Gross trafia pod strzechy „Pokłosie" Pasikowskiego ukazuje relacje polsko-żydowskie w krzywym zwierciadle. To, że państwo polskie samo funduje sobie czarny PR jest niezrozumiałe - uważa publicysta "Rzeczpospolitej" Trudno jest przedstawić wszystkie absurdy najnowszego filmu Władysława Pasikowskiego dysponując zaledwie jedną stroną w gazecie. „Pokłosie" to bowiem właściwie jeden, stanowczo zbyt długi, ciąg niedorzeczności. Zacznijmy więc od miejsca akcji. Formalnie ma to być Polska około roku 2000. Praktycznie jest to jakieś groteskowe skrzyżowanie Bangladeszu z sowieckim kołchozem w latach 30. ubiegłego wieku. Większość twórców polskich filmów ma irytującą manierę upiększania naszej rzeczywistość i wybiera na miejsca kręcenia zdjęć najbardziej nowoczesne części Polski. Pasikowski zastosował metodę odwrotną. Przedstawiona w „Pokłosiu" Polska to miejsce złożone z rozpadających się ruder, zaplutych spelun i krytych strzechą chałup. Miejsce zamieszkałe przez ubranych w waciaki i odurzonych tanimi winami żuli.
Nasuwa się tu oczywiste skojarzenie z poruszającym fabularyzowanym dokumentem Pawła Łozińskiego „Miejsce urodzenia" (1992). Wówczas reżyser również zastosował podobny zabieg. Zrobił to jednak ze znacznie większą finezją. Cały film Pasikowskiego można zresztą uznać niemal za re-make „Miejsca urodzenia", tylko zwulgaryzowany i sprymitywizowany. Pasikowski wziął od Łozińskiego nie tylko pomysł, ale całe sceny.
Łopatologia Podobnie jak „Miejsce urodzenia" „Pokłosie" zaczyna się od lądowania samolotu na Okęciu. Tylko, że nie wysiada z niego powracający z Ameryki ocalały z Holokaustu Henryk Grynberg, ale Polak który dwadzieścia lat wcześniej wyjechał za Ocean za pracą. Dalej już jest jednak podobnie. Bohater trafia do rodzinnej wsi w pobliżu Łomży, gdzie odkrywa ponurą prawdę o losie tamtejszych Żydów. O ile jednak Grynberg dowiedział się o zamordowaniu własnego ojca przez miejscowego bandziora, który ukradł mu dwie krowy, to bohater „Pokłosia" ujawnił światu coś znaczenie poważniejszego... Rzecz jest tak sztampowa i przewidywalna, że — mam nadzieję, iż mi to państwo wybaczą — przedstawię przebieg akcji wraz z niedorzecznym zakończeniem. Otóż przybysz z Ameryki wraz z bratem podejmuje się szczytnej misji wykopania żydowskich płyt nagrobnych, którymi podczas okupacji Niemcy wybrukowali dziedziniec Kościoła. Następnie obaj panowie tworzą na swoim polu prowizoryczny żydowski cmentarz. Działanie to spotyka się ze skrajnie wrogą reakcją otoczenia. Sąsiedzi obu braci znieważają, podpalają ich zboże, mordują psa, malują na domu Gwiazdy Dawida, a wreszcie brutalnie biją. W antysemicki spisek zamieszani są w miasteczku niemal wszyscy. Policja, straż pożarna, szef wypożyczalni kombajnów, a nawet ksiądz. A właściwie jeden z księży. W miasteczku jest bowiem dwóch kapłanów. Stary i młody. Pierwszy jest sympatyczny, rozsądny i nastawiony filosemicko. Możemy domyślić się, że to czytelnik „Tygodnika Powszechnego". Drugi jest arogancki, chciwy i podburza tłuszczę do nienawiści wobec Żydów. To oczywiście słuchacz „Radia Maryja". Podobnych łopatologicznych aluzji w filmie jest mnóstwo. Właśnie sztampowość i schematyczność „Pokłosia" jest najbardziej męcząca. Chyba nawet najwierniejszy wyznawca „Gazety Wyborczej" — gdy na ekranie po raz enty pojawi się tłum pijanych, prymitywnych Polaków, którzy z wykrzywionymi z nienawiści gębami, wrzeszczą „bij Żyda! " — będzie się czuł znużony. „Pokłosie" jest po prostu nachalne. Niedawno w „GW" pojawiło się kilka krytycznych recenzji filmu „Bitwa pod Wiedniem". Zarzut był zawsze ten sam. Film ma przypominać prop-agitkę, w której dobrzy katolicy walczą ze złymi muzułmanami. Świat nie jest tymczasem czarno-biały, przekonywali recenzenci „Gazety". Tymczasem przy „Pokłosiu" rzeczywiście nieudana „Bitwa", jawi się jako szczyt wysublimowania.
Koniunkturalizm Wróćmy do intrygi „Pokłosia". Gdy kampania szykan wymierzona w głównych bohaterów przybiera na sile, dla wszystkich staje się jasne, że wieś ukrywa jakąś mroczną tajemnicę. Bracia odkrywają w końcu, że to nie Niemcy w 1941 roku wymordowali miejscowych Żydów, tylko polscy sąsiedzi. Zapędzili grubo ponad 100 osób do chałupy i spalili żywcem. Gdy płonące Żydówki wyrzucały na zewnątrz niemowlęta, Polacy nabijali je na widły i ze śmiechem wrzucali z powrotem. Innych Żydów rżnęli piłą i odcinali im głowy. Towarzyszyły temu okrzyki, że to kara za „zamordowanie Jezusa". Oczywiście wydarzenia okupacji sowieckiej 1939 — 1941 w tym kontekście się nie pojawiają.
Pominięcie tego aspektu zbrodni jest dowodem na to, że Pasikowski — wbrew temu co deklaruje — wcale nie chciał ukazać prawdy. Nakręcił po prostu politycznie poprawny kawałek o Polakach-mordercach. W ten sposób „Sąsiedzi" Grossa trafią pod strzechy, a na Pasikowskiego posypią się nagrody i przychylne recenzje liberalnych mediów, które tym razem oczywiście żadnej jednostronności nie dostrzegą. A może nawet „Pokłosie" uda się sprzedać do Ameryki?
Jak powinien więc wyglądać poważny film o Jedwabnem i innych mordach na Żydach dokonanych we wschodniej Polsce w 1941 roku? Powinien pokazać skomplikowaną genezę tych zbrodni. Należałoby więc rozpocząć od lat 30., gdy narastał w Polsce konflikt polsko-żydowski wywołany wielkim kryzysem. Z jednej strony coraz silniejszy antysemityzm, a z drugiej coraz silniejsza sympatia wielu Żydów do komunizmu, w którym widzą nadzieję na nowe, bardziej sprawiedliwe uporządkowanie świata. Potem następuje 17 września i wielu Żydów stawia wkraczającej Armii Czerwonej bramy triumfalne i wchodzi w skład komunistycznej milicji. Pod okupacją sowiecką 1939 — 1941 ci ludzie współpracują z bolszewikami, co ugruntowuje stereotyp żydokomuny. Choć wielu Żydów również pada ofiarą sowieckich represji Polacy widzą tylko swoje cierpienie i tego nie dostrzegają. Gdy w czerwcu 1941 roku Niemcy atakują Sowietów nienawiść do Żydów eksploduje. Oczywiście najbardziej skompromitowani współpracą z komunistami Żydzi uciekają wraz z wycofującą się Armią Czerwoną na Wschód. Na miejscu pozostają niewinni. Polacy, przy zachęcie Niemców, stosują jednak zasadę odpowiedzialność zbiorowej i dochodzi do szeregu brutalnych pogromów. Taka była właśnie skomplikowana geneza Jedwabnego i gdyby tak przedstawił to Pasikowski mógłby nakręcić wielki film. Szczery do bólu i bolesny zarówno dla Polaków i Żydów. Reżyser „Pokłosia" w wywiadach prasowych kreuje się na niepokornego intelektualistę, który narażając się potężnym grupom interesu, wali rodakom prawdę prosto w oczy. To tylko poza. „Pokłosie" to bowiem film koniunkturalny. Zamiast odważnego i wielowymiarowego obrazu, Pasikowski wolał nakręcić film płaski. Łatwiej i bezpieczniej jest bowiem postawić tezę, że Polacy wymordowali swoich sąsiadów w 1941 roku bo uważali, że „Żydy zabiły Jezusa" i dlatego, iż chcieli Żydom zagrabić domy (tu się zresztą chyba Pasikowskiemu pomylili „Sąsiedzi" ze „Strachem", a rok 1941 z rokiem 1945).
Żenada To jednak nie część filmu dotycząca historii wzbudza największy sprzeciw. Wszelkie granice zdrowego rozsądku Pasikowski przekroczył w kulminacyjnej scenie filmu, rozgrywającej się w teraźniejszości. Otóż w finale jeden z braci próbujących wyjaśnić zbrodnię na Żydach, zostaje... ukrzyżowany przez żądnych krwi polskich antysemitów na drzwiach stodoły. Przypominam — rzecz dzieje się w roku pańskim 2000! Film na etapie produkcji musiało obejrzeć bardzo wiele osób. Realizatorzy, producenci, wreszcie aktorzy. Dlaczego nikt nie powiedział Pasikowskiemu, że ta scena to nie tylko piramidalna bzdura, ale przede wszystkim straszliwy kicz? Pozostanie to dla mnie tajemnicą. Umieszczenie takiej sceny w filmie poważnie mu bowiem zaszkodziło. Ze względu na to, że ma ona miejsce na końcu, widzowie będą wychodzili z kina nie wstrząśnięci — tak jak oczekują tego twórcy — ale zażenowani.
Oczernianie za pieniądze państwa W ten sposób Pasikowski zaprzepaścił szansę na wznowienie poważnej debaty o relacjach polsko-żydowskich pod okupacją. Reżyser zapewnia, że stworzył ten film przede wszystkim dla Polaków. Polakom „Pokłosie" nie powie jednak niczego nowego. Wszystko to już przeczytali w książkach Grossa i ich entuzjastycznych recenzjach. Jeżeli komuś film się naprawdę spodoba, to tym obcokrajowcom, którzy dzięki niemu będą mogli ugruntować swoje dotyczące Polaków stereotypy. W tym kontekście nie dziwi, że jedną z instytucji, która wyłożyła pieniądze na film jest rosyjska fundacja zajmująca się wspieraniem kinematografii. Dlaczego jednak sporą sumę — 3,5 miliona złotych — na kręcenie „Pokłosia" przekazał Polski Instytut Sztuki Filmowej? Za prywatne pieniądze Pasikowski może sobie kręcić co mu się żywnie podoba. Żyjemy w wolnym kraju. To, że państwo polskie samo funduje sobie czarny PR jest jednak trudne do zrozumienia. Po zakończeniu filmu na ekranie pojawia się plansza, na której możemy przeczytać, że podczas kręcenia „Pokłosia" żadnemu zwierzęciu nie stała się krzywda. Może zwierzęciu rzeczywiście nie. Krzywda zostanie jednak wyrządzoną wszystkim widzom, którzy popełnią błąd i pójdą do kina na „Pokłosie". Zmarnują bowiem pieniądze wydane na bilet Piotr Zychowicz
Twórca „Psów”: Jest powszechny, mały, podły, bezmyślny antysemityzm wyrażający się słowem "żydki". Politycy śnią o Polsce od morza do morza, a inni - o Polsce od pierwszego do pierwszego. Premier Tusk, odkąd kieruje ręce fiskusa po moje ciężko zapracowane pieniądze,nie jest moim faworytem. Jak państwo ma dziurę budżetową, to niech tworzy warunki do rozwoju produkcji, nauki, wysokich technologii, wydajności, prosperity, a nie drenuje kieszenie obywateli – mówi Pasikowski, który argumentacje rządu w sprawie podnoszenia podatków dla artystów dlatego, że „nie są biedni" nazywa „bolszewicką”. Twórca „Psów” czy „Operacji Samun” dodaje również, że Kaczyński, który jest mu daleki ideologicznie, nie „zasadzał się” na jego podatki. Sięgając do kieszeni wykształciuchów, PO kręci sobie stryk na szyję, więc niech się później nie dziwi... Ludzie mieliby głęboko w d... te spory z Krakowskiego Przedmieścia, gdyby ktoś kierował tym państwem w imię dobrobytu i bezpieczeństwa obywateli, a nie interesów politycznych własnych i własnej klienteli - uważa reżyser. Pasikowski powraca po dekadzie nieobecności w kinie ( w międzyczasie zrealizował bardzo dobry serial „Glina”) kontrowersyjnym i głośnym „Pokłosiem”. Film jest historią braci Kalinów (Maciej Stuhr i Ireneusz Czop), którzy odkrywają tajemnicę rodzinnej wsi. Obraz nawiązuje do mordu w Jedwabnem. Na tegorocznym festiwalu w Gdyni "Pokłosie" zdobyło Nagrodę Dziennikarzy. Niektórzy krytycy nazwali go „westernem o zagładzie”. Pojawiały się również głosy, że film Pasikowskiego jest „antypolski”. Reżyser odnosi się do tej kwestii w wywiadzie dla „GW”. Postawiono nas w takiej sytuacji, w której musieliśmy dowodzić, że nie jesteśmy wielbłądami. Jeżeli nadal pokutuje gdzieś opinia, że jesteśmy narodem wybranym, to każda próba choćby zastanowienia się nad słusznością tej opinii zostaje natychmiast zakrzyczana oskarżeniami o zdradę narodową. No to się bronimy, choć moim zdaniem film sam powinien się obronić, tylko że musi mieć taką szansę. A ci "mili ludzie", którzy szermują argumentem "film antypolski", najchętniej by "Pokłosie" takiej szansy pozbawili. Próbujemy więc im na to nie pozwolić. A naród nasz nie jest ani wybrany, ani zimny, ani plugawy, tylko zwyczajnie zwykły, zróżnicowany, jak wszyscy dookoła, nasi i inni - przekonuje reżyser. Pasikowski powołuję się przy okazji na słowa pułkownika Kurtza z opartego na „Jądrze Ciemności” „Czasu Apokalipsy” Coppoli, który mówił o „smrodzie kłamstwa”. Prawda, najboleśniejsza, o naszym narodzie i państwie będzie zawsze zachowaniem propolskim, bo prawda jest wartością, a niektórzy nawet utrzymują, że pięknem. Kłamstwo natomiast - "smród kłamstwa", jak mówi pułkownik Kurtz w "Czasie Apokalipsy" - zawsze będzie postawą antypolską. To tak proste, że szkoda miejsca w gazecie na te truizmy, ale trudno, może od czasu do czasu trzeba "patriotom" truizmy powtarzać - mówi. Pasikowski porusza też kwestię, a jakże!, antysemityzmu Polaków, o co pyta go „zupełnie bezstronnie” i z dużą częstotliwością dziennikarka „Gazety Wyborczej”. Jego zdaniem ( uff!) nie ma w Polsce antysemityzmu na skalę ustaw norymberskich i pogróżek irańskich kierowanych w stronę Izraela. Ale jest powszechny, mały, podły, bezmyślny antysemityzm wyrażający się słowem "żydki". Prawdziwy problem polega na tym, czego Niemcy lat 30. dowodzą, że ten drugi, "nieszkodliwy", może się łatwo przerodzić w ten pierwszy, ludobójczy. Reżyser nie przyznaje, że antysemityzm to problem wyłącznie Polaków. Jednak w jego filmie pojawia się scena jak chłopi przybijają do krzyża człowieka, który chciał zadbać o groby pomordowanych Żydów. Za co? Za to, że Żydzi ukrzyżowali 2 tysiące lat wcześniej Jezusa. Jak Pasikowski tłumaczy tę scenę? 20 lat temu Bolek Pawica opowiedział mi pomysł na film o chłopach, którzy ukrzyżowali swojego sąsiada na drzwiach stodoły. Bolek zarzekał się, że to zdarzenie miało naprawdę miejsce. On tego filmu, mimo mojego entuzjazmu, nigdy nie nakręcił, a ja 20 lat się zastanawiałem, co mogło chłopami kierować, i nigdy nie wymyśliłem wystarczającej motywacji, aż do momentu, gdy wpadła mi w ręce książka prof. Jana Grossa. Pomyślałem sobie wtedy, że to jest to. Za to "warto" zabić na drzwiach stodoły. I przywłaszczyłem sobie pomysł Bolka. Teraz stanowi z historią Kalinów nierozerwalną, logiczną całość, ale prawda jest taka, że zacząłem od końca - przekonuje reżyser. Bez wątpienia wywiad z reżyserem daje nam przedsmak tego co będzie się działo w naszych mediach już za kilka tygodni. Jedno jest pewne- mroki antypolonizmu i antysemityzmu odżyją w ciemne, listopadowe dni…„Pokłosie” pojawi się w kinach 9 listopada. Łukasz Adamski
Co się stało z Pasikowskim? Twórca "Psów" mógł być jednym z najciekawszych i najbardziej niepokornych polskich reżyserów Wczorajszy tekst Piotra Zychowicza w „Rzeczpospolitej” na temat najnowszego filmu Władysława Pasikowskiego pokazał z jakim „dziełkiem” będziemy niebawem mieli do czynienia. Zychowicz, który na sprawy żydowskie jest szczególnie mocno wyczulony, dosłownie przejechał się po najnowszym filmie twórcy „Operacji Samun”. Publicysta wytyka filmowi nie tylko kuriozalne błędy historyczne, ale również nachalną antypolską propagandę, za którą twórca będzie zapewne chwalony na kurczących się michnikowych salonach. Sztampowość i schematyczność „Pokłosia" jest najbardziej męcząca. Chyba nawet najwierniejszy wyznawca „Gazety Wyborczej" — gdy na ekranie po raz enty pojawi się tłum pijanych, prymitywnych Polaków, którzy z wykrzywionymi z nienawiści gębami, wrzeszczą „bij Żyda! " — będzie się czuł znużony. „Pokłosie" jest po prostu nachalne. (...) pisze publicysta. Czy to wszystko jest spowodowane zacietrzewieniem reżysera? Niestety pamiętając o "dziwnych" filmowych scenach „krzyżowania” wrogów przez polskich chłopów w 2000 roku (sic!), można mieć najróżniejsze podejrzenia wobec intencji twórcy. Również wywiad jaki Pasikowski udzielił „Gazecie Wyborczej” nie nastraja optymistycznie widza o poglądach prawicowych. Mimo tego, że reżyser uciekał jak mógł od pytań na temat antysemityzmu Polaków i nie szedł po sznurku dziennikarki, która postawiła sobie konkretną tezę przed rozmową, to i tak jego tezy brzmiały niezwykle poprawnie politycznie. Szkoda.
Władysław Pasikowski mógł być jednym z najciekawszych i najbardziej niepokornych polskich reżyserów. Jego bardzo przyzwoity „Kroll” i fenomenalne „Psy” pozwalały przypuszczać, że twórca pójdzie drogą popkulturowej publicystyki z politycznym pazurem. Pasikowski jak nikt inny potrafił w bardzo atrakcyjny dla widza sposób opowiadać o mrokach rodzącej się III RP. Oglądając dziś „Psy” można powiedzieć za Michnikiem- ale pisowski film! Naczelny umysłów elyt tak nazwał „Uwikłanie” swojego przyjaciela Jacka Bromskiego. „Pisowskie” „Psy” nie były tylko opowieścią o twardym gliniarzu, którzy rzuca w pojedynkę rękawicę bandziorom. To było jedynie tło do pokazania rodzącej się na bazie SB mafii, kontaktów służb specjalnych z politykami czy w końcu potęgi byłych towarzyszy w nowej rzeczywistości. Do dziś „Psy” są jedynym filmem, który pokazuje palenie akt SB przez przemianowanych na policjantów esbeków oraz sposób w jaki weryfikowano esbeków przy przyjęciu do nowej służby. Rzeczywistość jaką pokazał Pasikowski można śmiało przystawić do wizji Polski jaką przez lata prezentował Jarosław Kaczyński, zmora salonów i ich główny wróg. Pasikowski nawet w mocno komercyjnych i niedopracowanych „Psach 2” zahaczył o problem wpływów komunistycznych służb na Polskę lat 90-tych. Gra teczkami, powiązania przenoszone z PRL-u i w końcu przeniknięcie esbeków do bandyckich grup, były najmocniejszymi punktami filmu. Był to jednocześnie ostatni „taki” film Pasikowskiego. Następnie reżyser zatopił się w coraz gorszych produkcjach typu „Reich” czy komiksowa „Operacja Samum”. W pewnym momencie twórca „Psów” stal się parodią samego siebie i wraz z Bogusławem Lindą przeszedł do lamusa. Dopiero ciekawy serial „Glina” (z nowym twardzielem kina Jerzym Radziwiłowiczem) przywrócił twórcę do filmowego świata. Dziś polscy filmowcy coraz częściej sięgają po tematy nawiązujące do spuścizny po PRL. „Uwikłanie” Bromskiego, „Różyczka” Kidawy- Błońskiego, „Kret” Lewandowskiego czy mocne dzieła pokazujące mroki komunizmu jak „Czarny Czwartek” bądź serial „Czas honoru” dowodzą, że wildsteinowska „Dolina nicości” jest warta pokazania. Najznakomitsi polscy aktorzy jak Janusz Gajos, Robert Więckiewicz, Wojciech Pszoniak czy Andrzej Seweryn wcielają się w esbeków, i na dodatek porzucają ich romantyczny wizerunek. Gdzie w tym czasie jest facet, który jako pierwszy miał odwagę zająć się tym tematem? Pasikowski ekranizuje tezy płynące przez lata w zakłamanych książkach Grossa. Mimo tego, że w wywiadach stara się on nie przesadzać z oskarżaniem narodu o antysemityzm ( nie zamykajmy z drugiej strony oczy na ten problem w polskiej historii), to jego film jest już egzaltacją znaną z łamów „Gazety Wyborczej”. Pasikowski opancerza swój obraz w sensacyjną zbroję, przy okazji prezentując głębsze treści. Niestety tym razem nie robi tego na przekór narracji płynącej z głównych mediów, jak na początku lat 90-tych, gdy wbrew michnikowej propagandzie opowiedział o odradzającej się sile esbeków. Dziś płynie on w głównym nurcie dyskursu publicznego. Mam nadzieję, że daleko mu jeszcze do udeckich seriali za jakie wzięła się Agnieszka Holland. Wszystko jednak wskazuje na to, że „Pokłosie” przybliża go do tego jak żaden inny jego film. Czy taka jest cena za powrót do pierwszej filmowej ligi w III RP?
Plinio Corrêa de Oliveira – apologeta własności prywatnej Zmarły w październiku 1995 r. prof. Plinio Corrêa de Oliveira bezkompromisowo głosił: państwo kolektywistyczne, konfiskując dobra prywatne, znajduje się moralnie, ni mniej ni więcej, jak w sytuacji opryszka. A ci, którzy otrzymują od państwa takie skonfiskowane dobra wzbogacają się na kradzieży. Ta obrona własności prywatnej nie straciła, bynajmniej do dzisiaj na aktualności. Apologia systemu opartego na własności prywatnej, podjęta przez prof. Plinio Correa de Oliveirę, założyciela Stowarzyszenia Obrony Tradycji Rodziny i Własności (TFP), wynika z jego całościowej wizji świata. Jest to wizja cywilizacji katolickiej, inspirowanej przez Kościół. Chrześcijańskie społeczeństwo oparte jest na tradycji, rodzinie i własności prywatnej. Te trzy filary są ze sobą wzajemnie powiązane. Rodzice w naturalny sposób dążą bowiem do przekazania dzieciom swego dziedzictwa. Najważniejsze jest dziedzictwo duchowe, a więc wiara i specyficzna dla każdej rodziny tradycja. Prof. Corrêa de Oliveira nie bagatelizuje jednak także dziedzictwa materialnego. Dobry ojciec rodziny pragnie bowiem pozostawić potomnym także dobra doczesne, które zapewnią im stabilność, bezpieczeństwo i rozwój. Jest to jego naturalne prawo i obowiązek. Bo jak często podkreślał brazylijski działacz katolicki: Zaprzeczać prawowitości tego pragnienia, to (…) zlikwidować instytucję rodziny. Dziedziczenie jest instytucją, w której rodzina i własność łączą się.
Przeciwko reformie rolnej W macierzystym kraju prof. Corrêa de Oliveiry kwestia własności prywatnej dotyczyła głównie własności ziemskiej. W latach 60. nasiliła się propaganda tamtejszej skrajnej lewicy, wzywającej do wywłaszczenia wielkich latyfundystów. Zagrożenie tzw. reformą rolą nasiliło się po objęciu władzy przez populistyczny gabinet João Goulart’a. W odpowiedzi brazylijskie TFP pod przywództwem prof. Corrêa de Oliveiry, wydało broszurę pt. „Reforma rolna – kwestia sumienia”. Założyciel TFP był autorem pierwszej części dokumentu. Kwestię reformy rolnej uważał za coś więcej niż problem techniczny, wskazywał na niemoralny charakter wywłaszczeń dokonywanych przez państwo. Podkreślał socjalistyczną czy wręcz komunistyczną ideologię, stojącą za postulatami wywłaszczeniowymi. Zwracał także uwagę, że to państwo jest głównym „latyfundystą” – gdyż posiada około połowy ziemi uprawnej, znajdującej się na terenie Brazylii. Dowodził, że zwolennicy reformy rolnej nie dążą do uwłaszczenia bezrolnych chłopów, lecz do ograbienia bogatych i uzależnienia biednych od państwa.
Przeciwko katolewicy Tym, co szczególnie martwiło autora „Rewolucji i kontrrewolucji” w postulatach reformy rolnej było jej poparcie przez część Episkopatu, z biskupem Helderem Camarą na czele. Niestety, biskupi brazylijscy nie byli jedynymi duchownymi, którzy wskutek posoborowego zamieszania przeszli na stronę socjalizmu. Złagodzenie stosunku Kościoła wobec komunizmu rozpoczęło się podczas obrad Soboru Watykańskiego II. Dziś wiadomo, że brak potępienia zbrodniczego systemu przez Sobór był warunkiem nawiązania kontaktów z cerkwią prawosławną. Profesor de Oliveira zawsze sprzeciwiał się liberalizacji kursu Stolicy Apostolskiej wobec komunizmu. Jego postawa wyrastała z szacunku dla Kościoła i zasad, jakie głosił on od wieków. W manifeście „Wolność Kościoła w państwie komunistycznym”, wydanym po raz pierwszy w 1963 r., Brazylijczyk sprzeciwiał się rezygnacji Kościoła z obrony własności prywatnej, w zamian za tolerancję ze strony władz czerwonego reżimu. Podkreślał, że własność nie jest kwestią drugorzędną, którą można poświęcić. Gwałcenie prawa własności jest bowiem sprzeczne z Dekalogiem, który zakazuje kradzieży i pożądania cudzych dóbr. Państwo komunistyczne jawi się więc jako wielki złodziej; jest ono niemoralne, nawet jeśli toleruje religię. Brazylijczyk podkreślał także, że posiadanie własności zmusza do troski o nią. Dzięki temu kształtuje się silna wola i charakter, co pośrednio służy uświęceniu. Tymczasem w państwie, w którym wszystkie lub większość dóbr należy do państwa, obywatele są bezwolni, bezbronni i uzależnieni od władzy. Tym tłumaczy się w wielkiej mierze ów smutek, jaki charakteryzuje narody podległe komunizmowi, jak również nudę i coraz częstsze samobójstwa występujące w niektórych mocno zsocjalizowanych krajach Zachodu – przekonywał katolicki działacz. Autor „Rewolucji i kontrrewolucji” był też czujny w zwalczaniu rozmaitych mutacji komunizmu. Sprzeciwiał się chociażby lewicowemu anty-konsumpcjonizmowi, który potępiał wszelką konsumpcję ponad niezbędne minimum. Podkreślał, że każdy musi w pierwszej kolejności zadbać o siebie i swoją rodzinę, a dopiero potem dzielić się z biednymi. Zwalczał poglądy wysławiające skromne życie plemion indiańskich, stawiane przez latynoamerykańskich lewicowców za wzór życia dla zachodnich chrześcijan. Uważał, że człowiek pracowity ma prawo do korzystania ze swoich ponadprzeciętnych dochodów. W 1981 r. zainicjował kampanię przeciwko planom prezydenta Francji Francois’a Mitteranda. Zdaniem profesora Plinio, głoszony przezeń „socjalizm samorządowy” był jedynie inną postacią starego socjalizmu sowieckiego.
Aktualność myśli Doktora Kontrrewolucji Za życia prof. Correa de Oliveiry, największe zagrożenie stanowił komunizm. Walka z nim zawsze była dla brazylijskego działacza celem nadrzędnym. Czy dzisiaj myśl autora „Rewolucji i kontrewolucji” przestała już być aktualna, przynajmniej w świecie zachodnim? Z pewnością tak nie jest. Plinio Corrêa de Oliveira dostrzegał mutacje komunizmu. Warto, by jego następcy zauważyli, że permanentny kryzys w jakim żyjemy, jest w dużej mierze wynikiem… centralnego planowania. W samym sercu nominalnie kapitalistycznych gospodarek zachodu znajdują się bowiem banki centralne, sterujące podażą pieniądza. W warunkach ciągłego upadku jego wartości trudno jest zbudować trwały majątek, który przekaże się dzieciom w spadku. Ten sam efekt powodują nadmierne obciążenia podatkowe. Warto więc pamiętać o słowach autora „Rewolucji i kontrrewolucji”, że uniemożliwianie dziedziczenia jest działaniem zmierzającym w stronę likwidacji instytucji rodziny. Choć Kościół potępił teologię wyzwolenia i zaakceptował wolny rynek (choćby w „Centessimus annus”), to niektórzy katolicy nadal demonizują własność prywatną. Myśl Corrêa de Oliveiry o związku między rodziną, a własnością i prowadzona przezeń obrona nauczania papieży o prawie do własności idą na przekór tego typu szkodliwym przekonaniom. Marcin Jendrzejczak
Co słychać w świecie lemingów: Adam Zawadzki rozmawia z Krzysztofem Fusette, dziennikarzem "Rzeczpospolitej" Nie zgadzam się z definicją leminga, zaproponowaną przez Roberta Mazurka w głośnym już „Alfabecie leminga”. Lemingi to nie gadżeciarze czy miłośnicy iPhone'a. To raczej nadmuchane nienawiścią rozsiewaną przez część mediów głąby. Raczej matoły niż nowobogaccy, mówi Zawadzkiemu - Fusette.
Adam Zawadzki: Podobno od Tatr do Bałtyku żyjemy w świecie lemingów. Co charakteryzuje ten niezwykły gatunek polityczny? Jak żyć w takim kraju? Jak? Krzysztof Fusette: Tak jak w każdym kraju, który stacza się w otchłań republiki bananowej. Zmieniać świat zaczynając od siebie, wyrażać sprzeciw wobec bananowym kacykom, i wierzyć, że to coś zmieni. Być odpornym na propagandę i odróżniać dziennikarzy od funkcjonariuszy. Nie sądzę, by większość społeczeństwa stanowiły ślepo zapatrzone w dwór Donalda Tuska, głuche na wszelkie argumenty lemingi. Dziś to raczej mniejszość.
AZ: Afera „Amber Gold”, „przykry błąd” w sprawie zamiany ciał ofiar katastrofy smoleńskiej, kolejne problemy z budową autostrad – to tylko niektóre przykłady braku kompetencji rządu PO-PSL. Czy marketing narracyjny Donalda Tuska zaczyna się sypać? Czeka nas gorąca politycznie jesień? KF: Widać to już wyraźnie. Gdyby porównać relacje rząd – społeczeństwo do partii pokera, polskie społeczeństwo coraz częściej nie nabiera się już na pijarowskie i chropawo propagandowe blefy pana premiera i jego dostojników, a coraz częściej mówi: sprawdzam. Amber Gold to symbol powrotu Polski do czasów, gdy założyciele Art B cieszyli się wielkim uznaniem na salonach, a dopiero potem, w pośpiechu ludzie władzy wykasowywali z własnego życia wszelkie ślady kontaktów z tymi oszustami. W sprawie Amber Gold nie zadziałało nic, ani jeden mechanizm ochrony obywatela przed przestępcą. Sprawa ekshumacji ciał ofiar katastrofy w Smoleńsku to z kolei bardzo namacalny dowód, jak ohydnie potraktowano po 10 kwietnia 2010 roku nie tylko rodziny ofiar, ale i same ofiary. Palikot mówił wtedy, że Smoleńsk wyznaczy kierunek dla polskiej polityki na najbliższych pięć lat. I miał na myśli fakt, że po katastrofie za dużo, także w mediach mainstreamowych, zaczęło się np. mówić o dorobku śp. Lecha Kaczyńskiego. Donald Tusk posłuchał Palikota oraz innych ówczesnych doradców, i postanowił, jak mniemam, wprowadzić zasadę, którą nazwać można „ciszej nad tymi trumnami”. Znieczulony lizusami w stylu Katarzyny Kolendy-Zaleskiej stracił polityczny instynkt. Ale, co gorsza – stracił także poczucie zwyczajnej, ludzkiej przyzwoitości, która każe dojść do prawdy o przyczynach czyjejś śmierci, godnie pochować zwłoki i oddać szacunek zmarłemu. Polskie państwo ze wszystkich tych egzaminów nie zdało ani jednego. Teraz władza ponosi tego konsekwencje. Na razie zresztą są one bardzo łagodne. Ale lawina ruszyła.
AZ: Media dostarczają nam coraz mniej informacji, a coraz bardziej pełnią rolę tożsamościową. Zwiększa się natomiast liczba tematów tabu, niekompetencja, nie odróżnia się tematów poważnych od niepoważnych. Gdzie kończy się niezależność dziennikarska, a zaczyna służalcza postawa wobec polityków? KF: Tam, gdzie zaczyna się wykorzystywać uznanych profesorów do udowadniania tezy o faszystowskich inspiracjach polskiej opozycji. Tam, gdzie zobowiązania towarzysko-zawodowe każą po sto razy zapraszać do studia radiowego lub telewizyjnego zwyczajnego chama ze słomą w butach i sieczką w głowie – byle atakował wrogów pani dziennikarki. A przede wszystkim tam, gdzie pojawia się świadomie wypowiadane kłamstwo, które służyć ma jednej opcji politycznej. Nie podoba mi się także sytuacja, gdy dziennikarz występuje pod logo partii politycznej. I uważam, że to jednak powód może nie do czerwonej, ale do żółtej kartki na pewno.
AZ:Jednym z wyznaczników niezależności mediów w III RP jest stosunek do katastrofy smoleńskiej. Jak można ocenić postawę i zaangażowanie dziennikarzy w tej sprawie? KF:Jedni zachowują się przyzwoicie i rozsądnie, inni na zawsze odchodzą w dziennikarski niebyt, zamykając oczy na wszelkie nowe ustalenia i fakty. Ale, jak już wspomniałem, są dziennikarze, i są funkcjonariusze. Mam wrażenie, że wciąż nie znamy przyczyn katastrofy, choć nie ulega dla mnie wątpliwości, że co najmniej część winy za tę wielką tragedię ponoszą Rosjanie. Ile i na jakim etapie – czas pokaże. Nie teraz, to za rok, nie za rok, to za dwa. Ale pokaże.
AZ: Są jeszcze media publiczne. Ile jeszcze „misji“ jest w ich misji? Czy już to standard, że wraz z nowymi wyborami przyjmować będą punkt widzenia zwycięzców? KF:Nie wiem, czy to standard, ale mam wrażenie, że obecna władza szykuje grunt pod zapowiadaną przez siebie prywatyzację TVP. Być może dotyczyć to będzie tylko Dwójki, ale autokary dla nowej ekipy na Woronicza grzeją już silniki. Czyli dziś - im gorzej w TVP, tym lepiej dla jej nabywców. Bo dzięki temu cena będzie niższa.
