Rozdzia! 1
Londyn, Anglia Marzec 1807
Przeklęty głupiec!
Rayne Garrick, czwarty wicehrabia Stoneleigh, mężyżczyzna potężnej postury, rozparł się na obitym czerwonym aksamitem, pikowanym siedzeniu lśniącej czarnej karety, bezwiednie zaciskając dłoń w pięść. Powinien był wykazać więcej rozsądku i nie wdawać się w kolejny romans z damą z towarzy¬stwa, zwłaszcza że uczynił to wyłącznie z nudów.
W konsekwencji obecnie zastanawiał się, czy czeka go upojna noc w ramionach namiętnej kobiety, czy raczej przykra konfrontacja z furią odtrąconej kochanki - i pistoletami jej męża naza¬jut rz rano.
Rayne zaklął siarczyście. Co go podkusiło, że po raz kolejny uległ miłosnym zalotom? Doskonale zdawal sobie sprawę, iż sam się prosi o kłopoty. Genevieve Morton, lady Campden, wręcz je uosabiała, odkąd tylko wtargnęła na londyńską scenę towarzyską, zadając szyku w drogich jedwabiach. Czy jednak Raync mógł przypuszczać, że na próbę zakończenia ich krótkiego romansu lady Campden zareaguje groźbą zdemaskowania go przed swym mężem?
A stary głupiec był akurat na tyle szalony, żeby wyzwać Rayne'a na pojedynek.
Niech to diabli! Przeklinając własną bezmysl¬ność - jak również bolesny ucisk w spodniach, główną przyczynę zaistniałej sytuacji - Rayne wyjrzał przez okno karety. Nieba nie rozświetlał ksiꬿyc ani gwiazdy, a na ciemnych ulicach panował stosunkowo niewielki ruch. Jedynie kilka eleganc¬ko ubranych par z towarzystwa opuściło wyborne rezydencje na West Endzie, planując spędzić miły wieczór na mieście.
Stangret Rayne'a gwizdnął przenikliwie na parę ciągnących karetę, perfekcyjnie dobranych gniadoszy. Szarpnął lejcami i pojazd skręcił z Haymarket w King Street, zmierzając w stronę rezydencji lorda Dorringa, która stała przy alejce w pobhzu St. James's Square.
Od kilku dobrych lat w każdy wtorkowy wieczór Dorring gościł u siebie członków Bokserskiej Pi꬜ci, swego klubu bokserskiego. Niewielka grupa mężczyzn, sparringujących wspólnie u Jacksona, spotykała się tu, aby napić się i pograć w karoty, tak¬że na pieniądze. Później składali wizyty swoim ko¬chankom, wybierali się na umówione schadzki bądź szukali rozrywki w ulubionych domach pu¬blicznych.
Ze swoją ostatnią kochanką, Rayne zerwał przed paroma tygodniami, zakonczył także niedawny romans z lady Campden, dlatego tez roił sobie, iż przyjemnie spędzi wieczór, grając w karty, a następnie zabawi się u madame Du Mont, w najelegantszym domu publicznym w Londynie. Jezeli jednak ulegnie szantażowi Genevieve, będzie zmuszony jeszcze przynajmniej raz spotkać się z ową damą.
Zmarszczył brwi. Czy jedna miłosna noc wystar¬czy, by odwieść lubieżną hrabinę od konceptu na¬rażania życia jej wiekowego, niemniej nadal krew¬kiego męża? Być może. Pod warunkiem, iż Rayne zdoła utrzymać nerwy na wodzy, a na tym polu sta¬nowczo zbyt często ponosił porażkę.
Zaklął cicho w mrocznym wnętrzu karety. Tak naprawdę problem leżał gdzie indziej. Rayne po¬trzebował odmiany, czegoś odświeżającego, wyła¬mującego się ze sztywnych reguł towarzyskich - choć tymi niezbyt się przejmował. Potrzebował czegoś, co na nowo rozpali w jego życiu iskrę, któ¬ra zgasła, kiedy po opuszczeniu armii powrócił do Londynu.
Wydawało się oczywiste, teraz bardziej niż kie¬dykolwiek wcześniej, że nie da mu tego kolej¬na przeklęta spódniczka!
*
- Widzisz go aby, Jolie, słodziuchna?
- Przyjedzie. Możesz postawić na to ostatnigo funciaka. Straż nocna dopiro co wołała godzinę . Łaj dak będzie tu, nim minie, kwadrans. Jak zawsze.
Brownie zachichotał chrapliwie z głębi piersi.
- Prowde gadosz, słodziuchna. Nasz cholerny lordziak pojawio sie regularnie jak okres u rozum¬nej dziwki.
J o spłonęła rumieńcem. Powinna była już przy¬wyknąć do sprośnych komentarzy Browniego, jako że wysłuchiwała ich każdego dnia dwóch ostatnich nędznych lat swego życia. Co więcej, przyswoiła sobie całkiem sporo rynsztokowego slangu, posłu¬gując się nim często i z dobrym skutkiem, dzięki czemu wtopiła się w tłum pożałowania godnych
nieszczęśników, między którymi przyszło jej byto¬wać na brudnych ulicach Londynu.
Mogłoby się to wydawać zabawne, gdyby nie by¬ło takie smutne, iż Jocelyn Asbury, niegdyś mode¬lowy przykład salonowych manier, dziś zaś drob¬na złodziejka żłopiąca rum w towarzystwie ostat¬nich mętów Londynu, z przyjemnością sypnęłaby taką wiązanką, że obeznanemu z naj gorszymi wul¬garyzmami żebrakowi spuchłyby uszy lub też wda¬łaby się w ordynarną kłótnię z naj podlejszą porto¬wą dziwką•
- Jedzie! - wykrzyknął Tucker, szczupły jasno¬włosy trzynastolatek, którego ona i Brownie przy¬garnęli do swej skromnej bandy. - Kareta włośnie mijo róg. O, tero przejeżdżo pod latarniom! Zaro skrynci w alejke!
- Kryj się! - poleciła szeptem Jo.
Postępując według starannie opracowanego pla¬nu, przyczaili się za żywopłotem, ciągnącym się nie¬przerwanie od bocznej ściany wąskiej rezydencji aż do ulicy. Kareta wicehrabiego zatrzyma się zaledwie kilka kroków od ich kryjówki. Odległość strzału z pistoletu dzieliła Jo od miejsca, gdzie ten postaw¬ny mężczyzna - człowiek odpowiedzialny za kosz¬mar jej nędzy i rozpaczy - wysiądzie, by następnie skierować swe kroki do domu lorda Dorringa.
Jocelyn wydobyła ciężką broń zza paska spodni - zniszczonych, wyblakłych prążkowanych brązo¬wych bryczesów, opinających jej delikatne krągło¬ści. Miała na sobie ponadto zgrzebną koszulę z dłu¬gimi rękawami oraz postrzępioną, niegdyś eleganc¬ką brokatową kamizelkę wyszywaną wypłowiałą złotą nicią. Krótkie czarne loki ukryła pod wełnia¬ną czapką, którą naciągnęła nisko na czoło.
Boże, daj mi odwagę.
- Przygotujcie się - szepnęła.
Zacisnęła dłonie na kolbie pistoletu i wstrzyma¬ła oddech. Lada chwila zajedzie kareta wicehra¬biego, a on sam zstąpi z niej po schodkach. Parę sekund później J ocelyn Asbury opuści kryjówkę za żywopłotem i dopełni zemsty.
*
- Jesteśmy na miejscu, wasza lordowska mość - powiedział służący.
Otworzył drzwi karety i usunął się na bok, ustę¬pując miejsca swemu panu.
Rayne chwycił z siedzenia obszyty futrem bobra cylinder, myślami krążąc nadal wokół planów na dalszą część wieczoru. Wysiadł, a służący za¬mknął za nim drzwi.
Ledwie ruszył w stronę wejścia do rezydencji Dorringa, kiedy zimna stal wbiła mu się w żebra. Usłyszał niemożliwe do pomylenia szczęknięcie odciąganego kurka.
- Ni kroku dalej, panie dzieju.
Mierzył doń starszy mężczyzna z wydatnym brzuszkiem, grubym wąsem i długimi przetykanymi siwizną włosami, który wyłonił się zza żywopłotu.
Jego partner, młodszy, smukły i niższy od Ray¬ne'a przeszło o głowę, także wystąpił naprzód.
- Sugeruję, wasza lordowska mość, coby ni pan, ni pońscy służoncy nie robili żadnych gwałtownych ruchów - przestrzegł.
Rayne rzucił szybkie spojrzenie stangretowi, po¬tem zaś gestem nakazał służącemu się cofnąć. Ką¬tem oka zauważył stojącego z tyłu, nieco po lewej, chudego jasnowłosego chłopca, na którego obliczu malowała się wzgarda.
- Jeśli interesuje was moja sakiewka, bierzcie ją i znikajcie - rzekł Rayne.
Ostrożnie sięgnął do kieszeni białej pikowej ka¬mizelki, wydobył niewielką, aczkolwiek pękatą skó¬rzaną sakiewkę i rzucił ją siwiejącemu mężczyźnie. Ten wepchnął woreczek za pasek spodni, po czym boleśnie dźgnął Rayne'a pistoletem w żebra.
- Dawej pan reszte - polecił. - Takie bogacze noszom przy sobie calutkie gorście królewskich portrytów.
Klnąc, Rayne ponownie sięgnął do kieszeni ka¬mizelki.
- Nie chodzi o pońskie funciaki - odezwał się ostro drugi mężczyzna, posyłając partnerowi ostrzegawcze spojrzenie.
Ciemna brew Rayne'a wygięła się w łuk.
- Doprawdy? - zapytał.
Odnotował, iż młodzieniec ma oczy o barwie naj czystszego nieba, długie czarne rzęsy i pełne, niemalże zmysłowe usta.
- Jeśli nie interesują was moje pieniądze, to w takim razie co? - dociekał Rayne.
Skóra chłopaka była gładka, jego rysy zaś tak subtelne, iż wydawały się wręcz kobiece. W rzeczy samej ... Przyjrzawszy się młodzieńcowi uważniej, Rayne dostrzegł delikatne krągłości, uwydatnione przez znoszone brązowe bryczesy, oraz zarysowu¬jącą się pod kamizelką parę drobnych, lecz ewi¬dentnie kobiecych piersi. Sięgnął ką postrzępionej wełnianej czapce, której krawędź stykała się z linią gęstych czarnych brwi, i nagłym ruchem zerwał ją młodzieńcowi z głowy.
- Trzymej pon cholerne łopy przy sobie! - Lśniące kruczoczarne włosy opadły na ładną, choć w tej chwili wykrzywioną z wściekłości kobiecą twarz. - Jeszcze jeden taki wyskok, waszo cho¬lerna lordowsko mość, a klnem się na Boga, co po¬ciągne za spust.
Rayne zmierzył wzrokiem smukłą figurę dziew¬czyny. Dość wysoka jak na kobietę, z całą pewno¬ścią nie ukończyła jeszcze dwudziestu lat.
_ To wy w zeszłym tygodniu próbowaliście za¬trzymać mój powóz przed klubem Boodles - stwierdził.
Nie zdołał się im wówczas dobrze przyjrzeć, jednak sylwetka stojącej przed nim kobiety wydała mu się znajoma. Tym razem był zresztą przygoto¬wany na spotkanie.
- Zgadzo się, panie dzieju - odezwał się siwieją¬cy mężczyzna. - Toki niecny drań winien wieść mnij regularny żywot.
Być może ów człowiek dorobił się brzuszka, lecz jego szerokie bary i surowe rysy twarzy nie pozo¬stawiały wątpliwości, iż okazałby się groźnym prze¬ciwnikiem.
_ Czas umyko - dodał teraz. - Dalej, Jolie, słodziuchna. Mów swoje i jazda z tem interesem.
- A juści, Jo, strzeloj! - ponaglił chudy blondynek. Rayne skoncentrował uwagę na dziewczynie.
Usta zacisnęła w wąską kieskę, jej oblicze wyraża¬ło napięcie. Jedno spojrzenie w płonące nienawi¬ścią niebieskie oczy starczyło, by Rayne pojął aż nazbyt jasno, iż właśnie mord leży w jej zamiarach. Z tym, że on ani myślał pozwolić na ich realizację•
_ Teraz, Finch! - krzyknął do stangreta, jedno¬cześnie rzucając się w stronę siwiejącego mężczy¬zny i odtrącając dziewczynę•
Siedzący nadal na koźle stangret wydobył spod siedziska pistolet, Rayne tymczasem wyrwał broń z rąk mężczyzny, potem zaś okręcił się na pięcie i podbił ramię dziewczyny akurat w chwili, kiedy po¬ciągała za spust. Nocną ciszę rozdarł huk wystrzału. - Uciekajcie! - krzyknęła do swych towarzyszy.
- Zmiatejcie stond, ale już!
Przez chwilę stali obaj niczym skamieniali, przy¬glądając się, jak dziewczyna daremnie usiłuje wy¬zwolić się z rąk wicehrabiego, i zarazem łypiąc na pistolet, z którego mierzył do nich Finch.
- Pierwszy, co się ruszy, padnie trupem - ostrzegł stangret.
- Uciekajcie! - wrzasnęła ponownie dziewczyna, najwyraźniej bardziej zatroskana o los przyjaciół niż swój własny. - Bo skończy ta w Newgate!
Te słowa wreszcie poderwały ich do czynu.
Chłopiec ciał nura za żywopłot, natomiast starszy mężczyzna puścił się biegiem, waląc wielkimi stopami o ziemię.
- Stać! - krzyknął Finch.
Machnął bronią, potem zaś wymierzył i pocią¬gnął za spust. Strzał odbił się głośnym echem. Mężczyzna potknął się przy narożniku budynku, lecz żaden z uciekających nie zwolnił, aż wreszcie obu pochłonęła ciemność.
- Pozwól im uciec - powiedział Rayne.
Mocniej objął smukłą kibić dziewczyny, tak iż z trudem oddychała. Mimo to nie zaprzestała walki. - Przeklęty łajdak!
Kopała go, drapała, tłukła w pierś i usiłowała ugryźć także wówczas, gdy ciągnął-ją w stronę ka¬rety. Klnąc, wykręcił jej ramię do tyłu, szarpnię¬ciem otworzył drzwi pojazdu i brutalnie wepchnął pojmaną do środka. Wspiął się za nią, masywną sylwetką blokując jej drogę ucieczki.
- Zabierz nas stąd! - zawołał do stangreta, któ¬ry natychmiast smagnął konie batem.
Dziewczyna o imieniu Jo rozejrzała się po wnę¬trzu karety, zmierzyła wzrokiem marsowe oblicze Rayne'a, po czym rzuciła się do drzwi.
- O nie, nie ma mowy. - Złapał ją za lśniące czarne włosy i szarpnął do tyłu, a następnie pchnął na siedzenie naprzeciw. - Radzę ci grzecznie tu siedzieć - ostrzegł zimnym, szorstkim tonem.
Przyglądała mu się przez chwilę, szacując swoje szanse. Oddychała ciężko, nierównomiernie, a jej piersi gwałtownie wznosiły się i opadały pod kamizelką•
- Nie zawisnem na szubienicy, przeklenty draniu!
Zmierzył ją chłodnym spojrzeniem, które zadawało kłam buzującej w nim wściekłości.
- Może ty i twoi towarzysze powinniście byli wcześniej wziąć tę kwestię pod rozwagę•
_ Odpieprz się! - wrzasnęła niczym handlarka ryb. Rzuciła się na niego, okładała go pięściami i ko¬pała drobnymi stopami w golenie, nie przestając przy tym obrzucać wyzwiskami, jakich Rayne nie słyszał od czasów służby warmii.
- Do diabła! - zaklął, uchylając się, kiedy spró¬bowała przeciągnąć mu pą~nokciami po policzku. Złapał ją za nadgarstki, podniósł jej ręce nad gło¬wę i wykręcił, zarazem swym ciężarem przygniata¬jąc ją do siedzenia. - Psiakrew, uspokój się! Nie skrzywdzę cię ... chyba że mnie do tego zmu¬sisz. I nie zamierzam oglądać cię na szubienicy, przynajmniej dopóki nie dowiem się, dlaczego, u licha, nastajesz na moje życie.
Przełknęła ślinę. Nadal spięta, oddychała z trudem.
- W takim razie dokąd ... dokąd mnie pan zabiera?
Spojrzał na nią twardo. Drżała, bezskutecznie usiłując ukryć strach. Zauważył, iż dziewczyna, choć odziana jest w stare i zniszczone rzeczy, twarz i ręce ma czyste, oddech słodki, zaś włosy lśniące. Wydzielała' woń ługowego mydła, przytłumioną jednak przez delikatny kobiecy zapach.
- Jak się nazywasz? - zapytał.
- Dowisz się pan tego na chwilę przed tem, jak pociągnę za spust.
Mięsień na jego policzku stężał.
- Doprawdy?
W jej zimnych błękitnych oczach zagościł wyraz buntu, nie odezwała się jednak, lecz tylko wpatry¬wała weń ze wstrętem i nienawiścią. Mimo iż bar¬dzo się starała sprawiać wrażenie osoby twardej, nie pasowała do wizerunku typowej kobiety z rynsztoka ani też zahartowanej przez życie ulicz¬nicy. Zdradzał ją nawet język, jakim się posługiwa¬ła. Przeważnie mówiła z akcentem rodem prosto z londyńskich doków, od czasu do czasu jednak jej słowa brzmiały niemal dystyngowanie.
Rayne zastanawiał się, jaką historię skrywa ta dziewczyna, przede wszystkim zaś - kim, u diabła, jest. A także, co to wszystko ma z nim wspólnego.
Stęknęła pod jego ciężarem, więc przesunął się, dając jej nieco odetchnąć.
- Pytała żem, gdzie mnie pan zabirosz - odezwa¬ła się, patrząc nań wzgardliwie, choć Rayne znów poczuł jej drżenie.
Obserwował, jak dziewczyna próbuje się uspo¬koić, jak jej oczy nabierają ciemniejszego odcienia błękitu, a gęste rzęsy opadają, by przesłonić nie¬pewność spojrzenia. I jak jej piersi delikatnie na¬pierają na materiał wyświechtanej, postrzępionej kamizelki.
- Do Stoneleigh - odparł.
Te dwa słowa odbiły się echem w ciasnym wnę¬trzu karety, ledwie zaś opuściły usta Rayne'a, dziewczyna zaprzestała walki.
*
Stoneleigh. Jocelyn nie mogła uwierzyć, że tam właśnie jadą. Przez trzy długie lata wielki kamien¬ny dwór na skraju Hampstead Heath na północ od Londynu nawiedzał ją w koszmarnych snach i podsycał płonący w niej gniew. Stoneleigh. Za¬wsze marzyła, żeby wejść do wnętrza. Fascynowało ją przytłaczające piękno budowli - i przerażał jej zdeprawowany, pozbawiony serca właściciel.
Stoneleigh.
Spojrzała na człowieka, który nosił to właśnie nazwisko, i uderzyła ją myśl, iż zarówno dom, jak i jego gospodarza cechuje ta sama niepokojąca mieszanina piękna, siły i okrucieństwa. Choć przez ostatnie dwa lata uważnie śledziła poczynania wi¬cehrabiego, poznała jedynie jego nawyki. O nim samym wiedziała niewiele.
Już wcześniej stwierdziła, iż jest przystojny, jed¬nak przyglądając mu się z bliska, odkryła, że cho¬dzi o coś więcej. Emanował siłą, surową, lecz zara¬zem zmysłową męskością, w zestawieniu z którą inni mężczyźni wydawali się krusi. Był także zabój¬czo niebezpiecznym przeciwnikiem, o czym zdawał się informować każdy mięsień jego atletycznego ciała. Nie domyśliłaby się tego, obserwując swobo¬dę i niedbałość, z jaką nosił nieskazitelnie uszyty, obrębiony aksamitem płaszcz, dopasowane płowo¬żółte bryczesy oraz elegancki biały krawat. Nie do¬myśliła się, teraz zaś było za późno.Wzdrygnęła się, pojąwszy, iż wicehrabia przy¬trzymuje ją bez najmniejszego wysiłku.
- Jestem od ciebie dwa razy większy - skonsta¬tował. - Równie dobrze możesz zaniechać walki.
Kiedy tak przygniatał ją do pikowanego czerwo¬nego aksamitu, czuła siłę drzemiącą w mięśniach na jego torsie. Potężne dłonie unieruchamiały jej nadgarstki, jednak, o dziwo, nie zadawały jej bólu. Wicehrabia jej nie uderzył, mimo iż niewątpliwie dostarczyła mu do tego powodu. Niemniej jego obecne czyny o niczym nie świadczyły. Wiedziała dobrze, jakiego rodzaju jest człowiekiem i jakie zbrodnie popełnił. Nic na tym świecie nie powstrzy¬ma Jo przed wystawieniem mu za nie rachunku.
- Puszczę cię teraz, jeśli obiecasz, że przestaniesz mnie atakować - powiedział.
Jo spojrzała nań zimno.
- Idź pan do diabła - warknęła.
Szarpnęła się, potem zaś skrzywiła, kiedy z łatwo¬ścią ją zmusił, by ponownie opadła na siedzenie.
- Już raz cię ostrzegałem, żebyś siedziała spo¬kojnie.
- Niby czemu miałabym posłuchać?
- Ponieważ jeśli tego nie zrobisz, przestanę zadawać sobie trud trzymania nerwów na wodzy. Wówczas zaś dostaniesz cięgi, na które zasługujesz ..
- Zem się spodziewała batów od człeka pa¬na pokroju.
Kącik jego ust wygiął się w uśmiechu, który z we¬sołością miał niewiele wspólnego.
- Nie zaskoczy cię zatem, jeśli na początek złoję twój zgrabny tyłeczek.
Jocelyn rozwarła szeroko oczy. Z pewnością go¬tów był spełnić groźbę, ona zaś nie zdołałaby go powstrzymać. Odkąd opuściła dom, wielokrotnie ją poniżano, lecz, na szczęście, nigdy w ten kon¬kretny sposób. Myśl, iż tak wielki cios zadałby jej godności nie kto inny, ale właśnie znienawidzony wicehrabia, uczyniła perspektywę jeszcze bardziej odrażającą•
Sztywno skinęła głową•
- W porządku, wygrał pan.
Lecz tylko bitwę - dorzuciła w myślach. A zresz¬tą, dlaczego nie miałaby zastosować się do jego prośby? Nie zabierał jej na Fleet Street ani do Newgate - tak przynajmniej twierdził. Nie, Jo¬celyn Asbury jechała do Stoneleigh, o czym fanta¬zjowała od dzieciństwa.
Spojrzawszy nań, odkryła, że ją obserwuje, najwy¬raźniej starając się ocenić, czy Jo dotrzyma słowa.
- Ani przez chwilę nie łudź się, że nie wywiążę się z obietnicy - przestrzegł. - Zapewniam cię, iż będę się napawał każdym uderzeniem.
Puścił jej nadgarstki. J o odsuwała się od niego, póki nie dotknęła plecami miękkiego aksamitu po przeciwnej stronie karety.
_ Chłopiec zwracał się do ciebie Jo - podjął wicehrabia. - Tak się nazywasz?
- Nie wosz zasrony interes.
Zacisnął usta.
_ Lepiej zacznij zważać na słowa, bezczelna dzie¬wucho, albo zaraz przejdę do dzieła - zagroził.
Jo krew odpłynęła z twarzy.
_ Okoliczność, iż jest pan od kogoś silniejszy, nie uprawnia pana do znęcania się nad tą osobą• Stoneleigh uniósł brwi, Jo zaś uświadomiła so¬bie, że ostatnie zdanie wypowiedziała naj czystszą angielszczyzną. Buntowniczo wysunęła brodę•
- Niech pona piekło pochłoni!
- Biorąc pod uwagę tryb życia twój i twoich przy¬jaciół, spodziewam się, że zawitasz tam przede mną - zripostował wicehrabia.
Nic na tę uwagę nie odrzekła. Niewykluczone, że przepowiednia Stoneleigha się spełni. Stałoby się to nawet bardzo prawdopodobne, gdyby jej morderczy plan się powiódł. Choć, naturalnie, nie zamierzała dać się złapać.
Później uderzyła ją inna myśl. Obecna niefor¬tunna wpadka miała szansę zmienić się w łaskawe zrządzenie losu. Jeśli, znalazłszy się w Stoneleigh, Jo uzbroi się w cierpliwość i poczeka, aż wicehra¬bia straci czujność, jej porażka może jeszcze obró¬cić się w triumf. A wówczas, pomimo faktu, że po¬ciągnięcie za spust okazało się znacznie trudniej¬sze, niż zakładała, jej zemsta wreszcie się dokona.
Wicehrabia prześlizgnął się po niej wzrokiem tak, jakby taksował każdy centymetr jej ciała, deli¬katne krągłości i wzgórki piersi. Jocelyn zadrżała. Stoneleigh był zimnym, nikczemnym, pozbawio¬nym serca człowiekiem. Wolała nie zastanawiać się, co dla niej gotuje, kiedy dotrą do dworu.
Przybrała na twarz maskę spokoju. Nigdy nie pozwoli mu wygrać! Nie ma mowy!
Jedno wydawało się pewne: w najbliższych go¬dzinach jej los się rozstrzygnie. Wkrótce oboje po¬znają zwycięzcę owej śmiertelnej rozgrywki.
*
W tę ciemną bezksiężycową noc kareta przeto¬czyła się przez miasto, po Hampstead Road, minꬳa wioskę Camden i zmierzała w kierunku Hamp¬stead Heath. Jocelyn wyjrzała przez okno akurat w porę, by ujrzeć szyld "Gospoda pod Szelestnicą", później zaś kolejny, "Królewski Dar", należą¬cy do piwiarni przy końcu drogi. W okolicy pano¬wała cisza, chłodne powietrze przyjemnie odświe¬żało. Fetor londyńskich ulic ustąpił miejsca woni kwitnących kwiatów.
Większą część podróży milczeli. Wicehrabia
rozsiadł się wygodnie, odchylił głowę na oparcie i przymknął powieki, niewątpliwie jednak obser¬wował Jocelyn.
_ Od jak dawna ty i twoi towarzysze mnie śledziliście? - zapytał znienacka, wyrywając ją z zamyślenia.
Spojrzała mu prosto w oczy.
_ Na tyle długo, coby wiedzieć, że pijesz pan jak marynorz i trwonisz majątek w karty. I że jesteś pan ostatnim hulaką, co to nie przepuści żodnej londyńskiej łatwodajce.
Wygiął usta w czymś na kształt uśmiechu.
_ Z tych słów wnoszę, iż nie pochwala pani me¬go zachowania. - Omiótł spojrzeniem jej postrzę¬pioną kamizelkę i opięte bryczesy. - Lecz przecież damie równie delikatnych uczuć musi się ono wy¬dawać odrażające.
Jo mimowolnie spłonęła rumieńcem.
_ Wracając do kobiet, które grzały moje łoże _ ciągnął. - Ciekawiłoby mnie usłyszeć, jak wiele wiadomo ci na temat tego rodzaju spraw. Ze¬chcesz mnie oświecić?
Rumieniec na jej policzkach przybrał głębszą barwę•
_ Wiem, co się dzieje między kobietą a mężczyzną. Nie jestem głupia!
_ Dostatecznie głupia, żeby dać się złapać, kiedy twoi towarzysze uciekli.
- Odpieprz się pan.
Stoneleigh zaśmiał się cicho i raczej złowieszczo.
Przejechali przez ziemie hodowców bydła na przedmieściach Londynu, minęli kilka gospo¬darstw, gdzie trzymano krowy i wieprze, później szkółkę ogrodniczą i zagony kwiatów. We wnętrzu karety dały się słyszeć jedynie brzęk żelaznych ob¬ręczy na kołach i miarowy stukot końskich kopyt. Później także i te dźwięki ustały.
Przybyli do Stoneleigh.
Kiedy służący w czerwono-złotych barwach Sto¬neleigh otworzył drzwi pojazdu, Jocelyn spojrzała tęsknie ku wyjściu. Niestety, masywna sylwetka wi¬cehrabiego zagradzała drogę ucieczki.
- Nie chcę cię wiązać - oznajmił - lecz uczynię to, jeśli mnie zmusisz. Jak zatem będzie?
- Czemu, u diabła, miałaby żem uciekeć? To ra¬czej nie cholerne Newgate.
- Rzeczywiście.
Ujął jej ramię z taką siłą, że Jo nie miała innego wyboru, jak tylko podporządkować się jego woli. Opuścił karetę pierwszy, potem zaś pomógł jej wy¬siąść. Przecięli wysypany żwirem podjazd, zmierza¬jąc ku szerokiemu portykowi. Jo nieświadomie zwolniła kroku.
Przed nią wyrastał ogromny stuletni dwór z ka¬mienia, trzykondygnacyjny, dwuskrzydłowy, wybu¬dowany na francuską modłę. Na poziomie parteru i pierwszego piętra na całej długości potężnych skrzydeł i korpusu głównego ciągnęły się wysokie okna z kamiennymi słupkami, natomiast ostatnie piętro zdobiły rzędy maleńkich mansardowych okien, wyłaniających się z krytego łupkiem cztero¬spadowego dachu.
- Wywiera wrażenie, nieprawdaż? - Stoneleigh przystanął, zamiast jednak, wzorem Jocelyn, pa¬trzeć na budynek, przyglądał się jej.
- Wyglonda trochu jak jakie cholerne mauzo¬leum.
Wicehrabia jedynie chrząknął, jakby wiedział, że Jo wcale tak nie myśli.
- Wybudował go mój prapradziadek, pierwszy wicehrabia, w początkach osiemnastego wieku - wyjaśnił. - Przez pewien czas pełnił on funkcję ambasadora przy królu Francji.
- Co pan powisz?
- Wydajesz się tak doskonale poinformowana, iż dziwi mnie twoje zaskoczenie.
Uśmiechnęła się leciuteńko.
- Wim dużo o pońskich złych nawykach - odpar¬ła - ale ani jednej pieprzonej rzeczy na temat poń¬skiej cholernej błękitnokrwistej familii.
Ponownie złapał ją za ramię•
- Możesz być pewna, iż nim skończymy, ja po¬znam cię bardzo dokładnie.
Pociągnął ją w stronę wejścia. Minęli kamerdy¬nera, który przytrzymał dla nich masywne fronto¬we drzwi, i wkroczyli do wielkiego holu. Z lśniącą marmurową posadzką, pięknie rzeźbionymi gzym¬sami oraz sklepionym beczkowo sufitem, ozdobio¬nym oszałamiającym malowidłem, przekraczał on naj śmielsze wyobrażenia Jo. Z chęcią przystawała¬by co krok, by podziwiać każdy finezyjnie wykona¬ny detal, jednak tym razem wicehrabia nawet nie zwolnił.
- Dokąd mnie pan prowadzisz? - zapytała, za¬pierając się piętami, tak iż musiał się zatrzymać.
Uniósł kącik ust w półuśmiechu.
- Do mojej sypialni, oczywiście. Nie przepuści¬łem żadnej londyńskiej łatwodajce, dlaczego mia¬łabyś zatem stanowić wyjątek?
Jocelyn ze świstem wypuściła powietrze.
- Jak pan śmie sugerować, że ja ... że ja ...
Rayne ujął ją za ramiona i pociągnął w górę, aż stanęła na palcach.
- Nie jesteś ulicznym mętem, chociaż doskonale takiego udajesz - stwierdził. - Kim więc, do diabła, jesteś?
- Powiedziałam, że dowiesz się pan tuż przed tem, nim pana zabiję.
Przez chwilę piorunowali się wzrokiem.
- Farthington! - zawołał Rayne, zwracając się do niskiego, odzianego w czerń kamerdynera, któ¬ry stał kilka kroków od nich.
Drobny mężczyzna rzucił się naprzód. - Słucham, waszą lordowską mość?
- Odprowadź pannę ... Smythe do pokoju gościnnego. Tego nad moją sypialnią. Każ przygoto¬wać dla niej kąpiel, a ja rozejrzę się tymczasem za jakąś przyzwoitą suknią.
- Tak jest, sir.
