Prowokacyjne stypendium demograficzne
1. Parę dni temu po złożeniu przez Prawo i Sprawiedliwość w Sejmie wniosku o konstruktywne wotum nieufności dla premiera Tuska, kandydat na premiera rządu technicznego prof. Piotr Gliński zorganizował konferencję prasową na której przedstawił swoich ekspertów od spraw gospodarczych prof. Krzysztofa Rybińskiego i prof. Witolda Modzelewskiego. Ten pierwszy mówiąc o najważniejszych problemach przed jakimi stoi Polska, wymienił na pierwszym miejscu zapaść demograficzną informując o bardzo niskim wskaźniku dzietności (1,3 dziecka na kobietę co sytuuje nas na 207 miejscu na 222 kraje znajdujące się w statystykach ONZ). Konsekwencją tego niskiego wskaźnika będzie wyraźne zmniejszanie ludności naszego kraju i jeżeli nic się pod tym względem nie zmieni to 2050 roku będzie nas 32 mln, a w 2100 roku tylko 16 mln. Prof. Rybiński od dłuższego już czasu zwraca uwagę na problemy demograficzne i stąd jego propozycja stypendium demograficznego w wysokości 1000 zł miesięcznie na każde nowo narodzone dziecko wypłacanego aż do 18 roku jego życia.
2. Ta propozycja jak sądzę po to została tak prowokacyjnie sformułowana, aby wywołać poważną debatę na ten temat, bo najbliższe kilka lat to ostatni okres, kiedy wyż demograficzny lat 80-tych będzie zakładał rodziny. Niestety na profesora Rybińskiego natychmiast rzucili się krytycy z kalkulatorami, którzy zaczęli udowadniać ile miliardów rocznie będzie nas to kosztowało (sam profesor zresztą podał, że jeżeli jego propozycję zastosować wprost i bez żadnych ograniczeń to, jeżeli liczba urodzeń wzrośnie o 100 tys a więc wyniesie 500 tys. to wydatek budżetowy z tego tytułu wyniesie 6 mld zł). Propozycja ta, choć rzeczywiście kosztowna i choćby dlatego powinna być zmodyfikowana, zwraca jednak uwagę na problem wypłacalności systemu ubezpieczeń społecznych a więc wypłat emerytur i rent i to niezależnie czy chodzi o system oparty o ZUS czy też system oparty o OFE.
3. Kłopoty z wypłacalnością Funduszu Ubezpieczeń Społecznych przewidywano już w 1998 roku kiedy zmieniano w systemie ubezpieczeniowym podstawową zasadę wypłaty świadczeń ze zdefiniowanego świadczenia na zdefiniowaną składkę co spowodowało, że przyszła emerytura zależy od wartości odłożonej składki i przewidywanej średniej długości życia. Wtedy spodziewając się przyszłego pogorszenia proporcji pomiędzy liczbą pracujących i odprowadzających składki, a liczbą pobierających świadczenia utworzono Fundusz Rezerwy Demograficznej (FRG), z którego miał być wspomagany FUS. Szacowano, że nastąpi to około roku 2020. Rządząca koalicja wspomaga jednak FUS z FRG już 3 rok z rzędu i wzięła z niego do tej pory 14,5 mld zł, gdyby nie te środki już teraz byłyby kłopoty z wypłatą świadczeń emerytalnych. Ale FUS już teraz wspomagany jest wynosząca ponad 40 mld zł rocznie dotacją budżetową, kredytem budżetowym, którego przez ostatnie 3 lata uzbierało się już ponad 20 mld zł (i który nigdy nie zostanie zapewne spłacony a więc docelowo zamieni się w dotację), wspomnianymi środkami z FRG i kredytami z banków komercyjnych na kwotę kilku miliardów złotych rocznie.
4. Jeżeli w ciągu najbliższych 20-30 lat nie będzie wzrastała wyraźnie liczba pracujących w Polsce i płacących składki ubezpieczeniowe to obecny system, który ledwie dyszy już na pewno stanie się niewypłacalny (nawet ten w OFE, bo nie będzie komu nabywać papierów wartościowych, które te fundusze będą sprzedawać aby wypłacać świadczenia).
Ogłoszona przez prof. Rybińskiego walka o demografię teraz, to walka o wypłacalność, a nawet o istnienie polskiego systemu emerytalnego za 20-30 lat i w tym kontekście trzeba oceniać jego propozycje. Gdyby tak pomyśleli dzisiejsi 40-50 letni krytycy pomysłu Rybińskiego, toby zrozumieli, że atakując profesora sami skazują się na brak świadczeń emerytalnych wtedy kiedy przejdą w stan spoczynku. Kuźmiuk
Sommer: Unia w NAFTA czyli „a nie mówiłem” Wstępniak z „robiącego się” właśnie kolejnego, 9 numeru „NCz!”
Jak grom z jasnego nieba pojawiła się informacja o tym, że Unia Europejska dostała od Stanów Zjednoczonych propozycję przystąpienia do strefy wolnocłowej NAFTA. Ponoć sprawa jest już przesądzona, umowa zostanie podpisana, choć oczywiście pod inną nazwą, a stopniowe wprowadzanie jej w życie będzie trwało kilka lat. Dowcip polega na tym, że Polska, gdyby tylko decydenci nie byli skorumpowani przez UE, mogła być w strefie wolnego handlu ze Stanami Zjednoczonymi już co najmniej 10 lat. Przypomnijmy, że taka propozycja została nam złożona na najwyższym szczeblu, a także publicznie jeszcze za czasów Georga Busha seniora i potwierdzona przez jego następcę Billa Clintona. Jako jedyne środowisko polityczne i jedyna gazeta staraliśmy się promować tę możliwość podczas „dyskusji” a w zasadzie propagandowego terroru jaki został rozpętany by zmusić Polaków do głosowania za przystąpieniem do UE.
Ewidentnie wejście do NAFTA było wtedy dla Polski znacznie bardziej korzystne niż nasz udział w UE. Po pierwsze byłoby to wyróżnienie naszego kraju i z całą pewnością oznaczałoby pogłębienie amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa. Po drugie jako pierwsi w Europie mielibyśmy okazję do wolnej wymiany z największą gospodarką świata, co z całą pewnością byłoby znacznie korzystniejsze niż poddanie się dyktatowi gospodarczemu Brukseli. Wreszcie udział w NAFTA nie wiązałby się z tymi szaleństwami bolszewizacji, które szeroką rzeką spływają do nas z UE. Nie byłoby zubożającej Polskę „polityki klimatycznej” i setek innych bzdur, które na zasadzie prawa powielaczowego przyjmują bezrefleksyjnie nasi posłowie bo „są do tego zobligowani”. A na koniec o naszych planach wydawniczych. Właśnie wchodzi do sprzedaży książka Marka Skalskiego „Płonące granice”. Jej tematem są spory dotyczące obecnych granic naszego kraju. Nie wszyscy bowiem pamiętają, że choć zostały one ustalone przez Józefa Stalina, to i tak w kilku miejscach konfliktów granicznych nawet temu rosyjskiemu ludobójcy nie udało się do końca wygłuszyć. Po książce Skalskiego, najprawdopodobniej w marcu światło dzienne ujrzy drugi tom reportaży Wojciecha Grzelaka poświęcony Rosji. A na przełom marca i kwietnia szykuje się prawdziwy hit – „Najnowsza spiskowa historia Polski” czyli opis wszystkich tajemniczych wydarzeń z naszej historii od lat 60. XX w. wykonany piórem Mariana Miszalskiego. Już teraz gorąco zapraszam do zapoznania się z tymi tytułami. Sommer
JKM: Zdumiewające pytanie – czyli: czy ateiści często gwałcą? Zdumiewające pytanie – czyli: czy ateiści często gwałcą? Na na moim blogu, który kiedyś był blogiem na ONETcie, a teraz to nawet nie wiem – pojawiło się dziwne pytanie zadane przez {~dariomax1} – który zaczął od cytatu ze znanego Państwu mojego Listu do PT Ateistów (pełny tekst tu:
http://korwin-mikke.blog.onet.pl/2007/06/12/list-do-pt-ateistow/ )
„Ludzie wierzący, że Pan Bóg po śmierci nagradza dobrych, a karze złych, rzadziej kradną, gwałcą, mordują.” – czy w tej sprawie zostały przeprowadzone jakieś badania? Bo jeśli nie, to zastanawiam się skąd ta wiedza i proponuję poczytać trochę o ludziach żyjących w więzieniach i ich światopoglądzie. Otóż – przepraszam: {~dariomax1} to ciężki przypadek modnej dziś – a będącej totalnym przesądem – wiary w „metodologię naukową”. Jak coś nie jest naukowo zbadane – najlepiej z jakimś wykresem – to nie warto o tym rozmawiać. {~dariomax1} nie zauważa, że takich badań w ogóle NIE można przeprowadzić!!!! Niby jak? Po czym poznać, kto naprawdę wierzy, że Pan Bóg po śmierci nagradza dobrych, a karze złych? Po ich ankietach? Zeznaniach? Po tym, że chodzą na msze do kościoła? Wolne żarty.
Jedynym sposobem, po którym można poznać (a i to nie na pewno – ateiści też często nie gwałcą…!) , że człowiek naprawdę wierzy, że Pan Bóg po śmierci nagradza dobrych, a karze złych – jest to, że człowiek ten rzadziej kradnie, gwałci i morduje (albo w ogóle tego nie robi… ) Jakby {~dariomax1} naprawdę wierzył, że jutro w Warszawę wyrżnie asteroida, to by z Warszawy wyjechał – nieprawda-ż? I odwrotnie: jeśli nie wyjeżdża, to znaczy, że albo jest samobójcą, albo tak naprawdę w to nie wierzy – tylko tak sobie mówi…Czy {~dariomax1} chciałby badać prawdziwość hipotezy: „Ludzie wierzący, że w Warszawę jutro wyrżnie asteroid częściej na ten dzień wyjeżdżają z Warszawy, niż ci, którzy w to nie wierzą”??!? Jak?? Reasumując: to, iż ludzie wierzący, że Pan Bóg po śmierci nagradza dobrych, a karze złych, rzadziej kradną, gwałcą, mordują – jest tzw. oczywistą oczywistością, która nie może być w żaden sposób sprawdzona „naukowo”. Jest jednak silna przesłanka: sądzi się (bez dowodu naukowego), że dawniej ludzie bardziej wierzyli w Niebo i w Piekło – a policji było wtedy potrzeba (to dane obiektywne) wielokrotnie mniej… Być może w przyszłości badacze prądów mózgowych będą mogli jakieś badania w tej sprawie przeprowadzić – ale i to jest wątpliwe. Nie chce mi się teraz zastanawiać nad metodyką takich badań – w najbliższych dziesięcioleciach to i tak nierealne.
PS: Ja w więzieniu parę razy siedziałem… JKM
Jawnogrzesznictwo polityczne i inne Ogłoszenie przez papieża Benedykta XVI decyzji o abdykacji w dniu 28 lutego sprawiło, że w naszym nieszczęśliwym kraju na panewce spaliły zamysły serc wielu. Sensacja ta zepchnęła na dalszy plan nawet północnokoreański test nuklearny, a cóż dopiero - polityczną pornografię, w jakiej specjalizują się ostatnio nasi Umiłowani Przywódcy, którzy - jak wiadomo - uprawianie prawdziwej polityki mają surowo zakazane. Ku zgorszeniu pani profesoriny Magdaleny Środziny nawet niezależne media głównego nurtu na okrągło informowały i komentowały decyzję Benedykta XVI-go, spychając na szary koniec rewelacje o samopoczuciu osoby legitymującej się dokumentami wystawionymi na nazwisko: „Anna Grodzka”, o dramatycznej sytuacji sejmowej wicemarszalicy Wandy Nowickiej, która właśnie utraciła zaufanie nie tylko biłgorajskiego filozofa, ale całej jego trzódki dziwnie osobliwej, o konstruktywnym votum nieufności, jakie rządowi premiera Tuska przedstawił klub Prawa i Sprawiedliwości, ani nawet - co już graniczy ze świętokradztwem - o rozczarowaniu Agnieszki Holland do Platformy Obywatelskiej z powodu zlekceważenia przez nią sprawy zapłodnienia w szklance oraz „związków partnerskich” - w następstwie czego córeczka pani Holland nazwiskiem Kasia Adamik, co to „spotyka się” z kobietą, „rozważa” opuszczenie Polski. I dopiero w Środę Popielcową, kiedy już opinia publiczna trochę ochłonęła z wrażenia wywołanego zaskakującą decyzją papieża, niezależne media głównego nurtu przypomniały sobie o powinnościach swej służby i zaczęły przywracać odpowiednie proporcje między sprawami ważnymi i mniej ważnymi. Dzięki temu dowiedzieliśmy się, że klub poselski Ruchu Palikota wyrzucił sejmową wicemarszalicę Wandę Nowicką zdecydowaną większością głosów, w której zabrakło jedynie głosu sodomity posła Biedronia oraz osoby legitymującej się dokumentami wystawionymi na nazwisko: „Anna Grodzka”, ponieważ osoba ta w posiedzeniu klubu dlaczegoś nie uczestniczyła. Powodem wyrzucenia pani Nowickiej było „oszukanie kolegów”; pani Nowicka po cofnięciu jej przez klub rekomendacji, obiecała zrezygnować z funkcji wicemarszalicy, ale kiedy zorientowała się, że inne sejmowe watahy aż tak daleko w postęp się nie angażują, by mogły znieść obecność w Prezydium Sejmu osoby legitymującej się dokumentami wystawionymi na nazwisko: „Anna Grodzka”, zmieniła zdanie i rezygnacji nie zgłosiła. Takie sytuacje przewidzieli już starożytni Rzymianie, wkomponowując do swojego prawa instytucję zwaną condictio propter poenitentiam. Przewidywała ona możliwość zwrotu świadczenia już dokonanego, gdy strona pożałowała tego, co zrobiła, wygłaszając deklarację „poenitet me”, co się wykłada, że „żal mi”. W przypadku wicemarszalicy Wandy Nowickiej mógł to być autentyczny żal za alimentami w wysokości co najmniej 5 tysięcy złotych miesięcznie - bo taka mniej więcej jest różnica między uposażeniem prostego posła („praca posła ciężka, szczera; z rana poseł się ubiera, fagas listy mu otwiera...” - i tak dalej), a uposażeniem wicemarszałków - nie mówiąc już o kwestiach prestiżowych. Tego jednak było już posłu Palikotu za wiele i po udanym wyrzuceniu pani Nowickiej z klubu zapowiedział buńczucznie, że jego dziwnie osobliwa trzódka będzie walczyć z „politycznym kurewstwem”. Deklaracja buńczuczna przede wszystkim dlatego, że według opinii niektórych obserwatorów życia publicznego w Polsce, przykładem „politycznego kurewstwa” jest właśnie owa dziwnie osobliwa trzódka. I nie jest wykluczone, że biłgorajskiego filozofa wsparły proroctwa, bo powiadają, że wraz z wyrzuceniem Wandy Nowickiej z dziwnie osobliwej trzódki, dobiegł również końca flirt przelotny ze środowiskami feministycznymi. Zaznaczyło się to w notowaniach; Ruch Palikota spadł poniżej wyborczego progu. Czy wpłynęło na to cofnięcie poparcia feministek, czy też wyczyn uczestniczącego w dziwnie osobliwej trzódce Armanda Ryfińskiego - na razie trudno zgadnąć. Rzecz w tym, że poseł Ryfiński, na wieść o abdykacji Benedykta XVI wystosował do niego list otwarty, domagając się utworzenia funduszu w wysokości 5 miliardów euro na otarcie łez nieutulonych w żalu ofiar pedofilii. A przecież już pan Zagłoba wiedział, że dygnitarze pacanowscy nie powinni prowadzić korespondencji z największymi potentatami światowymi, by ci nie pomyśleli sobie: „jakaś głowa kiepska, musi być z Witebska!” Najwyraźniej posłu Ryfińskiemu, jak to mówią, odbiła szajba, ale gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że jedna okoliczność go tłumaczy. Oto premier Tusk powrócił z Brukseli w aureoli zwycięzcy, bo udało mu się tam uzyskać obietnicę, że nasz nieszczęśliwy kraj otrzyma z kołchozu ponad 100 miliardów euro. Trawestując dobrego wojaka Szwejka można powiedzieć, że jak tam będzie, tak tam będzie; zawsze jakoś będzie, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było - więc i te pieniądze albo będą, albo nie, bo żeby je otrzymać, to polski rząd, a zwłaszcza - zadłużone już do granic bezpieczeństwa i wiarygodności samorządy, będą musiały u p r z e d n i o wyłożyć co najmniej równowartość tej sumy - ale na razie zapanowała euforia, zwłaszcza w środowiskach polityczno - biurokratycznych. Wiadomo bowiem, że z samego kurzu, jaki podnosi się przy przeliczaniu takich sum, można wykroić nie jedną, ale wiele fortun wystarczających na założenie starej rodziny. Toteż premier Tusk, kując żelazo póki gorące, zamierza dokonać objazdu naszego nieszczęśliwego kraju słynnym „tuskobusem”, żeby przy pomocy obietnic rozdzielenia obiecanych skarbów, korumpować sobie wyborców na okoliczności bliższe i dalsze. Atmosfera tego podniecenia mogła wpłynąć również na umysł posła Ryfińskiego, który wykombinował sobie, że skoro premieru Tusku udało się z Naszą Złotą Panią, to czemu on nie może spróbować z papieżem? W tej sytuacji wniosek o konstruktywne votum nieufności dla rządu, złożony przez Prawo i Sprawiedliwość nie wywołał nie tylko spodziewanego, ale żadnego rezonansu, nie tylko z powodu ogłoszenia przez papieża decyzji o abdykacji, ale przede wszystkim - braku jakichkolwiek szans powodzenia. Wprawdzie desygnowany przez Jarosława Kaczyńskiego na kandydata na premiera prof. Gliński rozpoczął przedstawiać „gabinet cieni” w osobach prof. Rybińskiego i prof. Modzelewskiego - jednak inne kluby parlamentarne traktują to przedsięwzięcie wyłącznie w kategoriach humorystycznych i nie zamierzają wszczynać „rozmów”, do których daremnie zachęca je pan prof. Gliński. W tej sytuacji finał zapowiadanej przez PiS z wielkim przytupem politycznej ofensywy może przypominać najsmutniejsze ogłoszenie świata: „suknię ślubną, nie używaną, sprzedam tanio”. Pewne ożywienie przyniosły wieści z Francji, gdzie francuski kolaborant Naszej Złotej Pani przeforsował udogodnienia dla zastępczego proletariatu socjalistów; mogą nie tylko gzić się wszyscy ze wszystkimi, ale też zawierać „małżeństwa”, a nawet - adoptować dzieci. Nie ulega wątpliwości, że ten sukces socjalistycznej rewolucji we Francji zmobilizuje nadwiślańskich snobów tym bardziej, że jestem pewien, iż na tym się nie skończy i w socjalistycznym ustawodawstwie zostanie wreszcie przełamana bariera międzygatunkowa - żeby stwierdzonego rejentalnie małżeńskiego szczęścia mogły zaznawać również inne „istoty czujące” - na początek ssaki, np. kozy, albo znane z łagodności owieczki. A skoro o owieczkach mowa, to wypada odnotować hagiograficzne obrzędy, jakie państwowa telewizja urządziła w pierwszą rocznicę śmierci Jego Ekscelencji abpa Józefa Życińskiego. Nadany został film o nieboszczyku pod tytułem „Strażnik poranka” - co można odczytać, jako początek zabiegów o wyniesienie na ołtarze. Wszystko jest możliwe, zwłaszcza gdyby w następstwie nadchodzącego konklawe Kościół nieodwołalnie wkroczył na drogę nieubłaganego postępu, gdzie „przeszłości ślad dłoń nasza zmiata”. SM
Rybiński Lewacy będą kontrolować reprodukcję Polaków Marczuk „Prof. Krzysztof Rybiński do czerwoności rozpalił emocje uczestników debaty publicznej swoją propozycją fundowania tzw. stypendium demograficznego. „...”Chodzi o wypłacanie wszystkim dzieciom w Polsce 1000 zł, comiesięcznego świadczenia. - W najlepszym przypadku mogę powiedzieć, że to jest szalony pomysł – ocenił przed chwilą na konferencji pasowej tę propozycję premier Donald Tusk. „....”Szyderstwo władz i dziennikarzy byłoby może trochę mniejsze gdyby zdali sobie sprawę z dramatu jaki dzieje się na naszych oczach oraz fatalnej polityki społecznej prowadzonej przez nasz kraj – m.in. dramatycznego faworyzowania osób starszych, kosztem młodych. Klika zaledwie danych. The World Factbook: Polska zajmuje 211 miejsca na świecie, na 224 kraje, pod względem wskaźnika dzietności. GUS: wskaźnik ten spadł w 2012 r. poniżej 1,3. GUS: Polska znajduje się w głębokiej depresji urodzeniowej. GUS: na emerytury i renty wydajemy rocznie 200 mld zł, na rodzinę ok. 25 mld. GUS: na stałe poza Polskę wyjechało 1,3 mln, głównie młodych Polaków. MSWiA: Polska nie ma praktycznie żadnej polityki migracyjnej. ZUS: do emerytur w tym roku budżet dopłaci 37 mld zł, otwarta jest też kwestia 12 mld zł pożyczki. MPiPS: na wydatki socjalne przeznaczamy 15 proc. PKB, z tego 12,5 proc. na starszych, 1,5 proc. na młodych. „.....(źródło)
Kużmiuk ”kandydat na premiera rządu technicznego prof. Piotr Gliński przedstawił dwóch swoich ekspertów zajmujących się finansami publicznymi systemem podatkowym i szerzej polityką gospodarczą (zespół ekspertów który z nim współpracuje liczy 25 osób). Razem z kandydatem na premiera wystąpili na tej konferencji profesorowie Witold Modzelewski i Krzysztof Rybiński. „......”Prof. Rybiński …...mówił o konieczności spowodowania rewolucji w demografii, przedstawiając kontrowersyjną z punktu widzenia możliwości finansowych państwa, koncepcję wynoszącego 1000 zł miesięcznie wsparcia dla każdego dziecka do 18 roku życia, „....(więcej )
Jak widzimy socjalizm wyniszcza Polskę . II Komuna, państwo bandyckie podatkowe . Jednak jak widzimy socjalizm przeżarł nie tylko ekonomie, ale równie mózgi w tym Rybińskiego, Kuzmiuka i całej plejady gadających głów Skąd się wziął problem demograficzny.? Z dwóch powodów. Jednym jest opanowanie całego kontynentu przez religię politycznej poprawności z jej hedonizmem i zniszczeniem rodziny Drugim jest bandytyzm podatkowy. Niespotykane w dziejach opodatkowanie ludności w Polsce I jakie są recepty na wyniszczenie biologiczne Polaków przez system socjalistyczny. Rybiński proponuje jeszcze więcej socjalizmu , jeszcze więcej patologi ., jeszcze większą kontrolę urzędasów nad ludźmi .Kiedy pisałem ,że euro socjalizm jest systemem totalitarnym . I to do tego stopnia totalitarnym ,że przejął kontrole,że zaczął sterować „ reprodukcja „ Polaków nie spodziewałem się ,że sam Rybiński moja tez potwierdzi . Od dobrej woli bandyckiego reżimu Republiki Okrągłego Stołu będzie całkowicie zależało to czy Polak i Polak będą mieli dzieci , czy nie . Bo oczywiście lewacy stojący za II Komuną wykorzystają narzędzie socjotechniczne proponowane przez Rybińskiego do jeszcze większego upodlenia Polaków. Bo przecież nie trudno sobie wyobrazić ,że będzie można dzięki temu sterować liczebnością nowego chłopstwa pańszczyźnianego w Polsce .jak będzie zapotrzebowanie na więcej roboli to się Polakom da stymulacje rozpłodową Rybińskiego , a jak nie to się na kilka , kilkanaście lat cofnie. Zamiast zlikwidować większość podatków, w tym na pewno w pierwszej kolejności VAT i przymusowe ubezpieczenia społeczne ,co przywróciłoby Polakom wolność „reprodukcyjną” próbuje się z Polski zrobić jedną wielka oborę, w której stymulacją ekonomiczną lewacy kontrolować będą cykle reprodukcyjne Polaków. Do tematu wolności ekonomicznej i nierozerwalnie z nią związanej wolności reprodukcyjne będę wracał Video Korwin Mikke o ZUS .JKM nazwał ZUS instytucją marnująca pieniądze podatników i opowiedział się za jego likwidacją. Marek Mojsiewicz
„Bycie czarnoskórym to nie jest anomalia. ale bycie homoseksualistą jest”- powiedział w jednym z wywiadów poseł Platformy Obywatelskiej- John Godson., Mądry to człowiek i wierny swoim poglądom- jako pastor chrześcijański. Dodał jeszcze, że” Bóg nie stworzył homoseksualistów. Bóg stworzył człowieka. A człowiek z różnych powodów stał się homoseksualistą” .Naprawdę niezłe i jakie prawdziwe.. Ale obawiam się, że… No właśnie ., czego się obawiam.. Obawiam się, że bardzo wielka przykrość może spotkać pana posła Godsona za takie niepoprawne- politycznie poglądy, gdyby na przykład obecnie mieszkał w Amsterdamie, tak jak pani redaktor Pochanke, z TVN – w Brukseli. Rzecz na razie nie dotyczy Brukseli, ale Amsterdamu.. Bo właśnie niedawno władze Amsterdamu ogłosiły, że osoby znane z niechęci do gejów i lesbijek, związków homoseksualnych, a także wobec cudzoziemców, będą przymusowo wygonione do specjalnego kontenerowego osiedla- zlokalizowanego na granicach miasta.(???). Nie wiem, czy chodzi o prawdziwą nienawiść, czy może o mówienie, nie tak jak się należy- jedynie słusznie.. Bo w coraz większej ilości spraw- obowiązują jedynie słuszne poglądy.. Aż staniemy się jednomyślnością..
18.02.13 Jako Europejczycy.. Przesiedlane będą nie tylko pojedyncze osoby, ale nawet całe rodziny(???) W przypadku rodzin ma to nastąpić, gdy niepoprawnymi poglądami wykażą się dzieci, zarażone zarazą antygejowską przez rodziców. Jak to w socjalizmie totalitarnym- obowiązuje odpowiedzialność zbiorowa.. Każdy musi lubić gejów i lesbijki- i już. Nie ma tolerancji dla wrogów tolerancji, która nie koniecznie musi oznaczać akceptację.. Wszystkie odstępstwa od normy- musza być lubiane, tak jak wszyscy ludzie muszą być braćmi, czy tego chcą- czy nie.. W końcu każdy z nas ma sympatie i antypatie.. Kogoś się lubi, kogoś się nie lubi.. Wszyscy jesteśmy dziećmi Bożymi, ale nie wszystkie dzieci żyją całe życie w zgodzie.. Niektóre się nie znają i się do siebie nie odzywają. Niektóre się kłócą- tak jak to w życiu.. Niektóre rwą się do bicia i często do wojny.. Z różnych powodów.. Życie tak wygląda. Chociaż wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga.. Amsterdamskie przepisy stanowią, że jak ktoś uprzykrza życie homoseksualistom, stosuje wobec nich mobbing, tyranizuje ich, obraża, zostanie przymusowo wysiedlony. Bo homoseksualista nie zostanie wysiedlony- tylko heteroseksualny. Nie wiem jaka będzie sytuacja, jak homoseksualista będzie zaczepiał w przyszłości hetroseksualnych, gdy homoseksualizm ostatecznie zwycięży jako zachowanie właściwe Czy homoseksualiści też będą przesiedlani do kontenerów na obrzeżach miasta- z napisem” homoseksualni”, w odróżnieniu od tych z napisem” heteroseksualni”. Jeśli chodzi o stan prawny mieszkania, to nietolerancyjny wobec homoseksualistów będzie musiał opuścić swoje mieszkanie, niezależnie od tego czy jest ono jego własnością, czy je wynajmuje..(???) Prawda, że bolszewizm w nowej formie? Wynocha i już! A mieszkanie własnościowe heteroseksualnego powinno zostać skonfiskowane na rzecz homoseksualistów.. Wszystko po linii płci, tak jak kiedyś po linii spracowanych rąk, albo własności.. Kto ma własność- to wróg- kto nie ma- to proletariusz, czyli swój.. „Nie będzie mógł powrócić do swojego mieszkania”- twierdzi pani Tahira Limon z biura burmistrza Amsterdamu- Eberharda van der Laana. Jakie to prawo, które narusza prywatną włąność, z której można człowieka wyzuć pod pretekstem nienawiści do homoseksualizmu.?. Musi kochać homoseksualistów- bo inaczej mu zabiorą mieszkanie.. Tak jak u nas samochód, gdy trzeźwy policjant złapie pijanego kierowcę.. A przecież samochód zawsze jest trzeźwy.. Mogliby zabierać żony, gdy kierowca zostanie złapany po pijaku.. Albo też mieszkania, żeby się nauczył jeździć na trzeźwo.. Można pijaka za kierownicą pozbawić wszystkiego, a szczególnie prawa do głosowania.. Największego osiągnięcia demokracji.. No właśnie dlaczego w Amsterdamie wysiedlają, zamiast pozbawiać homofobów prawa do głosowania? Może byłaby to bardziej dotkliwa kara? Jak już rozprawią się z homofonami to przystąpią do eliminowania ze „ zdrowego społeczeństwa” przeciwników In vitro.. Dla niech też trzeba będzie na obrzeżach miast poustawiać kontenery.. I powysiedlać całe to towarzystwo.. Do osobnych kontenerów powysiedlać wrogów milionowej mniejszości muzułmańskiej, która wkrótce stanie się większością.. No i „ antysemitów”- dla nich szczególniej mniejszości kontenery. .Żeby podusili się w tej ciasnocie.. Wszystko na obrzeżach Amsterdamu- jako miasta pilotażowego jeśli chodzi o tolerancję, homofobię, antysemityzm i antyinvitro.. W takim razie w centrum Amsterdamu podstaną tylko: homoseksualiści, semici, ludzie światli i tolerancyjni, Muzułmanie oraz ludzie wyprodukowani w probówkach- dla rodzin homo. .Naprawdę będzie co oglądać w Amsterdamie. A skoro Polska jest obowiązana wydawać swoich „obywateli” to w pierwszym rzędzie wyda posła Johna Godsona, pozbawiając go najpierw immunitetu poselskiego i umieszczając go w pierwszym kontenerze na obrzeżach Amsterdamu.. Będzie to pierwszy czarnoskóry pastor umieszczony w kontenerze za głoszenie rasistowskich poglądów homofobicznych… Niech to będzie przestroga dla pozostałych, którzy zechcą podnieść glos na temat postępowych zmian zachodzących w postępowej Europie.. Nie wiem tylko czy kontenery powinny być białe czy czarne. Dla białych- powinny być raczej czarne, a dla czarnych, raczej – białe.. I bezwzględny zakaz jeżdżenia rowerami po Amsterdamie dla mieszkańców kontenerów. Można nawet ich jakoś oznaczyć… Żeby nosili na sobie jakiś . rzucający się w oczy znak.. Może przekreśloną tęczową flagę.. Albo przekreśloną Gwiazdę Dawida…Antyinvitro- przekreśloną probówkę… Żeby wszyscy w Amsterdamie wiedzieli, z kim mają do czynienia.. A jak to wszystko się nie sprawdzi- to pozostają obozy odosobnienia.. Chyba zachowały się jakieś plany obozu w Berezie Kartuskiej, tworzonego jeszcze przez towarzysza Piłsudskiego dla swoich przeciwników politycznych.. Albo plany innych obozów.. Widzicie Państwo, że to przestraja być żarty.. Zaczynają się schody! WJR
Początki MO Milicja Obywatelska została powołana dekretem Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego z 7 października 1944 roku. Pierwszy dekret PKWN o ustanowieniu MO został przyjęty już 27 lipca 1944 roku, a następnie zatwierdzony 15 sierpnia 1944 roku przez komunistyczną Krajowa Rada Narodowa. Pomimo umieszczenia go w nr 2 Dziennika Ustaw RP, został jednak wycofany, gdyż uznano, iż podporządkowanie milicji radom narodowym byłoby niebezpieczne, wobec faktu, iż „w skład rad niejednokrotnie weszli ludzie nieodpowiedni, najczęściej nie w wyniku wyborów czy rekomendacji partii obozu demokratycznego, ale na zasadzie układów z okresu międzywojennego lub wpływów, jakie na różnych terenach miały siły reakcyjne”. Niezależnie od braku podstawy prawnej pierwsze oddziały MO zaczęli tworzyć partyzanci z Armii Ludowej oraz oficerowie I Armii Wojska Polskiego. Nazwa – „milicja obywatelska” – miała z jednej strony wskazywać na „ludowy” charakter nowej służby, a drugiej podkreślać ogólnonarodowy zakres zadań milicji. 15 sierpnia 1944 roku w Lublinie utworzono Komendę Główną MO, której szefem został gen. Franciszek Jóźwiak, b. szef Sztabu Głównego AL. Komendant Główny MO został jednocześnie zastępcą kierownika resortu bezpieczeństwa publicznego, Stanisława Radkiewicza. Zgodnie z ww. dekretem organizacja MO dostosowana została do podziału administracyjnego państwa, a Komendanta Głównego MO mianował i zwalniał PKWN, na wniosek kierownika resortu bezpieczeństwa publicznego. Na mocy wspomnianego dekretu PKWN z 7 października 1944 roku powołano MO, jako „prawno-publiczną formację Służby Bezpieczeństwa Publicznego”, do której zadań miało należeć: ochrona bezpieczeństwa, spokoju i bezpieczeństwa publicznego, dochodzenie i ściganie przestępstw oraz wykonywanie zleceń władz administracyjnych, sądów i prokuratury w zakresie przewidzianym prawem. W ten sposób MO stała się – do końca istnienia PRL - częścią aparatu represji. Do 1954 roku milicja stanowiła część Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, a od grudnia 1954 roku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W końcu grudnia 1944 roku w milicji służyło ponad 13 tysięcy funkcjonariuszy, w zdecydowanej większości nie posiadających żadnego formalnego wykształcenia, częstokroć całkowitych analfabetów, gotowych jednak bronić władz ludowych. Nawet resortowi historycy zauważali, iż „obok kadr zahartowanych, dojrzałych politycznie i życiowo, do szeregów milicji wstępowali ludzie młodzi, bez żadnego doświadczenia, często nie zdający sobie sprawy z odpowiedzialności i trudów tej służby. (…) Wielu z nich nie radziło sobie w twardej służbie, nie potrafiło udźwignąć odpowiedzialności, jaka wynikała ze stawianych przed nimi zadań”. W wyniku ofensywy sowieckiej zapoczątkowanej w połowie stycznia 1945 roku, wyparto Niemców za Odrę, a na „terenach wyzwolonych” natychmiast rozpoczęto tworzenie posterunków MO. Do 5 lipca 1945 roku utworzono 14 jednostek wojewódzkich, zgodnie z tymczasowym podziałem administracyjnym kraju. W miastach portowych powołano także milicję morską, która miała chronić granicę morską do czasu przejęcia ochrony granic przez Wojska Ochrony Pogranicza, co nastąpiło w końcu 1945 roku. Wraz z ożywieniem ruchu drogowego utworzono również służby ruchu drogowego. Jednocześnie zaczęto tworzyć komisariaty i posterunki kolejowe. W związku z szerzeniem się przestępczości osieroconych nieletnich, jesienią 1946 roku zorganizowano sekcje do walki z nierządem i przestępczością nieletnich, a w 1948 roku utworzono milicyjne izby dziecka. Dnia 21 lutego 1946 roku Rada Ministrów podjęła uchwałę polecającą MBP zorganizowanie przy MO oddziałów Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej. Inicjatywę tę uzasadniono koniecznością wzmożenia walki z bandytyzmem, rabunkami i innego rodzaju przestępstwami. Do zadań ORMO miało należeć m.in. udzielanie pomocy organom milicji oraz przygotowanie rezerw do uzupełnienia jej szeregów. Jak napisał czołowy apologeta peerelowskiego aparatu represji, Tadeusz Walichnowski: „szybki rozwój jego szeregów (ORMO – Godziemba) dowodził, że ludzie pracy zrozumieli historyczną doniosłość okresu, w którym każdy świadomy obywatel powinien być budowniczym i zarazem obrońcą tego, co buduje. Już w pierwszomajowych pochodach w roku 1946 po ulicach kilkudziesięciu miast maszerowały pierwsze uzbrojone oddziały ORMO”. Wobec tego, iż w połowie 1946 roku zaledwie 49,8% milicjantów było członkami PPR, wprowadzono komórki partyjne na każdym szczeblu struktury organizacyjnej MO, których celem było „podnoszenie poziomu moralno-politycznego milicjantów”, a przede wszystkim ich wychowanie w „duchu praworządności i wierności ludowej ojczyźnie”. Na efekty nie trzeba było długo czekać – w 1947 roku upartyjnienie osiągnęło ponad 78% , a w 1948 roku ponad 90%. Od początku istnienia milicji olbrzymią wagę przywiązywano do wychowania ideowo-politycznego funkcjonariuszy. Już w listopadzie 1944 roku powołano w Lublinie Szkołę Oficerów Polityczno-Wychowawczych MO. Na początku 1945 roku we wszystkich jednostkach MO utworzono stanowiska zastępców komendantów ds. polityczno-wychowawczych. W myśl ówczesnych instrukcji aparat polityczno-wychowawczy miał wychowywać funkcjonariuszy w duchu „szczerego demokratyzmu i ofiarnej służby Państwu i Narodowi (…), w karności, dyscyplinie i poczuciu odpowiedzialności za swoje postępki”. W 1949 roku doszło do likwidacji Szkoły Oficerów Polityczno-Wychowawczych, a jej kompetencje przejęła Szkoła Oficerska MO w Słupsku, a następnie Szkołę Oficerską MO w Szczytnie. Od początku swego istnienia podstawowym zadaniem milicjantów była walka z „podziemiem” oraz zwalczanie „zbrojnych bojówek obozu reakcyjnego”. Milicjanci aktywnie uczestniczyli w „zabezpieczeniu” referendum 1946 roku. Ogółem w tej akcji wzięło udział ponad 40 tysięcy milicjantów oraz 30 tysięcy ormowców. Podobna liczba funkcjonariuszy MO i ORMO została skierowano do zadań „ochronno-propagandowych” w czasie wyborów do Sejmu w styczniu 1947 roku. Jednocześnie na wniosek KG MO w poszczególnych jednostkach milicji podejmowano rezolucje o zbiorowym i jawnym głosowaniu funkcjonariuszy na komunistyczną listę wyborczą. Milicjanci wzięli także udział w1947 roku w operacji „Wisła”, której celem było rozbicie nacjonalistycznej partyzantki ukraińskiej na południowo-wschodnich krańcach Polski. W czasie tych operacji oficjalnie zginęło ponad 4000 milicjantów, najwięcej na terenie województwa lubelskiego (780 osób), białostockiego (470 osób), rzeszowskiego (440 osób) i warszawskiego (380 osób). W rzeczywistości straty te wyniosły niespełna 2000 funkcjonariuszy, reszta zmarła w wyniku nieostrożnego obchodzenia się bronią, w czasie wypadków, lub popełniła samobójstwo. W tej sytuacji podstawowe zadanie każdej policji - zabezpieczenie bezpieczeństwa obywatelom i ich mieniu, nie było priorytetem milicji. Jednym z jego przejawów był fakt, iż w latach 1947-1954 liczba dzielnicowych pozostała niezmienna mimo znacznego wzrostu liczby mieszkańców miast oraz znacznego wzrostu liczby przestępstw natury kryminalnej. Natomiast milicjanci aktywnie uczestniczyli w zwalczaniu spekulacji, a wewnętrzne rozkazy nakazywały rozbudowywać sieć agenturalno-informacyjną „wśród spekulantów, handlarzy na bazarach, właścicieli stoisk na bazarach, wśród byłych rzeźników, wśród agentów skupu skór surowych, nielegalnych garbarzy (…)”. Funkcjonariusze milicji zostali też wykorzystani w operacji zwalczania stonki ziemniaczanej, którą, „anglo-amerykańscy – wedle KG MO – dywersanci przenieśli na nasze tereny w celu zniszczeni a pól ziemniaczanych i wywołania tym samym trudności aprowizacyjnych”. W ramach tej walki milicjanci mieli m.in. przeciwdziałać „nawoływaniom księży do wstrzymywania się od poszukiwań stonki w niedzielę”. W początkowym okresie przejęto do służby w milicji kilkuset byłych policjantów, którzy pracowali w działach kryminalistyki wymagających specjalnych kwalifikacji zawodowych (np. laboratorium, daktyloskopia, itp.). Po zdobyciu przez komunistów pełni władzy zostali oni zwolnieni, i tak w 1947 roku b. policjantów pracowało niespełna 100. Nie liczyły się kompetencje, wykształcenie, ale wierność „ludowej ojczyźnie”. W rezultacie jeszcze w 1954 roku ponad 65% szeregowych oraz 20% kierownictwa milicji nie posiadało ukończonej szkoły podstawowej. Pierwsze jednolite umundurowanie w kolorze stalowym milicja otrzymała dopiero w czerwcu 1948 roku, wcześniej zdecydowana większość milicjantów ubranych było po cywilnemu lub w mundury wojskowe. Jedyną wspólną dla wszystkich funkcjonariuszy odznaką była biało-czerwona opaska z inicjałami „MO”, noszona lewym rękawie. Początkowo milicjanci nie otrzymywali uposażenie, a pierwsze stałe wynagrodzenie wprowadzono w kwietniu 1945 roku.
