706

USA kręci nosem w sprawie legalnych transakcji obrotu cygarami! Unia Europejska przyzwyczaiła nas już do tego, że np. hiszpański sędzia może nakazać holenderskiej policji aresztowanie Greka przebywającego w Austrii za złamanie szwedzkiego prawa na terenie Francji. Teraz kolejne łajno z tej samej serii: USA bezczelnie kradnie pieniądze obywateli krajów trzecich, jako karę za dokonywanie transakcji, które nie podobają się władzom USA, ale które są legalne w owych krajach trzecich. To już przekracza ludzkie pojęcie! Admin.

Interwencji musiał się podjąć aż minister spraw zagranicznych Danii po tym, jak Duńczyk przegrał odwołanie w sprawie zwrotu przez amerykanów kwoty 137 tysięcy koron duńskich. W związku z embargiem handlowym, obrót kubańskimi cygarami w USA jest nielegalny. Władze amerykańskie odmówiły zwrotu kwoty 137 tys. koron, jakie zarekwirowano duńskiemu policjantowi, który legalnie starał się kupić kubańskie cygara w Niemczech. [Proszę państwa, powtórzmy, bo to się w pale nie mieści: Duńczyk LEGALNIE kupuje kubańskie cygara w Niemczech. USA wtrąca się w transakcję i zabiera Duńczykowi pieniądze, choć Duńczyk w żaden sposób nie podlega ani prawom, ani władzom amerykańskim, ani nawet nie przebywa na terenie USRaela! - admin]

Torben Nødskouv zamierzał sprzedać kupiony towar w swoim small-biznesie „Cigarhuset” i zawarł transakcję w dolarach z dystybutorem cygar z siedzibą w Hamburgu. Lecz transakcja, która została automatycznie przekierowana do USA, została przez władze amerykańskie wychwycona, a następnie wszczęto procedurę zamrożenia przelewu pieniężnego argumentując, że transakcja narusza amerykańskie embargo handlowe nałożone na Kubę. Nødskouv odwołał się od tej decyzji, a środki w przeliczeniu na dolary 20 tysięcy, były od jesieni ubiegłego roku zabezpieczone w depozycie, lecz mogą zostać całkowicie utracone, gdyż ostatnio poinformowano go, że nie otrzyma ich zwrotu. Interwencja władz amerykańskich w legalną transakcję dokonywaną na terenie dwóch krajów europejskich wywołała wielki krytycyzm szeregu polityków i ekspertów, którzy podnieśli argumenty, że USA przekroczyła swe uprawnienia w zakresie polityki dotyczącej transakcji finansowych, jaka dokonuje się pod płaszczykiem zwalczania terroryzmu. Villy Søvndal, minister spraw zagranicznych, w wywiadzie dla gazety Berlingske, powiedział, że jest bardzo zatroskany z powodu decyzji Amerykanów i dodał, że w związku z tym, iż ta sprawa wymaga wspólnego rozstrzygnięcia europejskiego, zostanie podniesiona, jako punkt toczącego się dialogu UE z USA.

“Napawa nas niepokojem fakt, że USA eksterytorialnie stosują prawodawstwo amerykańskie, aby regulować działalność gospodarczą poza obszarem USA”. Søvndal powiedział także: „Nie sądzę, aby to było w porządku, że USA ingeruje w stosunki gospodarcze państw europejskich, szczególnie w sprawy transferów pieniężnych między dwoma krajami Europy”. Hans Jørgen Bonnichsen, poprzedni szef krajowej agencji wywiadowczej PET, wezwał Danię do użycia swej pozycji, jako kraju przewodzącego teraz Unii do wywarcia nacisku na USA w sprawie zwolnienia depozytu.

“Ta sprawa to oczywista okazja dla duńskiej prezydencji, aby postawić sprawę jasno” powiedział gazecie Bonnichsen. „To wyraźny przykład, że amerykańskie łamanie zasad, zostało wprowadzone do porządku prawnego państwa, aby zwalczać terroryzm. Że władze USA mogą zablokować całkowicie legalną transakcje finansową między dwoma krajami europejskimi, a to jest z kolei naruszeniem praw obywateli UE”. Sprawa Nødskouva nie jest pierwszym przypadkiem, gdy władze amerykańskie konfiskują pieniądze obywatela Danii. W 2008 roku, sprzedawczyni wyrobów tekstylnych Christa Møllgaard-Hansen z Maribo straciła 205 $ w wyniku transakcji zakupu 6 sukien z Pakistanu.http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/

Z tego mamy morał taki, że prawdopodobnie dużo więcej, niż przeciętny człowiek sobie wyobraża, transakcji finansowych zawieranych poza USRaelem przechodzi przez łapy żydowskich banków i innych instytucji finansowych ulokowanych w tym kraju. Nie ma się co dziwić. Około 80% gospodarki światowej znajduje się w rękach kilku rodów żydowskich. Admin. Tłum. wMordechaj

Kancelaria Sejmu ciągle chowa teczkę „Bolka” Marek Opioła (PiS) złożył skargę do marszałek Ewy Kopacz na pracę Kancelarii Sejmu pod kierownictwem ministra Lecha Czapli w związku z odmową udostępnienia mu dokumentów tzw. komisji Ciemniewskiego. Czapla mówi, że Opioła uzyskał wyczerpującą odpowiedź w tej sprawie. W ubiegłym tygodniu media poinformowały, że w sejmowym archiwum mogą znajdować się kopie dokumentów z teczki "Bolka". Według "Naszego Dziennika", materiały nt. współpracy i kontaktów b. prezydenta Lecha Wałęsy z organami bezpieczeństwa PRL trafiły na Wiejską w 1992 r. Chodzi o sejmowy zasób archiwalny tzw. komisji Jerzego Ciemniewskiego, która powstała w 1992 r. dla zbadania lustracji przeprowadzonej przez Antoniego Macierewicza. Tygodnik "Uważam Rze" powoływał się z kolei na tajne protokoły tej komisji, z których ma wynikać, że w kancelarii tajnej Sejmu mogły zachować się kopie - uważanych za zaginione - donosów TW "Bolka". Opioła powiedział na dzisiejszej konferencji prasowej w Sejmie, że 26 stycznia złożył wniosek o możliwość zapoznania się z materiałami komisji Ciemniewskiego. Jak dodał, do dziś nie otrzymał odpowiedzi od ministra Czapli.

- Wniosłem skargę do marszałek Sejmu dotyczącą pracy Kancelarii Sejmu pod kierownictwem ministra Czapli. Trwa to już ponad miesiąc. Pismo zostało też skierowane do wiadomości komisji regulaminowej i spraw poselskich - mówił Opioła. Szef Kancelarii Sejmu twierdzi, że w sprawie dokumentów komisji Ciemniewskiego toczą się teraz dwie procedury. Powołana przez niego komisja składająca się z pracowników Kancelarii bada, czy dokumenty komisji Ciemniewskiego nadal są objęte klauzulą tajności. To - podkreślił Czapla - "w konsekwencji ma doprowadzić do zniesienia klauzul i realnego dostępu do czytania tych dokumentów przez historyków i dziennikarzy oraz korzystania z nich w pracy publicystycznej". Ponadto - powiedział Czapla - na wniosek prezesa IPN w Sejmie z dokumentami zapoznają się przedstawiciele Instytutu.- Jeżeli będą chcieli mieć cały zbiór z komisji Ciemniewskiego, to w formie kopii zostanie im to przekazane - zapewnił. PAP

Koniec lenistwa, do pracy marsz! Przyznaję, że Donald Tusk ostatnio mnie zszokował. Oto po 4 latach zupełnie gnuśnych rządów, czy raczej administrowania krajem, zdecydował się podjąć jakąś niepopularną decyzję i to wbrew wszystkim sondażom opinii publicznej. Mam tu na myśli reformę emerytalną, polegającą na wydłużeniu czasu pracy dla kobiet i mężczyzn do 67 lat. Zanim wypowiem się w tej sprawie, najpierw muszę zgłosić dwie uwagi. Po pierwsze, tekst, który Państwo czytacie jest napisany przez osobę, która w swoim zawodzie pracuje nie, do 65, 67 lecz do 70 roku życia: w Polsce profesorowie uniwersyteccy pracują do 70 lat. Potem, z powodu przepisów o szkolnictwie wyższym, jesteśmy (prawie przemocą) zmuszani do pójścia na emeryturę. To jednak powoduje, że być może jest mi ciężko zrozumieć płacze tych, którzy mają pracować do 67 roku życia, gdyż sam będę pracował trzy lata dłużej. Po drugie, warto zaznaczyć, że z punktu widzenia teorii konserwatywno-liberalnej dyskusja jest bezprzedmiotowa. Każdy powinien ubezpieczać się dobrowolnie i pracować tyle, ile ma ochotę. Dobrowolnie wpłacane do funduszy emerytalnych pieniądze winny być wypłacane na żądanie płatnika w wieku 65, 67, 70 czy 45 lat. Wiedząc ile żyje statystyczny płatnik łatwo można policzyć wypłaty należne po przejściu na emeryturę, czy to w 45 czy 67 roku życia. Wystarczy zgromadzony przezeń kapitał podzielić na statystyczny czas, jaki mu został do przeżycia i wypłacać emeryturę po podzieleniu zebranej kwoty przez liczbę miesięcy. W systemie konserwatywno-liberalnym nie powinno w ogóle być takiego pojęcia jak "wiek emerytalny". Przechodzę na emeryturę, gdy uznaję, że zebrane przeze mnie składki wystarczają mi do godnego życia. I tyle. Niestety, zaprezentowane powyżej rozwiązanie nie ma żadnych szans na realizację, a to z dwóch powodów:

1/ patrzę na posłów i nie widzę ani jednego, który nie tylko wspierałby ten model, ale nawet takiego, który by rozumiał, o co w nim chodzi (wszak działa bez państwa, a to nie do pomyślenia dla posła);

2/ przejście na ten model nie jest szybkie, ponieważ mamy miliony emerytów i miliony tych, którzy ileś tam lat płacili składki do ZUS. Wspomniany przeze mnie system można wprowadzić tylko dla pracujących i to mających do emerytury jeszcze wiele lat.

Pozostałych musi utrzymać ZUS czy inna instytucja, która utrzymywana będzie z naszych podatków. Czyli system liberalny można wprowadzić w pełni dopiero za kilkadziesiąt lat. Tak długiego trwania nie prorokuję ani dla III RP, ani Unii Europejskiej, ani całego tego socjalistycznego bajzlu. Dlatego, niestety, system liberalny - aczkolwiek racjonalny i sprawiedliwy - jest w sumie wyłącznie utopią o świecie bez socjalizmu. Nie będzie go dopóki, dopóty w Polsce mamy demoliberalizm. W rzeczywistości możemy się teraz i przez kolejne lata spierać wyłącznie o model emerytur w systemie realnego demokratycznego socjalizmu, czyli spierać się o model pojmowany nie, jako wypłacanie emerytowi wypracowanych przez niego kwot, ale jako o "świadczenie socjalne". Nie łudźmy się: obowiązujący w Polsce system emerytalny ma taki właśnie charakter, a od klasycznych świadczeń dla bezrobotnych czy samotnych matek różni go tylko to, że państwo próbuje ten fundusz jakoś oddzielić od budżetu państwa i zbilansować go, zresztą bez większego powodzenia. Pomysł Donalda Tuska na wydłużenie wieku emerytalnego jest klasyczną próbą mieszczącą się w tej logice i nic na to nie poradzimy. Jestem przeciwnikiem poglądu, że winno nam być wszystko jedno jak wygląda socjalizm i jakimi rządzi się uregulowaniami. Socjalizm w Korei Północnej jest o niebo gorszy niźli klasyczny model szwedzki. Tak też system emerytalny może być albo tragiczny, albo tylko zły i niewydolny. Realnie oglądający rzeczywistość konserwatysta winien chcieć ulepszać status quo, a nie kontemplować z zachwytem bankructwo Państwa Polskiego. Jakkolwiek jest to państwo socjalistyczne, to jest to jednak nasze państwo. Dlatego, mimo wszystkich zastrzeżeń, nie życzę mu plajty. Ta zaś grozi nam, jeśli nie zostanie przeprowadzona reforma emerytalna. Reforma ta jest konieczna, gdyż istniejący system jest nie do utrzymania. Nie tylko ze względu na żałosny styl zarządzania urzędników z partyjnego nadania państwowym ZUS-em, ale także z przyczyn obiektywnych: 1/ mamy znaczący niż demograficzny, od przeszło 20 lat Polaków rodzi się coraz mniej, a więc jest coraz mniej płatników na ZUS; 2/ równocześnie ustawicznie rośnie długość życia, która wydłuża się tak samo szybko jak spada liczba rodzących się dzieci. System, w którym coraz mniej ludzi płaci, a coraz więcej jest tych, na których się płaci, po prostu musi zbankrutować. Koniec i kropka! Skoro Polacy nie chcą mieć dzieci - a nie chcą - to muszą albo więcej wpłacać na ZUS, albo dłużej pracować przy utrzymaniu istniejącego poziomu płac, albo pogodzić się ze spadkiem wysokości emerytur, które często i tak bywają głodowe. Dlatego właśnie martwi kompletna sterylność opozycji w sprawie reformy zaproponowanej przez rząd Donalda Tuska. Ze strony PiS, SLD i Solidarnej Polski słyszymy wyłącznie głośne "NIE"! No dobrze, nie chcecie Państwo, aby Polacy dłużej pracowali. Więc co proponujecie w zamian? Możecie albo zażądać podwyżek podatków, aby zatkać dziurę w ZUS, albo obniżki emerytur. Niestety, opozycja domaga się, aby Premier wyciągnął cudowną różdżkę i w sposób ekstraordynaryjny znalazł pieniądze w niebiańskiej czarnej dziurze, oczywiście nie pożyczając ich i nie drukując. Jakkolwiek wysoko oceniam pijarowskie zdolności Donalda Tuska, to jednak nie dostrzegam u niego umiejętności czarnoksięskich czy Boskich. Czy bowiem innym jest żądanie stworzenia dodatkowych pieniędzy ex nihilo? Jeśli opozycja z lewa i z prawa nie odpowie nam na to pytanie, to trudno jej postawę oceniać inaczej jak tylko socjalną demagogię, której celem jest walenie w rząd dosłownie na oślep. Mądrze, głupio - nieważne, byle uderzać. Właśnie, dlatego, przy takiej opozycji, uznaję Donalda Tuska za katechona. Adam Wielomski

Jest analiza filmu ze Smoleńska Są nowe ustalenia dotyczące amatorskiego filmu nagranego w Smoleńsku tuż po katastrofie rządowego samolotu. Według zespołu parlamentarnego, który zlecił analizę niemieckiej prywatnej firmie, jest ona rozbieżna z ekspertyzami ABW i policji. O wykonanej w Niemczech analizie napisał „Nasz Dziennik”. Zespół kierowany przez Antoniego Macierewicza zlecił wykonanie opinii niemieckiej firmie, ponieważ dotychczas przeprowadzone w Polsce wykazały niewiele. Na półtoraminutowym filmie nagranym telefonem komórkowym kilka minut po katastrofie (nazwanym przez prokuraturę „Samolot płonie”), widać płonące fragmenty wraku, kręcących się wokół niego ludzi, słychać okrzyki i cztery dźwięki brzmiące jak strzały z broni palnej. Zarówno Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, jak i Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Komendy Głównej Policji stwierdziły jedynie, że film jest autentyczny i nie ingerowano w jego ciągłość. Jednak szumy i niedoskonała, jakość dźwięku nie pozwalają jednoznacznie określić źródła pochodzenia dźwięków brzmiących jak wystrzały.

- Otrzymaliśmy opinię i zapoznajemy się z nią. Porównujemy ją z informacjami, jakie dotąd zostały podane do wiadomości publicznej w tej sprawie – powiedział „Naszemu Dziennikowi” Antoni Macierewicz. Podkreślił, że ustalenia Zespołu w istotnych punktach są bardzo interesujące, ale wymagają one jeszcze spokojnej analizy: - W niektórych wypadkach treść nagrań jest na tyle szokująca, że wymaga spokojnej i dogłębnej analizy, by nie popełnić błędu, który miałby olbrzymie konsekwencje. Według gazety, z najnowszej analizy wynika, że zarejestrowane zostały tylko rozmowy w języku rosyjskim oraz że w czterech przypadkach można mówić o odgłosach, które nie rodzą wątpliwości, że są to strzały z broni palnej. Macierewicz nie chciał ujawnić, kto dokonał analizy nagrania. Zdradza jedynie, że prace prowadzone były w Niemczech: - Analiza jest bardzo szczegółowa i zawiera informacje, których nie uwzględniły ekspertyzy ABW i CLK. Z tego względu zanim przedstawimy nasze wnioski opinii publicznej, musimy bliżej się przyjrzeć temu materiałowi. Obecnie zestawiamy te wszystkie informacje i myślę, że wkrótce przedstawimy nasze wnioski. Według Macierewicza, teraz zespół dysponuje materiałem lepszej, jakości niż ten znany z Internetu: - Oryginalność tego nagrania nie podlega żadnej wątpliwości, zarówno ścieżki dźwiękowej, jak i ścieżki wideo. Przekazany nam film jest nieporównywalnie jaśniejszy, bardziej wyrazisty niż wszystkie dotychczas widziane przeze mnie kopie tego materiału - dodał Antoni Macierewicz. Ruk, „Nasz Dziennik”

Ambasador Bahr i minister Sasin – sprzeczne zeznania i anomalie czasowe Ktoś mija się z prawdą, ktoś nie mówi wszystkiego, ktoś inny nic nie widzi i nic nie słyszy... Zeznania Bahra są całkowicie sprzeczne z zeznaniami Sasina. Przyjrzyjmy się najpierw zeznaniom ministra Sasina. Na polecenie min. Stasiaka 9 kwietnia wieczorem wraz z kilkoma innymi osobami do pomocy przybywa do Smoleńska. O godzinie 20.00 spotyka się z ambasadorem Bahrem, Tadeuszem Stachelskim, pracownikami BOR oraz pracownikami kancelarii prezydenckiej. Rozmowy trwają do późnych godzin nocnych. Rano przy śniadaniu następuje ostateczny podział obowiązków. W Smoleńsku zostaje Marcin Wierzchowski, Sasin z trzema innymi współpracownikami udaje się na cmentarz by dopilnować „nagłośnienia i krzesełek”. Bo na lotnisku nic nie może się złego stać, a na cmentarzu może wysiąść nagłośnienie… O godz. 7.30 czasu polskiego przybywa na cmentarz gdzie spędza czas sprawach porządkowych a potem na luźnych rozmowach z posłami i delegacją, która przybyła pociągiem. Po nieco ponad godzinie dowiaduje się od Adama Kwiatkowskiego (a ten od Stachelskiego), że samolot może zostać skierowany do Moskwy. Skąd Stachelski ma te informacje? Kto rozważa lądowanie w Moskwie? Sasin szuka, więc Stachelskiego a kiedy do niego podchodzi ten akurat otrzymuje telefon, że „samolot wypadł z pasa czy coś takiego”. Wierzchowski nie odbiera telefonów. Sasin dzwoni do kilku osób w tym do swojej żony, rozmawia z borowcami. Przechodzimy z nim do budynku obok gdzie poleca im załatwić transport i zezwolenie na wjazd na lotnisko (jak wjedzie Wierzchowski to się nie martwił?). Mijają kolejne minuty, podjeżdża kolumna samochodów, Sasin z borowcami jadą na lotnisko. Wcześniej dzwoni jeszcze Wierzchowski, który krzyczy i płacze, że nikt nie żyje i że katastrofa jest. Tak, więc Wierzchowski dotarł już na miejsce, Sasin dopiero czeka na samochody. Jada do Smoleńska. Podróż trwa ok. 20-25 minut. Na płycie lotniska przesiadają się do samochodu borowców i jadą jedną furgonetką w las. Razem z nim jest Adam Kwiatkowski. Na miejscu zastaje ambasadora Bahra i Wierzchowskiego. Rozmawiają z Bahrem, łączy się z ministrem Dudą. Po jakimś czasie stoją sobie razem z Bahrem dłuższą chwilę i ten pyta go, „co powinniśmy zrobić w stosunku do tych osób na cmentarzu?” Dochodzą do przekonania żeby wrócić. Jadą z powrotem na cmentarz samochodem ambasadora, rozmawiają w trakcie podróży. Bahr ma się udać na uroczystości prawosławne a potem przybędzie na polską mszę. Sasin wraca na cmentarz gdzie czeka na Bahra. Podobno jest za 20 dziesiąta, bo o 10.00 ma być msza. No po prostu struś pędziwiatr z Sasina. Przyjmijmy że już o 8:42 rozmawiał ze Stachelskim o katastrofie. O 8:50 wyjeżdża ze Smoleńska, jadą na pełnym gazie 20 minut, potem jadą do lasku. Przypuśćmy że o 9:15 Sasin znajduje Bahra. Musieliby wtedy spędzić na miejscu katastofy… góra 5 minut bo o 9:20 Bahr już wyjeżdża z Sasinem na mszę i uroczystości prawosławne. W Katyniu są też sprintem o 9:40, o 10.00 zaczyna się msza. Z relacji Sasina nie wynika, by minęło 5 minut, prędzej ponad pół godziny. Oglądają wrak, wydzwaniają do różnych osób, szwendają się po miejscu katastrofy szukając rannych. Tak, więc albo faktycznie Sasin wpadł na pięć minut i stwierdził „nic tu po mnie” albo spędził tam dłuższą ilość czasu, czytaj – katastrofa była wcześniej, albo msza była później. Później Sasin rozmawiał jeszcze raz z Bahrem na temat powrotu do Warszawy. Bahr mówi żeby został, bo przyjeżdża Tusk i Kaczyński, proponuje mu wyjazd samochodem do Moskwy (!) a stamtąd wylot. Pracownicy Sasina mówią mu, po co ma jechać do Moskwy skoro na lotnisku stoi JAK. Sasin zostaje uwięziony w JAK-u na ponad dwie godziny, nie może wyjść, bo już jakoby przekroczył granicę ani odlecieć, w końcu odlatuje, kiedy Komorowski już przejmuje całość władzy w kraju… Ciekawe są też zeznania Wierzchowskiego z 16 grudnia 2010 r., złożone dwa miesiące po Sasinie przed zespołem smoleńskim. Praktycznie powtarza to, co mówi Sasin, tak jakby słuchał jego zeznać i powtarza potem te same zdania o „krzesełkach i nagłośnieniu”. Wysławia się wyjątkowo enigmatycznie i nie wie, co powiedzieć. Ale mimo wszystko kilka ciekawych rzeczy można z jego ust usłyszeć. Wierzchowski słyszy świst samolotu, nie słyszy żadnego uderzenia ani huku. Kolumna rosyjska przed nim rusza w stronę lasu, Wierzchowski wsiada, więc do samochodu Bahra i razem jadą za Rosjanami doganiając ich. Na miejscu są gdzieś już po 2-5 minutach od świstu samolotu. Dzwoni do Sasina, ten przyjeżdża z borowcami po ok. 25 minutach. Po tym jak dzwoni Wierzchowski słyszy ryk syreny, tej samej z filmu 1:24, ale nie słyszy żadnych strzałów, huków, nawoływań, krzyków, nikt nie jest ranny, nikogo nie widzi, co więc nagrywa Safonienko? Czy Wierzchowski mija się z prawdą czy film „Koli” to inscenizacja z fałszywą ścieżką dźwiękową? Czy syrena wyje dwa razy, raz dla Wierzchowskiego raz dla Safonienko? Gdzie w tym wszystkim jest nasz Wiśniewski z kamera rzekomo wyjątkowo paskudnie potraktowany przez pracowników polskiej ambasady? A teraz najciekawsza część naszej opowieści, wywiad z ambasadorem Bahrem. Ten twierdzi, że nie widział Sasina! W ogóle to nic nie widział, nawet wraku, ani nic nie słyszał, nawet świstu tupolewa.

Stałem, więc na lotnisku Siewiernyj i jak zwykle przyglądałem się ludziom. Jestem socjologiem i interesują mnie ich zachowania. Minęła zaplanowana godzina przylotu. Zawsze trzeba się liczyć z jakimś opóźnieniem, ale ono się wydłużało. Zacząłem się denerwować. Każda minuta się liczy, bo zapisana jest w protokole. Mgły zrobiło się okropnie dużo. Była straszna. Staliśmy coraz bardziej zdezorientowani. Nagle zauważyłem, że grupa rosyjska się rozchybotała. Jest takie powiedzenie "przysiąść z wrażenia". Oni przysiedli w skali masowej, jakby coś ciężkiego na nich spadło. Jednocześnie zobaczyłem wyskakujący od lewej strony samochód straży pożarnej. Wcześniej go nie widziałem, widocznie był schowany na zapleczu. Minął nas z dużą prędkością i gnał w poprzek lotniska. W ułamku sekundy skojarzyłem te dwa fakty i: Coś się stało! - krzyknąłem do swego kierowcy. Żaden pojazd nie będzie przecież jechał przez lotnisko, jeśli za chwilę ma na nim lądować samolot. Wskoczyliśmy do samochodu. I za nim!

Jaka była zaplanowan godzina przylotu? 8:30. Czyli 8:30 minęła a samolotu nie ma. Ale za to Rosjanie rzucili się w stronę lasu więc coś się musiał stać. Bahrowi katastrofa kojarzy się z ziemniakami, widzi tez jakieś pagórki.

Po 100, może 150 metrach zobaczyliśmy cztery sterty złomu. Parowały dymem. Dym unosił się nad polami i szedł w górę. Jak podczas zbierania ziemniaków. Za miejscem, gdzie staliśmy, był wzgóreczek, rodzaj nasypu. Nie widzieliśmy, co za nim. Nie widziałem też żadnego kadłuba ani żadnych odwróconych do góry kół. Ze zdumieniem zobaczyłem je potem w telewizji. Bahr ani neguje obecnośc Sasina na miejscu katastrofy. W ogóle go nie widzi! Kierowca powiedział mi, że dzwonią z Katynia. Chcą rozpocząć mszę świętą i pytają, czy się tam pojawię.Ogarnęła mnie idée fixe, że najważniejsi teraz są ci ludzie na cmentarzu. Czekają na nas i moje miejsce jest wśród nich. Wyjechaliśmy na szosę.

Sasina ma spotkać dopiero na cmentarzu, gdzie „okazuje mu serdeczność”… Niby wcześniej go nie zna, a mieli razem spędzić ostatnie 40 minut…

Dojechaliśmy do Katynia. Wysiadłem z samochodu i pierwszą osobą, która do mnie podeszła, był Antoni Macierewicz. Poprosił o numer telefonu. Nie pamiętam, czyj. Chyba kogoś z ambasady, bo był w mojej komórce, a w komórce miałem głównie ludzi z ambasady. Dałem. Podszedł minister Sasin z Kancelarii Prezydenta. Wcześniej go nie znałem. Starałem się okazać mu serdeczność. Nagle stracić szefa, z którym się było blisko, wydawało mi się strasznym ciężarem. Miał być w tym samolocie - Tego mi nie powiedział. Odstąpił miejsce koleżance - Z panem Sasinem zaczęliśmy iść w kierunku czekających ludzi. Inaczej też pamięta kwestie wylotu do Warszawy:

Pan Sasin postanowił natychmiast wracać do Warszawy. Prosiłem, żeby został. Bo dużo - tłumaczyłem - i zapewne coraz więcej będzie się działo i w Smoleńsku, i w Moskwie, i on jako jedyny przedstawiciel Kancelarii Prezydenta powinien w tym uczestniczyć. Był innego zdania. Odleciał jakiem z dziennikarzami od razu, jeszcze w sobotę. A potem ze zdumieniem zauważyłem w prasie niesympatyczną o mnie informację, że Bahr odciągał Sasina od powrotu do Warszawy. W domyśle - że Bahrowi strasznie zależało, żeby Sasin nie wrócił do kancelarii w czasie, gdy będzie ona zajmowana przez... nawet nie wiem dokładnie, przez kogo.

Podsumowując można zadać kilka pytań:

Dlaczego Bahr neguje obecność Sasina na miejscu katastrofy? Dlaczego pomija jego osobę milczeniem? Kto z nich kłamie? Wg mnie to Bahr ewidentnie mija się z prawdą w wywiadzie dla wyborczej. Słowa Sasina wypowiadane na żywo brzmią przekonywująco.

Ile czasu spędza Sasin na miejscu katastrofy? Pięć minut czy raczej godzinę?

Dlaczego Wierzchowski i Safonienko przebywając w tym samym momencie przy wraku widzą a raczej słyszą coś kompletnie innego? Czy nagranie 1:24 jest zmanipulowane?

Kiedy faktycznie miała miejsce katastrofa? I czy wq ogóle miała miejsce skoro nikt nie słyszy eksplozji ani uderzenia o ziemię, łomotu trzaskanych drzew i rozrywanego kadłuba, skoro na miejscu nie ma śladów po uderzeniu o ziemię a wrak sprawia wrażenia jakby już ostygł…

Czy katastrofa miała miejsce o godz. 8:32, 7:56? A może Tu 101 odleciał do Moskwy? A to co widzimy to jedynie frasgmenty roztrzaskanego Tu 102… Voltar, acontrario.pl

 Wywiad z ambasadorem: http://wyborcza.pl/1,76842,8941828,Startujemy.html?as=1&startsz=x#ixzz1n946fi6k

Relacja Sasina: http://orka2.sejm.gov.pl/mp3/2010100678.mp3

Szpiclowanie, Lech Wałęsa i piękna pani z telewizji Janina Jankowska proponuje, abym info o Solidarności czerpał z TVP. Nie lepiej MSW? Czy ktoś ma komplet sfilmowanych przez TVP procesów WZZ?

 Ws. agentury. Nie odpuszczajcie – oni są naszym nieszczęściem – agenci i agentofile. Piękna pani z telewizji Janina Jankowska i prezes Wojciech Borowik. Co ma wspólnego gwiazda telewizji Edwarda Gierka z WZZ? Pytajcie o prowokatorów z SB i WSW i dolary, czyli opozycjonistów za kasę, na godziny, za pieniądze. Nie odpuszczajcie. Pytajcie o to, kto „rozbroił” „Solidarność” w 1981 roku. Pytajcie o list kaprala do generała. Nie słuchajcie idiotów powtarzających kłamstwa o „kilkudziesięciu ofiarach” rządu PRL czy Stanu Wojennego. Pytajcie o tysiące naszych zabitych – na ulicach i skrytobójczo na rozkaz SB i WSW/WSI. Pytajcie o ofiary powodzi w 1982 roku, którym nie udzielono pomocy. Pytajcie o chorych, do których nie dojechała karetka.. Pytajcie, KTO ich zabił. Nie dajcie sobą manipulować agentom i agentofilom. Pytajcie o pieniądze dla „Solidarności” i dla opozycji. Pytajcie jak to możliwe, że zostaliście okradzeni i o to, kto was okradł. Nie wierzcie w dobre intencje tych, co chwalą juntę i skrywają agenturę, wczoraj żenili się z córkami goebelsa stanu wojennego Urbana, a przedwczoraj organizowali młodzieżówkę PZPR czy KPP. Wolne Związki Zawodowe założył w Polsce Kazimierz Świtoń. Prawdziwych bohaterów znajdziecie na stronie działaczy Wolnych Związków Zawodowych: Gwiazdowie, Wyszkowski, Lenarciak, Jagielski.. Ważną postacią jest Anna Walentynowicz. Poza WZZ istniała opozycja niepodległościowa: Szeremietiew, Stański, czy neostalinowskie skrzydło PZPR z Józefem Kępą ze swoimi przybudówkami. Oto pełny tekst listu do prezesa Stowarzyszenia Wolnego Słowa Wojciecha Borowika. Stawiam obiad temu, kto znajdzie w nim coś „ahistorycznego”. Jako uczestnik Stowarzyszenia Wolnego Słowa nie życzę sobie, aby w moim imieniu ktokolwiek chwalił agenturę niezależnie od tego, jak dużo pieniędzy można by od niej otrzymać i niezależnie od tego, jaką pozycję zbudowała sobie w świecie? Jeżeli agent ma być słynnym symbolem polskości, to wolałbym, aby Polska była krajem zupełnie zapoznanym. Przecież to oni mordowali nas i naszych kolegów, o okradaniu nie wspominając. Janina Jankowska: Wywołała mnie pani do odpowiedzi zarzucając mi ahistorycyzm. Teraz ja wywołuję panią do odpowiedzi. Proszę mi powiedzieć, kto to był Kazimierz Szołoch? Proszę mi podać jeden skuteczny przykład "zerwania się agenta SB z łańcucha" spoza KOR i Wałęsy, taki niepolityczny. TWÓJ głos przeciw agenturze jest ważny. To nie jest kwestia poglądów. Chodzi o judaszowe srebrniki i fałszowanie historii. Nie dajmy umrzeć Annie Walentynowicz. Zero tolerancji dla agentów i agentofili. Oni są naszym nieszczęściem. Poprzyj petycję: Wojciech Borowik

Publiczna wypowiedź Wojciecha Borowika prezesa Stowarzyszenia Wolnego Słowa w audycji publicystycznej Jana Pospieszalskiego nie była ze mną konsultowana i nie odzwierciedla moich poglądów, ani poglądów moich przyjaciół - działaczy niepodległościowych i szerokiej grupy sympatyków działaczy antykomunistycznego Podziemia. Proponuje panu prezesowi Stowarzyszenia Wolnego Słowa Wojciechowi Borowikowi rozważenie natychmiastowej rezygnacji ze stanowiska prezesa Stowarzyszenia i publiczne przeprosiny za niegodne zachowanie. Pańska rezygnacja z zajmowanego stanowiska umożliwi powrót do Stowarzyszenia osób zranionych Pana wypowiedzią i może zapoczątkować trudny dialog miedzy Stowarzyszeniem i szeroko pojętą Opinią Publiczną. Poza rezygnacją ze stanowiska Prezesa SWS oczekiwałbym od Pana Wojciecha Borowika publicznych przeprosin wobec ofiar agentury - wszystkich członków Wolnych Związków Zawodowych imiennie i wobec szerokiej opinii publicznej, a także publicznego odwołania haniebnej opinii wyrażonej na forum FB:

"Rozmieniamy na drobne legendę Solidarności i Lecha Wałęsy. Dla ambicji niespełnionych działaczy i polityków. Dziś najważniejsi są ludzie. Ci, którzy zmienili Polskę. Jest wielu, których nie stać na leki, na godne przeżycie. Atakując Lecha Wałęsę zmniejszamy szansę, żeby im pomóc. To Lecha Wałęsę wysłucha Sejm, Premier, Prezydent. Wałęsa atakowany odwróci się od nas. On nie potrzebuje naszego wsparcia. To my potrzebujemy jego pomocy, żeby odmienić los naszych kolegów i przyjaciół będących w trudnej sytuacji. Ci, którzy tak bezpardonowo atakują Wałęsę, symbol upadku komunizmu, biorą to na swoje sumienie." [Wojciech Borowik]

TUTAJ możesz zobaczyć cały program Jana Pospieszalskiego z haniebną wypowiedzią prezesa SWS Wojciecha Borowika: http://www.tvp.pl/publicystyka/polityka/jan-pospieszalski-blizej/wideo/2...

