贸tki n贸偶 i ci膮艂 偶贸艂te loki, a potem cmokn膮艂 mnie g艂o艣no w ods艂oni臋t膮 szyj臋.

Nie wiedzia艂am, co si臋 stanie, przysi臋gam. 艢ci膮艂 moje w艂osy, tak, ale zanim jedwabiste k臋dziory spad艂y na pod艂og臋, krew trysn臋艂a z przeci臋tych ko艅c贸w, jakby d藕gn膮艂 mnie w serce, a moje skrzyd艂a zabrz臋cza艂y tak g艂o艣no, 偶e ledwo s艂ysza艂am krzyki strachu i odrazy. M臋偶czy藕ni odst膮pili ode mnie, wytrzeszczaj膮c oczy, gdy krew wsi膮ka艂a w moj膮 koszul臋 i przechodzone spodnie, kt贸re znale藕li dla mnie w kufrze zabitego 偶eglarza.

Chwiejnie stan臋艂am na nogach, czerwona mg艂a zasnuwa艂a mi oczy. Czu艂am si臋 bardzo dziwnie, jakby zbudzi艂y si臋 wszystkie stworzenia, kt贸re tworzy艂y moje niekszta艂tne cia艂o, i teraz szuka艂y oparcia w mojej duszy. Wilk i jele艅, tygrys i nied藕wied藕, 偶aba, wa偶ka i ryba - wszystkie ich wielobarwne g艂osy b艂aga艂y o wys艂uchanie, wcze艣niej nie b臋d膮c nawet szeptem. Przepe艂ni艂o mnie wycie i szczekanie, krakanie i skrzeczenie, ryk i pisk, pisk tak przera藕liwy, jakby kto艣 ciska艂 flety na kamienn膮 pod艂og臋.

Wilk skoczy艂 pierwszy, zaraz za nim tygrys. Zacisn臋艂am pazury na gard艂ach trzech pirat贸w i odgryz艂am ucho nast臋pnemu, potem wy艂upa艂am mu oczy. Jele艅 kopa艂 czaszki le偶膮cych, a nied藕wied藕 rozdziera艂 nagie brzuchy. 呕aba i wa偶ka pami臋ta艂y, 偶eby wrzeszcze膰.

Nie zosta艂 ani jeden; kajuta by艂a pusta jak wi臋zienna cela. Chcia艂am si臋 rozchorowa膰. Chcia艂am subtelnie zwymiotowa膰 w k膮cie albo poczu膰 si臋 s艂abo i omdle膰 z poczucia winy. Ale nie by艂am ani chora, ani s艂aba, a stworzenia we mnie nie posiada艂y si臋 z rado艣ci. Dziewice stoj膮 nieruchomo wszyscy je podziwiaj膮. Wied藕my nie stoj膮 spokojnie. Nie by艂am ani dziewic膮, ani wied藕m膮, ale to dobrze, 偶e sk艂oni艂am si臋 na stron臋 czar贸w, kt贸re otwieraj膮 wie偶e i opr贸偶niaj膮 statki.

艁atwo by艂o, gdy powzi臋艂am decyzj臋, w艣lizn膮膰 si臋 do kajuty kapitana, a tam do mi臋kkiego 艂o偶a. Poduszka ch艂odzi艂a moj膮 twarz, krew moich w艂os贸w zasch艂a i czernia艂a na p艂贸tnie. Nie czeka艂am, a偶 si臋 zbudzi, i nie potrzebowa艂am ukrytego no偶a. Nied藕wied藕 otworzy艂 go jak ul pe艂en miodu.

*

Po偶eglowa艂am statkiem widmo z powrotem do Muireannu.

Opowie艣膰 magyry,
ci膮g dalszy

Panna-bestia z czu艂o艣ci膮 pog艂adzi艂a reling szkunera.

- Nikt nie chce tego statku, tak jak nikt nie chcia艂 mnie. Powiadaj膮, 偶e nie u偶ywam 偶agli, tylko przywi膮zuj臋 do masztu duchy za艂ogi i pozwalam, by ksi臋偶yc nape艂nia艂 je niczym wiatr. Statek jest m贸j. Znam go jak w艂asne cia艂o i nie 偶a艂uj臋 tego, co zrobi艂am. Na tym polega piractwo, jak s膮dz臋. Ju偶 nie jestem dziewic膮 i ciesz臋 si臋, 偶e sko艅czy艂am z tym godnym po偶a艂owania stanem. Zmy艂am go krwi膮 i falami oceanu. Nikt mi nie wadzi, a ja nikomu nie sprawiam k艂opot贸w.

- Niez艂y bajer, bez dw贸ch zda艅 - zarechota艂am. Moi ch艂opcy parskn臋li drwi膮co poklepuj膮c jeden drugiego po plecach. - Mamy prawdziwego z艂oczy艅c臋 o czerwonych r臋kach, ch艂opcy! Setka ch艂opa za jednym zamachem!

Magadin u艣miechn臋艂a si臋 cierpliwie.

- Nie z艂oczy艅c臋. Nie wied藕m臋 ani nie dziewic臋. Kapitana, kt贸ry po trosze jest wszystkimi trzema. Ale wierzcie, w co chcecie. Kiedy syrena wykpiwa potwora za histori臋 zbyt fantastyczn膮, by da膰 wiar臋, kto powie, kt贸re z nich jest 艣mieszniejsze?

Spurpurowia艂am, nadymaj膮c si臋 ze z艂o艣ci jak przejrza艂a 艣liwka.

- Nie jestem syren膮! Syreny to chude strojnisie z muszelkami do okrywania cycuszk贸w! Syreny nic nie robi膮, tylko przesiaduj膮 na ska艂ach, gapi膮 si臋 w lusterka i wabi膮 statki ku zgubie. Zupe艂nie dobre statki! Nawet galeony! Syreny to marnotrawne fajt艂apy, ka偶da jedna, nawet gdyby艣 mia艂a ca艂e plemi臋 na stole operacyjnym, nie ulepi艂aby艣 ze wszystkich po艂owy m贸zgu. Jestem magyra. Mog臋 zmia偶d偶y膰 ci czaszk臋 go艂ymi r臋kami. Gdybym chcia艂a sama zabi膰 gromad臋 marynarzy, zrobi艂abym to diabelsko dobrze armat膮, szabl膮 i pi臋艣ci膮 w z臋by, nie trzepotaniem rz臋s. Lepiej to zapami臋taj, Maggie, m贸j skarbie, a je艣li zobaczymy syren臋 w drodze przez wzburzone morza, b臋dzie lepiej dla nas wszystkich, gdy obecny tutaj Chuda艂yda przeszyje strza艂膮 t臋 rozchichotan膮 idiotk臋.

To rzek艂szy, porz膮dnie plasn臋艂am ogonem i rozkaza艂am ch艂opcom, by wnie艣li mnie na pok艂ad.

*

Min膮艂 tydzie艅 na falach, a Wartog艂贸w co rano wymiotowa艂 za burt臋, jakby by艂 rybakiem, kt贸ry rzuca przyn臋t臋 na wieloryby. Nie widzia艂am niczego niezwyk艂ego: b艂臋kit oceanu nie zale偶y od dnia ani od przyp艂ywu, a gdybym kocha艂a t臋 wielk膮 s艂on膮 sadzawk臋 na tyle, 偶eby je opisa膰, kocha艂abym j膮 na tyle, 偶eby w niej p艂ywa膰, rozumiecie?

Maggie natomiast prowadzi艂a szkuner w spos贸b, jakiego dot膮d nie widzia艂am. Moi ch艂opcy nie s膮 wa艂koniami, gdy chodzi o prac臋 na pi臋knym statku - kupi艂am ich po okazyjnej cenie z ad偶ariskiej floty, gdy byli tak biedni, 偶e nie sta膰 ich by艂o na drzazg臋. Ona jednak nie chcia艂a s艂ysze膰 o pomocy, skacz膮c po pok艂adzie jak szalony derwisz. Nie przysz艂oby wam na my艣l, 偶e kto艣 mo偶e samodzielnie obsadzi膰 statek tej wielko艣ci, ale Magadin tego dokona艂a, s艂owo daj臋.

Tak si臋 sta艂o, 偶e Wartog艂贸w pierwszy zobaczy艂 potwora, rzucaj膮c swoj膮 przyn臋t臋 o 艣wicie dwudziestego dnia rejsu. Be艂kocz膮c, przybieg艂 do mnie jak dziecko, kt贸re odkry艂o, 偶e ma kciuki. Nie bacz膮c, 偶e wychlapuje moj膮 wod臋, ze zgrzytem przeci膮gn膮艂 star膮 bali臋 po pok艂adzie, 偶ebym mog艂a spojrze膰 nad relingiem. Zobaczy艂am, to straszne, wod臋 p臋kaj膮c膮 na skorupie tak ogromnej, 偶e z pocz膮tku pomy艣la艂am, i偶 dobili艣my do l膮du.

Trudno by艂o ogarn膮膰 j膮 okiem, podnosi艂a si臋 jak 偶贸艂w, lecz mia艂a kolor morza, wi臋c wygl膮da艂a jak fala na rafie, zbyt nieprawdopodobnie ogromna, 偶eby nale偶e膰 do 偶ywego stworzenia. Wartog艂贸w krzycza艂 i be艂kota艂, 偶e to co艣 nas po偶re, ja jednak nie widzia艂am g艂owy. Nic, tylko skorupa wznosz膮ca si臋 coraz wy偶ej, woda sp艂ywa艂a po bokach, po 艣liskich p艂ytach po艂yskliwego b艂臋kitu, czerni i zieleni, powtarzaj膮cych si臋 jak uk艂adanka. Statek zosta艂 pochwycony przez kipiel piany, morze p臋dzi艂o na nas, uciekaj膮c od bestii.

- Potw贸r morski - szepn膮艂 Chuda艂yda i wymamrota艂 modlitw臋, po cichu, 偶ebym nie us艂ysza艂a; ch艂opcy wiedz膮, 偶e nie pochwalam ich wiary w zakichane gwiazdy.

Magadin krzykn臋艂a do nas, skacz膮c z rei na rej臋, walcz膮c o utrzymanie statku na r贸wnym kilu.

- To echeneis! Nie czytacie ksi膮偶ek? Nie wida膰 nawet po艂owy obwodu! Mo偶e nas po艂kn膮膰 i nawet nie poczuje uk艂ucia masztu w gardzieli. Bierz te liny, Sheap, inaczej nakarmimy potwora.

Ch艂opcy byli tak radzi z zaj臋cia, 偶e wpadli na siebie, gdy ka偶dy z nich pr贸bowa艂 pierwszy dotrze膰 do 艂opocz膮cego kliwra. Ja tylko wytrzeszcza艂am oczy by艂am jak zamarzni臋ty po艂e膰 foczego mi臋sa. Stw贸r wci膮偶 ogromnia艂, rzuca艂 na nas cie艅. Zadr偶a艂am w nag艂ym zimnie, zielonawoniebieska g臋sia sk贸rka wyst膮pi艂a na moje ramiona. Niebawem nie by艂o wcale morza, tylko ten brzydki czarny kolos rosn膮cy jak martwe s艂o艅ce. Pilnie wypatrywa艂am 艂ba, najmniejszej przerwy w gigantycznej skorupie, szuka艂am uparcie jak ryba jedzenia w koralu.

Chuda艂yda wrzasn膮艂 - nigdy nie s艂ysza艂am wrzasku mojego biednego ch艂opca, chroni臋 go, 偶eby nie mia艂 ku temu powod贸w - gdy rozleg艂o si臋 okropne, przera藕liwe zgrzytanie, jakby 偶elazo pi艂owa艂o 偶elazo, i nagle fale p臋k艂y nad g艂ow膮 wieloryba z paszcz膮, kt贸ra nie mia艂a ko艅ca. Rozci膮ga艂a si臋, ca艂a w u艣miechu, doko艂a i doko艂a, a偶 w ko艅cu si臋 wydawa艂o, 偶e podzieli艂a 艂eb kolosa d艂ugimi, 偶贸艂to-bia艂ymi kurtynami fiszbin贸w o chorobliwym po艂ysku. Oko mia艂o kolor starego trupa. Z paszczy p艂yn膮艂 smr贸d zepsutego mi臋sa i zgni艂ej kapusty. Gdy tylko woda sp艂yn臋艂a, Wartog艂贸w odczepi艂 z burty harpun o grubym drzewcu i z ca艂ej swojej niema艂ej si艂y cisn膮艂 go w kierunku pyska echeneisa.

Harpun wyrz膮dzi艂 szkod臋 nie wi臋ksz膮 ni偶 chusteczka do nosa rzucona w 偶elazne drzwi.

Magadin westchn臋艂a ci臋偶ko, jakby tego si臋 spodziewa艂a. Jej 偶a艂osny stateczek przegrywa艂 bitw臋 z wiatrem i ze艣lizgiwa艂 si臋 ku czarnej paszczy potwora. Jej twarz, 艣liczna twarz, naprawd臋, pomimo wszystko, skrzywi艂a si臋 w grymasie rozpaczy, cho膰 pokryte 艂usk膮 ramiona ani na chwil臋 nie pu艣ci艂y ko艂a.

Echeneis dopiero rozpocz膮艂 d艂ugi proces otwierania paszczy. Szara woda przyspieszy艂a, fala uderzy艂a z hukiem wal膮cych si臋 pa艂ac贸w i nagle rozdziawi艂a si臋 ciemna gardziel, wci膮gaj膮c nas do 艣rodka. Cho膰 Maggie szybko kr臋ci艂a ko艂em, 偶eby nas obr贸ci膰, niezale偶nie, jak ch艂opcy szybko trymowali 偶agle, podp艂ywali艣my coraz bli偶ej do chlupocz膮cego 偶o艂膮dka morskiego potwora.

- Chuda艂yda, kochaneczku! - krzykn臋艂am. - Twoja pani jest t臋pa jak stado kr贸w. Przynie艣 mi harpuny!

Zawsze pos艂uszny, Sheap wzi膮艂 ich ca艂e nar臋cze i wrzuci艂 je do mojej wanny.

- Przysi臋gam, gdyby moje cycki nie by艂y przykr臋cone, dziesi臋膰 lat temu zostawi艂abym je w knajpie. - U艣miechn臋艂am si臋 z fa艂szyw膮 skromno艣ci膮 do jego wytatuowanej facjaty. - Czy widzia艂e艣 kiedy moje gruczo艂y, skarbie? Nie pokaza艂am ich nikomu, ale czasy s膮, jakie s膮...