Wybrana literatura:
M. Majer – Milicja Obywatelska 1944-1957, geneza, organizacja, miejsce w aparacie władzy
A. Paczkowski – Pół wieku dziejów Polski
K. Kersten – Narodziny systemu władzy
T. Walichnowski – Ochrona bezpieczeństwa państwa i porządku publicznego w Polsce 1944-1948
Z. Jakubowski – Milicja Obywatelska w latach 1944-1948
W. Gajewski, L. Szmidt – Rola Polskiej Partii Robotniczej w tworzeniu organów bezpieczeństwa i porządku publicznego
Godziemba
WIOSNA NASZA!!! Tusk już od dawna dostrzega, że jest tylko kwestią czasu, kiedy stanie się w oczach opinii publicznej tym złym, zrywającym paznokcie ubekiem, a zza jego pleców wyciągany jest już ubek dobry, o niewinnym łagodnym spojrzeniu, który nie tylko poczęstuje herbatką i papierosem, lecz także przytuli do piersi i potępi metody swojego dotychczasowego kumpla. Wielu rodaków, co wcale nie dziwi, jest zagubionych w chaosie, jaki dotknął polską scenę polityczną. Sytuacja przypomina popularny serial i moment, kiedy po kolejnych skandalach pierwszoplanowych aktorów trzeba nagle wymienić na nowe, mniej zużyte wizerunkowo twarze i w tym celu scenarzyści oraz reżyserzy – wyłonionych w castingu nowych kandydatów na gwiazdy lansują jako tych, którzy są w stanie pociągnąć fabułę i utrzymać widzów przed ekranami w przekonaniu, że odgrywana historia jest jak najbardziej prawdziwa. Zaprzyjaźnione z establishmentem III RP media oraz proniemiecka ekipa Tuska dbają o to, aby ciągłe bicie piany zastąpiło dyskusje na najważniejsze i niewygodne tematy, a sam premier jest gotów, jak jeździec bez głowy, uciekać w ramiona Angeli Merkel, przyjmując tak pakt fiskalny, jak i wspólną walutę euro oraz jak oszalały wyprzedawać resztówkę polskiego majątku. Skąd ta determinacja? Sprawa, według mnie, jest dość oczywista. Po pierwsze chodzi o bezkarność w obliczu wyłaniającej się prawdy o Smoleńsku, a tę zapewnić może według Tuska tylko jakieś wysokie stanowisko w strukturach europejskich, zaoferowane mu w zamian za złożenie na europejskim, a w szczególności niemieckim ołtarzu polskiego interesu narodowego i działanie wbrew naszej racji stanu. Po drugie coraz widoczniej dostrzegalne zaczyna być nad Polską „długie ramię Moskwy”, czyli prezydent Komorowski usiłujący budować prorosyjską formację polityczną, która, aby być bardziej dla Polaków strawna, podlewana będzie sztucznie patriotyczno-narodowym sosem. To nic innego, jak taki Władimir Putin, dla zmylenia miejscowego plebsu opasany przez Komorowskiego i jego zakochaną w Kremlu drużynę biało-czerwonym szalikiem z napisem Polska oraz według BBN w miejsce NATO – główny gwarant bezpieczeństwa Polski. Tusk już od dawna dostrzega, że jest tylko kwestią czasu, kiedy stanie się w oczach opinii publicznej tym złym, zrywającym paznokcie ubekiem, a zza jego pleców wyciągany jest już ubek dobry, o niewinnym łagodnym spojrzeniu, który nie tylko poczęstuje herbatką i papierosem, ale także przytuli do piersi i potępi metody swojego dotychczasowego kumpla. Oczywiście w roli dobrego ubeka obsadzony zostanie nie kto inny, jak Jarosław Gowin. Wypadałoby tę sytuację i moje widzenie polskich spraw jakoś uwiarygodnić, przedstawiając argumenty i dowody. Zacznijmy od ostatniej wypowiedzi Andrzeja Olechowskiego (TW „Must”) w „Faktach po Faktach” z 31 stycznia tego roku dotyczącej Jarosława Gowina:
„…może być przyszłym liderem prawicy w Polsce (…) Ja zaczynam się zgadzać z ludźmi, którzy widzą w nim przyszłego lidera prawicy w Polsce. To człowiek spokojny, a w dziedzinie gospodarki bardzo racjonalny. Może zdobyć dużo zwolenników. (…) Możliwe, że zrealizuje idee POPiS-u” Oczywiście POPiS według scenariusza „tenora-Musta” Olechowskiego to nie polityczna formacja, w której znajdzie miejsce Jarosław Kaczyński ze swoją partią, ale „konserwatywna frakcja Gowina” plus Sikorski, Giertych, „Misiek” Kamiński, może Marcinkiewicz i jeszcze kilku karierowiczów gotowych chodzić na smyczy Putina, wymachując dla zmyłki wraz z Komorowskim biało-czerwonymi chorągiewkami. Teraz czas zająć się Palikotem, moim zdaniem człowiekiem Kremla do zadań specjalnych, który według wielu „ekspertów” i publiczności robi zadymy tylko po to, by zaistnieć w mediach. Jednak ta kolejna już brudna misja Palikota ma moim zdaniem całkowicie inny cel. Zauważmy, że zarówno ustawa o związkach partnerskich, którym sprzeciwił się sam prezydent, jak i forsowanie Anny Grodzkiej na stanowisko wicemarszałek sejmu to kolejny raz wyciągnięcie dłoni do swego prywatnie najbliższego przyjaciela, czyli Bronisława Komorowskiego, z którym to przegadali niejedną noc w pewnej leśniczówce w Lasach Janowskich czy zasadzając się w Rosji na głuszca w towarzystwie smutnych panów z KGB. To właśnie te ruchy Palikota pozwalają Jarosławowi Gowinowi i jego frakcji w PO zaprezentować się i sprzedać opinii publicznej jako ludzie „prawi z zasadami”. Jeżeli jeszcze komuś mało, to klub Palikota i szarej eminencji Rozenka, prawej ręki Urbana, złożył wniosek o odwołanie Gowina ze stanowiska ministra sprawiedliwości. „Nienawidzą” go tak bardzo, że zwolennicy prawicy powinni uwierzyć w Gowina jako „konserwatystę” odlanego z czystego i najszlachetniejszego patriotycznego kruszcu. Dla mnie Gowin jest zwykłym cynicznym aktorem z angażem dyrektora teatru III RP, który tylko gra tę napisaną mu już dość dawno rolę, a o jego „prawości” niech świadczą wszystkie smoleńskie sejmowe głosowania, gdzie zgodnie z Tuskiem, Palikotem i komuchami ręka w rękę blokował każdą próbę powołania niezależnej komisji, przejęcia przez stronę polską śledztwa czy też przyjęcia uchwały zobowiązującej rząd do ostrego domagania się od Rosji zwrotu wraku. Na początku cytowałem Andrzeja Olechowskiego, agenta komunistycznego wywiadu o pseudonimie „Must”. Warto teraz przypomnieć słowa Janusza Palikota z maja 2009 roku, kiedy to zbytnio rozluźniony i rozbawiony rozmową z dziennikarzami palnął:
– „Na razie jestem skromnym satyrem na dworze Tuska i błaznem w orszaku króla Olechowskiego”. Palikot jest dzisiaj w trakcie realizacji trzeciego już, bardzo ważnego powierzonego mu zadania i jakby to brzydko nie zabrzmiało, Anna Grodzka jest w jego rękach powolnym narzędziem niczym kiedyś sztuczny członek, rewolwer czy świński ryj. Znając przeszłość jej poprzedniego wcielenia oraz zaufanie, jakim cieszyło się to wcielenie u komunistycznych władz i służb specjalnych, nie można wykluczyć, że w tym planie bierze ona udział z pełną świadomością wagi powierzonego jej zadania. Napisałem, że dla Palikota to już trzecie ważne zadanie, jakie mu zlecono. Wypada w skrócie przypomnieć poprzednie dwa. Pierwsze wykonywane było przed zamachem i polegało na odbieraniu godności urzędowi prezydenta oraz odhumanizowaniu samej osoby Lecha Kaczyńskiego, polegające na niszczeniu przed zaplanowanym mordem jego wizerunku jako prezydenta, ośmieszaniu i obrażaniu, moim zdaniem po to, aby już po wykonaniu wyroku ta głupsza i łatwo dająca się zmanipulować część społeczeństwa przesadnie nie rozpaczała i broń Boże nie wyszła na ulice. Po dziesiątym kwietnia 2010 roku Palikot zniknął na jakiś czas ze wszystkich mediów i zapewne wśród jego pryncypałów trwało oczekiwanie, czy Polacy będą głośno domagać się jego głowy jako lidera bezprecedensowej i nieludzkiej haniebnej nagonki na głowę państwa. Kiedy już zorientowano się, że wszystko propagandowo przebiega raczej zgodnie z planem, Palikotowi trzeba było przygotować powrót. Uczynił to osobiście w połowie maja 2010 roku nie kto inny, jak jego przyjaciel Bronisław Komorowski, wówczas kandydat na prezydenta, odgrywając podczas wizyty w muzeum Kraszewskiego w Romanowie na Polesiu słynną wyreżyserowaną scenę pod tytułem „Janusz to ty?… Ha, ha, ha”. I tak oto „odmieniony”, bo w okularach, Palikot został użyty do kolejnego zadania pod tytułem „trywializacja i bagatelizowanie smoleńskiego dramatu”. Zamiast wylądować w politycznym rynsztoku, Palikot przyjęty został przez media z otwartymi rękoma. Zaowocowało to później „Przemysławem Gosiewskim widzianym na peronie we Włoszczowie”, bezczeszczeniem krzyża na Krakowskim Przedmieściu i wylansowaniem wraz z „Gazetą Wyborczą” pospolitego przestępcy Dominika T. na „autorytet” dla młodzieży, zaś „pijanego Lecha Kaczyńskiego z krwią na rękach” na odpowiedzialnego za smoleńską katastrofę oraz propozycją zastrzelenia i wypatroszenia Jarosława Kaczyńskiego. Mam nadzieję, że ten „walczący z językiem nienawiści” polityczny oszust, zasłaniający dzisiaj swoją piersią „obrażaną” Annę Grodzką, nasz „skarb i dumę narodową”, otrzyma kiedyś od Polaków zapłatę i nie zdąży czmychnąć pod skrzydła Putina do jego rezydencji w Soczi, do której drogę dobrze już znają zarówno Michnik, jak i partyjny kolega Palikota, Rozenek. Ktoś zapyta: Dobrze, ale co ma znaczyć ten optymistyczny tytuł, „Wiosna Nasza”? Otóż, kiedy pod polskim dywanem gryzą się niemieckie i ruskie buldogi, rodzi się okazja, aby z tego chaosu wyłoniła się Wolna Polska. Stajemy przed dziejową szansą na odzyskanie Ojczyzny i nie jesteśmy już w takiej sytuacji jak w latach 90-tych, kiedy nie dysponowaliśmy, na tym czerwono-różowym oceanie, żadną znaczącą medialną szalupą. Raczkowało dopiero Radio Maryja, a „Gazeta Polska”, w porównaniu z dzisiejszą pozycją, była zaledwie utalentowanym trampkarzem z zadatkami na przyszłego zawodowca. Mamy też przywódcę, Jarosława Kaczyńskiego, którego owszem można, a nawet trzeba, kiedy są ku temu powody, krytykować, ale trzeba też trzeźwo zauważyć, że żaden z pretendentów do jego roli i stanowiska nie dorasta mu nawet do pięt. Przez te dwadzieścia lat organizowanych na niego bezpardonowych ataków, po serii osobistych tragedii, on dalej trwa i przykro mi to mówić, ale nie widzę ani jednego prawicowego polityka, który nie wymiękłby natychmiast, doświadczając zaledwie 10 procent tych medialnych zamachów i ludzkich dramatów, które stały się udziałem Jarosława Kaczyńskiego. Wykażmy się w końcu i my odwagą, determinacją oraz prawdziwym patriotyzmem, a nie tylko Wiosna będzie Nasza, ale w konsekwencji i Polska. Mirosław Kokoszkiewicz
Wychowany przez dwie lesbijki naukowiec wyznał – „to gwałt przeciw mojej naturze” Prawa gejów, a gdzie są prawa dzieci? W dyskusji o prawie do zawierania małżeństw i adopcji dzieci przez pary jednopłciowe bardzo często przywoływane są ich prawa i to, że powinny być równe z prawami innych obywateli poszczególnych państw. Nigdy nie są przywoływane prawa dzieci – przede wszystkim ich prawo do posiadania ojca i matki oraz poznania tożsamości obojga rodziców i utrzymywania z nimi kontaktów. Warto postawić sobie pytanie, dlaczego unijni urzędnicy zakazują działania „okien życia”, podnosząc, że odbierają one dzieciom szansę na poznanie tożsamości rodziców, a jednocześnie dopuszczają pozbawienie dzieci jednego z rodziców poprzez oddawanie ich na wychowanie parom jednopłciowym? Dzieci są więc traktowane jak króliki doświadczalne – do tej pory nie ma żadnych solidnych badań, pokazujących jaki wpływ będzie miało takie wychowanie na dorosłe życie dzieci. Nie znaczy to, że nie można znaleźć dowodów. Ciekawe, chociaż zupełnie zignorowane stanowisko na ten temat ukazało się we francuskim dzienniku „Le Figaro”. Opublikował on wyznania Jeana-Dominque’a Bunela, doktora prawa, specjalisty od prawa humanitarnego i ludobójstwa, który poświęcił wiele lat życia na akcje humanitarne w krajach ogarniętych wojną, takich jak Bośnia, Irak, Burundia, Rwanda. Niedawno dr Bunel zabrał głos właśnie w sprawie lewackiego projektu przyznania prawa do adopcji dzieci związkom osób jednej płci. Wyznał, że sam był wychowywany przez dwie lesbijki, co wywołało u niego traumę, która wpłynęła na całe jego dzieciństwo i młodość oraz naznaczyła dorosłe życie.
Najbardziej na świecie pragnął ojca Jak opowiedział popularnemu dziennikowi, jego nieszczęście zaczęło się, gdy ojciec opuścił dom. Stało się tak, gdy zorientował się, że jego żona, a matka Dominique’a, ma romans ze swoją koleżanką. To właśnie z nią, a nie z ojcem, matka dr. Bunela wychowywała troje dzieci. Dr Bunel od najmłodszych lat miał więc możliwość przekonania się na własnej skórze, jak wygląda takie wychowanie. I jak powiedział, to nie tabu homoseksualności sprawiło mu cierpienie, ale właśnie homorodzicielstwo. Początkowo nie rozumiał relacji łączących jego matkę z kobietą mieszkającą z nimi pod jednym dachem, ale odkrycie prawdy doprowadziło go do wewnętrznego załamania, tym gorszego, że dorośli pozostawali obojętni na jego ból. Młodemu Bunelowi bardzo brakowało ojca. „Le Figaro” powiedział m.in.: „Rozwód niekoniecznie pozbawia dziecka dwojga rodziców, którzy zazwyczaj na przemian się nim opiekują. Przede wszystkim nie zastąpi się ojca drugą kobietą. Doprowadza to nieubłaganie do zachwiania równowagi uczuciowej i emocjonalnej dziecka. Wszyscy psychiatrzy powinni potwierdzić, że zarówno ojciec, jak i matka w sposób komplementarny powinni kształtować osobowość dziecka”. Dodał, że w swoim „rodzinnym”, lesbijskim domu „nigdy nie czuł obecności ojca”, a często właśnie jej potrzebował. Z tego powodu jako dziecko, a później nastolatek próbował „jak najsilniej opierać się na mężczyznach z jego otoczenia, którzy zajmowali w jego codzienności przesadne miejsce, czasami nawet niezdrowe”. Nie chciał wyjawić, jakie inne konsekwencje miało wychowywanie go przez dwie lesbijki, ale powiedział, że „całe jego dorosłe życie było naznaczone tym doświadczeniem”.
Potrzebne badania naukowe, a nie dziennikarska sensacja Dr Bunel sam będąc naukowcem, zwraca uwagę, że „nie było nigdy poważnych badań nad tym problemem, które przeprowadzonoby w niepodważalnych naukowo warunkach i które objęłyby odpowiednią liczbę osób”. Jednocześnie przestrzega przed budowaniem opinii na temat praw do adopcji dzieci przez pary homoseksualne na artykułach prasowych. Zdając sobie sprawę, że nie jest jedyną osobą wychowaną w ten sposób, uważa, że wiele mężczyzn i kobiet wychowanych przez takie pary nie otworzy się przed dziennikarzami i nie będzie chciało opowiadać o cierpieniu, które tak długo musieli tłumić. „Gdyby dwie kobiety, które mnie wychowały, były zaślubione po przyjęciu proponowanego prawa przez rząd, to zaangażowałbym się w walkę i wniósł sprawę do Trybunału Europejskiego Praw Człowieka o pogwałcenie mojego prawa do posiadania ojca i matki” – podsumował dr Bunel.
Propaganda trwa Znamienne jest, że cała dyskusja wokół tematu adopcji dzieci przez gejów i lesbijki jest naznaczona dużym nasileniem propagandy, często eksponującej zjawiska występujące w patologicznych rodzinach i przeciwstawiające im rzekomą stabilizację psychiczną, którą dzieciom odebranym takim rodzinom mogą dać pary jednopłciowe. Sugestie, że pary jednopłciowe są zamożne i mogą dać dzieciom komfortowe życie, są na porządku dziennym. Jako sztandarowy przykład podawany jest brytyjski piosenkarz Elton John i jego partner, którzy mają już dwóch synów urodzonych „na zamówienie”. Nikt nie wspomina, że Elton jednemu z nich nadał imię po ulubionym… psie. I nikt już nie mówi, że największy spośród angielskich zwolenników prawa do adopcji dzieci przez gejów (oczywiście również gej) okazał się… pedofilem. Uderzające jest nawet pokazywanie demonstracji gejów jako radosnych marszów młodych ludzi, barwnych i kolorowych oraz demonstracji dla życia i rodziny – z udziałem osób starszych i konsekrowanych. Nie jest natomiast pokazywane, że w tych drugich marszach bierze udział o wiele więcej osób niż w gejowskich paradach, że są one barwne i radosne, wypełnione zabawami dla najmłodszych i ciepłą, życzliwą atmosferą, niemającą nic wspólnego z zarzucaną im dewocją. W ten sposób systematycznie budowany jest negatywny obraz rodziny, a egoizm i pycha urasta do rangi zjawiska pozytywnego. Tylko patrzeć, jak za kilka lat praw do dzieci zaczną domagać się pedofile, którzy podniosą, że zapewnią sierotom z domów dziecka ciepło i uczucie. Niemożliwe. Niestety – możliwe. „Naukowcy” już zmieniają podejście do „seksualności dzieci”, tak samo, jak kiedyś zmienili kwalifikację homoseksualizmu. Ciekawe, czy i wówczas dzisiejsi zwolennicy prawa do adopcji dzieci przez gejów poprą takie pomysły? A może oddadzą swoje dzieci do przedszkola prowadzonego przez takiego „wujka”? Żyleta
Spisane zostały czyny i rozmowy wasze czyli słudzy kłamstwa w poszukiwaniu alibi Ich sytuacja psychologiczna przypominać zaczyna zachowania niektórych kapo i sztubowych w obozach koncentracyjnych, którzy na wieść o zbliżającym się froncie i wyzwoleniu zamiast radości odczuwali strach i zaczynali zastanawiać się, jak tu przeżyć i uniknąć samosądów. Co bystrzejsi propagandyści zaangażowani w smoleńskie kłamstwo i forsowanie wersji z „pancerną brzozą” w roli głównej zaczynają dyskretnie się wycofywać i bohatersko rzucać w eter zdania, których dotąd nikt by się po nich nie spodziewał. Okazuje się dla nich, po niemal trzech latach, że państwo wcale nie zdało egzaminu, a śledztwo smoleńskie prowadzone było w sposób urągający wszelkim zasadom obowiązującym w cywilizowanym świecie. Pojawiają się też powoli dziennikarze odkrywający nagle, że ekipa Tuska to żadni fachowcy, lecz wręcz szkodnicy. O tym, że takie zjawisko kiedyś nastąpi, pisałem już na łamach „Warszawskiej Gazety”. Przestrzegałem też, że w większości nie będzie to ruch szczerze nawróconych, a raczej przezornych i wystraszonych tym, że trwając do końca w charakterze lokajów władzy, narażą się po jej upadku na społeczne potępienie okraszone epitetami typu zdrajcy i renegaci. To, co zaczynamy obserwować to rozpaczliwe szukanie sobie alibi i rzutem na taśmę tworzenie dowodów na to, że oni owszem błądzili, ale tylko tak po ludzku i przecież w końcu przejrzeli na oczy, czego dowodem jest to, że dnia tego i tego, o godzinie takiej a takiej, powiedzieli lub napisali to i to, na co są twarde dowody w postaci zarejestrowanych ich krytycznych słów i ocen na przykład na Facebooku czy Tweeterze. Po emisji filmu „Śmierć prezydenta” na kanale National Geographic, który okazał się propagandową szmirą w sowieckim stylu z kompromitującym udziałem polskich „ekspertów” i jednego „obiektywnego” dziennikarza ze stajni na Czerskiej, właśnie na Facebooku nawet zatrudnieni w TVN24 funkcjonariusze zamieścili krytyczne wpisy. Są i tacy, którzy nie mając innego wyjścia, dalej z uporem rąbią tym nieszczęsnym skrzydłem w smoleńską brzozę, jak na przykład szeroko rozumiane środowisko „Gazety Wyborczej” z Michnikiem na czele. „Smoleńska debata” zorganizowana na Czerskiej to najlepszy przykład ostatniej rachitycznej próby obrony przez atak, która nie jest już w stanie powstrzymać nadchodzących konwulsji. Ich sytuacja psychologiczna przypominać zaczyna zachowania niektórych kapo i sztubowych w obozach koncentracyjnych, którzy na wieść o zbliżającym się froncie i wyzwoleniu zamiast radości odczuwali strach i zaczynali zastanawiać się, jak tu przeżyć i uniknąć samosądów. Ci, którzy nie mieli na sumieniu wielkich zbrodni, stawali się nagle mili, empatyczni, koleżeńscy i ludzcy, a ci z łapami poplamionymi po łokcie krwią współwięźniów widzieli, że nawet nagła metamorfoza i zmiana postawy nie są już w stanie zamazać ich zbrodni. Mordowali więc zapamiętale dalej, licząc na jakiś cud i wznosząc modły o załamanie się ofensywy aliantów. Emisja filmu Anity Gargas „Anatomia upadku” i debata „smoleńska”, która odbyła się 5 lutego na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz kolejne przekręty władzy spowodują całą serię kolejnych wielkich nawróceń, którą można będzie porównać tylko z rokiem 1980, kiedy to wystraszeni festiwalem „Solidarności” dziennikarscy kapo rzucali partyjne legitymacje i bratali się z ludem. Tym wszystkim spanikowanym i wystraszonym wchodzącym w ostry zakręt, by zmienić kierunek jazdy, przypominam, że Spisane będą czyny i rozmowy wasze. Mirosław Kokoszkiewicz
Salon III RP uwierzył w ZAMACH Z satysfakcją muszę odnotować, że „Warszawska Gazeta” nigdy takiej białej flagi nie wywiesiła, podobnie jak „Gazeta Polska”, „Nasz Dziennik”, Radio Maryja i TV Trwam. Kiedy w listopadzie ubiegłego roku ogłoszono, że według sondażu Millward Brown SMG/KRC aż 36 procent Polaków skłania się do tezy mówiącej, że w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku doszło do zamachu, wiodące media się dosłownie zagotowały. Temperaturę podniosła dodatkowo informacja o tym, że aż 63 procent ankietowanych jest za powołaniem międzynarodowej komisji do spraw wyjaśnienia przyczyn tragedii. Większość zaprzyjaźnionych z władzą stacji telewizyjnych, radiowych i gazet wytykało, że winna jest bierność rządu i prokuratury. I tu nastąpiło coś zadziwiającego. Te pretensje nie dotyczyły ewidentnych matactw, kłamstw, zaniechań i manipulacji, ale języka tego przekazu i braku „dania odporu” „fantasmagoriom”, „bzdurom” i „niedorzecznościom” płynącym z zespołu Macierewicza oraz już przeszło setki uczonych z Polski i z zagranicy. Jednym słowem – ta panika i pretensje tak naprawdę nie wynikały z pragnienia dojścia do prawdy, ale winowajcą okazał się mało skuteczny język propagandy nie dość energicznie wbijający w polskie głowy baśń o pancernej brzozie ściętej przez słabo wyszkoloną załogę rządowego TU-154 M z prezydencką delegacją na pokładzie. Wykręcając do sucha tę medialną salonową brudną ścierę pozostaje w niej tylko jeden skowyt rozczarowanych funkcjonariuszy systemu zwanych dziennikarzami mówiący:
To przez ciebie Donaldzie Tusku. My tu nadstawiamy własny tyłek, harujemy i łżemy od świtu do nocy, a ty i prokuratura się lenicie, sądząc, że my, zaprzyjaźnione media wszystko załatwimy za was tylko dlatego, że już od samego początku staliśmy się zakładnikami tego smoleńskiego kłamstwa. Nie wiem, czy ta cała spanikowana coraz bardziej koalicja kłamstwa zdaje sobie sprawę, że taka reakcja na ów niewygodny sondaż wzmocniła tylko spójny oraz logiczny scenariusz smoleńskiej tragedii wyłaniający się z ustaleń sejmowego zespołu kierowanego przez Antoniego Macierewicza. Pamiętamy doskonale, że „pancerna brzoza” i „załoga, która popełniła błąd”, od samego początku funkcjonowały niemal równolegle z wersją zamachową, z tym, że polsko-ruska narracja była tak głośna, nachalna, bezczelna i przygważdżająca, że „zamachowcy” na jakiś czas zeszli do podziemia, a wielu prawicowych publicystów nazywanych dzisiaj „niepokornymi” wywiesiło tchórzliwie białe flagi, de facto wspierając kłamców i zdrajców. Nie będę tu bawił się w podawanie nazwisk, wszak „…w niebie większa będzie radość z jednego nawróconego, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia”. Z satysfakcją muszę jednak odnotować, że „Warszawska Gazeta” nigdy takiej białej flagi nie wywiesiła, podobnie jak „Gazeta Polska”, „Nasz Dziennik”, „Radio Maryja” i „TV Trwam”. A teraz wyjaśnię czytelnikom, co by się w Polsce działo po 10 kwietnia 2010 roku gdyby rząd prokuratura i wspierające ich media były rzeczywiście w stu procentach pewne, że w Smoleńsku nie doszło do żadnego zamachu. Spróbuję też przekonać, że i sam Adam Michnik ze swoją załogą pod pokrywającą ich maskownicą z brzozowej kory pełni są obaw, wątpliwości, w których aż roi się od cząsteczek trotylu i paraliżującego odgłosu dwóch wybuchów potwierdzonych już przez 24 świadków.
– „Nie sądzę, by zwolennicy »religii smoleńskiej« przyjęli do wiadomości wiedzę, że nie było zamachu ani spisku Putina z Tuskiem. Fanatyzm jest schorzeniem specyficznym i długotrwałym” – pisał Adam Michnik, wychwalając raport Millera. Te słowa można potraktować jako obowiązujące wszystkie salonowe media propagandowe motto, jednak wypowiedziane nieszczerze i bez przekonania, służące tylko ukryciu prawdy. Otóż to „specyficzne i długotrwałe schorzenie”, czyli „fanatyzm” było uleczalne i to natychmiastowo, podobnie jak zdemaskowanie wszystkich tych opowiadających „bzdury” i „fantasmagorie” o zamachu. Oczywiście uleczalne tylko pod warunkiem, że sekta „pancernej brzozy” naprawdę nie dopuszcza myśli o smoleńskiej zbrodni. Już zaraz po katastrofie „Gazeta Wyborcza”, TVN24 oraz cała reszta tego salonowego towarzystwa powinny alarmować rząd Tuska głośnymi apelami i pisanymi tłustym drukiem tytułami:
„Po co ten szaleńczy pośpiech z pochówkami?”
