Drozd: Jak Rosjanie z hitlerowskimi Niemcami wyzwalali Kraj Rad Jak powszechnie wiadomo, historię danego konfliktu zbrojnego piszą najczęściej jego zwycięzcy. W ten celowy i ukierunkowany sposób kształtuje się świadomość oraz pamięć historyczną poszczególnych społeczeństw o danym epizodzie lub wydarzeniu z przeszłości. Ta ponadczasowa prawda odnosi się również do dziejów konfliktu niemiecko-sowieckiego w czasie II wojny światowej. W powszechnej świadomości ludzi zamieszkujących Europę Wschodnią ukształtowany został zatem obraz niemieckiego – dziś coraz częściej „nazistowskiego” lub „hitlerowskiego” – najeźdźcy i okupanta oraz pokojowego, „wyzwolicielskiego” sowieckiego imperium. Zapomina się jednak o tym, że całkiem spora grupa „obywateli radzieckich” różnych narodowości, w tym samych Rosjan, rzeczywiście pragnęła „wyzwolenia” – z tym, że miało ono dotyczyć wyzwolenia, ale od stalinowskiej, komunistycznej tyranii. W poszukiwaniu wolności i lepszego losu niż ten, który oferował im robotniczo-chłopski raj, gotowi byli oni pójść nawet na współpracę z innym totalitarnym demonem ówczesnej Europy – Adolfem Hitlerem.
Rosyjski Ruch Wyzwoleńczy Wrzesień 1944 roku przyniósł przełom w dziejach Rosyjskiego Ruchu Wyzwoleńczego. Organizacja ta powstała na bazie tzw. deklaracji smoleńskiej, podpisanej 27 grudnia 1942 roku, w której to deklaracji głoszono m.in. konieczność zbudowania nowej Rosji, ale bez bolszewików i kapitalistów, konieczność zniesienia kołchozów i przekazania ziemi chłopom na własność prywatną, odtworzenie handlu, rzemiosła i chałupnictwa oraz danie prywatnej inicjatywie możności uczestniczenia w życiu gospodarczym kraju. Deklarowano również gwarancje nietykalności osób i ich mieszkań, zaprowadzenie „prawdziwej” swobody wyznania, wolności sumienia oraz słowa, zgromadzeń i prasy. Jednocześnie zgłaszano także takie postulaty jak te dotyczące zagwarantowania sprawiedliwości społecznej i ochrony ludu przed wszelkimi formami wyzysku, zapewnienia ludowi prawdziwego prawa do nauki, odpoczynku oraz bezpiecznej starości, a także odbudowę na koszt państwa miast i wsi oraz fabryk zniszczonych podczas wojny. Jeden z postulatów głosił także „anulowanie płatności przewidzianych w lichwiarskich umowach podpisanych przez Stalina z angloamerykańskimi kapitalistami”. Rosyjski Ruch Wyzwoleńczy zrzeszał głównie oficerów sowieckich wziętych do niewoli przez Niemców od czerwca 1941 roku, a na jego czele stanął generał dywizji Andriej Andriejewicz Własow. W skład RRW wchodzili również przedstawiciele tzw. starej („białej”) emigracji rosyjskiej. Do września 1944 roku działalność RRW była bardzo ograniczona, przełom nastąpił dopiero po spotkaniu generała Własowa z Heinrichem Himmlerem 16 września 1944 roku. Spotkanie to zakończyło się wyrażeniem przez Himmlera zgody na utworzenie oficjalnej rosyjskiej organizacji politycznej pod nazwą Komitet Wyzwolenia Narodów Rosji, udzieleniem zgody na opublikowanie przez nią manifestu politycznego oraz utworzenie rosyjskich sił zbrojnych pod dowództwem gen. Andrieja Własowa jako armii sojuszniczej, wspomagającej Niemcy w walkach z aliantami. 14 listopada 1944 roku w Pradze przedstawiono tzw. Manifest Praski, będący polityczną deklaracją postulatów wysuwanych przez Komitet Wyzwolenia Narodów Rosji [ros. skrót – KONR,]. Dokument ten składał się z preambuły i 14 punktów, w których m.in. stwierdzano, że „obecna wojna światowa to śmiertelna walka przeciwnych ustrojów politycznych. Toczą ją siły imperializmu, prowadzone przez plutokratów Anglii i Stanów Zjednoczonych, których potęga wzrosła na ucisku i eksploatacji innych krajów i ich ludów. Toczą ją siły internacjonalizmu pod wodzą kliki Stalina, śniącej o światowej rewolucji i zniszczeniu narodowej niezawisłości innych krajów i ich ludów. Toczą ją narody miłujące wolność, które chcą żyć po swojemu w sposób określony przez ich rozwój historyczny i narodowy. Siły zniszczenia i zniewolenia ukrywają swe przestępcze cele za hasłami obrony wolności, demokracji, kultury i cywilizacji. Przez obronę wolności rozumieją podbój innych krajów. Przez obronę demokracji – narzucanie swego ustroju politycznego innym państwom. Przez obronę kultury i cywilizacji zaś – zniszczenie pomników kultury i cywilizacji tworzonych przez tysiąclecia pracą innych narodów (…). Bolszewicy pozbawili ludy wolności słowa, przekonań, gwarancji nietykalności osobistej, wolności wyboru miejsca zamieszkania, podróżowania, prawa do wyboru pracy oraz możliwości wyboru miejsca w społeczeństwie, zgodnego z możliwościami każdego człowieka. Swobody te zastąpili terrorem, przywilejami partyjnymi i gwałtem zadawanym jednostce. Bolszewicy odebrali chłopom wywalczoną przez nich ziemię, pozbawili ich prawa do swobodnej pracy oraz do swobodnego korzystania z jej owoców. Przekształcili robotników w pozbawionych wszelkich praw niewolników kapitalizmu państwowego (…). Dlatego wszystkie narody muszą skon-centrować swe wysiłki na zniszczeniu potwornej machiny bolszewickiej i zapewnieniu każdemu człowiekowi prawa do wolnego życia i pracy w zgodzie ze zdolnościami i możliwościami, ku stworzeniu społeczeństwa, które zapewniałoby prawa jednostki i nie pozwalałoby nikomu (w tym państwu) na pozbawienie człowieka owoców jego pracy”. Celem Komitetu Wyzwolenia Narodów Rosji było m.in. stworzenie nowego, wolnego, ludowego ustroju państwowego bez bolszewików i wyzyskiwaczy.
Ustrój ludowo-pracowniczy W „nowej” Rosji zamierzano zapewnić ustanowienie ustroju, jak się wyrażono, ludowo-pracowniczego, w którym interesy państwa zostaną podporządkowane zadaniu poprawy poziomu życia oraz rozwojowi narodów, zniesienie kołchozów i przekazanie chłopom ziemi bez rekompensaty jako ich własności prywatnej. Wolność sposobu jej użytkowania, wolność dysponowania owocami pracy, zniesienie dostaw obowiązkowych i umorzenie długów wobec państwa sowieckiego, ustanowienie nietykalności własności prywatnej zdobytej pracą, gwarancję sprawiedliwości społecznej i ochrony pracowników przed jakąkolwiek formą wyzysku, niezależnie od ich pochodzenia i poprzedniej działalności, likwidację systemu terroru i ucisku, zniesienie przymusowych przesiedleń i masowych deportacji, ustanowienie rzeczywistej wolności religii, sumienia, słowa, zgromadzeń i druku, gwarancję nietykalności osobistej, nietykalności mienia i równość wszystkich w obliczu prawa, a także niezawisłość i jawność sądów. Decyzję o podjęciu współpracy z Niemcami motywowano okolicznościami w jakich przyszło prowadzić walkę z bolszewikami: „Komitet Wyzwolenia Narodów Rosji z radością wita pomoc Niemiec na warunkach nie umniejszających honoru i niepodległości naszej ojczyzny. Pomoc ta jest obecnie jedyną realną możliwością zorganizowania zbrojnej walki przeciw klice stalinowskiej” – jak głosił Manifest Praski. Dodatkowym argumentem używanym przez KONR do uzasadnienia tej współpracy były związki i sojusz wojskowy z Niemcami z okresu Republiki Weimarskiej (układ w Rapallo, tajna współpraca Armii Czerwonej z Reichswehrą w latach 1922-1933). Sam Własow miał opowiadać się za taką współpracą, ale tylko i wyłącznie na zasadzie „jak równy z równymi”. Tekst Manifestu Praskiego stanowił swoistą mieszankę stylistyki nazistowskiej i bolszewickiej – z tym, że w dokumencie tym nie było żadnych akcentów antysemickich i rasistowskich, na które nalegała propaganda niemiecka. I tak na przykład 31 grudnia 1944 roku kierownik organizacji Vineta, podlegającej Ministerstwu Propagandy, dr Taubert, zanotował, że ruch Własowa szydzi z narodowosocjalistycznego światopoglądu i nie walczy w żaden sposób z żydostwem. Taka a nie inna kompozycja omawianego tekstu wynikała z wyborów, jakich musieli dokonywać jego twórcy, poruszający się pomiędzy niemiecką cenzurą, własnymi preferencjami ideowymi (wiele aspektów Manifestu zbliżonych było do postulatów głoszonych przez rosyjską białą emigrację) oraz świadomością potrzeby sformułowania programu, który byłby możliwy do przyjęcia przez społeczeństwo ZSRS, poddawane dwudziestokilkuletniej indoktrynacji komunistycznej. Program zawierał też kilka tez i żądań nierealnych do spełnienia w panujących wtedy uwarunkowaniach geopolitycznych, a stanowiących przejaw swego rodzaju wishful thinking jego twórców. Dotyczyło to m.in. postulatu rozwiązania kołchozów, o którym to rozwiązaniu Niemcy nie chcieli nawet słyszeć. Utworzenie KONR spowodowało również powstanie dużej fali krytyki wśród wielu dygnitarzy hitlerowskich o socjalistycznych preferencjach ideologicznych i społeczno-gospodarczych, a jednym z największych przeciwników Andrieja Własowa, jak i całego Komitetu, był m.in. główny ideolog NSDAP Alfred Rosenberg, który zarzucał im bezkompromisowe pozostawanie przy zasadzie „jednolitej, niepodzielnej Rosji” (sic! – J.D). Tak więc pomimo słów poparcia i oficjalnego uznania KONR za rosyjską reprezentację polityczną zmierzającą do pokonania bolszewizmu, Niemcy nie spieszyli się ze spełnieniem swoich obietnic, co tylko potęgowało napięcia wśród Rosjan. W przemówieniu wygłoszonym 23 grudnia 1944 roku w Sosnowcu szef osobistej kancelarii generała Własowa stwierdził: „Podajemy Niemcom uczciwie dłoń, ale jednocześnie jako odpowiedzi żądamy uczciwego stosunku do nas”. Dopiero 8 stycznia 1945 roku zawarto umowę o finansowaniu politycznych i wojskowych działań KONR, co stanowiło faktyczne uznanie przez Niemcy Komitetu Wyzwolenia Narodów Rosji. Ministerstwo Spraw Zagranicznych Rzeszy traktowało ten akt jako „umowę międzynarodową”, a to ze względu na charakter, jaki posiadał Komitet. Jego struktura organizacyjna w pełni bowiem odpowiadała temu, co rozumiemy pod pojęciem rządu. Politycznym kierownictwem Komitetu było prezydium KONR, któremu podlegały „ministerstwa”: Sztab Sił Zbrojnych KONR pod dowództwem generała brygady Fiodora Truchina, który odpowiadał za siłę zbrojną Komitetu, czyli Rosyjską Armię Wyzwoleńczą (ROA) oraz Główną Administrację Wojsk Kozackich; Główny Zarząd Organizacyjny pod kierownictwem generała brygady Wasilija F. Małyszkina – w jego skład wchodziły referaty prawny i finansowy oraz Rada Naukowa; Główny Zarząd Administracji Cywilnej kierowany przez generała brygady Dmitrija E. Zakutnego, który zajmował się Ostarbeiterami (wschodnimi robotnikami przymusowymi) – w jego skład wchodziły także oddział szkolny, Towarzystwo Czerwonego Krzyża, Pomoc Ludowa oraz Związek Młodzieży Narodów Rosji; Główny Zarząd Propagandy pod kierownictwem generała dywizji Georgija N. Żylenkowa, odpowiadający za polityczne szerzenie idei ruchu wyzwoleńczego – w skład tego Zarządu wchodziło Biuro Informacyjne KONR oraz oddziały: Organizacyjno-Metodyczny, Prasowy (wydawał trzy gazety), Radiowy, Propagandy wśród Jeńców Wojennych, Kultury i Sztuki. Ostatnim Zarządem podlegającym Komitetowi był Zarząd Bezpieczeństwa.
Proces Własowa W końcowej fazie wojny głównym zadaniem KONR stało się uratowanie jak największej liczby Rosjan walczących po stronie Niemców przed wydaniem w ręce Sowietów, a także poprawa losu robotników przymusowych pochodzących z Rosji, a pracujących w rolnictwie i przemyśle. Żądano od Niemców m.in. zrównania praw robotników wschodnich z pozostałymi, pochodzącymi z „zaprzyjaźnionych i niezależnych krajów”, zagwarantowania im pełnej swobody poruszania się (publiczne środki transportu, kina i restauracje), usunięcia uważanej za poniżającą oznaki „Ost”, podwyższenia racji żywnościowych oraz – co ciekawe – wprowadzenia sprawiedliwego dla rodzin systemu podatkowego. Nie zapominano również o dzieciach w wieku szkolnym i młodzieży. Kwestie te rozpatrywano np. podczas kongresu, który odbył się 25 listopada 1944 roku w Opawie. Prace wychowawczą z młodzieżą miano prowadzić na gruncie Manifestu Praskiego i pod kierownictwem Komitetu. Prowadził on także akcję wśród sowieckich jeńców wojennych. W wytycznych Oddziału Propagandy pt. „Formy i metody ustnej propagandy” pisano m.in., że „lepsza mała prawda niż kosmicznych rozmiarów kłamstwo (…). Idee ruchu wyzwoleńczego tak dobrze odzwierciedlają interesy narodów Rosji, że nie trzeba ich upiększać”. Podsumowując zagadnienie, należy zaznaczyć, że w ciągu pięciu miesięcy swego istnienia Komitet Wyzwolenia Narodów Rosji stał się dla Niemców nie pozwalającym się ignorować partnerem. Jego głównym zadaniem była zmiana politycznych stosunków w Rosji, jednakże to zadanie pozostało już poza zasięgiem możliwości tej organizacji. Oficer sowiecki, który przemawiał do jeńców zgromadzonych w Landau latem 1945 roku, stwierdził, że „Komitet Wyzwolenia Narodów Rosji odniósł wielki sukces, ponieważ wydostał z niemieckiej niewoli tysiące żołnierzy. Na tym bez wątpienia polega jego zasługa i za to jesteśmy mu wdzięczni”. Sowiecka „wdzięczność” objawiła się wobec członków Komitetu w tradycyjny dla niej sposób. Po kapitulacji Niemiec członkowie Komitetu dostali się do niewoli alianckiej i bardzo szybko repatriowano ich do ZSRS, gdzie zostali skazani przez Kolegium Wojskowe Sądu Najwyższego ZSRS w trybie tajnym procesu. Proces generała Andrieja Własowa i 12 współoskarżonych rozpoczął się 30 lipca 1946 roku i już 1 sierpnia zakończył się wyrokami skazującymi na śmierć przez powieszenie, które wykonano tego samego dnia. W sentencji wyroku figurowała „zdrada Ojczyzny i prowadzenie terrorystycznej i aktywnej działalności szpiegowskiej oraz dywersyjnej przeciwko ZSRS jako agenci niemieccy”. Jak wynika z relacji jednego ze świadków, wszyscy oskarżeni oświadczyli w procesie, „że jedynie walczyli ze stalinowskim terrorystycznym reżimem; chcieli uwolnić Rosję od tego reżimu i dlatego nie są zdrajcami, ale patriotami”. Zakończony został w ten sposób pewien rozdział z historii Rosyjskiego Ruchu Wyzwoleńczego. Rozdział pod tytułem Komitet Wyzwolenia Narodów Rosji. Jacek Drozd
Konik: Zimbabwe. Najdroższe państwo świata Historia metamorfozy Rodezji w Zimbabwe jest klasycznym przykładem wcielania idei socjalizmu w życie, wraz ze wszystkimi jego dramatycznymi skutkami. Pod koniec XIX wieku brytyjscy podróżnicy, myśliwi i poszukiwacze przygód (często także zwykli awanturnicy) rozpoczęli penetrację terenów na północ od dzisiejszej RPA. Zjawienie się geniusza brytyjskiej finansjery i wizjonera (trochę fantasty chcącego połączyć koleją Przylądek Dobrej Nadziei z Egiptem), sir Cecila Johna Rhodesa (1853-1902), rozpoczęło okres prosperity tego regionu. Dzięki przemyślanym decyzjom i ciężkiej pracy (zarządzanie kompaniami górniczymi, negocjacje z tubylcami czy budowa kolei, w której widział większe zyski niż w wydobyciu diamentów) Rhodes stworzył od podstaw nowy kraj – począwszy od administracji (sir Rhodes zadbał o to, by ludność tubylcza miała do niej dostęp, co było nie do pomyślenia w tym okresie np. w republikach burskich), a skończywszy na urbanizacji Rodezji, gdzie osobiście nadzorował rozwój takich miast jak Salisbury (obecnie Harare) czy Bulawayo. Rodezja w krótkim okresie stała się najlepiej prosperującym państwem na Czarnym Lądzie. W Bulawayo po raz pierwszy w Afryce postawiono elektryczne latarnie, a główne arterie miasta miały szerokość kilkunastu metrów, tak by „powóz zaprzęgnięty w sześć par wołów mógł swobodnie zawrócić w centrum miasta”. W drugiej połowie XX wieku, na fali dekolonizacji podsycanej w Rodezji przez marksistowskich wysłanników, powstały komunistyczne ruchy terrorystyczne, proklamując nowe państwo.
Era Mugabe W roku 1980 Rodezja oficjalnie przestaje istnieć, a na czele nowego, „odrodzonego” rządu staje zdeklarowany marksista, zawdzięczający swą wiedzę i wykształcenie europejskiemu systemowi edukacyjnemu (doktorat z prawa na Uniwersytecie Londyńskim). Mugabe po raz pierwszy zetknął się z ideami komunistycznymi w Europie, a po wielu latach postanowił wcielić je w życie we własnym kraju. W roku 1987, przyjmując urząd prezydencki, obiecuje miejscowej ludności dwie rzeczy: wygnanie z Zimbabwe białych i radykalne zmiany dla czarnej ludności. Po wielu latach usilnej pracy obie obietnice spełnił: białych w Zimbabwe praktycznie nie ma, a kraj zmienił się radykalnie – z roku na rok walczy o czołową pozycję najbiedniejszego kraju Afryki. Co więcej – skutecznie tłumione i wyciszane przez sir Rhodesa etniczne spory na nowo odżyły. Pochodzący z ludności Szona prezydent oficjalnie wspiera tę grupę etniczną kosztem ludności Ndebele (w latach 80. podczas walk etnicznych bojówki Szona, szkolone przez północnokoreańskich żołnierzy, zamordowały ok. 20 tys. Ndebelczyków).
Socjalizm po afrykańsku Rządzącej socjalistycznej partii ZANU wystarczyło niespełna 20 lat, by doprowadzić gospodarkę tak bogatego kraju do nędzy. Współczynniki gospodarcze obecnego Zimbabwe sytuują się na granicy absurdu. Bezrobocie wynosi 95%, brakuje prądu, wody, transport nie istnieje, poczty są pozamykane. Wspaniale prosperuje aparat policyjny (od europejskich organizacji charytatywnych policjanci otrzymali skutery śnieżne, którymi jeżdżą do pobliskich sklepów na zakupy, a po zakupach czekają godzinę, by schłodził się silnik – w normalnych warunkach chłodzi go śnieg). Zimbabwe pobiło też rekord wszechczasów w inflacji (znacznie wyprzedzając Niemcy z wczesnych lat 20.). Trudno nawet ocenić, ile obecnie ona wynosi. Szef urzędu statystycznego w Zimbabwe poinformował, że nie jest w stanie podać najnowszych danych dotyczących inflacji, gdyż w sklepach nie ma towarów. Szef Banku Narodowego Moffat Nyoni mówi wprost: „Brakuje nam zbyt wielu informacji, by podać wysokość obecnej inflacji”. Międzynarodowy Fundusz Walutowy szacuje, że w roku 2007 inflacja osiągnęła 150 tys. procent, natomiast pod koniec roku 2008 Moffat Nyoni, prezentując stanowisko rządu, oszacował, że wyniosła ona ok. 13… trylionów procent. Gdy w grudniu 2008 odwiedziłem Zimbabwe, jeżdżąc z żoną i O. Malickim (werbistą z Polski) po tym przepięknym kraju, bagażnik samochodu rezerwowaliśmy na kartony z pieniędzmi. Płaci się w zasadzie kilogramami waluty. Codziennie rano w hotelach podawany jest nowy kurs czarnorynkowy. Nie dziwi nikogo fakt, że rachunek w barze już potrafi być „zmodyfikowany” przed opuszczeniem lokalu. Ale jak to w socjalizmie – wymiana na ulicy jest zabroniona, dlatego każdą obcą walutę należy wymieniać w kantorze, gdzie kurs ustalony jest na 30 tys. dolarów zimbabweńskich za dolara amerykańskiego. Czarnorynkowy kurs to ok. 2 mln za dolara USA (dane z 2008 roku! – dop. red.). Nielicznym turystom, nie mającym pojęcia o socjalistycznych machlojkach i szanującym to barbarzyńskie prawo, przestaje na chwilę bić serce przy pierwszych zakupach, gdzie okazuje się, że po oficjalnej wymianie mogą sobie kupić puszkę piwa w sklepie za… 70 dolarów amerykańskich, zaś za obiad w restauracji zapłacą ok… 1000 USD.
Platyna prosto z kominka Zimbabwe jest jedynym krajem, gdzie drukowane banknoty mają podany termin ważności (przedłużany potem wielokrotnie w prasie). Obecnie banknotów zaczyna już brakować. Jedyna czynna drukarnia pieniędzy drukuje je 24 godziny na dobę, nie mogąc sprostać hiperinflacji. Jako ciekawostkę można dodać, że całkowicie zniknęły już banknoty 500-dolarowe z platynowym paskiem – zostały całkowicie wywiezione przez „młodych biznesmenów” z RPA, którzy palili nimi w kominkach, otrzymując czystą platynę w cenie makulatury. Sytuacja gospodarcza pod rządami Roberta Mugabe wraca w pewnym sensie do korzeni afrykańskich, czyli do gospodarki wymiennej. Ceny są tu zupełnie umowne, na przykład za spodnie w okolicach Bulawayo należy dać cztery wiadra ziarna kukurydzy lub prosa, za zagraniczny T-shirt cena ustalona jest na poziomie jednego kurczaka (żywego), za krajową koszulkę – kurczak może być już ubity (nawet przed paroma dniami), papierosy wymieniane są na jajka.
Policja handlowa działa W roku 2007 prezydent, widząc skutki kryzysu finansowego, zapowiedział, że powołał już „światowej klasy” ekspertów, by opracowali reformę ratującą finanse. – Reforma ta będzie taka, że skutki będą natychmiastowe – zapowiadał prezydent w orędziu do narodu. Na początku lipca 2008 r., przy medialnej klace, Minister Gospodarki Obert Mpfotu stanął na czele Urzędu Monitoringu i Stabilizacji Cen (Cabinet of Price Monitoring and Stabilization). Pierwszym dekretem nowego urzędu było ogłoszenie powrotu cen detalicznych… sprzed 18 czerwca roku 2007. Ceny te zostały odgórnie ustalone i w odpowiednim biuletynie opublikowane. Przy inflacji z 2008 oznaczało to przynajmniej pięciokrotną obniżkę cen wszystkich towarów. Jakakolwiek próba sprzeciwu wśród handlowców była karana przez specjalnie powołane do walki ze spekulantami oddziały Policji Handlowej (Task Force). Minister Mpfotu zaznaczył jednocześnie, że niepodporządkowanie się dekretom oznacza skonfiskowanie towaru, zamknięcie sklepu i areszt dla właściciela – nawet do pięciu lat za „sabotaż i dywersję”. Na wieść o reformie cen wielotysięczne tłumy szturmowały sklepowe półki. W większości sklepów w Bulawayo zniecierpliwieni ludzie, nie mogąc doczekać się na swoją kolejkę przy kasie, zabierali po prostu towary i w ogólnym chaosie opuszczali sklep bez płacenia. W kilku sklepach w Harare i Bulawayo urządzono manifestacje poparcia dla władzy, skrzętnie relacjonowane przez media. W sklepach wykupywano w zasadzie wszystko, nie szczędząc słów uznania dla „cudu gospodarczego”. Wiadomo powszechnie, że przedsiębiorców jest zdecydowanie mniej niż konsumentów. Wprowadzając swój dekret, Mugabe doskonale wiedział o jaki elektorat walczy. Jakby tego nie było dość, obniżka cen nie była proporcjonalna. Zastosowano do niej niezrozumiały algorytm – na przykład worek cementu z 900 tys. dolarów zimbabweńskich przeceniono na 150 tys., a buty z 600 tys. na 60 tys.; rekordem przeceny jest proszek do prania przeceniony ze 178 tys. na 6 tys. dolarów. Jednak jak to bywa w zaawansowanym socjalizmie, drugiego dnia reformy skończył się chleb (piekarze nie chcą piec za 1/5 kosztów produkcji), benzyna, wołowina, środki czystości. Po kilku dniach okazało się, że nie ma czym handlować, w sklepach wykupiono wszystko (nawet słynne „wiaderka kolejkowicza”, czyli zestaw dla tych, którzy stoją w kolejce po benzynę: wiaderko, na którym można siedzieć, papier toaletowy, krzyżówka i różaniec).Mugabe jest jednak sprawnym graczem – w reżimowej telewizji tłumaczy nędzę kraju restrykcjami i sankcjami, jakimi wspólnota międzynarodowa obłożyła Zimbabwe. Po ustaleniu z dziennikarzami rząd zaopatruje wybraną stację benzynową w paliwo, po czym w blasku fleszy „rozdaje” paliwo (10 centów za litr). Po tej manifestacji troski ukazuje się w mediach komentarz o „przejściowych trudnościach z dostawą paliw”. Wskazuje się tu na fakt, że paliwo w Zimbabwe jest najtańsze na świecie, wiec warto docenić troskę o obywatela. Podobnie było z obniżeniem cen w zeszłym roku.
Spacer z lwem Coraz częściej wspomina się ostrzeżenia, jakie kierował ostatni premier Rodezji Ian Smith do Brytyjczyków. Ostrzegał on, że jakiekolwiek negocjacje z czarnoskórymi komunistami doprowadzą do przejęcia władzy przez nich i natychmiastowego zubożenia kraju. Po kilkudziesięciu latach ci sami komuniści, którzy przegnali białych farmerów, kierują dramatyczne apele o ich powrót do kraju, zaś czarnoskóry lider Ruchu na rzecz Demokratycznej Zmiany (MDC), Morgan Tsvangirai, mówi wprost: „gdyby Smith był czarnym człowiekiem, byłby najlepszym premierem, jakiego miało dotąd Zimbabwe, a być może i cała Afryka”.Największą stratą jest kompletny upadek turystyki, która stanowiła potężną gałąź gospodarki. Śmiało mogę postawić tezę, że jest to jeden z najwspanialszych regionów Afryki, z takimi perłami przyrody jak Wodospady Wiktorii (znacznie mniej malownicze po stronie zambijskiej), rezerwatem Matopos czy Parkiem Narodowym Gweru – jedynym miejscem na świecie, w którym można pójść na spacer z dorosłym lwem, trzymając go za ogon. Roman Konik
Zagadka śmierci Krzysztofa Olewnika Uprowadzenie i zabójstwo Krzysztofa Olewnika to jedna z najbardziej zagadkowych spraw w historii polskiej kryminalistyki. Już po prawomocnym wyroku, w którym kary wieloletniego więzienia usłyszeli sprawcy zbrodni, okazało się, że przebieg zdarzeń wyglądał najprawdopodobniej zupełnie inaczej, niż przedstawiono w śledztwie. Nie wyjaśniono również powodów, dla których zginęli w swoich celach trzej porywacze biznesmena. Jakby tego było mało, pojawia się wersja, że związany ze sprawą Krzysztofa Olewnika Maciej Książkiewicz, były komendant płockiej policji, który zmarł dwa lata temu i którego ciało skremowano, w rzeczywistości żyje. A w tle całej sprawy są ogromne pieniądze.
Mistyfikacja czy porwanie Niedawno gdańska Prokuratura Apelacyjna po raz kolejny przedłużyła śledztwo w sprawie uprowadzenia i śmierci Krzysztofa Olewnika. Ma ono być prowadzone do końca czerwca 2013, ale wszystko wskazuje na to, że sprawa nie zakończy się w terminie. Sami śledczy przyznają, że pojawia się coraz więcej nowych tropów i poszlak. Krzysztof Olewnik zniknął w 2001 r. tuż po zakończeniu imprezy, na której bawili się m.in. wysocy rangą policjanci. Przyjęcie odbywało się w Drobinie, w domu Krzysztofa Olewnika. Kilkadziesiąt godzin później rodzina dostała informację, że Krzysztof Olewnik został porwany – za jego uwolnienie zażądano okupu. W lipcu 2003 r. porywaczom przekazano 300 tys. euro, jednak Krzysztof Olewnik nie wrócił. Jak się później okazało, miesiąc po odebraniu przez przestępców pieniędzy został on zamordowany. Jego ciało zakopano w lesie w pobliżu miejscowości Różan (Mazowieckie). W 2006 r. miejsce ukrycia zwłok wskazał Sławomir Kościuk, jeden z porywaczy. W tym czasie śledztwo prowadziła już Prokuratura Okręgowa w Olsztynie – wcześniej sprawę badali prokuratorzy z Sierpca, Płocka i Warszawy. W maju 2008 r. śledztwo po raz kolejny przeniesiono – tym razem do gdańskiej Prokuratury Apelacyjnej. Od tego momentu wyszły na jaw zupełnie nowe fakty: znaleziono ślady krwi w domu biznesmena i sporządzono ekspertyzę zapisu rozmowy między rodziną Olewników a porywaczami, która odbyła się kilka miesięcy po porwaniu, w styczniu 2002 r., w czasie gdy Krzysztof Olewnik miał być więziony. W tle rozmowy pojawia się głos instruujący porywaczy. Biegli orzekli, że instrukcji udzielał Krzysztof Olewnik, a rozmowa przeprowadzona została w centrum Warszawy. Śledczy dysponują też zeznaniami świadków, którzy utrzymują, że widzieli Krzysztofa Olewnika już po jego porwaniu w okolicznościach, które wskazywały, że nie jest on przez nikogo przetrzymywany siłą. Chociaż zabójcy biznesmena zostali już prawomocnie skazani, śledczy wciąż szukają odpowiedzi na pytanie, co tak naprawdę działo się do momentu jego śmierci.
Błędy i fałszerstwa W trakcie postępowania prowadzonego przez gdańskich śledczych wyszły na jaw nieprawidłowości popełnione przez policję i prokuratorów. Prokuratura oskarżyła dwóch policjantów pracujących przy sprawie porwania o niedopełnienie obowiązków, które naraziły Krzysztofa Olewnika na utratę życia, oraz pracowników laboratorium kryminalistycznego w Olsztynie, gdzie badano jego ciało. Śledczy umorzyli natomiast postępowania wobec 24 prokuratorów, którzy zajmowali się sprawą. Oskarżeni policjanci to Remigiusz M. – szef grupy operacyjno-dochodzeniowej, która od października 2001 r. do sierpnia 2004 r. badała sprawę porwania, oraz Maciej L., który pracował w tej grupie. Zdaniem śledczych policjanci nienależycie zabezpieczyli miejsce przekazania porywaczom okupu 24 lipca 2003 r. w Warszawie, przedwcześnie i bezzasadnie odstąpili od obserwacji. Zdaniem prokuratorów oskarżeni nie przeprowadzili natychmiastowych oględzin miejsca przestępstwa, co mogło doprowadzić do utraty śladów kryminalistycznych. Nie skorzystali też z wielu informacji, jakie pojawiały się w śledztwie, zbyt późno i niedokładnie zbadali połączenia telefoniczne wykonane w lipcu 2003 r. z aparatu używanego przez porywaczy do kontaktu z rodziną Olewnika i na dodatek pochopnie zniszczyli nagrania rozmów telefonicznych z podsłuchów założonych w czasie śledztwa.
Akt oskarżenia został skierowany także przeciwko pracownikom laboratorium kryminalistycznego: szefowej laboratorium Jolanty D. oraz biegłego medycyny sądowej Bogdana Z. Zarzuty dotyczą wykonanych przez nich w październiku 2006 r. w olszyńskim laboratorium badań DNA zwłok Krzysztofa Olewnika. Według śledczych pracownicy laboratorium pobrali do badań trzy fragmenty kości: z ramienia, biodra i uda. Dwie próbki wykazały zgodność DNA z kodem genetycznym Olewnika, natomiast jedna wykazała inny od pozostałych profil. W tej sytuacji ekspertyzy powinny zostać powtórzone, czego nie zrobiono. Poza tym w wynikach badań zatajono sam fakt odmienności profilu jednej z próbek.
Oprócz sfałszowania wyników badań prokuratorzy zarzucili też pracownikom laboratorium niedopełnienie obowiązków. Zarzut ten ma związek z zaginięciem fragmentów kości badanych w 2006 r., do czego przyczynił się niewłaściwy nadzór nad dowodami rzeczowymi. Zatajone rozbieżności w ekspertyzie powstałej w 2006 r. w Olsztynie spowodowały, że na początku 2010 r. gdańska Prokuratura Apelacyjna – na wniosek rodziny – zdecydowała się przeprowadzić ekshumację zwłok Olewnika. Dopiero wyniki badań próbek pobranych po ekshumacji potwierdziły ostatecznie tożsamość ofiary.
Seryjne samobójstwa Proces ws. uprowadzenia i zabójstwa biznesmena toczył się od października 2007 do marca 2008 r. Sąd Okręgowy w Płocku skazał na kary dożywocia dwóch zabójców Olewnika: Sławomira Kościuka i Roberta Pazika. Kilka miesięcy później obydwaj już nie żyli – znaleziono ich powieszonych w celach. Czarna seria rozpoczęła się 19 czerwca 2007 r. od śmierci Wojciecha Franiewskiego, herszta bandy porywaczy. Powiesił się on na bandażu w celi Aresztu Śledczego w Olsztynie jeszcze przed rozpoczęciem procesu porywaczy i zabójców Krzysztofa Olewnika. Pół roku przed śmiercią Franiewski pisał do sądu: „Boję się, że znajdą mnie powieszonego w celi”, sporządził również szczegółowy testament. Przeprowadzone po śmierci badania toksykologiczne krwi Franiewskiego wykazały obecność alkoholu i amfetaminy. Według opinii biegłych spożycie alkoholu oraz zażycie narkotyku prawdopodobnie nastąpiło na terenie aresztu. Biegły w swojej opinii napisał: „Sposób przeprowadzenia samobójstwa świadczy o świetnej znajomości anatomii człowieka. Pętla posiadała zawiązane dwa supły (praktyka niespotykana). Osadzony uniknął w ten sposób reakcji obronnych, nie szamotał się”. Rok temu okazało się, że w akcie zgonu Wojciecha Franiewskiego podano nieprawdziwą godzinę śmierci. Ujawnił to lekarz pogotowia, który zeznał, że do wpisania nieprawdy zmusili go więzienni strażnicy. Jednego z nich dwa lata później znaleziono powieszonego na przydrożnym drzewie – miał on popełnić samobójstwo z powodu depresji. Rok po śmierci Franiewskiego, 4 kwietnia 2008 r., w celi Zakładu Karnego w Płocku znaleziono ciało Ireneusza Kościuka. Wisiał w kąciku sanitarnym na prześcieradle przymocowanym do kraty w miejscu, gdzie sięgała zamontowana w celi kamera. Podczas sekcji zwłok we krwi Kościuka znaleziono ilość psychotropów określaną przez biegłych jako toksyczną. Miał też kilka złamanych żeber oraz otarcia na przedramionach. Według opinii okręgowego szefa służby więziennej Kościuk miał skłonności do autoagresji, był w złym stanie psychicznym, przyjmował leki psychotropowe i nie powinien być umieszczony w pojedynczej celi. W styczniu 2009 r., także w płockim więzieniu, znaleziono powieszonego kolejnego zabójcę biznesmena – Roberta Pazika. Był on traktowany jako więzień niebezpieczny i początkowo karę odbywał w Zakładzie Karnym w Sztumie. 9 stycznia 2009 r. został przewieziony do Zakładu Karnego w Płocku, ponieważ przed sądem w Sierpcu miał być przesłuchany jako oskarżony w procesie o rozboje i wymuszenia. Według jego bliskich, miał wtedy stwierdzić, że to przewiezienie będzie dla niego wyrokiem śmierci. Pazik przebywał w pojedynczej monitorowanej celi, którą nadzorował specjalnie wyznaczony funkcjonariusz. Powieszonego zabójcę znaleziono podobnie jak Kościuka – w niemonitorowanym sanitarnym kąciku. Badania toksykologiczne zwłok Pazika wykazały obecność w jego krwi leków psychotropowych, których wcześniej nie przyjmował.
Śledztwa prowadzone w związku z tymi zgonami zostały umorzone – śledczy nie dopatrzyli się działania osób trzecich.