AZ:Kazimierz Kutz, Stefan Niesiolowski, Janusz Palikot a z drugiej strony celebryci Doda, Kuba Wojewódzki, Maria Czubaszek nie stronią od języka powszechnie uznanego za rynsztokowy. Czy „rzucanie mięsem” to jedyny sposób na istnienie w przestrzeni życia publicznego? Czeka nas dalszy zalew chamstwa i prostactwa?KF:To zależy w dużej mierze od nas samych. Z nazwisk, które pan wymienił, przykro mi, żadne nie zasługuje na szersze omówienie. Właśnie po to, by nie zalewać czytelników chamstwem i prostactwem, odmawiam opinii na temat tych ludzi. Ich czas na szczęście mija. Adam Zawadzki
Drugie expose żebraniem o zaufanie, które spada, ble ble ble Premier mówił o trudnym roku i potrzebie twórczego myślenia, bo rok 2013 będzie inny ale nie trudny, trzeba działać elastycznie ale z pomysłami, ile mamy wartości to pokazało ostatnie 5 lat. Obiecywane przez polityków PO, w czasie kampanii wyborczej do parlamentu, 300 miliardów złotych z UE ma załatwić PiS, bo blokują te pieniądze brytyjscy konserwatyści, z którymi PiS prowadzi w UE wspólną politykę. A do 2015 roku rozwiążemy problem z opieką nad dziećmi w naszym kraju. Chyba tylko dlatego, że rodzi się coraz mniej dzieci, więc wreszcie wystarczy żłobków…? Drugie expose żebraniem o zaufanie, które spada, ble ble ble
II EXSPOSE …..Polska potrafiła inaczej niż większość krajów poradzić sobie z najbardziej kryzysowym rokiem. Drugie expose nie będzie fajerwerkiem, nie będę dokuczał liderom opozycji, nie będzie cudownym manewrem, który przebuduje scenę polityczną, ta info nie jest prostym sposobem na odbudowę zaufania u tych co tracą. Władza, po 5 latach potrafi rozczarować, nie mam wątpliwości, że ci którzy trwają i rozczarowali się, będą domagali się abyśmy odbudowali wiarę i zaufanie i sprawy będą szły w dobrym kierunku wyrażam też prośbę o wotum zaufania choć wielu mówiło mi po co to, ale moje plany wymagają jednak poparcia, pojawiły się kandydatury pozaparlamentarnych premierów, jest zamieszanie polityczne, dlatego chcę sprawę postawić jasno, to co zapowiemy zrobimy pod jednym warunkiem, że będziemy dysponowali większością parlamentarną, dlatego musiałem zdecydować się na ten sprawdzian. Votum zaufania w sejmie , nie jest równoznaczne z zaufaniem ludzi, ale to votum da nam prawo do działania na rzecz zwykłych ludzi. Musimy każdego dnia odzyskiwać wiarę i nadzieję u ludzi. To moje zadanie na najbliższy rok a nie tylko na ten dzień. Rządzi ten kto bierze na siebie odpowiedzialność, jeśli opozycja nie chce składać wniosku o konstruktywne votum nieufności więc ja chcę wziąć odpowiedzialność za kraj, po to jest to głosowanie nad votum zaufania. Przedstawiłem już raport z tego co zrobiłem przez ostatni rok. Nie był to łatwy czas, choć udało nam się ochronić obywateli przed skutkami kryzysu. Kryzys puka do naszych bram, ale my go nie wpuścimy i nie wpuściliśmy, ograniczyliśmy przywileje emerytalne, podwyższyliśmy składkę rentową,ale mundurowi dostali podwyżki po 300 zł, bo nie było klęsk żywiołowych, podwyżki dostaną pracownicy szkół wyższych, zorganizowaliśmy EURO 2012. Udało się mimo czarnych scenariuszy opozycji, mogę dziś powiedzieć Polakom : potrafiliśmy zrobić tę wielką imprezę, i cały świat ocenił ją bardzo wysoko. Ministrowie przedstawią roczne sprawozdania na konferencjach prasowych i powiedzą co zrobią w 2013. Musimy polepszyć komunikację, proszę więc przygotować się na tę szczegółową informację. Chce się skupić na 2 kluczowych sprawach, polityką zagraniczną zajmę się potem. Teraz chcę opowiedzieć o problemach ważnych dla ludzi. Jeśli wszyscy mówią , że rok 2013 będzie krytycznym rokiem - to mówię , że są dwa priorytety: to jest utrzymanie wzrostu gospodarczego, który wzbudza podziw na całym świecie, żeby chronić miejsce pracy. My musimy znaleźć możliwości finansowania i wzrostu , co ma zapewnić bezpieczeństwo, my mamy nasz polski, wyjątkowy sposób na kryzys. Mamy program "Inwestycje Polskie", operatorem jest BGH z kapitałem 40 mld złotych. Będzie to możliwe przez aktywne użycie zamrożonego kapitału w spółkach skarbu państwa , plus kapitał prywatny i kredyty, będzie to dźwignia na rzecz inwestycji i kredytowania gospodarki, przez 6 lat będzie to 90 mld, te pieniądze będą mogły pracować w określonym obszarze. Mówię o wielkich inwestycjach energetycznych, które teraz zaczynamy, jeśli zsumujemy to, to na te 7 lat będzie 60 mld złotych, to też się przełoży na miejsca pracy, skończyliśmy pracę nad ustawą o gazie łupkowym, to także inwestycje spółek skarbu państwa, do poziomu 50 mld złotych. Efekty finansowe z wydobycia gazu łupkowego to przyszłość dla każdej partii politycznej, będziemy budowali dalej autostrady i drogi krajowe, będziemy kontynuowali inwestycje pomimo przerw między perspektywami europejskimi , uruchomimy pieniądze natychmiast. Do 2013 musimy w drogi i autostrady zainwestować 40 mld złotych. Skończymy A1, obwodnicę Marek, Poznania, drogi S7 , do 2015 zbudujemy całą S7 i będziemy modernizowali kolej, szukając pieniędzy z UE, my płacimy cenę dyskonfortu pasażerów by ta modernizacja przyniosła efekty, kupimy tabor i zaangażujemy 30 mld złotych w modernizację kolei. Trwa walka o budżet europejski, o 300 mld złotych do 2020 roku, wierzę, że polskie ambicje dotyczące 300 mld złotych są realne, choć trudne. Brytyjczycy nie chcą nam dać tych pieniędzy, a tylko one utrzymają nasz wzrost gospodarczy. To PiS powinien przekonać konserwatystów brytyjskich, by dali pieniądze, dla wszystkich Polaków. Będziemy też inwestować w strukturę naukową za 10 mld złotych do 2015, pójdzie to na laboratoria, wyposażenie, internet. Musimy osiągnąć zadowalający poziom innowacyjności. Zdecydowaliśmy się na konsolidację wydatków na bezpieczeństwo militarne, polski sprzęt dla polskiej armii, nie obniżając funduszy na obronę narodową, ale te pieniądze mają pracować na rzecz miejsc pracy, budowa sprzętu wysokiej jakości i miejsca pracy wynikających z tych inwestycji to 10 mld do 2015 do 2020, to blisko 100 mld złotych. Bezpieczeństwo Polski związane jest z współpracą NATO i USA, tak zwana smart defence, to też przyniesie wielomiliardowe inwestycje w przemysł obronny i ośrodki naukowe. Środki na policje też mają nakręcać wzrost i wzmacniać skuteczność policji 1 mld zł na budowę i modernizację komend w całym kraju. Musi być standaryzacja usługi bo to miejsce odwiedzają każdego dnia miliony obywateli. Do 800 mld złotych polskich pieniędzy , które zainwestujemy do 2020 , wzrost można utrzymać tylko przez inwestycje, i te projekty nie powiększą dziury budżetowej. Tylko wzrost może nas uratować, więc finanse trzeba ustabilizować. Polska nie jest w stanie rozdawać przywilejów ale gwarantujemy, że nasze nowe projekty będą bezpieczne dala finansów publicznych. Ułatwimy tez życie przedsiębiorcom, mamy projekt, że firmy z obrotem rocznym do 1,2 tys euro może przejść na system kasowy, usprawnimy prace sądu jeśli chodzi o sprawy gospodarcze, pracujemy nad prawem upadłościowym , nowym kodeksem budowlanym , chcemy by sprawy gospodarcze toczyły się szybko, chcemy tez przywrócić formy elastycznego czasy pracy, to są dobrze działające mechanizmy by utrzymać miejsca pracy, dziś nie ma czasu na wątpliwości, urzędy pracy muszą być premiowane za znalezienie pracy bezrobotnym a nie za szkolenia. To wszystko omówimy bardzo szczegółowo. W tym czasie kryzysu, to słowo bezpieczeństwo ma swój wymiar intymny, to bezpieczeństwo rodziny i dzieci. Chcemy skupić się na bezpieczeństwie rodziny. Trzeba przerwać działania bez efektu. Tu chcemy zrobić rewolucję na rzecz dzietności bo potrzebuje ich Polska. Już w 2013 r przedstawimy sejmowi propozycję przedłużenia urlopu macierzyńskiego z pół roku do roku. Tylko Szwecja się na to zdecydowała. Dziecko, które ukończy rok , obiecujemy, znajdzie łatwiej miejsce w żłobku, będziemy proponowali rodzicom taką formę urlopu, gdzie otrzymają 80% pensji przez cały rok. Projekt wejdzie w życie bliżej jesieni 2013. Będziemy inwestować w przedszkola i żłobki, w 2015 każde polskie dziecko ma płatne miejsce u boku mamy a potem w żłobku i przedszkolu. W 2015 problem opieki nad dzieckiem w Polsce rozwiążemy definitywnie. Dlatego zmieniamy finansowanie samorząd 20% a państwo 80% , na budowę żłobków, mogą je budową także podmioty prywatne. 320 ml dodatkowych pieniędzy na przedszkola, kwestia dostępności do przedszkola do 2015 roku będzie rozwiązana w 100%, i za przystępną cenę. Jestem pewny , że w 2015 problem opieki nad dzieckiem skutecznie rozwiążemy. Liczę na poparcie prawicy. Chcecie, żeby kobiety rodziły dzieci, to pomóżcie nam ten program realizować a nie straszcie więzieniem, chodzi o to żeby dramatyczny dylemat zniknął, bo być może te upiory aborcyjne z sejmu znikną. To co zrobili koledzy z PO popierając restrykcyjną ustawę antyaborcyjną. Problem umów wolnych od składek Zus pojawił się dawno temu. Nie chcę podrażć kosztów pracy, na rok 2013 i 2014 mój rząd będzie robił wszystko by nie likwidować miejsc pracy i formy zarabiania. Śmieciówki to szansa dla tych , którzy nie mają normalnej pracy, i zarabiają by przeżyć, nie będzie dlatego ozusowienia, bo oni muszą z tego żyć., Nie może być tak, że spośród 14 mln Polaków, którzy zarabiają, aż 5 mln Polaków płaci składki inne niż wynikające z ich dochodów. Ci którzy zarabiają 500 tysięcy muszą płacić więcej, bo biedni nie może utrzymywać systemu emerytalnego dla bogatych, którzy nie płacą. Biedni mogą się czuć bezpieczni, bogaci nie mogą. Tu będziemy zwalczać patologie. Moja wizja składa się z małych marzeń i małych celów, z tego tworzy się największa wizja i najwspanialsza idea, my od lat 20 ścigamy się z historią o kolejne lata pokoju i dobrych relacji z sąsiadami , od 20 lat ścigamy się z czasem, bo nie wiadomo kiedy historia może pokazać swoje szpetne oblicze i ten czas musimy wykorzystać. Teraz Polska cieszy się szczególną estymą i Polska stała się wzorem postępowania w Europie a nie chłopcem do bicia. I chcemy to wielkie zadanie dokończyć. Potrzebuję do tego zaufania w tym parlamencie i większego zaufania obywateli. Będziemy każdego dnia mocnej niż do tej pory odzyskiwać wasze zaufanie , ze Polska może iść do przodu, każdy w Polsce ma uwierzyć na nowo w swoje siły i zwracam się o votum zaufania na które liczę. (brawa na stojąco) Donald Tusk
Kesonowa choroba premiera Tuska Po expose pozostało wrażenie, że premier Tusk jest w fazie jakiejś choroby kesonowej, która skutkuje albo chaosem, albo festiwalem kompletnych fantazji gospodarczo-społecznych. Premier ani słowem się nie zająknął, kto i jak ma na to wszystko zarobić. Nie powiedział nic o źródłach rozwoju i wzrostu, o tym, by więcej i lepiej wytwarzać. Mówił prawie wyłącznie o wydawaniu i rozdawaniu. Z czego, skoro ani on, ani jego rząd nie mają pojęcia jak pomnażać bogactwo Polski i Polaków? Expose nastawione na rozdawnictwo i kupowanie przyszłości rządu oraz PO w czasach ostrego kryzysu było czymś nie tylko zdumiewającym, ale i kompletnie nieodpowiedzialnym. W porównaniu do szerokiego gestu Donalda Tuska, rząd Grecji można nazwać oszczędnym, powściągliwym i odpowiedzialnym. Całe szczęście, że to było raczej kolejne Tuskowe gadanie i program rozdawnictwa oraz księżycowych inwestycji za wirtualne pieniądze nie zostanie zrealizowany. Tak samo jak nie zostało zrealizowanych większość wcześniejszych zapowiedzi. Expose, expose obiecuję, co kto chce – można by podsumować wystąpienie premiera Tuska. Sprawa nie jest jednak wcale zabawna. W przededniu najgorszej fazy kryzysu w Polsce, szef rządu zapowiada rozdawnictwo i wydawanie pieniędzy na inwestycje. Wirtualnych pieniędzy. Całe expose było jedną wielką żebraniną o litość, wybaczenie, zrozumienie i poparcie. A właściwie nie żebraniną lecz kupczeniem. Premier chce sobie kupić przyszłość za duże pieniądze, które nie wiadomo skąd weźmie. Ale zdaje się, że specjalnie go to nie martwi, bo związek między sejmowym gadaniem, nawet ubranym w formę expose, a konkretami jest tak daleki jak między Ziemią a odkrytą właśnie w kosmosie diamentową planetą. Przeciętny Polak mógł się tylko zirytować na premiera, bo żonglowanie dziesiątkami i setkami nieistniejących miliardów nie ma żadnego wpływu na jego codzienne życie. I od tego niczego mu nie przybędzie. Kobiety powinny się zirytować na premiera Tuska, bo zapowiedź rocznych urlopów macierzyńskich oznacza, że te, które są młode nie będą zatrudniane na umowy stałe, a może nawet wcale. A te, które z takich urlopów skorzystają, mogą nie mieć dokąd wrócić. Wygląda to więc na ewidentną dyskryminację kobiet na rynku pracy. A może Donaldowi Tuskowi chodziło o realizację programu 50 plus? Bo młode kobiety, potencjalne matki będą bez pracy, a te po pięćdziesiątce znajdą wreszcie zatrudnienie, skoro raczej nie przejdą na urlop macierzyński. Opowieści o tym, że będzie tyle przedszkoli, żeby wystarczyło dla wszystkich dzieci mogą być realne. Ale nie z powodu dotrzymania słowa przez Donalda Tuska. Po prostu będzie się rodziło tak mało dzieci, że tych istniejących przedszkoli będzie nawet za dużo. Poza tym obiecane doraźnie dofinansowanie do żłobków i przedszkoli jest tej skali, że oznacza kilka złotych na dziecko, co jest po prostu niepoważne. Zapowiedź nowych wielkich programów inwestycyjnych jest kompletnie „od czapy”, bo podstawą środków na inwestycje mają być udziały skarbu państwa w spółkach skarbu. Już teraz rząd drenuje te spółki z dywidendy, więc jeśli jeszcze zabierze im środki na ich własne inwestycje, konieczne, by przetrwały i były konkurencyjne, to po prostu padną. Jest to zatem pomysł na wykończenie tego co jeszcze jako tako funkcjonuje, a nie pomysł na inwestycyjne ożywienie. Realne w zapowiedzi Donalda Tuska jest tylko jedno: powstanie jakieś nowej biurokratycznej czapki dla tych „Polskich Inwestycji”, czyli bardzo ciepłe posadki dla zasłużonych ludzi PO. Tak jak było z poprzednim ministrem skarbu Aleksandrem Gradem, który dostał fuchę za 100 tys. zł w spółkach mających budować elektrownie atomowe. Koledzy partyjni się obłowią, a Polacy nie będą mieli z tego żadnego pożytku. Expose nastawione na rozdawnictwo i kupowanie przyszłości rządu oraz PO w czasach ostrego kryzysu było czymś nie tylko zdumiewającym, ale i kompletnie nieodpowiedzialnym. W porównaniu do szerokiego gestu Donalda Tuska, rząd Grecji można nazwać oszczędnym, powściągliwym i odpowiedzialnym. Całe szczęście, że to było raczej kolejne Tuskowe gadanie i ten program rozdawnictwa oraz księżycowych inwestycji za wirtualne pieniądze nie zostanie zrealizowany. Tak samo jak nie zostało zrealizowanych większość wcześniejszych zapowiedzi Donalda Tuska. Ale jak się cieszyć z tego, że premier lewituje i to lewitowanie ostatecznie się nie uda? Przecież z tego dla przeciętnych Polaków nie ma żadnego pożytku. Po expose pozostało wrażenie, że premier Tusk jest w fazie jakiejś choroby kesonowej, która skutkuje albo chaosem, albo festiwalem kompletnych fantazji gospodarczo-społecznych. Premier ani słowem się nie zająknął, kto i jak ma na to wszystko zarobić. Nie powiedział nic o źródłach rozwoju i wzrostu, o tym, by więcej i lepiej wytwarzać. Mówił prawie wyłącznie o wydawaniu i rozdawaniu. Z czego, skoro ani on, ani jego rząd nie mają pojęcia jak pomnażać bogactwo Polski i Polaków? Stanisław Janecki
Polityku daj sobie sam co tam chcesz Rząd naszego najdroższego w historii premiera ocalał czternastoma głosami. Wielkie to zwycięstwo które teraz będą sławić wszyscy eksperci i dziennikarze, przekuwając wynik sejmowego głosowania nad wotum zaufania dla rządu w sondażowe słupki. Mobilizacja w szeregach rządowych była nadzwyczajna, a jednego z posłów Platformy dowieziono na głosowanie karetką. Wielki to sprawdzian naszego systemu ratownictwa medycznego, nadzorowanego przez byłą minister zdrowia Ewę Kopacz. Dziś nagrodę za wkład w ratownictwo, ustanowioną przez minister Ewę Kopacz odebrała marszałek Ewa Kopacz. W tej sytuacji można przypuszczać, że za rok Pokojowego Nobla otrzyma Ocean Spokojny, czyli Pacyfik.Obieg zamknięty wyrazów uznania stwarza sytuacje tak groteskowe, że już niedługo wstyd się będzie przyznać, że jest się laureatem czegokolwiek. Taki na przykład nasz Jan Vincent Bez PESEL magister politologii na podrzędnym brytyjskim uniwersytecie, parę lat temu został uznany za najlepszego MinFina w Europie. Dziś dał popis swoich niezaprzeczalnych kompetencji. Pytany o ocenę propozycji rządu zawartych w tzw. expose, a szacowanym na 800 mld zł, powiedział, że to zrównoważony plan rozwoju. Ten sam minister 6 września odnosząc się do propozycji PiS, podliczonych przez sztab kryzysowy jego resortu za pieniądze podatników na 60 mld zł, uznał je za klasyczną piramidę finansową, dwukrotnie wyższą od zakładanego deficytu. Tak oto 60 okazało się większe od 800, co dawałoby mu niemal pewną szansę na Nobla w dziedzinie matematyki, gdyby taki był.
Poza tym Rostowski wyjaśnił, że jako liberał jest za tym, by jak najwięcej pieniędzy pozostało w kieszeniach obywateli, chyba tylko po to, by byli w stanie zapłacić podatek od deszczu, bo na ciepłą wodę w kranie a 25 zeta za 1 m3 stać już coraz mniej licznych. Niestety, na żadną nagrodę nie może liczyć tym razem niestrudzony Romek, który pisze pozwy. Orzeczeniem Sądu Apelacyjnego przegrał on sprawę z powództwa swego przyjaciela, ministra Sikorskiego przeciwko wydawcy „Faktu”, za obraźliwe wpisy na forum internetowym. Zanim Sejm zajmie się tym palącym problemem, można lżyć pana ministra bezkarnie, o czym informuję choć nie namawiam. Irena Szafrańska
13 października 2012 "U nas to zawsze energii sto, a inteligencji trzy”- twierdził nasz nieoceniony Cyprian Kamil Norwid. I chyba to tak właśnie wygląda, bo co inteligentny człowiek może sądzić o wystąpieniu sejmowym premiera- zwanym przez propagandę -drugim expose, co jest zwykłym nonsensem, jeśli chodzi o nazewnictwo. Pierwszy raz premier rządu na dwa expose w jednej kadencji, bo w poprzedniej kadencji- jako premier- miał swoje expose, czyli na podstawie Konstytucji z 1997 roku- czyli przedstawienia w ciągu 14 dni od powołania rządu- programu działania Rady Ministrów wnioskiem o udzielenie jej wotum zaufania. Jeśli to jest expose- to dawaj co tydzień organizować w demokratycznym w Sejmie takie wystąpienia. Będzie wtedy 54 expose w ciągu roku, a w ciągu demokratycznej kadencji- ponad 200 expose.. Byleby zamulić jeszcze bardziej skrzeczącą rzeczywistość i oddalić od siebie- przy pomocy magicznego słowa „ kryzys”- że to nie ta ekipa spowodowała to, co dzieje się na rynku i z Polską w ogóle.. O ile mnie pamięć nie myli drugi socjalistyczny rząd pana premiera Donalda Tuska istnieje już od roku, i wtedy na początku, zgodnie z Konstytucją-- też było expose, w którym pan premier nie zawarł swoich prawdziwych założeń, którymi się będzie kierował w swoim postępowaniu, a mianowicie: podwyżki podatków, niesamowitego wprost rozwoju biurokracji i wymyślania i przepychania przez Świątynię Rozumu- dziesiątek, jeśli nie setek ustaw i poprawek, które mają nas jeszcze bardziej pogrążyć jako niewolników demokratycznego państwa bezprawia.. Panu premierowi chodzi o „odbudowywanie wiary i nadziei” pośród demokratycznych wyborców, żeby nadal nie tracili” wiary i nadziei” i głosowali na ugrupowanie, które tyle złego przez ostatnich pięć lat zrobiło nam i państwu, w którym nam przyszło żyć.. I w którym będą żyły nasze dzieci i wnuki- jeśli potrafią, przy takich kosztach, w takim burdelu prawnym, w ciągłym pijarze i zabawowym traktowaniu państwa.. W takim wesołym miasteczku, w którym kręci się karuzela, na strzelnicy trwa walka o nagrodę w postaci kwiatka, dzieci zderzają się samochodzikami, a niektórzy korzystają z górskiej kolejki.. Tylko, że to wszystko naprawdę.. Będzie więcej przedszkoli, więcej żłobków, więcej dróg i wszystkiego więcej, a najwięcej kolejnych zwałów głupoty i nonsensów, które przewijały się przez wystąpienie pana premiera.. Znowu jakieś antyekonomiczne bzdury w sprawie 800 miliardów złotych, które państwo ma wydać zwalczając bezrobocie i „ kryzys”. Który ten „kryzys”- samo socjalistyczne państwo wywołało... Ile razy można powtarzać i pisać: jeśli państwo ma wydać 800 miliardów złotych, to musi skądś te 800 miliardów wziąć.. A skąd je weźmie? No z kieszeni” obywateli” demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady społecznej sprawiedliwości.. Jeśli państwo okradnie swoich poddanych” obywateli” na sumę 800 miliardów złotych- i przekaże je w ręce biurokracji rządowej i samorządowej- to pieniądze te zostaną zmarnowane a” obywatele”- zbiednieją.. I nic dobrego z tego nieudanego i fałszywego eksperymentu nie będzie wynikać.. Bo niby co miałoby wynikać, jak biurokracja- nie będąca twórcami tych 800 miliardów weźmie się za ich wydawanie.. Cześć rozkradną- reszta pójdzie błoto nierynkowo i nieracjonalnie. To jest reguła przy wydawaniu pieniędzy przez urzędników.. Dajcie im nasze pieniądze- to nas urządzą! A jeśli chodzi o drogi, to mądry człowiek najpierw zbuduje te, które pozaczynał, ureguluje wszystkie zaległości, zanim się weźmie za budowę następnych, a nie porozgrzebuje następne, , żeby narobić jeszcze większego burdelu na drogach.. I to nie burdelu na kółkach, o którym rapuje raper Peja..”Tak od dwóch dekad ten burdel na kółkach z ulicy Wiejskiej”.. I trzba ludziom pracującym oddać pieniądze, na które zapracowali przy budowie dróg, ale nie wziąć je znowu z budżetu państwa powtórnie , tylko odzyskać od firmy, która całość pilotowała i nikomu nie zapłaciła- oprócz firmy doradczej pana premiera Kazimierza Marcinkiewicza.. I dociec- przy pomocy organów ścigania- dlaczego zapłaciła tylko panu premierowi Kazimierzowi Marcinkiewiczowi.?. A innym- nie! Jaki to powód to spowodował? Ja osobiście jestem bardzo ciekawy.. I wcale nie chcę wsadzać nosa do gorącej kawy.. I nie powoływać żadnej komisji śledczej w Świątyni boga Demokracji.. Najlepiej powierzyć tę sprawę międzynarodowej komisji wyjętej spod jurysdykcji pana premiera, któremu podlegają poszczególni ministrowie, i sprawiedliwości, i prokurator generalny- którym z kolei podlegają prokuratorzy.. Podwładny to podwładny.. Wykonuje polecenia szefa.. I znaleźć jak najszybciej notes pani marszałkini Ewy Kopacz, w którym zapisała sobie sprawę badań DNA ofiar” katastrofy smoleńskiej” jak była w Moskwie. Były te badania w końcu- czy ich nie było.. Są zapisane- czy też nie? Z tym, że nic na pewno.. Ile można słuchać tych bzdur i mataczeń? Przecież średnio inteligentny człowiek widzi, że coś za słodkie lody są kręcone- tak jak w przypadku pani Beaty Sawickiej, szczęśliwie rozpracowanej przez Agenta Tomka- Karczmarka.. Przy okazji należałoby wyjaśnić związki pani Ewy Kopacz z panią Beatą Sawicką.. W końcu notes pana „ Wariata” – gangstera, który zapisywał sobie prokuratorów i sędziów z nim współpracujących, też nie posłużył do skazania zapisanych w nim osób. Sprawa została umorzona w 1998 roku, bo zapiski w notesie były zbyt „enigmatyczne”, jak na potrzeby organów sprawiedliwości. A może dlatego że było tam wpisanych zbyt wielu sędziów i prokuratorów demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniających zasady społecznej sprawiedliwości.(????) Gdzie jest ten notes? I znowu potrzeba byłoby międzynarodowej komisji nie związanej z polskim wymiarem sprawiedliwości.. Skoro tak- to po co nam takie państwo polskie, budowane na zasadach niesprawiedliwości i zamącania rzeczywistości? Gdzie nie można dowiedzieć się odrobiny prawdy o sprawach dotyczących różnych wymiarów władzy: wykonawczej, sądowniczej czy ustawodawczej.. W każdym razie pośmiać się zawsze można. Jak to w kabarecie, dobrzy aktorzy, wielkie poczucie humoru i zdecydowanie w wygłaszaniu różnych bajek. Lud przestaje to kupować, bo w końcu są jakieś granice, nawet ludowych niewiarygodnych opowieści.. A jak Polaków oceniał największy kłamca XX wieku towarzysz Józef Goebbels, członek Narodowo- Socjalistycznej Partii Robotniczej Niemiec, czyli NSDAP: ”Ich zdolność dokonywania ocen jest równa zeru”(????) Tak nas oceniał, nie wiem na jakiej podstawie- może na podstawie naszych” romantycznych” uniesień w historii - może z innych powodów, ale tak nas oceniał.. Ale kłamcą był znakomitym! Gdyby dzisiaj żył i miał telewizję, to z pewnością Niemcy do tej pory nie wiedzieliby, że przegrali wojnę.. Tak jak z telewizji i radia koncesjonowanego nie możemy się dowiedzieć prawdy. Musimy jej szukać gdzie indziej.. Propagandowe” expose”- exposem, a tu Sejm uchwalił podwyżkę opłat koncesyjnych za szerzenie propagandy i dezinformacji.. Zwykła koncesja wzrosła 10 – krotnie, a na multipleksie- 40- krotnie! Oczywiście rząd dotrzymał słowa- w tym roku podwyżki podatków nie będzie, ale za to dowali w przyszłym roku, wycofując wiele ulg..I nie przyznając się, że zniesienie ulg- to jest podwyżka podatków., Ot- spryciarz ten rząd! Może rzeczywiście podwyżki podatków lud nie zauważy, ale zauważy rosnące ceny.. Może i dobrze w przypadku podwyżki opłat koncesyjnych, Być może zamilkną te wszystkie tuby propagandowe szerzące poprawność polityczną, antychrześcijanizm, dezinformację i narzucające nam swój punkt widzenia- w końcu zapanuje cisza.. Wielka wspaniała cisza pośród nadchodzącej burzy.. I znowu propagandowa „ odbudowa wiary i nadziei”.. Może już czas odbudować wiarę i nadzieję naprawdę? I oddać ludziom im przyrodzoną wolność od koncesji, obniżając przy tym podatki i demontując państwo biurokratyczne WJR
Nikt wam tyle nie da ile ja wam obiecam I tak można omówić całe to wczorajsze expose premiera Tuska. Zawołanie „nikt wam tyle nie da ile ja wam obiecam”, pasuje do niego jak ulał.
1. Tak najkrócej można scharakteryzować II, a w zasadzie już III expose premiera Donalda Tuska. Ponieważ jego rząd pożyczył przez 5 ostatnich lat ponad 400 mld zł (a pożyczyłby o 50 mld zł więcej, gdyby za taką sumę nie udało się wyprzedać majątku narodowego, co na użytek opinii publicznej nazywa się prywatyzacją), czym spowodował przyrost długu publicznego o blisko 80% (z 520 mld zł na koniec roku 2007 do 900 mld zł w połowie roku 2012), tym razem zaproponował już pożyczanie nie przez rząd tylko przez Bank Gospodarstwa Krajowego (BGK). Ten właśnie bank w oparciu o część aktywów spółek Skarbu Państwa (w postaci akcji ale także środków z ich sprzedaży), ma wykreować do końca roku 2015 około 40 mld zł na inwestycje, które mają podtrzymać procesy inwestycyjne w kraju, gdy nie będzie na ten cel środków europejskich. Wygląda jednak, że ten pomysł musiał się pojawić dopiero w nocy z czwartku na piątek, skoro mimo wielotygodniowych przygotowań premierowskiego expose, okazało się, że ta koncepcja zostanie zaprezentowana w szczegółach dopiero za jakiś czas. Koncepcja ta wydaje się kompletnie nierealistyczna, zwłaszcza, że przez ostatnie kilka lat dokonywano wręcz drenażu spółek Skarbu Państwa z dywidendy, zabierając im od 6 do 8 mld zł rocznie i to już po opodatkowaniu go podatkiem dochodowym od osób prawnych. Teraz te spółki, same mając problemy z pożyczeniem środków finansowych na rozwój, zostały wskazane przez premiera Tuska jako podstawa swoistej dźwigni finansowej stworzonej przez BGK.
2. Drugie źródło finansowania inwestycji, które wskazał premier Tusk, to środki europejskie z unijnej perspektywy finansowej na lata 2014-2020. Tyle tylko, że z osławionych 300 mld zł dla Polski (z reklamy wyborczej Platformy z 2011 roku), raczej nici. Nie tylko nie uda się przeforsować dużego budżetu UE wynoszącego około 1033 mld euro na 7 lat , będzie on bowiem jak chcą Niemcy i Francja o przynajmniej 100 mld euro mniejszy ale pojawiła się jeszcze groźba wydzielenia z niego tzw. II budżetu tylko dla krajów strefy euro, w wysokości przynajmniej 20 mld euro rocznie, a więc w całej perspektywie finansowej, wynoszącego przynajmniej 140 mld euro. Sumaryczne środki dla Polski z budżetu UE na lata 2014-2020, nie tylko będą znacznie mniejsze od tych obiecywanych ale także utworzenie II budżetu dla państw strefy euro, będzie podstawą do wprowadzenia nowego instrumentu pożyczania przez te kraje tj. euroobligacji. Jeszcze w 2009 roku, zdaniem Tuska, euroobligacje miały być śmiertelnym zagrożeniem dla finansowania polskiego długu publicznego, teraz premier nawet się o tym nie zająknął, bo chcą tego Niemcy, a więc Polska musi to akceptować.
3. Była także zapowiedź rewolucji w polityce prorodzinnej. Wydłużenie płatnego urlopu macierzyńskiego o pół roku, współfinansowanie z samorządami budowy żłobków i przedszkoli w proporcjach 80:20, wreszcie wsparcie finansowe dla rodzin wychowujących dzieci. Tyle tylko, że w krajach ościennych (Czechy, Węgry) finansowane przez państwo urlopy macierzyńskie wynoszą już 3 lata, samorządy nie mają problemów z budynkami na żłobki i przedszkola ale poważne problemy z ich bieżącym finansowaniem czego wyrazem jest wzrost opłat ponoszonych przez rodziców tylko w tym roku o co najmniej kilkadziesiąt procent. A w tej ostatniej sprawie żadnej zapowiedzi premiera Tuska, niestety nie było. Wreszcie zapowiedź wsparcia finansowania rodzin z dziećmi ma się nijak do rzeczywistości. Właśnie w Sejmie odbyło się wczoraj głosowane zmniejszające becikowe o 200 zł co da w skali roku oszczędności około 40 mln zł, a także głosowanie w sprawie cofnięcia ulgi w podatku dochodowym od osób fizycznych na pierwsze dziecko w rodzinach, których dochody przekraczają rocznie 85 tysięcy złotych, co spowoduje z kolei oszczędności około 160 mln złotych. W obydwu przypadkach chcieli tego posłowie koalicji Platformy i PSL-u i te posunięcia dają prawdziwy obraz intencji tego rządu w sprawie polityki prorodzinnej. Rząd Tuska zaoszczędził w sumie 200 mln zł rocznie na rodzinach wychowujących dzieci, tylko dlatego, że ich roczne dochody są trochę wyższe od przeciętnych.
4. I tak można omówić całe to wczorajsze expose premiera Tuska. Zawołanie „nikt wam tyle nie da ile ja wam obiecam”, pasuje do niego jak ulał. Gdyby to wszystko co obiecał premier miało być realizowane, to pewnie za parę lat trudno byłoby już pozbierać finanse publiczne (szacuje się, że koszt tych obiecanek wyniesie 700-800 mld zł do roku 2020). Ale ponieważ większość, którą wczoraj uzyskał premier Tusk jest niezwykle chybotliwa (zaledwie 233 głosy i to z głosami 2 posłów niezależnych), więc wygląda na to,że te deklaracje, są wręcz czystym matrixem. Kuźmiuk
Całkowita kontrola – podsłuchy, inwigilacje... Obyś żył w ciekawych czasach. To starożytne chińskie przysłowie jest jak najbardziej aktualne za rządów Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego oraz ich ekip w polskich służbach specjalnych, służbach porządku publicznego czy w wymiarze sprawiedliwości. Zaiste ciekawe, mroczne i złowieszcze czasy. Z jednej strony wzrastający poziom kontroli nad społeczeństwem i obywatelami. Ograniczanie prawa do zgromadzeń czy dostępu do informacji publicznej. Jedna z najwyższych w Europie liczba zapytań o dane telekomunikacyjne (ponad 1,8 mln), niezmienna od lat wysoka liczba podsłuchów telefonicznych. Uzyskiwanie przez coraz to inne służby możliwości prowadzenia zaawansowanych działań rozpoznawczo-operacyjnych oraz zagłuszania łączności radiowo-telefonicznej na terenie wybranego obszaru kraju. Tak, tak, a pamiętają Państwo, jak to głośno było o domniemanym zagłuszaniu pielęgniarek w 2007 roku? W tamtych czasach uprawnienie takie posiadała tylko policja, a obecnie w "czasach miłości" tę prerogatywę uzyskało kilka służb, w tym Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Możliwość niczym nieskrępowanego, ograniczonego tylko zakresem właściwości służb, podsłuchiwania i podglądania obywateli w miejscach publicznych, oczywiście bez zgody sądu. A co jest miejscem publicznym? Plac? Hala? Restauracja? A może pokój hotelowy? Nie wiadomo, minęło ponad 5 lat od rządów tych "złych i niedobrych" i co? I nic. Rząd nie zaproponował żadnych zmian w tym zakresie. Teraz zgodnie z prawem będzie można inwigilować i zagłuszać transmisje w toku każdej demonstracji czy protestu, o ile ktoś ze służb uzna, że godzi to w bezpieczeństwo państwa. Oczywiście służby zaprzeczają, aby prowadziły takie działania, ale kto to może sprawdzić. Komisja ds. Służb Specjalnych polskiego parlamentu? W żadnym wypadku. Nie ma ona takich uprawnień, a kieruje nią z reguły przedstawiciel koalicji rządzącej. Gdzie te dobre czasy lat 2005 - 2007, gdy na czele komisji stali przedstawiciele opozycji.
Bez uprawnień śledczych W dalszym ciągu w żadnej z ustaw nie uregulowano też prawnie tzw. włamań do zawartości informatycznej telefonów, smartfonów, tabletów, netbooków czy laptopów i przejmowania zawartych tam informacji. Definicja kontroli operacyjnej zawarta w aktach prawnych nie odnosi się do takich działań. Służby nie muszą i nie informują na ten temat, a przedstawiane przez nie publicznie dane odnoszą się ściśle do kontroli operacyjnych, a w zasadzie podsłuchów, które zarządzają sądy. Mieliśmy też przykład użycia ABW, jak się zdaje, wbrew zapisowi art. 21 ust. 3 w zw. z art. 5 ust. 1 pkt 2 ustawy o ABW oraz AW do prowadzenia czynności procesowych, w tym przeszukań w sprawie tzw. Antykomora. Jednocześnie boczną drogą poprzez uchwałę senacką usiłuje się zmienić zakres przedmiotowy działalności największej w Polsce służby specjalnej - ABW. Dlaczego nie robi tego rząd Donalda Tuska? Projekt rządowy bowiem wymaga publicznych konsultacji i uzgodnień, czego nie musi mieć projekt senacki czy poselski. Donald Tusk powołuje zespół, oczywiście bez udziału opozycji i organizacji społecznych w sprawie reorganizacji działania służb specjalnych. Według informacji medialnych, m.in. ma dojść do pozbawienia uprawnień śledczych Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jako służba wyłącznie informacyjno-analityczna będzie mogła niejawnie robić wszystko, bez kontroli sądowej i prokuratorskiej (oprócz kontroli operacyjnej). Może niech od razu Donald Tusk odtworzy WSI, dając jej uprawnienia w sferze cywilnej, i będzie rządził tak długo i szczęśliwie jak Władimir Putin. Z drugiej strony, afera Amber Gold, umorzenie przez krakowską prokuraturę śledztwa w sprawie korupcji czy powoływania się na wpływy w Sądzie Najwyższym, jak również uniewinnienie znacznej części osób oskarżonych o udział w mafii pruszkowskiej wskazuje na systemowy i funkcjonalny niedowład służb specjalnych, a także niezrozumienie przez prokuratorów i sędziów metod i sposobów działania służb specjalnych czy porządku publicznego. Coroczne zmniejszanie budżetu służb czy niedofinansowanie prokuratury także zapewne ogranicza możliwość ich skutecznego działania.
Piesze patrole ABW W zakresie zadań ABW leży na pewno monitorowanie polskiego rynku finansowego oraz szeroko pojętego rynku lotniczego, jeśli może to godzić w bezpieczeństwo państwa, jego podstawy ekonomiczne oraz w zakresie podejrzeń korupcji wysokich przedstawicieli władz kraju. Jeśli słyszymy z ust przedstawicieli tej służby, że Komisja Nadzoru Finansowego nie poinformowała ABW o problemach z Amber Gold, to powinien ogarnąć nas pusty śmiech. Przecież informacja taka od 2009 roku była na stronach internetowych KNF. Przez dwa lata żaden funkcjonariusz pionu ekonomicznego ABW nie czytał tej strony? Co robiła gdańska Delegatura ABW? Po korytarzach tej służby podobno krąży opowieść, jak to nowy, powołany już przez Krzysztofa Bondaryka dyrektor ww. Delegatury - wywodzący się z policji - chciał wprowadzić jako jedną z metod działania służby specjalnej piesze patrole funkcjonariuszy po ulicach Gdańska. Plotka zapewne nieprawdziwa, ale świadczy o stanie emocjonalnym dużej części pracowników tej służby i podejściu do profesjonalnego wykonywania zadań związanych z ochroną państwa. W ABW jest bardzo wielu profesjonalnie przygotowanych do służby funkcjonariuszy i bardzo szkoda, że nie widać efektów ich pracy.
"Gdańska sitwa” Nie można w przypadku tej sprawy zapomnieć o CBA, a w szczególności o Generalnym Inspektorze Informacji Finansowej. Dziwna niemoc. Jej przyczyny mogą być bardzo prozaiczne lub bardzo groźne dla państwa. Jeżeli potwierdzą się doniesienia medialne mówiące o inwestowaniu w Amber Gold przez Agencję Wywiadu, pracowników innych służb specjalnych czy instytucji kontrolnych państwa, to możemy mieć do czynienia z bardzo groźnym zjawiskiem, mającym już miejsce w polskich służbach specjalnych w latach 90. XX wieku - zaangażowaniem biznesowym służb w różnego rodzaju "dziwne" przedsięwzięcia. Tym bardziej jest to możliwe, gdyż od 5 lat w służbach specjalnych nie było ustawowych podwyżek wynagrodzeń. Zubożały i sfrustrowany funkcjonariusz służb może być łakomym kąskiem dla różnego rodzaju hochsztaplerów czy oficerów obcych służb specjalnych. A jak stwierdził minister Jarosław Gowin, "gdańska sitwa" działa i chyba ma się dobrze. Wielu już pewnie zapomniało, ale w latach 2005-2007 prowadzone było ogromne śledztwo w sprawie korupcji w tamtejszym wymiarze sprawiedliwości. Czy i jak się zakończyło, nie wiemy, ale nazwiska niektórych osób wymieniane są w kontekście obu spraw. Tak czy inaczej niewątpliwie organy państwa winny bardzo dokładnie wyjaśnić aferę Amber Gold i OLT Express, a także ewentualne zaniedbania służb publicznych w jej wyjaśnianiu przez dwa lata. W tej drugiej sprawie winna to zrobić instytucja niezależna od władzy wykonawczej, w tym od prokuratury powszechnej. W obecnym stanie prawnym może i powinna to zrobić sejmowa komisja śledcza. Do Sejmu RP został jednak złożony przez posłów Solidarnej Polski projekt ustawy o sejmowym prokuratorze śledczym. Taki sejmowy prokurator (emerytowany prokurator lub sędzia) mógłby niezależnie od innych instytucji państwa przeprowadzić rzetelne, profesjonalne i uczciwe śledztwo w tym zakresie bez żadnych konotacji politycznych. Tym bardziej że widzimy zdjęcia sędziów, prokuratorów w obecności premiera Donalda Tuska - co najmniej świadka w ewentualnym takim postępowaniu - świadczące o ich znajomości. Dla prokuratora generalnego nie ma nic zdrożnego we wspólnym pobycie takich osób na meczu piłkarskim. Dla wielu jednak obywateli tego kraju może mieć. Pamiętajmy, że prokuratura nie jest dla prokuratorów, a ma pełnić służebną rolę wobec obywateli, zapewniając porządek i bezpieczeństwo wewnętrzne (wraz z innymi służbami).
Układ trwa W zakresie umorzenia śledztwa w sprawie korupcji czy powoływania się na wpływy w Sądzie Najwyższym, nie oceniając merytorycznej podstawy tej decyzji, przedstawiona argumentacja prawna w zakresie braku możliwości wykorzystania dowodów zebranych w toku czynności operacyjno-rozpoznawczych CBA czy ocena zgodności z prawem niejawnych działań tej służby nie może się w żadnym wypadku ostać. Po pierwsze, w Polsce, w procesie karnym, nie obowiązuje zasada "zatrutego drzewa dowodowego". Od dłuższego czasu środowiska tzw. neoliberalne co prawda próbują ją wprowadzić - czeka nas przecież wielka nowelizacja kodeksu postępowania karnego zaproponowana przez rząd "partii miłości". Może już niedługo, mając dowody popełnienia morderstwa uzyskane w toku czynności operacyjno-rozpoznawczych, nie będzie ich można wykorzystać w sądzie i bandyta będzie chodził wolny, ale jeszcze nie teraz. Po drugie, operację specjalną zarządza się na czas określony, a nie na 3 miesiące, wynika to wprost z ustawy o CBA. Po trzecie, tak jak wspomniałem wcześniej, rejestracja dźwięku i obrazu w miejscach publicznych nie wymaga decyzji sądu - w tym tzw. podsłuch nasobny, a w toku takiej operacji specjalnej może być zarządzona na zasadach ogólnych kontrola operacyjna. Najbardziej jednak dziwi to, że ponad dwa lata oceniano, czy materiał z czynności operacyjnych CBA może być dowodem w sądzie czy nie. Nawet ślimak pełznie szybciej. Wszystkie wskazane wyżej działania, zaniechania czy fakty skłaniają do oceny, że rząd Rzeczypospolitej szykuje się do kolejnego spektaklu publicznego osłabiania państwa poprzez kolejne zmiany czy "reformy" w służbach, prokuraturze, sądownictwie, a także nowelizacje kodeksu karnego i postępowania karnego. Jednocześnie jednak po cichu próbuje się, jak należy sądzić, zwiększać kontrolę nad tymi aspektami życia społeczno-publicznego, które nie dotyczą bezpośrednio zwalczania przestępczości, a mają wpływ na trwałość obecnego układu polityczno-biznesowego. Nie bez powodu próbowano przyjąć ACTA czy wprowadzono ograniczenia w zakresie demonstracji.