„Pozwólcie otworzyć trumny, nie dawajcie pożywki oszołomom”
„W każdym przypadku śmierci nagłej polskie prawo wymaga wykonania sekcji zwłok, zróbcie to, nie dawajcie amunicji Macierewiczowi”
„Dokonajcie natychmiast ekshumacji ciał, zanim degradacji ulegną tkanki miękkie. Zaniechanie tej czynności to pożywka dla fanatyków”
„Dopuście do ekshumacji i sekcji zgłoszonych przez rodziny patologów sądowych. Jeżeli tego nie uczynicie to uwiarygodnicie tylko teorię zamachu”
Jeżeli nie wykonano tych wszystkich czynności, które były w polskiej gestii, a niektóre nawet wymagane prawem i nikt z sekty „pancernej brzozy” nawet oto nie apelował, to musimy dzisiaj uznać, że wybrano tak zwane mniejsze zło. Polega ono na tym, że lepiej i bezpieczniej jest mówić o „fanatykach” i „oszołomach” wierzących w „bzdury” o „jakimś zamachu”, niż dopuścić do ujawnienia twardych dowodów zbrodni. Ale w takiej sytuacji to wasze „mniejsze zło”, drogie panie i drodzy panowie z rządu prokuratury i zaprzyjaźnionych mediów, nazywa się: ZDRADA STANU, WSPÓŁUDZIAŁ W ZBRODNI, PRÓBA ZACIERABNIA ŚLADÓW. Kokos26
TW „Lucyna” – rezydent komunistycznych służb Sędzia Igor Tuleya nie widzi powodu, by wyłączyć się z orzekania w procesach lustracyjnych. – Nie dostrzegam żadnego problemu w tym, że – jak czytam w niektórych mediach – pochodzę z rodziny resortowej, bo rodzice pracowali za PRL w MSW – stwierdził niedawno w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. Problem tkwi jednak nie tylko w tym, że rodzice Igora Tulei pracowali w komunistycznym aparacie bezpieczeństwa, ale także w tym, że matka sędziego po przejściu na emeryturę została tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa.
– Nie wiedziałem, że moja matka była TW. Jeśli w ogóle była – bo ona ma wątpliwości co do zawartości swojej teczki. Ja w IPN nie byłem nigdy – stwierdził Igor Tuleya we wspomnianym wywiadzie dla „GW”, którego udzielił już po odwołaniu go z funkcji rzecznika prasowego Sądu Okręgowego w Warszawie. Znajdujące się w Instytucie Pamięci Narodowej akta komunistycznej bezpieki nie pozostawiają żadnych wątpliwości – według nich Lucyna Tuleya została zarejestrowana jako tajny współpracownik Biura „B” MSW PRL. W archiwach Służby Bezpieczeństwa zachowały się podpisane przez TW „Lucynę” pokwitowania odbioru pieniędzy. TW „Lucyna” była wynagradzana z funduszu operacyjnego – w teczce opatrzonej napisem TW znajduje się również określenie: rezydent. Według języka służb specjalnych jest to osoba, która współpracuje ze służbami specjalnymi, będąc szefem niewielkiej struktury – są to najczęściej nadzorowani przez rezydenta tajni współpracownicy. Rezydent wykonuje polecenia wydawane przez centralę, skąd otrzymuje wynagrodzenie.
Zdolna funkcjonariuszka Lucyna Kaczmarek złożyła podanie o przyjęcie do służby w Milicji Obywatelskiej 31 sierpnia 1960 r. W tym samym czasie wstąpiła do PZPR – wcześniej należała do Związku Młodzieży Socjalistycznej. W Komendzie Wojewódzkiej MO w Łodzi pracowała jako wywiadowca. Kilka miesięcy po przyjęciu do milicji Lucyna Kaczmarek wyszła za mąż za Witolda Tuleyę, który pracował w Ośrodku Szkolenia Oficerów Milicji Obywatelskiej w Łodzi. Jej przełożeni w kolejnych raportach podkreślali zdolność i pracowitość, mimo braku stosownego wykształcenia. Ze względu na zaangażowanie, w 1968 r. została skierowana na kurs Biura „B” Służby Bezpieczeństwa MSW i uzyskała świadectwo – ze wszystkich przedmiotów miała najwyższe oceny.
„Zdjęcia fotograficzne wykonuje dobrze, radzi sobie samodzielnie ze sprzętem operacyjnym a posiadaną wiedzę z tego przedmiotu prawidłowo stosuje w praktyce. Może wykonywać wszystkie zadania w zakresie pracy wywiadowcy. Jest wartościowym i oddanym funkcjonariuszem. Z przedmiotów politycznych należała do grupy najlepiej zorientowanych słuchaczek. Potrafi samodzielnie i w sposób właściwy interpretować różne wydarzenia polityczne. W miesiącu marcu i kwietniu (1968 – red.) brała udział w akcji specjalnej oraz pracowała w Wydziale II Biura »B«. Zadania w czasie pracy wykonywała z zapałem, nie licząc się z czasem i trudnościami. Wykonała dużo dobrych zdjęć operacyjnych w czasie akcji” – czytamy w charakterystyce służbowej podpisanej przez mjr. T. Przybylika, opiekuna kursu „B” Centrum Wyszkolenia MSW w Legionowie oraz przez kierownika szkoły oficerskiej ppłk. M. Króla. Jak wynika z dokumentów służb specjalnych PRL, Lucyna Tuleya za swoje zaangażowanie w akcję specjalną w marcu 1968 r. została na zakończenie kursu Biura „B” Służby Bezpieczeństwa wyróżniona nagrodą rzeczową przez komendanta Centrum Wyszkolenie MSW w Legionowie.
Szpiegowała zachodnich dyplomatów Trzy lata po ukończeniu kursu Służby Bezpieczeństwa Lucyna Tuleya trafiła do Biura „B” Ministerstwa Spraw Wewnętrznych PRL – jej mąż został przeniesiony do Biura Kryminalnego Komendy Głównej Policji. Z dokumentów służb specjalnych PRL wynika, że odbył długotrwałe przeszkolenie w Moskwie. Został m.in. skierowany przez MSW PRL na studia doktoranckie Akademii Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ZSRR (nadzorowało ono m.in. milicję, więziennictwo oraz obozy pracy przymusowej, czyli gułagi). Lucyna Tuleya w Biurze „B” zajmowała się inwigilacją zachodnich ambasad i – jak pisali w okresowych raportach jej przełożeni – osiągała bardzo dobre wyniki.
„Osobiste cechy charakteru, w tym doświadczenie życiowe i zawodowe, stanowczość w realizacji wytyczonego kierunku spowodowało we współpracy z przejętą agenturą jej uaktywnienie. Prawidłowe prowadzenie przez opiniowaną (L. Tuleyę – przyp. red.) procesu szkolenia źródeł będących na jej kontakcie przyniosło wymierne korzyści operacyjne. Aktualnie współpracuje z 10-osobowymi źródłami informacji, realizując bardzo dobrze zadania służbowe, za co wielokrotnie była wynagradzana premiami specjalnymi. (…) jest wieloletnim członkiem PZPR, czynnie uczestniczącym w organizacji partyjnej. Przejawia aktywność na szkoleniach społeczno-politycznych, prezentując prawidłowe poglądy. Cieszy się uznaniem kolektywu. Biorąc pod uwagę opiniowany okres należy stwierdzić, że kpt. Tuleya Lucyna ma predyspozycje do pracy z osobowymi źródłami informacji jako inspektor Wydziału VII Biura »B« MSW. W dalszej pracy winna utrzymać dotychczasowy poziom realizacji zadań przy wzroście posiadanej agentury” – czytamy w opinii służbowej z 22 października 1985 r. podpisanej przez starszego inspektora Wydziału VII Biura „B” MSW ppor. J. Tyrakowskiego oraz sekretarza Podstawowej Organizacji Partyjnej J. Kwiatkowskiego. Lucyna Tuleya poprzez tajnych współpracowników zajmowała się inwigilacją zachodnich dyplomatów. Tajni współpracownicy, z którymi pracowała, rekrutowali się m.in. z polskiego personelu ambasad krajów kapitalistycznych – głównie z palcówek USA i Wielkiej Brytanii.
Dorabiała na emeryturze Lucyna Tuleya rozstała się z MSW w 1988 r., mając 48 lat. Oficjalnym powodem jej odejścia były przepracowane w resorcie MSW lata wymagane do emerytury. Ze znajdujących się w Instytucie Pamięci Narodowej dokumentów można wnioskować, że nie był to jedyny powód odejścia. Z korespondencji mjr Lucyny Tulei z przełożonymi wynika, że miała ona żal za niewydanie paszportu do Norwegii jej synowi, Wojciechowi Tulei, historykowi sztuki (obecnie prowadzi warszawską Galerię Art na Krakowskim Przedmieściu, jedną z najdroższych w Polsce). Po konflikcie związanym z niewydaniem paszportu mjr Tuleya złożyła raport o przejście na emeryturę. Kilka miesięcy po odejściu – już jako emerytka MSW – zgodziła się na współpracę z komunistycznym aparatem bezpieczeństwa w charakterze tajnego współpracownika – rezydenta.
„W trakcie rozmowy, jaka została przeprowadzona z w/w (Lucyną Tuleyą – przyp. red.) w dniu 1989.02.17 wyraziła ona gotowość udzielania stałej pomocy naszej służbie. Zasadniczym motywem podjęcia takiej decyzji jest chęć uzyskania dodatkowych korzyści materialnych. Sytuacja rodzinna w/w jest unormowana. Tuleya Lucyna jest dyspozycyjna i nie posiada ograniczeń czasowych” – czytamy w raporcie z 27 lutego 1989 r. podpisanym przez kpt. Janusza Kwiatkowskiego, zastępcę naczelnika Wydziału VII Biura „B” Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Z dokumentów służb specjalnych PRL wynika, że Lucyna Tuleya jako rezydent – TW o ps. „Lucyna” – podobnie jak w czasach pracy w MSW nadal zajmowała się pracą z agenturą uplasowaną wśród pracowników zachodnich ambasad. Prowadziła dziesięciu tajnych agentów o pseudonimach: „Jaskółka”, „Anna”, „Maria”, „Czesława”, „Alina”, „Ely”. W teczce TW „Lucyna” znajduje się kilkadziesiąt osobiście przez nią podpisanych pokwitowań odbioru pieniędzy. Teczka została przeznaczona do zniszczenia, ale z niewiadomych powodów tego nie zrobiono. Po roku współpracy z TW „Lucyną” do MSW wpłynął raport o rozwiązanie z nią współpracy.
„W rozmowie z rez. ps. »Lucyna« ustaliłem, że poza względami zdrowotnymi – główna przyczyna rezygnacji ze współpracy wynika z powodów finansowych. Rez. »Lucyna« podejmuje pracę zawodową w niepełnym wymiarze godzin jako księgowa, za którą ma otrzymywać 400 tys. zł miesięcznie” – napisał 2 stycznia 1990 r. płk Jerzy Grobarek, naczelnik Wydziału VII Biura „B” MSW.
„Stalinowskie metody” Sędzia Igor Tuleya kończy pisać uzasadnienie wyroku, który wydał na dr. Mirosława G. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” zapowiedział, że użyje słowa „stalinizm”. Według niego porównywalne metody w sprawie dr. Mirosława G. stosowała prokuratura i Centralne Biuro Antykorupcyjne. Zestawianie okrutnych, stalinowskich metod z pracą śledczych i CBA wywołało oburzenie nie tylko przedstawicieli obydwu formacji, ale także byłych więźniów okresu stalinowskiego. Tym bardziej że sędzia Igor Tuleya zna doskonale metody represji stosowane przez aparat komunistyczny – orzekał w procesie „kata X Pawilonu” Tadeusza Szymańskiego – funkcjonariusza Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Mimo iż zbrodniarz ten stosował wyrafinowane tortury na osadzonych w więzieniu mokotowskim w Warszawie, mimo iż lubował się we własnoręcznym ich uśmiercaniu i roztrzaskiwaniu głów rozstrzeliwanym ofiarom, Tuleya okazał się dla niego bardzo wyrozumiały. Zasądził wobec niego pięć lat pozbawienia wolności, mimo że za czyny tego komunistycznego zbrodniarza kodeks karny przewidział nawet siedem i pół roku więzienia.
Dorota Kania
Panie premierze Tusk,tak się nie zarządza kadrami nawet w gminie
1. W poprzedni czwartek premier Tusk na konferencji prasowej niby mimochodem zapowiedział rekonstrukcję rządu, którą ogłosi w najbliższą środę, a pretekstem do tego stwierdzenia było przejście na stanowisko ambasadora naszego kraju w Hiszpanii, dotychczasowego szefa Kancelarii Premiera Tomasza Arabskiego. Akurat ta zmiana jest już znana od kilku tygodni, bo Arabski musiał być zaopiniowany na to stanowisko przez sejmową komisję spraw zagranicznych, jednak zamiar odwołania jeszcze innych ministrów już teraz, jest zaskakujący, bo Tusk zapowiadał wcześniej ocenę i ewentualną wymianę ministrów dopiero na jesieni, po roku od swojego II expose. Zapowiedź wymiany ministrów z jednoczesnym określeniem ogłoszenia którzy z ministrów będą podlegali wymianie dopiero po 7 dniach, jest nowym „standardem” wprowadzonym przez premiera Tuska po ponad 5 latach rządzenia krajem.
2. Jednak od wspomnianego czwartku dowiedzieliśmy się trochę więcej o kulisach tej decyzji szefa rządu. Okazuje się, że dla wszystkich konstytucyjnych ministrów ta zapowiedź premiera była jak przysłowiowy grom z jasnego nieba. To prawda premier może odwołać i powołać innego ministra w dowolnym momencie (ponieważ odwołania i nominacje wręcza prezydent więc trzeba ten termin z nim uzgodnić), jednak do tej pory żaden z premierów, nie odważył się zawiadamiać członków Rady Ministrów o rekonstrukcji gabinetu za pomocą mediów. Tego rodzaju decyzja może więc wynikać z braku elementarnego szacunku premiera dla członków swojego gabinetu, do traktowania przecież w większości poważnych ludzi, jak pionki, które dowolnie można przestawiać na szachownicy, bez jakiegokolwiek porozumienia z nimi. Jakim zaangażowaniem w dalszą pracę w rządzie, będą się wykazywać wszyscy ci którzy w nim zostaną, po takiej decyzji premiera, który sprowadza każdego konstytucyjnego w końcu ministra do roli przedmiotu, którym może dysponować w dowolny sposób i o dowolnej porze, można się teraz tylko domyślać.
3. Wczoraj w mediach jedna z dziennikarek zasugerowała nawet, że w ogłaszając rekonstrukcję rządu w czwartek, premier Tusk, nie wiedział jeszcze jakich ministrów odwoła, że być może odwoła tych, którzy najczęściej będą wskazywani w najbliższych dniach na dziennikarskiej giełdzie. Oczywiście tych do odwołania jest w tym rządzie sporo. Najczęściej ze względu na nieustanne „sukcesy” w dziedzinach, za które odpowiadają, wymienia się ministra transportu Sławomira Nowaka, zdrowia Bartosza Arłukowicza, edukacji Krystynę Szumilas czy sportu Joannę Muchę. A przecież i inni mają sporo na sumieniu, ostatnio wzywany do raportu przez Tuska i to na oczach telewidzów był minister skarbu Mikołaj Budzanowski, któremu przed rozpoczęciem obrad Rady Ministrów, szef rządu wyrzucał udzielenie pożyczki bankrutującemu przedsiębiorstwo PLL „Lot”.Na celowniku premiera jest zapewne także minister sprawiedliwości Jarosław Gowin za słynne starcie z szefem rządu, podczas głosowania w Sejmie nad wnioskami o odrzucenie trzech projektów ustaw o związkach partnerskich. Tyle tylko, że zadarcie z Gowinem wiązałoby się zapewne z rozłamem w samej Platformie i tylko z tego powodu, ten ostatni może czuć się na razie bezpieczny.
4 Niezależnie jednak od tego jak głęboka będzie obecna rekonstrukcja rządu, można się spodziewać, że sposób jej przeprowadzenia, odciśnie negatywne piętno na dalszym jego funkcjonowaniu. Żaden z ministrów nie będzie już „umierał” za premiera Tuska, bo zobaczył jak na dłoni przy zapowiedzi tej rekonstrukcji rządu, w jaki sposób jego zwierzchnik dokonuje ocen swoich współpracowników, jak docenia ich pracę, wreszcie jak ich szanuje. Aż chce się zawołać, premierze Tusk, tak się nie zarządza kadrami nawet w gminie. Kuźmiuk
Cała patologia Europy ruszy po stypendium Rybińskiego Dr hab. Andrzej Lewandowicz „ ...kluczowy element inżynierii reprodukcyjnej zgodnie z klasyczną wizją heroldów kontroli urodzeń. Według niej, rozwój populacji (preferencyjnie poza małżeństwem) zależeć ma od woli i potrzeb totalitarnego państwa. Promowanie przez rząd sztucznej reprodukcji opartej na eugenice i oderwaniu prokreacji od małżeństwa, „.....”Wsparcie in vitro, i to za cudze pieniądze podatników, to jednak nie „wsparcie polityki prorodzinnej” „....”Manipulacje ludzką prokreacją poprzez procedurę in vitro, która leczeniem nie jest, tylko hodowlą, z samej definicji trudno zaliczyć do działań prorodzinnych. „....(więcej )
Milton Friedman („Podstawowym złem paternalistycznych programów jest ich wpływ na szkielet naszego społeczeństwa. Osłabiają rodzinę, zmniejszają bodźce do pracy, oszczędności, innowacji, ograniczają naszą wolność" – napisał w „Wolnym wyborze") czy Friedrich Hayek („Im bardziej pozycja ludzi staje się zależna od działań rządu, tym bardziej będą się domagali, aby ten dążył do (...) sprawiedliwości rozdzielczej. Tak długo, jak długo wiara w sprawiedliwość społeczną kieruje działaniem politycznym, proces ten musi stopniowo przybliżać się do systemu totalitarnego"). „...(więcej)
„Kazik „Coście skurwysyny uczynili z tą krainą „ …...(więcej )
Chciałbym się odnieść do komentarza Fritza do tekstu „ Rybiński. Lewacy będą kontrolować reprodukcje Polaków „ ..Fritz .”Cytuje experta stwierdzajcego, ze przez system podatkowy "przecieka" 160 mld /zl.Ja typowalem na 120 mld.Przecieka, znaczy jest rozkradane miedzy innymi w forme zatrudniania przez adminstracje panstwowa co najmniej 500 tys. swietnie oplacanych "samodzielnych" wspolpracownikow pracujacych na zlecenie.Jeuzeli przyjmiemy 600 tys noworodkow po tysiac zl, to w ciagu 1 pierwszego roku kosztowaloby to 7.2 mld zl a po 18 latach 129 mld. Do tego ponad 24% wraca w formie WATu.Wystarczy wiec dziure zatkac, niepradaz.”...(źródło)
Propozycja Rybińskiego dania po tysiąc złotych na każde dziecko to nic innego jak socjalistyczna stymulacja „hodowlana” dla utrzymania optymalnego dla „ gospodarki socjalistycznej II Komuny , czyli dla potrzeb fabryk i koncernów pogłowia Polaków jako taniej siły roboczej .Socjaliści zorientowali się ,że za chwilę braknie im niewolników Skal rabunku jest taka ,że władcy II Komuny doprowadzili do wyludnienia , do ekonomicznej niemożności utrzymania i wychowania dzieci . Polacy , dzięki niezwykłej pracowitości Wytwarzają ,zarabiają „ wystarczająco dużo, aby bez trudu utrzymać rodzinę , wychować i wykształcić dwójkę lub trójkę dzieci bez żadnej pomocy , łaski Tuska , Komorowskiego , czy Glińskiego. Napisałem zarabiają w cudzysłowie , gdyż lwią większość ich pracy, ich zarobku zabierają im socjalistyczni rabusie , bandyci . Dzięki kastrującym jakąkolwiek swobodę podatkom socjaliści uzyskali bardzo ważny cel . Bez dotacji II Komuny dla większości Polaków jest rzeczą niemożliwą posiadanie dziecka. Socjalistyczna ,bandycka II Komuna okrada pracujących Polków podatkami , w tym przymusowymi ubezpieczeniami społecznymi z 83 procent ich pracy (obliczeń dokonało Centrm Adama Smitha ...” Michalkiewicz o niewolniczej eksploatacji przez III RP „ ) Jak widzimy Polacy wcale nie potrzebują „stypendium hodowlanego „ Rybińskiego .Wystarczy obalić neoBloszewię (Neobolszewia wojna ideologiczną wyniszcza biologicznie Polaków) Republikę Okrągłego Stołu i przestać rabować Polaków z ich pracy Mam podejrzenia ,że Rybiński robi za kreta II Komuny .Bardzo trafne spojrzenie na sytuację ekonomiczną ,zjawiska gospodarcze idzie w parze z chorymi socjalistycznymi propozycjami ich rozwiązania. Jeśli Kaczyński da się nabrać Rybińskiemu, to dodatkowo oprócz umacniania, firmowania polityczniej poprawności jako socjalistycznego systemu ekonomicznego II Komuny wesprze Niemcy w ich planach przekształcenia Polaków w bezmózgą masę prymitywnych roboli fabrycznych , a Polskę w wielonarodowy barak robotniczy Aby II Komuna mogła na nowo przekształcić się w Rzeczpospolitą wolnego narodu potrzebna jest odbudowa silnej rodziny , która wychowa nowe pokolenie wolnych Polaków Co oznacza termin „ normalna rodzina polska „. Oznacza ,że ojciec i matka pracują , wychowują dzieci , kształcą je za swoje , ciężko wypracowane pieniądze. Tylko taki model społeczny zapewni odbudowę wolnej , bogatej Rzeczpospolitej zaludnionej wolnymi ludźmi Rybiński proponuje dzięki swojemu „ stypendium hodowlanemu ' budowę socjalistycznej, opartej na ideologi politycznej poprawności patologicznej „rodziny „Patologiczna socjalistyczna rodzina Rybińskiego będzie płodzić dzieci za pieniądze...cudze . Nastąpi wysyp samotnych wielodzietnych matek , rozrosną się rodziny alkoholików , narkomanów ,żuli społecznych. Hodowla dzieci w takich rodzinach będzie źródłem dochodów. Dzieci wychowane w takiej socjalistycznej rodzinie raczej nie pójdą na studia, a jako środek na życie rozpoczną wcześnie rozpłód i hodowle dzieci Budowa z Polski wielonarodowego baraku robotniczego dla IV Rzeszy. Wystarczy kilka lat funkcjonowania „stypendium hodowlanego „ Rybińskiego, aby barak został nieodwracalnie zbudowany. Najhojniesze dotacje rodzinne w Europie natychmiast ściągną do Polski miliony patologicznych socjalistycznych rodzin z całej Europy. A prawa do „stypendium hodowlanego „ Rybińskiego będą mieli wszyscy w Unii Europejskiej Polacy nawet nie zdąża skorzystać ze stypendium,gdyż proces posiadania dzieci nie jest natychmiastowy w odróżnieniu od natychmiastowej migracji mas patologicznych socjalistycznych rodzin z Europy . Zanim Polacy skorzystają program „stypendium hodowlanego „ Rybińskiego zostanie zlikwidowany , ale za to pozostaną na utrzymaniu polskich ojców matek miliony socjalistycznych imigrantów ,żyjących na koszt innych. Aby sobie uzmysłowić skale bandytyzmu podatkowego II Komuny wystarczy dokonać prostego obliczenia dotyczącego siły nabywczej pracujących Polaków przed socjalistycznym rabunkiem. Jeśli II Komuna okrada statystycznego Polaka jak obliczyło Centrum Adama Smitha z 83 procent pracy , to przy założeniu ,że ojciec i matka przynoszą do domu 3.5 tysiąca złotych to siła nabywcza przed rabunkiem wynosi …...20 500 złotych . Słownie dwadzieścia tysięcy ,pięćset złotych . Takiej wartości dóbr i usług ta rodzina mogłaby kupić po obecnych cenach, gdyby nie złodziejstwo III RP . Tak więc tysiąc złotych na dziecko to zwykły ochłap . Video Barbara Fedyszak Radziejowska „ Barbara Fedyszak Radziejowska cz. II Konferencja"Polityka rodzinna na tle demograficznym" Marek Mojsiewicz
Musimy zachować się jak trzeba W tym tygodniu miałem napisać dla Państwa na inny temat, ale stało się coś, co nie pozwala pozostać obojętnym. Pomnik Danuty Siedzikówny „Inki” w krakowskim parku Jordana został zdewastowany, pomazany farbą. Spadkobiercy ubeków, którzy 28 sierpnia 1946 r. w gdańskim więzieniu przy ul. Kurkowej zamordowali niespełna osiemnastoletnią dziewczynę, znów podnieśli łeb. Znów, jak 67 lat temu, nie zawahali się podnieść ręki nawet na dziecko. Sprofanować pomnik „Inki” to tak, jakby napluć w twarz bohaterskiej sanitariuszce V Brygady Wileńskiej AK. Jakby obśmiać umiłowanie Ojczyzny dziewczyny, która zgłosiła się na ochotnika do polskiego wojska podziemnego i została zaprzysiężona w Armii Krajowej w wieku 15 lat.
Zakwestionować niezłomność To tak, jakby uznać, że w 1945 r. Polska została wyzwolona i dalsza walka z drugim, sowieckim okupantem nie miała sensu. Przyznać rację kolaborantom i mordercom, a nie tym, którzy chcieli do końca bić się o Niepodległą. Żołnierzom niezłomnym, którzy niestety do dziś pozostają wyklęci. Bo „Inka” była i jest żołnierzem niezłomnym-wyklętym. Tak jak jej dowódca Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”. To tak, jakby zdezawuować poświęcenie sanitariuszki, która opatrywała nie tylko swoich, ale nawet rannych w walce z „łupaszkowcami” milicjantów. Zakwestionować ową niezłomność 17-letniej dziewczyny, która po aresztowaniu – mimo tortur w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Gdańsku – odmówiła składania zeznań obciążających kolegów i nikogo nie wydała. Podważyć hart ducha, który zachowała nawet wówczas, gdy oprawcy rozbierali ją do naga, a do celi wpuszczali ubliżające jej żony ubeków, którzy zginęli w akcjach przeciwko oddziałom „Łupaszki”. Wymazać słowa, które „Inka” napisała krótko przed śmiercią w grypsie do sióstr Mikołajewskich z Gdańska: „Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba”.
Usankcjonować zarzuty UB To tak, jakby nagrodzić łączniczkę Szendzielarza Reginę Żylińską-Mordas, która po aresztowaniu przez UB zaczęła sypać. Bo to ona wydała punkty kontaktowe V Brygady Wileńskiej, w tym mieszkanie przy ul. Wróblewskiego 7 we Wrzeszczu, w którym „Inka” została aresztowana. Jakby potwierdzić zasadność pisma Józefa Bika, naczelnika Wydziału Śledczego gdańskiego WUBP, do prokuratury wojskowej o prowadzenie sprawy Siedzikówny Danuty w trybie doraźnym (stalinowski morderca Bik, posługujący się również nazwiskami Bukar i Gawerski, uciekł w 1968 r. do Szwecji; nigdy nie został osądzony za swoje zbrodnie, jednak przed sądami III RP wywalczył podwyżkę emerytury). Jakby usankcjonować zarzuty wobec „Inki” o udział w „bandzie Łupaszki” (dla przypomnienia: była to regularna jednostka Wojska Polskiego, podlegająca konstytucyjnym władzom RP), nielegalne posiadanie broni oraz strzelanie i wydawanie rozkazów strzelania do funkcjonariuszy UB i MO. Przyklasnąć temu, który te oskarżenia miotał – mordercy sądowemu Wacławowi Krzyżanowskiemu, który w III RP (czyli PRL bis) pozostał bezkarny – tak jak inni stalinowscy prokuratorzy i sędziowie.
Nagrodzić mord Jakby obśmiać to, że „Inka” nie chciała prosić o łaskę „prezydenta”, czyli sowieckiego namiestnika Bolesława Bieruta. A nie chciała, bo w piśmie adwokata jej towarzysze broni zostali nazwani „bandytami”. To tak, jakby podziękować plutonowi egzekucyjnemu, który strzelał na komendę: „po zdrajcach narodu polskiego ognia”. Jakby przyznać, że Danuta Siedzikówna „Inka” i Feliks Selmanowicz „Zagończyk” rzeczywiście byli bandytami i zdrajcami Polski. Jakby opluć dowódcę – mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszkę”, skazanego przez krzywoprzysiężny sąd na osiemnastokrotną karę śmierci, zamordowanego 8 lutego 1951 r. sowieckim strzałem w tył głowy w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Podać rękę jego oprawcom – śledczym, sędziom i prokuratorom. To tak, jakby pogratulować katowi Mokotowa – Aleksandrowi Drejowi – który do „Łupaszki” i innych bezbronnych więźniów strzelał po pijanemu, a za szczególnie groźnych „bandytów” dostawał premię. Przed śmiercią Siedzikówna zdążyła jeszcze krzyknąć: „Niech żyje wolna Polska” i „Niech żyje Łupaszko!”. Po chwili została przez dowódcę plutonu egzekucyjnego dobita z pistoletu w głowę. To tak, jakby pochwalić go za skuteczny strzał. To tak, jakby zgodzić się z PRL-owską propagandą, która do 1989 r. nazywała „Inkę” bandytą. Zgodzić się szczególnie z wydaną w 1969 r. książką-paszkwilem „Front bez okopów” autorstwa m.in. Jana Bobczenki, byłego szefa UBP w Kościerzynie, w której krwiożercza „Inka” uczestniczy w egzekucji funkcjonariuszy UB w Starej Kiszewie. To tak, jakby opluć pamięć jej rodziców. Ojca – Wacława Siedzika, który wywieziony przez Sowietów do łagru 10 lutego 1940 r., w ramach pierwszej wielkiej wywózki mieszkańców Kresów na Wschód, dostał się później do armii Andersa i zmarł w 1942 r. w Teheranie. Matki – Eugenii Siedzikowej z Tymińskich, która za współpracę z polskim podziemiem została aresztowana i we wrześniu 1943 r. zamordowana przez gestapo w lesie pod Białymstokiem.
Nie uda się im To tak, jakby podważyć wyrok Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku, który w 1991 r. uznał, że działalność „Inki” i jej współtowarzyszy z V Brygady Wileńskiej zmierzała do odzyskania niepodległego bytu Państwa Polskiego. W końcu, jakby starać się odebrać pośmiertne odznaczenie – Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski Polonia Restituta, który 11 listopada 2006 r., w rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, przyznał jej prezydent Lech Kaczyński. Jakby uznać, wbrew tradycji – nie tylko polskiej, ale cywilizowanego świata – że człowiek nie ma prawa do własnego grobu. Bo do dziś – mimo 23 lat podobno wolnej Polski – nie wiemy, gdzie Danuta Siedzikówna została potajemnie, bezimiennie pogrzebana. Ale „Inka” pozostanie bohaterska. Pozostanie wzorem dla przyszłych pokoleń. Za chwilę Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. O „Ince” – wobec politycznego wandalizmu ubeckich pogrobowców – powinniśmy w tym roku szczególnie pamiętać. I nie uznamy – wzorem Seweryna Blumsztajna – że Żołnierze Wyklęci byli bandytami, a nasi oprawcy – sowieccy kolaboranci z KBW, UB i Informacji Wojskowej – bohaterami. My – tak jak „Inka” – musimy zachować się, jak trzeba. Tadeusz Płużański
CZY BĘDZIE PIERWSZY PROCES O KŁAMSTWO SMOLEŃSKIE? Stanisław Zagrodzki, kuzyn śp. Ewy Bąkowskiej, która zginęła w Smoleńsku, udzielił bardzo interesującego wywiadu Markowi Pyzi Stanisław Zagrodzki, kuzyn śp. Ewy Bąkowskiej, która zginęła w Smoleńsku, udzielił bardzo interesującego wywiadu Markowi Pyzie [1]. Odniósł się w nim do jakości Raportu Millera, dalszych planów członków KBWL LP, ale także do wypowiedzi jednego z członków Komisji, Stanisława Żurkowskiego, który przekonywał czytelników „Gazety Wyborczej”:
„Anatomopatolodzy podczas sekcji zwłok nie stwierdzili żadnych śladów charakterystycznych dla wybuchu i pożaru, czyli spalonych włosów, opalonych brwi i rzęs, przypalonej czy oparzonej skóry. I ubrania nie nosiły żadnych śladów charakterystycznych dla wybuchu i pożaru.[2]” Niestety, Żurkowski, broniąc za wszelką cenę hipotezy o braku wybuchu, źle trafił. Stanisław Zagrodzki dysponuje bowiem szeroką wiedzą o obrażeniach ofiar. Jak stwierdził w innym miejscu, wskutek występowania jako poszkodowany w śledztwie rosyjskim zna stan ponad dwudziestu pięciu ciał opisanych w protokołach z miejsca zdarzenia. Jak się eufemistycznie wyraził, „nie jest to wiedza łaskawa dla stanowiska wyrażonego przez Stanisława Żurkowskiego.”Może dziwić, że członek byłej Komisji Millera stosuje tak nieporadne środki, by oddalić od KBWL LP widmo „wybuchu” w tupolewie, jakakolwiek by nie była jego przyczyna. Przypomnę tylko, że to Zagrodzki ma w tej sprawie rację. Aby to stwierdzić, nie trzeba mieć dostępu do zastrzeżonych materiałów. Zdjęcia z miejsca katastrofy, na których część ofiar ma obrażenia charakterystyczne dla działania wysokiej temperatury, znane są od ponad 2 i pół roku. Już w pierwszych dniach po katastrofie niezależne źródła także pisały o dużej ilości ciał noszących ślady działania ognia, że wspomnę choćby dwa teksty. New York Times, 13 kwietnia 2010 roku [3]:
„MOSKWA- gdy śledztwo w sprawie katastrofy samolotu polskiego prezydenta trwało w poniedziałek, krewni ofiar przybyli do Moskwy aby próbować zidentyfikować szczątki. Ale czynniki oficjalne twierdzą że ten proces może być trudny ponieważ wiele ciał jest poważnie spalonych lub uszkodzonych.” Natomiast BBC 16 kwietnia 2010 roku donosiło [4]:
„W sumie, z Rosji powróciło 67 z 96 ofiar. Większość szczątków, rozerwana i spalona, została zawieziona na identyfikację do Moskwy wkrótce po katastrofie.” Sam Zagrodzki, bazując na swojej wiedzy, w wywiadzie przypomniał, że „Na pewno były i spalone włosy i opalone brwi i oparzona skóra. Rzeczywistość diametralnie różni się od tego, co opowiada członek komisji Millera.” Kto zatem uwierzy Żurkowskiemu, oprócz najbardziej zaślepionych czytelników „Gazety Wyborczej”? I dlaczego ekspert Komisji Millera posuwa się do łatwo sprawdzalnych kłamstw, kompromitując ustalenia komisji której był członkiem? Może się okazać, że poznamy odpowiedź na to ostatnie pytanie w procesie, którego wytoczenia Żurkowskiemu Stanisław Zagrodzki nie wyklucza:
„wydaje się, że panu Żurkowskiemu najzwyczajniej w świecie trzeba udowodnić przed sądem, że w tak ważnej i bolesnej sprawie kłamie.”