Sfingowana śmierć? W sprawie Krzysztofa Olewnika pojawia się nazwisko Macieja Książkiewicza, byłego komendanta płockiej policji. Karierę zaczął jeszcze w Milicji Obywatelskiej, w latach 60. Absolwent Akademii Spraw Wewnętrznych, członek PZPR, szybko pokonywał kolejne szczeble kariery. Na początku lat 90. miał zostać komendantem głównym policji, ale na przeszkodzie stanęła jego przeszłość – chodziło o zwalczanie opozycji. Nie przeszkodziło mu to w karierze na szczeblu lokalnym – w latach 90. był najważniejszym policjantem w Płocku, a Włodzimierz Olewnik, ojciec Krzysztofa – potentatem z branży mięsnej w całym województwie. Po uprowadzeniu Krzysztofa Olewnika Maciej Książkiewicz nadzorował policjantów prowadzących śledztwo w sprawie porwania biznesmena. To Książkiewicz forsował tezę o samouprowadzeniu biznesmena. W 2003 r. Książkiewicz zmarł w swojej rezydencji. Prawdopodobnie nikt by się nie zainteresował Maciejem Książkiewiczem, gdyby nie fakt, że śledztwo w sprawie uprowadzenia Krzysztofa Olewnika trafiło do gdańskiej prokuratury. I wtedy wybuchła prawdziwa bomba: prokuratorzy i funkcjonariusze CBA ustalili, że nie jest możliwe, by z policyjnych dochodów Książkiewicz i jego żona zbudowali 400-metrowy dom i kupili ponad 8 ha ziemi pod Płockiem. Okazało się również, że śmierć Książkiewicza budzi wątpliwości prokuratorów – na miejsce nie została wezwana policja, nie było sekcji, nie wiadomo, dlaczego tak szybko skremowano zwłoki. Mimo tych wątpliwości gdańska prokuratura umorzyło śledztwo w sprawie śmierci komendanta.Znajomi komendanta są przekonani, że jego śmierć była sfingowana. – Pojawiają się informacje, że na stałe mieszka on za wschodnia granicą i regularnie przylatuje tu prywatnym samolotem – lądowisko znajduje się na polanie niedaleko jego rezydencji. Zaskakujące było też, że po śmierci Książkiewicza rodzina zachowywała się tak, jakby nikt nie umarł – relacjonuje jeden ze znajomych. Sprawa Olewnika ciągnie się za rodziną Książkiewiczów do dziś. Rok temu okazało się, że pracujący w Komendzie Głównej Policji Marcin Książkiewicz, syn b. płockiego komendanta, został złapany na niszczeniu kaszanki produkcji rodziny Olewników w hipermarkecie Real na warszawskim Ursynowie. Według materiałów prokuratury (nagranie kamery monitoringu) dziurawił on ostrym narzędziem paczki z kaszanką z charakterystycznym logo firmy Olewników. Sprawa trafiła do Prokuratury Rejonowej Warszawa Mokotów.Dorota Kania
Jakieś obce smoki „Nie możemy pozwolić wewnętrznym Moskalom, żeby zawładnęli naszymi umysłami. Nie możemy dać im żadnej szansy – nawet jeśli krew znów musiałaby zostać przelana” – z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem rozmawia Joanna Lichocka. Można właściwie rzec, że jesteśmy w niezłej sytuacji. Mamy już jasność – rewolucja Solidarności przegrała, została zatrzymana 13 grudnia 1981 r., wszystko to, co działo się potem, było mniej lub bardziej kontrolowane przez komunistów i dziś są oni panami sytuacji. Jesteśmy jakby w punkcie wyjścia. Bardzo dobre radykalne rozpoznanie – i trzeba je wreszcie przyjąć, żeby zrozumieć coś z tego, co się teraz w Polsce dzieje. Trzeba je przyjąć przede wszystkim po to, żeby wiedzieć – co mamy robić dalej. Jak się ratować oraz uratować. Ale ja, Pani Joasiu, jestem jednak trochę innego zdania niż Pani. Mamy, owszem, całkowitą jasność – w tej sprawie, o której Pani mówi. Przegraliśmy, a to była wielka bitwa o wszystko, a więc przegraliśmy wszystko 13 grudnia, rewolucja Solidarności nie powiodła się, jeszcze jedno polskie powstanie zostało zduszone siłą, brutalnie przez dzicz moskiewską spacyfikowane – i Polską rządzą teraz, rządzą nadal ci sami ludzie, którzy rządzili nią w epoce PRL‑u. Może z czasem oni trochę się zmienili, nawet ucywilizowali (w PRL‑u też się z czasem, z dziesięciolecia na dziesięciolecie, trochę zmieniali, cywilizowali), ale to jest ta sama formacja polityczna i duchowa. Mówiąc inaczej i wyraźnie: to nie jest polska formacja polityczna i polska formacja duchowa. To jest obce. To jest coś w rodzaju – odwołam się tu do mojego ulubionego filmu – coś w rodzaju ósmego pasażera „Nostromo”. Jakieś obce smoki. Jeszcze inaczej: to są namiestnicy czegoś, przysłani tu przez coś, po to, żeby czymś tu zarządzać – żeby nas, powolutku-powolutku, zlikwidować; żebyśmy, powolutku-powolutku, zniknęli w smoczej paszczy. Smocza paszcza otwiera się, zaglądamy tam i co widzimy? Otóż to. W tym miejscu kończy się jasność i zaczyna kompletna ciemność – nie wiemy, skąd się oni, ci obcy, tutaj wzięli, kto ich tu przysłał, kto ich kontroluje oraz, nade wszystko, nie wiemy, czym oni tutaj zarządzają – co to jest za twór polityczny, państwowy, który tu założyli w roku 1989 i którym teraz władają. W PRL‑u to było jako tako jasne – przysłali ich Moskale (zwani wówczas Sowietami – tę nazwę można już wycofać), a twór był moskiewską kolonią czy moskiewskim protektoratem. A teraz domyślamy się tylko, jaki jest cel tego zarządzania: mamy zostać zlikwidowani, mamy zniknąć. Ale dlaczego, w czyim interesie, kto to zarządził i komu o to chodzi? Ktoś niewątpliwie chce, żeby Polski nie było. To, co stało się 10 kwietnia pod Smoleńskiem, jasno tego dowodzi. Ale kto tego chce i dlaczego? I do jakiego stopnia ma jej nie być? Czy całkowicie? Nie wiadomo. Nie wiemy zatem niemal niczego. Ciemności jest więc znacznie więcej niż jasności – jasności tylko troszeczkę. Jeszcze tylko dwa zdania w tej sprawie. Ostrzegałbym tu przed takimi rozpoznaniami jak to Grzegorza Brauna – że Polską (tym, co może jeszcze jest lub mogłoby być Polską) rządzi teraz pięć obcych wywiadów. Czy może sześć. To jest rozpoznanie – niech mi Pan wybaczy, drogi Panie Grzegorzu – niepotrzebnie zasłaniające stan rzeczywisty, czyli bałamutne. Polską rządzą teraz ciemne idee – idee postnarodowych nihilistów, którzy chcą Polskę i Polaków zlikwidować. Trzeba te idee rozpoznać – żeby je zniszczyć. Trzeba się zatem wprzód dowiedzieć, kto i gdzie je produkuje, i kto je tutaj, i na czyje polecenie, i za czyje pieniądze, rozpowszechnia.
Postkomuna. Dziś ma telewizyjną twarz Donalda Tuska. Nie – postkomunizm, ale właśnie postkomuna, z zapisaną w tym słowie nonszalancją wobec języka, kultury, wartości, zasad. To słowo kolokwialne, ale oddaje – jak mi się zdaje – charakter rządów Rychów i Zbychów zblatowanych z częścią ludzi dawnej opozycji.I tu Pani ma rację – to jest postkomuna. Ale właśnie w tym miejscu – kiedy mówimy: postkomuna, postkolonializm, państwo postnarodowe czy posteuropejskie, a społeczeństwo posthistoryczne – w tym miejscu wychodzi też na jaw nasza rozpaczliwa bezradność językowa (a zatem i duchowa) wobec tego, co stało się w ostatnich trzech dziesięcioleciach i co teraz dzieje się w Polsce. Nie potrafimy nazwać obecnej Polski, ustalić, co to jest za twór, opowiedzieć, jaka jest nasza tutejsza sytuacja. Nie rozpoznajemy ani samych siebie, ani naszego losu – ta bezradność wobec losu, bezradność językowa, prowadzi też do tego, że nie wiemy, co nas czeka. Nie potrafimy zobaczyć i ująć w słowa naszej przyszłości. Mój trzyletni wnuk, Ignacy, przybiega do swojego ojca, wydaje z siebie straszliwy ryk, a potem, uznając, że już Wawrzka dostatecznie przestraszył, uśmiecha się i mówi spokojnie: – To jest język potworski. – To słowo wymyślone przez Ignacego dobrze ujmuje to, z czym mamy teraz w Polsce do czynienia. W telewizorach, w gazetach, na konferencjach prasowych potwór przemawia do nas językiem potworskim. Nasz tutejszy smok ryczy – może zawiadamia nas, że zostaniemy skonsumowani – a my jego straszliwy ryk próbujemy wyrozumieć, przetłumaczyć przy pomocy różnych dziwnych terminów: postkolonializm, postkomunizm, a może posthistoria czy coś w tym rodzaju. Smok, oblizując się po konsumpcji, powiada zaś: – Mówię językiem potworskim, więc nie musicie, a nawet nie możecie mnie rozumieć. – Pan Jarosław Kaczyński mówił niedawno, że to, co tu mamy, to jest kondominium. Jak rozumiem: moskiewsko-pruskie. Ja próbowałem wytłumaczyć sobie Polskę jako twór postkolonialny, byłą moskiewską kolonię. Teraz porzucam ten język – uważam, że dałem się zwieść pewnej modzie intelektualnej, językowi amerykańskich naukowców. Polska to nie jest ani państwo postkolonialne, ani kondominium. Tu się coś innego dzieje, coś groźniejszego. Nasi wrogowie – tutejsi, miejscowi wrogowie Polski i Polaków – ja ich nazywam naszymi wewnętrznymi Moskalami – to nie jest formacja postkolonialna. To jest coś innego – coś, co się zalęgło i odwiecznie istnieje w głębi polskiej duszy. No może nie odwiecznie, może od jakichś trzystu lat – od pierwszych lat XVIII wieku, kiedy to wojska cara Piotra I weszły w granice Rzeczypospolitej. To prawdopodobnie właśnie wtedy pewna część wolnych Polaków, obywateli Rzeczypospolitej, uznała, że można żyć w mongolskiej niewoli, pod carskim knutem – i całkiem nieźle, całkiem przyjemnie w tej niewoli prosperować. Potem ta mongolska idea – że bezpieczniej, czyli lepiej jest być carskim niewolnikiem niż wolnym Polakiem, polskim anarchistą – ta idea, zagnieździwszy się w duszy polskiej, rozrastała się i szukała dla siebie, przez wieki, różnych politycznych, ideowych, a nawet estetycznych, ale przede wszystkim życiowych, praktycznych uzasadnień. Opisywała tę złowieszczą ideę, tę polsko-ruską formację duchową polska literatura, opisywali ją Stefan Żeromski i Eliza Orzeszkowa. Byli tym porażeni i przerażeni. Nazywanie teraz tych Polaków, którymi owładnęła ta mongolska idea, lemingami czy jakoś podobnie łaskawie – traktowanie, poprzez tę nazwę, całej tej formacji jako czegoś trochę żałosnego, niemal zabawnego, właściwie sympatycznego – to jest wielki błąd językowy, błąd niedopuszczalny.
Lemingi to ci, którzy przyjechali z małych miasteczek i wsi do wielkiego miasta, znaleźli tu pracę, i którym się wydaje, że najważniejszym problemem w Polsce jest wysokość rat kredytów i legalizacja marihuany. Dają się regularnie nabierać na PO i Palikota. Czym innym jest chyba jednak grupa ludzi tworząca obóz władzy, ona, owszem, trzyma rząd dusz lemingów, różni się jednak od tych nieszczęsnych postaci. Lemingi, przynajmniej w klasycznym znaczeniu tego pojęcia, to pogubione, nie za dużo wiedzące i jeszcze mniej rozumiejące dzieci III RP. Wewnętrzni Moskale – jeśli użyć Pana terminologii – mają klucz do ich wyobraźni i sposobu myślenia, przez media, instytucje kultury, finanse. Widać w różnych miejscach, jak ludzie starego systemu, różni funkcjonariusze medialni próbują rozciągnąć to pojęcie na przykład na dobrze ustawionych ludzi nomenklatury PRL‑u. Ale klasyczny leming – jak mi się zdaje – jest po gwałtownym awansie z małej wioski i ogląda TVN. Pomiędzy kimś, kto jest, jak Pani to nazwała, funkcjonariuszem medialnym, a kimś takim, kto wziął kredyt w szwajcarskich frankach i chcąc utrzymać się na powierzchni życia, musi być posłuszny tym, którzy mają władzę (czyli musi być posłuszny telewizorowi), jest oczywiście znaczna, nawet olbrzymia różnica – jeśli chodzi o pozycję społeczną. Różnica duchowa jest minimalna albo żadna – wszyscy oni, i ci, co gadają w telewizorze, i ci, którzy bezmyślnie wierzą w to, co gadają ci gadający, są niewolnikami. A jeśli są niewolnikami, no to zdradzili, wyzbywając się wolności, najświętszą, najważniejszą, fundamentalną ideę naszej Rzeczypospolitej. Tym samym zdradzili wspólnotę wolnych Polaków – nas zdradzili. A jeśli nas zdradzili, no to mamy poważne dziejowe pytanie – co należy zrobić ze zdrajcami. Jaki ma być los tutejszych niewolników mongolskiego cara. Dlatego powiedziałem, że tu się dzieje coś bardzo groźnego. Bo to nie może zostać tak, jak jest – nie możemy współżyć na naszej ziemi ze zdrajcami, z wieloma pokoleniami zdrajców. Polska nie może być własnością tutejszych wewnętrznych Moskali, nawet jej resztki, jeśli to są resztki, nie mogą stać się ich łupem. Polska jest dla Polaków. Oczywiście, nie mam na myśli jakichś etnicznych Polaków, bo takich pewnie w ogóle nie ma, a sam jestem raczej etnicznym Tatarem, z tatarskiego rodu, który kiedyś osiedlił się pod Mariampolem i Winksznupiem. Albo jestem, jeśli ktoś woli, etnicznym Niemcem, z rodu, który osiedlił się na granicy rosyjsko-pruskiej. Ale wróćmy do rzeczy – co zrobić z tymi, którzy nie chcą już być Polakami? I czy w ogóle coś możemy jeszcze z nimi zrobić? Bo może jest tak, że oni są tu już w większości? I że Polacy, powolutku-powolutku, w sposób ewolucyjny, a więc niemal niedostrzegalny, tracą swoją polską tożsamość? Obcy smok nas pożera i już wielu pożarł? Poruszamy się w ciemności, weszliśmy w jakąś noc historyczną, a więc nawet i tego nie wiemy – jak wielu nas jest i czy jest nas tylu, że damy sobie radę z wewnętrznymi Moskalami. Dobrze byłoby przeprowadzić jakieś sondaże, które powiedziałyby nam, ilu jest jeszcze w Polsce prawdziwych Polaków (nie etnicznych, ale prawdziwych – to znaczy wiernych Polsce, jej wielkiej idei), ale wszystkie sondaże teraz kłamią, z samej ich smoczej natury są kłamliwe, więc i tego się nie dowiemy.
Jeszcze pięć lat temu diagnozy, że Polacy mogą utracić swoją tożsamość, by Pan nie postawił. Bo pięć lat temu wszystko wyglądało inaczej – wyglądało na to, że wiemy, co się wokół nas dzieje – i że to jako tako rozumiemy. To ta ciemność, o której mówiliśmy na początku – to ona powoduje, że nie wiadomo, kto jeszcze jest Polakiem, a kto już nim nie jest. Nie wiadomo też, w tej ciemności, co to znaczy być Polakiem i do czego to zobowiązuje.
Nie wiadomo również, czy jakaś tożsamość, przynależność narodowa jest w ogóle potrzebna. Bo przecież polityk lansowany przez „Gazetę Wyborczą” i część postkomunistycznego establishmentu na nowego lidera obozu władzy i niemal co dzień bywający w głównych telewizjach mówi – musicie wyrzec się polskości. Mówi to tak po prostu, publicznie. Spróbujmy więc, próbując wydostać się z ciemności, powiedzieć, co to zawsze znaczyło i co to jeszcze znaczy – być Polakiem. Dwie są sprężyny, potężne sprężyny życia, które poruszają niewolniczą społeczność, żyjącą tuż obok nas, wokół nas, na granicy polskości, obie ukryte i utajone – nikt nie chce o nich mówić, nawet wiedzieć nikt o nich nie chce. Pierwsza sprężyna to Strach. Druga sprężyna to Tchórzostwo. To właśnie te dwie ukryte sprężyny decydują o tym, że ci, którzy wyrzekli się (albo chcą się wyrzec – to nie takie łatwe) polskiej tożsamości i zdradzili wielką ideę wolności, ideę, która powołała do istnienia Rzeczpospolitą, stają się, bo muszą się stać, niewolnikami. Strach mówi, że przylecą samoloty i będą bombardować, i wjadą czołgi, i znów będą strzelać, będą pożary i zgliszcza, i będą egzekucje, i znów poleje się krew, i znów będzie nędza. Tchórzostwo mówi, że trzeba będzie wybierać, uciekać lub zostać, wziąć udział lub nie wziąć udziału, coś zaryzykować, może coś stracić, może nawet życie. Tchórzostwo mówi, że najlepiej nic nie ryzykować – najlepiej pokornie godzić się na wszystko, co przynosi życie, czyli, otóż to, zostać niewolnikiem. Można oczywiście powiedzieć, że Strach i Tchórzostwo są zakodowane w głębi istnienia naszego gatunku, nawet więcej, w głębi wszelkiego życia – zając boi się jastrzębia, a wiewiórka ucieka przed kotem. Nawet rośliny się boją. No dobrze. Ale wolność to jest właśnie to, a nawet tylko to, co mówi nam, że nie wolno poddać się swojemu Strachowi i trzeba zapanować nad swoim Tchórzostwem. Wtedy zapanuje się nad swoim życiem i będzie się wolnym człowiekiem. A jeśli mówi nam to nasza wolność, to znaczy, że mówi nam to nasza polskość. Właśnie dlatego wiele wieków temu stworzyliśmy tu, na tej ziemi, państwo odwiecznej (teraz już odwiecznej) wolności – Rzeczpospolitą Wolnych Polaków. Mówi Pan, żebyśmy nie mieli złudzeń – błądzimy w ciemności, a więc nie radzimy sobie, po PRL‑u okazaliśmy się zbyt słabym narodem, by mieć niepodległość. A jednocześnie oczekuje Pan od Polaków, którzy mają świadomość albo przeczucie tego, o czym Pan mówi, i biorą ostatnio tak licznie udział w ogromnych manifestacjach, twardych decyzji. Te manifestacje mówią wyraźnie, że jest w Polsce społeczność, i to bardzo liczna, która pragnie zachować swoją przynależność narodową i znaleźć jakiś sposób na odbudowę narodu i państwa. Fundamentalne musi być rozpoznanie, co w tej sprawie da się zrobić. Trzeba – jeśli chcemy z tej ciemności, z tej dziejowej niejasności, w której obecnie żyjemy, wyjść na drogę, która doprowadziłaby nas do niepodległości – zwrócić się do przeszłości i szukać sytuacji analogicznych lub choćby trochę tylko podobnych do tej, w której teraz się znaleźliśmy. Polacy, pozbawieni swojego państwa, kilka razy w dziejach nowożytnych znajdowali się na krawędzi istnienia, nawet mogło się wydawać, że już znikają i że niebawem w ogóle ich nie będzie. Ale zawsze, po klęskach, które stawiały ich na tej krawędzi, odnajdywali sposób, by się przemienić i odbudować swoją tożsamość, którą już tracili. Myślę o wszystkich powstaniach narodowych, które często przedstawiane są teraz jako okropne nieszczęścia i straszliwe klęski, a które ja uważam za wielkie polskie zwycięstwa.
Oficjalna wersja rządzących elit brzmi, że to nieodpowiedzialne, szkodliwe marzycielstwo Polaków. Wypowiedzi niektórych rządowych publicystów właściwie niczym się nie różnią od wykładni obowiązującej po Powstaniu Styczniowym, a prezentowanej nam przez carskich urzędników. „Podłe powstanie” – tak mówią, kilkanaście lat po Powstaniu Styczniowym, zruszczeni bohaterowie opowiadania Stefana Żeromskiego „Echa leśne”. Wcale bym się nie zdziwił, gdybym teraz usłyszał w reżimowej telewizji takie sformułowanie. No bo to przecież było podłe – wszyscy zginęli lub poszli na Sybir. Jak tak można – przelewać niepotrzebnie krew i ginąć za Polskę – kiedy można żyć wesoło i balować na salonach. Chyba tylko jakiś podlec nie chce żyć wesoło i wzywa do umierania. Telewizor z pewnością tak właśnie teraz myśli swoim przygłupim telewizyjnym rozumem. Historyczna prawda jest zaś taka, że każde nasze powstanie, każde zachwianie nie tylko polskiej tożsamości, ale w ogóle polskiej możliwości istnienia – przez pacyfikacje, masowe zsyłki na Sybir, przez przelew krwi – każde powstanie, mimo że każde było militarną klęską, było zwycięskie. Wszystkie nasze wielkie powstania były wielkimi zwycięstwami polskiej cywilizacji. Było bowiem tak, że po każdym powstaniu, po każdym rozlewie krwi polskość odradzała się i przemieniała. Tak było po Konfederacji Barskiej, po Powstaniu Listopadowym, tak było po tym najstraszniejszym z powstań, Powstaniu Styczniowym, i tak było po Rewolucji 1905 roku. Mimo upływu krwi, a może dzięki niemu, mimo straszliwych moskiewskich prześladowań, zniszczeń materialnych i duchowych, następowało odnowienie polskiej cywilizacji. Za każdym razem przemieniała się ona w coś w swoim sposobie bycia nowego, nieoczekiwanego. Dlaczego? Nie wiem. W tym jest jakaś polska tajemnica – tajemnica polskiego na tej ziemi bytowania. Może to jest tak, że gniew i krew – i cierpienie, i pragnienie zemsty – przebudowują dusze ludzkie. I może dlatego – po takiej przebudowie duchowej, przebudowie duszy całego narodu – zmienia się też, bo musi się zmienić, cywilizacja, którą on tworzy i w której żyje. Po Powstaniu Styczniowym i po Rewolucji 1905 roku, i po Powstaniu Warszawskim dusza polska nie mogła przecież wyglądać tak, jak wyglądała przed tymi strasznymi wydarzeniami – musiała sprostać temu, co się wydarzyło, przyjąć to do wiadomości, uleczyć się ze swoich cierpień, dać sobie radę ze swoim bólem i gniewem, a więc, w konsekwencji, musiała też wypracować jakieś nowe sposoby swojego istnienia oraz swojej artykulacji. W tym właśnie należałoby upatrywać przyczynę radykalnych przemian cywilizacyjnych, które następowały po naszych powstaniach narodowych. Ci, którzy ginęli, nie wiedzieli, jakie skutki będzie miała ich ofiara – nie wiedzieli bowiem, jak skorzystają z ich ofiary i co zrobią ze sobą ich potomkowie. Ale przecież ginęli dla nich – żeby ci potomkowie mogli żyć inaczej, niż oni żyli. Chęć przemiany życia, przemiany duchowej i cywilizacyjnej, nazywać – jak to się teraz czyni – szaleństwem lub szkodliwym marzycielstwem – to jest nikczemne. Także głupie i źle świadczące o poziomie umysłowym tych, którzy to robią.
Pod Chromakowem, 10 sierpnia 1863 roku, stu dwudziestu powstańców po nieudanym starciu z rosyjskim oddziałem schroniło się w zabudowaniach gospodarczych folwarku. W stodole czy owczarni. Otoczyli ich Moskale, podpalili budynek, spalili wszystkich żywcem. Tam zginął mój wujeczny prapradziadek. Zachował się zbiorowy akt zgonu w księgach parafialnych. Podaję w wersji oryginalnej: „Działo się we Wsi Lutocinie dnia jedenastego Sierpnia Tysiąc Ośmset Sześćdziesiąt Trzeciego roku o godzinie dziewiątej rano. Stawili się Andrzej Szczesiak lat trzydzieści i Marcin Dobies lat trzydzieści jeden mający obydwa gospodarze w Lutocinie zamieszkali i oświedczyli że w dniu dziewiątym bieżącego miesiąca i roku o godzinie dwunastej w południe Umarło osób wogóle sto dwadzieścia, których imiona, nazwiska, wiek i miejsce urodzenia i z kogo stawającym niewiadomo. Po przekonaniu się naocznie o zejściu ich, Akt ten stawającym przeczytany, przez Nas podpisany został. Stawający pisać nie umieją. X. Wincenty Tabędzki Wikaryusz Lutociński specjalnie delegowany przez Biskupa Nominata Płockiego do podpisywania aktów Stanu Cywilnego”. Kilka miesięcy wcześniej, w lutym tegoż roku 1863, urodziła się Maria Rodziewiczówna. Rok później przyszedł na świat Stefan Żeromski. Minęło jeszcze trzy lata i w roku 1867 urodził się Józef Piłsudski. Można ich nazwać – a wraz z nimi tych wszystkich Polaków, którzy urodzili się w połowie lub w drugiej połowie lat sześćdziesiątych – pokoleniem Powstania Styczniowego. Jak żyli i co zrobili w życiu, oraz kim się dla nas później stali – to wszystko zostało bowiem zdeterminowane, można powiedzieć: zaprogramowane przez krwawe wydarzenia lat 1863–1865. To było pokolenie, które, korzystając z doświadczeń lat sześćdziesiątych – doświadczeń Powstania, ale i doświadczeń pacyfikacji – miało wymyślić i stworzyć nowy kształt polskiej cywilizacji – nadać nowe kształty życiu polskiemu. Dokonało tego dzieła. Józef Piłsudski zakończył je, stając w roku 1918 na czele państwa polskiego, odrodzonej Rzeczypospolitej, która – zwrócona i ku przeszłości, i ku przyszłości – miała być formą nowej polskiej cywilizacji. Gdyby – mówiąc metaforycznie – nie tych stu dwudziestu spalonych w stodole, o których Pani opowiada, gdyby ich tam, pod Chromakowem, w sierpniu, Moskale nie otoczyli i nie spalili, gdyby nie wszystkie inne masakry, gdyby nie krew polska wtedy przelana, nie byłoby pokolenia roku 1863 – pokolenia zaprogramowanego przez ten rok. Rodziewiczówna, Żeromski i Piłsudski mieliby jakieś zupełnie inne (teraz dla nas niewyobrażalne) doświadczenia i mieliby jakieś zupełnie inne życiorysy – pewnie opuściliby Polskę i zamieszkaliby, nie chcąc pogodzić się z postępującą i coraz obrzydliwszą rusyfikacją, gdzieś na emigracji. Wszystko wyglądałoby więc zupełnie inaczej, Polska, przez następne sto i dwieście lat, wyglądałaby zupełnie inaczej. A i Pani życie, Pani Joasiu, i moje – bo i to trzeba wziąć tu pod uwagę – wyglądałoby zupełnie inaczej. W roku 1914 Pierwsza Kadrowa nie wyruszyłaby z Krakowa do Kielc, w roku 1918 Piłsudski nie zostałby Naczelnikiem państwa polskiego, które może w ogóle by nie powstało – bo kompletnie zrusyfikowani Polacy już nie chcieliby mieć swojego państwa, zrezygnowaliby na zawsze ze swoich szkodliwych marzeń o niepodległości. Niepodległa Polska nie byłaby im do niczego potrzebna. Jest w tym jakaś nauka i dla nas, teraz bardzo aktualna. Rozmawialibyśmy sobie z Panią tutaj po rosyjsku – ale na jakiś inny, jakiś ruski temat. W roku 1895 nie ukazałoby się opowiadanie Żeromskiego „Rozdziobią nas kruki, wrony” – jedno z największych arcydzieł literatury polskiej – przerażająca, posępna analiza stanu polskiej duszy – opowiadanie, z którego Polacy dowiedzieli się wtedy, kim są oraz skąd się wzięli. W roku 1920 nie ukazałoby się „Lato leśnych ludzi” Marii Rodziewiczówny, wielki – najwspanialszy po „Panu Tadeuszu” – hymn ku chwale polskości. To wszystko by się nie stało, i jeszcze wiele innych rzeczy by się nie stało, bo nie byłoby pokolenia roku 1863 i cywilizacja polska nie odrodziłaby się, nie mogłaby się odrodzić dzięki krwi przelanej. Gdyby nie tych stu dwudziestu tam spalonych, a wśród nich Pani prapradziadek wujeczny. To dzięki nim jesteśmy teraz Polakami – może marnymi, może niegodnymi ich ofiary – ale jesteśmy. I tu jest właśnie ta nauka dla nas – teraz aktualna. Nie możemy pozwolić wewnętrznym Moskalom, żeby zawładnęli naszymi umysłami. Nie możemy dać im żadnej szansy – nawet jeśli krew znów musiałaby zostać przelana.
Czy to oznacza, że na serio uważa Pan, iż Polacy będą musieli stanąć przed perspektywą walki zbrojnej? Czy uważa Pan, że będziemy musieli wieszać naszych zdrajców, wewnętrznych Moskali? I że czeka nas jakiś rodzaj wojny domowej? Ale Pani chce, żebym ja tu przyszłość przepowiadał, a ja tego nie potrafię. A nawet uważam, że teraz to nikt tego nie potrafi. O tym już mówiliśmy – nasz język nas zawiódł, pewnie zresztą z naszej winy – i nie mamy takich słów, przy pomocy których moglibyśmy skutecznie mówić o naszym losie – jak on będzie w przyszłości wyglądał. Błądzimy w językowym mroku, nie wiedząc dobrze, gdzie żyjemy oraz kim jesteśmy. Ja się trochę znam na przeszłości, na pewnych jej kawałkach, bo jestem z zawodu historykiem literatury – no, emerytowanym, ale jestem. I tylko patrząc w przeszłość, szukając w niej wskazówek, jakichś analogii do naszych obecnych przeżyć, naszej obecnej sytuacji, mogę odpowiedzieć na Pani dramatyczne (a i dość kłopotliwe) pytanie. Ale niejasno, bardzo niejasno, bowiem, nie wspominając już o przyszłości, która zagadkowo milczy, to i przeszłość nie przemawia do nas wyraźnie, nie artykułuje precyzyjnie swoich napomnień i wskazówek. Przeszłość przemawia symbolami, metaforami, jakimiś analogiami niejasnymi. Trochę jak poezja przemawia – bo bywa, że trochę bełkocze – nie wiedząc dobrze, co chce powiedzieć. Cóż więc mówi nam teraz, w swoim symbolicznym języku, przeszłość? Mówi, po pierwsze, że przelana krew to jest coś, co się narodowi opłaca – o tym już mówiliśmy w związku z Powstaniem Styczniowym. Z rozlanej krwi wyrastają nowe pomysły cywilizacyjne. Mówi, po drugie, że przelana wspólnie krew tworzy wspólnotę narodową – wprzód tworzy, a później jest jej spoiwem. I to też Powstanie Styczniowe dowiodło – to było wspólne przedsięwzięcie i wspólny bój szlacheckich synków, chłopców z dobrych domów i chłopców od warsztatów rzemieślniczych, ślusarzy, szewców i stolarzy. Warszawscy sztyletnicy, ci, co w 1863 zabijali zdrajców na ulicy, najdzielniejsi z powstańców, to była warszawska biedota. Ta wspólnota okazała się trwała, to przecież właśnie dlatego, że ona uformowała się w roku 1863, Piłsudski, który odziedziczył tę tradycję, mógł stać się w roku 1905 przywódcą robotniczym. A Solidarność przegrała, została spacyfikowana w grudniu roku 1981 właśnie dlatego, że nie udało się jej stworzyć nowej, trwałej, niezłomnej wspólnoty – krew nie została przelana albo przelano jej za mało. Przeszłość, nasza przeszłość narodowa, mówi, po trzecie, że jeśli chce się godnie istnieć, to trzeba coś, od czasu do czasu, tu, w naszych warunkach, między Moskalami a Prusakami – trzeba coś zaryzykować. Wszystkie nasze powstania – od Baru do Warszawy – to były imprezy ryzykanckie. Ja uważam, że na tym naszym ryzykanctwie nieźle żeśmy wychodzili. Nie ma wolności bez ryzyka, można nawet powiedzieć, że wolność, sama w sobie, to straszne ryzyko. Dzikie ryzykanctwo. Taka jest więc – może trochę niewyraźna – odpowiedź przeszłości na Pani pytanie. Nawet jeśli wreszcie się okaże, że wewnętrznych Moskali jest tutaj więcej niż nas, to może przyjdzie taka chwila, a może przyjść musi – że będziemy musieli trochę zaryzykować.
Resortowe dzieci Dlaczego salon tak nienawidzi idei IV RP? Dlaczego tak się przed nią broni, sięgając po najbrudniejsze ze znanych nam metod? Impulsem do takich działań jest strach. Nie jest bowiem przypadkiem, że w „naszych mediach” – parafrazując słynne powiedzenie Andrzeja Wajdy – kluczową rolę odgrywają dzieci funkcjonariuszy służb specjalnych PRL‑u i PZPR-owskich bonzów. Składając wiele lat temu wniosek do Instytutu Pamięci Narodowej „Funkcjonariusze służb specjalnych PRL‑u”, nie przypuszczałam, że dotrę do prawdziwych założycieli III RP. Ze zdumieniem odczytywałam kolejne znajomo brzmiące nazwiska osób, które dziś zawiadują najważniejszymi dziedzinami życia publicznego. To samo czułam, gdy czytałam w sądzie akta procesu Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego – tam także przewija się plejada osób, które doskonale znamy ze świata medialnego.
Atak na Zbigniewa Romaszewskiego W ostatnich dniach byliśmy świadkami obrzydliwego ataku na Zbigniewa Romaszewskiego w związku z odszkodowaniem, które przyznał mu sąd za represje, jakim był poddany w czasach PRL‑u. Jednym z najgorliwszych w nakręcaniu spirali nagonki na wybitnego działacza opozycji, byłego więźnia systemu komunistycznego, był Andrzej Morozowski z TVN24. Morozowskiego cechuje wyjątkowa niechęć do IV RP i polityków PiS‑u. Czy wynika to z jego wychowania i tradycji rodzinnych? Niewykluczone, biorąc pod uwagę fakt, że jego ojciec Mieczysław Morozowski (wcześniej nazywał się Jodek Mordka) był działaczem młodzieżówki Komunistycznej Partii Polski. W czasie wojny przebywał w ZSRS – po jej zakończeniu trafił do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, a następnie do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Czy ataki TVN‑u na Antoniego Macierewicza nie biorą się stąd, że w raporcie z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych ujawnił zaangażowanie wojskowej bezpieki w FOZZ i podał nazwy konkretnych firm? Jak czytamy w raporcie: „miały [one] uczestniczyć w powołaniu przedsięwzięcia telewizyjnego”, o którym mieli rozmawiać późniejsi twórcy TVN‑u Jan Wejchert i Mariusz Walter. Jedną z najbliższych współpracowniczek Janiny Chim, skazanej w aferze FOZZ‑u, była Renata Pochanke, której nazwisko pojawia się w aktach procesu FOZZ‑u. Jej córka Justyna Pochanke, dziennikarka TVN‑u, z wielkim zaangażowaniem zajmowała się m.in. raportem z weryfikacji WSI. „Czy ten raport jest groźny? ” – dopytywała na antenie TVN‑u.
Grzebanie w życiorysach Po informacji podanej przez Cezarego Gmyza, że Lucyna Tuleya, matka sędziego Igora Tulei, służyła w SB, rozpętało się piekło, że prawica grzebie w życiorysach. Raban podniósł Tomasz Lis, ten sam, który opublikował pełen insynuacji artykuł na temat śp. Rajmunda Kaczyńskiego, ojca Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Dlaczego redaktor naczelny „Newsweeka” tak nienawidzi prawicy? Być może wynika to z jego rodzinnych uwarunkowań i osobistych doświadczeń. Tomasz Lis – syn prominentnego działacza PZPR‑u, dyrektora Stacji Hodowli Zwierząt, oraz – jak wynika z dokumentów IPN‑u – najbliższy krewny jednego z tajnych współpracowników Wojskowej Służby Wewnętrznej – w latach 80. w ramach praktyk studenckich był w NRD na Uniwersytecie im. Karola Marksa w Lipsku. Tam u „przyjaciół” poznawał tajniki dziennikarstwa i nauk politycznych.
Obecna żona Tomasza Lisa, Hanna Lis, jest córką Waldemara i Aleksandry Kedajów, którzy znaleźli się na liście Stefana Kisielewskiego („Kisiela”) opublikowanej w 1984 r. i obejmującej najgorliwszych dziennikarzy reżimowych PRL‑u. Waldemar Kedaj był m.in. dziennikarzem „Trybuny Ludu”, korespondentem PAP‑u, m.in. w Rzymie. Do pracy w Agencji został skierowany przez Zarząd Główny Związku Młodzieży Socjalistycznej. Powierzono mu tam funkcję kierownika działu zagranicznego. W latach 1970–1972 był korespondentem w Hanoi. Wyróżniał się zaangażowaniem partyjnym – był członkiem egzekutywy PZPR‑u w PAP-ie. Według akt służb specjalnych PRL‑u został zarejestrowany jako kontakt operacyjny „Mento”. Nad grzebaniem w życiorysach ręce załamują redaktorzy „Polityki”, której naczelny Jerzy Baczyński według akt SB został zarejestrowany jako tajny współpracownik komunistycznych służb specjalnych ps. Bogusław. Podobnie zresztą jak Daniel Passent, który najgłośniej krzyczy w sprawie sędziego Tulei, a który – co wynika ze znajdujących się w IPN-ie dokumentów – został zarejestrowany jako TW „John” i „Daniel”.
Zamach na sędziowską niezawisłość Po opublikowaniu przez „Gazetę Polską Codziennie” informacji, że po przejściu na resortową emeryturę mjr Lucyna Tuleya została tajnym współpracownikiem służb specjalnych PRL‑u, larum podniosła „Gazeta Wyborcza” i jej medialne przybudówki. Snuto wizję zastraszania sędziego, z godziny na godzinę budowano napięcie. Miało się wrażenie, że lada moment bojówki PiS‑u (złożone najpewniej z byłych agentów CBA) porwą sędziego Tuleyę i będą go okrutnie przesłuchiwały. Bańka pękła po tym, jak sam sędzia przyznał, że nie czuje się zastraszany i żadnej ochrony nie potrzebuje. Schemat działania w tej sprawie do złudzenia przypominał to, co wyczyniała „GW” w związku ze śmiercią Barbary Blidy, rzekomym inwigilowaniem dziennikarzy czy innymi „zbrodniami” IV RP. Sztandarowe działania „Gazety Wyborczej”, czyli atakowanie lustracji, raportu z weryfikacji WSI, posługiwanie się przy tym kłamstwem i manipulacją, mają uzasadnienie w życiorysach ludzi pracujących w piśmie Adama Michnika. Przyczyny ideologiczne to jedynie dodatek do wstydliwie skrywanych faktów, które wydają się prawdziwym powodem przyjęcia przez „GW” takiej taktyki. Dziś już wiadomo, że „Gazecie Wyborczej” nie o samą ideologię chodzi – okazało się bowiem, że w archiwach służb specjalnych PRL‑u zachowały się dokumenty na temat tajnych współpracowników, którzy po 1989 r. byli związani z „GW”. Niektórzy z nich mieli korzenie w KPP, a później w komunistycznych służbach specjalnych. Wystarczy przywołać szefa portalu Wyborcza.pl (gdzie pokazują się „newsy” mające kluczowy wpływ na informacje dnia). Mowa o Edwardzie Krzemieniu, byłym redaktorze „GW”. Jest on synem Ignacego Krzemienia, który jako obywatel sowiecki w latach 30. walczył w Hiszpanii w XIII Brygadzie. Była to jednostka zorganizowana przez Komintern i sowieckie służby bezpieczeństwa – NKWD. Po wojnie pracował w komunistycznym aparacie represji, a później w MSZ-ecie. Z kolei publikujący na łamach „GW” Michał Komar to syn gen. Wacława Komara. Późniejszy generał już jako kilkunastoletni chłopak przeszedł szkolenie w NKWD i brał udział w zabójstwach tajnych współpracowników Policji Polskiej na mocy wyroków KPP. Po wojnie został m.in. szefem wywiadu cywilnego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i Korpusu Bezpieczeństwa Publicznego. Na pomoc sędziemu Tulei ruszyła także Monika Olejnik. Co ciekawe, jej ojciec, płk Tadeusz Olejnik, pracował razem z mjr Lucyną Tuleyą w Służbie Bezpieczeństwa – razem byli funkcjonariuszami Biura „B” MSW PRL. On zajmował się m.in. „ochroną” ambasad, ona – pracą z agenturą w środowisku personelu ambasad.