Tomasz Sokolewicz

Moje wystąpienie 28 lutego Celem moim było sformułowanie w imieniu Klubu opinii o dokumencie rządowym Raport Polska 2011. Na wystąpienia przedstawiciele klubów mieli 10 min. W tym czasie niewiele da się powiedzieć. Oto pełny, niepublikowany w stenogramie tekst wypowiedzi. Raport jest bardzo interesującym, kompleksowym opracowaniem. Wiele w nim ważnych danych, bardzo sprawnie zebranych i fachowo przedstawionych. Gdyby to była praca magisterska, zasługiwałby na wyróżnienie. Ale to jest dokument rządowy, który mniej jest raportem, a bardziej - ma propagandowy charakter. Mój przedmówca (poseł PO) powiedział, że Raport to statystyka, która jest obiektywną informacją. Oklepane ironie na temat statystyki mówią, że są różne poziomy kłamstwa: „małe kłamstwo, duże kłamstwo, wielkie kłamstwo i statystyka”, a mnie się bardzo podoba żart pewnego matematyka, ze „statystyka jest jak bikini: dużo pokazuje, ale to, co najważniejsze skrzętnie ukrywa”. Tak jest z tym raportem: wiele pokazuje, ale to, co najważniejsze, skrzętnie ukrywa. Pierwsze zdanie „Raportu”:

„Ostatnie lata przyniosły widoczny postęp w kształtowaniu systemu kierowania rozwojem kraju.” Trudno określić to inaczej, niż jako swego rodzaju megalomanię – oto wreszcie nastał ten, który dokonał postępu w kształtowaniu systemu kierowania rozwojem kraju. Ciekawe…. Oto dowiadujemy się, że:

„Rząd (NAJPIERW!) przyjął „Założenia systemu zarządzania rozwojem kraju” (2009 r.), a następnie „Plan uporządkowania strategii rozwoju”. Finalizowane są prace nad długofalową (do 2030 r.) i średniookresową (do 2020 r.) strategią rozwoju kraju oraz ośmioma tzw. strategiami zintegrowanymi obejmującymi główne obszary życia społeczno gospodarczego.” Ale to nie jest racjonalne działanie: najpierw trzeba wypracować jakąś strategię, wiedzieć, czego potrzebuje kraj i naród, jakie cele mamy osiągnąć, a dopiero tej strategii trzeba podporządkować system kierowania krajem i jakieś założenia dla takiego systemu. Tutaj mamy do czynienia z odwróceniem logicznych zależności racjonalnego zarządzania – bo najpierw przyjmuje się wygodny dla rządzących system zarządzania i temu podporządkowuje strategię. I widać tego efekt: praktycznie nie mamy strategii rozwoju, kształtowania miejsca Polski w Europie, rozwoju gospodarki, wspierania strategicznych dziedzin, kształtowania młodego człowieka w procesie edukacji, rozwoju nauki, systemu wdrożeń stosowanych badań naukowych. Opis makroekonomiczny jest w zasadzie poprawny, ale nie mówi się o rzeczywistej przyczynie tego, że wzrost gospodarczy w Polsce był wyższy niż w krajach Unii Europejskiej. To prawda, że w krajach nadbałtyckich nastąpiły dwucyfrowe spadki poziomu PKB, a w kilku innych krajach, zaliczanych do tzw. grupy PIIGS miała miejsce silna recesja itd., ale twierdzenie, że to dzięki Polsce („zarysowała się grupa krajów o wysokim wzroście gospodarczym, do której należały Szwecja (5,7%), Słowacja (4,0%) i Polska (3,8%), a także Niemcy (3,6%)  wpływające znacząco na tempo wzrostu całej Wspólnoty”) Wspólnota wychodzi z kryzysu, to stanowcza przesada, przejaw propagandy w iście gierkowskim stylu. Nie mówi się, że ten względny sukces to efekt przede wszystkim tego, że polska gospodarka wspięła się na poziom wyraźnie wyższego wzrostu w czasie rządów Prawa i Sprawiedliwości, późniejsze efekty były tego konsekwencją, choć nastąpił sukcesywny spadek tempa wzrostu równolegle do spadającego tempa wzrostu w Unii Europejskiej. Ale jak to widać wyraźnie na wykresie 1, w 2010 r. skok tempa wzrostu UE jest wyraźnie wyższy niż w Polsce i dalsze lata mogą dać przeskoczenie tempa europejskiego w porównaniu z Polską – co jest w znacznej mierze uzależnione od skuteczności polityki wobec państw, które znalazły się w głębszym kryzysie. Po drugie, wśród ekonomistów panuje dość zgodna opinia, że Polska wybroniła się przed głębszym spadkiem w znacznej mierze dzięki powstrzymaniu się od zapowiadanego wejścia do strefy euro. Zachowanie własnego pieniądza pozwoliło gospodarce lepiej zareagować na spadek koniunktury na rynkach zagranicznych i wykorzystać efekt słabnącego złotego. Trzecim czynnikiem wzrostu było rosnące zadłużenie. Z jednej strony uratowało ono gospodarkę przed całkowitą zapaścią, z drugiej nałożyło na nią brzemię wysokich kosztów obsługi długu, bo państwo oferowało swe papiery dłużne bardzo hojnie. Zwraca uwagę to, że od 2008 r. ma miejsce drastyczny spadek nakładów na środki trwałe (wykres 5), które szczególnie niski poziom osiągnęły w 2009 i 2010 r. Po wyraźnej tendencji wzrostowej stopy inwestycji w latach 2006, 2007 i 2008, mamy od 2009 r. (wykres 6) silny spadek. Jest to bardzo niepokojące zjawisko, gdyż inwestycje w środki trwałe są podstawą rozwoju w długim okresie. Autorzy dość wybiórczo podchodzą do konsekwencji faktu, że gospodarka jest otwarta. Zauważają, że w 2010 r. nastąpiło pogorszenie nierównowagi zewnętrznej w porównaniu z 2009 r., zauważają, że wysoki byłdeficyt na rachunku bieżącym, który w 2010 r. wyniósł 16, 5 mld euro, a nie jak podają 15,9 mld EUR – zresztą, dlaczego podają w euro, a nie w złotych – saldo wyniosło -65,8 mld zł, rzeczywiście było wyższe niż w 2009 r., gdy wynosiło -52,2 mld zł. Ale istota problemu polega na tym, że choć nie pomija się milczeniem bardzo istotnego faktu, że wysoki był deficyt w pozycji dochody, to nie mówi się jasno, że to właśnie saldo dochodów było głównym odpowiedzialnym za ujemne saldo rachunku bieżącym: w 2010 r. wyniosło -51 mld zł, a w 2011 r. miało sporo wyższy udział w deficycie, bo -57mld zł. (przy deficycie rachunku bieżącego -62,9 mld zł) – i z tego nie wyciąga się żadnych wniosków. Przy wysokim ujemnym saldzie rachunku bieżącego, musi być ono kompensowane napływem środków na rachunkach finansowych. Autorzy zauważają, że spadały bezpośrednie inwestycje zagraniczne: z 17,2 ml euro do 6,7 mld, czyli prawie trzykrotnie. Znacznie za to wzrosły inwestycje portfelowe. W 2010 r. do ponad 20 mld euro, czyli 80 mld zł, w 2011 r. sporo, co prawda mniejsze, bo 44,4 mld zł. – Istotne jest przecież to, że inwestycje portfelowe stanowią jeden z istotnych czynników naszego zadłużenia zagranicznego, zwiększają fluktuacje i ryzyko na rynku finansowym i sztucznie podbijają kurs złotego.

Jałowe są stwierdzenia, że miał miejsce „systematyczny postęp w konwergencji Polski z krajami UE-27”, mierzony poziomem PKB na głowę. Wynikał on w znacznej mierze z różnic temp wzrostu gospodarek. Gdy kraj startuje z bardzo niskiego poziomu, to i łatwiej mu uzyskać relatywnie wysoki wskaźnik zmiany. Ale co do miejsca Polski w świecie, to nie ma wielkiego postępu, bowiem, jak w 2007 r. byliśmy na 31 miejscu w grupie krajów, przed nami była Litwa, Słowacja Łotwa, oczywiście Czechy i kraje zachodnie, a za nami Rosja, Argentyna, Meksyk, tak w 2010 r. byliśmy na 30 miejscu i Rosja wyskoczyła przed nas; co prawda za nas spadły Litwa i Łotwa, ale wciąż plasujemy się w grupie krajów relatywnie biednych. Te dane trzeba wszak korygować ze względu na zmiany kursowe. Dla ludzi ważne jest jednak nie tempo wzrostu PKB na głowę, lecz wielkość tej części PKB, która zostaje w rękach obywateli. Wskaźnik udziału kosztów związanych z zatrudnieniem w PKB, który pokazuje, ile z wypracowanego dochodu narodowego zostaje w rękach pracowników, w 2007 r. plasował nas na 40 miejscu (z wartością 35,2%), w 2008 na 36, a w 2010 na 38 miejscu (z wartością 37,2%), bardzo dalekim w grupie krajów takich jak Rumunia, Słowacja, Bułgaria, Meksyk. W krajach rozwiniętych, o ustabilizowanych rynkach pracy, wskaźnik ten kształtuje się na poziomie ok. 50% (wyjątkowo jest w przodujących krajach Szwajcarii (ponad 62%), Danii (56%), czy USA (55-56%). O tym warto wiedzieć, żeby realnie oceniać tzw. konwergencję. Dane te ukazują wyraźnie rosnące zróżnicowanie regionalne. Autorzy przyznają, że różnica pomiędzy najszybciej rozwijającymi się województwami a tymi o zdecydowanie niższym tempie rozwoju, w ostatnim dziesięcioleciu pogłębiła się. Na poziom danych krajowych najbardziej wpływają wartości osiągane w województwie mazowieckim. Wykres 19 pokazuje, że PKB na głowę jest w nim o 60% wyższe od średniej krajowej, podczas gdy w takich regionach jak podkarpackie i lubelskie ok. 35%, z narastającą tendencją in minus. Przy ogólnie niskiej średniej krajowej, oznacza to, że generalnie Polska poza woj. mazowieckim jest bardzo biedna; tych kilka utrzymujących się w pobliżu średniej, jak samo mazowieckie to jednak też bieda. Bardzo powierzchownie analizuje się poziom i konsekwencje narastającej nierówności. Używanie relacji górnego do dolnego kwintyla to naprawdę bardzo mylący pomiar, bo w Polsce bogactwo to drobny ułamek procenta najbogatszych. Nierówności są nieuniknione w gospodarce rynkowej i potrzebne dla jej prawidłowego funkcjonowania, ale problem polega na tym, że nie ukształtowano na normalnych zasadach klasy średniej. Zwłaszcza młodzi ludzie – poza niektórymi zawodami - nie mają perspektyw awansu placowego. Autorzy dostrzegają problem, że zróżnicowanie dochodów w Polsce jest relatywnie wysokie, porównywalne z Wielką Brytanią, ale ten poziom nierówności przy znacznie niższym poziomie pogłębia skalę ubóstwa. Warto zauważyć, że drugi próg podatkowy w obecnej skali podatkowej 85528 zł to zaledwie nieco ponad 1700 euro miesięcznie, to bardzo niski w skali europejskiej dochód, a wchodzi w tę skalę podatkową niecałe 2% podatników. Wskaźnik zagrożenia ubóstwem na poziomie 17,1% w 2009 jest zaniżony, (choć GUS-wski 17,6% też jest wątpliwy), choć autorzy przyznają, że jego obniżenia nie został zrealizowany. Podstawowym problemem polskiego ubóstwa jest ubóstwo młodych ludzi (zwłaszcza dzieci), większe niż osób dorosłych i osób starszych – jest ono problemem zwłaszcza w tzw. Polsce regionalnej. Raport pokazuje, że brakuje koncepcji rozwoju strukturalnego Polski. Twierdzi się, że w latach 2007–2010 nastąpiło znaczące przyspieszenie realizacji zadań rozwojowych w Polsce, że instytucje sektora publicznego ponad dwukrotnie zwiększyły wydatki strukturalne - (ze źródeł krajowych i unijnych) w porównaniu z okresem 2003-2006. Co prawda, łącznie wydatki strukturalne wyniosły 5,6% PKB w 2009 r., a w roku 2010 około 6,5% (dane szacunkowe), ale wzrost ten odbywał się głównie dzięki wzrostowi wydatków ze źródeł UE i co ważne szczególnie, dominowały wydatki na podstawową infrastrukturę, stanowiące prawie 74% ogółu wydatków. W 1/4 finansowano te wydatki ze środków unijnych, a najwięcej na infrastrukturę transportową, przy czym przyjęto z gruntu wadliwy system rozstrzygania przetargów i w ogóle model współpracy z firmami prywatnymi realizującymi. W procesach przetargowych nie umiano wyłonić tanich wykonawców – okazało się, że mamy wyjątkowo kosztowne drogi i stadiony, a przy tym gruncie rzeczy wyłaniano wielkie firmy, które stanowiły czapy organizacyjne zgarniające kontrakty i zlecające wykonawstwo polskim firmom, które potem miesiącami musiały czekać na zapłatę za wykonane prace. Brak porządnej koordynacji i nadzoru, w gruncie rzeczy chaos realizacyjny spowodowały opóźnienia i skandaliczne braki jakościowe – na przykład ostatnio w wykonaniu jednej z autostrad. Bilans tych dokonań jest taki, że wysokie nakłady państwa i środki unijne zostały zgarnięte przez zagraniczne firmy, które wygrały przetargi na wykonywanie rządowych inwestycji, ale polskie firmy wykonawcze muszą walczyć o zapłatę za wykonane prace. W świetle powszechnie dostrzeganego stanu inwestycji drogowych dość pompatycznie i niepoważnie brzmi stwierdzenie, że „w latach 2007-2010 nastąpił dynamiczny rozwój systemu transportowego Polski” – ma ono czysto propagandowy charakter – dobrze, że przynajmniej przyznaje się, że „nie udało się natomiast istotnie wyeliminować „wąskich gardeł” w ruchu drogowym”. Nie wspomina się ani słowem o bardzo złym stanie wielu dróg lokalnych, które są wąskie, dziurawe, niebezpieczne dla kierowców i dla pieszych. Szczególnie krytycznie przedstawia się stan transportu kolejowego – pasażerskiego. Rozbicie PKP na spółki, wydzielenie mniej dochodowych segmentów z systemu, który powinien być spójnym organizmem, bardzo zaszkodziło, jakości funkcjonowania systemu. Notoryczne niedofinansowanie, niski poziom taboru kolejowego i trakcji jest powszechnie odczuwany. Czas dojazdu do Trójmiasta, nie tylko nieumiejętność poprawienia sytuacji przez całą kadencję, ale jej pogorszenie – to jedna z gorszych „wizytówek” tego rządu. Autorzy słusznie dostrzegają, że w transporcie kolejowym priorytetem powinna być rewitalizacja linii magistralnych i regionalnych, łącząca w sobie kompleksowość (tzn. uwzględnienie kwestii taboru i oferty przewozowej) oraz efektywność i przyznają (str. 97), że brak jest dostatecznych środków na zapewnienie oferty zaspokajającej potrzeby i niewystarczająca koordynacja, nieusuwanie wąskich gardeł. Ale wątpliwe jest, jeśli nie wręcz naiwne, wierzyć, że – jak twierdzą - prywatyzacja jest tu właściwą drogą, bo linie regionalne są strukturalnie nieopłacalne dla sektora prywatnego, a ich istnienie jest niezbędne dla spójności systemu – i po prostu dla ludzi. Generalnie, wydatki strukturalne nie są podporządkowane jakiejś spójnej polityce, która by jasno stawiała cele. Jednocześnie nie umiano pobudzić wewnętrznych bodźców rozwojowych w gospodarce. Jeśli, jak stwierdza się (na str. 8), że „wzrost stopy inwestycji, jaki nastąpił w Polsce w ostatnich latach, jest w dużej mierze skutkiem silnie rosnących nakładów sektora publicznego”, to znaczy, że te pozytywne efekty mają bardzo krótkotrwały efekt, bo publiczne nakłady to głównie nakłady infrastrukturalne. I jest to efekt bardzo kosztowny, bo te inwestycje publiczne to bardzo drogie autostrady i drogie stadiony. Będą igrzyska, drogie igrzyska, ale z chlebem nie za bardzo, bo dochody gospodarstw domowych są obciążone wysokimi kosztami utrzymania podstawowych mediów, energii, leków, paliw itd. Zgadzam się z prof. Hausnerem, że środki unijne powinny być w większym stopniu wykorzystywane na wsparcie podaży, zwłaszcza w tych dziedzinach przemysłu, które budowałyby wyższą pozycję technologiczną polskiej gospodarki, sprzyjały jej innowacyjności, a nie popytu i infrastruktury. Polska systematycznie zmniejsza dystans w stosunku do średniej unijnej w zakresie wydajności pracy, jednak jest on nadal znaczny.

Kwestia wydajności pracy jest postawiona także bardzo powierzchownie. Rzeczywiście polska wydajność pracy jest niższa niż a krajach UE, jak się podaje, stanowi 66,5% średniej dla UE-27, ale jeśli jest to tylko o 6,3 p.p. więcej niż w 2003 r. i o 5,5 p.p. więcej niż w 2006 r. , to wzrost jest niewielki – oceniono go zresztą jako przeciętny. No, ale skoro mała jest gospodarka, mało wytwarza, to siłą rzeczy przeciętna wydajność musi być niska. Dla nas szczególnie ważne jest to, że nie ma polityki spójności w tych obszarach, które wpływałyby na doganianie przez Polskę krajów UE w tej dziedzinie – rozwoju edukacji, nauki, innowacyjności. Nie ma koncepcji budowania motorów wzrostu wydajności pracy. Polska potrzebuje zarówno tworzenia miejsc pracy, jak i wzrostu wydajności, wspierania zarówno gałęzi pracochłonnych, jak i promujących wyższe praco- oszczędne technologie. We wnioskach autorzy słusznie stwierdzają, że „w praktyce alokacji środków europejskich należałoby zastosować silniejsze wsparcie dla branż opartych na wiedzy, kluczowych z punktu widzenia poprawy konkurencyjności gospodarki Polski, że (…) powinno się stosować preferencje dla nauko-chłonnych sektorów przemysłu i usług lub adresowanych do nich instrumentów wsparcia. Błędnie jest rozumiana kategoria kosztów pracy. Wzrost kosztów pracy jest jednym z podstawowych oznak rozwoju gospodarczego, bo podstawowym składnikiem kosztów pracy są płace pracowników i związane z nimi obciążenia, których celem jest tworzenie różnych funduszów. Na problem malejącej przewagi Polski w zakresie kosztów pracy w stosunku do krajów wysoko rozwiniętych trzeba spojrzeć, jako pozytywny efekt rozwoju gospodarczego. Problemem jest natomiast tworzenie innych przewag konkurencyjnych – autorzy opracowania stwierdzają, że w latach 2007-2010 wyraźnie poprawiła się pozycja Polski w wiodących rankingach międzynarodowej konkurencyjności – co można by uznać za pozytywne zjawisko, gdyby nie niski poziom innowacyjności, bardzo niskie nakłady na B+R, niski udział wyrobów wysokiej techniki i niezdolność polskiej gospodarki do wypracowania silnych pozycji eksportowych. Dostrzega się negatywne tendencje demograficzne polegające na starzeniu się społeczeństwa i spadku ogólnej liczby ludności, w tym ludności w wieku produkcyjnym. Pozytywnym zjawiskiem jest wzrost aktywności zawodowej osób w wieku produkcyjnym (15-64 lat) i wzrost aktywności zawodowej kobiet, ale wciąż wysokie bezrobocie i wysoka emigracja ludzi młodych to najbardziej niepokojące zjawisko. Jest to szczególnie niepokojące w małych miastach peryferyjnych województw, gdzie młodzi masowo opuszczają ojczyznę i nie ma polityki tworzenia miejsc pracy. Niepokojące jest zjawisko spadku liczby osób pracujących na czas nieokreślony, co prawda udział pracujących w pełnym wymiarze czasu pracy nieznacznie wzrósł (z 91,1% do 92,4%), ale liczy się forma zatrudnienia. Tzw. umowy śmieciowe, destabilizujące rynek pracy, i niski poziom wynagradzania to jest problem polskich pracowników, zwłaszcza ludzi młodych, którzy z powodu braku stałego zatrudnienia nie mają możliwości uzyskania kredytów na mieszkanie – problemem jest dla nich w ogóle niski poziom płac. Liczba studiującej młodzieży plasuje Polskę w ścisłej czołówce krajów Unii Europejskiej, ale nie wyciąga się wniosków z tego, że w ciągu ostatnich 20 lat liczba studentów wzrosła pięciokrotnie, a liczba kadry akademickiej – jedynie o 60%. Dość oględnie zajęto się kwestią kondycji zdrowotnej populacji i jakości systemu ochrony zdrowia. Wskaźnik przeciętnej długości trwania życia ma tu bardzo pośrednie znaczenie, bo na średnią długość trwania życia wpływa przede wszystkim struktura wiekowa, a nie stan ochrony zdrowia. Nie mówi się o powszechnie dostrzeganych problemach z dostaniem się do specjalisty, o spadku liczby wykonywanych badań, czy o kwestii cen leków i problemach z ich refundacją, o złej opiece nad ludźmi starszymi. Brakuje tu porównań międzynarodowych – one by ukazały niską pozycję Polski w tej kwestii. Ale trzeba przyznać, że dostrzegają kwestię „zjawiska ograniczenia sprawności”, które najczęściej dotykapopulacjistarszej, po 60-65 rokużycia – to ważne w aspekcie pomysłu tego rządu wydłużenie wieku emerytalnego. Wymuszanie zatrudniania ludzi o wyraźnie malejącej sprawności jest szkodliwe dla przedsiębiorców i dla gospodarki, jako całości. Pozytywnie można ocenić pewne elementy w obszarze ochrony środowiska – sprzyja jej wzrost długości sieci wodociągowej, kanalizacji i oczyszczalni ścieków na obszarach wiejskich. Z drugiej jednak strony niepokoi chaos w rozwoju energii odnawialnej, brak koordynacji w budowaniu urządzeń energii wiatrowej, które nie tylko w wielu miejscach szpecą krajobraz, ale są po prostu efektem zbywania Polsce technologicznie przestarzałych urządzeń. Generalnie obraz polski regionalnej nie jest budujący. Brakuje skutecznej polityki wyrównywania szans, tworzenia miejsc pracy w regionach tzw. ściany wschodniej i po części południowej. Choć raport wiele ukrywa, to znajdują się w nim trafne spostrzeżenia. Na str. 178 stwierdza się – słusznie - że mamy stale zwiększającą się liczbę konfliktów przestrzennych. Ale czy tylko przestrzennych? To jest problem, że skutkiem tej chaotycznej polityki jest narastanie konfliktów na wielu polach, zwłaszcza społecznych. Znajdujące się na końcach rozdziałów rekomendacje to zbyt często pobożne życzenia, za którymi nie idzie realna polityka budżetowa, bo wszystkie formułowane przez opozycję próby usunięcia luk w budżecie rodzących różne konflikty, były przez koalicję rządzącą odrzucane. Ten dokument, choć interesujący, ma jednak, jak powiedziałem we wstępie, przede wszystkim charakter propagandowy. Propagandy sukcesu nie akceptujemy. Dlatego klub Prawa i Sprawiedliwości będzie głosował za odrzuceniem tego dokumentu.

Jerzy Żyżyński

"Gazeta Wyborcza" po stronie komunistów. "Próbuje wytłumaczyć Polakom, że komunizm to jedna z pełnoprawnych tradycji" Chcą wmówić Polakom, że komunizm to jedna z ich pełnoprawnych tradycji. Chcą wmówić nieprawdę. Dostałem dziś rano, w przeddzień Dnia Żołnierzy Wyklętych, sms od znajomego. Zacytuję go pomimo pewnej drastyczności treści, bo oddaje moim zdaniem najtrafniej zjawisko, o którym chcę napisać:

Blumsztajn nasikał dziś znowu na papier. Tym razem w sprawie żołnierzy wyklętych. Ale musiał. Został znowu sprowokowany przez maszerującą prawicę. Zwięzła i trafna, pełna gryzącej ironii, recenzja, a jej drastycznością nie ma się, co przejmować. Sewerynowi Blumsztajnowi, który „uczcił” rocznicę stosownym komentarzem w Gazecie Wyborczej obchody Dnia Żołnierzy Wyklętych kojarzą się jedynie z wrzaskiem i szmirą, historycznym prostactwem i zwykłem kłamstwem. Przy czym komentator nie był łaskaw wyjaśnić, co jest szmirą, co prostactwem a co kłamstwem. To przypomina inwektywy strasznego dziadunia wpadającego w ślepą złość na wspomnienie wyjątkowo niemiłego skojarzenia. Rozumiem, że skojarzenie miłe nie jest. Tym niemniej Blumsztajn stawia temu nowemu świętu (zarządzonemu nota bene prawie jednogłośnie przez Sejm RP i uczczonemu przez prezydenta dalekiego przecież od prawicy) dwa zarzuty. Jeden: święto jest zawłaszczane przez skrajną prawicę (stosowny cytat:

I zapalając świeczke na grobie stalinowskiej ofiary będziemy się teraz zastanawiać: w czyim imieniu i komu to służy). Drugi: święto budzi w ogóle zasadnicze wątpliwości. Bo wytwarza wrażenie, że bohaterami są tylko ci ci do komuny strzelali, reszta to zdrajcy. Są to zarzuty poniekąd sprzeczne. Jeśli Blumsztajn nie identyfikuje się z tym świętem, to nie ma, co żałować, że inni je sobie „zabrali”, że jest dla nich ważne. A jeśli się jednak identyfikuje, okazuje to w nader oryginalny sposób. Powątpiewając w jego sens i odmawiając innym prawa pochylenia się nad grobami. W akompaniamencie inwektyw: szmira, prostactwo, kłamstwo. W tekście pojawiają się dwa argumenty merytoryczne każące wątpić, choć nie wiadomo, czy w sens Dnia Wyklętych, czy w sposób jego interpretacji przez prawicę. Sądząc z ich treści raczej w sens. Pierwszy argument to przeciwstawienie tej rocznicy innym zdarzeniom, takim jak obywatelski opór Mikołajczykowskiego PSL, październik 1956 czy KOR. Każdy ma oczywiście prawo do uznawania takiego czy innego zdarzenia lub historycznego zjawiska za bliższe czy dalsze. Ale nie zauważyłem, aby inicjatorzy święta z profesorem Janem Żarynem na czele któreś z przywołanych przez Blumsztajna zjawisk zjawisk lekceważyli albo uznawali za nieistotne. Przeciwnie, kiedy niedawno podczas sesji poświęconej żołnierzom wyklętym proponowałem pogodzenie obu tradycji: partyzancko-WiN-owskiej i PSL-owskiej, Żaryn przytaknął mi ochoczo. Jego zdaniem spór o różne metody oporu wobec komuny zaraz po wojnie dawno się już przedawnił. Jest i drugi argument: wielu z żołnierzy wyklętych nie chciało już strzelać, a do lasu zagoniły ich represje. Ale to samo można w wielu przypadkach powiedzieć o partyzantach czy miejskich bojowcach w czasie wojny. Ba, o wszystkich bohaterach przegranych powstań. To, że należeli oni do straconego pokolenia, to nie znaczy, że ich bohaterstwo nie zasługuje na szacunek. A co więcej nie znaczy też, że historycznie nie mieli racji. Nie zawsze rację ma ten, kto stawia w danej chwili na rozwiązanie najskuteczniejsze. Można się naturalnie zastanawiać, czy nie należało wybrać postawy większego oszczędzania narodowej substancji. Tyle, że ludzie wybierający wtedy walkę nie wiedzieli przecież, jak to wszystko się skończy. Podczas przywołanej już tutaj sesji o żołnierzach wyklętych, przywoływałem zbiór źródeł „Stanisław Mikołajczyk w dokumentach aparatu bezpieczeństwa”. Wynika z niego, że ten polityk symbolizujący cywilny, obywatelski opór, przeciwstawiany przez Blumsztajna powojennym partyzantom, też wierzył w wybuch kolejnej światowej wojny. A w każdym razie poważnie się z nią liczył. Ta wiara nie była bezsensowna. Potem opór stawał się już gestem, a często koniecznością, bo nie było, dokąd uciec, jak się skryć przed komunistyczną zemstą. Ale na początku miał wszelkie znamiona racjonalności. Ten wybór był również do bólu racjonalny w innej sferze: ówcześni leśni ludzie decydowali się na walkę nie tylko w obronie takich wartości jak polskość. W takim przypadku można by się zastanawiać, czy nie powinni się przyczaić, zaczekać, tak jak po dziś dzień zastanawiamy się nad racjonalnością powstań: listopadowego albo styczniowego. Oni jednak chcieli się przeciwstawić najgorszemu złu, jakie nadciągało nad Polskę. Komunizmowi, który wiązał się z pozbawianiem ludzi własności, z walką z religią, z najgorszą formą totalitaryzmu. „Wyklęci” chcieli bronić przed tym złem nie tylko Polski. Także Europy. W tym sensie to oni byli wtedy idealnymi Europejczykami. A że ich walka wiązała się ze smutnymi incydentami, przypadkami zdziczenia, że zderzała się z nastrojami ludności cywilnej. To wszystko prawda, ale powtórzę, tak jest z każdym zbrojnym czynem. I nie jest prawdą, co sugeruje Blumsztajn, że historycy IPN, o tym wszystkim nie piszą. Piszą, ale czym innym jest historyczna analiza, a czym innym składanie kwiatów pod pomnikami. Wtedy rozpamiętuje się historyczne racje, a nie poszczególne zdarzenia. Piszę to wszystko trochę obok Blumsztajna, bo nie sądzę, aby historyczne dysputy cokolwiek go interesowały. Cała filozofia tego tekstu zawiera się w jednym, cytowanym już zdaniu. Zdaniem publicysty Wyborczej założenie Dnia Żołnierzy Wyklętych jest takie: „bohaterami są tylko ci, co do komuny strzelali, reszta to zdrajcy”. I znowu, Blumsztajn to uskrajnił na potrzeby swojego pamfletu, nikt tak prostackich tez nie stawia. Natomiast rzeczywiście, rozróżnianie ówczesnych wyborów, uznawanie jednych za lepsze, innych za gorsze jest w pełni uprawnione. Świadome opowiadanie się wtedy za komunizmem było opowiadaniem się za złem. Puhukiwania na temat szmiry i kłamstwa mogą naturalnie tę obserwację przygłuszyć. Ale takie przygłuszenie to nie jest sukces. Blumsztajn zwalczając tę tradycję, walczy w imieniu swojego środowiska zainteresowanego maksymalną szarością w osądach tamtych czasów. Nie tylko osądach zwykłych ludzi, którzy służyli systemowi, bo musieli. Także, a może nawet przede wszystkim, w osądach jego hunwejbinów. To obrona tej szarości pcha Blumsztajna do faktycznego opowiedzenia się za tradycją PRL, jako równoprawną, a tak naprawdę najlepszą. Dowodzi tego zresztą każdego dnia. Czy to walcząc jak lew przeciw odbieraniu polskim ulicom komunistycznych patronów. Czy śpiesząc na promocję ostatniej książki Daniela Passenta, który kiedyś go atakował, jako solidarnościowego awanturnika? Ale, z którym teraz we wszystkich sporach jest po jednej stronie. To jest strona próbująca wytłumaczyć Polakom, że komunizm to jedna z ich pełnoprawnych tradycji. Wygrażając czcicielom Żołnierzy Wyklętych, Blumsztajn demonstruje na dokładkę tendencję do zakrzykiwania tych, którzy takiego podejścia nie uznają. Zupełnie zresztą tak jak dawni komuniści.

Piotr Zaremba

Rząd łupi KGHM Sejm zmierza do zakończenia prac nad stworzeniem nowego źródła dochodów budżetu państwa. Tym razem, z inicjatywy rządu, wymyślono nowy podatek, który zapłaci KGHM Polska Miedź. Już w tym roku z opodatkowania kopalin na zasypanie dziury w budżecie Donalda Tuska rząd chce pozyskać od KGHM przynajmniej 1,8 miliarda złotych. W kolejnych latach kwota podatku ma sięgać 2,2 miliarda złotych. Wprowadzenie podatku od kopalin zapowiedział w exposé premier Donald Tusk. Jego wysokość ma być zależna od cen miedzi czy srebra na rynkach. Podczas wczorajszego drugiego czytania nad projektem ustawy w tej sprawie wsparcie dla nowego podatku potwierdzili koalicjanci: PO i PSL. Przeciwko opodatkowaniu kopalin według pomysłu rządu opowiedziała się opozycja, zwracając uwagę, że rząd wyraźnie przesadził z jego wysokością. A de facto, że dotyczy to tylko KGHM, w którym choć Skarb Państwa posiada jedynie 31,79 proc. udziałów, to jest jedynym dużym inwestorem w spółce i sprawuje nad nią kontrolę. Zwracano między innymi uwagę, że podatek wprowadzany jest z zaskoczenia - ustawa bowiem ma wejść w życie 14 dni od daty ogłoszenia. Wiceminister finansów Maciej Grabowski, uzasadniając wprowadzenie ustawy, mówił o realizacji zasady solidarności. - Chodzi o to, żeby korzyści, które powinny być czerpane przez nas wszystkich, były czerpane z naszych bogactw naturalnych. W tym wypadku chodzi o miedź i srebro - mówił Grabowski. Zaznaczył, że do tej pory była pewna luka, jeśli chodzi o regulację czerpania przez Skarb Państwa korzyści z tego źródła. - Ten projekt to eliminuje. I o to chodzi, to jest główny motyw działania i główny cel, który przyświecał złożeniu przez rząd tego projektu - dodał Grabowski. Koncepcję rządu krytykowała opozycja. - Ten podatek, w tej wysokości, w której państwo wprowadzają, jest ceną, którą płacimy za cztery lata kiepskiego rządzenia krajem. Przez cztery lata zaniechali państwo trudnych, żmudnych reform w dziesiątkach obszarów i teraz wystawiają rachunek, teraz jest uderzenie w jedną spółkę - 2 miliardy złotych - mówił podczas sejmowej debaty poseł PiS Paweł Szałamacha. Prawo i Sprawiedliwość złożyło poprawki do projektu zmierzające m.in. do odroczenia wprowadzenia go w życie. Według propozycji PiS, miałby zacząć obowiązywać od 1 stycznia przyszłego roku. Szałamacha uzasadniał, że KGHM, powinien dostać możliwość dostosowania strategii działania do nowej rzeczywistości kształtowanej wprowadzeniem dodatkowego podatku. Odroczenie wejścia w życie ustawy oznaczałoby jednak, że rząd PO - PSL straciłby blisko 2 miliardy złotych dochodów do tegorocznego budżetu. PiS wnioskuje także o obniżenie opodatkowania kopalin "do poziomów średnich światowych". Wątpliwości, co do skutków podatku starali się rozwiać posłowie rządzącej koalicji. W ocenie Dariusza Rosatiego (PO), nieuzasadnione są obawy, że wprowadzenie nowego podatku spowoduje w niektórych oddziałach KGHM utratę rentowności, a w konsekwencji zwolnienia pracowników. Rosati ocenił, że KGHM osiąga tak wysokie dochody, iż nie ma obaw, że mogłoby firmie zabraknąć środków na inwestycje. - Oczywiście zysk spółki do podziału będzie mniejszy, ale nawet po nałożeniu podatku spółka będzie należała do najbardziej rentownych - mówił. Genowefa Tokarska (PSL) przekonywała, że wprowadzenie podatku służy Polsce, gdyż będzie to stałe źródło dochodów budżetu państwa, a więc służy wszystkim Polakom. Pomysł nowego podatku skrytykował Ryszard Zbrzyzny (SLD), przewodniczący działającego w KGHM Związku Zawodowego Pracowników Przemysłu Miedziowego. Zbrzyzny ocenił, że ustawa została napisana "na kolanie", zaskakuje firmę-podatnika, a główną przesłanką jej powstania jest chęć pozyskania dodatkowych miliardów złotych do budżetu. Mariusz-Orion Jędrysek (Solidarna Polska) zaznaczył, że w projekcie nie ma rozwiązań systemowych, które regulowałyby czerpanie przez Skarb Państwa korzyści finansowych z wydobycia kopalin. Stwierdził, że taki podatek, który chce wprowadzić rząd, to szokowe zmiany, które mają obowiązywać natychmiast i będą skutkowały wzrostem kosztów funkcjonowania zakładów. - To jest niezbędne. Każdy kraj powinien pobierać zyski z tego, co jest jego własnością. Skarb Państwa jest właścicielem tego typu złóż jak metale, siarka, ropa naftowa. W tym wypadku przesadzono, przesadzono bardzo mocno - mówił Jędrysek Artur Kowalski

"Po prawej stronie istnieje obywatelska mobilizacja i chęć pokazania, że przestrzeń publiczna należy również do nas" - Według środowisk prawicowych, które są bardziej zaangażowane w badanie powojennej historii, PRL nie była żadną alternatywną opcją, tylko zdradą narodową - mówi w rozmowie z „Super Expresem” prof. Jan Żaryn. W przedddzień Dnia „Żołnierzach Wyklętych” historyk opowiada, jak traktowano powojennych bohaterów w PRL, ale też w latach 90.:

Polityka historyczna prowadzona przez ówczesnych decydentów była raczej nastawiona na zagrzebywanie różnic między obozem Solidarności i komunistycznej władzy. Dominowało przekonanie, że odgrzebywanie przeszłości wyzwoli demony szowinizmu, nacjonalizmu czy bogoojczyźnianego ciemnogrodztwa. Profesor przypomina, że polityka historyczna nastawiona na odkrywanie prawdy o komunizmie zaczęła wygrywać dopiero w końcu lat 90., gdy powstał IPN, a wyraźnie przyspieszyła wraz z objęciem funkcji szefa Instytutu przez Janusza Kurtykę i prezydentury przez Lecha Kaczyńskiego. Źródeł niechęci do tego święta w środowiskach lewicowo-liberalnych należy jego zdaniem szukać w definicji PRL. Dla prawicy jest oczywiste, że była to nie tylko niesuwerenna wobec Moskwy państwowość polska, ale i władza pozbawiona legitymizacji ze strony społeczeństwa. W dzisiejszych środowiskach lewicowych dominuje pewne napięcie, wynikające z życiorysów ludzi doń należących bądź ludzi im najbliższych, wobec których czują się lojalni. Ta lojalność podpowiada im, że PRL to też był jakiś wariant polskości. (…) Według środowisk prawicowych, które są bardziej zaangażowane w badanie powojennej historii, PRL nie była żadną alternatywną opcją, tylko zdradą narodową. Instalatorzy Polski lubelskiej i stalinowskiej, a potem ich spadkobiercy - kolejni władcy PRL, wpisywali się w podtrzymywanie zniewolenia polskiego narodu. Według historyka, „polska demokracja jest dziś zagrożona przez monopolizowanie sfery medialnej przez środowiska lewicowo-liberalne oraz przez obóz rządowy” i stojące za nim gros instytucji państwowych. Rodzi to zagrożenie zepchnięcia "inaczej myślących" na margines życia publicznego. Dziś "po prawej stronie" istnieje obywatelska mobilizacja i chęć pokazania, że przestrzeń publiczna należy również do nas. To się też nazywa samorządność. Miałem okazję rozmawiać z urzędnikami państwowymi, których bardzo dziwiło to, że nie uzgodniliśmy z nimi organizacji tych obchodów. Jakby obywatele RP nie mieli prawa sami zagospodarowywać przestrzeni publicznej. Prof. Żaryn przypomina o jutrzejszych uroczystościach organizowanych przez Społeczny Komitet Obchodów Narodowego Dnia Pamięci "Żołnierzy Wyklętych":