Wicehrabia spojrzał na Jo surowo.
- Moi ludzie zostaną poinstruowani, iż nie wol¬no ci opuszczać tego domu - oznajmił. - Mamy wiele kwestii do omówienia.
- Nie mam panu do powiedzenia nic, czego nie dałoby się wyrazić za pomocą pistoletu.
- Tylko spróbuj, a spędzisz tę noc w Newgate - zagroził, na co Jo zacisnęła szczęki. - Idź teraz na górę i zdejmij te łachmany.
Jocelyn wyprostowała się sztywno, uniosła bro¬dę i odwróciła się do maleńkiego siwowłosego ka¬merdynera. Spoglądał na nią z pogardą, zacisnąw¬szy usta w wyrazie najwyższego potępienia. Prze¬kazał polecenia wicehrabiego służącemu, rzucił J o kolejne pełne odrazy spojrzenie i ruszył w stronę schodów.
Jo ani drgnęła.
Kamerdyner zrobił kilka kroków, dzwoniąc butami na czarno-białym marmurze, nim się zorien¬tował, że Jo za nim nie idzie.
- Czy będzie pani łaskawa podążyć za mną? - był zmuszony zapytać.
- Z najwyższą przyjemnością - odparła Jocelyn swoją najlepszą salonową angielszczyzną• Zdumienie, jakie odmalowało się na twarzy ka¬merdynera, ustępowało jedynie wyrazowi irytacji na przystojnym obliczu wicehrabiego.
- Nie mogę się już doczekać naszej rozmowy, panno Smythe - rzucił prześmiewczo ten ostatni, lecz Jo nawet się nie obejrzała.
Rozdział 2
Rayne obserwował, jak dziewczyna wstępuje na schody. Trzymała się prosto, poruszała z gracją, zaś jej sposób bycia, jeśli pominąć okazjonalne zu¬chwałe wyskoki, mógłby cechować każdą znaną mu wytworną damę.
Jej ubiór wołał o pomstę do nieba, jednak lśnią¬ce czarne włosy - lekko kręcone, przycięte krótko z przodu i po bokach, nieco dłuższe z tyłu - stano¬wiłyby szczyt mody na najbardziej wyrafinowanych londyńskich salonach.
Nigdy dotąd nie spotkał równie intrygującej osóbki. Uderzyła go niewiarygodna ironia sytuacji. Ostatecznie, owa kobieta usiłowała go zabić, on zaś przywiódł ją do swego domu i traktował jak znamienitego gościa!
Roześmiałby się, gdyby cała ta sprawa nie była tak irytująca. Czymże, u diabła, zasłużył sobie na jej nienawiść? Łatwodajka czy nie, z pewnością nie przewinęła się przez jego łóżko, zapamiętałby bowiem twarz o tak pięknych, szlachetnych rysach. Zapamiętałby oczy barwy letniego nieba i gęste ciemne rzęsy.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu, przyglądając się, jak dziewczyna pokonuje ostatnie stopnie schodów w tych swoich opiętych brązowych spodniach. O tak, niewątpliwie zapamiętałby te zgrabne pośladki.
Była atrakcyjna, choć nie w typowym rozumie¬niu. Nie miała klasycznych okrągłych, zmysłowych kobiecych kształtów. Nie, smukłością przywodziła na myśl kotkę o pełnym gracji, jędrnym ciele. Czy rzeczywiście zabiłaby Rayne'a? Służył jako puł¬kownik warmii. Dobrze poznał mężczyzn - a tak¬że kobiety. Genevieve Marton być może pociągnꬳaby za spust, nie sądził jednak, by ta tutaj okazała się do tego zdolna. Nie umknęło mu drżenie jej rąk ani wysiłki, jakie podejmowała, żeby odzyskać sp?kój n.iezbędny do realizacji jej morderczego zamierzema.
Ale nie był pewien.
Farthington poprowadził dziewczynę koryta¬rzem pierwszego piętra do kolejnych schodów, wiodących do pokoi gościnnych. Znajdowały się zbyt wysoko nad ziemią, żeby poważyła się na skok z okna, a ponadto Rayne w swej sypialni będzie ją słyszał.
Odczekał, aż dziewczyna zniknie za drzwiami, potem zaś wspiął się na piętro i udał do aparta¬mentów siostry, mieszczących się w przeciwległym krańcu zachodniego skrzydła w stosunku do jego własnych. Alexandra gościła u przyjaciół na wsi, wkrótce jednak miała stamtąd wrócić. Rayne żywił nadzieję, iż do tego czasu rozwikła zagadkę dzisiej¬szej nocy, po czym stosownie potraktuje i odeśle stąd kłopotliwą młódkę•
Podszedł do ogromnej, bogato zdobionej złotem białej szafy w pokoju siostry, otworzył na oścież drzwi i zaczął przeglądać naręcza sukien z muślinu, żakonetu, krepy, aksamitu, jedwabiu i satyny. Szczęśliwie jego siostra i tajemnicza dziewczy¬na nosiły podobny rozmiar, choć Alex posiadała chyba obfitszy biust.
Zdecydował się na suknię z żółtego muślinu, wy¬obraziwszy ją sobie w zestawieniu z lśniącymi czar¬nymi włosami i wielkimi błękitnymi oczami ocie¬nionymi przez gęste rzęsy. Rzucił suknię na łóżko i przystąpił do wertowania zawartości szuflad ko¬mody. Wyjął piękną batystową halkę, parę białych jedwabnych pończoch oraz dwie delikatne satyno¬we podwiązki.
Uśmiechnął się łobuzersko na myśl o tym, iż szczegółowa znajomość damskiej garderoby nie raz mu się już przydała. Złapawszy jeszcze parę pantofelków z miękkiej koźlęcej skórki, ruszył ku drzwiom. Po drodze zerknął w lustro i zauważył żółtą satynową wstążkę o identycznym jak suknia odcieniu. Zakrawało na głupotę, a wręcz szaleń¬stwo, że do tego stopnia dawał się ponieść współ¬czuciu dla tej nieszczęsnej dziewczyny, lecz mimo to dorzucił wstążkę do stosu ubrań. Wbiegł na dru¬gie piętro, pokonując po dwa stopnie naraz, po czym, nie zawracając sobie głowy pukaniem, otworzył drzwi i wkroczył do pokoju gościnnego. Usłyszawszy, jak dziewczyna łapczywie nabiera po¬wietrza, odwrócił się w stronę, z której dobiegł od¬głos. Kuliła się w małej miedzianej balii, usiłując się ukryć pod bąbelkami piany:'
- Mógł pan zapukać - powiedziała bez śladu ulicznego akcentu.
- Po co? Sądzisz, iż nigdy nie widziałem kobiety w kąpieli?
Zarumieniła się gwałtownie. Choć twarz miała lekko opaloną, ramiona zachowały barwę kości słoniowej. Wzgórki jej piersi zaczynały się tuż nad linią wody i znikały pod powierzchnią. Rayne zachichotał w duchu. Być może biust Alex był ob¬fitszy, lecz ten tutaj niejedno obiecywał. Na tę myśl Rayne poczuł muśnięcie pożądania.
- Biorąc pod uwagę pańską reputację - stwier¬dziła - z pewnością oglądał pan wiele kobiet w ne¬gliżu. Ja jednak nie jestem jedną z nich, ani też nie pragnę przynależeć do tego grona.
Upuścił ubrania na łóżko.
- Domyślam się, że zgłodniałaś - rzekł. - Kiedy skończysz, możesz włożyć te rzeczy i dołączyć do mnie w jadalni.
Jo nie odezwała się, a jedynie spróbowała głę¬biej zanurzyć się w pianie.
- Miłej kąpieli - powiedział Rayne i myśląc, że z chęcią dotrzymałby jej w tej balii towarzystwa, wyszedł z pokoju.
Znalazłszy się w gabinecie na dole, nalał sobie miarkę brandy i szybko opróżnił szklaneczkę, a póź¬niej następną. Chwilę spacerował w tę i z powrotem przed kominkiem. Spojrzał na zegarek. Na litość boską, już dawno powinna była zejść na dół.
- Przepszam, milordzie. - Do gabinetu zajrzała pokojówka, dwudziestoparoletnia blondynka.
- Tak, Elso?
- Chodzi o pannę Smythe, milordzie. Urządziła awanturę w sprawie ubrania. Mówi, że nie włoży rzeczy, które jej pan przyniósł.
Rayne odstawił szklaneczkę po brandy nieco energiczniej, niż zamierzał.
- Dziękuję, Elso. Zajmę się naszym gościem. Pędem pokonał schody. Impulsywnie otwierając drzwi pokoju gościnnego, spodziewał się, iż zasta¬nie piękną suknię swej siostry w strzępach, jej bieliznę zaś na trawniku pod oknem. Zamiast tego uj¬rzał czarnowłosą, owiniętą w ręcznik dziewczynę, która, przykładając do siebie żółtą kreację z muśli¬nu, przeglądała się w wysokim obrotowym lustrze z wyrazem takiego smutku i tęsknoty na twarzy, iż Rayne poczuł ucisk w sercu.
Spostrzegłszy go, natychmiast nabrała czujności.
Odrzuciła suknię na łóżko.
- Gdzie są moje cholerne szmaty? - zapytała, odruchowo przytrzymując zapleciony między pier¬siami ręcznik.
Rayne zauważył u niej kilka blaknących już siniaków. Zastanowił się, skąd się wzięły.
- Kazałem je spalić - odparł.
- Co takiego?!
- Włóż tę suknię.
- Niczego od pana nie chcę.
- Powiedziałem, żebyś włożyła suknię.
- Do kogo należy?
- Ponieważ tak wiele wiesz na mój temat, powinienem pozwolić ci samej do tego dojść. Zaspoko¬ję jednak twoją ciekawość. Stanowi własność mojej siostry, Alexandry.
- Ma pan siostrę?
- Właśnie. A teraz włóż suknię.
Jo się nie poruszyła.
- Wygląda pani niezwykle ponętnie w tym ręcz¬niku, panno ... Smythe. Mimo to z wielką przyjem¬nością go z pani zedrę, żeby osobiście pomóc się pani ubrać. Wybór należy do pani - dodał, kiedy zaczerpnęła powietrza do riposty.
Przez chwilę wpatrywała się weń w milczeniu:
Potem wygięła usta w kpiącym półuśmiechu.
- Jak pan sobie życzy, milordzie.
Rayne'owi nie umknął ogień, jaki zapłonął w jej lodowobłękitnych oczach. Zaśmiawszy się w du¬chu, opuścił pokój.
Przeklęty łajdak, złorzeczyła mu Jo, podnosząc suknię z wysokiego łoża z baldachimem, zarazem jednak jej palce z lubością gładziły materiał, tak szlachetny, iż zdawał się pieścić skórę. Szybko wciągnęła przez głowę białą batystową halkę, zało¬żyła delikatne jedwabne pończochy i umocowała je za pomocą satynowych podwiązek. Pantofelki oka¬zały się odrobinę na nią za duże, przeszukała więc szuflady sekretarzyka i upchnęła w noskach nieco zmiętego w kulkę papieru.
- Przepraszam, panienko. Jego lordowska mość przysłał mnie, cobym panienkę zapięła. - W drzwiach stała drobna jasnowłosa pokojówka, ta sama, która przygotowała Jo kąpiel. Wyraźnie ociągała się z wejściem do pokoju.
- Muszę pamiętać, żeby mu podziękować - rze¬kła gorzko Jocelyn.
Pokojówka z pewnością wiedziała, iż wicehrabia niedawno złożył Jo wizytę i wymusił na niej posłu¬szeństwo tam, gdzie starania dziewczyny zawiodły.
- Zwą mnie Elsa - powiedziała blondynka, pod¬chodząc do Jocelyn od tyłu, żeby zapiąć guziki sukni.
- Ja jestem Jo.
Dziwnie się czuła, mówiąc tak wytwornie. Odkąd przyszło jej żyć na ulicy, włożyła wiele wysiłku w utratę językowej ogłady, którą latami wpajał jej ojciec. Obecnie odkryła, iż odgrywanie damy spra¬wia jej przyjemność - nawet jeśli miała robić to tyl¬ko przez jedną noc.
Zabawne, lecz wejście w rolę okazało się trud¬niejsze, niż by się spodziewała. Po tylu miesiącach posługiwania się wyłącznie językiem ulicy akcent rodem z rynsztoka wkradał się w jej wypowiedzi w najmniej oczekiwanych momentach. A także za¬wsze, ilekroć się zdenerwowała lub zezłościła. Jo¬celyn spu.ściła wzrok na śliczną żółtą suknię. Uszy¬ta wedle najnowszej mody, z wysokim stanem, głę¬bokim dekoltem w kształcie litery "V" oraz bufia¬stymi rękawkami wspaniale podkreślała smukłość jej figury i pełne wdzięku krągłości. J o nigdy dotąd nie posiadała równie pięknego stroju.
W dodatku suknia leżała na niej niemal ideal¬nie, co Jo uświadomiła sobie, kiedy pokojówka przepchnęła przez pętelkę ostatni guzik.
- Proszę iść się obejrzeć - powiedziała Elsa. Jocelyn ruszyła w stronę lustra, mimo iż zdawa¬ła sobie sprawę, że nie powinna tego czynić. Za¬trzymała się, zauważywszy leżącą nadal na łóżku długą żółtą satynową wstążkę. Kiedy ją podniosła, materiał okazał się tak gładki, tak cudownie kobie¬cy, iż zadrżały jej palce. Wstążka przywiodła na myśl czasy, kiedy posiadanie takich pięknych drobiazgów Jo uważała za oczywistość. Zrobiło jej się nieswojo, że Stoneleigh wykazał aż tyle troskli¬wości.
- Może wplotem ją panience we włosy? - zaproponowała Elsa.
Jo wahała się jedynie przez krótką chwilę.
- Dobrze - przystała.
Zasiadła przed toaletką z marmurowym blatem i szczotką o srebrnej rączce, rozczesała świeżo umyte loki. Następnie Elsa wplotła w nie wstążkę, zawiązując ją na czubku głowy.
- Czy to wszystko, panienko?
- Tak, Elso, dziękuję.
Kiedy Jo została sama, podeszła do wysokiego lustra. Wyglądała prześlicznie, tak cudownie, że aż zapierało dech w piersiach. Nie mogła uwierzyć, iż piękna kobieta patrząca na nią z lustra to ona. A jednak tak było - i po raz pierwszy od miesięcy Jocelyn zebrało się na płacz.
Jak długo już nie nosiła kobiecych strojów? Całe dwa lata. Dwa nędzne lata życia w rynsztoku, zno¬szenia dojmującego zimna i skręcającego kiszki gło¬du. Dwa lata odziewania się w podniszczone, wyrzu¬cone przez innych rzeczy, kupione od szmaciarza za monety, które ukradła z kieszeni jakiegoś pijaka. Nawet dawniej, w rodzinnym domu, nie posiadała ubrań tak kosztownych jak te, choć nosiła się cał¬kiem ładnie. Szyła sobie suknie sama, z materiałów, na których zakup zarabiała, dając lekcje uczniom swego ojca. On zaś zawsze ją komplementował.
- Być może brak ci posagu, moje dziecko - ma¬wiał. - Być może nie posiadamy majątku, który za¬pewniłby ci partię, na jaką zasługujesz. Odebrałaś jednak szlachetne wychowanie, a przy tym cechują cię wrodzona gracja i piękno. Masz także twarz i figurę, jakich pozazdrościć ci może połowa wyso¬ko urodzonych dam w Londynie.
Niemalże widziała drogie oblicze ojca, słyszała jego łagodne, pełne miłości, budujące słowa. Na samą myśl o nim gardło ścisnęło jej się jeszcze boleśniej, a wspomnienie tego, co utraciła, znów jasno zapłonęło.
Determinacja Jocelyn wzrosła.
To Stoneleigh doprowadził ich do tak gorzkiego końca. Stoneleigh odpowiadał za wszelkie cierpie¬nia i nieszczęścia, jakie spotkały ją po śmierci ojca.
Jeżeli nawet odkryła w wicehrabim cień przy¬zwoitości, ów fakt niczego nie zmieniał. Tej nocy, jeśli Bóg jest sprawiedliwy, ona każe mu za wszyst¬ko zapłacić.
*
- Dobry wieczór, wasza lordowska mość.
Rayne przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, podziwiając subtelnie wyeksponowany biust oraz grację jej ruchów. Powoli wygiął usta w uśmiechu.
- Gdzie się podziało pyskate stworzonko, z któ- rym rozstałem się na górze?
- Może pan być pewien, iż nie zniknęło. Po prostu na razie odpoczywa.
- Kotka schowała pazury?
- Coś w tym rodzaju.
- Napije się pani sherry czy może woli pani ratafię?
- Wolałabym flip, lecz przypuszczam, iż będę musiała zadowolić się sherry.
Rayne zaśmiał się cicho.
- Flip, czy tak? - zapytał. - Piwo, brandy i cu¬kier. Marynarski drink rodem z doków. - Nalał sherry z karafki stojącej na rzeźbionym kredensie z palisandru. Wręczył Jo kryształowy kieliszek. - Nie brak pani poczucia humoru, panno Smythe.
- Mam na imię J ocelyn. Skoro już odgrywam tego wieczoru rolę damy, wolałabym, żeby zwracał się pan do mnie w ten właśnie sposób.
- W porządku ... Jocelyn. - Utkwił wzrok w jej twarzy. - Jeśli rzeczywiście tak się nazywasz, mogę to chyba uznać za pierwszą wskazówkę do wyjaśnie¬nia, o co chodzi w całej tej sprawie.
- Wątpię, by pan pamiętał.
- Twierdzisz, że już się spotkaliśmy? Trudno mi uwierzyć, iż zapomniałem o takim zdarzeniu.
- Nie, nigdy się nie spotkaliśmy.
- Tak serdecznie sobie rozmawiamy, że może zechcesz mówić mi Rayne?
Upiła łyczek sherry.
- Zapewne mogłabym - stwierdziła. - O ile mnie pamięć nie myli, zwracałam się już do pa¬na zdecydowanie gorzej.
Roześmiał się, wspominając ich zmagania w ka¬recie.
- Rzeczywiście. - Zakręcił brandy w trzymanej w obu dłoniach szklaneczce. - Jesteś głodna? Ku¬charka miała niewiele czasu, ufam jednak, iż posi¬łek będzie ci smakował znacznie bardziej niż je¬dzenie, do którego przywykłaś.
Przez jej twarz przemknął cień smutku.
- Z pewnością - odparła.
Rayne poprowadził ją do kanapy stojącej na wprost obramowanego marmurem kominka. Usiedli.
- Pięknie wyglądasz - rzekł. - Piękniej nawet, niż sobie wyobrażałem, wybierając tę suknię.
Smukłymi palcami wygładziła materiał. Rayne spostrzegł, iż ma krótko przycięte paznokcie, bez śladu brudu pod nimi.
- Dziękuję - odpowiedziała. - Suknia jest śliczna.
- Wcześniej, kiedy wspomniałem o kolacji ... o czym pomyślałaś?
- Nie wiem, o co panu chodzi. '" Przesłoniła oczy gęstymi rzęsami.
- Sądzę, że wiesz. - Nigdy nie widział czystszego odcienia błękitu.
- Pomyślałam o innych, o moich przyjaciołach i ludziach, którzy podobnie jak ja cierpią niedosta¬tek. - Ze stolika Chippendale, stojącego obok ka¬napy, podniosła kosztowny wazon zdobiony ema¬lią. - Pomyślałam o tym domu i znajdujących się w nim pięknych przedmiotach. Ten kawałek szkła wielu z nich zapewniłby wikt i dach nad głową na kilka najbliższych lat.
Rayne ponownie poruszył szklaneczką, potem zaś pociągnął z niej łyk.
- Taka wrażliwość na ludzką dolę może dziwić u osoby, która ledwie kilka godzin temu usiłowała zabić człowieka- stwierdził.
Spojrzała nań chłodno.
- Powinno być zatem oczywiste, iż wyłączam pa¬na z szeregów ludzkości.
Mięsień stężał na jego policzku.
- Touchi - rzekł, unosząc szklaneczkę w kpią¬cym toaście.
Łyknął brandy. Szkło brzęknęło głośno, kiedy odstawił je na stolik z drzewa atłasowego.
- Ze skąpych informacji, jakich mi dotąd udzie¬liłaś - odezwał się ponownie - wnoszę, iż cała ta maskarada jest tylko w części nieprawdziwa.
- Co pan ma na myśli?
- Ze niewątpliwie jesteś damą, zaś usiłujesz mi wmówić, iż mieszkasz z tymi dwoma szubrawcami, którzy towarzyszyli ci tej nocy.
- Są moją rodziną. Za pańską przyczyną jedyną rodziną, jaka mi pozostała.
Rayne ze złością pacnął dłonią w podłokietnik kanapy.
- Do diabła, co takiego niby uczyniłem?
- W czym problem, wasza lordowska mość? Czyżby pańskie zbrodnie były tak liczne, iż nie po¬trafi się pan w nich rozeznać?
- Nie wiem o żadnej. Chyba że nawiązujesz do mojego udziału w wojnie.
Wyglądała na zaskoczoną.
- Walczył pan na wojnie?
- W randze pułkownika.
- Mężczyzna musi bronić swego kraju - stwierdziła.
- Powiedz mi zatem, co w twym mniemaniu zro¬biłem.
Jo odstawiła kieliszek i wstała.
- Skoro nie zdołałam pana zabić i znalazłam się tu jako pański więzień, z przyjemnością skorzy¬stam z pańskiej wcześniejszej propozycji udania się na posiłek.
Rayne także się podniósł. Kiedy ruszyła w stro¬nę drzwi, złapał ją za ramię•
- Jesteś inteligentną kobietą, Jocelyn. Dlaczego mi nie wyjaśnisz, o co w tym wszystkim chodzi?
- Ależ taki właśnie mam zamiar ... w stosownym czaSIe.
Zacisnął szczękę, bliski wybuchu.
- Jeśli posiadasz odrobinę instynktu samozacho¬wawczego, to, na Boga, powiesz mi w tej chwili! - zagroził.
Jej oczy ciskały błękitne błyskawice, dłonie zwi¬nęła w pięści.
- Idź pan do diobła, wasza przeklenta lordowska mość!
Rayne mocniej ścisnął jej ramię.
- Wszędzie wokół krąży służba - ostrzegł. - Ra¬dzę ci pilnować języka. Jestem panem tego domu. Kara za twoje niestosowne zachowanie będzie szybka i surowa, przy czym na jakikolwiek jej ro¬dzaj się zdecyduję, nikt mnie nie powstrzyma. Czy wyrażam się jasno?
Jocelyn wyprostowała się dumnie, jednakże we¬wnątrz zadygotała, po raz pierwszy od chwili przy¬bycia do Stoneleigh doświadczając ukłucia stra¬chu. W migotliwym blasku świec wysoki, musku¬larny wicehrabia wyglądał mrocznie i groźnie. Emanował męską siłą, potężny dzięki swemu bo¬gactwu.
- Zjemy kolację, droga Jocelyn? - zapytał gło¬sem przywodzącym na myśl miód z dodatkiem żwi¬ru. Podał jej ramię.
Uśmiechnęła się z przymusem.
- Jeśli takie jest pańskie życzenie, milordzie. Ignorując ponowne ukłucie strachu, położyła
dłoń na rękawie jego wytwornej marynarki i po¬zwoliła mu się poprowadzić.
W jadalni wicehrabia odsunął dla niej najbliższe szczytu stołu rzeźbione krzesło z wysokim opar¬ciem. Urządzony z przepychem pokój miał wysoko sklepiony sufit i złocenia na ścianach. Grube, wzo¬rzyste orientalne dywany wyścielały podłogę. Stół zalewał blask świec, płonących w rozłożystym srebrnym świeczniku, obok którego stała wypeł¬niona różami czara.
Jocelyn usiadła, do tego stopnia porażona wspa¬niałością wystroju jadalni, iż nawet nie spostrzegła, że burczy jej w brzuchu. Przywykła zadowalać się bardzo niewielką ilością pożywienia, gdy jednak od strony kredensu, na którym potrawy czekały gotowe na podanie, napłynęły apetyczne zapachy, ślinka pociekła jej do ust, a w brzuchu ponownie głośno zaburczało.
Wicehrabia zmarszczył brwi. Kiedy zajmował miejsce obok niej, u szczytu stołu, światło świec za¬migotało na jego przystojnej opalonej twarzy i wy¬zwoliło rudawe refleksy w gęstych ciemnokaszta¬nowych włosach. Miał wielkie dłonie, a przecież posługiwał się nimi z niewymuszoną gracją, jakiej Jo nie spodziewałaby się po tak masywnym m꿬czyźnie. Przyłapała się na tym, że się w nie wpatru¬je, wspominając chwile, kiedy przytrzymywały ją z nieubłaganą siłą, choć jednocześnie niemal deli¬katnie, ani razu nie zadając bólu.
Szerokie bary Stoneleigha sprawiały wrażenie muskularnych. W talii był węższy, niż pierwotnie sądziła, co zresztą zauważyła już wcześniej. Ciem¬ne brwi natura szlachetnie mu ukształtowała, zaś tęczówki ciepłych piwnych oczu połyskiwały złotą obwódką. Zatrzymała wzrok na jego ustach, wprawdzie nadal wykrzywionych gniewem, nie¬mniej pełnych i bardzo zmysłowych.
Pomyślała o innych ustach, nawet nie w połowie tak zmysłowych, należących do Martina Careya, syna pastora. Liczyła sobie zaledwie piętnaście lat, kiedy Martin ją pocałował - był t~ jej jedyny, jak dotąd, pocałunek z mężczyzną. Zywiła wówczas przekonanie, że kocha owego chuderlawego chłopca o łagodnym głosie i że pewnego dnia on poprosi o jej rękę. Niewykluczone, iż tak by się sta¬ło. Jednakże nim tamten rok dobiegł końca, jej oj¬ciec nie żył, ich uroczy domek przy Meacham La¬ne zamienił się w kupkę popiołu, zaś Jo odesłano do kuzynostwa. Nigdy więcej nie ujrzała Martina. Jeszcze jedna krzywda, za którą wicehrabia jej za¬płaci.
Jocelyn znów zaburczało w brzuchu. Wicehrabia zaklął siarczyście.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś, że umierasz z głodu? Kiedy po raz ostatni coś jadłaś?
- Wczoraj rano.
Wyrzucała sobie, że powinna była ostrożniej są¬czyć sherry. Wypity na pusty żołądek alkohol bły¬skawicznie uderzył jej do głowy.
- Wczoraj rano? - powtórzył z niedowierzaniem wicehrabia. - Do diabła! Ambrose! - zawołał na służącego. - Natychmiast podawaj.
Na kolację zaserwowano zimną sarninę, pieczo¬ne przepiórki, paszteciki baranie, gotowaną marchew i szparagi oraz ser Gloucester. Kiedy tylko stanął przed nią porcelanowy talerz z posrebrza¬nym obrzeżem, Jocelyn oderwała nóżkę przepiórki. Zatopiła w niej zęby, z apetytem odrywając mięso od kości i 'zlizując tłuszcz z palców. W mgnieniu oka oczyściła naczynie z wyśmienitego jedzenia i osuszyła puchar z winem.
Przyszło jej na myśl, cokolwiek poniewczasie, że jeśli została poddana testowi na to, jak daleko się¬gają jej dobre maniery, otrzymała właśnie najgor¬szą możliwą notę. Spojrzała na wicehrabiego. Led¬wie uszczknął jedzenia; wpatrywał się w Jo z mie¬szaniną współczucia i konsternacji.
Wyprostowała się.
- Ja ... przepraszam - wydukała. - Chyba byłam bardziej głodna, niż mi się wydawało.
- Nic nie szkodzi. Na twoim miejscu także był¬bym głodny.
Ostry ton w jego głosie ustąpił miejsca aksamit¬nej łagodności. Patrzył na nią w taki sposób, iż w żołądku Jo zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
- Masz ochotę na dokładkę? - zapytał.
Powinna zachować choć resztkę godności i od¬mówić. Oblizała wargi.
- Jeśli to nie sprawi kłopotu - odparła. Wicehrabia skinął głową, na co służący sprzątnął brudne nakrycie i postawił przed Jo kolejny talerz pełen jedzenia. Dolał jej wina, a na środku stołu umieścił srebrną tacę z kandyzowanymi owocami. Spożywając drugą porcję, Jocelyn bardziej baczyła na maniery. Skończyła jeść równo z wicehrabią.
- Lepiej? - zagadnął.
Teraz, kiedy już zaspokoiła głód, poczuła się głupio. Ośmieszyła się, niechcący ujawniając mu część swych sekretów.
- Znacznie - odparła. - Na tyle dobrze, że mogła¬bym już opuścić te gościnne progi. Przypuszczam jednak, że nie zamierza mi pan na to pozwolić.
- Całkiem słusznie.
Ponieważ milczała, podniósł się, wyrastając nad nią niczym góra. Po raz pierwszy w życiu J o cieszyła się, że jest o te parę centymetrów wyższa od większości kobiet.
- Zrobiło się późno - rzekł, odsuwając jej krze¬sło. - Chodź. Odprowadzę cię do pokoju.
Jo zawahała się.
- Co nastąpi jutro? - zapytała, w duchu żywiąc nadzieję, iż jego odpowiedź pozostanie bez zna¬czenia. Jeśli wszystko przebiegnie zgodnie z pla¬nem, do jutra Stoneleigh będzie martwy, ona zaś znajdzie się daleko stąd, bezpieczna.
- Podejmiemy temat tam, gdzie dziś go zakoń¬czyliśmy. Nie wydam cię władzom, dopóki nie ustalę, jakąż to urazę do mnie żywisz. Ostrzegam cię jednak, naj droższa, iż nie należę do ludzi cier¬pliwych. Jeżeli szybko nie udzielisz mi wyjaśnień, będę zmuszony przekazać cię konstablowi. Jeśli masz jakiekolwiek pojęcie o tym, jak wygląda lon¬dyńskie więzienie ... - Urwał, ponieważ Jo jęknęła cicho. - Widzę, że ta perspektywa cię przera¬ża. I słusznie. Może zatem rozważysz wyjawienie mi prawdy?
Odsunęła krzesło; nogi zjechały z dywanu i za¬zgrzytały na marmurowej posadzce.
- Powiedziałam panu, iż taki właśnie mam za¬mlar.
- Kiedy będziesz gotowa pociągnąć za spust - uzupełnił.
Jocelyn nic na to nie odparła. Stoneleigh okrążył stół, ujął jej ramię i, nie siląc się na delikatność, zaprowadził ją na górę. W swoim pokoju Jo zastała Elsę, która czekała, aby pomóc jej się rozebrać. Na łożu leżała biała haftowana koszula nocna z ba¬wełny - strój mało stosowny do ucieczki, lecz cóż, J o nie miała wyboru.
- Dziękuję, Elso - powiedziała, kiedy dziewczy¬na skończyła ją rozbierać. - Możesz tu zostawić te rzeczy. Powieś je w kącie. - Wskazała szafę z pali¬sandru w nadziei, iż pokojówka nie zabierze sukni, jednak drobna blondynka potrząsnęła głową.
- Przepraszam, panienko, ale jego lordowska mość wyraźnie polecił, co mam mu je przynieść.
Niech go diabli! Nie był w ciemię bity.
- Cóż, z pewnościom nie chcesz sprawić mu za¬wodu - stwierdziła Jo.
- Nie, proszę panienki.
Po wyjściu Elsy Jocelyn spacerowała w tę i z po¬wrotem po pokoju, odmierzając upływające minu¬ty i modląc się, by wicehrabia zapadł w głęboki sen. Było bardzo późno, nie mogła zatem zwlekać zbyt długo. Podeszła do sekretarzyka i ze środko¬wej szuflady wyjęła długi srebrny nóż do listów, który zauważyła tam przed kolacją. Cienki i ostry, z solidną, poręczną rękojeścią, wydawał się dosko¬nałą bronią. Kiedy jednak spojrzała na nóż w swej dłoni, skurczył się jej żołądek. Zastrzelić człowieka to jedno, zadźgać go - coś całkiem innego. Wy¬obraziła sobie, jak ostrze przebija mięśnie i kości, żeby dotrzeć do serca, i jak krew wypływa z niego wartkim czerwonym strumieniem.