Bogdan Święczkowski
No i po wolności! Zamknie was nawet Sanepid Dyskusje polityczne przyćmiły wprowadzenie w życie jednej z najbardziej niebezpiecznych ustaw w najnowszej historii Polski. Głosami 459 posłów Sejm zdecydował się na umożliwienie aresztowania każdego Polaka bez sądu. I możliwości odwołania. Ustawa, skrótowo określana jako „ustawa o szczepionkach” obowiązuje od września tego roku. Powołuje nową służbę specjalną – dając uprawnienia służb specjalnych Sanepidowi, umożliwia aresztowanie i pozbawienie wolności każdego – na wniosek urzędnika sanitarnego.
O ustawie rozmawiam z Maciejem Lisowskim, dyrektorem Fundacji Lex Nostra. Fundacja wystąpiła do Rzecznika Praw Obywatelskich z prośbą o zaskarżenie nowego prawa do Trybunału Konstytucyjnego, jako łamiące Konstytucję RP i rażąco z nią niezgodne.
- Ta ustawa stwarza zagrożenie dla bezpieczeństwa obywateli – podsumowuje Maciej Lisowski. I wyjaśnia: - Nowa ustawa zmieniła pojęcie choroby zakaźnej. Od teraz taką chorobą jest każda choroba wywołana przez biologiczny czynnik chorobotwórczy. Decydować o tym będzie minister zdrowia w rozporządzeniu. Na co wobec Was może sobie teraz pozwolić inspektor sanitarno-epidemiologiczny? Bez waszej zgody osoby może zacząć was leczyć i poddać szczepieniom ochronnym z rygorem natychmiastowej wykonalności z użyciem środków przymusu bezpośredniego. Z asystą policji, straż granicznej lub żandarmerii wojskowej. Osobę zakażoną, ale także wyłącznie podejrzaną o zakażenie, można poddać zabiegom sanitarnym, szczepieniom ochronnym, można poddać kwarantannie i leczeniu czyli po prostu zamknąć. Można hospitalizować i izolować na dowolnie długi czas. Jak są definiowane osoby podejrzane o zakażenie? Zgodnie z nową ustawą takim podejrzanym jest każdy, u kogo nie występują objawy zakażenia czy choroby zakaźnej, ale kto miał styczność ze źródłem choroby zakaźnej. Czym jest zatem ta styczność?
- Precyzyjnie tego nie zdefiniowano, ale jest to każda osoba która miała jakikolwiek kontakt. Może to być kontakt np. mailowy czy listowny – wyjaśnia Maciej Lisowski. Nadto Sanepid otrzymał uprawnienia do zdobywania wszystkich bez wyjątku informacji o każdym Polaku, od każdego kto takie informacje posiada – lekarzy, sąsiadów, ABW, CBA, policji, urzędów gmin czy sądów. Zezwala również na... szpiegowanie internautów. A to dopiero początek...
Zapraszam do uważnego wysłuchania rozmowy o ograniczeniu Waszej wolności
http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=P_UqeacvaPY
Paweł Pietkun
Bank Zbożowy Donalda Tuska na licencji Mostowicza
W Karierze Nikodema Dyzmy „leciało” tak:
Kunicki vel Kunik przedstawia Dyzmie plan uratowania gospodarki państwa poprzez wykupienie zboża od rolników, zmagazynowania i późniejszej jego sprzedaży wraz z nadejściem koniunktury. Zamiast pieniędzy proponuje, by płacić oprocentyowanymi obligacjami. Takie działanie jest oczywistym odsunięciem problemów w przyszłość, bo kiedy przyjdzie owa koniunktura – nikt nie jest w stanie powiedzieć. Można, co najwyżej zagrać na zwłokę. Jeżeli zaś ma się jakieś tam solidne oparcie w Parlamencie, to można sobie wymyślać dowolne plany, oparte o dowolne założenia , a co najgorsze – przemawiające do wyobraźni tych, którzy potrzebują na siłę czegoś w co mogą uwierzyć po ra drugi , gdyż nie tak dawno uwierzyli, a nazbyt przykrym jest być w błędnym mniemaniu już za pierszym podejściem. Otóż dziś Donald Tusk głosem przejmującym oznajmił, że:
Ma powstać „specjalna” spółka pod program o nazwie "Inwestycje Polskie". Będzie miała do dyspozycji 40 mld zł do wydania do 2015 roku. Operatorem będzie państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego. Ma to być dźwignia na rzecz kredytowania gospodarki. - Będzie służyła inwestycjom, które muszą być inwestycjami opłacalnymi. Nie będzie formą pomocy publicznej. Wszystko pięknie. Wyborcza pisze:
Premier nie ujawnił, jakiego rodzaju inwestycje rząd zamierza wspierać za pomocą nowo utworzonej spółki. Powiedział tylko, że ma to być "dźwignia na rzecz inwestycji i kredytowania polskiej gospodarki". W grę wchodzą duże pieniądze. Do 2014 r. spółka ma zostać wyposażona w 40 mld zł kapitału. Skąd te pieniądze? Według słów premiera ze sprzedaży udziałów w państwowych spółkach skarbu państwa. Czyli po prostu z prywatyzacji? Nie wiadomo: może chodzić o wniesienie aportem do BGK akcji spółek skarbu państwa i tym samym zasilenie jego kapitału, by mógł udzielać więcej kredytów.Są jednak pytania dodatkowe...
Premier powiedział, że dzięki takiemu przeznaczeniu tych pieniędzy "aktywa pasywne mają zacząć pracować, wiążąc przy okazji kapitał prywatny". Donald Tusk zaznaczył też, że nie wchodzi w grę finansowanie nierentownych przedsięwzięć, lecz jedynie inwestycji, które mają przynieść zysk wszystkim partnerom. Powiem szczerze, że ja nie wiem, o co chodzi i jestem na sto procent pewien, że sam Donald Tusk nie wie, o co chodzi. Zapewne „doskonale” orientował się w tym wszystkim Nikodem Dyzma, a juz na pewno Dołęga-Mostowicz. Tusk nie gra na bałałajce, ale za to potrafi czytać to, co mu na fiszkach znosi sztab urzędników. Ja ich naliczyłem trzynastu podczas dziesiejszego posiedzenia Sejmu. Trzeba mieć łeb jak Dyzma, by z tego coś sklecić. Premier sklecił, jak zawsze żałośnie dowcipnie.Zebe
Napięcie zelżało i na moje biurko zaczęły trafiać zlecenia, które utknęły w eterze na czas przesilenia w Sejmie. I nie mówcie mi, że wszystko było dopięte na ostatni guzik i pewne jak bum cyk cyk, bo nie było. Gdyby tych osiem osób, które nie głosowały, poparło opozycję swoimi głosami, to wynik wyglądałby zgoła inaczej (227/233); teraz wystarczyłoby czterech renegatów z PO/PSL, by rząd Tuska upadł stosunkiem głosów 231/229. Może Tusk sprawiał wrażenie pewnego siebie, ale w ciągu ostatnich dwudziestu lat miałam okazję zaobserwować - jak my wszyscy - wiele przesileń rządowych i na te poważne gospodarka zawsze reagowała tak samo, jak wczoraj i dzisiaj, całkowitym wstrzymaniem wszelkich istotnych decyzji i działań. Podtrzymuję swoje zdanie - miało być i było ostro. Nie o tym jednak chciałam pisać, lecz o durnowatych argumentach, wysuwanych przez płemieła i jego ministra finansów, którzy albo sądzą, że mają do czynienia z idiotami, albo sami nie znają podstaw ekonomii. Po dłuższej przerwie (ostatnio zrobił to Sikorski chyba w ubiegłym roku) zaczęli nas bowiem epatować naszym podobno rewelacyjnym tempem wzrostu gospodarczego. Stwierdzili nawet, że pod tym względem dorównuje nam jedynie Słowacja, a reszta Europy pozostaje daleko w tyle. Szkoda, że tym banialukom nie przysłuchiwali się z ław sejmowych specjalnie zaproszeni na tę okazję ministrowie finansów Włoch, Niemiec, Holandii czy Danii, bo chyba pospadaliby z ławek ze śmiechu. Żeby wytłumaczyć, dlaczego taka argumentacja może budzić jedynie pusty śmiech, posłużę się prostymi przykładami. Wyobraźmy sobie, że pan Nowak i pan Kowalski budują sobie identyczne domy. Na każdy dom trzeba 10 tysięcy cegieł. Nowak położył już 8 tysięcy cegieł i dzisiaj dołożył następnych 100. Dzienne tempo wzrostu jego domu wyniosło więc (100/8000)×100=1,25%.. Kowalski też kładzie 100 cegieł dziennie, ale budowę zaczął wczoraj i dzisiaj położył drugą setkę cegieł. Tempo wzrostu jego domu wynosi więc (100/100)×100=100%, czyli jest aż 80 razy większe, niż Nowaka. Szkopuł w tym, że Nowak ma już prawie cały dom gotowy, a Kowalski ma zaledwie niski murek dookoła fundamentu, chociaż tempo wzrostu ma takie wysokie..... Tak właśnie wygląda porównanie tempa wzrostu pomiędzy krajem wysoko rozwiniętym (Nowak) a rozwijającym się (Kowalski). Ponieważ państwo rozwijające się zaczyna od niskiego poziomu gospodarki, przyrosty są relatywnie duże, ale nawet przy bardzo wysokim tempie wzrostu trzeba dziesięcioleci, by dogonić państwo rozwinięte. Ale może podam inny przykład. pan Nowak i pan Kowalski zarabiają po 5150 złotych miesięcznie. Nowak dostał podwyżkę 2%, a Kowalski prawie dwa razy wyższą, bo aż o 3,8%. Teraz Nowak zarabia 5253 zł, a Kowalski 5345,7 złotych. Czy Kowalski ma lepiej? Tylko teoretycznie, bo jeżeli weźmiemy pod uwagę, że rodzina Nowaka składa się z dwóch osób, a Kowalskiego z siedmiu osób, to sytuacja przedstawia się zgoła inaczej - Nowak ma 2626,5 zł na osobę, a Kowalski tylko 763,7 złotych na osobę. Mimo, że Kowalski dostał podwyżkę prawie dwa razy wyższą od podwyżki Nowaka, na każdą osobę w jego licznej rodzinie przypada ponad trzy razy mniej pieniędzy. Dokładnie tak samo wygląda porównanie między Polską a np. Belgią - produkt krajowy brutto jest niemal identyczny, tempo wzrostu Belgii wynosi 2%, a Polski 3,8% (dane z 2011 roku), tyle, że Belgia ma 10 milionów ludności, a Polska 38 milionów, z czego 3 miliony prawdopodobnie mieszka za granicą, pracuje na PKB innych państw, ale nie uczestniczy w jego podziale. Co z tego, że z dwóch państw o takim samym PKB jedno ma dwa razy większe tempo wzrostu, gdy musi ten wzrost podzielić na 3,5 razy tyle ludzi? I w którym z tych państw obywatelom żyje się lepiej?
A może inny przykład? Nowak i Kowalski są kawalerami i zarabiają tyle samo. Przychodzi koniec roku i Nowak musi zmienić pracę na gorszą; teraz zarabia mniej niż przedtem, natomiast Kowalski dostał podwyżkę. Ale czy Kowalski na pewno ma lepiej? Niekoniecznie, jeżeli np. Nowak odziedziczył po zapobiegliwych rodzicach piękny, doskonale wyposażony dom, który w zasadzie nie wymaga żadnych nakładów, a Kowalski mieszka w ruderze, która dwa razy spaliła się wraz z całym dobytkiem.. Nowak nie przejmuje się spadkiem dochodów, bo na utrzymanie domu i jedzenie i tak mu starczy pieniędzy. Kowalski natomiast cieszy się z nowej pracy, ale wszystko, co zarobi, pochłania dom, który wymaga ciągłych inwestycji w instalacje, schody, nowe okna i drzwi, meble. Wydatków jest tyle, że Kowalskiemu ledwo starcza mu na jedzenie i przez dziurawy dach leje mu się na głowę. No i który z tych dwóch panów ma lepiej - zubożały nagle Nowak, czy wzbogacony Kowalski? A tak wygląda porównanie np. między Polską i Danią - PKB Danii stanowiło 60% PKB Polski w 2011 roku, tempo wzrostu Danii 1,5%, Polski 3,8%, ale który kraj jest zamożniejszy i w którym ludziom żyje się lepiej?. O ile premier-historyk może takich rzeczy nie wiedzieć, to minister finansów musi taką wiedzę posiadać i powinien podzielić się nią z niedouczonym ekonomicznie premierem, żeby nie szermował argumentem wysokiego tempa wzrostu gospodarczego wystawiając ich obu na pośmiewisko i obrażając inteligencję słuchaczy.
Nie był to jednak jedyny obrzydliwy i uwłaczający naszej godności przykład zachowań przedstawicieli najwyższych władz państwa w czasie dzisiejszych obrad Sejmu. Drugim była najbardziej żenująca dyskusja sejmowa, jaką zdarzyło mi się oglądać. Po ogłoszeniu przez marszałkę Kopacz minutowego limitu na wypowiedzi posłów poprzedzające głosowanie nastąpiło żenujące widowisko, w którym jedni usiłowali z szybkością karabinu maszynowego wypluć z siebie jakąś sensowną argumentację, w tym tempie całkowicie niezrozumiałą, podczas gdy inni usiłowali zachować godność przemawiając normalnie i z sensem, co im jednak w pół zdania chamsko przerywała pani marszałka. Czy tak powinna wyglądać dyskusja przedstawicieli narodu nad aktami prawnymi, którą ogląda cały kraj? To było najbardziej żenujące i żałosne widowisko z udziałem posłów na Sejm Rzeczypospolitej Polskiej, jakie widziałam w życiu, no może z wyjątkiem sesji, której przewodniczył Niesiołowski, zanoszący się diabolicznym śmiechem przy wyrzucaniu kolejnych posłów z trybuny sejmowej. Jak nisko upadliśmy.... IRANDA
Donald Pro (rodzinny). Czasy amatorszczyzny dawno minęły (w polityce - przede wszystkim):
teraz, jak się ma do, przepraszam za skrót myślowy – stuknięcia, 38 milionów na 200 miliardów, to nie ma zmiłuj – trzeba pro(fesjonalnie).Inna sprawa, że ja bym wolał, aby sobie chłopcy te 200 miliardów po prostu wzięli, bo jak zaczną budować kolejne autostrady, linie kolejowe, linie metra (o elektrowni jądrowej, to ja się naprawdę nawet pomyśleć boję, bo jeden Czarnobyl już przeżyłem), to zaraz trzeba będzie drugie 200 miliardów wydać na natychmiastowe remonty (autostrady), likwidacje katastrof (metro), czy budowę ekranów dźwiękochłonnych, stawianych w szczerym polu albo w środku lasu. Że Mój Rówieśnik (i kolega z NZSu) naobiecywał gruszek na wierzbie to (dla mnie) normalne – a co, na sośnie miał naobiecywać? Bawiłem się za to świetnie słuchając tych dyrdymałów, i obserwując, jak amatorska opozycja nie potrafiła się zdobyć na jedyną, naturalną reakcję – na tarzanie się ze śmiechu po podłodze. Jeden (opozycyjny guru od gazu łupkowego) to zaczął nawet z mównicy wierszem bełkotać, bo recytacją żadną miarą tego nazwać nie można. Nawąchał się używanego do wydobywania tego gazu rozpuszczalnika, czy co?
Ja jestem człowiekiem bardzo mało wymagającym, co jest cechą realistów, którzy wiedzą, że ostatnim politykiem, który coś dobrego dla Polski zrobił, to był Piłsudski, ale on od 77 lat nie żyje. Dlatego zupełnie, ale to zupełnie nie przejąłem się faktem, że podczas spiczu wygłoszonego do naiwnych/idiotów/cyników (niepotrzebne skreślić), Mój Rówieśnik (i kolega z NZSu) nawet się jednym słowem nie zająknął o opodatkowaniu podatkiem PiT rolników, którzy nie dość, że miastowi płacą za ich leczenie (składka rolnika na NFZ to 1 zł (ZŁOTÓWKA !) za hektar posiadanej ziemi i za emerytury (składka emerytalna rolnika to… 71 zł miesięcznie :-) ), to jeszcze dostają rok w rok dopłaty z Unii i …. nie płacą z tego tytułu żadnych podatków (ZERO) . I przyjmuję do wiadomości, że mój znajomy, samozatrudniony i wystawiający miesięcznie fakturę na 2000 zł brutto Dżunior Kopyrajter, dalej będzie płacił 255 zł tzw. składki zdrowotnej, czyli tyle samo, ile peeselowski latyfundysta, który ma 255 hektarów i dostaje na nie z Unii – uwaga! - 180 tys. zł dotacji (czyli na nowego merca klasy E) BEZ OPODATKOWANIA. I tak rok w rok dostaje. Za to tylko, że te hektary ma. Na Pana Waldka i jego kolegów mocnych nie ma, bo Pan Waldek, jak się wpieni, to wynegocjuje z Ruskimi taką cenę gazu, że kuchenki gazowe będą w mieszkaniach pełniły wyłącznie funkcje mebli. Antycznych. Opozycja też go nie rusza, bo trzyma się dogmatu, że wybory wygrywa ten, kto wygrywa na wsi. Ja jestem reklamiarz, a nie żaden, za przeproszeniem polityk, toteż wiem, że wybory przegrywa ten, kto przegrywa w mieście. Do satysfakcji pełnej brakowało mi w tym uroczym występie Mojego Rówieśnika (i kolegi z NZSu) tylko dwóch małych, maleńkich punkcików:
1. Przekręty zostaną ograniczone do niezbędnego minimum.
2. Selekcja chorych na raka do przełożenia terapii na następny rok finansowy będzie prowadzona z uwzględnieniem ich społecznej przydatności.
A poza tym – wszystko w (jak najlepszym) porządku. Ewaryst Fedorowicz
Wielkie dojenie Donalda T. Właśnie rząd zlikwidował ulgę na internet. Donald T. zapowiedział zorganizowanie inwestycji na poziomie 40 mld zł. Tak to oficjalnie brzmiało. Co może oznaczać nieoficjalnie? Na Euro zrealizowano 15% planów inwestycyjnych przeznaczając na to 100% planowanych środków. Pieniądze wypłacono firmom krzakom, które zbankrutowały, w rzeczywiści wykonawcy nie dostali zakontraktowanych pieniędzy. Efekt jest taki, że pieniędzy nie ma, inwestycjie w 15%, a ludzie, którzy przejęli środki rządowe szybko się ulotnili w postaci upadłości i zobowiązań do wys. kapitału zakładowego. Rynek został zrujnowany. W związku z tym zapowiedź Donalda T. może oznaczać tylko jedno: "koledzy, wydoję z tego społeczeństwa jeszcze 40 mld zł dla was". Na zapowiedź rządu, ostatni nieograbieni przedsiębiorcy złapali się za kieszenie i właśnie zatrzaskują okiennice, jeśli nie uciekli za granicę. WiG walnął o glebę natychmiast po wystąpieniu błazna. Problem z tzw. opinią społeczną jest taki, że zdrowy rozsądek powoli podpowiada, że jednak coś z tym profesjonalizmem rządu i udolnością jest nie tak. Celowo prowokowane emocje przez różnych Lisów, Paradowskie, Palikotów i Olszewskich z partii miłości, które dotąd nakazywały bronić "europejsko - profesjonalnej" ekipy PO i drwić z "prawie faszystów, prawie bolszewików a na pewno ludożerców" z PiS" powoli ustępują zdrowemu rozsądkowi. Nieodparcie i nachalnie już, zwykły rozum pcha się między wtłaczane do głowy od siedmiu lat "przekaziory dnia" pełne nienawiści do każdego zidentyfikowanego PiSowca i woła: - ośle!, zrobili cię w jajo!, jesteś jak ten śledź w ławicy, który płynie za przynętą prosto w sieć. Pokoazujesz płetwą na zawracające pojedyncze sztuki, drugą pukając się w czoło, mówisz - głupki, cofają się, ja płynę do przodu, patrzę w przyszłość. Problem ze społeczeństwem jest taki, że zdrowy rozsądek obudził się i przebija przez pełen uprzedzeń beton nienawiści do obozu patriotycznego. Ludzie mówią, fakt, daliśmy się nabić w butelkę z tą PO, ale co robić, przecież wciąż nienawidzimy prawicy? I dobrze nam z tą nienawiśćią. Przecież po siedmiu latach jakże fajnych szyderstw z oszołomów nie można przyznać - mieli rację. Chociaż wiedzą, że mieli. Kolejnym etapem będzie zrozumienie, że tu nie chodzi o zwykłą nieudolność, tylko o ordynarne i planowe drenowanie kapitału na zasadzie rwania czerwonego sukna. Ale to za kilka lat. Tylko po co tyle czekać? PMKudlicki
233 na umrzyka skrzyni czyli naród PO-jaców przyskrzyni Żałosny spektakl nazwany wotum zaufania , 233 na umrzyka skrzyni bije brawa i się cieszy . Nie ma tam jak już wcześniej pisałem ani jednego sprawiedliwego , ordnung i wódz . Żenada i obciach . 233 wyjców i klakierów , dwór naczelnego leminga ze smyczami na szyi . Siad , waruj …. aPOrt i do budy , ruskiej budy . Mütze ab. HALT ,HALT !!! TEMPO ,TEMPO ,SCHNELLE ,MUTZEN AB !! Elita platformy , POjacyki na sznurkach jak Pinokio…… .Expose na zasadzie I co jeszcze chcecie? 100 miliardów , 200? A może 300? Macie bierzcie , daje wam wódz .I co jeszcze ? Zasiłki , zupy mleczne? Macie , bierzcie .Że co? Że urlopy ? A ile chcecie ? 10-cio letnie ? Macie …… Debiloki i POstytutki … byleby na stołku , byleby 10 000 miesięcznie… na nasz koszt. Co tam że dzieci głodują , że bezrobocie , że pracy brak….. Mają to w dupie …OKLASKI DLA PANA PREMIERA….. jak bal wariatów , a wariatka Platforma dalej tańczy…… czerwona na niej sukienka ….. zdrada i kłamstwo na ustach…. a wariatka dalej tańczy. A jak już przyjdzie czas to są w Ojczyźnie rachunki krzywd i POlicyjna palka ich nie przekreśli , za te dupę wypiętą nad Polskę kopa im dać bo to dupa czerwona .233 na umrzyka skrzyni , tańczy jak tonący na Titanicu….. tańczą idąc na dno. Na morzu burza szalała a kryzys uderzy w szalupę platforma się będzie burty trzymała a naród będzie ja kopał w dupę .Game Over….. game over…. Do zobaczenia 11.11.2012 a od 10.04.2013 …..marsz na Warszawę …. czas na przewrót , tym razem kwietniowy KAT
Po exposé Zastanawiałem się przez chwilkę słuchając fragmentów wczorajszego orędzia Pana Premiera Tuska skąd ja już to wszystko znam? Niektóre postulaty są prawie żywcem przepisane z programu PiS! A niektóre z wcześniejszych programów PO. 26 razy Pan Premier wspomniał o "bezpieczeństwie". Prześcignął Kaczyńskiego. I mówił też o "bogatych' którym będą przyglądać się "służby". Może Agent Tomek znów dostanie robotę? Bo przecież "nie mogą się czuć bezpieczni ci nieliczni, którzy nadużywają naszego skomplikowanego prawa i nierzetelnie wykorzystują to, co to niedoskonałe prawo im daje. Tutaj służby państwowe będą konsekwentnie eliminowały to zjawisko nadużywania przez najzamożniejszych tych luk." Żeby tak uprościć to "nasze skomplikowane prawo" jakoś nie przyszło Panu Premierowi do głowy. Chodzi mu za to po głowie wiele innych "słusznych" postulatów głoszonych od lat, które wczoraj po prostu podsumował w ramach "drugiego otwarcia". Pamiętacie Państwo taki dokument "Polska 2030"? A w nim zawarte postulaty:
– zwiększenia nakładów inwestycyjnych, w szczególności w nowoczesne technologie,
– wprowadzenia ogólnopolskiego, powszechnego dostępu do internetu.
– zwiększenia bezpieczeństwa energetycznego przez budowę nowych elektrowni,
– zwiększenia wskaźnika urodzeń poprzez (…), zwiększenie odpowiedzialności państwa za opiekę nad dziećmi,
– skoncentrowania zadań urzędów pracy na szkoleniach i poszukiwaniu pracy dla bezrobotnych zamiast na wypłacie zasiłków,
Teraz Premier mówi, że "nie ma bezpieczniejszej drogi dla Polski jak utrzymanie wzrostu gospodarczego poprzez inwestycje" i proponuje wydać "10 mld zł w latach 2012-2015 m.in. na laboratoria, badania i szybkie sieci informatyczne". Twierdzi też, że "kontynuujemy ten wielki program bezpieczeństwa energetycznego i niezależności energetycznej Polski, jaki zaczęliśmy 5 lat temu". Powinien tylko dodać "zaczęliśmy i na tym skończyliśmy". I chciałby także, "aby urzędy pracy były wreszcie premiowane za efektywność w aktywizacji zawodowej bezrobotnych". A pamiętacie Państwo jeszcze "jesienną ofensywę rządu" z 2010 roku? Tam też było o energetyce – to wtedy gdy rząd zapowiedział w ramach ofensywy połączenie spółek Enea i PGE. Ale nie umiał tego zrobić. Zapowiedział, że PGE kupi po prostu Eneę. To też miała być „prywatyzacja”. No ale UOKiK mu ten pomysł zablokował. Pisałem o tym tu: Ofensywa rządu... Potem rząd przystąpił do jesiennej ofensywy na polu prokreacji. Oczywiście nie chodziło o to, żeby ministrowie zaczęli robić dzieci. Mieli zacząć budować żłobki dla dzieci, żeby było je gdzie zostawiać, gdy ich rodzice i dziadkowie będą w pracy, z wynagrodzenia za którą rząd zabiera im połowę żeby mieć za co budować żłóbki dla ich dzieci i wnuków. To z kolei komentowałem tu: Ofensywa rządu w dziedzinie prokreacji Teraz jednak na to wszystko znalazły się pieniądze!
Jak szliśmy na debatę do Premiera Kaczyńskiego dostaliśmy list od Prawie Najlepszego Ministra Finansów w Europie, z wyliczeniem, że program PiS zakłada wydatki na poziomie 54 mld zł i to będzie katastrofa. Wczoraj Pan Premier Tusk obiecał wydać "700-800" mld zł w ciągu 8-10 lat. I to będzie cud gospodarczy. I żeby nie było wątpliwości – to nie będą pieniądze z Unii Europejskiej. To będą pieniądze "które będą towarzyszyły środkom europejskim" – to znaczy że będą 'polskie".
A skąd one będą? Otóż będziemy inwestować "pieniądze spółek prawa handlowego". (…) O jakich konkretach mówimy? Mówimy o mniej więcej 60 miliardach złotych do 2020 roku”! "Gaz łupkowy to także bezpośrednie inwestycje spółek Skarbu Państwa: PGNiG, Orlenu, Lotosu, KGHM. (…) te inwestycje osiągną poziom 50 miliardów złotych".
No to już jest 110 mld zł ze spółek Skarbu Państwa. Przepraszam bardzo Pana Premiera, ale ośmielę się zauważyć, że jak do wymienionych PGNiG, Orlenu, Lotosu, KGHM dołożymy jeszcze spółki energetyczne –PGE, Tauron, Energa i Enea – to i tak nie wygenerują one 110 mld zł w ciągu tych zakładanych 8 lat – "do 2020 roku". Nie tylko że nie będą miały takich zysków, ale nawet i zdolności kredytowej na takie kwoty. Zwłaszcza, że nie za bardzo wiadomo co będzie z ich akcjami. Pan Premier opowiadał o programie Polskie Inwestycje. To jest prawdziwa nowość. Nie dlatego, żeby podobnej spółki wcześniej nie było, ale dlatego, że rząd podobną niedawno zlikwidował. Była to Nafta Polska. Rząd wniósł do niej akcje spółek naftowych i chemicznych. Miała zajmować się prywatyzacją i restrukturyzacją sektora naftowego i chemicznego. Jej działania o mały włos nie doprowadziły do tego, żeby się nie powiodło IPO PKN w 1999 roku. A sektor chemiczny został zrestrukturyzowany dopiero po jej likwidacji. Teraz rząd przygotował narzędzie bankowe i wymagające także dodatkowych instrumentów w postaci specjalnej spółki pod program zatytułowany Inwestycje Polskie. Operatorem będzie BGK. 40 miliardów złotych do 2015 roku znajdzie się jako kapitał dla BGK po to, aby (…) uzyskać możliwości inwestycyjne na poziomie 40 miliardów złotych. Będzie to możliwe bez naruszania bezpieczeństwa finansowego państwa, a więc bez obciążania tą kwotą deficytu lub długu publicznego. Będzie to możliwe poprzez aktywne użycie kapitału dzisiaj zamrożonego – mówimy tu głównie o udziałach państwowych w spółkach Skarbu Państwa." Minister Skarbu Państwa i Prawie Najlepszy Minister Finansów w Europie mają wyjaśnić co Pan Premier miał na myśli. Operatorem czego ma być BGK? Narzędzia bankowego? Czy spółki? A jak spółki to jak? Zostanie akcjonariuszem? Czy jakoś zmienią kodeks handlowy i wprowadzą do niego obok zarządu jeszcze "operatora"? W każdym razie ma to dać "40 mld" a w dłuższej perspektywie nawet 90 mld zł. No to razem mamy 150-200 mld zł pieniędzy "pozabudżetowych". To do „700-800” brakuje jeszcze 500-650. A to znaczy drodzy podatnicy, że… No sami wiecie dobrze co to znaczy. Zastanawiałem się tylko, czy to ten sam Premier, który rok temu zapowiadał na konferencji prasowej, że po podwyższeniu wieku emerytalnego kobiet do 67 lat ich średnia emerytura w 2040 będzie wynosić „3411” zł. teraz mówi że wyda do 2020 roku „700-800” mld zł. Emerytury wyliczył skrupulatnie co do złotówki, a teraz 100 mld zł w tę, czy tę nie sprawia mu różnicy. Zresztą równie dobrze mógł powiedzieć „bilion – dwa”. Jak się bowiem weźmiemy za spokojne sumowanie, to nijak się nie sumuje. Więc pewnie niektórymi inwestycjami Pan Premier w pośpiechu zapomniał się pochwalić. Pochwalił się tylko, że do 2022 roku 100 mld zł wyda na wojsko. Na „śmigłowce, okręty, Rosomaki, a także na budowę systemu obrony powietrznej i przeciwlotniczej”. Ciekawe czy tym okrętem będzie słynna korweta „widmo” – czyli Gawron? Najbardziej mnie tylko zdumiewa dysproporcja między nakładami na "zielonych" i "niebieskich". Bo "na budowę, a tam gdzie nie jest potrzebna budowa, modernizację komend policji" Premier obiecał tylko 1 mld zł do 2015 roku. Ta jawna niesprawiedliwość społeczna ma pewnie jakieś przyczyny. Zobaczymy jakie będzie miała konsekwencje. Robert Gwiazdowski
Prof. Staniszkis: Nastąpiła samodewaluacja Tuska O głosowaniu nad wotum zaufania dla rządu Tuska oraz piątkowej debacie w Sejmie portal Stefczyk.info rozmawia z socjolog prof. Jadwigą Staniszkis.
Stefczyk.info: Rząd Donalda Tuska w piątek uzyskał wotum zaufania. Wcześniej premier wystąpił z tzw. drugim expose. Jak Pani ocenia te wydarzenia? Co Tusk dzięki nim zyskał? Prof. Jadwiga Staniszkis: To, że Tusk wygra to głosowanie, było oczywiste. On wciąż ma większość w parlamencie. Warto jednak zwrócić uwagę, że premier dokonał niewidocznej dla wielu obserwatorów, ale sygnalizowanej w przemówieniu, rekonstrukcji własnego stylu uprawiania polityki. Widać było zwrot w kierunku polityki rozwojowej. Prawdopodobnie był to wynik wpływu Jana Krzysztofa Bieleckiego. Premier mówił o centralnej formule etatystycznej, która ma szereg wad. Jednak jest to element nowy w działaniu rządu. Prawdziwym testem dla tego, co dzieje się w gabinecie będą decyzje, które ma podjąć w najbliższym czasie.
Jakie? Choćby dotyczące unii bankowej, czy w sprawie statusu fachowców w rządzie. Wydaję mi się, że Tusk – wskazuje na to również mowa ciała ministrów – i jego status w rządzie się obniżył. Jego arbitralne wyskoki, jak choćby wypowiedź o kursie złotego w Helsinkach, czy jego wstępny entuzjazm w odniesieniu do unii bankowej studzony przez szefa KNF i ministra Rostowskiego, albo ambicje dot. unijnego budżetu, które kończą się na obecności przy podejmowaniu decyzji mogą się skończyć. Tusk zasygnalizował, że w pewien sposób się samoogranicza i uznaje swój brak kompetencji. On pokazał rezygnację z arogancji.
W odróżnieniu od posła Grupińskiego. Tak. Grupiński pokazał super arogancję. Tusk wyraźnie nie. Wydaje się, że premier pod wpływem działania PiSu, zwoływanych przez tę partię konferencji i debat przyjął, że trzeba słuchać tych, którzy się znają. Media, łącznie z „Gazetą Wyborczą”, nawoływały do profesjonalizacji działań rządu. Obecnie bez zmiany formy dokonuje się niewidoczna zmiana treści. Dokonuje się niewidoczna profesjonalizacja przez zmianę rang i pozycji poszczególnych osób w rządzie.
To jest zmiana stała czy element pewnej gry? Zobaczymy. Trudno o tym przesądzać obecnie. Zobaczymy, jakie decyzje będą podejmowane w najbliższym czasie. Ważne są konkrety. Czy tendencja rozwojowa będzie trwała? Jakie będzie polskie stanowisko dotyczące unii bankowej? Czy będzie walka o jeden budżet, czy też będzie zgoda na dwa budżety, ale np. w zamian za gwarancje większej elastyczności w budowie ważnych dla nas instytucji? Trzeba wiedzieć, zapytać, co zyskał Tusk w zamian za rezygnację z programu rozwoju energetyki atomowej. Widać, że rozwój konwencjonalnych bloków jest pewną nowością. Premier zasygnalizował wiele rzeczy, poza warstwą symboliczną. To była zmiana treści bez zmiany formy.
Opozycja dobrze na tę zmianę zareagowała? Uderzył mnie brak merytorycznego przygotowania posłów opozycji oraz obu kandydatów na premierów do kontrolowania rządu. Mówienie, że w przemówieniu nie było konkretów, było błędem. W wypowiedzi Tuska znalazło się niesłychanie dużo sygnałów znaczących. Jednak one były przekazywane między wierszami.
Czy samoograniczenie Tuskowi się opłaci? Jeśli on odejdzie od arbitralnych wyskoków, od obecności w Unii dla samej obecności, jeśli dostrzeże, co jest w realnym interesie Polski i będzie słuchał fachowców, jeśli to wszystko będzie stałe, to ta zmiana będzie najbardziej pozytywnym efektem zwrotu w PiSie. Ten zwrot wymusił zmianę działania premiera. Jeśli dodatkowo rząd przejmie szereg pomysłów opozycji, co zrobił Tusk w przemówieniu, jeśli przejmie rozsądne sugestie ws. służby zdrowia, to będzie to krok w dobrym kierunku. Czy to się opłaci sondażowo? Tego nie wiem. Ludzie reagują raczej na zwroty symboliczne, a nie na ukryte zmiany. Sądzę, że z perspektywy Tuska mamy do czynienia z zejściem do drugiego szeregu i wyeksponowaniem kompetencji. Premier daje dojść do głosu tym, którzy się znają.
Dlaczego doszło do takiej zmiany? Wydaje się, że osłabienie pozycji Tuska miało na celu właśnie wzmocnienie pozycji ekspertów w rządzie. Tę zmianę wymusiły podskórne układy ludzi, którzy mają pieniądze, a których wyskoki Tuska coraz więcej kosztują. Dla nich ryzyko związane z niekompetencją i brakiem zrozumienia realiów szefa rządu były zbyt duże. Tusk został zdyscyplinowany, pokazał to. Obecnie ci, którzy oczekiwali zmian, mogą spać spokojniej. Również rynki finansowe mogą być spokojniejsze, dzięki wzmocnieniu rangi ludzi przygotowanych merytorycznie. Ich głos nagle stał się bardziej słyszalny. To jest sygnał dla rynków, że nie będzie pewnych zaskakujących skoków czy nieodpowiedzialnych wypowiedzi. Samodewaluacja Tuska uspokoi rynki i zmieni układ w rządzie bez zmian symbolicznych i personalnych. To w mojej ocenie krok do przodu. Rozmawiał Nal
Jan Vincent Rostowski udaje profesora i wykłada ekonomię cudów Przeciętny człowiek, który wysłuchał konferencji prasowej ministrów Rostowskiego i Budzanowskiego musi zadać pytanie, co dotychczas robił rząd, by pobudzić gospodarkę? Dlaczego towarzystwo, które potrafi robić dobre wrażenie, ale nie umie zarządzać gospodarką, ma brać się do ponownego zadłużania państwa? Wizje Donalda Tuska już nie budzą zaufania. Jego ludzie pokazali nieudolność w reformowaniu służby zdrowia, przy budowie autostrad czy w barbarzyńskim reformowaniu szkolnictwa. Ludzie Tuska dali popalić małym i średnim przedsiębiorcom, dali popalić większości Polaków. Entuzjastyczne konferencje prasowe ministrów nie sprawią, że błędy i zaniechania znikną, że Polacy zapomną o antypotencjale tego rządu. I nie zlikwidują lęku, że bierny rząd Tuska był zły, zaś aktywny jest po prostu niebezpieczny. Co właściwie w drugim expose obiecał premier Tusk? Skąd weźmie pieniądze na inwestycje, skoro teraz nie ma nawet na leczenie chorych dzieci w Centrum Zdrowia Dziecka. Po co powołuje nową spółkę i dlaczego dzięki tej spółce ma być lepiej? Skąd się bierze pewność ministra Rostowskiego, który mówi, że będzie „aktywizował martwy kapitał”, żeby pracował dla całej Polski. Pewne jest raczej to, że Rostowski jest bezczelny, kiedy zapewnia, że rząd nie zlikwidował ulgi rodzinnej, a jedynie „zmienił jej dostępność”. Drugie expose to próba odbicia się od dna. Będzie to polegać na aktywizacji poszczególnych ministrów rządu Donalda Tuska, którzy będą absorbować opinię publiczną swoimi mętnymi wywodami na zadany przez premiera temat. A temat jest prosty: przekonać opinię publiczną, że wszystko ruszyło z kopyta i rząd się stara. I tylko taki cel miała nadęta, choć miałka konferencja prasowa ministrów finansów Rostowskiego i skarbu państwa Budzanowskiego. Przeciętnego człowieka, który nie jest specem od ekonomii, pokrętne i ustylizowane na fachowy żargon wyjaśnienia ministrów mogły oszołomić. Ale pobłażliwy uśmieszek Rostowskiego, którym reagował na dosyć proste i oczywiste pytania dziennikarzy budził nieufność i kazał się zastanowić nad jego przekonaniem o własnym geniuszu. Na chłopski rozum pomysły, które przedstawili Rostowski i Budzanowski w ogóle nie budzą zaufania. Jan Vincent nie omieszkał przypomnieć, że program PiS to plan rozdawnictwa i dlatego byłby zbyt drogi. Ale Rostowski podliczył PiS na 60 mld złotych ( przez 15 lat). Natomiast wizja Tuska to prawdziwa orgia wydatkowa - pachnie stworzeniem 800 mld z niczego. Rostowski wyszedł na konferencję, aby wytłumaczyć, gdzie znajdzie pieniądze. Skąd ma jednak pewność, że Polska otrzyma choćby 300 mld zł z UE. PO obiecywała te pieniądze w spotach wyborczych, ale krótko po tym komisarz ds. budżetu Janusz Lewandowski z niesmakiem mówił, że to bzdury. Rostowski wyjaśniał, że wizja Tuska zostanie sfinansowana także w oparciu o aktywa ulokowane w spółkach skarbu państwa i w samorządach oraz z pieniędzy sektora prywatnego, w tym zagranicznego. Na zdrowy rozum oznacza to pozbywanie się resztek majątku skarbu państwa. Trudno się nie obawiać, że rząd zrezygnuje z pakietów kontrolnych w strategicznych spółkach skarbu państwa i będzie to zastaw kredytów. Z tych kredytów mają być finansowane nadzwyczajne projekty energetyczne, transport drogowy etc. Minister Budzanowski powiedział, że finansowane będą inwestycje „od wybrzeża aż na południe”. Fantastyczne kryterium. Rostowski tłumaczył, że wybrany majątek państwa trafi jako aport do BGK czy do spółki Inwestycje Polskie. Z jego słów wynika, że taka droga to próba uniknięcia powiększania długu publicznego, czyli prestidigitatorstwo. Z zachwytem minister finansów zapewniał dziennikarzy, że ponieważ BGK nie jest bankiem państwowym, to jego kredyty nie będą obciążały konta długu publicznego. To samo ma być ze spółką Inwestycje Polskie. Rostowski nadal udaje, że nie zadłuża państwa, choć chce to robić - tak jak przez ostatnie 5 lat. Na pytanie, po co w ogóle powołuje się nową spółkę, magik Rostowski odpowiedział: „Bo są inwestycje, które wymagają wkładu finansowego”. A wcześniej takich inwestycji nie było? Wszystkie wymagają wkładu finansowego. Jeżeli państwo dopuściło do masowych bankructw firm budowlanych pracujących przy budowie autostrad, to zapewne dlatego, że zabrakło im wkładu finansowego właśnie. Przeciętny człowiek, który wysłuchał konferencji prasowej dwóch ministrów musi zadać pytanie, co dotychczas robił rząd, by pobudzić gospodarkę? Dlaczego towarzystwo, które potrafi robić dobre wrażenie, ale nie umie zarządzać gospodarką, ma brać się do ponownego zadłużania państwa? Wizje Donalda Tuska już nie budzą zaufania. Jego ludzie pokazali nieudolność w reformowaniu służby zdrowia, przy budowie autostrad czy w barbarzyńskim reformowaniu szkolnictwa. Ludzie Tuska dali popalić małym i średnim przedsiębiorcom, dali popalić większości Polaków. Entuzjastyczne konferencje prasowe ministrów nie sprawią, że błędy i zaniechania znikną, że Polacy zapomną o antypotencjale tego rządu. I nie zlikwidują lęku, że bierny rząd Tuska był zły, zaś aktywny jest po prostu niebezpieczny. Obserwator
Polskie żywoty równoległe Najgorsze jest wychowywanie przyszłych pokoleń w duchu zniewalającym umysł. Takim, w którym wszelkie objawy patriotyzmu, przywiązania do Tradycji czy Kościoła są klasyfikowane jako śmieszne, zabobonne i nienormalne. Lada moment w szkołach nie będzie się uczyło o tych „wariatach” romantykach, gdyż sprzeciwiali się oni zasadzie oświeceniowej racjonalności. Nawet i na prawicy można dostrzec coraz więcej głosów krytykujących „patos”, „napuszenie”, romantyczne „zadęcie” i wreszcie nawołujące do „racjonalności”. Grecki historyk, filozof, autor starożytnych esejów moralnych Plutarch z Cheronei jest znany przede wszystkim jako pierwszy twórca biografii – spod jego pióra wyszło prawie pięćdziesiąt słynnych „Żywotów równoległych”. I to właśnie dzięki nim zapisał się najmocniej w historii kultury europejskiej. Co ciekawe, tworzył owe żywoty w dużej mierze dla młodzieży, także dla własnych dzieci. Można by rzec, iż podążał śladem szlachetnej, antycznej triady miłosnej, w której jest miejsce na – parafrazując Okudżawę – trzy miłości. Po pierwsze było to umiłowanie rodziny: niezmiennie i głęboko kochał swoją żonę Timoksenę oraz czterech synów i jedną córkę; po drugie szczery patriotyzm – ojczyznę widział nie tylko we własnej „polis”, czyli Cheronei, ale także w krainie helladzkiej Beocji i szerzej, w kręgu kultury greckiej i rzymskiej; a wreszcie była to także miłość do bogów, którą praktykował będąc kapłanem w Delfach.