Podnios艂am jedn膮 ci臋偶k膮 pier艣 i przeci膮gn臋艂am po niej ostrym szpicem harpuna. Sk贸ra si臋 rozst膮pi艂a i zielona ma藕 pociek艂a na m贸j brzuch magyry, w przeciwie艅stwie do tych syren, nie s膮 bezbronnymi lalkami. Mamy w piersiach worki trucizny, jak atrament ka艂amarnicy. Wetkn臋艂am r臋ce w spieniony szlam, ka偶膮c ch艂opcom i dziewczynie-bestii uczyni膰 to samo. Ca艂a nasza czw贸rka szybko zanurzy艂a harpuny w moich olejach i ob艂adowa艂a Wartog艂owa ociekaj膮c膮 broni膮. On pobieg艂 na dzi贸b, dos艂ownie bia艂y od md艂o艣ci, i rzuci艂 pierwszy harpun prosto w paszcz臋 echeneisa.

Harpun znikn膮艂, bezu偶yteczny jak kulawy 偶eglarz.

Wartog艂贸w spr贸bowa艂 jeszcze raz i harpun znowu znikn膮艂 w czerni. Potw贸r po艂kn膮艂 tyle trucizny magyry, 偶e starczy艂oby do zabicia tabunu koni, a nic si臋 nie sta艂o. Chuda艂yda osun膮艂 si臋 na pok艂ad i zap艂aka艂.

Ale Magadin - kapitan w艣r贸d kapitan贸w, ona jedna! - chwyci艂a p臋k harpun贸w i g艂o艣no cmokn臋艂a mnie w czo艂o.

- Dopilnuj, 偶eby m贸j statek powr贸ci艂 do domu - powiedzia艂a i mrugn臋艂a do mnie. - Statek zas艂uguje na port, zas艂uguje na przysta艅, niezale偶nie od tego, jaki los spotyka jego za艂og臋.

- Czekaj! Je艣li kto艣 ma skoczy膰 za burt臋, to dama z ogonem, nie s膮dzisz? - Nie znaczy to, 偶e pali艂am si臋 do skoku w g艂臋boki b艂臋kit, rozumiecie. Ale uzna艂am, 偶e wypada zaproponowa膰.

Magadin roze艣mia艂a si臋 i uderzy艂a wilczym ogonem o reling.

- Zgadza si臋! - rykn臋艂a. I z tymi s艂owy skoczy艂a za burt臋, jej 偶abie 艂apy machn臋艂y, jasnozielone w zm臋tnia艂ej wodzie. Wp艂yn臋艂a w paszcz臋 potwora szybciej ni偶 woda z lodowca 艣cieka latem po zboczu, a gdy min臋艂a mur fiszbin贸w, przekr臋ci艂a si臋 na fali i cisn臋艂a harpuny w podniebienie.

Echeneis rykn膮艂 z w艣ciek艂o艣ci, co zabrzmia艂o jak zgrzyt zardzewia艂ych no偶y drapi膮cych metalow膮 beczk臋. Zatrz膮s艂 si臋 i przewali艂 na bok, skorupa wyd臋艂a si臋 jak pe艂en p臋cherz i nagle okropny stw贸r zwymiotowa艂, rzygn膮艂 na pok艂ad statku powodzi膮 z艂otych moment, kt贸re dar艂y drewno jak ostrza艂 z armaty. Bestia nie przestawa艂a rzyga膰, zasypuj膮c ocean z艂otem. Widzia艂am, jak ogon Magadin uni贸s艂 si臋 oci臋偶ale raz i drugi, a potem nasza kapitan znik艂a w czerni.

Opowie艣膰 o bladej dziewczynie,
ci膮g dalszy

- Zakichany statek by艂 w贸wczas pe艂en dziur, rzecz jasna. Ale te偶 pe艂en z艂ota! Odp艂ywali艣my, podczas gdy potwor zn贸w schodzi艂 pod wod臋 i dobrze艣my zrobili! Kiedy w ko艅cu zaton膮艂 czubek skorupy, morze zala艂o go jak pow贸d藕; wir omal nas nie wessa艂. Na szcz臋艣cie moja wanna sta艂a przy kole sterowym, a ch艂opcy dwoili si臋 i troili przy 艂ataniu dziur, tak wi臋c dotelepali艣my si臋 do portu Muireannu z pe艂nymi kabzami! Nie tylko z艂ota, ale przepi臋knych staroci! S膮 warte pi臋膰 razy wi臋cej ni偶 zwyczajne z艂oto. Szkoda mi tylko, 偶e nie zobaczy艂am m艂odych Halsu... i jej pasztecik贸w. - Grog przez chwil臋 mia艂a zasmucon膮 min臋, ale osuszy艂a kufel i zn贸w by艂a ca艂a w u艣miechach, weso艂o szczerz膮c 偶贸艂te z臋biska. - To opowie艣膰 warta kolacji, Eyvy, nie s膮dzisz?

Ale twarz Sigridy sta艂a si臋 jednocze艣nie czarna i bia艂a, pragnienie, nadzieja i rozpacz przemyka艂y po niej jak chmury.

- Widzia艂a艣 echeneisa? Potw贸r po偶ar艂 kapitana?

- Ona jest g艂ucha czy upo艣ledzona, Ev? Nie s艂ysza艂a, co m贸wi艂am? Czy nie ma gar艣ci pe艂nych z艂ota martwych ludzi?

- Pami臋tasz, gdzie to by艂o, marynowana fl膮dro? - Oczy Sigridy p艂on臋艂y jak ogie艅 w 艣rodku zimy. - Mo偶esz odnale藕膰 to miejsce?

Grog spojrza艂a na ni膮 z politowaniem. Przegarn臋艂a r臋kami szmaragdowe w艂osy, poprawiaj膮c sko艂tunion膮 koafiur臋.

- Wiem, skarbie, 偶e艣 nietutejsza, lecz chyba widzisz ogon, prawda? Czy pojmujesz koncepcje ogona? Rozumiesz, 偶e s艂u偶y do p艂ywania i tak dalej? Mo偶e nie lubi臋 moczy膰 w oceanie swoich wra偶liwych cz艂onk贸w, ale nikt nie zna morza jak magyra. Jasne, mog艂abym je znale藕膰. Ale nie mam zamiaru. Uciek艂am z pe艂nymi kieszeniami, co uwa偶am za prawdziwy 艂ut szcz臋艣cia, i nie zamierzam b艂膮ka膰 si臋 po morzu w poszukiwaniu 艣licznej wielkiej mordy, a偶eby w ni膮 wskoczy膰. A teraz nape艂nij m贸j kufel, Eyvindzie, i dopilnuj, 偶eby panowa艂a cisza i spok贸j, gdy cia艂o pani b臋dzie wch艂ania膰 trunek.

艢nieg, niezauwa偶ona przez nikogo, przysun臋艂a si臋 do wanny ze s艂on膮 wod膮 i chud膮 r臋k膮 艣ci膮gn臋艂a n贸偶 z szynkwasu. Jak dziki kot skoczy艂a na brzeg wanny i chwyci艂a Grog za ciemnozielone ko艂tuny.

- Zabierz nas - sykn臋艂a. - Zabierz nas do potwora, bo inaczej poder偶n臋 ci gard艂o.

- 艢nieg! - sapn臋艂a Sigrida. - Co w ciebie wst膮pi艂o? Je艣li kto艣 ma grozi膰 tej morskiej krowie, to tylko ja.

- Sigrido, widzisz, co si臋 dzieje - powiedzia艂a 艢nieg b艂agalnie. - Przez ca艂y czas opowiada艂a艣 mi o 艢wi臋tej Sigridzie i my艣lisz, 偶e przepuszcz臋 okazj臋 znalezienia si臋 w tej historii, wzi臋cia w niej udzia艂u? Czy nie po艣wi臋ci艂a艣 o艣miu lat 偶ycia w wie偶y, poniewa偶 pewna kobieta opowiedzia艂a ci histori臋, kt贸ra ci si臋 spodoba艂a? Chc臋 tylko paru dni na morzu! Wierzysz, 偶e pie艣艅 m贸wi o tobie - ale czy nie mo偶e m贸wi膰 tak偶e o mnie? „Sierota j膮 znajdzie"! Jestem sierot膮, nigdy nie zna艂a艣 prawdziwszej. Przez d艂ugie lata szuka艂a艣 echeneisa i chcesz pozwoli膰, 偶eby ta t艂usta stara krowa nas powstrzyma艂a? Pozw贸l mi i艣膰 z tob膮, pozw贸l pom贸c j膮 znale藕膰 i pozw贸l pochlasta膰 t臋 cuchn膮c膮 ryb臋, je艣li nam nie pomo偶e! - 艢nieg przycisn臋艂a n贸偶 do wa艂k贸w t艂uszczu na szyi Grog, kt贸ra pisn臋艂a bezradnie.

- Fanatycy! - wrzasn臋艂a. - M贸wi臋 wam, nie ma na 艣wiecie niczego r贸wnie gro藕nego jak fanatycy! Chuda艂yda! Wartog艂贸w! Bra膰 j膮 czym pr臋dzej dla pani!

Zwali艣ci m臋偶czy藕ni rzucili si臋 ku blademu dziecku, ale Eyvind zatrzyma艂 ich spojrzeniem.

- Tknijcie j膮 palcem, a rozkwasz臋 nos pani flaszk膮 rumu - warkn膮艂.

Sigrida z wdzi臋czno艣ci膮 skin臋艂a g艂ow膮.

- Zgoda! - krzykn膮艂 Grog. - W porz膮dku! Zabior臋 was tam, 艣mierdz膮ce psy. Prowadzi艂e艣 pi臋kn膮 karczm臋, Eyvindzie, lecz sp贸jrz na siebie teraz! P艂aszczysz si臋 przed grub膮 bab膮 i jej bachorem!

Dziewczyna pu艣ci艂a g艂ow臋 magyry i zwinnie zeskoczy艂a z wanny. Grog spojrza艂a na ni膮 w艣ciekle i splun臋艂a zielon膮 flegm膮, kt贸ra rozbryzn臋艂a si臋 na jej plecach. Sigrida z lekkim u艣miechem wytar艂a plwociny.

- Dzi臋kuj臋 - odpar艂a 艢nieg sztywno.

- Pani - rozbrzmia艂 mi臋kki, wysoki g艂os. Wartog艂贸w przysun膮艂 si臋 do wanny i kl臋cza艂, tr膮caj膮c Grog r臋k膮 niczym szczeniak 艂apk膮. - Tylko nie na morze. Nie na statek. B艂agam. M贸j 偶o艂膮dek...

- Nie na morze - popar艂 go Chudo艂yda. - Mamy do艣膰. On tam jest przyczajony. Zaczekamy na ciebie tutaj, kochamy ci臋, ale nie chcemy znowu spotka膰 tego potwora.

Grog przewr贸ci艂a oczami.

- Kto zatem poniesie moj膮 wann臋? Ten cie艅 dziewczyny nie d藕wignie kubka rumu!

Eyvind kaszln膮艂, splun膮艂 i pe艂nym uczucia ruchem przetar艂 szynkwas szmat膮.

- Ja z wami pop艂yn臋 i ponios臋 twoj膮 puszk臋 zupy, stary jesiotrze.

- Ha, mi艂o z twojej strony, skarbie!

- Ale zrobi臋 to dla Sigridy, nie dla ciebie - burkn膮艂 i wbi艂 nakryte ci臋偶kimi powiekami oczy w starsz膮 kobiet臋.

- Pi臋knie. - sapn臋艂a Grog. - Wszyscy s膮 tacy lojalni, 偶e a偶 cuchnie. Fanatycy przyprawiaj膮 mnie o zgag臋. Statek Maggie cumuje w porcie. Pami臋taj, 偶eby mocno chwyci膰, bo nie chc臋 zosta膰 wylana na ulic臋 niczym kube艂 zgni艂ych ryb.

I tak oto Sigrida, 艢nieg i Eyvind narzucili we艂niane okrycia i przygotowali si臋 do wyj艣cia w morze. Chudo艂yda i Wartog艂贸w dostali izb臋 na ty艂ach tawerny, gdzie mogli spa膰, a inni klienci zostali delikatnie wyproszeni za drzwi.

- Przynie艣 beczk臋 rumu! - wrzasn臋艂a zielonow艂osa magyra. - B臋dzie nam potrzebna, wspomnisz moje s艂owa!

W ogrodzie

- Je艣li jeste艣 sprytna, natychmiast we藕miesz nogi zapas. - G艂os kowala zabrzmia艂 jak syk gor膮cego 偶elaza tn膮cego jedwab nocy.

Dziewczynka poderwa艂a si臋, przywyk艂a do szybkich ucieczek. Ledwo spojrza艂a na ch艂opca, omijaj膮c ko艅skie nogi i wiaderka, zwinnie wymykaj膮c si臋 za drzwi stajni, gdy pierwsze krople 艣wiat艂a s膮czy艂y si臋 od wschodu.

Ale Dinarzad, cho膰 znalaz艂a brata 艣pi膮cego bezpiecznie tam, gdzie go zostawi艂a, trzyma艂a go przy sobie przez ca艂y dzie艅, a by艂y to tortury gorsze ni偶 wszystko inne, co dotychczas obmy艣li艂a. Ch艂opiec musia艂 robi膰 to samo co ona. Palce mu poczerwienia艂y i spuch艂y od szpilek, potem poczernia艂y od inkaustu, potem zrobi艂y si臋 niebieskie od kosztownych barwnik贸w. Nie umia艂 niczego zrobi膰 nale偶ycie i pali艂 si臋 ze wstydu, karcony przez wiele kobiet. Wieczorem, bez wzgl臋du na to, jak bardzo pragn膮艂 wykra艣膰 si臋 do ogrodu, by艂 zm臋czony niczym jele艅, kt贸ry o krok wyprzedza艂 goni膮ce go ogary. Dinarzad upar艂a si臋, 偶eby spa艂 przy niej, i cho膰 raz si臋 jej nie sprzeciwi艂, tylko pad艂 na 艂贸偶ko, obola艂y i zawstydzony.