[1] http://wpolityce.pl/wydarzenia/47186-nasz-wywiad-stanislaw-zagrodzki-rzeczywistosc-diametralnie-rozni-sie-od-tego-co-opowiada-czlonek-komisji-millera-bedzie-proces
[2] http://wyborcza.pl/2029020,75478,12771837.html
[3] http://www.nytimes.com/2010/04/13/world/europe/13crash.html
[4] http://news.bbc.co.uk/2/hi/8624067.stm
MarekDabrowski
STYPENDIUM DEMOGRAFICZNE Krzysiek Rybiński wzbudził sarkazm Pana Premiera Donalda Tuska swoją propozycją „stypendium demograficznego”. Sprawa ma dwa aspekty. Pierwszy to katastrofa demograficzna. W wiek produkcyjny i reprodukcyjny wkroczył właśnie wyż demograficzny stanu wojennego. Była godzina policyjna – po 22 nie można było wychodzić z domów. Wyłączali prąd. Nie mieliśmy co robić – robiliśmy dzieci. Jeśli nasze dzieci nie powtórzą naszego wyczynu, to gdy one będą chciały pójść na emeryturę nie będzie miał ich kto utrzymywać. Poza dyskusją. Trzeba więc coś z tym zrobić. Tylko jak? Oczywiście tłumaczenie dzieciom, żeby coś robiły albo czegoś nie robiły nie ma najmniejszego sensu – i tak nie posłuchają „zgredów”. Jaki będzie tego efekt – ano taki sam jak podkładanie nogi pod siedzenie przy odrabianiu lekcji – krzywy kręgosłup na starość. Co prawda mama za to ganiła, ale kto by słuchał mamy, że na starość będzie bolał kręgosłup, albo że nie będzie na emerytury. Nawet jeśli tłumaczenie jest frywolne: „róbcie dzieci, to przyjemne jest”. Powody są cztery.
Po pierwsze, dzięki zdobyczom nauki można tak „robić”, żeby nie zrobić. „Oszukaliśmy” biologię, to mamy konsekwencje.
Po drugie, rozerwaliśmy związek przyczynowo-skutkowy między posiadaniem dzieci i bezpieczeństwem na starość. On co prawda obiektywnie istnieje, ale go nie dostrzegamy, bo politycy wmówili nam, że to państwo się o nas zatroszczy – zapewni nam „godziwą emeryturę” i „bezpłatną opiekę medyczną”. No to po co nam dzieci?
Po trzecie, wmawiamy dziewczynkom, że się muszą uczyć, robić kariery, że mają być niezależne finansowo. Sam to mówię swoim córkom (jak patrzę na ich kolegów). To się uczą i robią kariery… Nie mają czasu na rodzenie i wychowywanie dzieci.
Po czwarte, zabieramy młodym ludziom tyle, że ich na wychowywanie dzieci nie stać.
Niechby ktoś śmiał powiedzieć: dziewczyny dajcie sobie spokój z tymi szkołami i karierami. Feministki i feminiści (jest paru takich) by zlinczowali człowieka – czyli taką wstrętną szowinistyczną męską świnię – choć logiczniej chyba byłoby mówić „wieprza”, ale nie wymagajmy logiki od feministek. (Aczkolwiek, słuchając „Poparzeni kawą 3”, doszedłem do wniosku, że ja też „Jestem feministką”) Dużo poprawniejsze politycznie były różne pomysły „wspierania” rodziny, żeby rodziło się więcej dzieci. No to Krzysiek postanowił „wesprzeć”. Też nie dobrze. Nikt by pewnie nie zwrócił specjalnej uwagi na ten jego pomysł, gdyby nie fakt, że wygłosił go na konferencji Pana Profesora Piotra Glińskiego – oficjalnego kandydata PiS na „Premiera Technicznego”. Ja mam inny pomysł: zamiast zachęcać może przestać zniechęcać? Zamiast dawać po „tysiaku” na dziecko, może po prostu przestać zabierać? Niestety, drugi ekspert profesora Glińskiego – Pan Profesor Witold Modzelewski – ma pomysł taki, żeby podatnikom jeszcze bardziej przyłożyć jak to już raz zrobił w połowie lat 90-tych o czym pozwolę sobie napisać innym razem, bo „hołd składany cnocie” przez Pana Profesora mocno mnie poirytował Średnie wynagrodzenie brutto wynosi obecnie coś około 3.600 zł. Nie interesuje ono ani pracownika, ani pracodawcy. Interesuje jedynie GUS i rachubę płac. Dlatego – jak usłyszałem niedawno od jednego z dziennikarzy – podawanie jego wysokości przypomina nieco podawanie długości członka razem z kręgosłupem. Od 3.600 trzeba odjąć 351 zł i 36 gr. składki emerytalnej, 54 zł składki rentowej, 88 zł 20 gr. składki chorobowej, 279 zł 58 gr. składki zdrowotnej (NFZ), i 252 zł zaliczki na PIT. A pracodawca musi jeszcze zapłacić 654 zł i 84 gr. składki na ZUS i 91 zł i 80 gr. składki na Fundusz Pracy i Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych. Łącznie pracodawca wydaje na pracownika 4.346 zł i 64 gr., a pracownik otrzymuje 2.574 zł i 86 gr. Różnica wynosi 1.771 zł i 78 gr. Prawie tyle ile „stypendium demograficzne” na dwójkę dzieci. W przypadku dwojga pracujących rodziców ta różnica to już ponad 3.100. Kobieta zarabia bowiem za taką samą pracę statystycznie 20% mniej niż mężczyzna. Dlaczego – to osobny temat. Gdy oboje rodzice pracują i babcia też (musi pracować do 67. roku życia) to dzieci muszą iść do żłobka i przedszkola. Zaczynają wówczas częściej chorować. Więc jedno z rodziców musi brać zwolnienia, a pracodawca musi za nie płacić. Statystycznie częściej biorą zwolnienia mamy, bo statystycznie dzieci wolą się przytulic do mamy, niż do taty. Czemu się jakoś nie dziwię – też się lubię przytulać do mamy moich dzieci. Z punktu widzenia pracodawcy taka sama praca dwóch osób różnej płci nie jest warta dwa razy więcej niż praca jednej osoby. Więc po skalkulowaniu mama zarobi brutto 2.880 zł. Netto 2.073 zł i 49 gr. A pracodawca zapłaci za jej pracę 3.477 zł i 31 gr. Oczywiście, gdyby mama z tatą pracowali u jednego pracodawcy, to mógłby im powiedzieć, że mu obojętne, które z nich otrzyma 3.600 zł brutto, a które 2.880. Albo mógłby nawet powiedzieć, że oboje dostaną 50% wartości pracy obojga – czyli 3.240 (3.600 + 2.880 ÷ 2). Ale jako że niezmiernie rzadko jeden pracodawca zatrudnia oboje rodziców, a o wiele częściej rodzice się rozstają, podział jest taki, jaki jest. A państwo, część z tego co rodzicom zabrało musi wydawać na żłobki, przedszkola i przedszkolanki. Ten model socjalizmu jest nie do utrzymania. Z drugiej strony żaden model kapitalistyczny nie jest do wcielenia w życie w społeczeństwie demokratycznym, w którym większość obywateli korzysta z transferów socjalnych. Ale socjalizm może być bardziej lub mniej kosztowny. Model zaproponowany przez Krzyśka Rybińskiego należy do najbardziej kosztownych. ALE…!!! Z wielkim uznaniem przyjmuję zdanie, że możliwe byłoby „sfinansowanie brakującej części z drugiego filara, czyli ze środków zgromadzonych w OFE”.
www.rybinski.eu/2013/02/finansowanie-stypendium-demograficznego/
Kropla drąży skałę. Zdaje się, że wydrążyła i Krzysiek z ortodoksyjnego obrońcy OFE zamienia się w realistę.
Może więc czas, żeby miłujący ojczyznę a nie swoje polityczne interesy politycy wszystkich opcji wystąpili na wspólnej konferencji prasowej i choć raz powiedzieli ludziom prawdę (jak odważył się Pan Premier Waldemar Pawlak: „Emerytury będą głodowe. O ile w ogóle będą”. I zachęcili: „róbcie dzieci, a my będziemy zabierać Wam mniej pieniędzy, żebyście mogli je wychować.” Gwiazdowski
19.02.2013 Podobne blogi - takie słowa włożył lewicowy tygodnik ”Angora”, przy akceptacji naczelnego pana Pawła Woldana, w usta odchodzącego Papieża Benedykta XVI, umieszczając je w tzw. chmurce- na pierwszej stronie tygodnika. Jaka nienawiść do Kościoła Powszechnego i Papieża musi kierować ludźmi mającymi wpływ na umysły ludzi, że posuwają się do takiej niegodziwości? Co to znaczy ”Żegnam was ciule”? To ja was „żegnam ciule” z lewicowego tygodnika Angora”? Nie kupię już żadnego numeru.. I innych namawiam do tego samego.. Jak można wiernych Kościoła Powszechnego nazwać” ciulami” w tym i niżej podpisanego? Czy ja nazwałem kiedykolwiek kogoś z zespołu Angory” ciulem”, tylko dlatego, że tygodnik lewicowy Angora zamieszcza setki lewicowych tekstów o niczym, a ja czasami próbowałem znaleźć w nim jakieś zdanie , wypowiedziane przez tworzących- stanowiąc „polskie elity” w państwie polskim -bałagan? Tych z pierwszych stron gazet.. I prowadzących Polskę do unicestwienia.. Papież Benedykt XVI przyjął imię po Benedykcie XV, a nie po Janie Pawle II- papieżu konserwatywnym, powiedzielibyśmy dzisiaj centro-konserwatywnym, w odróżnieniu od papieży Piusów, będących papieżami bardzo konserwatywnymi, i w odróżnieniu od papieży postępowych- takich jak Jan XXIII, czy Jan Paweł I czy II . może następny będzie Jan Paweł III. Dlatego lewicowe media tak nienawidziły Benedykta XVI, który być może nie wytrzymał presji mediów i swojego otoczenia, które pchało go w kierunku postępowym? Kościół Powszechny ze swej natury powinien być konserwatywny, bo co to jest postępowe Słowo Boże? Co? Pozmieniać Ewangelie i Listy Św. Pawła? To Jan Paweł II był pierwszym papieżem, który w roku 1986 wszedł do rzymskiej synagogi??? Czego nie uczynił żaden papież.! Judaizm i chrześcijaństwo- to dwie różne religie. Chrześcijaństwo powstało na sprzeciwie wobec Judaizmu.. I tak pozostało.. Albo ktoś jest Judajczykiem, albo Chrześcijaninem.. Żaden dialog z innymi religiami nie wchodzi w rachubę.. Każdy Chrześcijanin ma obowiązek nawracać na chrześcijaństwo, , a nie prowadzić dialog z innymi religiami.. Bo co miałby taki dialog przynieść? Consensus religijny? Ustanowienie jakiegoś porozumienia? Jak ustanowić porozumienie pomiędzy Ewangelią Świętego Jana, a zaklinaczami deszczu? Od tego są misjonarze, żeby nieśli słowa Chrystusa w najdalsze zakątki świata.. I nie prowadzili dialogu z innymi religiami…”Poza Kościołem Powszechnym nie ma zbawienia”- powtarzał papież Jan Paweł II.. Inni mogą oczywiście wierzyć w co innego.. W co im się podoba! Ale problem polega na tym, że cywilizacja nie może zostać oparta o różne etyki i moralności.. Bo będzie jeszcze większy bałagan, wzajemnie zwalczających się etyk i moralności.. Na fundamencie jednej moralności i etyki, można budować dobrobyt- na wielu na raz- się nie da. Dojdzie wcześniej czy później do konfliktu etyk i moralności.. Z innymi etykami i moralnościami, których- według „pani etyk”- profesor Magdaleny Środy jest 12.. Tak jak 12 gwiazdek na fladze Unii Europejskiej, fladze państwa, którego nie ma.. Ale dwanaście gwiazdek jest, a przecież państw jest obecnie 27.(????). Ki diabeł te 12 gwiazdek! Gdyby policzyć dokładniej etyki może jest ich ze sto- w zależności od kultury, na jakiej oparta jest etyka i moralność. A może i więcej niż sto.. Ale to wymagałoby dodatkowych badań, a katedra etyki bez moralności już jest.. I to na uniwersytecie Warszawskim. Etyka bez moralności... Gdy Kalemu ukraść krowę, to oczywiście- źle, ale jak Kali krowę ukraść- to oczywiście dobrze.. Niezależnie kto ją doi. Gdy państwo socjalistyczne oparte jest na kradzieży i dojące sowich” obywateli”to oczywiście dobrze- ale jak” obywatel” ukradnie- to oczywiście- jeszcze źle, ale wkrótce może okazać się, nie tak źle, jak postęp będzie postępował jeszcze bardziej postępująco.. Bo można już kraść , byleby nie przekroczyć magicznej cyfry wartości ukradzionej rzeczy- 250 złotych… A ma być moralność i etyka przesunięta- do złotych 1000(!!!) Ale wtedy będą kraść- bo jak będzie nowa etyka i moralność dopuszczając kradzież do tysiąca złotych., to hulaj dusza piekła nie ma.. Zresztą piekła już dawno nie ma.. Jest niebo dla wszystkich.. Nawet w piosenkach się już o piekle nie śpiewa.. A po co śpiewać jak go nie ma? Jest niebo! Może naczelnemu Agory, pardon- oczywiście Angory chodziło o to,, żeby w chmurce wydobywającej się z ust papieża napisać” Żegnam was czule”. To miałoby jakiś sens- choć bardziej młodzieżowy, niż papieski.. Ale niechby.. Ale „ żegnam was ciule”? Chyba, że to sformułowanie odnosiłoby się do zespołu Angory??? Ale czy papież zdecydowałby się na takie sformułowanie wobec zespołu redakcyjnego lewicowej Angory? Myślę, że wątpię.. Papież jest zbyt kulturalnym człowiekiem i biskupem nie tylko Rzymu, ale i wszystkich katolików- za wyjątkiem członków zespołu Angory.. Którzy posunęli się do takiego sformułowania, określając ludzi wierzących mianem” ciuli”.. I włożyli swoje pomysły w usta papieża.. To dopiero bezczelność. Życzę zespołowi Angory, żeby nakład im spadł, tak jak Gazecie Wyborczej z miliona- do 120 000.. Bo na pewno „ciulami” nie są ci wszyscy, którzy pchają się na państwowe posady, żeby jakoś przetrwać „ kryzys”, który wywołały te wszystkie ekipy demokratyczne przez ostatnich dwadzieścia dwa lata.,. Ile w końcu można wydawać i marnować pieniędzy nam ukradzionych w sposób demokratyczny w demokratycznym Sejmie ustawami.. To nie jest oczywiście żaden „ kryzys” – to jest rezultat rządów.. Do Policji Obywatelskiej zgłosiło się już ponad 300 000 osób(???) Jak tak dalej pójdzie- to chętnych będzie z milion! Oni wszyscy chcą pilnować ładu i porządku i dbać o nasze bezpieczeństwo.. To znaczy przetrwać jakoś te lata na posadzie państwowej , a potem hyc- na wcześniejszą mundurową emeryturę.. Takie mamy czasy, że nie liczy się etyka i moralność.. Liczy się posada państwowa dla tysięcy lemingów wyhodowanych przez system antyedukacji.. Kompletna degrengolada ludzi i państwa przez system.. Gdzie do rangi cnoty nie podnosi się tego co w normalnym państwie, a więc przedsiębiorczości i samodzielności, ale wygodnictwo i chęć przetrwania na wesoło.. No cóż…Takie będą Rzeczpospolite, jakie naszych dzieci chowanie.. I to się spełnia. Skoro żyjemy w państwie o odwróconej hipotece moralności i etyki.. Jak długo tak można żyć? Chyba długo- skoro żyjemy.. Ale co dalej w demokratycznym państwie prawa opartym o amoralną większość? W takim razie..” Żegnam was ciule”- którzy takie państwo tworzą.. Dla naszych dzieci i wnuków.. WJR
Libertarianie a Kościół Natknąłem się na pewien ciekawy wpis "nielewicowego bloggera anty-prawicowego" dotyczący działalności Kościoła wobec pokrzywdzone przez większość społeczeństwa jednostki. Ukazuje libertarian jako takie właśnie jednostki, tłamszone przez błędne wybory reszty społeczeństwa dającego się nabierać na płytkie hasła. Pokazuje, że nie możemy liczyć na poprawę sytuacji z racji zbyt potężnej pozycji państwa i zbyt mocnego oddziaływania systemowej propagandy na społeczeństwo. Możemy się tylko poczuć lepiej psychicznie przekonując innych ludzi do swoich poglądów, pisząc blogi itp. Autor stwierdza, że tymczasem Kościół zawsze pomagał i nadal pomaga wielu prześladowanym: kiedyś banitom, dziś osobom słabszym i z problemami, nawet prostytutkom. Sytuując libertarianina w podobnej pozycji pokrzywdzonej społecznie jednostki oczekuje od Kościoła takiej samej pomocy. I tutaj zapaliła mi się niebieska lampka (czerwonej skończyłem używać jeszcze w gimnazjum) a w głowie zaczęły pojawiać się kontrargumenty na stwierdzenia typu "Czy można się więc dziwić temu, że tylu libertarian jest ateistami? Skoro Kościół świadomie zamyka oczy na najbardziej powszechny grzech kradzieży i udaje, że go nie ma, to jak może liczyć na to, że libertarianie nagle zapukają do jego bram? Gdzie jest wrażliwość ludzi Kościoła?" Otóż po pierwsze, zjawisko pasożytowania państwa na obywatelu jest powszechne, więc nie dotyczy tylko libertarian. Każdy jest okradany, z taką tylko różnicą, że osoba chcąca uczciwie się wzbogacić jest tłamszona bardziej niż osoba leniwa i roszczeniowa. Jedyną rzeczą, jaką wyróżnia w tej materii libertarianina, jest wiedza o takim stanie rzeczy, co bezpośrednio wpływa na psychiczne jej odczuwanie (bo materialnie i tak każdy z nas to odczuwa niezależnie od poglądów). Dochodzi do tego również wiedza, w jakiej skali zbierane z ludzi pieniądze są marnotrawione i jakie będą tego konsekwencje dla nas i dla przyszłych pokoleń. Pojawia się więc tutaj pytanie jak Kościół mógłby w takiej sytuacji pomóc libertarianinowi? Uwolnieniem od cierpienia libertarianina wydawałoby się pozbawienie go jego wiedzy, co wg mnie oznaczałoby albo ingerencję w mózg człowieka, albo cud. Nawet Kościół nie jest w stanie czynić cudów na zawołanie, więc nie uważam najbardziej logicznego (aczkolwiek najmniej praktycznego) za wykonalne. Po drugie, owe zjawisko państwowego pasożytnictwa jest na tyle powszechne, że dotyka również sam Kościół. Jezus powiedział: "Lekarzu, ulecz samego siebie!", jednak jest to sztuka ciężka do wykonania. Kościół pomaga chorym, ale sam nie jest chorą osobą; Kościół pomaga prostytutkom, ale sam nie jest prostytutką nawet mimo działań państwa dążących do postawienia Kościoła w takiej roli względem siebie. W dobie mieszania się polityków do Kościoła ma on skrępowane ręce jeśli chodzi o działalność polityczną opartą na własnych wartościach. Aparat PRL-u utworzył nawet własny "kościół państwowy" i organizował zawody na przodowników pracy wśród księży, oczywiście kiedy okazało się, że nie da się zniszczyć Kościoła i może łatwiej byłoby go po prostu podrobić lub przejąć. Warto tutaj napomknąć, że proces dekomunizacji ominął Kościół, a przecież w SB była specjalna komórka szkoląca "księży"-agentów. Wracając, państwo dąży do zredukowania roli Kościoła już nie tylko do roli społeczno-wychowawczej, ale wyłącznie do działalności typowo charytatywnej, a więc wyręczającej socjalistyczne państwo w kwestiach, do których się zobowiązało. Pomoc libertarianom ciężko nazwać działalnością charytatywną, pozostaje więc tutaj tylko edukacja. Jednak jeśli dzisiaj księża zajęliby się edukacją ekonomiczną bez uzyskania podstaw tej wiedzy, skutki mogłyby się okazać mizerne, ludzie zniechęciliby się do tych kwestii. Ksiądz to też człowiek i my możemy dostarczyć mu wiedzę jak człowiek człowiekowi. Pytanie tylko czy chcemy, czy wolimy się obrazić i odwrócić plecami? Czy Bóg ustanowił ludziom Kościół na darmo? Czy będzie korzystne - nawet dla niewierzących libertarian - pozwolenie na przejęcie Kościoła przez państwo i doprowadzenie do sytuacji, gdzie kult Boga zostanie zastąpiony kultem państwa? Jaka z tego wniosku płynie nauka dla nas libertarian? Zamiast obrażać się na Kościół, zapukajmy do Jego drzwi i przedstawmy swoje przemyślenia w oparciu m.in. o encykliki Jana Pawła II (który potępiał np. tworzenie inflacji) czy Jana XXIII, przypomnijmy o naukach Piusa IX i Piusa XII, przedstawmy obecne problemy i prognozy. Czy warto usprawiedliwiać odchodzenie libertarian od Kościoła argumentem, że Kościół nie zabiega o nich swoją pomocą? Po trzecie, skąd u libertarianina postawa roszczeniowa? Musimy walczyć z taką postawą, zachęcać do bycia kowalem własnego losu i ponoszenia za swoje czyny zarówno pełni odpowiedzialności, jak i pełni korzyści. Nie można też oczekiwać od kogoś, kto dał palec, całej ręki, a doceniać za to, co zrobił do tej pory. A przynajmniej nie obrażać się i nie rezygnować z własnej inicjatywy. Kościół nie wchodzi z butami by pomagać, tylko zaprasza do siebie. W tej materii również funkcjonuje co prawda prawo Św. Mateusza, jednakże któż jak nie libertarianie mogą samodzielnie podjąć taką współpracę nie pozwalając na zrównanie się do reszty roszczeniowego, niesamodzielnego, niewolniczego wręcz społeczeństwa? Muszę też wyjaśnić pewne nieporozumienie, jakie ukazuje ten cytat: "Ba, w kościołach nawet wznosi się modły o pomyślność dla rządzących państwami.". Modlitwa ta nie ma charakteru wzmacniania państwa ani tym bardziej osób wykonujących w nim funkcje (tak samo jak w Kościele całuje się pierścień biskupi nie ze względu na osobę go noszącą, tylko ze względu na godność biskupią). Nie powiem też, że jest to spełnienie nauki "módlcie się za swoich nieprzyjaciół", bo byłaby to przesada w drugą stronę. Chodzi o modlitwę za decyzje, od których w danej chwili zależy los milionów ludzi - modlitwa jest ze względu na ludzi, nad którymi państwo ma władzę, a nie ze względu na państwo. Największą przyczyną zła jest bezczynność ludzi dobrych. Nie możemy się bezpośrednio przeciwstawić państwu, ale możemy działać oddolnie, edukować społeczeństwo i przede wszystkim dopilnować, żeby ta edukacja do czegoś prowadziła i aby nie szła na marne. Nie powinno więc nam zależeć na przekonaniu większości społeczeństwa tylko na wykształceniu społeczeństwa nowej jakości: wrażliwego na mechanizmy gospodarcze, umiejącego wychwytywać oszustwa władz, znającego historię a więc i mity, które doprowadziły do dzisiejszej opłakanej sytuacji i umiejącego z tej historii wyciągać wnioski. W naszych rękach leży wykształcenie społeczeństwa odpowiedzialnego za swoją przyszłość - ale i dobrego Kościoła - i jeśli to zaniedbamy, jeśli będziemy się tylko oglądać na innych w nadziei, że zrobią to za nas, będzie już za późno. Paweł Wyrzykowski
Lotnisko w Modlinie - jest diagnoza: Winny jest... źle dobrany asfalt Źle dobrane kruszywo użyte do ich budowy części betonowych drogi startowej na lotnisku w Modlinie jest przyczyną spękań pasa - poinformował dziś port w Modlinie, powołując się na wyniki ekspertyzy Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych. Jak poinformowały służby prasowe lotniska, spółka otrzymała wyniki ekspertyzy we wtorek. Została ona wykonana przez Instytut Techniczny Wojsk Lotniczych i wskazuje przyczyny powstawania odprysków ma drodze startowej. Lotnisko poinformowało, że w opracowaniu ITWL można przeczytać: "powodem uszkodzeń jest obecność w zastosowanym do mieszkanki betonowej kruszywie znaczącej liczby ziaren węglanowych i węglanowo-ilastych, które nie powinny się w tym kruszywie znaleźć".
Mazowiecki Port Lotniczy Warszawa-Modlin stwierdził, że pękanie pasa startowego nie jest spowodowane użyciem do odladzania nawierzchni pasa startowego nieodpowiednich środków, co sugerował wcześniej generalny wykonawca pasa, firma Erbud. Na poparcie tej tezy lotnisko przytacza m.in. argument, że spękania na drodze startowej zaobserwowano też ubiegłej zimy, gdy nie używano żadnych środków chemicznych. "Odnotowano również pęknięcia nawierzchni na drodze kołowania, gdzie nigdy żadne środki chemiczne nie były używane" - poinformowało lotnisko.
"Zarząd spółki ma nadzieję, że jednoznaczne wyniki badań przeprowadzonych przez ITWL zakończą medialną dyskusję prowadzoną przez Erbud i wykonawca skupi się na sprawnej naprawie uszkodzonych progów drogi startowej" - czytamy w komunikacie lotniska. W komunikacie przypomniano również, że wykonawca został "kategorycznie wezwany" przez zarząd lotniska do przedstawienia harmonogramu napraw w technologii betonu cementowego w nieprzekraczalnym terminie do środy, 20 lutego 2013 roku.
"Zarząd spółki zaznacza, że podawany przez Erbud czas wykonania naprawy w ciągu 141 dni, a tym bardziej nagłośniony w mediach termin do końca tego roku, są bezpodstawne i nieakceptowalne. Nieprzekraczalny termin ich zakończenia wyznaczony przez zarząd spółki to 31 maja 2013 roku. Jest on potwierdzony przez zatrudnionych przez port lotniczy wysokiej klasy specjalistów w budowie lotnisk, którzy będą nadzorować przeprowadzany remont" - poinformował port w Modlinie. Generalnym wykonawcą pasa jest firma Erbud, a spółką nadzorującą inwestycję - Bud-Invent. Od 22 grudnia lotnisko nie przyjmuje dużych samolotów, ponieważ inspektor nadzoru budowlanego zdecydował o zamknięciu dwóch tzw. progów betonowych, o długości 500 m każdy, na początku i końcu pasa startowego. Droga startowa skróciła się do 1500 m, a na tej długości duże samoloty pasażerskie nie mogą wykonywać operacji lotniczych. (PAP)
NASZ WYWIAD. Jan Filip Staniłko: polskie elity wywodzą się z klanów bezpieczniackonomenklaturowych wPolityce.pl: Rozwój, polityka rozwojowa to hasła często pojawiające się w przestrzeni publicznej. Czy Polska po 23 latach przemian ustrojowych znalazła klucz do skutecznej polityki rozwojowej?
Jan Filip Staniłko, prezes Instytutu Sobieskiego, ekspert w dziedzinie ekonomii politycznej: Warto się najpierw zastanowić, gdzie my jesteśmy po tym 23 latach od rozpoczęcia transformacji. Kraje dzielimy na kraje biedne, mniej średnio zamożne, bardziej średnio zamożne i zamożne. My jesteśmy obecnie krajem o wyższym dochodzie średnim, na granicy grupy krajów bardziej średnio zamożnych i zamożnych. W naukach ekonomicznych kilka lat temu postawiono hipotezę, że tak jak istnieje pułapka ubóstwa, tak istnieje też pułapka średniego dochodu. Polska do krajów średniozamożnych zaczęła się zaliczać w latach 20. XX wieku. Bardziej średnio zamożni zaczęliśmy być pod koniec lat 90. Gdy patrzy się na kraje, które przemieściły się przez przedsionek zamożności, to ta przemiana zajmuje statystycznie około 14 lat. Być może, jeśli nie nastąpi większy kryzys, zmieścimy się w tym czasie. Brakuje nam jednak już jedynie trzech lat. Powstaje też istotny problem. Moim zdaniem, Polska być może niedługo dołączy do krajów zamożnych, ale grozi jej to, że równie szybko się cofnie.
Dlaczego miałoby się tak stać? Z powodów demografii. Obecnie mamy dwa wyże demograficzne na rynku pracy. Taka sytuacja zawsze determinowała rozwój Polski. Gospodarka PRL załamała się ok. 1980 r., w momencie, w którym nie umiała zaabsorbować powojennego wyżu lat 50. Inwestycje czasu Gierka to próba absorpcji powojennego wyżu. Podjęte wtedy zostało wyzwanie związane z polityką mieszkaniową oraz rynkiem pracy. To się jednak nie udało, próba ta zakończyła się bankructwem i wybuchem społecznym, a potem sporą emigracją. Obecnie znów mamy na rynku pracy wyż przełomu lat 70. I 80 – który jest echem powojennego. Ci młodzi ludzie skończyli bardzo wydłużoną edukację. A mimo to rynek pracy ich nie absorbuje i stąd spora jego część trafia na rynki innych krajów, przez dużą emigrację. Druga część tego wyżu została w Polsce i stanowi fundament tej grupy społecznej, którą przyjęło się ostatnio nazywać lemingami. To są kandydaci do klasy średniej. Ich formalny poziom wykształcenia każe im lokować swoje aspiracje na tym poziomie. Choć obawiam się, że będzie im bardzo trudno zrealizować te ambicje. Mamy więc te dwa wyże - jeden tuż przed emeryturą, drugi na rynku pracy. Taka sytuacja trwa od ok. 2004 roku i będzie zapewne trwała do 2018 roku. To prawdopodobnie jest najlepsza sytuacja demograficzna, jaką Polska będzie miała w pierwszej połowie XXI wieku. Pytanie, jak tego typu szanse można wykorzystać i zdefiniować, a także jakiego rodzaju zagrożenia to rodzi.
Snując analogie można jednak mieć obawy, że skoro w PRL wyż demograficzny był jedną z przyczyn krachu państwa to sytuacja może się powtórzyć. Nie ma prostych analogii historycznych. Porównywanie tych sytuacji nie jest uprawnione. W PRL mieliśmy przecież zupełnie inne realia, inny ustrój. Tamten system był bardzo mało wydajny, ponieważ nie miał żadnych rynkowych sygnałów i bodźców. Po drugie świat w latach 70. przeżywał dwa duże kryzysy paliwowe. Ten pierwszy wpędził polską gospodarkę w długi, a ten drugi ją ostatecznie dobił. Kupiliśmy bowiem bardzo energochłonne technologie, wycofywane szybko na Zachodzie. Mimo budowy wielkich elektrowni moce skończyły się w 1979 r. Potem było 13 lat kryzysu. Po 1989 r. potrzeby energetyczne były zaspokajane przez stary system, który pochodzi z lat 60. i 70. Mówię o energii, bo to jest podstawa dla całej działalności gospodarczej. Ta infrastruktura z czasów PRL napędzała polski rozwój po 1989 r. Jednak ona jest już zdezelowana i stara. Od tego czasu prawie nic nie wybudowano. Ten element gierkowskiego projektu modernizacyjnego jest dla Polski wyraźnie pozytywny, ponieważ dzięki tamtym inwestycjom mieliśmy w Polsce fundamentalną dla rozwoju kosztowną infrastrukturę.
Co jest negatywną stroną inwestycji z czasów gierkowskich? Skutki wizji urbanizacji. Za czasów Gierka uznano, że kraj zostanie zurbanizowany, w formie 49 miast wojewódzkich. Władze chciały wywołać kolejną falę przemieszczania się ludzi z wsi do miast. I to rzeczywiście nastąpiło. Jednak te migracje były napędzane przez odgórne działania administracyjne, ponieważ były „ciągnięte” przez lokowanie przedsiębiorstw. Planista wymyślał powstanie setek przedsiębiorstw, które ciągnęły ludzi do miast. Przy fabrykach budowano osiedla bloków dla robotników itd. Po 1989 r. skutkowało to gigantycznymi problemami. Bowiem gdy upadało wielkie przedsiębiorstwo, ludzie pozostawali w miastach powstałych w sposób sztuczny. Odtworzenie rynkowego charakteru gospodarki, czy jego zbudowanie oznaczało, że bardzo duża cześć gigantycznego, bardzo kosztownego wysiłku urbanizacyjnego okazała się być bez sensu. Od 1989 r. mamy 20 lat wtórnych migracji z miast do miast, z miast, które po komunizmie upadły do miast, które się z tego upadku podniosły i zaczęły rosnąć. Z kolei, gdy otwarto granice wyż demograficzny, który był w polskich warunkach nieabsorbowalny, poszedł tradycyjną od czasów zniesienia pańszczyzny ścieżką - emigracyjną. Mamy więc po czasach Gierka problemy demograficzno-gospodarcze związane z nieoptymalną urbanizacją oraz zaburzoną strukturę kwalifikacji w gospodarce.
Co to oznacza? To był problem strukturalny odziedziczony po komunizmie. W starszych pokoleniach wciąż mamy zaburzoną, nieadekwatną do potrzeb strukturę kwalifikacji. Ludzie, którzy wychodzili z upadających przedsiębiorstw, które były takimi jedynie z nazwy, mieli pseudokwalifikacje, nie umieli pracować w gospodarce rynkowej. Nie umiejąc im pomóc, politycy wysłali te kilka milionów ludzi na wcześniejsze emerytury. W związku z tym mamy dwa razy więcej emerytów niż w 1989 roku, obecnie 5 milionów. Oni są relatywnie młodzi, relatywnie zdrowi, będą dłużej żyli, więc koszt obsługi ich emerytur będzie bardzo duży. Co więcej, przez ostatnie 20 lat zmniejszyła się liczba miejsc pracy w Polsce. W gospodarce socjalistycznej miejsc pracy było więcej niż dziś, po 20 latach transformacji. To są poważne makroproblemy do rozwiązania. Gospodarka musi odnaleźć inne dźwignie wzrostu, które są związane z jej instytucjonalnym dojrzewaniem. Podstawowym problemem jest więc pytanie, czy polska gospodarka jest instytucjonalnie dojrzała oraz czy rząd chce ją stymulować jej stałą strukturalną zmianę. Obawiam się, że jest z tym poważny problem.