Dwa „gatunki” Polaków Istotnym rysem jego słynnych dzieł biograficznych był ich walor moralny. Studiowanie żywotów wielkich mężów miało być podwaliną wychowania. A to, według Plutarcha, mogło odbywać się przede wszystkim w wymiarze indywidualnym, z silnym naciskiem na to, że charakter młodego człowieka kształtuje się w jego rodzinnym domu. Otóż i główny cel jego opowiadań o Aleksandrze Wielkim, Tezeuszu, Temistoklesie, Cezarze czy Marku Antoniuszu. Chodziło o to, by młodzieniec pobierający naukę zaczął widzieć siłę uczynków (a nie słów), żeby brał przykład z mężczyzn zachowujących się godnie oraz unikał błędów i niegodziwości, które zapisują się w Historii trudno zmywalnym śladem. Poprzez porównanie różnych żywotów można zbudować sobie szerszą perspektywę spojrzenia, zacząć widzieć działalność człowieka w kategorii podejmowanych wyborów, które – w wypadku działalności publicznej – zawsze mają wymiar moralny. Plutarch był wielbiony przez wielu intelektualistów na świecie, a w Polsce jego dzieła stały się źródłem patriotycznego wychowania dla wielu kolejnych pokoleń. Jeśli popatrzeć na obecną rzeczywistość społeczną, można odnieść wrażenie, że żyjemy wszyscy jak w polskich „żywotach równoległych”. Zupełnie jakby istniały dwa „gatunki” Polaków, którzy myślą, czują, widzą i rozumieją co innego, patrząc na tę samą rzeczywistość.Kazimiera Szczuka ze szczerym zdziwieniem odnotowała fakt, że na pogrzebie Anny Walentynowicz Andrzej Gwiazda wyrecytował fragment pieśni konfederatów barskich z utworu Słowackiego. Naczelna celebrytka science feminiction skonstatowała ze zdumieniem, że odradza się pewien rodzaj romantycznych tradycji. Zupełnie tak, jakby kiedykolwiek one zginęły. Marsz „Obudź się, Polsko” przez wielu został potraktowany jak brunatna defilada w Norymberdze, w czasie Partei Tagu. A winnymi zamiany ciał ofiar Smoleńska stają się rodziny zmarłych!
Patriotyzm jak zabobon, czyli zniewalanie umysłu Najgorsze jest jednak wychowywanie przyszłych pokoleń w duchu zniewalającym umysł. Takim, w którym wszelkie objawy patriotyzmu, przywiązania do Tradycji czy Kościoła są klasyfikowane jako śmieszne, zabobonne i nienormalne. Według tej zasady cytowanie Słowackiego czy Mickiewicza powinno być ograniczone do salki wykładowej na polonistyce. Lada moment w szkołach nie będzie się uczyło o tych „wariatach” romantykach, gdyż sprzeciwiali się oni zasadzie oświeceniowej racjonalności. Nawet i na prawicy można dostrzec coraz więcej głosów krytykujących „patos”, „napuszenie”, romantyczne „zadęcie” i wreszcie nawołujące do „racjonalności”. Trzeba tylko pamiętać, że rozum sam w sobie, pozbawiony Ducha, zostaje ogołocony z największej wartości, która winna kierować poczynaniami człowieka. Tą wartością jest Miłość. To ona każe podejmować działania mogące wydawać się – przy chłodnym oglądzie – nieracjonalne. Jednak właśnie w wymiarze ostatecznym są one prawdziwe. Jeśli mężczyzna widzi stu bandytów okładających pięściami jego żonę, może dokonać wyboru. Jeden jest racjonalny – oddalić się, gdyż sam nie da rady tylu napastnikom. Drugi jest nieracjonalny: rzucić się na nich z pięściami. Tylko ten drugi wybór – zupełnie „szaleńczy” jest jednak godny mężczyzny. Wiąże się z wyznawanym przez niego systemem wartości. Podobnie można popatrzeć na sprawy publiczne. One także wymagają przyjęcia odpowiedniej postawy. Często bezkompromisowej. Trudnej. Ale prawej. Ciekawe, kogo w przyszłości wychowa szkoła, w której standardy programowe są układane pod zamysł kulturowo-cywilizacyjny, eliminujący wszystko, co zawsze stanowiło fundament kształtowania porządnych Polaków? Na czyje „żywoty” mają obecnie spoglądać polskie dzieci? Na kim się wzorować? Okazuje się, że najprawdopodobniej na Donaldzie Tusku (w jednym z podręczników młodzież ma za zadanie dokonać rozbioru logicznego przemówienia premiera rządu, co już samo w sobie wydaje się sprzeczne, ale każe też spytać o główny pień ideologiczny programów nauczania).
Lekcja z weteranem z Powstania Model edukacyjny Plutarcha – opierający się na studiowaniu życiorysów wspaniałych postaci z przeszłości – był w Polsce zawsze pielęgnowany. Tadeusz Sinko, profesor Uniwersytetu Lwowskiego, pisał: „Z Plutarcha uczyła się patriotyzmu młodzież u schyłku Rzeczypospolitej”. Twórca naszego hymnu, Józef Wybicki, tak wspominał w swoich „Pamiętnikach” lekturę „Żywotów”: „Po kilkudziesięciu lekcjach łez wstrzymać nie mogłem, iż mi cnoty tak wielkich ludzi aż dotąd tajne były (…). Z tych wielkich wzorów pewne sobie w życiu prywatnym i publicznym założywszy prawidła, nigdy aż dotąd od nich odbiegłem”. Aż chce się głośno zapytać – jakie to prawidła moralne założyli sobie obecnie rządzący? I jakich prawideł chcą nauczyć tych, którzy teraz chodzą do szkół? Mickiewicz nawiązywał do dzieł Plutarcha w „Panu Tadeuszu”. Między opisami portretów Kościuszki i Jasińskiego odnajdujemy Rejtana myślącego o samobójstwie: „Dalej w polskiej szacie / Siedzi Rejtan, żałosny po wolności stracie; / W ręku trzyma nóż, ostrzem zwrócony do łona / A przed nim leży »Fedon« i żywot Katona”. Mowa tu o żywocie Katona Młodszego, zajadłego republikanina, przeciwnika Cezara, który po klęsce pod Tapsus popełnił samobójstwo. Po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. dzieła Plutarcha weszły do kanonu obowiązkowych lektur szkolnych. Wtedy państwo polskie jeszcze wiedziało, jaką wagę należy przykładać do wychowania w duchu patriotycznym, a zatem opierającym się na odpowiednich wzorcach! Nie na darmo wydawano taką masę książek o charakterze popularyzatorsko-historycznym, a powszechnym zjawiskiem było budowanie panteonu wielkich postaci – słynnych polskich wodzów, rycerzy, bohaterów, powstańców i legionistów… Organizowano masowe spotkania młodzieży z weteranami Powstania Styczniowego, którzy byli żywymi przekaźnikami siły polskiego, patriotycznego Ducha. Jednym z takich weteranów był Stefan Brykczyński, który jako nastolatek wziął udział w zrywie z 1863 r.
Wskazówki margrabiego Wielopolskiego Brykczyński opisał swój powstańczy szlak w pamiętniku. Opowieść zaczyna się od tego, jak młody Stefek szykował się wraz z kolegami na spodziewany bój o wolną Ojczyznę. To był początek lat 60. XIX w., ale atmosfera już robiła się gorąca i napięta, w powietrzu czuć było nadchodzącą burzę. Chłopcy postanowili być gotowi, bo przecież „nigdy nie wiadomo, kiedy coś może się przytrafić”. W związku z tym nie jedli kanapek, które matki szykowały im do szkoły, lecz suszyli je na wojenne suchary i składowali w woreczkach. Drobne kieszonkowe, jakie dostawali na swoje potrzeby, również skrupulatnie ciułali, żeby potem kupić buty z wysokimi cholewami, takie co „przydadzą się do lasu”. Po lekcjach spotykali się w ustronnych miejscach na potajemne ćwiczenia – uprawiali długie marsze albo fechtowali się kijami. Potem, gdy wybuchło Powstanie, uciekli z domu: buty, suchary i umiejętność długiego marszu naprawdę im się przydały. We wspomnieniach weterana jedynie kilka pierwszych stron to opisy chłopięcych przygotowań. Ale to one poruszają mocniej niż relacje z bitew, choć i te robią wrażenie. Właśnie takich chłopców jak Brykczyński, robiących suchary ze szkolnych kanapek, chciał wysłać w ramach branki do rosyjskiego wojska margrabia Aleksander Wielopolski. To on zaproponował Rosjanom, żeby przeciąć „wrzód” społeczny i zlikwidować tych, którzy potem mogli bruździć „głupim patriotyzmem”. Listy proskrypcyjne przed branką były imienne – wybierano młodzieńców z patriotycznie ukształtowanych polskich rodzin. Przedwczesny wybuch Powstania był w pewnym sensie na rękę Rosjanom i ich poplecznikom, bo pozwalał zlikwidować najwartościowszych Polaków, zanim się uzbroją i przygotują. Nim to się jednak stało – podobni do Stefka młodzieńcy gromadzili się na religijnych manifestacjach, które kolejnymi falami przelewały się przez ulice Warszawy. Albo stawali nad grobami poległych od rosyjskich kul wystrzelonych w bezbronny tłum i śpiewali „Boże, coś Polskę”. Byli oni przedstawicielami tej części narodu polskiego, która poruszona gorącym patriotycznym odruchem chciała walczyć o zniszczoną i rozdartą na strzępy Ojczyznę.
Carscyżandarmi kryją się po dachach Obecnie młodzi ludzie znowu śpiewają tę samą pieśń, w tych samych miejscach, co w wieku XIX: na placu Zamkowym i na Krakowskim Przedmieściu. Znowu rozbrzmiewa „Boże, coś Polskę”, gdzie w ostatnim wersie zamiast „cara” jest „ojczyzna”. Słychać jedynie drobną zmianę językową. Manifestanci śpiewali w 1861 r. „Ojczyznę, wolność racz nam wrócić Panie”, teraz z ust ludzi płyną słowa „Ojczyznę wolną…”. Na zdjęciach wykonanych przez jednego z pierwszych polskich fotografów Karola Beyera można dostrzec niezwykłe analogie z niedawnym marszem. Morze głów. Całe Krakowskie Przedmieście przed kościołem Świętego Krzyża wypełnione po brzegi. Tym samym uniesieniem rozognione twarze. Rozmodlone. Bicia dzwonów nie dało się zarejestrować na zdjęciu, ale także wtedy niósł się ich dźwięk ponad miastem, jak w ostatnią sobotę września roku 2012. Gdy na początku marca 1861 r. ruszył ze świętokrzyskiej świątyni kondukt żałobny „pięciu poległych”, oceniano jego liczebność na grubo ponad 100 tys. osób. Rosjanie twierdzili, że mniej, ale kto by dał radę zliczyć… Gdy czoło procesji dotarło do Powązek, koniec ciągle jeszcze był pod kościołem na Krakowskim. A carscy żandarmi… Pochowali się na okolicznych dachach. Stamtąd patrzyli w dół jak szczury, które uciekły przed powodzią. Widzieli, jak w marszu szła Polska. Słychać było Mazurka Dąbrowskiego. I wspólne modlitwy. W trakcie tak tłumnej i pełnej emocji uroczystości nie zdarzył się żaden incydent, pomimo braku policji. Porządku pilnowała polska młodzież – uczniowie Gimnazjum Realnego, studenci Szkoły Sztuk Pięknych czy Akademii Medyko-Chirurgicznej. Patrzono na nich z dumą. „Nasi chłopcy! Piękni! Zakochani w Polsce!”. Ci właśnie „nasi chłopcy”, już jako staruszkowie-weterani, w mundurach, które dopiero po odzyskaniu niepodległości dał im Józef Piłsudski (żeby każdy wiedział, że powstaniec był Żołnierzem Polskim, a nie bandytą, jak nazywali ich Rosjanie), spotykali się z następnymi pokoleniami młodych Polaków.I uczyli ich, że są przed nimi „żywoty równoległe”. Że mogą żyć na dwa sposoby. Szlachetny. Lub podły. I że już od najmłodszych lat trzeba zacząć uczyć się Życia w Godności. Ci, którzy ich posłuchali, wyrośli na Powstańców Warszawskich. Inni, którzy wybrali żywot biegnący linią równoległą, stawali się funkcjonariuszami UB i MBP. Ścigali i zabijali tych pierwszych.
Przelać krew bez dyplomatyzowania Tuż po II wojnie światowej Czesław Miłosz pracował wraz z Jerzym Andrzejewskim nad scenariuszem „Robinsona”. Okna Warsztatu Filmowego Młodych wychodziły na podwórko Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. W „Zniewolonym Umyśle” przyszły noblista wspominał pewną, wspólnie dokonaną obserwację: „Zauważyliśmy na parterze, w zakratowanych oknach, dużo postaci młodych mężczyzn. Niektórzy próbowali się opalać, umieszczając twarz w promieniach słońca; inni łapali hakiem z drutu papierki, które wyrzucano przez okno na piasek z sąsiednich cel. (…) Obserwowaliśmy ich milcząc. Byli to, jak łatwo było odgadnąć, żołnierze armii podziemnej; gdyby do Polski powrócił emigracyjny rząd z Londynu, ci żołnierze »podziemnego państwa« byli honorowani i fetowani jako bohaterowie”. Rzeczywiście, mógł ich czekać inny los, gdyby Historia potoczyła się inaczej. Ich udziałem były żywoty i śmierci, do których predestynowało ich otrzymane wychowanie. W biografii Miłosza Andrzej Franaszek tak komentuje zacytowany wyżej fragment: „Trzeba przyznać, że jest w tej scenie coś złowrogiego. Dwaj pisarze, którzy w milczeniu przyglądają się niewinnym mężczyznom, zaludniającym więzienie powstającego państwa”. Otóż i doskonały przykład „żywotów równoległych”. Rozłożonych na dwie strony jednego podwórka. Po jednej akowcy za kratami. Po drugiej dobrze mający się pisarz, który później napisze o nich haniebną książkę. I poeta nienawidzący polskości. Miłosz chodził po zrujnowanej stolicy i patrzył na porażający krajobraz po Powstaniu. Napisał wtedy wiersz „W Warszawie”. A na kartce tuż nad utworem zanotował następujące zdanie: „Bóg jest sprawiedliwy”. I podkreślił je… W 1863 r. kpt. Wiktor Wiśniewski poszedł do walki, gdyż zakipiała w nim: „krew polska, krew nieodrodna śp. ojca mojego Napoleonczyka, któren jako kapitan przebył wszystkie napoleońskie bitwy w legionach polskich. Dla mnie dość było, że krew polska się leje, że wroga biją – cóż tu dyplomatyzować? Kto zdrów, a z mężnem sercem, hurra na wroga!”. Swoim potomkom zostawił następujące przesłanie – „Któż, jak nie kochający ojciec powinien pracować, aby w spuściźnie zostawić dzieciom nazwisko prawego Polaka? A czyż nim może być ten, któren za piecem siedzi, gdy bracia krew za ojczyznę przelewają?”. Tomasz Łysiak
Amber Gold a urlop macierzyński Poruszony być może krytyką że jego polityka pro-rodzinna dotyczy głównie własnych latorośli premier Tusk w ostatnim expose postanowił przychylić bram nieba także innym. Ogłosił mianowicie lekką ręką plan wprowadzenia rocznego płatnego urlopu macierzyńskiego. Rząd może sobie oczywiście wprowadzać to i owo, w tym urlop macierzyński choćby nawet sześcioletni. Z chęcią usłyszelibyśmy jednak komu i ile konkretnie pan premier zamierza zabrać aby to sfinansować. A ponieważ o finansowaniu nie było w expose ani słowa to przyjąć można wstępnie że zrzucić się na tę szczodrość premiera mają nie pytane o zdanie masy uczestniczące w tym, jak to ujął kiedyś Jean Raspail, demokratycznym kulcie dla osłów celebrowanym przez szakale. Uprzedzając tutaj chór oburzenia drogich czytelników że urlop macierzyński się przecież należy, że zapaść demograficzna, itd. ustalić by należało najpierw pewne parametry. Jeżeli urlop macierzyński dla kogoś finansowany ze wspólnej kasy był dobry w wymiarze 16 tygodni to co konkretnie powoduje że w wymiarze 50 tygodni, a więc drenujący tę wspólną kasę 4 razy bardziej, będzie akurat lepszy? Bez wyjaśnienia tego istotnego szczegółu deklaracja premiera Tuska jest jedynie tanim frazesem obliczonym, i to prawdopodobnie słusznie, na głupotę elektoratu. Jeżeli bowiem elektorat zdolny byłby to myślenia, czego go demokracja skutecznie oducza, a roczny urlop niekoniecznie byłby takim dobrodziejstwem z uwagi choćby na koszty to jeszcze w Sejmie doszłoby do wygwizdania opowiadanych przez pana premiera nonsensów. Jeżeli natomiast pan premier przekonałby Polaków że jest to rozwiązanie lepsze to przedstawiciele tegoż myślącego elektoratu nie daliby mu nawet zejść z mównicy bez wypytania czemu jeszcze dłuższy urlop macierzyński nie byłby jeszcze lepszy. Bo skoro już pan premier wpadł na taki dobry pomysł to czemu ograniczać go do skromnego roku a nie od razu ogłosić urlop macierzyński np. sześcioletni? Dobro płatnego rocznego urlopu macierzyńskiego stałoby się niewątpliwie większym dobrem jeśli je pomnożyć przez 6. A ileż to państwo mogłoby przy okazji zaoszczędzić na żłobkach i przedszkolach co to tyle zgryzoty przydają rządowi… Na wypadek gdyby w tym miejscu któryś z drogich czytelników zaczął wspominać coś o kosztach i że nas na to nie stać to spieszymy wyjaśnić że byłby to spór bezpodmiotowy – nie stać nas po równo ani na jedno ani na drugie! Skąd to wiemy i czemu się wymądrzamy? A no wiemy to – mówiąc wprost – od mądrzejszych. A wymądrzamy się ponieważ wykręt ten zwalnia nas od jałowego nadużywania kalkulatorka i udowadniania raz jeszcze paru socjalistom że przecinek o parę miejsc w przód czy w tył robi czasem różnicę. Płatny ze wspólnej kasy urlop macierzyński jest poważnym obciążeniem tej kasy. Nie twierdzimy że jest zły czy dobry. Twierdzimy natomiast że jego wymiar wymaga precyzyjnej kalibracji i ostrożnych rozważań za- i przeciw. Inkrementalnych zmian i obserwowania efektów. To pewnie nie przez przypadek rozsądne państwa w Europie z jakichś względów, i to niezależnie od siebie, doszły do wymiaru urlopu macierzyńskiego podejrzanie bliskiego 16 tygodniom: Szwajcaria – 16 tygodni, Austria 16 tygodni, Holandia – 16 tygodni, Francja – 16 tygodni, Niemcy (a to ci niespodzianka) – 14 tygodni.
Nie wyciągając tedy nawet kalkulatorka z futerału przyjąć można z miejsca że ogłoszony przez premiera Tuska olbrzymi skok w urlopie macierzyński do 52 tygodni jest kompletnym nonsensem którego skutki odczują na własnej skórze masy które go wybierały. Darujemy sobie tutaj wyszczególnianie dlaczego jest to nonsens. Jeśli nie jest przeraźliwie jasne dla kogoś w tym miejscu że przebijanie partnerów handlowych poziomem socjału jest zabójcze dla przebijającego to już raczej nie będzie. Czy jednak masy, jęczące za jakiś czas pod wyższymi jeszcze podatkami aby zapłacić za szczodrość pana premiera połączą kiedykolwiek skutek z przyczyną? Czy legiony mam zwabione rocznym urlopem macierzyńskim rzucą się teraz do płodzenia dzieci które już w momencie narodzenia będą niewolnikami długu, bezmyślnie powiększanego przez pana premiera? Zwłaszcza że nie może się to nie odbić negatywnie na ich szansach zawodowych? No dobrze ale co ma to wspólnego z Amber Gold? Otóż wiele pewnie nie ma. Poza tym może że rzucenie masom paru podrobów w rodzaju właśnie paroletnich urlopów macierzyńskich, najlepiej jeszcze także dla związków jednopłciowych których dyskryminować przecież nie wolno, skutecznie zdejmuje presję aby sprawę przekrętu z Amber Gold w państwie prawa uskuteczniającego zasady sprawiedliwości społecznej itd. wyjaśnić skutecznie i do końca. Kto wie czy w sumie nie zamotywowałoby to Polek do płodzenia mniej dzieci na emigracji a więcej w kraju niż najdłuższy nawet urlop macierzyński… DwaGrosze
Dekodery transgraniczne Najnowszy Wyrok Trybunału Sprawiedliwości, oprócz ważnych zagadnień prawnych, porusza kwestie mające duże znaczenie społeczne i gospodarcze, szczególnie w kontekście zbliżających się Mistrzostw Świata w piłce nożnej, a także szerzej dla obywateli polskich mieszkających w innych Państwach Członkowskich Unii Europejskiej, dla których ważny jest dostęp do programów telewizyjnych drogą satelitarną. W październiku 2011 r. Trybunał Sprawiedliwości w sprawie C-403/08 zajął stanowisko odnośnie istotnych kwestii dotykających styku prawa konkurencji, własności intelektualnej i swobody świadczenia usług na wspólnym rynku, dotyczącym licencji praw do nadań telewizyjnych.
Wojna z pubami o prawa autorskie W wyroku tym Trybunał odpowiedział na pytania prawne zadane w trybie prejudycjalnym przez sądy angielskie, w sprawach dotyczących klauzul w umowach licencyjnych zawieranych pomiędzy uprawnionym do praw do nadań telewizyjnych, którym w omawianych sprawach była angielska profesjonalna liga piłki nożnej Premier Leauge a nadawcami płatnych, kodowanych kanałów sportowych. Premier Leauge (PL) udziela licencji nadawcą na zasadzie wyłączności terytorialnej, gdzie tylko jednemu nadawcy w danym kraju udzielana jest wyłączna licencja do transmisji meczów angielskiej ekstraklasy. Warunki umów na jakich PL udziela licencji są zróżnicowane dla każdego nadawcy z poszczególnych państw i dostosowane do możliwości danego rynku. Czynniki mające wpływ na koszt licencji to między innymi wartość rynku reklamowego, możliwości ekonomiczne i zamożność abonentów, a przede wszystkim popularność konkretnej dyscypliny sportu, a nawet określonych rozgrywek w danej dyscyplinie na terenie państwa, na terytorium którego udzielana jest licencja. I tak opłaty licencyjne, a także opłaty abonamentowe płatnych telewizji kodowanych, transmitujących te same wydarzenia sportowe, mogą być inne w różnych krajach. Wyrok Trybunału zapadł na kanwie spraw Karen Murphy, właścicielki i menedżerki pubu w angielskim Portsmounth, i innych właścicieli lokali gastronomicznych którzy w prowadzonych przez siebie pubach udostępniali transmisje meczów angielskiej ligi piłki nożnej nadawane nie przez uprawnionego na terenie Wielkiej Brytanii licencjobiorcę (BSkyB Ltd., operatora telewizji Sky Sports), lecz za pomocą anteny satelitarnej dekodera i karty do odbioru kodowanych programów greckiej telewizji Nova. Premier Leauge złożyło pozwy przeciwko właścicielom pubów o naruszenie praw autorskich, a w przypadku pani Murphy doszło także do sprawy karnej. Pozwani właściciele pubów argumentowali to między innymi tym, że skargi były bezzasadne, gdyż nie wykorzystywali oni pirackich kart do dekoderów, lecz karty wprowadzane do obrotu legalnie w innym państwie członkowskim. Pytania prejudycjalne postawione przez sądy angielskie były rozpatrywane przez Trybunał w połączonych sprawach i dotyczyły kilku istotnych kwestii, zarówno w zakresie interpretacji Dyrektywy o dostępie warunkowym jak i, swobody świadczenia usług i konkurencji.
Zagraniczne dekodery legalne Jedno z pytań prejudycjalnych, postawionych przez sądy angielskie, dotyczyło interpretacji przepisów Dyrektywy 98/84/WE Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 20 listopada 1998 r. w sprawie prawnej ochrony usług opartych lub polegających na warunkowym dostępie, a konkretnie tego, czy wykładnia pojęcia „nielegalnego urządzenia” w rozumieniu Dyrektywy obejmuje także zagraniczne urządzenia dekodujące, w tym urządzenia uzyskane lub aktywowane w wyniku podania nieprawdziwego nazwiska i adresu oraz urządzenia używane z naruszeniem ograniczenia umownego pozwalającego na używanie ich jedynie do celów prywatnych. Trybunał uznał, że pojęcie urządzenia nielegalnego użyte w Dyrektywie o dostępie warunkowym nie obejmuje takich urządzeń, podkreślając, że urządzenia takie są produkowane i wprowadzane do obrotu za zgodą świadczącego usługi, nie umożliwiają dostępu bez opłaty do chronionych usług, ani nie umożliwiają lub nie ułatwiają obchodzenia środków technologicznych, powziętych w celu ochrony opłaty za te usługi, zważywszy, że w państwie członkowskim, w którym wprowadzono je do obrotu, opłata została uiszczona. Przyjęta przez Trybunał wykładnia jest zgoda z ugruntowaną w prawie własności intelektualnej zasadą wyczerpania praw własności intelektualnej. Jednocześnie Trybunał uznał, że przepisy Dyrektywy o dostępie warunkowym nie stoją na przeszkodzie istnienia krajowych przepisów, zabraniających sprowadzania i korzystania z zagranicznych dekoderów i kart do odbioru programów telewizyjnych.
Swoboda świadczenia usług Przyjęcie przez Trybunał, że Dyrektywa o dostępie warunkowym nie stoi na przeszkodzie uchwalaniu przepisów krajowych, zabraniających sprowadzania i korzystania z zagranicznych dekoderów i kart, nie oznaczało, że takie przepisy nie są niezgodne z prawem wspólnotowym. Trybunał uznał, że przepisy krajowe, zakazujące sprowadzania i używania zagranicznych dekoderów i kart, są sprzeczne z wyrażoną w art. 56 Traktatu o Funkcjonowaniu Unii Europejskiej zasadą swobody świadczenia usług. Co więcej, Trybunał uznał, że pierwotnym źródłem przeszkód w świadczeniu usług są umowy zawarte pomiędzy nadawcami i ich klientami, które z kolei odzwierciedlają klauzule dotyczące ograniczeń terytorialnych włączone do umów zawartych pomiędzy tymi organizacjami i podmiotami praw własności intelektualnej.
Naruszenie swobody konkurencji Trybunał uznał ponadto, że klauzule umowy licencyjnej na wyłączność, zawartej pomiędzy podmiotem praw własności intelektualnej i organizacją nadawczą, stanowią ograniczenie konkurencji zabronione przez art. 101 TFUE, w sytuacji gdy nakładają na tę organizację obowiązek niedostarczania urządzeń dekodujących, umożliwiających dostęp do objętych ochroną przedmiotów tego podmiotu na zewnątrz terytorium, którego dotyczy ta umowa licencyjna.Wyrok Trybunału ma ważne znaczenie także z praktycznego punktu widzenia. Z jednej strony np. zamieszkali w Państwach Członkowskich Polacy będą mogli cieszyć się swobodnym i co najważniejsze, legalnym dostępem do programów telewizyjnych nadawanych na platformach cyfrowych i transmitowanych przez satelitę, obejmujących nie tylko wydarzenia sportowe, lecz także wiadomości, kulturę i rozrywkę, z drugiej strony istnieje niebezpieczeństwo problemów licencyjnych np. do nadań filmów udzielonych przez wytwórnie filmowe i dystrybutorów z ograniczeniem terytorialnym. W konsekwencji może dojść do zwiększenia kosztów licencji, które w efekcie końcowym mogą być przerzucane na klientów. Zbigniew Krüger
Zjazd Zmieleni.pl Kukiz dąży do obalenia konstytucji II Komuny Fedyszak Radziejowska „Nigdy jednak domknięcie fasadowej demokracji nie było tak bliskie, jak dziś...Sens demokracji fasadowej tkwi w procedurze legitymizacji władzy. Wybrana – może praktycznie więcej niż dyktatura Zbigniew Brzeziński - były doradca prezydenta USA „Najgorsza i najgłupsza na świecie (o polskiej ordynacji wyborczej)....(źródło)
Francis Fukuyama „ Polityka szympansów i jej związek z rozwojem politycznym człowieka „....” Samiec, lub samica szympansa , które zdobyły dominującą pozycję w hierarchii, zyskują coś , co w pełni zasługuje na miano władzy - zdolność rozstrzygania konfliktów i ustalanie reguł zew ze względu na swój status w hierarchii . Szympansy okazują uległość władzy poprzez pokorne powitanie , serię krótkich chrząknięć , po których następują głębokie pokłony, wyciąganie ręki do wyżej postawionego osobnika i całowanie stóp”... ( „historia ładu politycznego” strona 49 ) Wystarczy przyjrzeć się polskim partiom politycznym , a w szczególności Platformie, aby zrozumieć ,że Fukuyama ma rację. Struktura i technologia władzy w takiej partii nie daleko odbiegła ona od strategii „politycznej” małp. Proszę zwrócić uwagę na Niesiołowskiego , i jemu podobnych i ich stosunek do samca alfa Platformy , do Tuska. Furia w atakowaniu przeciwników samca alfa , poniżanie się ich chorą zajadłością, aby tylko wódz spojrzał przychylnie, aby tylko dał jałmużnę , dostęp do koryta , biorące miejsce na liście wyborczej Im prymitywniejsza ordynacja wyborcza , tym bardziej podoba ona jest do struktury władzy typowej dla szympansów. Konstytucja II komuny jest niezwykle prymitywna . Efekty jej istnienia najlepiej opisała Fedyszak Radziejowska Fedyszak Radziejowska „Nigdy jednakdomknięcie fasadowej demokracjinie było tak bliskie, jak dziś, gdy pozory demokracji zaakceptowali nie tylko politycy postsolidarnościowi, lecz także ich postsolidarnościowi wyborcy. Nie tylko lewica przywiązana biografią i interesami do PRL, lecz także„młodzi, wykształceni, z wielkich miast” nie mają nic przeciwko demokracji ograniczonej. „...”Powołany do życia przy Okrągłym Stole establishment (w skrócie będę dalej nazywać go OSE) planował demokrację fasadową,w której demokratyczne procedury są, ale treść, kultura demokracji oraz kontrola rządzących przez opozycję i opinię publiczną nie odgrywają większej roli. Można zakładać partie polityczne, stowarzyszenia, a nawet gazety i rozgłośnie radiowe, co cztery lata odbywają się wolne, tajne i powszechne wybory,ale treść demokracji, czyli autentyczna, merytoryczna rywalizacja elit, programów i partii politycznych nie istnieje.„...”Opozycja też nie jest przypadkowa, bo jej szanse na przejęcie władzy muszą być zerowe. Sens demokracji fasadowej tkwi w procedurze legitymizacji władzy. Wybrana – może praktycznie więcej niż dyktatura...(więcej) Należy obalić Konstytucję II Komuny i wprowadzić JOW oraz system prezydencki . Marek Mojsiewicz
14 października 2012 "Demokracja to taki ustrój, który gwarantuje nam, że nie będziemy rządzeni lepiej niż na to zasługujemy”- twierdził pan Jacek Kuroń, socjalista – obrządku trockistowskiego. Pokazujący się publicznie w mundurku Mao, w Europie- jako jeansman. W tym przypadku miał rację, w przeciwieństwie do demoralizujących zasiłków i zup, które rozdawał. Wtedy zakładał ubiór Naczelnego Kucharza III Rzeczpospolitej.. I mieszał w tej Wielkiej Zupie Wielką Chochlą.. Do tej pory nie udało mi się dowiedzieć, czy była to zupa z wkładką regeneracyjną, czy też bez wkładki regeneracyjnej.. W każdym razie od mieszania samej zupy, zupy w garze nie przybywało, mimo wysiłków czynionych chochlą. Nawet mimo istnienia wkładki regeneracyjnej .Tak jak od samego mieszania herbaty, nie staje się ona słodsza.. I tak jak od przemieszczania bogactwa- nie stajemy się bogatsi.. Jedni biednieją- a inni się bogacą. Ale wartość bogactwa się nie zmienia- nawet maleje, bo okradani coraz bardziej – poprzez okradanie ich- skłaniają się są do mniejszego bogactwa wytwarzania.. Demokracja też nie staje się lepsza od samego mieszania w niej. Opiera się ohydnym nonsensie, który polega na ustanawianiu Prawdy w drodze Większości. Im większa większość- tym według demokratów- większa Prawda. Z fałszu zawsze wynika fałsz- nie może wynikać Prawda. Taka jest istota logiki.. W logice albo prawda, albo fałsz.. Każdy fałsz blokuje prawda.. A my- żyjąc w demokracji- żyjemy w wielkim fałszu.. W coraz większym po każdym głosowaniu większościowym.. Każde głosowanie demokratyczne i większościowe pogrąża nas w coraz większym kłamstwie.. Bo jak już raz zaczęło się kłamać- to kłamie się nadal i systematycznie.. Bogdan Włosik, 20 letni uczeń III klasy technikum zastrzelony podczas manifestacji w Nowej Hucie w dniu 13.10.1982 roku też walczył o” wolność i demokrację”. Tak usłyszałem jadąc samochodem w państwowym radiu- zwanym publicznym. Uczeń szkolny w wieku 20 lat walczył o” demokrację” i do tego” wolność”. Dla każdego myślącego człowieka jest jasne, że albo” wolność”, albo” demokracja”. To są dwie wzajemnie wykluczające się kategorie.. Wolność jest dana – jako prawo naturalne człowiekowi- a demokracja większościowa i parlamentarna- to wymysł człowieka przeciwko wolności człowieka. Wszystko mogą przegłosować, skoro przegłosowują nawet, czy człowiek może żyć do 8 czy 12 tygodnia, czy też nie... A w przyszłości podniosą poprzeczkę życia w łonie matki jeszcze wyżej. Tylko jak znajdą odpowiednią barbarzyńską większość w tej sprawie- wtedy przegłosują i ustanowią przy jej pomocy- przeciwko Panu Bogu, który daje człowiekowi życie i je odbiera- nowe granice życia człowieka.. ONI, demokratyczni utracjusze etyki i moralności łacińskiej- będą ustanawiać, kto ma żyć, a kto może umrzeć, jeszcze w łonie matki.. Takiego wynalazku i gilotyny śmierci- do tej pory nikt nie wynalazł.. I nie bez racji niektórzy twierdzili, że „ demokracja jest wynalazkiem szatana”.. No bo jest! Demokraci przykrywają prawdę o niej- gadulstwem.. Że niby wolno ględzić do oporu na gruzowisku tego co pozostawia po sobie demokracja większościowa.. Młody chłopak, uczeń, w manifestacjach ulicznych walczył o dwie kategorie wzajemnie sprzeczne” demokrację” i „ wolność”., A czy on w ogóle wiedział o co walczy? Młodzi chłopcy wypatrzyli w tłumie ubeka, kapitana Andrzeja Augustyna, który widząc, że został zdekonspirowany- strzelił w kierunku Bogdana Włosika i go zabił.. W 1991 roku poszedł siedzieć na dziesięć lat- wyszedł po pięciu i pół- jak to w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej, a nie normalnej – sprawiedliwości.. Widocznie dobrze się sprawował.. Pan prezydent Bronisław Komorowski odznaczył rodziców Bogdana Włosika Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, za to, że” mimo osobistej tragedii, jaką była dla nich śmierć syna, od pierwszych dni aktywnie uczestniczyli w działaniach które prowadziły do wyjaśnienia okoliczności zabójstwa i ukarania sprawców”(???) Bo organa ścigania nie mogły się tym wszystkim zająć samodzielnie, bez ponaglania.. Może by sprawdzić dlaczego nie zajmowały się tą sprawą same- bez ponaglania..? Kto to blokował i dlaczego..? Dlaczego potrzebne było ponaglanie przez rodziców Bogdana Włosika? Jeśli krzyże kawalerskie orderu odrodzenia Polski rozdaje się za udział w wyjaśnieniu morderstw- to każdy policjant śledczy powinien dostawać po każdej sprawie taki Krzyż, produkcja krzyży by wzrosła, ale zdeprecjonowałaby się ich wartość.. Tylko w sprawach niewyjaśnionych śmierci w III Rzeczpospolitej” wolnej i demokratycznej”, takich krzyży nie powinni dostawać ci wszyscy, którzy nie wyjaśnili wielu spraw- w tym sprawy Krzysztofa Olewnika, generała Papały, generała Jaroszewicza czy generała Fonkowicza Odrębną sprawą jest tzw. odrodzenie Polski.. Polska się odradzała w 1918 roku, w 1945, w 1989- a na scenie politycznej i demokratycznej jest Narodowe Odrodzenie Polski. Czego w takim razie domaga się Narodowe Odrodzenie Polski skoro Polska jest już odrodzona? Ponownego odrodzenia? Ponownego chrztu i narodzin? Widocznie nie jest odrodzona dostatecznie.. A może czas odrodzenia jeszcze nie nadszedł, szczególnie gdy jest częścią innego państwa o nazwie- Unia Europejska, narodzonego w dniu 1 grudnia 2009 roku , po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego. .Tak jak kiedyś” odrodzona” była w ramach ZSRR- tak teraz jest” odrodzona” w ramach państwa- Unia Europejska. Jeśli część jakiegoś państwa może być odrodzona w ramach innego państwa.. W 1683 roku nie musiała się odradzać.. Była! I była potęgą.. Co pokazał Jan III Sobieski pod Wiedniem. Goniąc Mustafa Karę...Z jego 300 000 armią.. Przyprowadzając 20 000 wojska ze sobą i atakując Turków tam, gdzie się nie spodziewają.. Film piękny i interesujący, ale…Polacy występują tam w epizodzie.. Przy zderzeniu dwóch cywilizacji, nasza wyszła z wojny zwycięsko.. Dzięki kochającemu Boga królowi: ? Przybyliśmy, zobaczyliśmy i Bóg zwyciężył.” Ale tego w filmie nie było.. Było zakończenie Mustafa Kary- został uduszony.. Nie było zakończenia udziału polskich wojsk królewskich.. Odnosi się wrażenie jakby całością kierował wyłącznie Leopold I.. Król nie pozwolił, żeby Wiedeń upadł... Ale Wiedeń wziął udział w I rozbiorze Polski w roku 1772- w osiemdziesiąt dziewięć lat później.. A Turcja w drugim rozbiorze udziału nie wzięła..