Stara nienawiść Wiem, jaka będzie reakcja na mój artykuł. Podniesie się krzyk, że robię zamach na niezawisłość sędziowską, że grzebię w życiorysach. To nic nowego. Przez lata słyszeliśmy, że powinniśmy wybrać przyszłość, a od przeszłości odciąć się grubą kreską. Te hasła głosili przede wszystkim ci, którzy wiedzieli, co kryją archiwa służb specjalnych PRL‑u. Za wszelką cenę nie chcieli dopuścić do tego, by ujrzały one światło dzienne. W tym kontekście zrozumiałe stają się ich wściekłe ataki na pierwszą lustrację przeprowadzoną przez Antoniego Macierewicza, ministra spraw wewnętrznych w rządzie Jana Olszewskiego, a później ich nienawiść do Instytutu Pamięci Narodowej i jego działalności. Wystarczy przywołać ogrom plugastw wylanych na prezesa IPN‑u śp. prof. Janusza Kurtykę właśnie za to, że był nieprzejednanym antykomunistą. Stąd ta nienawiść i nawoływanie do zamknięcia IPN‑u. Jednak mimo zaangażowania machiny propagandy i „autorytetów” archiwa zostały otwarte. I wielkie dzięki za to Panu Bogu oraz ludziom, którzy do tego doprowadzili. Dorota Kania
Smoleński film National Geographic: kłamstwo goni kłamstwo "Śmierć prezydenta" - film, który w najbliższą niedzielę pokaże kanał National Geographic - to wyjątkowa mieszanka kłamstw i przeinaczeń, które znamy z informacji rozgłaszanych przez Rosjan od pierwszych godzin po katastrofie. W filmie nie wypowiada się nikt, kto krytycznie odniósłby się do wersji MAK i komisji Millera. Za to co rusz mówi się o niesprecyzowanych "teoriach spiskowych", które mają wciąż w Polsce wielu zwolenników. W filmie National Geographic można znaleźć wszystko, co na temat Smoleńska Rosjanie chcieliby zaszczepić w umysłach odbiorców. A więc jest powtórzona wersja, że lot Tu-154 M był lotem cywilnym, a nie wojskowym. Jest dowódca tupolewa, który ma traumę. "Odpowiedź, dlaczego próbowali lądować, znajduje się w kartotece osobowej Arkadiusza Protasiuka. A tam - informacja o odmowie lądowania w Tbilisi". Chodzi o lot z prezydentem do Gruzji, podczas którego jego kolega, kapitan maszyny, odmówił lądowania i "zapłacił za to wysoką cenę, stracił za to pracę" - choć jak wiadomo, było przeciwnie, kapitan został ostatecznie nagrodzony. Polski dziennikarz Konstanty Gebert powiela jednak stare przeinaczenia: "Wszyscy wiemy, co spotkało tamtego kapitana" - mówi do kamery. Wieża kontroli lotów na lotnisku Siewiernyj to wcale nie rozlatująca sie rudera ze zdezelowanym sprzętem, ale nowoczesny, bijący w oczy świeżością obiekt. Jest i mgła - ale ponieważ nie wystarczyło, że widoczność była ograniczona do 400 m, Siergiej Jakimow, rosyjski dziennikarz, mówi w filmie: "mgła tak gęsta, że nie było widać własnej dłoni, nie było widać nic".
"W przypadku nieudanego podejścia odchodzimy w automacie" - mówi kpt. Protasiuk, ale widz zaraz dowiaduje się, jaką to porażającą tajemnicę odkryli dochodzeniowcy z Rosji i Polski: nasi piloci byli na tyle słabo wyszkoleni, że kapitan nie wiedział, jak korzystać z automatu. Po prostu piloci nie wiedzieli, iż przycisk uchod nie zadziała, bo lotnisko nie było wyposażone w ILS. Co więcej, rosyjscy dochodzeniowcy dochodzą do innych wniosków: jeden z członków załogi przestawił wysokościomierz kapitana, by alarm TAWS nie przeszkadzał pilotom w kabinie. To dlatego samolot ściął drzewo na wysokości 11 m, choć w tym czasie załoga była przekonana, że znajduje się na wysokości 20 m. Wiesław Jedynak, członek komisji Millera (przedstawianej jako grupa dochodzeniowa) mówi: kluczowym dla lotu momentem było wejście szefa protokołu dyplomatycznego Mariusza Kazany do kabiny pilotów. Dlaczego - tłumaczy Maciej Lasek: "uznaliśmy to za presję pośrednią". Co zrobił Kazana? Na wieść o złych warunkach atmosferycznych w Smoleńsku powiedział: "no to mamy kłopot".
"Taka sama presja, jaka udzieliła się załodze, panowała w wieży kontroli lotów" - dowiadujemy się, choć nawet raport komisji Millera nie kryje, że w wieży - odwrotnie niż w kokpicie - panował nieprawdopodobny chaos i panika. Także przebieg badań okoliczności katastrofy przedstawiony jest, jakby przebiegał według wzorca z Sevres. "Rozpoczynają się mozolne poszukiwania, czy istnieją jakiekolwiek dowody, że samolot był celem zamachowców" - słyszymy, a Jerzy Miller pięknie wyjaśnia, że takich śladów nie znaleziono - choć dziś jest oczywiste, że nie wykonano podstawowych badań. Kłamstw w tym filmie jest więcej - jak np. to, że odnaleziono wszystkie trzy skrzynki (faktycznie było pięć, z których jednej nigdy nie odnaleziono). Choć film otwiera plansza, zapowiadająca, że został on oparty na oficjalnych raportach i na zeznaniach świadków - w produkcji National Geographic żaden ze świadków nie pojawia się. Autorzy w żaden sposób nie odnoszą się do hipotezy o wybuchach na pokładzie tupolewa.
"Rosjanie byli mniej skłonni do wzięcia odpowiedzialności niż Polacy, którzy szczerze przyznali się do własnych błędów" - mówi na koniec filmu Konstanty Gebert i konkluduje: "Nie jestem ekspertem, ale ostatecznie muszę sam zadecydować, którym ekspertom - rosyjskim czy polskim - zaufać". Anita Gargas
National Geographic w polityce po uszy. Uwzględniając jedynie oficjalną wersję wydarzeń, autorzy zaangażowali się politycznie jak najgłębiej można „Gazeta Wyborcza” w kpiącym tonie pisze, że „prawicowe media wiedzą przed premierą”, że film „Śmierć prezydenta”, który kanał National Geographic nada w niedzielę, to manipulacja. Kpina wzięta ze standardowego repertuaru, całkowicie nietrafiona, ponieważ od jakiegoś czasu było dość przesłanek, aby wiedzieć, że film będzie opierał się wyłącznie na dwóch oficjalnych raportach – MAK i komisji Millera. A to oznacza, że nie będzie uwzględniał w żadnym stopniu kontrowersji i niezależnych badań. Kiedy w końcu przedstawiciele National Geographic pokazali film także dziennikarzom z bardziej sceptycznych mediów (pierwszy pokaz był tylko dla tych, o których było wiadomo, że krytykować nie będą), wszelkie wątpliwości zniknęły. Relacja Marka Pyzy – od dawna zajmującego się katastrofą smoleńską – pokazuje, jakie uproszczenia i przekłamania znalazły się w filmie. Nie chcę się tu jednak zajmować detalami, zwartymi w filmie. Zastanawia mnie raczej decyzja szefostwa kanału NG i producentów filmu, aby stworzyć go właśnie w takiej postaci. Oczywiście najprostsza i często powtarzana odpowiedź brzmi: NG zawsze opiera swoje filmy z serii „Katastrofa w przestworzach” na oficjalnych raportach. Powtarzają tę odpowiedź, rzecz jasna, osoby, które do katastrofy smoleńskiej mają określony stosunek: swoje nią zainteresowanie zamknęły na poziomie raportu Millera albo nawet Anodiny. Nie jest to jednak odpowiedź trafna. Takie podejście w tym przypadku może być ryzykowne z punktu widzenia wiarygodności stacji. Jak można się przejechać, pokazuje – znacznie mniej kontrowersyjny – przypadek słynnej katastrofy concorde’a na lotnisku de Gaulle’a w 2000 r. Oficjalna wersja, na podstawie której nakręcono poświęcony tej katastrofie odcinek, jest powszechnie znana: pasek metalu, który oderwał się od poprzednio startującego samolotu, powoduje rozerwanie opony concorde’a, jej szczątki uderzają z ogromną siłą w skrzydło, w wyniku ciągu dalszych zdarzeń doprowadzając do eksplozji. Jednak dziennikarskie śledztwo, prowadzone w ciągu kolejnych lat przez dziennikarza Observera, wykazało, że sprawa była prawdopodobnie bardziej skomplikowana, a w grę wchodziły także polityczne naciski, aby zamaskować niedbały sposób serwisowania słynnych maszyn. O ile mi jednak wiadomo, autora tamtego pamiętnego tekstu nikt nie wyzywał od oszołomów i zwolenników teorii spiskowych. Co więcej, francuski sąd apelacyjny zaledwie kilka tygodni temu skasował wyrok przeciwko liniom Continental Airlines, od których maszyny miał odpaść feralny kawałek metalu. Jak widać, oficjalna wersja katastrofy także w mniej emocjonujących przypadkach nie musi być jedyną słuszną. Trzeba ponownie podkreślić, że przypadek katastrofy pod Paryżem był znacznie mniej kontrowersyjny i politycznie uwikłany niż katastrofa pod Smoleńskiem. Starając się zrozumieć, dlaczego kierownictwo NG podjęło taką, a nie inną decyzję, można przyjąć dwa założenia. Pierwsze jest takie, że nie było świadome liczby wątpliwości i kontrowersji, także politycznych, jakie narosły wokół sprawy. To wydaje się jednak niemożliwe. To tło musi być oczywiste dla każdego, kto choćby pobieżnie zajmował się sprawą, a nie zapominajmy, że firma, produkująca serię, została w swoim czasie zasypana protestami w sprawie planowanego odcinka. Druga możliwość jest zatem taka, że o wątpliwościach, kontrowersjach, niezależnych badaniach wiedziano, ale świadomie postanowiono je zignorować. Jeśli tak, to trudno za dobrą monetę wziąć cytowaną przez „GW” wypowiedź jednego z twórców filmu, Eda Sayera, który stwierdził:
Są tacy, którzy chcą wykorzystać nasz film politycznie. Nie będziemy tego komentować, nie angażujemy się w politykę. Otóż jest dokładnie odwrotnie. Uwzględniając jedynie oficjalną wersję wydarzeń, a wszelkie obiekcje wobec niej kwitując paru lekceważącymi komentarzami, autorzy filmu właśnie zaangażowali się w politykę, i to najgłębiej jak można. Powstaje zatem pytanie, co mogli zrobić, aby tego uniknąć. Możliwości było kilka. Jeżeli twardym założeniem serii jest, że musi się ona opierać wyłącznie na oficjalnych raportach, to – dostrzegając ogrom wątpliwości, wyrażanych wobec tychże w tym przypadku – można było po prostu zrezygnować, przynajmniej na jakiś czas, z realizacji odcinka. Zwłaszcza że nadal trwają prokuratorskie śledztwa w Rosji i w Polsce. To najoczywistsza możliwość. Druga była taka, aby w filmie dać odpowiednie miejsce krytykom oficjalnej wersji. Nie sądzę, aby wielkim kompromisem było oddanie na kilka choćby minut głosu np. prof. Biniendzie. Jeśli głównym kryterium, które zdecydowało o tym, że jedynym ukazanym w filmie komentatorem spoza oficjalnego grona jest Konstanty Gebert, jest znajomość angielskiego, to sądzę, że pracujący od lat w USA Binienda także dobrze je spełnia. Nie wydaje mi się także, aby wielkim kłopotem było znalezienie w Polsce mówiącego po angielsku dziennikarza, który pokazałby pogląd inny niż Gebert. Poza tym parlamentarny zespół Macierewicza nie jest jednak komisją z Koziej Wólki, ale ciałem działającym w ramach polskiego parlamentu. Tego twórcy filmu również nie uczynili. Trudno mi wobec tego uznać, że ich działanie nie ma określonego politycznego wydźwięku. Muszę też założyć, że oni sami – o ile nie są kompletnymi idiotami – wiedzą to równie dobrze. Pozostaje pytanie, jakie były motywy ich postępowania. Nie mam tu gotowej odpowiedzi. Hipotezy można by mnożyć. Tak czy owak, za sprawą całkowicie świadomej decyzji cieszący się dotąd dobrą renomą kanał dokumentalny postanowił wziąć udział w poważnym politycznym sporze. Szkoda. Łukasz Warzecha
Armia na czas pokoju Po zakończeniu wojny z Rosją Sowiecką minister spraw wojskowych generał Kazimierz Sosnkowski skupił się na opracowaniu zasad pokojowej organizacji Wojska Polskiego. Najważniejszym problemem, który musiał rozwiązać była sprawa demobilizacji armii. W wywiadzie udzielonym dziennikarzowi „East Express” stwierdził, iż „nawet najlepiej zorganizowane społeczeństwo cierpiące na brak sił roboczych, a nie na nadmiar jak u nas, nie mogłoby sobie pozwolić na nagłą i masową demobilizację. Z tego powodu nie tylko niepewność naszych granic i konieczność zatrzymania dość znacznej siły wojskowej, lecz także i pojemność demobilizacyjna społeczeństwa wymaga metodyczności i spokoju, bez pośpiechu i gorączki”. Należy jednocześnie zaznaczyć, iż niektórzy wyżsi wojskowi, przewidując na wiosnę 1921 roku wznowienie wojny z Moskwą, przeciwni byli demobilizacji armii polskiej. Szef Sztabu Generalnego gen. Tadeusz Rozwadowski nie tylko sprzeciwiał się demobilizacji ale nawet odradzał wycofanie oddziałów polskich z obszarów położonych na wschód od linii demarkacyjnej ustalonej w październiku 1920 roku w Rydze.
Rząd jednak, pragnąc za wszelką cenę zmniejszyć wydatki wojskowe, skłaniał się ku przyspieszeniu demobilizacji. Naczelne Dowództwo z kolei z ww. powodów opowiadało się za stopniową i ograniczoną demobilizacją. W tej sytuacji niezwykle istotne znaczenie miało stanowisko gen. Sosnkowskiego, który po dogłębnej analizie zadecydował o przeprowadzeniu dość szeroko zakrojonej demobilizacji. Bez wątpienia duży wpływ na jego decyzję miał bardzo ostry kryzys aprowizacyjny, który zaznaczył się późną jesienią 1920 roku i który bardzo dotkliwie dotknął także armię. Generałowi Sosnkowskiemu udało się przekonać do swych racji Naczelnego Wodza marszałka Piłsudskiego, który 6 grudnia 1920 roku przekazał MSWoj. prawo rozkazywania w sprawach demobilizacji i gospodarki całej armii. Trzy dni później, Rada Ministrów zatwierdziła przedstawione przez gen. Sosnkowskiego zasady przeprowadzenia demobilizacji. Przewidywały one, na okres przejściowy do wiosny i prawdopodobnego ustabilizowania stosunków na granicach Polski, zredukowanie armii do 400 tysięcy ludzi. Demobilizacja miała więc w tym okresie objąć 25% oficerów i 40% żołnierzy.
W celu stworzenia zapasów mobilizacyjnych na 6 miesięcy, Sosnkowski zażądał przyznania MSWoj. kredytu wojennego w wysokości 900 mln franków. Mimo uchwalenia rozporządzeń demobilizacyjnych, MSWoj. napotykało na poważne opory poszczególnych dowódców armii, którzy zwlekali z wykonywanie rozkazów demobilizacyjnych, uzasadniając to troską o zachowanie zdolności bojowej oddziałów w warunkach problematycznego rozejmu z Kremlem. Taka sytuacja powodowała wydawanie przez Sosnkowskiego nowych rozkazów, w których żądał, by „skończono z praktyką zakrawającą na bierny opór w bezterminowym urlopowaniu, które ma być nadal intensywnie wykonywane”. Minister spraw wojskowych wskazywał ponadto, iż takie postępowanie dowódców poszczególnych jednostek „działa na szkodę armii i kraju, który znajduje się w bardzo trudnej sytuacji ekonomicznej”. Napięcie polityczne na Górnym Śląsku, zaognienie stosunków polsko-litewskich, brak stabilizacji w Galicji Wschodniej, a przede wszystkim znikoma pomoc finansowa dla demobilizowanych sprawiło, iż proces demobilizacji został częściowo zahamowany na przełomie stycznia i lutego 1921 roku. Dopiero po zawarciu w Rydze w marcu 1921 roku traktatu pokojowego z Moskwą oraz zakończeniu w czerwcu tegoż roku walk na Górnym Śląsku, możliwe stało się przyspieszenie procesu demobilizacyjnego. Nadal jednak poważnym problemem była kwestia zatrudnienia zdemobilizowanych żołnierzy. Rada Ministrów chcąc opanować sytuację, zatwierdziła szereg wniosków gen. Sosnkowskiego w kwestii opieki nad zdemobilizowanymi. Dotyczyły one zatrudnienia ich przy prowadzonych robotach publicznych, pierwszeństwa w przyjmowaniu na stanowiska państwowe oraz podwyższeniu wysokości odpraw demobilizacyjnych. Dnia 7 stycznia 1921 roku ukazał się dekret Naczelnego Wodza o tymczasowej organizacji najwyższych władz wojskowych. Dekret powoływał do życia, wzorem Francji, dwustopniową Radę Wojskową (pełną i ścisłą) oraz MSWoj. Szczególnie szerokie kompetencje nadawał Ścisłej Radzie Wojskowej – fachowemu organowi pracującemu pod przewodnictwem przyszłego Naczelnego Wodza. Wydaje się, iż gen. Sosnkowski, choć uczestniczył w pracach przygotowawczych, nie miał większego wpływu na ostateczny kształt dekretu. O wszystkim decydował osobiście Piłsudski. Tak więc, choć dekret osłabiał pozycję ministra spraw wojskowych, którego obowiązywać miały uchwały Ścisłej Rady Wojskowej, podczas gdy je członkami byli podlegli mu generałowie, gen. Sosnkowski nie mógł, a należy sądzić, iż i nie chciał oponować przeciw takiej strukturze wojskowych władz najwyższych, Jedynym przecież kandydatem do objęcia funkcji przewodniczącego Ścisłej Rady Wojskowej był marszałek Piłsudski. W tej sytuacji poprawki gen. Sosnkowskiego dotyczyły jedynie wzmocnienia pozycji ministra spraw wojskowych wobec szefa Sztabu Generalnego. Jednocześnie z procesem demobilizacji podjęto prace nad ustaleniem stanu liczebnego armii na stopie na stopie pokojowej. W tym celu powołano rozkazem Naczelnego Wodza specjalną komisję z gen. Sosnkowskim jako przewodniczącym. Ustaliła ona, iż Wojsko Polskie powinno liczyć 21 dywizje piechoty (czteropułkowe), 7 brygad kawalerii oraz odpowiednią liczbę jednostek i oddziałów innych służb i broni. Ustalenia te uległy zasadniczej zmianie po zawarciu z Francją umowy wojskowej, w której strona polska zobowiązała się do utrzymywania w czasie pokoju 30 dywizji piechoty oraz 9 brygad kawalerii. Do ostatecznego przyspieszenia przejścia armii na stopę pokojową przyczyniły się coraz częstsze głosy posłów w Sejmie domagających się radykalnego zmniejszenia wydatków na wojsko. Sosnkowski próbował polemizować z zarzutami o lekceważenie ciężkiej sytuacji finansowej kraju, podkreślając postępy w demobilizacji armii, jednak wobec kolejnych ataków zmuszony był stwierdzić, iż „obserwując nasze życie w ostatnich czasach zdaję sobie sprawę z tego, że w społeczeństwie zmęczonym wojną zaczęła się reakcja psychologiczna przeciwko wojnie, a taka reakcja jest normalnym objawem w życiu narodów (…). Reakcja ta jednak zwraca się pośrednio przeciwko wojsku, (…) wywołuje wiele ujemnych zjawisk wewnątrz armii i w konsekwencji osłabia zdolność obrony Państwa”. Jego apele w niewielkim tylko stopniu wpływały na uspokojenie nastrojów społeczeństwa, przekonanego, iż tylko drastyczne ograniczenie wydatków wojskowych umożliwi sanację finansów kraju i co za tym idzie poprawę bytu ludności. Ostatecznie 22 sierpnia 1921 roku gen. Sosnkowski wydał rozkaz o przejściu armii na stopę pokojową, zgodnie z którym armia polska składać się miała z 17 tysięcy oficerów oraz 275 tysięcy żołnierzy. Równocześnie ukazały się rozporządzenia ustalające nową organizację Ministerstwa Spraw Wojskowych, która w ogólnych zarysach zbliżona była do wzorów obowiązujących we Francji. Generał Kazimierz Sosnkowski był autorem pierwszego całościowego programu organizacji wojska w II RP. 8 marca 1921 roku na posiedzeniu Komisji Wojskowej Sejmu Minister Spraw Wojskowych generał Kazimierz Sosnkowski wygłosił expose programowe. Było to pierwsze tak szeroko zarysowane wystąpienie Ministra Spraw Wojskowych w dotychczasowej historii Sejmu. Generał Sosnkowski ustosunkował się w nim do najważniejszych problemów polityki wojskowej, zaprezentował też własny program organizacji armii. Na wstępie swojego przemówienia, podkreślając niesłychanie skomplikowane i niekorzystne położenie geograficzne Polski stwierdził: „w tej sytuacji Polska chcąc utrzymać swój niepodległy byt państwowy, musi przez szereg lat, aż do chwili stabilizacji położenia politycznego we wschodniej Europie stać z bronią u nogi, ponosząc w okresie przejściowym ciężary w stosunku do jej sił ekonomicznych i finansowych być może ponad miarę”. Ten okres przejściowy miał, jego zdaniem, potrwać do czasu pozostawania Rosji Sowieckiej i Niemiec poza Ligą Narodów. Zasygnalizowanie nadzwyczajnej sytuacji kraju i związanej z nią potrzeby ponoszenia, cięższych niż inne państwa, nakładów na wojsko, posłużyło mu dla uzasadnienia wyższego, niż zakładano pierwotnie, stanu pokojowego armii polskiej i wynikającej z tego konieczności wprowadzenia obowiązku dwuletniej służby wojskowej. Opozycyjne stanowisko lewicy sejmowej w tej kwestii oraz niemożność ujawnienia, iż do tego zobowiązała się Polska w podpisanym w lutym 1921 roku układzie wojskowym z Francją, zmuszało go do wysuwania argumentów akcentujących trudne położenie geograficzne kraju przez co „jest to dla nas koniecznością państwową, bez której Rzeczypospolita byłaby jak okręt bez załogi na niespokojnych falach stosunków panujących we wschodniej i środkowej Europie (…) świat nie jest sielanką, lecz jeży się od niebezpieczeństw i biada temu narodowi, który w przesadnym poczuciu bezpieczeństwa spocznie na laurach, folgując sobie w codziennych, systematycznych i żmudnych wysiłkach i ofiarach.” Jednocześnie minister wskazywał, iż ewentualne skrócenie okresu służby wojskowej, uzależnione było m.in. od wprowadzenia nauczania wojskowego młodzieży w szkole średniej. Podkreślając swoją troskę o finanse państwa, zaznaczał, iż „jest moim dążeniem by aparat administracyjny w wojsku był jak najmniejszy i najprostszy zapewniając przy tym jak najskuteczniejsze funkcjonowanie”. Postulując wprowadzenie oszczędności w wojsku, wskazywał jednocześnie, iż „armia nie jest czymś oderwanym lecz żywotną częścią organizmu Polski, wraz z jego najwyższymi zaletami, ale też i z pewnymi wadami, że przeto wszystkie niedomagania naszego ogólnego życia gospodarczego z natury rzeczy przejawiać się muszą również i w armii. Są one tu jedynie wyrazistsze jako, że armia zawsze cieszy się największym zainteresowaniem ogółu społeczeństwa”. W ten sposób chciał powiedzieć, iż bez właściwej polityki gospodarczej państwa oraz zwolnienia wojska z obowiązków „niewojskowych” (pilnowanie obiektów niewojskowych, udział w ochronie celnej granic, itp.) nie było możliwe znaczne zmniejszenie wydatków wojskowych. Świadom gwałtownych ataków na zakres uprawnień II Oddziału MSWojsk., z całym naciskiem podkreślał, iż służba ta przyczyniła się, w najcięższych chwilach wojny polsko-bolszewickiej, do uchronienia armii przed szpiegostwem, sabotażem i zamachami „elementów antypaństwowych”.
Zapowiedział jednak zasadniczą reorganizację pracy Oddziału i ograniczenie jego kompetencji wyłącznie do spraw wojskowych. Dużo miejsca poświęcił sprawie właściwego wyszkolenia i wychowania oficerów, którzy jako wychowawcy i dowódcy żołnierzy posiadać musieli wysoką kulturę duchową i właściwe wykształcenie fachowe. „Należy zerwać – mówił – z błędną tradycją, iż zawód oficera jest zawodem mniej wartościowym. Oficer zawodowy musi posiadać wykształcenie zawodowe wyższe na równi z innymi zawodami”. Korespondowało to z wypracowanym w Legionach, szczególnie w I Brygadzie, wzorem oficera-opiekuna i wychowawcy żołnierza, który przede wszystkim dzięki swoim walorom moralnym i posiadanej wiedzy fachowej posiadał autorytet i szacunek w szeregach. Zgodnie z tą tradycją związana była także zapowiedź, że w przygotowanej ustawie o prawach i obowiązkach oficerów znajdą się artykuły pozbawiające żołnierzy i oficerów czynnego prawa wyborczego oraz prawa należenia do jakichkolwiek organizacji politycznych. Najwięcej miejsca w swoim expose poświęcił sprawie budowy przemysłu zbrojeniowego. Odzyskując niepodległość Polska nie posiadała przemysłu wojennego. Zaborcy świadomie ograniczali jego rozwój na ziemiach polskich. Zalążki tego przemysłu powstały w latach 1919-1920, jednak ograniczały się one do uruchamiania głównie warsztatów naprawczych i amunicyjnych. Plan rozbudowy przemysłu zbrojeniowego przedstawiony przez gen. Sosnkowskiego opierał się na zasadzie samowystarczalności. Przyjęcie tej zasady wynikało z położenia geopolitycznego Polski. Niewielki dostęp do morza przy łatwości odcięcia komunikacji z Europą Zachodnią, co udowodniły doświadczeni a z okresu wojny polsko-bolszewickiej, przesądziły o przekonaniu Ministra Spraw Wojskowych o konieczności pokrycia zapotrzebowania armii na materiał wojenny przede wszystkim przez krajowe fabryki, korzystające z krajowych surowców. W tym celu niejednokrotnie interweniował w Ministerstwie Przemysłu i Handlu o zintensyfikowanie wydobycia surowców niezbędnych dla produkcji wojskowej. Gen. Sosnkowski był zdecydowanym zwolennikiem oddania przemysłu w ręce prywatne. „W dziedzinie przemysłu wojennego – mówił – ustaliłem zasadę, że wojsko nie jest producentem. Zapotrzebowanie armii winna pokrywać w maksymalnych granicach produkcja prywatna”. W rękach państwa powinna pozostać, jego zdaniem, tylko produkcja broni i materiałów wybuchowych. W ostatniej części swego wystąpienia zajął się przedstawieniem programu zawarcia przez Polskę szeregu konwencji wojskowych, mających stanowić podstawę gwarancji bezpieczeństwa państwa. Po jednoznacznej deklaracji pokojowego charakteru polskiej polityki, zaznaczył jednak, iż specjalna troska o bezpieczeństwo państwa uwarunkowana była nieobecnością Rosji Sowieckiej i Niemiec w Lidze Narodów, a „łącząca zaś je z nami w przeszłość nie zawiera bynajmniej pokojowego ewentualnie przyjaznego charakteru”. Wskazał też, iż jednym z najważniejszych czynników, które spowodowały upadek dawnej Rzeczypospolitej było „niemal wiekuiste jej odosobnienie”. Błędu tego nie można było powtarzać. Na wschodzie, naturalnych sojuszników Polski upatrywał w państwach bałtyckich i Rumunii, jako krajach mających wspólne z Polską interesy obronne, będących jednocześnie za słabe „by pojedynczo własnymi siłami powstrzymywać lub odegnać agresorów”. Rozwiązanie problemów wschodnich Rzeczypospolitej widział więc w zawarciu przez Warszawę, Łotwę, Estonię, Finlandię – charakterystycznym było pominięcie Litwy – oraz Rumunię sojuszu obronnego, zabezpieczającego je przed ewentualną agresją ze strony Rosji Sowieckiej. W obliczu zagrożenia niemieckiego, uznał, iż podpisany w poprzednim miesiącu sojusz z Francją „daje nam te gwarancje w stosunku do Zachodu”. Cechą charakterystyczną zaprezentowanego przez Generała planu było całkowite pominięcie możliwości zawarcia sojuszu z Czechosłowacją. Wynikało to zarówno z niedawnego konfliktu o Zaolzie i Śląsk Cieszyński, jak i z lekceważącego stosunku przywódców Czechosłowacji, Masaryka i Benesa do Polski. Sami też piłsudczycy nie przywiązywali większej wagi do roli Pragi jako ewentualnego sojusznika Warszawy, traktując ją jako państwo niezdolne do pokonania wewnętrznych trudności, wynikających ze struktury narodowościowej. Zaprezentowany przez gen. Sosnkowskiego program obejmował całokształt problematyki wojskowej. Był niewątpliwie programem ambitnym i daleko idącym. Wszystko jednak zależało od szybkiego wcielenia w życie najważniejszych jego elementów, a to z kolei uzależnione było od szybkiego uzyskania kredytu francuskiego. Tymczasem polsko-francuskie rokowania handlowe, wobec wysuwanie przez Paryż coraz to nowych żądań, przedłużały się. W liście do ministra spraw zagranicznych z 1 sierpnia 1921 roku, gen. Sosnkowski wyrażał duże zaniepokojenie przedłużaniem się tych rokowań, przypominając, iż w trakcie swych rozmów w Paryżu w lutym 1921 roku „wyraźnie omawiałem sprawę kredytu 400 mln franków tak z francuskim Ministrem Skarbu jak z Ministrem Wojny, jako sprawy kredytu materiałowego”. Równocześnie Generał wyrażał oburzenie wobec „wysuwania przez stronę francuską projektów spłat w naturze (umowa naftowa) lub też udzielenia gwarancji materialnych”. Jego zdaniem zmieniłoby to „zasadniczo kredyt w kupno i sprzedaż względnie w wymianę towarów” do zawarcia którego podpisanie konwencji nie było potrzebne. Wskazywał też, iż kredyt francuski stanowi jedynie część całkowitej sumy, określanej na 1,2 mld franków, niezbędnej dla unifikacji i podniesienia siły bojowej armii polskiej. Pomimo świadomości, iż kredyt francuski stanowił jedyna szansę na zrealizowanie, choć częściowe, programu dozbrojenia armii polskiej, gotów był z niego zrezygnować, gdyby Francuzi nadal wysuwali żądania niezgodne z pierwotnymi ustaleniami podjętymi w lutym 1921 roku. Ostatecznie dopiero w okresie pełnienia funkcji ministra spraw wojskowych przez gen. Sikorskiego Paryż uruchomił kredyt wojskowy dla Polski. Jego warunki były jednak niekorzystne dla Warszawy
Generał Sosnkowski doskonale rozumiał, iż siła zbrojna to jeden z koniecznych instrumentów polskiej polityki w Europie.
Wybrana literatura:
E. Krawczyk – Demobilizacja i pokojowa organizacja wojska polskiego w latach 1920-21
P. Stawecki – Polityka wojskowa Polski 1921-1926
Protokoły posiedzeń Rady Ministrów
Sprawozdania scenograficzne z posiedzeń Sejmu
J. Ciałowicz – Polsko-francuski sojusz wojskowy 1921-1939
Gospodarka narodowa? Nie w Polsce (wywiad dla "Kapitalowy") Z Andrzejem Szczęśniakiem, ekspertem rynku paliw, rozmawia Bartosz Bednarz
mK: Czy w Europie można mówić o solidarności energetycznej?
Andrzej Szczęśniak: Solidarność energetyczna jest pojęciem, którego chciała Polska w Traktacie Lizbońskim, jednak praktyka europejska nie świadczy o solidarności - fundamentem realnych działań są interesy krajów członkowskich i ich przedsiębiorstw. Solidarność energetyczna w Unii rozumiana jest jako integracja rynków, jako połączenia między systemowe (trans graniczne), pojemności magazynowe, jako udostępnienie czy otwarcie rynków dla ich przedsiębiorstw. Dominuje zupełnie inne podejście niż proponowała Polska.
Wspólny rynek to coś złego? Wiele krajów europejskich wzbrania się przed otwarciem rynków, broni własne przemysły, gdyż jest to gra interesów na ogromną skalę. Istotnym problemem jest bowiem różnica w poziomie rozwoju gospodarek narodowych. Niemcy dla przykładu, w porównaniu z innymi krajami, mają ogromną przewagę produkcyjności i efektywności. Dla nich otwarcie rynku nie jest przejawem, czy efektem solidarności, a dążeniem do otwarcia dostępu dla konkurencji, na którym bez wątpienia zyskują. My mówimy – „solidarność”, a Europa – „otwarcie rynków”, chociaż wydaje się, że obie strony mówią o tym samym, to w rzeczywistości tak nie jest. Widać to po polityce Polski, która w sposób świadomy (chociaż nie mówi się o tym publicznie) broni się przed otwarciem rynku gazowego, by nie został przejęty przez duże firmy zagraniczne, które w ramach wcześniejszych procesów liberalizacji i koncentracji przemysłu, zachodzących w UE znacznie urosły w siłę i stworzyły potężne struktury energetyczne. Polskę, jak i inne kraje z bloku wschodniego ominął ten proces, gdyż zachodził na przełomie wieków, przez co mamy do czynienia z potęgami nieporównywalnie silniejszymi, niż nasze rodzime firmy. Jest to faktyczny wymiar, tego co u nas nazywa się solidarnością europejską, gazową, energetyczną. Z dwóch stron te same hasła rozumiane są bardzo różnie.
Jakie są konsekwencje tego zamieszania pojęciowego? Europejskie rynki gazowe, które wymagają połączeń infrastrukturalnych są w dużym stopniu separowane od siebie (za wyjątkiem rynku niemieckiego i francuskiego). Polski rynek jest największym w Europie rynkiem „wyspowym”. Wyraźnie widać, że nie chcemy otwierać się na zagraniczne firmy, przez co budowa nowych połączeń jest bardzo ograniczona i powolna, nie dopuszcza się do rozwoju interkonektorów (umożliwiających połączenie trans graniczne systemów gazowych). Chroni to polski rynek, ponieważ mamy tak specyficzne uwarunkowania, że nie za bardzo nadajemy się do natychmiastowego wprowadzenia unijnej dyrektywy. W okresie prowadzonych negocjacji nad drugą dyrektywą gazową kilka krajów europejskich nie przyjęło jej, czyli otrzymało tzw. exemptions z dwóch powodów. Po pierwsze – jeden dostawca surowca, czego przykładem jest Finlandia, a po drugie – słabo rozwinięty rynek, jak w Portugalii, czy Grecji. Polska nie postarała się o taki wyjątek chociaż zdecydowanie spełnia oba te warunki. W porównaniu np. z rynkiem niemieckim, który jest rynkiem dojrzałym, nasz dopiero raczkuje. Nie spełniając powyższych kryteriów zaakceptowaliśmy założenia europejskiej dyrektywy i z tego powodu mamy dzisiaj bardzo poważne problemy.
Z dostosowaniem się do wytycznych dyrektywy? Żeby utworzyć rynek, z którym się teraz tak borykamy, potrzeba wielu dostawców. Model anglosaski, zbudowany wzorcowo w Wielkiej Brytanii, na tym właśnie się opierał. Finlandia nie dołączyła do systemu, gdyż przy jednym zmonopolizowanym dostawcy niemożliwe jest zbudowanie takiej struktury rynku, jak założono w dyrektywie. Dzisiaj te wszystkie konstrukcje, próby liczące tak naprawdę już 16 lat - od pierwszego programu restrukturyzacji rynku i podejścia Urzędu Antymonopolowego do PGNiG - nie dały rezultatu. Rynek się zmienia, ale nie jest konkurencyjny i nie będzie przez najbliższych 10 lat, do końca jamalskiego kontraktu gazowego. Oprócz tego pojawiają się także obawy co do bezpieczeństwa energetycznego.
Model z jednym dostawcą surowca niesie za sobą znaczne niebezpieczeństwo? Polska potrzebuje ciągłości dostaw surowca. W nowym modelu zliberalizowanego rynku, jeśli będą pochodzić wyłącznie od jednego dostawcy, to właśnie jego sytuacja ulega znacznej poprawie, a nie nas jako importera. Wiceszef Gazpromu, Aleksandr Miedwiediew śmiał się, że jeśli Europa wprowadzi na gaz formuły cenowe spot, tzn. niezależne od cen ropy naftowej, to on będzie codziennie zastanawiać się czy puścić gaz, czy nie. Możliwości wpływania dostawcy na ceny gazu są ogromne.
Przecież cena surowca powinna być ustala na zasadach wolnorynkowych. Rynek działa efektywnie, gdy jest niezależny od dostawców, bądź jest ich wielu. W momencie gdy eksporter może regulować rynek poprzez zachowania monopolistyczne sytuacja mocno się komplikuje i to na korzyść dostawcy. Polska niestety szarpie się w tym nowym modelu, który nie jest do niej dostosowany. Z jednej strony UE narzucająca konkretne działania, procedury i limity, z drugiej uzależnienie od dostaw z Rosji. Unijny model energetyczno-paliwowy w Polsce byłby możliwy do implementacji tylko wtedy, gdy rozbudujemy infrastrukturę, gdy będziemy mieć więcej dostawców, co z naszej perspektywy jest zadaniem niezwykle trudnym, ale osiągalnym. Jednakże nie w sytuacji, gdy jesteśmy związani kontraktami długoterminowymi, które przecież są także jedną z przeszkód przy tworzeniu wspólnego europejskiego rynku. Europa dąży do osłabienia, nawet wyeliminowania tych kontraktów. Tymczasem to właśnie one zapewniają bezpieczeństwo energetyczne. Konflikt jest poważny, a Polska stała się jego ofiarą.
Mamy więc podwójną optykę. Z jednej strony nowy paradygmat energetyczny, trzeci pakiet energetyczny, limity z UE, gaz wyłącznie z Rosji. Mówi się w Polsce o nowej podstawie energetycznej. Jak to wygląda w kontekście braku solidarności energetycznej i przy monopolistycznym dostawcy. Ogólnie jest to temat stricte polityczny, bo w Polsce zapalnym punktem jest Rosja i wszystko co z nią związane bardzo rozgrzewa emocje, a te nie pozwalają myśleć i kalkulować na chłodno interesów. Zapatrzeni jesteśmy w model brytyjski, a podstawą dla niego jest własna krajowa produkcja, gdy tego gazu wystarcza jeszcze na eksport, gdy wiele koncernów go wydobywa - jest się pewnym tego, że ma się nadwyżki i surowca nagle nie zabraknie. Wtedy można nawet wprowadzić monopol dystrybucyjny jak przy odkryciu złóż gazu zrobili Anglicy. W kontynentalnej Europie nowy model bardzo źle się wprowadza z tego powodu, że na kontynencie jest za mało gazu. Unia uzależniona jest od jego importu, a zbyt silne wpływy dostawcy mogłyby być zagrożeniem, stąd pojawiają się te dziwne konstrukcje, np. klauzula gazpromowska, która utrudnia Rosji inwestycje w sektorze energetycznym Wspólnoty.