Czy zasadne jest twierdzenie, że stoimy przez koniecznością szybkiego opracowania nowych mechanizmów i polityki rozwojowej? Czy niedługo może się nam wymknąć z rąk szansa na skok do przodu? Naszą sytuację determinują zasoby demograficzne. Obecnie można mówić, że mamy sytuację, którą po angielsku nazywa się "window of opportunity". To „okno okazji” zamknie się dla Polski około roku 2020. Ubywa nam czasu. Tymczasem polityka rozwojowa, żeby działać dobrze i skutecznie musi się dojrzewać przez dłuższy czas. To jak ze skuteczną polityką demograficzną. One obie wymagają opracowania strategii, dobrania właściwych instrumentów oraz czasu dla ich optymalizacji. Obecnie potrzebujemy bardzo silnego impulsu demograficznego oraz szybkiego wzrostu. Co musiałoby się stać, by w Polsce rodziło się dwa razy więcej dzieci rocznie niż obecnie? Co musiałoby się stać, by firmy przyjęły dojrzalsze i odważniejsze strategie? Takie zmiany wymagają lat. To są rzeczy, które dzieją się nie z roku na rok, ale z dekady na dekadę.
Czyli to nie może się udać? To, co nam grozi, to antycypowany, zapowiedziany lęk przed kryzysem. Nie możemy mówić, że jesteśmy skazani na kryzys, nie możemy na niego czekać, nie możemy się chować. Przy takim zachowaniu kryzys zrodzi się niejako samorzutnie i uderzy nas, doprowadzając do bankructwa państwa. Wiadomo, że źródłem najpoważniejszych problemów będzie ZUS. On przez siedem najbliższych lat, według swoich własnych prognoz, będzie miał deficyt w wysokości dwóch całych budżetów państwa. Podobne problemy są w USA. I dziś w Stanach mówi się otwarcie, że albo będą pieniądze na siły zbrojne, albo na opiekę medyczną. Na obie te rzeczy nie ma środków. Tak samo jest z Polską - albo będą wydatki na rozwój, albo będą wydatki na amortyzację życia ludzi na emeryturze. Jednak nie wiadomo, kto na nich zarobi.
Jak można tę sytuację rozwiązać? Musiałaby zaistnieć publicznie wyrażona wola zawarcia kontraktu międzygeneracyjnego młodych ze starszymi. W tym porozumieniu starsi - po raz kolejny - musieliby się wyrzec pewnych korzyści, w imię tego, że ci młodsi nie będą emigrować, będą więcej pracować itd. Tylko praca, a dokładnie wydajna praca, może nas uratować. My musimy mieć wysoką produktywność. Ona jest jednak niezwykle skomplikowanym zjawiskiem, ją się tworzy w głowie, nawykach, technikach organizacji pracy człowieka, ale również w metodach zarządzania organizacjami, technologiach używanych w gospodarce. Trzeba się zastanowić, czy wypracowaliśmy systemowe rozwiązania absorbcji tej wiedzy w naszym życiu. Obawiam się, że problem w wymiarze produktywności sprowadza się m.in. do tego, że polskie firmy nie chcą być duże, nie chcą eksportować, nie chcą być innowacyjne. To zmusza do postawienia pytania, o społeczne ograniczenia rozwoju. One mogą zostać przełamane głównie przez systemowe działania państwa. Bez tego nie przyspieszymy.
Czego potrzebujemy w Polsce, by polityka rozwojowa była skuteczna i optymalna? Polityka rozwojowa ma trzy cele. Po pierwsze, wzrost produktywności pracy, jako abstrakcyjnego wskaźnika makro. Drugim celem jest stabilny pieniądz. A trzecim celem jest wysoka wydajność i sprawiedliwość redystrybucyjna. Polska przez dwadzieścia lat budowała swój wzrost na fundamencie stabilnego pieniądza - złotego. Problemem jest jednak rosnąca, ale w wolnym tempie, produktywność. Polacy pracują dużo, ale pracuje ich mało – nieco ponad 15 milionów, czyli mniej niż połowa. Nasycenie pracy nowymi technologiami rośnie powoli, podobnie jak umiejętność dobrego zarządzania nimi. Tempo wzrostu i absorpcji wiedzy jest zbyt niskie. To z kolei jest pokłosie złej polityki edukacyjnej.
Edukacyjnej? Tak. Największy kapitał, jaki Polska miała w ostatnich dekadach, czyli młodzi ludzie, został zmarnowany przez błędne decyzje edukacyjne. Więcej pożytku przyniosłoby nam wepchnięcie ludzi do dobrze zbudowanych techników, a potem częściowo na studia inżynierskie, niż kuszenie tych samych ludzi łatwymi dyplomami na kierunkach nieproduktywnych. Mamy w Polsce wiele absolwentów kierunków, które dawały pozór wyższego statusu społecznego, ale nie miało to żadnego powiązania z naciskiem na wzrost produktywności gospodarki. Co więcej, często skutkowało to wzrostem kosztów działalności gospodarczej (przeszkolenie przed zatrudnieniem). Skalę zjawiska związanego ze złymi kwalifikacjami pokazuje liczba zawieranych w kraju umów śmieciowych. Ten problem musi zostać sprowadzony do podstaw. Jeśli bowiem umowa jest śmieciowa, to i kwalifikacje są śmieciowe. Umowa wycenia je na tym poziomie. To nie jest kwestia uprawnień danego człowieka, to jest sprawa ekonomicznej wartości jego wiedzy czy umiejętności, niewartych kosztów stałego zatrudnienia. To jest podstawowy problem. Walka z umowami śmieciowymi to jest zwalczanie skutków, a nie przyczyn. Przyczyną tej sytuacji jest niedopasowanie kwalifikacji do potrzeb gospodarczych. Możemy się pocieszać jedynie tym, że to problem o skali globalnej.
Sprawność państwa ma związek z rozwojem? Oczywiście, jednym z celów polityki rozwojowej jest sprawność redystrybucyjna państwa. W biednym społeczeństwie musi być wysoki poziom inwestycji. Państwo biedne musi sporo inwestować w obywateli i w infrastrukturę. Im społeczeństwo staje się bogatsze, tym większe są inwestycje prywatne. Paradoks polskiej transformacji polegał jednak na tym, że z rynku pracy wycofano dużą liczbę wczesnych emerytów, ale nie wpuszczono tam młodych, opóźniano ich wejście na rynek pracy. To oznacza, że zmniejszyła się liczba pracujących, a wzrosły wolumeny redystrybuowanych pieniędzy. Obecnie państwo pożera około 43-46 proc. PKB. To poziom zachodni, a polskie państwo jest dość biedne państwo. Skala inwestycji państwowych jest niewystarczająca. Ich wielkość oscyluje wokół 10 proc. PKB. Tymczasem to powinno być ze 20 proc. Polska polityka rozwojowa powinna się zająć likwidacją głównych blokad przyszłego wzrostu, a zajmuje się na ogół krótkoterminowymi blokadami dochodów budżetowych. To nie jest to samo. Ministrowie zajmują się szukaniem dochodów do budżetu, niektórzy doraźnych, inni przyszłych. Za każdym razem jest do irytująco bolesne.
Z czego to wynika? Między innymi z tego, że w Polsce nie ma od ponad 20 lat planowania rozwoju. Jest czymś zaskakującym, że premier Tusk chwaląc się w swoim drugim expose różnymi osiągnięciami zapomniał powiedzieć, że jego gabinet jest pierwszym, który przyjął długookresową strategię rozwoju Polski. Zachował się, jakby nie wiedział, że taki fakt miał miejsce, albo uznał to za nieistotne. I być może niestety rzeczywiście to może być mało znaczące. Aparat państwa nie jest bowiem w stanie realizować żadnych strategii. On został zbudowany do innych celów. Polskie państwo jest sterowane i zarządzane poprzez prawo administracyjne, a nie poprzez narzędzia zarządzania. To jest fundamentalny problem każdego potencjalnego reformatora. Każdy polityk z chęcią reformowania czegoś i działania po roku kapituluje. Okazuje się bowiem, że jest bezsilny wobec bezwładu państwa, którym się nie zarządza, tylko stosuje prawo. Prawo tymczasem nie jest narzędziem zarządzania. I trudno znaleźć premiera, który przez lata będzie chciał się zmagać z własnym aparatem, by państwo przebudować w sprawną organizację. Polskie państwo, jako firma, przegrałoby każdy wyścig i upadło natychmiast.
Z tego, co Pan mówi, wynika, że do pchnięcia Polski w sposób skuteczny na drogę rozwoju trzeba po prostu niemal całkowicie przebudować państwo. Tak, ale takie rzeczy się nie zdarzają. Marzenie o wielkiej rewolucji, to marzenie o kimś, kto jest połączeniem Regana, generała Parka, Orbana i może jeszcze Adenauera. Nie istnieje taka postać. Transformacje zawsze są wynikiem aspiracji elit lub kontrelit, są definiowane przez establishment. Problem polskiego rozwoju sprowadza się do aspiracji elit i horyzontów ich myślenia. Horyzont geoekonomiczny polskich elit politycznych i bieznesowych powinien sięgać tam, gdzie istnieje szansa na szybką ekspansję polskich firm – mówimy zatem o krajach Europy Środkowo-Wschodniej, Azji Środkowej, Dalekiego Wschodu (Mongolia, Wietnam, Tajlandia), Indiach, czy Brazylii. Z kolei geopolityczny horyzont myślenia, który w Polsce musi być brany pod uwagę przez elity, to jest horyzont rozciągający się między Skandynawią, Węgrami, Turcją Azerbejdżanem, Turkmenistanem (chodzi o budowanie sojuszu neutralizującego działania Rosji). Tylko silna Polska w tym układzie będzie znaczącym graczem w strukturach zachodnich i atrakcyjnym partnerem USA. Proszę mi pokazać ludzi, którzy mają aspiracje związane z tym obszarem. Był taki człowiek, obecnie jednak spoczywa na Wawelu. Lech Kaczyński jest jedynym znanym mi człowiekiem z ostatnich 20 lat, który miał takie aspiracje. Dramat jego polegał jednak na tym, że miał on jedynie tę wizję, ponieważ nie miał lub nie umiał stosować narzędzie jej realizacji. Był niezrozumiały i bezsilny. Każdy jego naśladowca będzie musiał się zmierzyć z tym problem, po 10 IV jeszcze trudniejszym.
Co powinniśmy zatem zrobić? Problem pułapki średniego dochodu polega na tym, że Polacy na nowo muszą odkryć, w czym mogą być dobrzy. I nie chodzi bynajmniej o budowanie "polskiej Nokii". To hasło powstało, gdy ta firma była u szczytu, dziś ledwo zipie. Chodzi o stały proces samoodkrywania siebie. W Polsce jest cała masa blokad uczenia się. Przedsiębiorcy, żeby się uczyć przez działanie, żeby odkryć siebie i swoje możliwości muszą być strukturalnie wsparci przez państwo, ponieważ w gospodarce uczenie wiąże się z dużym ryzykiem. Ekspansja gospodarcza wymaga choćby istnienia polskiego banku, który ma zagraniczne filie. Dzięki temu polskie przedsiębiorstwo może przerzucać pieniądze z jednego kraju do drugiego i robi to w swoim własnym języku, wewnątrz jednego banku. Jest kilka etapów, do przejścia których potrzebna jest stymulacja przez państwo. Państwo musi pomagać przedsiębiorcom być odważnymi, musi zachęcać do ekspansji. Odkrycie swoich możliwości przynosi efekty w perspektywie, ale jednocześnie kosztuje. Potrzebne są więc zachęty dla firm, które chcą i umieją działać szybciej i szerzej. To się opłaca wszystkim, również państwu, ponieważ w ten sposób możemy podkradać cudze PKB. Przy złej strukturze demograficznej powinniśmy postawić na internacjonalizację i wysoką wydajność, co przełoży się na większe dochody. Dzięki czemu byłaby szansa na amortyzację twardego lądowania na emeryturze pokolenia wyżu powojennego. Jeśli nic się nie zmieni będzie to smutna, biedna starość. Brak działań doprowadzi do jeszcze większej emigracji, do antycypowanego kryzysu. Ludzie będą widzieli, że sobie tu nie poradzą, nie zarobią na dzieci i jeszcze dodatkowo na rodziców, którym będzie trzeba pomagać. Oni więc uciekną z kraju, pojadą tam, gdzie będą mieli szanse się utrzymać.
Pracownicy będą musieli utrzymać dwa pokolenia - swoich rodziców i dzieci? Tak. To, co nazywa się wzrostem podtrzymywalnym (sustainable), w Polsce nie zaistnieje. Nie mamy prawie żadnych szans, by w kolejnym pokoleniu utrzymany został poziom życia obecnego pokolenia lemingów. W dużej mierze sprawa sprowadza się do odpowiedzialności elit. Tu mówimy o pewnej prorozwojowej zmowie, niestety nieco niedemokratycznej. Gdyby ludzi zapytać, czy chcą pracować dłużej do emerytury czy krócej, to oni zawsze powiedzą, że chcą pracować mniej. Potrzebny jest pozytywnie rozumiany paternalizm. Pytanie jednak jakie są te elity, jakie są sposoby ich wyłaniania i reprodukcji oraz czy da się w ramach nich stworzyć jakąś dojrzalszą wizję rozwoju. Myśmy mieli już w ostatnich dwóch dekadach projekt rozwojowy zaakceptowany przez elity. Jednak był on sformułowany w sposób bardzo prosty, bo opierał się na akcesji do czego się da na zachód od Polski.
Dlaczego do tego dążono? Wydawało nam się, że jest coś takiego jak Zachód i chcieliśmy do niego dołączyć. Obecnie kolejnym poziomem naszych aspiracji wydaje się być wejście do strefy euro. Jednak okazuje się, że to jest bardzo kosztowne i nas na to nie stać. Opłaty wejściowe są bardzo wysokie. Strefa euro się przebudowała i nadal przebudowuje. Jednorazowo kilkadziesiąt miliardów euro będziemy musieli wydać na Europejski Mechanizm Stabilizujący, oraz oddać Europejskiemu Bankowi Centralnemu nadzór nad największymi instytucjami finansowymi w kraju. Aspiracje Polski powinny być ulokowane tam, gdzie ona jest, a nie tam, gdzie jej nie ma - w Europie Środkowej. Natomiast spór zasadny i konieczny to spór o relacje z Niemcami. One mogą są dźwignią dla polskiej gospodarki ale jednocześnie silniejszym od nas graczem politycznym. Spór powinien dotyczyć najlepszych sposób czerpania korzyści z tego wartościowego, ale i wymagającego sąsiedztwa. Mając taki kraj - rozsadnik rozwoju gospodarczego - obok siebie, nie można z nimi nie współpracować. Natomiast ze strony Niemiec trzeba się bronić w jednym aspekcie - trzeba uważać na próby budowania przez nie elit w Polsce. Oni to robią konsekwentnie i metodycznie od kilkunastu lat. I są bardzo skutecznie, bo nasz kraj – władza, ale i obywatele - nie chce na to dać pieniędzy. I to jest poważny problem. Polacy nie mają instytucjonalnego system formowania elit swojej Ojczyzny.
Elitom w Polsce powinna się opłacać skuteczna polityka rozwojowa. Przecież wszyscy na niej powinni zyskiwać. Czy zatem elity polskie nie chcą rozwoju? Elity nie tyle nie chcą skutecznej polityki rozwojowej, co nie umieją jej opracować. Elity częściowo boją się takiej polityki, a częściowo są niebywale oportunistyczne. One nie myślą jak elity. Polskie elity wywodzą się z klanów bezpieczniacko-nomenklaturowych, które dokooptowały sobie techniczny, profesjonalny establishment z różnych segmentów społecznych. A ich genealogia sięga nie Bitwy Warszawskiej a raczej Kujbyszewa. Te elity to są bowiem potomkowie morderców prawdziwej, starej elity Polski. Ich pozycja elitarna nie była raczej wynikiem awansu i najczęściej jest konsumowana w formie ciągnięcia pewnej renty ekonomicznej. To one dystrybuowały przed i po 1989 r. rzadkie zasoby, granty, stypendia, kredyty, stanowiska w instytucjach publicznych i dużych korporacjach itd. Obecnie jednak te kanały władzy, pieniędzy i prestiżu są dużo szersze, a renty ekonomiczne wyraźnie mniejsze. To czego brakuje prawicowa formuła kontr-elit. Mówiąc obrazowo - pogodzenie Jarosława Kaczyńskiego z lemingami.
Takie elity i społeczeństwo mogą mieć wspólne interesy związane z rozwojem? To zależy od wzajemnego zaufania. Trzeba się zastanowić, czy kraj z takimi elitami może wytworzyć w ogóle społeczne zaufanie. Smarowidłem procesu rozwojowego jest bowiem zaufanie. Bez niego nie można się rozwijać. Wszystkie blokady rozwojowe, które występują w kraju, są pochodną braku zaufania. A jedną z form braku zaufania jest brak wspólnej pamięci. Wspólna pamięć jest fundamentem zaufania, na niej się tworzy poczucie wspólnoty. Instytut (owej) Pamięci Narodowej jest jedną z najbardziej dzielących instytucji, która zamiast być rozsadnikiem społecznego zaufania staje się rozsadnikiem agresji elit. I to nie jest wina IPN, to jest wina braku konsekwentnego wykonania władzy przez prawicowe elity. Władza powinna poprzeć skuteczne i konsekwentne rozliczenie z przeszłością. I to dziś niekonieczne lustracyjne, ale raczej narracyjne. Potrzebujemy po prostu prawdziwej historii jako fundamentu pamięci. Takiej, które sprawia, że możemy nadać kształt naszej wspólnoty. Inne kluczowe mechanizmy budowy zaufania takie jak szkoła, telewizja publiczna, czy służba wojskowa w Polsce działają źle.
Dlaczego tak to wygląda? W dyskursie prawej strony słychać często, że Polska jest specjalnie niszczona. Ja jednak twierdzę, że to nie jest przejaw jakiegoś specjalnego planu. To raczej wynika z braku troski. Gdy troski brakuje to wszystko się rozpada. Dobra nie można pozostawiać samemu sobie. A Polacy w dzisiejszym kształcie są nowym narodem. II RP była państwem inteligencji. To ona je budowała, to ona ustanowiła i ona go broniła. I to ona była przedmiotem eksterminacji. Naród polski w kształcie sprzed wojny przestał praktycznie istnieć po II wojnie światowej. Nowe państwo jest z kolei państwem ludowo-kreolskim. Mamy etnicznych Polaków wywodzących się głównie z chłopstwa i klasy robotniczej i elity przywiezione w teczce ze Wschodu. One miały rządzić w imieniu imperium i trzymać za mordę tych niżej. W PRL dzieci szlachty i inteligencji, czyli wrogowie ludu, schronili się w zawodach technicznych, co dawało im niszę w falach uprzemysłowienia. Potem jednak zostali sponiewierani przez III RP
Czego trzeba, aby uniknąć tak dużej ilości kosztownych błędów, które już popełniliśmy? Kluczem do modernizacji jest zrozumienie, że jest ona procesem ciągłym, a nie tylko jakimś etapem, jak to się wydaje prezydentowi Komorowskiemu. Zwykli ludzie potrzebują nie usypiania, ale konsensus elit dotyczącego każdorazowego kształtu i wizji tej modernizacji. Od 10 lat mamy jednak sytuację, w której elity polityczne wywodzą się właściwie z jednego, szerokiego korzenia, ale dyskusja między nimi w ogóle nie istnieje. Za czasów SLD dyskusja była większa, niż za czasów PiS i PO. To jest dramat Polaków. W takiej sytuacji Polskę dotknęła katastrofa smoleńska, która wykopała jeszcze większą dziurę. Z niej najbardziej się cieszą ludzie na Kremlu. Paradoksalnie jesteśmy w sytuacji analogicznej do czasów saskich. Wtedy Polacy czuli się syci, lubili króla Augusta III Sasa. Jednocześnie jednak państwo w sensie strukturalnym podlegało załamaniu. Obecnie możemy się pocieszać tym, że Rosja być może też się zawali.
Jest szansa na nowe elity? Trzeba czekać na ich pokoleniową wymianę? Czekanie niczego nie zmieni. Przecież elity się reprodukują. Istnieje jednak moim zdaniem coś takiego, jak nowa polska arystokracja. To są duzi polscy przedsiębiorcy, o których jednak przeciętny człowiek praktycznie nic nie wie, bo nie da się ich zobaczyć w mediach. Oni przez dwadzieścia lat doszli do wysokiego poziomu zrozumienia polskich problemów, z racji skali swojego majątku. Oni zaczynają widzieć istotne zależności w ich złożoności. Oni widzą że ich już relatywnie duży majątek zależy od otoczenia, od całej masy procesów i decyzji: od sprawności urzędów, od poziomu szkół, od dostępności prądu, od tego, czy da się gdzieś dojechać, od polityki przestrzennej, dobrej regulacji itd. Paradoksalność polskiej sytuacji polega na tym, że zarówno stary kolonialny establishment jak i nowy system polityczny są dla nich zamknięte. Establishment chce jedynie ich pieniędzy, a system polityczny działa sam dla siebie. Ci, którzy chcieliby z jakiejkolwiek strony wejść i robić coś dobrego, nie mogą tego robić. To się nie udaje ani odgórnie, ani oddolnie. Polskie życie publiczne – niestety po obu stronach barykady - na nowo zaludnia typ ludzi, których było dużo w gierkowskiej partii komunistycznej. To ludzie chcący żyć z renty zasobów władzy. To jest jednak najgorsza metoda. Oni mając dostęp do zasobów publicznych, budują sieci klientelistyczne i to jest ich obrona przed kryzysem. Im kryzys będzie bliżej tym mocniej będą narastać politycznej postawy klientelistyczne. I żeby nie było wątpliwości - to będzie widoczne w każdej partii, w każdym elemencie samorządu, wszędzie. Ten rozrost biurokracji od kryzysu 2008 r. to właśnie miejsca pracy dla klientów i rodziny.
Jak otoczenie zewnętrzne wpływa na polską sytuację? Im większy i szybszy byłby kryzys, który nad nami wisi, tym szybciej i mocniej zmuszeni bylibyśmy do rozpoczęcia reform. Im lepiej nam się powodzi tym mocniej odciągamy od siebie sprawy nieuchronne. Jednak odkładanie tych problemów nie ma sensu. Za kilka lat ich pokonanie będzie bardzo kosztowne i może graniczyć z heroizmem. Dziś jest to relatywnie łatwe i tanie. Złoty róg ma w tej sprawie Donald Tusk. On otrzymał gigantyczny mandat w 2007 roku. W swoim expose wymienił kilkadziesiąt razy słowo zaufanie. Co więcej, dość skutecznie i rzetelnie zdefiniował problemy Polski. I nic z nimi nie zrobił. Zrobił za to wiele rzeczy dokładnie przeciwnych, niż zapowiedział. Wróciliśmy do najgorszych sarmackich zachowań w Polsce. Mamy brak aspiracji, dominację spraw prywatnych nad publicznymi. Wyszedł stary dyskurs. Habitus polskości bez publicznych wymagań trwa. A wobec paraliżu polityki ludzie dbają tylko o swoje prywatne sprawy.
Rozmawiał Stanisław Żaryn
Bartosz Jóźwiak (UPR): "Portret Dmowskiego wisiał w UPR od zawsze" |
---|
Z Bartoszem Jóźwiakiem, prezesem Unii Polityki Realnej o współpracy z Ruchem Narodowym, starcie w wyborach do europarlamentu i "mikropartiach" rozmawiał Rafał Staniszewski. W przyszłym roku odbędą się wybory europarlamentarne. Czy UPR wspólnie z Ruchem Narodowym planuje wystawienie swoich kandydatów na europosłów? UPR jest partią polityczną, więc start w wyborach jest dla niej jednym z podstawowych obowiązków. Tak samo zresztą jak w systemie demokratycznym - który może się nam nie podobać, jak na przykład mi, ale skoro już jest to trudno - powinno być to obowiązkiem każdej formacji chcącej wprowadzać w życie swój program. A więc skoro chcemy realnie zmieniać Polskę musimy stawać w szranki wyborcze. Wprawdzie Ruch Narodowy z założenia nie jest partią polityczną, ale moim zdaniem oczywiście musi się na takie wybory decydować. Wybory do PE są zresztą dość wdzięcznym polem dla naszego startu - mimo stosunkowo wysokiego progu procentowego jaki trzeba przekroczyć aby wprowadzić kandydata -, gdyż w zasadzie nasz jasno określony eurosceptycyzm, który dziś w zasadzie jest, jak przewidywaliśmy wcześniej, eurorealizmem, stanowi bardzo istotne ogniwo spajające. Dodatkowo w aktualnych realiach upadku i kompromitacji instytucji unijnych oraz całej UE, start w tych wyborach ugrupowań eurosceptycznych jest wręcz obowiązkiem wobec wyborców. Ważne aby był to start spójnego, jednolitego bloku, a nie mikropartyjek marnujących głosy. I tu odpowiedzią jest właśnie nasze porozumienie, które, mam nadzieję do tego czasu stanie się realnym blokiem stanowiącym konkretną ofertę dla Polaków myślących trzeźwo i o Polsce i o Europie. Pamiętajmy, że prawdopodobnie będzie to jedyna, realna alternatywa dla partii parlamentarnych, z których każda ma na sumieniu jakąś część, mniejszą lub większą, ale zawsze procesu wpychania nas do unijnego "płonącego domu". O kolejnych wyborach będziemy jeszcze wspólnie rozmawiać. Dzisiaj w Sejmie o deszczu unijnych pieniędzy i pakcie fiskalnym 1. Dzisiejsze posiedzenie Sejmu miało być poświęcone II czytaniu ustawy ratyfikującej traktat fiskalny ale premier Tusk koniecznie chciał je wzbogacić o pochwalenie się swoim „sukcesem” negocjacyjnym w sprawie środków dla Polski w budżecie Unii Europejskiej na lata 2014-2020. Oczywiście marszałek Kopacz oczekiwania premiera uwzględnia natychmiast więc najpierw będziemy musieli wysłuchać monologu premiera o jego ponad 30 godzinnych negocjacjach w Brukseli, które skończyły się załatwieniem góry pieniędzy dla Polski. 2. Mam wprawdzie inną ocenę tych negocjacji ale w 10 minutach jakie otrzymałem w ramach głosu klubowego, będę chciał się raczej skoncentrować na skutkach traktatu fiskalnego dla polskiej gospodarki więc przynajmniej w tym tekście, pozwolę sobie na polemikę z premierem Tuskiem. Mniej więcej wiem jak będzie wyglądało wystąpienie szefa rządu w tej sprawie, ponieważ zaprezentował on swoje budżetowe sukcesy negocjacyjne na dwóch konferencjach prasowych jednej w Brukseli zaraz po szczycie w Brukseli i drugiej za parę dni w Warszawie. Ta pierwsza przypominała show, premier dzielił wielopiętrowy tort przykryty kserokopiami banknotów euro co miało uświadomić Polakom jak wielką górę pieniędzy wynegocjował. Pokazywał również wykresy słupkowe na podstawie których można było wyciągnąć tylko jeden wniosek, pieniędzy dla Polski w budżecie 2014-2020 jest wyraźnie więcej niż w latach 2007-2013. Druga konferencja była już wprawdzie bez tortu ale podczas niej dziennikarze zostali wyposażeni przez Kancelarię Premiera w materiały do uprawiania propagandy sukcesu i natychmiast materiały te pojawiły się we wszystkich programach informacyjnych i publicystycznych telewizji 24-godzinnych. Dochodziło nawet do takich kuriozalnych sytuacji, że dziennikarze tych stacji atakowali wręcz posłów Prawa i Sprawiedliwości tymi papierami w studiach telewizyjnych, mniej więcej z takimi oto sformułowaniami „no co nie widzi Pan, że teraz tych pieniędzy jest więcej niż w poprzednim 7-leciu”. 3. A sukcesu nie ma żadnego. Otrzymaliśmy rzeczywiście 101 mld euro na dwie największe unijne polityki: spójności i rolną ale tylko dlatego, że jesteśmy jednym z najbiedniejszych krajów UE w dodatku bardzo ludnym bo blisko 40-milionowym. Niestety w czasie negocjacji listopadowych i lutowych oddaliśmy do worka z cieciami budżetowymi najwięcej ze wszystkich krajów, co więcej o ile środki dla Polski stanowią niewiele ponad 10% całości budżetu (101 mld euro na 960 mld euro), to cięcia które dotknęły nasz kraj stanowią aż ponad 16% wszystkich oszczędności (14 mld euro na 87 mld euro wszystkich oszczędności) Ponadto patrząc z pozycji beneficjenta netto, środki w nowym budżecie UE dla Polski są mniejsze aż o 10 mld euro od tych które mieliśmy do dyspozycji w budżecie poprzednim. Teraz na 101 mld euro zapłacimy ok. 40 mld euro składki, poprzednio na 95 mld euro zapłaciliśmy tylko 24 mld euro składki. I wreszcie ostatnie porównanie środki z polityki spójności przeliczone na głowę mieszkańca sytuują nas dopiero na 6 miejscu w UE razem z Czechami i Chorwacją ( po 1900 euro na mieszkańca), a przed nami jest Litwa i Słowacja (po 2400 euro na głowę), Estonia (2300 euro), Węgry (2100 euro) i Malta (2000 euro). Jeżeli weźmiemy pod uwagę całość środków to także Czechy i Chorwacja są wyraźnie przed nami. A przecież Wiktor Orban nie jest ulubieńcem szefów europejskich rządów, a Czechy nie zgodziły się na podpisanie paktu fiskalnego i udzielenie pożyczki dla MFW. 4. Ale zamiar premiera Tuska jest taki, żeby „sukcesem” budżetowym, przykryć poważną dyskusję o zawartości traktatu fiskalnego, który nakłada gorset unijnych ograniczeń na naszą politykę fiskalną ale także na politykę gospodarczą. Traktat niestety jest wspierany także przez niby opozycyjne SLD i Ruch Palikota ale gdyby był procedowany według artykułu 90 Konstytucji RP, to nie uzyskałby kwalifikowanej większości. Mimo więc tego, że przenosi on wiele narodowych kompetencji z zakresu polityki fiskalnej i polityki gospodarczej na organizację międzynarodową to jest procedowany zgodnie z wolą premiera Tuska według artykułu 89 Konstytucji RP, a więc będzie przegłosowany zwykłą większością w Sejmie i w Senacie. Pozostanie nam jako Prawu i Sprawiedliwości, zaskarżyć ten traktat do Trybunału Konstytucyjnego z nadzieją, że są jeszcze sędziowie w Warszawie. Kuźmiuk Piński obiecuje Rzeczpospolita tubą propagandową Kukiza Kukiz „Zawsze popierałem ochronę życia dzieci poczętych. Inaczej musiałbym się ująć za mordercą„...”Na pewno nie będę głosował w wyborach na PO. Jeśli już pójdę na wybory, to poprę Kaczyńskiego, UPR i Jurka. „...