W 61 rocznicę rozstrzelania w areszcie śledczym przy ul. Rakowieckiej w Warszawie kierownictwa IV Zarządu Głównego Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość - organizujemy stołeczne obchody tamtego wydarzenia. W 17 punktach związanych z kaźnią "Żołnierzy Wyklętych" oddamy hołd żołnierzom II konspiracji niepodległościowej. O godz. 19.30 spotkamy się przy Grobie Nieznanego Żołnierza, a o 21.00 na mszy w katedrze św. Jana Chrzciciela. Znp, se.pl

Na wschodniej granicy nie mamy już żadnego strategicznego sojusznika, tylko same kłopoty Praktyczne zamrożenie polsko-białoruskich i unijno-białoruskich relacji dyplomatycznych na najwyższym szczeblu, choć nie jest jeszcze zerwaniem stosunków dwustronnych, to z pewnością można zakwalifikować, jako rodzaj „dyplomatycznej zimnej wojny”. Relacje te wkroczyły, zatem w lodowcową fazę procesu ochładzania. Z polskiego punktu widzenia sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana, niż zdaje się ją przedstawiać nasz MSZ, który stara się przyjąć postawę pryncypialnego mocarstwa promującego wartości, na dodatek czującego za plecami wsparcie całej Unii. Należy zwrócić uwagę, że działania Łukaszenki wymierzone „w Zachód” skierowane zostały na dwa spośród 15 przedstawicielstw dyplomatycznych w Mińsku: Unii Europejskiej i Polski. Uderzenie w Unię jest jasne - jest to reakcja na poszerzenie sankcji uchwalone w Brukseli, ale równoczesne uderzenie bezpośrednio w Polskę każe postawić pytanie: co jest przyczyną sytuacji, że Polska ma najgorsze relacje z Białorusią spośród wszystkich państw członkowskich Unii? Tuż po swoim wyborze Donald Tusk powiedział, że z racji bliskości geograficznej (i innych względów) nie chce prowadzić polityki wschodniej tak, by w UE to Polska miała najgorsze relacje z Rosją i rozpoczął tym samym reset polsko-rosyjski. Zmieniło to cały kontekst polskiej polityki wschodniej. Jej dzisiejszy stan jest taki, że na wschodniej granicy nie mamy już żadnego strategicznego sojusznika, tylko same kłopoty – z Litwą podtrzymujemy stan napięcia i dialog zamarł, wobec Ukrainy nie mamy żadnej polityki wpływu (nawet celebracja Euro 2012 zaczyna być kłopotliwa), wobec Białorusi natomiast prowadzimy od 4 lat skrajnie niekonsekwentną politykę, szamocząc się między gumową elastycznością i mruganiem okiem połączonymi z propozycją politycznego dealu (w tle także politycznie handlując organizacjami polskiej mniejszości) a granitową twardością i piedestałową pryncypialnością. Efekt jest taki, że - niespodziewanie - okazuje się, że to Obwód Kalingradzki, (czyli Rosja) jest naszym najpewniejszym partnerem na wschodniej granicy i właśnie dokonujemy wzajemnego otwarcia granicy. Niezależnie od szczegółowej analizy przyczyn rozwoju wypadków w polityce wschodniej, jedno jest pewne: obiektywnie rzecz rozpatrując sytuacja taka nie jest dla Polski korzystna – mówiąc językiem geopolityki, granica wschodnia to granica rosnącego potencjału rozbieżności powodującego napięcie, czyli nierównowagę, a Rosja okazuje się na tym obszarze jedynym biegunem łagodzącym, czyli elementem równoważącym. To ta sama Rosja, która niedługo wybierze Putina i która wciąż przetrzymuje kluczowe dowody smoleńskie… Oczywiście można powiedzieć, że reakcja Łukaszenki w kierunku Polski jest dowodem na nasze znaczenie i na to, że dyktator boi się nas najbardziej. Obawiam się jednak, że to nieprawda. Uderzenie w Polskę to dowód, że właśnie naszej reakcji obawia się najmniej – po raz kolejny Polska zostaje wyizolowana spośród Unii Europejskiej, jako samodzielny dodatkowy „chłopiec do ukarania”. Nie wierzę, że to, co robi Łukaszenka jest jedynie jego działaniem. To kolejny „impuls ze Wschodu” (swego czasu było to np. embargo na import żywności), który dzieli Europę a szczególnie Europę Środkową i różnicuje status poszczególnych państw. Niestety, taktyka ta może być stosowana właśnie, dlatego, że w polskiej polityce wschodniej nie ma solidarności z pozostałymi sąsiadami. Mało tego, jednostronny reset z Rosją spowodował, że ma ona obecnie do dyspozycji pełen wachlarz nacisków na Polskę, bez naszej możliwości reakcji i używa różnych dostępnych jej instrumentów działania na naszą niekorzyść, co prowadzi do naszej sytuacji w relacjach wschodnich. Polska próbowała swego czasu podpiąć się pod niemiecką politykę na Białorusi (min. Sikorski jeździł tam z min. Westerwelle), która polega na rozbudowanych kontaktach gospodarczych i przyzwoleniu reżimu na operowanie niemieckich podmiotów na Białorusi, przy rytualnym zachowaniu retoryki demokratycznej ze strony Berlina. To, dlatego próbowaliśmy i naszego dealu z Łukaszenką. Zostaliśmy jednak wystrychnięci na dudka. Niemcy na Białorusi są, a nasi posłowie są zawracani z granicy, a ambasador wypraszany z Mińska. Dobrze się stało, że cała Unia wykonała teraz wspólny gest wycofania ambasadorów, bo to zmniejsza stopień izolacji Polski, ale jednocześnie jest obiektywnie niekorzystne, szczególnie dla Polski, że Unia wycofuje się z relacji z Białorusią. Dla krajów „bezpiecznego rdzenia” nie jest to aż tak istotne, dla Polski oznacza to, że na dużym odcinku granicy mamy „dyplomatyczną czarną dziurę”. Stan obecny nie jest do utrzymania na dłuższą metę. Tak istotne napięcie nie może się utrzymywać pomiędzy krajami sąsiednimi, na dodatek – na poziomie obywateli – mającymi wiele kontaktów, a na dodatek posiadającymi duże mniejszości narodowe po obu stronach granicy (szczególnie należy teraz dbać o Polaków na Białorusi). W tej sytuacji rodzi się pięć strategicznych wytycznych dla polskiej polityki wschodniej w kontekście Białorusi:

- nie wolno dopuścić, by pogorszenie stosunków dyplomatycznych oznaczało represje lub pogorszenie położenia Polaków na Białorusi;

- należy unikać sytuacji, w której Rosja wkroczy, jako mediator w sporze Unia – Polska - Białoruś i stanie się gwarantem złagodzenia napięcia;

- należy jak najintensywniej odbudować polską przestrzeń geopolityczną na Wschodzie (relacje strategiczne z różnymi partnerami od państw bałtyckich po Kaukaz) tam gdzie to tylko możliwe, by odbudować pole politycznego manewru;

- należy domagać się spójnej polityki państw członkowskich UE na Białorusi, tak, by nie dochodziło do sytuacji poważnej asymetrii tych relacji, jak ma to miejsce obecnie;

- należy wspierać społeczne siły demokratyczne i nie współpracować z reżimem w wydawaniu Białorusinów tamtejszemu wymiarowi sprawiedliwości. Krzysztof Szczerski

Wszystko wskazuje, że wiele, z pozornie wzajemnie sprzecznych, informacji dotyczących zachowań Lecha Wałęsy podczas strajku w Stoczni Gdańskiej w Sierpniu`80 jest częściowo prawdziwych.

1. Dnia 14 sierpnia 1980 r. między godziną 6 a 10 wszedł do Stoczni przez dziurę w płocie przy ul. Rybaki Górne (na wschód od Bramy nr. 1), co podał w swojej autobiografii:

Nie dopowiedział jednak, że – zapewne uznając, że kolegom z Wolnych Związków Zawodowych nie udało się wywołać strajku, (który nie rozlał się jeszcze na tę część rozległego terenu Stoczni) - tą samą drogą z niej wyszedł.

2. Tuż po godzinie 10 pojawił się w zupełnie innym, bardzo oddalonym od poprzedniego, miejscu w okolicach Bramy nr 3 i korzystając z pomocy t.w. SB „Kolega” usiłował wejść do Stoczni przez Biuro Projektów. Po uniemożliwieniu wejścia przez Straż Przemysłową przeszedł przez mur Stoczni od strony podwórka domu na rogu ulic Jana z Kolna i Robotniczej:

3. Do 16 sierpnia kontakt ze Służbą Bezpieczeństwa utrzymywał - według jego własnej relacji - przez funkcjonariuszy przebywających na terenie Stoczni.

4. Wejście strajku w nową fazę i utworzenie Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego spowodowało konieczność nowych uzgodnień i wtedy, gdy mury Stoczni były już kontrolowane przez straż strajkową, Wałęsa mógł opuszczać Stocznię i do niej wracać drogą wodną. Zaraz po 18 sierpnia sam widziałem, oglądając Stocznię z mostu zwodzonego, rodzaj dużej motorówki czy kutra kręcącego się w przy pochylni od strony portu, pomimo tego, że wszelki ruch w porcie został wstrzymany. Ówczesny lokalny przewodniczący Związku Metalowców (obejmującego stoczniowców) złożył mi świadectwo, że po 20 sierpnia widział Wałęsę w budynku KW PZPR (według tej relacji 10 sierpnia Wałęsa był u niego w domu informując o podjęciu decyzji o strajku, bo znali się przez Floriana Wiśniewskiego, przewodniczącego komórki związkowej w Elektromontażu, który był zaufanym Wałęsy). Krzysztof Wyszkowski

Skandaliczne wyroki „w imieniu prawa” - Sędzia Jarosław GóralSędzia Jarosław Góral, który uwolnił Tomasza Turowskiego od zarzutu kłamstwa lustracyjnego, uniewinnił generałów Ciastonia i Płatka, oskarżonych o udział w przygotowaniach do mordu na ks. Jerzym Popiełuszce. Był też przeciwny uznaniu Józefa Oleksego za kłamcę lustracyjnego. Sąd Apelacyjny w Warszawie uwolnił przedwczoraj komunistycznego szpiega Tomasza Turowskiego od zarzutu kłamstwa lustracyjnego. Jego proces został utajniony, podobnie jak większość uzasadnienia wyroku. W części jawnej sędzia Jarosław Góral stwierdził:

– Sprawa w ogóle nie powinna trafić do sądu, a postępowanie lustracyjne nie powinno się odbyć.

Ławnik: to był proces manipulowany Po raz pierwszy w III RP o sędzim Góralu głośno było przy okazji procesu generałów Władysława Ciastonia i Zenona Płatka, oskarżonych o udział w przygotowaniach do mordu na ks. Jerzym Popiełuszce.

„To był proces manipulowany” – mówiła w 1994 r. ławnik Teresa Paradowska na łamach „Gazety Polskiej”. Była ona wraz sędzią Góralem członkiem składu orzekającego, który uniewinnił generałów Ciastonia i Płatka. – Hańba! – krzyczeli zgromadzeni na sali. W toku śledztwa prokurator Andrzej Witkowski z Lublina ustalił, że do Bydgoszczy na dzień porwania ks. Popiełuszki ściągnięto dużą liczbę funkcjonariuszy tajnych służb. Nie starczyło dla nich lokali na nocleg i umieszczano ich w zwykłych hotelach. Witkowski zabezpieczył m.in. rejestry hotelowe. Mogło to doprowadzić do rozszerzenia kręgu podejrzanych o kierownictwo MSW i Biura Politycznego PZPR. Wtedy Wiesław Chrzanowski, minister sprawiedliwości w rządzie Hanny Suchockiej, odsunął Witkowskiego od prowadzenia śledztwa. Podczas procesu jednego z ławników ktoś wezwał pod fałszywym pretekstem do sądu. Pod jego nieobecność podpalono mieszkanie, w którym zginęła bliska mu osoba. Sprawcy nie zostali odnalezieni. Według naszych rozmówców także sędzia Góral miał twierdzić, że przebijano mu opony. Wyrok zapadł stosunkiem głosów 3 do 2, a więc zdecydował głos przewodniczącego składu, sędziego Górala. Ławnik Teresa Paradowska zgłosiła wówczas votum separatum od wyroku.

Oleksego nie lustrować W 2005 r. sąd drugiej instancji uznał, że Józef Oleksy jest kłamcą lustracyjnym. Według sądu zataił on w swoim oświadczeniu lustracyjnym fakt, że w latach 1970–1978 był agentem Agenturalnego Wywiadu Operatywnego (AWO), tajnej struktury wywiadu wojskowego PRL. Wyrok zapadł niejednomyślnie, bo sędzia Jarosław Góral zgłosił zdanie odrębne. Uznał, że AWO nie podlega lustracji. Wyrok był prawomocny, jednak Oleksemu przysługiwała kasacja. W 2007 r. w jej wyniku wyrok zakwestionował Sąd Najwyższy. Uznał on, że Oleksy napisał nieprawdę w oświadczeniu lustracyjnym, ale dlatego, że był wprowadzony w błąd przez ówczesnego szefa WSI Kazimierza Głowackiego, który poinformował go, że służba w AWO nie podlega ujawnieniu w oświadczeniu. Niezalezna

Giną świadkowie afery marszałkowej Zeznania głównych świadków złożone w sprawie rzekomej korupcji przy weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych jednoznacznie wskazują, że cała sprawa była w rzeczywistości prowokacją wymierzoną w Antoniego Macierewicza, przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej WSI, a także w samą komisję. Koronnym dowodem na to są nagrania dokonywane przez płk. Leszka Tobiasza – głównego świadka oskarżenia, które zrobił już po wizycie u Bronisława Komorowskiego i w ABW. Wiele też wskazuje na to, że płk Tobiasz nagrał rozmowę zarówno z Bronisławem Komorowskim, jak i z szefem ABW Krzysztofem Bondarykiem.
„Gazeta Polska” dotarła do złożonych w prokuraturze zeznań, m.in. płk. Leszka Tobiasza – jedynego świadka oskarżenia, płk. Mariana Cypla, szefa ABW Krzysztofa Bondaryka oraz Bronisława Komorowskiego, który był przesłuchiwany w czasie, kiedy pełnił funkcję marszałka sejmu. Bronisław Komorowski zeznał w prokuraturze m.in., że płk Tobiasz żalił mu się i był zaniepokojony tym, iż „nie udzielono mu instrukcji, jak ma się zachowywać”. Kto miał ich udzielić pułkownikowi WSI i czego miały one dotyczyć – nie wiadomo, ponieważ płk Tobiasz nie żyje, a tylko część jego nagrań trafiła do ABW. Sprawa dotyczy rzekomej korupcji, w której oskarżonymi są dziennikarz Wojciech Sumliński oraz Aleksander L., emerytowany pułkownik wojskowych służb specjalnych PRL, który dobrowolnie poddał się karze. Proces toczy się od roku 2010, a w ostatnim czasie zmarło dwóch świadków: płk Cypel oraz płk Tobiasz – najważniejszy i zarazem jedyny świadek oskarżenia. Co ciekawe, miał on być oskarżycielem posiłkowym w tym procesie, ale nie zgodził się na to sąd. Wojciech Sumliński chciał, by doszło do konfrontacji Bronisława Komorowskiego i płk. Tobiasza. Obserwatorem procesu jest były wicemarszałek senatu Zbigniew Romaszewski. Był on obecny w sądzie na wszystkich rozprawach, podczas których miał zeznawać płk Tobiasz, jednak świadek ten nigdy nie stawił się na wezwanie. Kolejny termin wyznaczono właśnie na 1 marca br.
Śmierć świadków Tuż przed świętami Bożego Narodzenia, 21 grudnia 2011 r., zmarł Marian Cypel – były dyplomata i rezydent wywiadu PRL w Wiedniu. Jego pogrzeb odbył się 27 grudnia w Warszawie. To właśnie za pośrednictwem płk. Cypla Leszek Tobiasz starał się dotrzeć do kościelnych hierarchów – bp. Antoniego Dydycza i bp. Sławoja Leszka Głódzia. Ci z kolei mieli mu ułatwić kontakt z Antonim Macierewiczem – likwidatorem Wojskowych Służb Informacyjnych.
„(…) Nie miałem pełnego zaufania do L. Tobiasza. Przez okres naszej znajomości spotkaliśmy się może 10–15 razy, i to zawsze z jego inicjatywy. (…) Było tak, że kiedyś prosił mnie o umożliwienie mu kontaktu z biskupem Dydyczem i biskupem Głódziem, zgodziłem się spytać o to biskupów. Tak mu powiedziałem, jednak w sumie nie pytałem o to obu biskupów, a L. Tobiaszowi powiedziałem, że po rozmowie z biskupami nie widziałem możliwości zorganizowania spotkania z nimi” – zeznał w prokuraturze 13 lutego 2009 r. płk Cypel. O znajomości z płk. Cyplem Leszek Tobiasz zeznawał w kontekście przyjęcia, które zostało zorganizowane przez płk. Cypla w okolicach Janowa Podlaskiego:
„(…) Ja tego gospodarza poznałem przez L. [drugiego oskarżonego – red.]. Nie chciałbym mieszać tego gospodarza w tę sprawę, bo nie ma z nią nic wspólnego, ale nazywa się Marian Cypel (…)” – zeznał płk Tobiasz, a prokurator nie zadał mu żadnych pytań dotyczących spotkania z biskupami. Nigdy się już nie dowiemy, jak było w rzeczywistości, ponieważ płk Leszek Tobiasz zmarł w dziwnych okolicznościach tuż po północy 11 lutego na imprezie integracyjnej pracowników Mazowieckiej Wojewódzkiej Komendy OHP, na którą przyjechał autokarem razem z kilkudziesięcioma osobami. Z oficjalnej wersji wynika, że ok. godz. 23:40 Tobiasz podczas tańca z partnerką nagle upadł, uderzył głową o parkiet i stracił przytomność. Wezwano pogotowie – lekarz stwierdził zgon, który nastąpił o godz. 0:10, a ponieważ okoliczności śmierci były dla niego niejasne, został powiadomiony prokurator, który zarządził sekcję zwłok. Dodatkowo wykryto ranę za uchem, a relacje świadków zdarzenia są rozbieżne.
Koronne zeznania Kluczową rolę w aferze marszałkowej odegrał poseł PO, późniejszy marszałek sejmu, a obecnie prezydent RP Bronisław Komorowski – wynika z dokumentów, do których dotarliśmy. To właśnie za jego przyczyną zaczęła się sprawa dotycząca rzekomej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej. Miała ona polegać m.in. na oferowaniu Aneksu do Raportu z weryfikacji WSI. Afera marszałkowa zaczęła się jesienią 2007 r. od wizyty płk. Leszka Tobiasza w gabinecie ówczesnego marszałka sejmu Bronisława Komorowskiego. Żołnierza WSI skontaktowała z parlamentarzystą PO posłanka Platformy Jadwiga Zakrzewska, która dziś zasłania się niepamięcią. Marszalek sejmu Bronisław Komorowski zeznał w prokuraturze 24 lipca 2008 r.:
„(...) Nie było dla mnie zaskoczeniem pojawienie się mojego nazwiska w aneksie. Wcześniej prasa sugerowała, że moja osoba ma być objęta treścią tego raportu. Ja wyraziłem wstępnie zainteresowanie jego propozycją (chodzi o Aleksandra L. – red.). Umówiliśmy się, że on odezwie się, gdy będzie na pewno miał możliwość dotarcia do tych dokumentów. Miał się wtedy do mnie odezwać poprzez telefon mojego biura. Jednak po kilku dniach pani Jadwiga Zakrzewska, poseł PO, przekazała mi, że chce się ze mną spotkać pułkownik z WSI, który jest jej sąsiadem. Spotkanie odbyło się w moim biurze poselskim. Rozmówcą okazał się nieznany mi wcześniej płk Leszek Tobiasz (…). Płk Tobiasz powiedział mi, że ma dowody na korupcyjną działalność Komisji Weryfikacyjnej (…). Tobiasz parokrotnie odwiedzał mnie w biurze. Próbował mi dalej opowiadać, był zaniepokojony, że nie udzielono mu instrukcji, jak ma się zachowywać. Ja wiedząc, że jest już prowadzone postępowanie, odsyłałem go do ABW (…)”.
Z protokołów przesłuchań świadków afery wyłania się obraz „polowania” na Komisję Weryfikacyjną i niespotykany pośpiech, z jakim to robiono. Zaledwie tydzień po tym, jak p.o. szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego został Krzysztof Bondaryk (16 listopada 2007 r.), zadzwonił do niego Paweł Graś.
„(…) Zaproponował spotkanie na terenie Sejmu w tym samym dniu. (...) Minister Graś poinformował mnie w skrócie, że istnieje potrzeba – prośba ze strony Marszałka Komorowskiego – abym się udał do jego biura poselskiego, ponieważ jest u niego w tym momencie ktoś, kto ma ważne informacje dla bezpieczeństwa kraju. Minister Graś powiedział, że jest to prawdopodobnie oficer, a sprawa dot. korupcji związanej z Komisją Weryfikacyjną. Minister Graś poinformował mnie, że Marszałek tam na mnie oczekuje i żebym tam się udał i osobiście podjął czynności służbowe. (…)” – czytamy w protokole przesłuchania Krzysztofa Bondaryka z 28 listopada 2008 r.
W dalszej części przesłuchania obecny szef ABW opisuje, że 23 listopada 2007 r. razem z nim do biura marszałka sejmu Bronisława Komorowskiego pojechało trzech oficerów ABW, którzy – co ciekawe – nie weszli razem z Bondarykiem do środka, lecz czekali na zewnątrz. Bez świadków Komorowski poinformował Bondaryka, że jest u niego oficer, który ma dowody na korupcję w Komisji Weryfikacyjnej, oraz posiada informacje związane z bezpieczeństwem państwa. Komorowski przedstawił Bondarykowi Leszka Tobiasza, który opowiedział o rzekomej korupcji w Komisji Weryfikacyjnej i zgodził się złożyć zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa.
„(…) Uznałem, że biuro Marszałka Sejmu nie jest właściwym miejscem do przyjmowania zawiadomienia o przestępstwie, że właściwym miejscem będą pomieszczenia urzędowe ABW. Zaproponowałem Leszkowi Tobiaszowi, żeby się udał ze mną do siedziby ABW i tam złożył zawiadomienie i przekazał dowody (…)” – zeznał dalej Krzysztof Bondaryk, który osobiście zawiózł Tobiasza do siedziby Agencji, gdzie żołnierz WSI złożył zeznania.
Co ciekawe, z zeznania Komorowskiego wynika natomiast, że płk Tobiasz 3 grudnia (a więc już po wszczęciu śledztwa w sprawie rzekomej korupcji przy weryfikacji WSI) przyniósł mu dowody w postaci nagrań. Komorowski zeznał, że po wizycie Tobiasza zawiadomił ministra Grasia i ABW. Dlaczego Bronisław Komorowski skłamał podczas przesłuchania, twierdząc, że dopiero w grudniu zawiadomił Służby Specjalne, podczas gdy faktycznie, jak wynika z dokumentów, miało to miejsce w listopadzie? Na to pytanie na razie nie ma odpowiedzi. Przesłuchiwany w prokuraturze 17 grudnia 2007 r. płk Leszek Tobiasz nie wspomniał ani słowem o swojej wizycie u Bronisława Komorowskiego, mówił natomiast o swoich nagraniach.
„(…) L. podczas rozmowy miał do mnie pretensje, że nie udzieliłem mu informacji o osobach i rzekomych sprawach, którymi rzekomo miało się zajmować biuro wewnętrzne SKW. Było to nawiązanie do rozmowy wcześniej z 20 listopada 2007 r., którą nagrałem (…)” – zeznał płk Tobiasz.
To właśnie wtedy płk Tobiasz i Aleksander L. rozmawiali o tym, jak Lecha Wałęsę przywiózł do stoczni na strajk szkolony w ZSRR admirał marynarki wojennej Romuald Waga, który zmarł w 2008 r. Dorota Kania, Maciej Marosz

Hucpa, jako nagroda pocieszenia Po prztyczku, jaki od amerykańskiej Akademii Filmowej dostała pani reżyserowa Agnieszka Holland za obraz zatytułowany „W ciemności”, który nie otrzymał Oskara, cmokierzy pospieszyli z wyjaśnieniami, że tak naprawdę, to pani reżyserowa wcale nie przegrała, tylko przeciwnie - właśnie wygrała. Mimo tego salomonowego wyjaśnienia widocznie wszystkich trapiła świadomość pewnego niedosytu i w tej sytuacji żydowska gazeta dla Polaków przeprowadziła rozmowę z samą panią reżyserową, żeby wszyscy półinteligenccy czytelnicy z samego źródła uzyskali wykładnię autentyczną, jak mają w tej sprawie myśleć. Więc pani reżyserowa dała do zrozumienia, że wprawdzie amerykańska Akademia Filmowa zwyczajnie się pomyliła, ale jeśli nawet początkowo przywiązywała do Oskara większą wagę, to teraz nie jest to już takie ważne. „Nie mogłam przecież przewidzieć, że „W ciemności” obejrzy w Polsce milion widzów. I to jest prawdziwe zwycięstwo, przy którym Oskar jest jednak średnio ważny” - powiedziała. Słowem - kwaśne winogrona i nie byłoby powodów, by się tym zajmować, gdyby nie jedna okoliczność. Otóż wydaje mi się, że pani reżyserowa, twierdząc, jakoby „nie mogła przewidzieć”, iż jej film obejrzy w Polsce milion widzów, zwyczajnie się z nami przekomarza. To nie tylko było do przewidzenia, ale wymagało podjęcia konkretnych działań organizacyjnych - i zostały one podjęte. Mam na myśli spędzanie na film Agnieszki Holland młodzieży gimnazjalnej i licealnej, która w ramach przymusowej indoktrynacji o holokauście, nie tylko musiała pójść do kina, ale również - zapłacić za bilety. W ten sposób, to znaczy - przy pomocy takiej hucpy - można bez kłopotu uciułać nie tylko milion widzów, ale i milionowe tantiemy. Ktoś jednak musiał szkołom wydać taki rozkaz i nie jest wykluczone, że pani reżyserowa zawczasu zadbała o taką nagrodę pocieszenia. SM

Zanim zmieni się etap... „Użalcie się nad nami, biednymi zbirami”...Ach, ileż to już razy swołocz się tłumaczyła, że jeśli nawet mordowała niewinnych ludzi, łamała im kości, albo charaktery, jeśli się łajdaczyła i nakłaniała do tego samego innych, to albo czyniła to „bez swojej wiedzy i zgody”, albo, dlatego, że „musiała”, bo miała żony, dzieci, karierę, albo majątek na widoku! Pierwsza taka fala pojawiła się po śmierci Stalina, kiedy to pojawiła się kwestia, któż teraz beknie za te wszystkie zbrodnie. To znaczy - nie wszystkie, co to, to nie, aż tak dobrze nie było ani wtedy, ani teraz. Chruszczow w swoim tajnym referacie nie uważał na przykład, by rozkułaczanie, połączone ze sztucznym wywołaniem głodu na Ukrainie i Kubaniu, które pochłonęło, co najmniej 11 milionów ofiar, było jakąś zbrodnią. Nawet i dzisiaj nie wszyscy uważają to za zbrodnię, bo jakże - skoro jej wykonawcą był Łazarz Mojsiejewicz Kaganowicz? Za zbrodnię - paradoksalnie - Chruszczow uznał tylko zagładę komuchów, którzy wcześniej, jako rewolucjoniści lub funkcjonariusze reżymu, te wszystkie zbrodnie popełnili, a więc ludzi, którym zagłada z tego tytułu słusznie się należała. Więc kiedy Stalin szczęśliwie powędrował do piekła (miejmy nadzieję, że za takie przypuszczenie nie grozi jeszcze ekskomunika, bo np. ojciec Paweł Gużyński, dominikanin ujawnił w „Gazecie Wyborczej”, że „Ks. Piotr Natanek za stwierdzenie, że zmarły abp Życiński wyje w piekle, został zasuspendowany” - w co wyjątkowo chętnie wierzę, bo w inne informacje lub opinie kolportowane przez przewielebnego ojca Gużyńskiego - już niekoniecznie. Inna sprawa, skąd właściwie ks. Natanek może takie rzeczy wiedzieć tym bardziej, że np. przewielebny ks. Wacław Hryniewicz uważa, że piekła w ogóle nie ma, a jeśli nawet i jest, to jest puste - a wcale zasuspendowany nie został. Od razu widać, że zarówno przedśmiertna, a zwłaszcza pośmiertna reputacja Ekscelencji ważniejsza jest od katechizmowych nauk o czterech rzeczach ostatecznych. Ładny interes!) pojawiła się konieczność odpowiedzi na kłopotliwe pytanie, kto mu w tym wszystkim pomagał - no bo uznanie że Stalin wymordował wszystkich osobiście, byłoby za bardzo śmieszne, nawet w Związku Radzieckim. W takich momentach szalenie liczy się refleks, którym w większości wykazali się towarzysze pochodzenia żydowskiego, nieubłaganym, oskarżycielskim palcem wskazując na towarzyszy pochodzących z mniej wartościowego narodu tubylczego, jako pomagierów Józefa Stalina. Ci owszem - przyznawali, że to i owo zdarzyło im się wykonać, ale przypominali, że to tamci towarzysze wydawali im rozkazy. Na takie dictum towarzysze pochodzenia żydowskiego zareagowali oskarżeniem o „antysemityzm” - no i tak się to ciągnie aż do dnia dzisiejszego. Jeszcze zabawniejsze były ekwilibrystyki „inżynierów dusz”, w rodzaju nieboszczki poetessy-noblistki, którzy wprawdzie osobiście kości nikomu nie łamali, ale opiewali zbrodniarzy mową wiązaną. Warto by dzisiaj opublikować antologię tych arcydzieł, żeby naiwna młodzież też wiedziała skąd, komu wyrastają nogi i na jakim fundamencie zbudowana jest hierarchia autorytetów moralnych, którzy swoje życiorysy rozpoczynają od roku 1990- na przykład poemat o majorze UB, któremu w nocy ukazał się Dzierżyński, żeby podtrzymać go na duchu i dodać wigoru - sam cymes! Bodaj tylko jeden farys przyznał się, że „zwariował” - chociaż i to było kłamstwem, bo za swoje wariactwa dostawał niezły szmalec z wysokich nakładów, dochrapał się luksusowej willi i tak dalej („I ty, co mieszkasz dziś w pałacu, a srać chodziłeś za chałupę...”) - podczas gdy inni - jak to pięknie opisał Tyrmand w „Życiu towarzyskim i uczuciowym”, najpierw inkasowali za to, że tragicznie „błądzili”, a potem - że swoje tragiczne „błądzenie” opisali - i znowu inkasowali i znowu jednym susem wskakiwali do pierwszego szeregu autorytetów moralnych i znowu wdeptywali w ziemię inaczej myślących - tylko już pod innymi pretekstami. Podobne sytuacje miały miejsce podczas sławnej transformacji ustrojowej, ale szybko przeminęły, bo spółdzielnia pracy autorytetów moralnych, nauczona doświadczeniami z poprzednich etapów, sprawnie potępiła wszelkie wścibstwo - i albo głosząc panświnizm, że to niby wszyscy się uświnili, więc nikt nie ma prawa osądzać kogokolwiek, albo kwestionując potrzebę „rozdrapywania starych ran”, porozstawiała amatorów rozliczeń po kątach - przy czym oczywiście nie obyło się bez oskarżeń o - jakże by inaczej! - „antysemityzm!” Ale oprócz tych pieszczochów reżymu, byli również wyrobnicy - m.in. w postaci nauczycieli, na których barki zostało złożone zadanie demoralizowania dzieci i młodzieży - i niestety bardzo wielu z nich za nędzne ochłapy od reżymu zadanie to wykonywało. Niekiedy dochodziło przy tym do sytuacji podobnych do opisanych w „Syzyfowych pracach”; pamiętam, jak wychowawca naszej klasy postanowił nauczyć nas „Międzynarodówki” i dopiero po dziesiątej chyba próbie daremnego oduczenia nas fałszowania melodii zrozumiał, że to niedrewniane uszy, tylko bunt. Wspominam o tym wszystkim, dlatego, bo dzisiaj mamy do czynienia z identycznym procesem, który na tym etapie nie wymaga jeszcze ofiar z ludzi, ale wszystko przecież dopiero przed nami tym bardziej, że mamy do czynienia z dwiema przyczynami w jednym. Po pierwsze - Unia Europejska forsuje ideologię politycznej poprawności, czyli marksizmu kulturowego, który nakierowany jest na doszczętne zniszczenie „kultury burżuazyjnej”, której ważnym elementem jest religia. Stąd taka niechęć, żeby nie powiedzieć - wrogość do chrześcijaństwa, które systematycznie wypierane jest z terenu publicznego - w czym niestety uczestniczą niektórzy przedstawiciele duchowieństwa oraz katolicy zawodowi, którzy z katolicyzmu żyją, więc frymarczą nim na zasadzie, kto da więcej. Właśnie 16 marca odbędzie się kolejny „zjazd gnieźnieński”, podczas którego aktyw będzie stręczył uczestnikom Unię Europejską próbując przekonywać ich, że to sam Pan Bóg szepnął im z nieba. Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że dwaj główni stręczyciele zostali - oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”, zarejestrowani w charakterze tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa. Znaczy - „służą Panu”, tylko nie tyle temu z Nieba, a raczej temu z Brukseli. Po drugie - światowe Żydostwo, zaniepokojone skutkami, jakie mogą dla diaspory wyniknąć z postępującej sekularyzacji, a także kierując się pragnieniem eksploatowania narodów mniej wartościowych - forsuje „religię holokaustu”. Judaizm ufundowany jest na traumatycznym przeżyciu opisanym w biblijnej Księdze Wyjścia - ale sekularyzacja sprawia, że coraz więcej Żydów nie jest pewnych, czy mają wierzyć, że Morze Czerwone rzeczywiście się rozstąpiło, a potem zamknęło nad egipska armią - tym bardziej, że żadne egipskie świadectwa takiej zagłady armii nie odnotowują. Ponieważ jednak religia ta była przez całe tysiąclecia i jest to tej pory istotnym czynnikiem żydowskiej tożsamości, sięgnięto po inne traumatyczne przeżycie w postaci holokaustu, w który przecież wcale nie trzeba „wierzyć”. Żeby jednak religia holokaustu wystarczająco okrzepła, nie wystarczy, by nabrali do niej smaku tylko Żydzi. Trzeba, żeby uznał ją również świat nieżydowski - a warunkiem sine qua non takiego uznania jest narzucenie wszystkim przekonania, iż holokaust jest wydarzeniem nie tylko bez precedensu w dziejach świata, ale - wydarzeniem najważniejszym. Starania te przebiegają dwutorowo; z jednej strony tworzone są prawne narzędzia terroru w rodzaju „kłamstw oświęcimskich” czy penalizacji „rewizjonizmu holokaustu” to znaczy - publicznego wyrażania wątpliwości wobec zatwierdzonych wersji wydarzeń, a z drugiej - intensywna propaganda tych właśnie zatwierdzonych do wierzenia wersji. Jednym z ważnych narzędzi tej propagandy jest film. I właśnie Czytelnik nadesłał mi list, w którym pisze m.in.: „Wczoraj moja córka z całą klasą NA POLECENIE WŁADZ SZKOLNYCH poszła na film „W ciemności” Agnieszki Holland. Był to jakby pół przymus, bo gdyby ktoś się sprzeciwił, niejako byłby poza środowiskiem klasy, jako ten, który jest przeciw Żydom. (...) Więc wszyscy karnie, jak na 1 Maja poszli.” Domyślam się, że biedne polskie dzieci musiały same zapłacić za bilety, a to znaczy, że propaganda żydowskiego przemysłu rozrywkowego - bo pani Agnieszka kręci filmy według klucza trybalistycznego - a zarazem - religii holokaustu, odbywa się nie tylko w warunkach coraz silniejszego przymusu, ale również - za pieniądze wymuszone pod pretekstem „nauczania” od indoktrynowanych oraz przy użyciu „ciała pedagogicznego” w charakterze ślepego instrumentu. Krótko mówiąc - mechanizm według najlepszych stalinowskich wzorów i nie bez kozery Czytelnikowi to wyjście całą klasą do kina przypomniało spędzanie uczniów przez nauczycieli na pochody pierwszomajowe. Warto przy tej okazji zauważyć, że żydowska gazeta dla Polaków i inne media głównego nurtu piętnują spędzanie Rosjan na demonstracje popierające Putina. Znaczy - spędzanie na Putina jest niegodziwe, ale spędzanie i wyłudzanie pieniędzy od dzieci na Agnieszkę Holland i jej knoty jest w jak najlepszym porządku? Warto też zwrócić uwagę, że tego rodzaju presja ze strony pedagogów - bo przypadek opisany przez Czytelnika jest typowy, a nieodosobniony - nie może odbywać się bez odgórnych dyrektyw ze strony rządu premiera Tuska. Realizuje on w ten sposób wyznaczonemu zadania w zakresie realizacji scenariusza rozbiorowego i pewnie, dlatego - jak informuje mnie mój honorable correspondant - jeszcze w czerwcu ub. roku premier Tusk wydał tajne zarządzenie zobowiązujące wojewodów do pozytywnego załatwiania w trybie administracyjnym roszczeń majątkowych żydowskich „spadkobierców”, którzy nie legitymują się jakimikolwiek dokumentami. Bardzo możliwe, że taki tryb „odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej” został uzgodniony podczas wizyty rządu premiera Tuska in corpore w Izraelu w lutym ubiegłego roku. Z jednego choćby powodu chciałbym długo żyć. Obawiam się, że przy statystycznej długości życia mogę już się nie dowiedzieć, jakich wykrętów będą się imać członkowie Platformy Obywatelskiej, Polskiego Stronnictwa Ludowego i „ciała pedagogicznego”, że dali się wciągnąć w realizację scenariusza rozbiorowego i w to stręczycielstwo, którego celem jest - podobnie jak w czasach stalinowskich - zniszczenie łacińskiej cywilizacji - kiedy znowu zmieni się etap. Bo każda akcja wywołuje reakcję, więc jeszcze trochę takiej presji i tylko patrzeć, jak etap się zmieni. SM