***

Po p贸艂nocy zbudzi艂 si臋 i zobaczy艂 dwoje ciemnych oczu patrz膮cych spod kamiennego 艂uku obwieszonego delikatn膮 fio艂kow膮 gaz膮, cienk膮 jak sekrety. Dinarzad le偶a艂a spokojnie na swoim 艂贸偶ku, okryta bia艂ymi futrami, i ch艂opiec pomy艣la艂, nie po raz pierwszy, 偶e kiedy si臋 nie odzywa, jest pi臋kna. Czarne w艂osy p艂yn臋艂y po poduszce jak rzeka cieni, a jasna sk贸ra l艣ni艂a w ksi臋偶ycowej po艣wiacie. Jej smuk艂e, eleganckie d艂onie zaciska艂y si臋 na br膮zowych kluczach do drzwi sypialni, powolny oddech brzmia艂 s艂odko niczym tony fletu.

Ch艂opiec le偶a艂 na mniejszym, skromniejszym 艂贸偶ku, ciemne w艂osy mia艂 zmierzwione, jakby wiele razy ze z艂o艣ci膮 przegarnia艂 je palcami. Szeroko otwiera艂 oczy, patrz膮c w niskie okno na dziewczyn臋 upozowan膮 niczym 艂ania gotowa do skoku. Bezg艂o艣nie, jak paj膮k na 艣cianie, podpe艂z艂 do parapetu i odsun膮艂 lawendowe woale. Oddech Dinarzad wci膮偶 by艂 spokojny i rytmiczny jak taniec.

- Przysz艂a艣! - szepn膮艂. - Jak to robisz, 偶e zawsze mnie znajdujesz?

Dziewczynka si臋 u艣miechn臋艂a.

- Magia. Ostatecznie jestem demonem.

- Zawsze przychodzisz do okna, znajdujesz mnie i porywasz - nie tak powinna robi膰 dziewczyna. We wszystkich opowie艣ciach tak post臋puj膮 ksi膮偶臋ta.

- To jest zupe艂nie inna opowie艣膰.

Ch艂opiec stara艂 si臋 nie zdradza膰 rado艣ci; przypomina艂 kr贸lika, kt贸ry wie, 偶e zostanie z艂apany, ale nie mo偶e si臋 powstrzyma膰 od zjadania marchewki. Gor膮czkowo pragn膮艂, 偶eby j膮 znale藕膰 i porwa膰 jak prawdziwy ksi膮偶臋. Ale ona by艂a jak powietrze przep艂ywaj膮ce przez jedwab, nie m贸g艂 nawet jej dotkn膮膰. Stali przez chwil臋, oddzieleni niskim kamiennym parapetem.

- B臋d臋 bardzo cicha - szepn臋艂a - 偶eby nie zbudzi膰 twej siostry.

Usadowi艂a si臋 pod oknem w wysokiej, zroszonej trawie i zamkn臋艂a oczy.

- Kiedy statek panny-bestii przez trzy dni ci膮艂 fale dziobem jak pier艣 lwicy trawy stepu, Grog zajmowa艂a si臋 sterem, gdy偶 nikt nie chcia艂 przesun膮膰 jej wanny, a Eyvind siedzia艂 pod pok艂adem z Sigrid膮, szykuj膮c skromny posi艂ek z foczego sad艂a i twardego chleba. Nie widzieli, jak 艢nieg wsun臋艂a si臋 za nimi, ch臋tna s艂ucha膰 ich rozmowy jak dziecko, kt贸re szpieguje rodzic贸w...

Opowie艣膰 o bladej dziewczynie,
ci膮g dalszy

- Mamy teraz ca艂y buszel czasu Sigrido - powiedzia艂 Eyvind, sadowi膮c si臋 na krze艣le z westchnieniem. Odci膮艂 dla siebie pi臋tki chleba i posmarowa艂 je solonym smalcem. - Od prawie dziesi臋ciu lat robisz do mnie s艂odkie oczy, pijesz moje piwo w Ramieniu i Pstr膮gu, od prawie dziesi臋ciu lat masz tak膮 min臋, jakby艣 chcia艂a co艣 mi powiedzie膰, i przez dziesi臋膰 lat nic nie powiedzia艂a艣. - Pochyli艂 si臋, piaskowe w艂osy spad艂y mu na czo艂o jak k臋pki futra. - My艣l臋, 偶e dawno temu powinna艣 mi wyzna膰, co trzymasz w zamkni臋ciu za tymi z臋bami.

Sigrida westchn臋艂a i wbi艂a wzrok w st贸艂, nie mog膮c spojrze膰 w oko ober偶y艣cie.

- Eyvindzie - zacz臋艂a, jej g艂os trzeszcza艂 jak zamarzni臋ta miot艂a. - Nie jestem pewna, czy powinnam. By艂 taki czas, jak my艣l臋, zaraz po przybyciu do Muireannu, kiedy mog艂abym ci powiedzie膰 i to by艂oby w艂a艣ciwe. Ale teraz... min臋艂o tyle czasu, wydarzy艂o si臋 tyle rzeczy, wi臋c chyba b臋dzie najlepiej, gdy ta sprawa pozostanie martwa, zamkni臋ta w skrzyni na cztery spusty.

- O czym ty m贸wisz, kobieto? Dla ciebie zostawi艂em tawern臋, mo偶esz przesta膰 zachowywa膰 si臋 jak p艂ochy podlotek - dobrze wiem, 偶e nie jeste艣 tylko tkaczk膮 sieci. Rozmawiasz z t膮 albinosk膮, jakby by艂a twoim spowiednikiem, a nie chcesz mi powiedzie膰, dlaczego patrzysz na mnie, jakbym mia艂 pomacha膰 ogonem i zawy膰 do ksi臋偶yca!

Twarz Sigridy obwis艂a, gdy podnios艂a na niego wyp艂owia艂e oczy pe艂ne lito艣ci. Wygl膮da艂a jak matka witaj膮ca w domu dziecko, kt贸re zesz艂o na z艂膮 drog臋 i sta艂o si臋 dla niej kim艣 obcym.

- Zrozum, prosz臋, zrozum, 偶e nigdy nie chcia艂am ci臋 skrzywdzi膰...

Druga opowie艣膰 tkaczki sieci

Kiedy sta艂am si臋 kobiet膮, ko艅czyny by艂y dla mnie dziwne jak pierwszy smak wina. Przez wszystkie swoje dni do tego jednego by艂am nied藕wiedzic膮.

Kocha艂am moj膮 matk臋 i Gwiazdy, i kocha艂am m艂odego nied藕wiedzia z ciemnymi oczyma, nawet gdy mnie zostawi艂. Nigdy nie by艂am dziwna, nigdy nie r贸偶ni艂am si臋 od moich si贸str.

Nied藕wied藕, kt贸rego kocha艂am, odszed艂, i 艣nieg pada艂, 艣nieg zamarza艂, lodowce p臋k艂y i zmienia艂y si臋 bez niego. Nie wiedzieli艣my, dok膮d poszed艂, i po pe艂nej zmianie p贸r roku, gdy jego 艣lady nie przeci臋艂y naszego lodu, nied藕wiedzie zacz臋艂y 艂膮czy膰 si臋 w pary i przysz艂y na 艣wiat m艂ode. 呕ycie toczy艂o si臋 dalej.

Ale pewnego wieczora, gdy niebieskie 艣wiat艂a niebios s膮czy艂y si臋 przez s艂upy 艣wi膮tyni, rzucaj膮c cienie kobaltu i akwamaryny na moje g臋ste futro, dozna艂am widzenia, migocz膮cego na lodowym o艂tarzu z ci臋偶arem i g艂臋bi膮 jeziora. Laakea, Gwiazda Harpun, stan膮艂 przede mn膮 z diamentow膮 w艂贸czni膮 na ramieniu, ze sk贸r膮 bielsz膮 ni偶 samo 艣wiat艂o. Jego w艂osy sp艂ywa艂y na o艂tarz niczym zamarzni臋ta kaskada, a ja zadr偶a艂am w jego obecno艣ci, przera偶ona i pe艂na uniesienia. By艂am skromn膮 nied藕wiedzic膮, kt贸ra niedawno wesz艂a w okres dojrza艂o艣ci, a wpatrywa艂y si臋 we mnie z艂ote oczy Daleko Lataj膮cego 艁owcy. Nie mog艂am ud藕wign膮膰 tego zaszczytu.

Powiedzia艂 mi, Eyvindzie. Powiedzia艂, 偶e zosta艂e艣 przemieniony w cz艂owieka, 偶e szuka艂e艣 zemsty za 艣mier膰 Gwiazdy W膮偶 i zosta艂e艣 przemieniony, 偶eby jej nie dope艂ni膰. Zemsta nie nale偶a艂a do ciebie, powiedzia艂. Powiedzia艂 r贸wnie偶, 偶e ju偶 nigdy nie odzyskasz nied藕wiedziej postaci, a przynajmniej niepr臋dko i za tak膮 cen臋, 偶e to b臋dzie warte mniej ni偶 gar艣膰 popio艂u. Powiedzia艂 mi, g艂osem jak 艣nieg, 偶e nigdy ci臋 nie zobacz臋, 偶e nigdy nie powr贸cisz.

I zap艂aka艂am, ukochany. P艂aka艂am u jego st贸p jak dziecko, i nie mog艂am unie艣膰 oczu, by spojrze膰 na jego pi臋kno.

Laakea po艂o偶y艂 r臋ce na moich ramionach - popad艂am w ekstaz臋! - i podni贸s艂 mnie na nogi. Powiedzia艂, 偶e je艣li chc臋, sama mog臋 sta膰 si臋 kobiet膮, 偶eby ci臋 odszuka膰, znale藕膰 ciebie, znale藕膰 nieco szcz臋艣cia. Oczywi艣cie, 偶e tego chcia艂am! Wyrysowa艂 mi map臋 na lodzie, map臋 przez kry do wielkiego lasu na najdalszej p贸艂nocy 艣wiata, gdzie, powiedzia艂, w臋druje stworzenie, kt贸re zna si臋 co nieco na handlu sk贸rami.

I nie doda艂 nic wi臋cej. Ani jak ci臋 znale藕膰, ani jak sta膰 spokojnie, gdy co艣 rozpruje moje futro i zasznuruje ludzk膮 sk贸r臋.

A jednak wci膮偶 ci臋 kocha艂am i wierzy艂am, 偶e chcesz, abym przysz艂a.

Nie mog艂am znie艣膰 my艣li, 偶e jeste艣 nieszcz臋艣liwy, odci臋ty od swojego plemienia. Dlatego ruszy艂am do dalekich p贸艂nocnych dzikich krain, przep艂yn臋艂am morza tak niebieskie, 偶e mrozi艂y mi ko艣ci, i w臋drowa艂am w艣r贸d zamarzni臋tych, spowitych szronem drzew. I przyby艂am do lasu wi臋kszego, ni偶 zna艂am nawet z opowie艣ci, ciemniejszego w swej blado艣ci ni偶 jaskinie, i g艂臋bszego, bia艂ego od 艣niegu i strasznego w zimnie.

W臋drowa艂am, b艂膮dzi艂am. Mo偶e min臋艂a godzina, mo偶e rok. Mo偶e dziesi臋膰 lat. W bieli czas jest niczym, a ja zna艂am tylko zim臋, jej zapach. Sz艂am za zapachem lodu przez sosny, przez ostrokrzewy, szerokimi 艂apami przeoruj膮c zaspy. Sz艂am za nim, a偶 natkn臋艂am si臋 na zgarbion膮 posta膰 w zamro偶onym p艂aszczu s臋pa, z pi贸rami przemienionymi w kryszta艂 i szron. Podesz艂am do srebrzystej garbatej postaci.

- Szukasz Ghassana - powiedzia艂 garbus. - Ale ja nim nie jestem. Jestem Umayma, c贸rka Ghassana.

艢ci膮gn臋艂am brwi, na ile to mo偶liwe u nied藕wiedzia.

- Nie wygl膮dasz na dziewczyn臋. - I rzeczywi艣cie, przypomina艂a dzikiego jak wilk ch艂opca z kruczymi szponami. Tupa艂a nimi w 艣niegu i zgrzyta艂a per艂owymi z臋bami.

- Cud sk贸r jest taki, 偶e nie trzeba nosi膰 w艂asnej twarzy. Musisz by膰 zm臋czona swoj膮, w przeciwnym wypadku nie przysz艂aby艣 szuka膰 Ghassana.

- Nie zm臋czona, nie, ale potrzebuj臋 innej.

- Jakiego rodzaju?

- Ludzkiej dziewczyny.

Umayma 艣ci膮gn臋艂a usta.

- Towar trudny do zdobycia. Dziewcz臋ta bardzo dobrze strzeg膮 swoich sk贸r. Ale mam jedn膮. - Z opas艂ej sk贸rzanej torby wyci膮gn臋艂a tobo艂ek koloru dobrego miodu i podnios艂a go uprzejmie.

- Sk膮d j膮 masz? - zapyta艂am z l臋kiem. - Nie chc臋 w艂o偶y膰 cia艂a zamordowanej dziewczyny i nosi膰 go jak sukni臋.

Umayma u艣miechn臋艂a si臋 i nastroszy艂a pi贸ra s臋pa.

- Sk贸ra to sk贸ra, lecz je艣li chcesz wiedzie膰...

Opowie艣膰 handlarki sk贸r

Pierwsz膮 rzecz膮, jak膮 pami臋tam, jest jajo. Moje pi贸ra by艂y bardzo czarne.

Ghassan mi powiedzia艂, zwierzy艂 si臋 tylko mnie jednej ze wszystkich swoich dzieci, jeszcze gdy by艂am taka m艂oda, 偶e 偶贸艂tko wci膮偶 przywiera艂o do mojego dzioba - powiedzia艂 mi, 偶e urodzi艂 si臋 ptakiem. Zgarbiona stara wrona, kt贸ra chcia艂a mie膰 lepiej, powiedzia艂. Pierwsza zmiana sk贸ry stanowi艂a du偶膮 niespodziank臋 - owin膮艂 si臋 w sk贸r臋 zrzucon膮 przez w臋偶a i sk贸ra przylgn臋艂a jak p艂aszcz, kt贸ry nagle zrobi艂 si臋 za ma艂y, 偶eby go zdj膮膰. Jego pi贸ra zosta艂y w strz膮艣ni臋tym stosie sadzy w 艣rodku lasu, a on nigdy nie obejrza艂 si臋 za siebie.