Piękne sceny wojenne, mistyczna duchowość unosząca się nad filmem. .Zapał i wiara w Boga! Jakoś nic nie było o demokracji.. To król Jan III Sobieski nie walczył o” wolność i demokrację”? Byłby zapisany po śmierci do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację.. Ale to w PRL-u.. Nie wiem czy istnieje Związek Bojowników o Wolność i Demokrację obecnie, ale jest demokracja.. Do której wszyscy jesteśmy zapisani.. Niektórzy twierdzą, że jej nie ma.. Ale przecież lud wybiera podczas „ święta demokracji”.. Jakoś zawsze tych samych.. O tych samych poglądach.. To jest właśnie demokracja, żeby wybrać tych samych, w innych opakowaniach dyżurnych i propagandowych.. Żeby tylko pozamieniać, żeby wszystko pozostało po staremu.. Bo jakby ktoś inny pojawił się na scenie politycznej i zdobył władzę- wtedy demokracji już by nie było.. W takim razie…. Niech żyje monarchia! Ulubiony ustrój Pana Boga. WJR
Rząd blokuje gaz z łupków Dalsze blokowanie ustawy węglowodorowej jest dla Polski niebezpieczne. Stwarza zagrożenie korupcyjne. Straszy inwestorów brakiem jasnych przepisów. Grozi, że koncesje przejmą firmy niezainteresowane wydobyciem gazu w Polsce. Na samym początku obecnej kadencji parlamentarnej, 9 listopada 2011 r., PiS złożył w Sejmie projekt ustawy regulującej wydobywanie węglowodorów, w tym gazu i ropy z łupków. Ta ustawa zagwarantowałaby państwu sprawiedliwy udział w dochodach z wydobycia tych surowców oraz stabilność interesów inwestorów.
Projekt przesuwany Po dziewięciu miesiącach oczekiwania projekt został skierowany do pierwszego czytania. Wówczas przewidzianym terminem był 13 września. Tymczasem 11 września marszałek Ewa Kopacz stwierdziła na posiedzeniu Konwentu Seniorów, że na prośbę ministra Mikołaja Budzanowskiego wnioskuje o zdjęcie projektu z porządku posiedzenia Sejmu i przeniesienia go na następne posiedzenie. Minister uzasadnił swoją prośbę tym, że brakuje stanowiska rządu wobec projektu wniesionego przez PiS. Zgodnie z wnioskiem marszałek Sejmu, projekt ustawy węglowodorowej znalazł się w programie obrad przewidzianym na 26 września. Na posiedzeniu Konwentu Seniorów 26 września marszałek Kopacz ponownie wnioskowała o zdjęcie projektu z porządku obrad. Znowu na prośbę ministra Budzanowskiego. Tym razem bez podania przyczyn. Nieoficjalnie z informacji medialnych wiadomo, że drugi projekt ustawy o wydobyciu węglowodorów jest gotowy w Ministerstwie Środowiska. Zawiera m.in. przepisy regulujące kwestie udzielania koncesji poszukiwawczych i wydobywczych, kontroli nad ich wykorzystywaniem, opłat z tym związanych, standardów ochrony środowiska. Projekt ten – jak również wynika z doniesień dziennikarskich – ugrzązł w konsultacjach między ministrami Rostowskim, Budzanowskim i Sikorskim a Kancelarią Prezesa Rady Ministrów. Wciąż nie ma ostatecznego kształtu i nie został oficjalnie przedstawiony. W ten sposób rząd i marszałek Sejmu blokują szanse na racjonalną regulację zasad wydobycia gazu z łupków w Polsce, nie znalazły się na ścieżce legislacyjnej ani projekt poselski, ani projekt rządowy. Brak takiej regulacji staje się coraz bardziej niebezpieczny.
Handel koncesjami Obecny stan prawny, według obowiązującej od 1 stycznia br. ustawy – Prawo geologiczne i górnicze, jest zły. Naraża skarb państwa na straty, a inwestorom nie zapewnia stabilnych warunków działalności. Może odsunąć w czasie zagospodarowanie złóż i ich komercyjną eksploatację, zapowiadaną przez rząd już na lata 2015–2016. Stwarza poważne zagrożenia dla interesów skarbu państwa – pozwala na sprzedaż udziałów spółek posiadających koncesje poza jakąkolwiek kontrolą państwa, które tych koncesji udziela. W efekcie koncesje mogą się znaleźć w rękach podmiotów Polsce wrogich. Ze 111 wydanych obecnie koncesji znaczna ilość nie zobowiązuje firm, które je otrzymały, do rozpoczęcia odwiertów poszukiwawczych. Są podstawy, aby sądzić, że spółki, które otrzymały tego rodzaju koncesje, są z góry przeznaczone do sprzedaży, bez podjęcia prób rozpoznania złoża. Najwięcej koncesji na takich dziwnych warunkach – trzynaście – otrzymały spółki z grupy kapitałowej Petrolinvest.
Kontrola wydobycia Projekt ustawy przedstawionej przez Prawo i Sprawiedliwość przewiduje zgodny z prawem handlowym mechanizm kontrolny państwa nad wydobyciem. Byłaby to specjalna spółka skarbu państwa, udziałowiec wszystkich spółek tworzonych dla wykorzystania koncesji wydawanych przez Ministerstwo Środowiska. Miałaby ona prawo pierwokupu udziałów sprzedawanych przez spółki-koncesjonariuszy. Według projektu PiS koncesje wydobywcze byłyby przyznawane w trybie otwartych przetargów. Opłata za użytkowanie górnicze przy takiej koncesji byłaby określana w umowie cywilnoprawnej, podobnie jak to przewiduje obecnie prawo geologiczne i górnicze. Jednak wysokość tej opłaty byłaby nie niższa niż 40 proc. wartości węglowodorów przewidywanych do wydobycia ze złoża. Opłaty trafiałyby na specjalny państwowy Fundusz im. Łukasiewicza, pozostający w ograniczonej dyspozycji Sejmu. PiS przez cały czas deklaruje gotowość otwartej dyskusji nad projektem podczas prac legislacyjnych w sejmie. Odkładanie z niewiadomych przyczyn prac legislacyjnych mających uregulować otoczenie prawne – problemy podatkowe, kontrolę nad realizacją zobowiązań koncesyjnych i obrotem wtórnym udziałami w spółkach posiadających koncesje – utrwala obecny korupcjogenny stan prawny w tym zakresie. Warto przypomnieć, że w początkach tego roku ABW wszczęła postępowanie w sprawie nieprawidłowości przy udzielaniu koncesji na poszukiwania gazu ze złóż łupkowych. Dalsza obstrukcyjna działalność Platformy Obywatelskiej w tej sprawie nie dość że stwarza zagrożenie korupcyjne, to straszy inwestorów brakiem jasnych przepisów i grozi przejęciem koncesji przez podmioty niezainteresowane rozpoczęciem wydobycia gazu z łupków w Polsce. Piotr Naimski
Marzenia się spełniają Popłoch. Tak chyba można określić stan, w jakim znalazła się strona rządowa. Pierwszy poważny sondaż – TNS Polska – pokazujący zdecydowaną przewagę Prawa i Sprawiedliwości nad Platformą Obywatelską mówi, że przestrach i zagubienie PO jest w pełni uzasadnione. PiS – 39 proc., PO – 33. PiS wzrost o 9 punktów, Platforma spadek o 6. W prostej linii to konsekwencja ofensywy opozycji – olbrzymiego marszu „Obudź się, Polsko” i zaprezentowania prof. Piotra Glińskiego jako kandydata na premiera. To także skutek ujawnienia kolejnych faktów dotyczących postępowania władzy po katastrofie smoleńskiej i w sprawie Amber Gold. Ale wyniki tego sondażu świadczą o czymś więcej.
Ciężka praca PO Nigdy jeszcze PiS nie przegonił partii Tuska taką różnicą punktów, dlatego można sądzić, że na ów spadek PO pracowano dłużej. Po prostu miarka się przebrała. A jak się przyjrzeć ostatnim miesiącom, można stwierdzić, że trudno bardziej nieroztropnie tracić poparcie niż Platforma w ostatnim roku. Bo ten właśnie mechanizm utraty sympatii wyborców opisywany jest od wieków – składają się nań buta, cynizm i pogarda. Można mieć wrażenie, że od czasu ponownego zwycięstwa wyborczego PO trwa oparta na tych trzech składnikach żmudna budowa szerokiego bloku przeciw tej władzy – i właśnie teraz przynosi efekty. Głównymi budowniczymi są… Donald Tusk i Bronisław Komorowski. Na dodatek dzieje się to z niezrozumiałych zupełnie względów, bo przecież przynajmniej jeden z nich, premier, jest w tej materii oczytany. Czy może bowiem ktoś racjonalnie wytłumaczyć, po co była Platformie ta demonstracja buty i pogardy wobec NSZZ „Solidarność”, gdy zdecydowano o pokazowym niewpuszczeniu do parlamentu delegacji tego związku na debatę dotyczącą podwyższenia wieku emerytalnego? Przeprowadzono jednak tę operację upokarzania działaczy Solidarności z żelazną konsekwencją, a decyzję o niewpuszczeniu przewodniczącego związku Piotra Dudy do parlamentu i trzymania liderów Solidarności na ulicy podjęli kolejno – zapewne nie bez konsultacji z dworem premiera – zarówno marszałek Sejmu, jak i Senatu. Była to więc głęboko przemyślana strategia zatrzaśnięcia drzwi przed liderami Solidarności w chwili, gdy reprezentowali ponad 2 mln obywateli, którzy złożyli podpisy pod obywatelskim projektem referendum w sprawie podwyższenia wieku emerytalnego. Nie trzeba dodawać, że bez żadnych skrupułów PO ten wniosek odrzuciła i w swoim stylu obywatelski postulat referendum wydrwiła. Czy po takiej prezentacji zadufania i buty władzy można się dziwić, że Solidarność postanowiła silnie wesprzeć opozycję?
Prezydent walczy z naiwnością To, że marsz „Obudź się, Polsko” stał się największą antyrządową, ale zarazem wolnościową manifestacją w III RP, jest zarówno efektem mobilizacji opozycji, jak i absurdalnych błędów w komunikacji społecznej rządzących. Nie tylko zresztą tych z Wiejskiej czy Kancelarii Premiera. Prezydent właśnie podpisał ustawę ograniczającą wolność zgromadzeń. Był to jego własny projekt, uchwalony w lekko tylko złagodzonym kształcie przez parlament. Oznacza to m.in., że będzie można zakazać organizowania manifestacji pod pretekstem, że w tym samym miejscu ktoś zgłosił już inną demonstrację. Wystarczy, że jedna osoba zgłosi kontrmanifestację albo pikietę w tym samym miejscu, by uniemożliwić protest. Przeciwko ograniczeniom wolności zaprotestowało 167 organizacji pozarządowych, które zajmują się prawami człowieka i wolnością obywatelską. I w Pałacu Prezydenckim, i w parlamencie najspokojniej w świecie zignorowano je. Więcej, w argumentacji Platformy Obywatelskiej i prezydenta pojawił się wątek, który obezwładnia cynizmem. Otóż – jak wyraził to Krzysztof Łaszkiewicz z Kancelarii Prezydenta – wolność manifestowania trzeba ograniczyć, gdyż regulująca prawo do demonstracji ustawa o zgromadzeniach z 1990 r. jest przestarzała, bo uchwalana w czasach „naiwnych”, zaraz po obaleniu komunizmu. Wtedy – jak przekonywał prezydencki minister w sejmie – wydawało się wszystkim, że demonstracje będą pokojowe, tymczasem okazało się, iż zdarzają się wybryki chuliganów, które zakłócają spokój mieszkańcom. Zatem trzeba tamto „naiwne” myślenie zmienić.
Aż dziw, iż reprezentant Bronisława Komorowskiego nie dodał, że wichrzycielom i tym, którzy zakłócają spokój społeczny, władza mówi twardo „nie”. Dziś mamy więc nie tylko prawo, które rozprawiło się z „naiwnymi” zdobyczami ruchu Solidarności w Polsce, i pozwala arbitralnie zakazywać demonstracji. Mamy też prezydenta, który nie waha się zupełnie otwarcie przeprowadzić projektu odbiegającego od standardów zachodnich demokracji i pasującego raczej do reguł, które panują za naszą wschodnią granicą – wedle rozumowania polskiego prezydenta „mniej naiwnych”. Bronisław Komorowski nie tylko w tej kwestii nie chce wyjść na naiwniaka. W niedawnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” spokojnie zauważył, że kara 40 godzin miesięcznie prac społecznych przez rok i trzy miesiące dla twórcy strony antykomor.pl to nic takiego. „Nie mnie oceniać, czy sąd wymierzył karę adekwatną. Pamiętam, że w młodości brałem udział w pracach społecznych, które też nie były dobrowolne, i nie wspominam tego ani miło, ani jako wielkiej represji”. Tak, Bronisław Komorowski jest już bardzo daleko od czasów „naiwnych”. Ale czy można się dziwić, że mimo ochrony medialnej, jaką cieszy się lokator Belwederu, do Polaków dotarł przekaz, że jeśli chodzi o takie wartości jak wolność, prezydent – podobnie jak rząd – nie jest przesadnie ortodoksyjny? Po co jednak po dwudziestu kilku latach wychowania Polaków w przeświadczeniu, że wolność jednostki jest ponad interesem zbiorowości, wprawiać w zdziwienie własny elektorat, w tym wszystkich działaczy organizacji pozarządowych, z których rekrutowała się dotychczas wierna grupa wyborców PO, a wcześniej Unii Wolności?
Zadufanie władzy W tej sytuacji, gdy prezydent stoczył zwycięską bitwę z prawem do wolności zgromadzeń, raczej komiczne niż smutne jest to, że Bronisław Komorowski ma zamiar stanąć na czele demonstracji 11 listopada i przemaszerować w gronie współpracowników Traktem Królewskim w Warszawie. Zapewne jak zawsze, tak i przy tej okazji będzie mówił o… walce o wolność. Oczywiście tego samego dnia odbywać się będzie Marsz Niepodległości, a sądząc po nastrojach społecznych i doświadczeniach sprzed roku, zgromadzi on zapewne kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Bronisławowi Komorowskiemu raczej nie uda się zebrać podobnych tłumów, w każdym razie nic na to nie wskazuje. I znów ciśnie się pytanie: po co prezydent staje w szranki, kiedy jest oczywiste, że musi przegrać i się ośmieszyć? Z całą pewnością może to być potencjalnie jedno z takich działań, które wpisuje się w demontaż autorytetu platformerskiego obozu. Po co? Jedyną odpowiedzią, jaka przychodzi mi do głowy, jest zadufanie władzy. Pewność, że media wiernopoddańczo zrelacjonują każdy ruch prezydenta, nie zadając ani kłopotliwych pytań, ani nie prowadząc krytycznych analiz. Tylko że, jak się okazuje choćby po ostatniej demonstracji opozycji i następujących potem sondażach, to nie wystarczy. Polacy nauczyli się już, że informacje z telewizji dobrze jest konfrontować z tymi, które niesie internet i niezależna od władzy prasa. Wydaje się więc, że powodem destrukcyjnych zachowań władzy jest zawierzenie, że tzw. drugi obieg to margines, a Polacy, ów ciemny lud, kupi wszystko, co poda mu TVN z Polsatem, Lis z Miecugowem. I sondaże, i marsz „Obudź się, Polsko” mówią jednak o kompletnym oderwaniu od rzeczywistości takiego myślenia, błędnej diagnozie dotyczącej nie tylko własnych możliwości komunikacji, ale też stanu ducha rodaków.
Knajackie elity Zresztą przestaje właśnie działać propaganda – powtarzany kilka razy w ciągu doby przez TVN24 film ze stadionu w Gdańsku, na którym widać bawiących się wspólnie premiera z sędzią Milewskim i prokuratorem nadzorującym sprawę Amber Gold jest chyba najdobitniejszym w ostatnim czasie dowodem, że ktoś znów „przestawia wajchę”. Ale być może filmik ten spełnia poważniejsze zadanie niż skompromitowanie Donalda Tuska, co – jak można przypuszczać – założył sobie ten, kto wrzucił go dziennikarzom. Na filmie widać elitę władzy – szefa sądu okręgowego, prokuratorów, wicewojewodę i premiera. Prezes sądu pokazuje wulgarny gest, dookoła rechot i… nikomu to nie przeszkadza. Premierowi też nie. Być może system rządów Tuska załamuje się, bo Polacy dostrzegają wreszcie, że „elity”, które nimi rządzą, nie tylko tworzą układ, ale i hołdują knajackiemu stylowi życia. Na tym tle oferta PiS z kandydaturą prof. Glińskiego na premiera musiała trafić do przekonania wielu Polakom. Mimo zaklęć płynących z telewizji, że to premier „wirtualny”. Ów kulturalny, powściągliwy profesor spoza polityki, nawet jeśli wirtualne, to jednak stanowi wizerunkowe spełnienie oczekiwań społecznych. Rodzaj marzenia o przyzwoitym, poważnym polityku, który budzi zaufanie i prezentuje styl odpowiedzialności za państwo, a nie troskę o udany mecz. To czytelna kontrpropozycja wobec niepoważnych chłopców haratających w gałę.
Warto marzyć Prof. Jadwiga Staniszkis zwróciła uwagę w programie Jana Pospieszalskiego, że tak jak w Sierpniu ’80, tak teraz daje się wyczuwać wśród ludzi niezgodę na brak wartości w życiu publicznym, na nihilizm. Przyczyniło się do tego – znów niepojęte – postępowanie rządzących wobec ofiar katastrofy smoleńskiej i ich rodzin. Komentując marsz „Obudź się, Polsko”, prof. Staniszkis mówiła: „Z moich rozmów wynikało, że to strach przed życiem bez wartości i życiem w społeczeństwie, w którym wartości przestają być ważne. To jest taki moment obudzenia podmiotowości moralnej. Tak właśnie jak w sierpniu 1980 roku”. Jeśli prof. Staniszkis odnajdując podobieństwa do roku 1980 ma rację, i ta tendencja się utrzyma, to jeśli uda się nam trwale zbudować wspólnotę wolnych Polaków, może też zdołamy rozpocząć na poważnie projekt odejścia od postkomunizmu. Oznaczać to będzie nie tylko upadek Donalda Tuska. Jesteśmy w stanie – choć niekoniecznie natychmiast, może w ciągu roku czy dwóch, ale jest to ciągle możliwe – dokończyć rewolucję Solidarności. Przebudować Polskę tak, jak sobie ją w sierpniu 1980 r. Polacy obmyślali. Marzenia? Nasza najnowsza historia pokazuje, że one się spełniają. Warto marzyć. < Joanna Lichocka
Staliśmy na przepaścią ale dzięki Tuskowi zrobimy zdecydowany krok naprzód Po tym expose premiera Tuska można powiedzieć tak „staliśmy na skraju przepaści ale po wydaniu takich ogromnych pieniędzy, uczynimy znaczący krok naprzód”.
1.Po piątkowym expose premiera Tuska i sobotnich trwających ponad 2 godziny wyjaśnieniach ministrów finansów i skarbu Rostowskiego i Budzanowskiego jest już jasne, że nasz kraj będzie pożyczał na jeszcze większą skalę niż do tej pory, tyle tylko że to pożyczanie wyprowadzimy poza sektor finansów publicznych. W ciągu najbliższych 10 lat mamy wydać 700-800 mld zł (prawda jaka precyzja) i tylko niewiele ponad 1/3 tej sumy będzie pochodziło z budżetu Unii Europejskiej, resztę mają stanowić pieniądze budżetowe i środki pożyczone tyle tylko, że pożyczkobiorcą będzie Bank Gospodarstwa Krajowego (BGK), państwowa spółka „Inwestycje Polskie”, a także inne spółki skarbu państwa w których ma on pakiety kontrolne. W ten sposób państwo wyprowadza pożyczanie poza sektor finansów publicznych, bo w ramach tego sektora pożyczać już nie jest w stanie. Dług publiczny przekroczył w połowie roku 2012 już 900 mld zł i jest wprawdzie ciągle niższy niż konstytucyjny próg 60% PKB ale tylko dlatego, że dodatkowa kwota 60 mld zł długu jest schowana pod dywanem dzięki kreatywnej księgowości ministra Rostowskiego.
2. Unijne źródło finansowania inwestycji, które wskazał premier Tusk, to środki europejskie perspektywy finansowej na lata 2014-2020. Tyle tylko, że z osławionych 300 mld zł dla Polski (z reklamy wyborczej Platformy z 2011 roku), raczej nici. Wprawdzie wczoraj minister Rostowski na pytanie czy jest jakiś plan B w sytuacji kiedy tych 300 mld zł z UE nie będzie, znowu odpowiedział, że wszystko jest pod kontrolą ale w tej sprawie, rzeczywistość skrzeczy jak nigdy dotąd. Nie tylko bowiem nie uda się przeforsować dużego budżetu UE wynoszącego około 1033 mld euro na 7 lat, będzie on bowiem jak chcą Niemcy i Francja o przynajmniej 100 mld euro mniejszy ale pojawiła się jeszcze groźba wydzielenia z niego tzw. II budżetu tylko dla krajów strefy euro, w wysokości przynajmniej 20 mld euro rocznie, a więc w całej perspektywie finansowej, wynoszącego przynajmniej 140 mld euro. Sumaryczne środki dla Polski z budżetu UE na lata 2014-2020, nie tylko więc będą znacznie mniejsze od tych obiecywanych ale także utworzenie II budżetu dla państw strefy euro, będzie podstawą do wprowadzenia nowego instrumentu pożyczania przez te kraje tj. euroobligacji.Wszystko wskazuje więc na to, że pieniędzy europejskich będzie jednak niestety znacznie mniej niż przyjął rząd ustalając je jako źródło finansowania wielkich inwestycji.
3. BGK ma dostać w ciągu najbliższych 3 lat 10 mld zł pochodzących ze sprzedaży aktywów spółek skarbu państwa, w których jego udziały są wyższe niż pakiety kontrolne tyle tylko, że ma się to odbywać dodatkowo oprócz corocznej wyprzedaży majątku skarbu państwa nazywanej na użytek opinii publicznej prywatyzacją. Ten kapitał ma być podstawą do pożyczenia przez BGK głównie w międzynarodowych instytucjach finansowych, przynajmniej 30 mld zł i te środki mają być podstawą udzielania poręczeń i gwarancji a także kredytów dla potrzebujących takiego wsparcia podmiotów gospodarczych. Tyle tylko, że już teraz w BGK są przecież fundusze poręczeniowe i gwarancyjne dla prywatnego biznesu ale nie cieszą specjalnym zainteresowaniem bo są drogie a ponadto, żeby je pozyskać trzeba uczestniczyć w długotrwałej biurokratycznej procedurze. Z kolei spółka „Inwestycje Polskie” ma być także wyposażone w kapitał pochodzący ze sprzedaży aktywów spółek skarbu państwa w oparciu o który ma pożyczać środki finansowe na rynku i wspomagać, a nawet uczestniczyć finansowo w ważnych inwestycjach infrastrukturalnych w tym także tych realizowanych przez samorządy. I tu także na zasadzie dźwigni kapitał w wysokości paru miliardów złotych ma pozwolić pożyczyć przynajmniej 4-5 razy więcej.
4. Jak z tego wszystkiego wynika Tusk i jego ministrowie zaproponowali znowu jedno wielkie pożyczanie tym razem jednak już poza sektorem finansów publicznych (podobnie działa krajowy Fundusz Drogowy tyle tylko, że UE zaliczyła nam go do sektora finansów publicznych i dalsze pożyczanie poprzez ten fundusz nie ma już sensu). Będzie pożyczał państwowy bank, państwowa spółka „Inwestycje Polskie” mają pożyczać także spółki energetyczne, spółki sektora naftowego, gazowego i chemicznego i inwestować. Kto to wszystko za jakiś czas będzie spłacał? Ci co zostaną w kraju i tutaj będą pracowali, płacąc podatki. Po tym expose premiera Tuska można powiedzieć tak „staliśmy na skraju przepaści ale po wydaniu takich ogromnych pieniędzy, uczynimy znaczący krok naprzód”. I Państwo macie jeszcze wątpliwości, że ekipę Tuska, trzeba jak najszybciej odsunąć od władzy? Kuźmiuk
Czy własność może szkodzić? Dla pewnej grupy prominentnych czasem myślicieli ideałem życiowym jest Diogenes zwany Psem – człowiek, który zamieszkał w amforze, a samemu królowi Macedonii potrafił przygadać – tak był wolny i niezależny. Zresztą – podobnych abnegatów nie tylko śródziemnomorska tradycja zna na pęczki, a jednym z najczęściej podnoszonych powodów, dla których to nie Indie, a zwłaszcza nie Chiny (przez tysiące lat przodujące jeśli chodzi o zmyślność różnych wynalazków…) wybuchły rewolucją przemysłową, przesuwając całą ludzkość w górę skali Kardaszewa – jest to, że myśl tamtejsza rzekomo piętnuje przywiązanie do materialnej własności, wyżej stawiając „rozwój duchowy” (cokolwiek by to miało znaczyć). Uważam takie stanowisko za przesadzone. Tak przez Webera podnoszona „moralność protestancka” jest zjawiskiem stosunkowo późnym, zasadniczo rzecz biorąc – XIX-wiecznym (zawsze mnie śmieszy pruderia brytyjskich „klas wyższych” w epoce wiktoriańskiej – w zestawieniu z powszechnie przecież znanym faktem, że „nogi jej wyrastają” z rozpusty Henryka VIII… Jeszcze w latach 50. XX wieku np. generała Andersa spotkał afront zakazu pojawiania się na Dworze św. Jakuba, gdzie wcześniej go zapraszano – bo rozwiódł się z żoną… Czyż to nie paradne? Do Watykanu jakoś „wilczego biletu” nie dostał…). Nie wiadomo, co tu jest przyczyną, a co skutkiem. W konsekwencji piękna, bo prosta teoria, dlaczego to właśnie Zachód, a nie Wschód – leci na śmietnik…
Wstręt do własności Dziś jednak nie o genezie kapitalizmu (choć kiedyś o tym napiszę), tylko o wstręcie do własności. Wstręt ów motywowany jest zasadniczo umiłowaniem wolności. Diogenes był wolny, bo nie miał nic, co mógłby utracić – poza samym sobą naturalnie, ale o swoje ciało nie dbał, więc i jego utraty się nie bał. To ma być właśnie ideał „człowieka w pełni wolnego”. Budda tę samą myśl rozwija głębiej, wskazując na konieczność „wyzwolenia się” od wszystkich namiętności i przywiązań. Co, tak na marginesie, jest bardzo ważną dla nas wskazówką: własność – zdaniem nawet tych myślicieli, którzy ją potępiają – zdolna jest wzbudzać w człowieku namiętności i przywiązanie. Tak przemożne, że lepiej – zdaniem owych wrogów własności – całkiem usunąć owych namiętności i przywiązań przedmiot, wcale własności nie posiadając – bo nic innego wolności od owych uczuć nie zagwarantuje. Jest to dość radykalny wniosek, stojący w jednym rzędzie z radami „A jeźliby ręka twa gorszyła cię, odetnij ją (…). A jeźli cię noga twoja gorszy, utnij ją…” (Ewangelia wg św. Marka, roz. 9, wers 42-44). Jaka to właściwie jest namiętność i jakie przywiązanie? Zdaniem wrogów własności, owa namiętność to chciwość – żądza posiadania coraz to więcej. A owo przywiązanie to „uprzedmiotowienie” – traktowanie innych ludzi nie jako cele, lecz jako środki (to wedle Kanta z kolei…) do zachowania lub pomnożenia własności. Opanowany taką namiętnością i takim przywiązaniem człowiek staje się niewolnikiem i wszystkich dookoła w niewolników zamienia. Coś jest na rzeczy – nie twierdzę wcale, że nie! Niewątpliwie człowiek, który coś ma, postępować zwykł (winien?) rozważniej niż taki, który nic nie posiada. A to z rozsądnej troski, że mógłby narazić się na odebranie swojej własności – czy to przez władzę, czy to przez jakichś innych zbójców (czasami trudno, zaiste, odróżnić jednych od drugich…).
Chciwcy Tak z ręką na sercu jednak: wielu Państwo spotkali chciwców, opanowanych nieopanowaną żądzą posiadania i patologicznym skąpstwem – poza kartami powieści Karola Dickensa? To wcale nie jest tak powszechna przypadłość, jakby to (niektórzy) moraliści widzieli: gros posiadaczy, jeśli popada w niewolę, to nie dlatego, że nie są w stanie opanować swojej żądzy gromadzenia coraz to nowych bogactw i gadżetów – tylko dlatego, że zwyczajnie mają obciążoną hipotekę i zbyt wysokie raty do spłacania. Choroba ta, tak charakterystyczna dla społeczeństw współczesnych, była znana już w czasach Diogenesa zwanego Psem. Rada zresztą, której klasyczni Grecy zwykli w takich sytuacjach zażywać, była nader prosta: gdy posiadacze ziemscy i zwykli chłopi żadną miarą nie byli w stanie spłacać swoich zobowiązań, robili rewolucję i następowało tzw. strząśnięcie długów (termin dość dosłowny, bo usuwano fizycznie kamienie ustawione na działkach ziemi, a symbolizujące ich dłużne obciążenie). Dopiero kiedy świat śródziemnomorski się zglobalizował i miejsce rywalizujących ze sobą państewek zajęło globalne (bo obejmujące całą ekumenę – cały „świat” nadający się do cywilizowanego życia, poza którym pozostawała tylko dzicz) Imperium Romanum, praktyki tego rodzaju – o ile nie dotyczyły samego imperatora – odeszły w zapomnienie. Od tej pory niewypłacalność skutkowała utratą własności na rzecz wierzyciela – włącznie z własnością samego siebie, bo jeśli nie starczało majątku dłużnika, oddawano w niewolę jego samego wraz z rodziną. Trochę powyżej przesadziłem, rzecz jasna, ale to w celach edukacyjnych. Pozwala to w innym świetle ujrzeć tak wychwalaną przez durniów pokroju Wałęsy, o „młodych, wykształconych z wielkich miast” nie wspominając, globalizację, rozumianą jako tworzenie ponadnarodowych instytucji i organizmów gospodarczych. Wielbiciele tego zjawiska pytani o jego powody bredzą coś od rzeczy o „komplikowaniu się gospodarki” i „współzależności”, jakby to były rzeczy nowe, a nie znane i praktykowane od paleolitu – a w istocie żadnego logicznego powodu, dla którego organizm wielki, zbiurokratyzowany i skorumpowany miałby być wydajniejszy i łatwiejszy w zarządzaniu od mniejszego – choćby i tak samo zbiurokratyzowanego i skorumpowanego – podać nie potrafią. Tymczasem przecież Jewrosojuz otwartym tekstem przyznaje się do tego, że kolejne rozszerzenia jego członkostwa i powiązań z innymi podobnymi strukturami temu przede wszystkim służą, aby uniemożliwić ucieczkę kapitału z przeregulowanych i przeciążonych nadmiarem tak długów, jak i podatków gospodarek Niemiec i Francji. Powstał nawet termin „dumping socjalny” – na oznaczenie takiej praktyki, gdzie jakiś kraj śmie przyciągać inwestycje (i eksportować potem towary) skrzętniejszą gospodarką, generującą mniejsze obciążenia dla przedsiębiorców…
Tyrania socjalna Przy okazji pokazuje się dowodnie, że nie jest prawdą twierdzenie, jakoby posiadanie własności odbierało ochotę na bunt przeciw istniejącemu status quo. Niczego nie posiadający lumpenproletariat nie zbuntuje się przeciw „tyranii socjalnej” współczesnego gosudarstwa. Dlaczego miałby to robić? W jakiejś części przecież korzysta z jego systemowego przekupstwa, pobierając (za nic…) jakieś tam zasiłki czy stypendia. Jeśli ktokolwiek miałby ewentualnie powody, aby się buntować – to zadłużeni po uszy (zadłużeni, nie ukrywajmy tego, nie tylko z powodu własnej lekkomyślności, ale też, a nawet głównie, z powodu konkurencji rządu – najpierw pompującego w rynek tony nic nie wartych „zapisów elektronicznych na kontach bankowych”, a potem skutecznie podnoszącego cenę kredytu, gdy braknie tych „zapisów” na koncie budżetowym…) posiadacze „apartamentów” na Tarchominie. Być może zresztą tak zrobią, gdy będą im groziły masowe eksmisje… Nic nie posiadający lumpenproletariat też jest zniewolony. Nie własnością jednak, tylko przyssaniem do państwowego cycka, a więc przekupstwem. W ostatecznym rachunku zaś ów lumpenproletariat niewoli jego lenistwo. Pracy bowiem, dzięki której mógłby w inny sposób zdobywać środki do życia, pewnie by nie brakowało. Jednak żebranie łaski gosudarstwa jest o tyle łatwiejsze i tyle mniej wymaga wysiłku… To jest właśnie powód, dla którego nie traktuję poważnie ani przeszłego już „buntu przeciw ACTA”, ani też „ruchu oburzonych”. Są to bowiem jedynie formy szantażu ze strony lumpenproletariatu, na to obliczone, aby przypadkiem państwowy cycek nie wysechł. Nie ma tu śladu woli jakiejkolwiek systemowej zmiany. Niczego takiego zresztą być tu po prostu nie może! Więcej nawet: jeśli rzeczywiście miałoby dojść do „buntu dłużników”, nie będzie nic prostszego dla rządu (gdziekolwiek to się wydarzy) jak poszczuć lumpenproletariat przeciw „chciwym posiadaczom”, których bunt grozi właśnie zmniejszeniem strumienia zasiłków i stypendiów! Co przecież też się i w świecie antycznym nieraz zdarzało… Wracając do naszych baranów, czyli do „wstrętu do własności”. Jak widać, nieprawdą (a przynajmniej „nie całą prawdą”) okazało się zarówno twierdzenie, że własność przemożnie niewoli człowieka (bo ani przemożnie, ani nie tylko własność taką właściwość przejawia), jak i twierdzenie, że ten, kto coś posiada, zaraz z konieczności musi bronić status quo (jeśli bowiem status quo faworyzuje tych, którzy nic nie posiadają?).