Chociaż zełgał, to nie skłamał Po przeprowadzonej kiblówce niezawisły Sąd Apelacyjny w Warszawie wydał salomonowy wyrok w sprawie agenta razwiedki, ex-jezuity Tomasza Turowskiego - że mianowicie w swoim oświadczeniu lustracyjnym nie skłamał, chociaż oczywiście zełgał. Ex-jezuita Tomasz Turowski we wspomnianym oświadczeniu napisał był, że „nie współpracował” z tajnymi służbami PRL, podczas gdy nie tylko „współpracował”, ale był niezwykle cennym agentem, ulokowanym, jako wtyczka w Watykanie. W tym charakterze, niezależnie od innych zadań, mógł nawet maczać palce w zamachu na Jana Pawła II, którego okoliczności, a zwłaszcza - kulisy wywiadowcze, do dzisiejszego dnia nie zostały wyjaśnione. Przemawia za tym nie tylko zatrzymanie ex-jezuity Tomasza Turowskiego „w służbie narodu” - oczywiście miłującego pokój narodu radzieckiego - ale przede wszystkim - jego awans w służbie dyplomatołecznej naszego gnijącego państwa prawnego. Warto dodać, że pan Turowski był również w Smoleńsku podczas pamiętnej katastrofy. Co tam robił - nikt nie wie, więc nie można wykluczyć, że mógł nadzorować jej prawidłowy przebieg. No dobrze; prawdy i tak nigdy już się chyba nie dowiemy, bo gołym okiem widać, że uszczelnianiem tej sprawy zajmują się pierwszorzędni fachowcy, wśród których pan Tomasz Turowski błyszczy na podobieństwo karbunkułu. Wróćmy tedy do niezawisłego sądu i jego osobliwej logiki; chociaż zełgał, to nie skłamał. Skąd niezawisłemu sądu taka formuła strzeliła do głowy? Ano stąd, że pan Turowski, jako czynny agent, żadnej lustracji z racji pracy w komunistycznej bezpiece nie podlega i jego sprawa w ogóle nie powinna trafić do niezawisłego sądu. Niemniej jednak trafiła i to jest prawdziwa felix culpa, czyli szczęśliwa wina - bo dzięki temu mamy sądowne potwierdzenie podejrzeń, co do prawdziwej sytuacji w naszym nieszczęśliwym kraju. Że mianowicie nasza młoda demokracja, ci wszyscy prezydenci, premierzy, ministrowie i Umiłowani Przywódcy stanowią jedynie dekorację, przesłaniającą okupację Polski przez bezpieczniackie watahy. Warto przypomnieć, że wojskowa razwiedka, o której nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że była na wylot zinfiltrowana przez sowieckie GRU, jako Wojskowe Służby Informacyjne, przedeliflowała przez transformację ustrojową w szyku zwartym nie tylko zapewniając lustracyjną nietykalność swoim funkcjonariuszom, ale również - konfidentom, np. w rodzaju najszybszego zwierzęcia świata, czyli Kuny z Żaglem, a także konfidentom SB, umieszczając dokumentację ich dotyczącą w tzw. Zbiorze zastrzeżonym Instytutu Pamięci Narodowej, który w zasadzie jest niedostępny nawet dla pracowników IPN. Tam właśnie trafiła m.in. dokumentacja tajnego współpracownika SB z Lublina o pseudonimie „Historyk” - co świadczy o tym, że podobnie jak pan Tomasz Turowski, również i on pozostaje nadal w służbie i z tego tytułu bezpieka troskliwą ręką nadal prowadzi go od sukcesu do sukcesu, zapewniając jednocześnie ochronę nawet przed niezawisłymi sądami, które tak samo - jak widać - powinność swojej służby w lot chwytają. SM

Dom Wisielców na Czerskiej Wiadomo, że w domu wisielca nie powinno mówić się o sznurze. To jasne - bo domownicy wisielca zaraz mają nieprzyjemne skojarzenia. Okazuje się, że takim domem wisielca jest, jeśli nie cała Polska, to w każdym razie - niektóre jej części, ze szczególnym uwzględnieniem redakcji „Gazety Wyborczej” przy ul. Czerskiej w Warszawie. Być może nigdy nie wyszłoby to na jaw, gdyby nieustanowiony 1 marca Dzień Żołnierzy Wyklętych, a więc - dzień wdzięcznej pamięci Polaków o uczestnikach zbrojnego oporu przeciwko sowieckiej okupacji Polski po zakończeniu II wojny światowej, kontynuujących walkę wbrew nadziei. Ale oczywiście nie wszyscy mieszkańcy naszego nieszczęśliwego kraju zachowują tych ludzi we wdzięcznej pamięci. Dla tych, których przodkowie i krewniacy, kolaborując z sowieckim okupantem, uczestniczyli w eksterminowaniu żołnierzy niepodległości i w ogóle - polskich patriotów, wspominanie „Żołnierzy Wyklętych” nie należy do przyjemności, ponieważ przypomina im, skąd wyrastają im nogi i jaką treść niesie ich rodzinna tradycja. Nic, zatem dziwnego, że pan red. Seweryn Blumsztajn nawołuje w „Gazecie Wyborczej”, by „zostawić tych żołnierzy” i w ogóle - zaniechać „patriotycznych wrzasków”. Wtedy pan red. Seweryn Blumsztajn z towarzyszami mógłby wrzeszczeć po swojemu nie tylko bez jakichkolwiek przeszkód, ale również - bez kompleksów wobec gościnnego i cierpliwego tubylczego narodu. SM

P. Szewczak w pełnej krasie P.Janusz Szewczak, występujący jako „Główny ekonomista SKOK-ów” zamieścił na portalu niezależna.pl z datą 26-02-2012 tekst p/t: „Nikt nie spłaci tych długów”

http://niezalezna.pl/21461-nikt-nie-splaci-tych-dlugow?page=3

Podobny tekst, pod takim samym tytułem, ukazał się w miesięczniku „Czas Stefczyka”, przy czym w wersji internetowej w objętości dwa razy większej

http://www.stefczyk.info /.../czas-802.ashx

Część wspólna tekstu jest na czarno (przy czym kawałek powtórzony, bo jego usunięcie spowodowałoby rozpad myśli Autora), część tylko w niezależnej.pl na niebiesko, część w „Czasie Stefczyka” na papierze na brązowo, a w wersji sieciowej – na zielono.

NIKT NIE SPŁACI TYCH DŁUGÓW Rządy czołowych państw świata stoją dziś w obliczu spłaty w 2012 r. długów w globalnej wysokości blisko 7,6 bln US$ ( wg Bloomberga Japonia, USA, Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, Włochy ) sami Włosi muszą spłacić blisko 430 mld dol., Francja 360 mld US$. €uro pozostaje dziś symbolem zubożenia wielu europejskich narodów, a nie awansu społecznego i cywilizacyjnego, wielkiego wzrostu kosztów utrzymania Greków, Hiszpanów, Portugalczyków, Irlandczyków. Niemcy – europejska lokomotywa - potrzebuje na spłatę długów ok. 285 mld dol., Kanada oaza dobrobytu i spokoju 221 mld dol., Brazylia – dynamiczna gospodarka 169 mld dol., Wielka Brytania, która mówi sensowne i twarde „nie” unijnym wygibasom i podatkowi transakcyjnemu od operacji finansowych - 165 mld dol., Indie tylko 57 mld dol., Chiny 121 mld dol., Rosja zaledwie 13 mld dol., Polska, co najmniej 120 mld zł. – czyli ok. 30 mld US$ Polska, co najmniej 176 mld zł brutto, tylko w lipcu będziemy mieli do oddania ok. 9 mld US$ Jesteśmy, więc potęgą zadłużeniową jakby nie patrzeć. Cała strefa euro potrzebuje tylko w 2012 r. 780 mld euro. Banki tylko w UE będą potrzebowały tylko na dokapitalizowanie od 100 do 200 mld euro, starych bankowych długów do oddania z lat 2008 – 2009 będzie pewno gdzieś ok. 700 mld euro. Grecy w ramach pomocowych pożyczek z UE, MFW i EBC pożyczają na 4-5 proc ok. 240- 250 mld euro, żeby nie upaść. Choć i tak są już bankrutem mając 350 mld € długu. EBC w grudniu właśnie pożyczył na 1% 500 mld € europejskim bankom – bankrutom, a w lutym chce pożyczyć kolejne 500 mld € kolejny 1 bln €. Czy nie taniej byłoby, więc pozwolić upaść bankrutom, nie tylko Grecji i umorzyć im znaczną część długów? Obecnych, bowiem długów w tej skali nikt nigdy nie odda. Polska też nie będzie w stanie spłacić swych 350 mld zł długów, które są w rękach zagranicy, a głupio sprywatyzowane banki w Polsce swych blisko 60 mld € długów. Argentyna zbankrutowała mając zaledwie 100 mld US$ zadłużenia zagranicznego. Ratowanie długów irlandzkiego systemu bankowego – 50 mld € doprowadziło ten kraj na krawędź bankructwa i zadłużyło na kolejne 85 mld €. Podobny los spotka Hiszpanów pomagających w spłacie długów hiszpańskich banków. Długi wielu krajów podobnie jak i banków wcześniej czy później muszą być zrestrukturyzowane. Narody nie chcą pluć krwią i jeść trawy, byleby tylko spłacić długi. Albo ktoś podaruje wagony nowo wydrukowanych pieniędzy albo inwestorzy muszą się liczyć ze stratą 80% pożyczonych pieniędzy. Zgodnie z zasadą, że wielkie długi to już problem wierzyciela, a nie dłużnika. Tylko Polacy po 1989 r. nie tylko spłacili długi, ale i oddali za bezcen większość swego majątku, Grecy, Włosi czy Hiszpanie tego błędu nie zrobią. Świat jak i Europa swych długów w obecnej skali nie spłaci czy to się komuś podoba czy nie. Nie ma, więc sensu dorzucać pieniędzy do światowego pieca długów i skazywać liczne narody na dekady łez. Bez ich głębokiej restrukturyzacji. Polska też nie będzie w stanie spłacić swych ok. 350 mld zł długów, które są w rękach zagranicy, a głupio sprywatyzowane banki w Polsce swych już blisko 60 mld € długów. Argentyna zbankrutowała mając zaledwie 100 mld US$ zadłużenia zagranicznego. Ratowanie długów irlandzkiego systemu bankowego na razie kosztowało zieloną wyspę 50 mld € i doprowadziło ten kraj na krawędź bankructwa i zadłużyło na kolejne 85 mld €, długi trzech banków „przewróciły” tak dobrze zorganizowany kraj jak Islandia. Ten sam los spotka Hiszpanów pomagających w spłacie gigantycznych długów hiszpańskich banków. Zapotrzebowanie europejskich banków na zrolowanie swoich długów tylko w I połowie 2012 r. wynosi 681 mld euro. Długi wielu krajów podobnie jak i banków wcześniej czy później muszą być znacząco zrestrukturyzowane. Narody nie chcą pluć krwią i jeść trawy, byleby tylko spłacić długi. Albo, więc ktoś podaruje wagony nowo wydrukowanych pieniędzy, albo inwestorzy muszą się liczyć ze stratą 80% pożyczonych pieniędzy dobrowolnie lub pod przymusem prawnym. Zgodnie z zasadą, że wielkie długi to już problem wierzyciela a nie dłużnika, chyba, że pożyczamy w rodzinie, czyli w strefie euro. Tylko Polacy po 1989 r. nie tylko spłacili swe długi, ale i oddali za bezcen większość swego majątku, Grecy, Włosi czy Hiszpanie tego błędu nie zrobią. Podobnie jak to zrobili Argentyńczycy po 2001 r. nie licząc zbytnio na cudzą pomoc i nie korzystając z wielce dwuznacznej pomocy MFW, dzięki czemu dość szybko wyszli z największych kłopotów. Tym razem szok dla światowej gospodarki będzie znacznie silniejszy niż w czasie kryzysu lat 2008-2009. Strefę euro czeka recesja. Świat jak i Europa swych długów w obecnej skali nie spłacą, czy to się komuś podoba, czy nie. Austriacy mają potężnego stracha, bo ich banki zainwestowały w krajach Europy Środkowo-Wschodniej aż 266 mld € i wątpliwe żeby odzyskali te pieniądze w całości. Węgrzy pierwsi stanęli okoniem, próbując ukrócić nadmierne zdzierstwo zagranicznych banków, czym podpadli natychmiast europejskiemu lobby bankowemu. Francuskie banki pożyczyły krajom PIIGS kwotę 681 mld €; czy Grecy, Portugalczycy, Hiszpanie, Włosi są w stanie takie długi oddać, gdy sami nie są w stanie bez pomocy EBC czy EFSF obsłużyć bieżących długów? Tym bardziej, że prezes EBC M. Draghi ostrzega, że istnieje znaczne ryzyko pogorszenia się sytuacji w Unii Europejskiej oraz przed dalszą intensyfikacją napięć na rynku długu. Czy Grecja będzie w stanie w perspektywie najbliższych 10-20 lat oddać swe 350 mld € długów, w tym roku 48 mld € – bardzo wątpliwe? Jeśli szybko nie daruje się, choć to wielce wątpliwe moralnie, w ten czy inny sposób 80% długów bankrutom, z kuracji odchudzającej będą nici i pacjent może nie wytrzymać diety cud. Czy Włosi będą samodzielnie w stanie oddać rynkom 1,9 bln euro? Na razie strefa euro jak i cała Unia niczym statek wycieczkowy u wybrzeży Włoch tonie w sposób kontrolowany. Jeszcze trochę bardziej ukrytego czy wręcz jawnego pożyczania i drukowania i sam EBC stanie się bankrutem. Straty już są ogromne, ale mogą być kolejne ofiary tego pseudolekarstwa. No, bo niby jak takie kraje jak Słowacja, Słowenia, Polska, Rumunia, Czechy czy Bułgaria, Estonia, Litwa, Łotwa mają się zrzucić na Europejski Mechanizm Stabilności, by ten mógł wyciągnąć za uszy z zadłużeniowego bagna zdecydowanie większych bankrutów. Gdzie tu sens, gdzie logika? Złota reguła traktatu fiskalnego o długu nie wyższym niż 60% do PKB i deficycie niższym niż 3% niczego nie załatwia. Zwłaszcza, że za jej nieprzestrzeganie będą nakładane na unijne kraje kary finansowe nie byle, jakie, bo 0,2% od ich PKB. Bez umorzenia długów, nowego początku i nowego pomysłu na Europę strefa euro jak i cała Unia pojdzie na dno tak jak „Costa Concordia”. Odpowiedzialny kapitan jest, więc pilnie poszukiwany. Kapitanie, wracaj na pokład „Europy” chciałoby się rzec. Oby niemiecki kapitan tego europejskiego „Titanica” nie poślizgnął się i w ostatniej chwili przypadkowo nie wpadł do szalupy ratunkowej z napisem na burcie euro-marka. Świat się zmienił, życie na kredyt i rolowanie długów w nieskończoność już nie wystarczą, drukowanie pieniędzy tylko po to, by ugasić chwilowy pożar i załatać gigantyczne dziury w bilansach europejskich bankow wcześniej czy później muszą oznaczać krach. Te 400 mld US$ funduszu ratunkowego MFW na nic nie wystarczy, MFW potrzebuje sam finansowego wsparcia między 600 a 1 bln US$ Prasy drukarskie, jako jedyna nadzieja dla świata w walce z kryzysem (na razie EBC po cichu dodrukował 615 mld €) mogą się okazać tylko chwilowym dopalaczem, potem zostaje już tylko morfina. Kryzys się nie skończył, tak jak i finansowy horror bankrutow, choć nasi dyżurni analitycy bankowi już po raz kolejny odwołali kryzys. Nie da się jednocześnie uratować europejskich banków i państw bankrutów, dla wszystkich pieniędzy nie wystarczy, nawet, jeśli wyścig pras drukarskich jeszcze przyśpieszy. Dziś już nie liczą się nawet te obniżone ratingi, liczy się dostęp do pras drukarskich. Zielona i rożowa farba będą w cenie. Złe wiadomości dla bankrutów i dłużników są, więc dziś takie, że te dobre są z gruntu nieprawdziwe, tym bardziej, że te świeżo wydrukowane pieniądze popłyną nie tam gdzie powinny, gdzie mogłyby uleczyć przyczyny tej choroby. Tyle p.Szewczak.

Nie ukrywam, że niezbyt cenię tego finansografa – a drobne rozbieżności w Jego tekście (o jakieś 500 mld €) mojego zaufania doŃ nie zwiększają. Problem w tym, że tak, jak p.Szewczak, myśli wiele sierot po PRLu. P. Szewczak ma jednak rację opisując obecny stan rzeczy: ratowanie banków kosztem wszystkich posiadaczy pieniądza. I ma też rację sądząc, że długi mogą nie zostać spłacone, bo „Narody nie chcą pluć krwią i jeść trawy, byleby tylko spłacić długi. Albo ktoś podaruje wagony nowo wydrukowanych pieniędzy albo inwestorzy muszą się liczyć ze stratą 80% pożyczonych pieniędzy.” Otóż: podarowanie wagonu wydrukowanych pieniędzy – oznacza, że na ten wagon złożyli się wszyscy posiadacze pieniądza. Czyli: wszyscy stracili. Natomiast, jacy to „inwestorzy” stracą 80% pożyczonych pieniędzy?

Tymi inwestorami nie są jacyś mityczni bankierzy-bilionerzy – tylko miliardy ludzi, którzy złożyli swoje oszczędności w bankach. Przecież banki nie mają innych pieniedzy – jak tylko nasze. NB. te wydrukowane, to też naszym kosztem.

W czasie Wielkiego Kryzysu ludzie stracili ok.25% swoich pieniędzy. Wstrząs był ogromny – i upadł cały system polityczny. Klienci p. Bernarda Madoffa stracili ok. 35%. A p. Szewczak lekko mowi o utracie przez miliardy ludzi 80% ich oszczędności – i uważa, że to stracą „inwestorzy”. Więc nie ma się, czym przejmować. Doprawdy: kogo to „Kasy Stefczyka” zatrudniają jako ekonomistów... Miejmy nadzieję, że tylko od gadania, a nie od operacyj finansowych! JKM

Wejdą - nie wejdą? (do Iranu) Obecna kampania pt. "zbombardujmy Iran" została zamówiona przez liderów Unii Europejskiej, w celu odwrócenia uwagi opinii publicznej od problemów wewnętrznych i finansowych". Czy aby na pewno? Najpierw sprawa drobna : WCzc. Anna Sobecka (PiS, Toruń)

http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Poslanka-PiS-zaplacila-grzywne-za-ojca-Rydzyka,wid,14287457,wiadomosc.html

Rzecz w tym, że placenie za kogoś grzywny jest w Polsce... karalne! Oczywiście nie będę w tej sprawie donosil o przestepstwie - bo ten artykuł Kodeksu uważam za absurdalny i naruszający podstawowe prawa człowieka... Ważniejsza sprawa: dalsze przecieki w/s ataku Izraela na Iran - i ich interpretacja:

http://wiadomosci.wp.pl/kat,107158,title,Wyciekly-poufne-e-maile-Izrael-zaatakowal-Iran,wid,14287276,wiadomosc.html?ticaid=1dff6&_ticrsn=3

Polecam zwłaszcza ten fragment:

W wiadomości datowanej na listopad 2011 roku Stratfor spytał informatora o możliwość izraelskiego ataku na Iran, po tym jak w jednej z irańskich baz wojskowych doszło do niekontrolowanej eksplozji rakiet. "Sądzę, że to jest dywersja. Izrael wiele tygodni temu zniszczył irańską, naziemną infrastrukturę nuklearną. Obecna kampania pt. "zbombardujmy Iran" została zamówiona przez liderów Unii Europejskiej, w celu odwrócenia uwagi opinii publicznej od problemów wewnętrznych i finansowych" - przytacza odpowiedź informatora serwis ynetnews.com

..i oczywiście skoncentrowaniu uwagi na JE Baraku Husseinie Obamie - przed wyborami. Trzeba jednak pamiętać, że może to być właśnie czerwony śledź dla zmyłki. A ponadto trzeba pamiętać, że wywolanie wojny jest jeszcze lepszym sposobem "odwrócenia uwagi opinii publicznej od problemów wewnętrznych i finansowych"Przypomnijmy wypowiedź JE Jana Vincenta (ps.."Jacek Rostowski") o wojnie - po powrocie z Brukseli... JKM

Karuzela Za okupacji Polski przez PRL istniało zjawisko tzw. „nomenklatury”. Za okupacji Polski przez PRL istniało zjawisko tzw. „nomenklatury”. Na to, by objąć jakieś ważniejsze stanowisko należało być w „nomenklaturze” - jedne były w nomenklaturze komitetu powiatowego, inne wojewódzkiego – a te najważniejsze obsadzał – ho-ho – Komitet Centralny PZPR. Związana z tym była – wyjątkowo niektórych irytująca – karuzela stanowisk. Jak ktoś nie sprawdził się jako dyrektor fabryki ołówków – to lądował na posadzie prezesa wytwórni sznurowadeł. Po Październiku 1956 można to już było krytykować – i publicznie krytykowano – ale Partia wiedziała lepiej i swoich Najlepszych Synów posyłała na kolejne Odpowiedzialne Stanowiska – albo po prostu na synekury. Nie można pozwolić swoim ludziom zginąć. W Polsce pod okupacją III Rzeczpospolitej zjawisko to jest ograniczone do najważniejszych stanowisk. Najbardziej widoczne jest to w IV Władzy – telewizji – gdzie oficerowie i TW służb specjalnych zajmują kolejno stanowiska prezenterów i wydawców w TVP – PolSatcie – TVN – TVP... Ale, jak się okazuje, dotyczy to i co ważniejszych „niezależnych czasopism”. Ledwo p.Tomasz Lis został usunięty z „WPROST” - natychmiast zrobiono Mu miejsce na fotelu „NEWSWEEK Polska”. A potem ludzie dziwią się, że cała prasa jednym głosem wychwala III Rzeczpospolitą! JKM

Fiksacje senatora Libickiego „Wiecznie ten klecha! Do znudzenia! Pewnie ci nie dał rozgrzeszenia za to, że w kwiecie swej młodości waliłeś konia bez litości!” – tak w poemacie „Towarzysz Szmaciak” szydził Rurka ze Szmaciaka, który mu, jako swemu szefowi w UB, co rusz przynosił donosy na plebana. Być może Szmaciak, jako wywiadowca rzeczywiście był niezaradny, ale nie można wykluczyć, że było w tym również coś osobistego – jak w przypadku senatora Rzeczypospolitej Jana Filipa Libickiego, którego myśli szybują raz wyżej, raz niżej, ale zawsze tak się jakoś składa, że wirują wokół Jarosława Kaczyńskiego. A przecież senator Rzeczypospolitej Jan Filip Libicki nie jest w tej obsesji – bo to chyba obsesja – odosobniony. Z osób porażonych tą obsesją można by sklecić nawet całe kanapowe stronnictwo. Najwyraźniej ten cały Jarosław Kaczyński musiał zadać im jakiegoś dzięgielu czy lubczyku, że wszystko kojarzy im się z Kaczyńskim, jak kapralowi z anegdoty z… – no, mniejsza z tym. Stanisław Lem w „Głosie Pana” opisuje bardzo podobny przypadek i nawet przedstawia mechanizm takiego zauroczenia: „Życzyłem sobie zresztą nie tylko jego klęski, lecz nawrócenia na wiarę we mnie. Toteż nie było chyba takiej większej z moich młodzieńczych prac, której bym nie kończył, wyobrażając sobie wzrok Dilla na moim manuskrypcie. Wiele wysiłku kosztował mnie dowód, że Dillowska kombinatoryka wariacyjna jest tylko niedoskonałą aproksymacją ergodycznego teorematu! Żadnej chyba rzeczy ani przedtem, ani potem nie polerowałem z takim trudem. (…) Po publikacji mojej głównej pracy doszło do deszczu pochwał, do pierwszej biografii, czułem się bliski niewysłowionego celu i wtedy właśnie spotkałem go. (…) Popychał przed sobą wózek z puszkami, a ja szedłem tuż za nim. Otaczał nas tłum. Dostrzegłem szybkim, ukradkowym spojrzeniem jego workowato obrzmiałe policzki i jednocześnie z rozpoznaniem poczułem coś w rodzaju rozpaczy. Był to zmalały, brzuchaty starzec o mętnym wzroku, z niedomkniętymi ustami, powłóczący nogami w wielkich kaloszach; na kołnierzu tajał mu śnieg. (…) Straciłem w okamgnieniu przeciwnika, który bodaj nigdy nie dowiedział się o tym, że nim był. Przez jakiś czas potem czułem w sobie pustkę, jak po utracie kogoś bliskiego”. Bywa tak, bywa – zwłaszcza w przypadku zakochanych w sobie narcyzów, którzy w dodatku zatrzymali się na etapie młodziankowatości: „Nikt na świecie nie wie, że się kocham w Ewie” – śpiewał o takim zespół „Czerwone Gitary” – ale co z tego, że „nikt nie wie”, kiedy widać to już na pierwszy rzut oka? Ofiara takiej fiksacji może zresztą sprawiać wrażenie osoby na swój sposób sprytnej – ale niech no tylko zacznie mówić, od razu prawda wyłazi na wierzch niczym młodzieńczy trądzik.

Oto pan senator Jan Filip Libicki nawołuje, by „z pomocą Wałęsy budować sanitarny kordon”. Zauważył, bowiem, że „spadają notowania rządu”, ale pociesza się, że to drobiazg, bo „przed nami (?) jeszcze ponad trzy i pół roku”. Najwyraźniej nie dopuszcza do siebie myśli, że na skutek wojny na górze, a zwłaszcza lekkomyślnego zatrzymania generała Czempińskiego przez CBA w listopadzie ubiegłego roku, parasol ochronny nad Donaldem Tuskiem i jego komandą jest powoli zwijany, a te wszystkie przedstawienia z przesłuchiwaniem ministrów (najbardziej komiczne było przesłuchiwanie Jacka „Vincenta” Rostowskiego, przydzielonego premieru Tusku w charakterze ministra finansów, który nawet specjalnie nie ukrywał, że u niego tych wszystkich premierów Tusków to trzech na kilo wchodzi) to może być początek „los últimos podrigos”, jak w swoim czasie „gospodarskie” rozmowy Gierka z krowami. Tymczasem senator Rzeczypospolitej Jan Filip Libicki przecież dopiero, co się na ten statek zamustrował w nadziei, że będzie tak sobie pływał aż do emerytury. Tymczasem wszystko może rozstrzygnąć się w całkiem innych kategoriach i co? Co wtedy robić? Gdzie iść? Do kogo? Senator Rzeczypospolitej był już i w PiS-ie, i w Polsce, co to Jest Najważniejsza, skąd w ostatniej chwili czmychnął na łaskawy chleb do Platformy Obywatelskiej – no a teraz? Zostaje tylko SLD i Ruch Palikota – w sam raz dla polityka katolickiego. Taka wizja, zresztą nie bez słuszności, wydaje się jednak senatoru Rzeczypospolitej Janu Filipu Libickiemu gorsza od śmierci, więc nawołuje, by „wzmocnić mury”, to znaczy „z pomocą Wałęsy budować sanitarny kordon” wokół… „PiS i jego sojuszników”. Znaczy – wokół Kaczyńskiego. No dobrze – ale po co? Czyżby po to, by Kaczyński wreszcie zrozumiał, jaki skarb w osobie senatora Rzeczypospolitej Jana Filipa Libickiego utracił, a zrozumiawszy – nie tylko docenił, przygarnął, ale i pokochał? „Koncepcja” nie powiem; jak mawiają gitowcy, „gra i koliduje” – ale ma jeden point faible: wydaje się, że Wałęsa ma większe zmartwienia niż „wysadzenie kolubryny” w postaci przyznania się do współpracy z SB. W naszym nieszczęśliwym kraju właśnie rozpoczyna się kolejny etap selekcji kadrowej, w następstwie, której Nasza Złota Pani Aniela i jej strategiczny partner – że już o starszych i mądrzejszych nie wspomnę – skompletuje administrację tubylczą na scenariusz rozbiorowy. Nie jest wykluczone, że i senator to zauważył – i nawołuje w nadziei, że nie tylko Kaczyński, ale i Nasza Złota Pani go zauważy i uwzględni w kombinacji. Bo „sojusznicy PiS”, według senatora, to nic innego jak Radio Maryja i Telewizja Trwam, w obliczu wspomnianego scenariusza przeznaczone przez strategicznych partnerów do likwidacji, a przynajmniej pacyfikacji – bo i po cóż mniej wartościowemu narodowi tubylczemu jakieś media elektroniczne, przy pomocy których mógłby protestować czy chociaż lamentować? Sprytnie to sobie senator wykombinował, ale wydaje się, że Wałęsa już tego zrobić nie może, nawet gdyby chciał, bo nie pozwolą mu ani służby, ani Salon, które tyle przecież w niego zainwestowały – a i jedne, i drugi myślą raczej o sobie, a nie o senatorze i jego fiksacjach – że to niby przy pomocy Wałęsy „pokaże” Kaczyńskiemu, jaki z niego statysta i kanclerska głowa. Podczas kiedy na przykładzie senatora Rzeczypospolitej możemy zorientować się, jakie zmartwienia są udziałem naszych Umiłowanych Przywódców, właśnie mój honorable correspondant poinformował mnie, że w czerwcu ubiegłego roku premier Donald Tusk skierował do wojewodów tajne zarządzenie, by w trybie administracyjnym oddawali „mienie żydowskie” zgłaszającym się „spadkobiercom”, nie mającym dokumentów umożliwiających przeprowadzenie postępowania sądowego. Najwyraźniej właśnie to w lutym ubiegłego roku musiał uradzić rząd premiera Tuska z premierem Netanjahu w Izraelu – i dlatego taka cisza na ten temat w mediach głównego nurtu. Okazuje się, że w ramach operacji „odzyskiwania mienia żydowskiego” Polska jest szlamowana bez ostentacji. No bo – powiedzmy sobie szczerze – po cóż właściwie dopuszczać do konfidencji Umiłowanych Przywódców w rodzaju senatora, kiedy mają oni aż nadto problemów z własnymi fiksacjami? SM
Socjalizm wyłącza darwinizm
Już dawno temu temu pisałem, że rozwój medycyny MUSI doprowadzić do sytuacji, w której będziemy musieli podejmować decyzje, czy zaprzestać dalszego „sztucznego“ podtrzymywania człowieka przy życiu – ponieważ medycyna umożliwi podtrzymywanie przy życiu KAŻDEGO – i przez czas niemal dowolnie długi. Wtedy nikt o tym słyszeć nie chciał – bo ludzie zajmują się tym, co będzie za lat trzy – no, może cztery… A ja zawsze myślę o tym, co będzie za lat 50 – no i właśnie za 10 lat ta sytuacja – każdy będzie mógł być „uratowany“ – zaistnieje. „Winien“ jednak jest nie tylko postęp medycyny. Winny jest socjalizm zajmujący się „wyrównywaniem szans“ – czyli wyłączający darwinizm… (Tak nawiasem: mylą się pp. Ewa Michalik i Jarosław Grzędowicz nazywający w „Gazecie Polskiej“ zabijanie nieuleczalnie chorych czy kalekich „darwinizmem społecznym“; ani to „darwinizm“, ani „społeczny“. „ Społeczny“ dotyczy selekcji grupowej – natomiast „darwinizm“ polega na tym, że źle przystosowani albo umierają, albo bardzo rzadko mają potomstwo. Świadome dobieranie ludzi „niegodnych życia“ jest absolutnie SPRZECZNE z ideą Darwina! Nigdy nie wiemy na pewno, jaka cecha jest korzystna: tak samo jak na wyspach Galapagos przeżywały wyłącznie „kalekie“ bezskrzydłe chrząszcze, a w Kenii chorzy na anemię sierpowatą, którzy byli tym samym odporni na malarię – tak samo nie możemy wykluczyć, że dopadnie nas jakieś genetyczne choróbsko, na które odporni będą wyłącznie ludzie z zespołem Downa… i to oni przeżyją i uratują tym samym ludzkość! Dlatego NIE WOLNO eliminować żadnych genów – zostawmy to Naturze. Pan Bóg tak skonstruował ten świat, że selekcja działa NATURALNIE; nie „poprawiajmy“ tego!) Po wyłączeniu darwinizmu geny – zamiast być eliminowane wskutek tego, że nikt normalny nie zadaje się z takim mężczyzną i kobietą (a jeśli płodzą się między sobą, to 90% dzieci ginie…) – są mnożone dzięki „opiece społecznej“. W wyniku, więc (a) postępów medycyny; (b) wspomagania socjalnego – procent potencjalnych ofiar euthanatorów rośnie… a z drugiej strony socjalizacja powoduje, że człowiek zamiast płacić za siebie, żyje na koszt komuny – i komuna (obojętne: zbiór wszystkich ubezpieczonych w firmie „HiperSuperSecuritas“ czy zbiór obywateli państwa socjalistycznego) po prostu nie chce ponosić tych kosztów – tym bardziej, że się do kwadratu zwiększają! Z tej sytuacji NIE MA DOBREGO WYJŚCIA. Uratować naszą etykę zabraniającą zabijania ludzi można wyłącznie, przyznając lekarzowi prawo do uznania człowieka za żywego (lub martwego). I tak jak lekarze nie zastosowali „terapii nadzwyczajnej“ w stosunku do śp. Karola Wojtyły, tak samo mieliby prawo postąpić w każdym przypadku – również w przypadku śp. Teresy Schiavo. A jak oceniałby jakiś stan chorego lekarz – nie wiem! Wiem natomiast, że chcę, by podjął ją LEKARZ. Ja wiem, że wśród lekarzy zdarzają się potwory albo jakieś figlarne Kevorkiany. Ale mam sto razy więcej zaufania do lekarza, który orzeknie, że jestem beznadziejnie martwy i świadomości nie odzyskam, (jeśli ją mam – to ja decyduję!) – niż do „komisyj społecznych“, „komitetów euthanazyjnych“ – a nawet „Komitetów antyeuthanazyjnych“! Jak uczy praktyka, pod delikatnym naciskiem firm ubezpieczeniowych członkowie nawet tych komisyj szybko zaczęliby przyznawać tym firmom rację… Tak, więc: TYLKO LEKARZ! Trzeba wierzyć fachowcom! Oczywiście: pod warunkiem zniesienia ubezpieczeń społecznych, a może nawet ZAKAZU ubezpieczeń, (choć właściwie: jak ktoś chce ryzykować swoim życiem – niech ryzykuje…!). Wtedy lekarz opłacany prywatnie będzie miał interes, by pacjent żył jak najdłużej! I znacznie bardziej obawiałbym się, że będzie mnie niepotrzebnie za długo sztucznie utrzymywał przy życiu, – niż że me życie skróci! JKM

Uwodziciel niech płaci! Zieloną wyspą to Polska być może nie jest – ale na tle krajów okupowanych przez UE wyglądamy zupełnie przyzwoicie. Na tle Grecji nawet bardzo przyzwoicie... ale mało, kto wie, że zadłużenie republiki federalnej Niemiec jest – w stosunku do ich PKB – WIĘKSZE, niż zadłużenie Grecji. To dokładnie tak, jak, z bankami, – o czym kilka razy już pisałem: „Grecja pada, bo nikt nie wierzy, że Grecy spłacą swoje z'obowiązania”. Natomiast ludzie wierzą, że Niemcy swoje spłacą... i prawie na pewno się pomylą! Tymczasem pomyślne wiadomości dochodzą z Wysp Brytyjskich. Jak można przeczytać na moim portalu: Zjednoczone Królestwo „może pochwalić się wysoką nadwyżką budżetową? Wszystko przez wzrost wpływów z podatków i oszczędności rządowe. Jak podał urząd statystyczny JKM, w styczniu zanotowano nadwyżkę w wysokości 7,8 mld GBP. A inni mają deficyty... Dlaczego akurat Zjednoczone Królestwo i III Rzeczpospolita to najlepsi zarządcy swoich krajów? To proste: bo to jedyne euro-stany, które nie podpisały „Karty Praw Podstawowych”. Kto podpisał – ten ma za swoje. Niekoniecznie ma źle. Np. Grecy mają b. wysokie emerytury, wysokie zasiłki dla bezrobotnych – siedzą i śmieją się z nas. Bo to jest tak, jak z bankami: gdy jesteś winien bankowi 10.000 – to masz kłopot; gdy jesteś winien bankowi 100 milionów – to bank ma kłopot. Więc banki, którym Grecy są winni paręset miliardów, śmieją się do rozpuku z wysiłków Niemców, Francuzów – by jakoś ich uratować. I z przemówień JE Radosława Sikorskiego. Dostałem od Córki SMS:

„WAŻNE!! Aby pomóc Grecji w kryzysie jest możliwość adoptowania Greka za jedne 500 €. Grek będzie robić za Ciebie wszystko, na co Ty nie masz czasu. Spać za Ciebie do jedenastej. Chodzić za Ciebie na kawę. Odbywać poobiednie sjesty. A wieczorem siedzieć za Ciebie w uroczej knajpce. Ja już adoptowałem – i mam luz: mogę teraz zasuwać w robocie od rana do wieczora! Oferta ważna tylko do końca lutego – lub do wyczerpania zapasu Greków”. Greków nie przeraża wizja bankructwa: już dwa razy bankrutowali - do trzech razy sztuka! A, że wtedy zbankrutują również francuskie i niemieckie banki, które im (jak głupie) pożyczyły pieniądze? To trudno – ich pech... Jak tych głupich Szkopów wizja bankructwa RFN przeraża – no, to niech zasuwają 16 godzin na dobę – i pożyczają pieniądze Greckiej Republice. Ale Grecy mają trochę racji. To UE wmawiała Grekom przez lata, że dobrobyt osiąga się dzięki dotacjom, zasiłkom dla bezrobotnych, świadczeniom socjalnym... Grecy zostali po prostu uwiedzeni – i teraz domagają się, by płacić im alimenty. Pewien sens w tym jest... JKM

Unijna rzeźnia samoobsługowa Prasa doniosła, że w Holandii pojawił się pierwszy mobilny zespół eutanazyjny. Jeśli jakiś schorowany człowiek zatelefonuje, to natychmiast pojawi się u niego specjalny zespół składający się z lekarza i pielęgniarki, którzy sprawnie wyprawią go na tamten świat, zanim nawet się obejrzy. Jestem pewien, że nie jest to ostatnie słowo w tej sprawie i że tego rodzaju usługi będą się w Unii Europejskiej intensywnie rozwijały, bo aż nie chce mi się wierzyć, żeby nie były one subwencjonowane z funduszy unijnych. Bo sprawa wygląda prosto tylko na pierwszy rzut oka. Schorowany pacjent wzywa karetkę, ta przyjeżdża i po krzyku. No dobrze - ale kto za to płaci? Jeśli sam pacjent, to chyba z góry, bo po wykonaniu usługi trudno będzie wydębić od niego zapłatę, nawet gdyby wcześniej przysięgał na wszystkie świętości, niczym Lech Wałęsa. Ale przecież taki schorowany pacjent nie pójdzie do banku, ani nawet do bankomatu po pieniądze. Co więcej - nawet, jeśli sam wezwałby karetkę, to zaraz potem może stracić przytomność i już jej nie odzyskać - no, bo jak, skoro zamówiona usługa zostanie wykonana? Rodzina też nie zapłaci, bo powie, że ona żadnej karetki nie zamawiała, więc niby, z jakiej racji miałaby za nią płacić? Obciążanie kosztami rodziny byłoby uzasadnione tylko wtedy, gdyby rodzina miała prawo wezwać karetkę nawet bez wiedzy i zgody pacjenta. Kiedyś na pewno do tego dojdzie, ale na razie wszyscy jeszcze trochę się krępują. W takiej sytuacji nie ma rady - usługi eutanazyjne musi opłacać państwo. Wygląda na to, że przynajmniej ten segment służby zdrowia - jeśli w ogóle można tak powiedzieć - pozostanie państwowy, co z pewnością ucieszy przeciwników prywatyzacji tego sektora. Rozgaduję się na ten temat nie tylko ze względu na precedensowy charakter nowej usługi i pojawienia się nowej specjalizacji medycznej w postaci eutanatora. Nawiasem mówiąc, ta specjalizacja nie jest taka znowu nowa; lekarzy-eutanatorów zawsze trochę było we wszystkich epokach, nawet w starożytności, kiedy to zyskała popularność opinia, że lekarze są najszczęśliwszymi ludźmi na świecie, ponieważ ich sukcesy opromienia słońce, a ich porażki skrywa ziemia. Rzecz, zatem nie jest nowa; nowością jest tylko sformalizowanie tej specjalności. Ale - jak wspomniałem - nie to jest najważniejsze - bo doniesienia z Holandii pokazują drogę, na którą prędzej czy później wejdzie również nasz nieszczęśliwy kraj, w którym realizowany jest już przecież Narodowy Program Eutanazji, obejmujący nie tylko ustawę o refundacji leków, ale i przedsięwzięcia organizacyjne w państwowej służbie zdrowia. Unia Europejska na razie pozwala na lokalne odmienności; rozwiązania w poszczególnych krajach członkowskich mogą być narodowe w formie, byleby były socjalistyczne w treści. Dlatego, w odróżnieniu od Holandii - w naszym nieszczęśliwym kraju preferowane są dyskretne formy eutanazji, ukryte pod pozorami dbałości o budżet państwa i rentowność naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. I właśnie za to chwali je krakowski filozof Jan Hartman, będący zarazem członkiem władz żydowskiego Zakonu Synów Przymierza. Holenderska ostentacja mu się nie podoba, podobnie jak zawód eutanatora i dlatego opowiada się za dyskretniejszym modelem polskim. Holenderskie ostentacyjne rozwiązanie zostało przeforsowane przez działające w tamtym nieszczęśliwym kraju stowarzyszenie Prawo Do Śmierci. Wygląda na to, że w nękanej przedłużającym się kryzysem finansowym Unii Europejskiej, prawo do śmierci zostanie już wkrótce uznane za podstawowe prawo człowieka. Inaczej zresztą być nie może, bo skoro odmawia się ludziom prawa do życia, to logiczną konsekwencją musi być podniesienie rangi prawa do śmierci. Ponieważ nie ma takiego głupstwa, za którym nie opowiedziałoby się postępactwo, jeśli tylko ktoś je oświeci, że to jest postępowe - to tylko patrzeć, kiedy i u nas pojawi się stosowne lobby. Takie lobby będzie mogło korzystać ze wsparcia finansowego lichwiarskiej międzynarodówki, żywotnie zainteresowanej poprawą rentowności naszego mniej wartościowego narodu tubylczego. Im mniej pieniędzy pójdzie na leczenie schorowanych starców, tym więcej będzie można przeznaczyć na obsługę długu publicznego, no i oczywiście - na apanaże dla naszych Umiłowanych Przywódców, którzy w podskokach prowadzą nas ku świetlanej przyszłości w luksusowej, samoobsługowej, europejskiej rzeźni. SM

Słaby, niestety, wynik p. Ronalda Paula w Arizonie W Michigan p. „Mitt” Romney osiagnął marny wynik – uwzględniając, że w tym stanie się urodził. Jednak p.Ryszard Santorum szedł w sondażach jak burza, i tylko nawała ogłoszeń telewizyjnych, (na które p.Romneya stać – a Jego kontr-kandydatów nie) spowodowała, że wygrał uzyskując 41% głosów (p.Santorum 38%, p.Paul 12%, p.Newton Gingrich 7%). To jest dobry wynik dla p.Paula – tym bardziej, że dostanie kilku delegatów. Natomiast Arizona jest ogromnym rozczarowaniem – i dla p.Paula i dla p.Gingricha.  Wyniki: MR 48%, RS 26% NG 16% RP 8% - i wszyscy delegaci dla p. Romneya. Teraz 3-III jeszcze jedne prawybory – a 6-III: super-wtorek. Coraz częściej mówi się o duecie Romney-Paul, który miałby szansę wygrać z p. Obamą. Obydwaj oczywiście zaprzeczają..

Spaczona wizja Na swojej prezentacji na ONETcie podałem link do dość oryginalnego – i dość długiego - wykładu najnowszej historii Polski:

http://www.youtube.com/watch?feature=endscreen&NR=1&v=3OGoBTlyF1k

Napisałem tam: „Jest [to historia] zafałszowana w sposób straszliwy. Być może budzi to mój sprzeciw, dlatego, że jest to produkcja niezależna; gdyby opublikowali to jacyś płatni pachołkowie reżymu, pewno wzruszyłbym ramionami. A tak - boli”. A czasem śmieszy. Np. p. Piotr Semka (0.40') mówiący, że Adam Michnik i Jego ferajna „uważała, że oni najlepiej załatwią sprawy z korzyścią dla SOLIDARNOŚCI”!!!! Na litość Boską – p. Piotrze! Przecież celem tych ludzi, całe życie zresztą otwarcie i odważnie przez Nich głoszonym, była budowa w Polsce Prawdziwego Socjalizmu (Jacek Kuroń i p. prof. Karol Modzelewski byli nawet trockistami – kierunek na lewo od komunizmu!). Dobro „Solidarności” - przesiąkniętej – Ich zdaniem – zdecydowanie zanadto klerykalizmem – mieli głęboko w sempiternie. Zupełnie nie ta perspektywa. Odnoszę wrażenie, że to zafałszowanie bierze się stąd, że mówią to młodzi ludzie, niemający pojęcia o realiach tamtego okresu. Przede wszystkim: na ogół mówią, że „komuniści czegoś chcieli” – podczas gdy różni członkowie PZPR (wśród których „komunistów” można było policzyć na palcach jednej ręki!) byli dość podzieleni – i chwała p. Rafałowi Ziemkiewiczowi, że przypomniał, że kierownictwo PZPR zostało przez juntę p. Generała wpakowane do internatu! I, oczywiście, nie było żadnej jedności między juntą p.Generała a komunistami na Kremlu! Zresztą Kreml też był podzielony na frakcje (w Polsce nie było „puczu Janajewa” – ale tam do siebie strzelali!!) - i była powszechna opinia, że jedna z frakcyj wspomagała po cichu p.Generała – jako balon próbny do zrobienia podobnego manewru w Moskwie, z odsunięciem od władzy nieudolnej ekipy śp. Leonida Breżniewa. W całej tej historii nie ma nic o epokowej reformie Wilczka-Rakowskiego – acz wspomina się, że junta rozważała pójście drogą chińską, przed czym powstrzymał ją oczekiwany sprzeciw tzw. L**u. Czyli: gdyby nie „Soliduraki” bylibyśmy dziś najbogatszym krajem Europy...

Nie ma praktycznie nic o roli służb specjalnych: wszyscy mówią tak, jakby działacze tej drugiej, nowo-zarejestrowaniej „S” byli jakimiś politykami – a nie agenturą p.gen.Czesława Kiszczaka. Do tego dochodzi rytualne epatowanie rzekomym męczeństwem niektórych księży. Jest to zupełna bzdura. Nie ma cienia przesłanki, by ks. Niedzielak został zamordowany – chyba, że ktoś dopuszcza rozwiązania w stylu zagadek „Żółtego pokoju”. Dom był zamknięty od środka – a ks. Niedzielak, który tęgo popijał (wiem, bo sam z Nim pijałem!) wszedł na krzesło by zmienić żarówkę – i spadł. Miał 75 lat... Ks. Suchowolec zatruł się czadem od prymitywnego piecyka – najprawdopodobniej też po pijanemu. A ks. Zych był „na urlopie”, na Wybrzeżu, znaleziono Go z dwiema butelkami wódki, (ale trzeźwego!) - wykluczyć politycznego morderstwa nie można, ale nie ma cienia dowodu, ani nawet przesłanek. Po prostu: rewolucjoniści potrzebują męczenników – to ich sobie produkują. Wtedy było to im potrzebne, by wzbudzic „gniew L**u” - każda wojna zaczyna się od tego, że „żołdacy nieprzyjaciela przebijają bagnetami nasze niemowlęta” - ale teraz, po latach? Po co te kłamstwa? Cała ta historia to niedopowiedzenia, fałsze lub zupełnie ahistoryczne interpretacje. W dodatku uderza ślepa nienawiść do pzpr-aków – dyktująca absurdalne oskarżenia. Trzeba przyznać: rzucane bezpodstawnie (to zaleta: na ogół autorzy takich też usiłują prokurować sobie jakieś „dowody”!). Nienawiść jest złym doradcą – i zadziwia u tak młodych ludzi. Może bierze się to stąd, że myśmy siadywali w więzieniach – a oni nie zdążyli, ale uważają, że tym bardziej powinni nienawidzić tamtego reżymu? W szczególności widzę tu po prostu zazdrość. Ja chcę wybudować w Polsce ustrój kapitalistyczny – i jest mi zupełnie obojętne, kto będzie tym kapitalistą! Wiem, że na wolnym rynku nieudolni zbankrutują, ich majątki wykupią ludzie właściwi – i w ciągu paru lat wszysto ustawi się, jak trzeba. Natomiast prezenterzy tego wykładu podkreślają, że to agenci, działacze i partyjniacy poobsadzali banki itp. ważne instytucje. Gdyby poobsadzali je działacze podziemia – a, to by było na pewno OK! Co śmieszniejsze: banki poobsadzane – a wolnego rynku nie wprowadzono, bo... L**d się sprzeciwia. To przecież IM to w graj! Bo na wolnym rynku właściciel prywatnego banku nie pożyczyłby swoich pieniędzy nieudolnemu towarzyszowi-neoprzedsiębiorcy. A tak: pożyczali – i nadal pożyczają. Drukują – i pożyczają. PRL trwa. Ale nic – dobrze, że pokazuje się coś innego, niż zakłamana reżymowa propaganda... JKM

Zwycięska porażka pani reżyserowej „Poeci będą wyli, że księżyc jest jak kula. Darmo – nikt od tej chwili za „kulę” nie wybulą. Dość żeście nasmrodzili jambografowie mili. Śmierć rękopisy oszczy – sympatyczna babula” – wieszczył Konstanty Ildefons Gałczyński w poemacie o końcu świata. Wprawdzie, jeśli chodzi o koniec świata, to wszystko jeszcze przed nami – przynajmniej w kalendarzu Majów (nawiasem mówiąc, skąd właściwie ci cali Majowie, którzy nie potrafili wymyślić nawet koła, mogli wiedzieć takie rzeczy?) - ale znaki zwiastujące taką ewentualność – co tu ukrywać – są. Jakże, bowiem inaczej wytłumaczyć pominięcie przy Oskarach filmu Agnieszki Holland pod tytułem „W ciemności”? I to pominięcie totalne! Ani pani Agnieszka nic nie dostała, ani żaden aktor – słowem „trup baronowo, grób baronowo, plajta klapa, kryzys, krach!” A przecież wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze; film był o Żydach i to nie jakichś zwyczajnych, ale takich, co to przeżyli holokaust w kanałach dzięki mniej wartościowemu tubylczemu Polakowi, który przy nich nawet nieco podciągnął się moralnie, zgodnie z zasadą, że, z kim przestajesz, takim się stajesz. Oczywiście bez przesady; żaden mniej wartościowy przedstawiciel narodu tubylczego nie jest w stanie wspiąć się na przepastne wyżyny, co pani reżyserowa dyskretnie pokazała w postaci aluzyi, że, podczas gdy Żydzi cierpią od „nazistów” niewypowiedziane katusze, tubylczy Polacy w komitywie z „nazistami” żyją sobie jak gdyby nigdy nic, zaopatrując się w „Biedronkach” ile dusza zapragnie, zupełnie jakby nie było kartek żywnościowych. A przecież, jak wiadomo, powinno być odwrotnie, ale nie o to w tej chwili chodzi, tylko o to, że pani reżyserowa nakręciła wszystko jak się należy, zgodnie z aktualnym zapotrzebowaniem społecznym. A w związku z planami, jakie względem naszego mniej wartościowego narodu tubylczego snują starsi i mądrzejsi zapotrzebowanie jest takie, że tubylczy Polacy skwapliwie wykorzystali pretekst w postaci przejściowego najazdu „nazistów”, żeby przeprowadzić ostateczne rozwiązanie, w związku, z czym dzisiaj nie można zostawić ich samopas, tylko – pod kuratelą starszych i mądrzejszych, bo w przeciwnym razie ZNOWU zrobią coś okropnego. W tym kierunku nawija przecież Jan Tomasz Gross, awansowany na obecnym etapie na „historyka” i to nie byle, jakiego, tylko od razu „światowej sławy”, któremu tubylcza piąta kolumna każdego roku urządza prawdziwe festiwale. Podczas tych festiwali „światowej sławy historyk” rozdrapuje stare rany i chłoszcze sumienia tubylców, nieubłaganym palcem wytykając im nieprawości Niebu obrzydłe. Zresztą – nie tylko on; przypominam sobie, jak w połowie lat 90-tych uczestniczyłem w sympozjonie, zatytułowanym „Polityka integracyjna polsko-niemiecka”, zorganizowanym w Lublinie za pieniądze Fundacji Adenauera, która, jak wiadomo, 95 procent środków, jakimi dysponuje, czerpie z subwencji rządu niemieckiego, będąc swego rodzaju dyskretnym kanałem zaopatrywania tubylczych jurgieltników. Otóż na tym sympozjonie miałem okazję wysłuchać referatu pana dra Karpa, starszego pana urodzonego w Kwidzynie, który, najwyraźniej i – jak się okazało - nie bez powodu sądząc, iż jest w zaufanym gronie, otwartym tekstem przedstawiał podział zadań, jakie będą przydzielone do wykonania a to działaczom politycznym, a to przewielebnemu duchowieństwu, a to „ludziom chał...” to znaczy pardon – oczywiście „ludziom kultury”, a to wreszcie – harcerzom - i tak dalej. Nic, zatem dziwnego, ze zgodnie w tamtymi wytycznymi, wszyscy dzisiaj się uwijają – oczywiście każdy na swoim odcinku, według tego, jaki tam wyznaczono mu Dienst. Na przykład przewielebne duchowieństwo 16 marca urządza kolejny „Zjazd Gnieźnieński”, którego celem jest stręczenie mniej wartościowym tubylczym uczestnikom dalszego „zacieśniania” i „pogłębiania” integracji w ramach Unii Europejskiej, a w ramach owego zacieśniania i pogłębiania – również psychologicznej podgatowki w postaci tresury do kurateli starszych i mądrzejszych – której narzędziem jest nowa świecka tradycja w postaci dorocznego Dnia Judaizmu. Podobnie politykowie; na ukończeniu jest już Muzeum Żydów Polskich w Warszawie, do którego wszyscy przedstawiciele mniej wartościowego narodu tubylczego będą spędzani na ekspiacyjne pielgrzymki – podobne do organizowanych przez nieboszczyka Ekscelencję w nieszczęsnej Archidiecezji Lubelskiej - i dzięki temu nieustannemu rozbudzaniu, zwłaszcza wśród młodzieży, poczucia winy za holokaust, starsi i mądrzejsi będą mogli – jak powiada poetka – z nimi „wszystko zrobić i w każdą formę ulepić”. No, więc i pani reżyserowa, nic tylko kręci, kręci i kręci, podobna „paniusiom” z poematu wspomnianego Ildefonsa poświęconemu Bożemu Narodzeniu, które „idą, a piszą. Piszą piszą i piszą, piszą piszą i piszą, piszą piszą i piszą. Piszą i piszą”. I kiedy nawet szkoły dostały rozkaz, by spędzać młodzież na oglądanie tego arcydzieła pani reżyserowej – taki zawód, taki nóż w plecy, który zmusza inżynierów dusz w mediach głównego nurtu do wykręcania kota ogonem, że chociaż wprawdzie pani reżyserowa Oskara nie dostała, to przecież zwyciężyła. No naturalnie, jakże by inaczej – ale tak naprawdę, to co się właściwie stało tej całej amerykańskiej Akademii Filmowej, że już nie „wybula” Oskarów za Żydów? Pewne światło rzuca na tę sprawę nagrodzenie Oskarem irańskiego filmu „Rozstanie”. Od razu widać, że to nie jest tak, że o Żydach zapomniano. Ależ skądże, wcale nie, o tym w ogóle nie ma mowy – chodzi tylko o to, że obecnie mądrość etapu nakazuje skupić wszystkie wysiłki na pracy nad zwycięstwem demokracji w złowrogim Iranie. Złowrogi Iran prędzej czy później będzie musiał skonfrontować się z demokracją i chociaż na razie próbuje wierzgać przeciwko ościeniowi, to przecież tylko dureń przepuściłby taką okazję do pokazania mniej wartościowemu narodowi irańskiemu, w jakich sprośnych błędach został pogrążony. Kiedy przywódcy mniej wartościowego narodu irańskiego złorzeczą Ameryce, jako „wielkiemu szatanowi”, to tymczasem „wielki szatan” przyznaje irańskiemu filmowi Oskara. Wy w nas kamieniem, my w was – chlebem. Taka jest wymowa tegorocznej decyzji jurorów i najwyraźniej karygodny brak koordynacji sprawił, że pani reżyserowa Agnieszka Holland wybrała się do Hollywood z tymi całymi swoimi Żydami „W ciemności” zupełnie nie w porę. Tedy w ramach ekspiacji nasz mniej wartościowy naród tubylczy będzie musiał pani reżyserowej osuszyć łzy przez obowiązkowe spędy do kin i to nie tylko młodzieży szkolnej, ale wszystkich obywateli, którzy w ten sposób nie tylko złożą się na nakręcenie kolejnego obrazu o holokauście i jego zań odpowiedzialności, a przy okazji rozdrapią sobie sumienia w kierunku pożądanym przez starszych i mądrzejszych, co to już nie mogą się doczekać, by nas pod swoją kuratelą moralnie meliorować. SM

Za „wzmocnionymi murami”„Wiecznie ten klecha! Do znudzenia! Pewnie ci nie dał rozgrzeszenia za to, że w kwiecie swej młodości waliłeś konia bez litości!” - tak w poemacie „Towarzysz Szmaciak” szydził Rurka ze Szmaciaka, który mu, jako swemu szefowi w UB, co i rusz przynosił donosy na plebana. Być może Szmaciak, jako wywiadowca rzeczywiście był niezaradny, ale nie można wykluczyć, że było w tym również coś osobistego - jak w przypadku senatora Rzeczpospolitej Jana Filipa Libickiego, którego myśli szybują raz wyżej, raz niżej - ale zawsze tak się jakoś składa, że wirują wokół Jarosława Kaczyńskiego. A przecież senator Rzeczypospolitej Jan Filip Libicki nie jest w tej obsesji - bo to chyba obsesja - odosobniony. Z osób porażonych tą obsesją można by sklecić nawet całe kanapowe stronnictwo. Najwyraźniej ten cały Jarosław Kaczyński musiał zadać im jakiegoś dzięgielu, czy lubczyku, że wszystko kojarzy im się z Kaczyńskim, jak kapralowi z anegdoty z... - no, mniejsza z tym. Stanisław Lem w „Głosie Pana” opisuje bardzo podobny przypadek i nawet przedstawia mechanizm takiego zauroczenia: „Życzyłem sobie zresztą nie tylko jego klęski, lecz nawrócenia na wiarę we mnie. Toteż nie było chyba takiej większej z moich młodzieńczych prac, której bym nie kończył wyobrażając sobie wzrok Dilla na moim manuskrypcie. Wiele wysiłku kosztował mnie dowód, że Dillowska kombinatoryka wariacyjna jest tylko niedoskonałą aproksymacją ergodycznego teorematu! Żadnej chyba rzeczy ani przedtem ani potem nie polerowałem z takim trudem. (...) Po publikacji mojej głównej pracy doszło do deszczu pochwał, do pierwszej biografii, czułem się bliski niewysłowionego celu i wtedy właśnie spotkałem go. (...) Popychał przed sobą wózek z puszkami, a ja szedłem tuż za nim. Otaczał nas tłum. Dostrzegłem szybkim, ukradkowym spojrzeniem jego workowato obrzmiałe policzki i jednocześnie z rozpoznaniem poczułem coś w rodzaju rozpaczy. Był to zmalały, brzuchaty starzec o mętnym wzroku, z niedomkniętymi ustami, powłóczący nogami w wielkich kaloszach; na kołnierzu tajał mu śnieg. (...) Straciłem w okamgnieniu przeciwnika, który bodaj nigdy nie dowiedział się o tym, że nim był. Przez jakiś czas potem czułem w sobie pustkę, jak po utracie kogoś bliskiego.” Bywa tak, bywa - zwłaszcza w przypadku zakochanych w sobie narcyzów, którzy w dodatku zatrzymali się na etapie młodziankowatości: „Nikt na świecie nie wie, że się kocham w Ewie” - śpiewał o takim zespół „Czerwone Gitary” - ale co z tego, że „nikt nie wie”, kiedy widać to już na pierwszy rzut oka? Ofiara takiej fiksacji może zresztą sprawiać wrażenie osoby na swój sposób sprytnej - ale niech no tylko zacznie mówić, od razu prawda wyłazi na wierzch, niczym młodzieńczy trądzik. Oto pan senator Jan Filip Libicki nawołuje, by „z pomocą Wałęsy budować sanitarny kordon”. Zauważył, bowiem, że „spadają notowania rządu”, ale pociesza się, że to drobiazg, bo „przed nami (?) jeszcze ponad trzy i pół roku”. Najwyraźniej nie dopuszcza do siebie myśli, że na skutek wojny na górze, a zwłaszcza - lekkomyślnego zatrzymania generała Czempińskiego przez CBA w listopadzie ubiegłego roku - parasol ochronny nad Donaldem Tuskiem i jego komandą jest powoli zwijany, a te wszystkie przedstawienia w przesłuchiwaniem ministrów (najbardziej komiczne było przesłuchiwanie Jacka „Vincenta” Rostowskiego, przydzielonego premieru Tusku w charakterze ministra finansów, który nawet specjalnie nie ukrywał, że u niego tych wszystkich premierów Tusków, to trzech na kilo wchodzi), to może być początek „los ultimos podrigos”, jak w swoim czasie „gospodarskie” rozmowy Gierka z krowami. Tymczasem senator Rzeczypospolitej Jan Filip Libicki przecież dopiero, co się na ten statek zamustrował w nadziei, że będzie tak sobie pływał - aż do emerytury. Tymczasem wszystko może rozstrzygnąć się w całkiem innych kategoriach i co? Co wtedy robić? Gdzie iść? Do kogo? Senator Rzeczypospolitej był już i w PiS-ie i w Polsce, co to Jest Najważniejsza, skąd w ostatnich chwili czmychnął na łaskawy chleb do Platformy Obywatelskiej - no a teraz? Zostaje tylko SLD i Ruch Palikota - w sam raz dla polityka katolickiego. Taka wizja, zresztą nie bez słuszności, wydaje się jednak senatoru Rzeczypospolitej Janu Filipu Libickiemu gorsza od śmierci, więc nawołuje by „wzmocnić mury”, to znaczy - „z pomocą Wałęsy budować sanitarny kordon” wokół... „PiS i jego sojuszników”. Znaczy - wokół Kaczyńskiego. No dobrze - ale, po co? Czyżby po to, by Kaczyński wreszcie zrozumiał, jaki skarb w osobie senatora Rzeczypospolitej Jana Filipa Libickiego utracił, a zrozumiawszy - nie tylko docenił, przygarnął, ale i pokochał? „Koncepcja” nie powiem; jak mawiają gitowcy - „gra i koliduje” - ale ma jeden point faible: wydaje się, że Wałęsa ma większe zmartwienia, niż „wysadzenie kolubryny” w postaci przyznania się do współpracy z SB. W naszym nieszczęśliwym kraju właśnie rozpoczyna się kolejny etap selekcji kadrowej, w następstwie, której Nasza Złota Pani Aniela i jej strategiczny partner, że już o starszych i mądrzejszych nie wspomnę, skompletuje administrację tubylczą na scenariusz rozbiorowy. Nie jest wykluczone, że i senator to zauważył i nawołuje w nadziei, że nie tylko Kaczyński, ale i Nasza Złota Pani go zauważy i uwzględni w kombinacji. Bo „sojusznicy PiS” według senatora, to nic innego, jak Radio Maryja i TV TRWAM, w obliczu wspomnianego scenariusza przeznaczone przez strategicznych partnerów do likwidacji, a przynajmniej - pacyfikacji - bo i po cóż mniej wartościowemu narodowi tubylczemu jakieś media elektroniczne, przy pomocy, których mógłby protestować, czy chociaż lamentować? Sprytnie to sobie senator wykombinował, ale wydaje się, że Wałęsa już tego zrobić nie może, nawet gdyby chciał, bo nie pozwolą mu ani służby, ani Salon, które tyle przecież w niego zainwestowały - a i jedne i drugi myślą raczej o sobie, a nie o senatorze i jego fiksacjach - że to niby przy pomocy Wałęsy „pokaże” Kaczyńskiemu, jaki z niego statysta i kanclerska głowa. Podczas kiedy na przykładzie senatora Rzeczypospolitej możemy zorientować się, jakie zmartwienia są udziałem naszych Umiłowanych Przywódców, właśnie mój honorable correspondant poinformował mnie, że w czerwcu ubiegłego roku premier Donald Tusk skierował do wojewodów tajne zarządzenie, by w trybie administracyjnym oddawali „mienie żydowskie” zgłaszającym się „spadkobiercom”, niemającym dokumentów umożliwiających przeprowadzenie postępowania sądowego. Najwyraźniej właśnie to w lutym ubiegłego roku musiał uradzić rząd premiera Tuska z premierem Netanjahu w Izraelu - i dlatego taka cisza na ten temat w mediach głównego nurtu. Okazuje się, że w ramach operacji „odzyskiwania mienia żydowskiego” Polska jest szlamowana bez ostentacji. No, bo - powiedzmy sobie szczerze - po cóż właściwie dopuszczać do konfidencji Umiłowanych Przywódców w rodzaju senatora, kiedy mają oni aż nadto problemów z własnymi fiksacjami? SM

Szanuj „Bolka” Ci, którzy wymuszają na nas szacunek dla Lecha Wałęsy, jednocześnie demonstrują pogardę dla ofiar donosów „Bolka”. Pytanie o Wałęsę na ogół kończy się boleśnie. W internecie można zobaczyć, jak jakiś gangster bije na sali sądowej operatora rejestrującego proces Grzegorza Brauna i Wałęsy. Ten osobnik zachowujący się jak gangster okazuje się Piotrem Gulczyńskim – prezesem Instytutu Lecha Wałęsy! Wszystko dzieje się przy świadkach, przed kamerami. Policja zachowuje się tak, jak w każdym szanującym się reżimie, wie, kto ma tutaj prawa obywatelskie, a kto nie. Pomaga Gulczyńskiemu uciec, a następnie próbuje zastraszyć protestujących, nie chcąc przyjąć zgłoszenia przestępstwa (można zobaczyć w internecie „Cios prezesa”). Nie wszyscy broniący Wałęsy są agresywni fizycznie. Ale przecież kłamstwo też jest formą agresji, choć ciosy są mniej widoczne, trudniejsze do zidentyfikowania i udowodnienia. Odnoszę się tu głównie do Henryka Wujca, który powtarza tezę, dawno już skompromitowaną, że nie można wierzyć papierom SB, bo było to „ministerstwo kłamstwa”. Sprytne robienie ludziom wody z mózgu za pomocą pomieszania pojęć. Owszem, SB posługiwały się kłamstwem i prowokacją, ale nie wobec samej siebie. Wewnętrzne papiery SB były prowadzone bardzo skrupulatnie. Tam praktycznie nie mogło być mowy o oszustwie. Esbecy byli ściśle kontrolowani, choćby po to, żeby agenci nie mogli brać dodatkowych funduszy na fikcyjnych donosicieli. Oczywiście archiwa SB nie mogą być źródłem jedynym, ale są źródłem wiarygodnym. Wujec twierdzi, że gdyby nie Wałęsa, to Cenckiewicz pewnie nie byłby historykiem i nie żylibyśmy w wolnym kraju (pewnie Niemcy i Czesi też). Jednym słowem wolność wywalczył Wałęsa. I znów pogarda. Dla tysięcy ludzi, którzy zapłacili wysoką cenę za to, żeby żyć w wolnym kraju. Niektórzy przypłacili to życiem, innych dotknęła bieda, kalectwo. Im należy się szacunek. I jeśli oni czują, że wciąż nie ma tej wolności, o którą walczyli, to trzeba wsłuchać się w ich słowa. Dlaczego wciąż są prześladowani? Jak Krzysztof Wyszkowski, który napisał artykuł o Wałęsie i decyzją sądu ma być zrujnowany finansowo. I to w sytuacji, kiedy sąd przyznał, że Wyszkowski dochował staranności dziennikarskiej. Jednak ma zamieścić przeprosiny, za które musi zapłacić wielokrotną równowartość swojego majątku. A sąd w uzasadnieniu wyroku stwierdził, że nie ma dowodów na to, że Wałęsa był donosicielem SB, co choćby w świetle dokumentów przytoczonych w pracy Cenckiewicza i Gontarczyka „SB a Lech Wałęsa” brzmi wręcz kuriozalnie. Innym absurdem drwiącym ze sprawiedliwości i wolności jest komentarz Wojciecha Borowika ze Stowarzyszenia Wolności Słowa – czyli kogoś, kto powinien ostro reagować na kneblowanie ust – po wydaniu wyroku na Wyszkowskiego: „Tu nie ma racji, tu są emocje”. Tymczasem jest oczywiste, że powinniśmy znać prawdę. Choćby dlatego, że być może ta prawda była powodem obalenia rządu Olszewskiego. Dziś zamiast niej chce się nam wcisnąć film Andrzeja Wajdy o Wałęsie. Jestem ciekawa, czy „dzieło” to będzie po latach pomijane życzliwym milczeniem, tak jak uprzejmie przemilcza się twórczość niektórych poetów z lat 50. Ewa Stankiewicz

Kiedy pękną kajdany kłamstwa? „Zostawcie tych żołnierzy” pisze publicysta „GW” Seweryn Blumsztajn. Nie leje jednak krokodylich łez za byłymi żołnierzami WSI ani nie broni Czesława Kiszczaka, zbrodniarza komunistycznego, ani też nie podąża śladem swojego pryncypała Adama Michnika, każąc się „odpieprzyć” od Jaruzelskiego. Dziś jest Dzień Żołnierzy Wyklętych. Wspominamy tych, których powinny znać nawet dzieci w całej Polsce, a których po dziesiątkach lat zakłamania nie znają dorośli. Co więcej, reforma edukacji sprawia, że dzisiejsi nastolatkowie o „Ogniu” czy „Łupaszce” na lekcjach historii nie usłyszą prawdopodobnie wcale. Głosów protestu jednak nie słychać. Nic dziwnego. Parafrazując śp. Macieja Rybińskiego, Żołnierze Wyklęci „nawet zmarli są groźni dla żywych, bo dają świadectwo ich intelektualnego upadku i moralnego zaprzaństwa”. Bo dla salonu nie ma gorszej informacji niż ta, że może się pojawić narracja inna od forsowanej przez niego w ciągu ostatnich dwóch dekad. Że nagle Witold Pilecki i Zygmunt Szendzielarz mogą dla młodych stać się większymi bohaterami niż Jacek Kuroń czy Bronisław Geremek. Stąd nerwowe ruchy inżynierów dusz, którzy z jednej strony forsują narracje o „polskich obozach koncentracyjnych”, a z drugiej apelują: „Zostawcie Żołnierzy Wyklętych”. Stąd apele o normalność – a przecież normalność to zgodność z normą. Przez ostatnie 20 lat normą było milczenie, sznurowanie ust, ewentualnie relatywizowanie, zrównywanie ofiar z katami, sugerowanie, że „wszyscyśmy są winni” i „nie wolno oceniać”. Czy wszystko jest bezcenne lub nic niewarte? Co stanowi normę, gdy patrioci są nieznani, a Polaków namawia się do palenia świeczek na pomnikach bolszewickich hord? Oto jednak, tak jak przed laty – w 1956, 1970, 1980 – o wartości upominają się ludzie ulicy. Janusz Kurtyka nie ustawał w przywracaniu pamięci o Wyklętych, podobnie jak Lech Kaczyński, który nie bał się uklęknąć przed pomnikiem Józefa Kurasia „Ognia”, także ludzie w szalikach wynoszą na sztandary bohaterów podziemia antykomunistycznego. To „kibole” podczas rekonstrukcji bitwy pod Olszynką Grochowską zwracają uwagę fotoreporterom, że nie wypada pchać się z buciorami na pomnik. I to w okresie, kiedy w rocznicę powstania Armii Krajowej prezydent zamiast uczcić tę datę, gawędzi o walentynkach. Jakże musi was szlag trafiać, panowie redaktorzy establishmentowych mediów, że Tadek z zespołu Firma, człowiek, który jeszcze niedawno przyznawał się do tego, że bywał z prawem na bakier, a swoimi tekstami dodawał otuchy odsiadującym wyroki, dziś ze swoją rapowaną opowieścią o rotmistrzu Pileckim dociera do młodych ludzi bardziej niż dziesiątki waszych „obiektywnych” i pełnych obłudy tekstów.
„GW” apeluje, by „zostawić” Wyklętych. Zapewne najlepiej na śmietniku historii. Bo walka antykomunistycznego podziemia burzy wszystkie mity tworzone przez salon, zadaje kłam usilnie forsowanej narracji o komunizmie i Polsce „ludowej”. Podkopuje fundamenty kłamstwa, że „wszyscyśmy z PRL-u” – kat, zdrajca, szpieg i ofiara. Nie wszyscy. Ale niektórzy na pewno.  
- Myśmy wywodzili się z takiej lewicy, która zbudowała sowieckie łagry – mówił  Seweryn Blumsztajn na promocji książki prof. Friszke, która odbyła się w siedzibie Agory. To wiele tłumaczy. Wojciech Mucha