Po jakim艣 czasie zacz膮艂 szuka膰 sk贸r i nied艂ugo p贸藕niej wyrobi艂 sobie reputacj臋 - do 艣mierci, przez dziesi臋ciolecia, musia艂by kra艣膰. By艂 bogaty w sk贸ry, kt贸re s膮 tutaj jedynym bogactwem. Ludzie przychodzili, 偶eby si臋 wymienia膰, i zawsze prowadzi艂 o偶ywione interesy. Je艣li sk贸ra sprawia艂a k艂opoty, zawsze wiedzia艂, jak si臋 jej pozby膰; je艣li by艂a rzadko艣ci膮, zawsze m贸g艂 si臋 o ni膮 wystara膰. Niekt贸rzy uwa偶ali go za niegodziwca, ale prawd臋 m贸wi膮c, by艂 niegodziwy ani mniej, ani wi臋cej ni偶 ka偶da inna wrona: rozkochany w nowych b艂yskotkach i zbyt sprytny, 偶eby zdobywa膰 je zwyczajnym sposobem.

Nauczy艂 mnie handlu. Wi臋kszo艣膰 jego dzieci by艂a zwyk艂ymi wronami, pustymi jak dmuchawce. Jestem podobna do niego, powiedzia艂. Mojemu sercu brakowa艂o sk贸ry i dlatego mog艂am mie膰 ka偶d膮 sk贸r臋, jak膮 chcia艂am. Ale nie chcia艂am ich kra艣膰, jak on, cho膰 uwa偶a艂 z艂odziejstwo za umiej臋tno艣膰 najwy偶szej wagi, tak wa偶n膮 jak czytanie dla ksi臋dza. 艁aja艂 mnie, m贸wi艂, 偶e mam s艂ab膮 wol臋, grozi艂, 偶e wyuczy inne wronie dzieci, je艣li natychmiast nie podkradn臋 si臋 do oposa i nie obedr臋 go ze sk贸ry od g艂owy do ogona. Ale nie chcia艂am. Sk贸ra jest 艣wi臋ta, bli偶sza ni偶 matka i dziecko, i cho膰 pragn臋艂am zmiany, cho膰 chcia艂am si臋 zmieni膰 i by膰 taka jak Ghassan, chcia艂am r贸wnie偶, 偶eby ten, w kt贸rego ciele si臋 zagnie偶d偶臋, pragn膮艂 zmiany podobnie jak ja. Szuka艂am d艂ugi czas, wypytuj膮c to pazia, to wie艣niaka, czy nie chce wygl膮da膰 jak wrona, a m贸j ojciec 艣mia艂 si臋 za ka偶dym razem, gdy uciekali ze strachu albo rzucali we mnie kamieniami, albo grzecznie odmawiali jedzenia g膮sienic i li艣ci.

Ale pewnego dnia, jak to bywa, spotka艂am w lesie dziewczyn臋 dok艂adnie tak膮, jak膮 spotykaj膮 w lesie czarne pazurzaste stworzenia - m艂od膮 i rumian膮, jasnook膮 i zbyt ciekaw膮, by pod膮偶a膰 zwyczajn膮 艣cie偶k膮.

- Witaj - zakraka艂am, podskakuj膮c na jej 艣cie偶ce.

- Witaj, stara wrono - odpar艂a uprzejmie.

- Wcale nie jestem stara. Jestem ca艂kiem m艂oda, a moje pi贸ra maj膮 艣liczny po艂ysk.

- Na pewno.

- Chcia艂aby艣 je nosi膰? - zapyta艂am, zaprawiaj膮c g艂os g艂adk膮 s艂odycz膮 i 艂agodno艣ci膮, z jak膮 sadzawka bije o zielone brzegi.

Dziewczyna namy艣la艂a si臋 przez chwil臋, skr臋caj膮c w palcach br膮zowe k臋dziory.

- Chyba chcia艂abym, i to bardzo - rzek艂a cicho. - My艣l臋, 偶e fruwanie by艂oby przyjemne, a 偶ycie dojarki jest okropnie nudne. Ka偶da zawsze ma nadziej臋, 偶e taka okazja nadarzy si臋 w lesie, ale cz臋艣ciej ko艅cz膮 jako stare babki z obwis艂ymi cyckami i obwis艂ym podgardlem, z palcami zdr臋twia艂ymi od 艣ciskania niezliczonych wymion.

Przyskoczy艂am bli偶ej.

- Czy pozwolisz mi w zamian nosi膰 swoj膮 sk贸r臋?

Popatrzy艂a po sobie.

- Ale偶 tak, je艣li nie uznasz jej za brzydk膮, sk艂onn膮 do obwisania i licznych podbr贸dk贸w. Pod tym wzgl臋dem to paskudne cia艂o. Nie polecam dojenia kr贸w. Strasznie bol膮 palce.

- B臋d臋 o tym pami臋ta膰. - Za艣mia艂am si臋, potem przyst膮pi艂y艣my do zwyczajnej ceremonii szycia i rozpruwania, w czym ona nie mia艂a 偶adnego - do艣wiadczenia, a ja niewiele wi臋ksze, wi臋c spapra艂y艣my ca艂膮 procedur臋, lecz przecie偶 pierwszy raz zawsze jest trudny, czy偶 nie?

By艂a 艣liczna, od 艣rodka pachnia艂a mlekiem i sianem. Zakraka艂a rado艣nie i odlecia艂a w sosny.

A ja zacz臋艂am handlowa膰, za ka偶dym razem czekaj膮c na zgod臋 nie dlatego, 偶e uwa偶am kradzie偶 za z艂o - przecie偶 wci膮偶 jestem wron膮 - ale poniewa偶 nie mam w pogardzie zwyczajnych sposob贸w. I tak oto obra艂am zaw贸d ojca, gdy偶 ludzie chc膮 si臋 wymienia膰, sprzedawa膰 i kupowa膰, a gdy z czasem zgromadzi艂am zapasy, klienci zacz臋li mnie szuka膰. Mam swoje preferencje, jak Ghassan - oboje wolimy kilka sk贸r za jedn膮, i lubimy zachowa膰 troch臋 naszej wroniej postaci. Zacz臋艂o mnie bawi膰 noszenie ch艂opi臋cej sk贸ry, jak Ghassan cz臋sto nosi艂 kobiece. R贸偶norodno艣膰 jest wa偶na, wiesz, i zawsze si臋 op艂aca pokazywa膰 sk贸ry dla wi臋kszego efektu.

Z tego, co mi wiadomo, Ghassan wci膮偶 偶yje na swojej wyspie, na wyspie, gdzie si臋 urodzi艂am, na wyspie, gdzie udaje syren臋, ale od wielu lat 艣wiat go nie widzia艂. Jestem jedyn膮 handlark膮 sk贸r, o kt贸rej dzi艣 si臋 m贸wi, lecz wci膮偶 zw膮 mnie Ghassanem, no bo kto mo偶e powiedzie膰, kto jest kto, kiedy nasze twarze zmieniaj膮 si臋 z zim膮 i z wiosn膮?

Druga opowie艣膰 tkaczki sieci,
ci膮g dalszy

- To jest sk贸ra tej pierwszej dziewczyny. Nosi艂am j膮 z sob膮 jako swego rodzaju pami膮tk臋, ale oddam j膮 tobie, bo jeste艣 w potrzebie, mnie za艣 bardzo si臋 przyda sk贸ra nied藕wiedzicy.

Przegrzeba艂am 艂ap膮 艣nieg.

- Umaymo, boj臋 si臋.

- Nie ma czego - zapewni艂a ciep艂o, k艂ad膮c chud膮 jak szkielet r臋k臋 na moim ramieniu. - Za pierwszym razem zawsze troch臋 boli, ale potem jest 艂atwiej.

- To b臋dzie m贸j jedyny raz - odpar艂am sztywno.

Umayma podrapa艂a p艂aszcz z pi贸r.

- Szkoda - westchn臋艂a.

A potem wzi臋艂a mnie w ch艂opi臋ce ramiona. Brak mi s艂贸w, 偶eby opowiedzie膰, jak si臋 to odby艂o. Czu艂am si臋 rozrywana, jak orzech w 艂upinie otwieranej paznokciem, czu艂am wyp艂ywaj膮c膮 krew-cukier. Czu艂am gwiazd臋 otwart膮 w mojej piersi, p艂on膮c膮 i parz膮c膮, rozdzieraj膮c膮 futro i cia艂o jak gdyby wzd艂u偶 szwu, kt贸ry p臋ka艂 z trzaskiem. Krzykn臋艂am, moje silne nogi ugi臋艂y si臋 pode mn膮, pazury 艣lizga艂y si臋 po lodzie. S艂ysza艂am darcie w艂asnej sk贸ry, potem rozleg艂o si臋 wilgotne mla艣ni臋cie, a po nim nast膮pi艂 b贸l, kt贸ry za膰mi艂 mi oczy i umys艂.

Potem handlarka sk贸r wyci膮gn臋艂a do mnie r臋k臋, a ja ze zdumieniem wyci膮gn臋艂am swoj膮 - nie by艂a to 艂apa, lecz smuk艂a dziewcz臋ca d艂o艅 z pi臋cioma palcami i t臋pymi, niepraktycznymi paznokciami w miejscu moich dumnych pazur贸w. Sta艂am naga przed dziewczyn膮-s臋pem w jej ch艂opi臋cej sk贸rze, nagle dr偶膮ca bez futra. Zimno przypomina艂o d艂awienie - 艣ciska艂o mnie za gard艂o i dar艂o pier艣 pazurami. Nie wyobra偶a艂am sobie czego艣 takiego jak ten zi膮b, zawsze mia艂am grube futro do ochrony przed mrozem.

*

I tak posz艂am do domu. Matka wrzasn臋艂a i nie chcia艂a ze mn膮 rozmawia膰; jej rozpacz zala艂a dom jak czarny mi贸d. Siostry nie chcia艂y mnie zna膰 i odesz艂y do 艣wi膮tyni, 偶eby modli膰 si臋 za moj膮 dusz臋, ani przez chwil臋 nie wierz膮c, 偶e Laakea kaza艂 mi to zrobi膰. Gunde zwo艂a艂 Versammlung, lecz nawet oni nie mogli zadecydowa膰, co ze mn膮 zrobi膰. Uznali, 偶e mog臋 zosta膰 - cho膰 je艣li to mo偶liwe, lepiej, 偶ebym odesz艂a.

Kiedy przyby艂y wilki, by艂am gotowa do drogi. Nie mia艂am czego szuka膰 na P贸艂nocy. Uzna艂am, 偶e je艣li p贸jd臋 z nimi na po艂udnie, z pewno艣ci膮 us艂ysz臋 o tobie albo o Gwie藕dzie W臋偶u. Czy w mie艣cie takim jak Al-a-Nur jaki艣 sekret mo偶e nie zosta膰 odkryty? B臋d臋 mog艂a nas oboje na powr贸t uczyni膰 nied藕wiedziami; b臋d臋 mog艂a ci臋 znale藕膰, gdziekolwiek si臋 zagubi艂e艣. Czy komu艣 stanie si臋 krzywda, je艣li w czasie poszukiwa艅 zaznam troch臋 rozrywek i zakosztuj臋 przygody? Wyruszy艂am z sercem jasnym jak p艂omie艅 w palenisku. A kiedy wesz艂am do Wie偶y 艢wi臋tej Sigridy, powiedzia艂am sobie, bardzo rozs膮dnie, 偶e to miejsce jest r贸wnie dobre jak ka偶de inne, 偶eby znale藕膰 w nim wiedz臋, opowie艣ci i magi臋. Ale prawd臋 m贸wi膮c, by艂am rozkochana w 艢wi臋tej i w 艢ni膮cym Mie艣cie, i we wszystkim, co zasz艂o na 艣wiecie, odk膮d mnie porzuci艂e艣. Ju偶 stawa艂e艣 si臋 dalekim wspomnieniem, dzieci臋c膮 mi艂o艣ci膮. 艢wiat p臋k艂 z trzaskiem i pokaza艂 mi cuda - wiedzia艂am, 偶e nie mog臋 na powr贸t go zamkn膮膰.

Zacz臋艂am ci臋 zapomina膰, bo my艣la艂am, 偶e najlepiej zapomnie膰. Czeka艂o mnie kolejne przeznaczenie, inne ni偶 tylko rola 偶ony nied藕wiedzia 艂owi膮cej ryby w przer臋bli.

Opowie艣膰 o bladej dziewczynie,
ci膮g dalszy

Eyvind wpatrywa艂 si臋 w ni膮 pora偶ony. Ze 艂zami w oczach mi膮艂 poplamion膮 koszul臋 w ogromnych r臋kach.

- Tyle si臋 wydarzy艂o, ukochany. Nosi艂am t臋 sk贸r臋, a偶 tak do mnie przywyk艂a, 偶e nie s膮dz臋, bym mog艂a j膮 zdj膮膰, nawet gdybym chcia艂a. Przez d艂ugie lata szuka艂am 艢wi臋tej, a gdy przyby艂am do Muireannu, bez grosza przy duszy, w rozpaczy, znalaz艂am ciebie. Pozna艂am ci臋 od razu, oczywi艣cie, 偶e ci臋 pozna艂am.

- W takim razie jak mog艂a艣 zatai膰 to przede mn膮? - wybuchn膮艂, 艂zy trysn臋艂y na nowo i stacza艂y si臋 po jego wielkiej twarzy. - Od lat czeka艂em na zmian臋, 偶eby zn贸w zosta膰 nied藕wiedziem i wr贸ci膰 do lodu, wr贸ci膰 do ciebie. Tak d艂ugo by艂a艣 tutaj i nic nie powiedzia艂a艣? Jeste艣 zimna, zimna i okrutna, Ulla.

Sigrida przeci膮gn臋艂a r臋k膮 po oczach.