Wielka Brytania jednak się otworzyła, zliberalizowała swój rynek. Ponieważ miała dobre do tego podstawy – ogromne złoża surowców na Morzu Północnym, silne własne firmy - i postanowiła z nich skorzystać. Tymczasem wielcy gracze, np. Francuzi wykorzystali otwarcie rynku i zajęli jego część. Wtedy też Anglicy zaczęli domagać się otwarcia rynku europejskiego. Z ich sektora energetycznego część zysków była odprowadzana systematycznie do innego kraju, a oni nie mogli zrekompensować tego poprzez inwestycje w kontynentalnej Europie. Ogólnie mówiąc, liberalizacja kraju niesie za sobą pewne korzyści, ale także wiele niebezpieczeństw. Jest to naprawdę trudny model i w krajach, które są uzależnione od dostaw, a w szczególności od jednego dostawcy, tak jak jest to w Polsce, jest to zdecydowanie złe podejście i musi ulec weryfikacji. Największymi zwolennikami przemodelowania tego systemu brytyjskiego są Włosi w 90 proc. uzależnieni od importu. Nie wyobrażają sobie liberalizacji bez zabezpieczenia dostaw. Na wolnym rynku zwłaszcza z wysokim udziałem graczy finansowych, brak bezpieczeństwa dostaw powoduje, że wahania cen są ogromne. Zmiana popytu może doprowadzić do niewiarygodnie dużych zmian cenowych, ponieważ brakuje elastyczności reagowania na zmiany cen. Notowania giełd towarowych mogą zmieniać się bardzo szybko, natomiast dostawy uzależnione są już od infrastruktury, inwestycji itd. Podobne niebezpieczeństwo zaobserwować można także w USA, gdzie cena za 1000 m. sześc. gazu spadła do 70 USD. Jest to absolutnie poniżej kosztów wydobycia. Podobna sytuacja jest powodowana tym, że odpowiedź na niską cenę, czyli zmniejszenie produkcji może się dokonać po długim czasie, nawet za dwa - trzy lata. Mówimy tutaj o niedopasowaniu mechanizmów. Z jednej strony rynki finansowe, bardzo aktywne, tysiące operacji na minutę, a z drugiej rynek, w którym aby zmniejszyć bądź zwiększyć podaż produktu potrzeba od 3 do 5 lat inwestycji.
Zagrożeniem stają się także spekulacje cenowe. Model, który wprowadzamy w oparciu o system brytyjski (szerzej anglosaski) przewiduje udział w handlu graczy finansowych, zapewniających liquidity, czyli płynność transakcji. Na przestrzeni kilkudziesięciu lat model ten działał bez zarzutu, ale dwukrotnie doprowadził do poważnych kryzysów – w czasie wielkiego kryzysu lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku i kilka lat temu. Gdy rynki finansowe uzyskują na rynku towarowym zbyt silną pozycję - udział tzw. spekulantów jest zbyt duży - wtedy wahania rynków, skoki cenowe są spore. W 1933 wprowadzono Glass-Steagall Act i uregulowano sytuację. W 1999 roku zlikwidowano bariery ograniczające transakcje inwestorów finansowych (Gramm-Leach-Bliley Act 1999 r.). W 2008 roku doprowadzili do wywindowania ceny do 147 dolarów za baryłkę. Była to bańka spekulacyjna, a dzisiaj administracja prezydenta Baracka Obamy próbuje przywrócić ograniczenia z 1933 r. Ponosi jednak porażkę ponieważ instytucje finansowe mają tak duże wpływy, że od 3 lat ten akt legislacyjny nie może się doczekać przepisów wykonawczych. Konsekwencją są ogromne wahania ceny. Nowoczesne techniki handlu, jak high frequency trading (HFT), miliony operacji na sekundę stają się nie do opanowania.
Zapanować – czyli uregulować? Europa pracuje nad zablokowaniem, czy opodatkowaniem HFT, bo tworzy się sytuacja gdy posiadacze wyrafinowanych programów i komputerów mogą zmonopolizować rynek. Związek między popytem a podażą, kosztami a ceną zostaje zerwany, jak jest dzisiaj przy notowaniach ropy naftowej. Najważniejszą funkcją rynku jest znalezienie właściwej ceny, znalezienie balansu między popytem a podażą. To dzisiaj nie działa, prosty przykład: na rynkach fizycznych opartych na popycie/podaży ropy, kosztach transportu itd... różnica między giełdą londyńską a amerykańską nie mogła przekraczać 1,5 USD, bo tyle wynosi koszt przesyłu statkiem baryłki ropy naftowej przez Atlantyk, uruchamiał się tzw. arbitraż między rynkami. Dzisiaj różnica między notowaniami europejskiej ropy Brent a amerykańskiej WTI wynosi średnio 20 USD. Tłumaczyć może to jedynie fakt, że w ostatnich latach mieliśmy znaczne zwiększenie udziału graczy i kapitału finansowego na giełdzie londyńskiej ICE i wywindowanie różnicy nawet do 28 USD, za co można by kulę ziemską cztery razy okrążyć transportem z ropą naftową, ale jak widać te fizyczne fundamenty już w ogóle nie działają.
Jak z perspektywy państwa bronić się przed tymi wahaniami ceny. Poprzez umowy długoterminowe?
Umowy oparte muszą być na formule uwzględniającej czynnik w miarę stabilny i płynny. Ropa naftowa była doskonałym fundamentem, dopóki przy jej wycenie brano pod uwagę czynniki fundamentalne – wielkość popytu, koszt wydobycia. Dzisiaj ropa jest elementem spekulacji, na których Rosja i kraje arabskie zarabiają niesamowite pieniądze. Natomiast Europa, w tym Polska jest tego systemu ofiarą. Stany Zjednoczone, jako największy światowy producent energii, a niedługo także ropy naftowej, są w niewielkim stopniu uzależnione od importu czy dotknięte tą sytuacją. Mamy sytuację kiedy dwie strony Atlantyku pod względem energetycznym, kosztów i wpływu na gospodarkę różnią się drastycznie. Europa jest płatnikiem, a Stany Zjednoczone na bańce energetycznej zarabiają i to całkiem sporo.
Wyjściem dla Polski ma być dywersyfikacja dostaw gazu. To jest dziedzina, w której nie patrząc na uwarunkowania odcinamy się od Rosji. Rezultatem jest zaostrzenie stosunków, droższy gaz, osłabiające nas gry i prowokacje. Zamierzamy więc importować gaz z Kataru, z którym zawieramy długoterminowy kontrakt na 20 lat, a więc będzie trwał dłużej niż umowa z Rosją. Cena gazu w nim też oparta jest na ropie naftowej, jak większość kontraktów LNG. Do tego będzie to gaz 20-30 proc. droższy od rosyjskiego. Czyli z powodów politycznych zastępujemy pewne i obfite dostawy z jednego kierunku, dosyć niepewnymi i dużo droższymi dostawami z innego rejonu. Jest to bardzo zdestabilizowany region, a do tego Katar jako maleńkie państwo odgrywa poważną rolę polityczną. Wystarczy blokada cieśniny Ormuz i gazu nie ma przez wiele miesięcy. Bezpieczeństwo dostaw z tego kierunku jest więc znacznie niższe niż z Rosji. Badania amerykańskie uwzględniające 40 lat historii sytuują Rosję w grupie najpewniejszych dużych dostawców, zaś kraje Zatoki Perskiej wśród najmniej stabilnych.
Polska zatem pogarsza swoją sytuację? W praktyce europejskiej, analizach unijnych dywersyfikacja jest na ostatnim miejscu budowy bezpieczeństwa energetycznego. Jest to narzędzie kosztowne. Na pierwszym jest natomiast utrzymanie możliwie dobrych stosunków z dostawcą. Z Rosją jest o tyle ułatwione, że jest ona całkowicie zależna od dostaw do Europy, do niedawna 100% eksportu gazu szło na zachód. Zaczęła jednak prowadzić proces dywersyfikacji ze względu na odbiorców i sprzedaje cześć gazu m.in. do Turcji, do Chin, Japonii, Korei. Niestety w Polsce bardzo mało jest myślenia o realiach gospodarczych, decyzje są wysoko upolitycznione, do tego oparte na emocjach i resentymentach historycznych. Europa otwiera się na gaz rosyjski. Nord Stream ma już dwie nitki z możliwością rozbudowy do czterech. Rosja już buduje tranzyt przez Morze Czarne na południe. Polska została na uboczu. Sytuacja jest tym bardziej intrygująca, że dzisiaj w Polsce mówi się o Nord Stream tak jakby przed nim nic nie było. Wcześniej była koncepcja Jamał 2 – rurociągu, który Rosjanie zaproponowali nam razem z Niemcami, Francuzami i Włochami. Niemcy w Polsce zabiegali o budowę, jednakże my odrzuciliśmy tę propozycję, ponieważ wtedy broniliśmy Ukrainy. Powiedzieliśmy „nie” i to był początek decyzji budowania rurociągu przez Bałtyk. Rosjanie starali się zdywersyfikować trasy przesyłowe. Poszli więc przez morze, a Polska zbyt późno się obudziła i teraz możemy się jedynie pieklić, że mamy najdroższy gaz w Europie.
Biznesowo przegraliśmy? Straciliśmy szansę. Polska jest zmarginalizowana, zrezygnowała z dochodu za tranzyt, mamy drogi gaz, a na dodatek Rosjanie - żeby już całkowicie ominąć nasz kraj - budują linię kolejową przez Słowację i Austrię. Oznacza to, że Polska, która miała być pomostem do Europy Wschodniej pozostała na uboczu.
Jesteśmy spychani na margines gospodarczych decyzji w Europie. Zostaliśmy sami ponieważ nie wykorzystujemy swoich szans. Polska sytuacja na tle Europy jest słaba, ale w dużej części na własne życzenie. Straciliśmy pozycję przetargową. Jeśli ma się duże ilości gazu przesyłanego przez kraj to można negocjować ceny. Ukraina i Białoruś tak robiły i osiągnęły znacznie niższe ceny. Ukraina co prawda przesadziła, ale prezydent Łukaszenka rozgrywa to sensownie i Białoruś ma gaz po 165 USD a my po 600 USD. Dzisiaj jesteśmy pełni żalów, że mamy najdroższy gaz, ale mało kto pamięta, że jeszcze w 2006 roku mieliśmy tańszy gaz od Niemiec. Jaka polityka takie ceny - dopóki nie jej zmienimy, dopóty będziemy tracić. To samo dotyczy Unii. Ktoś musi wstać i powiedzieć, że liberalizacja rynków, ich otwarcie to działanie na niekorzyść naszych interesów. Ostatnio plany energetyczne Unii poszły na tyle daleko, że zniszczyłyby polską gospodarkę. Na szczęście postawiliśmy veto, za co trzeba rządowi pogratulować. Wcześniej jednak nie potrafiliśmy się odnaleźć, powiedzieć „nie”, podpisaliśmy pakt klimatyczno – energetyczny, przez co będziemy sporo płacić już od 2013 roku.
Z czego to zatem wynika? Jest to przecież źle pojmowany interes Polski… W Polsce w dyskusji polityczno-medialnej, nie ma kategorii gospodarki narodowej i nie ma kategorii interesu gospodarczego. Dyskutujemy tylko o procentowych zmianach, codziennych notowaniach giełdy. Natomiast najważniejsze parametry całej gospodarki, np. bilans handlowy, deficyt płatniczy, praktycznie nie istnieją w dyskusji. Mało kto rozumie pojęcie deficytu na rachunku bieżącym, który mylony jest z deficytem budżetowym. Wynikiem ostatecznym gospodarki jest właśnie rachunek bieżący. Dodatni oznacza, że gospodarka gromadzi środki, bogactwo, gdyż więcej eksportuje, więcej do niej wpływa niż wypływa, zarabiamy na obrocie z innymi. Polska od 16 lat ma deficyt na rachunku bieżącym - Polska jako przedsiębiorstwo, jako gospodarka narodowa, ma ujemny wynik, co ma ogromne konsekwencje, oznacza że musimy się zadłużać. Jesteśmy pod presją długu, płaconych odsetek. Pojęcie gospodarki narodowej, jej wyniki, czy interes narodowy (w USA bardzo popularne national interest) w Polsce nie istnieje. Zostało wyłącznie PKB, które dzisiaj jest finansowo lewarowanym wskaźnikiem, który niczego tak naprawdę nie pokazuje. Pożyczamy pieniądze, zwiększamy obroty naszej gospodarki, ale to wszystko jest robione na długu, który niedługo trzeba będzie zacząć spłacać. Nie deficyt budżetowy jest najgorszy, ale właśnie deficyty handlowe, czy na rachunku bieżącym. Edward Gierek gdy kończył swoje rządy to gospodarka narodowa była zadłużona na 20 mld USD. Dzisiaj gospodarka narodowa (nie budżet!) jest zadłużona na 400 mld USD. Pętla tego długu narasta i możemy powtórzyć scenariusz Grecji.
W takiej sytuacji chwytamy się nikłych perspektyw na przyszłość, zamiast oprzeć się na faktycznych warunkach i sytuacji gospodarczej.W Polsce wykształciło się myślenie życzeniowe, czyli nie dyskutujemy, nie analizujemy sytuacji bieżącej, uwarunkowań, przyczyn, które doprowadziły do obecnego stanu. Doskonałym przykładem jest właśnie gaz łupkowy, na którym w Polsce zbudowano ogromne nadzieje społeczne. Mają być z tego emerytury, dobrobyt, w ogóle będziemy jak Kuwejt czy Katar. A przecież nie wiemy, czy on tam jest i da się wydobyć, nie mówiąc nawet o opłacalności!
Realia różnią się od oczekiwań? Decyzje podejmowane w Polsce już niejednokrotnie były nieprzemyślane. Sytuacja systematycznie się pogarsza. Warto zwrócić uwagę chociażby na spadający poziom wydobycia węgla, zmniejszenie produkcji, fakt że Polska stała się jego importerem netto. Posiadając ogromne złoża węgla rezygnujemy z niego, gdyż bez decyzji jasnej strategii państwa coraz trudniej go zagospodarować. Rząd przykłada ogromną wagę do złóż gazu łupkowego, które jeszcze nie są udokumentowane, a w ogóle nie podejmuje inicjatywy większego wykorzystania energetycznego złóż węgla brunatnego. Efekty byłyby znacznie lepsze. Wolimy jednak zajmować się rzeczami niepewnymi, rozbudzamy nadzieje społeczne, co jest bardzo szkodliwe, bo w perspektywie doprowadzić do zniechęcenia Polaków do swego państwa. Poza tym inni nie stoją w miejscu, my zaś błądzimy po krainie własnych wyobrażeń.
Projekty ustaw o związkach partnerskich? Prof. Pawłowicz dla Fronda.pl: Forsowanie zachodnich wzorców (...). Marsz w nicość, marsz w przepaść, marsz w ciemność i marsz w śmierć Projekty ustaw o związkach partnerskich są klasyczną wizytówką całego światopoglądu i systemu wartości, który prezentuje partia narkotykowa – Ruch Palikota. Dołączyła do tego Platforma Obywatelska, która ciągle poluje na elektorat lewicowy - mówi w rozmowie z Fronda.pl prof. Krystyna Pawłowicz. Projekty ustaw o związkach partnerskich, które w przyszłym tygodniu trafią pod obrady Sejmu są niezwykle niebezpieczne. Po pierwsze, rozpalą one umysły w okresie zbliżającej się debaty na temat relacji Polski z UE. Z pewnością rząd złączy sprawy paktu fiskalnego, niezwykle szkodliwego dla Polski, odbierającego nam konstytucyjne kompetencje Sejmu i Rady Ministrów, a które lekką ręką, arbitralnie zostały podpisane. Do tego dochodzi kwestia euro i budżetu unijnego. I już teraz „odpala się” ustawy o związkach partnerskich, aby rozpalić umysły i odciągnąć uwagę od spraw istotnych (tak zresztą już stało się w przypadku składania poprzednich projektów ustaw o związkach partnerskich). Projekty, o których mówimy, są klasyczną wizytówką całego światopoglądu i systemu wartości, który prezentuje partia narkotykowa – Ruch Palikota. Dołączyła do tego Platforma Obywatelska, która ciągle poluje na elektorat lewicowy i także postanowiła zgłosić własny projekt. Były dwa projekty PO – posła Żalka i posła Dunina. Ten drugi tylko tym różni się od propozycji RP, że mówi o umowie związku partnerskiego, w którym dwie kobiety czy dwóch mężczyzn, będą sami kształtować treść swoich relacji. Platforma oczywiście wybrała ten bardziej lewacki projekt posła Dunina, choć projektu Żalka też w ogóle nie powinno być. Nie potrzebna jest żadna ustawa legalizująca, czy pokazująca, że państwo patrzy łaskawszym okiem na homoseksualistów. To jest szczelina, przez którą oni – wszystkie środowiska lewackie, feministyczne - natychmiast się wedrą. Żaden z nich nie był dobry, czy potrzebny, ale przyjęto oczywiście bardziej skrajny, który będzie rozpatrywany razem z pomysłami RP. To są projekty, które w sposób jaskrawy naruszają art. 18 Konstytucji, który wyraźnie mówi, że małżeństwem jest związek kobiety i mężczyzny, a jego owocem jest rodzicielstwo, ojcostwo, macierzyństwo, rodzina. Jeśli Konstytucja coś definiuje, to jednocześnie chroni te wartości. A zatem, jeśli definiuje małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, to jednocześnie chroni tą instytucję i wartości z nią związane, a cały system prawny niższego rzędu musi iść w kierunku ochrony tej wartości, jaką jest małżeństwo. Każda propozycja, która podważa, zmniejsza „atrakcyjność” małżeństwa jest sprzeczna z Konstytucją Każda instytucja, typu związki partnerskie jedno-, a nawet dwupłciowe, są sprzeczne z Konstytucją. Podważają one bowiem walory ustrojowe instytucji, jaką jest w polskiej kulturze i tradycji, małżeństwo i rodzina. Polskie przepisy nie przewidują żadnego tzw. trzeciego stanu. Mamy małżeństwo albo stan wolny. Nie ma żadnej innej instytucji. Co więcej, homoaktywiści domagają się szeregu innych przywilejów, z których bardzo wiele otrzymywaliby na koszt społeczeństwa. Nie może być tak, że my finansujemy jakieś nieuporządkowane emocje seksualne, bo to przecież głównie o to chodzi. Mniejszościom chodzi o forsowanie wzorców zachodnich. A co się dzieje na Zachodzie? Choćby kilka dni temu widzieliśmy, co się dzieje we Francji. Społeczeństwo się obudziło, blisko milionowa manifestacja o czymś jednak świadczy. Ten marsz lewicowej Francji to marsz w nicość, marsz w przepaść, marsz w ciemność i marsz w śmierć. To ma znaczenie głęboko światopoglądowe, religijne, ustrojowe i prawne. Projekty godzą w Konstytucję, polski system wartości, w wartości chrześcijańskie, na których ufundowana jest polska Konstytucja i państwo polskie. Jest przecież prawo cywilne i homoseksualiści mogą zawierać dowolne umowy. Mogą przecież pójść do szpitala i zakomunikować lekarzowi, że chcą, aby dana osoba je odwiedzała, mogą sobie zapisywać w testamentach co tylko zechcą. Ale oni domagają się – w kwestii dziedziczenia – aby państwo, na mocy ustawy gwarantowało im dziedziczenie przed dziećmi czy rodziną. Bardzo często jest tak, że to są osoby, które miały już kiedyś rodziny, mają dzieci, ale je porzucili, mają braci, siostry – a to są osoby, które w pierwszym rzędzie powinny wchodzić do spadku, a nie partner. Bardzo często zdarza się tak, że to jest sposób na życie młodych homoseksualistów, którzy polują na starsze osoby i wykorzystują je finansowo. Kroniki policyjne często o tym donoszą. Prawo cywilne jest wystarczające, aby regulować swoje stosunki, odwiedzać się, zapisywać sobie testamenty. Państwo nie zagląda im pod kołdrę, pozwala, aby swobodnie decydowali o sobie, ale nie ma powodu, aby gwarantowało im przywileje swoimi środkami, mocą władzy państwowej i autorytetem, działając na szkodę małżeństwa. Marta Brzezińska
Stalinowscy mentorzy NPW Skompromitowani funkcjonariusze stalinowskiego wymiaru sprawiedliwości Leo Hochberg, Jerzy Bafia czy Igor Andrejew w przypisach do artykułów – takim aparatem naukowym postanowił się pochwalić z okazji jubileuszu 85-lecia istnienia „Wojskowy Przegląd Prawniczy”, periodyk wydawany pod auspicjami płk. Jerzego Artymiaka, szefa Naczelnej Prokuratury Wojskowej W jubileuszowym numerze „Wojskowego Przeglądu Prawniczego” znalazło się kilkanaście przedruków ze starych jego numerów. Obok przedwojennych tekstów zamieszczono w nim publikacje z czasu głębokiej komuny, lat 40., 50. czy 60. W tekstach profesorów Mariana Cieślaka i Zbigniewa Dody znalazły się odwołania w przypisach do publikacji prawniczych skompromitowanych w okresie stalinowskim sędziów Leo Hochberga, Jerzego Bafii i Igora Andrejewa. Jak na ironię analizują w nich problematykę zakazu reformationis in peius w wojskowym procesie karnym; to segment gwarancji praw oskarżonego związany ze stosowaniem zakazu zmiany na gorsze. Niewątpliwie sędziowie orzekający w powojennych procesach żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego byli znanymi praktykami wartości „sprawiedliwej represji”. W słowie wstępnym do numeru specjalnego ppłk dr Anna Czapigo, redaktor naczelny pisma, pisze, że zrodził się pomysł, aby „przypomnieć naszym stałym Czytelnikom, a nowym przybliżyć dorobek naszego czasopisma” poprzez zamieszczenie przedruków z dawnych numerów.
– Jaki to jest dorobek, zrobiony za stalinowskimi stołami sędziowskimi? Ktoś się nad tym zastanawia? – nie kryje oburzenia sędzia w stanie spoczynku Bogusław Nizieński, były rzecznik interesu publicznego. – Jakie wyroki wydawał Andrejew? – pyta retorycznie. Igor Andrejew orzekał m.in. w składzie sędziowskim Sądu Najwyższego, który w 1952 r. zatwierdził wyrok śmierci na gen. Augusta Fieldorfa „Nila”. Jego szczątków poszukuje dziś na powązkowskiej Łączce ekipa IPN. Leo Hochberg w latach 1947-1955 był członkiem Najwyższego Sądu Wojskowego, a potem sędzią Sądu Najwyższego. Podtrzymał w drugiej instancji wyrok śmierci na rotmistrzu Witoldzie Pileckim. W 1956 r. komisja Mazura uznała, że Hochberg – jako sędzia wojskowy – dopuścił się wielu „nieprawidłowości” w okresie stalinowskim. Miał zostać zdegradowany i dostać zakaz pracy w wymiarze sprawiedliwości, ale tego uniknął. Z kolei Jerzy Bafia od 1953 r. orzekał w tajnej sekcji Sądu Najwyższego, która zajmowała się m.in. wydawaniem wyroków śmierci na wrogów reżimu komunistycznego.
– To jest absolutnie chory pomysł, żeby wracać do tych haniebnych czasów, kiedy najlepsi z synów Polski ginęli w walce o Ojczyznę, skazywano ich w procesach śmierci, które były urągowiskiem, a nie procesami karnymi – podkreśla sędzia Nizieński.
– Wartość prawnicza tych przedruków obecnie jest żadna, stanowi to wartość tylko wyłącznie pod względem historycznym – podkreśla prawnik dr Andrzej Duda. – Obniża to rangę każdej publikacji, jeżeli się powołujemy na takie „autorytety” – stwierdza sędzia w stanie spoczynku dr Zbigniew Szczurek.
„Nasz Dziennik” zapytał o sens zamieszczenia tego typu starych tekstów Naczelną Prokuraturę Wojskową, wydawcę „Wojskowego Przeglądu Prawniczego”. Jej szef płk Jerzy Artymiak jest członkiem rady programowej czasopisma.
– Zarówno prof. dr hab. Zbigniew Doda, jak i prof. dr hab. Marian Cieślak to niekwestionowane autorytety w dziedzinie prawa karnego. W przypisach do swoich artykułów powołali się oni m.in. na Igora Andrejewa i Leo Hochberga, wskazując na przedstawicieli ówczesnej doktryny, którzy pisali na tematy związane z problematyką poruszaną w ich publikacjach. Wymagała tego rzetelność naukowa – tłumaczy kpt. Marcin Maksjan w zastępstwie rzecznika prasowego NPW. Sędzia Szczurek podkreśla, że zrobiono z Bafii wielki autorytet prawniczy. – Jego książki były drukowane przez wydawnictwo prawnicze i szczególnie zalecane. Podręcznik z prawa karnego Bafii był powszechnie obowiązujący – podkreśla. Po ujawnieniu prawdy o nim wykładowcy wycofali się z rekomendacji jego „dorobku”. Teraz za stosowne uznał je reanimować periodyk Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Również mocno promowano Igora Andrejewa.
– To też był wielki „autorytet” z zakresu prawa karnego, jego podręczniki były jeszcze bardziej popularyzowane niż Bafii – mówi sędzia dr Zbigniew Szczurek. Dodaje, że Bafia sam uważał, że ma wyłączne prawo, wręcz monopol, na wypowiadanie się w określonych dziedzinach.
Trefne autorytety Doktor Andrzej Duda przypomina, że w okresie PRL wyraźnie oczekiwano powoływania się na odpowiednie autorytety prawnicze. – Byli tacy, którzy stronili od tego, jak mogli, ale oczywiście byli też tacy, w których pracach takich odwołań jest wiele bądź ograniczają się wyłącznie do klasyków – starszych lub młodszych, typu Andrejew – mówi prawnik. Z kolei pytana o to samo redakcja Wojskowego Przeglądu Prawniczego ubolewa, że dorobek naukowy prof. Dody i Cieślaka został przez nas określony mianem „stalinowskiego”. Tymczasem to określenie odnosiło się do postaci Hochberga, Bafii i Andrejewa. Wszak to Andrejew okresie 1948--1953 był dyrektorem w Centralnej Szkoły Prawniczej im. T. Duracza w Warszawie, która przygotowywała kadry dla stalinowskiego sądownictwa. Przechwalał się wówczas, że to pierwsza uczelnia, w której „wszystkie przedmioty są wykładane zgodnie z założeniami marksizmu – leninizmu”. Andrejew był także współautorem podstawowego w stalinowskiej Polsce podręcznika „Prawo karne Polski Ludowej” (1954). W 1952 r. Andrejew zatwierdził wyrok śmierci na gen. Augusta Fieldorfa „Nila”, szefa Kedywu Komendy Głównej Armii Krajowej, którego szczątków poszukuje dziś ekipa IPN. Rozprawa Sądu Najwyższego odbywała się w trybie tajnym, bez udziału oskarżonego, na podstawie dokumentów sądu niższej instancji. Andrejew i dwaj inni sędziowie nie podważyli wiarygodności rzekomych dowodów winy generała wymuszonych torturami. Przez lata rola o jego udziale w mordzie sądowym na „Nilu” była ukrywana. Kiedy w kwietniu 1989 r. wyszła na jaw, Andrejew został wykluczony z Rady Naukowej Instytutu Prawa Karnego i pozbawiony tytułu członka Międzynarodowego Stowarzyszenia Prawa Karnego AIDP, do którego pisywał artykuły o etyce w wymiarze sprawiedliwości.
Sowieckie suplementy Major Leo Hochberg implementował do polskiej doktryny prawa karnego sowieckie projekty, jak uznanie przyznania się oskarżonego za decydujący dowód winy. Hochberg gorliwie wdrażał dyrektywy prokuratora ZSRS Andrieja Wyszyńskiego, inicjatora metod „fizycznego oddziaływania”, czyli tortur. Wyszyński („Sądownictwo ZSRR 1936”), a za nim Hochberg stosowali w praktyce zasadę, że „prawo musi podlegać praktyce politycznej”. W 1956 r. mentor majora Hochberga został „pośmiertnie represjonowany”, a jego prace teoretyczne przestały być podręcznikami dla prawników. Jerzy Bafia jako zaufany człowiek władz komunistycznych w 1955 r. został dyrektorem departamentu w Ministerstwie Sprawiedliwości. O takich ludziach sędzia w stanie spoczynku dr Zbigniew Szczurek, więziony za działalność w młodzieżowej grupie antykomunistycznej „Orlęta” z Gdyni, mówił niedawno w rozmowie z „Naszym Dziennikiem”. „Dzieje tworzenia wojskowego prawa karnego okresu stalinowskiego to przekształcanie prawa karnego z narzędzia wymiaru sprawiedliwości w narzędzie terroru. Prawo wtedy stało się atrapą bezprawia. Prawu karnemu wyznaczono nowe zadania: wspieranie władzy i wojnę z osobami, które walczyły o niepodległość Polski” – przypominał sędzia. I dalej o orzekaniu w sekcji tajnej w Sądzie Najwyższym (casus Bafii): „Tego tworu nawet nie sposób nazwać sądem. Ale wydawał wyroki, i to na ogół najcięższe, w pierwszej i drugiej instancji. Uzyskał miano sądu kapturowego”.
„Wydawca mógł to zrobić z odpowiednim komentarzem, a jeżeli bez komentarza, to jest to albo świadome wybielanie postaci, albo zwykła ignorancja” – uważa sędzia Szczurek.Ale redaktor naczelny „Wojskowego Przeglądu Prawniczego” problemu nie widzi. Anna Czapigo pisze we wstępie do numeru jubileuszowego, że wśród autorów piszących do „WPP” „znaleźli się wybitni przedstawiciele nauki, cieszący się wielkim autorytetem i uznaniem ze względu na swój obiektywizm i rzetelność, na każdym etapie swojego rozwoju naukowego, o czym świadczą publikacje zamieszczone” w tymże numerze.
– Nie każdy z koryfeuszów nauki może być zadowolony z przypominania im starszych publikacji, w których roi się od tego typu cytowań – podsumowuje Duda. Zenon Baranowski
Smoleński film National Geographic: kłamstwo goni kłamstwo "Śmierć prezydenta" - film, który w najbliższą niedzielę pokaże kanał National Geographic - to wyjątkowa mieszanka kłamstw i przeinaczeń, które znamy z informacji rozgłaszanych przez Rosjan od pierwszych godzin po katastrofie. W filmie nie wypowiada się nikt, kto krytycznie odniósłby się do wersji MAK i komisji Millera. Za to co rusz mówi się o niesprecyzowanych "teoriach spiskowych", które mają wciąż w Polsce wielu zwolenników. W filmie National Geographic można znaleźć wszystko, co na temat Smoleńska Rosjanie chcieliby zaszczepić w umysłach odbiorców. A więc jest powtórzona wersja, że lot Tu-154 M był lotem cywilnym, a nie wojskowym. Jest dowódca tupolewa, który ma traumę. "Odpowiedź, dlaczego próbowali lądować, znajduje się w kartotece osobowej Arkadiusza Protasiuka. A tam - informacja o odmowie lądowania w Tbilisi". Chodzi o lot z prezydentem do Gruzji, podczas którego jego kolega, kapitan maszyny, odmówił lądowania i "zapłacił za to wysoką cenę, stracił za to pracę" - choć jak wiadomo, było przeciwnie, kapitan został ostatecznie nagrodzony. Polski dziennikarz Konstanty Gebert powiela jednak stare przeinaczenia: "Wszyscy wiemy, co spotkało tamtego kapitana" - mówi do kamery. Wieża kontroli lotów na lotnisku Siewiernyj to wcale nie rozlatująca sie rudera ze zdezelowanym sprzętem, ale nowoczesny, bijący w oczy świeżością obiekt. Jest i mgła - ale ponieważ nie wystarczyło, że widoczność była ograniczona do 400 m, Siergiej Jakimow, rosyjski dziennikarz, mówi w filmie: "mgła tak gęsta, że nie było widać własnej dłoni, nie było widać nic".
"W przypadku nieudanego podejścia odchodzimy w automacie" - mówi kpt. Protasiuk, ale widz zaraz dowiaduje się, jaką to porażającą tajemnicę odkryli dochodzeniowcy z Rosji i Polski: nasi piloci byli na tyle słabo wyszkoleni, że kapitan nie wiedział, jak korzystać z automatu. Po prostu piloci nie wiedzieli, iż przycisk uchod nie zadziała, bo lotnisko nie było wyposażone w ILS. Co więcej, rosyjscy dochodzeniowcy dochodzą do innych wniosków: jeden z członków załogi przestawił wysokościomierz kapitana, by alarm TAWS nie przeszkadzał pilotom w kabinie. To dlatego samolot ściął drzewo na wysokości 11 m, choć w tym czasie załoga była przekonana, że znajduje się na wysokości 20 m. Wiesław Jedynak, członek komisji Millera (przedstawianej jako grupa dochodzeniowa) mówi: kluczowym dla lotu momentem było wejście szefa protokołu dyplomatycznego Mariusza Kazany do kabiny pilotów. Dlaczego - tłumaczy Maciej Lasek: "uznaliśmy to za presję pośrednią". Co zrobił Kazana? Na wieść o złych warunkach atmosferycznych w Smoleńsku powiedział: "no to mamy kłopot".
"Taka sama presja, jaka udzieliła się załodze, panowała w wieży kontroli lotów" - dowiadujemy się, choć nawet raport komisji Millera nie kryje, że w wieży - odwrotnie niż w kokpicie - panował nieprawdopodobny chaos i panika. Także przebieg badań okoliczności katastrofy przedstawiony jest, jakby przebiegał według wzorca z Sevres. "Rozpoczynają się mozolne poszukiwania, czy istnieją jakiekolwiek dowody, że samolot był celem zamachowców" - słyszymy, a Jerzy Miller pięknie wyjaśnia, że takich śladów nie znaleziono - choć dziś jest oczywiste, że nie wykonano podstawowych badań. Kłamstw w tym filmie jest więcej - jak np. to, że odnaleziono wszystkie trzy skrzynki (faktycznie było pięć, z których jednej nigdy nie odnaleziono). Choć film otwiera plansza, zapowiadająca, że został on oparty na oficjalnych raportach i na zeznaniach świadków - w produkcji National Geographic żaden ze świadków nie pojawia się. Autorzy w żaden sposób nie odnoszą się do hipotezy o wybuchach na pokładzie tupolewa.
"Rosjanie byli mniej skłonni do wzięcia odpowiedzialności niż Polacy, którzy szczerze przyznali się do własnych błędów" - mówi na koniec filmu Konstanty Gebert i konkluduje: "Nie jestem ekspertem, ale ostatecznie muszę sam zadecydować, którym ekspertom - rosyjskim czy polskim - zaufać". Anita Gargas
Mężczyzna wychowany przez lesbijki: to gwałt przeciw mojej naturze Francuski dziennik „Le Figaro” opublikował wyznania mężczyzny wychowanego przez dwie lesbijki. Ukazują one osobisty i intymny dramat człowieka liczącego dzisiaj 66 lat. Jean-Dominique Bunel poświęcił życie akcji humanitarnej w krajach będących w stanie wojny: Bośni, Iraku, Burundii, Rwandzie. Wspomnienia z tamtych lat spisał w książce „Notatnik Wojenny Humanitarysty”, wydanej w 2010 r. Niedawno Jean-Dominique Bunel, doktor prawa, specjalista od prawa humanitarnego i ludobójstwa, wyraził swój sprzeciw wobec lewackiego projektu przyznania prawa adopcji związkom jednopłciowym. Kto, jak kto, ale on wie o czym mówi, bo sam był wychowany przez dwie kobiety. Mimo, że – jak deklaruje - wciąż je szanuje, to uważa, że stał się straszną ofiarą niesprawiedliwości, która zburzyła całe jego życie..
Tragedia Dominiqua zaczęła się kiedy ojciec opuścił dom. Postąpił tak, gdyż matka nawiązała romans z jedną z jego koleżanek. Obie kobiety zaczęły wychowywały troje dzieci.
–To nie tabu homoseksualności sprawiało mi cierpienie, ale homorodzicielstwo – twierdzi Bunel. Jako dziecko Bunel nie rozumiał jeszcze relacji między kobietami, ale z upływem czasu odkrywał prawdę, co doprowadziło go do wewnętrznego załamania. Cierpiał też z powodu obojętności dorosłych na ten jego ból. Bunelowi brakowało również ojca:
- Rozwód niekoniecznie pozbawia dziecka dwojga rodziców, którzy zazwyczaj na przemian się nim opiekują. Przede wszystkim nie zastąpi się ojca drugą kobietą. Doprowadza to nieubłaganie do zachwiania równowagi uczuciowej i emocjonalnej dziecka. Wszyscy psychiatrzy powinni potwierdzić, że zarówno ojciec jak i matka w sposób komplementarny powinni kształtować osobowość dziecka – wyznał i zaznaczył, że nigdy nie czuł „obecności ojca” a nierzadko bardzo jej potrzebował. Będąc dzieckiem i nastolatkiem Bunel starał się „jak najsilniej opierać się na mężczyznach z jego otoczenia, którzy zajmowali w jego codzienności przesadne miejsce, czasami nawet niezdrowe”. Mimo że Jean-Dominique Bunel nie chciał ujawniać konsekwencji wychowania go przez lesbijki, to wyznał, że „całe jego dorosłe życie było naznaczone tym doświadczeniem”. Jego zdaniem, „nie było nigdy poważnych badań nad tym problemem, które przeprowadzono by w niepodważalnych naukowo warunkach i które objęłyby odpowiednią ilość osób”. Obawia się „że wielu mężczyzn i wiele kobiet wychowanych przez homoseksualistów nie otworzy się łatwo i uczciwie przed dziennikarzami na ten tak delikatny temat, bo bolesne jest opowiadania o cierpieniu, które chciano stłumić”.