Dobry Boże, nie mogła tego zrobić!
Głośno przełknęła ślinę, a jej dłoń zaczęła drżeć.
- Nie mogę. Po prostu nie mogę - wyszeptała. Musisz! - odezwał się głos wewnątrz jej głowy. - Jesteś to winna swemu ojcu. A także sobie!
Pomyślała o sir Henrym, jego strasznych ostat¬nich chwilach, kiedy wbiegł prosto w ryczące pło¬mienie, przerażonych krzykach, gdy zwalił się nań płonący dach. Oto, do czego doprowadziło okru¬cieństwo Stoneleigha.
Oczyma wyobraźni ujrzała ich maleńki, kryty strzechą domek przy Meacham Lane otoczony białą palisadą, z kwitnącymi od frontu jaskrami.
Następnie zobaczyła ten sam dom obrócony w kupkę popiołu - tlące się zgliszcza życia wypeł¬nionego marzeniami. Przypomniała sobie pogrzeb ojca, wszechogarniający smutek, późniejszą po¬dróż do kuzyna. Wróciła myślą do okropnego ro¬ku, jaki u niego spędziła, sprośnych uwag, pożądli¬wych spojrzeń i gorących dłoni, którymi próbował jej dotykać. Wspomniała noce spędzone w drodze, kiedy odeń uciekła, doskwierające jej wówczas zimno i głód. I jak potem spała w rynsztoku, żebra¬ła o jedzenie, kradła i dostawała cięgi, ilekroć ją złapano. Pomyślała o Browniem, kochanym, swar¬liwym Browniem, który uratował ją od śmierci gło¬dowej i nauczył, jak przetrwać w brutalnym świecie londyńskiej ulicy.
_ Stoneleigh - rzekła głośno, mocniej ściskając chłodną srebrną rękojeść. Płomień stojącej na se¬kretarzyku lampki oliwnej zamigotał na długim cienkim ostrzu. - Potrafisz tego dokonać - powie¬działa sobie stanowczo. - Przysięgłaś na grobie pa¬py, że go pomścisz, i tak właśnie uczynisz.
Zważywszy nóż w dłoni, ukryła go w fałdach ko¬szuli nocnej i ruszyła do drzwi.
Rozdział 3
Rayne leżał, rozmyślając o dziwnych wydarze¬niach minionego wieczoru i intrygującej dziewczy¬nie piętro wyżej. Słyszał jej kroki w pokoju nad je¬go sypialnią, w końcu jednak wszelkie odgłosy ustały. Zasnął.
Nieco później obudził go jakiś szmer. Nie był pewien jego źródła, lecz nie wątpił, iż coś usłyszał. Zbyt wiele lat spędził na polu walki i zbyt wielu oglądał niedostatecznie czujnych ludzi zabitych we śnie, żeby dać się zaskoczyć.
Nie otworzył oczu - udał, że nadal śpi. Dźwięk rozległ się ponownie, gdzieś w rejonie drzwi. Ob¬racająca się gałka. Odgłos bosych stóp. Cichy sze¬lest. Rayne zacisnął szczęki. Do jego sypialni we¬szła dziewczyna. Pozwolił jej podejść bliżej, wsłu¬chując się w lekkie kobiece kroki, niepewne, lecz zarazem pełne determinacji.
Dotarła do łóżka i stanęła obok Rayne'a. Przez półprzymknięte powieki widział, jak mu się przy¬gląda, studiuje jego twarz i gąszcz ciemnych kręco¬nych włosów na klatce piersiowej. Oblizała nerwo¬wo wargi, a potem wyprostowała się, unosząc ramię wysoko nad głowę. Ostrze w jej dłoni błysnęło srebrzyście w blasku dogasającego kominka.
Rayne napiął mięśnie w oczekiwaniu na cios.
Szczupłe ramię dziewczyny zadrżało, a wraz z nim nóż.
Uniósł powieki i spojrzał jej prosto w oczy. Wy¬czytał w nich wahanie, konflikt sprzecznych emo¬cji. Chwilę później uzmysłowiła sobie, iż ją przyła¬pał. Wydała stłumiony okrzyk protestu, a nóż opadł łukiem ku jego piersi.
- Niech to diabli! - zaklął Rayne, zaś jego ręka wystrzeliła w górę, by zablokować cios.
Złapał w locie jej nadgarstek i wykręcił, aż skrzywiła się z bólu. Mimo to nie wypuściła sztyle¬tu. Scisnął mocniej, zdecydowany rozbroić napast¬niczkę, choć jednocześnie pełen obaw, iż skruszy jej delikatne kości. Wreszcie nóż z brzękiem ude¬rzył o podłogę.
Wściekły do nieprzytomności Rayne podniósł się, odwrócił, po czym pchnął dziewczynę na łóż¬ko, przygniatając ją swym ciałem. Walczyła zacie¬kle, lecz oboje wiedzieli, jak bezcelowy jest ten opór. Oplótłszy palcami jej nadgarstki, przyszpilił je do materaca po obu stronach jej głowy.
- Ty żądna krwi megiero! Powinienem był wie¬dzieć, że nie należy ci ufać.
Pomimo furii nie pozostał obojętny na jej deli¬katne krągłości, piersi napierające na jego tors. Ich uda się zetknęły, drobne kości jej miednicy wpijały się w ciało Rayne'a, czuł pod sobą płaski brzuch dziewczyny - i krew w jego żyłach zawrzała z cał¬kiem innej przyczyny niż wściekłość.
- Puszczaj, przeklęty draniu!
Spróbowała się spod niego wywinąć, młócąc no¬gami. Oczy jej się rozszerzyły, kiedy otarła się o szorstkie włosy na jego łydkach. Dopiero teraz się zorientowała, że wicehrabia nie ma na sobie ubrania.
- Ależ pan ... pan jest całkiem nagi!
Rayne wygiął usta w zimnym półuśmiechu, a po¬tem zaśmiał się chrapliwie.
- Przychodzisz, żeby mnie zabić, a porus:z:a cię moja nagość? Czego oczekiwałaś, maleńka? Ze je¬stem jednym z tych gogusiów, którzy sypiają w ko¬szulach nocnych? Przykro mi, iż cię rozczarowałem.
Zesztywniała.
- Jasne, żem sie zawiodła. Tym, że ostrze nie do¬siengło celu i taki podły pies jak pan nadaloddycho. - Zatem ponownie jestem górą - stwierdził, prześlizgując się wzrokiem po jej figurze. - Cieka¬wi mnie ... czy naprawdę byś to zrobiła?
Z morderczym wyrazem twarzy znów spróbowa¬ła się spod niego wydostać.
- Widział pan sztylet.
Ich ciała oddzielał tylko cienki bawełniany ma¬teriał, który pocierał delikatnie o jego skórę. Ray¬ne czuł bijące od dziewczyny ciepło. Krew przy¬spieszyła w jego żyłach, a w lędźwie uderzyła nowa fala żaru.
- Skąd go wzięłaś?
- To cholerny nóż do listów. Znalazłam go w pańskim przeklętym sekretarzyku.
- Cóż za niedopatrzenie z mej strony. Chociaż, nawet gdybym wiedział, że tam jest, nie spodzie¬wałbym się, iż go użyjesz.
- Co tylko dowodzi, jaki z pana głupiec.
- Tak ... - stwierdził Rayne, mocniej dociskając ją do materaca. - Niewątpliwie postąpiłem jak głu¬piec. - Wolno wygiął usta w wilczym uśmiechu, który zawsze wzbudzał postrach wśród podległych mu ludzi. - Więcej nie popełnię tego błędu.
Przesunął jej nadgarstki nad głowę i przytrzymał oba jedną ręką, podczas gdy drugą sięgnął w dół uda dziewczyny. Zaczął podciągać jej koszulę nocną•
- Co ... co pan robi?
_ Dokonuję małej prywatnej zemsty. - Uniósł się na tyle, by jednym ruchem zadrzeć jej koszulę do pasa. Kolanem roztrącił jej nogi i wsunął się między jej uda. - Rozkosznej zemsty.
Wydała zduszony dźwięk, kiedy powiódł dłonią po jej ciele. Było jędrne, zbudowane z gładkich mięśni, odmienne od pulchnej miękkości znanych mu kobiet.
- Nie. O Boże, proszę, nie.
Rozpalony i gotowy, myślał tylko o tym, że zaraz w nią wejdzie. Czy przejście okaże się równie gład¬kie i zwarte, jak reszta jej ciała? Czy dziewczy¬na będzie się pod nim wiła z rozkoszy, czy raczej przyjdzie mu stoczyć walkę o każdy centymetr po¬konywanej drogi?
Szarpnęła się, kiedy dotknął jej piersi, jednak sutek zaczął twardnieć pod jego palcami.
- Nie może pan! - RzuGała się pod nim, bezsku¬tecznie usiłując go strącić. - O Boże, zabrał mi pan wszystko inne ... proszę, błagam, niech mi pan nie odbiera także i tego.
Rayne zamarł. Drobna pierś przyjemnie ciążyła mu w dłoni, dojrzała, łagodnie zaokrąglona.
_ Na pewno nie jestem pierwszy. Zyłaś na ulicy, dziesiątki mężczyzn musiały ...
Jednak łzy lśniące w ślicznych błękitnych oczach, przerażenie na twarzy i drżenie szczupłego ciała świadczyły o czymś przeciwnym.
- Niech to diabli! - Rayne stoczył się z niej, szarpnięciem obciągnął jej koszulę i poderwał dziewczynę na nogi. - Zaczniesz się zachowywać rozsądnie albo przysięgam, że stłukę cię do nie¬przytomności!
Pisnęła, kiedy pociągnął ją przez pokój. Z furią otworzył drzwi ogromnej szafy.i wyjął aksamitny szlafrok w kolorze burgunda. Zeby go na siebie włożyć, musiał puścić Jo.
Nie próbowała uciekać. Wysunęła podbródek i spojrzała na wicehrabiego z determinacją.
- Może mnie pan bić, jeśli taka pańska wola - oznajmiła. - Nic pan ze mnie nie wydusi. Nie wcześniej, niż będę gotowa.
- A przed chwilą byłaś gotowa? Planowałaś mnie oświecić, dopiero wbiwszy mi nóż w serce?
Jocelyn nerwowo zwilżyła wargi.
- Ja ... ja ... nie wiem - wyjąkała.
Prawdę mówiąc, zupełnie o tym szczególe zapo¬mniała. Przysięgła, że w ostatnich chwilach swego życia wicehrabia usłyszy, za które ze swych grze¬chów płaci tak wysoką cenę, lecz gdy stała nad nim z nożem w dłoni, myślała wyłącznie o tym, jak pięk¬nie wyglądał we śnie. Niewiarygodnie przystojny mężczyzna. Zdawała sobie sprawę, iż jest potężnie zbudowany, nie spodziewała się jednak tak wspa¬niałej, graniczącej wręcz z ideałem muskulatury.
Uniosła nóż do ciosu, gdyby jednak nie otworzył oczu, najprawdopodobniej odwróciłaby się i ode¬szła.
- Nie wiesz? - powtórzył, wwiercając się w nią wzrokiem. - Nie wiesz, czy raczyłabyś mi wyjaśnić, dlaczego pragniesz mojej śmierci?!
Oczekiwała, iż zaraz ją uderzy. Ku jej zaskocze¬niu westchnął tylko i przeczesał włosy palcami.
- Do licha, ależ jesteś irytująca - mruknął. Złapawszy ją za ramię, powiódł w stronę wyjścia.
- Dokąd mnie pan zabiera?
_ Z powrotem do twojego pokoju. Lecz tym razem zamknę drzwi na klucz.
- Idź pan do diabła!
On jednak bez słowa zawlókł ją po schodach na drugie piętro, otworzył drzwi jej sypialni i we¬pchnął J ocelyn do środka. U słyszała zgrzyt klucza w zamku, a potem ciężkie, gniewne kroki oddala¬jącego się Stoneleigha.
Z pewnością dziwny był zeń człowiek. Zupełnie nie taki, jakiego oczekiwała. Dobry Boże, za po¬dobny czyn każdy inny mężczyzna wychłostałby ją do nieprzytomności, a może nawet zabił. Każdy in¬ny mężczyzna, poprawiła się, wtrąciłby ją do wię¬zienia natychmiast po ich utarczce na ulicy.
Pomyślała o wydarzeniach w sypialni. Nadal czuła na skórze żar, jaki od niego bił, kiedy przyci¬skał ją do materaca, a także dziwne mrowienie w miejscu, gdzie dotykał jej piersi. Mógł ją wziąć, lecz tego nie zrobił. Pożądał jej przecież, na co do¬wód ujrzała aż nazbyt wyraźnie, gdy nagi ciągnął ją przez pokój.
Widywała już gołych mężczyzn - porzucone w rynsztoku, odarte z odzienia ciała, chorych, któ¬rzy oddali ubranie za ostatni kęs pożywienia. Za¬den z nich jednak nie był tak wspaniale zbudowa¬ny, z pewnością nie oglądała też nigdy nagiego mężczyzny w stanie erekcji. Przyznała, iż ów wi¬dok przeraża, zwłaszcza gdy spróbowała wyobra¬zić sobie, że coś równie wielkiego i twardego wdziera się do jej wnętrza - co, jak słyszała, czynią mężczyźni.
Oczywiście, w tej ostatniej kwestii nie miała pewności.
I nie zamierzała stawiać podobnych pytań Brow¬niemu, gdyż ten niewątpliwie bez ogródek udzielił¬by jej odpowiedzi. Jo zaś wcale nie była przekona¬na, czy chce takową poznać. Ciągle jeszcze pielę¬gnowała w sobie dziecinne złudzenia o romantycz¬nej miłości. Na razie nie czuła się gotowa ich po¬rzucić.
Westchnęła w ciemności. Ogarnęło ją zmęcze¬nie. Ogromne zmęczenie. Marzyła tylko o tym, że¬by zasnąć - a także uciec z tego domu. Uciec od Stoneleigha.
W nagłym rozbłysku pojęła, że już nie chce zabi¬jać wicehrabiego. Ów zamiar upadł wraz z ostatnią desperacką próbą wprowadzenia go w życie, a mo¬że nawet wcześniej. Po prostu nie nadawała się na morderczynię.
Może Stoneleigh z kolei nie był aż takim łotrem. Albo jednak był.
Z całego serca żałowała, że w ogóle powzięła swój morderczy plan, ślubowała zemstę na Stone¬leighu, usiłowała go zabić i, wreszcie, skończyła ja¬ko więzień w jego domu. Ponieważ odciął jej dro¬gę ucieczki, Jocelyn, westchnąwszy ponownie, opa¬dła na łóżko. Jutro czekała ją kolejna przeprawa. Musiała zdecydować, co mu powie, inaczej bo¬wiem z pewnością skończy w więzieniu. Była jed¬nak przekonana, że nawet jeśli ;wyłoży wicehrabie¬mu jego zbrodnie, by uzasadnić swą nienawiść, ni¬czego to nie zmieni. Bo i czemu miałoby? Osta¬tecznie, cóż znaczy jakaś uliczna nędzarka dla człowieka pokroju Stoneleigha?
Wyciągnęła się na ogromnej pierzynie. Nigdy do¬tąd nie spała pod czymś równie puszystym. Wkoło wisiały koralowe jedwabne zasłony. Głowę oparła komfortowo na wielkiej puchowej poduszce. Jutro
najdzie sposób, żeby czmychnąć stąd z powrotem do Londynu. Kolejną noc znów spędzi na odgniata¬jącym jej żebra sienniku, ułożonym na deskach pod¬dasza na trzecim piętrze, nad tawerną Boswella.
Umościła się wygodnie na miękkim, wypełnio¬nym pierzem materacu, rozkoszując się każdą chwilą luksusu. Jakże tu było pięknie, jak czysto i przyjemnie. Zastanowiła się, czy wicehrabia zda¬je sobie sprawę z tego, jakim jest szczęściarzem, mieszkając w takim miejscu.
*
- Jo! Jolie! To ja, Tucker.
Otumaniona snem J ocelyn miała wrażenie, że słyszy ciche, acz uporczywe pukanie.
- Jo! - Ochrypły szept rozległ się ponownie. Zerwała się z łóżka. Koszula nocna uniosła jej się do kolan.
Popędziła do drzwi.
- Tucker! Jak mnie, u licha, znalazłeś? - wyszep¬tała przez dziurkę od klucza, modląc się, żeby służ¬ba sl?ała.
- Sledziłech karete lordziaka, póki żem nie zo-
czył, co cie wiezie do swego domu. Potem żem po¬biegł na poddasze, coby spotkeć Browniego. Był tam, a juści, z cholernom dziurom po kuli. Krwo¬wił jako zażynone prosie. Łobwionzeł żem go, ja¬kem umioł, ale źle z nim, Jo, łoj źle.
- Słodki Jezu!
- Musiał żem po ciebie wrócić. Szcześciem mioł i załapoł sie na podwózke w kufrze karety. We¬szłem przez łotworte okno. Właśnie żem stał na dole, kiedy cie lord tu wlekł. Krzywdy ci jakiej nie zrobił?
- Nic mi nie jest. To Brownie potrzebuje pomo¬cy. Jak, do diabła, mam się stąd wydostać?
- Może przez łokno? Jużem zajrzoł do pokoju łobok. Roztworzem łokno, a ty przejdziesz do mnie po dachu.
- No, nie wiem, Tuck. Tu jest piekielnie wysoko.
- Udo ci sie. Niech to, ja żem śmigoł po połowie dachów w Londynie jak jako cholerno małpa.
Trafił w sedno. Zanim dołączył do Jo i Brownie¬go, Tuck terminował u kominiarza. Uciekł, wybie¬rając już raczej los przymierającego głodem zło¬dziejaszka, lecz najpierw zdążył stracić większość palców u rąk i kilka u nóg.
- W porządku, zatem do dzieła - powiedziała Jocelyn.
Idąc przez pokój, z żalem wspominała śliczną żółtą suknię. Jakim, u licha, sposobem dotrze do Londynu odziana jedynie w koszulę nocną?
Otworzyła na oścież okno i wychyliła się przez parapet. Ponieważ pokoje na kolejnych piętrach były bardzo wysokie, odnosiła wrażenie, iż od zie¬mi dzieli ją co najmniej cholerny kilometr. Spoj¬rzała w stronę sąsiedniego okna. Tucker właśnie wytknął przez nie głowę i posłał Jo buńczuczny, dodający odwagi uśmiech.
- Prościzna, wierzej mi - zachęcił. - Jeno sie nie śpiesz i nie potrz w dół.
Potaknąwszy, wspięła się na parapet. Kryty gład¬kim łupkiem dach okazał się bardziej stromy, niż się wydawał na pierwszy rzut oka. Jocelyn zrobiła krok w kierunku Tucka, raptownie nabierając powietrza, gdy bosą stopą dotknęła lodowatego kamienia. Wy¬konała następny niepewny krok, i jeszcze jeden.
Cholerna koszula nocna - zaklęła w duchu, po¬nieważ targany wiatrem materiał plątał jej się wo¬kół nóg, krępując ruchy. Jednak ani myślała jej zdejmować.
_ Prowie jesteś - dopingował ją Tuck. - Jeszcze ino kawalontek.
Ów kawalątek Jo wydawał się trasą biegu długo¬dystansowego. Nogi zaczęły jej drżeć. Mocniej przylgnęła do dachu, pragnąc zmniejszyć opór wia¬tru, i powoli, ostrożnie parła naprzód.
_ Dalej, Jo. Nim jaki łajdok zyrknie w góre i nos zoczy.
Takiego bodźca potrzebowała. Nie mogła narażać ich obojga, a zwłaszcza Tucka. Wyprostowała się i znowu ruszyła ku oknu. Niemal dotarła do celu, kiedy silniejszy podmuch wiatru zadarł jej ko¬szulę nocną, obnażając dolne partie ciała. Złapawszy rąbek materiału, J ocelyn próbowała obciągnąć ją z powrotem, wskutek czego potknęła się i niemal runęła w dół.
_ Na miłość boskom, uważej! - wrzasnął Tuck. Jocelyn starała się okiełznać walące wściekle serce.
_ Prowie żeś dojszła. - Tucker wyciągnął rękę•
Zerknęła na dłoń chłopaka, lecz nie próbowała jej dosięgnąć, obawiała się bowiem utraty równowagi. Zachwiała się, po czym zrobiła następny niepewny krok. Podmuch wiatru znów wydął jej koszulę noc¬ną, zaś Jo usiłowała ją obciągnąć, gdy nagle poczuła, że stopa jej się ślizga. Wrzasnęła, zaczynając spadać.
- Jolie!
Jocelyn rzuciła się przed siebie, lądując twar¬do na boku. Jej paznokcie sunęły po gładkim sza¬rym kamieniu w poszukiwaniu punktu zaczepie¬nia. Krawędź dachu zbliżała się błyskawicznie. Jo po raz ostatni w panice zaczerpnęła powietrza, kiedy znienacka zahaczyła palcami o odstającą da¬chówkę. Zatrzymała się. Drżąc na całym ciele, usi¬łowała . odzyskać panowanie nad sobą. Dyszała ciężko, a jej serce waliło tak wściekle, jakby miało za moment wyrwać się z piersi.
Podciągnęła się ostrożnie, wolną ręką macając na oślep w kierunku okna. Nagle poczuła szarpnię¬cie, tak potężne, iż odniosła wrażenie, że wyrwało jej ramię ze stawu. Jej nadgarstek płonął.
Podniósłszy wzrok, ujrzała Stoneleigha. Nagi do pasa, wychylał się przez parapet, potężną dło¬nią oplatając jej nadgarstek.
- Spokojnie - powiedział. - Trzymam cię. Przeciągnął ją nad parapetem, aż znalazła się w jego objęciach. Ku własnemu zaskoczeniu Joce¬lyn nie próbowała protestować.
- Czyś ty zgłupiała? - odezwał się znowu, folgu¬jąc gniewowi teraz, gdy już nic jej nie groziło. - Co, u diabła, sobie myślałaś?!
- Chciałam się wydosteć z tego przeklentego do¬mu! - odgryzła się, niemniej nadal doń lgnęła.
Dygotała na całym ciele, przemarznięta na kość, a przy tym nieskończenie wdzięczna za sam fakt, ze żyje.
Jakby czytał w jej myślach, gdyż mocniej oplótł ją ramionami, tuląc do swej potężnej klatki piersiowej.
- Słodki Jezu, prawie się zabiłaś.
Jocelyn wyzwoliła się z jego objęć, choć jakaś jej cząstka przeciw temu protestowała.
- Mo-mogło mi się udać - wyjąkała. - Uciekliby¬śmy i już by nas pan wincej nie zoczył.
- Mogło ci się udać? Znalazłaś się o włos od śmierci! - Wydawał się autentycznie poruszony, Jo wiedziała jednak, iż to tylko złudzenie.
- Cóż to pana obchodzi?
Spojrzał na nią chmurnie.
- Cokolwiek sobie myślisz, nie jestem potwo¬rem, za jakiego mnie uważasz.
Z pewną niechęcią przyznała w duchu, że zmie¬niła zdanie na jego temat.
- Gdzie się podział chłopak? - zapytał Rayne. Dyskretnie rozejrzała się w poszukiwaniu Tuc¬kera. Na szczęście zdołał czmychnąć, kiedy pojawił się wicehrabia.
- Jaki chłopak? - zdziwiła się.
- Ten mały bekas, który namówił cię na wspinaczkę po dachu.
- Musiałam się stąd wydostać - oznajmiła mu w miejsce odpowiedzi. - Brownie otrzymał po¬strzał. Może umrzeć, jeśli mnie przy nim zabrak¬me.
- Mówisz o tym starym szubieniczniku, który ci towarzyszył? Szubrawiec mnie okradł i życzył mi śmierci. Zasłużył na karę.
- To mój przyjaciel. Muszę doń dotrzeć.
- Powiedz, dlaczego usiłowałaś mnie zabić.
Potrząsnęła głową. Może i zmieniła zdanie na jego temat, lecz nie na tyle, żeby mu zaufać. Zresztą, cóż by dało takie wyznanie? Ani przez chwilę nie wierzyła, że przyniosłoby jej wolność.
- W takim razie pozostaniesz moim więźniem - oświadczył wicehrabia.
Zacisnęła szczękę•
- Niech pan na to nie liczy. Znajdę sposób ucieczki.
- Nie uciekniesz. Będziesz tu tkwiła, póki nie wyjawisz mi prawdy, choćby miało to trwać do końca świata! - Z tymi słowy złapał ją za nad¬garstek i pociągnął przez pokój.
W holu wziął ją na ręce, mimo iż próbowała mu się wywinąć, po czym zaniósł po schodach na pię¬tro.
- Czy .... czy wszystko w porządku, wasza lordow¬ska mość? - zapytał Farthington, pocierając zaspa¬ne oczy. Koszula nocna kończyła mu się tuż nad guzowatymi kolanami.
- W jak najlepszym. - Stoneleigh przemknął obok kamerdynera. - Miej baczenie na jasnowło¬sego ulicznika, który gdzieś tu się przyczaił. Nie trać z jego powodu nocy. Po prostu upewnij się, że srebra zostały dobrze zamknięte.
Rayne przemierzył swój pokój i wkroczył do przyległego pomieszczenia, przeznaczonego na sypialnię dla przyszłej wicehrabiny. Upuścił Jo¬celyn na wielkie łoże z jedwabnym baldachimem, zerwał złoty sznur, podtrzymujący ciężką, udrapo¬waną błękitną zasłonę, po czym oplótł nim jej nad¬garstki. Wkrótce Jo leżała mocno przywiąza¬na do filarów w nogach łóżka.
- Puści mnie pan, jeśli wyznam prawdę?
Z jej twarzy wyczytał kłamstwo.
- Nie - odparł.
- Niech pana szlag! Muszę wrócić do Londynu!
Pochylił się nad nią, zaś jego ciemne oczy miota¬ły błyskawice.
- Posłuchaj mnie uważnie, mała impertynentko. Już prawie świta. Tej nocy dwukrotnie próbowałaś zabić mnie i raz siebie. Musisz mi sporo wytłuma¬czyć, zanim opuścisz ten dom, a w tej chwili nie je¬stem w nastroju do słuchania wyjaśnień. Radzę ci się przespać. Ja taki właśnie mam zamiar.
Rzucił jej kolejne ostre spojrzenie, po czym wy¬cofał się do swej sypialni, z furią zatrzaskując za sobą drzwi.
- Niech cię wszyscy diabli porwą! - krzyknęła za nim Jocelyn.
Wykręcała się na łóżku, usiłując poluzować pę¬la, bezskutecznie jednak. Liczyła się każda sekun¬da, a tymczasem ona miotała się tu bezsilna ni¬czym kot w worku! Rozejrzała się za czymś, co po¬mogłoby jej się uwolnić, lecz spostrzegła jedynie żółtą muślinową suknię wiszącą na haku przy drzwiach.
Przynajmniej będzie się miała w co ubrać, jeśli zdoła wyzwolić się z więzów.
- Tucker, gdzie jesteś? - szepnęła, zachodząc w głowę, gdzie zniknął chłopak.
Była pewna, że po nią wróci, że odnajdzie ją i oswobodzi.
Wkrótce potem go usłyszała - czy raczej, jej uszu dobiegł zgrzyt klucza w zamku. Otworzywszy drzwi, Tucker z szerokim uśmiechem zaprezentował Jo pęk kluczy na wielkim metalowym pierścieniu.
- Pokojówka - wyjaśnił. - Wziełem klucze z kre¬densu w jej pokoju. Pomyślołem, co to lepszy kon¬cypt niźli na powrót leźć oknem.
- Znacznie lepszy - zgodziła się Jo. - Pospiesz się•
Chwilę później była wolna. Szybko wciągnęła suknię, a Tucker zapiął kilka guzików - tyle tylko, żeby materia się nie zsuwała. Joce1yn złapała jesz¬cze porzuconą bawełnianą koszulę nocną, którą I.amierzała otulić się dla osłony przed chłodem, później zaś wykorzystać na szarpie, i opuścili po¬kój. Od Londynu dzieliła ich godzina jazdy, a jesz¬cze więcej, gdyby czekała ich piesza wędrówka. Przy odrobinie szczęścia wślizgną się na jakiś wóz.
- Stoneleigh ma lekki sen - przestrzegła J oce¬Iyn. - Musimy zachować ciszę.
Minęła sypialnię wicehrabiego, kierując się ku masywnym drzwiom frontowym przy końcu głów¬nego holu, jednak Tucker przytrzymał ją za ramię.
- Dźwi pilnujom służoncy. Trza uciec łoknem, com nim wejszedł.
Potaknąwszy, Jocelyn podążyła za chłopcem. Nim dotarli do okna, ze zdenerwowania kręciło jej się w głowie. Odetchnęła z ulgą dopiero, kiedy zesko¬czyli z parapetu na ziemię. Głównych wrót strzegł służący, nikt jednak nie pełnił warty przy bramie w sąsiedztwie stajni. Tamtędy się wydostali.
Pędząc po trawie w stronę Hampstead Road, Jocelyn myślała o mężczyźnie, od którego ucieka¬ła. Już nigdy go nie zobaczy - chyba że Stoneleigh naśle na nich władze. Taka ewentualność jednak nieszczególnie ją martwiła, jako że przez lata Jo nabrała wprawy w wymykaniu się konstablowi i je¬go ludziom. Właściwie cieszyła się, że ich ścieżki wreszcie się skrzyżowały. Choć nie pomniejszało to jego zbrodni, sporo się o nim dowiedziała - a jeszcze więcej o sobie samej. Co zaś najważ¬niejsze, owa konfrontacja ją wyzwoliła. Jo w końcu stawiła czoło przeszłości i teraz mogła żyć dalej.
Ta ostatnia myśl ją zasmuciła. Przez lata zemsta wyznaczała cel jej istnienia, pomagając przetrwać każdy kolejny nędzny dzień. Teraz, kiedy ów cel upadł, przed Jo majaczyła ponura, wyzuta z ma¬rzeń przyszłość. Na tym świecie pozostali jej tylko Tucker i Brownie.
Brownie. W tej chwili liczył się wyłącznie ten drogi stary zbereźnik, któremu zawdzięczała życie. Obecnie jego własne zawisło na włosku, ona zaś musiała mu pomóc. I uratuje go, przysięgła sobie w duchu. A kiedy już tego dokona, zastanowi się, co dalej ze sobą począć.
*
Rayne przystanął przy oknie w gabinecie, obser¬wując, jak jego zwierzyna wyślizguje się tylną bra¬mą i rozpływa w ciemności. Wiedział, że chłopak po nią wróci i że wspólnie znajdą drogę ucieczki.
Sprawy toczyły się dokładnie po jego myśli. Wyszedł z gabinetu, jako że zamierzał śledzić oboje aż do Londynu. Ubrany w białą batystową koszulę z długimi rękawami, irchowe bryczesy i wysokie czarne buty z cholewami, opuścił dom tylnym wyjściem, kierując się ku stajniom. Zaspa¬ny stajenny szybko osiodłał dlań Trafalgara, raso¬wego gniadego ogiera. Rayne wskoczył na grzbiet wierzchowca i skierował go w stronę traktu. Nie chciał zgubić uciekinierów, lecz musiał także uwa¬żać, żeby go nie spostrzegli.
Na policzku zadrgał mu mięsień, kiedy pomyślał o śledzonej przez siebie kobiecie. Zaproponowała, że wyjawi mu powód swej nienawiści, lecz powie¬działaby cokolwiek, byle tylko pomóc swemu przy¬jacielowi. Rayne zaś pragnął usłyszeć prawdę. Skonstatował, iż pozna ją, jeśli pozwoli Jo uciec. Podąży za nią aż do mieisca jej zamieszkania, do¬lwie szubrawca, którego najwyraźniej postrzelił je¬go stangret, zagrozi mu użyciem przemocy, na co nie potrafił się zdobyć wobec dziewczyny, i tym sposobem wymusi na obojgu wyznanie.