- Nie nazywaj mnie tak. To nie moje imi臋, ju偶 nie. Nie jestem Ull膮, jestem 艢wi臋t膮 Sigrid膮 Dr贸g. To jest moje imi臋, to jest moja twarz. Wyruszy艂am, 偶eby ci臋 odnale藕膰, ale tak naprawd臋 zosta艂am cz艂owiekiem dla czego艣 innego. Dla tego statku 偶egluj膮cego ku bestii, kt贸ra po艂kn臋艂a moj膮 bogini臋. To by艂o celem mojej wyprawy, nie ty. Kiedy ci臋 zobaczy艂am, przypomina艂am sobie o wszystkim, czego nie uda艂o mi si臋 zrobi膰. Gdybym wtedy przysz艂a do ciebie i wraz z tob膮 prowadzi艂a tawern臋 przez wszystkie te lata, mo偶e by艂by艣 szcz臋艣liwy, ale w ten spos贸b zada艂abym k艂am mojemu szkoleniu, ca艂emu mojemu 偶yciu od czasu, gdy zamieni艂am si臋 na cia艂a z handlark膮 sk贸r. Taki by艂by koniec mojej historii i wysz艂oby na to, 偶e zrobi艂am to wszystko jedynie dla m臋偶a. Nie takiego ko艅ca chcia艂am. Nie jeste艣 moim celem, Eyvindzie. Jestem strza艂膮 wypuszczon膮 w kierunku Sigridy i musz臋 znale藕膰 swoj膮 tarcz臋. Wilk sprowadzi艂 mnie na manowce, nie rozumiesz? Wilk sprowadzi艂 mnie ze 艣cie偶ki, kt贸ra wi艂a si臋 do ciebie, i zawi贸d艂 do miejsca, o kt贸rego wysadzanych klejnotami tajemnicach nie mog艂abym nawet zacz膮膰 ci m贸wi膰. Ju偶 nie jestem Ull膮 - jak mog艂abym zamieszka膰 z Eyvindem? Nie jestem te偶 twoim celem.

Ober偶ysta si臋 skuli艂, jakby ca艂a krew z niego wyciek艂a. Wspar艂 g艂ow臋 na r臋kach, z palcami w rzedniej膮cych w艂osach.

- Moje 偶ycie tak si臋 pokrzywi艂o, 偶e teraz nic ju偶 nie jest proste. Kr贸l Bagna powiedzia艂, 偶e odzyskam nied藕wiedzi膮 posta膰, gdy dziewica zostanie po偶arta, morze obr贸ci si臋 w z艂oto, a 艣wi臋ci polec膮 na zach贸d na skrzyd艂ach ptak贸w wyl臋g艂ych z jaj, kt贸rych 偶adna kura nie znios艂a. Uwierzy艂em jak stary bocian, my艣la艂em, 偶e b臋d臋 czeka膰 par臋 lat, nic wi臋cej. Czas mija艂 tak szybko, pewnego dnia zrobi艂em si臋 stary i t艂usty, a morze wci膮偶 by艂o szare. Kiedy艣, wieki temu, opowiedzia艂em swoje dzieje pewnemu ch艂opcu, zdaje si臋. My艣la艂em, 偶e to pomo偶e, przyspieszy wydarzenia. Ale ani razu, gdy teraz o tym my艣l臋, nie przysz艂o mi do g艂owy, 偶e moja luba mo偶e by膰 tu偶 przy mnie, s膮cz膮c piwo w ciemnym k膮cie. Powinna艣 mi powiedzie膰, Sigrido. - Wci膮gn膮艂 g艂臋boki, urywany oddech. - Je艣li nie jeste艣 moim celem, co nim jest?

- Przykro mi, Eyvindzie. Naprawd臋. Nie chcia艂am, 偶eby tak si臋 sta艂o. Chcia艂am powita膰 swoj膮 kapitan m艂oda i pi臋kna, chcia艂am by膰 jej zbawczyni膮. Teraz mog臋 tylko ku艣tyka膰 w jej stron臋 na ciekn膮cym statku i mie膰 nadziej臋, 偶e zosta艂o mi do艣膰 si艂y, 偶eby si臋 rzuci膰 na 艣cie偶k臋 morskiego stworzenia.

W k膮cie 艂adowni 艢nieg p艂aka艂a bezg艂o艣nie, jej 艂zy wil偶y艂y drewno 艂agodnie ko艂ysz膮cego si臋 statku.

*

Przez d艂ugie dni i noce pomi臋dzy Sigrid膮 i Eyvindem zalega艂o milczenie g臋ste i ciemne jak cia艂o w臋gorza. 艢nieg nie cierpia艂a brzmienia tej ciszy, jej echa w swoich uszach. Odetchn臋艂a z ulg膮 jak w贸艂, kt贸remu zdejm膮 jarzmo, gdy Grog odwr贸ci艂a do g贸ry dnem ostatni膮 bary艂k臋, wla艂a rum w niebieskie usta, bekn臋艂a pot臋偶nie i rykn臋艂a:

- Skorupa na bakburcie!

艢nieg nie mog艂a oddycha膰 ze strachu, gdy skorupa ros艂a, czarna, zielona i niebieska, 艣liska jak cia艂o 偶uka, czarna, zielona i niebieska jak sp艂ywaj膮ce z niej morze. Paciorkowate, z艂owrogie 艣lepia wznosi艂y si臋 nad wod膮, mrugaj膮c przejrzystymi powiekami w nik艂ym 艣wietle dnia. Grog robi艂a znudzon膮 min臋, ale blada dziewczyna widzia艂a, 偶e jej ogon trz臋sie si臋 w s艂onej wodzie. Sigrida krzywi艂a si臋 ze strachu i uniesienia, gdy z ca艂ej si艂y 艣ciska艂a r臋k臋 Eyvinda, czy chc膮c go zatrzyma膰 przy sobie, czy zakotwiczy膰 si臋 do statku, tego 艢nieg nie umia艂a powiedzie膰.

- Grog! - zawo艂a艂a Sigrida g艂osem wysokim i silnym. - P艂y艅 prosto! Prosto w paszcz臋!

Magyra wyprostowa艂a si臋 w wannie, m艂贸c膮c wod臋 fioletowym ogonem.

- Odj臋艂o ci rozum, kobieto? Dop艂yn臋艂am tak daleko, ale pal licho no偶e, tw贸j pomys艂 jest g艂upi jak pusty kufel!

- Wszystko w porz膮dku! - Sigrida wybuch艂a 艣miechem, odrzucaj膮c g艂ow臋 do ty艂u. Jej w艂osy powiewa艂y jak u m艂odej dziewczyny. - „R臋ka w r臋k臋, pogwizduj膮c, powr贸c膮 do domu, panna, nied藕wied藕 i dziewcz臋 w szaro艣ci"!

艢nieg poklepa艂a magyr臋 po ramieniu, kt贸re jarzy艂o si臋 ciemnym turkusem ze strachu.

- Ja to zrobi臋, Grog. Naprawd臋 wszystko b臋dzie dobrze. Prawdopodobnie. W ka偶dym razie piosenka tak m贸wi, a zwykle piosenki nie k艂ami膮. - Jej palce jak mi臋kki wosk przylgn臋艂y do ko艂a.

Grog po艂o偶y艂a si臋 w wannie, jej szeroka pier艣 falowa艂a.

- Fanatycy! - mrukn臋艂a, potrz膮saj膮c kud艂at膮 zielon膮 g艂ow膮.

Paszcza echeneisa si臋 rozdziawi艂a, morze wpad艂o do 艣rodka, za las fiszbin贸w w kolorze ko艣ci s艂oniowej. Niewielki statek wzni贸s艂 si臋 na grzywaczu jak zabawka.

*

„Poca艂unek Wied藕my" znikn膮艂 w cieniu niczym zgaszona latarnia.

W ogrodzie

- Nie przestawaj! - wydysza艂 ch艂opiec. Jego oddech by艂 szybki jak galop 藕rebaka. Dziewczynka 艣ci膮gn臋艂a brwi, zmarszczki tworzy艂y konstelacje w atramentowej przestrzeni jej powiek. Jej oczy 艣mign臋艂y po komnacie, zatrzymuj膮c si臋 na 艣pi膮cej Dinarzad, kt贸rej r臋ce niespokojnie g艂adzi艂y br膮zowe klucze.

- Je艣li mnie przy艂api膮...

- Obroni臋 ci臋! Jestem dzielny jak ka偶da Sigrida! My艣lisz, 偶e nie obroni臋?

Dziewczynka przez chwil臋 taktownie milcza艂a.

- My艣l臋, 偶e jeste艣 bardzo dzielny. Ale naprawd臋 nie rozumiesz. Czy偶by艣 zapomnia艂, 偶e kiedy艣 si臋 mnie ba艂e艣?

Ch艂opiec poczu艂, 偶e pal膮 go policzki.

- Tylko troch臋 - wymamrota艂, skubi膮c kamyki na parapecie, pr贸buj膮c wyobrazi膰 sobie, 偶e s膮 pionami Lo Shen. Noc by艂a czarna jak olej do siod艂a i tylko ich oczy b艂yszcza艂y. - 艢pi twardo - kusi艂, le偶膮c na parapecie, tak blisko dziewczynki, 偶e czu艂 jej dziko艣膰, przywieraj膮c膮 do niej wo艅 drzew i kamieni. - Opowiedz mi zako艅czenie.

Opowie艣膰 o bladej dziewczynie,
ci膮g dalszy

Kiedy cie艅 i piana znik艂y z oczu czterech istot na pok艂adzie ma艂ego statku, 艣wiat wok贸艂 nich si臋 zmieni艂.

Trzeba powiedzie膰, 偶e to oni weszli do nowego 艣wiata. Brzuch potwora morskiego by艂 ogromny, tak wielki, 偶e widzieli tylko najbli偶szy brzeg i 偶ebra zakrzywione w g贸rze, wy偶sze ni偶 katedry - drugi bok nikn膮艂 we mgle, a strop pi臋trzy艂 si臋 wysoko nad nimi niczym bezgwiezdne niebo. P艂yn 偶o艂膮dkowy bestii tworzy艂 wewn臋trzne zielono-br膮zowe morze, z kt贸rego bucha艂y truj膮ce opary. Szkuner dryfowa艂 po oleistych wodach, odpychaj膮c dziobem p艂ywaj膮ce szcz膮tki. 艢mierdzia艂o gnij膮cymi rybami i wodorostami, a wok贸艂 unosi艂y si臋 szkielety nienazwanych stworze艅, kt贸re nigdy nie widzia艂y s艂o艅ca na powierzchni oceanu. 艢nieg patrzy艂a za burt臋 na t臋 potworn膮 zup臋.

Sigrida nie opar艂a si臋 o reling, by wlepia膰 oczy w nagromadzone 艣mieci 偶ycia sp臋dzonego na przemierzaniu morza. Trzyma艂a ko艂o i wzrokiem jastrz臋bia patrzy艂a prosto przed siebie, na le偶膮ce przed nimi cmentarzysko okr臋t贸w.

By艂o to ca艂e miasto rozbitych statk贸w, ka偶dy podskakiwa艂 we w艂asnym rytmie na morzu 偶贸艂ci. Niekt贸re, rozpada艂y si臋 ze staro艣ci, trupie r臋ce wci膮偶 trzyma艂y ko艂a sterowe, czaszki turla艂y si臋 po pok艂adzie w hipnotyzuj膮cym ruchu. Inne wcale nie by艂y stare; miejscami wci膮偶 ja艣nia艂a farba, a postacie zwisaj膮ce z bocianich gniazd i bukszpryt贸w by艂y spuchni臋te i gni艂y, oblepione muchami. Szkuner p艂yn膮艂 bezszelestnie przez t臋 nekropoli臋, za艂oga sta艂a z szeroko otwartymi ustami. Eyvind wreszcie zakry艂 oczy, nie mog膮c d艂u偶ej znie艣膰 widoku 艣mierci.

Sigrida wpatrywa艂a si臋 w niezbyt odleg艂y okr臋t. W艣r贸d wszystkich tych statk贸w widm tylko na tym jednym wci膮偶 p艂on臋艂y latarnie i pomara艅czowe 艣wiat艂o wpada艂o na s艂on膮 wod臋, ogie艅 ta艅czy艂 na t艂ustych plamach, 艣wiadectwie ob偶arstwa potwora.

I s艂ycha膰 by艂o g艂osy - radosne i wrzaskliwe, okrzyki i wiwaty. Serce t艂uk艂o si臋 w piersi 艢niegu. Gdy z dr臋cz膮c膮 powolno艣ci膮 podp艂ywali do tajemniczego okr臋tu, o艣mieli艂a si臋 mie膰 nadziej臋, 偶e b臋dzie czerwony, czerwony jak stare marzenia. Ale kiedy wreszcie podeszli na tyle blisko, 偶eby zobaczy膰 ca艂y galeon - bo by艂 to galeon, pi臋kny jak 偶aden statek stworzony r臋k膮 ludzk膮 czy konarem - okaza艂 si臋 nie czerwony, lecz bia艂y.

Statek - belki, 偶agle i liny, nawet galion, kobieta z lisi膮 g艂ow膮, z r臋kami wyci膮gni臋tymi wysoko w powietrze, by trzyma膰 dzi贸b - by艂 obro艣ni臋ty p膮klami, oblepiony nimi jak kwiat brzemienny w nasiona. Kamienne muszle pokrywa艂y 偶ywy maszt, d艂awi艂y ga艂臋zie niczym cuchn膮ce 艣niegi. Tylko tu i 贸wdzie, gdzie nie przywiera艂y, pob艂yskiwa艂y 艂atki czerwonego drewna. Bia艂a pow艂oka by艂a niemal jednolita, jak zbroja na rumaku bojowym, i nawet Grog patrzy艂a z odraz膮 na mas臋 twardych stworze艅. A jednak na pok艂adzie statku porusza艂o si臋 wiele postaci, najwyra藕niej ca艂ych i zdrowych.

A na dziobie ukaza艂a si臋 kobieta w sk贸rzanych spodniach i pow艂贸czystej bia艂ej bluzie, o sk贸rze koloru mirry. Mia艂a jasno br膮zowe oczy i ciemne w艂osy, kt贸re spada艂y do talii i l艣ni艂y jak drogocenne przyprawy, bo w misterne warkocze mia艂a wplecione paciorki z艂ota. Tu偶 za ni膮 sta艂a druga, s艂abo widoczna, kt贸rej sk贸ra zdawa艂a si臋 p艂on膮膰. Ognist膮 r臋k臋 trzyma艂a na g艂owicy olbrzymiego miecza. Ale ciemnow艂osa u艣miecha艂a si臋 promiennie, z twarz膮 otwart膮 i ciep艂膮. Wspar艂a d艂o艅 na dziewcz臋cym biodrze i ze 艣miechem powita艂a przyby艂ych:

- Witajcie w podziemnym 艣wiecie!

Wtedy Sigrida zap艂aka艂a. W ko艅cu spotka艂a si臋 twarz膮 w twarz ze 艢wi臋t膮 Sigrid膮!

- Dziwna reakcja, je艣li wolno mi zauwa偶y膰 - stwierdzi艂a 艢wi臋ta Sigrida i ruchem r臋ki da艂a zna膰, by dwie z jej kobiet po艂o偶y艂y desk臋 pomi臋dzy statkami, 偶eby przybysze mogli wej艣膰 na pok艂ad.