(więcej ) CZTERY PYTANIA do posła Godsona. "Być może celem tych ataków jest upodlenie mnie czy ośmieszenie, ale efekt jest odwrotny" wPolityce.pl: Senator PO Aleksander Pociej w niewybredny sposób napisał o panu w związku ze sprawą związków partnerskich. To nie pierwszy atak na pana, jaki płynie od kolegów z partii. Już pan się przyzwyczaja? John Godson: Rzeczywiście nie po raz pierwszy zostałem zaatakowany przez kolegę z partii. Przyjmuję to i jestem wdzięczny Bogu za każdy z nich. Być może celem tych ataków jest upodlenie mnie czy ośmieszenie, ale efekt jest odwrotny. Jedną z moich zasad jest zasada: "nie broń się". Ja się więc nie bronię. Każdą krytykę czy chęć ośmieszenia mnie przyjmuję. Niech oni robią dalej, co chcą, nie będę z tymi atakami walczył. Pracuję dalej, robię to sumiennie. Jeśli komuś to się nie podoba, to już nic na to nie poradzę. Cóż mogę zrobić? Mogę jedynie podziękować panu senatorowi za jego wpis na blogu. Zachęcam, by pisał więcej, coraz więcej takich tekstów. Sprawa związków partnerskich rozpoczęła w Platformie realny spór? Wydaję mi się, że sytuacja jest dość poważna. Dotychczas różnica zdań oczywiście istniała, ale dyskusja toczyła się jedynie wewnątrz partii. Obecnie dochodzi do tego, że ktoś idzie na zewnątrz i wygłasza różne stanowiska. Mówią, że nie pasuję mentalnie do Platformy, że powinienem odejść. Sytuacja jest poważniejsza niż wcześniej. Ja jednak za każdy taki atak dziękuję. Takie wypowiedzi mnie umacniają, zachęcają do dalszej działalności. Z tekstu senatora Pocieja przebija zdziwienie, że pan, pierwszy czarnoskóry poseł w RP, nie jest na froncie lewicowej ideologii. Takie sugestie słychać od dawna... Ja jestem tym bardzo zaskoczony. Zawsze uważałem, że ludzie wykształceni, inteligentni, mający szerokie horyzonty myślowe potrafią radzić sobie z dysonansem poznawczym. Mówią: jak to, Murzyn konserwatystą? Ten dysonans poznawczy występuje po obu stronach. Otrzymuję wiele listów od narodowców. Czytam w nich, że ci ludzie do tej pory byli rasistami, ale moje zachowanie, moja działalność publiczna wyleczyła ich z rasizmu. Cieszę się, że moje działania w jakimś sensie poszerzają horyzonty tych ludzi. Jestem liberalny w sprawach gospodarczych, wspieram społeczną odpowiedzialność biznesu, a w sprawach światopoglądowych jestem umiarkowanym konserwatystą. Nie ma takiej możliwości, by wszyscy mieli jednakowe poglądy. To jest niemożliwe. Mam taki pogląd, jak mam. Jestem z tego dumny i tego nie zmienię. Platforma również zaczynała od liberalizmu gospodarczego i światopoglądowego konserwatyzmu. Dziś jest inną partią? Trochę się zmieniło odkąd tacy ludzie, jak Maciej Płażyński czy Jan Maria Rokita przestali być w Platformie. Potem dokooptowano do partii ludzi o lewicowych poglądach. Ugrupowanie zmieniło obliczę. Sądzę, że nie ma w tym niczego złego. Co więcej, to dlatego Platforma wygrywa wybory. Ma coś dla każdego. Elektorat prawicowy widzi posła Gowina, Biernackiego czy mnie. Wyborcy o lewicowych poglądach widzą Dariusza Rosatiego, czy Bartosza Arłukowicza. Jeśli szukają centrowych polityków popierają Donalda Tuska. To jest siła Platformy. Potrzebna jest jednak mądrość, by zarządzać tą różnorodnością. Co ważniejsze, potrzebny jest szacunek dla odrębności innych ludzi. Nie można wymagać od innych: głosuj, jak ja chcę, bo ja mam rację. To nie do przyjęcia. Dlatego walczyłem, by w sprawach światopoglądowych nie było dyscypliny. To jest próba wywarcia presji na jedną część partii przez inną. To jednak oznaczałoby, że nie będzie PO. Cieszę się, że wysłuchano mojej prośby. Liczę, że wyjdziemy z tych nieporozumień. Każdy ma prawo do szacunku. Każdy ma prawo do swojego światopoglądu. Rozmawiał Stanisław Żaryn Stanisław Janecki: Problemem rządu nie jest wymiana tego czy innego ministra, lecz sam premier Donald Tusk, i to jego należałoby wymienić O „niewielkiej, ale ciekawej i koniecznej korekcie w rządzie” – ćwierknął beztrosko na Twitterze premier Donald Tusk. Tak jakby do szczęścia brakowało Polakom już tylko zamiany homara na langustę w codziennym menu. Jeśli takie jest wyobrażenie szefa rządu o tym, co powinien zrobić, to znaczy, że jest gorzej niż w złych snach. Rządowi wystarczy „niewielka, ale ciekawa korekta”. bo przecież dobry brukselski wujek dał nam prawie 73 mld euro, więc jedynym problemem jest to, jak te pieniądze wydać. W związku z tym premier mógłby na przykład awansować na wicepremiera najbardziej zaangażowaną w wydawanie unijnych pieniędzy minister rozwoju Elżbietę Bieńkowską. Na pewno byłoby to dobrze przyjęte, a w świat poszedłby komunikat, że rząd ma problem jedynie z dyskontowaniem sukcesów. Tymczasem nie o zamianę homara na langustę tu chodzi, lecz o to, że stół w wielu rodzinach robi się coraz bardziej pusty. Premierowi dopisuje dobry humor, więc mówi o „korekcie”, a przecież prawdziwym problemem nie jest to, że Tomasza Arabskiego trzeba kimś zastąpić, skoro wyjeżdża do Madrytu na posadę ambasadora. Nie jest też najistotniejsze to, że minister administracji i cyfryzacji Michał Boni, nie nadaje się na żadne decyzyjne stanowisko, bo nie potrafi podejmować decyzji. Znamy zdjęcia gabinetu ministra Boniego, w którym wielkie biurko jest zawalone tysiącami pospinanych klamerkami dokumentów, co znaczy, że wszystkie sprawy kryjące się za tymi papierami są wciąż w toku, a to jest sprzeczne z zasadami funkcjonowania jakiegokolwiek urzędu. Nie jest nawet najważniejsza niekompetencja mniej więcej trzech czwartych składu Rady Ministrów, choć jest to oczywiście zupełnie kuriozalne. Głównym problemem rządu Donalda Tuska jest on sam. Premier może nawet bardzo sprawnie pacyfikować własną partię i niepodzielnie w niej rządzić. Może mieć talent do skłócania liderów partyjnych frakcji i trzymania ich w szachu. Może mieć umiejętność zgrabnego opowiedzenia o wszystkim, czego nie potrafi zrobić. Może potrafić godzinami opowiadać o europejskości i swoich zasługach w zdobyciu „dobrej dla Polski koperty narodowej”, przez co życie w naszym kraju będzie niemal bajką. Może mieć umiejętność czarowania części rodaków historyjkami o tym, jak w Brukseli załatwił dobrą przyszłość dla Polski, więc w Warszawie nie pozostaje nic innego jak dyskontować sukcesy. Jednak tak naprawdę liczy się to, jak funkcjonuje kierowany przez niego rząd, a przede wszystkim to, jak funkcjonuje państwo. A nie jest dowodem sprawności państwa na przykład wypchnięcie z Polski 2 mln dobrze wykształconych, przeważnie młodych ludzi, bo jak się oblicza wytwarzają oni PKB wartości nawet 100 miliardów euro, tyle że nie dla Polski, ale dla krajów, do których wyjechali. Nie jest dowodem sprawności państwa to, że jesteśmy właściwie technologiczną i innowacyjną pustynią, daleko za na przykład Rumunią. Dowodów niesprawności państwa rządzonego przez Donalda Tuska są zresztą setki, jeśli nie tysiące. Radośnie i beztrosko ćwierkając o „niewielkiej, ale ciekawej korekcie” premier Tusk odwraca uwagę od samego siebie. Od tego, że ani sam nie potrafi, ani swoich ministrów nie umie zmotywować czy zmusić do efektywnej pracy. Premier Tusk nie ma wprawdzie na biurku setek dowodów nie załatwionych spraw, jak ma je minister Boni, bo jest od swego ministra sprytniejszy i pewnie nawet lepiej zorganizowany, ale bardzo wiele problemów, za które odpowiada, rzeczywiście nie jest rozwiązanych. I premier może do upadłego winić za to opozycję, która nie rządzi od ponad pięciu lat, stwarzające problemy kraje strefy euro czy światowy kryzys, a nawet asteroidę, która niedawno przeleciała blisko Ziemi. Tyle że to on jest niewłaściwym człowiekiem na miejscu, które zajmuje. To on i jego ekipa nie tylko źle administrują, ale kradną przyszłość młodym Polakom i ich dzieciom, redukując ich życiowe szanse oraz obciążając ich gigantycznymi długami. To Donald Tusk się nie sprawdził, a nie ten czy ów minister. Ale tego oczywiście nie usłyszymy, bo to burzyłoby sielankowy nastrój po „historycznym sukcesie” w Brukseli i „cywilizacyjnym skoku” Polski w ostatnich latach. Usłyszymy o kosmetycznych zmianach, które nie mają najmniejszego znaczenia. Można tasować Nowaka z Muchą, Szumilas z Kudrycką, Budzanowskiego z Korolcem i kogokolwiek z kimkolwiek, tylko to nie będzie miało żadnego sensu i nie wpłynie na zmianę czegokolwiek. To bowiem głowa jest w tym organizmie niesprawna. Stanisław Janecki Gwiazdowski: Stypendium demograficzne to kosztowny socjalizm Krzysiek Rybiński wzbudził sarkazm Pana Premiera Donalda Tuska swoją propozycją „stypendium demograficznego” (więcej na ten temat np. tutaj: Sommer: Poprawiam Rybińskiego. Nie tysiąc na dziecko z budżetu ale… Sprawa ma dwa aspekty. Pierwszy to katastrofa demograficzna. W wiek produkcyjny i reprodukcyjny wkroczył właśnie wyż demograficzny stanu wojennego. Była godzina policyjna – po 22 nie można było wychodzić z domów. Wyłączali prąd. Nie mieliśmy co robić – robiliśmy dzieci. Jeśli nasze dzieci nie powtórzą naszego wyczynu, to gdy one będą chciały pójść na emeryturę nie będzie miał ich kto utrzymywać. Poza dyskusją. Trzeba więc coś z tym zrobić. Tylko jak? Oczywiście tłumaczenie dzieciom, żeby coś robiły albo czegoś nie robiły nie ma najmniejszego sensu – i tak nie posłuchają „zgredów”. Jaki będzie tego efekt – ano taki sam jak podkładanie nogi pod siedzenie przy odrabianiu lekcji – krzywy kręgosłup na starość. Co prawda mama za to ganiła, ale kto by słuchał mamy, że na starość będzie bolał kręgosłup, albo że nie będzie na emerytury. Nawet jeśli tłumaczenie jest frywolne: „róbcie dzieci, to przyjemne jest”. Powody są cztery. Po pierwsze, dzięki zdobyczom nauki można tak „robić”, żeby nie zrobić. „Oszukaliśmy” biologię, to mamy konsekwencje. Po drugie, rozerwaliśmy związek przyczynowo-skutkowy między posiadaniem dzieci i bezpieczeństwem na starość. On co prawda obiektywnie istnieje, ale go nie dostrzegamy, bo politycy wmówili nam, że to państwo się o nas zatroszczy – zapewni nam „godziwą emeryturę” i „bezpłatną opiekę medyczną”. No to po co nam dzieci? Po trzecie, wmawiamy dziewczynkom, że się muszą uczyć, robić kariery, że mają być niezależne finansowo. Sam to mówię swoim córkom (jak patrzę na ich kolegów). To się uczą i robią kariery… Nie mają czasu na rodzenie i wychowywanie dzieci. Po czwarte, zabieramy młodym ludziom tyle, że ich na wychowywanie dzieci nie stać. Niechby ktoś śmiał powiedzieć: dziewczyny dajcie sobie spokój z tymi szkołami i karierami. Feministki i feminiści (jest paru takich) by zlinczowali człowieka – czyli taką wstrętną szowinistyczną męską świnię – choć logiczniej chyba byłoby mówić „wieprza”, ale nie wymagajmy logiki od feministek. Dużo poprawniejsze politycznie były różne pomysły „wspierania” rodziny, żeby rodziło się więcej dzieci. No to Krzysiek postanowił „wesprzeć”. Też nie dobrze. Nikt by pewnie nie zwrócił specjalnej uwagi na ten jego pomysł, gdyby nie fakt, że wygłosił go na konferencji Pana Profesora Piotra Glińskiego – oficjalnego kandydata PiS na „Premiera Technicznego”. Ja mam inny pomysł: zamiast zachęcać może przestać zniechęcać? Zamiast dawać po „tysiaku” na dziecko, może po prostu przestać zabierać? Niestety, drugi ekspert profesora Glińskiego – Pan Profesor Witold Modzelewski – ma pomysł taki, żeby podatnikom jeszcze bardziej przyłożyć jak to już raz zrobił w połowie lat 90-tych o czym pozwolę sobie napisać innym razem, bo „hołd składany cnocie” przez Pana Profesora mocno mnie poirytował. Średnie wynagrodzenie brutto wynosi obecnie coś około 3.600 zł. Nie interesuje ono ani pracownika, ani pracodawcy. Interesuje jedynie GUS i rachubę płac. Dlatego – jak usłyszałem niedawno od jednego z dziennikarzy – podawanie jego wysokości przypomina nieco podawanie długości członka razem z kręgosłupem. Od 3.600 trzeba odjąć 351 zł i 36 gr. składki emerytalnej, 54 zł składki rentowej, 88 zł 20 gr. składki chorobowej, 279 zł 58 gr. składki zdrowotnej (NFZ), i 252 zł zaliczki na PIT. A pracodawca musi jeszcze zapłacić 654 zł i 84 gr. składki na ZUS i 91 zł i 80 gr. składki na Fundusz Pracy i Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych. Łącznie pracodawca wydaje na pracownika 4.346 zł i 64 gr., a pracownik otrzymuje 2.574 zł i 86 gr. Różnica wynosi 1.771 zł i 78 gr. Prawie tyle ile „stypendium demograficzne” na dwójkę dzieci! W przypadku dwojga pracujących rodziców ta różnica to już ponad 3.100. Kobieta zarabia bowiem za taką samą pracę statystycznie 20% mniej niż mężczyzna. Dlaczego – to osobny temat. Gdy oboje rodzice pracują i babcia też (musi pracować do 67. roku życia) to dzieci muszą iść do żłobka i przedszkola. Zaczynają wówczas częściej chorować. Więc jedno z rodziców musi brać zwolnienia, a pracodawca musi za nie płacić. Statystycznie częściej biorą zwolnienia mamy, bo statystycznie dzieci wolą się przytulic do mamy, niż do taty. Czemu się jakoś nie dziwię – też się lubię przytulać do mamy moich dzieci. Z punktu widzenia pracodawcy taka sama praca dwóch osób różnej płci nie jest warta dwa razy więcej niż praca jednej osoby. Więc po skalkulowaniu mama zarobi brutto 2.880 zł. Netto 2.073 zł i 49 gr. A pracodawca zapłaci za jej pracę 3.477 zł i 31 gr. Oczywiście, gdyby mama z tatą pracowali u jednego pracodawcy, to mógłby im powiedzieć, że mu obojętne, które z nich otrzyma 3.600 zł brutto, a które 2.880. Albo mógłby nawet powiedzieć, że oboje dostaną 50% wartości pracy obojga – czyli 3.240 (3.600 + 2.880 ÷ 2). Ale jako że niezmiernie rzadko jeden pracodawca zatrudnia oboje rodziców, a o wiele częściej rodzice się rozstają, podział jest taki, jaki jest. A państwo, część z tego co rodzicom zabrało musi wydawać na żłobki, przedszkola i przedszkolanki. Ten model socjalizmu jest nie do utrzymania. Z drugiej strony żaden model kapitalistyczny nie jest do wcielenia w życie w społeczeństwie demokratycznym, w którym większość obywateli korzysta z transferów socjalnych. Ale socjalizm może być bardziej lub mniej kosztowny. Model zaproponowany przez Krzyśka Rybińskiego należy do najbardziej kosztownych. ALE… Z wielkim uznaniem przyjmuję zdanie, że możliwe byłoby „sfinansowanie brakującej części z drugiego filara, czyli ze środków zgromadzonych w OFE” (tutaj) Kropla drąży skałę. Zdaje się, że wydrążyła i Krzysiek z ortodoksyjnego obrońcy OFE zamienia się w realistę. Może więc czas, żeby miłujący ojczyznę a nie swoje polityczne interesy politycy wszystkich opcji wystąpili na wspólnej konferencji prasowej i choć raz powiedzieli ludziom prawdę (jak odważył się Pan Premier Waldemar Pawlak: „Emerytury będą głodowe. O ile w ogóle będą”. I zachęcili: „róbcie dzieci, a my będziemy zabierać Wam mniej pieniędzy, żebyście mogli je wychować.” Robert Gwiazdowski Domino: Laicyzacja szkolnictwa na przykładzie Kanady Obecność Boga w szkołach od lat jest przedmiotem zmasowanego ataku lewicy i postępowców pod każdą szerokością geograficzną. Szczególnie w ostatniej dekadzie w „imię nauki” dąży się do sekularyzacji systemów edukacyjnych. I nie chodzi już tylko o wyrugowanie religii ze szkół publicznych, ale także o usunięcie jej ze szkół prywatnych. Być może kolejnym krokiem będzie zakaz – oczywiście w imię dobra dziecka – wpajania zasad wiary i miłości do Boga także w rodzinnych domach? Proces laicyzacji Kanady idzie w bardzo szybkim tempie. I jest to szczególnie zastanawiające, bo jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku rządząca tam Partia Liberalna uchodziła za silnie związaną z Kościołem katolickim. Obowiązywała oficjalna katolicka cenzura w prasie i filmie. Ówczesny lider, premier Pierre Trudeau, był katolikiem, miał katolicki pogrzeb, był chwalony przez kościelnych hierarchów. Jednak to właśnie on zaczął wprowadzać prawa odchodzące od nauki Kościoła. Kiedyś zresztą zadeklarował, że Kościół ma siedzieć w świątyniach, że nie ma prawa zabierać publicznie głosu. Że nie ma prawa interesować się tym, co ludzie robią w łóżku, ani ich pouczać. Doprowadził też do uchwalenia Karty Praw Podstawowych, która osłabiła Kościół. Demontaż jego oddziaływania na moralność ludzi się rozpoczął. Także w opozycyjnej Partii Konserwatywnej znalazło się wielu ludzi, którzy byli przeciwni naukom głoszonym przez Kościół katolicki. Premier Stephen Harper, który sam jest chrześcijaninem, przejmując władzę w kraju, powiedział m.in., że w sprawie ochrony życia nie zrobi nic. A w Kanadzie zabijanie dzieci nienarodzonych jest możliwe aż do momentu ich urodzenia! Premier nie będzie się jednak tą sprawą zajmował. Ona jego nie interesuje. Jeszcze w 1997 roku przeforsowano w Kanadzie zmianę konstytucji z 1867 roku, która jak na razie weszła w życie we francuskojęzycznej prowincji Québec. Owa poprawka usunęła konstytucyjną ochronę wyznaniowej edukacji w szkołach publicznych. Wedle nowych przepisów, po 2000 roku wyznaniowe szkoły przestały się cieszyć oficjalnym statusem religijnych instytucji edukacyjnych, chociaż pewnym placówkom pozwolono zachować charakter religijny. Szkoły prywatne, które wedle określonego wyznania (muzułmańskiego, żydowskiego, buddyjskiego czy chrześcijańskiego) identyfikowano jako religijne, mogły w dalszym ciągu wpajać swoim uczniom zasady swej wiary, póki taka edukacja była zgodna z obowiązkowym programem nauczania określanym przez rząd. Początkowo wydawało się, że wszystko nadal będzie się toczyć starym torem. Rodzicom nadal pozostawiono możliwość wyboru edukacji: świeckiej, protestanckiej bądź katolickiej. Ale w 2005 roku liberalny rząd prowincji wprowadził prawo nakazujące zastąpić lekcje religii w klasach I-XI nauką etyki. Tę decyzję z miejsca okrzyczano „wielkim punktem zwrotnym” w nowoczesnej historii oświaty. W roku szkolnym 2008/2009 ministerstwo oświaty prowincji Québec wprowadziło obowiązkowy kurs „Etyka i kultura religijna”. Objął on uczniów zarówno szkół publicznych, jak i prywatnych. Narzucono go także dzieciom uczącym się indywidualnie we własnych domach. Na tych zajęciach przekazuje się wiedzę na temat chrześcijaństwa, judaizmu, islamu, buddyzmu, hinduizmu. Dzieciakom wbija się do głów informacje i pseudowiedzę o duchowości Aborygenów, Eskimosów, Indian. Przekonuje o pozytywnych stronach kompletnego ateizmu. A jakby tego było mało, lansuje się homoseksualizm jako normalny model życia rodzinnego i „zdrowy przejaw ekspresji seksualnej”. Oburzeni i niezadowoleni rodzice zaczęli protestować. Do władz oświatowych wysłano przeszło 1700 petycji z prośbami o zwolnienie dzieci z obowiązku uczęszczania na zajęcia nowego kursu. Ale oczywiście urzędnicy wiedzą lepiej, co jest korzystne dla dziecka. – To nie jest kwestia praw rodzicielskich. Dzieci mają prawo do pełnej edukacji wolnej od dyskryminacji – uznali. Rodziców, którzy przestali posyłać dzieci na zajęcia, ukarano surowymi grzywnami, a najbardziej oporni trafili z tego powodu nawet do aresztu. Także i jezuicka szkoła Loyola High School w Montrealu złożyła w ministerstwie prośbę o możliwość nauczania religii w dotychczas realizowanej formie, zamiast narzucanego z góry programu. Dyrektor szkoły Paul Donovan argumentował, że jego uczniowie są już „wystarczająco mocno uformowani” w kluczowych kwestiach zaproponowanych w nowym kursie. Tyle że tolerancję dla systemów przekonań odmiennych niż własne osiągnięto, opierając się na katolickiej wierze w Boga. – Nasi uczniowie uczą się, że każdy człowiek, niezależnie od rasy czy religii, jest stworzony na podobieństwo Boga, a zatem jest pełen godności i wartości pozwalających wszystkim nie tylko szanować go, ale i miłować. Jednym z celów programu zaproponowanego przez ministerstwo jest promowanie tolerancji i szacunku dla wszystkich. My wśród naszych uczniów promujemy te wartości w sposób zgodny z naszą katolicką misją. Gdyby Bóg znikł z analizy, byłoby to naruszenie nakazów katolickiej diecezji – argumentował Donovan. Przedstawianie katolicyzmu jedynie jako jednej z opcji byłoby rozcieńczeniem znaczenia prawdy i osłabiłoby znaczenie religii dla wierzących, w tym przypadku dla uczniów uczęszczających do Liceum im. Loyoli. Kurs ERC jest więc niezgodny z przekonaniami katolickimi w szkole, a na dodatek tak naprawdę wcale nie jest neutralny, ponieważ promuje ideologię relatywizmu. Petycję tę odrzucono. „Przekazywanie wiary należy do rodziców i Kościoła. Szkoła musi przekazywać wiedzę. Proponowany przez szkołę program jest wyznaniowy, a wiec przejawia religijną stronniczość, co jest sprzeczne z programem rządowym” – skwitowano w ministerialnym oświadczeniu. Szkoła im. Ignacego Loyoli odwołała się do Sądu Najwyższego Québecu. I tam w 2010 roku, o dziwo, przyznano jej prawo do odrzucenia programu ministerialnego i kontynuowania nauki religii katolickiej. Ale postępowcy nigdy łatwo nie kapitulują. Rząd niezwłocznie odwołał się od wyroku. Prowincjonalna instytucja apelacyjna odwróciła sytuację o 180 stopni. Odrzuciła skargę szkoły i rodziców jej uczniów. W uzasadnieniu stanowiska sędziowie powoływali się na pisma kanadyjskich teologów, że przymusowe lekcje nie naruszają wolności religii i sumienia. Zacytowano także wypowiedzi samych biskupów katolickich, którzy przyznali że Kościół docenia wkład, jaki wnoszą inne religie i wyznania. Na dodatek odczytano niefortunny fragment listu biskupów do minister edukacji Michelle Courchesne. Niefortunny, bo hierarchowie zgodzili się, że nie można z góry zwolnić któregoś z uczniów od uczęszczania na te zajęcia. Ich zdaniem, zwolnienie takie jest możliwe dopiero po fakcie – to znaczy wtedy, gdy stwierdzi się, że kurs rzeczywiście wyrządził komuś poważną szkodę. Co prawda Rada Stała Episkopatu Kanady nieśmiało wyraziła zaniepokojenie z powodu „agresywnego relatywizmu” i prób ograniczenia wolności religijnej, ale na tym się skończyło. Kiedy biskupami zostają ludzie, którzy nierzadko oficjalnie zaprzeczają nauce Kościoła albo nie mają najzwyklejszej odwagi cywilnej, żeby przeciwstawić się władzy i stanąć w obronie czegokolwiek, wtedy opór muszą stawić szarzy parafianie. I rodzice nie zaprzestali dalszej walki o wolną naukę religii dla swych dzieci. Sprawa dotarła wreszcie do Sądu Najwyższego Kanady. Pod koniec grudnia ubiegłego roku walkę tę jednak przegrali. Sędziowie uznali, że dziecko nie może zostać zwolnione z zajęć, na których przedstawiana jest wiedza o głównych religiach świata, a w ramach tzw. nowej polityki równościowej homoseksualizm przedstawiany jest jako normalność. – Kompletna prezentacja różnych religii, z jaką mają do czynienia uczniowie, którzy jednocześnie nie są zmuszani do wierzenia w którąkolwiek z nich, nie stanowi indoktrynacji dzieci – zawyrokowali sędziowie. Zaskoczenie takim werdyktem jest powszechne. Zdaniem Patricka Andriesa, sekretarza Koalicji Wolności w Edukacji, trzech sędziów w Québecu rozpoczęło sekularyzację całego szkolnictwa prywatnego. Na dodatek sędziowie wcale nie wyjaśniają w swym orzeczeniu, dlaczego nowy, świecki program ERC jest bardziej skutecznym sposobem nauczania niż stary, sprawdzony, katolicki kurs religii praktykowany dotychczas w jezuickim liceum. Z kolei Katolicka Liga Praw Człowieka ostrzega, że rozpoczął się „wielki eksperyment społeczny”, który budzi „uzasadnione zastrzeżenia religijnych rodziców”. – Decyzja Sądu poważnie skruszyła prawo rodziców do kierowania edukacją swoich dzieci – ostrzega Philip Horgan, prezes Ligi. Bo wypada dodać, że nauczanie religii zostało także wyrugowane z przedszkoli. Otrzymujące publiczne dotacje placówki edukacji najmłodszych w prowincji Québec nie mogą prowadzić jakichkolwiek działań czy zabaw mogących oznaczać naukę jakiejkolwiek religii. Przykładowo: można udekorować choinkę, ale nie wolno wyjaśniać, do jakiego wydarzenia nawiązuje ta tradycja. Olgierd Domino Lewiatan przejmuje LOT Minister Budzanowski nie miał wyboru: Sebastian Mikosz musiał zostać dopisany do listy kandydatów i wybrany na prezesa LOT. Wraz z Mikoszem do gry o kasę LOT-u powraca PKPP Lewiatan, którą kieruje reprezentantka Boeinga na Polskę, Henryka Bochniarz. Lewiatan to wieloryb po hebrajsku. Wieloryb żywi się planktonem. A na wielorybie płynie cala grupa dużych ryb, zorganizowana poprzez Polską Konfederację Pracodawców Prywatnych Lewiatan. pkpplewiatan.pl/o_nas/o_lewiatanie/wladze/zarzad Formalnie niby wszystko jest o pracodawcach prywatnych ale wieloryb lubi też plankton spółek państwowych. Takim to sposobem ścisły współpracownik prezesa PKPP Lewiatan i członek zarządu PKPP Lewiatan, Jacek P. Krawczyk, został w 2009 roku przewodniczącym rady nadzorczej państwowego LOT-u, co pokrywa się z pierwszym pasażem przez prezesurę LOT-u niejakiego Sebastiana Mikosza. Jacek P. Krawczyk pracował przez lata w prywatnej spółce Henryki Bochniarz, Nicom Consulting. Był też jej sekretarzem stanu w rządzie wizjonera Jana Krzysztofa Bieleckiego. Miał także powierzane zadania specjalne: Wojciech Kostrzewa posadził go na stołku prezesa Optimusa SA, po wyrolowaniu Romana Kluski. Krawczyk przeprowadził operację wydzielenia Onetu i sprzedania go jak trzeba ITI. W nagrodę wszedł do władz PKPP Lewiatan a potem oddelegowano go z określonymi zadaniami do władz Europejskiego Komitetu Ekonomiczno-Społecznego. Pisaliśmy wczoraj o tym wizjonerskim towarzystwie, zorganizowanym wokół ITI: monsieurb.nowyekran.pl/post/88041,blondynka-boeinga Tak wiec Jacek P. Krawczyk, przyboczny Henryki Bochniarz, reprezentantki Boeinga na Polskę, nadzorował Sebastiana Mikosza, prezesa LOT. Niedawne narzucenie Mikosza Ministerstwu Skarbu Państwa, jako nowego prezesa LOT, pokazuje kto rządzi w Polsce. Na pewno nie ministrowie. Nawet w upadającej spółce jest dużo kasy do podzielenia na: (i) kontrakty doradcze, (ii) kontrakty dla banków inwestycyjnych, (iii) kontrakty reklamowe i (iv) re-branding czyli np. przemalowanie żurawia LOT. Pamiętamy jak władze PZU zakręciły się wokół re-brandingu za 25 miliony PLN: monsieurb.nowyekran.pl/post/61855,guzik-z-pzu Posłowie jako reprezentanci narodu i ministrowie rządu mogą sobie gadać do woli, to nie oni decydują. Już podczas pierwszej prezesury Sebastiana Mikosza interpelacje poselskie pokazywały skalę problemu w Locie (poniżej). To było cztery lata temu. Co się zmieniło w międzyczasie ? Nic. A do tego powrócili ci sami ludzie: monsieurb.nowyekran.pl/post/87367,bielecki-odlecial Karuzela się kręci, pieniądze lecą i wesołe miasteczko dobrze się bawi. To Polska. Interpelacja nr 8215 do prezesa Rady Ministrów, 20 lutego 2009 roku w sprawie dostawy samolotów Boeing 787 dla Polskich Linii Lotniczych LOT Szanowny Panie Premierze! W roku 2003 Polskie Linie Lotnicze LOT SA rozpoczęły negocjacje, a w 2005 r. podpisały kontrakt z producentem samolotów Boeing umowę na dostawę nowych samolotów B787. Pierwotne terminy zakładały dostawy pierwszego samolotu już wiosną 2007 r. Zapowiadano również, że premierowa prezentacja na kontynencie europejskim tego najnowszego modelu samolotu Boeinga odbędzie się na lotnisku Okęcie w Warszawie. Mając na uwadze duże opóźnienia w dostawach oraz brak informacji na temat ostatecznych rozwiązań związanych z realizacją umowy między LOT a Boeing oraz bardzo niepokojące sygnały płynące na temat obecnej sytuacji ekonomicznej i rynkowej PLL LOT, zwracam się do Pana Premiera z prośbą o przekazanie odpowiedzi na następujące pytania: 1. Czy znane są terminy dostaw samolotów B787 dla PLL LOT SA i czy są one obecnie potwierdzone przez producenta? 2. Czy spółka PLL LOT SA oszacowała konsekwencje opóźnień dostaw samolotów B787? 3. Jakie konsekwencje finansowe z tytułu opóźnień dostawy samolotów przez producenta zostały zawarte w kontrakcie z 2003 r. i czy do chwili obecnej spółka PLL LOT SA uzyskała odszkodowania, w jakiej wysokości i na jakich zasadach? 4. Jaki wpływ mają te opóźnienia obecnie i w perspektywie kilkuletniej na: sytuację finansową spółki, ruch lotniczy z i do Polski obsługiwany przez PLL LOT SA? 5. Jak fakt ww. opóźnień może oddziaływać pozytywnie lub negatywnie na wyniki innych niż LOT przewoźników lotniczych (których i w jakim stopniu)? 6. W jakim stopniu obecna sytuacja branży lotniczej oraz skutki światowego kryzysu ekonomicznego nakładają się na ww. konsekwencje opóźnień w dostawach B787, ewentualnie w jakim innym zakresie mają one swoje podłoże? 7. Czy umowa PLL LOT z Boeing zabezpiecza w wystarczający sposób interesy spółki w przypadku opóźnień dostaw zamówionych samolotów w świetle ww. możliwych konsekwencji? 8. Jakie działania są obecnie prowadzone w celu modyfikacji zapisów umowy dla polepszenia obecnego i spodziewanego w najbliższych latach stanu rozwoju polskiego rynku lotniczego oraz polskiego przewoźnika PLL LOT SA? Poseł Jerzy Polaczek LOT – twarde lądowanie! Polskie Linie Lotnicze LOT to jedna z najstarszych i najbardziej rozpoznawanych na świecie polskich firm. Co roku przewożą miliony pasażerów dając zatrudnienie tysiącom pracowników nie tylko na co dzień pracujących w spółce ale również tym którzy pracują w spółkach czy przedsiębiorstwach powiązanych bezpośrednio czy pośrednio z działalnością LOT-u. Niestety ta strategiczna dla Polski spółka znalazła się w stanie krytycznym. Karygodne błędy popełnione przez managerów LOT-u wraz z kompletnym brakiem nadzoru ze strony reprezentującego państwowego właściciela Ministra Skarbu Państwa doprowadziły naszego narodowego przewoźnika na skraj bankructwa. Minister Skarbu Państwa, który dotychczas zapewniał opinię publiczną, że sytuacja w spółce jest dobra, że spółka zacznie wypracowywać zyski, że jest pod kontrolą „przebudził się” nagle i widząc, że firma zmierza prostą drogą do katastrofy odwołał jej prezesa. Odwołany prezes LOT-u jest oczywiście jednym z wielu współwinnych dramatycznej sytuacji, w jakiej znalazła się firma, ale rzecz jasna nie jedynym. Winę ponosi tu przede wszystkim Minister Skarbu, który jednak do żadnej odpowiedzialności się nie poczuwa. Wiele chybionych decyzji, brak pomysłu jak powinny działać linie lotnicze, wreszcie wyprzedaż prawie całego majątku – akcji wielu spółek powiązanych z LOT-em. To polityka rabunkowa w której firma nie dość że pozbywała się majątku to w negocjowanych umowach sprzedaży akcji czy udziałów nie zabezpieczała w sposób wystarczający swoich interesów. Do dzisiaj trudno jest zrozumieć gdzie podziały się pieniądze które z tego tytułu wpłynęły na konto spółki. W związku z odwołaniem dotychczasowego prezesa, Rada Nadzorcza LOT-u ogłosiła konkurs na nowego szefa spółki. Wielkie ogłoszenia w największych polskich gazetach zachęcały najlepszych fachowców do ubiegania się o to ważne i prestiżowe stanowisko. W wyniku procedury konkursowej Rada Nadzorcza wyłoniła dwóch kandydatów, spośród których wybrany miał zostać Prezes LOT-u. Wskazani przez Radę Nadzorczą byli być może profesjonalistami, ale mieli jedną podstawową wadę – nie byli kolegami Ministra Skarbu. Dlatego Minister oświadczył, że wyników konkursu nie akceptuje i zmusił członków Rady Nadzorczej do wyboru na Prezesa LOT-u swojego kandydata. W ten oto sposób prezesem firmy został Sebastian Mikosz. Wszystko to stało się zaledwie kilka dni po tym, kiedy ten sam minister odpisując na moją interpelacją poselską kategorycznie stwierdził, że nie zamierza ingerować w proces powoływania nowego Prezesa LOT-u. Nowy - stary szef Polskich Linii Lotniczych nie jest postacią anonimową. Co więcej, cztery lata temu, przez pewien czas był już prezesem LOT-u. Jego rządy w firmie nie trwały długo, ale wystarczyły do skonfliktowania się z pracownikami LOT-u. W tym czasie podjął kilka fatalnych decyzji, które zaważyły na kondycji finansowej spółki. Dla przykładu to właśnie prezes Mikosz zlikwidował bardzo popularne wśród Polonii połączenia Kraków – Chicago czy Rzeszów – Nowy Jork. Zastąpił je m.in. połączeniem z Warszawy do Hanoi, które okazało się kompletną klapą generującą kilkudziesięciomilionowe straty. Kiedy więc Minister Skarbu Państwa wskazuje właśnie tego człowieka na Prezesa LOT-u, łamiąc przy tym wszystkie poprzednie obietnice i dobre zwyczaje, nie tylko ja zadaję sobie pytanie, czy chodzi tu rzeczywiście o uratowanie Polskich Linii Lotniczych. Nowy - stary Prezes w swoich pierwszych wystąpieniach mówi o tym że jedyną szansą dla dalszego istnienia spółki jest jej przejęcie przez inwestora branżowego – jedną z europejskich linii lotniczych. To zapowiedź która świadczy zapewne z jednej strony o desperacji i bardzo złej sytuacji finansowej spółki z drugiej zaś o kompletnym braku pomysłu na sposób reanimacji spółki. Dzisiaj LOT nie ma praktycznie żadnego majątku więc najprawdopodobniej w dającej się przewidzieć perspektywie za grosze trafi do swojego nowego właściciela. Jestem przekonany, że sytuacja w jakiej przez zaniedbania polityków Platformy Obywatelskiej znalazł się nasz narodowy przewoźnik wymaga wprowadzenia programu naprawczego. Ten program powinien być akceptowany nie tylko przez Zarząd Spółki ale również przez pracowników i reprezentujące ich związki zawodowe. Ten program nie może ograniczać się tylko do znacznych redukcji zatrudnienia i połączeń by w ten sposób wypełnić oczekiwania Unii Europejskiej kluczowe dla wyrażenia przez nią zgody na udzielenie pomocy publicznej. Dalsze istnienie LOT-u ma znaczenie dla wielu powiązanych z nim spółek, ale co najważniejsze, a czego uczy nas przykład Węgier i linii lotniczych Malev, ma znaczenie dla wielu branż takich jak choćby turystyka, przekładając się i mając wpływ na cały PKB Polski. Dlatego działania zmierzające do odbudowania spółki LOT jako silnego narodowego przewoźnika powinny być