- Gdyby dwie kobiety, które mnie wychowały, były zaślubione po przyjęciu proponowanego prawa przez rząd, to zaangażowałbym się w walkę i wniósł sprawę do Trybunału Europejskiego Praw Człowieka o pogwałcenie mojego prawa do posiadania ojca i matki – konkluduje stanowczo Bunel. Franciszek L. Ćwik
Anatomia upadku, anatomia zdrady. Ludzie rządzący Polską zdradzili na długo przez 10 kwietnia. Ich postawa determinuje działanie państwa Film "Anatomia upadku" jest niezwykle ważnym obrazem dla sprawy katastrofy smoleńskiej. Godzinny obraz stanowi właściwie podsumowanie debaty, jaka toczy się wokół śledztwa smoleńskiego w Polsce. Odgórnie przyjęta teza rosyjska, powtórzona przez polskie państwo, pełna nielogiczności i kłamstw, świadkowie podważający ustalenia raportów, którymi nie interesują się organa prowadzące śledztwa, zupełny rozpad państwa polskiego, które nie jest w stanie i nie jest zainteresowane prowadzeniem własnych działań dot. śmierci elity Polski, niezależni eksperci starający się dojść prawdy oraz polscy urzędnicy - prokurator Seremet, premier Tusk, Jerzy Miller - tak przekonani o swoich racjach, że próby zadawania pytań zbijają agresją. Są pewni, że wszystko o smoleńskiej tragedii ustali, ale żadnych wątpliwości nie zamierzają rozwiewać, swoich tez nie zamierzają z niczym weryfikować. Pytania zbijają na ogół personalnymi atakami na pytających. To pokazuje najnowszy film Anity Gargas. Ten obraz powinien być oficjalnym przekazem, jaki promuje polskie państwo na świecie. Jednak oczywiście nie ma co na to liczyć. Rządzący zwalczają i będą zwalczać wszelkie teorie przeczące oficjalnej propagandzie. Dla nich wejście w polemikę oznacza obnażenia ich kłamstwa. Nie mogą więc godzić się na merytoryczną rozmowę, muszą zwalczać wszelkimi sposobami tych, którzy nie uwierzyli w oficjalnie ustalenia MAKowsko-Millerowskie. Utrzymywanie tez napisanych pod rosyjskie dyktando w kompromitującym polskie państwo raporcie Millera jest im potrzebne i daje wymierne korzyści. Służy bowiem do powtórnego uwiarygadniania tez rosyjskich. Jednobrzmiące raporty Polski i Rosji są np. wykorzystywane do popularyzowania wiedzy o Smoleńsku. Zatrute owoce pierwotnego kłamstwa Millera dają efekt w postaci np. ostatniego filmu kanadyjskiej stacji, która opierając się na oficjalnych dokumentach przykłada rękę do zakłamywania tragedii smoleńskiej. Jest więc czymś oczywistym, że najwyższe władze państwa, które zdradziły interesy Polski i Polaków, z tej zdrady nie mogą wyjść. Co więcej, film "Anatomia upadku" pokazuje, że zdrada Polski przez elitę urzędniczo-polityczną nastąpiła znacznie wcześniej niż 10 kwietnia 2010 roku. Ogromne wrażenie - szczególnie z dzisiejszej perspektywy - robią przytoczone w filmie fragmenty wypowiedzi rządzących z kwietnia 2010 roku. Zarówno konferencja prasowa Donalda Tuska z końca kwietnia, jak i wystąpienie w Moskwie Ewy Kopacz, pokazują ludzi składających hołd i dających wyrazy lojalności Władimirowi Putinowi. Wypowiadanie peanów na temat działań rosyjskich, w sytuacji gdy nie było i nie mogło być pewnym, co zdarzyło się w Smoleńsku, wyglądało jak składanie dowodów wierności składane rosyjskiemu premierowi. Te hańbiące polską dumę i polskie państwo słowa nigdy nie powinny paść Ewa Kopacz, Donald Tusk w kwietniu 2010 roku powinni sprawę stawiać jasno w kontaktach z Rosją: na waszym terenie zginął Prezydent RP i polska elita, w polskiej gestii jest zbadanie tej sprawy, w rosyjskiej jest pomoc i przekonanie nas, że Kreml nie miał z tym nic wspólnego. Tak stawiać sprawę w rozmowach z Moskwą powinni polscy politycy. To jednak mogli zrobić jedynie politycy odważni, dążący do prawdy, w żaden sposób - choćby moralny - nie obciążeni śmiercią polskiej elity i w nią nie uwikłani. Słowem tak nie mogli powiedzieć ludzie rządzący Polską od 2007 roku, tak nie mógł powiedzieć Donald Tusk, ani Ewa Kopacz. Oni musieli zachować się inaczej. Polskie władze były skazane na składanie hołdów Putinowi, na oddanie śledztwa Rosji oraz trzymanie się sztywno ustaleń dyktowanych przez Putina. Każde inne zachowanie mogłoby dla środowiska PO oraz jego mocodawców skończyć się dramatycznie. Nawet przyjęcie, że w Smoleńsku doszło do tragicznego wypadku, jest dla Platformy obciążające - to bowiem ona paktowała z Putinem, doprowadziła do lekceważącego podejścia do wizyty Prezydenta RP w Katyniu zarówno przez polską jak i rosyjską stronę. Musiała więc zyskać sojusznika w procesie oczyszczania się z tej sprawy. Ktokolwiek doprowadził do katastrofy smoleńskiej (to wydaje się być najbardziej prawdopodobne) nie mógł wybrać sobie lepszego momentu. Władza w Polsce, rząd Donalda Tuska został złamany jeszcze przed rokiem 2007. Ta formacja już wtedy wyprzedała swoje ideały (jeśli takie w ogóle miała), by zyskać władzę. Gdy ją zyskała pogrążała się w jeszcze gorszym bagnie powiązań, uwikłań i szkodzących Polsce pomysłów. Wyprzedała patriotyzm i dbanie o dobro wspólne. Katastrofa smoleńska wydarzyła się po tym, gdy poziom zaprzaństwa władzy był tak duży, że rząd nie widział nic złego we włączeniu się w polityczną grę przeciwko Prezydentowi RP. Rządzący wybrali Putina zamiast Kaczyńskiego. I wtedy - w apogeum upadku rządu Tuska, który z polskim rządem miał już wtedy mało wspólnego - zginęła elita Polski. Złamanemu i upodlonemu przez własne działania rządowi, upodlonej przez swoją własną polityczną taktykę Platformie Obywatelskiej nie pozostało nic innego jak brnąć w wytoczoną przed laty ścieżkę. Ścieżkę kłamstwa, zdrady i obrony własnych interesów politycznych. Ona na tej ścieżce była od lat. Dziś z niej już zejść nie może. Ludzie walczący o prawdę smoleńską muszą zmierzyć się z siłą i propagandą Kremla, strachem PO o jej własne interesy oraz festiwalem całej maści agentów wpływu, "pożytecznych idiotów" oraz jawnych zdrajców. Prawda smoleńska jest dziś w swoistym "Wielokącie Bermudzkim"... Stanisław Żaryn
Sedno sporu o WOŚP Niepokoję się stanem polskiej służby zdrowia, czekając na kryptoeutanazję. Najbliższą wizytę u lekarza specjalisty szpital proponuje mi 15 kwietnia 2013 roku. Skorzystanie z tej propozycji to – według lekarzy – oczekiwanie na niechybną śmierć. Nie chcąc być zatem samobójcą, planującym do 15 kwietnia pożegnać się z tym światem, ruszyłem po prywatną pomoc medyczną. Co jednak będzie się działo, jeśli dołoży się naszej służbie zdrowia kolejny obowiązek, zaproponowany ostatnio przez lidera Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, czyli eutanazję? Tak długich terminów mogą chętni nie wytrzymać i albo zrezygnują z planu pozostawienia nam swojej emerytury, albo też samodzielnie, czyli nieprofesjonalnie, zaczną masowo strzelać sobie w głowę, wieszać się czy zażywać jakąś truciznę. Wtedy też pogotowie ratunkowe wyczerpałoby wszelakie limity! Może z tych powodów nawet proeutanazyjnie ustosunkowani przedstawiciele polskiej medycyny tym razem nie bronili Naczelnego Mecenasa naszej służby zdrowia, bez którego podobno trzeba by zamknąć szpitale lub przestawić je na podawanie placebo. Powszechnie zatem pokrzykuje się na tych, którzy ośmielają się zgłaszać wątpliwości co do akcji WOŚP, latem zwanej Przystankiem Woodstock. Czyżby nie dało się spierać z innymi z motywu miłości? Kierując się tym pewnie motywem, niektórzy skrytykowali proeutanazyjne stanowisko Jerzego Owsiaka, co jednak niekiedy wypadło dziwnie. Czyżby nie zauważono, że co roku funduje on naszej młodzieży podczas wakacji prawdziwą duchową masakrę? Zimą zbiera się w tym celu odpowiednie fundusze i reklamuje się w skali niespotykanej w mediach całej naszej młodzieży. Można by się zastanowić, czy ta szczególna formacja duchowa, prowadzona na Przystanku Woodstock, nie udziela się nawet niektórym klerykom. Widzimy ich na dokumentalnych filmach podskakujących z wyrazem szczęścia na twarzach, chociaż tuż obok leżą w błocie prawdziwe duchowe trupy. Pewnie wszyscy duszpasterze już widzieli film „Woodstock 2012, bez cenzury”, dostępny bez problemów w internecie, a zatem nie ma co przekonywać już zorientowanych. Bać się zatem należy nie tych, którzy nasze ciało mogą pozbawić życia i opluć w opiniotwórczych mediach, ale tych, którzy mogą wypaczyć rozum i wolną wolę naszej młodzieży. Radził Owsiak jednemu ze swych oponentów, by zapytał mamę, czy może pojechać na Woodstock. Bardzo dobra rada. Któż bardziej niż rodzic powinien pragnąć dobra swojego dziecka? Niektórzy ojcowie mogą zobaczyć na dokumentacji filmowej swoje córki i synów przeżywających prawdziwy odlot rozumu. Tego pewnie nie pragniemy nie tylko dla własnych dzieci, ale także dla całego następnego pokolenia. W tym też celu należy uchwycić samą istotę rozważanej zimowo-letniej akcji, zwanej w okresie wakacyjnym Przystankiem Woodstock. Ludzkość nawet po tysiącleciach wspomina co roku Betlejem, Mekkę czy bitwę pod Maratonem. Dlaczego mamy do końca świata pielęgnować pamięć o festiwalu Woodstock z 1969 roku? Cóż pozytywnego dla ludzkości się wtedy wydarzyło? Z pewnością nazwa tego festiwalu to niewątpliwy symbol moralnej degrengolady ówczesnej młodzieży, bo jej buntu wobec własnych rodziców. Cała ta rewolucja zwana młodzieżową oparta była na zakwestionowaniu obowiązku czci wobec własnych rodziców (znanego w tradycji etyki klasycznej jako obowiązek posiadania cnoty pietas) i zastąpieniu go obowiązkiem nienawiści wobec nich. Cóż innego mówią swoim rodzicom ich odchodzący od zmysłów synowie i córki sfilmowani kamerą we wspominanym już dokumencie „Woodstock 2012. Bez cenzury”? Oto sedno sporu o WOŚP. Czy zaś dzięki niej naszej skołatanej państwowej służbie zdrowia – i jej pacjentom – będzie lżej i co sądzi lider na temat eutanazji, to sprawa absolutnie wtórna. Marek Czachorowski
RMF FM ujawnia nieznane fakty ws. rosyjskiego śledztwa smoleńskiego Krewni ofiar smoleńskiej katastrofy od dwóch lat nie korzystają ze swoich praw poszkodowanych w Rosji, chociaż przyznano im oficjalnie taki status. Miał im pomóc polski MSZ, ale nie pomógł. Chcieli stworzyć w Rosji grupę adwokatów reprezentujących krewnych ofiar, ale w pewnym momencie sprawa ucichła i nie chodziło o pieniądze - mówi naszemu korespondentowi adwokat Anna Stawicka. Jak ustalił Przemysław Marzec, w Rosji byli adwokaci gotowi bezpłatnie reprezentować krewnych ofiar, ale przedstawiciele polskiej ambasady po prostu... przestali się z nimi kontaktować. Rosyjski Komitet Śledczy, który prowadzi śledztwo dotyczące smoleńskiej katastrofy nie informuje w ogóle o jego przebiegu. Rosyjscy politycy składają jedynie deklaracje, że śledztwo się niebawem zakończy. "Przekazaliśmy rodzinom ofiar katastrofy smoleńskiej listę rosyjskich kancelarii adwokackich, które mogłyby pomóc w dostępie do rosyjskiego śledztwa" - zapewnia polskie MSZ. Z trzystu moskiewskich kancelarii resort wytypował pięć. Jedna z nich była w stanie pracować za darmo, pozostałe zgodziły się negocjować ceny. Dyplomaci przekazali też rodzinom analizy prawne i wnioski, które mogłyby składać w rosyjskim śledztwie. Do tej pory jednak tylko siedem osób zgłosiło się po jakiekolwiek informacje o postępowaniu. Zgłosiły się jednak nie do adwokatów, a do konsulatu, który nie ma wglądu w akta. Status poszkodowanych w rosyjskim śledztwie ma teraz 58 osób. Ponad dwa lata szukamy prawnika, któremu powierzylibyśmy prowadzenie spraw w rosyjskim śledztwie smoleńskim. Bezskutecznie - mówi polski pełnomocnik części rodzin ofiar katastrofy Bartosz Kownacki. Nie korzysta z listy kancelarii przedstawionej przez MSZ, bo jak podkreśla chodzi m.in. o koszty. Okazuje się, że honoraria, których oczekują rosyjscy prawnicy są zbyt wysokie i rodziny nie byłyby w stanie ich opłacić. O wiele ważniejsze jest jednak co innego - tłumaczy mecenas Kownacki. Trudno też żądać od rodzin, żeby udzieliły pełnomocnictwa adwokatowi do którego nie mają zaufania - podkreśla. Do pięciu kancelarii wytypowanych przez MSZ jego mocodawcy zaufania nie mają. Jak twierdzi mecenas, może się okazać, że żadna z polskich rodzin, mimo formalnych możliwości, nie zdoła włączyć się w rosyjskie śledztwo. Postępowanie wciąż jest zamknięte dla kogokolwiek z zewnątrz. Nikt poza śledczymi nie ma wglądu w akta, nikt poza nimi nie składa wniosków dowodowych. Rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej obawiają się, że wyniki śledztwa pokryją się z ustaleniami MAK. Wywoła to kolejne napięcie w stosunkach polsko-rosyjskich.
Przemysław Marzec: Czy ktoś kontaktował się z Panią w tej sprawie? Anna Stawicka, adwokat: Zwracano się do mnie. Rozmawiali, a potem przepadli, chyba nie było specjalnych chęci. To byli przedstawiciele polskiej ambasady, działający w imieniu polskich obywateli. Chcieli tu w Rosji włączyć do sprawy grupę adwokatów, bo jednemu - przy tak obszernym materiale - byłoby ciężko. Potem to wszystko ucichło i już nikt więcej się w tej sprawie do mnie nie zwracał. To było niedługo po katastrofie.
Może była to kwestia pieniędzy? Wynagrodzenia, jakiego zażądali rosyjscy adwokaci? Nie, to nie była sprawa wynagrodzenia. Po prostu przepadli i tyle.
Pani już reprezentowała Polaków przed rosyjskimi sądami i prokuraturą w sprawie zbrodni katyńskiej. Tak, w sprawie Katynia. Cały problem w Rosji dotyczył tego, że krewni zamordowanych oficerów nie zostali uznani za pokrzywdzonych i nie mogli korzystać ze swoich praw. Jeżeli polska strona w sprawie Katynia oburzała się, że krewnych nie uznano za poszkodowanych, to w sprawie smoleńskiej jest inaczej. Krewni mają status poszkodowanych, a Rosyjski Kodeks Karno-Procesowy zapewnia im sporo praw. Mają prawo składać wnioski, domagać się włączenia do sprawy określonych dowodów, pisać skargi. Dlatego osoba, która uzyskała status poszkodowanego i jest niezadowolona z przebiegu śledztwa powinna korzystać z tego statusu i praw, jakie przewiduje prawo.
W Polsce duża grupa krewnych ofiar jest niezadowolona ze sposobu prowadzenia śledztwa i wyjaśniania przyczyn tej katastrofy. W takim przypadku zupełnie nie rozumiem, dlaczego niezadowoleni ze śledztwa poszkodowani w Polsce nie korzystają ze swoich praw. Przecież w Rosji oni mają prawo posiadać przedstawiciela-adwokata. Adwokat mógłby działać w tej sprawie aktywnie i zapoznać się z tymi materiałami śledztwa, które mogą być przedstawione na danym etapie sprawy, pisać różnorakie skargi, składać zażalenia na konkretne działania albo brak działań ze strony śledczych czy dostarczać śledczym dowody, a nawet prowadzić własne ekspertyzy. Sporo można zrobić w tej sprawie, tym bardziej kiedy poszkodowani nie są zadowoleni z przebiegu śledztwa. Niezadowolenie ze śledztwa przy braku jakichkolwiek działań - taka pozycja jest dla mnie niezrozumiała.
Czy w przypadku śledztwa, prowadzonego przez Komitet Śledczy poszkodowani - a taki status w Rosji uzyskało kilkudziesięciu krewnych ofiar smoleńskiej katastrofy - mogą realnie wpływać na przebieg śledztwa? Czy to nie iluzja w Rosji? Oczywiście, że mogą realnie wpływać i podejmować działania, które będą wpływać na to śledztwo. Oczywiście w ramach obowiązującego prawa.Generał Gieorgij Smirnow z rosyjskiego Komitetu Śledczego potwierdził w ubiegłym tygodniu, że osoby uznane w śledztwie za poszkodowane mogą składać wnioski o przesłuchanie świadków i ekspertów.
Osoba taka składa wniosek o przeprowadzenie czynności śledczej - przesłuchanie świadka. Może nawet wskazać okoliczności, które - jej zdaniem - mają znaczenie dla sprawy i które - według niej - powinny zostać wyjaśnione w toku przesłuchania. Osoba taka już we wstępnym stadium śledztwa ma określone prawa procesowe - wyjaśnił, podkreślając, że przedstawicielem osoby poszkodowanej niekoniecznie musi być rosyjski adwokat.
Przemysław Marzec Krzysztof Zasada
NASZ WYWIAD. Inż. Marek Dąbrowski: wypowiedzi Laska świadczą o tym, że on nawet nie czytał raportu komisji, w której zasiadał, pod którym się podpisał wPolityce.pl: W odpowiedzi na emisję filmu "Anatomia upadku" uaktywnili się eksperci komisji Millera, z Maciejem Laskiem na czele. Jak Pan ocenia ich wystąpienia? Inż. Marek Dąbrowski, uczestnik I konferencji smoleńskiej naukowców: Ja nie znam aktywności członków komisji Millera poza Maciejem Laskiem, który rzeczywiście się uaktywnił. On jest wręcz nadaktywny. Pamiętam, że wypowiadał się prof. Marek Żylicz, który poparł pomysł powołania międzynarodowej komisji w tej sprawie. Ci dwaj członkowie są najczęściej występującymi członkami komisji. Wypowiedzi innych nie znam. Wypowiedzi Macieja Laska odbieram natomiast jako kompromitujące. On w niemal każdej swojej wypowiedzi robi dramatyczne błędy. One świadczą o tym, że on nawet nie czytał raportu komisji, w której zasiadał, pod którym widnieje jego podpis. To widać gołym okiem. Dr Lasek się wypowiada w kwestiach, do których nie ma przygotowania merytorycznego. Co więcej, mówi rzeczy, które bardzo łatwo podważyć na podstawie raportu, który sam uwiarygadnia swoim nazwiskiem.
W ostatnich wypowiedziach Lasek podważa m.in. ustalenia filmu "Anatomia Upadku". W nim pojawił się świadek, który mówił, że widział tupolewa lecącego kołami do dołu, w miejscu, w którym jak zaznacza raport MAK i Millera, powinien on już lecieć odwrócony. Maciej Lasek podważał słowa świadka. Kto w tym sporze ma rację? Świadek, który wystąpił w filmie Anity Gargas, pojawił się już drugi raz w sprawie smoleńskiej. Wcześniej był nagrywany do filmu pt: "Syndrom katyński". To jest ten sam człowiek. Jego wypowiedź w obu tych filmach jest bardzo podobna. Problem polega na tym, że gdy on się wypowiadał w tym pierwszym filmie nie wiadomo było o jakiej ulicy on mówi. Być może dlatego jego wypowiedź umknęła uwadze komentatorów. Obecnie jednoznacznie powiedział, że tupolew leciał kołami do dołu nad ulicą Kutuzowa, co jest jasnym zaprzeczeniem tez dr. Laska. Według komisji Millera jeszcze przed ulicą Kutuzowa samolot miał się obrócić o ponad 120 stopni, co jest nie do pogodzenia ze słowami świadka. Sądzę, że człowiek występujący w filmie Gargas, widział samolot przechylony na lewe skrzydło. W relacjach kilku osób powtarza się, że tupolew leciał przechylony na lewo. Leciał tak nisko, że samochody jadące ulicą musiały zwalniać. Jednak żaden ze świadków nie wspomina o samolocie lecącym kołami do góry. To, co mówił MAK i komisja Millera, nie uzyskała więc żadnego potwierdzenia. Te głosy zostały zignorowane w sposób świadomy. Minister Miller był łaskaw powiedzieć kiedyś, że komisja nie jest od przesłuchiwania świadków, tylko badania czarnych skrzynek. Przy takim podejściu te relacje zostały zignorowane. Komisja wzięła skrzynki, odczytała to, co uznała za stosowne, i uznała, że wszystko jest dobrze.
W jednym ze swoich tekstów przedstawił pan wykres pokazujący gazy wylotowe tupolewa i zasięg ich oddziaływania. Co ta sprawa mówi o oficjalnym przebiegu wydarzeń w Smoleńsku? Kwestia gazów wylotowych jest sprawą, którą należy dogłębnie zbadać. Ta sprawa wymaga przeprowadzenia symulacji komputerowych, ponieważ chodzi tu o zjawiska dotyczące mechaniki płynów, gazy wylotowe osiągają ogromne prędkości. Żeby stwierdzić, jak wyglądałaby działka Bodina, na której rośnie słynna "pancerna" brzoza, gdyby tupolew leciał tak, jak mówi to Lasek, trzeba prowadzić badania. Jednak pewne jest jedno: słowa Laska, który mówił, że Bodin nie poczułby niczego, gdyby samolot leciał na 14 metrach - czyli jak mówią eksperci Macierewicza - nad brzozą, są nieprawdą. To świadczy o tym, że Lasek nie wie, jak wygląda fala gazów wylotowych po wyjściu z dyszy silnika.
W filmie "Anatomia upadku" pada również pytanie, jak to możliwe, że obok "pancernej" brzozy rosną inne, wyższe drzewa. Gdyby tupolew ściął brzozę skrzydłem to i te drzewa by ucierpiały... Biorąc pod uwagę jedynie sprawę drzew, nie sposób ostatecznie wykluczyć oficjalnej wersji wydarzeń. Istnieje hipotetycznie możliwość, że tupolew po uderzeniu w brzozę nie urwał skrzydła, że ono się jedynie złożyło, że część skrzydła położyła na drugiej części i wtedy samolot przeleciał nad drzewami nie ścinając ich. Ten problem przeanalizował prof. Marek Czachor na konferencji smoleńskiej. To jest jednak bardzo mało prawdopodobna hipoteza. Na podstawie samych drzew nie można niczego przesądzać. Jednak jest sprawą oczywistą, że tupolew leciał znacznie wyżej niż mówi to raport MAK i Millera. Ustalenia raportu Millera są w tej sprawie nie wiarygodne. Wysokości radiowe, które są podane w raportach, oznaczają, że drzewa powinny być ścięte wręcz niżej niż w rzeczywistości. Sprawa drzew pokazuje kolejny raz fałsz oficjalnych raportów. Tyle wiadomo.
Komisja Millera, strona rządowa nie jest zainteresowana dalszymi działaniami, wyjaśnianiem wątpliwości. Dlaczego? Warto zaznaczyć na początku, że aktywność medialna członków komisji właściwie kończy się na wypowiedziach Macieja Laska. Inni członkowie się nie wypowiadają. Być może część z nich się dystansuje od jego obecnej aktywności, w tym od pomysłów powołania kolejnej komisji. Trudno przesądzać dlaczego tak jest, ale rzuca się w oczy, że Lasek nie otrzymał żadnego poparcia dla pomysłu powołania nowej komisji. W mediach udziela się na ogół sam lub z prof. Artymowiczem. To jest twarde jądro nowego zespołu Laska. Zapewne aktywność tych dwóch osób wynika z faktu, że uznali oni, iż zbyt długo nie zabierali głosu. Obecnie więc postanowili ratować to z raportu Millera, co jest w ich opinii do uratowania. Tego jednak nie jest wiele. Z raportu zostanie niewiele, gdy dojdzie do konfrontacji z ekspertami. Ja nie widzę szans na pozytywne rozstrzygnięcia dla komisji Millera i Laska. W raporcie Millera jest zbyt dużo błędów, zbyt dużo wykluczających się tez, zbyt wiele spraw zostało pominiętych albo sfałszowanych. Ta narracja nie jest do obrony przed naukowcami.
Maciej Lasek powtarza często, że eksperci pracujący w zespole Macierewicza nie są specjalistami od badań katastrof lotniczych. To uprawnione tezy? W części przypadków jest to uzasadnione. Jednak pamiętajmy, że dr Lasek też nie badał katastrof dużych samolotów. Co więcej, zespół ekspercki musi się składać z wielu specjalistów, mających doświadczenie w różnorodnych specjalizacjach. W zespole parlamentarnym mamy przecież materiałoznawców, mamy specjalistów zajmujących się analizą numeryczną, mamy specjalistów od wybuchów, mamy eksperta od konstrukcji lotniczych... Konstrukcje lotnicze to nie jest coś nieznanego nauce. To są konstrukcje cienkościenne, które inżynier z doświadczeniem, np. inż. Berczyński, jest w stanie badać w sposób rzetelny. Medialnie takie oskarżenia w ustach Laska brzmią atrakcyjnie. Jednak one są nieuprawnione. Co więcej, komisja Millera nie dysponowała np. pilotami tupolewów. W ich pracach brał udział człowiek, który latał tupolewami jedynie kilka miesięcy. I to widać we wnioskach z komisji Millera. One nie mają nic wspólnego z praktyką latania na tupolewach. Argument Laska jest więc bardzo łatwo odbić. Badanie katastrof jest zadaniem na tyle interdyscyplinarnym, że potrzebni są eksperci od wielu dziedzin. Każdy z ekspertów zespołu sejmowego jest w stanie dyskutować na swoim polu z członkami komisji Millera. Człowiek specjalizujący się w badaniu katastrof lotniczych to nie jest omnibus wiedzący wszystko. Tacy eksperci powinni jeździć na miejsce tragedii, udokumentować stan zwłok i szczątków samolotu, zebrać materiał badawczy. Eksperci komisji Millera tego jednak nie zrobili. Teraz próbują czarować publiczność, że są ekspertami od katastrof, chociaż niczego nie przebadali. Nawet jeśli są ekspertami to ich zdolności zostały zmarnotrawione. Ci ludzie skupili się jedynie na czarnych skrzynkach. I tego jednak nie zrobiono w sposób rzetelny...
Rozmawiał Stanisław Żaryn
Nie będzie „trzeciej siły” budowanej przez „Nowy Ekran”. Możliwe jest nawet zamknięcie lub sprzedaż serwisu Kiedy dwa lata temu startował „Nowy Ekran” od znajomego, który zaangażował się w ten projekt usłyszałem, że „budujemy trzecią siłę”. Dodajmy trzecią siłę polityczną, czyli coś, co miało wskoczyć tuż za plecy PO i PiS. Na czym budowali w sobie przekonanie ci, którzy wierzyli - podobnie jak ów znajomy - że wokół „Nowego Ekranu” uda się zbudować silne środowisko polityczne i jednocześnie opiniotwórcze do dziś nie mam pojęcia. Z pewnością założyciele „Nowego Ekranu” dobrze wyczuli koniunkturę i w zasadzie wystartowali w najlepszym chyba dla takiego projektu momencie. Tyle tylko, że na luźnej zbieraninie blogerów, publicystów czy pojedynczych ludzi, którzy gdzieś tam funkcjonowali w polityce, ale nie mieli żadnego zaplecza, nie da się zbudować w kilka miesięcy formacji politycznej. Nawet jeśli stoją za takim projektem jakieś tam pieniądze. Sam wygląd zresztą strony głównej portalu był raczej jakimś, przepraszam za określenie, śmietnikiem niż stroną portalu opiniotwórczego. Nie tylko poziom redakcyjny okazał się słabą stroną „Nowego Ekranu”.„Trzecia siła” okazała się niezwykle słaba organizacyjnie. Udało jej się co prawda zebrać ponad 1000 podpisów umożliwiających zgłoszenie komitetu wyborczego do wyborów parlamentarnych w 2011 roku, ale Państwowa Komisja Wyborcza zakwestionowała część podpisów i „Nowy Ekran” musiał walczyć o rejestrację przed Sądem Najwyższym. Batalię ostatecznie wygrał, ale nie musiałby jej toczyć, gdyby od razu złożył listę z kilkoma tysiącami podpisów, tak, aby PKW nie miała pretekstu do jej odrzucenia. Dla „Nowego Ekranu” decyzja PKW zdaje się, że była tak naprawdę wybawieniem. Trudno bowiem sobie wyobrazić, aby „NE”, który ledwo uzbierał trochę ponad 1000 podpisów był zdolny w następnej fazie kampanii zebrać w 21 okręgach wyborczych po 5 tys. podpisów, czyli sporo ponad 100 tys., aby móc zarejestrować listę ogólnopolską umożliwiającą start w całym kraju we wszystkich 41. okręgach.
A jak już wspomniałem na początku, start „NE” był chyba dobrze nawet skalkulowany. Początek roku 2011 wydawał się najwłaściwszym czasem dla formacji, która miała jakieś ambicje polityczne. Do jesiennych wyborów parlamentarnych było sporo czasu i na bazie własnego portalu, który pozyskał by sympatyków już można coś było budować. Tym bardziej, że jak pokazały wybory prezydenckie w roku 2010 na prawicy jest sporo miejsca. Skoro w wyborach prezydenckich czwarte miejsce zajął tak ekscentryczny polityk jak Korwin-Mikke, to przy silnym zjednoczeniu rozdrobnionej prawicy to rzeczywiście była szansa na stworzenie politycznego bloku, który mógłby pokusić się o walkę o wejście do parlamentu. Tej szansy nie wykorzystał wspomniany Mikke, ale zupełną klapą okazały się starania „Nowego Ekranu”.
Po tej porażce założyciel „Nowego Ekranu” dostrzegł potencjał w Marszu Niepodległości i pod tę inicjatywę postanowił się podpiąć. Jeszcze przed marszem w roku 2011 „Nowy Ekran” udzielił gościnności i udostępnił salę na organizowanie konferencji prasowych. Jak widać z perspektywy czasu nie była to gościnność bezinteresowna. Po samym Marszu bez żadnego uzgodnienia ze Stowarzyszeniem Marsz Niepodległości „Nowy Ekran” wydał nawet publikację książkową o wydarzeniach jakie miały miejsce podczas Marszu Niepodległości 2011. Od tego też momentu założyciel „NE” wręcz zaczął się kreować na organizatora Marszu, a ostatnio nawet postanowił powołać jakieś stowarzyszenie powołując się na Marsz Niepodległości. Tutaj już musiało nastąpić zdecydowane odcięcie się narodowców od „NE”. Czym innym bowiem jest życzliwa współpraca i pomoc, a czym innym próba zrobienia sobie z narodowców, jak to określił Robert Winnicki, „żołnierzy” do kampanii wyborczych. I wydaje się, że w tym momencie wszelkie już projekty polityczne „Nowego Ekranu” można spokojnie zakopać i o nich zapomnieć. Ryszard Opara pozostał z portalem, który nie stał się portalem opiniotwórczym, który ciągle jest przypadkową zbieraniną autorów, obecnie przeżywa też spore kłopoty finansowe, a na dodatek utracił już jakąkolwiek szansę na budowanie silnego ruchu politycznego.
Wydaje się, że istnienie „Nowego Ekranu”, który traci cel polityczny jakim było budowanie „trzeciej siły” i który przeżywa problemy finansowe może ostatecznie oznaczać nawet zamknięcie (lub sprzedaż) serwisu. Dziennik Jerzego Wasiukiewicza
Barbarzyńcy są wśród nas Dżizaas, jakie to wszystko jest przewidywalne! „Gazeta Polska” reklamuje film swojej publicystki Anity Gargas o katastrofie smoleńskiej. No to „Polityka” ripostuje kontrnarracją o filmie National Geographic na ten sam temat. Tyle, że z innymi tezami i konkluzjami. Te Państwo łatwo sobie odtworzą, nawet nie czytając obu gazet. Ale odnotujmy jeden szczególik. W wywiadzie dla „Polityki” Maciej Lasek, przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, polemizuje z jednym z naukowców, którzy kwestionują oficjalną wersję przyczyn katastrofy, czyli tzw. raport Millera. „To, co słyszymy na filmie [Anity Gargas – przyp. red.], to kolejno powtarzane kłamstwa. Profesor Piotr Witakowski, który się wypowiada, jest zapewne wybitnym specjalistą w dziedzinie skał epoki jurajskiej, ale nie analiz rejestratora parametrów lotu”. O rejestratorze w kontekście tego profesora nic nie wiemy, ale jeśli chodzi o skały jurajskie, to postanowiliśmy sprawdzić podstawy zarzutu pana Laska, co dzięki Internetowi jest stosunkowo łatwe. Otóż prof. Witakowski z AGH – jak czytamy w bazie Nauka-polska.pl – jest specjalistą od termonaprężeń konstrukcji betonowych, termodynamiki, geoinżynierii i czegoś tam jeszcze, ale nie skał jurajskich.
Poza takimi drobnymi kłamstewkami dziś „Polityka” jest wyjątkowo nudna. Wywiadu z panem, który ożenił się w Hiszpanii z drugim panem, nie ma co reklamować, bo też jest przewidywalny. Że małżeństwa homoseksualne są super, nawet bardzo super… zatem Polska powinna przyjąć owo rozwiązanie. Cóż, takich tekstów będzie coraz więcej, więc trzeba nie tylko nie dać sobie wcisnąć kitu, ale i mocno przekonywać innych, że nie warto podcinać cywilizacyjnej gałęzi, na której siedzimy. W „Gazecie Polskiej” tekst może o rzeczy dla kogoś nieważnej, choć moim zdaniem istotnej. Bo dostrzegający, że barbarzyńcy są wśród nas. A dokładniej wśród zarządzających warszawskimi Łazienkami. Odkąd nimi rządzi pewien pan o bogatym życiorysie biznesowym – nazwany przez „GP” byłym wspólnikiem Janusza Palikota – królewski ogród zamienił się w biznes do robienia rautów, wesel, korporacyjnych eventów itp. Nawet można grillować tuż przy zabytkowych budowlach. „Przy okazji hucznego wesela w 2011 r. w ogrodzie różanym przy Starej Pomarańczarni organizatorzy zażyczyli sobie zmiany barwy róż z czerwonych na herbaciane. »Nasz klient, nasz pan«: pomalowano je sprayem, a następnego dnia wszystkie wycięto. Bo uschły” – czytamy w artykule „Były wspólnik Palikota mógł spalić Łazienki”. Drobna, lokalna sprawa? A gdzie tam! Niech rozejrzą się Państwo dokoła. Zobaczą Państwo dziesiątki przykładów podobnie „cywilizowanego” podejścia do historii i kultury. „Gazeta Wyborcza” trochę się opuściła. Jest tylko jeden tekst o zbrodniach i haniebnych poczynaniach publicystów i dziennikarzy tygodnika „Do Rzeczy”. Pewnym usprawiedliwieniem może być tylko to, że jest całkiem obszerny i „GW” ładnie go wyeksponowała. A co do treści – Dominika Wielowieyska tłumaczy, że lustrowanie matki sędzi Tulei jest bardzo niedobre, a lustrowanie dziadka Sławomira Cenckiewicza i ojca sędziego Kryżego jest zaiste dobre i szlachetne. No i że my – to jest „Do Rzeczy” team – jesteśmy „dość” obłudni. Tylko tyle? „Gazeto” wal w nas mocniej i więcej! Bo życie bez tego traci sens. Poza tym w „GW” nic ciekawego. Może jeszcze tylko tekst wybitnego i cenionego entomologa o powstaniu styczniowym. Profesor entomologii Stefan Niesiołowski prezentuje odkrywczą i wcześniej niespotykaną tezę, że powstanie nie miało sensu, gdyż przegrało. Przypomnijmy, że ceniony entomolog opisywał kiedyś z entuzjazmem czyn płk. Stauffenberga, czyli zamach na Hitlera. Wprawdzie też skończył się przegraną, ale widać miał sens. Jaki? Tego już się nie dowiemy.