Chwała Bohaterom! W całym kraju odbyły się obchody Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych ustanowionego z inicjatywy  prezydenta RP śp.  Lecha Kaczyńskiego. Pamięć o "żołnierzach wyklętych" polskich bohaterach - walczących po 1945 r. z sowietyzacją Polski. i oczernianych później przez propagandę PRL - uczczono  m.in. w Warszawie, Lublinie, Wrocławiu i Trójmieście. Centralne uroczystości Narodowego Dnia Pamięci "Żołnierzy Wyklętych" - święta przypominającego o powojennym polskim podziemiu antykomunistycznym - odbyły się w czwartek przed Grobem Nieznanego Żołnierza w Warszawie. W Warszawie obchody Dnia Pamięci nie ograniczyły się jedynie do oficjalnych uroczystości z udziałem władz przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Mieszkańcy stolicy składali kwiaty i zapalali znicze w miejscach związanych z działalnością i kaźnią bohaterów walczących przeciw sowieckim i polskim komunistom, którzy zniewolili kraj. W uroczystościach pod pomnikiem Żołnierzy Wyklętych na Bemowie uczestniczył b.szef CBA Mariusz Kamiński.
LUBLIN W Lublinie odsłonięto pomnik poświęcony "żołnierzom wyklętym". Monument ma postać ułożonego z cegieł konturu granic Polski. Wewnątrz znajduje się symboliczny cmentarz partyzancki, z brzozowymi krzyżami stojącymi na ziemnych mogiłach. Na krzyżach umieszczono tabliczki z pseudonimami partyzantów: „Uskok”, „Zapora”, "Żelazny”, „Jastrząb” i inne. Obok na metalowej tarczy przymocowanej do ceglanego muru widnieje napis: „Żołnierzom Wyklętym za wierność Bogu i Ojczyźnie 1944-1963”. W Lubelskiem - w Pisakach - ostatniego partyzanta podziemia niepodległościowego Józefa Franczaka, pseud. Lalek, uczcił prezes PiS Jarosław Kaczyński. Podkreślił, że przez dziesiątki lat polskie społeczeństwo było okłamywane, dlatego prawdę o zasługach "żołnierzy wyklętych" dla ojczyzny wciąż trzeba przypominać i o nią walczyć. "Ta prawda w dalszym ciągu nie jest prawdą powszechną. Ta prawda w dalszym ciągu jest zakłamywana, w dalszym ciągu ukrywana" - powiedział. Prezes PiS złożył także w Lublinie kwiaty pod pomnikiem żołnierza AK i WiN majora Hieronima Dekutowskiego, pseud. Zapora. Przez powojenną konspirację w całej Polsce przewinęło się około 200 tys. ludzi. W 1945 r. w leśnych oddziałach zbrojnie walczyło około 20 tys. partyzantów, z czego około 2–2,5 tys. na Lubelszczyźnie. Po amnestii w lutym 1947 r. zostało ich tu ponad 200, ostatnie oddziały w tym regionie zostały rozbite do 1953 r. Później ukrywali się pojedynczy żołnierze, ostatnim był Józef Franczak, ps. Lalek, zastrzelony w październiku 1963 r. pod Lublinem przez funkcjonariuszy specjalnej grupy SB.
„Walki po 1944 r. były kontynuacją oporu, aktem sprzeciwu i aktem samoobrony przeciwko temu, co robili Sowieci i komuniści. Były symbolem tego, że Polacy nie poddali się bez walki” – dodał Poleszak. Wieczorem kilkaset osób - głównie młodych - uczestniczyło w marszu Pamięci Żołnierzy Wyklętych organizowanym przez Obóz Narodowo-Radykalny i Związek Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych. Przeszli oni przez centrum miasta, nieśli biało-czerwone flagi, wznosili okrzyki: „W naszej pamięci żołnierze wyklęci!”, „Cześć i chwała bohaterom!”, „Narodowa Lubelszczyzna, Bóg, honor i ojczyzna!”, „O wyklętych pamiętamy, komunistom żyć nie damy!”. Złożyli kwiaty pod pomnikiem Zaporczyków na Placu Zamkowym. Tam też przemówił do nich jeden z partyzantów Narodowych Sił Zbrojnych, Bohdan Szucki. „W imieniu tej resztki żołnierzy niezłomnych chcę podziękować wam za to, że podjęliście sztafetę pokoleń, że rozumiecie, co to jest naród, ojczyzna, co to jest Polska” - powiedział.
„Za moich czasów mówiliśmy: Matka Boska i karabin. To było najważniejsze, Matka Boska, Bóg wszechmogący i karabin, narzędzie, którym można było walczyć o ojczyznę. Chwalić Boga, wy już nie potrzebujecie tego karabinu, choć czasami może się przydać. Macie inne atrybuty do walki o wielką Polskę” - zauważył. Marsz zakończył się odśpiewaniem hymnu narodowego.
WROCŁAW We Wrocławiu pod pomnikiem rotmistrza Witolda Pileckiego (zamordowanego przez UB w 1948 r.) wicemarszałek województwa Jerzy Łużniak przypomniał, że "żołnierze wyklęci" stanęli do nierównej walki z komunizmem. "Walczyli o Polskę, a zostali wyklęci" - mówił Łużniak do zgromadzonych pod pomnikiem Pileckiego: uczniów wrocławskich szkół, przedstawicieli władz państwowych oraz miejskich. Modlitwę w intencji zamordowanych żołnierzy poprowadził kardynał Henryk Gulbinowicz, b. metropolita wrocławski. Na zakończenie odczytano apel pamięci. Około tysiąca osób wzięło udział w manifestacji, która wieczorem odbyła się we Wrocławiu. Pochód został zorganizowany przez Narodowe Odrodzenie Polski. Marsz, który ruszył spod wrocławskiej Bazyliki św. Elżbiety, przeszedł przez Rynek i ul. Świdnicką pod pomnik Rotmistrza Witolda Pileckiego, zamordowanego przez UB w 1948 r. W pochodzie uczestniczyli m.in. kombatanci, przedstawiciele środowisk narodowych, kibice Śląska Wrocław i Sparty Wrocław. Manifestujący nieśli polskie flagi, pochodnie oraz transparenty z podobiznami zamordowanych żołnierzy. Skandowali także hasła: „Armio wyklęta, dziś Wrocław o was pamięta”, „Bóg, Honor i Ojczyzna”, „Patriotyzm to nie obciach” i „Do końca wierni, żołnierze wyklęci”. Pod pomnikiem Pileckiego złożono kwiaty i zapalono znicze. Marsz zakończył się odśpiewaniem hymnu narodowego.
TRÓJMIASTO Złożenie kwiatów pod sopockim pomnikiem Danuty Siedzikówny - zabitej w wieku niespełna 18 lat sanitariuszki 5. Wileńskiej Brygady AK o pseudonimie "Inka" - było głównym punktem trójmiejskich uroczystości, którą przygotował gdański IPN. "To straszny dzień pamięci o ludziach, bez których nie byłoby +Solidarności+, nie byłoby wolności. Bo bez tego bohaterstwa nie byłoby siły w społeczeństwie, nie byłoby wzorca, aby wyrwać się ze zniewolenia, aby zbudować niepodległe, demokratyczne państwo" - mówił do zgromadzonych szef gdańskiego IPN Mirosław Golon. Golon podkreślił, że z Żołnierzami Wyklętymi historia obeszła się szczególnie okrutnie. - O nich nie wolno było pisać, mówić. upamiętniać przez prawie pół wieku - mówił dodając, że do dziś nie wiemy nawet, gdzie wielu z nich zostało pochowanych. Uroczystość, której towarzyszyła kompania honorowa Marynarki Wojennej, przygotował gdański oddział Instytutu Pamięci Narodowej.
GDAŃSK Około 300 osób wzięło udział w uroczystościach w Gdańsk, które rozpoczęły na Kwaterze Walk o Wolność Polski Cmentarza Garnizonowego. Uorczystość poprowadziła Ada Garnik reprezentująca Fundację "Tożsamość i Solidarność" - jednego z organizatorów. Jan Kołakowski oraz Bronisław Wysoczeński z Związku z Sybiraków i Prawicy Rzeczpospolitej przypomnieli piosenki "Żołnierzy Wyklętych". Halina Słojewska aktorka oraz działaczka niepodległosciowa przeczytala "Przesłanie Pana Cogito". Postać "Żołnierzy Wyklętych" przybliżył uczestnikom zgromadzenia Karol Nawrocki z Gdańskiego IPN-u. Do zgromadzonych przemówił żołnierz I Brygady Legionów Piłsudskiego, kpt. Władysław Dobrowolski. W kampanii wrześniowej 1939 dowodził I batalionem 21 Pułku Piechoty "Dzieci Warszawy". Walczył w obronie Warszawy. Po kapitulacji stolicy w niemieckiej niewoli. W oflagach organizował wf i sport dla jeńców. Oprawę uroczystości zapewnili kibicce Lechii Gdańsk zrzeszeni w stowarzyszeniu "Lwy Północy". Kpt. Ireneusz Aniszewski  wraz z kompanią reprezentacyjną WP poprowadził apel poległych. Następnie uczestnicy przeszli w  Marszu Pamięci do kościoła pod wezwaniem św.Brygidy gdzie odbyła się uroczysta msza. Z okazji Narodowego Dnia Pamięci "Żołnierzy Wyklętych" w najbliższą sobotę w Gdyni odbędzie się pokaz roboczej wersji filmu "Historia Roja - czyli w ziemi lepiej słychać". Po pokazie ulicami miasta przejdzie Marsz Pamięci organizowany przez nieformalną koalicję Pomorskich Narodowców. Marsz zakończy się przy pomniku "W hołdzie żołnierzom Armii Krajowej".
BYTOM Zorganizowane w Bytomiu sympozjum poświęcone losom "żołnierzy wyklętych" oraz konferencja dla młodzieży w gmachu Sejmu Śląskiego w Katowicach były elementami obchodów w woj. śląskim. Katowicki IPN pokazał w swojej siedzibie wybór poświęconych tematowi dokumentów filmowych. Na wieczór w katowickim kinie "Światowid" zaplanowano muzyczno–poetycko-filmowy wieczór z pokazami filmów Aliny Czerniakowskiej.
OPOLE Apel poległych, salwa honorowa oraz kwiaty złożone pod pomnikiem Żołnierzy Podziemia Antykomunistycznego – w taki sposób stolica województwa opolskiego oddała hołd prześladowanym działaczom podziemia niepodległościowego. W Nysie złożono kwiaty pod pomnikiem Patriotom Polskim. W uroczystościach w Opolu udział wzięły władze miasta i województwa, radni miejscy, przedstawiciele środowisk kombatanckich, wojsko i poczty sztandarowe szkół. Wzruszona uroczystą formą obchodów Narodowego Dnia Pamięci "Żołnierzy Wyklętych" była Regina Mac, 83-letnia dziś mieszkanka Opola, która jako nastolatka była łączniczką polskiego podziemia antykomunistycznego i należała do organizacji "Wolność i Niezawisłość". Trzykrotnie po wojnie aresztowana, jako 16-latka osadzona na kilka dni w twierdzy w Dęblinie, była bita i zastraszana. „Teraz wiem, że trud nasz – moich kolegów i moich rodzonych braci, z których jeden został w styczniu 1946 roku zamordowany w wieku 29 lat - jest należycie uhonorowany” – stwierdziła w rozmowie z PAP. Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych uczczono również w Nysie. Władze oraz przedstawiciele instytucji, organizacji i szkół złożyli tam kwiaty pod pomnikiem Patriotom Polskim.
SZCZECIN O konspiracji w latach powojennych na Pomorzu Zachodnim opowiada otwarta w Szczecinie wystawa IPN. Na szczecińskich Jasnych Błoniach stanęło 16 plansz oraz dwa "słupy ogłoszeniowe", które tworzą ekspozycję "Wrogowie Polski Ludowej. Konspiracja antykomunistyczna na Pomorzu Zachodnim 1945-1956". Na ekspozycję składają się fotografie z archiwów m.in. szczecińskich, ale też z Gdańska czy Lublina. Są na nich wizerunki członków młodzieżowych organizacji podziemnych, m.in. podczas składania przysięgi, ale także oprawców z UB. Na "słupach ogłoszeniowych" znalazły się ulotki, najczęściej pisane odręcznie lub produkowane domowymi sposobami, nawołujące do oporu, w tym bojkotu wyborów i referendum.
POZNAŃ Pod pomnikiem Polskiego Państwa Podziemnego i Armii Krajowej w Poznaniu uczczono w czwartek pamięć bohaterów podziemia niepodległościowego. W uroczystościach uczestniczyli kombatanci, mieszkańcy miasta, harcerze i kibice piłkarscy. Za przybycie i za pamięć podziękował zebranym żołnierz Narodowych Sił Zbrojnych, płk Jan Podhorski.
„Rzeczywiście, jestem żołnierzem wyklętym, dlatego jako jeden z ostatnich z tej grupy chciałbym wam podziękować w imieniu pułku zamordowanych. Cały pułk wybito w pojedynczych celach, w miejscach kaźni, a chowano ich w niewiadomych miejscach. Dziękuję także za parę dywizji uwięzionych. To, co dzisiaj mamy, to wyszło z krwi zamordowanych, z gen. Fieldorfem +Nilem+ na czele” - powiedział. Uczestnicy wydarzenia wznosili okrzyki: „Cześć i chwała bohaterom”, „Bóg, honor i ojczyzna”, ale także „Raz sierpem, raz młotem, czerwoną hołotę”. Przynieśli transparenty z napisami: „Chwała bohaterom, obrońcom ojczyzny, hańba zdrajcom sprzedającym teraz Polskę”, „Poznań pamięta, żołnierze wyklęci. Bogu i ojczyźnie zawsze wierni”. Jak powiedział PAP współorganizator poznańskich obchodów Filip Rdesiński, organizatorami uroczystości były liczne środowiska i organizacje patriotyczne, występujące pod wspólnym szyldem "Synowie, wnuki, prawnuki, Polacy"

„Bardzo boli nas to, że obchodów tego święta nie zorganizowały władze miasta czy województwa. Z Poznaniem nierozerwalnie związanych było dwóch komendantów NSZ: Lech Neyman i Stanisław Kasznica, ostatni komendant główny Narodowych Sił Zbrojnych. Uczciliśmy ich pamięć pod poświęconą im tablicą na dziedzińcu kościoła Dominikanów” - zaznaczył. Płk Jan Podhorski zauważył, że "żołnierze wyklęci" do dziś nie doczekali się dziejowej sprawiedliwości. Ubolewał też, że o podziemiu niepodległościowym rzadko mówią media.

„Historia oceni nasze dzieje. Ja wierzę w młode pokolenie, moi wnukowie przyszli tu dzisiaj, historią zainteresowani są uczniowie, przynajmniej znacząca ich część. Wciąż nie ma jednak dobrych, rzetelnych informacji w podręcznikach” - ocenił. Główne uroczystości w Poznaniu poprzedziła msza św. w intencji "żołnierzy wyklętych".
KOSZALIN W Koszalinie IPN zorganizował "żywe lekcje historii". W pomieszczeniach dawnego Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa ok. 250 uczniów mogło zobaczyć realistyczną rekonstrukcję przesłuchania partyzanta przez funkcjonariuszy UB, żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz milicjantów i oficera NKWD. W rolę katów i ofiar wcielili się członkowie zawiązanego niedawno Bałtyckiego Stowarzyszenia Miłośników Historii "Perun".
BYDGOSZCZ We wszystkich pojazdach komunikacji miejskiej w Bydgoszczy kolportowano plakaty przygotowane przez IPN i upamiętniające żołnierzy walczących z komunizmem w Polsce. Otwarto także wystawę plenerową pt. "Dla Ciebie Polsko i Twojej chwały. Żołnierze Wyklęci Pomorza i Kujaw". Pamięć o bohaterskich żołnierzach i konspiratorach, którzy walczyli o wolną Polskę po 1945 r., upamiętniono także w innych miastach, m.in. w Częstochowie, gdzie przygotowano finisaż wystawy "Rotmistrz Witold Pilecki – ochotnik do Auschwitz", w Rzeszowie, gdzie z kolei zaprezentowano wystawę "Śladami zbrodni komunistycznych na Rzeszowszczyźnie z lat 1944-1956" i w Radomiu, w którym odbyła się konferencja naukowa poświęcona podziemiu niepodległościowemu; w Radomiu otwarto także wystawę "Bić się do końca. Podziemie niepodległościowe w regionie radomskim w latach 1945–1950".Autorem terminu „Żołnierze Wyklęci” jest Jerzy Ślaski, który w 1995 r. wydał książkę o takim właśnie tytule.
Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych został ustanowiony - z inicjatywy prezydenta Lecha Kaczyńskiego - w 2011 r. przez parlament "w hołdzie żołnierzom wyklętym - bohaterom antykomunistycznego podziemia, którzy w obronie niepodległego bytu Państwa Polskiego, walcząc o prawo do samostanowienia i urzeczywistnienia dążeń demokratycznych społeczeństwa polskiego, z bronią w ręku, jak i w inny sposób przeciwstawili się sowieckiej agresji i narzuconemu siłą reżimowi komunistycznemu". Data Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych, 1 marca, upamiętnia rocznicę wykonania wyroku śmierci przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa na siedmiu osobach z kierownictwa IV Komendy Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość". 1 marca 1951 r. w więzieniu przy Rakowieckiej w Warszawie straceni zostali: ppłk Łukasz Ciepliński, mjr Adam Lazarowicz, por. Józef Rzepka, kpt. Franciszek Błażej, por. Józef Batory, Karol Chmiel i mjr Mieczysław Kawalec. PAP

Powstanie antykomunistyczne W 1945 r. w Polsce wybuchło powstanie przeciwko sowieckiej okupacji. Przez kilka lat walczyło w nich około 180 tys. osób. Komuniści zrobili wszystko, co w ich mocy, aby wymazać ze zbiorowej pamięci historię ostatniego narodowego zrywu. W sierpniu i wrześniu 1944 r. na terenach tzw. Polski Lubelskiej, Sowieci rozpoczęli aresztowania AK-owców i ich deportację w głąb ZSRR. Najnowsze ustalenia historyków wskazują, że wywieźli wówczas od 12 do 15 tysięcy osób. Do końca 1944 r. Sowieci aresztowali około 20 – 25 tysięcy osób. Aresztowano nie tylko członków AK i innych organizacji konspiracyjnych, ale także przedstawicieli inteligencji, ziemiaństwa, przedwojennych urzędników i wojskowych, uznanych za „burżuazyjną reakcję”, wrogą ludowej władzy. Drugie półrocze 1944 r. było okresem szczególnym dla Polaków. Stacjonujący od lipca 1944 r. do stycznia 1945r. na linii Wisły sowiecki front powodował, że, na terenach Polski Lubelskiej znalazło się blisko 2 mln sowieckich żołnierzy różnych formacji, których zadaniem było oczyszczenie przedpola dla komunistycznej władzy tylko z pozoru polskiej, bo w rzeczywistości opierającej się na sowieckich doradcach. Zainstalowany w Lublinie PKWN w praktyce nie dysponował żadną siłą. Jego zbrojne ramie, czyli UB było jeszcze w powijakach. Wszystkie funkcje policyjne i wojskowe przejęły na siebie j jednostki Armii Czerwonej i NKWD dopuszczające się, na co dzień zwykłych przestępstw kryminalnych na obywatelach polskich, coraz bardziej zastraszanych sowiecka obecnością. Wystarczy jedynie wspomnieć, że w ponad 80% wszystkich aresztowanych jesienią 1944r. Polaków została aresztowana przez służby sowieckie. Apogeum sowieckich działań było podstępne aresztowanie w końcu marca 1945 r. 16 przywódców Polskiego Państwa Podziemnego i wywiezienie ich do Moskwy, gdzie zorganizowano im pokazowy proces, który przeszedł do historii, jako „Proces szesnastu”. W takich warunkach politycznych i wojskowych narodziło się antykomunistyczne podziemie zbrojne w Polsce, bazujące na starych strukturach konspiracyjnych AK i innych organizacji konspiracyjnych. Można, zatem przyjąć, ze powstanie antykomunistycznego podziemia w Polsce po wojnie było w znacznej mierze wywołane sprzeciwem przeciwko sowieckiej obecności i rządom ich popleczników. Jednak tak naprawdę wojna z komunistyczna władzą zaczęła się dopiero na wiosnę 1945 r. gdy sowieckie jednostki frontowe przesunęły się na Zachód, maszerując na Berlin a pozostały tylko jednostki NKWD. Dopiero wtedy zaktywizowały się oddziały zbrojne Ruchu Oporu Armii Krajowej (ROAK) podległe powstałej w maju 1945r Delegaturze Sił Zbrojnych (DSZ), która swoim obszarem objęła wyłącznie obszar Polski w jej powojennych granicach. Jak zatem wyglądała mapa powojennego antykomunistycznego podziemia? Jego najbardziej radykalny nurt wywodził się z obozu narodowego i reprezentowały go Narodowe Siły Zbrojne (NSZ) i Narodowe Zjednoczenie Wojskowe (NZW). Obie te organizacje traktowały komunistów, jako zdrajców i agentów obcego państwa. Liczyły, że Polska wywalczy wolność w mającej nastąpić nieuchronnie III wojnie światowej. Poza komunistami dla narodowców wrogiem były mniejszości narodowe. Struktury NSZ i NZW istniały prawie w całym kraju, lecz najsilniejsze były w Białostockiem, Lubelskiem i Rzeszowskiem. Mniej radykalnym, ale najsilniejszym nurtem było podziemie poakowskie reprezentowane najpierw przez struktury AK-DSZ a następnie Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość (WIN). Podziemie poakowskie zdecydowanie najmocniej rozwinęło się na terenie Lubelszczyzny. Poza wspomnianymi wiosną 1945r. powstało cały szereg nowych organizacji podziemnych organizujących leśne oddziały zbrojne walczące z nowa władzą. Były wśród nich Wielkopolska Samodzielna Grupa Operacyjna „WARTA”, Konspiracyjne Wojsko Polskie na terenie Śląska i centralnej Polski oraz wiele innych pomniejszych organizacji. Akcje oddziałów zbrojnych antykomunistycznego podziemia to ataki na siedziby UB, posterunki MO, areszty i więzienia oraz potyczki z grupami operacyjnymi bezpieki i wojsk sowieckich. Likwidowano również aktywistów PPR, UB-eków, milicjantów i agentów bezpieki. Masowy napływ ludzi do oddziałów zbrojnych podziemia nastąpił wiosną 1945 r. Na przestrzeni maja i czerwca 1945r., komunistyczna władza znajdowała się defensywie. Jej realna władza ograniczała się jedynie do miast wojewódzkich i powiatowych. W połowie 1945 r. główny ciężar walki z antykomunistycznym podziemiem musiały wziąć na siebie Wojska Wewnętrzne NKWD. Do walki z polskim podziemiem Sowieci zaangażowali blisko połowę jednostek NKWD, jakie stacjonowały wówczas w Europie Środkowo – Wschodniej. Fakt ten mówi sam za siebie. Rozwój podziemia został przyhamowany w lecie 1945 r. co wiązało się ze zmianami sytuacji politycznej. W czerwcu 1945 r. były premier Rządu Londyńskiego Stanisław Mikołajczyk zdecydował się wejść do zdominowanego przez komunistów Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej (TRJN) zostając wicepremierem. Powrót Mikołajczyka do Polski ożywił w tysiącach Polaków nadzieję na możliwość współrządzenia z komunistami. W lipcu 1945 TRJN zyskał uznanie mocarstw zachodnich, co w konsekwencji pozbawiało podziemie argumentu politycznego istnienia. 6 sierpnia 1945r. rozwiązana została DSZ, w ramach, której funkcjonowały oddziały zbrojne poakowskiego podziemia. Z ogłoszonej przez rząd amnestii skorzystało ponad 30 tysięcy członków konspiracyjnych organizacji. Jednak nie wszyscy uwierzyli w możliwość normalnego życia. Już jesienią 1945 r. antykomunistyczne podziemie w Polsce zorganizowało się na nowo już w ramach powołanego 2 września 1945 r. Zrzeszenia WiN. Nadal działały zbrojne oddziały NSZ i NZW oraz wielu innych organizacji prowadzących walkę z władzą. Rozpoczął się drugi etap walki komunistyczną władzą, który trwał do wiosny 1947 r. kiedy to w wyniku kolejnej amnestii przestały istnieć jednolite struktury podziemnych antykomunistycznych organizacji. Od października 1945r. do czerwca 1946 r. w niemal wszystkich województwach Polski, z wyjątkiem tzw. Ziem Odzyskanych operowały oddziały zbrojne podziemia. Wielu z nich udało się w niektórych powiatach wytworzyć stan swoistej dwuwładzy. Jednak potencjał podziemia ulegał coraz bardziej wyczerpaniu. Bezpieka stawała się coraz silniejsza i lepiej zorganizowana, a przede wszystkim rozbudowywała swoja agenturę. W połowie 1946 r. główny ciężar walki z podziemiem przejęła UB. NKWD zaczęło zmniejszać swoja aktywność. Do walki z podziemiem obok UB angażowane były Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW), MO, ORMO i jednostki wojska, które nie niejednokrotnie nie chciały walczyć z podziemiem. Zmieniła się też taktyka zwalczania podziemia. Specjalnie utworzone grupy operacyjne bezpieki tropiły i ścigały poszczególne oddziały zbrojne podziemia dzień i noc aż do ich ostatecznej likwidacji. Grupy te dysponując łącznością, znaczną przewagą w uzbrojeniu i agenturą zyskały zdecydowana przewagę nad podziemiem. W końcu 1946 r. los podziemia wydawał się przesądzony. Wydarzenia polityczne w Polsce potwierdzały ten scenariusz. Przeprowadzone w dniu 30 czerwca 1946r. referendum zostało sfałszowane. Polacy wbrew postanowieniom jałtańskim zostali pozbawieni swobodnego wyboru formy rządów. Jeszcze większego oszustwa komuniści dokonali w dniu 19 stycznia 1947 r. gdy bezceremonialnie sfałszowali wyniki wyborów do Sejmu Ustawodawczego. Jedyna legalna opozycje polityczną, jakim był mikołajczykowski PSL przestała mieć jakiekolwiek znaczenie. Na początku 1947 r. podziemie znalazł się w głębokim kryzysie. Kontynuowanie walki zbrojnej coraz bardziej traciło sens. Gdy 22 lutego 1957r. Sejm uchwalił amnestię, z podziemia wyszło blisko 54 tysiące członków AK, WiN, NSZ, NZW i innych organizacji a więzienia i areszty opuściło ponad 23 tysiące członków podziemnych organizacji i oddziałów zbrojnych. W podziemiu pozostali tylko „niezłomni” prowadzący beznadziejna walkę z komunistyczną władzą. W okresie 1949 -1956 były to już niewielkie kilkuosobowe grupy, które już znacznie rzadziej podejmowały otwarta walkę. Członkowie tych grup byli systematycznie zabijani i wyłapywani przez bezpiekę. Jedynie nielicznym udało się dotrwać do jesieni 1956r, kiedy to korzystając z październikowej odwilży wyszli z podziemia. Po roku 1956 w całej Polsce pozostało 6 partyzantów antykomunistycznego podziemia. Ostatni z nich sierż. Józef Franczak ps. „Lalek” został zastrzelony na Lubelszczyźnie w październiku 1963 r. Przez grupę operacyjną SB i ZOMO. Najnowsze badania historyczne szacują, że przez wszystkie organizacje i grupy zbrojne antykomunistycznego podziemia przewinęło się nawet 180 tysięcy ludzi. Niemal połowa wywodziła się z AK by działać następnie w strukturach DSZ i WiN. Około 30 – 40 tysięcy związanych było z podziemiem narodowym. Pozostali należeli do organizacji i grup o zasięgu lokalnym. W bezpośredniej walce poległo według najnowszych szacunków od 8 do 10 tysięcy ludzi podziemia a około 21 tysięcy zmarło w więzieniach i aresztach UB. Była to cena, jaka zapłacili Polacy w pierwszym starciu z komunizmem – cena jak pokazują badania niemała. Tak jak każda armia, również armia antykomunistycznego podziemia miała swoich bohaterów i miała swoje Termopile. Nie zawsze to byli bohaterowie bez skazy, ale na pewno walczyli o naprawdę wolną Polskę, nie wiedząc, kiedy rzeczywiście ona nadejdzie. Walczyli z wiarą, że ich walka nie będzie nadaremna, nawet, kiedy poniosą klęskę. Zazwyczaj nie mieli rodzin, ponieważ, jak stwierdził jeden z nich „nie był czas ku temu”. Mieli również ludzkie słabości. Byli jednak żołnierzami z krwi i kości, nawet, jeśli nie byli zawodowymi wojskowymi. Mieli zazwyczaj 25 – 30 lat. Wojna pozbawiła ich możliwości zdobycia wykształcenia, chyba, że udało im się zdobyć przedwojenną maturę. Posiadali za to bogate doświadczenia walcząc najpierw z okupantem niemieckim, a następnie z komunistyczna władzą. Mieli zazwyczaj silne cechy przywódcze i ogromny autorytet u podkomendnych. Na co dzień musieli zmagać się z trudami partyzanckiego życia, któremu bardzo często towarzyszyła walka z przeważającym wrogiem i mordercza ucieczka przed przeważającymi siłami NKWD i UB. Towarzyszyło im piekielne zmęczenie, strach przed beznadziejnym końcem. Jednak walczyli bardzo często do samego końca, dając potomnym przykład niesłychanej odwagi i hartu ducha. Jednym z nich był mjr H.Dekutowski PS. „Zapora” – cichociemny, żołnierz AK a następnie dowódca zgrupowania oddziałów partyzanckich AK- WiN na Lubelszczyźnie, które w połowie 1945 r liczyło prawie 300 żołnierzy. Jego oddział stoczył kilkadziesiąt bitew i potyczek operując na terenie województw lubelskiego, kieleckiego i rzeszowskiego. „Zapora” znany był z akcji przeciwko tzw. Moskwom, czyli wsiom silnie popierającym komunistyczną władzę. Kilka razy udało mu się opanować czasowo powiatowe miasta, jak miało to miejsce w dniu 27 IV 1945r. gdy opanował Janów Lubelski. Postać „Zapory” stała się symbolem niezłomności żołnierzy podziemia, a epilog jego partyzanckiej działalności symbolem zdrady. Gdy we wrześniu 1947 r. zdecydował się na wyjazd z Polski został w dniu 16 września 1947r. podstępnie aresztowany przez UB, w wyniku działalności agentów ulokowanych w jego otoczeniu. Przeszedł okrutne śledztwo UB, a następnie została skazany wraz z 6 towarzyszami na karę śmierci, która wykonano 7 marca 1949 r. Na Lubelszczyźnie działał również mjr Marian Beranaciak „Orlik” również żołnierz AK i WiN, który w okresie okupacji niemieckiej dowodził jednym z oddziałów konspiracyjnego 15 Pułku Piechoty „Wilków” przeprowadzając ponad 20 akcji bojowych przeciwko Niemcom. W marcu 1945 r. „Orlik” ponownie zorganizował swój oddział partyzancki i rozpoczął walkę z komunistyczna władzą na terenie Puławskiego. W połowie 1945r. jego oddział „Orlika” liczył blisko 200 żołnierzy i operował w kilku powiatach Lubelszczyzny. „Orlik” przeprowadził wiele brawurowych akcji jak np. odbicie więźniów z aresztu puławskiego UB w dniu 24 IV 1945r. Jednak największą była bitwa stoczona w dniu 24 maja 1945 r.w Lesie Stockim koło Puław z siłami NKWD i UB. W bitwie tej wzięło udział po obu stronach blisko 1000 żołnierzy i była największą bitwą antykomunistycznego podziemia. Sam „Orlik” zginął w obławie UB w dniu 24 VI 1946 r. Bohaterem antykomunistycznego podziemia był por. Jerzy Jaskulski – ps. „Zagończyk” - żołnierz puławskiej AK i WiN, a następnie twórca Inspektoratu ZZK (Związek Zbrojnej Konspiracji) na terenie Radomskiego. „Zagończyk” został jesienią 1944 r. aresztowany przez NKWD i skazany na karę śmierci. W brawurowy sposób udało mu się uciec z więzienia we Wronkach i wznowić działalność zbrojną w podziemiu. Wiosną 1946 r. podporządkował sobie oddziały podziemia działające na terenie radomskiego. Oddziały „Zagończyka” zlikwidowały kilkanaście posterunków MO i opanowały czasowo niektóre miasteczka w Radomskiem, w tym Szydłowiec i Skaryszew. „Zagończyk został podstępnie schwytany przez UB i w lutym 1947 r. skazany na karę śmierci. Na Rzeszowszczyźnie działał inny bohater antykomunistycznego podziemia – Józef Zadzierski ps. „Wołyniak” – żołnierz NOW i NZW. Jego historia jest nietypowa. W lipcu 1944 r. „Wołyniak” na krótko uwierzył ludowej władzy i został komendantem MO w Leżajsku. Jednak już we wrześniu 1944 r. został aresztowany prze NKWD, skąd zdołał uciec. Wiosną 1945r. zorganizował blisko 200 – osobowy oddział w ramach rzeszowskiej NOW. Toczył walki zarówno z komunistami jak i z ukraińską UPA. Największą bitwą, jakiej wziął udział oddział „Wołynika” była bitwa w dniu 19 marca 1945r. pod Kuryłówką z kilkusetosobową ekspedycją NKWD, z której poległo 60-70 ludzi. Epilogiem jego tragicznego losu było samobójstwo popełnione w nocy z 28 na 29 grudnia 1946 r. Oddział „Wołyniaka” już pod dowództwem Adama Kusza „Adama” działał do 19 października 1950r. gdy została okrążony przez ekspedycję UB i KBW w Lasach Janowskich na Lubelszczyźnie. W trakcie kilkudniowej dramatycznej bitwy z okrążenia cudem udało się wydostać jedynie 6 partyzantom. Była to ostatnie Termopile oddziałów antykomunistycznego podziemia. Z Rzeszowszczyzną wiąże się również inna barwną postać podziemia – kpt. Antoni Żubryd ps. „Zuch”.. Żubryd po wejściu Sowietów jesienią 1944 r. zgłosił się do pracy w PUBP w Sanoku jednak w maju 1945r. zdecydował się opuścić szeregi UB, „przy okazji” likwidując szefa sanockiego urzędu bezpieczeństwa. Żubryd skupił pod swoim dowództwem kilka oddziałów zbrojnych, które działały w powiatach Sanok, Krosno, Brzozów. Wiosną 1950 r. Żubryd miał pod swoją komendą blisko150 ludzi. Likwidował UB - eków milicjantów, bronił miejscową ludność przed UPA. Jego tragiczny los dobiegł końca w dniu 24 X 1946r. kiedy wraz z żona został podstępnie zastrzelony przez agenta UB. W pewnym sensie podobna jest również historia legendy podziemia na Podhalu - Józefa Kurasia „Ognia” – który w marcu 1944 r. został mianowany szefem PUBP w Nowym Targu, mając nadzieję, że będzie służył wolnej ojczyźnie. Tak się jednak nie stało i „Ogień” po miesiącu pracy w bezpiece zdecydował się na wyprowadzenie swoich ludzi do lasu i walkę z komunistami. Na przełomie 1945 i 1946 oddziały „Ognia” liczyły ponad 500 partyzantów i był najliczniejsze w całym kraju. Działalność partyzancka „Ognia” przez blisko dwa lata uniemożliwiała komunistycznej władzy zainstalowanie się na Podhalu. Atakował placówki UB w Zakopanem, Nowym Targu, Rabce oraz posterunki MO i placówki KBW w wielu miejscowościach Podhala. Kres jego działalności dobiegł końca 21 lutego 1947 r.w Ostrówku, gdy otoczony przez UB i KBW usiłował popełnić samobójstwo a następnie ujęty zmarł w wyniku doznanych ran. Legendarnym bohaterem antykomunistycznego podziemia był mjr Zygmunta Szyndzielorz ps. „Łupaszka”. W okresie okupacji niemieckiej był dowódcą 5 Wileńskiej Brygady AK. We wrześniu 1944.r. „Łupaszka” z resztkami swojej brygady przebił się na Białostoczyznę, gdzie wkrótce został komendantem oddziałów zbrojnych w ramach Okręgu Białostockiego AK. Wiosną 1945 r. Brygada „Łupaszki” prowadziła walki z oddziałami Armii Czerwonej i NKWD oraz grupami UB i MO. Rozbijano posterunki MO i urzędy gminne. W styczniu 1946 r. „Łupaszka” przeniósł swoją działalność konspiracyjną na Pomorze by po kilku miesiącach powrócić w Białostockie. Od kwietnia 1947r. zaczął się ukrywać najpierw na Śląsku a potem w Zakopanem. Nadal sprawował dowództwo na nielicznym oddziałami swojej brygady. 30 czerwca 1948 w „Łupaszka” został aresztowany i skazany na wielokrotną karę śmierci. Leszek Pietrzak

Tajemnicza cerkiew na Polu Mokotowskim „Nasza Polska” sprawdziła, kto i za czyje pieniądze będzie realizował tę inwestycję Za trzy lata w stolicy, w Parku Marszałka Piłsudskiego, na działkach należących do skarbu państwa, stanie kolejna cerkiew. Sobór, czyli prawosławna katedra Wojska Polskiego ma mieć 32 metry wysokości i kosztować ponad 41 mln złotych. Tuż obok będzie znajdowała się siedziba Prawosławnego Ordynariatu. Do grona istniejących już dwóch cerkwi – na Pradze i Woli oraz trzeciej planowanej na Ursynowie dołączy jeszcze ta, której budowa ma zakończyć się w już 2015 roku na Polu Mokotowskim. Pole Mokotowskie, a dokładnie Park Marszałka Józefa Piłsudskiego, stanowi jedno z najbardziej ulubionych miejsc spacerowych warszawiaków. Jest to również teren należący do prestiżowych i bardzo drogich miejsc stolicy. Licznie wycięte około stuletnie drzewa w styczniu 2012 roku i już całkowicie zmieniony krajobraz tego terenu mogą zastanawiać każdego przechodnia, który wybierze się na spacer w tę okolicę. Bowiem dla mieszkańców metalowe ogrodzenie w parku od strony ul. Batorego, a za nim postawiony prawosławny krzyż może być nie lada zaskoczeniem. Warszawiacy dowiedzieli się z prasy o planowanej świątyni niedawno, mimo że pozwolenie na jej budowę zostało wydane przez wojewodę mazowieckiego Jacka Kozłowskiego 5 kwietnia 2011 roku - a jak informuje „Naszą Polskę" płk Mirosław Marciniak, szef Stołecznego Zarządu Infrastruktury, organu podlegającego Ministerstwu Obrony Narodowej – „inwestycję wprowadzono do Centralnego Planu Inwestycji Budowlanych MON w 2007 roku”. Zatem inicjatorami budowy cerkwi byli ówcześni szefowie resortu: najpierw Janusz Onyszkiewicz z Unii Wolności, a potem Bronisław Komorowski.