W wyobraźni odtworzył chwilę, kiedy stała przy jego łóżku, tak niewinna w skromnej białej koszuli nocnej. Czy zadałaby cios? Dobrze pamię¬tał wyraz jej twarzy, gdy unosiła sztylet - malującą się na niej mieszaninę gniewu, wątpliwości, stra¬chu i niepewności. Zaatakowała wyłącznie z dumy, zorientowawszy się, iż została zauważona. Z drugiej strony, Rayne nie wiedział, o jakie zbrodnie go oskarżała, nie mógł zatem z całą pewnością stwier¬dzić, do czego byłaby lub nie była zdolna.
Odkąd po raz pierwszy ujrzał tę czarnowłosą chudzinkę o długich zgrabnych nogach i kształt¬nych pośladkach, w jego głowie panował mętlik. Cóż takiego, w jej mniemaniu, uczynił?
Była zbyt dorosła na jego bękarta, nie ślubną córkę kochanki, o której istnieniu dawno zapo¬mniał. Czyżby skrzywdził jej siostrę lub matkę? Złamał serce przyjaciółce? Niewykluczone, sądził jednak, iż w grę wchodziło coś poważniejszego. Zbyt wielka nienawiść płonęła w jej oczach. Po¬wiedziała, że sprawa nie ma nic wspólnego z woj¬ną, a zatem nie dotyczyła jakiegoś zabitego lub okaleczonego przezeń żołnierza wrogiej armii.
- Psiakrew - zaklął głośno, po czym wprowadził wierzchowca na wzniesienie nad Hampstead Road.
O co, u diabła, może chodzić?
- Spokojnie - powiedział do Traya, ściągając wodze i skłaniając zwierzę do stępa.
Na szczycie wzgórza zsiadł z konia, skryty za gru¬bym pniem drzewa. Poniżej, na drodze, Jocelyn i chudy chłopak doganiali właśnie wóz mleczarza, toczący się w stronę Londynu. Wskoczyli na niego od tyłu, wspięli się na pakę i zniknęli pod impre¬gnowanym płótnem, przykrywającym bańki z mle¬kiem. Rayne uśmiechnął się do siebie. Nietrudno będzie ich śledzić. Przyjemna pq:ejażdżka do mia¬sta i otrzyma upragnione odpowiedzi.
Londyn. Genevieve. Do diabła. Uświadomił so¬bie, iż kompletnie zapomniał o lady Campden i jej groźbach. Westchnął ciężko. Od początku z nie¬chęcią myślał o czekającym go spotkaniu, no i los rozstrzygnął tę kwestię za niego. Genevieve postąpi wedle własnego uznania; Rayne stracił szansę powstrzymania jej. Liczył, iż nie okaże się na tyle nierozsądna, żeby ujawnić ich romans mężowi, je¬sli jednak to uczyni - trudno, niech i tak będzie.
Pomyślał o śmiałej, zmysłowej urodzie Genevie¬ve, a wówczas, o dziwo, stanęła mu przed oczyma i nna, czarnowłosa piękność. Młodsza, szczupła, pełna gracji, o jędrnym biuście, jasnochabrowych Iyczówkach, szlachetnych rysach i długich zgrab¬nych nogach. Gdyby nie była taką mściwą heterą, uznałby ją za piekielnie atrakcyjną•
Na wspomnienie jej wąskiej talii i sprężystych pośladków Rayne poczuł przypływ pożądania.
Kogo usiłował oszukać? Ta kobieta wzniecała ogień w jego żyłach. Przy kolacji, ilekroć na nią spojrzał, przypominał sobie ich zmagania w kare¬cie. Od czasu szamotaniny w łóżku potrafił myśleć wyłącznie o jej gładkiej skórze, wspaniale umi꬜nionych nogach i płaskim brzuchu. A także o tym, jak dotykał jej piersi, których, niestety, nie dane mu było zobaczyć.
Kiedy usłyszał dochodzące z jej pokoju hałasy, pobiegł na górę, ujrzał chłopaka i zorientował się, iż Jo wyszła na dach, serce niemal wyrwało mu się z piersi. O tak, mogło jej się udać. W tej chwili mo¬gła już nie żyć. Sama myśl o tym sprawiła mu ból. Wciągnąwszy ją z powrotem przez okno, miał chęć ją udusić. Lecz gdy przez cienką bawełnę naparła piersiami na jego tors, gdy dotknął krągłości jej pośladków, marzył już tylko o tym, żeby zedrzeć z niej odzienie i kochać się z nią w nieskończoność.
Zdobywając się na szczerość, musiał przyznać, iż od tej atrakcyjnej impertynentki chce czegoś wię¬cej, niźli tylko wyjaśnień. Wziąwszy zaś pod uwagę przykrości, na jakie go naraziła, istniała spora szansa, iż uda mu się zrealizować zamiar, kołaczą¬cy się od pewnego czasu na dnie jego umysłu.
Rayne uśmiechnął się leciuteńko.
- Przekonamy się, mała mścicielko, czy szlak ze¬msty zaprowadzi cię prosto do mojego łóżka.
Zaśmiał się cicho i popędził konia do galopu, pylistym traktem podążając za wozem mleczarza.
Rozdział 14
Podróż wlokła się niemiłosiernie.
Jocelyn i Tuckera zbyt wycieńczyły pełne napięcia wydarzenia wieczoru oraz troska o przyjaciela, żeby znaleźli jeszcze chęć do rozmowy. Zdrzemnęli się.Jo bolały wszystkie kości, jej mięśnie wręcz krzycza¬ły z fatygi, zaś ręce i nogi znaczyły siniaki po bitwie stoczonej w sypialni wicehrabiego. Drzemka, choć krótka, zregenerowała jej siły na tyle, że Jo zdołała umknąć przed miotłą, którą zamachnął się woźnica, odkrywszy śpiących z tyłu pasażerów na gapę•
Od przedmieść Londynu ruszyli pieszo. Po dłuż¬szej wędrówce znale'źli się wreszcie na wąskich uliczkach w pobliżu ich mansardy nad tawerną Bo¬swella, niedaleko Drury Lane. Mimo późnej pory, stary, walący się budynek wypełniały odgłosy roz¬mów i kłótni oraz krzyki i śpiewy stałych bywalców, przeważnie żłopiących gin mętów. Jocelyn tak przywykła do tych hałasów, iż niemal nie mogła bez nich zasnąć.
- Dzięki Bogu, prawie jesteśmy - powiedziała do Tucka, kiedy brudnym zaułkiem zbliżali się do wejścia na tyłach budynku. - Oby sie jeno Brownie za wielo nie ruszoł. Ta¬kem go łobwionzoł, jakby nic.
- Starczy, jeśli powstrzymałeś krwawienie. To najwazniejsze.
- Zamotał żem mu line na ramieniu. Zaro mnij tej juchy ciekło.
Jocelyn jedynie skinęła głową, gdyż ogarnęły ją mdłości na myśl, że z Browniego wycieka życiodaj¬na krew. Unosząc suknię, wspięła się po rozchybo¬tanych schodach na poddasze i spiesznie otworzy¬ła drzwi ich pokoiku. Brownie leżał w kącie na sienniku. Obok znajdowało się legowisko Tuc¬kera, J ocelyn zaś sypiała po przeciwnej stronie po¬mieszczenia, za prowizoryczną kotarą stanowiącą maksimum prywatności, na jaką mogli sobie po¬zwolić. Przez maleńkie mansardowe okienko do wnętrza dostawało się nieco powietrza, prze¬ważnie gęstego od dymu i sadzy. W pobliżu drzwi stał na koślawych nóżkach stary żeliwny piec, ich wielki i zarazem jedyny luksus.
- Brownie - odezwała się miękko Jocelyn, klę¬kając obok przyjaciela. - To ja, Jo.
Lodowatą, lepką od potu dłonią ujął jej rękę.
- Wiedziałech, co go wykiwasz - oznajmił. - Pik¬nie żeś mu zemkła, co? Dumny żem z ciebie, sło¬dziuchna.
- Tucker mi pomógł. Teraz pora zatroszczyć się o ciebie.
Zdjęła wyświechtany koc '? jego muskularnej piersi, pokrytej ciemnymi, przetykanymi siwizną włosami, po czym spojrzała na unurzany w czer¬wieni rękaw wystrzępionej zgrzebnej koszuli. Stra¬cił bardzo dużo krwi. Widziała, jaki jest osłabiony.
- Łajdok nic ci nie zrobił? - zapytał.
- Nie ... nie, nic mi nie jest.
Podniosła prowizoryczny opatrunek - oddarty kawałek koca Tuckera, który ten zwinął i docisnął do rany. Kula przeszła przez ramię na wylot, nie uszkadzając kości.
- Cholerny lubieżnik zbytnio był zajenty niucha¬niem twoich spódnic, coby zachoweć jaki taki po¬myślunek - mruknął Brownie.
Jocelyn spłonęła rumieńcem na wspomnienie przygody w łóżku wicehrabiego.
- Byłam w spodniach, jużeś zapomnieł?
Zdjęła owiniętą wokół ramion bawełnianą ko¬szulę nocną i zaczęła drzeć ją na pasy.
Szare oczy Browniego prześlizgnęły się po jej sylwetce.
- No, ale tero nie jesteś, i nie powim, co źle ci w tej piknej sukni.
Ja pokraśniała jeszcze bardziej. Miała nadzieję, że w przytłumionym blasku świecy Brownie niczego nie zauwazy.
- Spalił moje ubrania - wyjaśniła.
Poczuła, jak jego mięśnie tężeją•
_ Pieprzony łobuz zerwoł je z ciebie? Jak żeś go, li czorta, zmusiła, coby trzymoł łapy przy sobie? Pewno stwardnioł jako skała, ino spojrzoł na twoje soczyste ciałko.
- Mógłbyś leżeć spokojnie? Wicehrabia zacho¬wał się jak dżentelmen. Po prostu ... zaproponował mi kąpiel i ofiarował czyste ubranie. Nie wydarzy¬lo się nic niestosownego.
Brownie zajrzał jej w oczy.
- Nigdy żeś nie umieła łgać, słodziuchno.
_ Psiakrew, Brownie! Mówiem ci, nic sie nie zdarzyło. Starłam się z nim, tylko tyle. Późnij przy¬szeł Tucker i zabrał mnie z tego przeklętego do¬mu. No i jestem.
Brownie, rozluźniony, zachichotał cicho.
- Czyli nie bydziesz go zabijać.
- Odkryłam, że zemsta straciła dla mnie znaczenie. - Ponieważ Brownie zamierzał coś jeszcze do¬dać, Jo położyła mu palce na ustach. - Proszę cię, leż spokojnie. Musisz odzyskać siły. Podaj mi tę bańkę z wodą - zwróciła się do Tucka. - Trzeba oczyścić ranę.
Skinąwszy głową, Tucker poszedł po naczynie.
*
W korytarzu pod drzwiami mansardy stał Ray¬ne. Zostawiwszy Traya w stajni przydrożnej gospo¬dy, od peryferii Londynu podążał pieszo za dziew¬czyną i chuderlawym chłopakiem. W miarę, jak ulice stawały się coraz węższe i brudniejsze, a smród otwartych ścieków wypełniał powietrze, w Rayne'ie narastał niepokój. Coraz bardziej mar¬twił się o bezpieczeństwo Jocelyn.
Przecież dama, którą Jo z pewnością była, nie mieszkałaby w takim miejscu! Wszystko przema¬wiało jednak za tym, iż właśnie tak się rzeczy miały.
Mimo bezksiężycowej nocy śledzenie ubranej w jasnożółtą suknię dziewczyny okazało się proste. J ocelyn przemykała obok tawern i kawiarni, któ¬rych wielkie drewniane szyldy kołysały się na wie¬trze nad mrocznymi uliczkami, mijała obdartych bosonogich żebraków, śpiących pod ścianami, pija¬nych mężczyzn i na pół obnażone ulicznice. Kilka¬krotnie Rayne obawiał się, iż zostanie dostrzeżo¬ny, jednak Jo tak owładnęła troska o przyjaciela, że nie opejrzała się ani razu.
Pojął teraz, dlaczego przebierała się za mężczy¬znę. W tej części miasta kobieta stanowiła łatwy cel dla przeróżnych łotrów, mogących czaić się w każdym mijanym przez nią zacienionym po¬dwórku czy zaułku.
Starczyło, że Rayne patrzył, jak Jo pędzi tymi uliczkami, by serce ściskało mu się ze strachu o nią.
Im dalej zaś szła, tym podlejsza stawała się oko¬lica. Rayne znał tę część Londynu, wąskie kręte alejki w pobliżu Drury Lane. Lata temu trafił tutaj w poszukiwaniu zbiegłego żołnierza, młodego chłopaka, który, straciwszy w bitwie przyjaciela, w towarzystwie przypadkowych mętów starał się utopić w alkoholu swe smutki. Aby wyprowadzić chłopaka z tawerny "Pod Czerwonym Kogutem", Rayne musiał stoczyć bój z połową jej pijanych by¬walców.
Później zachodził w te okolice jeszcze parokrot¬nie, dla własnej uciechy, czy też raczej dotrzymując towarzystwa swemu najlepszemu przyjacielowi, Dominikowi Edgemontowi, markizowi Graven¬wold. Istniała ciemna strona osobowości Domini¬ka, której ów od czasu do czasu musiał pofolgo¬wać. Gravenwold wiedział, gdzie szukać zaspoko¬jenia, a Rayne niekiedy się doń przyłączał. Nie by¬lo to jednak miejsce dla kobiety.
Szedł za tymi dwojgiem Strandem, a potem ciemnymi alejkami w pobliżu Great Queen Street i Long Acre. Wreszcie skręcili w dzielnicę ruder pomiędzy St. Martin's Lane, Bedford Street i Chandos, zwaną przez złodziei Karaibami.
Słodki Jezu. Jocelyn weszła do największej rudery, jaką Rayne'owi zdarzyło się widzieć. Okna ta¬werny lepiły się od brudu, deski na ganku były stare i połamane, a w pełnym cuchnących odpadków za¬ułku na tyłach budynku roiło się od szczurów. Ray¬ne wspiął się za dziewczyną po chybotliwych stopniach, zatrzymując się co kondygnację i nasłuchując odgłosów aktywności w którymś z pokoi. Na trzecim piętrze usłyszał wreszcie głos Jocelyn, dobiegający zza lichych drzwi mansardy, nie rozróżniał jednak poszczególnych słów. Zacisnął szczęki. Zamierzał zakończyć tę brudną sprawę. Wyjął zza pasa pisto¬let, liczył bowiem na to, iż owa demonstracja siły pomoże mu' uzyskać upragnione wyznanie, a potem cicho otworzył drzwi i wszedł do pokoju.
W ciasnym pomieszczeniu panowała duchota.
Rayne zauważył dwa połamane krzesła z trzcino¬wym oparciem, pękaty żeliwny piec oraz forniro¬wany stół ze starym żelaznym świecznikiem po¬środku. Na ścianie wisiał poszczerbiony fragment lustrzanej tafli, a jeden z narożników pomieszcze¬nia oddzielono czerwoną kotarą z szorstkiej tkani¬ny. Nie spodziewał się aż takiej nory, choć zara¬zem, o dziwo, pokój wydawał się na swój sposób przytulny i wręcz lśnił czystością. Może chodziło o równiutki stos pożółkłych gazet na stole obok popękanego kubka, a może o powiewający na oknie kwadracik haftowanej zasłonki lub wy¬szczerbiony talerz w niebieskie kwiaty, zdobiący ścianę. Cokolwiek to było, wzmogło determinację Rayne'a, aby poznać historię tej pięknej, intrygują¬cej dziewczyny. Odwiódł kurek.
- Wzruszające - oznajmił.
Wszyscy troje podskoczyli i odwrócili się ku niemu.
- Osobiście uważam - ciągnął Rayne - że jeśli ma się wzgląd na lata więzienia, jakie cię czekają, postąpiłbyś wcale niegłupio, umierając.
- Pan?! - Jocelyn wpatrywała się weń z przera¬zemem.
- We własnej osobie.
- Jak ... jak pan nas odnalazł?
- Podziękuj sukni, którą ukradłaś. Śledzenie cię przypominało podążanie za światłem latarni mor¬skiej.
- Rób pan ze mnom, co pan chcesz - odezwał się ranny - ale jej i młodzikowi pozwól łodejść.
Mężczyzna usiłował podnieść się z siennika, lecz Jocelyn go przytrzymała. Spojrzała na pistolet Rayne'a, a później prosto w jego oczy.
- Nigdzie nie idem, pal sześć jego lordowskom mość - oznajmiła, po czym, nie zważając na prote¬sty Browniego, pochyliła się nad nim i dalej obmy¬wała ranę tak, jakby Rayne'a w ogóle nie było w pomieszczemu.
Chłopak z kolei wydawał się nieco zagubiony, nie próbował jednak uciekać.
- Jak ci na imię, chłopcze? - zwrócił się doń Rayne.
- Tuck ... Tucker, sir, to znaczy, wsza lordowska mość.
- U siądź tam.
- Taa jest, sir. - Tucker czujnie usiadł na wskazanym krześle.
Rayne zwolnił kurek i wetknął pistolet z powro¬tem za pas. To byłoby na tyle w kwestii demonstra¬cji siły.
- Co z nim? - zapytał.
Jocelyn spojrzała nań przelotnie.
- Stracił dużo krwi - odparła.
Rayne przyklęknął obok niej i obejrzał ranę. Wyglądała czysto, choć nadal się z niej sączyło.
- Szkoda, że taka z ciebie porządnisia - stwier¬dził. - Pajęczyny niekiedy pomagają zatamować krwawienie.
- Skąd pan wie?
- Wiem sporo o wykrwawianiu się ... i umieraniu. Tucker zerwał się na równe nogi.
- W korytarzu jest mrowie pajenczyn. Mogem zebrać.
Błękitne oczy lustrowały twarz Rayne'a.
- Czy to naprawdę pomoże? - zapytała Jo.
- Powinno.
- Idź po nie, Tuck - poleciła chłopakowi.
Tucker wypadł z pokoju, a J ocelyn znów przy¬stąpiła do oczyszczania rany. Zwinęła czysty pasek materiału z bawełnianej koszuli nocnej i pracowa¬ła wytrwale, dopóki nie pojawił się chłopak. Kiedy wręczył jej garść szarych pajęczyn, przez oblicze Jo przemknął wyraz niepewności, zaraz jednak zaczꬳa ostrożnie obkładać nimi ranę•
- N a dole wybuchła burda - oznajmił Tucker.
- Pójdem zoczyć, o co chodzi. Wtokich mijscach nigdy nie dość łostróżności.
Spojrzał pytająco na Rayne'a, na co ten skinął głową•
- Idź - przyzwolił.
Nie dbał o to, czy chłopak wróci. Starczyło, że musiał pilnować pozostałych dwojga. Poza tym, je¬śli rzeczywiście zanosiło się na kłopoty, nie zaszko¬dzi dowiedzieć się na jakie.
Tuck znów wybiegł, a Jo kończyła opatrywać ra¬nę. Starannie ją zabandażowała, potem zaś rozdar¬ła i mocno zawiązała koniec szarpi.
- Dzienki, słodziuchno. - Brownie ścisnął jej dłoń. - Od razu żem łodżył.
- Miło mi to słyszeć - rzekł chłodno Rayne - ja¬ko że ty i ja mamy parę spraw do omówienia.
- Jest ranny! Zostaw go pan w spokoju ... - za¬częła J o, lecz w tej chwili raptownie otworzyły się drzwi i do mansardy wparował przerażony Tucker.
- Trza uciekeć! Cholerna buda sie poli!
- Pali?! - Jocelyn poderwała głowę.
Rayne wyjrzał na korytarz. Pomarańczowe języ¬ki ognia wspinały się już po klatce schodowej. Spiesznie zamknął drzwi, ponieważ do pokoju wdzierał się duszący czarny dym.
- Czy jest stąd inne wyjście?
- A juści - potwierdził Tuck. - N a drugiem końcu korytarza som schody, co prowadzom do tawerny. - Ty i Jocelyn idźcie przodem. Ja zajmę się wa¬szym przyjacielem.
Wsunął ramię pod plecy Browniego i pomógł mu wstać, nie wykonali jednak ani kroku, zmroził ich bowiem widok Jocelyn. Stała niczym sparaliżo¬wana, z wyrazem bezgranicznego przerażenia na twarzy, nie reagując na rozpaczliwe ponaglenia Tuckera.
- Ona sie boji łognia - wyjaśnił Tucker głosem piskliwym od emocji. - Ni drgnie.
Rayne zaklął z emfazą, opierając Browniego o ścianę.
Złapał z siennika stary koc, którym był przykry¬ty mężczyzna, po czym owinął nim głowę i ramio¬na dziewczyny.
- Jo, musisz mi pomóc - powiedział. - Jeśli natych¬miast się stąd nie wydostaniemy, zginiemy wszyscy.
Pokiwała głową tak, jakby się z nim zgadzała, lecz nie ruszyła się z miejsca.
Rayne złapał ją za ramiona.
- Słyszałaś, co powiedziałem?! - huknął, zagłu¬szając nawet ryk ognia za drzwiami. Takim tonem wydawał rozkazy warmii. - Musimy natychmiast uciekać! Wezmę Browniego. Ty po prostu mocno się mnie trzymaj. Zrozumiałaś?
- Tak - odparła, znów kiwając głową.
Powróciwszy do Browniego, Rayne pochylił się i zarzucił sobie tego potężnego mężczyznę na ple¬cy. Jocelyn oplotła go ramionami w pasie, po czym, z Tuckerem na czele pochodu, opuścili mansardę. W międzyczasie płomienie zdążyły całkiem za¬władnąć tylnymi schodami.
Tucker kaszlał i prychał, z trudem oddychając gorącym, duszącym powietrzem, lecz nieomylnie przeprowadził ich przez kłęby czarnego dymu do schodów, które wiodły do tawerny poniżej. Temperatura w budynku tak się podniosła, że każ¬dy oddech palił im płuca, zaś mokre od potu ubra¬nia lepiły się do ciała. Na podeście pierwszego pię¬tra, tuż nad salą tawerny, musieli się zatrzymać, bowiem drogę zagrodziła im ściana ognia.
- Tędy! - zarządził Rayne, kopnięciem wyważa¬jąc drzwi jednego z pokoi.
Natychmiast je za nimi zatrzasnął i podszedł do okna.
- Będziemy skakać - oznajmił. - Dasz radę, Brownie?
- Łoberwoł żem w ramie, nie w dupe. Byle no¬gami do dołu, a bedzie mi lepiej niźli świżo wy¬chendożonej dziwce.
- Jocelyn?
Rayne zerwał koc z jej głowy. Oczy miała szkli¬ste, a oblicze tak blade, iż skóra wydawała się prze¬zroczysta.
- Pój dem pirwszy i pomogem innym - zaofiaro¬wał się Tucker.
- Dobry chłopak.
Po otwarciu okna Rayne spostrzegł, że zaledwie pół metra dalej płomienie zajęły już ścianę budyn¬ku. Kiedy pomagał chłopakowi wejść na parapet, po raz pierwszy zwrócił uwagę na jego pokryte bliznami dłonie. U jednej Tucker miał tylko kciuk i palec wskazujący, u drugiej - kciuk i dwa palce. Z reszty pozostały nadpalone, częściowo stopione ze sobą kikuty. Rayne zwalczył w sobie przypływ współczucia.
- Skacz.
Dotknąwszy ziemi, Tucker przekoziołkował, za¬raz jednak lekko poderwał się na nogi. Odwrócił się i wyszczerzył do towarzyszy zęby w uśmiechu. Jo posłusznie skoczyła jako druga; wydawała się niezdolna dobyć z siebie choćby słowa protestu. Przy lądowaniu stęknęła, potknęła się i rozciągnę¬la jak długa, lecz zdołała się jakoś pozbierać.
Płomienie tymczasem przepaliły już drzwi, a w pokoju zrobiło się gęsto od dymu. Nic nie wi¬dzieli i ledwie mogli oddychać.
- Tero pon - wykrztusił Brownie.
- Nie ma mowy.
Rayne wepchnął postawnego mężczyznę na pa¬rapet, pomógł mu odzyskać równowagę, po czym puścił go, a Brownie rzucił się przed siebie.
Wreszcie także Rayne wspiął się na okno, prze¬słaniając potężną sylwetką cały otwór. Skoczył przez dym i płomienie, po czym wylądował na ugię¬tych nogach. Okazało się to łatwiejsze, niż się spo¬dziewał - udało mu się nawet nie przewrócić.
- Woli sie! - wrzasnął Tucker, jako że właśnie zapadł się dach tawerny, a płomienie wystrzeliły na wysokość kilku pięter.
Gorejące ściany budynku zaczęły wyginać się na zewnątrz, przy czym powiew wiatru dodatkowo podsycił ogień. Rayne porwał Jocelyn w ramio¬na i wszyscy rzucili się do ucieczki. Za nimi runęła ściana, wyrzucając w nocne niebo fontannę iskier. Gromadka gapiów rozpierzchła się w panice.
Uciekinierzy zatrzymali się kawałek dalej, dysząc ciężko. Ich serca tłukły się w piersiach jak oszalałe.
- Nic wam nie jest? - zapytał Rayne Browniego i Tuckęra.
Starszy mężczyzna wprawdzie nie wyglądał naj¬lepiej, jednak uśmiechnął się szeroko.
- Nie jesteś pan tchórzem.
- Mógł pan nos łostawić. - Tucker spojrzał nań dziwnie. - Po tem, co godoła Jo, nie myślołech, co z pana toki bohatyr.
Rayne nie podjął tematu. Ostrożnie opuścił dziewczynę na ziemię. Twarz i ubranie miała osmalone, czarne loki w nieładzie, niemniej jej po¬liczki odzyskały nieco kolorów.
- W porządku? - zapytał ją Rayne. Skinęła głową.
- Tak. Nic mi nie jest, ale ... Przepraszam, że sprawiłam tyle kłopotu.
- Nic nie szkodzi.
- Owszem, szkodzi, lecz ja po prostu ... - Urwała i umknęła wzrokiem. - To raczej Tucker powi¬nien bać się ognia.
- Jak do tego doszło?
- Jako czterolatek został terminatorem u kominiarza. Po śmierci matki ojciec sprzedał go za rów¬nowartość tygodniowego zapasu ginu. Dwa lata te¬mu Tuck uciekł. Obecnie mieszka z nami.
Rayne słyszał już podobne historie. Dzieci na ty¬le małe, że mieściły się w kominie, rozbierano do naga i zmuszano do czyszczenia przewodów. Niektóre ponosiły śmierć w płomieniach, inne, jak Tuck, zostawały trwale okaleczone. Ustanowiono prawa, mające zapobiec takiemu okrucieństwu wobec najmłodszych, lecz jak dotąd nie udawało się ich skutecznie egzekwować.
Spojrzał na chłopaka, którego ta rozmowa wy¬raźnie wprawiała w zakłopotanie; rzucało się w oczy, iż bardzo pragnie zmiany tematu.
- Chyba nie tylko nom sie łoberwało. - Tucker wskazał obszar za zgliszczami dopalającej się ta¬werny.
Dzielnica ruder stanowiła istny labirynt zauł¬ków, dziedzińców i walących się budynków, za¬mieszkanych przeważnie jedynie przez uliczną ho¬lotę - jedno wielkie gruzowisko, które dawno na¬leżało zrównać z ziemią.
Rayne stał zaabsorbowany widokiem rozprze¬strzeniającego się ognia, kiedy nagle Jo krzyknęła: - O Boże, to sierociniec!
Nim zdołał ją powstrzymać, zebrała spódnice i popędziła w stronę pożaru. Tucker pognał za nią• - Zostań tu - polecił Rayne Browniemu, który wydawał się zbyt osłabiony, żeby się spierać.
I tym sposobem Rayne po raz kolejny ścigał swą zwierzynę, zastanawiając się, co za szaleństwo nim powoduje. Dlaczego nie opuści tej nędznej okolicy i nie wróci do Stoneleigh?
Wiedział jednak, iż tego nie zrobi.
Kawałek przed nim Jocelyn wpadła właśnie w uliczkę ciągnącą sięl wzdłuż lizanej przez płomie¬nie ściany budynku. Rayne pospieszył za nią. Przybył akurat na czas, by ujrzeć, jak ogień zajmuje tablicę, która głosiła: "Przytułek dla sierot New Row Lane".
- Dobry Boże.
Przez otwarte drzwi frontowe wylewał się stru¬mień bosonogich dzieci w brudnych koszulach nocnych lub niekiedy całkiem nagich. Krzyczały i płakały, oglądając się na miejsce będące do nie¬dawna ich domem. W osmalonych twarzyczkach błyszczały rozszerzone strachem oczy.
Rayne podszedł bliżej.
- Czy wszystkie dzieci wydostały się z budynku? - zapytał jedną z opiekunek, starszą kobietę o szerokich biodrach, twarzy poznaczonej dziobami po ospie j przetykanych siwizną włosach mysiej barwy.
Nim jednak skończył mówić, dostrzegł, że kilko¬ro dzieci wytknęło głowy przez okno na pietwszym piętrze i wzywało stamtąd pomocy.
- Miłościwy Panie, zlituj się nad nami! - Rozhi¬steryzowana kobieta zaczęła zanosić modły, które Rayne bezceremonialnie przetwał, polecając jej dołączyć do zebranej naprędce brygady ochotni¬ków z wiadrami.
Wozy z pompami już nadjeżdżały, ciągnione przez konie w pełnym galopie. Obwieszczały swe przybycie gwizdkami i biciem mosiężnych dzwo¬nów, jednak nie zdążyłyby na czas.
Nie zdążyłyby uratować dzieci.
Rayne wytwał podawane z rąk do rąk wiadro z wodą, wylał na siebie zawartość, mocząc koszulę i bryczesy, po czym ruszył ku wejściu do płonącego budynku. Wokół niego ludzie wykrzykiwali rozka¬zy, uciekali, potykając się, na ulicę lub z łkaniem siedzieli na bruku. Po drodze Rayne przeczesywał wzrokiem tłum gaszących. Gdzie, u diabła, podzia¬ła się Jo?
*
Skoro dotarła aż tutaj, da radę pójść dalej. Mu¬si! Jocelyn stała u podnóża tlących się schodów i spoglądała w górę, podczas gdy hol stopniowo wypełniał się dymem. Tucker był na piętrze. Musiała podążyć za nim. Musiała pomóc mu w rato¬waniu dzieci.
Niecały metr od niej zajęła się stora, a Jocelyn z trudem zwalczyła mdłości. Jej stopy zdawały się być odlane z ołowiu, nie potrafiła ruszyć ręką• Całą siłę woli zużywała na to, by wyttwać u pod¬nóża schodów, patrząc, jak ogień liże ściany w głębi holu. Płomienie miały tę samą, dobrze przez J o zapamiętaną, oślepiająco pomarańczo¬wą batwę, równie żywiołowo dokonywały dzieła zniszczenia. W jej umyśle oba pożary zlały się w jedno. Niemalże widziała, jak walą się belki stropu, słyszała dobiegające z saloniku krzyki agomI.
- Jo! - Głos Stoneleigha wytwał ją z transu. - Uciekaj stąd, natychmiast!
- Kiedy ja ... muszę pomóc dzieciom. Znalazły się w potrzasku, tam na górze. Tucker już do nich poszedł.
- Ja je zniosę.
- Pan? Dlaczego pan miałby ...
- Na litość boską, Jo, mówimy o dzieciach! Do licha, za jakiego człowieka mnie uważasz?
Nim zdążyła odpowiedzieć, złapał ją za ramię i odwrócił w stronę wyjścia.
- Im dłużej tu tkwisz, tym bardziej utrudniasz mi zadanie - rzekł surowo.
Skinąwszy głową, ruszyła ku drzwiom.
- Poradzisz sobie? - zawołał za nią•
-Tak.
Wyjść okazało się znacznie łatwiej niż wejść - może dlatego, że rozpaczliwie pragnęła się stąd wydostać. A może, ponieważ Stoneleigh zadekla¬rował, że uratuje dzieci. W trakcie tej potwornej nocy Jo nabrała przekonania, iż dla tego mężczy¬zny nie istnieją rzeczy niemożliwe.