W „Rzepie” jedynka o tym, że opolska PO nie chce nazwać jednej z sal w tamtejszym sejmiku imieniem Orła Białego. Wiadomo, że będzie o to awantura na cały kraj, a oni się upierają. Słychać już tłumaczenia, że to dlatego, iż PO ma w nosie całą narodową tradycję i towarzyszącą jej symbolikę. Sprawa jest prostsza. Może nawet prostacka. Na Opolszczyźnie od kilku wyborów Mniejszość Niemiecka nie ma już dwóch posłów, a tylko jednego. Od 2007 r. drugi mandat przejęła PO. Furda z Orłem, kiedy można stracić całego jednego posła. A kto zapłaci za biura? A kto obskoczy wszystkie gminne dożynki? No i to tyle na temat myśli politycznej największej polskiej partii. Piotr Gursztyn
Celiński Millera trzymają w kleszczach mali ludzie Celiński „ Leszka Millera, jednego z największych polityków Polski minionego dwudziestolecia, trzymają w kleszczach mali ludzie. A on woli karleć, niż walczyć” „Według raportu niezależnej organizacji Fair Trials International”....”Polska pod względem łamania praw człowieka w UE zajmuje pierwsze miejsce. „.....”To gorzkie, biorąc pod uwagę, że konserwatywno-liberalna PO (...) powstała z ruchu obywatelskiego, którego członkowie w latach 80. Należeli do Solidarności– pisze na portalu Heise.de niemiecki dziennikarz Jens Mattern.”...”W artykule zatytułowanym: "Polska demokracja potrzebuje nadzorców" czytamy m. in.:Dziś media i opozycja oskarżają rząd o to, że miał już dawno wiedzę na temat podejrzanego instytutu finansowego Amber Gold i tego, że udziałowcy są oszukiwani, ale nikt nie był zainteresowany interwencją.”...(źródło )
Gwiazdowski „ ostatni raport OECD. Wynika z niego, żePolacy są poza Japończykami drugim najszybciej starzejącym się narodem świata”... (więcej)
Kuźmiuk „Zgodzono się także, że sytuacja w zakresie urodzeń w Polsce jest dosłownie dramatyczna (wskaźnik dzietności w wysokości 1,3 wg ONZ sytuuje nas na 209 miejscu na 222 kraje notowane pod tym względem) „...(więcej )
„Z danych Komisji Europejskiej wynika, że ryzyko ubóstwa i wykluczenia społecznego zwiększyło się zwłaszcza w krajach południowej i wschodniej Europy. W 2011 roku prawie co czwarty mieszkaniec UE (24,2 proc.) był zagrożony tym zjawiskiem. Co więcej, w jednej trzeciej krajów członkowskich, w tym w Niemczech, Holandii i Danii zwiększyło się zagrożenie biedą osób pracujących „...(więcej)
„„W Grecji, według Eurostatu, 31 proc. ludności popadło w 2011 roku w ubóstwo „....”Grecja, Hiszpania i Portugalia znalazły się w 2012 r. na drodze do przekształcenia się w "społeczeństwa dwuklasowe", tj. takie, w których ludzie coraz bardziej dzielą się na bogatych i biednych, a zanika klasa średnia- biją na alarm europejscy socjologowie. „....”Średnio dochody tych drugich będą 15-krotnie przekraczały zarobki pierwszych. „.....(więcej )
Celiński „ Leszka Millera, jednego z największych polityków Polski minionego dwudziestolecia, trzymają w kleszczach mali ludzie. A on woli karleć, niż walczyć”.....” W Europie będzie się działo. Raczej dobrze będzie się działo. Europa tysiąca drobnych kroków sobie radzi „....”To jest sprawa nadziei. Ten rok nie będzie lekkim rokiem. To, co będzie się w polityce działo, zapisze historię ostatniego już chyba etapu dobrej okazji dla Polski uzyskania lepszej niż kiedykolwiek od 1648 roku, od pokoju westfalskiego, pozycji w Europie. Bez trzydziestoletniej wojny. Własnym wewnętrznym wysiłkiem. Cudowna okazja! „.....”Projekt „Europa” nie jest dla Polek i Polaków zawieszony w próżni. Projekt „Polska w Europie” (mam na myśli instytucjonalne kwestie) to nasza szansa i pytanie jednocześnie. To jest szansa na lepsze jakościowo życie. Lepsze, to znaczy respektujące zasadę służby obywatelom instytucje. Lepszą, to znaczy bardziej na cel zorientowaną, organizację. Szansa na lepsze życie. Niekoniecznie materialnie lepsze. „.....”Teraz bronimy status quo. Obyśmy obronili. Niechaj wiedzą to najpierw elity pieniądza i wpływu. Albo niech szukają szczęścia gdzie indziej. To, czego najbardziej nam dzisiaj brakuje, to spójności. Materialnej i politycznej. To nie jest czas na roszczenia silnych korporacji. To jest czas na solidarność. „.....”Niemowlę nie ma klasy, pozycji, przewagi nad innym niemowlęciem. Chyba że zdrowie. Resztę zapisują okoliczności społeczne. A przynajmniej nic nam nie wiadomo, jakie ono jest. „.....”Układ partyjny skamieniał. Pozostanie skamieniały. Szpuntem jest Miller. I SLD. Bardziej może SLD niż Miller. On to rozumie. Poprzednicy nie rozumieli. Oni wiedzą, że tylko „jedynki” dają im chleb z szynką i majonezem. Są racjonalni. Zabiegają o siebie. Polskę mają w d... Jak zresztą ponad połowa polskiego Sejmu. Idzie o ludzi w gminach i powiatach. Trzymają Millera w kleszczach. Jednego z największych polityków Polski minionego dwudziestolecia trzymają w kleszczach mali ludzie. A on woli karleć, niż walczyć. On? System? Jakie to ma znaczenie?Nie rozumiem istoty tego szpuntu. Ale widzę, że jest. „....( źródło )
Celiński to socjalista, czerwony celebryta . Tekst Celińskiego to jeden z pozoru bełkot. Z pozoru , bo artykuł Celińskiego wpisuje się w coś co nazwałam „mistycyzmem lewicowym „ Polityczna poprawność jak każdy fanatyczny ruch religijny ( niech nikogo nie zmyli brak Boga osobowego) dorobiła się w celu tumanienia wyznawców swojego mistycyzmu Celiński , w sposób co prawda uproszczony powtarza tezy profesora Constanzy teoretyka depopulacji i przymusowej sterowanego obniżenia poziomu życia . Tudzież ideologa Platformy Obywatelskiej i Tuska Makowskiego. Ten jeden z fundamentalnych dogmatów socjalistycznej ideologi politycznej poprawności socjalistyczni fanatycy nazywają „ rozwojem zrównoważonym Celiński „ Lepszą, to znaczy bardziej na cel zorientowaną, organizację. Szansa na lepsze życie. Niekoniecznie materialnie lepsze.” Constanza „Czy taka przemiana światopoglądu i celów politycznychjest w ogóle możliwa? „....„Potrzebny jest nam obecnie zrównoważony ekologicznie, sprawiedliwy i korzystny ekonomicznie wzrost dobrobytu nie tylko w zakresie PKB. Co więcej, w niektórych krajach może to oznaczać spadek PKB. „....”wzrost PKB ….dalsze stosowanie go jako głównego celu polityki w krajach „nadmiernie rozwiniętych" może być niebezpieczne i przynosić skutki odwrotne do zamierzonych „....”Musimy stworzyć instytucje, które pomogą nam pozostać w granicach naszej planety„. …..(więcej)
Makowski „Obywatele Unii muszą sobie zdać sprawę, że kierunek rozwoju karmiący się mitem o nieustannym postępie i wzroście zaprowadził nas w ślepą uliczkę Dlatego jednym z kluczowych słów, które każdy z nas musi sobie powtarzać, jest „dość": dość kupowania, dość życia na kredyt, dość bezmyślnego dewastowania Matki Ziemi. Rozwój polegający na samoograniczaniu się jest obecnie nie tylko naszym wymogiem moralnym, ale wręcz ostatnią deską ratunku. „...(więcej)
Jak widzimy trzej fanatyczni lewacy spod znaku politycznej poprawności Constanza , Makowski i Celiński chcą nam zafundować życie w ...nędzy .Bo do tego się sprowadza dążenie do spadku PKB, religijne nawoływanie Polaków i innych Europejczyków do samoograniczenia. Inną cechą charakterystyczna mistycyzmy socjalistycznego jest oprócz kultu ziemi, Gai , kult Unii Europejskiej . Socjalistycznego raju z socjalistycznymi prorokami . Mistycyzm socjalistyczny politycznej poprawności to odwoływane się do miłości , nadziei, a nawet ...wiary . Oczywiście wiary w socjalizm , w polityczną poprawność. W sumie Celiński się nie wysilił . Skopiował idee mistycyzmu socjalistycznego dodając infantylny styl narracji swojego tekstu Oczywiście prymitywne propagowanie przez lewaka Celińskiego mistycyzmu socjalistycznej politycznej poprawności ma swój powód i cel . Nie bez powodu dobrałem dane ekonomiczne i cytaty . Socjalistyczna Europa zbankrutowała Kaplan „”Ekonomiczny upadek tego modelu – czyli właśnie europejskiego państwa opiekuńczego – w ostatnich kilku latach zagraża dziś miękkiej sile Europy, a co za tym idzie – jej moralnej wizji samej siebie „...(więcej)
Co więcej Europa przekształca się w społeczeństwo dwuklasowe . Obama podał ,że jeden procent Amerykanów posiada 86 procent bogactw Ameryki. W Europie jest jeszcze gorzej. Europejskie społeczeństwo będzie posiadało , bajecznie bogatą , posiadającą niczym w feudalizmie prawie wszystkie bogactwa klasę wyższą , klasę socjalistycznych panów i klasę niczego nie posiadającego , skrajnie eksploatowanego ekonomicznie podatkami nowego chłopstwa pańszczyźnianego Czyż nie należy aparatem przymusu propagandowego wbić tym prolom ,że szczęściem , celem religijnym politycznej poprawności jest ograniczenie swoich potrzeb , dzięki czemu socjalistyczni panowie w czasie kryzysu dalej będą mogli okradać ich podatkami O hipokryzji Celińskiego, o tym ,że socjalistyczny religijny żarliwy apel o dążenie do „lepszego , niekoniecznie materialne „ życie skierowany jest jedynie jedynie do polskiego chłopstwa pańszczyźnianego a nie do socjalistycznej nomenklatury II Komuny najlepiej świadczy wysługiwani się Kwaśniewskiego oligarsze za pokaźne pieniądze , czy grabieni pod siebie przez Kopacz czy Borusewicza nagród , pieniędzy wydartych podatkami z gardeł polskich rodzin , polskich dzieci. Kaplan „Miękka siła, tak jak ją definiuje politolog z Harvardu, Joseph Nye, to między innymi umiejętność stosowania perswazji w świecie rządzonym przez media.A w przypadku Europy taka siła pochodzi ostatecznie z jej ekonomicznego i politycznego modelu „...(więcej)
Makowski „Wściekłość (...) jest zrozumiała, powiedziałbym nawet, że jest naturalna, a mimo to nie jest możliwa do zaakceptowania, ponieważ nie pozwala przynieść rezultatów, które zapewne może przynieść nadzieja". „....”By jednak móc zbawiać świat, potrzebujemy …. trzech cnót: nadziei, odwagi, determinacji „....”A teraz trwają nadzieja, wiara i miłość. A największa z nich jest miłość". Parafrazując św. Pawła powiedziałbym tak: „A teraz trwają nadzieja, odwaga i determinacja. A największa jest nadzieja". Jeśli chcemy naprawiać Europę, musimy ponownie rozbudzić w sobie cnotę nadziei. I każdego dnia praktykować odwagę i determinację. Tylko wtedy, choć nie daję żadnych gwarancji, być może uda nam się zbudować „inną, lepszą Europę"! „...(więcej )
Staniszkis „Trzeba by pokazać fundamentalne wady systemu instytucji i procedur nieodpowiadających naszej fazie rozwoju. Obnażyć słabość państwa eksploatowanego przez klasę polityczną i niezdolnego do skupienia i spożytkowania dla rozwoju resztek energii społecznej. Odwrotnie, przez swą nieudolność, robiącego wszystko, aby społeczeństwo pozostało unieruchomione „....”Ale premier, niekompetentny i oportunistyczny, a równocześnie - arbitralny i niszczący wszelki odrębny głos w rządzie i w PO, nie daje nadziei na takie, pozytywne dla Polski, wykorzystanie kryzysu „.....”Wszystko staje się łupem. Ani władza, ani opozycja, ani środowiska opiniotwórcze, nie są w Polsce na miarę tych wyzwań! „...(źródło )
Próchniak , Rapacki „Polsce narastają symptomy zawodności państwa w jego funkcji dostarczyciela dóbr publicznych i społecznie pożądanych: niewydolność władzy sądowniczej, słabe przestrzeganie prawa, niska jakość administracji publicznej i samowola urzędnicza, dysfunkcjonalna służba zdrowia, obniżka standardów jakości w systemie edukacji itp. Wreszcie, zagrożeniem stabilności i trwałości przyszłego wzrostu gospodarczego mogą się stać powiększające się rozpiętości dochodowe i majątkowe.”...”Według nich liczba ludności w Polsce spadnie do 32,6 mln w 2060 r. (o przeszło 5 mln). Jednocześnie odsetek osób w wieku produkcyjnym (15-64 lat) zmniejszy się z 71,3 proc. w 2010 r. do 53,4 proc. w 2060 r., zaś odsetek osób w wieku poprodukcyjnym (ponad 64 lata) wzrośnie z 13,5 proc. w 2010 r. do 34,6 proc. w 2060 r „....”Dla Polski przewidywane tempo wzrostu PKB per capita wynosi od 3,2 proc. w 2015 r. do 1,0-1,3 proc. w latach 2050-2060. Analogiczne prognozy dla Europy Zachodniej (dokładniej - 17 krajów strefy euro) są zawarte w przedziale od 1,0 proc. w 2015 r. do 1,4-1,6 proc. w latach 2050-2060 „...”Prognozy KE są bardziej pesymistyczne – informują o dalszym zmniejszaniu się tempa wzrostu potencjalnego PKB do ok. 1,5 proc. w latach 2025-2035, ok. 1,0 proc. w latach 2040-2045 i tylko 0,5 proc. od 2050 r. To oznacza trwałe utrzymywanie się stopy bezrobocia na poziomie dwucyfrowym. „...(źródło).
Ziemkiewicz „Prof. Witold Kieżun w jednej ze swych książek pisał, że gdy po wieloletniej pracy w programie pomocowym ONZ dla państw afrykańskich wrócił do wolnej już Polski, uderzyło go podobieństwo III RP do postkolonialnych państw, w których spędził ostatnie lat „....”Wspólną przyczyną obydwu jest fakt, iż państwo budowane przez siłę obcą dla utrzymania panowania nad podbitym krajem, eksploatacji jego zasobów i narzucania swojej cywilizacji jest czymś zasadniczo odmiennym od państwa stworzonego przez mieszkańców danego kraju dla siebie samych. Elita nie wyrasta tu w naturalny sposób ze społeczeństwa, nie formuje się z najlepszych, ale wyznaczona jest przez kolonizatora − okupanta, zaborcę etc. − z miejscowych kolaborantów.Zamiast „elitą narodu” jest „elitą przeciwko narodowi”, oddzieloną od niego kompleksem wyższości, podszytej lękiem, z natury przyjmującą postawę oikofobiczną. Służy za pas transmisyjny pomiędzy metropolią a krajowcami, w jedną stronę pomagając w eksploatacji zasobów na rzecz kolonizatora, w drugą narzucając krajowcom wyższą cywilizację metropolii. Struktura współtworzonego i współzarządzanego przez takie elity państwa także tym funkcjom odpowiada. Jest to państwo-kaganiec, podporządkowane całkowicie interesom biurokratycznych elit, zwrócone przeciwko swym obywatelom i względem nich opresyjne. „.....(źródło )
„Henry Ford, zanim osiągnął sukces jako przedsiębiorca, poniósł porażkę. W 1901 roku jego pierwsza firma zbankrutowała z powodu błędów w zarządzaniu i wysokich kosztów produkcji.
Mimo to, zaledwie dwa lata później założył Ford Motors Company, a tym samym stworzył współczesny przemysł motoryzacyjny, zrewolucjonizował procesy produkcji i stał się jednym z najlepszych, odnoszących największe sukcesy, przemysłowców swojego pokolenia. Xavier Devictor „Bankructwo nie jest grzechem. Często wynika z przyczyn, na które pojedynczy przedsiębiorca nie ma wpływu: spadek popytu, kryzys finansowy, pojawienie się nowego konkurenta... Czasem bywa konsekwencją uczciwych pomyłek przedsiębiorców, którzy bardzo się starali, ale nie odnieśli sukcesu; tak było w przypadku młodego Henry'ego Forda.„..”W dawnych czasach oczekiwano od bankruta, że strzeli sobie w łeb. Gdyby takie praktyki panowały w Stanach, świat prawdopodobnie nigdy nie usłyszałby o Henry'm Fordzie, ani H.J. Heinzu (zbankrutował w roku 1875, przed wynalezieniem ketchupu w 1876 r.), Miltonie Hershey'u (zbankrutował w 1882 r., przed rozpoczęciem produkcji swoich słynnych czekoladek w 1900 r.), czy Walcie Disney'u (zbankrutował w 1923 r. przed stworzeniem Myszki Miki w 1928 r.)... Aby dążyć do sukcesu w XXI w. Polska musi stymulować przedsiębiorczość i innowacje. I jedno i drugie wiąże się z ryzykiem i wielu poniesie porażkę. Ale to nie grzech – zarówno przedsiębiorstwa, jak i przedsiębiorcy powinni dostać drugą szansę. „.....(źródło )
„Deficyt sektora finansów publicznych wyniesie w tym roku 3,4 proc. PKB, a w 2014 r. spadnie do 2,9 proc. PKB Z prognozy Międzynarodowego Funduszu Walutowego (MFW) wynika, że dynamika PKB w br. spowolni do 1,7 proc. PKB, a potem będzie stopniowo się zwiększała, by w 2017 r. wynieść 3,5 proc.Deficyt sektora finansów publicznych w 2013 r. powinien nieznacznie się obniżyć do 3,4 proc. PKB, a poziom długu publicznego wyniesie ok. 56 proc. PKB.”...(źródło)
„Jak wynika z danych Polskiej Organizacji Przemysłu i Handlu Naftowego, sprzedaż oleju napędowego w ubiegłym roku zmalała o 8 proc., z czego aż 6 proc. to nielegalny obrót „...(źródło)
Gwiazdowski”Gorączka złota ogarnia świat. Jak pisał ksiądz Bronisław Bozowski – „nie ma przypadków, są tylko znaki”. Jednym z pierwszych była militarna akcja USA przeciwko Kaddafiemu. „...”„Niepoprawni ekonomicznie” analitycy sugerowali, że nie spowodowała jej nagła troska o przestrzeganie praw człowieka w Libii, tylko o przestrzeganie standardu dolara w rozliczeniach na rynku ropy naftowej, który pułkownik Kaddafi miał zamiar naruszyć na rzecz złotego arabskiego dinara bitego w oparciu o własne zasoby złota szacowane na prawie 150 ton. „...”To jest stolica Mali w Afryce Zachodniej. Jest co prawda na świecie jeszcze kilka miejsc, gdzie konflikty są znacznie poważniejsze i prawa człowieka częściej naruszane w bardziej drastyczny sposób, ale to Republika Mali jest trzecim co do wielkości – po RPA i Ghanie – producentem złota w Afryce (ponad 40 ton rocznie). „...(źródło)
Migalski „P. S. A swoją drogą - wrzask i histeria w Polsce, jako odpowiedź na przemówienie Camerona, są czymś smutnym i zawstydzającym. Obawa przed oddaniem głosu wyborcom, strach przed rozpadem Unii i niechybną wojną światową, lęk wobec tego, że o losach Kontynentu nie będą decydować biurokraci, lecz zwykli ludzie - wszystko to świadczy jak najgorzej o liderach opinii w naszym kraju. Zaczyna to przypominać, toutes proportions gardees, czasy Związku Radzieckiego, kiedy to - co prawda - było możliwe formalnie opuszczenie tego państwa, ale chęć skorzystania na poważnie z tej propozycji zawsze kończyła się to źle. Czy naprawdę jesteśmy w Sowieckim Sajuzie, że pomysł zorganizowania demokratycznego referendum wzbudza taką falę nienawiści i jest uznawany za skandaliczny? „...(źródło )
Marek Mojsiewicz
PO to silny związek partnerski Oto 46 posłów PO sprzeciwiło się w piątek premierowi Donaldowi Tuskowi. Opozycja z prawa i lewa liczy więc dni do niechybnej czystki, która wstrząśnie sceną polityczną. Bo czyż taki bunt nie jest świadectwem kryzysu w partii rządzącej? W jednym chórze posłowie PiS, SLD i Ruchu Palikota powtarzają więc słowo „pęknięcie”, licząc na to, że jeśli uczynią to wystarczająco często, to wykreują samospełniającą się przepowiednię.
Jest w tym sporo naiwności – jakby nerwowo liczący platformerskich „buntowników” sądzili, że w partii Tuska rzeczywiście chodzi o wartości, o spór ideologiczny, o to, czy homoseksualiści będą mogli legalnie łączyć się w pary. Po raz kolejny łapią się na grę pozorów. Nie pierwszy raz PO podejmuje ważną decyzję światopoglądową, a potem jakoś nic z tego nie wychodzi. Ten model został już świetnie przetestowany w przypadku zapłodnienia in vitro. Najpierw były dwa projekty i spór Jarosława Gowina z Małgorzatą Kidawą-Błońską. Potem miał być jeden projekt i próba sił między liberałami oraz konserwatystami. Wreszcie pokerowe zagranie, w którym Tusk z ministrem zdrowia Bartoszem Arłukowiczem mieli uregulować sprawę sztucznego zapłodnienia bez ustawy. I co? I nic! Nie ma rozporządzenia, pieniędzy itp. Ciemny lud to kupił i jest spokój. Ze związkami partnerskimi jest tak samo. Tusk – pokazujący się przed kamerami jako polityk ludzki i pełen empatii – chce ułatwić życie obywatelom (który to już raz?), także tym o odmiennej orientacji seksualnej. Wszystko oczywiście w imię godności i powagi. Po chwili napięcia dobry premier dostaje cios w plecy od swoich złych i ciemnych podwładnych, czyli konserwatywnych posłów. Tusk chciał więc dobrze i nadal zasługuje na pochwały mainstreamowych mediów i lewicy. Nie udało się (znów!) przez wsteczników. A ci ostatni z kolei dostają pochwały od PiS i mediów rządowi niesprzyjających. W ten sposób baza wyborców wcale się nie zmniejsza, a może nawet rosnąć. Zamiast partii prawicowych i lewicowych mamy więc lewicowo-prawicową Platformę. Najgorszym wyjściem dla partii Tuska byłoby po prostu przegłosowanie jakiejkolwiek wersji ustawy o związkach partnerskich. To by znaczyło, że Platforma w kontrowersyjnej sprawie opowiedziałaby się po jednej stronie sporu. W efekcie część członków tej formacji mogłoby uznać, że gra zaczyna się na poważnie, więc warto zacząć rozglądać się za miękkim lądowaniem w innej partii, bo liberalna PO żadnych już wyborów nie wygra. To z kolei spowodowałoby jeszcze szybsze osłabienie ugrupowania i marsz ku przepaści. Ale na tym nikomu przecież w Platformie nie zależy, więc każdy dzielnie swoją rolę odegrał. Kurtyna opadła – do następnego przedstawienia. I tylko naiwni uważają, że to wszystko dzieje się naprawdę. Rzeczywistość jest taka, że Platforma to zawarte z rozsądku małżeństwo, o przepraszam – związek partnerski liberałów i konserwatystów. Mariusz Staniszewski
Minister się pomyliła? Nie będzie rewolucji u operatorów To było zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Niestety, krótsze umowy z operatorami telefonii komórkowej, które szumnie ogłosiła urzędniczka ministerstwa to wynik... błędu. Dostawcy będą musieli wprowadzić do swojej oferty umowy zawierane na krócej niż rok. Zawsze musi być taka opcja. Oczywiście umowy te mogą mieć mniej promocyjne warunki niż umowa dłuższa u tego przedsiębiorcy, ale taka możliwość musi być użytkownikowi dana – powiedziała w poniedziałek dziennikarzom wiceminister administracji i cyfryzacji Małgorzata Olszewska. Pani minister opowiadała o korzyściach wynikających z wprowadzonej właśnie w życie nowelizacji ustawy telekomunikacyjnej. Wśród wielu mniej lub bardziej znaczących zmian Olszewska wymieniła także możliwość zawierania przez klientów krótkich umów. Takie rozwiązanie byłoby rewolucyjne: trudne w realizacji dla operatorów, ale zwiększające konkurencję na rynku. Krótkie umowy szczególnie ważne mogły być dla użytkowników internetu mobilnego, którego ceny spadają niemal z miesiąca na miesiąc. Umowa trwająca rok lub dłużej zdaje się być na tym rynku wiecznością. Słowa minister Olszewskiej zacytowało wiele mediów, w tym i my. HotMoney postanowiło jednak sprawdzić, jak na zapowiadaną rewolucję zareagowali operatorzy sieci telefonii komórkowej. Okazało się, że... nie ma wśród nich specjalnych emocji. Firmy poinformowały nas, że muszą nic zmieniać, ponieważ treść ustawy wcale nie nakłada na nich obowiązku przedstawiania klientom oferty umów krótszych niż rok. I rzeczywiście. W znowelizowanej treści ustawy Prawo telekomunikacyjne możemy znaleźć następującej treści zapis:
art. 56 ust. 4b. Dostawca usług zapewnia użytkownikowi końcowemu możliwość zawarcia umowy o świadczenie usług telekomunikacyjnych również na okres nie dłuższy niż 12 miesięcy. Jak wyjaśniają prawnicy, sformułowanie "na okres nie dłuższy niż 12 miesięcy" umożliwia zgodne z prawem zaoferowanie umowy właśnie na 12 miesięcy. Niższymi pułapami czasowymi operatorzy nie muszą się przejmować. W efekcie więc nowelizacja bynajmniej nie nakłada u dostawców usług telekomunikacyjnych obowiązku wprowadzenia krótszych umów abonamentowych. Co więc ze słowami minister Olszewskiej? Próbowaliśmy się z nią skontaktować, niestety stale była niedostępna. Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji nie odpowiedziało wprost na nasze pytanie o wypowiedź jednej z kluczowych osób resortu. Rzecznik resortu odpisał nam tylko, że:
Każdy kto będzie chciał podpisać umowę na rok, ma takie prawo. To akurat wiemy. Rzecz w tym, że pytaliśmy, co z umowami krótszymi. Ponieważ MAC zajął tylko takie stanowisko w sprawie rzekomych "umów zawieranych na krócej niż rok" należy chyba uznać, że słów minister Olszewskiej urzędnicy się po prostu wyparli. Co ciekawe, w pierwotnym projekcie ustawy, przedstawionym pierwszy raz w 2011 roku, treść punktu była ujęta nieco innymi słowami:
Dostawca usług zapewnia użytkownikowi możliwość zawarcia umowy, o której mowa w ust. 1, również na okres nieprzekraczający 12 miesięcy. Była to niemal dokładnie skopiowana treść unijnej dyrektywy o usłudze powszechnej. Polskie Prawo telekomunikacyjne nowelizowano bowiem właśnie po to, aby dostosować je do norm unijnych. Oto fragment dyrektywy:
Państwa członkowskie zapewniają również, aby przedsiębiorstwa oferowały użytkownikom możliwość podpisania umowy na okres nieprzekraczający 12 miesięcy. Zmiana treści nastąpiła latem 2012 roku, na końcu prac nad nowelizacją w MAC. Rząd otrzymał już projekt tego fragmentu w wersji, którą potem ostatecznie przyjęto. Zapytani przez nas prawnicy twierdzą, że pod względem prawnym obie wersje mają jednak takie samo znaczenie. Raczej nie ma w tym przypadku mowy np. o celowym wpłynięciu na treść ustawy dla ochrony czyichś interesów. Warto zresztą podkreślić, że w licznych dokumentach związanych z procesem legislacyjnym nie ma żadnego śladu, aby operatorzy mobilni mieli coś przeciwko akurat tej części nowelizacji (chociaż zgłaszali liczne inne uwagi). Podczas konsultacji społecznych protest wobec artykułu 56 ustęp b zgłosiła tylko firma TK Telekom, w sierpniu 2011 roku. Jej interwencja dotyczyła jednak dosyć zawiłej kwestii związanej z tym, że za użytkowników inne przepisy ustawy uznawały także firmy telekomunikacyjne korzystające nawzajem ze swoich usług. Zapewne dlatego potem do tekstu wprowadzono termin "użytkownik końcowy". TK Telekom nie sprzeciwiał się jednak niczemu związanemu ze "zwykłymi" klientami. Najwięksi gracze milczeli w sprawie artykułu 56 i okazuje się, że to oni mieli rację. Przepisu sformułowanego tak, jak zrobiło to MAC operatorzy nie muszą się bać. Pozostaje pytanie:
jak to się stało, że minister Olszewska nie zdawała sobie sprawy z oczywistej interpretacji prawa, które stworzono w jej resorcie?
Nowy raport dot. gazu łupkowego w 2014 roku Nowy raport dotyczący szacunkowych zasobów gazu łupkowego w Polsce zostanie opublikowany prawdopodobnie na początku 2014 r. - poinformował dyrektor Państwowego Instytutu Geologicznego Jerzy Nawrocki. "Jego powstanie uwarunkowane jest nowymi danymi geologicznymi związanymi z wydobyciem gazu z otworów. Mogą one zmienić nawet 7-8 krotnie dotychczasowe szacunki zasobów surowca. Takie dane otrzymamy, jeśli doczekamy się wiercenia poziomego o odcinku co najmniej kilometra, w którym było przeprowadzone szczelinowane hydrauliczne i jeśli doczekamy się testu złożowego, który odpowie na pytanie, ile gazu wydostaje się z tego otworu" - powiedział. Podkreślił, że test złożowy trwa kilka miesięcy od zakończenia szczelinowania hydraulicznego. Jak zaznaczył, by nowy raport mógł powstać, wystarczy szczelinowanie jednego otworu poziomego na terenie Polski. "Na razie takiego nie mamy" - zaznaczył i przypomniał, że PGNiG obecnie pracuje nad szczelinowaniem hydraulicznym otworu poziomego w Lubocinie na Pomorzu, a na wiosnę na Lubelszczyźnie, taki zabieg przeprowadzi na swojej koncesji firma Orlen Upstream. W marcu 2012 r. PIG opublikował raport, z którego wynika, że najbardziej prawdopodobna wielkość zasobów gazu łupkowego w Polsce zawiera się w przedziale od 346 do 768 mld metrów sześciennych. To około dziesięciokrotnie mniej niż mówiły pierwsze amerykańskie szacunki tych zasobów (5,3 bln m sześc.), ale jednocześnie kilka razy więcej, niż zawierają udokumentowane złoża konwencjonalne (145 mld m sześc.). W raporcie zaznaczono jednocześnie, że maksymalne zasoby gazu łupkowego mogą okazać się wyższe i wynieść do 1,92 bln m sześc. Przy obecnym rocznym zapotrzebowaniu na gaz ziemny w Polsce (mniej więcej 14,5 mld m sześc.), oszacowane zasoby wydobywalne gazu ziemnego ze złóż konwencjonalnych oraz niekonwencjonalnych, powinny wystarczyć na zaspokojenie pełnych potrzeb polskiego rynku przez 35-65 lat. PIG opublikowany w marcu dokument traktuje jako raport otwarcia, ponieważ opracowany został na podstawie danych archiwalnych, uzyskanych z 39 otworów wiertniczych, które powstały w Polsce w latach 1950-1990. Raport dotyczący szacunkowych zasobów gazu z łupków w Polsce przygotowali geolodzy z Polski we współpracy z ekspertami z USA. Państwowy Instytut Geologiczny (będący państwową służbą geologiczną) we współpracy z Amerykańską Służbą Geologiczną (USGS) analizował dane z lat 1950-1990, by sprawdzić, jakich ilości gazu ziemnego i ropy w skałach łupkowych w Polsce możemy się spodziewać. W kwietniu 2011 r. amerykańska Agencja ds. Energii (EIA) poinformowała, że Polska ma 5,3 bln m sześc. możliwego do eksploatacji gazu łupkowego, czyli najwięcej ze wszystkich państw europejskich, w których przeprowadzono badania (raport EIA dotyczył 32 krajów). Ta ilość gazu - podkreśliła Agencja - powinna zaspokoić zapotrzebowanie Polski na gaz przez najbliższe 300 lat. Gaz łupkowy i ropę łupkową wydobywa się metodą szczelinowania hydraulicznego. Polega ona na wpompowywaniu pod ziemię mieszanki wody, piasku i chemikaliów, która, powodując pęknięcia w skałach, wypycha gaz do góry. W pozyskiwaniu gazu ze złóż niekonwencjonalnych przodują Stany Zjednoczone. W szybkim tempie rośnie także wydobycie ropy łupkowej w tym kraju. PAP
Mordercy w togach – Z Bogusławem Nizieńskim, byłym rzecznikiem interesu publicznego, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Z Bogusławem Nizieńskim, sędzią w stanie spoczynku, byłym rzecznikiem interesu publicznego, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Publikował Pan teksty w „Wojskowym Przeglądzie Prawniczym”? – Nie, nie interesowałem się „Wojskowym Przeglądem Prawniczym”. Raz tylko na prośbę redakcji tego pisma, zamieściłem w tym przeglądzie – ale już po 1990 roku – tekst mojego wystąpienia na konferencji sędziów Sądu Najwyższego w Niemczech. W 1991 czy 1992 roku byliśmy bowiem razem z sędziami Izby Wojskowej Sądu Najwyższego na konferencji pod Berlinem. Miałem tam referat, zdaje się na temat agenta służb specjalnych. Tekst ten przekazałem – jak wspomniałem – na prośbę redakcji „Wojskowego Przeglądu Prawniczego” do opublikowania. Czy to zrobili, nie wiem. I to był mój jedyny kontakt z tym pismem. Nic wspólnego z nim nie miałem, znany mi był bowiem kierunek, jaki obierali przed 1990 rokiem. Przecież oni służyli wojskowym służbom prawniczym w sposób jednoznaczny, dla mnie więc byli zupełną gangreną. To była przegrana i przekreślona instytucja w piśmiennictwie prawniczym.
Z okazji jubileuszu 85-lecia „Wojskowy Przegląd Prawniczy” zamieścił teksty z przypisami do prac stalinowskich sędziów: Leo Hochberga, Jerzego Bafii i Igora Andrejewa. Jak Pan ocenia ten aparat naukowy? – Odwoływanie się dziś do czasów stalinowskich to hańba. To szokujące, że są jeszcze w Polsce ludzie, którzy nie przejrzeli, czym był stalinizm. Chyba Sejm niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej wypowiedział się już wyraźnie w swojej uchwale, kim byli sędziowie i prokuratorzy wojskowi w latach 1944-1956. Potępiono ich, bo nie mieli nic wspólnego z polskim wymiarem sprawiedliwości. Byli to bowiem ludzie, którzy służyli obcym siłom, Stalinowi i międzynarodowemu komunizmowi. W świetle tej uchwały Sejmu Rzeczypospolitej z 16 listopada 1994 r. „organy bezpieczeństwa państwa totalitarnego, jak również wojskowe organy ścigania i wymiaru sprawiedliwości z lat 1944-1956 były przeznaczone do zwalczania organizacji i osób działających na rzecz suwerenności i niepodległości Polski i są odpowiedzialne za cierpienie i śmierć wielu tysięcy obywateli polskich”. Podobnie ocenił organy bezpieczeństwa państwa totalitarnego Trybunał Konstytucyjny w wyroku z 28 maja 2003 roku. Wyraźnie podkreślono, że organy te stanowiły istotny element ustroju komunistycznego, a ich działalność była zwrócona przeciwko niepodległościowym aspiracjom Narodu Polskiego.
Dlaczego nazwisk tych sędziów nie powinno się przywoływać w merytorycznych, prawniczych publikacjach? – Leo Hochberg, Jerzy Bafia czy Igor Andrejew to kanalie; ludzie, którzy przyłożyli rękę do śmierci tysięcy najlepszych synów Polski. Ci, którzy nie poszli na współpracę z bestiami stalinowskimi i próbowali budować niepodległą Polskę, płacili przez nich straszną cenę – cenę katorgi, zdrowia i życia. To było dzieło tych panów – Andrejewa, Hochberga, Bafii i im podobnych. Stąd niezrozumiałe jest dla mnie to, że można wracać jeszcze do tych nazwisk. Do kogo się wraca? Do ludzi, którzy tyle krzywdy zrobili Polakom? Do wojskowego sądownictwa i wojskowego wymiaru sprawiedliwości? Tego, który nie miał nic wspólnego z nazwą „wymiar sprawiedliwości”? Który pastwił się nad Polakami, których niszczono, skazywano na śmierć i na których wykonywano wyroki? I jeszcze dzisiaj do nich wracać? Zapomnijmy już o nich, skoro dawno gruba kreska pozostawiła ich na boku.
W latach 50. tzw. komisja Mazura, która miała zbadać działalność informacji wojskowej, prokuratury wojskowej i sądów wojskowych, stwierdziła liczne „uchybienia” w ich pracy. I na tym koniec. – Kruk krukowi oka nie wykole – oni tę zasadę wyznawali i wiedzieli, że im się nic nie stanie. Ilu z nich odpowiedziało za swoje zbrodnie? Kilkunastu. A zbrodnie ich były potworne. Wystarczy zbadać akta ludzi, którzy przeszli przez tryby wojskowego wymiaru sprawiedliwości: wojskowe prokuratury rejonowe, wojskowe sądy rejonowe, wojskowe prokuratury okręgowe, wojskowe sądy okręgowe czy Sąd Najwyższy. Ile tysięcy wspaniałych synów i córek Narodu Polskiego zginęło przez tych ludzi! Oni nie mają prawa wracać do świadomości publicznej poprzez powoływanie się na ich artykuły!
Redaktorzy „WPP” powinni z większym dystansem i krytycyzmem patrzeć na teksty profesorów Mariana Cieślaka czy Zbigniewa Dody odwołujących się do „dorobku” stalinowskich sędziów? – To, że wtedy ich cytowali, to już są sprawy ich odwagi. Nie chcę się jednak na ten temat wypowiadać, ponieważ nieżyjący już sędzia Doda był nawet kiedyś u mnie aplikantem pozaetatowym i wiem, że to był człowiek, który się nie zhańbił. Zetknąłem się z nim później już w Sądzie Najwyższym, kiedy po 1990 r. objął stanowisko prezesa Izby Karnej. Nie mógłbym na niego złego słowa powiedzieć. Z prof. Marianem Cieślakiem nie miałem kontaktu, ponieważ mimo że figurował jako wykładowca procedury karnej na Uniwersytecie Jagiellońskim w roku 1948 roku, to w tym czasie się habilitował i nie miałem okazji z nim rozmawiać. Spotykałem się z nim, ale już w innym czasie.
Jak na ironię artykuł Dody dotyczy zakazu reformationis in peius, czyli zakazu pogarszania sytuacji oskarżonego. Ale chyba mordercom w togach problem ten nie spędzał snu z powiek. – Zakaz ten oznacza, że nie wolno w postępowaniu przed sądem II instancji – w przypadku, gdy skazany przez sąd I instancji wniósł odwołanie – pogorszyć jego sytuacji prawnej, z jaką wyszedł spod I instancji. Były jednak podobno takie przypadki, że mimo iż skazany przez sąd I instancji wnosił odwołanie (tylko on, nie prokurator), to sąd II instancji przy rewizji wniesionej przez skazanego pogarszał jego sytuację prawną. To jest kuriozum, które trzeba nazwać zbrodnią prawa, bo nie można pogorszyć sytuacji prawnej skazanego, jeżeli tylko on odwołał się od wyroku. Ale wtedy wszystko było łamane. Przecież ci wojskowi sędziowie i prokuratorzy wielokrotnie – w przeważających sytuacjach – nie byli w ogóle prawnikami, nie mieli studiów. Robili to, co im partia nakazała. To byli ludzie, którzy popisywali się swoimi potwornymi wyrokami, które skazywały ludzi na śmierć lub długoletnie więzienie. To straszni ludzie, dlatego Sejm potępił ich działalność i w latach 90. XX wieku byli pozbawiani godności sędziów i prokuratorów. Jeżeli udowodniono im, że przed przyjściem do wymiaru sprawiedliwości byli funkcjonariuszami komunistycznych organów bezpieczeństwa państwa, Służby Bezpieczeństwa, to musieli opuścić wymiar sprawiedliwości.
Hochberg, Bafia czy Andrejew doświadczyli tego? – Nie pamiętam, czy na przykład Hochberg jeszcze żył. Oni wyszli z wymiaru sprawiedliwości, ale jeśli chodzi o Andrejewa, to z tego, co wiem, nie był w wojskowym wymiarze sprawiedliwości. Był w Sądzie Najwyższym i miał styczność ze sprawami politycznymi.
Zatwierdził wyrok śmierci na generale Auguście Fieldorfie „Nilu”. – Tak, Andrejew nie działał już w wojskowym sądownictwie, tylko w sądownictwie powszechnym. Generał Fieldorf „Nil” był sądzony jako rzekomy współpracownik gestapo. To chyba Andrejew tłumaczył się, że nie doczytał akt i sądził, że to chodzi o volksdeutscha. Generał został skazany z dekretu odpowiedzialności karnej za zdradę kraju. To była hańba, żeby coś takiego wydumać.
Kapitan Marcin Maksjan z Naczelnej Prokuratury Wojskowej nie widzi problemu w przypisach do Andrejewa. – Nie wiem, jak do tego doszło. Powinno się o tym już milczeć. Oni nie mogą wracać na łamy piśmiennictwa prawniczego. Faktycznie to w pewnym sensie stawianie im pomników. Oni na nie w żaden sposób nie zasłużyli. Sądzili haniebnie pod dyktando swojej partii. Dziękuję za rozmowę. Piotr Czartoryski-Sziler
Sojusz prawicy od PiS przez MW po UPR? - Dzisiaj muszą zagrać razem wszystkie podmioty, od PiS przez PR po MW czy UPR. Nie chodzi koniecznie o tworzenie nowej partii, ale wspólną walkę z patologiami pielęgnowanymi przez rządy PO-PSL - mówi dr Bartosz Jóźwiak w rozmowie z Robertem Witem Wyrostkiewiczem. Fronda.pl: Po Marszu Niepodległości Młodzież Wszechpolska i inne organizacje narodowe pokazały, że młody, nowoczesny patriotyzm ma tysiące zwolenników w całym kraju. Na tej bazie powstaje Ruch Narodowy mający być alternatywa na prawicy. Przyjmował Pan ostatnio u siebie w domu Roberta Winnickiego (prezesa MW) i Krzysztofa Bosaka (byłego prezesa MW). Czy to oznacza, że UPR wchodzi do narodowej alternatywy?
Bartosz Jóźwiak (prezes UPR): Rzeczywiście od jakiegoś czasu wyraźnie zaznacza się powrót do popularności idei narodowej, szczególnie w środowisku ludzi młodych. I jest to, po takim okresie patriotycznego i politycznego chłodu, który ja określam okresem kilku roczników nihilistów narodowych (fundamentu sukcesu osób pokroju Donalda Tuska), bardzo budujące. Pokazuje, że Polska wraca do normalności i to wraca w wielkim stylu. Formujący się Ruch Narodowy jest odpowiedzią, bardzo twórczą odpowiedzią, na dzisiejszą sytuację. Odpowiedzią jaką dają Polakom organizacje narodowe. Ruch wydaje się mieć poważne szanse na pokazanie prawdziwej twarzy idei narodowej oraz odcięcie się od ośmieszających ją formacji oraz postaci z minionych lat, jak Roman Giertych czy Michał Kamiński, które dziś wysługują się obozowi rządowemu wiernie czekając na jakieś splendory i stanowiska (mówiąc krótko są zaprzeczeniem całej narodowej spuścizny). W takiej sytuacji, a także z racji trwającej już od pewnego czasu współpracy UPR z MW czy ONR-em na wielu polach czy w wielu akcjach, należało zrobić kolejny krok. Krok, który ma urzeczywistnić zmianę spojrzenia na Polskę z tego przez pryzmat interesów partyjnych, na ogląd przez pryzmat ideowo-programowy, charakteryzujący się odniesieniem do człowieka i jego wolności oraz narodu i kraju, jako wspólnoty tych wolnych obywateli, którzy ją tworzą. To jest element, który bardzo jasno występuje w myśli Romana Dmowskiego, ale jest też częścią myśli wolnościowej. Takich elementów spójnych jest zresztą więcej. Dlatego rzeczywiście wypada mi potwierdzić coraz intensywniejsze i bardziej szczegółowe rozmowy na linii UPR (jako filar wolnościowy) oraz RN (jako filar narodowy), mające na celu wypracowanie formy i zakresu współpracy. UPR nie ma stać się elementem samego Ruchu Narodowego, ale wspólnie z nim stworzyć element, który mógłby idealnie spełnić warunek formowania dobrego państwa, o którym także wspominał Roman Dmowski wskazując jak ważna dla kraju i jego mieszkańców jest wspólna gra polityczna państwowców z wolnościowcami. Na dziś nie mogę jeszcze zdradzić stopnia zaawansowania, ani szczegółów planu politycznego, gdyż to jest jeszcze sprawa w toku. Powiem jedynie, że stosując parafrazę odnoszącą się do procesu narzeczeństwa i ślubu, nie jesteśmy jeszcze na etapie zakupu pierścionka zaręczynowego, ale już do tej myśli dojrzeliśmy, a etap narzeczeństwa mamy za sobą. A, i „rodziny” także nie zgłaszają jakiegoś sprzeciwu.