Zniewolenie przez posiadanie Owo „niewolenie przez posiadanie” to mi w ogóle jakimś dziwnym resentymentem śmierdzi. Przeciwieństwem chciwości jest hojność. A sam wiem po sobie, z czasów gdy powodziło mi się naprawdę dobrze, że nic nie sprawia takiej frajdy jak dać komuś coś za free albo więcej niż mu by się należało – ot, tak, bo ma się z czego! Czasem dokonujemy w ten sposób wymiany bogactwa na prestiż (jak w praktyce potlaczu) – ale też, prawdę powiedziawszy, i to nie zawsze, bo na ogół tak obdarowany czy przepłacony wcale od tego wielkiej czołobitności względem swego dobroczyńcy nie przejawia (a bywa – choć to też patologiczny margines – że wręcz obrabia „frajerowi” d***). A jest to i tak przyjemne! Rzecz cała, proszę Państwa, zdaje się sprowadzać do tego, co uważamy za „wolność”. Budda, jak wiadomo, dlatego zalecał uwolnienie się od namiętności i pragnień, że to miało pozwolić na „wyzwolenie się z kołowrotu wcieleń” i osiągnięcie nirwany (czymkolwiek jest „nirwana” – nie zamierzam się w to wgłębiać…). Kto niczego nie pragnie i żadnych namiętności nie żywi, ten przynajmniej nie cierpi i w tym sensie jest „wolny”. Więcej światła na to zagadnienie rzuca termin, jakiego użył św. Augustyn do tego, aby opisać stan ducha zbawionych w Niebiesiech. Termin ten, który ongiś na ćwiczeniach z historii filozofii pracowicie rozszyfrowałem z greckich znaczków brzmi „apatia”. Oczywiście niekoniecznie w dokładnie takim samym sensie, jaki nadajemy temu słowu potocznie. Generalnie jednak o to właśnie chodzi – ten jest wolny, kto do niczego się nie przywiązuje i żadnych nie odczuwa z tego powodu ograniczeń. Dla porządku warto zaznaczyć, że nie każda własność w takim samym stopniu przywiązuje człowieka do miejsca czy przedmiotu. Rozumiał to dobrze Juliusz Słowacki, który – jak wiadomo – nie tylko „wielkim poetą był”, ale też inwestorem giełdowym, gdy pisał: „Co zaś do kupna i przykupywania ziemi, najmocniej się temu oponuję w duchu. Ziemi każdy człowiek potrzebuje mieć kawałek taki, który by go w ostatecznym złym razie z pracy rąk własnych mógł wyżywić, (literalnie mówię) tylko wyżywić. Szczęście zaś człowieka, zbliżające się najbliżej do szczęścia duchowego i rajskiego, jest w wolności jego i w wolności połączonej z potęgą. A ta wolność jest w skrzydłach, a skrzydłami, które nas nad ziemią utrzymują, są kapitały (…)”. Posiadanie majątku ziemskiego bowiem ma czynić z człowieka egoistę, człowieka myślącego tylko o sobie, a wcale przez to nie pożytecznego narodowi i nie bezpiecznego przed zakusami władzy, podczas gdy spekulant, taki jak sam Słowacki, „który mam kilka tysięcy franków, lecz tak ruchomych, że je w każdym dniu mogę na jaki bądź czyn użyć i przed wszelką mocą i przemocą zasłonić się nimi” („Korespondencja Juliusza Słowackiego”, oprac. E. Sawrymowicz, tom 1-2, Wrocław 1962, str. 245), zmuszony jest przez samą naturę swojej własności wchodzić w najściślejsze z bliźnimi stosunki. W swojej „pochwale kapitału giełdowego” posunął się wręcz do propagowania „waluty fiducjarnej”, pisząc: „Papierowa moneta czyli papiery krajowe – uczą lud, nawet prosty – tej myśli, że bogactwo każdego indywiduum zmniejsza się lub rośnie wraz z pomyślnością narodu. (Polacy o tym na sejmach nie wiedzieli), owszem każdy szlachcic myślał, że przy zubożeniu całego narodu on przy swojej wsi zostawszy, skoro się utraty uchroni – stanie się możniejszym” (J. Słowacki, „Dzieła wszystkie”, pod red. J. Krzyżanowskiego, tom 11, str. 204; Oba cytaty za: Ewa Nawrocka, „Buchalteria i duchowość (Słowacki i pieniądze)”). No cóż, mam na ten temat dokładnie przeciwne zdanie. Własność ziemska, taka jak moja, tym się przede wszystkim przejawia w życiu człowieka, że zmusza go do wytężonej pracy nad pielęgnacją i doskonaleniem „swojego miejsca pod słońcem”. „Kapitał nie ma ojczyzny” – własność ziemska jest wręcz ojczyzny synonimem (jako „ojcowizna”). Nie powiem, czasem patrzę z zazdrością na „królów życia” spod sklepu – póki jednak sił starcza, nie mam zamiaru uchylać się od moich obowiązków względem ziemi (tak jest! – właściciel bowiem ma wobec swojej własności obowiązki – i są to obowiązki natury moralnej…), którą sam wybrałem i własnymi rękoma uczyniłem zdatną do życia i wydającą plony (jakiekolwiek by te plony były). Co powiedziawszy, ruszam do pracy… Jacek Kobus
Inwestycje Polskie, czyli największy przekręt III RP Inwestycje Polskie jako spółka to świetna okazja, by stworzyć nowy podmiot z masą fantastycznych posad dla wiernych żołnierzy PO i trochę PSL. Powstanie zatem kolejny moloch zatrudniający swoich za nawet 100 tys. zł miesięcznie. Ten jeden pomysł rządu załatwia tyle potrzeb PO i rządu tej partii z PSL, że jest bodaj największym przekrętem w całej historii III RP. I ma tę zaletę, że uchodzi za dobrodziejstwo, a wręcz zbawienie. A zanim prezesi i dyrektorzy oraz liczni beneficjanci trafią w ręce CBA i prokuratury minie dużo czasu albo nigdy się to nie stanie, zaś „swoi” ludzie obłowią się z publicznych pieniędzy. Realne korzyści będą natomiast albo żadne, albo na tyle mizerne, że niewarte uwagi. Swoją drogą przekręt na 40 mld zł zasługuje na nagrodę Nobla z ekonomii. Ministrowie Jacek Rostowski i Mikołaj Budzanowski pokazali, jak rząd zamierza otumanić Polaków i Brukselę. Otumanić, bo pomysł spółki Inwestycje Polskie to pierwszorzędny przekręt z zakresu inżynierii finansowej, spełniający kilka funkcji na raz. To pokazuje, że rząd absolutnie nie myśli jak zwiększać dochody budżetu, lecz zajmuje się nadal zadłużaniem państwa i sztuczkami, które tak mają te zobowiązania ukryć, żeby nie były one zaliczane do długu państwa. Inwestycje Polskie to przede wszystkim pomysł na to, jak się zadłużać na inwestycje, żeby to nie podwyższało długu publicznego. Czyli to pomysł podobny do Krajowego Funduszu Drogowego, mającego już 43 mld zł długów, które formalnie nie podnoszą poziomu zadłużenia państwa, choć są oczywistym długiem tego państwa. Ale Bruksela się nie czepia, nie przekracza się progów bezpieczeństwa. Jest to więc ewidentnie ciężki grzech bez żadnej kary. Tyle tylko, że tak jak Krajowy Fundusz Drogowy nie zapewnia sprawnego budowania dróg, tak Inwestycje Polskie nie gwarantują sensownych inwestycji prorozwojowych. Przekazanie Bankowi Gospodarstwa Krajowego udziałów spółek skarbu państwa ma na celu lewarowanie wartości tych udziałów. Innymi słowy, chodzi o to, żeby BGK złożył zamówienie na wydrukowanie 32-35 mld zł, które mają pobudzić popyt inwestycyjny. W rzeczywistości pewny jest tylko impuls inflacyjny, bo efekty tych inwestycji są mocno wątpliwe. Wymyślono więc pretekst, żeby wydrukować banknoty warte dziesiątki miliardów złotych, bo inaczej trzeba by je pożyczyć na komercyjnym rynku, co nie jest ani łatwe, ani praktyczne. Ministrowie Rostowski i Budzanowski ujawnili na konferencji prasowej 13 października, że w nowym programie inwestycyjnym chodzi przede wszystkim o spółki skarbu państwa, np. Lotos, które z BGK dostaną kredyty na strategiczne przedsięwzięcia. Na kilometr pachnie to zakamuflowaną pomocą państwa dla jego spółek, ale pod pozorem zwykłego, komercyjnego kredytowania. Co oznacza, że Bruksela nie będzie miała pretekstu, by zarzucić Polsce niedozwoloną pomoc publiczną. A to, że te kredyty mogą być spłacone na święty nigdy już nie jest ważne. Oczywiście dla pozoru trochę kredytów dostaną prywatne firmy, żeby nie było, iż to program dla spółek skarbu państwa. Ale przecież BGK to bank powołany do prowadzenia finansowania państwowych przedsięwzięć, więc wszystko to jest proste jak konstrukcja cepa. Inwestycje Polskie to także pomysł na zapewnienie finansowania projektom zaprzyjaźnionych prezesów i menedżerów. Oczywiście będzie formalnie konkursowe postępowanie i reguły rynkowe, ale wygra ten, kto ma wygrać, czyli „nasi” ludzie. A to oznacza, że inwestycje ani nie muszą być mądre, ani celowe, ani opłacalne, ani dobrze realizowane. Ale będą i będzie pozór stwarzania popytu inwestycyjnego, czyli pozór dbania o rozwój i podnoszenie wskaźników wzrostu. Ale w rzeczywistości będzie to socjalizm z czasów PRL, czyli inwestowanie dla samego inwestowania. Coś w rodzaju nowych hut Katowice. Inwestycje Polskie jako spółka to w końcu świetna okazja, by stworzyć nowy podmiot z masą fantastycznych posad dla wiernych żołnierzy PO i trochę PSL. Powstanie zatem kolejny moloch zatrudniający swoich za nawet 100 tys. zł miesięcznie. Jak widać jeden pomysł rządu załatwia tyle potrzeb PO i rządu tej partii z PSL, że jest bodaj największym przekrętem w całej historii III RP. I ma tę zaletę, że uchodzi za dobrodziejstwo, a wręcz zbawienie. A zanim prezesi i dyrektorzy oraz liczni beneficjanci trafią w ręce CBA i prokuratury minie dużo czasu albo nigdy się to nie stanie, zaś „swoi” ludzie obłowią się z publicznych pieniędzy. Realne korzyści będą natomiast albo żadne, albo na tyle mizerne, że niewarte uwagi. Swoją drogą przekręt na 40 mld zł zasługuje na nagrodę Nobla z ekonomii. Stanisław Janecki
Chwila dla debila, a nawet dwie Expose premiera nikogo nie obchodzi. Obchodzi bezsilność i brak perspektyw. Marzenia o własnym dachu nad głową we własnym kraju stają się coraz mniej realne. Według najnowszych danych aż 80 tysięcy nieruchomości jest zagrożonych windykacją. Odtrąbiona przez słabo znającego język polski korespondenta niemieckiej prasy „rewolucja płodności” może się jedynie odnosić do tego, co rząd zamierza wkrótce zrobić swoim obywatelom i dlaczego będzie to przypominało stosunki polsko-radzieckie z PRL-wskiego dowcipu o szczycie bezpłodności. Kolega wrócił z bazarku w Konstancinie. Pogadał ze zwykłymi ludźmi. Ich troską jest opłacenie bieżących rachunków i zapewnienie jako takiego bytu rodzinie. Powodowany zawodową ciekawością spytał o wrażenia po piątkowym expose premiera. Indagowani robili duże oczy ze zdziwienia, bo nikt z nich nie miał czasu oglądać telewizora. Nalegania wytrawnego badacza nastrojów społecznych kwitowali mało eleganckim zwrotem oznaczającym kompletne désintéressement, zaczynającym się na od... Przypuszczalnie tą samą metodą robione są sondaże renomowanych pracowni. Wkurzeni są określani jako „niezdecydowani”. Na tej podstawie spindoktorzy przygotowują strategię dedykowaną tej grupie. Jej efektem są różne pijarowe iwenty, które można określić jako „chwila dla debila”. W poniedziałek 15 października chwile dla debila będą aż dwie. Jedną premier spędzi u blondynki w TVN, by natychmiast przemieścić się na drugą do publicznej Dwójki, do pierwszego blondyna polskiego dziennikarstwa. Niestety, nie mam dla premiera dobrych wiadomości. Przeciętnego zjadacza chleba z margaryną coraz mnie interesuje, jakie przewały wykombinowało otoczenie szefa rządu, by pod pozorem reformy wyprowadzić resztę kasy z budżetu. Ów zjadacz śmiertelnie się zamartwia perspektywą utraty pracy i bezrobociem dziecka, które nie szczędząc sił i środków wykształcił. W moim mieście szpital wojewódzki ma być sprywatyzowany przez byłego dyrektora, który świadomie i z rozmysłem, przy udziale lokalnych polityków, doprowadził go do ruiny. Wszyscy o tym wiedzą, ale nikt nic nie może zrobić, bo pan jest poukładany z kim trzeba, peezelowska jego mać. Bezsilność i brak perspektyw doskwierają coraz bardziej. Marzenia o własnym dachu nad głową we własnym kraju stają się coraz mniej realne. Według najnowszych danych aż 80 tysięcy nieruchomości jest zagrożonych windykacją. Odtrąbiona przez słabo znającego język polski korespondenta niemieckiej prasy „rewolucja płodności” może się jedynie odnosić do tego, co rząd zamierza wkrótce zrobić swoim obywatelom i dlaczego będzie to przypominało stosunki polsko-radzieckie z PRL-wskiego dowcipu o szczycie bezpłodności.
Irena Szafrańska
Premiera Tuska matrix zamiast wizji Już Seneka powiedział że jeśli nie wiesz, gdzie chcesz dopłynąć, to nawet przyjazne wiatry tam cię nie doprowadzą Polecam odsłuchanie audycji Radia Solidarność z moim udziałem na ten temat:
www.radiownet.pl/publikacje/donalda-tuska-matrix-zamiast-wizji
"C. Mech, b. minister w rządzie PiS odpowiada na pytanie, czy w ekspose Tusk, żeby uratować głowę, odchodzi od swojej polityki zaciskania pasa i adoptuje rozwiązania opozycji? Może zaczyna rozumieć, co to jest popyt globalny i ryzyko schłodzonej gospodarki, mówi C. Mech, ale problem polega na tym, że nowy pomysł rzuca się bez właściwej diagnozy. Expose, wg. C. Mecha, budują dwie informacje: że trzyletnie nakłady na gospodarkę sięgną wysokości 800 mld. To ma uspokoić inwestorów, którzy wiedzą że w przyszłych latach pozbawieni będziemy funduszy strukturalnych.I druga o przedłużeniu urlopu macierzyńskiego do roku, co ma uspokoić wyborców. Plan inwestycyjny miesza ze sobą inwestycje prywatne z publicznymi, inwestycje o róznym horyzoncie czasowym i w różne branże: w energetykę, zbrojeniówkę i infrastrukturę. A jedyny konkret expose , który mówi że Bank Gospodarstwa Krajowego dostanie za dwa lata pieniądze z prywatyzacji i ruszy przy pomocy państwowej spółki Inwestycje Polskie na pomoc gospodarce, uruchamiając środki w wysokości 40 mld zł,, jest jedynie zabiegiem księgowym. Bo dlaczego skarb państwa nie miałby gwarantować sensownych inwestycji? Żeby nie przekraczać norm ostrożnościowych.Podobnie propozycja wydłużenia do roku urlopu macierzyńskiego to za mało na politykę prorodzinną. To raczej matrix pozbawiony diagnozy i wizji, z której premier zrezygnował stawiając wyżej "małe, codzienne marzenia" . Już Seneka powiedział - stwierdził Cezary Mech - że jeśli nie wiesz, gdzie chcesz dopłynąć, to nawet przyjazne wiatry tam cię nie doprowadzą. Sytuacja zaś jest tak trudna, że wymaga uporządkowanej wizji, a nie przekonania, że wyliczenie masywnych inwestycji zmieni reguły gospodarcze i społeczne. . Diagnozy w expose nie było. Tusk wyliczył swoje sukcesy, które były niezwykle skromne: podwyżki dla służb mundurowych ,EURO 2012 (wraz z budową stadionów, autostrad itd.) oraz to, że "przeszliśmy rok kryzysowy lepiej niż inne kraje". Radość ze wzrostu PKB ok. 2-3 proc. jest dziwna i nieuzasadniona, twierdzi C. Mech, jesteśmy przecież biednym krajem Unii Europejskiej, który powinien skorzystać bardzo szybko z procesów konwergencji dochodowej, a więc przybliżania się pod względem dochodów, wydajności pracy, warunków życia do krajów UE. Takie procesy następowały w Chinach, Indiach, ale nie w Polsce. U nas miał miejsce inny proces, w którym nie następował naturalny przepływ kapitału i miejsc pracy ze względu na niskie ceny siły roboczej i innych czynników, następował zaś odpływ pracowników i rezygnacja z posiadania dzieci. Wielkości te zbliżają się łącznie do 5.5 mln osób, co arytmetycznie nasuwa porównanie, że w ciągu ostatnich 29 lat Polska przeszła przez wojnę światową. Wysokość wzrostu PKB nikogo nie może usprawiedliwić; ta wielkość sama w sobie jest poważnym zarzutem wobec elit rządzących. Nie można też w informacji, którą zbyt szumnie nazywa się expose, unikać wielu tematów, które są dla nas problemem. W ten sposób Tusk nic nie powiedział o naszych relacjach z UE. A widać, że pewne procesy w UE przestały dobrze funkcjonować (choćby przepływ kapitału). W wystąpieniu Tuska nic nie było też o służbie zdrowia, fatalnej sytuacji w szkolnictwie, trudnej sytuacji polskiej wsi i i polskiego samorządu. I na te dziedziny rzutuje fatalna sytuacja demograficzna. Z rynku pracy odchodzi wyż powojenny, który nie może być zastąpiony przez mało liczne nowe roczniki. Miejsca pracy, z uwagi na różne regulacje, są drogie W najbliższych latach Polska musi funkcjonować bez funduszy strukturalnych, których wysokość ma wynieść ok 300 mld euro [PLN-cm]. Stąd zapewne poszukiwanie programów inwestycyjnych w oparciu o nasze zasoby. Nawet przebudzenie Tuska dotyczące polityki prorodzinnej nie można nazwać ani rewolucyjnym (choć on sam tak je nazwał) ani dobrze przygotowanym, bo nie osadzonym w dobrej diagnozie. A diagnoza jest taka, że zajmujemy 209, a więc prawie ostatnie miejsce na świecie pod względem dzietności. Trudno oczekiwać stabilizacji we wzroście gospodarczym, innowacjach, czy inwestycjach, jeżeli gospodarka zmuszona jest zatrudniać 70-latków." Cezary Mech
Z panem prezydentem nie świętuję Subotnik Ziemkiewicza Nie udało się Marszu Niepodległości „wygwizdać" i spędzić z warszawskich ulic przez spontanicznie w tym celu zmobilizowaną „zdrową większość społeczeństwa", choć intensywnie i długo judziła do tego cała medialna potęga „Agory". Nie udało się go zablokować i zdyskredytować w oczach opinii publicznej, choć zmontowano do tego celu koalicję niezwykle szeroką, od profesorów i artystów, przez celebrytów, po bandziorów z „antify" i specjalnie sprowadzonych z Niemiec bojówkarzy. Nie pomogła szubrawej sprawie „Porozumienia 11 listopada" nosząca wszelkie znamiona celowej prowokacji nieudolność policji, która podczas ubiegłorocznego marszu uporczywie „hodowała" przed kamerami telewizyjnymi zamieszki, bez żadnych utrudnień wpuszczając przez kordon agresywne grupki, odpowiedzialne m.in. za podpalanie wozów transmisyjnych TVN (na placu na Rozdrożu widziałem to na własne oczy, na placu Konstytucji widać to na nagranym z góry, z jednego z mieszkań, filmie). Ubiegłoroczny Marsz Niepodległości był niewątpliwym sukcesem jego uczestników i kompromitacją sił „blokujących", którym, nie dajmy się zwieść ich celebrycko-intelektualnej obstawie, ton nadają aktywiści odpychającej dla każdego normalnego Polaka „nowej lewicy". Lewicy, którą mimo całej kasy wydanej ze środków publicznych na intelektualne przedsięwzięcia „Krytyki Politycznej", uosabiają nie żadni intelektualiści, tylko półgołe ukraińskie dziwki, ścinające przed kamerami krzyże, nawet jeśli upamiętniały one ofiary stalinowskich zbrodni, jako „wrzody na skórze cywilizacji", oraz niemieccy troglodyci, rzucający się ze zwierzęcą agresją na „faszystowski" polski mundur, nawet ten z epoki napoleońskiej. Mimo wszystko nie można liczyć na to, że w tym roku Marsz Niepodległości będzie się cieszyć spokojem. Spontaniczne, społeczne obchody Święta Niepodległości, i to na dodatek zainicjowane przez środowiska narodowe, zanadto kolą w oczy szeroko pojmowany establishment. Skoro, jako się rzekło, ani „Gazeta Wyborcza", ani budowana wokół „Krytyki Politycznej" koalicja nie dały rady, przeciwnie, przysporzyły tylko marszowi oburzonych ich nagonką uczestników − strona oficjalna sięga w tym roku po swój ostatni i największy atut. Do gry przeciwko marszowi przystąpił pan prezydent Komorowski. Pod z pozoru zdroworozsądkowym i dla ludzi niezorientowanych zapewne przekonującym zawołaniem, iż takie święto powinno łączyć, a nie dzielić, i że powinien być tylko jeden marsz, wspólny dla wszystkich Polaków, od narodowo-radykalnych po trockistowsko-tęczowych, a na jego czele on, jako prezydent, obstawiony, dla przydania sobie autorytetu, kombatantami. Jest to celowe mieszanie pojęć, demagogia i obłuda. Prezydent − ktokolwiek nim jest i co się o nim sądzi − z racji urzędu przewodzi obchodom oficjalnym. Nikt tego nie kwestionuje. Gdyby te obchody Polakom wystarczały, gdyby się z tym prezydentem i ogólnie mówiąc, tym establishmentem, który on reprezentuje, identyfikowali − to by się tymi oficjalnymi obchodami zadowolili, wzięli w nich masowo udział, i do głowy by im nie przyszło organizować własne. Jeśli organizują − to znaczy, że się z tą władzą i tą oficjalnością nie identyfikują. A jeśli na organizowane niezależnie od władzy obchody, które przez tę władzę traktowane są z wyraźną wrogością, które zwalcza nie przebierając w środkach prorządowa propaganda dając otwarcie przyzwolenie na rozbijanie ich przemocą, mimo to przychodzą dziesiątki tysięcy ludzi − to rozsądny prezydent, gdy by się taki na miejscu pana Komorowskiego znajdował, powinien uznać to za sygnał, że coś robi nie tak. Ci, którzy przychodzą i przyjeżdżają na Marsz Niepodległości, ryzykując policyjną inwigilację, rozmaite szykany po drodze, wystawiając się na opluwanie przez media i na pałki wspieranych przez czynniki oficjalne bandziorów, robią to właśnie po to, by pokazać, że nie akceptują tej elity politycznej i medialnej. Jeśli jeden z jej liderów uważa, że to źle, niech postara się odzyskać ich zaufanie i udowodnić, że robi cokolwiek, by być prezydentem wszystkich Polaków, a nie tylko marionetką rządzącej sitwy i dobrze „ustawionych" w III RP salonów. Bronisław Komorowski tymczasem usiłuje się bezceremonialnie wepchnąć na społeczne obchody, by z wykorzystaniem przewagi, jaką daje mu stanowisko, policyjna ochrona i lizusowskie oddanie oficjalnych mediów, przyćmić i stłamsić niezadowolonych, odepchnąć ich od pomników, zasłonić, i w ten sposób stworzyć propagandowy pozór „jedności moralno-politycznej Polaków" skupionych wokół jedynie słusznej władzy. Tyle, co do świadomego mieszania pojęć. Co do obłudy − niewielu jest polityków, którzy zrobili więcej dla rozpalania dzielących Polaków emocji, niż obecny prezydent. Jego sumienie obciąża przede wszystkim zainicjowanie cynicznej, odrażającej i niestety bardzo skutecznej operacji socjotechnicznej, mającej na celu zniszczenie poczucia wspólnoty, jakie narodziło się na chwilę po smoleńskiej tragedii (pisałem o tym szczegółowo, odsyłam do starych tekstów, by się nie powtarzać). Trudno bowiem wierzyć, żeby zapowiadając w pierwszym zdaniu pierwszego udzielonego po wygranych wyborach wywiadu pilne usunięcie krzyża z Krakowskiego Przedmieścia nie wiedział Bronisław Komorowski, jakie działania w ten sposób uruchamia. Ale i wcześniej działalność Bronisława Komorowskiego jako polityka III RP zawsze służyła budowaniu podziałów, a nie ich przekraczaniu, pomimo tego, iż w przeciwieństwie do partyjnych kolegów znalazł się na stanowisku, na którym elementarna polityczna logika nakazywałaby coś wręcz przeciwnego. Jako marszałek Sejmu z natury rzeczy powinien wchodzić w buty po Rataju i głosić, że wprawdzie jest przedstawicielem konkretnej, większościowej partii, ale będzie się starał być marszałkiem całej izby. Tymczasem ścigał się z Niesiołowski i Palikotem w rzucaniu zniewag i okazywaniu pogardy nie tylko przywódcom opozycji, ale przede wszystkim ich elektoratowi, owej „ciemnej" Polsce, która, jak się wtedy upojonym sukcesem platformiarzom wydawało, wymiera jak dinozaury i nigdy już nie zagrozi władzy, wpływom i apanażomy ich, oświeconych i jedynie słusznych. Do czczenia ramię w ramię ze mną (bo tylko za siebie mówię, choć myślę, że podpisze się pod moimi słowami wielu) pcha się prezydent, za którym, jak za Wałęsą kłamstwa bolkowe, ciągnie się odór niejasnych kontaktów z WSI i oczywistego kłamstwa, jakiego się w tej sprawie dopuścił. Kłamstwa, które zamiast wyjaśnić − przydeptał i ukrył pod zmową milczenia. Który nigdy nie wyjaśnił, co zrobił z ekspresowo po tragedii smoleńskiej przejętymi archiwami, znajdującymi się wcześniej w gestii jego poprzednika. Który stawiając sprawy na głowie chciał rocznicę Bitwy Warszawskiej uczynić okazją do czczenia bolszewickich najeźdźców. A obchody Święta NIepodległości, na czele których chce dziś stawać, najpierw usiłował zablokować łamiącą wszelkie normy przyzwoitości, oprotestowaną zgodnie przez wszystkie organizację broniące praw obywatelskich ustawą, i zmienił taktykę dopiero gdy okazało się, że jego nieudolnie rządzące ugrupowanie nie zdołało tej ustawy „przeprocedować" w odpowiednim czasie. Jak już raz napisałem − jeśli Janusz Palikot nagle znowu przepoczwarzy się w katolickiego fundamentalistę i zapragnie jednoczyć Polaków na wspólnych obchodach rocznicy beatyfikacji Jana Pawła II, to ja na organizowane przez niego obchody iść nie zamierzam. Dokładnie z tej samej przyczyny nie zamierzam obchodzić Święta Niepodległości z jego przyjacielem, sprawującym dziś najwyższy urząd III RP. Podobnie, jak nie obchodziłem patriotycznych świąt z tak dziś dowartościowywanym przez prezydenta Komorowskiego towarzyszem Jaruzelskim, choć deklarował on patriotyzm równie ostentacyjnie, i nawet podkreślił to przywracając w „ludowym" wojsku w miejsce ruskich okrągłych czap tradycyjne polskie rogatywki. Tradycjonalizm i − jakby to ująć − „prawicowość" polityka Bronisława Komorowskiego uważam za maskę, za gesty równie puste i nijak się mające do jego rzeczywistych dokonań, jak owe jaruzelskie rogatywki. Oczywiście, Bronisław Komorowski, w przeciwieństwie do Jaruzelskiego, wygrał wybory, i ma za sobą zebraną przy urnach większość. Dlatego nie wzywam do usunięcia go z urzędu, który źle sprawuje, sposobami innymi niż konstytucyjne. Ale godzenie się z werdyktem większości (cóż, Władysław Gomułka miał kiedyś za sobą tłumy jeszcze większe i bardziej entuzjastycznie) wyczerpuje moje obowiązki obywatelskie względem władzy, którą uważam za niegodną.Obchody Święta Niepodległości nie powinny dzielić? To przecież nie obchody nas dzielą. Dzieli nas to, że jedni dziedzictwo tego święta rozumieją jako wezwanie do kierowania się polskim interesem państwowym i narodowym, a inni do tego stopnia uważają samą niepodległość za przeżytek, niepotrzebny we współczesnym świecie anachronizm i przeszkodę w postulowanym roztopieniu się Polaków w jakiejś wyższej, „europejskiej" tożsamości, że odzierają święto 11 listopada z jego historycznego sensu i promują „nową świecką tradycję" fetowania tego dnia jakiejś enigmatycznie pojmowanej „kolorowości" i „nie podlegania nienawiści". Dzień Niepodległości jest tylko jedną z okazji, by ci, którzy się roztapiać w „kolorowości" nie chcą, zamanifestowali swoją niezgodę wobec dążącej do tego szeroko pojętej władzy i stojących za nią warstw uprzywilejowanych. I sądzę, że tak jak w latach poprzednich, nie uda się ich sprzeciwu zagłuszyć ani zohydzić. RAZ
Trzeba walczyć z ordynarną propagandą, nazywająca umowy cywilnoprawne „śmieciowymi”. Nie są to żadne umowy „śmieciowe” Podobno Donald Tusk posprzeczał się podczas obrad Rady Ministrów z Jarosławem Gowinem. Poszło o umowy cywilnoprawne, przez populistów nazywane pogardliwie „śmieciowymi”. Premier wymyślił sobie, że rozwiąże problem, wprowadzając konieczność odprowadzania od nich pełnej składki ZUS na ubezpieczenie społeczne. Minister Gowin sprzeciwiał się, przedstawiając dość oczywiste, zdroworozsądkowe argumenty – ale bez skutku. Ostatecznie jednak, pewnie pod wpływem reakcji w mediach, premier umów cywilnoprawnych nie ozusowił. Gdyby ozusowił. oznaczałoby to, że kroczy ręka w rękę z populistami, szczególnie tymi ze związków zawodowych. To oni bowiem, w tym zwłaszcza „Solidarność”, domagają się obciążenia umów cywilnoprawnych składkami na ZUS w pełnym wymiarze.
Skutki ozusowania umów o dzieło i zlecenia będą następujące.
Po pierwsze – drastyczny wzrost szarej strefy i liczby osób, które za swoją pracę będą brać pieniądze prosto do ręki, bez żadnej umowy i żadnych formalności.
Po drugie – drastyczny wzrost liczby osób prowadzących jednoosobową działalność gospodarczą.
Po trzecie – wzrost bezrobocia, bo części pracodawców przestanie się opłacać zatrudniać ludzi w ogóle albo nawet prowadzić jakąkolwiek działalność.
Jeżeli ktokolwiek sądziłby, że uzyska tym posunięciem jakikolwiek wzrost wpływów do ZUS, to byłby w głębokim błędzie. Żaden pracodawca, który zatrudnia ludzi na tego typu umowy, nie zamieni ich z powodu ozusowania na regularne umowy o pracę. Raczej zacznie zwalniać, zmieni formę zatrudnienia ludzi albo przejdzie do szarej strefy. Pracownicy także nic nie zyskają. W najgorszym wypadku stracą w ogóle pracę, w najlepszym – dodatkowe obciążenia zostaną przerzucone na nich, więc w ręku będą mieć mniej pieniędzy. W zamian nie dostaną nic, bo system ubezpieczeń społecznych to jeden wielki pic na wodę. Zabrana im kasa utonie we wspólnym worze. Trzeba walczyć z ordynarną propagandą, nazywająca umowy cywilnoprawne „śmieciowymi”. Nie są to żadne umowy „śmieciowe”, ale rozwiązanie, które uelastycznia rynek pracy i wielu ludziom daje możliwość zarabiania. Alternatywą dla nich nie jest umowa o pracę, ale brak jakiejkolwiek umowy i pracy. Owszem, pracodawcy uciekają w ten sposób od kosztów, ale uciekają od nich dlatego, że te koszty są zbyt wysokie. Rady trzeba szukać w ich obniżaniu, a nie w narzucaniu kolejnych obciążeń. Jest też spora grupa ludzi, która korzysta z umów cywilnoprawnych nie z przymusu, ale z wyboru. Nie chcą płacić państwu haraczu i nie potrzebują od niego łaski w postaci żałosnej emerytury w nieokreślonej przyszłości. Ich sprawa, ich wybór. Nie widzę żadnego powodu, aby ich pozbawiać możliwości dokonania takiego wyboru. To po prostu kolejne ograniczenie wolności obywateli. Populistom mówię więc: odczepcie się od pieniędzy Polaków, dajcie im pracować i zarabiać. Dla premiera Tuska zaś lepiej by było, gdyby już zajął się kastrowaniem pedofilów, zamiast grzebać przy gospodarce. Bo na tym ostatnim nie zna się kompletnie. Łukasz Warzecha
Istnieje ryzyko zniszczenia dowodów Na następnym posiedzeniu Sejmu komisja sprawiedliwości zajmie się sprawą umorzonego śledztwa dotyczącego podejrzenia korupcji w Sądzie Najwyższym. Jednym z wątków posiedzenia będzie kwestia ewentualnego zniszczenia materiałów operacyjnych CBA dotyczących tajnej operacji „Alfa”. Komisji będzie przewodniczył Stanisław Piotrowicz (PiS). – Na posiedzenie komisji chcemy zaprosić prokuratora generalnego oraz prezesa Sądu Najwyższego –mówi nam poseł Piotrowicz, członek sejmowej komisji sprawiedliwości i praw człowieka. W „Codziennej” oraz w „Gazecie Polskiej” ujawniliśmy szczegóły śledztwa w sprawie korupcji w Sądzie Najwyższym. Główną rolę w ujawnieniu korupcji sięgającej najwyższych szczebli polskiego sądownictwa odegrał biznesmen Józef Matkowski, przyrodni brat Ryszarda Sobiesiaka, znanego z afery hazardowej. Od 2008 r., po zgłoszeniu się Matkowskiego do CBA, Biuro prowadziło tajną operację o kryptonimie „Alfa”. Sprawa dotyczyła przegranego przez Matkowskiego procesu o zapłatę 17 mln zł na rzecz wspólnika. Prawnicy, którzy nawiązali ze sobą kontakt – mec. B. oraz warszawski radca prawny Ryszard Kuciński (zmarł rok temu) – zaproponowali Matkowskiemu „załatwienie sprawy”, czyli pozytywne dla niego rozstrzygnięcie przed Sądem Najwyższym skargi kasacyjnej – miało to w sumie kosztować 2 mln zł. W trakcie prowadzonej przez CBA operacji zarejestrowano rozmowy z prawnikami, w tym z sędziami, SMS-y oraz korespondencję mejlową. Pod koniec września krakowska Prokuratura Apelacyjna niespodziewanie umorzyła śledztwo w sprawie korupcjiw SN. Według portalu TVN24, który pierwszy podał tę informację, istnieje niebezpieczeństwo, że prokuratura może zniszczyć dowody zebrane w trakcie śledztwa.
– Tak może się stać po prawomocnym umorzeniu śledztwa i to tylko w stosunku do dowodów zebranych przez prokuraturę, a nie przez służbę specjalną, jaką jest Centralne Biuro Antykorupcyjne – mówi nam Bogdan Święczkowski, szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w rządzie PiS-u. Prokuratura, umarzając śledztwo, stwierdziła m.in., że CBA wprowadziło ją w błąd. – Prokuratura nie może dzisiaj mówić o jakimkolwiek wprowadzaniu jej w błąd przez CBA, ponieważ od połowy 2009 r. znała całość materiałów sprawy, a nie tylko treść kolejnych wniosków o kontrolowane wręczenie łapówki. Prokuratorzy wiedzieli więc również, na podstawie jakich ustaleń CBA uznało, że ma do czynienia z wiarygodną informacją o przestępstwie i skierowało do prokuratora generalnego wniosek o wyrażenie zgody na rozpoczęcie operacji kontrolowanego wręczenia korzyści majątkowej. CBA w tej sprawie niczego przed prokuraturą nie ukrywało, a prokuratura – zarówno na poziomie krajowym, jak i później apelacyjnym nigdy nie wyrażała jakichkolwiek wątpliwości co do zasadności i legalności podjętych przez CBA działań – podkreśla Ernest Bejda, były wiceszef CBA. Dorota Kania
Inwestycje polskie, kilka uwag dla laików Premier Tusk zapowiedział utworzenie spółki “Inwestycje polskie”, która będzie prowadziła inwestycje publiczne w imieniu rządu. Dzięki takiej formule działania będzie można zaciągać kredyty na inwestycje bez wykazywania ich jak dług publiczny. Ale jeżeli komuś wydaje się, że to jest wszystko bardzo proste i zaraz zacznie działać, to polecam, żeby przeczytał artykuł na temat tworzenia takich spółek przez rządy i różnych uwarunkowań, które temu towarzyszą.
Po pierwsze, takie projekty finansowe są bardzo skomplikowane, szczególnie jeżeli dotyczą dużych inwestycji. Na przykład żeby pozyskać bankowe (krajowe lub zagraniczne) finansowanie na inwestycje w gaz łupkowy, trzeba zapewnić odpowiednie zabezpieczenie, albo w postaci kapitału (w tym przypadku akcji spółek skarbu państwa) albo w postaci gwarancji rządowych. Ponieważ te gwarancje są warunkowe (będą wykonane jak przychody z opłat od inwestycji okażą się niższe niż planowane (np. opłaty za przejazd autostradą zbudowaną w tej formule) więc często nie wlicza się ich do długu publicznego. Ale oczywiście za inwestycje trzeba zapłacić, albo w postaci biletów, albo wyższych cen prądu za zbudowany blok energetyczny, albo na końcu za wszystko zapłacą podatnicy w postaci wyższych podatków. W każdym razie szykuje się eldorado dla banków inwestycyjnych w Polsce, premier Marcinkiewicz będzie bardzo zajęty. Pamiętajmy tylko, że były banki inwestycyjne które pomogły Grecji ukryć dług publiczny, to samo może mieć miejsce w Polsce na dużą skalę. Bo finansowanie inwestycji w formule SPV-project finance może być mało przejrzyste.
Po drugie, nie wydaje mi się, żeby kultura korporacyjna w BGK była odpowiednia dla takich projektów. BGK to raczej ministerstwo niż bank inwestycyjny, co wskazuje, że czas realizacji typowego projektu w formule SPV będzie znacznie dłuższy niż w przypadku realizacji przez wyspecjalizowane agencje. To nie jest proste wydanie środków unijnych, to bardzo skomplikowana analiza finansowa.
Po trzecie, BGK będzie szukał finansowania w czasach gdy instytucje finansowe ograniczają kredytowanie ryzykownych aktywów, więc można oczekiwać, że będzie wymagany wysoki rating projektów dla których będzie pozyskiwane finansowanie. To będzie się odbywało w warunkach recesji (dla optymistów – stagnacji) w przyszłym roku, gdy rating polskiego rządu znajdzie się pod presją na obniżenie.Wtedy odpowiedni poziom ratingu projektu będzie można uzyskać przez duże zaangażowanie kapitału, czyli uzyskany lewar może być znacznie mniejszy niż zakładany przez rząd.
Podsumowując, w mojej ocenie działalność spółki Inwestycje polskie nie będzie miała żadnego znaczenia dla perspektyw polskiej gospodarki w 2013 roku. Będzie wielkim sukcesem jak uda się uruchomić pierwszy projekt w 2014 roku. A skala zapowiadanych inwestycji w tej formule zapewne będzie o rząd wielkości mniejsza niż kwoty, które pojawiły się w expose. Rybiński
Do podmianki coraz bliżej Ajajajajajajaj! Czyż można robić takie niespodzianki? Przecież to może nawet największego obojętniaka przyprawić o palpitacje serca, a cóż dopiero - Umiłowanego Przywódcę, który właśnie przyssał się do wymienia Rzeczypospolitej w nadziei, że będzie sobie spokojnie ją doił co najmniej do 2015 roku, kiedy to w naszym nieszczęśliwym kraju przypada konstytucyjny termin wyborów parlamentarnych, a może nawet - jak dobrze pójdzie - również przez następne 4 lata, aż do roku 2019? Mowa oczywiście o sondażu, który niczym grom z jasnego nieba pokazał, iż notowania PiS są aż o 9 procent wyższe od notowań Platformy Obywatelskiej. Wprawdzie wszyscy niby wiedza, że te wszystkie sondaże, zwłaszcza na kilka lat przed wyborami, to pic na wodę i fotomontaż - ale sam fakt, że jakaś Schwein taki sondaż spreparowała i opublikowała, z jednej strony wzbudził szalony niepokój, a z drugiej - niemniej szaloną euforię. Z Salonu dobiegły zaniepokojone nawoływania „Tusku, k... zrób coś!”, zaś najwyraźniej wstrząśnięci perspektywą nagłej utraty alimentów Umiłowani Przywódcy drobniejszego płazu wszczęli nawet poszukiwania remedium na własną rękę. Najpobożniejszy senator PO Jan Filip Libicki nawoływał, by w tle sondażu ukazywać chore z nienawiści oczy Antoniego Macierewicza. Ciekawe, że ten sam trick próbowała wykorzystywać bezpieka w 1992 roku w charakterze pozoru moralnego uzasadnienia dla zablokowania ujawnienia ubeckiej agentury w strukturach państwa. Okazuje się, że - po pierwsze - myśl raz rzucona w powietrze, prędzej czy później znajdzie swego amatora, a po drugie - że ciągłość w naszym nieszczęśliwym kraju jest większa niż myślimy, a nawet przekracza - zdawać by się mogło - nieprzekraczalne podziały, skoro z repertuaru ubeckiej strategii czerpie dziś koryfeusz myśli konserwatywnej, za jakiego pragnie uchodzić senator Libicki. Zresztą nie tylko on - bo Antonim Macierewiczem straszy również poseł Stefan Niesiołowski, którego podejrzewam o zaawansowaną wściekliznę. Nawiasem mówiąc, poseł Niesiołowski uważa, że wspomniany sondaż został sfałszowany. Wprawdzie został on wzięty do Platformy Obywatelskiej na chłopaka do pyskowania, ale mimo niedopuszczania go do konfidencji, mógł przecież przypadkowo usłyszeć, że w którymś kościele dzwonią. Więc jeśli sfałszowany, to znaczy, że ktoś sfałszował. Kto? Ano ktoś taki, kto nie tylko mógłby przekonać TNS Polska do sfałszowania sondażu, ale również skłonić niezależne media głównego nurtu do opublikowania wyników jako sensacji dnia. Tylko jedna możliwość przychodzi mi do głowy - że mianowicie dokonać mogła tego tylko wojskowa razwiedka. Inna sprawą jest cel, którym przyświecałby takiemu fałszerstwu. Po pierwsze - skonfundować zwolenników Platformy i zainicjować w ten sposób proces ucieczki szczurów z niepewnego okrętu, co - po drugie - skłoniłoby osłabioną w ten sposób Platformę do większej podatności na przetasowanie dekoracji na politycznej scenie, a zatem - po trzecie - ułatwiłoby razwiedce dokonanie podmianki, która wydaje się niezbędna w obliczu nadchodzącego kryzysu. Oczywiście poseł Niesiołowski może jak zwykle się mylić i żadnego fałszerstwa tu nie ma, bo kolejny sondaż, a właściwie dwa sondaże; pierwszy - Milliward Brown dla radia RMF FM, a drugi - TNS Polski dla „Polsatu” z 11.10 br. też dają przewagę PiS-owi nad PO. Pierwszy: 42 do 38 proc., a drugi - 30 do 27 procent. Wreszcie - sondaże - sondażami, ale oprócz nich są jeszcze inne, znacznie poważniejsze poszlaki wskazujące na zbliżającą się podmiankę. Oto do niedawna stojąca murem za Platformą Obywatelską i rządem Donalda Tuska stacja telewizyjna TVN, którą z kolei podejrzewam, iż została wykreowana przez wojskową razwiedkę i przez nią kontrolowana, ni z tego, nie z owego wbiła rządowi premiera Tuska paskudny nóż w plecy, wywołując kolejną aferę trumienną. Nie chodzi już o zamianę nieboszczyków w trumnach przywiezionych z Moskwy, bo to na pewno będzie jeszcze miało swój ciąg dalszy - ale o aferę z zakupem trumien przez rząd za pośrednictwem zagadkowej instytucji pod nazwą Inspektorat Wsparcia Sił Zbrojnych w Bydgoszczy zamówił trumny dla ofiar katastrofy smoleńskiej w firmie SOS Agencja Funeralna, chociaż konsorcjum polskich przedsiębiorstw pogrzebowych zaofiarowało się dostarczyć je i zapewnić transport za darmo. Nie dość, że oferta ta została zlekceważona, to jeszcze za trumny przepłacono, a dodatkowej przyprawy całej sprawie dostarcza okoliczność, że w transakcji maczali palce jacyś konfidenci. Na tym zresztą przyprawy się nie kończą, bo z materiału filmowego wynika, iż niektóre sekwencje musiały zostać nakręcone wkrótce po katastrofie, wiosną roku 2010, a inne - później, bo już w zimie - ale gotowy materiał został wyemitowany w czasie największej oglądalności dopiero teraz, kiedy sondaże pokazują przewagę PiS nad PO, kiedy wicepremier Pawlak użalając się na ministra Rostowskiego, prowadzi rozmowy z przywódcami opozycji, kiedy wystraszony Salon próbuje podkręcać premiera Tuska okrzykami „Tusku, k... zrób coś!”, kiedy premier Tusk w pocie czoła przygotowuje na 12 października expose, które ma przyćmić programowe deklaracje i ekonomiczne debaty prezesa Kaczyńskiego i kiedy „minister cyfryzacji” w rządzie premiera Tuska Michał Boni nie ukrywa irytacji na to wbicie noża w plecy. „Byłby to przypadek rzadki, a czy w ogóle są przypadki?” - pyta retorycznie poeta. Nie przypuszczam, by tego rodzaju materiał mógł ukazać się „bez wiedzy i zgody” odnośnych Mocy, a skoro się ukazał, to znaczy, że Moce przy pomocy tego i innych posunięć do czegoś zmierzają. A do czegóż mogą w ten sposób zmierzać, jeśli nie do stworzenia atmosfery sprzyjającej dokonaniu podmianki? Wprawdzie z czeluści w których premier Tusk wygotowuje swoje expose dochodzą słuchy, że rząd z wielkim przytupem ogłosi „ozusowanie” tzw. „śmieciowych” umów dla pracowników, tzn. umów o dzieło, piekąc na jednym ogniu dwie pieczenie: jedna, to zneutralizowanie poparcia „Solidarności” dla PiS - bo to właśnie „Solidarność” domagała się objęcia przymusowym ubezpieczeniem społecznym wszystkich umów pracowniczych, a druga - zwiększenie w ten sposób haraczu przechwytywanego przez rząd z gospodarki - ale komentatorzy nie spodziewają się 12 października jakichś rewelacji. Bo też - powiedzmy sobie szczerze - jakichż rewelacji można spodziewać się w państwie okupowanym przez bezpieczniackie watahy, w którym nie można zmienić ustanowionego w 1989 roku modelu kapitalizmu kompradorskiego, w którym iluzja płynności finansowej osiągana jest wyłącznie poprzez zadłużanie kraju w tempie około 10 tys. złotych na sekundę i którego gospodarka jest przekształcana zgodnie z niemieckim programem „Mitteleuropa” z 1915 roku, przewidującym nie tylko ustanowienie w Europie Środkowej niemieckich protektoratów, ale również - przekształcanie ich ekonomiki w gospodarki peryferyjne i uzupełniające gospodarkę niemiecką? Toteż rząd wpędzony w zawirowania próbuje desperacko lawirować między Scyllą a Charybdą to znaczy - między wrogami chrześcijaństwa i Kościoła, a katolicką częścią opinii publicznej z jednej strony odrzucając z udziałem koalicji rządowej forsowany przez dziwnie osobliwą trzódkę biłgorajskiego filozofa projekt legalizacji aborcji, ale z drugiej - wprowadzając na porządek dzienny projekt finansowania Kościoła na poziomie 0,3 proc. odpisu z podatku dochodowego, mimo, iż Konferencja Episkopatu, łącznie z przedstawicielami innych wyznań uważa, że bezpiecznym poziomem byłby 1 procent. Jednocześnie konsekwentnie zmierza do „uporządkowania” rynku medialnego zgodnie z oczekiwaniami nie tylko bezpieczniackich watah, które nie życzą sobie żadnych mediów, nie kontrolowanych za pośrednictwem kadrowych funkcjonariuszy i konfidentów, ale przede wszystkim - przez Naszą Złotą Panią, której niezależne media w Polsce w przeddzień przystąpienia do realizacji scenariusza rozbiorowego są potrzebne, jak psu piąta noga. Toteż zapowiedziana skokowa podwyżka opłat koncesyjnych została uznana przez dyrektora Radia Maryja ojca Tadeusza Rydzyka, za posunięcie zaporowe, które może doprowadzić do likwidacji tej rozgłośni. Wprawdzie deklaracja posła Palikota, iż przygotowywana jest podmianka w postaci dopuszczenia do obecnej koalicji PO - PSL również Sojuszu Lewicy Demokratycznej, została wyśmiana przez Leszka Millera - ale - po pierwsze - wymowni Francuzi powiadają: „rira bien qui rira le dernier”, co się wykłada, że ten się dobrze śmieje, kto śmieje się ostatni, a po drugie - rosyjski minister spraw zagranicznych, książę Gorczakow podkreślał przy każdej okazji, że nie wierzy informacjom nie zdementowanym.