Była pewna, iż wicehrabia pomoże sierotom, po¬dobnie jak wiedziała już, że myliła się w swej nie¬nawiści do niego. Nie potrafiła dłużej sobie wma¬wiać, iż Stoneleigh jest bezwzględnym, wyzutym z uczuć człowiekiem, odpowiedzialnym za śmierć Jej ojca.
Stała na ulicy, przyglądała się płonącej kon¬strukcji, żuła dolną wargę, załamywała ręce i liczy¬ła wlekące się w nieskończoność sekundy, kiedy to Tucker i wicehrabia toczyli bój z rozszalałym ży¬wiołem.
Nieomal zemdlała z ulgi, gdy wreszcie się poja¬wili, każdy z dzieckiem w ramionach i szerokim uśmiechem na osmalonej twarzy. Jocelyn także się uśmiechnęła. Utraciła cały swój ziemski dobytek, i tak bardzo skromny, lecz najważniejsze, iż dzieci ocalały. Także ona, Brownie i Tucker wyszli bez szwanku z tej przygody. A wszystko dzięki wice¬hrabiemu.
Kiedy Stoneleigh i Tuck się do niej zbliżyli, Jo¬celyn obdarzyła obu promiennym uśmiechem, po¬tem zaś impulsywnie przytuliła chłopaka. Zakasłał i cofnął się zakłopotany.
- Zoczem, co z Browniem - oznajmił, po czym zostawił ich samych.
Jo popatrzyła na owego wysokiego, przystojnego mężczyznę i gardło ścisnęło jęj się w nagłym przy¬pływie wdzięczności.
- Wydostał je pan.
- Przecież obiecałem.
-Tak ...
Zebrało jej się na płacz, więc umknęła wzro¬kiem. Czuła ogromne zmęczenie, bolały ją wszystkie kości, w głowie łomotało, a płuca nadal piekły (ld dymu, którego się nawdychała. Wilgotne od po¬lu włosy lepiły się jej do policzków. Spojrzała na swoje dłonie, czarne od sadzy, podobnie jak i ramiona.
Później spuściła wzrok na piękną żółtą suknię• Była podarta, uwalana błotem, przyczernio¬na sadzą i nadpalona. Jeden bufiasty rękawek zwi¬sał w strzępach. Także subtelny, niewiarygodnie kobiecy haft nad biustem znaczyły odrażające
ciemne smugi.
_ Moja suknia - powiedziała Jo; w którymś momencie odruchowo uznała ten kosztowny strój za swą własność, najcenniejszą rzecz, jaką kiedy¬kolwiek posiadała. - Znisz ... zniszczyła się•
Z bólem spojrzała w pełne niepokoju oczy wi¬cehrabiego, piwne ze złotą obwódką• Łzy, które tak się starała powstrzymać, pociekły jej po policzkach.
_ Była taka ładna - szepnęła ledwie słyszalnie.
- Taka ładna.
Teraz łzy popłynęły wartko. Drżała na całym ciele, niezdolna opanować gwałtownego łkania. Płakała za utraconą mansardą, ich pierwszym lo¬kum wyposażonym w piec. Płakała nad cierpiącym Browniem, dziećmi pozbawionymi domu, lecz przede wszystkim nad sobą. Nad smutnym, gorz¬kim losem, jaki się przed nią rysował.
_ W porządku, naj milsza, nie wstydź się łez. _ Usłyszała głęboki głos wicehrabiego i uzmysłowi¬ła sobie, iż ten tuli ją w ramionach. - Nie przejmuj się suknią. Dostaniesz inną•
Oboje wiedzieli jednak, że nie chodzi o suknię• Owe łagodne słowa pocieszenia jedynie wzmo¬gły rozpacz Jo. Oplotła ramionami szyję Stoneleigha i przylgnęła doń tak, jakby był bezpieczną przystanią w czasie sztormu.
- Spokojnie, najmilsza. Nie martw się. Wszystko się ułoży.
Rayne nie rzucał słów na wiatr. Ta biedna, uro¬cza dziewczyna poruszyła go, jak jeszcze nikt do¬tąd. Pomoże jej. Nie dopuści, żeby dalej walczyła o przetrwanie na londyńskich ulicach.
- A tymczasem - odezwał się znowu - może wreszcie wyznasz mi, dlaczego tak mnie nienawi¬dzisz?
Rozdział 5
- Powiesz mi? - Rayne musnął palcami jej brodę. Za ich plecami dym i płomienie tworzyły ponu¬ry, szary pejzaż w bladym świetle świtu.
- Tak. - Jocelyn pokiwała głową.
Kiedy obecnie nań spoglądała, w jej błękitnych oczach Rayne wyczytał szczerość, a może nawet ulgę. Nie wątpił, iż tym razem dziewczyna zamie¬rza wyjawić mu prawdę.
W tej chwili jednak należało zająć się płaczący¬mi dziećmi, zmarzniętymi i głodnymi, pozbawiony¬mi dachu nad głową.
Podczas gdy ogień stopniowo opanowywano, Jo¬celyn dołączyła do grupy opiekunek, żeby pomóc im zadbać o czterdzieścioro małych obdartusów.
Rayne odszedł na stronę z urzędnikiem gminy, aby przedyskutować kwestię schronienia dla dzie¬ci. Kiedy uzgodnili, iż tymczasowo sieroty moż¬na ulokować w domu pracy przymusowej przy Bell Yard, zajął się organizacją dla nich transportu. Wynajął wszystkie pojazdy, jakie udało mu się za¬trzymać, później zaś odwiedzał kolejne gospody, gromadząc żywność i koce.
- Bóg nam pana zesłał, milordzie - oznajmił Ezra Perkins, naczelnik przytułku, drobny mężczy¬zna o pociągłej twarzy i wysokim czole. Tak zapal¬czywie potrząsał dłonią Rayne'a, iż ten w końcu zmuszony był mu ją wyrwać. - Nie wyobrażam so¬bie, co byśmy bez pana zrobili.
- Kiedy pan i pański personel dojdziecie ze wszystkim do ładu, pomogę wam znaleźć budynek lepiej dostosowany do potrzeb dzieci, w bardziej przyjaznej okolicy.
- Dziękuję, milordzie. Jesteśmy niepomiernie wdzięczni.
- Cieszę się, iż mogłem pomóc.
Rayne zgodził się także sfinansować artykuły niezbędne przy zakładaniu dzieciom nowego do¬mu: łóżka, koce, ubrania i żywność.
Uśmiechnął się do siebie. Brudny, spocony, w podartym, uwalanym sadzą ubraniu czuł się bar¬dziej potrzebny - bardziej pełen życia - niż kiedy¬kolwiek w ostatnich trzech latach.
- Jeśli będzie wam trzeba czegoś jeszcze, proszę po prostu powiadomić mojego prawnika - rzekł. - A teraz, panie Perkins, jeśli mi pan wybaczy ...
- Ależ tak. Tak, oczywiście.
Uporawszy się z bieżącymi problemami i poczy¬niwszy wstępne plany odnośnie do nowego przy¬tułku, Rayne przyłączył się do Jocelyn i Tuckera, którzy upychali opatulone w koce dzieci do wyna¬jętych wozów i karet, mających zawieźć maluchy do tymczasowego lokum. Słońce już wzeszło, dzień jednak nastał pochmurny, z lodowatym północ¬nym wiatrem.
- Może i ty okryjesz się kocem? - zwrócił się Rayne do J o, jeszcze bardziej potarganej i brudnej mz on sam.
- Ze zmęczenia w ogóle nie czuję zimna - odparła. Bosonogi chłopczyk o imieniu Stevie oplótł ra¬mionami jej szyję, kiedy podsadzała go na zarekwi¬rowany przez Rayne'a wóz piekarza, pękający już w szwach od okutanych w koce sierot.
- Nie chcę jechać - oznajmił malec z płaczem, wyginając usteczka w podkówkę.
- Wiem, jak ciężko opuszczać dom, Stevie, ale przecież nie jedziesz sam.
- Będziesz nas odwiedzać?
- Oczywiście. Tak często, jak tylko zdołam. - Pocałowała go w umorusany sadzą policzek i uloko¬wała obok innych dzieci.
- Pa, pa, Jo - zawołała dziewczynka z burzą ru¬dych loków.
.- Pa, Carrie.
Jocelyn długo machała malcom na pożegnanie, potem zaś ukradkiem otarła łzę•
Rayne przez chwilę obserwował dziewczynę• Później ujął ją pod brodę, odwrócił twarzą ku so¬bie i spojrzał jej w oczy.
- Dopilnuję, żeby miały dobrą opiekę - oświad¬czył.
- Nie musisz się o nie martwić.
- Bardzo miło z pana strony.
- Robię to z przyjemnością. Cieszę się, że się tu znalazłem i mogłem pomóc.
Kolejny już raz rzuciła mu charakterystyczne spojrzenie, może nie całkiem zaskoczone, nie¬mniej wyrażające pewne zdziwienie. Odczuwał dyskomfort na myśl o tym, jak fatalną musiał mieć o niej pierwotnie opinię•
- Chyba często tu zachodziłaś - odezwał się zno¬wu, usiłując zwalczyć irytację.
- Uwielbiam dzieci. Te zaś są mi szczególnie drogie, jako że nikt inny się o nie nie troszczy.
Ze zmęczeniem ruszyła w stronę ostatniego oczekującego wozu. Potknęła się i zachwiała, a Rayne podtrzymał ją i wziął na ręce.
- Co .... co pan robi?
- Dzieciom nic nie grozi, ogień niemal się dopalił, ty zaś ledwie żyjesz z wycieńczenia. Ponieważ chwila nie wydaje się odpowiednia na odbycie na¬szej rozmowy, zabieram cię do domu.
Porywczo wsparła dłonie na jego torsie.
- Nie pójdę z panem ... nie bez Browniego i Tuc¬kera. Nie mają gdzie się podziać, a Brownie jest ranny.
Rayne westchnął z rezygnacją. Powinien był się domyślić takiego obrotu sprawy.
- W porządku, pojadą z nami. Lecz ostrzegam cię: żadnych więcej nieczystych zagrań, kłamstw, wędrówek po dachu ani prób ucieczki.
Jocelyn zdobyła się na zmęczony uśmiech. - Nie mamy już dokąd uciekać - odparła. Tylko potrząsnął głową.
Złapał ostatnią zbłąkaną karetę, odnalazł Brow¬niego i Tuckera, pomógł całej trójce wsiąść, jako że wszyscy słaniali się ze zmęczenia, po czym ru¬szyli do Stoneleigh. Tucker siedział na koźle obok stangreta, pozostali zajęli miejsca wewnątrz. Po drodze zatrzymali się jeszcze, żeby odebrać Trafalgara ze stajni przy gospodzie. Resztę podró¬ży przespali. Obudziwszy się w trakcie, Rayne od¬krył, iż Jocelyn śpi z głową na.jego ramieniu. Ob¬rócił się ostrożnie, oplótł ją ramieniem w talii i wy¬godnie umościł sobie na klatce piersiowej.
Ponownie obudził się, kiedy pojazd nagle stanął.
Miękkie piersi Jo ciążyły mu przyjemnie na przed¬ramieniu, głowę wtuliła w zagłębienie w okolicach jego pachy. Najwidoczniej we śnie ciało Rayne'a zareagowało na obecność dziewczyny, gdyż jego męskość boleśnie napierała na materiał bry¬czesów.
Podniósłszy wzrok, Rayne napotkał zimne, ostrzegawcze spojrzenie Browniego.
- Spokojnie, staruszku - mruknął, uwalniając Jocelyn z objęć. - Nie wezmę od tej damy niczego, czego sama nie zechce mi ofiarować.
Brownie jeszcze przez chwilę łypał nań nieprzy¬chylnie, choć nieco się odprężył.
- O co chodzi? - zapytała sennie Jo, rozciągając zesztywniałe mięśnie.
- Nic, nic - odparł Brownie. - Byle jeno jego lor¬dowska mość trzymoł swego przeklentego wenża w gacioch.
Rayne jedynie chrząknął, po czym otworzył drzwi karety.
- Ja i chłopak bedziem spoć w stojni - oznajmił Brownie, opierając się ciężko o burtę karety.
- Nie ma takiej potrzeby - zaoponował Rayne.
- Twoje ramię wymaga leczenia. J ocelyn zechce ...
- Stojnia w som roz sie nado. Nie trza mi Bóg wi czego. Tucker sie mnom zajmie.
- Ależ Brownie ... - zaczęła Jo.
- Pedzioł żem, słodziuchna.
Jocelyn pojęła, iż dalszy spór mija się z celem.
Poniekąd rozumiała stanowisko przyjaciela. Wiel¬ki dwupiętrowy dwór co najmniej onieśmielał; we¬wnątrz tych przepysznych murów potężna osobo¬wość Stoneleigha przytłaczałaby ich jeszcze bar¬dziej.
- Nad wozownią znajduje się kilka pokoi - zwró¬cił się wicehrabia do Browniego. - Mieszka tam mój masztalerz z synami. W stajni możecie się umyć. Każę przynieść wam czyste ubrania.
Brownie skinął głową, po czym obaj z Tuckerem skierowali się na tyły domu.
Stoneleigh poprowadził J o po kamiennych scho¬dach do masywnych frontowych drzwi. Jocelyn z trudem ukryła uśmiech na widok niedowierzania, jakie odmalowało się na obliczu kamerdynera, gdy wkroczyli do holu w uwalanych sadzą łachmanach.
- W sierocińcu wybuchł pożar - rzekł tytułem wyjaśnienia wicehrabia do grupki zdumionych słu¬żących, którzy zebrali się przy wejściu. - Pan¬na Smythe i ja mieliśmy szczęście przybyć w porę i włączyć się do akcji ratunkowej.
Nie wytłumaczył, jakim sposobem w ogóle zna¬leźli się w pobliżu sierocińca, jednak towarzyszące jego słowom spojrzenie sugerowało, iż niebez¬piecznie byłoby o to pytać.
Zadziwiające - pomyślała Jo, przyglądając mu się ukradkiem. Nawet w łachmanach i z osmaloną twarzą wzbudzał powszechny respekt. Stanowczy ton głosu i sposób bycia nie pozostawiały wątpli¬wości, iż właśnie on tu rządzi.
Farthington strzelił palcami, na co służba ruszy¬ła tłumnie do realizacji wyznaczonych jej zadań: przygotować kąpiel i czyste ubrania dla państwa, wyszukać kilka sztuk odzieży dla dwóch mężczyzn w wozowni. Jocelyn otrzymała sypialnię na pierw¬szym piętrze, tuż obok apartamentów Stoneleigha.
- Przyślę do ciebie Elsę - powiedział, kiedy sta¬nęli pod jej drzwiami. - Wykąp s~ę i odpocznij. Zo¬baczymy się wieczorem przy kolacji. Później po¬rozmawiamy.
- Dobrze.
Jakże nie skomplikowanie to brzmiało. Po pro¬stu wejść na górę, odprężyć się w kąpieli, przespać cały dzień pod puchową pierzyną, a później spożyć wykwintny posiłek, popijając go najzacniejszym winem z piwnic wicehrabiego.
Po kolacji Jocely'n naj zwyczaj niej w świecie wy¬jaśni, że ... że co? Ze bezwzględność jego lordow¬skiej mości zabiła jej ojca, ją samą zaś skazała na życie na ulicy? A może się myliła? Może istnia¬lo inne wytłumaczenie tamtych zdarzeń?
Jakkolwiek wyglądały fakty, Jo podjęła decyzję.
Dała wicehrabiemu słowo i zamierzała go dotrzy¬mać. Wkrótce Stoneleigh pozna prawdę.
Wszystko przebiegło mniej więcej tak, jak sobie wyobrażała: najpierw relaksująca kąpiel, potem długi sen bez snów w czystej pościeli. Po przebudze¬niu ubrała się w kolejną kosztowną kreację siostry wicehrabiego, tym razem z bladoróżowego batystu ze wzorem w róże. Suknia leżała na niej równie ide¬:lInie jak poprzednia i Jocelyn nagle zapragnęła po¬znać kobietę, która - przynajmniej pod względem hudowy ciała - stanowiła jej lustrzane odbicie. Oczywiście J o wiedziała, iż nigdy to nie nastąpi.
Wicehrabia nie przedstawiłby ulicznej nędzarki wielkiej damie, jaką niewątpliwie była jego siostra.
Jocelyn westchnęła z rezygnacją. Chciałaby, że¬hy rzeczywistość wyglądała ,inaczej, lecz i tak nie miała prawa do narzekań. Z pomocą Elsy dokoń¬czyła się ubierać, po czym opuściła pokój, gotowa slawić czoło wydarzeniom nadchodzącego wieczo¬ru. Co dziwne, odkryła, iż wręcz nie może się tego doczekać. Odkąd przybyła do Londynu, marzyła o konfrontacji z wicehrabią. Naturalnie, w owych marzeniach dokonywała zemsty. Obecnie pragnę¬la po prostu usłyszeć jego wersję historii, tak by wreszcie odsunąć od siebie przeszłość i żyć dalej.
Stoneleigh oczekiwał na nią u stóp rozłożystych schodów.
- Posłałem kolację twoim przyjaciołom, zatem nie musisz się o nich niepokoić. Jeśli zechcesz, później do nich zajrzymy.
Miał na .sobie beżowe bryczesy, czekoladowy frak oraz śnieżnobiałą koszulę z równie białym krawatem. Jeśli wcześniej wydawał się Jo przystoj¬ny, to teraz, po wspólnie przeżytych niebezpie¬czeństwach, po tym, jak pospieszył jej na ratunek, oceniła, iż jest zniewalający.
- Dziękuję. W pełni doceniam fakt, że pan im pomaga.
Gdy przyjęła ramię wicehrabiego, ogarnęła ją nagła nieśmiałość. Więc tak by się czuła, podejmu¬jąc absztyfikantów w swym saloniku. Tak by to by¬ło, gdyby miała swój sezon w Londynie i bywała w towarzystwie, eskortowana przez przystojnego galanta.
Nigdy nie znajdę się bliżej owego marzenia niż w tej chwili - pomyślała, rozkoszując się owym do¬znamem.
- Do twarzy ci w ubraniach mojej siostry - stwierdził wicehrabia. - Po powrocie do Londynu zabiorę cię do jej modniarki, żeby ci uszyła sto¬sowną wyprawkę.
- Wyprawkę? Ależ nie mogłabym ...
- Może omówimy tę kwestię później? Kolacja czeka. Z pewnością umierasz z głodu.
Rzeczywiście tak było. Wcześniej zmęczenie nie pozwoliło Jo przełknąć więcej niż po kęsie zimne¬go mięsiwa, owoców i sera, które Stoneleigh przy¬słał do jej pokoju.
- Obiecuję, iż tym razem nie zapomnę o do¬brych manierach - rzekła z uśmiechem.
- Jestem o tym dogłębnie przekonany - odparł, także się uśmiechając.
Ten posiłek okazał się stanowczo mniej formal¬ny niż poprzedni. W salonie na tyłach domu, na za¬scielonym białym obrusem stoliku, przy którym stały dwa tapicerowane krzesła z wysokim opar¬ciem, ustawiono srebrne nakrycia. W tle, na obrę¬hionym marmurem kominku, leniwie płonął ogień, a jego ciepły blask odbijał się w srebrnych kopulastych przykrywkach dwóch talerzy.
- Nazywamy ten pokój Salonem Rubinowym objaśnił Stoneleigh, nawiązując do obitych czer¬wonym aksamitem ścian.
Wysokie sklepienie zdobiły potężne, suto rzeź¬bione belki stropowe. Umeblowanie utrzymano w tonacji złota oraz głębokiej czerwieni ze złoce¬niami. Podłogę pokrywały miękkie ciemnorubino¬we dywany.
- Jest przepiękny, milordzie - rzekła.
Salon, podobnie jak reszta domu, oszałamiał swą elegancją•
- Myślę, iż czas już najwyższy, żebyś zaczęła mó¬wić mi Rayne.
Odsunął dla niej krzesło, po czym zajął miejsce naprzecIw.
- W porządku ... Rayne. - Uśmiechnęła się. - To imię pasuje do twojego burzliwego temperamentu*.
Zaśmiał się cicho.
- Naprawdę nazywam się Raynor. Raynor Au¬gustus. Spuścizna po średniowiecznym przodku.
Jocelyn wyjęła białą lnianą serwetkę ze srebrne¬go pierścienia przy talerzu i starannie rozpostarła je! sobie na kolanach.
- Ja jestem Jocelyn Asbury.
* Imię Rayne wymawia się podobnie jak min (ang.) - deszcz (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Przyglądała się wicehrabiemu w oczekiwaniu ja¬kiejś reakcji, jednak wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. Na chwilę przerwał im służący, któ¬ry podniósł srebrne przykrywki, odsłaniając paru¬jącą zawartość talerzy Wedgwood. Zaraz potem rozpłynął się w cieniu.
- Patrzysz na mnie tak, jakby twoje nazwisko po¬winno mi coś mówić - stwierdził Rayne. - Powinno?
- Nie mam pewności. Już nie. Przed ostatnimi wydarzeniami sądziłam, iż jesteś człowiekiem na tyle nieczułym, że mógłbyś po prostu zapo¬mnieć. Obecnie ...
- Obecnie zaczynasz skłaniać się ku przekona¬niu, że popełniłaś błąd.
Taką żywiła nadzieję. Znienacka pojęła, jak bar¬dzo pragnie się mylić.
- Tak - odparła.
Sięgnął nad stołem i delikatnie uścisnął jej dłoń, spoczywającą na obrusie.
- Cz-czy twoim zdaniem rana Browniego zagoi się bez problemu? - zmieniła temat, bowiem nie czuła się jeszcze gotowa wracać do przykrych zda¬rzeń z przeszłości.
Poniewczasie uzmysłowiła sobie, iż dama nie rozprawiałaby o tego rodzaju sprawach w trakcie posiłku. Na szczęście wicehrabiemu ów brak sub¬telności najwyraźniej nie przeszkadzał.
- Zawsze może wystąpić infekcja, jednak oczy¬ściłaś ją prawidłowo. Istnieją-,spore szanse, że twój przyjaciel wydobrzeje.
- Widywałeś już takie rany?
Wsunęła do ust kawałek ryby. Soczysta kuropa¬twa, idealnie ugotowany witlinek, słodka marchew, nadal bulgocąca w gęstym sosie - potrawy wyglą¬dały niezwykle apetycznie, lecz Jo tak się denerwowała czekającym ją wyznaniem, iż nie była pewna, czy zdoła przełknąć choćby kęs.
- Służyłem warmii w randze pułkownika. W 13. Pułku Lekkich Dragonów. -
W kawalerii?
- Tak. Jednak przeważnie stacjonowałem na kontynencie. Jako specjalny wysłannik przy generale Bergen-Zachu. Widzisz, moja matka była Au¬striaczką. Dobrze znam niemiecki. Spędziłem tam sporą część dzieciństwa.
- Twoja matka wywodziła się z austriackiej ary¬stokracji?
Potaknąwszy, włożył do ust kęs kuropatwy, któ¬ry popił winem.
- Była hrabiną. Mój dziadek przyjaźnił się z ce¬sarzem Józefem. Ponieważ w czasie, gdy zacząłem służbę, jeden z celów Pitta stanowiło wypędzenie Francuzów z Niderlandów Austriackich, moje ko¬ligacje okazały się bardzo cenne.
- Lecz chyba nie brałeś bezpośredniego udziału w walkach?
- Walczyłem pod Stockach, Magnano i Zury¬chem. Pod Marengo otrzymałem postrzał z musz¬kietu i na jakiś czas odesłano mnie do domu.
- Blizna na twojej piersi - powiedziała, aż na¬zbyt wyraźnie pamiętając jego muskularny nagi tors.
W jej policzki uderzyła fala gorąca. Wicehrabia uśmiechnął się, rozbawiony.
- Właśnie. - Wytarł usta lnianą serwetką. - Kie¬dy podpisano pokój w Amiens, sądziłem, że ów brudny rozdział mego życia został raz na zawsze zamknięty. Jednakże rok później znów mnie po¬wołano. Statek, którym płynąłem do Austrii, został zaatakowany. Cięty szablą w bok, spędziłem rok w obmierzłym francuskim więzieniu, skąd wreszcie uciekłem i wróciłem do domu.
- Byłeś w więzieniu?
- Wolałbym nie wdawać się w szczegóły.
- Tak. .. oczywiście. Rozumiem.
Wyobrażała sobie, jak podłe warunki musiały tam panować.
- SIedziłaś przebieg wojny? - zapytał, podczas gdy Jo udawała, że je, choć faktycznie tylko prze¬suwała jedzenie po talerzu.
- Zauważyłeś gazety na poddaszu ... Zapewne dziwisz się, że w ogóle umiem czytać.
- No cóż, jesteś kobietą pełną niespodzianek. Nie wiedziała, czy może uznać te słowa za kom¬plement, jednak ciepły wyraz jego oczu sugerował taką właśnie wymowę. Konwersowali przez resztę posiłku, przy czym wicehrabia starał się ją zrelak¬sować, dając czas na zebranie myśli. Jocelyn z każ¬dą chwilą coraz bardziej ulegała jego urokowi.
- Sądziłem, że umierasz z głodu - zauważył, uświadomiwszy sobie, iż ledwie tknęła jedzenie, podczas gdy on starannie oczyścił talerz.
- Chyba jednak nie miałam apetytu.
- Najwyraźniej. - Rayne rzucił serwetkę na stół i wstał. - Z wielką przyjemnością uraczyłbym się teraz cygarem i brandy. Niezbyt elegancko jest pa¬lić w towarzystwie damy, lecz ...
- Zupełnie mi to nie przeszkadza - zapewniła.
Odłożyła serwetkę, ponieważ podszedł, żeby odsu¬nąć jej krzesło.
- Mój ojciec często wypalał fajkę po posiłku. Bardzo lubiłam te chwile.
Owo wspomnienie wywołało nagłe ukłucie bólu, który jednak stanowczo zdławiła.
Na brandy i sherry przenieśli się do saloniku przyległego d9 gabinetu wicehrabiego. Rayne usiadł obok Jocelyn na kanapie obitej wzorzystym ciemnozielonym materiałem. Z kominka na wprost nich biło przyjemne ciepło.
_ A zatem, panno Asbury, sądzę, że temat mojej osoby omówiliśmy aż nazbyt szczegółowo - odezwał się. - Pora, żebyś opowiedziała mi o sobie. Bardzo• chciałbym się dowiedzieć, o co chodzi w tej sprawie.
Pomodliwszy się w duchu o odwagę, Jo usiadła wygodniej i łyknęła sherry.
_ Nie wiem, od czego zacząć ... Chyba od Mar- den.
_ Marden Manor? - zapytał, zaciągając się trzymanym w zębach cygarem. Wypuścił w powietrze obłoczek dymu.
- Nie, Marden Village.
Był to zespół krytych strzechą budynków, jakie wyrosły na skraju ogromnego majątku ziemskiego wicehrabiego, jednej z wielu należących doń posiadłości.
_ Dorastałam w domku przy Meacham Lane na samym krańcu wioski.
_ Obawiam się, iż niezbyt dobrze znam te okolice. Moja rodzina prawie nie bywała w Marden.
_ Urodziłam się w wiosce. Moim ojcem był sir Henry Asbury bardzo światły człowiek. Kształcił dzieci okolicznych właścicieli ziemskich, syna pa¬stora i kilkoro dzieci ze wsi. Oczywiście, nie miał tych uczniów wielu. .
Nadal żadnego błysku rozpoznania.
- Nauczał także swoją córkę - stwierdził Rayne.
_ Tak. Moja matka zmarła, kiedy liczyłam sobie dziesięć lat. Zostaliśmy z papą sami.
Przez cały czas mu się przyglądała, wypatrując oznak, iż wicehrabia zaczyna koj arzyć, o kim mo¬wa. Nie doszukała się ich jednak.
- Przed trzema laty nastały dla ojca ciężkie cza¬sy - ciągnęła. - Jego starsi uczniowie wyjechali do szkół, paru innych przestało przychodzić. Za¬częło nam brakować pieniędzy. Nie mieliśmy z czego opłacić wynajmu domu. Ojciec pojechał do Stoneleigh, żeby pomówić z tobą w tej sprawie. Błagał.. .
- Twój ojciec mnie odwiedził? - Wicehrabia na¬chylił się ku niej. - Kiedy?
- Już mówiłam: nieco ponad trzy lata temu. La¬tem 1804 roku.
Dumał nad tym przez chwilę, zaciągając się cy¬garem.
- Kontynuuj - poprosił.
- Ojciec błagał o prolongatę. Zapewniał, że wkrótce zgromadzimy pieniądze, trzeba nam tylko trochę więcej czasu. Odrzuciłeś jego prośbę. Później nie chciałeś nawet się z nim widzieć. Udał się do Mar¬den, żeby porozmawiać z twoim zarządcą, lecz kaza¬no mu natychmiast opuścić teren posiadłości. Był zdruzgotany. Tak bardzo potrzebowaliśmy pienię¬dzy, że zaczęłam zarabiać praniem ... - Westchnęła. - Może nie powinnam była tego robić, sama nie wiem. Wydaje mi się, że ojciec czuł się z tego powo¬du jeszcze bardziej przybity. Nie jadł, tracił na wa¬dze, nie sypiał po nocach. Tak się o niego martwi¬łam .. , Powtarzałam mu, że sobie poradzimy, że wyj¬dziemy z kryzysu, lecz on ... - Głos ostatecznie jej się załamał. .
- W porządku, najmilsza. Spokojnie.
Rayne zdusił cygaro w kryształowej popielnicz¬ce, którą miał pod ręką, po czym przytknął Jo do ust kieliszek sherry. Pociągnęła spory łyk.
- Już lepiej? - zapytał.
- Tak.
_ Rozumiem, jakie to trudne, lecz zależy mi, byś dokończyła opowieść.
Umknęła wzrokiem.
_ Taki miałam zamiar. Muszę dokończyć, jednak ... - Jednak ucisk w gardle nie chciał ustąpić.
_ Widzę, jak wiele cię to kosztuje, niemniej tę sprawę trzeba wyjaśnić.
Potaknęła i ponownie napiła się sherry, żeby od¬zyskać spokój niezbędny do konfrontacji ze strasznymi wspomnieniami.
_ Nastały dla nas koszmarne dni. Ojciec zaczął pić. Całymi godzinami po prostu siedział ze wzro¬kiem utkwionym w ścianę. Tego dnia, kiedy szeryf przybył nas wyeksmitować, ojciec znajdował się w stanie gorszym niż kiedykolwiek. Ciągle mam¬rotał o zdarzeniach sprzed wielu lat. Wyszłam przed dom porozmawiać z szeryfem, a ojca musia¬lo w tym czasie ogarnąć jakieś nagłe szaleństwo. Na pewno tak było, ponieważ ... po-ponieważ ...
Rayne ujął jej dłoń.
_ W porządku, J o, to już przeszłość. Opowiedz historię do końca, a będziesz mogła wreszcie o niej zapomnieć.
Pokiwała głową. Ciepło jego palców pomogło Jocelyn się rozluźnić i nadtopiło lód ścinający jej serce.
_ Podczas gdy j a przebywałam na werandzie, ojciec polał meble i zasłony oliwą z lampy. Podło¬żył ogień i dopiero wtedy wyszedł z domu. Rzucił szeryfowi prosto w twarz, że raczej zniszczy cały nasz dobytek niż dopuści, byś ty mu go odebrał.
"Spalę każdy kawałek drewna i każdy świstek pa¬pieru, byleby ten łajdak nie położył na nich łapy!".
_ Chciałam wbiec do środka, ale mnie przytrzy¬mali. Dom zajął się błyskawicznie, niczym hubka. Płakałam, papa zaś spokojnie stał na werandzie. Dopiero ujrzawszy, że płoną jego piękne książki, zdał sobie sprawę z tego, co uczynił.
Widziała tę scenę tak wyraźnie, jakby ów ogień szalał w przytulnym saloniku wicehrabiego. Pożar tawerny gwałtownie przywołał wspomnienia, wraz z całym związanym z nimi bólem.