Wspomniał Pan o pewnej wspólnocie idei. Może warto kilka zdań na ten temat powiedzieć, bo w Internecie aż roi się od głosów wskazujących na sprzeczność podstaw ideowych obu środowisk. Z takimi głosami zupełnie nie mogę się zgodzić i uznaję je za wynik słabego rozeznania w historii idei politycznych. Wszystkich szczegółowo zainteresowanych odsyłam do szerokiej literatury przedmiotu, a tych chcących, choć trochę musnąć temat zachęcam do lektury choćby tylko „Myśli nowoczesnego Polaka” Romana Dmowskiego czy najnowszej książki Rafała Ziemkiewicza „Myśli nowoczesnego endeka” gdzie dość jasno i prosto wyjaśnione są wszelkie zbieżności. Ze swej strony powiem tylko, iż idea wolnorynkowa jest mocno obecna w przedwojennej myśli narodowej (Heydel, Rybarski), a i sam Dmowski w wielu miejscach pokazywał jak ważna jest konkurencja, wolność gospodarcza, wytworzenie silnej klasy średniej, nie przeszkadzanie obywatelom przez państwową biurokracje itd. Tak więc w tych kwestiach naprawdę jesteśmy się w stanie bardzo łatwo dogadać (warto także zauważyć jak bardzo wolnorynkowymi poglądami charakteryzuje się ONR i jego władze z Kierownikiem Głównym Przemysławem Holocherem czy byłym członkiem UPR a dziś Rzecznikiem Prasowym ONR Marianem Kowalskim, jak również poglądami Krzysztofa Bosaka do niedawna działającego w wolnorynkowej Fundacji Republikańskiej i byłego Prezesa MW; choć oczywiście istnieje też mniej wolnorynkowy odłam myśli narodowej). Kończąc odpowiedź na to pytanie proszę, aby wszyscy wolnorynkowcy, którzy kiedykolwiek bywali w siedzibie UPR przypomnieli sobie czyje zdjęcie wisiało od zawsze w głównej sali obrad obok fotografii „ojców myśli wolnorynkowej”. Było to zdjęcie ni mniej ni więcej, a Romana Dmowskiego. Tak więc UPR nie pozbywa się swej myśli i tradycji, ale jakby twórczą ją rozwija i kontynuuje.
Jakie wspólne działania zaplanowaliście podczas waszych dwudniowych rozmów? Te rozmowy miał charakter polityczny i prywatny (nie będę ukrywał, że znamy się wspólnie już dłużej i bardzo dobrze się wspólnie rozumiemy). Nie były też pierwszymi ani w ogóle, ani w tym miejscu. Na dziś nie ustaliliśmy jeszcze szczegółowego kalendarza, ale już od jakiegoś czasu w poszczególnych województwach nasze organizacje współpracują przy okazji różnych inicjatyw (pikiety, protesty, marsze, organizacja spotkań, prelekcje, uroczystości rocznicowe itd.). Bardzo ładnie widać to np. w Olsztynie. Ale i w województwie kujawsko-pomorskim (np. najbliższa wspólna pikieta w obronie kupców z bazaru w Bydgoszczy – 26.01.2013 r.) oraz w Warszawie, Poznaniu czy na Śląsku. Jeśli sfinalizujemy toczące się rozmowy, a jak wspomniałem zmierzają one w bardzo dobrym kierunku, to oczywiście chcielibyśmy wspólnie firmować jeszcze więcej akcji i działań politycznych, aby pokazać istnienie, nazwijmy to bloku narodowo-wolnościowego (a może i konserwatywnego). Ten etap poprzedzimy jednak stosowną informacją dla mediów i zapewne konferencją prasową.
Nie boicie się, że salon wykorzysta was tylko, jako przeciwwagę dla PiS, a scena prawicowa zostanie jeszcze bardziej rozdrobniona? Nie. Nie jesteśmy już politycznymi nowicjuszami i próby manipulacji nami mamy za sobą. Bardzo dobrze wiemy, czego chcemy, jakie cele sobie stawiamy i budujemy logiczny, a nade wszystko realny plan ich osiągnięcia. Wiemy, jakie pułapki mogą na nas czekać ale jesteśmy na nie odporni. Nie budujemy swej tożsamości na jakieś kontrze wynikającej z personalnych niechęci, ale na odmienności programowej oraz diametralnie różnej, w stosunku do obecnego establishmentu sejmowego, wizji Polski. Może ktoś powiedzieć, że jesteśmy antysystemowi. Jeśli jako system ujmiemy obecną patologię, to jak najbardziej tak, gdyż tylko antysystemowość w takim ujęciu daje szansę realnej zmiany. Wszystkie inne drogi to jedynie kosmetyka, „pudrowanie pacjenta w stanie agonalnym”. PiS nie jest dla nas jakimś specjalny punktem odniesienia, ani wrogiem konstytuującym nasze istnienie. Dziś chcemy odzyskać Polskę z rąk obozu rządzącego (zresztą taki sam cel ma chyba PiS) i przywrócić ją na tory normalnego rozwoju oraz funkcjonowania. Nie patrzymy bowiem na politykę przez pryzmat interesów partii (jak to dziś robią wiodące partie, głównie dbające o utrzymanie swojej dominacji w danym sektorze/targacie wyborczym), ale przez pryzmat dobra kraju, narodu i pojedynczego człowieka. Z drugiej zaś strony nasze działania wręcz konsolidują prawicę, a nie ją dzielą. Przywracają normalność. Proszę zauważyć, że jesteśmy stosunkowo młodzi. Wywodzimy się z nowego pokolenia, które chce samo zbudować kraj swoich marzeń, skoro przez 23 lata nie zbudowało go nam poprzednie pokolenie. Ale to nie oznacza budowania na konflikcie, ale na programie.
Czy sojusz wyborczy z PiS takich środowisk jak wasze, a także innych ugrupowań jak Solidarna Polska czy Prawica Rzeczpospolitej jest realny? Tu nie mogę się wypowiadać w imieniu wszystkich podmiotów, bo nie mam takiego upoważnienia, ani jeszcze my sami nie jesteśmy „po ślubie”. Ale może powiem jak ja to widzę osobiście. Otóż jak powiedziałem wyżej, my opieramy się na porozumieniu programowym, a nie na grach partyjnych i osobistych ambicjach czy autokreacjach. Więc jeśli ktoś podziela nasze zasady fundamentalne oraz program to nie ma przeszkód we współpracy. Zresztą Polskę musi odzyskać duża siła. Natomiast jak na dziś nie bardzo widać zainteresowania takim podejściem do polityki wśród partii parlamentarnych, o które pan pyta. "Solidarna Polska" w zasadzie gospodarczo mówi głosem skrajnie socjalistycznym i jeśli rzeczywiście takie znaczenie w tej materii ma głos a także poglądy pana Cymańskiego (kandydata na premiera) to np. dla UPR nie ma w takim układzie miejsca. A więc najpierw "Solidarna Polska" musiałaby skończyć z socjalizmem. Inaczej jest z PiS. Znam wielu bardzo zdolnych ludzi o poglądach nam bliskich w tej partii, ale jednak chyba nie mają one ciągle specjalnie wielkiego wpływu (na dziś oczywiście) na linię partii. PiS zapewne będzie musiało odpowiedzieć sobie na pytanie czy chce walczyć z tzw. konkurencją na prawicy, czy wspólnie, możliwe, że także z Ruchem Narodowym, chce powalczyć o odsunięcie od władzy aferzystów, karierowiczów i politycznych pijarowców z Platformy Obywatelskiej. Myślę, że bez takiej koalicji PiS może stanąć przed dylematem, że wygra wybory, ale nie będzie rządziło, bo nie będzie miało wygodnego koalicjanta i wsparcia w szerszym elektoracie niż dotychczasowy. Tym samym odda nas na kolejne lata w ręce nieodpowiedzialnych amatorów z PO lub straci honor wchodząc w kolejną kosmiczną koalicję. Już raz błędne działania PiS doprowadziły do oddania władzy i Polski Donaldowi Tuskowi, a więc część odpowiedzialności też jest po stronie premiera Jarosława Kaczyńskiego. Jestem realistą, ale wiążę pewne nadzieje z dobrymi decyzjami lidera PiS. Jak wcześniej powiedziałem znajduję w PiS wielu odpowiedzialnych ludzi i zdolnych polityków, szanuję za zdolność zbudowania silnej partii z całkowitego niebytu, widzę trochę wspólnych celów. To co powiedziałem, chciałbym aby było odebrane jako troska o stworzenie silnego bloku antyrządowego. Chodzi o zrozumienie, że nie idzie już dziś o satysfakcję z tego, że jest się największym, ale dopiero z tego że ma się realną szansę odzyskać Polskę. A przy takim myśleniu nasze działania mogą być i dla PiS zbawienne. Kończąc powiem jeszcze, że Prawica RP nadal jawi się mi, jako najbliższa nam programowo i ideowo (są tam bowiem i poglądy konserwatywne i wolnościowe i narodowe – np. Wiceprezes Krzysztof Kawęcki, czy ostatnio mocno inicjujący dyskusję o tradycji Romana Dmowskiego dziś Wiceprezes Marian Piłka). Tyle, że akurat Prawica RP ma podpisaną umowę z PiS więc zapewne decyzje o wspólnej szerokiej koalicji na prawicy nie będą podejmowane jedynie w PR. Dzisiaj muszą zagrać razem wszystkie podmioty, od PiS przez PR po MW czy UPR. Nie chodzi koniecznie o tworzenie nowej partii, ale wspólną walkę z patologiami pielęgnowanymi przez rządy PO-PSL. Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Robert Wit Wyrostkiewicz
Leopold wiecznie żywy „Duch króla Leopolda” to historia, w którą nikt by nigdy nie uwierzył, gdyby nie fakt, że niestety zdarzyła się naprawdę. Od czasów „Dreadnought”, a bodaj nawet „Wyniosłej wieży”, nie zdarzyła mi się książka tak fascynująca, tak zmuszająca do przeżywania zdarzeń dawno minionych (pewnie dlatego, że jej bohatera spotkałem kiedyś osobiście) i tak w swych rozpoznaniach przeraźliwie gorzka. „Duch króla Leopolda” Adama Hochschilda, kronika podboju i eksploatacji Konga, to historia, w którą nikt by nigdy nie uwierzył, gdyby nie fakt, że niestety wydarzyła się naprawdę. Ani jednemu z faktów, które przytacza amerykański badacz, nie sposób zaprzeczyć. A jeśli faktom nie można zaprzeczyć, to można o nich zapomnieć. I tak też poradziła sobie Europa z wielkim ludobójstwem (trudno zliczyć ofiary, ale liczba oscyluje wokół 10 mln), które – dowodzi Hochschild – było prefiguracją komunizmu i nazizmu. System zniewolenia, wyzysku i masowych zbrodni podobnie łączył się tu z najświatlejszymi celami i niewymownym cynizmem oraz hipokryzją. Dziś nie pamiętamy już, że podboju Afryki dokonywano pod hasłem walki z niewolnictwem ani że ówcześnie oznaczało to walkę z Arabami. Kolejne połacie Czarnego Lądu zagarniano, aby wyzwalać ich mieszkańców spod tyranii arabskich handlarzy niewolnikami, a kolonialną administrację ustanawiano celem niesienia wyzwolonym dobrodziejstw cywilizacji. Król Leopold ze swym niezwykłym zaangażowaniem w to dobroczynne dzieło był zaś podziwiany przez swoje czasy jak – nie przymierzając – twórca wielkiej orkiestry afrykańskiej pomocy. Gdy zaś już wyszło na jaw, że Leopold wyciąga ze swej kolonii miliony, że Murzyni mrą masowo zapędzani do zbierania kości słoniowej i kauczuku, że z „wrodzonego lenistwa” leczy się ich chłostą na śmierć, obcinaniem dłoni, wymyślnym systemem brania i karania zakładników, stało się to wyłącznie dlatego, że wielki chciwiec psuł interesy innym, jeszcze większym. Nawet najbardziej pozytywni bohaterowie tej historii okazują się w końcu mniej pozytywni, gdy dowiadujemy się, że alarmując świat o zbrodni i niewolnictwie w Kongu, pochwalali co najmniej takie same zbrodnie w macierzystych dominiach francuskich i angielskich. Nawet najbardziej prawy z wrogów niewolnictwa wydobył z siebie pean na cześć plantacji kakao, gdzie praca czyniła czarnych wolnymi, bo czekoladowy magnat, do którego należały, był akurat jednym z jego hojnych sponsorów. Trudno uwierzyć, do jakiego stopnia Europa, pouczająca nas dziś tak zajadle, umiała całkowicie wyprzeć z pamięci swe krwawe dziedzictwo. I tu wyjaśnię, w jaki sposób spotkać się mogłem z królem Leopoldem II. Owoż nie jest to trudne, bo stoi on − jego pomnik, oczywiście − dokładnie naprzeciw Parlamentu Europejskiego. Pamiętam, jak stwierdziwszy ten fakt, zakipiałem: jak to, taki zbrodniarz, morderca milionów, ma tu pomnik?! Czytając o hipokryzji „wielkiego filantropa”, który zaniósł Afryce dobrodziejstwa europejskiej cywilizacji, nie mogłem się opędzić od myśli, że może jednak facet jest tam na swoim miejscu.
Amerykański test – Subotnik Ziemkiewicza Media i autorytety III RP od swego zarania żyją rytmem nieustannego oburzenia. To ich najbardziej charakterystyczna cecha. Ktoś zrobił coś, ktoś powiedział coś, ktoś nie uszanował autorytetu − hańba mu! Surowe głosy potępienia, zbiorowe listy intelektualistów, moralne uniesienie, a w drugiej linii − kocia muzyka szyderstw i kpin. Jeśli nawet oburzenie w końcu opadnie, no bo jak długo można piać na wysokim diapazonie, to zaraz podsunięty zostanie nowy powód do mobilizacji. Obrażają pamięć Jacka! Tolerują tu czy tam antysemitę! Opluwają największego z Polaków! Odmówili ulicy wielkiemu poecie! Wpuścili na uczelnię „uznawanego za radykała” publicystę, znanego z występów w Radiu Maryja! Aaaaghhh!!! Kiedyś się dziwiłem, że im się to nie znudzi. Dziś już wiem, że wspólne przeżywanie oburzenia jest istotnym spoiwem czegoś, co można by nazwać „postinteligencją” − warstwy nazwanej przez Sołżenicyna „obrazowanszcziną”, uzurpującą sobie wysokie, a opustoszałe miejsce w hierarchii społecznej, od wieku XIX przysługujące w Polsce inteligentom, jako tym, którzy poświęcali sukces materialny dla wartości wyższych i którzy nieśli na sobie ciężar starań o odzyskanie przez Polskę wolności i o jej modernizację.
Tyle, że owa historyczna polska inteligencja miała swój etos, wysoko stawiający służbę narodowi, i całą kolekcję wywiedzionych z etosu szlacheckiego norm. Postinteligencja, produkt pośpiesznego i masowego awansu w PRL, jak i jego drugiej fali, już w III RP, ma tylko poczucie wyższości nad „wiochą” i „obciachem”. Tym silniejsze, im bardziej dolegliwie sama odczuwa słomę w butach. W tym nieustannym oburzeniu nie chodzi tak naprawdę o konkretne preteksty. Oburzam się razem z autorytetami − więc należę do tych lepszych, jestem po stronie „Polski fajnej” przeciwko „Polsce niefajnej”, po stronie elit przeciwko ciemnej masie. A potrzebuję tego tym bardziej, im bardziej chcę czuć się istotą wyższą od tubylczego motłochu i im mniej mam do tego realnych podstaw. Łatwość, z jaką elity oburzają się całodobowo i przez siedem dni w tygodniu sprawia, że oburzenie naturalną koleją rzeczy niezwykle w Polsce staniało. Im więcej oburzenia, tym mniej realnego potępienia dla osób i działań, które z bezwzględnym społecznym potępieniem powinny się spotkać. Mechanizm jest prosty i dawno już opisany przez Henryka Sienkiewicza w sławnej powieści „W pustyni i w puszczy”. Z jednej strony − nieustający spazm potępienia wywołują „zbrodnie III RP” na czele z tymi największymi: żartem Jarosława Kaczyńskiego, że podczas rocznicowych uroczystości w stoczni oficjele z PO stanęli tam, gdzie swego czasu stało ZOMO czy pozytywnym rozpatrzeniem za jego rządów wniosku Radiu Maryja o europejską ekodotację na geotermię. Z drugiej zaś − Palikot po prostu „mówi to, co wreszcie ktoś musiał powiedzieć”, a w sprawie Amber Gold winni są tylko pazerni klienci, którzy chcieli się nachapać. W tym oburzonym jazgocie wymyśliłem sobie własny, prosty test, pozwalający przywrócić sprawom właściwe proporcje i konotacje. Otóż wystarczy sobie wyobrazić, że dzwoni do nas przyjaciel z USA, rodowity Amerykanin, i pyta, czym tam obecnie żyją polskie media. Facet nic nie wie o Polsce, i musimy mu wyjaśnić jak przysłowiowej krowie na rowie. Jeśli nasz wyimaginowany rozmówca zrozumie, to znaczy, że istotnie sprawa jest. Jeśli nie − to znaczy, że mamy do czynienia z kolejną czerską wydmuszką. Zastosujmy to w praktyce. News: w Krakowie ma się odbyć „bal niepokornych”, na który organizatorzy zaprosili także opozycyjnych dziennikarzy. Bal, trafunkiem, odbyć się ma w tę samą sobotę, w którą organizowany jest po raz któryś z rzędu charytatywny bal dziennikarzy, który od dawna już, wbrew swej nazwie, jest miejscem spotkań nie tyle dziennikarzy, co związanych z władzą polityków i innych przedstawicieli establishmentu. Co prawda, bal ten odbywa się w Warszawie, a bal niepokornych w Krakowie, ale z jakiegoś powodu krakowska inicjatywa uznana został za konkurencyjną względem warszawskiej, rozłamową i w ogóle oburzającą. Spróbujmy wytłumaczyć Amerykaninowi, dlaczego liczna rzesza komentatorów oburza się, że ktoś nie chce się bawić na balu z gwiazdami prorządowych mediów, tylko urządza w innym mieście swoją własną imprezę. Dlaczego spotyka się to z potępieniem, z agresją, z odrażającymi drwinami w rodzaju propozycji udekorowania sali zniczami i szczątkami tupolewa? Nie wiem jak kto, ja się nie podejmuje. Albo spróbujmy mu wytłumaczyć oburzenie faktem, że podano do publicznej wiadomości informacje o rodzicach sędziego, który nagle stał się głośny dzięki pomieszaniu ról i wpleceniu w ustne uzasadnienie wyroku czegoś w rodzaju gazetowego wstępniaka. I nie chodzi o jakieś informacje „wrażliwe”, nic podobnego – po prostu o to, kim owi rodzice byli z zawodu i gdzie pracowali. Nie wyobrażam sobie, by jakikolwiek Amerykanin pojął, co w tym oburzającego, skąd okrzyki o hańbie, podłości, zastraszaniu i grzebaniu w życiorysach. U nich w Ameryce to oczywiste, że wiadomo, kim byli czyi rodzice, ba, gdy ktoś się staje głośny, to z punktu media rzucają się na wszystko, co się z nim wiąże, włącznie z opowieściami z przedszkola. Albo − fakt, że marszałkowie Sejmu i Senatu przyznają sobie nagrody finansowe. Tu reakcja byłaby pewnie niejednoznaczna. Sam fakt na pewno oburzający. Z drugiej strony, nasz rozmówca nie mógłby wyjść ze zdziwienia, że u nas nie ma jasnych zasad, ile i jak zarabiają parlamentarzyści, że służbę publiczną traktuje się jak zakład pracy, w którym wybieralnym politykom przysługują np. odprawy po przegranych wyborach, jak za rozwiązanie zatrudnienia… No i dlaczego się nagle z tym TVN obudził po wielu latach? Test jest naprawdę prosty i łatwy, a pozwala otrząsnąć się z medialnego szlamu, gdy znowu głosami utytułowanych lizusów i histeryków będziemy szarpani za emocje, że, na przykład, opozycja ośmiela się delegitymizować władzę, że zwołuje uliczne manifestacje, że jacyś ludzie ośmielają się stawiać namiot pod siedzibą prezydenta i żądać jego dymisji. Dla jego upowszechnienia chętnie zrzekam się praw autorskich. Rafał A. Ziemkiewicz
Przemoc w rodzinie P.Anna Binkowska, psycholożka, w „Uważam Rze” zajmuje się przemocą w rodzinie. Pisze:
Okrojona ustawa weszła w życie, ale okazała się nieskuteczna. Dopiero w 2008 roku, kiedy zginęło dwoje dzieci – jedno zabite przez ojca, drugie przez konkubenta matki – media wywarły presję na premiera, aby dokonać nowelizacji ustawy Nic nie rozumiem? Jak „Ustawa o przemocy”? Po co? Za zabicie dziecka powinna być kara śmierci z Kodeksu Karnego! Czy „Ustawa o przemocy” wprowadzić miała surowsze kary??? Autorka zaczyna jednak od przykładu:
„Trzymałam na ręku trzymiesięcznego synka, stałam w bramie. Obok był zaparkowany „Żuk”, z którego sprzedawano mięso. Mąż walił moją głową o ścianę. Nikt nie zareagował. Dlaczego nikt nie zareagował?
1) Bo ludzie wiedzą z telewizji, że jest ustawa o przemocy itd. i jest to problem, którym zajmują się: policja, straż miejska, opiekunowie społeczni... Płacą na to podatki – to sami nie muszą się fatygować
2) Co więcej: gdyby ktoś dał w mordę mężowi-brutalowi, to wie, że przejawił niedopuszczalną agresję, w dodatku nie w obronie własnej; pójdzie siedzieć, a pobity mąż wygra od niego spore odszkodowanie.
Mój Syn jeździ autem z nalepką nie PL lecz DZIKI KRAJ:
Gdyby to był dziki kraj, nie byłoby problemu. Problem powstał, bo utworzono dzisiątki przepisów i instytucji przeszkadzających naturalnym działaniom społecznym Do diabła z takim państwem! JKM
Ofiary Lenina (a raczej: bolszewizmu) Wsród PT Komentatorów były wątpliwości co do liczby ofiar różnych systemów socjalistycznych. W Kambodży - wiadomo: wymordowano 2/3 ludności, czyli dr Pol-pot był juz na 2/3 drogi do Komunizmu Idealnego. Liczba ofiar Adolfa Hitlera jest znana (choć Żydzi z "Holokaust industry" drastycznie zawyżają liczbe Żydów pomordowanych w Polsce do 6 milionów). Liczba ofiar Stalina jest znacznie trudniejsza do ustalenia - ale oparta o dokumantację; 20 milionów jest skromnym szacunkiem. Natomiast ofiary bolszewizmu są nie do policzenia w ten sposób - gdyż były rozproszone. Stalin pozwalał na mordowanie tylko na na rozkaz - natomiast bolszewizm to była naprawdę "władza ludowa". Gromady chłopów mordowały obszarników, mordowały kułaków - odbierając im majątek (a potem go marnując, jak dziś w Zimbabwe...). Dlatego też ofiary Włodzimierza Eliaszewicza Uljanowa liczy się biorąc liczbę poddanych Mikołaja I, dodając przyrost naturalny jak z lat przedrewolucyjnych - i odejmując od tego liczbę ludności Zwiazku Sowieckiego po objęciu władzy przez Józefa Wissarionowicza Djugashvilego. JKM
Film na zlecenie? Sensacyjne odkrycie blogerki Na pytanie dlaczego Cineflix zdecydował się na produkcję filmu na temat katastrofy smoleńskiej, odpowiedzi trzeba szukać w transakcjach, jakich kanadyjski producent dokonał w listopadzie 2010 roku. W szczególności chodzi o umowy z Rosją. Informacje ujawniła Monika Logwiniuk, Polka mieszkająca na stałe w Kanadzie, która od wielu miesięcy walczy o rzetelność filmu "Śmierć prezydenta". W najbliższą niedziele pokaże go kanał National Geographic. Kilka miesięcy temu Logwiniuk dotarła do osób, które w Cineflix odpowiadały za scenariusz i zasugerowała, by zapoznały się z ustaleniami zespołu parlamentarnego Antoniego Macierewicza badającego przyczyny katastrofy smoleńskiej. Mimo to "Śmierć prezydenta" to produkcja oparta wyłącznie na oficjalnych raportach rządowych. W filmie nie wypowiada się nikt, kto krytycznie odniósłby się do wersji MAK i komisji Millera.
„Faktem jest, że producenci serii „Mayday Aircrash Investigation” oprócz wersji MAKowsko-Millerowskiej byli również dobrze poinformowani o wynikach dochodzeń w sprawie katastrofy smoleńskiej zawartej w Białej Księdze zespołu parlamentarnego ds. katastrofy samolotu rządowego Tu- 154 w Smoleńsku – pisze blogerka.
- Uruchamialiśmy wspólnym wysiłkiem wszystkie możliwe kanały żeby dotrzeć do producentów filmu i przekazać im ogrom wypaczeń w śledztwie. Naukowe analizy i wyliczenia, filmy i wstrząsające zeznania świadków znajdujących jeszcze długo po katastrofie szczątki ludzkie na polu tragedii. Obnażaliśmy ewidentne kłamstwa i karygodne zaniechania, pokrętne tłumaczenia i urągające przyzwoitość, zdrowemu rozsądkowi i polskiej racji stanu komentarze ludzi, którzy z racji swojego urzędu i przysiędze składanej w Sejmie powinni dołożyć wszelkich starań aby ta bezprecedensowa tragedia została przezroczyście i uczciwie wyjaśniona” – wskazuje Logwiniuk.
„Stawialiśmy znaki zapytania i wykrzykniki przy „okołosmoleńskich” śmierciach. Glen Salzman (CEO of Cineflix Media Inc) i jego ludzie wiedzieli też o znalezieniu śladów trotylu na wraku, samolotu bowiem nie sposób było w Kanadzie przeoczyć wielu prasowych doniesień na ten temat. I pomimo późniejszego dementi trudno było zatrzeć pierwsze szokujące wrażenie i automatyczną myśl u wielu Kanadyjczyków, że ta katastrofa jest daleka od wyjaśnienia a śledztwo w tej sprawie jest niepełne i zagmatwane” - dodaje.
„Na pytanie dlaczego Cineflix zdecydował się na produkcję filmu na temat Smoleńska odpowiedzi trzeba szukać w zbiorach informacji na temat transakcji jakich Cineflix dokonał w listopadzie 2010 roku (patrz Cineflix corporate news i temu podobne) zawartych ze stacjami telewizyjnymi wschodniej Europy, a w szczególności z Rosją, której ogromny rynek w tym zakresie nie może być niedoceniony. Cineflix dokonując sprzedaży różnych swoich produkcji w tym Mayday Aircrash Investigation chełpi się powiększeniem zysków o 300 %. Mają tam bardzo utalentowaną, rosyjskojęzyczną menadżerkę ds. sprzedaży „Cineflix International” Caroline Schroeter”. Jak nie wiadomo o co chodzi , to na pewno chodzi o pieniądz...” - komentuje Logwiniuk. Olga Alehno
Ludzie stracili oszczędności całego życia, 11 ubezpieczycieli pozwanych Sprawy dotyczą osób, które kupiły polisy z ubezpieczeniowym funduszem kapitałowym na 10 i więcej lat. Przy czym nie zostały poinformowane albo zostały celowo wprowadzone w błąd i nie wiedziały, że składkę, którą wpłaciły przy zakupie produktu, muszą regularnie opłacać przez cały okres obowiązywania polisy. Większość osób, które ulokowały oszczędności życia – jak im powiedziano – na lokacie, dopiero po roku odkryło, że to polisa. Przy wcześniejszej rezygnacji tracą nawet 99 proc. wpłaconej kwoty. Skargi złożono na różne zakłady: Aegon, AXA, Scandię, Europę, Open Life, Compensę, Generali, Nordeę, ING, Allianz i Avivę. Ta lista może się jeszcze wydłużyć.
– Codziennie wpływa do nas około 10 zgłoszeń – wyjaśnia mecenas Anna Lengiewicz z kancelarii LWB. – Większość dotyczy osób starszych, w wieku 65 i więcej lat, które ulokowały oszczędności życia – jak im powiedziano – na lokacie i dopiero po roku odkryły, że to polisa, którą muszą regularnie zasilać taką samą kwotą przez kolejnych 10, a w przypadku Scandii nawet 35 lat – dodaje. Problem polega na tym, że najczęściej tych osób nie stać już na kolejną wpłatę. W takim wypadku tracą wszystko, bo opłata likwidacyjna przez pierwsze 2–3 lata sięga 99 proc., a dopiero w kolejnych jest obniżana stopniowo do 10 proc. Z danych wynika, że zgromadzone przez towarzystwa aktywa ze sprzedaży tego typu produktów sięgają 42,5 mld zł. Z tego ok. 10 mld zł klienci już stracili na rzecz zakładów, bo nie byli w stanie opłacić kolejnej składki.
– W połowie ubiegłego roku wygraliśmy już podobną sprawę. Wówczas sąd orzekł, że zabieranie przez towarzystwo 99 proc. zgromadzonych środków w ramach opłaty likwidacyjnej jest niedozwolone – przypomina Lengiewicz. – Teraz także będziemy się domagać w osobnych pozwach przeciwko kolejnym zakładom zwrotu nienależnie pobranej opłaty oraz ustalenia, że tego typu zapisy w umowach, na podstawie których towarzystwa zabierają tak duże sumy, są bezprawne – dodaje. Mecenas zaznacza, że niedopuszczalne jest również sprzedawanie takich produktów pod nazwą „ubezpieczenie na życie”. Ubezpieczony spodziewa się, że w razie jego śmierci rodzina otrzyma pokaźne odszkodowanie. Tymczasem np. w przypadku AXA spadkobiercy dostaną 100 zł, a Scandii – 1 zł i to, co zostanie ze zgromadzonych środków po odciągnięciu opłaty likwidacyjnej. – To nie są klasyczne polisy ochronne, ale inwestycyjne – tłumaczy Aleksandra Leszczyńska, rzeczniczka AXA. – Są zgodne z prawem, a ich celem jest długoterminowe oszczędzanie – dodaje. Leszczyńska zaznacza też, że wszelkie informacje o produkcie i składkach znajdują się w tabelach opłat i ogólnych warunkach ubezpieczenia. – Wiemy, że istnieje problem nieetycznej sprzedaży, my także go eliminujemy we współpracy z organizacjami branżowymi, bankami i pośrednikami – wyjaśnia rzeczniczka AXA. – Klient powinien być poinformowany, że to produkt wieloletni z regularną składką – dodaje. Sprawą zajął się także rzecznik ubezpieczonych. Powstał raport na temat polis połączonych z ubezpieczeniowym funduszem kapitałowym, do którego dołączono skargi klientów. Raport trafił do Komisji Nadzoru Finansowego, który ma się tym produktom przyjrzeć.
GazetaPrawna
Niemiecki cień nad RAŚ W trakcie ostatniego, VI marszu dla autonomii zorganizowanego przez Ruch Autonomi Śląska zwracał uwagę wielki transparent głoszący: „Górny Śląsk w Europie Regionów”. Przypomnijmy, że po raz pierwszy wariant „Europa Regionów” zastosowano wobec Jugosławii z powszechnie znanymi skutkami. Generał Pierre-Marie Gallois, swego czasu doradca gen. Charles’a de Gaulle’a i wybitny francuski geopolityk, twierdził, że za krwawym rozbiorem Jugosławii kryły się niemieckie tajne służby, niemieckie pieniądze, niemiecka dyplomacja i niemieckie dostawy broni. Potwierdzają to zresztą niektórzy autorzy niemieccy.
Zemsta za opór Plany likwidacji państwa jugosłowiańskiego zrodziły się jeszcze w epoce zimnej wojny. W kontaktach z politykami zachodnioniemieckimi wysokiego szczebla, jakie generał de Gaulle miał w latach sześdziesiątych, nieustannie pojawiała się z ich strony myśl o konieczności rozczłonkowania Jugosławii. Niemcy nie ukrywali przy tym, że będzie to zemsta za opór Serbii wobec Niemiec z czasów I, a zwłaszcza II wojny światowej. Ale widoczne były także przesłanki geopolityczne tego programu. Dunaj miał stanowić główną arterię i podstawę dominacji niemieckiej nad Europą. Nie było zatem w tym obszarze miejsca na liczące się organizmy polityczno-gospodarcze, stąd dążenie do podziału Czechosłowacji i rozczłonkowania Jugosławii. W tym drugim przypadku chodziło także o możliwość wyjścia przez Niemcy na Morze Śródziemne poprzez Chorwację i jej adriatyckie wybrzeże. Dla realizacji tego celu uruchomiono szereg instytucji badawczych o pozornie niewinnych zadaniach i nazwach. Uczeni niemieccy przystąpili do opracowania ideologicznych podstaw rozbicia państwa jugosłowiańskiego, przyjmując zasadę „praw grup etnicznych”. Eksponowano i wyolbrzymiano różnice językowe wśród Słowian południowych, mimo że uczeni francuscy zwracali uwagę na sztuczność tej argumentacji, podkreślając fakt, że zróżnicowanie językowe w Niemczech (gdzie właściwie występuje 5 języków) jest o wiele większe niż między Serbami i Chorwatami, a niektórzy utrzymują, że np. różnice między językiem dolnoniemieckim a językiem bawarskim są o wiele większe niż różnice między językiem polskim a serbochorwackim. Kiedy zaś doszło do wybuchu walk między narodami Jugosławii, podsycano je oszukańczą i jednostronną propagandą prasową wymierzoną głównie w Serbów. Niektórym natężenie antyserbskiej propagandy w Niemczech i w zdominowanych przez kapitał niemiecki mediach w innych krajach przywodziło na myśl analogiczną propagandę z czasów I wojny światowej, którą wtedy lapidarnie podsumowano: „Serbien muss sterbien” (swoisty neologizm od „sterben” – umierać, a więc: „Serbia musi umrzeć”). Nie poprzestawano jednak tylko na wyżej przytoczonych metodach. Sięgnięto także po wypróbowane wzorce z okresu III Rzeszy. Jak wiadomo, końcowym akordem agonii Jugosławii była kwestia Kosowa. Autorzy niemieccy podali interesujące dane na temat działającej na tym terenie tzw. Armii Wyzwoleńczej Kosowa (UCK). Otóż według jednego z nich, jeśli chodzi o kadrę dowódczą tej formacji, to stanowili ją synowie albo wnukowie utworzonej przez Niemców w czasie II wojny światowej albańskiej dywizji SS „Skanderbeg”.
Dekompozycja narodów Ale nie tylko w działaniach wobec b. Jugosławii opierano się na nazistowskich doświadczeniach. Kiedy na przełomie XX i XXI wieku przystąpiono w Polsce do tworzenia niemieckiej mniejszości narodowej, wychodzący w Opolu tygodnik „Schlesische Wochenpost” instruował swych czytelników w grudniu 2004 roku, że za Niemców mogą być uznani ci, którzy urodzili się w Rzeszy w granicach z 1937 roku, oraz ci, których rodzice albo oni sami zostali wciągnięci na tzw. Deutsche Volksliste wprowadzoną przez Niemców na terenach okupowanej Polski w 1940 roku. Do czego zmierzają te działania? Wyjaśnia je francuski badacz Pierre Hillard, który w 2001 roku opublikował książkę pod tytułem (w tłumaczeniu na polski) „Mniejszości i regionalizmy. Europa federalna regionów. Badania nad planem niemieckim, który wywróci Europę”. Autor stawia tezę – dobrze ją dokumentuje – że mamy do czynienia z głęboko przemyślaną i konsekwentnie realizowaną akcją niemiecką, której celem jest dekompozycja narodów europejskich, cofnięcie ich do stadium plemiennego poprzez wykorzystanie i sztuczne wyolbrzymienie różnic regionalnych i odmienności gwar i dialektów, którym na siłę i w sposób sztuczny chce się nadać charakter różnic narodowych. „Naród śląski” i „język śląski” są dobrą ilustracją kierunku tych działań. Podobnego zdania jest dwójka autorów niemieckich Walter von Goldendach i Hans-Ruediger Minow stwierdzających, że istotą polityki Niemiec od czasów Bismarcka jest etniczna parcelacja Europy. Jak ma wyglądać Europa według tych planów? W 2002 roku ukazała się pod auspicjami Parlamentu Europejskiego firmowana przez „Demokratische Partei der Voelker Europas” mapa, która ma ilustrować kierunek zmian. Według tej mapy Wielka Brytania zostanie podzielona na cztery jednostki „plemienne”: Anglię, Szkocję, Walię i Kornwalię. Silnej redukcji terytorialnej ulegnie Francja. Pozbawiona Bretanii i Korsyki utraci także dostęp do Morza Śródziemnego, gdyż powstanie tam twór o nazwie Okcytania. Podobnie z terytorium Hiszpanii wyodrębniony będzie Kraj Basków, a także Galicia i Katalonia. Jedynie Niemcy nie ulegną jakimkolwiek przekształceniom terytorialnym, a nawet więcej, ich obszar wzrośnie poprzez włączenie doń Szwajcarii i Austrii. Cel więc jest jasny: zapewnienie Niemcom dominacji nad etnicznie rozparcelowaną Europą. Wspomniana mapa nie ilustrowała przekształceń terytorialnych Polski. Ale już w 1991 roku poseł do Bundestagu Hartmut Koschyk ogłosił: ,,Dyskusja nad regionalizacją Polski według niemieckiego wzoru właśnie się toczy”. W pierwszym etapie miała ona objąć Śląsk, a następnie inne regiony naszego kraju.