SM
Sejm zwiększył 10x opłatę za koncesję na stację radio i 40x za koncesję na multiplex TV. To oznacza, że niedługo weźmie się za Sieć. Dziwi tylko, że PiS i SP uważają, że jest to skierowane przeciwko TV "TRWAM", która NIE otrzymała miejsca na multiplexie!
O mamma mia! Już chyba po raz piąty usłyszałem dziś w radio przerażającą relację z Włoch. Otóż tamtejsze władze posłały jakąś ichnią Inspekcję Robotniczo-Chłopską, która skontrolowała włoskie sklepy. I co się okazało? Okazało się, że inspekcja wykryła w sklepach pełno produktów spożywczych gorszej jakości, w tym przeterminowanych – które już-już, a zostałyby sprzedane klientom! Na szczęście dzielna inspekcja temu zapobiegła, towary zniszczono, na nieuczciwych sprzedawców nałożono kary. Zakończeniem tej informacji było, że to zjawisko nasila się w miarę narastania kryzysu, który powoduje, że wielu Włochów biednieje. I jest to bardzo trzeźwe podsumowanie. A! Zapomniałem dodać! Włoski korespondent reżymowego radio uczciwie zaznaczył, że ci nieuczciwi sprzedawcy chcieli wcisnąć klientom te towary „po przystępnych cenach”. Otóż jakieś ćwierć wieku temu, gdy „WPROST” nie było jeszcze w rękach neo-komunistów, w pisanym tam z podobnej okazji felietonie obiecałem, że gotów jestem przez cały rok razem z całą rodziną jeść wyłącznie żywność uznaną przez reżym za „niezdrową” - a także o kilka dni przeterminowaną – jeśli tylko ktoś zechce mi ją w ramach eksperymentu dawać za darmo. Niestety: nikt się nie zgłosił... Może teraz? Prawda jest taka, że ludzie biedni mają prawo oszczędzać na swoich żołądkach. Bogaci muszą jeść lepiej niż biedni; człowiek pracujący dwa razy lepiej powinien lepiej jeść. Gdyby było inaczej, nie warto byłoby się bogacić. A poza tym ja np. uwielbiam banany tak przejrzałe, że na pewno każdy inspektor San-Epidu kazałby je wyrzucić do śmieci... pardon: z'utylizować (za jakieś ciężkie pieniądze, zapewne). To moja prywatna sprawa, jakie jem banany – i czy nie chcę przypadkiem za pół ceny kupić puszki sardynek o tydzień przeterminowanej. Tak nawiace: "dla naszego dobra" te terminy mają półroczny margines bezpieczeństwa. Co znakomicie sprzyja marnotrawstwu żywności. Włoski rząd chce – w interesie producentów żywności, oczywiście – zmusić biedaków do jedzenia zdrowo. Tyle, że w ten sposób pogłębia włoski kryzys. Bo ci biedacy kupią droższą żywność – i wskutek tego nie kupią gazety, książki, zabawki dla dziecka – i zamiast samochodem pojadą gdzieś autobusem. W efekcie rząd straci pieniądze za akcyzę od benzyny, dopłaci do miejskiej komunikacji, stracą producenci zabawek, wydawcy i autorzy książek (w tym autor książki: „Zdrowa żywność podstawą zdrowego społeczeństwa”...), drukarze – oraz dziennikarz, który przyklaskuje działaniu tych inspekcyj.
I dobrze tak tym łajdakom. Nakłady gazet spadają – i niedługo ci „inżynierowie dusz ludzkich” ku ogólnej radości wylądują na bruku i przestaną wypisywać bzdury.
Przepraszam za opóźnienie: Oglądałem telewzję. W dodatku: TVN24. Konkretnie: skok i lot p. Feliksa Baumgartena. Dałbym 100.000 by być na Jego miejscu!
{Martinus}owi na pytanie "A po co?"Odpowiadam: a po co się żyje? Lubię skakać ze spadochronem, lubię wyczyny pozornie ekstremalne, w praktyce dość łatwe. Lubię też sławę, niewątpliwie. A, kto wie: sprzedając pamiętnik ze skoku pewno bym jeszcze na tym zarobił...
{Luganis} proponuje lot na Międzynarodową Stację Kosmiczną... Po pierwsze nie mam czasu na głupoty - mogę poświęcić pół dnia na taki skok... Nie mam też 20 mln dolarów... Zresztą za $200.000 Mozna będzie niedługo polecieć w Kosmos prywatną rakietą - a za dwa lata ceny na pewno spadną. Ale, po co? Ja nie chcę być wożony taksówką - ja chcę SAM skoczyć! Na tym polega moja przyjemność. JKM
Jednak blokada portu w Świnoujściu A ileż to było zapewnień premiera Tuska po spotkaniach z samą Angelą Merkel czy ministra Sikorskiego, który wielokrotnie na spotkaniach z dziennikarzami wyjaśniał jak to dzięki dobrym stosunkom z Niemcami, udało nam się załatwić i ten drażliwy temat.
1. Zaledwie tydzień temu Rosjanie i Niemcy świętowali uruchomienie II nitki Gazociągu Północnego, co całkiem bezkrytycznie przekazała większość mediów w Polsce, a tu nagle będąca wręcz tubą propagandową rządu Tuska, Gazeta Wyborcza, odpala artykuł Andrzeja Kublika „Rura grzebie Świnoujście”. Autor wprost pisze, że polski rząd został oszukany przez Niemców, którzy wprawdzie zakopali gazową rurę na odcinku prawie 24 metrów ale tylko tym przecinającym zachodni tor podejściowy do Świnoujścia. Natomiast na odcinku przecinającym północny tor podejściowy do Świnoujścia przesunięto tylko gazową rurę na głębsze wody ale na spornym aż 5 kilometrowym odcinku jej nie zakopano, sugerując, że zrobi się to w przyszłości jak port w Świnoujściu zgłosi taką potrzebę.
2. Przypomnimy tylko, że budowa pierwszej nitki Gazociągu północnego trwała niewiele ponad rok (rozpoczęła się w kwietniu 2010 roku, a zakończona została w lipcu 2011) i kosztowała około 5,4 mld euro. Budowa drugiej, została zrealizowana jeszcze szybciej, do końca końca września 2012 roku, kosztowała podobną kwotę, całość kosztów Gazociągu Północnego zamknie się więc sumą około 11 mld euro. Jest to więc koszt blisko 10 - razy wyższy od kosztów rozbudowy Gazociągu Jamalskiego przebiegającego przez Polskę, który był szacowany przed rozpoczęciem tej morskiej inwestycji na około tylko na około 2 mld USD. Rosjanie i Niemcy byli jednak gotowi wyłożyć znacznie większe pieniądze aby tylko Polskę ominąć. Pierwszą nitką Gazprom przesyła już 27 mld m3 gazu czemu zresztą niespecjalnie trzeba się dziwić, bo udziałowcami konsorcjum, które gazociąg budowały, były firmy niemieckie, francuskie i holenderskie, a te kraje importują znaczne ilości rosyjskiego gazu. Druga nitka jest na razie w fazie rozruchu ale kontraktowanie dostawców na Zachodzie trwa w najlepsze więc pewnie i ona będzie bardzo szybko w pełni wykorzystana, ale i tak tak droga inwestycja będzie się amortyzować przez dziesiątki lat.
3. Z jaką determinacją ta inwestycja była przygotowywana i realizowana zarówno przez Rosję jak i przez Niemcy widać po politykach, którzy zostali w to przedsięwzięcie zaangażowani. Wystarczy wymienić byłego Kanclerza Niemiec Gerharda Schroedera czy byłego Premiera Finlandii Paavo Lipponena. W marcu 2011 roku roku szwedzki dziennik „Dagenes Nyheter”, korzystając z materiałów portalu Wiki Leaks napisał, że Rosja wykorzystała pieniądze, służby specjalne oraz politykę i polityków żeby przeforsować budowę Gazociągu Północnego, wręcz wymuszając w krajach skandynawskich brak sprzeciwu wobec tej inwestycji. Podobnie oddziaływano na państwa nadbałtyckie i niestety nasz kraj Polskę. Mając przeciwko sobie dwa wielkie kraje, które jak z tego wynika używały legalnych i nielegalnych oddziaływań aby tę inwestycję forsować pewnie musiało się to skończyć jak się skończyło, choć rząd Tuska zrezygnował z przeciwdziałania tej inwestycji na forum europejskim (a była przecież przyjęta rezolucja opracowana przez Komisję Petycji i jej szefa europosła Libickiego), która dawała podstawy do takich działań. Jednak w zasadzie brak reakcji naszego rządu na sposób realizacji tej inwestycji na wysokości naszego portu w Świnoujściu, doprowadził do tego, że gaz płynie już obydwoma rurami i trudno nawet sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek miał zamiar pomagać potowi w Świnoujściu i je zakopywać.
4. A ileż to było zapewnień premiera Tuska po spotkaniach z samą Angelą Merkel czy ministra Sikorskiego, który wielokrotnie na spotkaniach z dziennikarzami wyjaśniał jak to dzięki dobrym stosunkom z Niemcami, udało nam się załatwić i ten drażliwy temat. A tu Niemcy bez żądnych skrupułów zafundowali nam gazociąg, który nie tylko zakłada mam pętlę na szyję, bo Rosjanie mogą nam już przykręcać kurek z gazem według własnego uznania (eksport gazu na Zachód Jamałem biegnącym przez Polskę, nie jest już im do niczego potrzebny) ale także poważnie utrudnią dostawy gazu do gazoportu w Świnoujściu i dostęp do tego portu dużych statków. Zastanawia tylko w tej sprawie to, że Gazeta Wyborcza także się za ekipę Tuska zabrała, czyżby poczuła już zmianę wiatrów? Kuźmiuk
To jest zamach na naszą historię Rozmowa z płk. Janem Niewińskim, byłym żołnierzem 4. Dywizji Wojska Polskiego. Panie pułkowniku trwa bardzo ożywiona akcja różnych środowisk mająca na celu usunięcie z Placu Wileńskiego w Warszawie tzw. pomnika „czterech śpiących”, przedstawiającego żołnierzy polskich i radzieckich. Jak pan, były żołnierz 1. Armii Wojska Polskiego, odnosi się do tych inicjatyw? Jan Niewiński ze sztandarem 4. Dywizji podczas Święta Żołnierza w Lublinie – 15 VIII 1944
- Negatywnie, uważam to za polityczne szalbierstwo, wymierzone w naszą pamięć historyczną. Osobiście jestem tym dotknięty, bo na tym pomniku jest sylwetka polskiego żołnierza z 1944 i 1945 roku. Ja byłem takim żołnierzem w tym miejscu i w tym czasie. Ale nie tylko ja, były nas tysiące, ocalałych z Kresów, byłych łagierników i obrońców polskich wsi zagrożonych przez zbrodniczą UPA. Teraz pseuopatrioci polscy chcą nas wymazać z pamięci. To jest haniebne.
Nie wiem, skąd biorą się u nas ludzie, którzy wysuwają takie postulaty. Jest tyle rzeczy do zrobienia w naszej Ojczyźnie, a oni za swoją największą zasługę uznają walkę z pomnikami. Pomnik gen. Zygmunta Berlinga, naszego dowódcy, był już wielokrotnie bezczeszczony. To są skutki mieszania młodym ludziom w głowach, widzę w tym rękę wrogów Polski. Ale cóż się dziwić, skoro obecnie lansuje się oficjalnie tezy, jakoby trzeba było nam w 1939 poddać się Hitlerowi i iść z nim na Rosję. Tylko ktoś niepoczytalny, nie znający realiów i nastrojów narodu polskiego w tym czasie, może głosić takie brednie. Ale to właśnie w takiej atmosferze rodzą się nienawistne odruchy, które skutkują takimi właśnie pomysłami, jak ten, o który pan pyta.
Zwolennicy usunięcia tego pomnika argumentują, że to „pomnik sowiecki”, że gloryfikuje komunizm i że jest antypolski, bo utrwala nieprawdę historyczną. - To bzdurna i chora argumentacja. Na pomniku są sylwetki zwykłych żołnierzy frontowych a nie funkcjonariuszy NKWD czy Smiersza. Jest też sylwetka polskiego żołnierza z 1. Armii WP. Jeśli już, to jest to gloryfikacja trudu żołnierskiego. Ja walczyłem z żołnierzami radzieckimi ramię w ramię. Byli to tacy sami chłopcy jak my. Nie było wśród nich żadnych bolszewików czy komunistów. Kiedy nieraz zostawaliśmy sami, i nie było w pobliżu komisarzy – mówili co myślą. Nienawidzili politruków i NKWD, bo byli tak samo zagrożeni aresztowaniem jak inni. Przecież wiemy, że sprawdzano korespondencję, że było mnóstwo donosicieli.
Przypomnę tylko, że oficerem Armii Czerwonej był wtedy kpt. Aleksander Sołżenicyn. Został aresztowany w lutym 1945 pod Brodnicą i zesłany na Syberię. Dzisiaj nie musimy interpretować tego pomnika ideologicznie, możemy go interpretować symbolicznie, w duchu polsko-rosyjskiego pojednania, które dokonuje się np. między Kościołami w naszych krajach. W Rosji ta wojna, w której uczestniczyliśmy, jest traktowana jako świętość. Nie traktuje się jej jako wojny o w obronie ideologii komunistycznej, tylko jako Wojnę Ojczyźnianą, wojną o istnienie narodu rosyjskiego. Zresztą, dla nas ta wojna też była wojną o przetrwanie. Mimo zbrodniczości systemu stalinowskiego, to nie on był śmiertelnym dla nas zagrożeniem, tylko hitleryzm. Bo to hitleryzm zamierzał wyniszczyć całkowicie oba nasze słowiańskie narody, wiedza na ten temat jest od dawna znana, jednak dla niektórych jest ona bardzo niewygodna. Na koniec powiem tylko, że pomnik ten został odlany z łusek po pociskach zebranych w Berlinie – jest to więc też symbol jednego z największych zwycięstw narodów słowiańskich nad Niemcami prowadzącymi politykę Drang nach Osten.
Proszę powiedzieć naszych czytelnikom o swoim udziale w walkach w szeregach 1. Armii Wojska Polskiego. - Zanim trafiłem do tej armii, byłem zaprzysiężonym członkiem Armii Krajowej na Wołyniu. Organizowałem polską samoobronę we wsi Rybcza koło Krzemieńca. Byłem świadkiem tego wszystkiego co się wtedy na Wołyniu działo. Cudem ocaleliśmy od banderowskiego noża i siekiery. Dzisiaj nie chce się o tym pamiętać, ale my wypatrywaliśmy Armii Czerwonej idącej ze wschodu jak wybawienia, bo tylko ona mogła nas ocalić. Ja pamiętałem wejście Sowietów w 1939, mój ojciec został wtedy aresztowany i zesłany, ale groza sytuacji na Wołyniu i Kresach po 1941 roku była jeszcze większa. Mimo obaw czekaliśmy na Rosjan. To ich ponowne wejście w 1944 roku miało zupełnie inny charakter niż w 1939 roku. To była inna armia i inni ludzie. Oficjalnie była to armia sojusznicza walcząca po tej samej stronie co Polska. Ona tak samo jak my była obiektem ataków ze strony UPA. Wcześniej tylko partyzanta sowiecka udzielała nam realnej pomocy w walce z ukraińskimi nacjonalistami. Kiedy przyszli Rosjanie, mordy ukraińskie ustały, ale pojawiło się nowe niebezpieczeństwo – NKWD. To zagrożenie dotyczyło przede wszystkim członków AK. Ja wiedziałem, co może mnie spotkać, więc jedynym rozsądnym wyjściem było wstąpienie do Wojska Polskiego. I tak trafiłem do Sum, gdzie formowano 4. Dywizję Piechoty WP. To w szeregach tej dywizji, noszącej imię Jana Kilińskiego, przeszedłem cały szlak bojowy – od Warszawy, przez Wał Pomorski, Kołobrzeg, przez Berlin do Łaby.
Wasza Dywizja składała się głównie z Kresowian, ale potem wstępowali do niej, dobrowolnie czy nie, także akowcy z centralnej Polski. Na tym pomniku także oni są symbolicznie pokazani. - Oczywiście, najbardziej znanym akowcem w szeregach 1. Armii WP był późniejszy generał – Stanisław Komornicki, powstaniec warszawski. Zdobywał z nami Kołobrzeg, w 1953 roku wydał w MON książkę „Wyzwolenie Kołobrzegu”. Był w naszych szeregach także ojciec obecnego Prezydenta RP – Zygmunt Komorowski, żołnierz AK, a potem żołnierz 12. pułku piechoty w naszej Dywizji. Pod Kołobrzegiem walczyło sporo akowców. W 2. Armii WP, wedle szacunków historyków, walczyły tysiące byłych akowców i bechowców. Taka jest prawda o tym wojsku. Usiłowania usunięcia pomnika polskich i rosyjskich żołnierzy z Placu Wileńskiego uznać więc wypada za zamach na pamięć o tych żołnierzach Polski Podziemnej, którzy po 1944 walczyli w szeregach 1. i 2. Armii WP.
Wysuwa się także inny argument przeciwko pomnikowi – że jest to pomnik „braterstwa broni”, że jest na cokole napis „Chwała bohaterom Armii Radzieckiej”. Pewnie gdyby nie „część sowiecka” pomnika, wielu by może zaakceptowało ten monument. - Wątpię, ale dobrze – odnieśmy się do tej kwestii. Mnie napis „Chwała bohaterom Armii Radzieckiej” nie razi, bo w tej armii było wielu prawdziwych bohaterów frontowych. Nie jest to, jak się wmawia, gloryfikacja złych rzeczy, które żołnierze tej armii robili (nie tylko zresztą tej). Nie jest to także, o czym mówiłem, gloryfikacja aparatu represji w postaci NKWD czy Smiersza. Przypomnę czytelnikom, że podobne pomniki są w wielu miastach Europy – w Wiedniu, w Helsinkach, w Wilnie, a nawet w Berlinie. Na ich cokołach nie stoją żołnierze innych armii, tylko w Warszawie stoi polski żołnierz. I co, mamy go teraz usuwać, czy nawet wysadzać, co proponował pewien nawiedzony dziennikarz z tygodnika „Uważam Rze” lansujący chore teorie o wspólnym marszu Polaków z Hitlerem na Moskwę? Ja myślę, że walka z tym pomnikiem ma inny cel niż mityczną „dekomunizację”. Tu chodzi o całkowicie nową wersję historii, w której nasze miejsce będzie lokowane po stronie hitlerowskich kolaborantów, po stronie zbrodniarzy z UPA i SS Galizien, po stronie litewskich szaulisów i łotewskiej dywizji Waffen SS, z którą wałczyliśmy na Pomorzu. Na końcu i Armia Krajowa będzie „podejrzana”, bo jej dowództwo jednak chciało współdziałać z Armią Czerwoną a po wojnie zakazało podejmowania walki z nową władzą. Jeśli nie zatrzymamy tego antypolskiego szaleństwa, będziemy narodem pozbawianym wiedzy o prawdziwej historii. Rozmawiał: Jan Engelgard
O Grunwaldzie w IPN jednostronnie 11 października w warszawskim Centrum Edukacyjnym IPN im. Janusza Kurtyki Przystanek Historia odbyło się spotkanie promocyjne książki Przemysława Gasztolda-Senia „Koncesjonowany nacjonalizm. Zjednoczenie Patriotyczne „Grunwald” 1980-1990” zatytułowane „Narodowy komunizm? Wokół Zjednoczenia Patriotycznego «Grunwald»”. W spotkaniu poza autorem pracy udział wzięli prof. Antoni Dudek, prof. Andrzej Friszke oraz dr Marcin Zaremba. Spotkanie prowadził Jan Olaszek. Spotkanie stanowiło typowy przykład narracji historycznej konstruowanej w kręgu IPN. ZP „Grunwald” miało być formacją stworzoną na zamówienie ówczesnych władz w celu „rozprawy z KOR-em”, finansowaną przede wszystkim przez Moskwę (via Syria) i przez nią też traktowane jako „alternatywa” dla ekipy gen. Jaruzelskiego. Większą część spotkania prelegenci poświęcili dociekaniom i próbie odpowiedzi na pytanie: czy „Grunwald” był w większym stopniu organizacją nacjonalistyczną i autorytarną (M. Zaremba), narodowo-komunistyczną (A. Dudek), autorytarną i plebejsko-antysemicką (A. Friszke), czy też, z braku klarownej wykładni w odniesieniu do terminu „narodowy komunizm”, jedynie faszystowską (prof. Jerzy Eisler – głos z sali). Wszyscy zebrani zgodni byli natomiast co do tego, że kierowane przez Bohdana Porębę (wbrew temu co powiedziano na spotkaniu nie zaproszonemu na nie) stowarzyszenie było ostatnią próbą legitymizacji upadającego systemu komunistycznego za pomocą haseł narodowych i patriotycznych. Prof. Friszke określił też „Grunwald” jako formację mającą przywrócić do władzy grupę działaczy partyjnych odgrywających kluczową rolę w wydarzeniach marca 1968 r., miał być też próbą odciągnięcia środowiska AK-owskiego od rodzącej się wówczas „Solidarności”. Także dla autora pracy tym, co łączyło działaczy organizacji, była ich wspólna przeszłość w aparacie władzy, wojsku i organach bezpieczeństwa. Bardziej zróżnicowane podejście do problematyki zaprezentował prof. Dudek, dla którego „Grunwald” był polem, na którym ścierały się różne frakcje z ówczesnego obozu władzy. Po spotkaniu miała miejsce dyskusja, w której głos zabrał m.in. red. Andrzej Wernic (do 1081 r. w PAX-ie), którego wystąpienie zostało jednak przerwane. Całość spotkania przypominała przysłowiową „grę do jednej bramki”, prelegenci prezentowali bliźniaczo podobne opinie, różniąc się jedynie w odniesieniu do niuansów (czego przykładem akademicki spór o „profil ideowy” Zjednoczenia). Wyczuwalna była niechęć do prezentacji stanowisk odmiennych od oficjalnie przedstawionych. Znamiennym pozostaje, że niżej podpisanemu odmówiono możliwości rozdania wśród uczestników spotkania materiałów omawiających dyskutowaną pracę (numery „Myśli Polskiej” z tekstami o książce: M. Motas, „«Grunwald» – czarna sotnia PRL-u?”, „MP” nr 29-30/2012; wywiad z B. Porębą, „Byliśmy sygnałem ostrzegawczym”, „MP” nr 39-40/2012). Na ironię zakrawa fakt, że podobne praktyki są udziałem placówki naukowo-badawczej, która w każdym niemal swoim wydawnictwie podkreśla represyjny (głównie ze względu na brak możliwości swobodnej wymiany opinii i myśli) charakter PRL-u. Książka będąca przedmiotem spotkania przynosi bez wątpienia szereg interesujących informacji o poruszanej w niej problematyce. Nie jest jednak wolna od wad. Do najistotniejszych jej mankamentów należy to, iż napisana została dla udowodnienia pewnej z góry przyjętej tezy, mówiącej o agenturalnym i „nacjonalistyczno – komunistycznym” charakterze formacji. Książka oceniana z tej perspektywy stwarza wrażenie, jakby stanowiła „naukowe” uzasadnienie dla opinii formułowanych w łonie opozycji demokratycznej lat 80. ub. wieku. Autor nie ukazał w niej bowiem ewolucji opisywanego nurtu w dziejach PRL-u (którego początki tkwiły jeszcze u genezy PPR-u), traktując „Grunwald” jako podmiot stworzony sztucznie z inspiracji władz dla realizacji jej doraźnych celów (walka z KOR-em, oddziaływanie na „Solidarność”). Autor książki, podobnie zresztą jak większość obecnych na opisywanym spotkaniu naukowców, prezentuje pogląd, wedle którego poza agenturalną inspiracją nie było w PRL-u miejsca na żadne przejawy życia społeczno – politycznego. Na ten istotny rys zwraca również uwagę w omówieniu pracy Gasztolda-Senia Józef Kossecki, nomen omen jeden z bohaterów książki, pisząc: „Autor zbytnio ulega modnemu dzisiaj w przestrzeni publicznej twierdzeniu, że jakoby wszystko w PRL (oczywiście oprócz opozycji demokratycznej, KOR i ewentualnie legendarnej „Solidarności”) było kontrolowane przez PZPR i podporządkowane jej służby specjalne, z SB na czele. Prawda jest znacznie bardziej skomplikowana. Zgodnie z takim podejściem Autor demonizuje rolę PZPR i służb specjalnych PRL, które w rzeczywistości nie były monolitem i można w nich wyróżnić zarówno frakcję starającą się bronić interesów Polski, jak i frakcję wyraźnie antypolską – walczyły one ze sobą o realną władzę. Również aparat partyjny i aparat policyjny – czy nawet szerzej biurokracja państwowa – walczyły ze sobą o wpływy na życie państwa. Gdyby partia i służby specjalne PRL stanowiły monolit, to nie byłoby sprzyjających warunków do zawrotnej kariery zarówno KOR jak i „Solidarności”, nie mówiąc już o upadku PRL (J. Kossecki, „Poprawność polityczna kontra «Koncesjonowany Nacjonalizm»”, artykuł zamieszczony został w internecie). Autor nie ustrzegł się także wielu błędów faktograficznych, zaliczając na przykład seniora ruchu narodowego Napoleona Siemaszkę w poczet członków Zjednoczenia. We współczesnej polskiej historiografii opisującej okres PRL-u można wyróżnić dwie dominujące tendencje, które swój najpełniejszy wyraz znajdują w wydawnictwach ukazujących się w ramach IPN-u. Pierwsza z nich sprowadza się do skrajnego potępienia powojennego półwiecza, ukazania go jako okresu obcej dominacji (kolejnego zaboru), co w skrajnej postaci prowadzi do odmawiania PRL-owi prawa do miana państwowości polskiej. Druga z narracji, w którą w pełni wpisuje się omawiana praca, każe widzieć w Polsce lat 1945-1989 państwo nieomal nacjonalistyczne, w którym myśl Dmowskiego miała większy wpływ na ówczesne realia niż oficjalnie głoszona ideologia komunistyczna. W ramach tego drugiego ujęcia eksponowane są takie elementy ideologii narodowej jak myśl zachodnia, sojusz z ZSRR, antysemityzm oraz swoisty konserwatyzm obyczajowy. Wszystkie powyższe komponenty ideowe, wywodzone oczywiście z ideologii Narodowej Demokracji, ukazywane są jednak w formie zwulgaryzowanej (np. myśl zachodnia jako „nienawiść do Niemiec”), tak, iż stają się swoją własną karykaturą. Nie chodzi przy tym o rzetelne ukazanie opisywanej rzeczywistości, a o udowodnienie pewnej tezy – wszystko co było w PRL-u złe, nie było dziełem komunizmu, albo w daleko mniejszym zakresie komunizmu, ale właśnie nacjonalizmu, względnie narodowego komunizmu. Narracja taka posługuje się nierzadko schematami i uproszczeniami (na uwagę wypowiedzianą na spotkaniu przez niżej podpisanego pod adresem autora, że dalekie od naukowego podejścia jest użyte przez niego w książce sformułowanie, mówiące jakoby: „Komuniści podobnie jak nacjonaliści gardzili elitami”, odpowiedzi z widowni udzielił prof. Eisler, informując że „przecież tak było”). Obie przedstawione wizje, ze względu na swój ideologiczny charakter, nie dają obiektywnego obrazu przeszłości. Uproszczone i tendencyjne nie służą ani historii, ani narodowi, który umieszczony został w nazwie naukowej placówki. Inną sprawą pozostaje fakt, że Instytut w 90% swoich badań zajmuje się mało istotnymi epizodami i przyczynkami, stroniąc od syntezy. Wszystko to powoduje, że wartościowe prace traktujące o okresie PRL-u ukazują się poza IPN-em, czego przykładem może być chociażby wydana w zeszłym roku praca Andrzeja Sowy zatytułowana „Historia polityczna Polski 1944-1991”. Maciej Motas
Expose bez znaczenia Nie rozumiem całego tego zamieszania związanego z wystąpienienm Donalda Tuska w Sejmie. Z wystąpienia nic nie wynikło poza tym, że poparła go koalicyjna większość. Z obietnic też nic nie wynika, bo Donald Tusk nie dotrzyma ani jednej z nich. Wierni Tuskowi dziennikarze nie omieszkali podnieść, że dobry premier postanowił powiedzieć "nie" pomysłowi ozusowaniu umów zleceń i umów o dzieło. Przypomina to dowcip o wujaszku Stalinie z lat 30. Propaganda ZSRR pokazuje film o tym jaki wujaszek Stalin jest dobry. Podchodzi do niego dziecko i prosi o cukierka, a Stalin odpowiada "spier...". Na ekranie ukazuje się napis: "A mógł zabić!" Expose Donalda Tuska również pokazało jego dobroć. Nie ozusuje umów śmieciowych, choć mógł to zrobić. Podniesie VAT do 25%, a nie do 200%. W ogóle to dobry zeń człowiek, bo pozwala nam jeszcze chodzić na wolności, zamiast zamykać wszystkich do kryminałów. Donaldowi Tuskowi składanie obietnic przychodzi równie łatwo jak plucie. Obietnice te nie mają żadnego znaczenia, bo ostatnie kilka lat zdążyło już pokazać, że Donald Tusk każdą obietnicę jest w stanie złamać. Szczególnie tą dotyczącą finansów. "Nie ma takiej zbrodni i takiego okrucieństwa, do którego nie byłby w stanie posunąć się łagodny i liberalny rząd jeśli zabraknie mu pieniędzy". Rząd Tuska nie jest ani łagodny ani liberalny, a pieniędzy mu brakuje od dawna. Więc do okrucieństwa posunie się każdego. Zwłaszcza w dziedzinie rabowania naszych pieniędzy.
W odróżnieniu od Jarosława Kaczyńskiego i części PiS-u nie spodziewałem się, aby wynik głosowania w Sejmie był inny niż był. Liczby nie kłamią, a arytmetyka sejmowa okazuje się nieubłagana. Dla mnie było więc jasne, że Tusk pozostanie premierem i uzyska wotum zaufania. Opozycja nie zdoła go odwołać. Odwołać Donalda Tuska zdoła dopiero kryzys gospodarczy, który pogrzebie nasz ustrój pod zwałami przepisów, utrudnień, koncesji i biurokracji. Do tego czasu czekają nas trudne miesiące.Nie łudźmy się, że będzie inaczej! Szymowski
PO straszy, PO się śmieje, na własną zasłużoną zgubę Kaczyńskim straszycie, z Glińskiego się śmiejecie? Róbcie tak dalej, proszę!
1. Za trzy lata ludzie powiedzą Jarosławowi Kaczyńskiemu – basta! - prorokował w Radiu „Zet” europoseł PO Jacek Protasiewicz. Powiedzą – basta! - i co, odsuną PiS od władzy?
2. Platforma wciąż jeszcze wierzy, że ludzie wierzą, że w Polsce rządzi Prawo i Sprawiedliwość, a PO walczy o odsunięcie od władzy Jarosława Kaczyńskiego. I ma nadzieję, że tak jeszcze będzie za trzy lata i że po 8 latach nieudolnego rządzenia uda się znowu wygrać wybory strasząc PiS-em i wołając – czas na zmiany!A ludzie najwyraźniej w tę ściemę ju nie wierzą. Sondaże pokazują, że Polacy już się zorientowali, że jednak od 5 lat rządzi Platforma i to ona ponosi odpowiedzialność za bałagan i niespełnione obietnice. Dziś hasło – Kaczyński basta, czas na zmiany! - ludzi śmieszy, za 3 lata będzie już tylko wk... powiedzmy denerwowało.
3. Politycy Platformy śmieją się też z profesora Glińskiego, że to wirtualny premier. Wtóruje imj Kalisz, że to kandydat zgłoszony jak u cioci na imieninach. A tymczasem Gliński mówi mądre rzeczy,i wygląda i brzmi poważnie, w odróżnieniu od coraz bardziej zagubionego, rozdygotanego, wystraszonego przez słuzby specjalne Tuska. Polacy słuchają uwaznie Glińskiego i 49 procent już uważa, że Polska potrzebuje właśnie rządu eksperckiego.
4. I straszno i śmieszno – jak mówią Rosjanie. Strasz Platformo Kaczyńskim i śmiej się z Glińskiego! Strasz i śmiej się, na własną zgubę... Janusz Wojciechowski
Chce się wyć - oglądajcie Polsat o 19,30 Dziś w Polsacie, o 19,30 w programie "Państwo w Państwie" będzie przedstawiona tragedia Jana Ptaszyńskiego, skazanego bez żadnych dowodów i bez żadnych poszlak, na dożywocie, za podwójne zabójstwo. Jeszcze jeden krzyk rozpaczy w obronie niewinnie skazanego człowieka i krzyk sprzeciwu wobec bezkarności prawdziwego mordercy, którego nie szukano, zajmując się Ptaszyńskim.Wobec takiej niesprawiedliwości chce się wyć! Dla przypomnienia tej sprawy przytoczę mój list otwarty do sumienia sędziów w Białymstoku, który skierowałem kilka tygodni temu, jak dotychczas bez odzewu. Pani Brandeta Hryniewicka, Pani Alina Kamińska, Pani Nadzieja Synowiec, Pan Eugeniusz Wildowicz i Pan Andrzej Czapka – sędziowie Sadu Apelacyjnego w Białymstoku! Piszę ten otwarty list do sumienia Państwa Sędziów, w sprawie, która od roku nie daje mi spokoju. Obawiam się bowiem, ze popełnili Państwo sędziowie wielką pomyłkę, z powodu której niewinny człowiek siedzi w więzieniu skazany na dożywocie, a prawdziwy morderca młodej kobiety i jej dziecka gdzieś zapewne śmieje się sprawiedliwości w twarz, a niewykluczone, że bezkarny – dopuści się następnej zbrodni. Chodzi o sprawę Jana Ptaszyńskiego, w której orzekali państwo 26 kwietnia 2006 roku, utrzymując w mocy wyrok Sadu Okręgowego, skazujący go na dożywotnie pozbawienie wolności. Przypisali Państwo Janowi Ptaszyńskiemu, że w okresie 28/29 listopada w Białymstoku, przy ulicy Jurowickiej zabił 23-letnią swoją znajoma Mariolę S i jej 2,5 letnią córkę Klaudię. Mord był rzeczywiście straszny, kobieta została straszliwie zmasakrowana przez zbójce, a jej córka utopiona została w wannie. Przeczytałem uważnie uzasadnienie waszego wyroku, Państwo Sędziowie i nie znalazłem tam cienia dowodu, na podstawie którego można było skazać tego człowieka. Nie znalazłem tam nie tylko łańcucha poszlak, ale nawet choćby jednej najmniejszej poszlaki. Jest natomiast poszlaka wskazująca na innego sprawcę, którą żeście Państwo zbyli – obcy włos, znaleziony w pościeli zamordowanej kobiety. Ptaszyński znał zamordowana i utrzymywał z nia intymne kontakty – temu nie zaprzeczał. I to właściwie był jedyny fakt, pozwalający na wiązanie go z tym morderstwem. Fakt, ale nie dowód, ani nawet nie poszlaka. Z faktu, ze znał, nie wynika jeszcze, że zamordował. Nie było żadnych dowodów, które chociażby pośrednio wskazywały na Ptaszyńskiego. Nie było żadnych biologicznych dowodów jego obecności na miejscu zbrodni, nie było odcisków palców, śladów krwi, niczego. A w pościeli pokrzywdzonej znalazł się włos, który nie należał ani do Ptaszyńskiego, ani do żadnej z zamordowanych. Obcy włos. - potężna poszlaka, wskazująca na innego sprawcę. Nie pomyśleli Państwo nawet, żeby sprawdzić, czyj to był włos, chociaż w kręgu podejrzeń znajdowały się co najmniej cztery inne osoby i chociaż matka zamordowanej kobiety podejrzewała o mord inną osobę z kręgu swojej rodziny. W uzasadnieniu wyroku napisali Państwo, że„...co do znalezionego w łóżku Marioli S. włosa pochodzącego od nieustalonej osoby, trzeba stwierdzić.... że włos ten mógł pochodzić od innych osób, które odwiedzały ja, koleżanek, znajomych, właścicielki mieszkania i innych, mógł też, co wcale nie jest sytuacja niecodzienną być wniesiony na ubraniu przez sama pokrzywdzoną, która przecież w autobusie, sklepie i innych miejscach miała kontakt z innymi osobami...'