- Kiedy wewnątrz zawaliła się ściana, zaczął wrzeszczeć. Wykrzykiwał szalone rzeczy, wyzywał cię, używając określeń bardziej wulgarnych niż te, jakie zdarzyło mi się słyszeć na ulicy.
Ponieważ umilkła, Rayne znów ścisnął jej dłoń dla dodania otuchy.
- Nim ktokolwiek zorientował się w jego zamia¬rach, ojciec odwrócił się i wpadł do budynku. Przy¬puszczam, iż wreszcie w pełni pojął potworność swego postępku. Nie dowiem się już, czy to właśnie nim powodowało. Wiem tyle, że wbiegł prosto w płomienie. Słyszałam jego krzyki, kiedy zawalił się nań sufit. - Nieświadomie uwolniła dłoń z uści¬sku wicehrabiego. - Nigdy nie słyszałam równie rozdzierającego, nieludzkiego krzyku.
Uzmysłowiła sobie, że płacze, dopiero kiedy Rayne wziął ją w ramiona.
- Już dobrze.
Przytulił ją, Jo zaś złożyła mu głowę na piersi, jeszcze obficiej zalewając się łzami.
- B-był takim łagodnym człowiekiem. Nigdy o nic nie prosił. J-jak mogłeś go tak odprawić?
- Nie zrobiłem tego - odparł miękko. - W tam¬tym czasie wicehrabią był mój ojciec.
- Twój ojciec? - Odsunąwszy się, spojrzała nań otwartymi szeroko oczami, błyszczącymi w pobla¬dłej twarzy. - Ale myślałam, że ...
- Ze co?
- Sama nie wiem. W-wszystko tak się wtedy za¬gmatwało. - Czknęła cicho, a po policzkach znowu popłynęły jej łzy. - Nigdy nie widziałam wicehra¬biego, podobnie jak, aż do tamtej pory, nie widział go mój ojciec, lecz nienawidziłam cię za to, co zro¬biłeś. Mogłam stawić ci czoło wtedy ...
_ Mojemu ojcu - poprawił. - Mogłaś stawić czo¬lo memu ojcu. Zmarł w grudniu 1804 roku. Wów¬czas odziedziczyłem tytuł.
Jo poraził ogrom popełnionej pomyłki. Jego ojciec. Nie Rayne.
- Dobry Boże, niemal cię zabiłam!
- Ale nie zabiłaś. Tylko ten fakt się liczy, a cała sprawa należy już do przeszłości.
- Ale gdybym ... o Boże, gdybym ...
- Posłuchaj, Jo. Już prawie wyjaśniliśmy wszystkie nieporozumienia, jakie między nami zaistniały. Opowiedz mi resztę historii.
Przyjęła od niego chusteczkę, którą wyjął z kie¬szeni kamizelki. Osuszyła oczy, wydmuchała nos i z drżeniem zaczerpnęła powietrza.
- Dwa dni po pogrzebie odesłano mnie do Kornwalii, do mojego kuzyna Barclaya Petersa i jego żony Louelli.
- Domyślam się, że rozwiązanie się nie sprawdziło.
Z westchnieniem otarła łzy.
- Na początku nie było tak źle. Oczywiście, czu¬lam się samotna, miałam też sporo ciężkiej pracy. Gdy jednak ukończyłam szesnaście lat, sprawy za¬częły przybierać gorszy obrót. Ilekroć jego żo¬na wychodziła z domu, Barclay mnie obmacywał. Boże, jakże go nienawidziłam! Aż w końcu ucie¬kłam.
- I przybyłaś do Londynu.
Potaknęła. .
- Myślałam, że potrafię o siebie zadbać. Ze do¬stanę jakąś pracę. Ależ byłam naiwna!
- Zapewne teraz na scenę wkracza Brownie.
- Nim poznałam Browniego, zdążyłam wydać
cały mój majątek, czyli dwa funty, z którymi wyru¬szyłam w drogę. Bezskutecznie szukałam pracy, nikt bowiem nie chciał zatrudnić samotnej kobiety bez listów polecających. Nie pomogło nawet moje wykształcenie.
- Co się stało potem? .
- Głodowałam. Sypiałam na ulicy. Zeby przeżyć, kradłam jedzenie, lecz nie byłam w tym najlepsza. Otrzymałam okrutne cięgi od właściciela tawerny "Pod Czerwonym Kogutem", który przyłapał mnie na wykradaniu z kuchni cynaderek zapiekanych w cieście. Brownie znalazł mnie tamtej nocy w za¬ułku, gdzie leczyłam połamane żebra i obitą twarz. Wziął mnie pod swoje skrzydła i nauczył sztuki przetrwania. Bez niego nigdy bym sobie nie pora¬dziła.
Rayne uśmiechnął się do niej ciepło i współczu¬jąco.
- Wobec tego pozostaję jego wielkim dłużni¬kiem - stwierdził.
Jo podniosła głowę.
-Co ... co masz na myśli?
- Chcę ci wszystko wynagrodzić. Nie wiem, co dokładnie zaszło między naszymi ojcami, lecz za¬mierzam wyjaśnić tę sprawę do końca. Mój ojciec nie był złym człowiekiem, Jocelyn. Twoja historia wymaga uzupełnienia. Tymczasem zostaniesz tutaj, żeby odzyskać siły. Mam coś do załatwienia w Lon¬dynie. Wrócimy do tej rozmowy za dzień lub dwa.
Jocelyn uśmiechnęła się do niego. Z jej barków spadł ogromny ciężar, który przytłaczał ją przez la¬la. Niewątpliwie wszystko jakoś się ułoży. Rayne jej to obiecał, a ona mu wierzyła.
Nie po raz pierwszy popełniała błąd. I z pewnością nie po raz ostatni.
Rozdział 6
Rayne rzeczywiście musiał załatwić w mieście pewną sprawę. Pojechał na Lombard Street, żeby pomówić ze swym prawnikiem, a potem napisał do Williama Dorseta, zarządcy majątku w Mar¬den. Dorset od dwudziestu lat pracował dla rodzi¬ny Garricków. Co sezon ziemie Marden przynosi¬ły Rayne'owi niewielką fortunę, choć więc uważał podejście zarządcy za mało postępowe, generalnie był kontent z jego pracy.
Jednakże to nie finanse stanowiły przedmiot wy¬słanego przez Rayne'a listu. William Dorset powi¬nien wiedzieć, co konkretnie zaszło między sir Henrym Asburym a Augustusem Bartlettern Gar¬rickiem, trzecim wicehrabią Stoneleigh. Ray¬ne'owi zaś niezmiernie zależało na tych informa¬cjach..
Przez parę następnych dni 'rzadko widywał J oce¬lyn, a jej przyjaciół praktycznie wcale, podejrzewał jednak, iż dziewczyna sporo z nimi przebywa. On sam obejrzał w tym czasie kilka nieruchomości w różnych rejonach londyńskiego City, które wy¬szukał dlań jego prawnik. Potrzebom Rayne'a najbardziej odpowiadała niewielka, urządzona ze smakiem miejska rezydencja na Maddox Street, niedaleko Hanover Square.
Był pewien, iż Jocelyn przypadną do gustu: wy¬twornie umeblowany salon, przestronne sypialnie, obite brokatem kanapy Hepplewhite oraz różowe jedwabne story.
To znaczy, jeżeli zgodzi się zostać jego kochan¬ką. Rayne'a ogarniało podniecenie, ilekroć o tym pomyślał. Odkąd po raz pierwszy zobaczył Jo, w tych jej opiętych bryczesach, z minuty na minutę pożądał jej coraz bardziej. Przez dwa ostatnie dni odczuwał z tego powodu wręcz fizyczny ból. Kwe¬stie sporne między nimi zostały wyjaśnione. Rayne pragnął ujrzeć Jocelyn Asbury w swoim łóżku - i zamierzał ową wizję urzeczywistnić.
Oczywiście, mogła odmówić. Choć wątpił, by to uczyniła.
Nie w jej niepewnej sytuacji.
Aby jednak zminimalizować ryzyko, postanowił, iż najpierw pokaże Jo rezydencję na Maddox Stre¬et. Czyż bowiem, porównawszy ów dom ze spaloną norą nad tawerną Boswella, jakakolwiek rozsąd¬na kobieta odrzuciłaby jego propozycję?
Tego wieczoru, po przyjeździe do Stoneleigh, Rayne oznajmił Jocelyn, iż następnego ranka wy¬biorą się razem do miasta. I tak zbyt długo już przebywała w tych murach. Prędzej czy później płotkarze wyniuchają, iż w Stoneleigh zadomowi¬ła się niespokrewniona z wicehrabią kobieta sta¬nu wolnego. O własną reputację Rayne w zasa¬dzie nie dbał, musiał jednak myśleć o siostrze. Alexandra wkrótce powróci z pobytu na wsi, a nie chciał, by z jej imieniem wiązano jakikolwiek skandal.
Poza tym, im rychlej Jocelyn zgodzi się zostać jego kochanką, tym prędzej dostarczy mu przyjemności.
Rayne uśmiechnął się w duchu, zadowolony z obranej drogi. Jocelyn niczego nie zabraknie, a prZy odrobinie szczęścia także on sam osiągnie pełnię satysfakcji.
*
- Jak ci się tu podoba? - zapytał.
Stali w holu pod kryształowym żyrandolem. Jo¬celyn wyglądała olśniewająco w jasnobrzoskwinio¬wej muślinowej sukni Alexandry. Rayne zaśmiał się cicho. Siostra w ramach rekompensaty wysza¬chruje od niego po dwie kosztowne suknie za każ¬dą, którą pożyczył, lecz widok Jo w tych strojach wart był każdego szylinga.
- Przepiękna rezydencja. Do kogo należy?
- Może przejdziemy do salonu? - Zaofiarowawszy jej ramię, poprowadził Jo do kanapy. Kiedy oboje usiedli, zamknął jej delikatną dłoń w swoich. - Na pewno dom ci się podoba?
- Oczywiście. Jest wspaniały. Czemu tak ci zależy na mojej opinii?
- Ile masz lat?
- W zeszłym miesiącu skończyłam osiemnaście.
Jej wiek nie stanowił zatem problemu.
- Będę z tobą szczery - oznajmił Rayne. - W za¬mian oczekuję, iż ty także szczerze odpowiesz na moje pytania.
- Dobrze.
- Po pierwsze, wiedz, iż prawda, jaka by była, niczego między nami nie zmieni.
A co najwyżej uprości sprawę i pomoże mi uko¬ić sumienie.
- O co chodzi, milordzie?
- Tamtego wieczoru, kiedy się poznaliśmy ... kiedy przyszłaś nocą do mojej sypialni, odniosłem wrażenie, że jesteś ... - Rayne lustrował jej twarz. - Czy kiedykolwiek byłaś z mężczyzną?
Spojrzała nań zdziwiona.
- Oczywiście. Mieszkałam z Browniem i Tucke¬rem. Może w ich żyłach nie płynie błękitna krew, lecz ów szczegół nie czyni ich w mniejszym stopniu mężczyznami.
Tego Rayne się nie spodziewał. Chłopak miał jeszcze mleko pod nosem, zaś Brownie ... no cóż, odnosił się do Jo niemalże po ojcowsku. Zdener¬wowała go myśl o takim trójkącie - choć wiedział, ze nie powinna.
- Zatem sypiałaś z nimi oboma?
Wyglądała na mocno skonfundowaną.
- Wiem, że to niedopuszczalne, lecz nie miałam wyboru. Nieraz było bardzo zimno. Widzisz, na poddasze przenieśliśmy się zaledwie przed kil¬koma tygodniami. Wcześniej mieszkaliśmy w piw¬nicy. Ten stary piec żeliwny był dla nas wyjątko¬wym luksusem.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że spaliście ze sobą wszyscy troje naraz?
Starał się, żeby ton jego głosu nie brzmiał potę¬piająco. Bez wątpienia walka o przeżycie zmusiła tę kobietę do niejednego. Mimo to ...
- N a pewno niewiele miałaś w tej kwestii do po¬wiedzenia, jednak ...
Jo się najeżyła. Wyprostowała się i wypięła pierś niczym mała, lecz niezwykle bojowa kura.
- Przykro mi, jeśli zraniłam pańskie cholernie delikatne uczucia, wasza lordowska mość. Jeśli nie chciałeś pan usłyszeć prowdy, nie trza było pytać.
- Przepraszam. Masz oczywiście słuszność i pro¬szę cię o wybaczenie. Nie powinienem był oczeki¬wać, że jesteś dziewicą. Nie po wszystkim, przez co przeszłaś.
Spąsowiała.
- Co... co mają Tucker i Brownie do mojego dziewictwa? Z pewnością nie sądzisz nawet ci przez myśl nie przeszło, że oni ... że ja że my ... ? - Nagle się podniosła. - Teraz pana pożegnam.
Stała przed nim sztywno wyprostowana, z dłoń¬mi zaciśniętymi w pięści. Lśniące czarne loki oka¬lały jej śliczną twarz. Rayne wiedział, iż absolutnie nie powinien tego robić, niemniej nie zdołał nad sobą zapanować i parsknął śmiechem.
- Zatem jesteś dziewicą. - Ponownie się zaśmiał.
- Nie pytałbym, jednak kiedy odwiedziłaś mnie w łóżku, pomyślałem ...
- Powiedziałam: żegnam pana.
Odwróciła się i ruszyła do drzwi, lecz Rayne do¬gonił ją w dwóch susach.
- Spokojnie, naj milsza. Nie zamierzałem cię ob¬rażać. Chciałem się po prostu zorientować, jak po¬winienem to przeprowadzić.
- Niby co przeprowadzić?
Na widok buntowniczego wyrazu jej twarzy Ray¬ne stracił nieco pewności siebie. Wyglądało na to, iż sprawa nie przebiegnie tak gładko, jak się spo¬dziewał.
- Może jednak usiądziemy? - zaproponował. Posłuchała, aczkolwiek niechętnie, a wręcz - jakby wietrzyła podstęp. - Uprzedziłem cię, iż będę z tobą szczery - podjął. - Przepraszam, jeśli cię uraziłem, lecz teraz wiem przynajmniej, na czym stoję.
- N a czym zatem?
- Chciałbym zostać twoim protektorem. Za¬mieszkałabyś w tym domu. Także Brownie i Tuc¬ker mogliby tu mieszkać, lub też pracować, jeśli lak by woleli.
Nieufność Jocelyn wyraźnie wzrosła.
- W zamian za co?
- Dzielenie ze mną łoża.
Znów się zarumieniła, przyglądając się Ray¬ne'owi spod opuszczonych rzęs.
- Inaczej niż dzieliłam je z Browniem i Tucke¬rem - rzekła cicho.
- Inaczej. Pragnę cię, Jo. Tak jak mężczyzna pragnie kobiety. Rozumiesz chyba, co to oznacza?
Pod wpływem jego natarczywego spojrzenia wierciła się nerwowo na kanapie.
- Widzioła żem pary spółkujące w zaułkach. Wi¬dywałam nagich mężczyzn. Widziałam ciebie, pa¬miętasz? Nie jestem jakkom głupiom kozom. - Mówiła w zdenerwowaniu, co Rayne wnioskował z jej ulicznej wymowy.
- Będę delikatny. Nauczę cię, jak dawać mi roz¬kosz, i sam ci ją podaruję. To w gruncie rzeczy bar¬dzo proste.
Do diabła, zaraz mu odmówi. Powinien był po¬traktować ją z większą atencją, nie spieszyć się tak.
Jednak okrutnie jej pożądał.
Milczał, zostawiając Jo czas na rozważenie pro¬pozycji. Kiedy wreszcie się odezwała, w jej głosie dało się słyszeć niepewność i nutkę strachu, lecz głównie - rezygnację.
- Dawno temu Brownie powiedział, iż jeśli los będzie mi sprzyjał, jakiś mężczyzna weźmie mnie na kochankę. Na więcej nie mogę liczyć. Twier¬dzi, że dotąd i tak miałam wiele szczęścia, i że za¬krawa na cud, co nie wychendożył mnie jakisi kurewski syn. - Spojrzawszy na Rayne'a, ponownie spłonęła rumieńcem. - Cytuję tylko słowa Brow¬mego.
- Dobrze o ciebie zadbam, Jo. Niczego ci nie za¬braknie. Będziesz nosić piękne suknie, mieszkać w ładnym otoczeniu, opływać w pieniądze na za¬spokojenie codziennych potrzeb.
- Dlaczego ja?
Ponieważ od wielu dni marzę wyłącznie o twoim cudownie smukłym ciele. Ponieważ co noc śnię, że zakasuję ci spódnice i wdzieram się w ciebie.
- Ponieważ jesteś piękna i niewinna, masz dobre serce, troszczysz się o innych. Ponieważ nie oba¬wiasz się mi przeciwstawić. - Znienacka uświado¬mił sobie, iż ta odpowiedź także nie mija się z prawdą. - Ponieważ ilekroć o tobie myślę, moje ciało pożąda twego.
Z widocznym trudem przełknęła ślinę.
- Mu ... muszę zapytać Browniego.
Brownie. Tej przeszkody Rayne nie uwzględnił. A był już przeświadczony ojej zgodzie.
- Czy to aby na pewno rozsądne? - indagował ostrożnie. - Brownie wydaje się opiekuńczy aż do przesady.
- Ale jest też bardzo praktyczny. W minionym roku nie raz przyszło nam żywić się odpadkami ze śmietnika, a w dodatku właśnie spłonął nasz dom. Brownie niewątpliwie stwierdzi, że "lepiej, cobyś
- wyobracoł mnie ty, niźli jakisi typ z ulicy".
Rayne stłumił rozbawienie.
- No cóż, przypuszczam, iż posiadam pewne skromne przymioty - rzekł, modląc się w duchu, żeby Jo uznała go za choć trochę atrakcyjnego.
- Och, jak najbardziej - zapewniła. - Jesteś od¬ważny i dobry, a przy tym szalenie przystojny.
- Cieszę się, że tak mnie oceniasz. Wiele nam to uprości. - Przysunął się do niej na kanapie. - A że¬by przekonać się, czy koncept ma szansę powodze¬nia, może cię teraz pocałuję?
Boże, marzył o tym od wielu dni. Starczyło, iż wyobraził sobie, jak dotyka ustami jej pełnych warg, by krew zaczynała wrzeć w jego żyłach.
Ujął jej twarz w dłonie i pocałował ją. Nie spo¬dziewał się, że jej wargi będą aż tak miękkie. I cie¬płe. Pragnął zanurzyć język w aksamitną słodycz jej ust, a potem rozpiąć jej suknię, ujmując w dło¬nie drobne, jędrne piersi.
Zamiast tego delikatnie ugryzł jej dolną wargę, językiem popieścił kącik ust, aż wreszcie stopił się
nią w pocałunku. Łagodnie przyciągnął ją ku so¬bie, a Jocelyn uległa z ochotą, oplatając ramiona¬mi jego szyję i oddając pocałunek, choć w jej stara¬niach wyczuwało się wahanie, efekt braku do¬świadczenia. Musnąwszy jej plecy, Rayne odkrył, że cała drży. Jej oddech przyspieszył, wyraźnie ogarniało ją podniecenie. Biorąc pod uwagę jej ognistą naturę, już wcześniej zakładał, iż będzie namiętna. Obecnie zyskał co do tego pewność.
Rayne pierwszy się odsunął, oddychając łapczywiej nawet niż Jo.
- Mój Boże, ależ jesteś słodka - wykrztusił. Jakby w zadziwieniu wodziła palcami po opuch¬niętych od pocałunku wargach. Później uśmiech¬nęła się do Rayne'a.
- Jeśli tak to ma wyglądać, powinno być całkiem znośnie - stwierdziła.
- Będzie nawet lepiej. Obiecuję.
W drodze powrotnej oboje tonęli w zadumie.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze i Brownie da się ob¬łaskawić, jutro Rayne powiadomi prawnika, aby ten załatwił formalności w związku z rezydencją. Niewykluczone, iż już pojutrze Jocelyn Asbury znajdzie się w jego objęciach. Rayne'a zalała fala gorąca. Na samą myśl o dziewczynie stawał się jur¬ny niczym jakiś przeklęty satyr.
Skrzywił się. Stanowczo zbyt długo nie miał ko¬biety.
Co mu przypomniało, iż przynajmniej nie otrzy¬mał żadnych wieści od lady Campden - bądź jej męża. Dzięki Bogu, najwyraźniej Genevieve opa¬miętała się i zachowała ich romans w tajemnicy.
Spojrzał na siedzącą obok dziewczynę, szczupłą, pełną gracji. J ocelyn w niczym nie przypominała kobiet o obfitych, zmysłowych kształtach, jakie zwykle pociągały Rayne'a. Przez lata jej ciało, po¬dobnie jak podczas wojny jego własne, dostosowa¬ło się do wymogów walki o przetrwanie, nabierając mocy i sprężystości, pozbywając się zaś zbędnych "naddatków" .
Choć sporo wody upłynęło, odkąd opuścił pułk, Rayne, o dziwo, zachował doskonałą formę. Wy¬dawało się to tym bardziej zaskakujące, iż nie¬szczególnie się oszczędzał - pił na umór, hulał do późnej nocy, sypiał z dziesiątkami bezimien¬nych, pozbawionych twarzy kobiet.
Bogactwem dorównywał Krezusowi - posiadał kilka rozległych majątków ziemskich oraz wiele mniejszych posiadłości, zbyt licznych, by je spa¬miętać. Reprezentował potęgę, z którą liczył się każdy w towarzystwie. Przepuszczał w karty nie¬wielkie fortuny, kilka razy w tygodniu upijał się do nieprzytomności, zaś resztę czasu spędzał na miłosnych igraszkach.
I każdego dnia od chwili powrotu do Londynu czuł się bezużyteczny i znudzony.
W rzeczy samej, owa bezczynność go zabijała.
Z chęcią pozostałby warmii, miał jednak obowiąz¬ki względem rodziny, tytułu i przynależnych doń włości. Wszechobecna nuda go wycieńczała. W tracie minionych trzech lat napotkał tylko jed¬no godne uwagi zjawisko - siedziało właśnie obok niego w karecie.
Zaintrygowała go ta nieszczęsna dziewczy¬na o oczach barwy letniego nieba. Pożądał Jocelyn Asbury. Chciał odkryć wszystkie jej tajemnice, naj¬bardziej intymne sekrety. Pragnął dokładnie po¬znać jej ponętne krągłości, wejść w nią i ją także rozpalić do szaleństwa.
Jeśli szczęście mu sprzyjało, tego wieczoru Jo zgodzi się zostać jego kochanką. Rayne spacero¬wał w tę i z powrotem po sypialni, niecierpliwie odliczając upływające godziny, zdenerwowany ni¬czym uczniak. Zdawał sobie sprawę, iż to czysty obłęd, jednak, do diabła, marzył tylko o tym, żeby jego agonia wreszcie ustała.
*
Jocelyn weszła do Salonu Czerwonego, ubra¬na w srebrzystą suknię z materii tak delikatnej, że aż przejrzystej - najpiękniejszą spośród kreacji, ja¬kie nosiła do tej pory. Z początku nie chciała jej przyjąć, uważała bowiem za niewłaściwe dalsze za¬właszczanie strojów siostry wicehrabiego. Rayne roześmiał się na te jej obiekcje, potem zaś wyjaśnił, iż Alexandra od jakiegoś czasu naciskała nań w sprawie zakupu nowej garderoby, a tym sposo¬bem jej życzenie wreszcie zostanie spełnione.
Wstał z kanapy, by powitać Jo. W kremowych bryczesach, nieco dłuższych, uszytych wedle preferowanej przezeń najnowszej mody, we wspaniale skrojonej złotej brokatowej kamizelce oraz ciemno¬zielonym fraku, które optycznie powiększały jego i tak szerokie bary, wydał się J o bardziej niż kiedy¬kolwiek przystojny. Gdy ku niej szedł, pożerając ją wzrokiem, oczy pociemniały mu tak, iż przez jej cia¬ło przelała się fala gorąca. Wygiął usta w uśmiechu.
Zawisła spojrzeniem na jego ustach, zmysło¬wych, wspaniale wyrzeźbionych przez naturę. Na samo wspomnienie smaku Rayne'a pojawiła się w całym jej ciele dziwna miękkość.
W drodze powrotnej do Stoneleigh Jo przynaj¬mniej tuzin razy odtworzyła w pamięci ów słodki pocałunek oraz emocje, jakich zakosztowała, kie¬dy wicehrabia trzymał ją w mocarnych ramionach. Twarde mięśnie, nieubłagana, choć stonowana ła¬godnością siła i ledwie hamowana namiętność - tak go obecnie postrzegała, a ilekroć na nią spoj¬rzał, czuła w żołądku dziwną sensację.
- Dobry wieczór, milordzie - powiedziała, dyga¬jąc po raz pierwszy od lat.
Kiedy się wyprostowała, na jego obliczu dostrze¬gła wyraz zadowolenia.
- Podejdź - odezwał się tym swoim głosem ni¬czym miód z dodatkiem żwiru.
Zbliżyła się, Rayne zaś uniósł jej dłoń do ust.
Dotyk jego warg wywołał u niej gęsią skórkę.
- Cudownie wyglądasz - rzekł.
- Dziękuję•
Nalał sherry dla niej i brandy dla siebie, po czym usiedli na kanapie. Rozmawiali na poruszane już wcześniej tematy: o pogodzie, nieco o wojnie. My¬śli Jocelyn krążyły jednak nieustannie wokół kwe¬stii, dla której się tu spotkali. Dlaczego nie pytał o jej decyzję?
Rayne odkaszlnął. Po raz pierwszy widziała, by się denerwował.
- Nie należę do ludzi cierpliwych, Jo. Jak długo jeszcze planujesz utrzymywać mnie w niepewnoąci?
Dzięki Bogu, oczekiwanie dobiegło końca. Zo¬lądek podchodził jej do gardła na myśl o przyszło¬ści, wiedziała jednak, iż w gruncie rzeczy nigdy nie miała wyboru.
- Brownie się zgadza ... pod pewnym warunkami.
- Warunkami? - powtórzył Rayne, unosząc brew.
Przytaknęła. O Boże, a jeśli on odmówi? Wy¬obraziła sobie, że musi wrócić na ulicę, wspomnia¬la spaloną norę, którą zwykła była określać do¬mem - i pomodliła się w duchu, żeby Brownie miał rację i wicehrabia bez oporu przystał na ich propozycję•
- Brownie uważa, że powinnam cię z góry popro¬sić o zabezpieczenie, na piśmie. Mówi, że po dwóch tygodniach możesz się mną znudzić, a wówczas jaki los mnie czeka?
- Szczerze wątpię, by dwa tygodnie mi wystar¬czyły, niemniej rozumiem jego obawy. O jakiej su¬mie rozmawiamy?
- Pięciu tysięcach funtów.
- Pięciu tysiącach ...
Jocelyn przygryzła dolną wargę, żeby powstrzy¬mać jej drżenie. Wiedziała, że to się nie uda! Brownie chyba oszalał. Teraz jednak nie mogła się już wycofać.
- Brownie mówi, że mężczyzna powinien płacić za swoje fanaberie.
- Doprawdy? I co jeszcze powiedział Brownie?
Rumieniec pokrył jej szyję i dekolt.
- Ze tokie grube ryby som bardziej ugodowe, kiedy kutas im stoi.
Rayne spojrzał na nią ze zdumieniem, które ry¬chło ustąpiło miejsca rozbawieniu zmieszanemu z irytacją.
- Będę niezmiernie rad, kiedy spod opieki Browniego przejdziesz pod moją - oznajmił. - Pierwsze, na co będę nalegał, to żebyś zarzuciła nie godne damy dyskusje z twoimi kompanami.
- Brownie uważa także, że powinieneś opłacać wynajem domu przez dwa lata po swoim odejściu. - Sądzę, że ten wydatek nie doprowadzi mnie do ruiny. Coś jeszcze?
Jak dotąd nie odmówił. W każdym razie nie wprost. Może Brownie jednak się nie mylił?
- Przydałaby mi się co miesiąc stała kwota na ubrania i inne drobiazgi.
- Zapewniłbym ci hojne uposażenie, Jocelyn. Nie jestem skąpcem.
"Zapewniłbym"? Czy dawał jej do zrozumienia, iż posunęła się w swych żądaniach za daleko?
- Jeśli twoim zdaniem stawiam nazbyt wygórowane. To znaczy, ja jeszcze nigdy ... Nie bardzo wiem, jak To znaczy, musi być niełatwo oszacować moją wartość. Jeśli sobie życzysz, poproszę Browniego, żeby tu przyszedł, i z nim omówisz tę kwestię.
- Zaiste, niełatwo - mruknął Rayne. Spojrzał na nią gorejącym wzrokiem, pod którego wpływem jej serce zabiło jeszcze bardziej szaleńczo. - Twoja propozycja wydaje mi się jednak co najmniej uczci¬wa. Dopilnuję, żeby rano przygotąwano stosowne dokumenty. Później zainstalujemy cię w twoim no¬wymdomu.
Jocelyn poczuła ucisk w żołądku. Wkrótce utra¬ci dziewictwo.
- Wobec tego wszystko ustalone - powiedziała, wstając i wyciągając do Rayne'a rękę.
Także się podniósł, mocno ujął jej dłoń i przy¬ciągnął Jo, tak iż znalazła się w jego ramionach.
_ Pocałunek lepiej przypieczętuje naszą umowę - oświadczył.
Zwłaszcza ten pocałunek - pomyślała, kiedy wpił się w jej usta. Nie było to delikatne muśnięcie warg, lecz władczy gest mężczyzny, który wkrótce weźmie od niej coś więcej. Jocelyn chwyciła go za ramiona. Rozkoszowała się cudownymi falami gorąca, przelewającymi się przez jej ciało, choć za¬razem odczuwała strach przed długim sztywnym narządem, który tak otwarcie na nią napierał. Ray¬ne smakował brandy i znakomitymi cygarami, jego wargi były ciepłe i kuszące.
Drżała, kiedy od niej odstąpił. Na jego twarzy malowało się pożądanie, spoglądał na J o ognistym wzrokiem, jak mężczyzna na swą kobietę•
_ Sądzę, moja piękna chudzinko, że to ja dobiłem lepszego targu.
*
Rankiem w dniu wyjazdu do Londynu Jo powi¬lały głosy w holu wejściowym - kobiecy, słodki i podekscytowany, oraz zaskoczony Rayne'a, który co chwilę wybuchał głębokim i nieco chrapliwym śmiechem. Jocelyn zamarła u szczytu schodów, kiedy przystojny wicehrabia i uwieszona u jego szyi smukła szatynka spojrzeli w górę•
_ Dzień dobry - powiedziała dziewczyna, uśmie¬chając się do Jo. - Rayne, nie wspomniałeś mi, że mamy gościa.
_ Biorąc pod uwagę, iż zjawiłaś się trzy dni przed czasem i dotąd nie dałaś mi dojść do słowa, niespecjalnie miałem po temu okazję•
Dopiero w tej chwili Jo odgadła to, czego powin¬na się była domyślić od razu, a mianowicie, że piękna młoda kobieta jest siostrą Rayne'a. Z pew¬nością nie pochwali faktu, iż brat zaprasza swą przyszłą kochankę do jej domu.
- Dokonanie prezentacji byłoby prostsze, gdy¬byś zechciała do nas dołączyć - zwrócił się Rayne do Jocelyn.
- Ja ... Tak, milordzie. - Marzyła, aby rozpłynąć się w powietrzu niczym smużka dymu z jego cyga¬ra, lecz na to niestety było już za późno.
- Jocelyn, przedstawiam ci moją siostrę, Alexandrę. Piękność uśmiechnęła się. J ocelyn oceniła, iż są rówieśniczkami, dziewczyna mogła być od niej ewentualnie o rok lub dwa młodsza.
- Miło mi panią poznać.
- Mnie również - odparła Jo. Ogarnęło ją zażenowanie, kiedy zielone oczy dziewczyny prześli¬zgnęły się po jasnobrzoskwiniowej dziennej sukni z muślinu, którą Alexandra niewątpliwie rozpo¬znała. - Brat pani był tak uprzejmy, iż użyczył mi kilku należących do pani drobiazgów. Mam na¬dzieję, że nie sprawiłam tym kłopotu.