Ordynariat milczy, a MON zaprzecza sam sobie Dosyć zastanawiające wydaje się dwuznaczne zakłopotanie Ministerstwa Obrony Narodowej w sprawie finansowania cerkwi. Szef resortu Tomasz Siemoniak najpierw zadeklarował pokryć znaczną część tej inwestycji. A gdy budową zaczynają interesować się media, wycofuje się ze swojej decyzji.

- Minister obrony narodowej polecił przegląd wszystkich inwestycji budowlanych w Siłach Zbrojnych. Będą kontynuowane tylko te, które są ściśle związane z zadaniami wojskowymi. Z budżetu obronnego nie powinna być finansowana budowa świątyń, zwłaszcza w czasie tak znaczących ograniczeń w całym budżecie Państwa – konstatuje wydział prasowy MON. Natomiast Stołeczny Zarząd Infrastruktury, tak jak zostało wcześniej wspomniane – integralna część MON, będąca stałym zarządcą terenu, na którym ma powstać prawosławny sobór – w przekazanej „Naszej Polsce” informacji stwierdza:

„wprowadzającym inwestycję do planu i częściowo finansującym jest resort obrony narodowej”. Dowiadujemy się, że Ordynariat Prawosławny przeznaczy na budowę świątyni ponad 6 mln złotych. Kto pokryje resztę kosztów tego przedsięwzięcia? Mimo że minister Siemoniak poddał w wątpliwość finansowanie wojskowych świątyń, z uzyskanych przez nas informacji wynika jednoznacznie: na budowę prawosławnego soboru ponad 35 mln przeznaczy Ministerstwo Obrony Narodowej. Z kolei rzecznik Prawosławnego Ordynariatu Wojska Polskiego pop Aleksy Andrejuk nabiera wody w usta, gdy zostaje zapytany przez „Naszą Polskę” o budowę cerkwi i odsyła nas do… „Gazety Wyborczej”! Bo jest „zaskoczony” decyzją ministra obrony narodowej. Nie chce udzielić nam żadnych szczegółów dotyczących inwestycji, mimo wydanego przez wojewodę mazowieckiego pozwolenia na budowę. - Posiadamy tylko informacje na temat tego, że zapadły zmiany dotyczące budowy naszej katedry. Tylko tyle mogę Pani powiedzieć. Sami jesteśmy zaskoczeni tą decyzją – ucina pop Andrejuk i proponuje przeczytać wypowiedź ministra obrony narodowej dla „GW”, wskazującej na wycofanie się resortu z finansowania cerkwi. – Wynika z tego, że „Gazeta Wyborcza” jest dla Prawosławnego Ordynariatu organem nadrzędnym i jest ściśle z nim związana – ocenia prof. Wiesław Wysocki, kierownik katedry historii najnowszej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Tymczasem wydaje się bardzo wątpliwe, czy minister Siemioniak, mimo składanych deklaracji w „Gazecie Wyborczej”, na pewno zmienił decyzję, skoro instytucja podległa jego osobie mówi nam, co innego.

Park nie do poznania Wraz z wybudowaniem prawosławnego soboru możemy spodziewać się również zmiany krajobrazu Pola Mokotowskiego. - Cerkiew może zmienić rekreacyjny oraz parkowy charakter Pola Mokotowskiego, ponieważ jest to obiekt sakralny i reprezentacyjny, który będzie wymagał zagospodarowania wokół niego znajdującego się terenu jak np. stworzenia podjazdów i miejsc parkingowych – mówi w rozmowie z „Naszą Polską” dr Krzysztof Domaradzki, główny autor zagospodarowania tego miejsca. - Inwestor uzgadniał z prezydentem m.st. Warszawy wyprowadzenie części inwestycji poza teren zamknięty – potwierdza Ivetta Biały, rzecznik prasowy Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego. Jak ustaliliśmy, dokument określający politykę zagospodarowania stolicy („Studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego m.st. Warszawy) zakazuje w tym parku m.in. lokalizowania „zabudowy ograniczającej swobodny przepływ mas powietrza”, sytuując mokotowski Park im. Józefa Piłsudskiego wśród wielu istotnych dla miasta miejsc stanowiących tzw. „korytarz wymiany powietrza? Jednak, mimo że Studium obowiązuje również na terenach wojskowych, jest tylko pewnym zobrazowaniem prowadzonej polityki przez Urząd Miasta st. Warszawy. Natomiast nie jest aktem prawa miejscowego. - Studium nie jest planem zagospodarowania i wojewoda, wydając decyzję, nie musiał kierować się tym dokumentem. Jednak szkoda, że nie zastosował się do niego – mówi dr Domaradzki. Należy również podkreślić, że działki, na których powstanie Prawosławna Katedra są wyłączone spod planu zagospodarowania Pola Mokotowskiego, ponieważ „stanowią teren zamknięty, będący własnością Skarbu Państwa (przyp.red. – wojska)” – informuje nas Stołeczny Zarząd Infrastruktury. Okazuje się, że wspomnianym terenem interesowali się już niejednokrotnie deweloperzy, którzy chcieli realizować swoje przedsięwzięcia. Jednak warszawscy radni nie wyrażali zgody na ich propozycje.

Strategiczne miejsce A co do tego, że cerkiew będzie monumentalna, nie ma żadnych wątpliwości, bowiem wskazują na to chociażby wymiary i wysokość soboru oraz obocznej siedziby Prawosławnego Ordynariatu. Katedra będzie miała wysokość, co najmniej 32 m, a jej całkowita powierzchnia 1500 mkw. Siedziba ordynariatu to 22 m wysokości, natomiast powierzchnia całkowita to ponad 2500 mkw.

- Ze względu na to, że będzie to dość duży budynek, mam pewne obawy co do jego lokalizacji akurat w tym miejscu - podkreśla dr Domaradzki. I dodaje:

- Jako autorzy planu zagospodarowania Pól Mokotowskich proponowaliśmy, aby wojsko przekazało tereny należące do armii miastu, np. w zamian za jakiś inny teren. Jednak mam wrażenie, że wszystko odbyło się po linii najmniejszego oporu. Z tego, co wiem, wojsko nie było zainteresowane zamianą działek – podsumowuje architekt, zauważając, że wówczas sobór mógłby być wybudowany w innym miejscu. Stołeczny Zarząd Infrastruktury, na pytanie, czy oprócz Pola Mokotowskiego były brane pod uwagę inne lokalizacje, odpowiada: - Wskazania Pola Mokotowskiego, jako ostatecznej lokalizacji Prawosławnej Katedry Wojskowej w 2000 roku inne lokalizacje dla wyżej wymienionej budowli nie były rozpatrywane. Pole Mokotowskie to bardzo ważne historycznie miejsce.

– Tutaj 17 maja 1935 roku stała trumna Marszałka Józefa Piłsudskiego, który po raz ostatni odbierał defiladę Wojska Polskiego – przypomina prof. Wysocki i mówi, że „nie chodzi tutaj o brak szacunku dla prawosławia, ale o tak istotne dla historii Polski miejsce”. - Jest wiele miejsc, w których cerkiew mogłaby stanąć i cieszyłaby się wielkim uznaniem. Nie musiałaby być budowana wówczas konspiracyjnie. Dla mnie to porównywalne do budowania Cytadeli w Warszawie na rozkaz cara i zadaję pytanie o dzisiejszego „cara” – tłumaczy historyk i zauważa, że na rozkaz Marszałka Piłsudskiego po odzyskaniu niepodległości Polski w stolicy na dawnym placu Saskim został zburzony ogromny prawosławny sobór.

Kontrowersyjna budowa Autorem projektu zarówno prawosławnej katedry, jak i siedziby ordynariatu jest Przedsiębiorstwo Wielobranżowe ARKON Jan Kabac z Białegostoku. Stołeczny Zarząd Infrastukrtuy informuje również, że 1 sierpnia 2008 roku ogłosił przetarg ograniczony „w celu wyłonienia wykonawcy robót budowlanych”. Należy przypomnieć, że tzw. przetarg ograniczony określa prawo zamówień publicznych. Co on w praktyce oznacza według art. 48? „Tryb udzielenia zamówienia, w którym, w odpowiedzi na publiczne ogłoszenie o zamówieniu, wykonawcy składają wnioski o dopuszczenie do udziału w przetargu, a oferty mogą składać wykonawcy zaproszeni do składania ofert” - przewiduje ustawa z 2004 roku.

- Otwarcie ofert odbyło się 4 listopada 2011 r. Dokonano wyboru wykonawcy robót, jednak ze względu na wniesione odwołanie przez jednego z oferentów do Krajowej Izby Odwoławczej, umowa z wybranym wykonawcą nie została zawarta – dowiadujemy się od Stołecznego Zarządy Infrastruktury. Więcej szczegółów nie znamy, bowiem trwa wybieranie wykonawcy. Na jakiej podstawie i jakie musi spełniać kryteria? Czy są jakieś preferowane firmy przez MON? Tego nie wiemy, bowiem takie informacje nie mogą przedostać się do opinii publicznej.

– Ta budowa objęta jest klauzulą tajności ze względu na „obronność” państwa, od kiedy pierwszą decyzję w tej sprawie podjął w 2000 roku ówczesny minister obrony Janusz Onyszkiewicz – mówi historyk i publicysta Józef Szaniawski. Natomiast Maciej Wąsik, przewodniczący Klubu Radnych PiS w Warszawie, na łamach tygodnika „Niedziela” wyrażał wielkie zdumienie i niezadowolenie wobec prawosławnej świątyni:

- Tak wielka inwestycja, w takim miejscu i przeprowadzana w taki sposób to rzecz niebywała i kontrowersyjna. Ta budowa nie ma nic albo ma niewiele wspólnego z obronnością państwa. Pozwolenie na budowę monumentalnej prawosławnej świątyni zostało wydane prawie rok temu. O jej budowie społeczeństwo dowiaduje się dopiero niedawno, gdy na Polu Mokotowskim mają pojawić się koparki i dźwigi. Wydaje się, że warszawiacy zostali postawieni przed faktem dokonanym. Za nasze pieniądze ma powstać prawosławna cerkiew, ponieważ teren należy do skarbu państwa, a dokładnie do MON. Tymczasem ukończenie budowy Świątyni Opatrzności Bożej jest ciągle niemożliwe ze względu na brak środków. Magdalena Kowalewska

“Politycznie poprawna” eksterminacja kulturowa

Z prof. Markiem Janem Chodakiewiczem rozmawia Mateusz Rawicz - “Polityczna poprawność” to pomysł dwudziestowieczny. Jednak niektóre idee “politycznej poprawności” można znaleźć już u średniowiecznych sekt gnostyckich. - Tak, nawet w czasach przedchrześcijańskich. W naturze niektórych ludzi jest uważać, że posiadają tajemną, specjalną wiedzę, która powoduje, że czują się wybrani, i to upoważnia ich do wskazywania kierunku rozwoju innym ludziom. A gdy inni nie chcą słuchać namaszczonych gnostyków, należy ich przymusić do posłuszeństwa – “dla ich własnego dobra”. Zestaw “dobrodziejstw”, do których przymusza się innych ludzi, opiera się na wrogości w stosunku do własności prywatnej (częstokroć w ogóle do jakiejkolwiek materii), do rodziny, tradycji, wolności, wiary w ortodoksyjnym pojęciu. Ogólnie: gnostyczny szef wie lepiej i on urządzi nam kolektywistyczny “raj”, gdzie wszyscy będą równi – oprócz, naturalnie, szefa i innych “strażników równości”.
- Skąd wzięła się tak duża popularność “politycznej poprawności” we współczesnym świecie? - Po pierwsze stwarza się nową, ekscytującą alternatywę wobec paradygmatu tradycjonalistycznego. W rzeczywistości nie jest to nic nowego, a po prostu odgrzana wersja gnostyckiej herezji ubrana w postmodernistyczne szaty. Po drugie, alternatywę tę nachalnie się promuje, wmawia się - najpierw liberalnym “użytecznym idiotom”, a potem zwykłym ludziom - że herezja ta jest samą esencją sprawiedliwości i równości. Tak było przecież z komunizmem, którego popularność wybiegała daleko poza partię komunistyczną. Były całe stada naiwniaków. Tak też jest i dzisiaj z radykalnym ekologizmem czy “wesołkowatyzmem” (geyism).
- Obecnie “polityczna poprawność” uderza przede wszystkim w rodzinę. - Tak. Początkowo, do czasów Oświecenia, gnostycy zajmowali się wiarą. Przetwarzali ortodoksję chrześcijańską na własne potrzeby, głosili monopol na pojmowanie prawdy – na podstawie rewelacji szefa – oraz obiecywali “raj na ziemi”, co miało przyspieszyć powrót Chrystusa do nas. Po Oświeceniu zarzucili religijne ględzenie, a zaczęli twierdzić, że od tej pory naukowo obiecują “raj na ziemi”. Stąd socjalizm “naukowy” Karola Marksa. To przecież zupełna utopia, oparta na mobilizacji nienawiści poprzez walkę klas, aby wynieść gnostyków do władzy. Notabene, socjaliści-autonomiści, tacy jak Saint-Simon i Fourier, usiłowali również osiągnąć “raj na ziemi”, ale w skonstruowanych przez siebie gettach, co im nie wyszło, stąd Marks przezwał ich utopistami. Przyganiał kocioł garnkowi.

- Za awangardę “politycznej poprawności” można uznać ruchy homoseksualne. Rozróżnia pan homoseksualizm i “wesołkowatość”. Na czym polegają różnice? - To bardzo proste. Homoseksualizm to stan, w którym osobnicy czują pociąg seksualny do innych osobników tej samej płci. Czasami z wzajemnością. Homoseksualizm znajduje się w naturze, stworzył go Bóg, jak wszystko inne, ale nie jest naturalny, bowiem ze związków homoseksualnych nie wynika potomstwo. “Wesołkowatość” czy “wesołkowatyzm” - czyli gayism - to ideologia. Polega ona na samookreśleniu przez pryzmat jedynie bądź głównie własnej orientacji seksualnej. I orientacja ta nie musi być prawdziwa, a jedynie deklarowana. A w parze z deklaracją homoseksualną idzie natychmiast cała gama preferencji postępowych, a więc socjal-liberalizm, socjalizm, egalitaryzm, ekologizm i wszystkie inne zabobony. W  tym sensie “wesołkowatość” jest konstrukcją sztuczną.
- Idee “politycznej poprawności” chętnie wykorzystują partie o korzeniach komunistycznych i lewicowych, również partie lewicowe w Polsce. - To zupełnie zrozumiałe. Padła im komuna, więc muszą epatować sztuczną tolerancją (rozumianą, jako aprobata wszelkich aberracji) oraz fałszywą wolnością. “Czerwoni”, którzy niedawno prześladowali homoseksualistów, pakowali ich do więzień i obozów koncentracyjnych, teraz dumnie maszerują w paradach “wesołków”. Ale jest to dalszy ciąg przemocy komunistów i innych lewaków wobec społeczeństwa tradycyjnego. Tym razem “czerwoni” udają, że chodzi o równość. Naturalnie taką, jaka im się podoba. I stosują moralny relatywizm. Rzekomo nie ma moralnej różnicy między “wesołkowatyzmem” a katolicyzmem. Nie dało się nas wymordować z pomocą NKWD i UB, to pora spróbować “politycznie poprawną” eksterminację kulturową.
- Jak można walczyć z “polityczną poprawnością”? - Są różne sposoby. Po pierwsze: trzeba postawić sobie cel strategiczny - o co nam chodzi, do czego dążymy. Po drugie: trzeba wypracować odpowiednią taktykę. W obecnym klimacie kulturowym najlepszą bronią jest ośmieszanie. Zwalczanie musi się też odbywać bez przemocy.
Mateusz Rawicz

Katolicy! Obudźcie się! Katolicy powinni bardziej angażować się w życie polityczne i społeczne – wynika z sobotniej konferencji poświęconej roli katolików w życiu publicznym, zorganizowanej przez posła PiS Artura Górskiego. W polskim społeczeństwie nadal obecne jest przekonanie, że wartości katolickie należą do sfery prywatnej i nie należy z nimi wychodzić na zewnątrz, do przestrzeni publicznej, a już tym bardziej politycznej. Jednocześnie w tych ostatnich jest coraz mniej miejsca dla Boga. - Wracamy do czasów komunizmu, w których mówiło się, że wiara to sprawy prywatne, z którymi nie powinno się wychodzić poza Kościół – zauważył poseł Artur Górski.

- W tej chwili toczy się walka o kształt naszego państwa, a także naszego społeczeństwa. Wchodzi ona w ostatni etap. Mamy coraz częściej do czynienia z otwartą walką z krzyżem – tłumaczył, dodając, iż Polska jest swoistym eksperymentalnym frontem walki.

- Przeprowadza się prowokacje i bada reakcje społeczeństwa, jak daleko można się posunąć – skonstatował. Prowokacji dokonują nie tylko politycy Ruchu Palikota, Platformy Obywatelskiej czy Sojuszu Lewicy Demokratycznej. “Nasza Polska” dotarła do człowieka, któremu przez dwa lata płacono za udawanie transwestyty (cała rzecz miała miejsce w Radomiu). Chodził, zatem w damskim odzieniu i na każdym kroku podkreślał, iż jest kobietą. Jego zadaniem było zbadanie reakcji społecznych na jego rzekomy transwestytyzm. Nie chciał jednak zdradzić, kto mu za to zapłacił. Nie sądzę przy tym, aby Radom był jedynym miastem, w którym przeprowadzono tego typu akcje. Żywię podejrzenie, iż z podobną historią mamy do czynienia w przypadku Anny Grodzkiej (Ruch Palikota), jako że w chwilach zapomnienia zdarza się “jej” wyrazić o sobie w rodzaju męskim. Wydaje się, zatem, że jesteśmy świadkami szeroko zakrojonej kampanii niszczenia żywej, zdrowej tkanki społecznej poprzez sączenie w nią zabójczego jadu patologii. Zgniłe kompromisy, jakie stają się udziałem osób deklarujących się, jako katolicy, skutecznie rozmywają ich wiarę. Efekt?

- Prędzej oddałabym dziecko uczciwym homoseksualistom niż nie wiadomo, jakim katolikom – oświadczyła mi kiedyś pewna młoda kobieta uważająca się za katoliczkę [!?!]. Już do tego doszło. Stąd konieczność nie tylko trwania przy nauce Kościoła, ale demonstrowania postaw z niej wynikających. Z coraz powszechniejszej bierności i “letniości” serc katolików bierze się fakt, iż zarówno media, jak i politycy coraz mniej liczą się z ich uczuciami. Owa bierność powoduje także rozleniwienie społeczeństwa, które czuje się zwolnione z obowiązku otwartego i odważnego deklarowania swojej wiary i przekonywania do swoich poglądów. Można zaryzykować stwierdzenie, że większość Polaków wolałaby obejrzeć film czy serial w telewizji, zamiast czas ten poświęcić zaangażowaniu się w sprawy społeczne. Jak poinformował dr Paweł Milcarek, ludzi, którzy deklarują, że wszędzie trzeba dawać świadectwo wyznawanych przez siebie wartości, jest 10-15 procent. - 25 proc. jest katolikami z tradycji polskiej. Im brakuje ofensywności poglądów – ocenił Milcarek.
Pluralizm tak, ale nie w etyce - Katolicy są zobowiązani brać czynny udział w życiu publicznym. Jesteśmy po to, aby narzucać język debaty, tymczasem dzisiaj to lewica narzuca pewną optykę życia publicznego – nie krył rozczarowania Artur Górski. Ubolewał, iż “wielu polityków utrzymuje, że pluralizm etyczny jest wyznacznikiem demokracji”. Tymczasem ten sam “pluralizm etyczny” stara się maksymalnie uniemożliwić chrześcijanom dochodzenie do prawdy. Mieliśmy tego przykłady w relacjach mainstreamowych mediów z zeszłorocznego Marszu Niepodległości. To, co dotarło do społeczeństwa niewiele miało wspólnego z rzeczywistością. Dlaczego nie zadamy sobie zatem pytania, w ilu sprawach codziennie jesteśmy okłamywani? I to za własne pieniądze...

- Chrześcijanie muszą pamiętać, że mają prawo w demokracji poszukiwać prawdy – przypominał Górski. Problem jednak w tym, że to prawo sukcesywnie się społeczeństwu odbiera i to nie tylko przez zmanipulowanie wiadomości w poszczególnych serwisach poszczególnych mediów, ale przede wszystkim przez “rozmiękczanie” mózgów serialami. Te ostatnie, konstruowane w ten sposób, aby widz mógł się utożsamić z ich bohaterami, aż kipią od patologii, począwszy od promocji luźnych związków, niekiedy partnerskich, rozbijania rodziny, przez in vitro, aborcję i wiele innych. Ilu katolików dało się zwieść tej propagandzie? - tego typu badań nikt nie przeprowadził, a szkoda.
Wolność tak, ale nie dla wszystkich - Prawo naturalne nie może być łamane – oświadczył Artur Górski. - Prawa naturalnego nie da się oszukać poprzez zakładanie przez mężczyzn spódniczek – dodał, podkreślając, iż trwa walka o integralność małżeństw i wychowanie młodego pokolenia. Ochrona młodego pokolenia – jak zauważył – to nie jest tylko ochrona przed złymi programami nauczania, ale ochrona przed patologiami życia codziennego. - Chrześcijanie muszą mieć odwagę, aby dbać o te wartości – mówił Górski. Nie jest to łatwe. Czasem, bowiem przychodzi do zmierzenia się z ludzką wrogością i – co paradoksalne w tym państwie “tolerancji” - murem nietolerancji. Zaryzykowałabym w tym miejscu stwierdzenie, że katolicy w Polsce, w kraju, w którym ponad 90 proc. osób deklaruje wiarę katolicką, są prześladowani. W innych, bowiem kategoriach nie sposób rozpatrywać agresywnego epatowania homoideologią, wszelkiej maści wynaturzeniami, braku akceptacji pewnych środowisk dla wyznania katolickiego i jednoczesnego zarzucania wyznawcom Chrystusa braku tolerancji. Pytanie tylko, na ile Kościół sam jest sobie winien? - Nasz dzisiejszy problem, to nie jest problem presji zewnętrznej, ale słabości realnego życia katolickiego – zdiagnozował sytuację dr Paweł Milcarek. Na ile jest to diagnoza trafiona? Kościół z pewnością popełnia błędy, czego przykłady można by mnożyć (brak lustracji, ustępowanie władzy, chociażby w przypadku obsadzenia ordynariatu polowego – wprowadzono kandydata sprzyjającego PO, brak twardej postawy Kościoła w kwestiach moralnych – wypowiedź abp Gocłowskiego w sprawie wzmocnienia zapisów Konstytucji w dziedzinie obrony życia, ponadto episkopat nie stanął w obronie życia dziecka “Agaty” - czternastoletniej dziewczyny z Lublina, która zaszła w ciążę, a którą matka skłoniła do zabicia dziecięcia). Błędy te stanowią jednak margines w porównaniu z ogromem dobra, jakie Kościół niesie społeczeństwu. To dobro jest jednak marginalizowane przez pewne środowiska, natomiast katolicy nie starają się go eksponować. Można by rzec – brakuje katolickiego pijaru, ale i czegoś jeszcze. - Nie rozliczamy polityków ze skuteczności politycznych działań – zauważył dr Milcarek. Przypominał, że politycy podczas kampanii, później zaś wyborów, zawierają ze społeczeństwem pewien kontrakt, zobowiązując się do reprezentowania interesów swoich wyborców. Od tych ostatnich zależy, czy politycy wywiążą się z tego kontraktu, czy też nie. - Nie ma po stronie katolickiej wyraźnego żądania, by ten kontrakt istniał. Większość publicystów katolickich przymyka oko, kiedy działania polityków przeszkadzają ich zaangażowaniu partyjnemu – stwierdził Milcarek. Czy jednak rzeczywiście?
Polski rząd musi być katolicki Czy w Polsce jest możliwa “rewolucja” w stylu Orbàna? Miejmy nadzieję, że tak. - Chciałbym, aby w Polsce była partia zasad, partia konserwatywna. Musimy dążyć do tego, aby w przyszłości powstał rząd katolicki. Nie bójmy się tego sformułowania “rząd katolicki” – wyraził swoje nadzieje Artur Górski. - W polityce nie może być miejsca na zgniły kompromis. W polityce nie może być miejsca na oportunizm i tchórzostwo – dodał. Cały problem w tym, że - jak zauważyli uczestnicy konferencji - polityka kojarzy się Polakom głównie z antywartościami, przez co czują oni do niej niechęć. Istotnym wydaje się również fakt, iż polskie społeczeństwo, po ponad 20 latach od odzyskania wolności, nadal nie jest społeczeństwem obywatelskim. - Aktywna grupa katolików w Polsce zaczyna swoje działanie ograniczać do emocjonalnego wyrażania się – stwierdził dr Paweł Milcarek, podkreślając, iż “pojawia się marzenie, abyśmy w ogóle byli wysłuchani”. 13-14 marca w Warszawie, podczas zebrania plenarnego Konferencji Episkopatu Polski zostanie przyjęty dokument społeczny KEP, w którym znajdą się kwestie związane z uczestnictwem katolików w życiu społecznym, politycznym i kulturalnym, a także apel do polityków i mediów. Według sekretarza generalnego Episkopatu Polski bp. Wojciecha Polaka, jest duża szansa, że dokument społeczny Konferencji Episkopatu Polski zostanie przyjęty. Zdaniem bp. Polaka, dokument może przyczynić się do otwarcia dyskusji na temat obecności głosu Kościoła w kwestiach społecznych, i spowoduje, że głos ten będzie bardziej słyszalny. Pozostaje mieć nadzieję, że tak się stanie i że katolicy zaczną brać czynny udział w życiu społecznym i politycznym. Anna Wiejak

Donosy TW "Bolka" O losie dokumentów TW "Bolka" decyduje Lech Czapla, były ZOMO-wiec, obecnie szef Kancelarii Sejmu, mianowany 23 lipca 2010 r. na to stanowisko przez Bronisława Komorowskiego
Według tygodnika "Uważam Rze", w tajnej Kancelarii Sejmu znajduje się koperta z donosami Lecha Wałęsy zarejestrowanego w latach 70. przez Służbę Bezpieczeństwa PRL, jako tajny współpracownik o pseudonimie "Bolek". Materiały zostały tam zdeponowane przez Komisję Ciemniewskiego, która powstała w 1992 roku i miała za zadanie skontrolować lustrację przeprowadzaną przez Antoniego Macierewicza. 20 lutego w Warszawie odbyła się konferencja z udziałem dr Sławomira Cenckiewicza, Krzysztofa Wyszkowskiego, Henryka Jagielskiego oraz Józefa Szylera - dwóch byłych pracowników Stoczni Gdańskiej, którzy znaleźli na siebie donosy niejakiego TW „Bolka”. „Zakompleksieni łajdacy” - tak Lech Wałęsa nazwał historyków, dziennikarzy i byłych działaczy "Solidarności", którzy mówili ostatnio o przechowywanych w Sejmie materiałach dotyczących byłego prezydenta. Wałęsa zapowiedział, że „nie podaruje” nikomu, kto będzie rozpowszechniał informacje o jego współpracy z SB. O dalszym losie dokumentów decydować będzie m.in. Szef Kancelarii Sejmu, Lech Czapla, były ZOMO-wiec, opiniowany przez Departament I MSW (tzw. wywiad SB PRL) jako kandydat na praktykę dyplomatyczną w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, a później, od połowy lat 80., pracownik Sejmu PRL (więcej na temat Lecha Czapli czytaj na str. 2). "W związku z publikacjami prasowymi dot. znajdującej się w Kancelarii Sejmu dokumentacji zgromadzonej przez tzw. Komisję Ciemniewskiego i przesłankami wskazującymi na fakt występowania w niej materiałów archiwalnych wytworzonych przez organy bezpieczeństwa państwa lub ich kopii informuję, iż Prezes IPN w trybie przepisów ustawy o Instytucie wystąpi do Marszałek Sejmu o uruchomienie procedur pozwalających na weryfikację tych informacji, a w przypadku ich potwierdzenia, o przekazanie dokumentacji b. Służby Bezpieczeństwa do zasobu archiwalnego Instytutu Pamięci Narodowej" - brzmi komunikat rzecznika Instytutu Pamięci Narodowej Andrzeja Arseniuka z 20 lutego. Obecnie materiał badany jest przez komisję powołaną przez szefa Kancelarii Sejmu. - Szacujemy, że prace powinny się zakończyć nie później jak w ciągu dwóch miesięcy - powiedział „Naszej Polsce” Jan Węgrzyn, zastępca szefa Kancelarii Sejmu.
Nowe stare dokumenty 20 lutego w siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich Sławomir Cenckiewicz objaśnił, gdzie powinny znajdować się dokumenty zgromadzone przez komisję Ciemniewskiego: „Te dokumenty z mocy samego prawa są jawne, są kopiami doniesień agenturalnych Lecha Wałęsy. O ile nie zostały skierowane przez obecnych szefów tajnych służb do tzw. zbioru zastrzeżonego, to one z mocy prawa są jawne i miejsce ich przechowywania jest niezgodne z prawem. Powinny być w IPN, a nie w Sejmie. Obowiązkiem marszałek Kopacz jest niezwłoczne zawiadomienie prezesa IPN, że tego typu pakiet dokumentów został znaleziony – co potwierdził szef Kancelarii Sejmu pan Czapla. Ludzie PO, którzy rządzą Sejmem i państwem polskim, nie mogą dłużej trzymać tych materiałów u siebie.  Wysłali na nas tajne służby po roku 2008. Kwalifikację karno-prawną książki „SB a Lech Wałęsa” robiła ABW, szukając „dziury” w książce, szukając materiałów niesłusznie odtajnionych. Ci ludzie, więc nie mają moralnego prawa, aby się tą sprawą zajmować. To jest apel do państwa, aby wymóc na kierownictwu sejmu, aby te materiały dotarły do IPN. One nie są tam bezpieczne”. Mowa o kopercie zawierająca około 100 stron nieznanych dotąd kopii protokołów z doniesień TW "Bolka". Dokumenty te znajdują się w Kancelarii Sejmu. O tym, co jest w teczkach, można wnioskować na podstawie protokołów sporządzonych w 1992 roku w Urzędzie Ochrony Państwa - w nocy, kiedy obalono rząd Jana Olszewskiego. Zostały tam ujęte wszystkie dokumenty dotyczące Lecha Wałęsy. Według dr Cenckiewicza, znajdują się tam doniesienia tajnego współpracownika o pseudonimie Bolek, notatki z rozmów z nim oraz odpis zobowiązania do współpracy Lecha Wałęsy. Sprawa zalegania akt „Bolka” na Wiejskiej nie jest nowa. Poseł Marek Opioła (PiS) od kilku tygodni bezskutecznie próbuje dotrzeć do materiałów opatrzonych klauzulą „ściśle tajne”, które znajdują się w Bibliotece Sejmowej. Opioła, jako członek sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych jest uprawniony do wglądu informacji niejawnych. Na zajrzenie do dokumentacji nie pozwolił mu jednak szef Kancelarii Sejmu, Lech Czapla, tłumacząc, że pismo wystosowane przez parlamentarzystę nie było wnioskiem zgodnym z regulującym te zagadnienia rozporządzeniem. Marek Opioła poprawił błędy formalne, ponownie wystosował wniosek i czeka na odpowiedź. Od 26 stycznia... Sprawa jest jednak jeszcze starsza. Już w 2007 r. o odtajnienie tych dokumentów bezskutecznie starali się Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk, autorzy głośnej monografii „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii".
Historia Bolka O agenturalności Wałęsy mówiono już w okresie PRL. Później temat ten powrócił wraz ze Stanisławem Tymińskim, a następnie z tzw. listą Macierewicza. Najszerzej akta TW "Bolka" opisali jednak historycy IPN Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk. Pomimo że Wałęsa dwukrotnie wypożyczał teczkę TW "Bolka" i wyrywał z niej kartki (!), na podstawie znanych IPN dokumentów historycy stwierdzili, że Lech Wałęsa był agentem SB o numerze ewidencyjnym 12535 zarejestrowanym 29 XII, 1970 jako tajny współpracownik "Bolek" i zwerbowanym prawdopodobnie 19 XII 1970 na zasadzie dobrowolności przez kpt. SB Edwarda Graczyka. Wyrejestrowano go z ewidencji operacyjnej SB 19 VI 1976 z powodu "niechęci do współpracy". "Bolek" - według autorów książki - przekazywał SB m.in. informacje o nastrojach na wydziale W-4 stoczni, okolicznościach podpalenia siedziby PZPR w Gdańsku, o odszkodowaniach za grudzień 1970 r., o próbie zakłócenia pochodu 1 maja w 1971 r. Ponadto identyfikował na filmie uczestników protestu grudniowego. Donosił także na kolegów z pracy. Łącznie donosy objęły, co najmniej 24 osoby, a przede wszystkim Józefa Szyllera. W rezultacie ofiary donosów były w rozmaity sposób prześladowane i szykanowane. Według Cenckiewicza i Gontarczyka, Lecha Wałęsa był oceniany pozytywnie przez funkcjonariuszy SB. Zwracano uwagę na jego punktualność, zdyscyplinowanie, chęć współpracy, skrupulatność, pomysłowość i zaangażowanie. Wykonywał zadania operacyjne także w trakcie choroby. Zachowana dokumentacja dotycząca działalności TW "Bolek" jest na tyle skąpa, że nie pozwala na całościowy opis i ocenę jego aktywności. W latach 70. gdańska SB miała czterech agentów o kryptonimie "Bolek", ale tylko jeden z nich mieszkał w Gdańsku i pracował w Stoczni Gdańskiej, co m.in. pozwoliło historykom na przypisanie "zasług" agenturalnych właśnie Lechowi Wałęsie. 20 lutego 2012 r. na konferencji prasowej zapytano ofiary donosów "Bolka", czy to możliwe, że donosił na nich jakiś inny TW "Bolek". - Jeżeli chodzi o mnie, to nie mógł żaden inny "Bolek" tego napisać. Jedna wypowiedź pochodzi z rozmowy między Wałęsą a mną. To była rozmowa można powiedzieć tajna, a ja ją dostałem z donosów "Bolka" po prostu, z IPN-u - powiedział Józef Szyler. - "Bolek" był szczególnie aktywny na pierwszego maja. Przy tej rozmowie nikogo nie było. I ta wypowiedź znalazła się w dokumentach IPN. Co będziemy robić 1 maja... Nikogo nie było, żadnego świadka - dodał Henryk Jagielski. Według Cenckiewicza i Gontarczyka, kontakty z SB dotyczyły także lat późniejszych. Autorzy książki "SB a Lech Wałęsa" stwierdzili, że w latach 1980-1981 Wałęsa utrzymywał poufne kontakty z władzami komunistycznymi, m.in. spotykał się skrycie z wiceministrem spraw wewnętrznych Adamem Krzysztoporskim. W latach 90. z pomocą m.in. szefa MSW Andrzeja Milczanowskiego zgromadzona na temat TW "Bolka" dokumentacja SB została dwukrotnie wypożyczona do Kancelarii Prezydenta i zdekompletowana przez Lecha Wałęsę. W latach 90. zarzuty wobec Andrzeja Milczanowskiego, Jerzego Koniecznego i Gromosława Czempińskiego, dotyczące utraty dokumentów dotyczących sprawy TW "Bolka" (zarzuty zgodne z art. 262 d.kk), zostały prawomocnym postanowieniem umorzone. Niedawno, aby wyjaśnić sprawę teczki TW "Bolka" znajdującej się obecnie w Kancelarii Sejmu, Monika Olejnik zaprosiła do rozmowy właśnie... gen. Czempińskiego, który powiedział m.in., że "dziś nie umiemy oddzielić fałszu od prawdy". Przez jakiś czas sprawa TW "Bolka" przycichła. Częściej mieliśmy do czynienia z popisami chamstwa Wałęsy, który po katastrofie smoleńskiej, śmierci 96 osób, a w tym Lecha Kaczyńskiego, przyłączył się do Palikota, suponując, że za tragedię odpowiadają bracia Kaczyńscy. - Rozmowa braci Kaczyńskich, którą prowadzili poprzez połączenie satelitarne podczas lotu jest kluczem do wszystkiego - mówił laureat pokojowej Nagrody Nobla w TVN w programie "Fakty po Faktach". Wałęsa powiedział, że nie ma wątpliwości, że była konsultacja i wytyczne, co do dalszego działania. Wałęsa mówił także, że widzi w tragedii z 10 kwietnia pewne osiągnięcie... - Na pewno zginął i to jest osiągnięcie, że zginął. Natomiast innych osiągnięć nie widzę i nie widziałem. Przykro mi o tym mówić, ale taka jest prawda - błaznował w TVN24.  Poza takimi chamskimi wypowiedziami dotyczącymi aktualnych wydarzeń wydawało się, że w sprawie Lecha Wałęsy i jego współpracy z organami Służby Bezpieczeństwa PRL powiedziano już wszystko. Tymczasem trzeba pamiętać o jednym. Akta TW "Bolka" od lat 70. do dzisiaj przeszły przez ręce wielu esbeków, urzędników i polityków. Niemożliwością jest, aby kilku z nich nie oparło się pokusie skopiowania tych dokumentów. Dlatego niezależnie od decyzji o ujawnieniu teczki TW "Bolka" znajdującej się w tajnej Kancelarii Sejmu zapewne wcześniej czy później Wałęsa będzie musiał skonfrontować się z donosami, zobowiązaniem i innymi dokumentami. "Rękopisy nie płoną"! Robert Wit Wyrostkiewicz
Artykuł ukazał się w najnowszym numerze "Naszej Polski" Nr 9 (852) z 28 lutego 2012 r.
Z Krzysztofem Wyszkowskim rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz - Czy według Pana istnieje realna szansa na ujawnienie kolejnych dokumentów związanych z pracą TW „Bolka”, np. tych prawdopodobnie znajdujących się w Kancelarii Sejmu? - Problem „teczki Bolka” powstał, dlatego, że Kiszczak i jego aparat zdecydowali w 1989 r. o ukryciu dowodów współpracy Wałęsy z SB. Materiały, które służyły do utrzymywaniu go w posłuszeństwie wobec PRL, miały teraz utrzymywać go w posłuszeństwie wobec nomenklatury komunistycznej i zabezpieczać jej interesy, podobnie zresztą jak „zniknieta” teczka Tadeusza Mazowieckiego i innych żołdaków „okrągłego stołu”. Teczka „Bolka” została zmikrofilmowana i w tej formie rozpowszechniona wśród funkcjonariuszy SB. Jeden z kompletów Wałęsa przejął i zniszczył, ale inne z pewnością leżą w szafach ludzi Kiszczaka. „Zalakowana paczka” znajdująca się w Kancelarii Sejmu powinna zawierać większą niż posiadaną przez IPN liczbę donosów TW „Bolka”, a może i inne dowody współpracy z SB. Problem w tym, że wszystko wskazuje, że zajęła się tym pakunkiem ABW, co, pamiętając, że ta służba jest rodzajem prywatnej policji politycznej premiera Tuska, grozi „zniknięciem” najciekawszych dokumentów.
- Czy wpływowy wciąż Lech Wałęsa poprzez swoich popleczników dopuścić może do takiej sytuacji, kiedy instytucje państwowe ujawnią wszystkie dokumenty na temat TW "Bolka"? - Ukrywanie akt „Bolka” jest dla obecnego układu politycznego rodzajem racji stanu, ważniejszej niż interes prawdy, państwa i narodu. W tej sytuacji wszystko jest możliwe, ponieważ urzędnicy Tuska nie muszą bać się ani prokuratury, ani sądów, ani choćby opinii publicznej. - Dziękuję za rozmowę.