Pięknie to Państwo wytłumaczyli, domniemanie niewinności zastępując domniemaniem winy. A ja jednak chciałbym zapytać – skąd maja Państwo pewność, ze to nie był włos mordercy? I jak to się stało, ze się ten niby przypadkowy włos się zaplątał, a Ptaszyński, chociaż wedle waszych ustaleń szalał na miejscu zbrodni, to jednak najmniejszego włosa ani śladu nie zostawił? Gładko też rozprawili się Państwo z inna poszlaką, przeczącą sprawstwu Ptaszyńskiego – krwawy ślad stopy w skarpecie, który to ślad nie został zidentyfikowany jako pochodzący od oskarżonego. Państwo sędziowie napisali – znów na zasadzie domniemania winy – że„...niemożność identyfikacji indywidualnej śladu traseologicznego nie jest wystarczającym dowodem do uznania, że to nie Jan Ptaszyński ów odcisk skarpety pozostawił...” Krótko mówiąc – jeśli fakty przeczą z góry założonej teorii, to tym gorzej dla faktów.
„...Oskarżony był jedynym mężczyzna, z którym pokrzywdzona Mariola S. utrzymywała bliskie, intymne kontakty...” -zawyrokowali Państwo kategorycznie, a przesłanką takiej pewności były zeznania świadka Karoliny H., koleżanki zamordowanej, która podobno o tych innych kontaktach na pewno by wiedziała, bo zamordowana wszystko jej jako koleżance opowiadała. Czy Państwo Sędziowie też swoim kolegom i koleżankom opowiadają o sobie wszystko? Żadnych tajemnic, żadnych, nawet intymnych sekretów?
„...Gdyby pokrzywdzona – jak sugerują to obrońcy spotykała się jeszcze z innym mężczyzną, musiałaby to chyba robić w ukryciu przed córką, bo ta , obserwując te spotkania mogłaby przecież powiedzieć o tym rodzinie, również oskarżonemu”.. -kolejny argument z Waszego uzasadnienia, powalający, jeśli się zważy, że owa córka, która miałaby rozpowiadać rodzinie o romansach matki, w chwili zamordowania miała dwa i pół roku... Przyjęli Państwo w wyroku, że zbrodnie poprzedzała „interakcja seksualna”. Tylko gdzie są tego dowody, przecież ciała zamordowanej nawet nie zbadano pod kątem biologicznych dowodów na kontakt seksualny. A opinie biegłych były tyle warte, ze nawet nie pozwoliły na określenie czasu śmierci ofiar, nad czym tez przeszli państwo do porządku, przyjmując czas przybliżony do dwóch dni. Chęć skazania Ptaszyńskiego była tak przemożna, ze nieważne były nawet kluczowe szczegóły. Przerażające są Wasze wywody dotyczące rysu psychologicznego oskarżonego Ptaszyńskiego. Czysty osiemnastowieczny lombrozjanizm. Ptaszyński, który w chwili przypisanego mu przez Was czynu miał 25 lat, nie był wcześniej karany, nie dopuścił się wobec kogokolwiek żadnego agresywnego zachowania – dla Was okazał się jednak lombrozjańskim typem potwora, urodzonego mordercy. Bo w tym samemu czasie spotykał się z jeszcze z inna kobietą (a przecież wiadomo, ze tylko morderca może mieć w jednym czasie dwie partnerki), bo powiedział biegłym, co skrupulatnie odnotowali Państwo w uzasadnieniu wyroku – że„...każdej dziewczynie co innego się mówi, że kada inny bajer połyka...” I to ma być dowód na mordercze skłonności człowieka? Pani biegła psychiatra poskarżyła się, że oskarżony podczas badania traktował ją jako kobietę przedmiotowo, to dla was kolejny dowód, że oskarżony jest potworem. A jak on, siedzący w więzieniu pod zarzutem zabójstwa, miał panią psychiatrę traktować? Podmiotowo na randkę się z nią umawiać? Naprawdę przerażenie człowieka ogrania, jak ten naciągany rys psychologiczny oskarżonego zdanie po zdaniu dopasowywali Państwo Sędziowie do z góry założonej teorii winy oskarżonego. W snuciu wizji „urodzonego mordercy” posunęli się Państwo Sędziowie nawet do obrażającej pamięć zamordowanej sugestii, że oskarżony mógł mieć do pokrzywdzonej pretensje o pracę w agencji towarzyskiej, choć brak było najmniejszych podstaw do takiego podejrzenia. Reasumując – nie ma dowodów, nie ma poszlak wskazujących na Ptaszyńskiego, są poszlaki wskazujące na innego sprawcę (włos i odcisk stopy) a jednak skazali Państwo tego człowieka na dożywocie. Czy czy nie odczuwają Państwo Sędziowie w tej sprawie żadnego, choćby najmniejszego drapania sumienia? Gdy poznałem sprawę Ptaszyńskiego, pisałem o niej kilka razy do Prokuratora Generalnego. Prosiłem, błagałem, żeby wniósł kasacje – w odpowiedzi otrzymałem bezduszne, urzędowe pismo, że kasacji nie będzie. Po programie „Sprawa dla reportera” znaleźli się świadkowie, który potwierdzają alibi Ptaszyńskiego – sąsiedzi, z którymi w czasie, gdy miała być popełniona zbrodnia, był akurat w mleczarni. Próba wznowienia postępowania w oparciu o te zeznania też została odrzucona. Nadzieja umiera ostatnia, ale co musi czuc ten człowiek, zaszczuty, niewinnie skazany, bezsilnie błagający o pomoc?
Dodam, ze w tej sprawie od początku było mnóstwo wątpliwości. Sprawa była na początkowym etapie umorzona, sąd białostocki uchylał nawet areszt w przekonaniu, ze nie ma dostatecznych dowodów uprawdopodobniających zarzut. 27 kwietnia 2004 r. Sad Apelacyjny w Białymstoku przed przewodnictwem sędziego Andrzeja Ulitko, z sędzia Andrzejem Czapką i sędzią Jackiem Dunikowskim w składzie, napisał, ze„każda z przedstawionych poszlak może być oceniona co najmniej dwuznacznie”.. Co się stało – to pytanie adresuję głównie do Pana Sędziego Czapki – że mimo nieodnalezienia żadnych nowych dowodów, mimo dokładnie takiego samego stanu faktycznego, te same poszlaki w 2004 roku dwuznaczne, w 2006 roku nagle stały się dla Pana jednoznaczne i wystarczające do skazania na dożywocie? Kieruję do Państwa Sędziów ten list w przekonaniu, że prawda o zbrodni na ulicy Jurowickiej wyjdzie kiedyś na jaw. Może zabójcą był ktoś z kręgu wcześniej podejrzewanych członków rodziny, może to był obcy zbrodniarz, którego pokrzywdzona wpuściła, bo podał się za inkasenta czy hydraulika – wersji tej zbrodni może być wiele. Żadna z nich nie została wykluczona, a krąg podejrzeń wobec Ptaszyńskiego nie tylko się nie zamknął, on się nawet nie otworzył, bo żadna poszlaka nie wskazuje na jego winę. Znajdzie się prawdziwy sprawca tej zbrodni, nie ulega bowiem dla mnie wątpliwości, że Jan Ptaszyński tym prawdziwym sprawcą nie jest. I będą się jeszcze Państwo tego wyroku wstydzić.
Sądząc Ptaszyńskiego, zapomnieli Państwo o fundamentalnych zasadach domniemania niewinności. A to jest największa klęska sprawiedliwości, gdy niewinny człowiek cierpi, a prawdziwy zbrodniarz się śmieje. Mam wrażenie, ze taka klęska stała się niestety Państwa udziałem. Janusz Wojciechowski
Pieniądze to nie wszystko, czyli omijać, milczeć, zapomnieć Kilka dni temu w programie TVN Superwizjer zostały odsłonięte kulisy smoleńskich pogrzebów oraz związanych z nimi operacji. Temat był wprawdzie podejmowany wcześniej przez dziennikarzy GP, jednak dopiero autorzy programu – Piotr Litka i Marcin Mamoń – obnażyli, budzące grozę, tło tamtych wydarzeń. Wątkiem przewodnim, który zdominował komentarze i artykuły prasowe dotyczące kwestii poruszonych w Superwizjerze, okazała się strona finansowa całej operacji. Oto w dniu 10 kwietnia 2010 roku prezes Polskiej Izby Pogrzebowej , zrzeszającej największe podmioty tej branży, zaoferował rządowi bezpłatną pomoc w organizacji pogrzebów ofiar, która to pomoc miała stanowić swoisty gest wobec państwa i rodzin poległych w tej bezprecedensowej tragedii. Oferta PIP nie została jednak przyjęta przez rząd, pozostała bez odpowiedzi, pomimo iż została rozesłana do najważniejszych osób w państwie. Organizację pogrzebów powierzono mało znanej, niewielkiej firmie pogrzebowej z Warszawy, której próżno szukać w wyszukiwarkach internetowych za pomocą haseł związanych z pochówkiem. Wybór padł na firmę S.O.S Agencja Funeralna, której właścicielem jest Piotr Godlewski, będący w latach 80 – tych tajnym współpracownikiem WSW, poprzedniczki WSI, na którą to informację dziennikarze Superwizjera natrafili w trakcie badań nad archiwami dawnej bezpieki, znajdującymi się w zasobie IPN. TW „Wielokropek” w chwili rozwiązywania współpracy zastrzegł jednocześnie, że jest gotów podjąć się kolejnych zadań, jeżeli tylko zajdzie taka potrzeba:
„W czasie rozwiązywania współpracy wymieniony oświadczył, iż gotów jest udzielać pomocy w dalszym ciągu, jednakże pod warunkiem, iż pozostanie na łączności oficera kontrwywiadu wojskowego”. Firma S.O.S Agencja Funeralna wykonała swoje usługi odpłatnie, pobierając pieniądze nawet za te czynności, których, jak dowiedli dziennikarze Superwizjera, nie wykonywali jej pracownicy. Zgodnie bowiem z prawem, co podkreślił występujący w programie przedsiębiorca pogrzebowy z Krakowa, do obowiązków firmy pogrzebowej należy przede wszystkim uczestniczenie w identyfikacji zwłok, przygotowanie ciała, włożenie do trumny oraz załatwienie wszelkich związanych z tym formalności. Zaniechanie tych czynności przez wyznaczoną firmę pogrzebową stanowi asumpt do ponownego otwarcia trumny przez rodzinę. Jak to wyglądało w Smoleńsku? Podobno firma wynajęta przez rząd wysłała tam dwóch pracowników, choć w opinii świadków wyłącznie polscy żołnierze uczestniczyli w zamykaniu trumien, a konkretnie w zamykaniu wieka już wcześniej zalutowanych przez rosyjskich funkcjonariuszy trumien. Tak więc w samym momencie wkładania ciał do trumien żaden z Polaków nie uczestniczył. Według znawców tematu, aby dopełnić obowiązków nałożonych na przedsiębiorców pogrzebowych przy takiej liczbie ofiar, do Smoleńska musiałoby się udać co najmniej 20 – tu pracowników pogrzebowych.Powstała więc taka oto sytuacja, że rząd odrzucając propozycję Polskiej Izby Pogrzebowej, która nie tylko chciała nieodpłatnie zorganizować pogrzeby, ale przede wszystkim dysponowała niezbędną ilością osób, mogących zapewnić nadzór nad procesem identyfikacji oraz wkładania do trumien , a wybierając małą, zaledwie kilkuosobową firmę sprawił, iż to Rosjanie byli wyłącznymi dysponentami ciał naszych poległych, bez udziału polskich urzędników, lekarzy, rodzin i pracowników firmy pogrzebowej. Być może to był główny motyw wyboru przez rząd takiej, a nie innej firmy, należącej do, co nie jest zapewne przypadkowe, osoby „z przeszłością”? Czy chodziło o zgodę i milczenie ze strony właściciela S.O.S Agencja Funeralna na decyzję o pozostawieniu zwłok naszych rodaków na wyłączność rosyjskim funkcjonariuszom? Czy miało się to wszystko odbywać z dala od oczu niepowołanych, zwłaszcza tych mających na co dzień do czynienia z zabitymi, a więc niejako uodpornionych na makabrę śmierci? Dlaczego? Co takiego dziwnego było w tych ciałach, że chciano ukryć przed wzrokiem postronnych? Można przypuszczać, że przedsiębiorcy zrzeszeni w PIP nigdy nie zgodziliby się na takie działania, dlatego być może ich propozycja nie zyskała akceptacji ze strony czynników rządowych? Nagrany przez dziennikarzy ukrytą kamerą Piotr Godlewski powiedział w chwili szczerości słowa, które nie tylko zaskakują, ale przede wszystkim szokują, bo pokazują inny wymiar rzekomego żalu i współczucia ze strony rządzących, a przynajmniej części z nich:
„Pan zrobi ze mną wywiad i ja będę miał problemy. I to nie chodzi o to, że jestem człowiekiem mało ważnym, tylko… zobowiązałem się do czegoś i to wystarczy. (…) Ja ten temat mam, po prostu mam, jak gdyby cały w ramkach. Z każdej strony tych ramek jest napisane: „Omijać, milczeć, zapomnieć”. (…) Proszę porozmawiać z panem ministrem Stachańczykiem(wiceminister spraw wewnętrznych – przyp. red.). (…) Ja się na pewno nie wypowiem w tej sprawie. Nie zmusi mnie do tego nawet prezydent Komorowski, bo na to nie pozwala moje sumienie. (…) Nie wiem, dlaczego moja firma się tym zajęła. (…) Odebrałem telefon, tyle”. Trudno nie zadać w tym miejscu pytania: do czego i przed kim zobowiązał się pan Godlewski? Dlaczego nie chce o tym pamiętać, wspominać i mówić, przecież to był zaszczyt móc uczestniczyć w tak historycznym, choć tragicznym wydarzeniu? O co tak naprawdę chodziło w tej całej, delikatnie mówiąc, dziwnej sytuacji? Czy już 10 kwietnia, chwilę po tragedii, część osób z rządu była „dogadana” z Rosjanami, że nikt im nie będzie patrzył na ręce? Nie będzie polskich lekarzy, pracowników firm pogrzebowych, rodzin, a nawet konsulów RP? Czyżby częścią tej samej operacji było zapewnianie rodzin zabitych, że trumien w Polsce otwierać nie będzie można? I na koniec pytanie, które nie daje mi spokoju od minionego wtorku, kiedy obejrzałam Superwizjera: dlaczego złożono zamówienie na 98 trumien, skoro zginęło 96 osób? Czyżby w chwili zamawiania trumien urzędnicy państwowi nie znali listy zabitych? Czy standardowo przy tego typu katastrofach, kiedy lista zabitych pasażerów jest znana, zamawia się dodatkowe trumny extra?Te pytania stanowią tylko niewielką część tych, które powstały w mojej głowie po obejrzeniu materiału Piotra Litki i Marcina Mamonia, choć nawet te mogą przyprawić o koszmary w nocy. Martynka
http://superwizjer.tvn.pl/odcinki-online/kto-zarobil-na-pogrzebach-ofiar-katastrofy-smolenskiej,15707,0.html
http://wpolityce.pl/wydarzenia/38094-kolejny-powazny-skandal-smolenski-rzad-i-wojsko-uczestniczyli-w-przekrecie-na-trumnach-dla-ofiar-1004
Specsłużby, łapówki i gaz - Kuźmiuk o Świnoujściu W marcu 2011 r. szwedzki dziennik „Dagenes Nyheter”, korzystając z materiałów portalu Wiki Leaks, napisał, że Rosja wykorzystała pieniądze, służby specjalne oraz politykę i polityków, żeby przeforsować budowę Gazociągu Północnego, wręcz wymuszając w krajach skandynawskich brak sprzeciwu wobec tej inwestycji. Podobnie oddziaływano na państwa nadbałtyckie i niestety nasz kraj - Polskę. Zaledwie tydzień temu Rosjanie i Niemcy świętowali uruchomienie II nitki Gazociągu Północnego, co całkiem bezkrytycznie przekazała większość mediów w Polsce, a tu nagle będąca wręcz tubą propagandową rządu Tuska, "Gazeta Wyborcza", odpala
artykuł Andrzeja Kublika „Rura grzebie Świnoujście”.
Autor wprost pisze, że polski rząd został oszukany przez Niemców, którzy wprawdzie zakopali gazową rurę na odcinku prawie 24 m, ale tylko tym przecinającym zachodni tor podejściowy do Świnoujścia. Natomiast na odcinku przecinającym północny tor podejściowy do Świnoujścia przesunięto tylko gazową rurę na głębsze wody; na spornym, aż 5-kilometrowym odcinku, jej nie zakopano, sugerując, że zrobi się to w przyszłości - jak port w Świnoujściu zgłosi taką potrzebę. Przypomnimy tylko, że budowa pierwszej nitki Gazociągu północnego trwała niewiele ponad rok (rozpoczęła się w kwietniu 2010 r., a zakończona została w lipcu 2011) i kosztowała około 5,4 mld euro. Budowa drugiej została zrealizowana jeszcze szybciej, do końca września 2012 r.; kosztowała podobną kwotę, całość kosztów Gazociągu Północnego zamknie się więc sumą około 11 mld euro. Jest to więc koszt blisko 10-razy wyższy od kosztów rozbudowy Gazociągu Jamalskiego przebiegającego przez Polskę, który był szacowany przed rozpoczęciem tej morskiej inwestycji na około tylko na około 2 mld dol. Rosjanie i Niemcy byli jednak gotowi wyłożyć znacznie większe pieniądze, aby tylko Polskę ominąć. Pierwszą nitką Gazprom przesyła już 27 mld m3 gazu, czemu zresztą niespecjalnie trzeba się dziwić, bo udziałowcami konsorcjum, które gazociąg budowały, były firmy niemieckie, francuskie i holenderskie, a te kraje importują znaczne ilości rosyjskiego gazu. Druga nitka jest na razie w fazie rozruchu, ale kontraktowanie dostawców na Zachodzie trwa w najlepsze, więc pewnie i ona będzie bardzo szybko w pełni wykorzystana - chociaż i tak droga inwestycja będzie się amortyzować przez dziesiątki lat. Z jaką determinacją ta inwestycja była przygotowywana i realizowana zarówno przez Rosję, jak i przez Niemcy - widać po politykach, którzy zostali w to przedsięwzięcie zaangażowani. Wystarczy wymienić byłego kanclerza Niemiec Gerharda Schroedera czy byłego premiera Finlandii Paavo Lipponena. W marcu 2011 r. szwedzki dziennik „Dagenes Nyheter”, korzystając z materiałów portalu Wiki Leaks, napisał, że Rosja wykorzystała pieniądze, służby specjalne oraz politykę i polityków, żeby przeforsować budowę Gazociągu Północnego, wręcz wymuszając w krajach skandynawskich brak sprzeciwu wobec tej inwestycji. Podobnie oddziaływano na państwa nadbałtyckie i niestety nasz kraj - Polskę. Mając przeciwko sobie dwa wielkie kraje, które - jak z tego wynika - używały legalnych i nielegalnych oddziaływań, aby tę inwestycję forsować, pewnie musiało się to skończyć, jak się skończyło, choć rząd Tuska zrezygnował z przeciwdziałania tej inwestycji na forum europejskim (a była przecież przyjęta rezolucja opracowana przez Komisję Petycji i jej szefa: europosła Libickiego), która dawała podstawy do takich działań. Jednak brak reakcji naszego rządu na sposób realizacji tej inwestycji na wysokości naszego portu w Świnoujściu doprowadził do tego, że gaz płynie już obydwoma rurami i trudno nawet sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek miał zamiar pomagać portowi w Świnoujściu i je zakopywać. A ileż to było zapewnień premiera Tuska po spotkaniach z samą Angelą Merkel, czy ministra Sikorskiego, który wielokrotnie na spotkaniach z dziennikarzami wyjaśniał, jak to dzięki dobrym stosunkom z Niemcami udało nam się załatwić i ten drażliwy temat. Tymczasem Niemcy bez żadnych skrupułów zafundowali nam gazociąg, który nie tylko zakłada mam pętlę na szyję, bo Rosjanie mogą nam już przykręcać kurek z gazem według własnego uznania (eksport gazu na Zachód Jamałem biegnącym przez Polskę nie jest już im do niczego potrzebny), ale także poważnie utrudnią dostawy gazu do gazoportu w Świnoujściu i dostęp do tego portu dużych statków. Zbigniew Kuźmiuk
Patologia w patomorfologii Rosyjska medycyna sądowa jest w stadium agonalnym – taką ocenę jeszcze w sierpniu sformułował były szef moskiewskiego Centrum Ekspertyz Medycyny Sądowej Wiktor Kołkutin. Ten sam, który na łamach “Newsweeka” zarzuca dziś bliskim ofiar katastrofy smoleńskiej patologiczny szok i broni swoich kolegów po fachu. Po jednoznacznych dowodach błędów, zaniedbań i celowego lekceważenia ofiar katastrofy smoleńskiej przez rosyjskich lekarzy sądowych ich środowisko “przemówiło”. Rosyjskie ministerstwo zdrowia konsekwentnie odmawia wypowiedzi na temat sekcji zwłok i identyfikacji ciał ofiar katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. W najnowszym “Newsweeku” ukazał się natomiast wywiad z byłym dyrektorem rosyjskiego Centrum Ekspertyz Medycyny Sądowej, instytucji zajmującej się badaniami naukowymi, szkoleniem, nadzorem i tworzeniem standardów dla ekspertów patomorfologii w całym kraju. Wiktor Kołkutin broni swoich kolegów, kpi z polskich lekarzy, którzy jakoby “nie wyrywali się do bohaterskich czynów”, zarzuca bliskim ofiar brak współpracy, popisuje się jednocześnie protekcjonalną analizą ich rzekomo patologicznego szoku. A odpowiedzialność za zamiany ciał stara się przerzucić na stronę polską, bo przecież “nie odprowadzaliśmy trumien do mogił”. Jak ustalił “Nasz Dziennik”, ten sam Kołkutin w sierpniu tego roku udzielił wywiadu portalowi PublicPost. Można w nim przeczytać o pożałowania godnym stanie medycyny sądowej w Rosji. Tekst opatrzony jest wymownym tytułem: “Rosyjska medycyna sądowa nie choruje, ona jest w agonii”. W rozmowie z dziennikarką Marią Ejsmont ekspert Kołkutin za najważniejszą bolączkę swojej profesji uważa ignorancję połączoną z podatnością na naciski. – Profesjonalizm nie polega tylko na tym, że się umie przelewać prawidłowo z próbki do menzurki, ale na zrozumieniu swojej pozycji zawodowej. Polega ona na niezależności eksperta, której trzeba bronić. Jeżeli się tego nie umie, nie chce albo się boi, to znaczy, że nie jest się właściwym człowiekiem do sprawowania tej funkcji – stwierdza. Rzeczywistość wygląda jednak zupełnie inaczej, czego Kołkutin zna aż za wiele przykładów.
Procesy o ekspertyzy Ukończył Wojskową Akademię Medyczną im. Kirowa. W 1997 r. został głównym ekspertem medycyny sądowej ministerstwa obrony. Prowadził znane sprawy, m.in. wybuchu na cmentarzu Kotlakowskim (podczas pogrzebu pewnego przedsiębiorcy o niejasnych powiązaniach zginęło 14 jego bliskich współpracowników), głośnych zabójstw jak gen. Lwa Rochlina (przewodniczącego komisji ds. obrony narodowej Dumy Państwowej) czy korespondenta wojennego “Moskowskiego Komsomolca” Dmitrija Chołodowa. Był wzywany jako ekspert także za granicę, gdy badał na przykład okoliczności śmierci jugosłowiańskiego dyktatora Slobodana Milos˙evicia. Kilka razy sądził się z różnymi gazetami w związku z zarzutami o błędne wyniki ekspertyz. “Moskowskij Komsomolec” miał zupełnie inne zdanie w kwestii tragicznej śmierci swojego kolegi. Natomiast “Nowaja Gazieta” dowodziła błędów w określeniu chwili śmierci marynarzy “Kurska”, atomowego okrętu podwodnego, który zatonął 12 sierpnia 2000 r. wraz ze 118 osobami na pokładzie. Zdaniem komisji kierowanej przez Kołkutina, zgon ostatnich ocalałych z wybuchu marynarzy nastąpił po kilku godzinach od awarii. Gdyby tak było, wszelka akcja ratownicza nie przyniosłaby efektu. Jednak jeszcze przez prawie dwie doby odbierano nadawane z okrętu sygnały SOS. Musieli je wysyłać żywi ludzie, których świadomie nie ratowano. Kołkutin broni się jednak przed zarzutem działania na zamówienie. Twierdzi, że sam prezydent Władimir Putin żądał rzetelnego śledztwa, więc nie mogło ono być inne. Zna za to wiele przypadków, gdy to jego koledzy ulegali naciskom i wpisywali do raportów to, co chcieli zamawiający.
Dymisja za nepotyzm Do swojego życiorysu zawodowego Kołkutin wpisuje oczywiście ofiary katastrofy smoleńskiej. Jego udział w badaniu Polaków był marginalny. W 2009 r. przeszedł z wojska na analogiczne stanowisko cywilne. Został dyrektorem Centrum Ekspertyz Medycyny Sądowej przy Ministerstwie Zdrowia i w kwietniu 2010 r. uczestniczył w czynnościach wykonywanych przez podległe mu Biuro Ekspertyz Medycyny Sądowej miasta Moskwy. Był dla jego personelu doradcą i nadzorcą. Jeden z jego zastępców był już 10 kwietnia w Smoleńsku i uczestniczył w nocnej sekcji zwłok prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wkrótce po tej sprawie skonfliktował się z minister zdrowia Tatianą Golikową. Zarzucono mu zatrudnianie krewnych i marnotrawstwo. Kołkutin przyznał się tylko do pierwszego zarzutu. Musiał odejść ze stanowiska. Teraz występuje jako “niezależny ekspert” i krytyk systemu, którym kierował. Według niego zanika zawodowy etos, elitarność zawodu eksperta medycyny sądowej. Następuje odpływ najlepszych kadr do medycyny prywatnej – tam, gdzie są duże pieniądze, czyli chirurgii plastycznej, stomatologii i ginekologii. Zdaniem Kołkutina, powolne staczanie się całej gałęzi trwa w Rosji od 40 lat. A obecnie jest w położeniu tragicznym. – Ona nie choruje, ona jest w agonii, umiera. Jeśli nie zdarzy się jakiś cud, to wkrótce rozpadnie się na “drobne księstwa”, które zostaną sprywatyzowane – uważa Kołkutin. Krytykuje też próby uzdrowienia sytuacji podejmowane przez władze. Polegają one jego zdaniem na kosztownych i niezrozumiałych przekształceniach strukturalnych. Ekspert opowiada o ignorancji niektórych swoich kolegów po fachu. – Był biegły, twierdzący, że ktoś mógł umrzeć wskutek uduszenia trzy i pół godziny po samym uduszeniu, a wcześniej potrafił normalnie chodzić i rozmawiać. Natomiast nie zwrócił uwagi na śmiertelną zawartość alkoholu we krwi i obecność wymiocin w płucach. Po ponownym rozpatrzeniu sprawy oskarżonemu o uduszenie… zmniejszono wyrok z 10 do 6 lat – relacjonował.
Naciski na ekspertów W wywiadzie najwięcej miejsca zajmują przypadki podatności ekspertów na naciski. Kiedy Kołkutin pracował jeszcze w resorcie obrony, presja najczęściej polegała na tym, że oficerowie ministerstwa albo sztabu generalnego chcieli, żeby w wynikach sekcji nie odnotowywać informacji o alkoholu u zmarłego kolegi. Były jednak przypadki znacznie poważniejsze. Po pierwsze, sprawa szeregowego Syczewa. Był on brutalnie przesłuchiwany i torturowany, w wyniku czego m.in. stracił nogi. Naciskano na Kołkutina, aby wyniki prowadzonych obdukcji były korzystne dla resortu. – Żegnałem się już nie tylko ze stanowiskiem, ale i z innymi atrybutami tego życia – wyznaje. Sugerowano, że urazy nie są wynikiem stosowanej przemocy, a wcześniejszych chorób i predyspozycji do trombofilii (tworzenia się zakrzepów naczyniowych). Ta predyspozycja u Syczewa rzeczywiście była. – Ale równie dobrze można napisać, że każdy żywy człowiek ma predyspozycję do śmierci – komentuje Kołkutin. Uporu eksperta, by jednak napisać prawdę, nie rozumiał jego ówczesny bezpośredni przełożony, szef Głównego Zarządu Medycyny Wojskowej gen. Igor Bykow. Mówił, że ma “narwanego podwładnego”. Kołkutinowi tłumaczono, że dopóki nosi mundur, najważniejszy dla niego powinien być interes służby, że kiedy ktoś zajmuje takie stanowisko, to musi rozumieć sytuację polityczną. Nieznany generał z bliskiego otoczenia ministra (wówczas był nim Siergiej Iwanow, obecny szef administracji prezydenta) kazał “przestać się nadymać” i przyznać rację “mądrzejszym”. Naciskał też osobiście generalny prokurator, późniejszy minister sprawiedliwości Władimir Ustinow. Przypadek Syczewa Kołkutin opisał szczegółowo, gdyż zakończył się on podpisaniem raportu z rzetelnymi wynikami badań. W rozmowie z Marią Ejsmont lekarz wspomina o jeszcze dwóch przypadkach bardzo silnej presji. Ale pomimo dopytywania nie chce podać szczegółów. Może wtedy jednak się ugiął?
“Bańka z pająkami” Światek sędziów, prokuratorów, śledczych i biegłych rządzi się w Rosji szczególnymi prawami. Kołkutin uważa, że jest wielkim siedliskiem patologii – “bańką z pająkami”. Jeśli pojawiają się sprzeczne ekspertyzy, sądy przyjmują zupełnie dowolnie tę, która potwierdza winę oskarżonego. – Kiedy w innych państwach ujawnia się jakaś nowa okoliczność, która wywraca rdzeń oskarżenia i podsądnego, siedzącego już “pod gilotyną” uniewinnia, wszyscy się cieszą, że Bóg nie pozwolił na wydanie niesprawiedliwego wyroku. U nas, w Rosji, gdy się coś takiego zdarzy, to sędziego – mówiąc obrazowo – na noszach się wynosi z sali sądowej. Im nie wypada wydawać wyroków uniewinniających – zauważa Kołkutin. Opisuje przypadek, gdy przypuszczano, że śmierć pewnego człowieka miała miejsce wskutek urazu czaszkowo-mózgowego. Jednak dokładne badanie wskazało, że przyczyną zgonu było utonięcie. Kołkutin, wówczas młody ekspert patomorfologii, wręczył protokół sędziemu. Ten przeczytał i zdenerwowany rzucił papierami. – A mnie bardziej odpowiada, że on umarł od urazu czaszkowo-mózgowego – wykrzyczał. Działo się to na sali sądowej w obecności oskarżonego i jego obrońcy. Dowód został przez sąd odrzucony. Piotr Falkowski
Żydokomuna - fakty czy mity?
Krzysztof Kłopotowski popełnił swego czasu List otwarty do Agnieszki Holland.
Niemal natychmiast otrzymał odpowiedź od publicysty Eli Barbura, zatytułowaną Kocopały o >>Żydokomunie<<.
Autor pominął zupełnie sens i przesłanie owego listu otwartego, a swoją uwagę, jak mówi już sam tytuł, poświęcił, nie merytorycznej ocenie listu, lecz negowaniu zjawiska pod tytułem "Żydokomuna", w swoim znanym stylu, nacechowanym poczuciem wyższości oraz poniżaniem i lekceważeniem tych, z którymi się nie zgadza.
Oto mała próbka
„Praźródła antysemityzmu tkwią w europejskiej ciemnocie i nigdy stamtąd nie wyszły. Mówię to na przykładzie kocopałów Kłopotowskiego. Można by "showmana" zbesztać, ale szkoda czasu. Rozwijająca się od wieków irracjonalna wrogość do Żydów jest chronicznym schorzeniem europejskiego "umysłu", od którego do dziś nie dało rady się uwolnić.
Oczywiście przekonującymi dowodami na istnienie "Żydokomuny" nie mogą być słowa świadków tamtych czasów, którzy to zjawisko dostrzegali, ale mimo to je przytoczę. Maria Dąbrowska w swoich dziennikach pisała pod datą 17 czerwca 1947 r.:
UB, sądownictwo są całkowicie w ręku Żydów. W ciągu tych przeszło dwu lat ani jeden Żyd nie miał procesu politycznego. Żydzi osądzają i na kaźń wydają Polaków A pod datą 22 maja 1956 r. ta sama Dąbrowska pisała:
Ostatnimi tygodniami byłam w Nieborowie w towarzystwie samych Żydów oprócz Anny i Bogusia. Częste ich rozmowy o wzrastaniu antysemityzmu. Czemu dziś sami są częściowo winni - bo jak można było dać sobą obsadzić wszystkie 'kluczowe pozycje' życia Polski: prokuratury, wydawnictwa, ministerstwa, władze partii, redakcje, film, radio itp. Jedną z żydowskich emigrantek 1968 roku i niezłomną tropicielką polskiego antysemityzmu była Alina Grabowska. Mimo to sama przyznała na łamach paryskiej Kultury z grudnia 1969 roku: W pierwszych latach powojennych (a nawet i później) znakomitą, niestety, większość pracowników UB stanowili Żydzi. Dzienniki prowadził również nieodżałowany Stefan Kisielewski. Oto zapisek z 18 października 1968 roku:
Dwadzieścia lat temu powiedziałem Ważykowi, że to, co robią Żydzi, zemści się na nich srodze. Wprowadzili do Polski komunizm w okresie stalinowskim, kiedy mało, kto chciał się tego podjąć z 'gojów' (...). A 4 listopada 1968 roku pisał tak:
Po wojnie grupa przybyłych z Rosji Żydów-komunistów (Żydzi zawsze kochali komunizm) otrzymała pełnię władzy w UB, sądownictwie, wojsku, dlatego, że komunistów nie-Żydów prawie tu nie było, a jeśli byli, to Rosja się ich bała. Ci Żydzi robili terror, jak im Stalin kazał (...)". Oczywiście mogą to być subiektywne, nie mające związku z rzeczywistością opinie cytowanych osób. Wielki żal, jaki do ubowców, sędziów i prokuratorów żydowskiego pochodzenia czuje Maria Fieldorf-Czarska też jest zapewne nieuzasadniony i wynika z tego antysemityzmu zrodzonego z europejskiej ciemnoty. Mówienie, że za zbrodnią sądową jej ojca, polskiego bohatera i patrioty od początku do końca stali Żydzi razi salonowców. Fakt, nie ma w tym za grosz wyczucia politycznej poprawności choć jest to stuprocentowa prawda. Teraz od cytatów i osobistych odczuć wymienionych wyżej zwierzęcych antysemitów przejdźmy do suchych liczb i cyfr. Po zakończeniu drugiej wojny światowej liczba ludności polskiej zamieszkałej w PRL wynosiła 24 miliony, a ilość ludności pochodzenia żydowskiego w latach 1947-49 ustabilizowała się na poziomie 100 000 osób. Łatwo obliczyć, że stanowiło to 0, 42% ogółu mieszkańców Polski. W 1989 roku sprytnego zabiegu dokonała Krystyna Kersten w pracy Żydzi-władza komunistów. Zsumowała ona wszystkich zatrudnionych w MBP pracowników w liczbie 25, 6 tys. i ogłosiła upadek mitu o Żydokomunie, gdyż w tej liczbie znalazło się 438 osób pochodzenia żydowskiego. Wyszło jej, że stanowili oni 1, 7% ogółu zatrudnionych. Tylko czterokrotna nadreprezentacja, czyli nic.Cały sens tej manipulacji polegał na tym, aby uniknąć wykazywania procentowego udziału Żydów w aparacie represji, na najwyższych, kierowniczych stanowiskach. A to właśnie tam zapadały decyzje o fingowanych procesach polskich patriotów i mordowaniu "żołnierzy niezłomnych". Warto tu przytoczyć diametralnie inne dane podawane przez sowieckiego doradcę MBP płk Sieliwanowskiego w raporcie skierowanym do Berii z 20 października 1945 roku:
„[…] W Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego pracuje 18, 7 proc. Żydów, 50 proc. stanowisk kierowniczych zajmują Żydzi. W I Departamencie tego Ministerstwa pracuje 27 proc. Żydów. Zajmują oni wszystkie stanowiska kierownicze. W Wydziale Personalnym – 23 proc. Żydów, na stanowiskach kierowniczych – 7 osób. W Wydziale ds. Funkcjonariuszy (inspekcja specjalna) –33,3 proc. Żydów, wszyscy zajmują odpowiedzialne stanowiska. W Wydziale Sanitarnym MBP – 49,1 proc. Żydów, w Wydziale Finansowym – 29,9 proc. Żydów. Jeszcze dalej poszedł w 1949 roku ambasador Wiktor Lebiediew:
„[...] w MBP poczynając od wiceministrów, poprzez dyrektorów departamentów, nie ma ani jednego Polaka, wszyscy są Żydami” Ostatnia praca na ten temat, której wiarygodności do dziś nikt nie podważył, to opracowanie Krzysztofa Szwagrzyka z Wrocławskiego IPN zatytułowane Żydzi w kierownictwie UB. Stereotyp czy rzeczywistość? Oto fragment:
„Analizie poddano zawartość Informatora MSW oraz akt osobowych 450 osób zajmujących kierownicze stanowiska w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego oraz 249 z Komitetu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego, uzupełnioną o dane zaczerpnięte z innych źródeł. Jak pokazują jej wyniki, w latach 1944–1954 na 450 osób pełniących najwyższe funkcje w MBP (od naczelnika wydziału wzwyż) 167 było pochodzenia żydowskiego (37,1 proc.). Przypominam jeszcze raz, że ludności pochodzenia żydowskiego było w Polsce w tym okresie 0,42%. Dlatego nie dziwi końcowy wniosek autora pracy, który pisze:
W świetle zaprezentowanych danych statystycznych teza o dużym udziale Żydów i osób pochodzenia żydowskiego w kierownictwie UB sformułowana została na podstawie prawdziwych przesłanek i jako taka odzwierciedla fakt historyczny. Oczywiście można tak jak pseudo-historyk Gross powiedzieć, że:Komuniści pochodzenia żydowskiego [...] pracowali w bezpieczeństwie, jako komuniści, a nie, jako Żydzi, ale wtedy Pani Alina Cała, sam Gross i cała reszta tropicieli polskiego zwierzęcego antysemityzmu nie powinni winić całego polskiego narodu za udział w holokauście i antysemityzm i przyjąć, że na przykład Polak, z chwilą podjęcia się obrzydliwego procederu szmalcownictwa przestawał być Polakiem i działał już nie jako Polak, ale szmalcownik. Jak to jest, że pseudo-historyczne prace Grossa zdobywają rozgłos na całym świecie, a świetne historyczne opracowanie Szwagrzyka nie przebiło się nawet do polskiej opinii publicznej? Myślę, że wpisuje się to wszystko w proces pisania historii na nowo. Można, a nawet trzeba mówić głośno o Polakach jako zbrodniarzach i antysemitach, lecz już Niemców, głównych sprawców zbrodni nazywa się dziś nazistami. Żyd w momencie kiedy stawał się komunistycznym zbrodniarzem przestawał być Żydem, zaś Niemiec mordujący Żydów, z Niemca stawał się automatycznie nazistą. Ciekawy jestem ile kosztowałoby Polskę to aby zostać objętym tym wymyślnym i pomysłowym mechanizmem zdejmowania odpowiedzialności z narodów zgodnie z aktualną "mądrością etapu"? 65 miliardów, czy więcej? Póki co o Żydach trzeba zabierać głos w pozycji, na kolanach, a jak już pojawiają się jakieś wobec nich zarzuty, to wystarczy, że ktoś bez żadnej merytorycznej dyskusji zakrzyknie, że są to zwykłe Kocopały o "Żydokomunie" jakiegoś "showmana" Kłopotowskiego, "Którego można zbesztać, ale szkoda czasu". Myślę, że Eli Barbur pokazał nam jak należy reagować na jego własne kocopały oraz "showmanów" Całej z ŻIH, Grossa i tych z ulicy Czerskiej. Po prostu nie tłumaczyć się i nie besztać tylko zlekceważyć i prowadzić nie szczędząc środków, własną politykę historyczną. Już czas przerwać tą upokarzającą Polaków, poprawno-polityczną tresurę. Pierwszy krok to zaprzestanie finansowania z pieniędzy polskich podatników antypolskiej instytucji jaką jest ŻIH, bo Gazeta Wyborcza zwija się na szczęście sama na naszych oczach.
Mirosław Kokoszkiewicz