- „Skarb Panie艅stwa" - szepn臋艂a Sigrida z nabo偶e艅stwem, gdy jej stopa stan臋艂a na pok艂adzie s艂ynnego okr臋tu pokrytego kamienn膮 biel膮.

- Czy to nie interesuj膮ce? Musisz by膰 jedn膮 z Sigrid. - 艢wi臋ta spogl膮da艂a z umiarkowan膮 dezaprobat膮, jakby na pijanego ksi臋dza, kt贸rego musi przest膮pi膰, bo le偶y na jej drodze.

Sigrida zrobi艂a wielkie oczy.

- Wiesz o Wie偶y?

- O wie偶y? Nie, nic nie wiem o 偶adnej wie偶y, ale ten drobny kult powsta艂, zanim zosta艂am pasa偶erem w brzuchu tego wa艂臋saj膮cego si臋 wieloryba-偶贸艂wia. Co mog臋 zrobi膰, 偶eby wybi膰 to Sigridom z g艂owy? Ilekro膰 kto艣 robi niezwyczajne rzeczy, kto艣 inny czuje si臋 zobowi膮zany do podj臋cia pr贸by na艣ladownictwa. Tak 艣wiat jest urz膮dzony.

Sigrida mia艂a tak膮 min臋, jakby zosta艂a spoliczkowana.

- Szuka艂am ci臋 przez ca艂e 偶ycie, 艢wi臋tej Gryf贸w, 艢wi臋tej z Wrz膮cego Morza, z Czerwonego Okr臋tu. Nigdy nie pr贸bowa艂am powtarza膰 twoich cud贸w. Dokonywa艂am w艂asnych. Chcia艂am by膰 taka jak ty tylko duchem, by膰 dzielna i szlachetna, i znale藕膰 swoje miejsce w 艣wiecie. Znale藕膰 ciebie.

艢wi臋ta pochyli艂a si臋 w jej stron臋, okr膮g艂a i rumiana jak w dniu, w kt贸rym znikn臋艂a, i przy艂o偶y艂a palec do nosa, rozci膮gaj膮c usta w konspiracyjnym u艣miechu.

- Bogowie zawsze sprawiaj膮 zaw贸d - powiedzia艂a.

Grog ha艂a艣liwie plusn臋艂a ogonem, dopominaj膮c si臋 o uwag臋 jak m艂ode, kt贸re przez liczne rodze艅stwo nie mo偶e si臋 dopcha膰 do cycka matki.

- Naprawd臋 nie obchodzi mnie, kim jeste艣, ty wystrojony wilku morski. Tw贸j okr臋t wygl膮da, jakby wpad艂 dziobem naprz贸d w beczk臋 starego sera. Nie nazwa艂abym tego wzorcowym kapitanowaniem, wiesz, czy jeste艣 艣wi臋ta, czy nie.

艢wi臋ta spojrza艂a lekcewa偶膮co na machaj膮cy ogon magyry.

- Nieszcz臋艣liwe wypadki na morzu s膮 pospolite jak jab艂ka jesieni膮...

Opowie艣膰 o kapitanie i starusze

D艂ugoucha Tomomo by艂a pierwszym kapitanem tego statku - wyrze藕bi艂y艣my ten galion, 偶eby o niej pami臋ta膰 - i za艂o偶臋 si臋, 偶e przynajmniej jedno z was ju偶 to wie. By艂a pi臋kn膮 kobiet膮 i bardzo j膮 kocha艂am. Ale miejsce lisa nie jest na morzu, nie bardziej ni偶 w pa艂acu. Po wielu latach sp臋dzonych razem na falach przekaza艂a mi ster, cho膰 wiele kobiet by艂o starszych ode mnie. Powiedzia艂a, 偶e dama zawsze powinna zostawia膰 swoje dobra doczesne c贸rce, nie ciotce ani nawet siostrze. Gdy zawin臋艂y艣my do portu dotkn臋艂a moich w艂os贸w, leciutko, i posz艂a do lasu z workiem z艂ota pod ka偶d膮 pach膮.

Nigdy wi臋cej jej nie zobaczy艂am, a „Skarb Panie艅stwa" nale偶a艂 do mnie.

I przez jaki艣 czas nasze 偶ycie ja艣nia艂o jak odbicie ksi臋偶yca w czarnej wodzie.

Przypuszczam, 偶e to moja wina. Uwierzy艂am, 偶e jeste艣my zaczarowane, 偶e Tommy przed odej艣ciem obdarzy艂a nas sw膮 lisi膮 magi膮, 偶e jak sprytny lis o czarnym nosie nigdy nie zostaniemy z艂apane. Moja pierwsza oficer, Chalud, zawsze by艂a z nas najlepsza, gdy chodzi艂o o znajdowanie skarb贸w do grabienia, i zwykle stara艂a si臋 dopilnowa膰, 偶eby艣my zdoby艂y je nieuczciwie, by potem m贸c spa膰 spokojnie. To dar d偶in贸w, wyczuwanie z艂ota jak zwierzyny w lesie. Nic dziwnego, 偶e w艂a艣nie banda d偶in贸w pod wodz膮 wielkiego Kaszkasza za艂o偶y艂a miasto Szadukiam w ca艂ej jego zasypanej klejnotami chwale. Przynajmniej oni tak twierdz膮. Ja s艂ysza艂am imi臋 Kaszkasza tylko z ust Chalud, kt贸ra wci膮偶 si臋 na niego zaklina.

Po kolacji z pieczonej wieprzowiny i 艣wie偶ych jab艂ek ze spichrz贸w tego czy innego miejscowego gubernatora, Chalud zabra艂a mnie na pok艂ad. Sta艂y艣my w naszym zwyczajnym miejscu i pali艂y艣my - ja fajk臋 z ko艣ci wieloryba, a ona ma艂膮 srebrn膮, kt贸r膮 przynios艂a z sob膮 z miasta R贸偶anej Kopu艂y. Wieczorem sprawia niez艂e wra偶enie, z w艂osami z dymu i iskier, z ognist膮 sk贸r膮, od kt贸rej bije blask zadowolenia. Jej oczy nadal parz膮 mnie jak gor膮ce szczypce - i tak by艂o tamtej nocy, gdy opowiedzia艂a mi o swym ostatnim planie.

- To b臋dzie 艂atwe, Sigrido. 艁atwiejsze ni偶 kradzie偶 kukurydzy wronie.

Nikt tego nie strze偶e opr贸cz kulawej staruchy - nie zdo艂a nawet ku艣tyka膰 za nami! A jakie historie, s艂ysza艂am o jej skarbie! Magiczna torba, z wierzchu zwyk艂a sk贸ra, ale w 艣rodku zapas z艂ota, kt贸ry nigdy nie wysycha. Na brod臋 Kaszkasza! Musimy t臋 star膮 odszuka膰!

Pykn臋艂am z fajki.

- Chalud, serce mego serca, znam twoj膮 偶膮dz臋 monet, kt贸ra nigdy nas nie zawiod艂a, ale to brzmi jak bajka dla dzieci. Mia艂y艣my dobry rok. Po co szuka膰 magicznych torebek, skoro nasze w艂asne, prawdziwe, s膮 pe艂ne?

- Wierzysz, 偶e kabza, kt贸ra dzi艣 si臋 przesypuje, b臋dzie pe艂na po brzegi na zawsze? Mo偶esz spa膰 s艂odko, wierz膮c, 偶e lato trwa? Ale moje poczucie obowi膮zku nie pozwala mi spocz膮膰 i musz臋 my艣le膰 o naszych kabzach w zimie. A co do magii i dzieci, oto stoimy na statku, kt贸rego maszt rodzi pomara艅cze i granaty dla naszej przyjemno艣ci, a kobieta z ognia rozmawia z matk膮 gryf贸w.

- Jeste艣 m膮drzejsza ode mnie, moja stara d偶inico. Oby Gwiazdy sprawi艂y, 偶eby艣 zawsze tu by艂a, troszcz膮c si臋 o mnie.

- Na staro艣膰 robisz si臋 religijna, kapitanie?

- Raczej nie. Czysty nawyk, moja mi艂a, przyzwyczajenie.

*

Tak oto ruszy艂y艣my na ma艂膮 wysp臋 po艣rodku pos臋pnej, mglistej zatoki, skalist膮 i ja艂ow膮 jak wszystkie takie wyspy, zas艂an膮 艂upkiem i bazaltem, obwieszon膮 festonami ma艂偶 i ciemnoniebieskich muszel, kt贸re przywiera艂y do wyg艂adzonych przez morze kamieni. Po艣rodku wyspy sta艂a chata i tylko to odr贸偶nia艂o t臋 ska艂臋 od setek innych, martwych. Chalud da艂a za map臋 fiolk臋 ognia swego serca i gdy zobaczy艂y艣my t臋 偶a艂osn膮 cha艂upk臋, zawo艂a艂y艣my, 偶e mocno przep艂aci艂a. Uzna艂am, 偶e w zasadzie nie potrzebujemy broni, i zabra艂am na brzeg tylko d偶inic臋. Jak偶e by艂am g艂upia! 呕a艂osn膮 chat臋 kry艂a strzecha z trawy i li艣ci, byle jaka strzecha, spl膮tana i nastroszona niczym ptasie gniazdo. 艢ciany tworzy艂a plecionka obrzucona glin膮, z daleka cuchn膮ca 艂ajnem. Chata sta艂a na rozcapierzonej n贸偶ce, jakby pelikana czy czapli, i pazury wbija艂y si臋 w 艣liskie ska艂y, szukaj膮c oparcia.

A w drzwiach siedzia艂a s臋dziwa kobieta, z podo艂kiem pe艂nym klekocz膮cych muszli.

G艂ow臋 chyli艂a tak nisko, 偶e nie widzia艂y艣my twarzy, g膮szcz popielatych w艂os贸w spada艂 po same pi臋ty. Ale poza r臋kami starucha mia艂a d艂ugie czarne skrzyd艂a; na ich czubkach tkwi艂y ma艂e chwytne szpony, swego rodzaju d艂onie, a poni偶ej 艂ydek widnia艂y sk贸rzaste czarne pazury, swego rodzaju stopy. Pi贸ra l艣ni艂y w s艂o艅cu i mgie艂ce morskiej wody. Odzienie mia艂a poszarpane, rozpadaj膮ce si臋, ledwie par臋 pas贸w zwierz臋cego futra zszytych 艣ci臋gnem. St臋kn臋艂a, kiedy podesz艂y艣my, ha艂a艣liwie wyssa艂a pomara艅czowego ma艂偶a i cisn臋艂a pust膮 skorup臋, kt贸ra przelecia艂a tu偶 przy mojej g艂owie.

- Starucho! - zawo艂a艂a Chalud, zanim zd膮偶y艂am si臋 odezwa膰. Cz臋sto to robi艂a, 偶eby, je艣li jakie艣 nieszcz臋sne dusze zgniewaj膮 si臋 na nas, skoczy艂y najpierw na ni膮, zamiast poder偶n膮膰 mi gard艂o. - Przyby艂y艣my po torb臋. Mo偶esz j膮 nam da膰, a jak nie, mo偶emy ci j膮 zabra膰, ale na p艂omie艅 Kaszkasza, tak czy siak b臋dziemy j膮 mia艂y.

Stara rzuci艂a kolejn膮 muszl臋, kt贸ra uderzy艂a d偶inic臋 mi臋dzy oczy.

- Pewnie - warkn臋艂a. - Chod藕cie i spl膮drujcie dom starszej pani. To bardzo 艂atwe, czy偶 nie? Ko艣ci ma kruche niczym kurczak, p臋kn膮 tak s艂odko, 偶e trzask zabrzmi jak muzyka. - G艂臋boko w jej gardle narodzi艂 si臋 chichot. - Tylko 偶e nie jestem takim 艂atwym celem, moje pi臋kne pawice, o nie.

Wyprostowa艂a przygarbione plecy, muszelki spad艂y z podo艂ka i zagrzechota艂y na ska艂ach. Wsta艂a i poderwa艂a g艂ow臋, a w贸wczas ujrza艂y艣my, 偶e jej twarz wcale nie jest pomarszczona ze staro艣ci, 偶e z ust nie cieknie 艣lina - nie by艂a nawet w wieku 艣rednim, a co wi臋cej, nale偶a艂a do zdrowego, u艣miechni臋tego m臋偶czyzny, w kt贸rego oczach b艂yska艂o czer艅 i srebro. Grzywa w艂os贸w sp艂ywa艂a mu po grzbiecie, si臋gaj膮c poni偶ej kolan. Imponuj膮co machn膮艂 skrzyd艂ami - na jednym opierzonym ramieniu wisia艂a opas艂a sk贸rzana torba, nap臋cznia艂a jak buk艂ak z winem.

- Czy tego chcecie? Przyby艂y dwie dziewczynki bawi膮ce si臋 w pirat贸w, by zabra膰 j膮 staremu Ghassanowi, ech, s艂abemu i bezradnemu? Tak, wy i wielu innych przed wami. Dam j膮 wam bez walki, je艣li dor贸wnacie mi w piciu przez ca艂膮 noc. Jestem przecie偶 szlachetnym cz艂owiekiem.

Zastanawia艂am si臋 przez chwil臋, pewna, 偶e zna wi臋cej sztuczek ni偶 proste przebieranki.

- Przysi臋gniesz, 偶e torba jest czarodziejska? - zapyta艂am.

- A jak偶e! Jest magiczna. Wi臋c albo wchodzisz, i tylko ty, zauwa偶, bo nie mam zamiaru zak艂ada膰 si臋 z ognistym demonem, albo wracaj na sw贸j statek, by powiedzie膰 za艂odze, 偶e stch贸rzy艂a艣 przed potuln膮 staruszk膮. - Szyderczo pomacha艂 torb膮 zawieszon膮 na jednym z tr贸jpalczastych szpon贸w i wszed艂 do chaty.

Chalud spojrza艂a na mnie z ukosa tymi swoimi oczami-w臋glami, i wci膮gn臋艂a male艅ki flakonik zza pasa.

- Ogie艅 serca - szepn臋艂a g艂osem jak ostatnie pasemka dymu ze zgaszonego ogniska. - Dzi艣 rano spu艣ci艂am go z nadgarstka. Kropelka do napoju, a padnie jak kamie艅 zrzucony z wie偶y zamku.