priorytetem dla Polskiego Rządu. Adam Kwiatkowski CICE Pod wpływem argumentów Pani Profesor Gopinath, Pan Prezydent Hollande zaproponował francuskim firmom ulgę podatkową od wynagrodzeń w wysokości 20 mld euro w zamian podnosząc dwie najwyższe stawki podatku VAT. Program nazywa się CICE (le crédit d’impôt pour la compétitivité et l’emploi). Jak wiadomo to, że rząd zabiera ludziom i firmom pieniądze jest rzeczą oczywistą. Jak im zabiera mniej – to im daje „kredyt”. Ale rząd nie byłby sobą, gdyby nie zrobił czegoś „po swojemu”. Przez ograniczenie możliwości zastosowania ulg podatkowych tylko do zarobków nie przekraczających dwuipółkrotności płacy minimalnej CICE faworyzuje przedsiębiorstwa, w których pracownicy nie osiągają wysokich wynagrodzeń czyli tych, które na rynkach międzynarodowych nie należą do konkurencyjnych. A więc „na dzień dobry” pomysł Profesor Gopinath „bierze w łeb”. Zdaje się, że najwięcej zyskają największe koncerny budowlane, wielkie sieci detaliczne, firmy energetyczne i operatorzy mediów, a także francuska poczta, La Poste. Cel CICE może być zrealizowany tylko w przypadku koncernów motoryzacyjnych – PSA Peugeot Citroën i Renault. Innym nie będzie się opłacało inwestowanie w działalność gospodarczą, która wymaga wykwalifikowanej siły roboczej. Co więcej, wdrożenie rządowego planu kontroli wykorzystywania ulg podatkowych może zniechęcać do ich wykorzystywania. Chcięli dobrze – a wyszło jak zawsze, gdy górę wzięła socjalistyczna ideologia „obrony biednych”. Dodatkowo rząd zapowiedział, że część wpływów z wyższego VAT przeznaczy na „ochronę środowiska” – czyli wyrzuci w błoto. „Chieli dobrze, a wyszło jak zawsze”, gdy w górę bierze socjalistyczna ideologia „ochrony ubogich”. W efekcie OFCE (Observatoire Français des Conjunctures Economiques) szacuje, że konsekwencje CICE mogą być wręcz negatywne Gwiazdowski Instytut Myśli Nabzdyczonej Media podały komunikat o utworzeniu Instytutu Myśli Państwowej, który w poetyce typowej dla współczesnego, nabzdyczonego „dyskursu” o niczym, za to pełnego gładkich i modnych słówek, prezentuje się jako „promujące nowe idee dla Polski” porozumienie ponadpartyjne (acz składające się prawie w całości z czynnych partyjniaków), „kuźnia ekspertów” oraz – jakże by inaczej, przecież po polsku tylko tak da się to powiedzieć – „profesjonalny think tank”. Spojrzałem na listę nazwisk „grupy inicjatywnej” Instytutu i zacząłem zastanawiać się, jakiż to oręż intelektualny mogą wykuć w owej kuźni ci eksperci, a w rezultacie analizy egzaminującej ich poznane już umiejętności i dorobek doszedłem do wniosku, że: Jego Była Ekscelencja Roman mecenas Giertych Najmniejszy (acz też Długi) opracuje Syllabus Błędów Niebu Obrzydłych Romana Dmowskiego, uzasadniający niezbicie dlaczego tego gagatka – antysemitnika nie przyjąłby do Młodzieży Wszechpolskiej. Jego (również) Była Ekscelencja Kazimierz „Yes” Marcinkiewicz napisze traktat pt. Jak być poetą biznesu w międzynarodowych korporacjach, czyli dociekania o pochodzeniu idei wzniosłości i piękna na przykładzie poezyi nierządnicy Jezabel. Wielce Dostojny Senator Stefek Burczymucha Niesiołowski będzie miał trudny wybór pomiędzy opracowaniem w pierwszej kolejności kompendium teologii politycznej miłości bliźniego lub rewelacyjnego traktatu semantologicznego, obalającego przestarzałą tezę, iż myślenie poprzedza mówienie. Wielce Dostojny Senator Jan Filip Libicki przygotuje zbiór medytacji i ćwiczeń duchowych usprawniających habitus do pobożnego i tradycjonalistycznego palenia kadzidła na cześć i chwałę Donalda Tuska. Spin-Doktor i CEP Michał Kamiński opublikuje pamiętniki zatytułowane Paradoksy Gorgiasza z Leontinoj, czyli jak być Sofistą w XXI wieku i dobrze się dzięki temu najeść. I tylko żal mi Leszka Moczulskiego — prawdziwego myśliciela, którego intelektualny dorobek własny starczy za dziesięć instytutów i pozostanie skarbnicą wiedzy dla przyszłych pokoleń. Leszku, po co Ci to towarzystwo, które do pięt Ci nie dorasta? Aliści, w ostatniej chwili dostrzegłem podaną na samym dole informację o kontakcie z rzeczonym Instytutem: biuro@giertych-kancelaria.pl. I zrozumiałem w lot, że cała ta „myśl” to, mówiąc kolokwialnie, „jajca”, a tak naprawdę to jedynie folder reklamowy adwokackiej kancelarii, chwalący się znanymi nazwiskami klientów – tak samo jak restauracje lubią informować, jacy celebryci w nich biesiadowali. Jacek Bartyzel Proces za „Historię Roja”? Bo film był za długi Polski Instytut Sztuki Filmowej wytoczył proces reżyserowi Jerzemu Zalewskiemu. Chodzi o film „Historia Roja”. PISF zarzuca Zalewskiemu, że przekroczył harmonogram oraz że film jest za długi. Instytut żąda zwrócenia 2 mln.zł. jakie zainwestował w produkcję filmu. Pierwsza rozprawa miała się odbyć już w ubiegły piątek. Została jednak przesunięta na 15 maja. Reżyser nie kryje oburzenia całą sprawą. – To sprawa kuriozalna. W połowie poprzedniego roku PISF wycofał się z produkcji filmu pod pretekstem nie dotrzymania harmonogramu, wcześniej pojawiły się pretensje, że film jest za długi. Proces dotyczy długości filmu, ale wiadomo, że ta długość filmu jest tu traktowana instrumentalnie – mówił Zalewski w Radiu Wnet. W rozmowie z tygodnikiem „Do Rzeczy” reżyser doprecyzowuje: – Zarzut dotyczy 14 minut. O tyle, zdaniem PISF film jest za długi. To absurdalne – podkreśla. Rzecznik PISF Rafał Jankowski potwierdza tygodnikowi „Do Rzeczy”, że Instytut skierował pozew „o wydanie nakazu zwrotu wypłaconej dotacji w trybie egezkucyjnym”. Dodaje, że powodem było niedotrzymanie przez producentów filmu warunków umowy o udzielenie dotacji. – Polski Instytut Sztuki Filmowej wypowiedział tę umowę i wezwał producenta do zwrotu wypłaconej kwoty. Wobec braku zwrotu wypłaconej kwoty dotacji przez producenta, PISF skierował pozew do sądu – tłumaczy Jankowski. Z ukończeniem filmu reżyser ma problemy od dawna. Dotychczasowi sponsorzy z Telewizją Polską na czele wycofali się z chęci dalszego finansowania produkcji. TVP, która zainwestowała w film kilka milionów złotych tłumaczyła, że nie może porozumieć się z reżyserem co do długości filmu oraz co do sugestii ewentualnych poprawek. Zalewski odpowiadał, że część poprawek wprowadził i film skrócił. Na dalsze ingerencje zgodzić się już nie chce. -To zwyczajna cenzura – mówił wielokrotnie. Telewizja zapewniała o dobrej woli, sprawa utknęła jednak w martwym punkcie. Po wycofaniu się TVP z finansowania filmu dotychczasowi sponsorzy postanowili zawiesić wpłaty na rzecz filmu, zażądali też zwrotu części pieniędzy włożonych w jego realizację. Zalewski postanowił skończyć go na własną rękę. Tyle, że bez pieniędzy (początkowo budżet filmu wynosił 10 mln.zł.) nie da się dokończyć ostatecznego montażu czy kosztownego procesu „postprodukcji”. Bez tych ostatnich faz produkcji film nie spełnia wymogów technicznych potrzebnych do przedstawienia go szerszej widowni. Autorzy filmu rozpoczęli więc zbiórkę pieniędzy, założyli stronę internetową ratujmyroja.pl i apelowali o pomoc, gdzie się da. – Dzięki ludziom oddałem już 200 tys. długów, jakie miał film – mówił Zalewski w Radiu Wnet. Pod koniec ubiegłego roku na nowo ruszyły rozmowy z kierownictwem TVP na temat ukończenia filmu. Na razie wciąż brak konkretów. „Historia Roja” jest pierwszym filmem poświęconym żołnierzom Narodowych Sił Zbrojnych.Film opowiada historię Mieczysława Dziemieszkiewicza – żołnierza NSZ i Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, odznaczonego pośmiertnie w 2007 roku Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski przez śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. k.b. O co chodzi w pakcie fiskalnym? Dużo się o nim mówi, ale trudno wytłumaczyć na czym polega. Pakt fiskalny. Wygląda na to, że jedyne, co rząd Donalda Tuska otrzyma za ratyfikowanie paktu będzie okazjonalne uczestnictwo polskiej delegacji (bez prawa głosu) w szczytach euro. „Codzienna” w kilku punktach wyjaśnia jego założenia i konsekwencje. Nasz news: Konklawe odbędzie się 10 marca! Nasze źródło w Watykanie potwierdziło informację o której pisaliśmy wcześniej na łamach portalu Niezalezna.pl i „Gazety Polskiej Codziennie”. Wszystko wskazuje na to, że konklawe odbędzie się 10 marca, a nie jak początkowo planowano 15. Pierwsze pogłoski o tym, że konklawe może odbyć się wcześniej, niż początkowo planowano potwierdził sam rzecznik Watykanu. Ks. Federico Lombardi, przypomniał, że konstytucja Jana Pawła II „Universi Dominici Gregis” stanowi, iż konklawe ma się rozpocząć w terminie ok. 15 jednak nie później niż 20 dni od ogłoszenia wakatu w Stolicy Apostolskiej. Termin ten jednak jest dosyć umowny i dotyczy głównie konieczności wyboru papieża po śmierci jego poprzednika. W przypadku dobrowolnej rezygnacji, która ogłoszona została z odpowiednim wyprzedzeniem termin zwołania konklawe jest ściśle uzależniony od tego ile czasu zajmie kardynałom dotarcie do Rzymu. Rzecznik Watykanu zapewnił, że jeśli wszyscy kardynałowie-elektorzy zgromadzą się w Watykanie wcześniej, konklawe będzie można przyspieszyć. Wówczas po raz pierwszy zasugerowano, że konklawe mogłoby się odbyć na przykład 10 marca. Informacje te potwierdza nasze źródło w Watykanie, zapewniając, że obecnie czynione są przygotowania, aby konklawe rozpoczęło się właśnie 10 marca. Zgodnie z prawem kanonicznym, wraz z abdykacją papieża 28 lutego o godz. 20 rozpocznie się okres sede vacante. Po ogłoszeniu decyzji o zwolnieniu Tronu Piotrowego uruchamiana jest procedura, mająca na celu wybór następcy biskupa Rzymu. Głosowanie w ramach konklawe jest tajne i toczy się w kolejnych turach. Liczba głosowań jest ograniczona do 30. Gdyby po 30 turach głosowań nadal nie wybrano papieża, kardynał kamerling odbywa konsultacje z kardynałami elektorami co do dalszego sposobu postępowania. Gdy z komina nad Kaplicą Sykstyńską wydobywa się czarny dym, oznacza to, że odbyło się głosowanie, jednak nie wybrano w nim papieża. Kodeks Watykański zakłada, że w żadnym wypadku nie można odstąpić od zasady, że papież musi być wybrany co najmniej większością dwóch trzecich wszystkich głosów. Gdy kardynałowie elektorzy dokonają wyboru papieża, wówczas kardynał prowadzący konklawe pyta wybranego: „Czy akceptujesz kanonicznie dokonany wybór na najwyższego kapłana?”. Po uzyskaniu odpowiedzi twierdzącej, kardynałowie w obrzędzie homagium zapewniają nowego papieża o swoim oddaniu i posłuszeństwie. Dla wiernych na całym świecie, a zwłaszcza dla zebranych na placu św. Piotra, pierwszym zwiastunem wyboru papieża jest wydobywający się z komina Kaplicy Sykstyńskiej biały dym. Prawo głosu na konklawe mają jedynie kardynałowie poniżej 80. roku życia. Obecnie na całym świecie jest 117 kardynałów uprawnionych do głosowania. W Kaplicy Sykstyńskiej w czasie konklawe zasiądzie 61 kardynałów z Europy, wśród nich aż 28 Włochów. Na drugim miejscu w klasyfikacji według kontynentów jest Ameryka Południowa (19 kardynałów elektorów). Amerykę Północną reprezentować będzie 14 elektorów, a po 11 Afrykę i Azję. Tylko jeden kardynał jest z Oceanii. Polskę na konklawe reprezentować będzie czterech kardynałów: kard. Stanisław Dziwisz, kard. Zenon Grocholewski, kard. Kazimierz Nycz oraz kard. Stanisław Ryłko. Piotr Łuczuk Za późno na politykę prorodzinną? Należy uznać za mało wiarygodne deklaracje tych którzy zakrzyczą wszystkich w zakresie koniecznych działań prorodzinnych, tylko po to aby z nich później w pierwszej kolejności zrezygnować. Podczas gdy już niedługo przyjdzie nam pokutować z powodu braku młodzieży i prowadzić kosztowną politykę prorodzinną przy minimalnych jej efektach. Czy na wprowadzenie efektywnej polityki prorodzinnej nie jest już za późno? Należy uznać za mało wiarygodne deklaracje tych którzy zakrzyczą wszystkich w zakresie koniecznych działań prorodzinnych, tylko po to aby z nich później w pierwszej kolejności zrezygnować. Podczas gdy już niedługo przyjdzie nam pokutować z powodu braku młodzieży i prowadzić kosztowną politykę prorodzinną przy minimalnych jej efektach. Jednym z głównych ogniw zwycięskiego w 2005 r. programu gospodarczego PiS „Finanse publiczne – Rozwój przez zatrudnienie”, którego byłem autorem (jak wynika z tytułu kluczowym była polityka wygenerowania miejsc pracy dla młodego pokolenia w Polsce, a nie wypychania jego za granicę w poszukiwaniu pracy jak i tworzenia ogniska domowego), był program polityki prorodzinnej „Tak dla Rodziny”. Jego celami była: „Neutralizacja negatywnych trendów demograficznych grożących destabilizacją finansów państwa; Uniknięcie scenariusza kryzysowego, którego doświadczają kraje Europy Zachodniej; Zniesienie dyskryminacji finansowej osób wychowujących dzieci”, a środkiem jej realizacji ulga podatkowa w wysokości 400 zł miesięcznie na każde dziecko w rodzinie czterodzietnej. Środki na te działania były zaplanowane i rodziny miały je uzyskać niezależnie od tego czy płacą podatki PIT czy też nie.A to w celu wyeliminowania przeszkód uniemożliwiających zwykłym ludziom realizację ich pragnienia zawarcia związku małżeńskiego, posiadania dzieci, takich jak koszty wychowania dzieci. Te proste i jasne konkluzje noblistów Alva i Gunnar Myrdal również obecnie powinny zostać przez krajowych polityków przyswojone abyśmy wszyscy boleśnie nie obudzili w „niezbadanej erze wyludnienia” właśnie Polski. Dlatego z zadowoleniem przyjąłem zapowiedz że konstruowany przez prof. Glińskiego rząd techniczny,mimo jego liberalnego składu, powraca do wyzwań stawianych ówcześnie i właśnie obrał politykę prorodzinną jako tą z której hasłami może się przebić do opinii publicznej, w okresie debaty o „abdykacji Papieża” jak i „świętowania sukcesu negocjacyjnego premiera Tuska w Brukseli”. Świadczy to o tym że Polacy zdają sobie sprawę że są obiektem olbrzymiego eksperymentu historycznego polegającego na wymarciu Narodu, na równi ze zniknięciem w przeszłości plemion indiańskich. W tym kontekście drwiny ze strony premiera że nie ma pieniędzy na dzieci, w sytuacji gdy nie prezentuje innych skutecznych rozwiązań zakrawają na groteskę. Tym większą w sytuacji kiedy na utrzymanie dzieci w domach dziecka płacimy 2 tyś. zł miesięcznie udajemy że „nie stać nas” na redukcję opodatkowania naszych dzieci. Dlategojako naturalne należy traktować rozgoryczenie Joanny Krupskiej, prezesa Związku Dużych Rodzin „Trzy Plus”, która w wywiadzie „Państwo stygmatyzuje rodziny wielodzietne” pesymistycznie konkluduje: „Jest to krzywdzące także dla jej [niepracującej matki wielu] dzieci, które w życiu dorosłym oprócz tego, że będą ze swoich podatków płacić na emerytury [i służbę zdrowia] starszego pokolenia [które dzieci nie ma], będą musiały utrzymywać swoją matkę.” Polityczna mieszanka mająca na celu spadek dzietności polskich rodzin, milionowa emigracja młodzieży i ściąganie obcokrajowców w celu wprowadzenia wielokulturowości może okazać się najlepszym sposobem na likwidację polskiego społeczeństwa. Dlatego za słuszną należy uznać diagnozę prof. Orłowskiego konkludującego, że „Szum wokół konieczności prowadzenia polityki demograficznej wybucha w Polsce tylko od czasu do czasu, zazwyczaj przed zbliżającymi się wyborami. Wtedy właśnie politycy zgłaszają śmiałe i radykalne pomysły […] Czy będzie to pod hasłem polityki demograficznej, czy nie, nie ma zresztą większego znaczenia. I tak nikt nie bierze tego wszystkiego na serio, a polityka demograficzna jest bardzo ładnym szyldem, pod którym można starać się kupować głosy wyborcze. Zresztą zazwyczaj z miernym efektem, bo generalnie rzecz biorąc mało kto w ogóle wierzy, że padające w czasie kampanii wyborczej obietnice kiedykolwiek będą zrealizowane.” Dlatego oczekując wyższej skuteczności nie liczyłbym na wiarygodność ekspertów okolic UW ostatnio silnie nagłaśnianych przez GW,na równi z naiwnym liczeniemna dawnych polityków skupionych w aktualnie założonymInstytucie Myśli Państwowej obiecujący już najbliższą debatę w temacie „polityka państwa na rzecz rodzin w kontekście kryzysu demograficznego” że realnie cokolwiek zrobią. Przecież osiem lat temu zdawali sobie sprawę z tych zagrożeń, a jednak o ile premier Giertych poprzestał na działaniach symbolicznych, to premier Marcinkiewicz po prostu wyborców zdradził (mocne stwierdzenie w sytuacji kiedy może powiedzieć że tak mu kazano), rezygnując z obiecanych działań w sytuacji kiedy to kolidowało z jego prywatnymi perspektywami. Jakie jest prawdopodobieństwo, że obecne działania nie są jedynie cynicznym namawianiem realnych decydentów, aby sami rozważyli zmianę dotychczasowej polityki w Polsce. Przypomina to niesławne działania LPR-u który swoją własną zgodę na Traktat Lizboński przykrywał oburzeniem na naciski ze strony pani Kanclerz Niemiec. A jak można ośmieszyć politykę prorodzinną w Polsce i przyspieszyć proces likwidacji Polski? – po prostu zostawić jedynie nazwę, a w treści wspierać pracę zawodową kobiet, pomóc finansowo rozwódkom, a na końcu nawet singlom, po drodze zsyłając co bardziej dopominających się ekspertów w niebyt polityczny. Steven Philip Kramer w artykule ForeignAffairs „Baby Gap: How to BoostBirthrates and AvoidDemographicDecline” wymieniając spośród krajów zagrożonych wyludnieniem Polskę uznaje je jako poważnie zagrożone w rozwoju gospodarczym. I to nie tylko z powodu przewidywanego kryzysu finansów publicznych, ale uznając że “starzejące się społeczeństwo będzie przeżywało ciężki okres w erze szybkich zmian technologicznych wymagających kreatywnych pracowników.” Uważa że Polska już wpadła w „pułapkę niskiej rozrodczości” która przyspiesza spiralę depopulacji z powodu zapanowania „subkultury małodzietności”. Dlatego powinniśmy uważać na mało wiarygodne deklaracje tych którzy jedynie zakrzyczą wszystkich w zakresie koniecznych działań prorodzinnych, tylko po to aby z nich później w pierwszej kolejności zrezygnować. Możliwe że są ostatnimi którzy gaszą światło, bo wiedzą że odbudować świetności Polski już się nie uda, gdyż Polki są już za stare i zbyt zdemoralizowane aby nawet przy pomocy… in vitro mieć większą liczbę dzieci. Cezary Mech Cejrowski: To NIE była katastrofa, tylko zamach Rozmowa z Wojciechem Cejrowskim, znanym podróżnikiem, dziennikarzem. Stefczyk.info: Prokuratura wojskowa w ostatnich dniach oświadczyła, że nie ma żadnych dowodów na obecność gen. Błasika w kokpicie Tupolewa, który rozbił się w Smoleńsku. Ostatnio okazało się, że słynna "pancerna brzoza" została źle zmierzona przez Rosjan i komisję Millera, a miejsce jej rzekomego złamania przez tupolewa jest podane błędnie. Czy w Pana ocenie kompromitacje konkretnych wątków z raportu Millera mogą otworzyć oczy Polakom ws. Smoleńska? Szczerski: Pakt niezgodny z konstytucją Rozmowa z posłem PiS, prof. Krzysztofem Szczerskim, byłym wiceszefem MSZ. Stefczyk.info: Sejm w tym tygodniu ma się zająć sprawą paktu fiskalnego. PiS od początku stoi na stanowisku, że jest to zły dla Polski dokument. Dlaczego? Prof. Krzysztof Szczerski: Jesteśmy przeciwni wprowadzaniu paktu fiskalnego. Uznajemy, że jest to dokument szkodzący Unii Europejskiej. On ją dzieli - nie wszystkie kraje go podpisały. On jest prawem pozaunijnym, jest prawem spoza systemu prawnego UE. Powołuje również kompetencje podważające wcześniejsze instytucje unijne. Pakt powołuje euroszczyt, który podważa kompetencje Rady ministrów finansów. W tej Radzie Polska ma równe prawo głosu, takie samo jak inne kraje. Tymczasem w euroszczycie nie mamy prawa głosu, możemy jedynie przysłuchiwać się dyskusji, jesteśmy krajem drugorzędnym. Nie widzimy w PiS sensu, by popierać rozwiązania, które podważają kompetencje dotychczasowych rozwiązań i instytucji Unii, a jednocześnie osłabiają naszą pozycję. Pakt jest złym dokumentem. Co więcej, on jest niezgodny w polską konstytucją, co do treści i co do trybu. Najlepszym ministrem finansów byłby kalkulator Nawet najwięksi czarodzieje i magicy, producenci naparu z lipy i kitu drżą na myśl o konkurencji ze strony naszego fachowego „sztukmistrza z Londynu”. Późno, bo późno, ale dobrze, że prof. J. Staniszkis dostrzegła, że premier D. Tusk jest szkodliwy dla Polski. Nie jest to zbyt odkrywcze po sześciu latach tego gospodarczego wielce szkodliwego eksperymentu. Niewątpliwie też należy się zgodzić z opinią Pani profesor, „że Polska potrzebuje radykalizmu w sferze wyobraźni”, ale też dodajmy od razu, że i profesjonalizmu w sferze zarządzania gospodarką i finansami. Trudno więc się zgodzić z zachwytami wybitnego socjologa nad fachowością podpory rządu premiera D. Tuska, w osobie naszego wybitnego „sztukmistrza z Londynu” – MF J.V. Rostowskiego, który ponoć „budzi zaufanie rynków finansowych i jest filarem tego rządu”. Otóż to nie tyle zaufanie i sentyment ze strony rynków do MF, co czysta kalkulacja potężne zyski ze spekulacji, wysoka rentowność polskich obligacji, a zwłaszcza szeroki gest naszego mistrza kreatywnej księgowości zarówno w pożyczaniu i zaciąganiu nowych długów, jak i ich skutecznego ukrywania. Osobiście bardziej niż z filarem MF J.V.Rostowski kojarzy mi się ze słupem w chwiejącym się płocie rynków pieniężnych lub anty Midasem. Ten kompetentny według prof. J. Staniszkis fachowiec nie tylko podniósł podatek VAT, składkę rentową, przygotował podatek śmieciowy, podatek od deszczu i dachów, przygotowuje podatek od słupów kabli i rur na działce, opłaty od własnych pieniędzy wypłacanych z bankomatu, jak i wprowadził ukryty „podatek od poruszania się autem po drogach krajowych” – czyli słynne 1,5 miliarda złotych w budżecie z mandatów. Zlikwidował nieliczne ulgi podatkowe, nie waloryzuje progów podatkowych, ani kwoty wolnej od podatku. Zagarnął nasze pieniądze z Funduszu Rezerwy Demograficznej – 14,5 mld zł, ograniczył składki do OFE ok. 18 mld zł, ale przede wszystkim totalnie nas zadłużył na pokolenia – ponad miarę, potrzebę i możliwości spłaty. Gdy zaczynał swą „fachową” operację pod nazwą Polska, dług publiczny wynosił ok. 530 mld zł, dziś ten uczciwie policzony dług właśnie przekroczył 1 bln zł i to w czasie gdy wyprzedaliśmy majątek narodowy na kwotę bliską 55 mld zł, gdy wpłynęło blisko 40 mld euro z funduszu UE. Ten całościowy dług, obejmujący system ubezpieczeń emerytalnych i zdrowotnych to nawet ok. 3 bln zł. Sukcesy tego ponoć kompetentnego ministra trzech imion, dwóch paszportów oraz kilku domów i mieszkań, nieustannie podważa i niweczy kalkulator, a nawet zapomniane już liczydło. Oto kilka przykładów owej fachowości: - To przecież nie kto inny jak MF jest autorem choćby dwóch ostatnich, humorystycznych i wirtualnych budżetów na 2012-2013r., w których niewiele wskaźników makroekonomicznych zgadza się z rzeczywistością gospodarczą i finansową. - To właśnie temu MF zabrakło w budżecie za 2012 r. w dochodach podatkowych ok. 37 mld zł, a w samym VAT ok. 21 mld zł. - To nie kto inny jak J.V.Rostowski wielokrotnie już zapewniał nas Polaków, że kryzys w strefie euro się skończył, oraz że już w II-ej połowie tego roku będzie w Polsce z górki i po spowolnieniu gospodarczym. - To MF zapewnia nas nieustannie, że polski dług maleje i w związku z tym wprowadził on nową twórczą metodę liczenia polskiego długu. - Ten MF zapowiadał przyjęcie przez Polskę euro już w 2012 r. - To ten MF zachwycał się wydłużeniem wieku emerytalnego do 67 lat, stwierdzając jednocześnie, że chodzi o to, żeby emeryt nie przebywał na emeryturze zbyt długo. - Gdy obecny MF rozpoczynał w 2007r. swą wielce „fachową działalność” jako filar tego rządu polski PKB wynosił 6,4 proc., dziś coraz szybciej zbliża się do zera, a już wkrótce możemy zobaczyć nawet recesję. Już nawet najwięksi czarodzieje i magicy, producenci naparu z lipy i kitu drżą na myśl o konkurencji ze strony naszego fachowego „sztukmistrza z Londynu”. Tajfun „Vincent” z każdym rokiem nabiera siły. Warto więc ku przestrodze tego typu fachowcom z rządu D. Tuska polecić bajkę I. Krasickiego "Szczur i kot". "Mnie tu kadzą – rzekł hardzie do swego rodzeństwa siedząc szczur na ołtarzu podczas nabożeństwa, Wtem gdy się dymem kadzideł zbytecznych zakrztusił - Wpadł kot z boku na niego porwał i udusił." Janusz Szewczak Szczerski o Tusku ws. paktu fiskalnego cytuje Forresta Gumpa: „Zawsze, jak gdzieś szedłem, to biegłem” Jednym z najważniejszych, a z pewnością najbarwniejszym wystąpieniem w czasie sejmowej debaty nad ustaleniami ostatniego szczytu Rady Europejskiej i paktem fiskalnym było to zaprezentowane przez Krzysztofa Szczerskiego. Poseł Prawa i Sprawiedliwości wskazywał na odmienne od oficjalnie przekazywanych efektów szczytu, punktował rosnące bezrobocie, upadające za rządów PO wielkie zakłady, zmniejszający się wzrost gospodarczy. Wskazywał, dlaczego pakt fiskalny jest niekorzystny dla Polski i Europy. Jest pan jak Neron - tak pan kocha Polskę, że postanowił ją pan spalić - mówił Szczerski. Publikujemy pełną treść wystąpienia Krzysztofa Szczerskiego. I. W imieniu KP PiS składam wniosek o odrzucenie informacji PRM o wynikach posiedzenia Rady Europejskiej. Wniosek ten jest podsumowaniem tego, czego Premier Tusk dokonał w całym procesie negocjacji budżetowych i także tego, jakie bajki opowiadał w tej sprawie Polakom. Nie ma naszej zgody na tak drastyczne manipulowanie obywatelami i taką mega ściemę, jaką obóz władzy uskutecznia w tej sprawie. Trzeba przekłuć ten balon napompowany przez rządowych propagandystów, jak za PRLu. Gdybyście panowie wykazali trochę skromności i powiedzieli: wzięliśmy, co nam dawali, z nikim specjalnie nie rozmawialiśmy, bośmy się bali, że nam będą chcieli zabrać jeszcze więcej – to miałbym dla was więcej szacunku. Ale nie. Musieliście popaść w ekstazę samozachwytu. I to jest niedopuszczalne. Panie premierze! A przecież pan chyba zdaje sobie sprawę, że po pierwsze w tych negocjacjach Polska nie startowała z punktu "zero" środków, odwrotnie - z wyjściowej propozycji budżetu Komisji Europejskiej wypadało, że powinno trafić do nas 80 mld na inwestycje i około 35 miliardów na rolnictwo, nawet przy założeniu, że nie do końca zrealizowany byłby postulat zakończenia dyskryminacji polskich rolników w zakresie dopłat. Z pozostałych środków przypaść powinno około 6 mld. To dawało zatem razem ponad 120 mld euro. Pan przywiózł do Polski 106 mld euro. Czyli straciliśmy w drodze negocjacji około 15 miliardów euro. Dołożył się więc pan naszymi pieniędzmi do cięć budżetowych w Unii. Po drugie, wmawia pan Polakom, ze negocjacje budżetowe to rodzaj loterii zdrapki, w której do wygrania jest jakaś pula pieniędzy, pan drapał i drapał i dodrapał się 106 mld i to jest dobrze, bo moglibyśmy nie mieć nic. Przecież pan wie, że to nieprawda. Budżet UE działa tak, że są do niego wpływy, miedzy innymi ze składek krajów członkowskich, które następnie dzieli się pomiędzy polityki europejskie, zgodnie z celami traktatowymi. Pieniądze dzieli się więc wedle reguł prawa, a nie wedle dobrej woli tych, czy innych. Sprawa powinna być więc czysta: płacimy pełną składkę i to coraz wyższą i w zmian mamy pełny udział w wydatkach budżetu. Dlaczego więc rząd PO-PSL zgodził się, by w kwestii rolnictwa ta zasada nie obowiązywała? W polityce na rzecz wsi mimo że płacimy wszystko, co powinniśmy, dostajemy mniej niż powinniśmy. Zapłacił pan interesami polskich rolników za realizację obietnicy wyborczej swojej partii, a teraz będzie pan musiał opłacać się z budżetu państwa, czyli z naszych podatków, żeby dołożyć te pieniądze, które pan utracił w czasie negocjacji, bo inaczej panu pęknie koalicja i upadnie pana rząd. Czy to nie jest partyjniactwo w czystej postaci i to jeszcze za nasze pieniądze? To jest OK? Nie. Po trzecie, gdy się przeczyta dokument końcowy Rady, zawierający kompromis budżetowy, to jedna rzecz jest szokująca: nie ma w nim słowa "Polska". Nie jesteśmy ani razu wspomniani! Co to oznacza? Ano to, że pieniędzy z budżetu unijnego nie zawdzięczamy umiejętnościom naszych negocjatorów, ale temu, że po prostu jesteśmy krajem dużym, ale biednym i z ogólnych algorytmów wychodzi na to, że nam przypada najwięcej. Tam, gdzie mogliśmy wprowadzić naszą "wartość dodaną", nie ma słowa o Polsce. Nie jesteśmy zatem potraktowani w żaden szczególny sposób, a wiele innych państw (nawet Niemcy) załatwiło sobie rożne specjalne fundusze. A przecież nie zrezygnowali z puli ogólnej. Pan wziął to, co panu dawali i wrócił pan do domu - jesteśmy biernym udziałowcem tego kompromisu. Inne kraje dostaną, tak jak my - wszystko to, co im się należy plus to, co dodatkowo ich przywódcy wywalczyli w toku negocjacji. My dostaliśmy tylko tyle, ile wynika z naszej biedy. I ani euro więcej. A w rolnictwie dostaniemy nawet mniej niż nam się należy. To dlatego w przeliczeniu na pojedynczego obywatela dostaliśmy mniej niż większość krajów naszego regionu. To realny wymiar "najszczęśliwszego dnia" w życiu Donalda Tuska - jest pan szczęśliwy, bo pana kraj jest biedny. Ale sprawa jest jeszcze poważniejsza. Gdy zaczynał pan wydawać pieniądze z obecnej perspektywy bezrobotnych było w Polsce 1,7 mln, po pięciu latach największego w dziejach zastrzyku finansowego jest już 2 mln 300 tysięcy czyli o 600 tysięcy więcej, prawie 2 mln wyjechało za chlebem za granicę, a prawie milion pracuje w szarej strefie. To tak, jakby wysłał pan na bezrobocie wszystkich zdolnych do pracy mieszkańców Wrocławia, Poznania, Gdańska, Krakowa, Szczecina i Lublina! Gdy pan zaczynał wydawać pieniądze wzrost gospodarczy wynosił prawie 7%, po pięciu latach wydawania jest bliski zeru. Gdy zaczynał pan wydawać pieniądze były w Polsce stocznie, firmy budowlane, przemysł ciężki i FSO na Żeraniu. Teraz już tego nie ma i wielu innych zakładów przemysłowych. Więc teraz, gdy zapowiada pan kolejne lata wydawania pieniędzy przez pana ekipę, to strach myśleć co byłoby za kilka lat, gdyby dalej pan rządził. Rok 2018: 3 mln bezrobotnych w kraju i 4 mln zagranicą, PKB na -7%, i pusta Polska pokryta siecią wyprysków autostradowych i obwodnic wokół tych miast, gdzie rządzi Platforma. Jest pan jak Neron - tak pan kocha Polskę że postanowił ją pan spalić. I po tym wszystkim występuje pan w spocie telewizyjnym w budynku biblioteki uniwersyteckiej (swoją drogą nie wiem, dlaczego nagrywał się pan w takim miejscu, skoro nie tak dawno mówił pan do młodzieży, że lepiej być spawaczem niż studentem) i w tym spocie z