Między tańcami ludowymi a neonazizmem Jedną z organizacji zagranicznych, z którą RAŚ utrzymuje kontakty, jest Schlesische Jugend (Śląska Młodzież) działająca w strukturach Związku Wypędzonych Eriki Steinbach, a konkretnie afiliowana przy Ziomkostwie Śląskim kierowanym przez Rudiego Pawelkę. Niewiele jest informacji na jej temat w Polsce. Ograniczają się one do stwierdzenia, że „większość grup tej organizacji to grupy folklorystyczne”. Lepiej zorientowani RAS-iowcy wyrażają się o niej z entuzjazmem. „Rudek Pawełka i chopoki z Schlesische Jugend to najlepsche schloonckie synki” – czytamy na forum internetowym katowickiej edycji „Gazety Wyborczej”. W Niemczech natomiast znana jest ta organizacja ze swoich silnych powiązań z neonazistami z NPD. Przedstawiła je Andrea Roepke w broszurze „Schlesische Jugend. Zwischen Volkstanz und Neonazismus”. Schlesische Jugend od 2002 roku organizowała wycieczki do Polski. Ich uczestnicy na forum internetowym organizacji dzielili się swoimi wrażeniami z wypraw, przedstawiali ich program i swoje zamierzenia. Dowiadujemy się więc, że Śląska Młodzież zorganizowała we Wrocławiu obchody rocznicy upadku „Festung Breslau” bez najmniejszej ingerencji ze strony polskich władz. Punktem kulminacyjnym innej wyprawy było zwiedzanie obozu zagłady Auschwitz. „Od tego momentu stałem się zadeklarowanym antysemitą” – pisze jej uczestnik i dodaje, że dzień zakończył się wesoło: nocnym ogniskiem, przy którym razem z kolegami „spaliliśmy flagę Syjonu”. Kolejna wyprawa odbywała się pod hasłem znanym z czasów II wojny światowej: „Wir fahren nach Polen um Juden zu versohlen” (jedziemy do Polski, żeby sprawić lanie Żydom). Jeden z uczestników wyprawy z maja 2005 roku swoje przeżycia skwitował lirycznym wierszykiem: „Gestern hatt’ ich einen Traum, ein Pole hing an einem Baum” (Wczoraj miałem sen, na drzewie wisiał Polak). W swoich enuncjacjach o charakterze programowym SJ deklarowała, że z samej definicji stoi na gruncie rewizjonizmu terytorialnego wobec ziem, które obecnie w większości są zamieszkiwane przez Polaków. Charakter tej organizacji i ekscesy jej członków stały się powodem interpelacji grupy posłów do Bundestagu skierowanej do rządu RFN w kwietniu 2011 roku. Interpelacja, którą podpisali m.in. Volker Beck, Claudia Roth i Monika Lazar, zawierała 41 szczegółowych pytań na temat działalności SJ i konsekwencji tejże działalności dla życia wewnętrznego Niemiec, a także stosunków polsko-niemieckich. Odpowiedź rządu niemieckiego, niekiedy zdawkowa, przyznawała, że SJ jest pod wpływem neonazistów i dlatego jej działaniom będzie się „przyglądać”. Padło w tej interpelacji także pytanie, czy rząd RFN w świetle przytoczonych faktów na temat SJ i nie tylko nadal podtrzymuje pochwałę, jaką kanclerz Angela Merkel obdarzyła Erikę Steinbach za jej działalność w sprawie osławionego Centrum przeciwko Wypędzeniom. Odpowiedź rządu była najkrótsza z możliwych: tak.
Steinbach a RAŚ Zachowanie Eriki Steinbach w powyższej kwestii było symptomatyczne. Najpierw usiłowała zdyskredytować autorów interpelacji. Nie zostało to jednak dobrze przyjęte przez opinię publiczną, wobec czego, z wyraźną niechęcią, zdystansowała się od Schlesische Jugend. Nic to jednak nie zmieniło i obecnie organizacja ta wciąż jest w strukturach kierowanego przez nią związku. Nadal także kontynuuje swoje wyprawy do Polski. 14 lipca 2012 roku jej członkowie wzięli udział w organizowanym przez RAŚ „marszu dla autonomii”. W sprawozdaniu zamieszczonym na stronie internetowej SJ zatytułowanym „Między autonomistami” piszą, że odbyli „niezliczoną ilość rozmów” i zyskali „mnóstwo nowych przyjaciół”. Zakończyli je życzeniami pod adresem RAŚ: „Alles Gute beim »Los von Warschau!«” (powodzenia w oderwaniu się od Warszawy!). Członkowie Schlesische Jugend pojawili się także na zorganizowanym we Wrocławiu IV Festiwalu Kultury Mniejszości Niemieckiej w Polsce. Fakt ten oburzył członków działającego w Mannheim „Vereinigung der Verfolgten des Naziregimes” (Stowarzyszenie Ofiar Reżimu Nazistowskiego). Informacje o tym wydarzeniu zamieszczone na stronie internetowej zostały opatrzone tytułem: „Niemiecki konsul na spotkaniu faszystów i rewanżystów”. Nawiązywano w ten sposób do faktu, że konsul niemiecki w Opolu współfinansował imprezę i był do końca na niej obecny. Podobnej wrażliwości nie obserwujemy niestety po stronie polskiej. Festiwal wrocławski zaszczycili swoją obecnością wojewoda dolnośląski, wiceminister administracji i cyfryzacji, a prezydent Komorowski wystosował list do uczestników. Jest to potwierdzeniem faktu, że władze polskie zapaliły zielone światło dla działalności neonazistów. Warto wspomnieć, że rząd niemiecki w odpowiedzi na interpelację posła Volkera Becka i innych podkreślał, że strona polska nigdy nie interweniowała w Berlinie w sprawie nagannych zachowań elementów neonazistowskich na terenie naszego kraju. Prof. Tadeusz Marczak
Ciekawe kontakty A.Leppera, czyli sytuacja modelowa Science fiction, tak rozpocznę. Andrzej Lepper ostatecznie i nieodwołalnie popełnił samobójstwo. Do takiego wniosku doszedł prokurator prowadzący sprawę. Zaraz później umorzył dochodzenie i sprzątnął biurko. Tak więc Lepper powiesił się na sznurku od snopowiązałki w warszawskim biurze Samoobrony , bo miał długi, był przegrany jako polityk i, w ogóle miał kiepski okres. Mniemam więc, że umarzając sprawę prokurator nie zapuścił się zbyt daleko w kwestie podejrzanych kontaktów A. Leppera na Białorusi, prawdopodobnie istotne dla sprawy irackie kontakty szefa Samoobrony pozostaną nie wyjaśnione, także fakt zainteresowania działalnością szefa polskiej partii przez austriackie (niemieckie?) służby, prawdopodobnie pozostanie niewyjaśniony. Prokurator zrobił to, co potrafił, zrobił to, co mógł. Rolą dziennikarzy nie jest wyręczanie prokuratury, więc nie zamierzam tego robić. Chcę jedynie opisać pewną historię, która dotyczy zmarłego wicepremiera a która wpisuje się w szerszy kontekst działań służb specjalnych w Polsce. Niestety, opowieść wymaga kilku dłuższych zdań wstępu. Kilka lat temu, zajmując się tzw. mafią paliwową posiadłem dosyć rozległa wiedzę na temat mechanizmów nią kierujących. Upraszczając opowieść, mechanizmy te sprowadzały się w zasadzie do kontroli tej organizacji przez polskie służby specjalne i kilku wysokiej rangi polityków. Najwięksi, tak zwani baronowie paliwowi wykonywali rozkazy płynące z delegatur jednej ze służb a od strony organizacyjnej i prawnej mieli krycie urzędniczo - polityczne. Interes kręcił się latami a zyski szły w miliardy. Co prawda kilku baronów poszło na chwilę do więzienia, ale większość z nich jest już na wolności. Kiedy śledziłem tę przestępczą organizację dotarłem do punktu, w którym tak naprawdę najistotniejszą kwestią stała się odpowiedź na pytanie: Kto i jak kontroluje dostawy surowca do Polski? Okazało się, że system wyglądał ( wciąż tak jest ?) następująco: Mimo, że formalnie ropę do kraju dostarczało kilka firm, to w rzeczywistości była to jedna grupa ludzi , która rozdawała „frukty” - dopuszczała do biznesu, w zależności od konieczności i bieżącego układu politycznego( personalnego). Pomimo tego, że formalnie firmy były odrębnymi bytami gospodarczymi, to rachunek w banku miały ten sam (konkretnie subkonto - taka sytuacja miała miejsce w przypadku dwóch największych firm dostarczających ropę). Krótko mówiąc, całość dostaw kontrolowali ludzie związani z służbami cywilnymi. Wątek ukraiński sprawy wciąż jest bardzo ciekawy. Układ był zabetonowany, wydawało się, na lata. Jednak kilku cwaniaków powiązanych z konkurencyjną służbą próbowało rozmontować system. Baronowie paliwowi z krajowego podwórka i ich profesjonalnie wyszkolenie mocodawcy mieli zdecydowanie większe ambicje. Również oni chcieli zarabiać na dostawach, bo dostawy ropy, to gigantyczny interes a pieniądze z niego można pożytkować przecież w rozmaity sposób, także - a może przede wszystkim w polityce. Co prawda zyski z lewego handlu paliwami były pokaźne, prace nad powołaniem i sfinansowaniem nowej partii politycznej zostały zainicjowane a do szkolenia przyszłych polityków wynajęty największy krajowy ekspert od tych spraw, to jednak wszystko to nie zaspokajało apetytów. Tymczasem ropa do Polski płynie ze Wschodu i aby się do niej dobrać trzeba znaleźć się w kręgu zaufanych gospodarzy Kremla. Tak wiec, kiedy kilka lat temu Władimir Putin po raz pierwszy odwiedził Polskę, zawitał także do Poznania. Po części oficjalnej przyszła pora na nieformalną. Na jednym z zamkniętym dla prasy spotkań W. Putin podjął kilku wybranych polskich biznesmenów. Wśród nich był jeden z największych baronów paliwowych w kraju, niejaki G., którego kilka lat później prokuratora oskarżyła o przestępstwa paliwowe na setki milionów złotych. Tak czy owak, niedługo po tym spotkaniu „biznesmen G.” wsiadł do samolotu, poleciał do Moskwy i spotkał się generałem o przyjemnie brzmiącym pseudonimie „Mały Kreml”. „Mały Kreml”, był przepustką, bramką do wielkiego energetycznego biznesu. Dzięki jego wsparciu, bądź rekomendacji można było wejść do kręgu zaufanych w intratnym biznesie. „Biznesmen G.” najwyraźniej pomyślnie przeszedł sprawdzenie i „Mały Kreml” namaścił go na importera. Teraz można było zacząć rozkręcać złoty interes. Wszystko szło świetnie, aż do momentu, w którym z rozmachem realizowane plany popsuł pewien ambitny i wyjątkowo niesforny prokurator. Zrobił to z pomocą swojego równie niesfornego przyjaciela z tej samej krakowskiej prokuratury apelacyjnej. Jak gdyby nigdy nic, prokurator zamknął „biznesmena G.” i jego dwóch wspólników do więzienia ( zanim to się stało, „biznesmen G.” został ostrzeżony przed aresztowaniem i uciekła do Hiszpanii. Ostatecznie jednak, po kilku miesiącach wylądował za kratkami). Zapanował konsternacja a później szaleńcza furia, która miał zniszczyć prokuratora i kierowany przez niego zespół (mniej więcej w tym czasie e powstała sejmowa komisja śledcza ds. Orlenu przed którą zeznawał wspólnik „biznesmenaG” J.B.). Kilka prowokacji, seria prasowych enuncjacji oraz PR - owych posunięć i w zasadzie udało się . Prokurator stracił możliwość realnego działania. W całej akcji przeciwko prokuratorowi (i jego współpracownikom) brało udział kilka znanych dziś osób z kręgu polityki. Ostatecznie, w sensie prawnym „biznesmenowi G” i jego dwóm wspólnikom niewiele zrobiono, jednak dzięki działalności prokuratorów G. stracił zaufanie i z wielkiej gry wypadł na dobre. Wracamy do wątku A. Leppera. Zastanawiało mnie dlaczego właśnie w Poznaniu doszło do spotkania W. Putina z kwiatem ()polskiego biznesu? Może to dziwne pytanie, jednak jakoś wciąż mnie nurtowało. Kolejny skrót. Otóż po wielu działaniach, o których nie chcę w tym miejscu pisać udało się ustalić, że właśnie w Poznaniu działała jedna z ciekawszych siatek ludzi pracujących dla Rosjan. Wśród nich był pewien analityk rosyjskiego pochodzenia, oficjalnie prowadzący firmę zajmującą się jakimś tam consultingiem. Analityk ten sformułował niebezpieczną dla nas a niezwykle interesującą dla Rosjan technikę i taktykę przejmowania polskiego sektora energetycznego i petrochemicznego. W wielkim skrócie polegała ona na „ustawianiu” w naszym kraju firm - słupów, które przy wsparciu rosyjskich „ partnerów” wchodziłyby w system dostaw surowców do naszego kraju. Cześć z tych dostaw miała być realizowana w systemie kredytowym. Tak powstałe długi ( świadomie i przy udziale ludzi kierującymi np. rafineriami) zamieniano by następnie na udziały w zadłużonych spółkach. System oczywiście był bardziej wyrafinowany niż go tu opisuję, jednak idea, w zasadzie była właśnie taka. W systemie ważną rolę miała odgrywać firma „biznesmena G.” i jego wspólników. Prawnikiem wspólnika „biznesmena G.” , był pewien katowicki adwokat. Tak się składa, że swego czasu adwokat ten był także jednym z najważniejszych ludzi w „Samoobronie” i prawą ręką A. Leppera. Jego pomysł, to między innymi słynne Centrum Informacji Aferalnej. Według dobrze poinformowanych źródeł A. Lepper szykował go nawet na ministra sprawiedliwości. Mimo, że adwokat nie był posłem i członkiem komisji ds. specsłużb, miła przepustkę, dzięki której, bez przeszkód wchodził na posiedzenia komisji. Oficjalnie, jako doradca. Kiedyś zapytałem go o ten fakt. Z rozbrajającą szczerością odpowiedział, mi, że przewodniczący może wszystko załatwić. Kariera adwokata została gwałtownie przerwana. W ramach wielkiego paliwowego śledztwa , które zapoczątkował krakowski prokurator także i adwokat trafił za kratki. Kiedy siedział w areszcie spotkałem się z jego żoną. Umówiłem się z nią na spotkanie na jednej z katowickich stacji benzynowych. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej. Kobieta nie miała bladego pojęcia o co chodzi w sprawie jej męża. Wspominała coś o podejrzanych wizytach męża i A. Leppera w Kaliningradzie , ale nie potrafiła powiedzieć nic konkretnego. Sprawiała wrażenie zdezorientowanej i przerażonej. Przekazała mi jednak list od męża, w którym pisał, że jest niewinny a cała sprawa to zemsta i element gry . Nic konkretnego.
Cofnijmy się jednak w czasie. Kilka lat temu nasze służby zwerbowały do współpracy właściciela podpoznańskiego ośrodka wypoczynkowego. Tak się składa, że pensjonat ten był ulubionym miejscem spotkań kilku Rosjan. Rosjanin ci z kolei byli bardzo interesujący dla polskich służb. Właściciel ośrodka stał się więc nieocenionym współpracownikiem. Pewnego razu właściciel pensjonatu poinformował oficera prowadzącego, że ośrodek zaczął odwiedzać A. Lepper. Obserwacja przyniosła nieoczekiwane efekty. Okazało się, że w ustronnym ośrodku A. Lepper spotykał się rosyjskimi dyplomatami. Według meldunków, podczas jednego ze spotkań dyplomata przekazał Lepperowi pieniądze. Podobne spotkania i darowizny miały miejsce jeszcze kilka razy. Potem z Lepperem spotykali się juz Białorusini (to chyba tak praktyka?).Meldunki w sprawie spotkań naszego polityka z przedstawicielami rosyjskich i białoruskich służb trafiły oczywiście do centrali. Na polecenie osoby nadzorującej tego typu sprawy wszystkie meldunki, w zalakowanej kopercie zamiast do analizy i realizacji trafiły do archiwum. Kariera szefa Samoobrony mogła dalej rozwijać się bez przeszkód. A potem to już wiemy jak się wszystko potoczyło. Klewki, koalicja, nagrania Beggerowej, raport z likwidacji itp. Zachodzi więc pytanie, dlaczego nikt nic nie zrobił z wiedzą o niedozwolonych kontaktach przyszłego wicepremiera polskiego rządu? Czy wiedza ta była komuś na rękę, stała się elementem nacisków i szantażu wobec Leppera? Jeśli tak, to mam nadzieję, że w słusznej sprawie. W polskiej sprawie. Śledząc jednak poczynania Leppera jako polityka nie mam stu procentowej pewności. Czy Firma "biznesmana G." miała być wehikułem, który dostarczał niezbednych finansów do budowy odpowiedniej pozycji i znaczenia partii Samoobrona a także jej lidera? Kto zadecydował o tym aby, de facto ukryć raporty o podejrzanych spotkaniach i nielegalnym finansowaniu? Mam w tym temcie intuicję i jeśli mnie nie zawodzi to , osoba ta przewija się także w inneym temacie. To słynna sprawa „Profesora”, o której pisał kiedyś w swojej książce były agent rosyjskiej SWR. To sprawa rosyjskiego agenta w szeregach polskiej służby. Widzę także inne powiązania tej osoby. Tym razem, z pewnym nieudolnym, ale popularnym obecnie polskim pisarzem, który jeszcze zanim został pisarzem, był istotną personą w kontaktach z towarzyszami z Petersburga i Moskwy.
Niewiele wiemy o tragedii smoleńskiej Coraz mniej interesują się główne media tragedią smoleńską. Przeciętny obywatel ma lżejszy kaliber w zasięgu: wysokie i na pewno niezasłużone premie sejmowego marszałkostwa czy bój o wymyśne prawa homoseksualistów. Polski parlament ma duże zdolności kreacyjne. Tymczasem śledztwo dotyczące wydarzeń związanych z 10 kwietnia 2010r. drepcze w miejscu i trudno uwierzyć, że w najbliższych latach pozna społeczeństwo prawdę o wielkiej tragedii narodowej. Nie posiadamy wraku Tu-154M 101 ani oryginałów czarnych skrzynek i nie wiadomo, kiedy one znajdą się w Polsce. Nie otrzymaliśmy dotąd całości dokumentacji dotyczącej lotniska Siewiernyj, jego wyposażenia oraz osób pracujących tam 7 i 10 kwietnia 2010 roku. Nie ma także odczytu rejestratorów Jaka-40 i taśm z wieży kontroli lotów w Smoleńsku. To tylko drobna część braków, które zdają się nie psuć szefowi KBWL LP Maciejowi Laskowi pewności siebie i dobrego samopoczucia. Słusznie więc mówi o fachowcach z komisji Millera członek komisji technicznej ZP inż. Marek Dąbrowski: "Nawet jeśli są ekspertami, to ich zdolności zostały zmarnotrawione. Ci ludzie skupili się jedynie na czarnych skrzynkach. I tego jednak nie zrobiono w sposób rzetelny".
Nie mogę odmówić sobie uwagi: przyganiał kocioł garnkowi, a sam smoli. Zwrócę tu uwagę Czytelników na pismo Stanisława Zagrodzkiego (nick: @stanzag), skierowane do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, link: http://stanzag.salon24.pl/480992,rozjechane-zapisy-skrzynek-z-tu-154m
Pan Zagrodzki pisze: "Ustalono, że odłączenie pierwszego i ostatniego kanału ABSU dzieli następująca różnica czasowa:
--- wg stenogramu MAK (CVR) - ok. 1,9 sekundy,
--- wg stenogramu IES (CVR) - ok. 2,7 sekundy,
zaś z analizy wykresów z rejestratorów parametrów lotu (FDR), MSRP-64 z raportu KBWL LP otrzymano wartość 5,5 sekundy. (...) Stąd wniosek, że albo system autopilota był uszkodzony, albo zapisy pochodzące z CVR bądź z FDR pochodzą z uszkodzonego systemu rejestracji danych".
Zapiszę tu jeszcze uwagę komentatora zamieszczoną pod pismem: "Dlaczego wprost nie mówi się we wniosku o sfałszowaniu, tylko enigmatycznie o uszkodzeniu".
Jeszcze jeden tekst jest wart przeczytania i zastanowienia się. Chodzi mi o notkę Jeremiasza Paliwody, link: http://jeremiasz.salon24.pl/481300,smolensk-2010-francuski-przepis-na-rejestratory
Autor notki opisuje tu kulisy wypadku lotniczego, który wydarzył się w 1988r. we Francji. Po latach okazało się, że "czarne skrzynki zostały przerobione dla zafałszowania i ukrycia informacji istotnych do określenia przyczyn i ustalenia winnych". Puentą notki jest zdanie: "Francuzi 'napisali' instrukcję dla wszystkich krzątających się wokół katastrofy naszego Tu-154". Bloger informuje nas także, iż "tam we Francji, w tej 'sfałszowanej' katastrofie leciało 136 osób, zginęły 3..."
W komentarzu poniżej podaje J.Paliwoda, że 'nie odnaleziono' jednego z rejestratorów, zapewne dlatego, "by ułatwić sobie prace związane z synchronizacją pozostałych". Również w Smoleńsku nie odnaleziono rejestratora K3-63. Tym, którzy bezgranicznie wierzą w prawdziwość kopii czarnych skrzynek, życzę miłego, głębokiego snu. Zygmunt Białas
My, pachołki Watykanu… Historia wrobiła chrześcijan w coś, co nie miało być ich misją. Zamiast ewangelizować ludzkość i pchać sprawy do przodu, stali się oni strażnikami starego porządku i wrogami wszelkich zmian. Taka przylgnęła do nich opinia po rewolucji francuskiej. Na mapie politycznej Europy Kościół katolicki umieszczany jest po prawej stronie, jako wróg wszelkiego postępu. A Polska stanowi tego wiodący przykład.
Rysuje się prosty obraz: kiedy świat pozbywa się przesądów religijnych, a ludzka wiedza rośnie, „klechy” ze swoją ciemną doktryną wciąż nie pozwalają człowiekowi się usamodzielniać i rozwijać. Gdy ktoś chce żyć wedle własnych pomysłów na swoje osobiste szczęście, wówczas zderza się z murem niezrozumienia ze strony Kościoła. „Czarni” narzucają społeczeństwu – jak w średniowieczu ? jedyną słuszną prawdę. Nie wiadomo właściwie czemu wysuwają takie roszczenia, skoro Boga nikt nie widział, więc wszystko, co od niego pochodzi – w tym dziesięć przykazań – może być fikcją. Inaczej jest z oświeceniową ideą tolerancji. W tym przypadku nie ma mowy o zbawianiu ludzkości. Jest tylko jeden minimalistyczny postulat ? żeby sobie wzajemnie w niczym nie przeszkadzać. W krajach postkomunistycznych dopełnieniem tego obrazu jest jeszcze jeden element: Kościół zachowuje się tak, jak się zachowywali zwalczający go bolszewicy. Oni bowiem traktowali ideę tolerancji jako burżuazyjny, liberalny przeżytek, ponieważ uważali, że rację bytu ma wyłącznie ich ideologia. Z Kościołem jest podobnie. Wystarczy poczytać analizy literaturoznawcy Michała Głowińskiego, w których próbuje on wskazywać analogie między retoryką propagandy PZPR a retoryką listów pasterskich episkopatu w PRL. Rzecz jasna to wywołuje wśród ludu Bożego zakłopotanie. Bo jak w Polsce odpowiadać na tak ciężkie zarzuty? Chodzi przecież o kraj, w którym komuniści Kościół represjonowali. Tymczasem warto przyjąć inny punkt widzenia. Chrześcijaństwo od swojego zarania to „projekt” rewolucyjny i modernizacyjny. I nic nie mają do tego przejawy sojuszu ołtarza z tronem, których było na przestrzeni dziejów mnóstwo. Gdyby Kościół był tylko konserwatywną instytucją troszczącą się o zachowanie status quo, tobyśmy żyli dziś w innym świecie, niż jest teraz. A jednak od narodzin Chrystusa coś się ważnego dokonało. I nie chodzi tu wyłącznie o zastępy osób wyniesionych na ołtarze.
Z jakiejś przyczyny to Europa stała się terenem, na którym wykuwały się wizje naprawy świata, koncepcje praw człowieka, postulaty emancypacyjne. Owszem, procesy te toczyły się w opozycji do Kościoła. Ale to właśnie chrześcijaństwo – a nie chociażby hinduizm w Indiach – wytworzyło na Starym Kontynencie podatny grunt do upominania się o ludzką godność. Taka jest logika postępu, tyle że fałszywie pojętego. Kiedyś wystarczyła obietnica zbawienia w odniesieniu do wieczności. Potem jednak pojawiły się pozornie bardziej ambitne pomysły. Kapłana w roli autorytetu zastąpił świecki intelektualista, przeświadczony o tym, iż może zmieniać kamień w chleb, czyli projektować rzeczywistość w taki sposób, że końcowym efektem będzie raj na ziemi. Tak się pojawiły obietnice zbawienia ograniczające jego perspektywę do doczesności. Tyle że nie dało się ich zrealizować. Tymczasem prawdziwy postęp jest równoznaczny z rozwojem człowieka, ze stawianiem mu ambitnych celów, które bodźcują go do przekraczania siebie, do stawania się kimś lepszym. Chodzi o godne życie bez alienacji, bez złudnego poczucia, że rzeczywistość będzie taka, jaką chcemy, żeby była. Człowiek tym się różni od zwierzęcia, że może być duchowo wolny. Ani idea tolerancji, będąca jednym z filarów liberalizmu, ani komunizm nie zdały na tym polu egzaminu. W przeciwieństwie do Kościoła, o czym można się szczególnie przekonać w Polsce. Dochodzi nawet do zabawnych sytuacji z udziałem polityków toczących na co dzień boje z prawdziwym lub wydumanym polskim nacjonalizmem. Kiedy podejmują oni kolejny atak na Kościół, zaczynają używać argumentów nacjonalistycznych. Występują jako ci, którzy bronią Polaków przed obcym mocarstwem – Watykanem. Fakt, Kościół jest tą siłą, która wyprowadza narody z pogańskiego getta. I jednocześnie uczy godnego życia.
Na koniec przywołajmy słynny fragment listu czołowego ideologa stalinizacji Polski Tadeusza „Tygrysa” Krońskiego do Czesława Miłosza:- Kto daje nam gwarancję, że ten ustrój, który umożliwia wolność i postęp, przejdzie przez wszystkie niebezpieczeństwa? Na kim się opieramy? Górnicy, część robotników i nawet Żydów (myślę że nie więcej jak 20 procent). Że większość jest jeszcze przeciw nam, to dlatego mamy zrezygnować z takiej szansy historycznej. No więc i ja czasem celowo daję się ponieść temperamentowi: My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji”. No więc, my, pachołki Watykanu, wodą święconą i różańcem nauczymy ludzi w tym kraju żyć godnie bez alienacji… Filip Memches
Agnieszka Piwar: „Antysemita” kontra „książę dyplomacji” / Mirosław Kokoszkiewicz: Salon III RP kontra Jan Kobylański Sąd Apelacyjny w Warszawie ogłosił 23 stycznia, że Radosław Sikorski nie musi przepraszać Jana Kobylańskiego za nazwanie go „antysemitą” i „typem spod ciemnej gwiazdy”, ani wypłacać zadośćuczynienia na cele dobroczynne. Pozew o ochronę dóbr osobistych założyciela i Prezesa Unii Stowarzyszeń i Organizacji Polskich Ameryki Łacińskiej dotyczył sformułowań szefa MSZ z jego wywiadu-rzeki dla Łukasza Warzechy pt. „Strefa zdekomunizowana”. Obrońcy Sikorskiego, wnosząc o oddalenie pozwu, podkreślali, że potwierdzeniem słów ministra są zarówno zeznania świadków, jak i wypowiedzi samego powoda. Pełnomocnik Kobylańskiego mówił, że Sikorski z racji swej funkcji powinien być „księciem dyplomacji”, tymczasem jego wypowiedzi nie przystoją nikomu, tym bardziej dyplomacie. Nie będę analizować słuszności wyroku Sądu Apelacyjnego, gdyż z racji osobistych przekonań ciężko zachować mi obiektywizm. Wyrok ten jest za to okazją, aby przyjrzeć się pewnemu schematowi, jaki obrazuje sytuację w naszym państwie. Z jednej strony mamy szefa wielkiej organizacji polonijnej. Jana Kobylańskiego poznałam w kwietniu 2012 r. na Teneryfie, podczas uroczystości odsłonięcia pomnika Błogosławionego Jana Pawła II. Monument Wielkiego Polaka ufundowany przez Prezesa USOPAŁ był darem Polonii Ameryki Południowej dla mieszkańców Hiszpanii. Pobyt na Teneryfie połączony był z XVII Walnym Zebraniem Unii Stowarzyszeń i Organizacji Polskich Ameryki Łacińskiej. Pamiętam, iż Prezes USOPAŁ powiedział wtedy, że wewnętrzna sytuacja w kraju nie jest taka, jakiej Naród oczekiwał i jaką miał nadzieję mieć po wyzwoleniu od ostatniej sześćdziesięcioletniej okupacji sowieckiej. Jego zdaniem, przy obradach tzw. „Okrągłego Stołu” Naród Polski został oszukany, gdyż uczestniczyło w nim zbyt wielu antypolaków podzielających tę samą linię, która wiązała się z sowiecką okupacją. – Musimy uczynić z tego nasz „sztandar” i uświadomić Narodowi Polskiemu w kraju i na całym świecie, że chcemy mieć nasz kraj: polski, demokratyczny, broniący wspólnych interesów narodowych, ekonomicznych i socjalnych – podkreślał Kobylański. Z drugiej strony mamy „księcia dyplomacji”, tego samego, który na Twitterze zamieszcza zdjęcie Natalii Siwiec podpisując: nasza wunderwaff (termin ten został stworzony przez hitlerowskich propagandzistów, oznacza „cudowna broń” – przyp. red.). Dla niewtajemniczonych – obiekt podziwu Sikorskiego, zwana potocznie „miss Euro2012” – to polska celebrytka, która zbudowała swoją „karierę” w mediach pokazując publicznie goły tyłek o silikonowy biust. Entuzjastyczny wpis Ministra Spraw Zagranicznych pod adresem „gwiazdy” stadionowych trybun wziął się z tego, iż założyła ona koszulkę krytykującą niepochlebną pod naszym adresem postawę brytyjskiej stacji BBC. To wystarczyło. Ktoś może uznać, iż wybiórczo wspomniałam o ufundowaniu przez Kobylańskiego pomniku Jana Pawła II dając w zestawieniu kompromitujący Sikorskiego „epizod” z wstawieniem na swoim profilu zdjęcia skandalistki. Przyznaję, zabieg ten przeprowadziłam celowo (co wyjaśnię za chwilę). Otóż, „obiekt westchnień” naszego „księcia dyplomacji” to kobieta, która – jak wyżej wspomniałam – zbudowała swoją karierę na pokazywaniu gołego tyłka. W wypromowaniu Siwiec brały udział czołowe media w Polsce – począwszy od plotkarskich serwisów, na telewizji publicznej opłacanej z naszych podatków kończąc. Nowa medialna „bohaterka” chwali się za pośrednictwem środków społecznego przekazu jak to w wieku lat 14 utraciła dziewictwo; wspomina przygodny seks z kobietą; czy rozbiera się do kolejnych magazynów dla panów.
Strategia wypromowania osoby – która poza epatowaniem golizną i opowiadaniem wulgarnych epizodów ze swojego życia, nie wykazuje żadnych talentów – uczyniła z Siwiec niezwykle popularną osobę już nie tylko w Polsce ale i zagranicą. W ten sposób wylansowana „cudowna broń” Sikorskiego stała się naszym „towarem eksportowym” i zaczęła zarabiać krocie – czym chętnie się chwali w mediach opowiadając o kolejnych wypadach na zakupy do Mediolanu, czy wakacjach w Tajlandii. I to właśnie m.in. przy pomocy krótkiego, acz robiącego odpowiedni szum wpisu Sikorskiego – sztucznie wykreowano „idolkę”, która młodym Polkom pokazuje, że aby osiągnąć sukces i pieniądze trzeba pokazać nagie pośladki. Przy okazji świetnie zarabiającej celebrytki, nie należy zapominać o rosnącym ubóstwie, czy braku perspektyw wśród młodych absolwentów wyższych uczelni, którzy albo borykają się z bezrobociem, albo zarabiają grosze na śmieciowych umowach. To wszystko daje znacznej części młodego pokolenia brutalny sygnał, że uczciwą pracą i nauką nie dojdą w naszym kraju do sukcesu, bo tak naprawdę „wygrywa” ten, kto dobrze się sprzeda.
W tym zestawieniu powracam do wybiórczo wybranej przeze mnie uroczystości odsłonięcia Pomnika Jana Pawła II ufundowanego przez Prezesa USOPAŁ. O dostojnej chwili z udziałem przedstawiciela Watykanu kard. Santos Abril y Castelló media milczały. Milczały także, kiedy prezes Kobylański zaapelował do wszystkich środowisk i organizacji polonijnych o zacieśnienie współpracy w obronie interesów Narodu Polskiego oraz przeciwstawienie nasilającym się w świecie, a także w kraju przejawom antypolonizmu. Nie znaczy to jednak, że o przedstawicielu Polonii Ameryki Południowej jest cicho zawsze. Szum pojawia się wtedy, gdy wspomni on magiczne słowo „Żyd”. Wówczas do akcji wkraczają usłużne media z „Gazetą Wyborczą” na czele. W przypadku Kobylańskiego zainterweniował sam minister Sikorski. Jak widać, nasz „książę dyplomacji” jest człowiekiem bardzo wpływowym. Z jednej strony – dorzucił swoje „5 groszy” w wypromowaniu silikonowej „gwiazdy” trybun Stadionu Narodowego; z drugiej – Polaka zatroskanego o losy Ojczyzny postawił on w świetle „typa spod ciemnej gwiazdy” i „antysemity”.
O co w tym chodzi? Prezes USOPAŁ w swych wypowiedziach nie szczędzi ostrych sformułowań, m.in. na temat polskiego MSZ. Kilka lat temu w wywiadzie dla TV Polonia mówił, że tragedią jest, iż w polskim MSZ „85 procent głównych funkcji to mają Żydzi”. Czy to jest polski czy żydowski MSZ – pytał Kobylański. Przedstawiciel Polonii mówił też, że „nienawiść Żydów do Polaków jest nieprawdopodobna”. Nie zaglądam do metryk polityków, bo i nie mam takiej możliwości. Jedyne co mogę zrobić to rozejrzeć się dookoła. I co widzę? Od lat jeden i ten sam obraz. Polak, a szczególnie patriota jest poniewierany we własnym państwie. Polski przemysł jest doszczętnie niszczony i rozkradany. Na każdym kroku wyzysk pracowników, umowy śmieciowe, rosnące bezrobocie i zadłużanie Rodaków kredytami hipotecznymi. Do tego potępianie postaw patriotycznych; piętnowane krytykujących dewiacje mniejszości seksualnych; antyrodzinna polityka; spychanie na margines obrońców życia poczętego. Promuje się natomiast antywartości, epatowanie golizną, wulgaryzmem i rozwiązłość. Na to wszystko Polak nie ma najmniejszego prawa wypowiedzieć krytycznej opinii pod adresem Żydów – bo wtedy reżim wytacza najcięższe działa: ‚antysemita’! W związku z powyższym, pozostaje zadać pytanie – czy poniewierano by tak naszym Narodem, gdyby główne funkcje w resortach państwowych mieli Polacy? Po ogłoszeniu wyroku Sądu Apelacyjnego zapytałam pełnomocnika Kobylańskiego mec. Zbigniewa Cichonia – czy jest jakiś paragraf prawny, który jasno określa, kiedy kogoś można nazwać ‚antysemitą’ i czy krytyczna wypowiedź pod adresem jakiegoś Żyda kwalifikuje się jako przestępstwo? „Mamy tutaj do czynienia z klasyczną sytuacją, kiedy nazwanie kogoś antysemitą przytwierdza mu łatkę, przed którą bardzo trudno jest się obronić” – zauważył mecenas. Dodał, że niektórzy wręcz mówią, iż dochodzi do tak absurdalnej sytuacji, że „antysemitą jest ten kogo wskażą, a nie ten, kto rzeczywiście nim jest”. Adwokat przypomniał, że w minionych czasach także mieliśmy takie słowa ‚wytrychy’, które prowadziły do piętnowania ludzi. W czasach realnego socjalizmu taką łatką było, że ktoś jest ‚wrogiem ludu’, czy ‚wrogiem systemu socjalistycznego’. – Dlatego trzeba się bronić przed tego typu uproszczeniami – zaapelował mecenas. Pytany jak uchronić się przed zarzutem ‚antysemityzmu’ Zbigniew Cichoń przyznał, że jest to bardzo trudne. – Najlepszym przykładem jest sprawa Kobylańskiego przeciw Sikorskiemu, kiedy to przyjęto, że Prezes USOPAŁ jest ‚antysemitą’. W ślad za tym przyjęto, że to usprawiedliwia wypowiadanie obraźliwych określeń pod adresem danego człowieka, tylko dlatego, że przyjmuje się, iż jest on ‚antysemitą’ – zauważył prawnik. Podkreślił, że logika tych następstw jest nie do przyjęcia. „Nawet gdyby przyjąć, że ktoś jest antysemitą, to powstaje pytanie – czy to usprawiedliwia, aby określać go jako „typa spod ciemnej gwiazdy” i innego rodzaju pejoratywnymi określaniami i to w dodatku w sytuacji kiedy czyni to nie pierwszy lepszy „zjadacz chleba”, tylko Minister Spraw Zagranicznych, który szczególnie powinien wykazywać daleko idącą precyzję, ostrożność i powściągliwość wypowiedzi, a w szczególności elegancję – podkreślił mecenas Cichoń. Agnieszka Piwar
Salon III RP kontra Jan Kobylański - Kobylański prawomocnie "antysemitą i typem spod ciemnej gwiazdy". Kolej na prokuraturę wobec nienawistników w sieci – to wpis Radosława Sikorskiego, który tak skomentował wyrok Sądu Apelacyjnego w Warszawie, który zapadł 23 stycznia 2013 roku. I tak oto w III RP można bezkarnie i posługując się kłamstwami oraz bezpardonową nagonką zgnoić w majestacie prawa wielkiego polskiego patriotę oraz wieloletniego więźnia Pawiaka i obozów koncentracyjnych Auschwitz, Mauthausen, Gusen, Gross Rosen i Dachau. Jeżeli ktoś zadrze z Salonem III RP i ujawni kompromitujące zachowania takich „dyplomatów”, Jak Ryszard Sznepf czy Jarosław Gugała oraz zdemaskuje kłamstwa Gazety Wyborczej to przestaje już być ważne, że kiedyś został odznaczony przez prezydenta RP na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 1993 Krzyżem Komandorskim tego orderu przez prezydenta Lecha Wałęsę. Nikt z salonowców już nie przypomni, że w 1997, za wybitne zasługi w działalności polonijnej prezydent Aleksander Kwaśniewski odznaczył Jana Kobylańskiego Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, a w 1995 otrzymał on Krzyż Oświęcimski.
Już nie ważne, że został także uhonorowany Wielkim Orderem św. Zygmunta, Honorowym Krzyżem Weteranów Walki o Niepodległość, Złotym Medalem „Zasłużonego dla Kultury Polskiej", Medalem Polonia Mater Nostra Est (2003) i jest też Kawalerem Wawelskiego Dzwonu Spiżowego, przyznanego przez Wielka Kapitułę za umacnianie więzi wychodźstwa z Macierzą. To nie sąd wydał wyrok, ale Salon. Sąd ów wyrok tylko zatwierdził. Dla przypomnienia przytoczę tylko najgłośniejsze tytuły prasowe z tej haniebnej nagonki na niewinnego człowieka:
„Zbrodniarz sponsorem Ojca Rydzyka?”
„Za garść złotych monet”
„Kobylański szmalcownikiem?”
„Ścigany sponsor ojca Rydzyka”
„Ekstradycja milionera”
„Fałszywka Kobylańskiego”
„Podwójne życie don Juana”
„IPN o sprawie Kobylańskiego. Wydali rodzinę żydowską gestapo.”
Mirosław Kokoszkiewicz