Wzi臋艂am flakonik z ciemnopomara艅czowym p艂ynem i wsun臋艂am go w r臋kaw. I g艂upia jak dziewka, kt贸ra doi byka, wesz艂am za Ghassanem do jego cuchn膮cej cha艂upy.

*

Na niskim stole sta艂y gliniane kubki i wielki dzban koloru ptasich j臋zyk贸w. Ghassan siedzia艂 z jednej strony, ze skrzyd艂ami schludnie z艂o偶onymi u bok贸w.

- Dobra robota! Siadaj, dziewczyno, i spr贸buj mojego najlepszego rocznika. P臋dzony z muszli ma艂偶贸w i w膮troby. Najlepszy trunek, jaki wyspa ma do zaoferowania.

Ukl臋k艂am i skromnie spu艣ci艂am oczy.

- W艣r贸d mojego ludu jest w zwyczaju, 偶e kobieta s艂u偶y. Czy pozwolisz?

Przez chwil臋 mia艂 podejrzliw膮 min臋 i by艂am pewna, 偶e odm贸wi. Ale trudno m臋偶czy藕nie nie wierzy膰 kobiecie, kt贸ra chce mu us艂ugiwa膰, wi臋c skin膮艂 g艂ow膮 na zgod臋. Wzi臋艂am dwa garnczki i nape艂ni艂am je kleist膮 ciecz膮, kt贸ra p艂yn臋艂a, jak 偶贸艂ty szlam. Opuszczaj膮c lekko r臋kawy, str膮ci艂am trzy kropelki z flakonika do jego napitku. Wzi膮艂 kubek w zdeformowan膮 r臋k臋 i wychyli艂 go jednym 艂ykiem.

- M贸j apetyt jest s艂awny na ca艂ym 艣wiecie - rzek艂.

- Jak fakt, 偶e jeste艣 star膮 kobiet膮 z krzywymi kolanami - odpar艂am i wypi艂am sw贸j ma艂偶owy trunek.

Ledwie po trzech kolejkach Ghassan zacz膮艂 si臋 zatacza膰 i przewraca膰 oczami. Mnie jeszcze nawet nie kr臋ci艂o si臋 w g艂owie, a on wygl膮da艂, jakby mia艂 zwymiotowa膰 lub zemdle膰, albo jedno i drugie.

- Oszuka艂a艣! - wysapa艂, trzymaj膮c si臋 za brzuch.

Wsta艂am i parskn臋艂am 艣miechem.

- Nawet 艣liczne dziewcz臋ta udaj膮ce pirat贸w wiedz膮, jak udawa膰 ich dobrze.

Ghassan st臋kn膮艂, tocz膮c 艣lin臋 z k膮cika ust, i leg艂 ci臋偶ko na pod艂odze, powieki mu opad艂y, pi贸ra zachrz臋艣ci艂y pod jego ci臋偶arem.

- We藕 zatem torb臋, ty k艂amliwa dziewko. Mam nadziej臋, 偶e b臋dziesz si臋 cieszy膰 jej owocami! - Jego cia艂o zwiotcza艂o i wielka g艂owa w koronie zlepionych w艂os贸w uderzy艂a w deski. Chrapanie wype艂ni艂o chat臋 jak sztorm bij膮cy w okna. Pochyli艂am si臋 i zdj臋艂am torb臋 z jego ramienia, zadowolona z siebie - prosty podst臋p, szybkie wykonanie.

Nic nie wiedzia艂am.

Kiedy wr贸ci艂am z Chalud na pok艂ad „Skarbu Panie艅stwa", za艂oga powita艂a nas okrzykami triumfu. Kobiety t艂oczy艂y si臋 doko艂a, ch臋tne zobaczy膰, jak torba czyni swoj膮 magi臋. Podnios艂am j膮 nad g艂ow臋, 偶eby wszystkie mog艂y zobaczy膰, potem wsun臋艂am r臋k臋 do 艣rodka, po pierwsz膮 gar艣膰 z艂ota.

Ale kiedy wyj臋艂am r臋k臋, nie by艂o w niej monety. G臋sta bia艂a ma藕 przywiera艂a do mojej sk贸ry, oblepia艂a palce jak cia艂o 艣limaka. Wielka bry艂a wy艂oni艂a si臋 z torby, blady szlam zacz膮艂 si臋 przelewa膰 i rozbryzgiwa膰 na deskach pok艂adu. Szybko wytar艂am r臋k臋 o ko艂o sterowe, pe艂na obrzydzenia, bo ma藕 cuchn臋艂a rybami i sol膮. A potem zobaczy艂am - wszystkie zobaczy艂y艣my. Szlam twardnia艂, gdzie tylko spad艂, i tryska艂 z worka jak fontanna. Ju偶 pokry艂 po艂ow臋 okr臋tu, g臋sty jak 艣nieg, p臋czniej膮c w dziwne skorupy podobne do jaj i zastygaj膮c w postaci twardych jak ska艂a p膮kli.

Czerwony statek przesta艂 by膰 czerwony Wpad艂y艣my w panik臋. Rozkaza艂am dziewcz臋tom oczy艣ci膰 pok艂ady, lecz ich wysi艂ki na nic si臋 nie zda艂y, cho膰 nawet r膮ba艂y skorup臋 mieczami. By艂y艣my w po艂owie drogi do uj艣cia zatoki, gdy Ghassan oprzytomnia艂 - zbyt silny, jak si臋 zdaje, by na d艂ugo ulec ogniowi Chalud - i wybieg艂 z wrzaskiem z chaty.

- Id藕cie! Id藕cie! G艂upie kury! Zanie艣cie je jak najdalej, nie艣cie moje dzieci, kt贸re uznaj膮 wasz statek za 偶艂obek i zapaskudz膮 go swoim pierwszym 艂ajnem! G艂upie! Okrad艂y艣cie star膮 kobiet臋 i patrzcie, co艣cie zyska艂y! Z艂odziejki! 艁ajdaczki! Mam nadziej臋, 偶e moje dzieci otworz膮 wam w膮troby na swoje pierwsze 艣niadanie!

Chalud i ja sta艂y艣my przera偶one, na dziobie mojego niegdy艣 pi臋knego okr臋tu i patrzy艂y艣my na ptasiego stwora, kt贸ry kraka艂 i wymachiwa艂 wielkimi czarnymi skrzyd艂ami, szeleszcz膮cymi na silnym wietrze.

Opowie艣膰 o bladej dziewczynie,
ci膮g dalszy

- Nied艂ugo po tym, jak zostawi艂y艣my Ghassana, napotka艂y艣my echeneisa - nie jest to zbyt interesuj膮ca historia, jak wszystkie inne dotycz膮ce potwora morskiego. Statek napotyka potwora i albo zdo艂a uciec, albo zostaje po艂kni臋ty. My zosta艂y艣my po艂kni臋te w ca艂o艣ci i znalaz艂y艣my si臋 na tym dziwnym morzu. Ale tutaj czas jest jako艣 rozci膮gni臋ty, bo zdarzy艂o si臋 to setki lat temu. Setki lat, a p膮kle si臋 nie wyklu艂y, my艣my niewiele si臋 postrza艂y, nic si臋 nie zmieni艂o. 呕ywimy si臋 stworzeniami, kt贸re zjada echeneis, a byliby艣cie zaskoczeni, ile po艂yka fok i rekin贸w. Nigdy nie brakowa艂o nam jedzenia. Od czasu do czasu trafia艂y tu inne statki, lecz ani jeden nas nie szuka艂, tylko wy.

Niewyra藕nie widoczna kobieta przysun臋艂a si臋 do 艢wi臋tej, nie zdejmuj膮c d艂oni z r臋koje艣ci miecza. 艢nieg natychmiast rozpozna艂a jej ognist膮 sk贸r臋: Chalud.

- Wasze przybycie - zacz臋艂a pierwsza oficer gard艂owo, g艂osem jak faluj膮ce p艂omienie - mo偶na nazwa膰 opatrzno艣ciowym. Widzicie, 偶e stworzenia poruszaj膮 si臋 w jajach? Nadchodzi pora wyl臋gu, przysi臋gam na lamp臋 Kaszkasza.

- W istocie. Stanie si臋 to jeszcze dzisiaj, jak s膮dz臋, a mam pewne do艣wiadczenie z wykluwaniem si臋 ptak贸w. P膮kle nigdy nie by艂y takie du偶e i wida膰 czer艅 szamocz膮c膮 si臋 wewn膮trz. - 艢wi臋ta spojrza艂a krytycznie na - czworo nieznajomych. - Musimy podj膮膰 pr贸b臋 ucieczki. Pomo偶ecie nam czy b臋dziecie przeszkadza膰?

Sigrida wygl膮da艂a tak, jakby powstrzymywa艂a pragnienie rzucenia si臋 na kolana.

- Zrobi臋 wszystko, co mog臋, pani.

Grog bekn臋艂a.

- Ha, nie mamy wyboru, prawda?

- Ty stara fl膮dro! - rozleg艂 si臋 spod pok艂adu g艂os, i zaraz zjawi艂a si臋 Magadin, kobieta z wilczym ogonem, udami jelenia i jasnoniebieskimi skrzyd艂ami. Podesz艂a do wanny magyry, jej szare oczy p艂on臋艂y. - Czy偶bym ci nie powiedzia艂a, 偶e m贸j statek ma wr贸ci膰 bezpiecznie do domu? Sprowadzi艂a艣 go tutaj, by zosta艂 po偶arty i strawiony! - rykn臋艂a.

- Ta banda mnie porwa艂a! - Grog nerwowo odwr贸ci艂a oczy, skubi膮c 艂uski fioletowego ogona. - Zamierza艂am zabra膰 go do portu, przysi臋gam, ale zmusili mnie do powrotu. Powinna艣 mi dzi臋kowa膰, 偶e utrzyma艂am w kupie jego dzi贸b i ruf臋! Poza tym raczej nie przypuszcza艂am, 偶e prze偶yjesz. A martwe kobiety si臋 nie uskar偶aj膮.

Chalud zmarszczy艂a brwi.

- Wy艂owi艂y艣my j膮 z 偶贸艂ci ledwo 偶yw膮, ale ratowanie potwor贸w jest 艣wi臋tym obowi膮zkiem zleconym nam przez star膮 Tomomo. Wcieli艂y艣my j膮 do s艂u偶by i teraz jest z nami.

Magadin obj臋艂a kosmatym ramieniem dymi膮c膮 tali臋 d偶innicy.

- To przyjemne uczucie wchodzi膰 w sk艂ad za艂ogi i nie zajmowa膰 si臋 samotnie wszystkimi 偶aglami. Jestem cz艂onkiem za艂ogi, nie wi臋藕niem, nie dziewic膮, nie 艂adunkiem. Umar艂am w brzuchu wieloryba i zosta艂am wyrzucona na pok艂ad raju. To najlepsza 艣mier膰, o jak膮 mog艂am prosi膰, i mam nadziej臋, 偶e b臋d臋 martwa jeszcze przez d艂ugi czas. - U艣miechn臋艂a si臋 i zamerda艂a ogonem. W jej twarzy nie by艂o smutku ani zm臋czenia.

- Teraz, gdy ju偶 jeste艣my rodzin膮 - mrukn膮艂 Eyvind - czy nie lepiej zadba膰, 偶eby bestia nas wyrzyga艂a?

- Doskona艂y pomys艂 - pochwali艂a 艢wi臋ta.

*

W kilka godzin oba 偶aglowce przeci膮gni臋to przez morze 偶贸艂ci w pobli偶e paszczy echeneisa. Eyvind i Grog wr贸cili na pok艂ad statku panny-bestii, podczas gdy Sigrida i 艢nieg zosta艂y z piratami. Fiszbiny wisia艂y w dali jak l艣ni膮ce drzwi, a gdzie艣 za nimi szumia艂o morze.

- Najpierw musimy podnie艣膰 potwora - powiedzia艂a 艢wi臋ta 艣ciszonym g艂osem. - Chalud?

D偶inica od brzucha zapali艂a strza艂臋 i podnios艂a ciemny zakrzywiony 艂uk niemal w kszta艂cie ksi臋偶yca w pe艂ni. Strzeli艂a prosto w paszcz臋 wieloryba-偶贸艂wia. Strza艂a bezd藕wi臋cznie rozp艂yn臋艂a si臋 we mgle. Po chwili g艂uchy grzmot rozbrzmia艂 echem w paszczy i potw贸r z j臋kiem b贸lu wzni贸s艂 si臋 na powierzchni臋.

- Sk膮d mo偶emy mie膰 pewno艣膰, 偶e si臋 wylegn膮? - szepn臋艂a 艢nieg, 艣ciskaj膮c r臋k臋 Sigridy, 偶eby uspokoi膰 serce.

艢wi臋ta mia艂a jednocze艣nie ponur膮 i zadowolon膮 min臋, gdy wyj臋艂a sztylet z pochwy przywi膮zanej do uda.

- Nie pozwolimy im si臋 guzdra膰. Jaja powinny by膰 ju偶 do艣膰 s艂abe, 偶eby stworzenia mog艂y je rozbi膰 od 艣rodka, a my nie posk膮pimy pomocy. Bierz n贸偶, dziewczyno.

Grog rykn臋艂a na Eyvinda, 偶eby przeci膮gn膮艂 j膮 do burty, i zacz臋艂a rozbija膰 jaja-p膮kle, rzucaj膮c harpunami. Wszystkie istoty na „Skarbie Panie艅stwa" ci臋艂y, dar艂y szponami, t艂uk艂y, mia偶d偶y艂y jaja. Chalud pstrykaniem palc贸w spowija艂a je w pomara艅czowych p艂omieniach. Przyprawiaj膮cy o md艂o艣ci chrz臋st sprawia艂, 偶e 艢nieg si臋 krztusi艂a, a smr贸d by艂 jeszcze gorszy ni偶 psuj膮cego si臋 mi臋sa. Z pocz膮tku sz艂o powoli, tylko par臋 czarnych piskl膮t wyskoczy艂o ze skorupek - ale potem ryk tysi臋cy skrzyde艂 wype艂ni艂 paszcz臋 echeneisa, podwojony i potrojony przez echa.