rozkosznie bezradną miną pyta pan Polaków: na co wydać pieniądze z Unii? To pan nie wie na co są w Polsce potrzebne pieniądze ? Ja panu powiem: na wszystko! Na to, by Polacy mogli godnie żyć, by dzieci nie mdlały z głodu w szkołach, by ludzie nie czekali miesiącami za zabiegi lekarskie, by było czym ogrzać domy, by działały koleje i na to, by była praca w godnych warunkach!!! Jak pan tego nawet nie wie, to niech się pan choć raz przesiądzie z samolotu, limuzyny albo klimatyzowanego tuskobusa, do normalnego busa, którymi ludzie tłuką się po dziurawych drogach lokalnych, aby dojechać do jakiejkolwiek pracy często wiele kilometrów do domu. Jestem posłem z Małopolski Zachodniej, chętnie przewiozę pana takimi busami po moim okręgu. A jak pan nie chce lub nie ma czasu, to niech pan przynajmniej wysłucha wszystkich wystąpień PiS w tej debacie, to przejrzy się pan w prawdziwych problemach kraju, którego jest pan póki co premierem. II. Nie wie pan, co zrobić z pieniędzmi, za to wpadł pan na inny pomysł. Chce pan pozbawić Polaków własnej waluty i wprowadzić tutaj euro. To też sygnał, że stracił pan kontakt z rzeczywistością, czyli jak się kiedyś mówiło: nie kuma pan bazy i to w dosłownym sensie: nie pojmuje pan stanu bazy gospodarczej i społecznej kraju. Bo pan ma plan, ale na drodze jego realizacji stoją trzy drobne przeszkody: Polacy, gospodarka i konstytucja. Ale cóż to takiego, żeby się tym przejmować! Po pierwsze nie spełniamy warunków członkostwa, po drugie nie pozwala na to Konstytucja, po trzecie nie chcą tego Polacy. Jak obóz władzy chce nad tym przejść do porządku dziennego? Poprzez silna presję polityczną, pranie mózgów i dalsze zaciskanie pasa i drastyczne reformy, po to by działać metodą faktów dokonanych. Obóz władzy chce dokonać pełzającego zamachu konstytucyjnego - nie ma na to zgody. Nie można zacząć żadnych przygotowań do wejścia do strefy euro dopóki obowiązuje obecna konstytucja. Nie może być tak, że pan traktuje jej przepisy jak drobną niedogodność, którą usunie się na końcu procesu. Odwrotnie – wejście na drogę przygotowań do euro musi być poprzedzone zmianą konstytucji, a na to teraz nie pozwolimy. Będziemy bronić konstytucji przed panem. I wreszcie nie może być tak, żeby pan przechodził do porządku dziennego nad wolą obywateli. To nieprawda, że Polacy określili w referendum akcesyjnym datę pozbycia się złotego. Nie obowiązuje nas też ogólna zgoda z traktatu o wejściu do Unii, bo zasady działania strefy euro uległy zasadniczej zmianie. Euro jest projektem politycznym, a nie ekonomicznym. Wspólna waluta na niejednorodnym obszarze gospodarczym zawsze będzie rodzić problemy, zwłaszcza dla gospodarek słabszych strukturalnie i mniej konkurencyjnych, czyli takich jak polska. Nasza gospodarka ucierpi związana kaftanem euro, pozbawiona samodzielnego rozwoju. Pozbawiłoby to nas też możliwości obrony przed kryzysami za pomocą niezależnej, elastycznej polityki kursowej. Wprowadzenie euro to także zwykłe podwyżki cen i spadek poziomu życia tak przecież biednych polskich rodzin, bo podwyżki dotyczyć będą szczególnie tych rodzin, których koszyk codziennych zakupów składa się z najtańszych produktów. Wystarczy spojrzeć jak rozkwitły bazary przy granicy ze Słowacja, odkąd weszła ona do strefy euro. Słowacy kupują u nas wszystko od proszku do prania po konserwy, bo u nich wszystko podrożało po wprowadzeniu euro. Nie tylko my, ale i wielu niezależnych ekspertów z zagranicy i polski, a nawet doradcy prezydenta są przeciwni jakiemukolwiek pośpiechowi w kwestii euro. Jeśli chodzi o pogoń do euro to jest pan jak gangster pędzący przez turecki bazar. W sprawie euro mówimy jasno: Po pierwsze: Gospodarka, głupcze! Najpierw musimy przywrócić w Polsce rozwój oparty na własnej produkcji i konkurencyjności a potem podejmiemy decyzję. Po drugie: Nie bierzemy udziału w EuroMagdalence, czyli w zmowie elit ponad wolą i głowami Polaków: ewentualna decyzja o porzuceniu złotego musi być dokonana poprzez odrębne referendum. Po trzecie: Bronimy Konstytucji RP: bez zmiany Ustawy Zasadniczej rząd nie ma prawa podejmować trudnych do odwrócenia decyzji o wejściu na ścieżkę do strefy euro. No i na koniec nieszczęsny Pakt Fiskalny. Jest to tak zły dokument, że nawet szkoda go omawiać. Pakt jest zły dla Europy i zły dla Polski. Polityka rządu Tuska jest antyeuropejska i antypolska zarazem - mistrzostwo świata! Po pierwsze: rozbija jedność w świeżo zjednoczonej Europie. Polska korzysta wtedy, gdy w Unii obowiązuje solidarność i poczucie wspólnoty. Pakt niszczy te dwie wartości i w ich miejsce wprowadza dyscyplinę, centralny nadzór, nieufność i podejrzliwość jednych państw względem drugich. Po drugie: Unia z Paktem, z punktu widzenia Polski to gorsza, a nie lepsza Unia. Pakt psuje prawo wspólnotowe, niszczy jej instytucje, niszczy zasadę lojalnej współpracy, niszczy solidarność w Europie. Poddanie się Paktowi oznacza zgodę na taką zmianę w Unii, której skutkiem będzie zepchnięcie Polski na trwałe do grona państw zależnych. Nasz poziom życia będzie zależny od koniunktury i wskaźników, o których decydować będzie Komitet Centralny w ramach centralnej gospodarki nakazowo-rozdzielczej zarządzanej z Brukseli. Przyjęcie Paktu pozbawia bowiem Polskę narzędzi prowadzenia własnej polityki rozwoju i tym samym odbiera możliwości nadrabiania dystansu cywilizacyjnego. Mówi pan, że to ostatni taki budżet - tak, bo właśnie pan zamordował solidarność w Europie. No i wreszcie rzecz zasadnicza: Pakt jest niezgodny z konstytucją i wyrokami TK i co do treści i co do formy ratyfikacji. Dla nas jest więc nieobowiązujący per non est, jakby nigdy nie istniał. Panie Premierze! Jeśli chodzi o politykę wokół paktu to przypomina pan z kolei Forresta Gumpa. Oto dwie z jego złotych myśli, które najlepiej określają pana politykę wokół paktu Fiskalnego: "Jeśli widzisz kolejkę, to stań w niej. Co ci szkodzi?" "Zawsze jak gdzieś szedłem, to biegłem" Czy jest alternatywa? Tak. My jesteśmy unionistami, czyli zwolennikami wspólnej Europy, która działa poprzez wspólne i równe dla wszystkich prawa i obowiązki i europejską solidarność. Premier Tusk rozbija Unię - my jej bronimy. Premier Tusk odziera Polskę z kompetencji - my je Polsce przywrócimy. Jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że wobec podziału Unii, do której przyczyniają się państwa strefy euro z pomocą m.in. Tuska, Polska musi się jakoś odnieść. Dlatego naszą odpowiedzią jest obrona podstawowych elementów jedności Europy przeciwko tym, którzy chcą ją zniszczyć. W polityce europejskiej – Prawo i Sprawiedliwość będzie bronić zapisów traktatów unijnych. Szczególnie istotne dla nas są: - pierwszeństwo prawa wspólnotowego nad egoistycznym prawem strefy euro, - nadrzędność instytucji europejskich nad egoistycznymi instytucjami strefy euro, - prymat budżetu unijnego nad egoistycznym budżetem strefy euro , - pierwszeństwo jednolitego rynku europejskiego nad egoistycznym wewnętrznym rynkiem strefy euro - zasada solidarności przed polityką konkurencyjności wewnętrznej. Nie mamy wątpliwości, że są tacy, którzy na tych egoizmach strefy euro wygrywają. Tylko, że nie jest to Polska. W polityce krajowej Prawo i Sprawiedliwość będzie bronić zasady niepodległości. Dlatego zgłosimy projekt ustawy o gwarancjach suwerenności państwa. Punkt wyjścia jest jasny: zamiana złotego na euro to nie jest kwestia daty, tylko pochodna stanu gospodarki i naszych narodowych interesów. Ponieważ mamy przed sobą sporo lat, kiedy to będziemy - w ramach Unii Europejskiej - sąsiadami federacji euro, powinniśmy uruchomić politykę, której celem będzie zagospodarowanie tego czasu na naszą korzyść. Proponujemy, by wykorzystać ten moment do ofensywy na rzecz polskich interesów. Unia nie może paść łupem interesów i potrzeb państw strefy euro. To oni mają problemy, a nie my. Nie pozwolimy by ratowali się kosztem Polski. Prawo i Sprawiedliwość jest za Polską, która jest silnym partnerem w sprawnej Unii Europejskiej. Rząd Donalda Tuska jest za bezsilną Polską w gruzach wspólnej Europy. I to jest rzeczywisty podział polityczny w Polsce. Z jednej strony obóz władzy i euro entuzjastyczna lewica, którzy krzyczą „więcej Europy w Europie” co rozumieją jako „mniej Polski w Polsce”. Z drugiej strony myślący realistycznie obóz patriotyczny z Prawem i Sprawiedliwością na czele, który mówi: mocna Polska służy Europie, chcemy realizować nasze interesy narodowe nie przeciwko innym, ale wspólnie z innymi. Nigdy jednak nie ustąpimy kosztem Polski. A pan panie premierze ustępuje ciągle. Dlaczego pan to robi Polsce? Co ona jest panu winna? Ale dosyć, panie i panowie! Basta! Zespół wPolityce.pl Ostatnie zadanie dla Benedykta XVI Ogłoszenie przez Benedykta XVI decyzji o swojej abdykacji podniosło falę spekulacji nie tylko wokół prawdopodobnego następcy na Stolicy Apostolskiej, ale również - falę krytyki wobec Kościoła. W rezultacie mało kto interesuje się konstruktywnym wotum nieufności, jakie Prawo i Sprawiedliwość zamierza przegrać w Sejmie, ani „gabinetem cieni” tworzonym przez pana prof. Glińskiego. Co pan profesor z tego ma - tego oczywiście nie wiem, ale jeśli po tych wszystkich traumatycznych przejściach zostanie umieszczony na liście kandydatów PiS do Parlamentu Europejskiego, to będziemy znali odpowiedź. Nie budzi zainteresowania nawet zapowiedź „reorganizacji rządu” premiera Tuska. Swoim zwyczajem nie podał żadnych szczegółów - ale to nic dziwnego, bo przecież ministrowie premieru Tusku nie podlegają, ponieważ ten rząd jest zgromadzeniem legatów, reprezentujących poszczególne bezpieczniackie watahy i przez nie wyznaczonych. Żeby nie być gołosłownym, przypomnę deklarację premiera Tuska, iż jeśli minister Skarbu Państwa Aleksander Grad nie znajdzie w określonym terminie strategicznego inwestora dla stoczni, to on go zdymisjonuje. Strategiczny inwestor się nie znalazł, bo skąd w dzisiejszych czasach wziąć na poczekaniu inwestora strategicznego - ale premier Tusk ministra Grada nie zdymisjonował, tylko zaczął mamrotać, że wszystko jest w najlepszym porządku. I słusznie - bo okazało się, że stocznie, a właściwie masę upadłościową, za pół darmo przejmuje żydowska wydmuszka wykreowana przez Mosad. Od razu widać, że ten cały premier Tusk, to Bolek jeszcze cieńszy od „Bolka”. Zatem i teraz ogłosi reorganizację dopiero wtedy, jak od wysłannika bezpieczniaków dostanie papierek z adnotacją, który minister pozostaje nadal naszą duszeńką, a który już być nią przestał. Nie budzi nawet zainteresowania wiadomość, że Roman Giertych, Michał Kamiński, Stefan Niesiołowski, Leszek Moczulski, Kazimierz Marcinkiewicz i kilku Umiłowanych Przywódców jeszcze drobniejszego płazu, utworzyło związek partnerski, dla niepoznaki nazwany Instytutem Myśli Państwowej. Ha! Kto by pomyślał, że pan Kazimierz Marcinkiewicz myśli - i to w dodatku państwowo? Więc w innych okolicznościach każda z tych wiadomości poderwałaby świat na równe nogi, a tymczasem - nic. Wszystko krąży wokół Kościoła, a największe zainteresowanie zagadnieniami eklezjalnymi dlaczegoś okazują Żydzi. Co z tego mają, to znaczy - jaki interes zamierzają na tym zrobić - tajemnica to wielka, ale wiadomo, że bezinteresownie tym by się nie interesowali. Pewne światło rzucił na tę sprawę rabin Szalom ber Stamler, który wyznaczył Benedyktowi XVI ostatnie zadanie - żeby mianowicie „opowiedział”, a najlepiej - także „przeprosił” nie tylko za pozbawianie Żydów życia, ale również - wiary. Chodzi mu o to, że podczas wojny wielu chrześcijańskich gojów, pragnąć uratować żydowskie dzieci od niechybnej śmierci, wystawiało im metryki katolickiego chrztu, od czego dzieci te się nieodwołalnie strefiły, a jeśli nawet się nie strefiły, to przeżywają straszliwą traumę. Nietrudno się domyślić, że za tym zadaniem kryje się nowy, dodatkowy pretekst do „odszkodowań”. Jak tylko papież „opowie”, a jeszcze lepiej - „przeprosi”, to zaraz zespół HEART, zawiązany w początkach 2011 roku gwoli „odzyskania mienia żydowskiego w Europie Środkowej”, wyliczy pretensje również z tego tytułu i przedstawi rachunek („rachunek zapłacę, jeżeli z papieża przyślecie mi macę”). Okazuje się, że nie ratować - źle, a ratować - jeszcze gorzej. Dlatego też pan prof. Jan Hartman, chociaż „głęboko niewierzący”, a jednak uczestniczący w żydowskiej Loży Zakonu Synów Przymierza, bezlitośnie chłoszcze biczem krytyki znienawidzony Kościół katolicki, twierdząc z przekonaniem, że jego krytyka jest „sprawiedliwa”. Dlaczego? Ano - z tych samych powodów, dla których czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty. Franciszek ks. de La Rochefoucauld już dawno zauważył, że jeśli nawet nie wszyscy zadowoleni są ze swojej fortuny, to każdy - ze swego rozumu. A już filozofowie - specjalnie. SM Wielki Post - Wielka Smuta Niemal w przeddzień Środy Popielcowej Benedykt XVI oznajmił o swojej abdykacji, wyznaczonej na 28 lutego. To trzeci taki przypadek w historii Kościoła. Pierwszym papieżem, który abdykował, był Celestyn V, świątobliwy zakonnik, który najwyraźniej nie czuł się dobrze wśród ambitnych kurialnych dygnitarzy. Przez swojego następcę został zresztą natychmiast wtrącony do więzienia z obawy, że w ręku jakichś ambicjonerów może stać się narzędziem rozbijania Kościoła. Potem został kanonizowany, nawiasem mówiąc przez papieża, który Stolicę Apostolską przeniósł do Awinionu, zapoczątkowując w ten sposób okres „niewoli awiniońskiej” w historii Kościoła. Spowodowanej w następstwie tego schizmie położyła kres abdykacja Grzegorza XII w roku 1415. No a teraz - Benedykt XVI. Jako powód swojej decyzji podał niedostatek sił fizycznych i duchowych, co odczytuję jako aluzję, że musiał czuć się osamotniony przez tych, na których wsparcie i pomoc liczył i osaczony przez wrogów Kościoła i religii, którzy najwyraźniej przeniknęli do jego najwyższych gremiów. Zauważył to już w swoim czasie Paweł VI, wspominając o „swędzie szatana”, który przez jakąś szczelinę „przeniknął do Świątyni Pańskiej”. Wtedy dopiero zaczął przenikać, podczas gdy dzisiaj zdążył napełnić ją przeraźliwym smrodem. Jakże inaczej potraktować ostentacyjne szyderstwo, z jakim wśród niektórych hierarchów w Polsce spotkało się „Motu Proprio” Benedykta XVI w sprawie przywrócenia Mszy w rycie trydenckim? Miarą osamotnienia papieża może być przypadek z kamerdynerem, przyłapanym na wynoszeniu tajnych dokumentów. Skoro okazało się, że papież nie mógł zaufać nawet domownikom, to trudno się dziwić decyzji o abdykacji. Nie mogę oprzeć się wrażeniu analogii do próby samobójczej, która często przypomina vox clamantis in deserto. Abdykacja Benedykta XVI następuje w momencie apogeum ataku na Kościół katolicki ze strony jego dwóch odwiecznych wrogów, którzy w XX wieku zmienili taktykę walki ze znienawidzonym chrześcijaństwem. W odróżnieniu od poprzedniej, polegającej na totalnej, niszczącej konfrontacji, współczesna taktyka zmierza do doprowadzenia Kościoła do stanu bezbronności poprzez wciąganie go w fałszywe sojusze i tak zwany „dialog”. Nieprzyjaciele Kościoła, kierując się tak zwaną „mądrością etapu”, najpierw próbują się do niego łasić, rozbudzając w różnych ambitnych naiwniakach przeświadczenie o niebywałej sile perswazyjnej, co zachęca ich do angażowania się w „dialog”. Ale „dialog” ma swoją cenę - bo warunkiem sine qua non jego podjęcia jest uznanie punktu widzenia przeciwnika za równouprawny. Jest to zatem inna, elegancka nazwa kapitulacji. Warto przypomnieć, że Pan Jezus rozsyłając apostołów, wcale nie sugerował im wdawania się w jakieś „dialogi”, tylko nakazywał „nauczać wszystkie narody” przypominając, że „nikt nie przychodzi do Ojca inaczej, jak tylko przeze Mnie”. Ani nikt - ani inaczej. Tymczasem na skutek zdeprawowania poprzez „dialog” pojawiły się poprawione interpretacje ewangelicznych zaleceń, jakoby niektóre narody miały „własną ścieżkę zbawienia”, wobec czego nie może być mowy o ich „nauczaniu”. W ten sposób postępowa teologia zakwestionowała słowa samego Jezusa Chrystusa. Czegóż innego mogliby oczekiwać odwieczni wrogowie Kościoła i chrześcijaństwa? Wrogowie byli zawsze, ale dopóki, korzystając z oszołomienia pasterzy różnymi odurzającymi dekoktami, nie poprzebierali się w owcze skóry i nie przeniknęli do decyzyjnych gremiów, dopóki za pośrednictwem poddawanych swojej kontroli instytucji nie narzucali heretyckich interpretacji, Kościół się ich nie obawiał i znajdował odpowiednie remedia. Tymczasem współczesny kryzys jest przede wszystkim kryzysem przywództwa. Skoro większe nadzieje wiąże się z socjotechniką, niż z wiernością i osobistym świadectwem, to trudno wymagać od ludzi, by uprawiali kult socjotechniki, a zwłaszcza - by się dla niej poświęcali. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jeśli Kościół potraktuje abdykację Benedykta XVI jako dzwonek alarmowy, to być może przyniesie ona dobre rezultaty. Trzeba tylko odwołać się do Ewangelii, w której znajdujemy wyraźną wskazówkę, co do sposobu postępowania. „I jeśli prawa twoja ręka jest powodem do grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało iść do piekła.” (Mt.5.30.) Najwyraźniej Pan Jezus zachęca, by nie troszczyć się o zachowanie jedności za wszelką cenę, by nie obawiać się odważnych, a nawet bolesnych operacji chirurgicznych. Bo rzeczywiście - cóż przyjdzie komu z tego, że powstrzyma się od amputacji zgangrenowanej kończyny, zachowując w ten sposób jedność organizmu, ale gangrena zatruje cały organizm i o śmierć go przyprawi? Wprawdzie Spiritus flat ubi vult, co się wykłada, że Duch tchnie kędy chce, bez względu na to, czy Stolica Piotrowa jest obsadzona, czy nie, ale skoro Papież rzeczywiście jest Namiestnikiem Chrystusa na Ziemi, to znaczy, że to on właśnie zapewnia łączność Kościoła z Niebem. W przeciwnym razie nie byłby potrzebny, a przecież wiemy, że to on ma „klucze Królestwa”. Z tego powodu okres sede vacante jest okresem smuty, a okrzyk: „habemus papam!” wyzwala w Kościele erupcję radości. Oby ten moment przypadł na wielkanocny poranek. SM |
---|
„W obliczu katastrofy demograficznej” - pan profesor Krzysztof Rybiński, obecny swojego czasu na zjeździe Kongresu Nowej Prawicy w Pałacu Kultury im. Józefa Stalina, konkretnie w Sali Kongresowej, zaproponował, wprowadzenie specjalnego stypendium przysługującego na” każde dziecko urodzone w polskiej rodzinie, np. 1000 złotych miesięcznie od narodzin, do ukończenia 18 lat”(???) Zdziwiło mnie to bardzo- bo do tej pory uważałem pana profesora Krzysztofa Rybińskiego za człowieka rozsądnego.. Ale jak zaczął wspierać premiera technicznego, pana profesora Piotra Glińskiego, razem z panem profesorem Witoldem Modzelewskim, wielkim twórcą i propagatorem podatku VAT- to mnie zamurowało.. Okazuje się, że wystarczy ideowe towarzystwo socjaldemokracji Prawa i Sprawiedliwości, żeby stracić rozum.. No bo powiedzmy sobie szczerze: z jakiej racji, ktoś kto ma już troje dzieci bez pomocy państwa socjalistycznego i pomysłów pana profesora Krzysztofa Rybińskiego, tak jak ja- mam w podatkach wspierać innych, którzy nie chcą mieć dzieci z różnych powodów, ale jak się zdecydują to dostaną od państwa po 1000 złotych na każde dziecko przez 18 lat(???) Szkoda, że nie po 2000 złotych na dziecko, do lat- 25- a może i dalej.. Aż do , emerytury??? Dlaczego nie? Skoro państwo zajęło się utrzymywaniem dzieci, to równie dobrze może utrzymywać studentów wiecznie się uczących, potem ludzi przygotowujących się do pracy przez kolejnych 30 lat, a potem, już tylko państwowa emerytura.. Od kołyski aż po grób- w rękach państwa biurokratycznego krzewiącego socjalizm.. Być może obecność pana profesora Witolda Modzelewskiego w tym towarzystwie jest nie przypadkowa. W końcu to on wprowadzał w Polsce idiotyczny podatek VAT- od wartości dodanej, jak jeszcze nie byliśmy w Unii Europejskiej a dzisiaj szefuje całemu Instytutowi Spraw Podatkowych, czy jakoś tak, przy pomocy którego ciągnie grubą rentę doradzając i tłumacząc zawiłości płacenia lub niepłacenia podatku od wartości dodanej.. Bardzo kosztownego i powodującego dodatkowe perturbacje w gospodarce.. Być może chodzi o to, żeby pomysł pana profesora Krzysztofa Rybińskiego sfinansować z podniesionego podatku VAT, którą to operację załatwi bezboleśnie pan profesor Witold Modzelewski, żeby pomóc medialnie i propagandowo panu profesorowi Piotrowi Glińskiemu, żeby ten- przecież nie został premierem,, ale może europarlamentarzystą.. Tym bardziej , że socjolog- ekologiczny, już raz- w roku 1997 startował do Parlamentu , w Wyborczej Koalicji Liderów Ekologicznych z list Unii Wolności.. Propagujący pogaństwo ekologiczne, pan „profesor”- nadaje się na premiera technicznego.. Przy okazji zastanawiam się, czy w Polsce leci z nami jeszcze jakiś normalny profesor? Skąd ONI biorą tylu tych lewaków? Zatrzymajmy się chwilę nad życiorysem pana profesora Piotra Glińskiego.. Chodził do jednej klasy z panem Michałem Bonim, do liceum im B.Prusa, ministrem od niepotrzebnego ministerstwa cyfryzacji, pseudonim ”TW Znak”, ale publicznie przeprosił.. Donosił, ale przeprosił.. Studia doktoranckie – pan profesor Piotr Gliński- odbył w Zakładzie Badań nad Stylami Życia Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk(???) Instytut Badań nad Stylami Życia..(???) Czy to nie brzmi zbyt satyrycznie? I czy to ma coś wspólnego w ogóle z nauką..? Lewactwo natworzyło jakiś idiotycznych instytutów, które z nauką mają tyle wspólnego co jak z buddyzmem.. Żeby to zlikwidować- wystarczy cofnąć dotacje.. Żeby przestali marnować nasze ciężko zarobione pieniądze.. Jak chcą marnować, niech marnują swoje.. Praca doktorancka pana Profesora Piotra Glińskiego nosiła tytuł:” Ekonomiczne uwarunkowania stylu życia. Rodziny miejskie w Polsce w latach siedemdziesiątych”(???) Chyba za sam tytuł został doktorem nauk humanistycznych.. I poparła go w tym Centralna Komisja ds. Przyznawania Tytułów Naukowych.. Chyba taka Komisja istnieje nadal.. Od samego słowa „humanizm” zbiera mi się na wymioty.. Humanizm to prąd przeciwny naszej cywilizacji. Na miejsce Boga- człowiek samozwańczo ustanowił człowieka. Rewolucjoniści francuscy- to byli wielcy” humaniści”.. Setki tysięcy zabitych w imię humanizmu.. Przeciw Panu Bogu.”. Humanizm” ocieka krwią i jest śmiertelnym wrogiem upadającej cywilizacji łacińskiej.. Bezdomne dzieci, taki na przykład Lenin- też wielki humanista- likwidował karabinem maszynowym wzorem Rewolucji Francuskiej.. No i „humanizm” przyniósł to powiedzenie, że ludzie w humanistycznym ZSRR dzielą się na tych co siedzieli, siedzą, albo będą siedzieć.. No i przeszedł rok 1997, pan Piotr Gliński się zhabilitował.. Oczywiście w Polskiej Akademii Nauk.. Tytuł pracy habilitacyjnej:” Polscy Zieloni. Ruch Społeczny w okresie przemian”. Po tej” pracy” pan profesor Piotr Gliński, brat słynnego reżysera Roberta Glińskiego- został profesorem nauk humanistycznych.. Widzicie Państwo.. Wystarczy złożyć hołd Zielonym- a już się zostaje profesorem.. Kazimiera Szczuka też jest wśród Zielonych, tyle, że Zielonych 2004.. Czerwono- zielona Lewica ukryta za pogańskim ruchem ekologicznym.. I takiego kandydata na premiera wystawił” prawicowy”: PiS..(????) Czy to nie ciekawe? Wygląda mi na to, że wszyscy trzej opowiadający propagandowe bajki- skończą na tłustych etatach Parlamentu Europejskiego, który stanowi jedynie fasadę prawdziwej władzy.. Och te tłumy parlamentarzystów zasiadających w Europejskim Parlamencie. Czy to nie piękny widok ten?. Bo jeszcze istnieje – od ubiegłego roku- Europejski Parlament Żydowski… O nie określonych zbyt jasno- kompetencjach.. W każdym razie walczy z wyimaginowanym” antysemityzmem”.. W latach 1997 do 2005, pan profesor Piotr Gliński kierował Zakładem Społeczeństwa Obywatelskiego(???) Od czasów Rewolucji Francuskiej , wprowadzono termin” społeczeństwa obywatelskiego”. Oznacza to tyle, , że wszyscy w narodzie- zwanym przez Lewicę’ społeczeństwem:” zajmują się wszystkim.. Głównie wybieraniem w sposób emocjonalny kandydatów do różnych pasożytujących gremiów „społecznych”, gdzie prowadzi się nieustający dialog i się przegłosowuje, co tylko wpadnie w rękę.. Och ta demokracja.- narzędzie szatana.. Pan profesor wielokrotnie przebywał na stażach zagranicznych, prowadził wykłady na uczelniach europejskich, musi być członkiem jakiejś międzynarodówki ekologicznej, bo w Polsce jest członkiem Społecznego Instytutu Ekologicznego i członkiem Towarzystwa na rzecz utworzenia Mazurskiego Parku Narodowego..(??) Że Mazurzy się nie skrzykną i nie pogonią pana profesora, żeby zabrał ręce precz od życia Mazurów.W latach dziewięćdziesiątych działał w Wyborczej Koalicji Liderów Ekologicznych, propagując pogaństwo, czyli wiarę w przyrodę, drzewa, zwierzęta.. Chrześcijanie wierzą w Pana Boga.. A przyrodę traktują jako część swojego życia i środowisko, w którym żyją, ale bez nabożnego podejścia do niego.. W końcu Pan Bóg stworzył przyrodę dla człowieka, i żeby człowiek czynił sobie Ziemię poddaną.. I na zakończenie wybrane tytuły prac pana profesora. .”Człowiek – środowisko- zdrowie”, ”Kulturowe aspekty struktury społecznej”,” Społeczne aspekty ochrony i kształtowania środowiska w Polsce”,” ”Style działań organizacji pozarządowych w Polsce”,” Teorie wspólnotowe a praktyka społeczna. Obywatelskość, polityka, lojalność”.” To jest zwykła makulatura sądząc po samych tytułach.. Ja oczywiście tego nie przeczytam, bo byłaby to zwykła strata czasu.. Na szczęście, poganin ekologiczny, prawdopodobnie nie zostanie premierem Polski.. Chociaż w demokracji większościowej wiele jest możliwe.. Comiesięczne becikowe chyba też na razie nie jest możliwe, chociaż, pan premier Donad Tusk zawsze może zmienić zdanie. Na razie ten pomysł uznał za „ szaleństwo”.. Ale jak w każdym szaleństwie- jest metoda.. Posada europarlamentarzysty- to bardzo atrakcyjna finansowo posada.. Przyznacie Państwo.. 33 000 złotych miesięcznie- to nie w kij dmuchał.. Wystarczy tylko trochę poopowiadać bajek.. Żeby rozgrzać emocjonalnie lud demokratyczny.. I jak zwykle go nabrać! WJR
FIGHT OF THE CENTURY BIS
„Keynes okazał się bezdyskusyjnym zwycięzcą intelektualnych zmagań z Hayekiem” – pisze Grzegorz Siemionczyk.
www.rp.pl/artykul/9157,981755-Keynes-zwyciezca.html
Zdaniem autorów kultowego klipu „Fight of the Century” w bezpośrednim starciu to Hayek nokautuje Keynes, ale „sędziowie” przyznają zwycięstwo, zapewnie „intelektualne”, Keynesowi.
www.econstories.tv/2011/04/28/fight-of-the-century-music-video/
Bo, jak pisze Siemionczyk, „to po jego recepty niezmiennie sięgają rządy”. Powalający argument. „Rząd się sam wyżywi” – powiedział onegdaj w chwili wybuchu szczerości Jerzy Urban – „rzecznik stanu wojennego”. Żeby się wyżywić rząd sięga po recepty Keynesa, bo w krótkiej perspektywie się one sprawdzają. A co będzie w dłuższej perspektywie – jak pytał kiedyś Keynesa jeden z uczniów Hayeka?. „W dłuższej perspektywie czasu wszyscy będziemy martwi” – odpowiedział „intelektualny zwycięzca”.
„Co ważniejsze – dodaje Siemionczyk – nawet ci ekonomiści, którym idee Keynesa są obce, stosują jego metody badawcze: oglądają gospodarkę przez pryzmat zagregowanych danych i opartych na nich modeli, a nie – jak Hayek – zachowań jednostek”. I tu przechodzimy od ocen do faktów. Ekonomiści, „którym, idee Keynesa są obce” owszem „oglądają gospodarkę przez pryzmat zagregowanych danych” ale NIE „stosują jego metod badawczych”. Robią to, by dostrzec co widzą jego zwolennicy. I to „czego nie widzą” – mówiąc językiem Bastiata. Bo nie widzą właśnie „zachowań ludzkich”. O zwycięstwie Keynesa przesądziła „różnica charakterów antagonistów” – pisze Siemionczyk. „Keynes od młodości obracał się wśród ludzi wpływowych. A dzięki magnetycznej osobowości i darowi polemicznemu, szybko zjednał sobie wierne grono wyznawców”. I tu zgoda. Najważniejszy jest PR. „Mama Madzi” też przykuła na początku uwagę mediów choć psycholog obserwujący „zachowania ludzkie” od pierwszego jej występu w TV mówił, że „coś tu jest nie tak”.
„Brytyjczyk okazał się lepszym psychologiem” – twierdzi Siemionczyk. Raczej manipulatorem. Ale do tego podobno trzeba być psychologiem. „Malował pastelowy obraz świata, w którym rządy potrafią minimalizować koszty kryzysów, a nawet całkowicie im zapobiegać”. No właśnie. Keynes wykreował wśród rządzących – zgodnie z własną doktryną – „popyt” na nią. To nic, że zgodnie z jej przesłaniem „wszyscy będziemy martwi”. Ważne, że ktoś ją „kupuje”. I dlatego „popyt” na nią trzeba „stymulować” – co skutecznie robią wyznawcy Keynesa wmawiający rządzącym: „yes you can”. Stymulują w ten sposób przy okazji wśród nich popyt na swoje usługi.
ALIEN Dzięki meteorytowi, który spadł nad Czelabińskiem, jest szansa na spore ożywienie gospodarcze. Laureat Nagrody Nobla z fizyki Andrew Geim – jeden z odkrywców grafenu – prognozował niedawno nadejście technologicznego kryzysu, którego można uniknąć dzięki groźbie zderzenia Ziemi z asteroidą. Takie zagrożenie mogłoby bowiem stymulować pracę nad nowymi technologiami.
www.m.onet.pl/wiadomosci,xm0s8
Laureat Nagrody Nobla z Ekonomii Paul Krugman jest podobnego zdania. Tylko w roli asteroidy widział dotąd „Obcych”.
www.huffingtonpost.com/2012/06/19/paul-krugman-alien-invasion_n_1609805.html
Ale może teraz zmieni zdanie i zamiast pozaziemskiej cywilizacji wystarczy mu już pozaziemska asteroida albo nawet meteoryt. Dotąd rolę „Obcych” (cywilizacji tudzież ciał) odgrywało niewidoczne „globalne ocieplenie”. Też mieliśmy w walce z nim stworzyć nowoczesne technologie i nowe miejsca pracy. Za nowoczesną technologię robią… wiatraki. Najnowocześniejsza „technologia” jaka się przy okazji pojawiła to „inżynieria finansowa”. Dzięki niej wytwórcy droższego prądu zarobili więcej niż wytwórcy tańszego prądu. Prąd jest taki sam, więc to nie „jakość kosztuje”. Choć może i „jakość”. Jakość gospodarczego lobbingu. Cena praw do emisji spadła jednak w minionym tygodniu poniżej 100 euro. Pewnie dlatego, że nie boimy się czegoś, czego nie widać. Asteroidy widać, więc może będą robić za lepszego straszaka. Ale jak puknie w nas coś takiego, jak puknęło 2 miliardy lat temu w Południową Afrykę w miejscu gdzie dziś leży Vredefort, to „wszyscy będziemy martwi”. I wtedy sprawdzi się w końcu teoria Keynesa. Gwiazdowski