Rolna polityka trwania Z Marcinem Wrońskim, byłym wiceprezesem Agencji Rynku Rolnego, rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz - Rząd PO-PSL przygotował dla rolników nowe rozwiązania, jeśli chodzi o składki zdrowotne. Nowa forma płatności obejmie rolników od 1 lutego. Czy ta ustawa wprowadziła rozwiązania korzystne dla rolnictwa i rolników? - Trybunał Konstytucyjny zwracał uwagę na zależność wysokości składki od dochodów rolników. Obecnie rolnik musi płacić składkę zgodnie z rachunkiem: hektar razy każdy domownik, wiec wysokość składki w danym gospodarstwie zależy nie tylko od liczby hektarów, ale i od liczby dzieci. Jeżeli w gospodarstwie 10-hektarowym jest 6 osób, to czy mają dochody trzykrotnie wyższe niż w gospodarstwie 10-hektarowym, w którym są dwie osoby? Rolnik posiadający więcej dzieci, a nie większe dochody, będzie płacił wyższą składkę zdrowotną. W mojej oceni to złe rozwiązanie.
- Donald Tusk w swoim exposé zapewniał o reformie KRUS. Na ile realne są, według Pana, te zapowiedzi? - W obliczu problemów z finansami państwa mogą to być zapowiedzi realne. KRUS nie można likwidować, choć należałoby usprawnić i uszczelnić instytucję. Większość osób ukrywających się ze zrozumiałych względów przed ZUS posiada 1-2 hektary. Oni według nowej ustawy składkę zdrowotną będą mieli zapłaconą przez budżet państwa, a są to osoby, które podrażają funkcjonowanie systemu. Szacuje się, że może to być nawet 300 tys. ubezpieczonych. Prawdą jest też, że jakby składki w ZUS nie były tak wysokie, to tego problemu by nie było. Taksówkarz nie kupowałby 1 hektara ziemi tylko po to, żeby ubezpieczyć się w KRUS.
- Jak ocenia Pan politykę rolną ministra Marka Sawickiego? - Przez ponad 4 lata nie zrobiono nic spektakularnego, ważnego dla polskiego rolnictwa. Kiedyś minister rolnictwa to była jedna z najważniejszych osób w rządzie - przypomnijmy: Andrzej Lepper, Wojciech Olejniczak, Gabriel Janowski, Artur Balazs czy Wojciech Mojzesowicz - a dziś? Jest to przeciętne ministerstwo. To polityka trwania, a nie zmian.
- Co w takim razie powinien zrobić minister rolnictwa? - Najważniejsza jest sprawa dopłat bezpośrednich. Nie może być tak, że w Polsce naliczanie dopłat jest oparte na nierealnym plonie referencyjnym 3 t/ha. U nas rolnicy zbierają dwa razy tyle. Efektem tego jest to, że polski gospodarz ma dopłaty o wiele niższe niż rolnik niemiecki, a środki do produkcji rolnej kosztują tyle samo. Nie zmieniono tego podczas polskiej prezydencji, będziemy za chwilę ustalać przyszły kształt Wspólnej Polityki Rolnej Unii Europejskiej i dobrze byłoby tę sprawę załatwić przy tej okazji.
Marcin Wroński

Wielcy zapomnieni - z akt IPN Akta IPN skrywają tajemnicę nietuzinkowej mieszkanki Okuniewa i legendarnego kapłana 

Józefa Jeznach - liderka okuniewskich katolików; wraz z legendarnym ks. Szklarczykiem organizowała zbiórki na kościół; była filarem parafian w Okuniewie. Przygotowywała pielgrzymki do Częstochowy, które dla zmylenia władz PRL organizowała z ks. Kazimierzem Szklarczykiem, jako wyjazdy np. do Oświęcimia i Krakowa, po których w drodze powrotnej następował główny punkt programu – Jasna Góra. Znała w Okuniewie niemal wszystkich; wiedziała gdzie i jak coś załatwić, a do tego prowadziła specyficzną grę - niemal jak podwójny agent wywiadu - będąc jednocześnie animatorką życia katolickiego w parafii oraz członkinią PZPR i przewodniczącą Gromadzkiej Rady Narodowej, a więc szefową najniższego szczebla administracji państwowej podległej w zasadzie PZPR. Józefa Jeznach przez lata zwodziła partyjniaków wykorzystując pełnione funkcje administracyjne do wspierania parafii, za co zapłaciła olbrzymią cenę. Pani Józefa urodziła się w 1923 r. Korzystając z pełnionej funkcji przewodniczącej GRN brała udział najpierw, jako przewodnicząca a następnie, jako sekretarz Rady w budowie ulic czy budynków administracyjnych i usługowych z funduszy państwowych. Józefa Jeznach w dużej mierze samodzielnie prowadziła administrację materiałami budowlanymi i finansami GRN. Organizowała także zbiórki pieniędzy na prace restauratorskie w świątyni, co w świetle prawa w latach 60 było zabronione. Poza katolikami skupionymi wokół ks. Szklarczyka i Józefy Jeznach w Okuniewie znaleźli się także ludzie słabi, a nawet tacy, którzy donosili MO i SB o sytuacji i działaniach katolików okuniewskich (donosy takie zachowały się w aktach IPN o sygn. IPN BU 0250/17). Józefie Jeznach i innych osobom (zwłaszcza Helenie Kądziole) wytoczono w 1968 r. sprawę karną o "zabór mienia społecznego w zorganizowanej grupie przestępczej na szkodę PGRN Okuniew" i przekazanie środków finansowych ks. Szklarczykowi na remont kościoła. Zabytkowa świątynia znajdowała się wówczas w opłakanym stanie, z zupełnie zdezelowanym dachem. Z akt operacyjnych SB dowiadujemy się, że "Po aresztowaniu Jeznachowej, która była inicjatorką i organizatorką wszystkich akcji podejmowanych przez społeczeństwo Okuniewa na rzecz parafii, dało się zauważyć zmniejszenie zainteresowania ludności Okuniewa w angażowaniu się do życia parafialnego, ponieważ nie miał ich już, kto do tego mobilizować. Skończyły się nielegalne zbiórki pieniężne na kościół i organizowanie pielgrzymek do Częstochowy." Taki był zapewne podstawowy cel aresztowania pani Jeznach. Jednak komunistyczni funkcjonariusze (nie wyłączając z tego grona wielu przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości) ubolewali, że po odseparowaniu Jeznachowej od parafian "Frekwencja na nabożeństwach nie uległa jednak zmniejszeniu, ponieważ stosunki między Szklarczykiem a ludnością Okuniewa nadal są poprawne". Dokładne dane o ilości osób na Mszach i innych nabożeństwach MO i SB posiadały m.in. dzięki informacjom od Tajnego Współpracownika SB (prawdopodobnie mieszkańca Okuniewa) o pseudonimie "Helena", którego donosy zachowały się w aktach IPN. Bezpieka próbowała skłócić lokalnych katolików, a nawet rozsiewała plotki o tym, że "Szklarczyk był kochankiem Jeznachowej i Kądzioły i razem z nimi odpowiadał będzie za nadużycia w GRN". Takie metody dyskredytacji księży i katolików były powszechnie stosowane przez SB na terenie całego kraju. Akta IPN pokazują jak dużo wysiłku poświęcono, aby poróżnić mieszkańców Okuniewa w stosunku do ks. Kazimierza Szklarczyka i Józefy Jeznach. Działania te częściowo przyniosły efekt, dlatego bez wątpienia nawet dzisiaj pani Józefa jest dla wielu osobą, co najmniej kontrowersyjną. 10 maja 1969 r. Sąd Wojewódzki w Warszawie "po rozpoznaniu sprawy Józefy Jeznach i Heleny Kądzioła orzekł: Józefę Jeznach uznał winną (...) wymierzył 6 lat więzienia, 20.000 zł. grzywny i utratę praw na 5 lat i przepadek nieruchomości nabytej w Sulejówku". Kądziole sąd wymierzył karę "2 lat i 6 miesięcy więzienia, 1000 zł. grzywny, pozbawienia praw na 2 lata." Po wyjściu z więzienia przez długie lata pani Józefa spłacała naliczoną przez sąd grzywnę. Komornik zajął jej mieszkanie. Jeznachowa pracowała, a dodatkowo hodowała świnie ze sprzedaży, których starczało jej na spłatę grzywny. Pobyt w więzieniu odbił się na jej zdrowiu, jednak nie złamał w niej wiary w Boga i miłości do Ojczyzny. Nie była to jednak kobieta patetyczna. Przeciwnie. Według słów pamiętających ją bliskich była zjawiskowa, spontaniczna, pogodna, dowcipna, ale też zaradna. Prawdopodobnie gdyby urodziła się w XXI w. zrobiłaby majątek na swojej innowacyjności i pomysłowości. Pracowała, jako księgowa jeszcze w wieku 80 lat. Korzystała z telefonu komórkowego, ale przyznawała, że nie ma już sił na kurs obsługi komputera. W jej domu wciąż przed drzwiami wyczekiwali mieszkańcy, którym wypełniała PIT-y, pomagała w rachunkowości, a nawet udzielała porad prawnych. Zmarła w 2004 r.

Ks. Infułat Kazimierz Szklarczyk zawsze mógł liczyć na Józefę Jeznach, która podobnie jak on stała się celem represji ze strony władz PRL. Trudno oddzielić od siebie te dwie postacie. Kazimierz Szklarczyk urodził się 2 lutego 1930 roku w Falenicy. Święcenia kapłańskie otrzymał 8 grudnia 1956 r. z rąk Prymasa Polski ks. Stefana Kardynała Wyszyńskiego. Był wikariuszem w Trojanowie koło Sochaczewa, w Wiązownie i na warszawskim Grochowie w kaplicy Nawrócenia św. Pawła. Od 1965 r. był proboszczem w Okuniewie. Przez 8 lat pracy w tutejszej parafii pw. św. Stanisława Kostki pobudzał życie parafialne, integrował okuniewskich wiernych wokół katolickich inicjatyw i podjął wyzwanie jakim był kapitalny remont zabytkowej świątyni. W 1966 r. ks. Szklarczyk przyjął  w czasie obchodów Milenium Chrztu Polski Stefana Kardynała Wyszyńskiego. W aktach IPN zachował się donos jednego z informatorów służb PRL, w którym opisano ilość parafian w trakcie wizytacji Prymasa Tysiąclecia, a nawet spisany wykaz tablic rejestracyjnych samochodów zaparkowanych wówczas przed okuniewskim kościołem. Ks. Szklarczyk był nieustannie inwigilowany przez SB. W jego aktach znajduje się nie tylko portret psychologiczny jego osoby, ale także wielu mieszkańców Okuniewa, z którymi proboszcz utrzymywał kontakt. Szczegółowo opisano także plan przeszukania na parafii. W toku śledztwa przeciwko Józefie Jeznach odkryto, że ks. Szklarczyk nabywał na remont kościoła dolary. Czyn ten uznano za przestępstwo więc po konsultacjach z SB zadecydowano o przeszukaniu. "Esbecja" przekonana była, że jest o krok od złamania kapłana. - "Sam Szklarczyk zmienił się nieco po aresztowaniu Jeznachowej, Przebywa obecnie przeważnie na plebanii, bądź też wyjeżdża do Warszawy" - czytamy w prokuratorskich i esbeckich aktach sprawy Jeznachowej znajdujących sie w IPN. Akcję "kipiszu" na plebanii przygotowało Biuro Śledcze MSW i IV Wydział MSW ("bezpieka" wyspecjalizowana do walki z Kościołem"). W tym celu zaplanowano użyć funkcjonariuszy SB oraz milicji (głównie z Referatu ds. Służby Bezpieczeństwa MO w Wołominie oraz milicjanta z Okuniewa): "Po dokonaniu powyższych ustaleń grupa w składzie: kier.grupy Wydz.Śledczego kpt. H.Staniaszek, kier.grupy Wydz.IV kpt. Wł.Reszka, of.operac. RSB w Wołominie sierż.Zb.Koronowicz, Komendant Poster.MO w Okuniewie st.sierż. Słumiński wyposażona w radiowóz operacyjny /kierowca st.sierż. Henryk Kulma/ uda się na teren posesji plebanii i przystąpi do rewizji" - napisano w aktach Wydziału Śledczego i Wydziału IV MSW oznaczonych klauzulą "Tajne". Ks. Szklarczyk był wielokrotnie nachodzony, przesłuchiwany i straszony. W 1973 r. władze kościelne oddelegowały go do kościoła w Ursusie. Tam pełnił posługę przez kolejne 28 lat swojego życia, a Kościół św. Józefa w Ursusie odegrał wielką rolę w latach 80. podczas stanu wojennego. Działacze opozycji zawsze mogli tam otrzymać pomoc duchową i wsparcie materialne. Ks. Infułat Kazimierz Szklarczyk, budowniczy pięciu kościołów, inicjator wielu dzieł charytatywnych i społecznych, zmarł 29 października 2001 r. 7 lutego 2012 r. Mazowieckie Stowarzyszenie Historyczne "Exploratorzy.pl" z siedzibą w Sulejówku wystąpiło do burmistrza Halinowa, Adama Ciszkowskiego, o nazwanie jednej z nowych ulic imieniem ks. Infułata Kazimierza Szklarczyka. Robert Wit Wyrostkiewicz

“Matka Boża Łaskawa a Cud nad Wisłą” Zwycięstwo 15 sierpnia 1920 ocaliło Polskę i Europę Do dramatycznych zmagań o Polskę i Europę odnosi się wyjątkowa książka księdza Józefa Marii Bartnika oraz Ewy Storożyńskiej. Takiej monografii właściwie nigdy dotąd nie było w literaturze historycznej odnoszącej się do Cudu nad Wisłą, a zarazem polskiej Viktorii 15 sierpnia 1920 r. Dzieło stanowi plon wieloletniej posługi ks. Józefa Bartnika w Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej – Patronki Warszawy i Strażniczki Polski. Autorzy zebrali m.in. relacje bezpośrednich i pośrednich świadków ukazania się Matki Bożej bolszewickim sołdatom w bojach z Polakami  pod Ossowem i Wólką Radzymińską, w krytycznych dla losów wojny dniach 14–15 sierpnia 1920. Ks. Bartnik umieszcza to dramatyczne wydarzenie w bardzo szerokim kontekście dziejowym, sięgając w przeszłość aż do XVII wieku, ale zarazem ukazuje konsekwencje tego cudu aż do progu XXI wieku. Newralgiczne dla książki są przede wszystkim szczegółowe opisy walk polskich żołnierzy z rosyjskimi najeźdźcami, w tym rola księdza Ignacego Skorupki:
“Na  wzgórzu, przy małym drewnianym kościele, ks. Ignacy odprawił Mszę świętą. Według świadectwa lekarza 236. pułku, kapitana Salaka, ks. Skorupka, przemawiając do żołnierzy od ołtarza, wypowiedział słowa proroctwa: »Czekają nas jeszcze ciężkie ofiary, ale niedługo – bo piętnastego, w dzień naszej Królowej, losy odwrócą się w naszą stronę«. Słowa księdza budziły w zatrwożonych sercach otuchę, rodziły ufność o pomoc i opiekę Matki Najświętszej, która nie tylko łaskawie patronuje Warszawie, lecz także strzeże  Polski (…),  wspólnie więc wzywali pomoc Maryi: »Gdy Naród jest w potrzebie, by zwalczyć antychrysta, Przybądź z pomocą z Nieba, Łaskawa Matko Przeczysta!«”.
15 sierpnia – takiej daty w kalendarzu nie ma nikt poza Polakami. 15 sierpnia to jednocześnie święto maryjne, kościelne, państwowe, wojskowe, to wyjątkowe najważniejsze święto narodowe! 15 sierpnia 1920 roku na przedpolach Warszawy wzdłuż linii Wisły od Dęblina i Puław na południu po Płock, Włocławek, Toruń i  Grudziądz na północy – została stoczona jedna z najbardziej decydujących bitew w dziejach świata. Polska niepodległa istniała zaledwie półtora roku, gdy runęła na nią milionowa nawała Armii Czerwonej. Już wtedy była to największa, najpotężniejsza i najbardziej nieludzka machina wojenna w historii ludzkiej cywilizacji. Agresja na Polskę nie była celem samym w sobie, a nawet Polska jako taka nie była celem Rosji sowieckiej. Agresja wymierzona była  w Europę, a nawet w cywilizację europejską. Premier rządu rosyjskiego, a zarazem komunistyczny dyktator Władimir Lenin sprecyzował agresję w osławionym przemówieniu 5 maja 1920, które zakończył hasłem: “Naprzód na Zachód! Przez trupa białej Polski do serca Europy!”. To hasło Lenina powtarzały wtedy tysiące bolszewickich dowódców i komisarzy Armii Czerwonej.
“Już  wtedy w 1920 roku zdawało się, że komuniści podbiją Polskę i pójdą dalej do Europy Zachodniej, że zawojują świat. W rzeczywistości wówczas do tego nie doszło. “Cud nad Wisłą”, zwycięstwo marszałka Piłsudskiego w bitwie z Armią Czerwoną zatrzymało te sowieckie zakusy. Po zwycięstwie w II wojnie światowej nad faszyzmem komuniści z całym impetem szli znowu na podbój świata, a w każdym razie Europy” - pisał Ojciec Święty Jan Paweł II. Papież wielokrotnie odwoływał się do cudownego zwycięstwa 15 sierpnia 1920, które miało dla niego osobiste znaczenie; “Wiecie, że urodziłem się w 1920 roku w maju, w tym czasie kiedy  bolszewicy szli na Warszawę. I dlatego noszę w sobie od urodzenia wielki dług wdzięczności w stosunku do tych, którzy podjęli walkę z najeźdźcą i zwyciężyli”. Autorzy książki w sposób naukowy, ale zarazem niesłychanie sugestywnie opisali, jak latem 1920 roku w obronie zagrożonej niepodległości Polacy powszechnie chwycili za broń. Kto nie mógł walczyć, ten się modlił – jak stwierdzał ówczesny nuncjusz Achille Ratti, później od 1922 roku papież Pius XI. W rozdziale 19. książki pt. ”Chwała Naczelnemu Wodzowi! Chwała generałom! Chwała bohaterskim żołnierzom!” czytamy: “Wielki Marszałek Piłsudski miał pełną świadomość, że wola Boga Najwyższego, który zawsze i wszędzie sam o wszystkim decyduje, i jedynie od Niego zależy, czy ludzkie plany zaowocują sukcesem, czy zakończą się porażką i dlatego, gdy w sierpniu 1920 r. wyjeżdżał na front, powiedział do żony: »Wszystko jest w ręku Boga«. Miał tę świadomość lud Warszawy latem 1920 r., leżąc krzyżem przed wizerunkiem Strażniczki Polski, błagając o ocalenie stolicy, o ocalenie Ojczyzny. W roku 1920 warszawianie ufali, że wzywając Boga Najwyższego, będą w stanie pokonać pięciokrotnie liczniejszych bolszewików. Wiedzieli, że gdy będą współpracować z Bogiem, siła i moc będą po ich stronie”. Książka zawiera mnóstwo zupełnie nieznanych, albo zapomnianych wypowiedzi m.in. tę znakomitą charakterystykę Marszałka w krytycznym momencie wojny o świcie 15 sierpnia, kiedy lada godzina Wojsko Polskie pod jego dowództwem miało ruszać do kontruderzenia na pewne już zdobycia Warszawy dywizje Armii Czerwonej: “Twarz Piłsudskiego była strasznie wymizerowana i zmęczona, a oczy płonęły złowrogo. Widziałem przed sobą i czułem całym jestestwem tak wytężone skupienie ducha człowieka przed nieznanym jutrem, jakby to był duch Polski przed wyrocznym progiem, za którym albo zwycięstwo-życie, albo porażka-śmierć. Już nie pamiętałem, że stoję przed Naczelnikiem Państwa, Naczelnym Wodzem, Piłsudskim; widziałem przed sobą tylko człowieka w chwili […] natężenia woli wielkiego ducha, który był duchem Narodu. Zbliżyłem się i […] najzwyklej po synowsku mocno uściskałem ramiona mojego wysokiego zwierzchnika, a ten mój odruch, najzupełniej wykraczający poza wszelką etykietę i do niczego przepisowego niepodobny,  widocznie rozładował w nim napięcie […]. Piłsudski, odpowiadając mocnym uściskiem, ostro zapytał:
- »No… i co myślicie? Zatrzymamy?
- Wierzę, jak w Boga, że tu się skończą [odpowiedziałem]«”- wspominał jeden z oficerów.
“Józef Piłsudski wszystko podporządkował jednej idei – wolności i wielkości Ojczyzny. Jego osoba to przykład głębokiego patriotyzmu, geniuszu strategicznego i ogromnego poczucia odpowiedzialności za los powierzonego sobie Narodu. Tak też pojmował żołnierska służbę Ojczyźnie – jako naznaczoną stałą dyspozycyjnością wobec Narodu i Państwa oraz gotowością do najwyższych ofiar. Piłsudski był jedną z najwspanialszych, największych postaci w całej tysiącletniej historii. Był nie tylko mężem stanu i politykiem, ale wielkim politycznym wizjonerem. Był wodzem, który dał Polsce takie  zwycięstwa, z których dumne będą jeszcze w przyszłości całe pokolenia Polaków. Był genialnym strategiem, prawdziwym przywódcą o ogromnej sile moralnej i sile charakteru, a zarazem człowiekiem niesłychanej skromności osobistej. Był polskim bohaterem narodowym, którego lękali się nasi wrogowie, bo bali się silnej Polski. Całe jego życie było urzeczywistnieniem najważniejszego dla Polaków hasła: Bóg – Honor – Ojczyzna”. Tak mówił 15 sierpnia 2009 roku spod ołtarza Katedry Polowej Wojska Polskiego, poległy w katastrofie smoleńskiej biskup polowy generał Tadeusz Płoski. Prymas Polski kardynał August Hlond w osobistym oświadczeniu po śmierci Józefa Piłsudskiego 15.05.1935 r. nawiązał do epoki, kiedy Rzeczpospolita była przedmurzem chrześcijaństwa i Europy, co zresztą w tamtych czasach było równoznaczne: “W przyszłą sobotę nastąpi złożenie w Grobach Królewskich na Wawelu zwłok Marszałka Piłsudskiego, który poza wielu innymi zasługami, zapisał się w dziejach wskrzeszonej Polski jako pogromca zbrojnego bolszewizmu, co chciał podbić Polskę i wcielić ją we wszechświatową Republikę Sowiecką. (…)  Zwycięstwami dni 15 i 16 sierpnia 1920 roku stanął Marszałek Piłsudski w szeregu dziejowych obrońców wiary. Pod jego dowództwem zwycięski czyn bohaterskiej armii polskiej zwany “Cudem nad Wisłą” osiągnął znaczenie Lepanta i Wiednia. Za to należy się Józefowi Piłsudskiemu wieczna wdzięczność nie tylko obywateli polskich, ale całego chrześcijaństwa”. Absolutnie wyjątkowy  i politycznie niepoprawny jest 3. rozdział dzieła ks. Bartnika. Autor opisuje jak w latach 1944-1989 rządzący PRL komuniści zwalczali zarówno Kościół, kult Matki Bożej, pamięć o 15 sierpnia i pamięć o Józefie Piłsudskim, jak na rozkaz z Moskwy zacierali ślady wielkiego polskiego zwycięstwa 15 sierpnia 1920. W III RP ponownie przywrócono wykreślone przez komunę nazwy ulic, placów, alei Piłsudskiego, Skorupki, Hallera, Sikorskiego, a zwłaszcza 15 sierpnia. Zadziwiające, ale do dzisiaj nie przywrócono w Warszawie ulicy Piusa XI, a na cokole przeznaczonym dla pomnika ks. Ignacego Skorupki (miał być odsłonięty 15 sierpnia 1940 r.) stoją sołdaci rosyjscy z czerwoną gwiazdą na hełmach (osławiony pomnik sowieckich okupantów na warszawskiej Pradze, nazywany pogardliwie przez mieszkańców stolicy “czterech śpiących”). Współcześnie w 2012 roku książka ks. Józefa Bartnika i Ewy Starożyńskiej ma znaczenie fundamentalne dla edukacji historyczno–patriotycznej nowego pokolenia Polaków żyjących już w XXI wieku, w perspektywie nieodległej już 100. rocznicy Cudu nad Wisłą, a szczególnie w kontekście tego, co Ojciec Święty Jan Paweł II określał, jako polską pamięć i tożsamość. Jaką mamy młodzież współcześnie w XXI wieku? Jak zachowaliby się młodzi Polacy w godzinie próby, która oby nigdy nie nadeszła? Latem 1920 roku w obronie Ojczyzny i Europy stanęli wszyscy. Młody ksiądz Skorupka i jego jeszcze młodsi ochotnicy nie byli wyjątkiem, ale regułą. Czytamy o tym w książce wielokrotnie: “Bezspornie największą chwałą w całej kampanii 1920 r., a szczególnie w bitwie o Warszawę, okryła się polska młodzież, wyrostki z klas gimnazjalnych, harcerze, studenci, terminatorzy z rzemiosła. Podkreślają to wszystkie relacje pamiętnikarskie, raporty wojskowe, sprawozdania terenowych OKOP-ów. Najmłodszym żołnierzem odznaczonym przez Marszałka Piłsudskiego Krzyżem Walecznych był jedenastoletni Tadzio Jeziorkowski, broniący Płocka przed atakiem kozaków (…), nie wytrzymali psychicznie szarż kozackich, poszli w rozsypkę – stąd taka hekatomba. […] Ogromne straty wśród siedemnastolatków spowodowały, że dowódcy otrzymali rozkaz maksymalnie oszczędnego operowania jednostkami, w których było ich najwięcej. Z 201. pułku przed wyjazdem na front odesłano do Warszawy, mimo straszliwego lamentu, chmarę ochotników  mniejszych od swojego karabinu”. Z licznych wypowiedzi samego Marszałka najtrafniejszą wydaje się encyklopedyczna niemal definicja:
“Cud nad Wisłą: Ta wojna omal nie wstrząsnęła losami całego cywilizowanego świata, a dzieło zwycięstwa naszego stworzyło podstawowe dzieje”. Historyczną dziejową wielkość Marszałka Piłsudskiego zdefiniowali wrogowie polski, ci sami, którzy rozpętali wojnę i napadli na nas pod złowieszczym hasłem: “Przez trupa Polski do serca Europu”! Premier rządu Rosji, a zarazem komunistyczny dyktator Włodzimierz Lenin – już po klęsce Sowietów pod Warszawą – na posiedzeniu Politbiura na Kremlu tak charakteryzował latem 1920 r. sytuację polityczną w Europie, a szczególnie w Niemczech i Anglii: “Wszystko tam było gotowe do wzięcia. Lecz Piłsudski i jego Polacy spowodowali gigantyczną, niesłychaną klęskę sprawy światowej rewolucji”. Piłsudski i jego Polacy. Ponadczasowym przesłaniem tamtego pokolenia Polaków dla nas, współczesnych, są słowa zwycięskiego wodza Józefa Piłsudskiego: “Być zwyciężonym i nie ulec – to zwycięstwo. Zwyciężyć i spocząć na laurach – to klęska”. Mniej znanym, ale równie ważnym przesłaniem Piłsudskiego jest  sentencja: “Historię swoją piszcie sami, bo inaczej napiszą ją za was inni i źle”. Autorzy napisali tę książkę bardzo  dobrze. Józef Szaniawski

Joachim Gauck Po politycznym szantażu mniejszego partnera koalicyjnego, liberalnej FDP, na oficjalnego kandydata rządzącej koalicji chadecko-liberalnej na urząd prezydenta RFN 19 lutego zatwierdzony został Joachim Gauck – były ewangelicki pastor, deputowany do Izby Ludowej (parlamentu NRD), obrońca praw człowieka we wschodnich Niemczech, a po zjednoczeniu kierownik Urzędu ds. Akt Służby Bezpieczeństwa NRD (potocznie zwanego Instytutem Gaucka) – człowiek o niewątpliwie ciekawym i nieprzeciętnym politycznym życiorysie. Gauck urodził się w 1940 roku w niemieckim Rostocku. Oboje rodzice należeli do NSDAP. Ojciec Gaucka zniknął w 1951 bez żadnych śladów, w tajnej rozprawie sądowej skazany został na dwukrotną karę 25 lat w syberyjskich łagrach. O tym, że ojciec żyje i gdzie przebywa, rodzina dowiedziała się dopiero w 1953 roku. Do NRD wrócił pod koniec 1955 na mocy porozumienia ZSRR z kanclerzem RFN Konradem Adenauerem. Młody Joachim dorastał w rodzinnej atmosferze “dobrze uzasadnionego antykomunizmu”. Po maturze rozpoczął studia teologiczne – według własnych słów nie, dlatego, by zostać duchownym, lecz by rozszerzyć swe horyzonty filozoficzne i zdobyć argumenty przeciwko obowiązującej ideologii marksizmu-leninizmu. Od 1967 Gauck pełni obowiązki ewangelickiego pastora oraz angażuje się w pracę misyjną z młodzieżą. Z powodu wolnościowych poglądów od 1974 Gauck obserwowany jest przez tajnych agentów enerdowskiej bezpieki. W latach 1982-1990 jako ewangelicki duchowny popierał politykę pierestrojki Gorbaczowa w ZSRR, chcąc podobnych systemowych zmian w NRD. Podczas okresu przed otwarciem muru berlińskiego w 1989 był obrońcą praw człowieka, a w zachodzących zmianach widział nawiązanie do sztandarowych haseł rewolucji francuskiej: Wolności, Równości i Braterstwa. Od 1989 Gauck zwolniony jest z obowiązków kapłańskich, a w 1990 z list umiarkowanie opozycyjnego Nowego Forum wybrany zostaje na deputowanego do parlamentu NRD, angażując się na rzecz zjednoczenia Niemiec. W 1990, po zjednoczeniu, zostaje specjalnym delegatem rządu RFN ds. Akt Urzędu Bezpieczeństwa NRD. Przez następne 10 lat był kierownikiem Urzędu ds. Akt Służby Bezpieczeństwa b. NRD, nazywanego w Niemczech Instytutem Gaucka. To na mocy jego decyzji otwarto enerdowskie archiwa z aktami Stasi, do których miał nieograniczony dostęp (podczas pierwszych stu dni jego działalności złożono 420 tys. wniosków o wgląd do własnych akt oraz 130 tys. wniosków o sprawdzenie osób pełniących funkcje publiczne). Gauck był przeciwnikiem ulegania propozycjom przedawnienia komunistycznych przestępstw oraz wypowiadał się jeszcze pod koniec lat 90. za dalszym rozrachunkiem z historią. Jest czołowym politykiem, któremu Niemcy zawdzięczają przeprowadzoną lustrację i dostęp obywateli do akt policji politycznej NRD. Od 2000 d0 2010 Gauck działał, jako publicysta oraz angażował się w różne organizacje i fora na rzecz praw człowieka, demokracji, ujawniania zbrodni komunistycznych oraz walki z rasizmem i ksenofobią. Jego orientacja polityczna trudna jest do jednoznacznego umieszczenia na scenie politycznej: sam określał się, jako “lewicowy, liberalny konserwatysta” i “oświecony patriota”, przedstawiciel ludu i obrońca niemieckiej demokracji. Jest przeciwnikiem politycznej następczyni enerdowskiej partii rządzącej – partii “Lewica”, natomiast podczas bardzo głośnej debaty polityczno-medialnej wokół książki Thilo Sarrazina “Niemcy likwidują same siebie” (dotyczącej problemu imigracji muzułmańskiej w Niemczech i konfliktów cywilizacyjnych) zajął, ku zaskoczeniu i oburzeniu komentatorów, stanowisko umiarkowanie popierające. W 2010 roku Gauck był kandydatem na prezydenta federalnego z ramienia niemieckiej socjaldemokracji i zielonych. Chociaż ówczesne ubieganie się o ten urząd z poparciem opozycji było bezskuteczne, już wtedy okazało się, że Gauck może cieszyć się poparciem zarówno konserwatywno-chrześcijańsko-liberalnej, jak i socjaldemokratyczno-ekologicznej strony sceny politycznej. Po podaniu się do dymisji przez ostatniego prezydenta RFN, Christiana Wulffa, Gauck brany był pod uwagę jako kandydat na ten urząd najpierw znów przez lewicę, a komentatorzy nie dawali mu wobec kandydata rządzącej koalicji chadecko-liberalnej większych szans. Niespodziewanie 19 lutego za kandydaturą Gaucka opowiedziała się mniejsza partia koalicji rządzącej, liberalna FDP, wymuszając poparcie dla niego u kanclerz Merkel. Dzięki temu Gauck stał się niejako kandydatem ponadpartyjnym, popieranym przez wszystkie liczące się opcje w Bundestagu (CDU/CSU, FDP, SPD i Zielonych), cieszy się też, po dwóch ostatnich prezydentach, którzy przedwcześnie podali się do dymisji, ogromnym szacunkiem społecznym. Wybór nowego prezydenta przez Zgromadzenie Federalne (deputowanych Bundestagu i wszystkich Landtagów) nastąpi 19 marca.  Michał Soska


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
mini 706
706
PN IEC 60364 7 706 2000
706
706
706
706 id 45661 Nieznany (2)
706 707
DC skoda 706 autobus naczepowy NO 80 zaczepiony na ciągniku skoda 706 RT, SH05 NO80
DC skoda 706 autobus naczepowy NO 80 zaczepiony na ciągniku skoda 706 RT, skoda 706 RTTN
706
AIWA CT FR 706 709 id 53533 Nieznany (2)
49 687 706 Tempering Effect on Cyclic Behaviour of a Martensitic Tool Steel
706
706
Audio modification for Icom 706 V1 1 (DL8UA)
650 706

więcej podobnych podstron