艢wi臋ta pierwsza si臋 roze艣mia艂a, po chwili zawt贸rowa艂a jej d偶inica. Zobaczy艂y, a wkr贸tce wszyscy inni, wielkie stado wron, kt贸re wyskakiwa艂y z rozbitych p膮kli. Ich wielkie skrzyd艂a 艂opota艂y ha艂a艣liwie jak przewracane stronice. Coraz wi臋cej ptak贸w rozbija艂o jaja z w艂asnej inicjatywy. Niezliczone skrzyd艂a bi艂y w 艣cian臋 fiszbin贸w, w sklepione podniebienie, w policzki ich wi臋zienia. Pysk by艂 ich pe艂en jak beczka cuchn膮cego wina, i potw贸r zacz膮艂 rycze膰 z w艣ciek艂o艣ci, og艂uszaj膮co, jakby otwiera艂a si臋 ziemia.

I sam si臋 otworzy艂. Szcz臋ki echeneisa zaskrzypia艂y i o艣lepiaj膮cy promie艅 艣wiat艂a przypiek艂 oba statki. Promie艅 zogromnia艂, gdy paszcza si臋 rozdziawi艂a i wpad艂o w ni膮 morze, roziskrzone b艂臋kitem, szaro艣ci膮 i biel膮, unosz膮c statek na falach. Za艂oga „Skarbu Panie艅stwa" krzykn臋艂a rado艣nie I postawi艂a 偶agle. Eyvind zmaga艂 si臋 z takielunkiem drugiego statku. Kiedy morze wyp艂yn臋艂o z pyska, spieniony grzywacz wyni贸s艂 ich w s艂o艅ce i do 艣wiata.

Tysi膮ce tysi臋cy l艣ni膮cych czarnych wron wyfrun臋艂o z paszczy echeneisa, wyprzedzaj膮c statki i ci膮gn膮c za nimi, wylatuj膮c z wieloryba jak ob艂ok ciemnych anio艂贸w. 艁opot ich skrzyde艂 brzmia艂 niczym strza艂 armatni; s艂o艅ce omywa艂o ich pi贸ra, kt贸re jarzy艂y si臋 ciemnym fioletem na tle bladego nieba. Potw贸r st臋kn膮艂 i zanurzy艂 si臋, a statki odp艂yn臋艂y pod pe艂nymi 偶aglami.

*

Narodziny sko艅czy艂y si臋 r贸wnie szybko, jak si臋 rozpocz臋艂y. Czerwony statek i br膮zowy p艂yn臋艂y razem w jasnym 艣wietle dnia. Zosta艂y zwi膮zane, 偶eby mo偶na si臋 by艂o po偶egna膰. Kilka sp贸藕nionych wron kr膮偶y艂o nad masztami.

S艂o艅ce zachodzi艂o, blask tworzy艂y jaskrawe plamy na morzu, rozpo艣ciera艂 jak r臋kawiczka, nadaj膮c wodzie idealny odcie艅 z艂ota, jakby dama upu艣ci艂a sw贸j najpi臋kniejszy naszyjnik w g艂臋biny. Z艂ote 艣wiat艂o zala艂o pok艂ad „Skarbu Panie艅stwa" i oczy Eyvinda wype艂ni艂y si臋 艂zami.

- Dziewica zosta艂a po偶arta - powiedzia艂 ze zdumieniem, wskazuj膮c czerwony statek - 艣wi臋ci polec膮 na zach贸d na skrzyd艂ach ptak贸w wyl臋g艂ych z jaj, kt贸rych 偶adna kura nie znios艂a, a morze - g艂os mu zadr偶a艂 - obr贸ci艂o si臋 w z艂oto.

Eyvind jakby zamigota艂 i zacz膮艂 si臋 wi膰 jak d偶d偶ownica na haczyku a potem ju偶 nie by艂o Eyvinda. Na pok艂adzie sta艂 wielki bia艂y nied藕wied藕, 艂zy ciek艂y mu z oczu. Futro mia艂 g艂adkie i 艣nie偶ne, zalane 艣wiat艂em i spowite mgie艂k膮 morskiej wody. Belki zaj臋cza艂y pod jego ci臋偶arem. Sigrida z krzykiem przebieg艂a po desce z czerwonego okr臋tu na „Poca艂unek Wied藕my", osun臋艂a si臋 na kolana i dotkn臋艂a poro艣ni臋tego futrem pyska.

Nied藕wied藕 zamkn膮艂 oczy i ci臋偶ko wspar艂 g艂ow臋 na kolanach ukochanej.

- Sta艂o si臋. - Westchn膮艂, odzyskuj膮c w艂asny g艂os, g艂臋bszy i chropawy, bardziej podobny warczeniu ni偶 mowie. - Teraz mo偶emy powr贸ci膰 do domu. Nareszcie mo偶emy wr贸ci膰 do domu. P贸jdziemy do handlarki i poprosisz j膮 o swoj膮 sk贸r臋, i razem wr贸cimy na 艣nie偶ne pustkowia. Po wszystkim.

Sigrida powoli odsun臋艂a r臋ce.

- Nie, Eyvindzie. Nie mog臋. Nie jestem Ull膮, ju偶 nigdy nie b臋d臋. P贸jd臋 z moj膮 pani膮, jak zamierza艂am. „Panna, nied藕wied藕 i dziewcz臋 w szaro艣ci". Ty musisz znale藕膰 w艂asn膮 drog臋.

- Nie zostawiaj mnie, 偶ono nied藕wiedzia. Wszystko, co zrobi艂em, zrobi艂em dla ciebie. - Podni贸s艂 na ni膮 przejrzyste oczy.

- Wszystko, co zrobi艂e艣, zrobi艂e艣 dla siebie, 偶eby艣 znowu m贸g艂 偶y膰 tak, jak wedle siebie powiniene艣. Nie mog臋 uczestniczy膰 w tym marzeniu - moimi poczynaniami kierowa艂 instynkt i pragnienie, wyj膮wszy to, co zrobi艂am dla niej. Ona jest celem mojej wyprawy i nie mog臋 go teraz odrzuci膰. Czuj臋, jakbym zn贸w rozdziera艂a si臋 na cz臋艣ci, moje sk贸ry walcz膮 jedna z drug膮. Ale wybacz mi, ukochany. Niczego nie mo偶na odwr贸ci膰.

Pog艂adzi艂a jego szorstk膮 bia艂膮 g艂ow臋 i poca艂owa艂a go w czo艂o, jej 艂zy sp艂yn臋艂y na futro. On daremnie j膮 b艂aga艂 i 艣ciska艂 niezdarnymi 艂apami.

- Dok膮d p贸jd臋? Co b臋d臋 robi膰? - szepta艂 bezradnie.

Sigrida potrz膮sn臋艂a g艂ow膮, nie mog膮c udzieli膰 odpowiedzi. Wr贸ci艂a na czerwony statek zas艂any pokruszonymi muszlami. 艢wi臋ta zamkn臋艂a j膮 w u艣cisku, a gdy otworzy艂a ramiona, starsza kobieta promienia艂a niczym panna m艂oda.

- Chod藕, nied藕wiedziu - powiedzia艂a Grog z westchnieniem, ochlapuj膮c piersi s艂on膮 wod膮. - Zdaje si臋, 偶e ty i ja udamy si臋 do domu samotnie. 艢niegu, wskakuj do 艂odzi, dziecko. Nie gustuj臋 w ckliwych po偶egnaniach.

Ale 艢nieg, z jasnymi w艂osami chwytaj膮cymi resztki 艣wiat艂a s艂o艅ca, cofn臋艂a si臋 w ramiona Sigridy.

- Zostaj臋 - powiedzia艂a niepewnie. - Muireann nie jest moim domem. Nic tam na mnie nie czeka. Je艣li kapitan mnie przyjmie, nazw臋 ten statek matk膮 i ojcem. Mo偶e pewnego ranka zbudz臋 si臋, a moje cia艂o zn贸w b臋dzie ciemne i r贸偶owe. - U艣miechn臋艂a si臋 i u艣miech ogrza艂 jej twarz jak rozko艂ysana latarnia.

- Oczywi艣cie, 偶e ci臋 przyjmiemy - zapewni艂a 艢wi臋ta Sigrida. - Tommy przykaza艂a, 偶eby nigdy nie odtr膮ca膰 rekruta. Jeste艣my rodzin膮 potwor贸w, a narodziny nowych bestii s膮 powodem do rado艣ci. Mamy wiele do zrobienia, morze i wiatr znowu s膮 nasze.

*

Rozwi膮zano deski i statki rozdzieli艂y si臋 jak bli藕ni臋ta w 艂onie matki.

„Skarb Panie艅stwa" po偶eglowa艂 na zach贸d, jego 偶agle p艂on臋艂y 艣wiat艂em. Grog i Eyvind zostali na rozpadaj膮cym si臋 „Poca艂unku Wied藕my", p艂yn膮c na wsch贸d, z dala od s艂o艅ca, w ponury zmierzch. Magyra zatroszczy艂a si臋 o nied藕wiedzia, kt贸ry sta艂 na fordeku i patrzy艂 na czerwon膮 plam臋 malej膮cego okr臋tu, opuszczaj膮c z 偶alu pot臋偶ne ramiona.

- Chod藕, kochaneczku - powiedzia艂a, nagle przepe艂niona dziwn膮 czu艂o艣ci膮 - zabior臋 ci臋 do domu.

- Muireann nie jest moim domem. Ale jestem za ma艂o potworem, jak si臋 zdaje, 偶eby zaoferowano mi miejsce na morzu.

Grog wbi艂a oczy w pok艂ad, jakby szuka艂a ziarenka piasku, zak艂opotana jego rozpacz膮.

- W takim razie zabior臋 ci臋 na p贸艂noc, Eyvy - powiedzia艂a pogodnie, g艂osem g艂adkim jak rum z mas艂em. - Do twojego prawdziwego domu. Teraz mo偶esz wr贸ci膰 i odpocz膮膰 w艣r贸d swoich, prawda? To ju偶 co艣, nie s膮dzisz? Czy nie t臋sknisz za gwiazdami, kt贸re l艣ni膮 na lodowcach jak tysi膮ce 艣wieczek?

Eyvind zwr贸ci艂 ku niej nied藕wiedzi膮 g艂ow臋.

- T臋skni臋 - przyzna艂.

- W takim razie kurs na p贸艂noc, stary nied藕wiedziu! A kiedy poczujesz 艣nieg pod 艂apami, 艣wiat wyda si臋 mniej czarny. Przynajmniej tak przypuszczam. Kto mo偶e wiedzie膰, jak to jest z twoim plemieniem? - Grog przegarn臋艂a r臋k膮 zielone w艂osy.

Bia艂y nied藕wied藕 podszed艂 ostro偶nie do wanny i usadowi艂 si臋 obok. Z艂o偶y艂 g艂ow臋 na drewnianym zr臋bie i gdy ostatnie wst膮偶ki dnia zwin臋艂y si臋 na niebie, zasn膮艂.

W ogrodzie

艢wit zakrada艂 si臋 przez fioletowe zas艂ony, barwi膮c je czerwieni膮 jak krew ciel臋cia. Dziewczynka siedzia艂a na wilgotnej trawie, z twarz膮 w aureoli oran偶u i z艂ota. U艣miecha艂a si臋 do ch艂opca, a on tkwi艂 w oknie, os艂oni臋ty przed ciep艂em dnia, kt贸re wci膮偶 ros艂o jak grube dziecko.

- To by艂a cudna historia! - zawo艂a艂 troch臋 za g艂o艣no.

Dziewczynka go uciszy艂a, podskakuj膮c i k艂ad膮c palec na jego ustach. Przez chwil臋 patrzyli na siebie, jej okolone czerni膮 oczy zdawa艂y si臋 go po偶era膰, a偶 przesta艂 widzie膰 wschodz膮ce s艂o艅ce, zosta艂y tylko te bli藕niacze ksi臋偶yce, pe艂ne cieni i tajemnic.

Odsun臋艂a d艂o艅 od jego twarzy i przeci膮gn臋艂a si臋 jak m艂oda lwica.

- Tak, a jutro opowiem ci nast臋pn膮, jeszcze dziwniejsz膮 i cudowniejsz膮, je艣li wr贸cisz do ogrodu, do nocy i do mnie...

Odwr贸ci艂a si臋 i pobieg艂a cyprysow膮 艣cie偶k膮, mijaj膮c stajnie, i wpad艂a pomi臋dzy przybrane ros膮 jab艂onie, jej szara sp贸dnica wlok艂a si臋 za ni膮 po trawie.

Ch艂opiec zadr偶a艂 z rado艣ci, pokryty g臋si膮 sk贸rk膮 w ch艂odzie poranka, i wsun膮艂 si臋 z powrotem pod futra, by 艣ni膰 o czerwonym okr臋cie 偶egluj膮cym ku s艂o艅cu.

***

Dinarzad nie spa艂a, cicha w 艂贸偶ku jak 艣mier膰; mia艂a 艂zy w oczach.

Podzi臋kowania

Kr贸tkie dzi臋ki:

Seanowi Wallace'owi, Nickowi Mamatasowi i Jeffowi VanderMeerowi za wiar臋 we mnie i niesk膮pienie rady.

Doborah Schwartz i Sonyi Taaffe za inspiracj臋 i cierpliwe ucho.

Juliet Ulman za bezb艂臋dny instynkt i wskaz贸wki, a Michele Rubin za mi艂e prowadzenie.

Na koniec Samowi Barrisowi i Melisie i Dmitriemu Zagidulionom, bo bez ich nies艂abn膮cego wsparcia, mi艂o艣ci i wnikliwego krytycyzmu ta ksi膮偶ka by nie powsta艂a.

Spis tre艣ci



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Opowie艣ci 艁zy odchodz膮cej nocy
Sandemo Margit Opowie艣ci 41 W mroku nocy
Margit Sandemo Cykl Opowie艣ci (41) W mroku nocy
Sandemo Margit Opowie艣ci 41 W Mroku Nocy
Opowie艣ci 41 W mroku nocy Margit Sandemo
Ba艣nie 1001 nocy Opowie艣膰 o hebanowym rumaku
Sandemo Margit Opowie艣ci Pewnej?szczowej Nocy (Mandragora76)
Ba艣nie 1001 nocy, Opowie艣膰 o hebanowym rumaku
Ba艣nie 1001 nocy, Opowie艣膰 o ubogim szewcu Maarufie
Ba艣nie 1001 nocy Opowie艣膰 o mistrzu Hasanie el Habbalu
Ba艣nie 1001 nocy, Opowie艣膰 o dw贸ch siostrach, kt贸re swej najm艂odszej siostrze zazdro艣ci艂y
Ba艣nie 1001 nocy Opowie艣膰 o hebanowym rumaku
Sandemo Margit Opowie艣ci 16 艁zy Odchodz膮cej Nocy

wi臋cej podobnych podstron