Alexandra spojrzała na Rayne'a odrobinę rozszerzonyml oczami.
- Nie, nie, ależ skąd - zapewniła.
Pod względem ponadprzeciętnego wzrostu i szczupłej budowy ciała przypominała Jo, posiada¬ła jednak nieco obfitszy biust. Ęyła niewiarygodnie piękna, ze swą jasną cerą, delikatnie poprószonym piegami nosem, wysokimi kośćmi policzkowymi, wielkimi zielonymi oczami oraz zmysłowymi usta¬mi, wyrzeźbionymi równie pięknie, jak u jej brata.
- Wytłumaczę ci wszystko później - oznajmił siostrze wicehrabia rzeczowo, niemal jakby wydał rozkaz. - Na razie niech wystarczy ci informacja, iż Jocelyn jest córką sir Henry'ego Asbury'ego. Ostatnio spotkało ją kilka życiowych niepowo¬dzeń, lecz teraz sprawy wkroczyły na dobrą drogę•
Alexandra skinęła głową na znak zrozumienia, choć, oczywiście, niczego pojmować nie mogła. Uśmiechnęła się ciepło.
- Jechaliśmy bez przestanku. Umieram z głodu.
Czy wy dwoje już się posilaliście?
Jocelyn zadumała się nad tym, co dla niej zwykle oznaczało "umierać z głodu" - żołądek skręcający się z bólu, potoki śliny w ustach w reakcji na naj¬bardziej ulotny zapach jedzenia. Dla owej chowa¬nej pod kloszem dziewczyny był to zaledwie frazes. Niemniej Alex promieniała takim ciepłem i dobro¬cią, że zdenerwowanie stopniowo J o opuszczało.
- Obawiam się, że właśnie wyjeżdżamy - odparł Rayne, za co Jocelyn poczuła doń wdzięczność. Dobry Boże, o czym rozmawiałaby z tą dziewczy¬ną? - Kucharka podała w solarium czekoladę i ciastka. Mam w mieście sporo spraw do załatwie¬nia, nie będzie mnie zatem przez kilka dni.
Jodoskonale wiedziała, o jakich sprawach mó¬wił - musiał zainstalować ją w swej mi~jskiej rezy¬dencji i wprowadzić w rolę kochanki. Zołądek zaczął podchodzić jej do gardła. .
- Pod warunkiem - uzupełnił wicehrabia, spoglą¬dając groźnie na siostrę - że zdołasz zachowywać się przyzwoicie beze mnie jako twej przyzwoitki.
- Oczywiście, że tak. Panna Parsons dotrzyma mi towarzystwa. Wiesz przecież, jaka jest skrupu¬latna w kwestii przestrzegania konwenansów.
- Z tego właśnie powodu ją zatrudniłem. Co nie zmienia faktu, iż wodzisz ją za nos.
Alexandra sprawiała wrażenie przybitej.
- Mniejsza o to - ciągnął Rayne. - Po prostu się zachowuj. Okaż czasem odrobinę litości tym bied¬nym nicponiom czołgającym się u twych stóp. Wrócę. przed końcem tygodnia.
Rodzeństwo ponownie się uściskało, J ocelyn po¬żegnała się z Alex bardziej formalnie, po czym oboje opuścili dom.
Brownie i Tucker już czekali, umyci bardziej niż kiedykolwiek, odkąd Jo ich znała, odziani w brązo¬we prążkowane spodnie i lniane koszule z szeroki¬mi rękawami, starannie odprasowane. Ramię Browniego dobrze się goiło, Tuckowi zaś przy¬strzyżono włosy. Widząc, jak wspaniale im się obecnie powodzi, Jocelyn poczuła ucisk w gardle.
- Gotowa? - zapytał Rayne, pomagając jej wsiąść do eleganckiej czarnej karety, na której drzwiach widniały niedźwiedź i wąż, herb Stoneleigh.
Noszone tu przez nią stroje zapakowano do ku¬fra, a z samego rana posłano do rezydencji Elsę, że¬by przygotowała wszystko na ich przyjazd. Blondy¬neczka miała odtąd pełnić funkcję pokojówki Jo.
Wyruszyli. Choć nieprzyjemne kłucie w żołądku jej nie opuszczało, Jocelyn spoglądała w przyszłość z nadzieją, jakiej nie zaznała od lat. Popatrzyła na wicehrabiego, zatrzymując wzrok na jego mu¬skularnej szyi. Pomyślała o sile drzemiącej w jego mocarnych ramionach. Przypomniała go sobie na¬giego, tamtej nocy, kiedy zakradła się do jego sy¬pialni.
Przed oczyma stanął jej marynarz, którego nie¬gdyś, skryta w cieniu, podglądnęła, kiedy spółko¬wał pod ścianą z pijaną dziwką, wydając dziwaczne pomruki, podczas gdy jego nagie pośladki pompo¬wały w górę i w dół. Na owo wspomnienie żołądek znów podszedł Jo do gardła. Przeżyła głód i nędzę, przetrwa więc także i to. Mimo wszystko jednak kwietlana przyszłość, jaka odmalowała się w jej wyobraźni, straciła nagle sporo ze swego blasku.
*
Stojąc przy podzielonym kamiennymi słupkami oknie, Alexandra Garrick spoglądała w ślad za oddalającą się karetą. Zesłano ją do Marden na trzy lygodnie, jak jakieś niesforne dziecko, jedynie z powodu owego głupiutkiego zdarzenia z lordem Williamem, drugim synem hrabiego Crayfielda. Na litość boską, chodziło o maleńki, niewinny po¬całunek! Jednak Rayne ich przyłapał, no i wpadł w furię.
Bogiem a prawdą, gdyby już wcześniej wielokrotnie nie była świadkiem wstrząsających wybu¬chów braterskiej wściekłości, obawiałaby się o ży¬de biednego Williama. Lecz cóż, cała sprawa ode¬szła już w przeszłość. Alexandra wróciła do domu, i to przed rozpoczęciem sezonu towarzyskiego. Opuściła Marden wcześniej, wi.edziała bowiem, że gniew Rayne'a dawno wygasł. Zywiła przy tym na¬dzieję, iż brat zaczął ju~ bywać na balach, rautach, redutach, wystawnych i bardziej kameralnych przyjęciach. Tymczasem okazał się szalenie zajęty interesami - tak przynajmniej twierdził - oraz swym pięknym gościem, dziewczęciem ledwie o rok lub dwa lata starszym od Alexandry. Zdziwi¬lo ją, iż dziewczyna przebywała w Stoneleigh bez przyzwoitki. A sposób, w jaki Rayne na nią pa¬trzył!... Wszystkim w towarzystwie znana była jego skłonność do kobiet. Wręcz same pchały mu się w ramiona! Nigdy jednak żadnej z nich nie przy¬wiózł do domu.
A sama Jocelyn Asbury? Serdeczna i szczera, różniła się od wyrafinowanych kobiet, w jakich zwykle gustował Rayne, niczym Anglia od Walii. .
Alex uśmiechnęła się figlarnie. Cała sprawa za¬chwycająco szokowała. Cóż za szczęście, że w cza¬sie spotkania w holu pannę Parsons pochłonęło rozpakowywanie bagaży. Stara panna, sztywna, jakby kij połknęła, oznajmiłaby jej niewątpliwie:
- Ten człowiek może i jest twoim bratem, nie¬mniej hulaka zeń i szubrawiec. Podobne towarzy¬stwo szkodzi młodej, podatnej na wpływy panience.
Raczej wprost przeciwnie - pomyślała Alex.
W rzeczy samej, odkąd umarł ich ojciec, Rayne traktował siostrę niezwykle surowo. Niekiedy za¬chowywał się wręcz jak tyran! Zamartwiał się o nią, groził każdemu mężczyźnie, który odważył się do niej zbliżyć -lecz kochał ją, z wzajemnością.
Alexandra odeszła od okna. Kiedy stał u boku owej ślicznej brunetki, Rayne wydał się jej inny, bardziej przypominał dawnego siebie. W jego spo¬sobie bycia pojawiła się pewna lekkość, nawet uśmiechał się inaczej. Nie widziała go takim, od¬kąd opuścił pułk. Warmii przyświecał mu kon¬kretny cel, miał zadanie do wykonania. Później umarł Christopher ... i papa, a Rayne musiał wró¬cić do domu.
Może ta kobieta go uszczęśliwi. Alex bardzo na to liczyła. Martwiła się o brata nie mniej niż Rayne o nią.
Rozdział 7
- Aby na pewno dosz rade? - zapytał Brownie, lldkładając zgrzebło, którym szczotkował jabłko¬witego wałacha z idealnie dobranej pary chodzącej w zaprzęgu szykownej karety jego lordowskiej mo¬Ari. Odsunął się od konia.
- To nie może być takie straszne - odparła cicho lo, lecz Brownie widział jej wahanie. - Prędzej czy później większość kobiet przez to przechodzi.
Dziewczyna przyszła do stajni, gdzie pracowali wraz z Tuckiem. Sypiali w przyzwoitych pokojach powyżej, brzuchy mieli pełne, jak nigdy dotąd, jednak Brownie martwił się o Jo, ktbra zamierzała się dla nich wszystkich poświęcić.
- Zależy, kto cie dmucho - mruknął. Jo wysunęła brodę.
- Wicehrabia nie jest bynajmniej okropnym człowiekiem, za jakiego go brałam. Okazał się uprzejmy i troskliwy. Nigdy nie spotkałam bardziej wielkodusznego mężczyzny. Ilu znasz takich, którzy tak jak on ryzykowaliby dla nas życie? - Wycią-
gnęła ze żłobu słomkę i zaczęła obracać ją w palcach. - Poza tym sam mi powtarzałeś, że powinnam znaleźć sobie protektora, że takie rozwiąza¬nie byłoby dla mnie najlepsze. Zyjąc na ulicy, mia¬łam na to mizerne szanse.
- Wisz, co on cie łostawi.
Nienawidził siebie za te słowa, jednak przez ostatnie dwa lata na tyle dobrze poznali zwyczaje wicehrabiego, by zdawać sobie sprawę, iż tak właśnie się stanie. Stoneleigh utrzymywał kochanki, jedną po drugiej, póki się nimi nie znudził, później zaś wyruszał w pościg za kolejną spódniczką. Zdaniem Browniego, typ wychędożył więcej dziewuch, niż nakazywałaby przyzwoitość. Do czego, u diabła, była mu jeszcze potrzebna Jo?
Brownie wziął zgrzebło i znów zaczął szczotko¬wać wałacha.
- A dzieci, słodziuchna? Myślałażeś o tem?
Jo uśmiechnęła się nieśmiało, niemal smutno, przypominając mu łagodną, przerażoną dziewczy¬nę, na którą natknął się tamtej nocy w zaułku.
- Myślałam. Wtedy, gdy rozważaliśmy, jakie po¬stawić warunki. Uwielbiam maluchy, a dzięki su¬mie, na którą przystał wicehrabia, będę w stanie zadbać o dziecko, jeśli właśnie ciążą się to zakoń¬czy. Poza tym nie wydaje mi się, aby człowiek taki jak on porzucił własnego potomka.
Brownie niechętnie skinął głową.
- Pewno mosz racje. Ale widze, co źle sie z tem czuJesz.
- Rzeczywiście. Jednak nie czuję się także do¬brze, wyjmując komuś sakiewkę albo okradając śpiącego na ulicy pijaka. Zdążyłam się już nauczyć, że ludzie zrobią wszystko, aby przeżyć.
- Wisz, czego on od ciebie chce?
- Mniej więcej.
- Mom ci rzec akuratnie?
Przez chwilę wydawało się, iż Jo odpowie twier¬dząco, ostatecznie jednak potrząsnęła głową.
- Nie. I bez tego wystarczająco się boję.
- Winkszość kobit przywyko. Dziwka czy żona, przyzwyczajajom sie. Znołżem wielo tokich, któ¬rem sie to podobało. - Wyszczerzył zęby w uśmie¬dm, prezentując szparę w dolnym rzędzie. - Jedne legomoście radzom se lepij niźli inne. Rybki, co I.em je wyobracoł, nie narzekoły. Kto wi, może je¬go lordowska mość zapuścił swego cholernego wenża w dość pliszek, coby sie znać na rzeczy. Może cie nauczy to lubieć.
Jo spłonęła rumieńcem.
- Może - zgodziła się, jednak umknęła przy tym wzrokiem, wskutek czego niepokój Browniego wzrósł dziesięciokrotnie.
- Tyżeś dla mnie jako córka, słodziuchna. Szy¬kowne fatałaszki i solidny dach nad głowom to nie wszytko. Zmienisz zdanie, a zaro mi gadej. Rozpłatom gardło tego cholernego lordziaka, nim zdoła cie tknuć.
Jo poklepała go po plecach, uśmiechając się blado.
- Podjęłam decyzję, Brownie. Wicehrabia przy¬lał na nasze warunki. On wywiązał się z umowy, teraz więc moja kolej.
Brownie jedynie pokiwał głową. Ogromnie drażniła go myśl, że jego śliczna dziewczyna ma rozłożyć nogi dla tego przeklętego lordziaka. Była dla niego zaledwie kolejną łatwodajką, jednak Brownie i Tucker znali jej prawdziwą wartość: szczere złoto.
- Nie jest cie godzien, słodziuchna, ale uszanujem, co żeś postanowiła. - Ujął Jo pod brodę. - Pamientej, bydziesz mnie potrzeboweć, ino zawołej.
*
Rayne przełknął kęs pieczonego kapłona. Sie¬dział w jadalni swej nowej miejskiej rezydencji, przy długim' mahoniowym stole. Tuż obok niego Jocelyn uniosła kieliszek z winem. Jej palce, trzy¬mające kryształową nóżkę, drżały.
- Zdenerwowana?
- Odrobinę - odparła, uśmiechając się doń dzielnie, zarazem jednak umknęła wzrokiem.
Po przybyciu zajęli się rozpakowywaniem skromnego dobytku Jocelyn, czyli głównie sukien, jakie Rayne zarekwirował siostrze, oraz ubrań i różnych drobiazgów, które przywiózł dla siebie. Później wicehrabia zabrał ją na krótkie zakupy.
- Nie masz się czego obawiać, Jo - odezwał się zno¬wu. - Będziemy działać powoli. Nie skrzywdzę cię.
No cóż, nieco się to rozmijało z prawdą, nie zdo¬ła bowiem zapobiec bólowi, jaki Jo odczuje za pierwszym razem. Oczywiście, ani myślał jej o tym szczególe wspominać. Przynajmniej nie w tej chwili. I bez owej wiedzy szalenie się denerwowała.
- Już się najadłaś? - Zerknął na zastygły sos do pieczeni i zimne warzywa na jej talerzu: ledwie tknęła posiłek.
- Tak. Chyba nie byłam bardzo głodna.
- Najwyraźniej.
Na Boga, on czuł się głodny za nich oboje, z tym że nie jedzenia łaknął. Nie potr,afił oderwać oczu od łagodnych wypukłości nad obrębionym satyną dekoltem jej lodowobłękitnej sukni. Twarz Joce¬lyn, choć pobladła, w aureoli kruczoczarnych lo¬ków prezentowała się bardzo ponętnie, ramio¬na zaś dorównywały gładkością materiałowi jej kreacji.
- Czy kazać, żeby podano deser? - zapytał.
- Nie. Chyba że ty masz ochotę.
Na myśl o deserze, na który miał chęć, Rayne natychmiast poczuł pulsujący ból w lędźwiach. Do diabła, ależ jej pragnął! Powinien był złożyć wizytę w przybytku madame Du Mont, może wówczas nie byłby tak cholernie napalony.
- Cudownie się dziś bawiłam - odezwała się J o nieco później, nerwowo starając się nawiązać kon¬wersację. - Mam nadzieję, iż należycie ci podzię¬kowałam.
Wkrótce to zrobisz, naj droższa.
- Zasypywałaś mnie podziękowaniami co pięć minut.
Roześmiała się na te słowa. Pod wpływem owe¬go słodkiego dźwięku przez ciało Rayne'a przeto¬czyła się fala ognia. Dzień minął mu szybko, godzi¬ny umykały niepostrzeżenie, kiedy sycił oczy radścią Jo z każdego drobiazgu, jaki jej kupował. Wie¬czór natomiast dłużył mu się w nieskończoność. Rayne stwardniał, ledwie weszła do salonu, i stan ów utrzymał się przez całą kolację.
Obecnie, pomyślawszy o czekającej go wkrótce rozkoszy, wielkim wysiłkiem woli zapanował nad niesforną męskością. Cisnął serwetkę na stół i rześko poderwał się na nogi.
- To był długi dzień, naj droższa. - A w planach miał jeszcze dłuższą noc. - Pora, byśmy udali się na górę. Elsa przygotowała ci już zapewne kąpiel i wyłożyła strój na noc.
Była to zwiewna, koronkowa koszula, którą ku¬pił jej w sklepiku na Bond Street. Nie mógł się do¬czekać, kiedy ją w niej zobaczy.
Jocelyn zwilżyła wargi.
- Dobrze - wykrztusiła.
Chciał, aby spróbowała się odprężyć. Może na¬wet czerpać z tego radość. Do diabła, czuł się jak wilk, szykujący się do pożarcia nieszczęsnej owieczkj.
Ujął jej ramię. Drżała, gdy prowadził ją ku scho¬dom.
- Dam ci parę minut, żebyś się uszykowała, nim przyjdę do twej sypialni.
Zesztywniała, kiedy nawiązał do pokoju, który mieli wkrótce dzielić. Psiakrew, sprawy przybiera¬ły zły obrót.
- Jak pan sobie życzy, milordzie - odparła. Wspięła się po schodach i zniknęła za drzwiami sypialni.
Rayne przemierzał dywan w tę i z powrotem, jak mu się wydawało, całymi godzinami, w rzeczywi¬stości jednak nie trwało to nawet dwudziestu mi¬nut. Później wszedł na piętro, do apartamentu przyległego do jej sypialni. Wziął długą gorącą ką¬piel w nadziei iż tym sposobem ulży nieco płonące¬mu w nim pożądaniu - lecz jakby dolał oliwy do ognia.
Narzucił brokatowy szlafrok barwy burgunda i spojrzał na zegar. Zostawił Jocelyn dostatecznie dużo czasu, żeby się wyszykowała, a także, na co skrycie liczył, zaczęła odczuwać tę samą co on nie¬cierpliwą radość oczekiwania. Zapukał cicho i za¬raz otworzył drzwi jej pokoju. Stała przy oknie, ubrana w koronkową koszulę. Odwróciła się do niego. Rayne łapczywie zaczerpnął powietrza.
Przerastała jego najśmielsze wyobrażenia.
Drobna i wyjątkowo smukła, posiadała zarazem cudownie kobiece kształty. W smoliście czarne lo¬ki miała wplecioną białą satynową wstążkę, koron¬kowa fryza ozdabiała głęboki dekolt w kształcie lilery "V", a sutki skrywały przed wzrokiem Rayne'a jedynie wstawki z koronki. Dodatkowa koron¬ka przesłaniała także dręczący zmysły czarny trój¬kąt włosów łonowych, jednak zarówno krągłości hioder, jak i długie zgrabne nogi rysowały się wy¬raźnie pod zwiewną jak mgiełka tkaniną.
Kiedy tak studiował każdy detal jej ciała, na po¬liczki Jo wypłynął rumieniec. Uniosła ręce, zamie¬rzając zakryć piersi.
- Nie - powstrzymał ją ochryple. - Wyglądasz przepięknie.
Słodki Jezu, wyglądała olśniewająco. Gładkie mięśnie, pełne gracji krągłości, burza ciemnych lo¬ków, okalających iście anielską twarz.
- Tamtego wieczoru ... Któż by uwierzył, moja urocza chudzinko, iż łachmany skrywają tak nie¬wiarygodne piękno.
Rumieniec na jej policzkach nabrał głębszej bar¬wy, kiedy Rayne podszedł bliżej. Położywszy dłonie na jej ramionach, poczuł, że Jo drży.
- O-obawiam się, że nie mam pojęcia, co powinnam robić - wydukała.
Uśmiechnął się. .
- Na początek, spróbuj się odprężyć. - Zeby dać lej na to trochę czasu, nalał dla obojga po szklaneczce brandy. - Proszę, powinno pomóc.
Rzeczywiście, byłby to jakiś sposób - pomyślał.
I.ccz przecież nie chciał brać jej biernej i otuma¬nionej. Pragnął poczuć namiętność, o której wiedział, że drzemie w dziewczynie. Pragnął ów ogień uwolnić, potem zaś pławić się w nim w nagrodę za swój wysiłek.
Jocelyn przełknęła brandy, pozostała jednak pięta i niepodatna. Sledziła wzrokiem każdy ruch Rayne'a.
- Chodź tutaj - powiedział.
Zbliżyła się, a on wziął ją w ramiona. Wyczuwał jej opór, mimo iż starała się go ukryć, ledwie zaś wpił się w jej usta, pojął, jak dalece ten pocałunek różni się od poprzednich. Wargi Jocelyn były rów¬nie miękkie i zmysłowe, jej oddech równie słodki, jednak ramiona oplatały szyję Rayne'a sztywno, z przymusem, gdy zaś penetrował językiem wnę¬trze jej ust, smakował jedynie rezygnację.
Oddawała mu się z poczucia obowiązku, pogo¬dzona z losem niczym idąca na rzeź owieczka. Do diabła, nie tak miała przebiegać ta noc.
Zdeterminowany, sięgnął językiem głębiej, a Jo¬celyn poddała się owej inwazji. Niestety, nie do¬czekał się upragnionej reakcji - żaru, przyspieszo¬nego bicia serca, urywanego oddechu. Zsunąwszy koszulę z jej ramienia, przez chwilę podziwiał drobną jędrną pierś. Zamknął ją w dłoni i zaczął masować. Pod dotykiem jego palców brodawka stężała, a przez ciało Jo przebiegło drżenie, lecz zrodziło się ono ze strachu, nie zaś z pożądania.
Rayne jęknął w duchu, zmagając się z bólem w lędźwiach. Do diabła, dlaczego tego nie przewi¬dział? Był tak cholernie pewien, że potrafi ją po¬budzić i że Jocelyn okaże się najbardziej ognistą z jego kochanek. Cóż z niego za arogancki, zadu¬fany w sobie łajdak! Na Boga, miał do czynienia z niewinną dziewczyną, nie zaś z doświadczoną dziwką. Znali się zaledwie kilka dni, a oczekiwał, że Jo oszaleje na jego punkcie. Przeklęty głupiec!
Odsunął się, żeby spojrzeć na jej twarz. Dol¬na warga Jodrżała.
- Nic z tego, prawda? - odezwał się łagodnie.
- C-co masz na myśli? - wyjąkała, mocniej zaciskając palce na jego ramieniu.
- Nie jesteś gotowa, Jo. Jeszcze nie nadeszła od¬powiednia pora.
Oczywiście, mógłby ją po prostu wziąć. Nie opo¬nowałaby. Zaspokoiłby potrzeby ciała, a z czasem wszystko by się jakoś ułożyło.
- Nie mów tak - zaprotestowała. - Po prostu n- -nie wiem dokładnie, co mam robić.
- Jo ...
- Proszę, Rayne. - W jej głosie pojawiła się nuta rozpaczy. - Trzeba mi tylko troszkę więcej cza¬su. Nauczę się, jak cię zadowalać. Wiem, że potra¬fię. Proszę ... - Urwała, a w jej oczach zalśniły łzy. - N-nie mogę tam wrócić. Proszę, daj mi szansę.
Kiedy na nią patrzył, serce mu się krajało. Dotknął jej policzka.
- Posłuchaj mnie uważnie, Jo. Dokumenty zo¬stały podpisane. Nigdy nie będziesz musiała wra¬cać na ulicę. Słyszysz? Nigdy.
Z uporem wysunęła brodę.
- Nie wezmem niczego za darmo.
- W cale cię o to nie proszę - odparł z łagodnym uśmiechem. - Mówię jedynie, że zaczekamy. Pra¬gnę cię, Jo. Nic się w tej kwestii nie zmieniło. Chcę jednak, abyś i ty mnie pragnęła.
- Nie rozumiem.
Powiódł palcem wzdłuż jej policzka, a później oplótł dłońmi jej talię. Jego palce niemal się sty¬kały.
- Pamiętasz nasz ostatni pocałunek?
- Tak ... Tak, pamiętam.
- Podobało ci się, prawda?
- Tak ... ale teraz to co innego.
- Dokładnie to samo, a w każdym razie powinno tak być. Kiedy nadejdzie odpowiedni moment, właśnie w ten sposób będziesz się czuła.
Jo milczała. Rzucało się w oczy, iż mu nie wie¬rzy.
- Szydziłaś niegdyś z mojego bogatego doświad¬czenia z kobietami. "Nie przepuściłem żadnej łatwodajce w Londynie" - tak, zdaje się, powiedzia¬łaś. Jeśli naprawdę hołdujesz tej opinii, powinnaś mi przynajmniej zaufać, że znam się na rzeczy. Czy zrobisz dla mnie choć tyle?
Uśmiechnęła się, po raz pierwszy szczerze tego wieczoru, i jakby nieco rozluźniła.
- Tak.
Rayne pocałował ją delikatnie.
- Zdejmij koszulę.
- Proszę?
- Obiecałaś mi zaufać.
Oblizała wargi, potem jednak dziarsko zadarła brodę i zsunęła koronkę z ramion. Koszula opadła, otaczając jej stopy miękką białą obręczą.
- Masz piękne ciało, Jo. Nigdy się go nie wstydź. Naucz się nim cieszyć. A teraz chodź do łóżka.
- Ale mówiłeś ...
- Powiedziałem, że nie jesteś gotowa, i nie jesteś. Będziemy po prostu razem spać, nic ponadto. Nawet nie zdejmę szlafroka.
Nie odważyłby się. Już w tej chwili każde ude¬rzenie serca zadawało mu ból. Bóg jeden wie, iż tej nocy nie zmruży oka.
Jocelyn ruszyła przed nim w stronę ogromnego łoża z baldachimem, tak że Rayne mógł podziwiać jej jędrne pośladki. Najwidoczniej wyrwał mu się z ust jęk, odwróciła się bowiem, by na niego spoj¬rzeć.
- Nastąpiłeś na coś? Mam nadzieję, że Elsa nie upuściła nigdzie szpilki do włosów.
Rayne zaśmiał się cicho.
- Nie, naj droższa, odczuwam ból nieco wyżej. Ująwszy jej dłoń, przycisnął ją sobie do nabrzmiałego penisa.
Spojrzała nań ze zdumieniem.
- Mówiłaś przecież, że mnie widziałaś.
- T-tak, ale jesteś jeszcze większy, niż zapamiętałam. Jak się to wszystko ... ? To znaczy, czy masz pewność, że będziemy do siebie pasować?
- Będziemy, kochana. Tyle ci mogę obiecać. Jocelyn wspięła się na łoże, a Rayne podążył w jej ślady. Przyciągnął ją, tak że wtuliła się pleca¬mi w jego klatkę piersiową, pilnował się jednak, by nic dotknąć jej rozpaloną męskością. Na tym po¬przestał.
Nadal była spięta, lecz w końcu jej oddech się wyrównał. Rayne także się nieco odprężył. Podjął I rudną decyzję, za którą przyjdzie mu płacić każ¬dej nocy, dopóki nie posiądzie tego rozkosznego ciałka.
Spojrzał na śpiącą spokojnie u jego boku kobietę. Spędził warmii całe lata. Jeśli zechciał, zdoby¬wał się na więcej samodyscypliny niż jakikolwiek znany mu człowiek. Uśmiechnął się ponuro. Teraz będzie mu ona cholernie potrzebna. Jednakże mę¬ski instynkt podpowiadał mu, iż rozbudzenie w Jo¬cclyn Asbury ognia namiętności okaże się warte każdego wysiłku. Przytulił ją i wreszcie sam zasnął.
*
Joce1yn unosiła się w błogim stanie półświado¬mości, jaki zwykle poprzedza przebudzenie. Uśmiechnęła się, tuląc się do rozgrzanego ciała tuż obok. Odkąd poznała wicehrabiego, wspomienia czasów, kiedy cierpiała zimno i głód, blakły stopniowo niczym odległy senny koszmar. Le¬żała nie na wyboistym, odgniatającym jej żebra sienniku, lecz na wypełnionym pierzem materacu, w pościeli z naj szlachetniejszego płótna, z głową wspartą na puchowych poduszkach.
I było jej ciepło. Od lat nie zaznała tak rozkosz¬nego ciepła. Lecz działo się coś jeszcze. Odnoto¬wała delikatne mrowienie w brzuchu, rozchodzące się po całym ciele - niewiarygodnie przyjemne do¬zname.
Raptownie otworzyła oczy, uświadomiwszy so¬bie, iż źródłem owego cudownego doznania jest jej pierś, którą Rayne zamknął w dłoni, palcami ła¬skocząc i drażniąc sutek.
- Rayne? - szepnęła, nie wiedząc, czy powin¬na odsunąć się od niego, czy też zaufać mu, jak obiecała, i pozwolić, by kontynuował.
- Spokojnie, kochana.
Przytulił ją plecami do siebie, jak wówczas, gdy zasypiali. Przez zmysłowo gładką, jedwabną mate¬rię szlafroka, który nadal miał na sobie, czuła mi꬜nie na jego piersi.
Ucałował ją w kark, na co serce Jocelyn zatrze¬potało. Później tylko dalej pracował palcami, aż jej sutek stwardniał. Powietrze uwięzło Jo w gardle. Kiedy Rayne delikatnie ugryzł płatek jej ucha, na¬parła biodrami na jego lędźwie.
Wówczas to poczuła - tę samą zatrważająco dłu¬gą i twardą rzecz, której dotykała ubiegłej nocy. Przed oczyma znów stanął jej marynarz z zaułka. Wyobraziła sobie, iż sztywny narząd Rayne'a w ten sam sposób wdziera się w jej ciało, i raptownie stꬿała.
Rayne najwyraźniej wyczuł tę zmianę nastroju, zaprzestał bowiem pieszczoty i odsunął się od niej.
- Przyślę Elsę, żeby pomogła ci się ubrać - rzekł. _Odwiedzimy dziś modniarkę mojej siostry, a wieczór spędzimy w teatrze.
_ Zabierasz mnie do teatru? - zdumiała się niebotycznie.
- A co sobie myślałaś? Ze będę cię trzymał pod kluczem? - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - A może, że przykuję cię łańcuchem do łóżka?
Spłonęła rumieńcem, jako że niewiele rozminął się z prawdą•
- Poczekam na dole, aż się wyszykujesz. - Ru¬szył do drzwi, zatrzymał się jednak i ponownie na nią spojrzał. - Przy okazji, odtąd nazywasz się Jocelyn Asbury Wyndam. Od dwóch lat wdowa, która właśnie zjechała ze wsi do miasta.
- Dlaczego musimy ... ?
- Chcę ci wszystko jak najbardziej ułatwić. Jako wdowa będziesz dysponowała większą swobodą ruchów. Będę musiał poszukać dla ciebie odpo¬wiedniej towarzyszki, osoby, która doskonale zro¬zumie swoją rolę w naszym przedstawieniu. To jednak nie powinno nastręczyć trudności.
- Jocelyn Wyndam - powtórzyła.
- Chyba że wolisz inne nazwisko.
Potrząsnęła głową•
_ Zatem ustalone - stwierdził. - A teraz wstawaj. Mamy dziś bardzo napięty program dnia.
Jo jedynie potaknęła, zaabsorbowana budowa¬niem w wyobraźni wizerunku osoby, którą właśnie się stała.
*
Nigdy nie zdołałaby wyobrazić sobie swego pierwszego dnia jako pani Wyndam. Przeszli trotuarem od Charing Cross do Whitechapel, zatrzy¬mując się przed wystawami kolejnych sklepów, nad którymi wisiały wielkie szyldy z namalowany¬mi jasną farbą napisami. Zegarmistrz Pelham, sklep z porcelaną Wedgwood, "Błyskotki Dear¬da", "Betty's", sklepik z owocami - starczyło, iż Jo na chwilę zatrzymała wzrok na jakimś przedmio¬cie, a natychmiast stawała się jego właścicielką.
W sklepie z krzesłami zachwyciła się mahonio¬wym fotelem na biegunach. Nim zdołała się zo¬rientować, Rayne wykładał monety na ladę.
- Tylko go pochwaliłam - zaprotestowała. - Nie chciałam, żebyś go kupował. Dostatecznie mnie już obdarowałeś.
Dobry Boże, sakiewka wicehrabiego zdawała się nie mieć dna!
Rayne zaśmiał się cicho.
- Jocelyn, moja śliczna. Jednego wieczoru prze¬grywam w karty więcej, niż dotąd na ciebie wyda¬łem. Ja będę troszczyć się o pieniądze. Ty po pro¬stu dobrze się baw.
Kolejną niewielką fortunę zostawił u lady Clarid¬ge, jednej z najpopularniejszych modniarek w Lon¬dynie. Suknie z najwspanialszego muślinu, kaszmi¬ru i batystowej koronki, zwiewna kreacja ze sre¬brzystej tkaniny wyszywanej szafirową nicią, arab¬ska tunika w kolorze głębokiej śliwki, satynowy spencer, krótka pelerynka z tafty, jedwabna pelery¬na z lamówką. Do tego odpowiednio dobrane pan¬tofelki, parasolki oraz rozmaite modele kapeluszy.
Nawet obsypując ją podarkami, wicehrabia za¬chowywał się jak dżentelmen - na tyle, na ile leża¬ło to w jego zwyczaju.
- Jocelyn ma wspaniałe piersi - poinformował lady Claridge, która, jak twierdził, damą bynajmniej nie była. J o oblała się rumieńcem od głowy do stóp. - Niezbyt może duże, za to cudownie kształtne. Jakkolwiek nienawidzę się nimi dzielić, moda stawia swe wymogi. Jestem pewien, iż, przy pani biegłości, zdoła je pani korzystnie wyeks¬ponować.
- Naturalnie, milordzie. - Lady Claridge, ubra¬na w modną suknię z indyjskiego muślinu wysoka kobieta w peruce, skrywającej krótko przycięte, mysiej barwy włosy, popukała się po brodzie mia¬rą krawiecką. - Głębokie "V", właśnie. Tak najle¬piej uwydatni się jej ... walory.
- I jej nogi - dorzucił Rayne. - Ma nieprawdo¬podobnie długie i zgrabne nogi.
- Rozcięcie - zawyrokowała lady Claridge.
- Długie i bardzo odważne. Niezwykle szykowne.
Jocelyn nie odpowiadał sposób, w jaki Rayne nią komenderował, ani też fakt, iż nawet nie pró¬bował ukrywać ich intymnej zażyłości. Nie była również przygotowana na efekt, jaki wywierały na niej jego słowa. Ilekroć Rayne w tak bezpośred¬ni sposób nawiązywał do jej ciała, w brzuchu J o rozlewało się dziwne ciepło. A jak na nią patrzył w takich chwilach! Jakby pragnął posiąść ją wzro¬kiem, skoro nie uczynił tego fizycznie.
Rozmyślała o owym spojrzeniu, podążając ulicą u boku obładowanego pakunkami wicehrabiego. Gdyby więcej uwagi poświęcała temu, dokąd idzie, zamiast skupiać się na swym przystojnym towarzy¬szu, być może nie zderzyłaby się z jasnowłosym dżentelmenem, znajomym Rayne'a, niemal do¬równującym mu wzrostem.
- Dobry Boże! - wykrzyknął ów, przytrzymując Jo, czym uratował ją przed niewątpliwie bolesnym i upokarzającym lądowaniem na tylnej części ciała.
- Harcourt - odezwał się wicehrabia.
Przekazał pakunki służącemu z karety, potem zaś opiekuńczo wsunął ramię J o pod własne. Chmurny :wyraz jego twarzy wskazywał, iż jasno¬włosy mężczyzna nie zalicza się do grona jego fa¬worytów.
- Stoneleigh. - Niebieskie oczy prześlizgnęły się po sylwetce Jo. Dżentelmen, choć szczuplejszy od Rayne'a, a przy tym raczej żylasty niż muskular¬ny, był całkiem przystojny, z lekko falującymi złoci¬stymi włosami, rzymskim nosem, wydatną brodą i męskimi, znamionującymi siłę ustami. - Oto za¬tem powód, dla którego przestałeś bywać w towa¬rzystwie. Muszę przyznać, iż wcale ci się nie dziwię.
- Poznaj panią Wyndam, przyjaciółkę rodziny. Niedawno przyjechała do miasta.
Harcourt ukłonił się wytwornie.
- Szanowna pani, niezwykle mi miło.
- Stephen i ja studiowaliśmy razem w Cambridge - wyjaśnił jej Rayne. - Można powiedzieć, iż je¬steśmy starymi przyjaciółmi.
- Można - zgodził się lord Harcourt. - Lecz cel¬niej byłoby określić nas rywalami. - Uśmiechnął się, ale jakby bez przekonania. - Stawaliśmy w szranki na bokserskim ringu, przy karcianym sto¬le, gdzie gra toczyła się o wysokie stawki, i na torze wyścigowym, konfrontując nasze najszlachetniejsze konie. W rzeczy samej, często się z Rayne'em róż¬nimy. Nigdy jednak w kwestiach -tyczących kobiece¬go piękna. - Utkwił wzrok w biuście Jocelyn. - Je¬śli o tym mowa, zawsze uważałem, iż jego lordow¬ska mość posiada wyśmienity gust.
- Cieszy mnie to - rzekł chłodno Rayne. - A te¬raz, jeśli nam wybaczysz, pożegnamy się. Mamy za sobą długi dzień.
- Naturalnie. Czy wieczorem zjawi się pani na przyjęciu u Gladstone'ów? - Harcourt zwrócił się do Jo.
- Nie - odpowiedział za nią Rayne. - Pani Wyn¬dam nadal się urządza. Upłynie trochę czasu, nim zacznie bywać.
- Przykro mi to słyszeć.
- Nie wątpię - warknął Rayne, jednak Harcourt tylko się roześmiał.
- Do widzenia, milordzie - powiedziała Jo, kie¬dy Rayne lekko szarpnął ją za ramię•
- Do widzenia, pani Wyndam. Będę z niecierpli¬wością wyczekiwał naszego kolejnego spotkania.
- Będzie, a jakże - mruknął Rayne, krewko otwierając drzwi karety, nim zdążył to zrobić słu¬zący.
- Domyślam się, że go nie lubisz - stwierdziła Jo.
- Nie lubimy siebie nawzajem.
- Dlaczego? - zapytała, ciężko opadając na siedzenie.
- Ta animozja trwa od tak dawna, że właściwie trudno powiedzieć. W college'u nieustannie płata¬liśmy sobie psikusy. Z wiekiem nasza rywalizacja stała się bardziej zacięta. Owa uwaga Harcourta na temat płci pięknej ... Często pociągały nas te sa¬me kobiety.
- Także ostatnio?
Skinął głową•
- Aktorka Rosalee Shellgrave. Była kochanką Stephena ... przez jakiś czas.
Zerknęła na niego.
- Odbiłeś mu ją?
- Zapewne można tak to określić - odparł, wzruszając ramionami. - Zorientowałem się, jak bardzo Stephenowi na niej zależy, dopiero kiedy było za późno.
- Nic dziwnego, że cię nie lubi.
Spojrzał na Jo pociemniałymi nagle oczami.
- Trzymaj się od niego z daleka - przestrzegł. - Z największą przyjemnością zwabiłby cię do swego łóżka.
- Ponieważ jest przekonany, że spędzam czas w twoim?
- Owszem. Teraz zaś, jeśli pozwolisz, wolałabym porzucić nieprzyjemny temat Stephena Bartletta.
Jocelyn wyjrzała przez okno. Jakiś dżentelmen wysiadł właśnie ze lśniącej czarnej karety, a kwia¬ciarka podetknęła mu pod nos bukiecik lawendy. Obok, przy sklepiku z książkami, ślepy żebrak bła¬gał o jałmużnę.
- Co się z nią stało? - zapytała Jo. - Z tą aktor¬ką, panną Shellgrave?
Rayne westchnął ciężko.
- Cóż, w dość krótkim czasie zupełnie przestała mnie bawić.
Zmarszczyła brwi.
- Nie patrz tak na mnie. Zapisałem na nią spo¬rą sumkę, a obecnie znalazła szczęście w ramio¬nach nowego protektora.
Jo milczała.
- Jeśli ci to poprawi nastrój, wyznam, że gdybym wiedział, ile ona znaczy dla Stephena, zostawiłbym mu ją. Czy teraz możemy zmienić temat?
Jej spojrzenie znowu powędrowało za okno. Wi¬cehrabia był twardym człowiekiem, o czym zresztą wiedziała od dawna. Aroganckim, nieco zepsutym. Zarazem jednak bardzo ludzkim. Znała w życiu niewielu mężczyzn na tyle silnych, by umieli przy¬znać się do błędu. Jednakże Jo niepokoiła nieczułość, z jaką Rayne pozbywał się niechcianych ko¬chanek. Czy i ją czekał podobny los?
Na ulicy przed nimi przewróciła się furmanka z jabłkami, a stangret Rayne'a siarczyście sklął ob¬cego woźnicę. Jocelyn uśmiechnęła się na myśl, iż swego czasu posługiwała się znacznie bardziej wul¬garnym językiem.
- O której wychodzimy do teatru? - zapytała.
- Teatr przełożymy raczej na jutrzejszy wieczór. - Rayne oplótł ją ramieniem w talii i przyciągnął do siebie. - To znaczy, jeżeli nie masz nic przeciw.
Westchnęła z ulgą.
- Absolutnie nie, milordzie. Nigdy bym nie przy¬puszczała, iż kompletowanie kobiecej garderoby jest tak wycieńczające.
- Moja siostra czerpie radość z każdej chwili owego procesu.
- No cóż, jeśli o mnie chodzi, możesz spać spo¬kojnie. - Spojrzała nań kątem oka. - A skoro o garderobie mowa... Nie obawiasz się, że lady Claridge okaże się ... niedyskretna?
- Tym nie musisz się martwić. W przeszłości wiele razy korzystałem z jej cennych usług. Nikt nie dorówna jej dyslqecją.
Wiele razy. Wiele kochanek.
Rosalee Shellgrave i ... ile innych? W żołądku Jocelyn zacisnęła się twarda pięść. Wkrótce dołą¬czy do - najwyraźniej - niezliczonej rzeszy. Przez resztę drogi milczała.
Rozdział 8
Do rezydencji dotarli z zapadnięciem zmierzchu.
- Odtąd będziemy sypiać u mnie - oznajmił Rayne. - Łóżko jest większe, a pokój jaśniejszy i z lepszym widokiem na ogród.
Jocelyn spuściła wzrok na dłonie, które trzymała splecione przed sobą na dziennej - jako że jeszcze nie zdążyła się przebrać - sukni z różowego muślinu. Zapragnęła odwrócić się i uciec, oświadczyć mu, że zmieniła zdanie, nie chce się z nim kochać, nie chce stać się jego następną zdobyczą. Niesprawiedliwo¬ścią wydawał się fakt, iż los jej i bliskich jej osób po raz kolejny zależał od kaprysu wicehrabiego.
Musiała jednak myśleć o Browniem i Tuckerze, zapewnić im wszystkim dach nad głową i pełne brzuchy.
- Czy będziemy ... czy dziś jest ta noc? - zapytała, podnosząc nań oczy.
- Nie, czego niezmiernie żałuję. Rozwiniemy je¬dynie temat, który zaczęliśmy tego ranka. Podoba¬ło ci się, prawda?
Fala gorąca uderzyła Jo na twarz, lecz jaki sens miałoby zaprzeczanie?
- Ja ... Było bardzo przyjemnie.
- Swietnie. Tej nocy oprócz dłoni użyję także ust i przekonamy się, czy to również ci się spodoba.
- U-ust?
Skinął głową•
- Od wielu dni marzę wyłącznie o całowaniu twych ślicznych piersi.
Z trudem przełknęła ślinę.
- Przepraszam, milordzie, lecz niezwykle tu gorąco. Muszę się przebrać w coś wygodniejszego.
Na miękkich nogach ruszyła do drzwi, powstrzy¬mał ją jednak głos Rayne'a.
- Wspaniały pomysł. Sądzę, że halka będzie w sam raz. Odpocznij chwilę, zażyj kąpieli, jeśli masz ochotę. Obudzę cię na kolację•
Odpocznij, powtórzyła w myślach. Jakże zdoła¬laby zasnąć, kiedy nie opuszczało jej wyobrażenie list wicehrabiego przyssanych do jej piersi? Ust i języka. O Boże, czego doświadczy, kiedy Rayne dotknie jej językiem? Przerażało ją to, choć nie do końca ... Wkroczyła na ścieżkę, z której nie mo¬gła zawrócić - i z każdym upływającym dniem ma¬lała jej pewność, że zawrócić pragnie.
Jocelyn przemierzyła pokój, pod wpływem owych wizji niemalże bieghąc.
*
Rayne odprowadził ją wzrokiem, wyginając usta w półuśmiechu. Wieczór bynajmniej nie był ciepły; w rzeczy samej, powiało nawet chłodem. Uśmiech¬nął się szerzej. Jocelyn nie pozostawała nań obo¬jętna. Ani trochę•
Przez cały dzień nieustannie starał się jej doty¬kać. Przelotnie, oczywiście - ot, drobna pieszczota od czasu do czasu. Przy paru takich okazjach zaobserwował u niej nagłe trzepotanie serca i przyspie¬szony oddech. Jocelyn nań reagowała. Zwłoka zwróci mu się w dwójnasób.
Kazał przygotować sobie kąpiel. Mniejsza o to, czy codzienne ablucje były korzystne dla zdrowia - odkąd opuścił armię, nie potrafił się bez nich obyć. Jocelyn najwyraźniej go pod tym względem przypominała. Zastanawiał się, czy przyczynę sta¬nowiły lata, jakie spędziła na brudnych londyń¬skich ulicach.
Lokaj o nazwisku Burbage, którego Rayne po¬zyskał wraz z domem, przyniósł mu lniany ręcznik. Podczas gdy jego pan się wycierał, on zajął się szy¬kowaniem dla niego ubrań na wieczór.
- Wszystko gotowe, milordzie - oznajmił służą¬cy, łysiejący i pełen godności.
- Dziękuję, Burbage. - Rayne zerknął na rozło¬żone starannie na łóżku spodnie, białą płócienną koszulę, brokatową kamizelkę i krawat. - Tylko bryczesy i buty. Reszty nie będę potrzebował.
Lokaj spojrzał nań ze zdumieniem, jednak bez słowa schował zbędne sztuki odzieży i opuścił po¬kój. Na dworze zapadła już noc. Widoczny z oIqen ogród rozświetlał przytłumiony blask lamp. Za¬rzące się na kominku węgle ogrzewały pomiesz¬czeme.
Rayne, nagi do pasa, zapukał lekko w wewnętrzne drzwi, prowadzące do sypialni Jocelyn, po czym za¬raz je otworzył. Jo siedziała przy oknie z tomikiem w dłoni, ubrana jedynie w cienką batystową halkę.
- Co czytasz? - zapytał cicho, wzrok utkwiwszy w krągłościach, które rysowały się pod przejrzystą białą tkaniną.
W jego lędźwiach rozlała się fala gorąca.
Podniosła oczy znad książki i wpatrzyła się w je¬go nagi tors, wędrując spojrzeniem po rozległych równinach i dolinach klatki piersiowej, porośnię¬(ych łanami kręconych kasztanowych włosów.
- W -wordswortha i Coleridge'a - wykrztusiła.
- Ach, Ballady lilyczne. Skąd je masz?
- Znalazłam w bibliotece na dole. Lubisz czytać?
- Sporadycznie. Zwykle preferuję bardziej aktywne rozrywki. Polowanie, jazdę konną, strzelec¬two. A zwłaszcza boks. Ale przecież wiesz o moim członkostwie w klubie bokserskim i spotkaniach w domu lorda Dorringa... to tam szczęśliwie skrzyżowały się nasze ścieżki.
Spojrzenie Jo ześlizgnęło się ku miejscu, gdzie jego nabrzmiała męskość napierała na materiał dopasowanych bryczesów. W jej oczach odmalo¬wało się zaniepokojenie.
- Zapewniam cię, iż nie wszystkie kobiety tak na mnie działają - rzekł. - Może zjemy, nim wznie¬siesz fortyfikacje?
Był to najbardziej erotyczny posiłek w życiu Rayne'a. Siedzieli na kanapie tuż obok siebie, Jo¬celyn odziana jedynie w zwiewną halkę, on nagi do pasa, przez większość czasu boleśnie gotowy.
- Nic nie jesz - stwierdził, przyłapawszy ją na obserwowaniu go spod opuszczonych rzęs. - Nie pozwolę ci umrzeć z głodu jedynie dlatego, że się boisz, iż lada moment zaciągnę cię do łóżka.
Sięgnął do tacy z zimnym mięsiwem, serami, ostrygami i baranimi pasztecikami rozmiarów dło¬ni. Oderwał kawałek kuropatwy, który podsunął jej do ust.
- Proszę, spróbuj tego.
Otworzyła usta. Jej wargi, ciepłe i wilgotne, ze¬ślizgnęły się po palcach Rayne'a. Napięcie w jego lędźwiach stało się niemal nie do zniesienia. 10 przyjęła od niego kolejny kęs, i następny.
- Teraz twoja kolej - rzekł ochryple. - Może na¬karmisz mnie ostrygą?
Uśmiechnęła się. Stopniowo się odprężała, a na¬wet zaczęła znajdować przyjemność w tej grze. Mi¬mo iż Rayne siedział obok niej na wpół nagi, zde¬nerwowanie ją opuściło, a miejsce strachu zajęła determinacja. Determinacja ... oraz pulsujące go¬rąco, przenikające jej ciało.
Rayne wziął ostrygę na język, odchylając w tył głowę. Obserwowała zmysłowe ruchy jego ust.
- Chcesz następną? - zapytała, odważnie mie¬rząc się z jego śmiałym spojrzeniem. Nie umknął jej uwagi ognisty błysk w piwnych oczach Rayne'a.
- Tak ... Czemu nie?
Powiedział to w taki sposób, iż owo pulsujące gorąco spłynęło niżej, później zaś rozlało się po ca¬łym ciele Jo, jakby temperatura w pokoju nagle bardzo wzrosła. Jo nie potrafiła oderwać oczu od wicehrabiego. Nigdy nie widziała mężczyzny o tak wspaniałej muskulaturze.
Wolno wyssał ostrygę z jej palców. Poczuła mrowie¬nie, kiedy gładkim, ciepłym językiem muskał jej skórę.
Puścił ją, Jo jednak nie cofnęła dłoni, lecz z drżeniem przesunęła ją niżej, w gąszcz kręconych włosów na jego piersi. Rayne zsunął ramiączko halki z jej ramienia. Zadrżała pod dotykiem jego palców, tym razem jednak nie strach był tego po¬wodem. Zgodziła się zostać kochanką wicehrabie¬go. W zamian on obiecał, iż nie będą się spieszyć, prosząc zarazem, by mu zaufała. I Jocelyn zamie¬rzała spełnić jego prośbę.
Gdy zsunął drugie ramiączko, halka opadła, ob¬nażając ją od pasa w górę.
- Zdajesz sobie sprawę, jak wielką przyjemność sprawia mi patrzenie na ciebie? - zapytał. Jo czuła miarowe bicie jego serca.
- J a także lubię na ciebie patrzeć - odparła.
Wzrok Rayne'a stał się jeszcze bardziej płomienny.
- Gdybym tak ogromnie nie pragnął cię dotykać, byłbym szczęśliwy, jedynie sycąc oczy twoim wido¬kiem. Jednakowoż ...
Zamknął w dłoni pierś Jo, uniósł ją i zaczął ugniatać. Serce Jocelyn biło jak oszalałe, kiedy szorstkie palce Rayne'a muskały jej skórę. Opusz¬ką kciuka drażnił jej sutek, aż ten ściągnął się i stwardniał. W głowie jej wirowało, w pokoju znów zrobiło się nie miłosiernie gorąco. Rayne po¬całował ją, dalej ugniatając jej ciało, aż wstrząsnꬳy nią dreszcze, zaś piersi zaciążyły boleśnie. Każ¬dy z jego palców palił Jo żywym ogniem.
Kiedy, pochyliwszy się, wziął w usta jej ściągniętą brodawkę, odchyliła głowę na oparcie, oddychając ze świstem. Zatopiła palce w jego włosach. Wodził językiem wokół sutka, lizał go, delikatnie skubał zę¬bami, a przy każdym takim łagodnym szarpnięciu Jo odczuwała skurcze gdzieś poniżej brzucha.
Szczypał, smakował, całował. Miała wrażenie, że płonie! W jednej chwili ogień, zaraz później lodo¬wate dreszcze. Pewnie pozwoliłaby, żeby ją po¬siadł, tu i teraz, gdyby nie przeszkodziło im puka¬nie do drzwi.
Rayne poderwał głowę•
- Co, do cholery ... ?
_ Przepraszam, wasza lordowska mość.-Zza grubego drewna dobiegł przytłumiony, pełen wahania głos Burbage'a.- Chodzi o pańską siostrę• Zdarzył się wypadek.
- Och, Rayne. - Jocelyn wyprostowała się, na¬ciągając z powrotem halkę.
- Muszę go wpuścić - zwrócił się do niej. - Le¬piej załóż peniuar.
Odczekał, aż Jo pospieszy do swej sypialni, po czym otworzył drzwi.
- Co się stało? - zapytał. - Co z Alex?
- Nic groźnego, jak mi się zdaje, sir. Złamała nogę w kostce. Zajmuje się nią lekarz. Najwyraź¬niej to on przesłał wiadomość za pośrednictwem pańskiego prawnika.
Niech to diabli! Tak go pochłonęły zabiegi o Jo, iż zapomniał zostawić informację, gdzie można go znaleźć. Naturalnie prawnik Rayne'a, Frederick Nelson, zawsze znał miejsce jego pobytu.
- Jak do tego doszło? - indagował dalej.
- Podczas jazdy konnej, jak mi się zdaje, milordzie. Nic więcej mi nie wiadomo.
Jocelyn, odziana we wzorzysty niebieski jedwab¬ny peniuar, stanęła u boku Rayne'a.
- Co się stało?
- Alexandrze przydarzyła się kolejna niefortunna przygoda - odparł. - Obawiam się, iż muszę wy¬jechać.
- Nic jej nie jest?
- Złamała nogę w kostce. - Westchnął ciężko.
- Istne z nią utrapienie. Bóg jeden wie, jak doszło do tego wypadku. Nasz ojciec powinien był przeło¬żyć ją sobie przez kolano, zamiflst zachęcać do zu¬chwałości. Wygląda na to, iż będę musiał naprawić jego błąd.
- Jest za dorosła na takie traktowanie! - zapro¬testowała Jo, chwytając go za ramię. - Szczególnie w twoim wykonaniu.
Uśmiechnął się.
- Kobieta nigdy nie jest zbyt dorosła na porząd¬ne baty, jeśli ewidentnie ich potrzebuje. Zapamię¬taj to sobie.
Jocelyn wojowniczo wysunęła brodę.
- A ty sobie zapamiętaj, że twoja siostra jest da¬mą. I jako taka zasługuje na szacunek.
W odpowiedzi Rayne jedynie chrząknął, po czym podszedł do szafy, żeby włożyć koszulę. Kilka minut później, kiedy Brownie powiadomił go o podstawieniu karety, zmierzał już do wyjścia.
- Jeśli wszystko pójdzie dobrze, pojutrze wrócę. Przyciągnął Jo do siebie i pocałował tak namięt¬nie, jakby wyjeżdżał na co najmniej dwa tygodnie. Przylgnęła doń całym ciałem, oplatając jego szyję ramionami.
- Nie zapomnij, na czym skończyliśmy - dodał z szelmowskim uśmiechem. - Możesz mieć pew¬ność, iż ja będę pamiętał.
Później odjechał. Koła karety zastukotały na tylnym dziedzińcu domu, a potem na wąskiej uliczce, na którą wychodziły stajnie. Jocelyn wy¬chyliła się przez okno, żeby pomachać Browniemu i Tuckerowi, uspokajając ich w ten sposób, jak już nie raz wcześniej, iż nic jej nie dolega.
Pomachali jej obaj w odpowiedzi. Gdyby nie czuła śię tak zmęczona, zeszłaby na dół, by zamie¬nić z nimi parę słów. Jednakże w tej chwili marzy¬ła tylko o zwinięciu się w kłębek w pościeli. Po¬za tym jej ciało nadal pulsowało wszędzie tam, gdzie dotykał jej Rayne. Teraz, gdy przekonała się, jakie to cudowne doznanie, pragnęła nadal się nim rozkoszować, odtwarzając w pamięci każdy mo¬ment owego zmysłowego wieczoru.
Przede wszystkim jednak obawiała się, iż wy¬psnęłoby jej się coś, co zaniepokoiłoby przyjaciół - na przykład jakaś wzmianka na temat dotąd nie¬naruszonego dziewictwa. Nie chciała, aby Brownie jeszcze bardziej się o nią martwił. Zresztą, biorąc pod uwagę emocje, jakie Rayne dziś w niej rozbu¬dził, inicjacja wydawała się jedynie kwestią czasu. Wicehrabia posiądzie ją, kiedy tylko uzna, iż 10 jest na to gotowa.
Pomyślawszy o ogniu, jaki niedawno płonął w jej żyłach, 10celyn ze zdumieniem skonstatowała, iż wprost nie może doczekać się owej chwili.
*
- Dobry Boże, Rayne, śmiertelnie mnie prze¬straszyłeś! - Gdyby tylko mogła, Alexandra zerwa¬łaby się na równe nogi. - Spodziewałam się ciebie dopiero za parę dni.
Stał w drzwiach salonu niczym rozwścieczony buhaj.
- Nie przyszło ci do głowy, że usłyszawszy o zła¬maniu, zechcę osobiście dowiedzieć się o stan twe¬go zdrowia?
Alexandra zwilżyła spierzchnięte nagle wargi.
- Kto ... kto ci powiedział, że złamałam nogę? Zerknęła na młodego człowieka, który siedział
obok niej na kanapie, nerwowo splatając i rozplata¬jąc ręce. Peter Melford zdawał się niezdolny do wy¬konania jakiegokolwiek innego ruchu czy dobycia z siebie choćby słowa. Niczym zmrożony wpatrywał się w wykrzywione wściekłością oblicze Rayne'a.
- Poinformował mnie prawnik - odparł Rayne.
- Lekarz wysłał doń wiadomość. Pilną wiadomość.
Tak pilną, iż zmuszony byłem przerwać niezwykle miłe spotkanie, żeby pognać do twego łoża bole¬ści. Tymczasem - ciągnął, spoglądając ostro na siedzącego obok niej młodzieńca, drugiego sy¬na świętej pamięci lorda Townsenda - zastaję cię chichoczącą w salonie, w środku nocy, w towarzy¬stwie mężczyzny. Czy pora nie wydaje ci się nieco zbyt późna na przyjmowanie wizyt, siostrzyczko?
Próbowała się roześmiać, jednak malująca się na twarzy brata furia skutecznie odwiodła ją od te¬go zamIaru.
- Lord Peter był świadkiem mojego upadku z konia - wyjaśniła.
- A kiedyż to, jeśli wolno spytać, nastąpiło owo przykre zdarzenie?
_ Wczoraj. Dzisiejszego wieczoru jedynie zajrzał zapytać o moje samopoczucie.
- O tej porze?
Peter Melford poderwał się z kanapy.
_ Zboczyłem tu w drodze do domu, wasza lordow¬ska mość - wyjaśnił. - Niepokoiłem się o pańską sio¬strę. Nie śmiałbym okazać jej braku szacunku.
Rayne kompletnie go zignorował.
_ A gdzie się podziewa panna Parsons, twoj a niekompetentna przyzwoitka?
_ Jestem, milordzie. - Stara panna stała w drzwiach, sztywno wyprostowana. Potępiająco ściągała usta. - Niestety, bolała mnie głowa. Udałam się na spoczynek przed przybyciem tego młodego •złowieka. W przeciwnym razie nie siedziałby tutaj.
- A twoja kostka? - Rayne spojrzał ponownie na Alexandrę•
_ Wiadomość musiała po drodze ulec zniekształceniu. Początkowo podejrzewaliśmy złama¬nie, okazało się jednak, że to tylko zwichnięcie.
Rayne skierował teraz uwagę na jasnowłosego młodzieńca, który przestępował nerwowo z nogi na nogę.
- Najlepiej będzie, jeśli już nas pan pożegna - oznajmił.
- Tak, milordzie.
- Pani także może wracać do siebie, panno Parsons. Sam zajmę się siostrą.
Kobieta z satysfakcją uniosła brew, jakby dla pod¬kreślenia, iż choć raz oboje zgadzają się w jakiejś kwestii, po czym wymaszerowała z pokoju. Kiedy opuścił ich także lord Peter, Rayne skinął głową ka¬merdynerowi, na co ten zasunął ciężkie drzwi salo¬nu, zostawiając swego pana sam na sam z siostrą.
- Przepraszam, Rayne, naprawdę. Nie chciałam, żebyś się martwił.
- Opowiedz mi, jak do tego doszło. - Stał przed nią z nieubłaganym wyrazem twarzy.
- Wy ... wybrałam się na konną przejażdżkę. To znaczy, z lordem Peterem. I, oczywiście, jego sio¬strą Melissą.
- Oczywiście - powtórzył Rayne ze zwodniczym spokojem, na który Alex ani przez sekundę nie da¬ła się złapać.
- Scigaliśmy się. Nieco mylnie oceniłam wyso¬kość przeszkody. Sasha pokonał ją bez trudu, !pnie jednak wysadziło z siodła. Głupie, prawda? Zeby problemem okazał się jakiś płotek ...
- Twoim problemem, droga siostrzyczko, nie jest płotek, lecz moja osoba. Ostrzegam cię. Albo zaczniesz zachowywać się jak dama, na którą cię wychowano, albo zaprowadzę oię do twego poko¬ju, przełożę sobie przez kolano i potraktuję jak ze¬psutego bachora, jakim się stałaś.
- Nie waż się mi grozić, Garricku! - Wstałaby, gdyby nie zabandażowana noga. - Jestem dorosłą kobietą. Nie pozwolę, żebyś odnosił się do mnie jak do dziecka!
_ Jeśli chcesz być traktowana jak dama, zacznij się zachowywać, jak na damę przystało. A to z pewnością nie przewiduje przyjmowania abszty¬fikantów w środku nocy.
_ Nawet nie minęła północ. Poza tym lord Peter jest jedynie moim przyjacielem.
_ Lord Peter usycha z miłości do ciebie, podobnie jak reszta tego towarzystwa. Daję słowo, Ale¬xandro, pewnego dnia twoje szaleństwa obrócą się przeciw tobie.
_ A co z tobą, braciszku? Dlaczego ja muszę odgrywać wzór cnót, podczas gdy ty zachowujesz się, jak ci się, do jasnej cholery, podoba?!
_ Ponieważ ja jestem mężczyzną. I, do jasnej cholery, przestań przeklinać! - Rayne pochylił się nad siostrą, przyszpilając ją do kanapy mrocznym spojrzeniem.
Wargi Alex zadrgały; nie potrafiła nad tym zapanować. Użył dokładnie tego samego przekleń¬slwa, co ona. Najwidoczniej zdał sobie z tego spra¬wę, bowiem kąciki jego ust również drgnęły, po czym oboje parsknęli śmiechem.
_ Przepraszam, Rayne, naprawdę mi przykro. Nie miałam pojęcia, że lekarz po ciebie posłał. Po¬wstrzymałabym go.
_ Powiadomiłby mnie tak czy owak, wiedział bowiem, iż zażądałbym jego głowy na srebrnej tacy, gdyby tego zaniedbał. - Wsunąwszy ramię pod ko¬lana Alexandry, Rayne podniósł ją z kanapy. - Nie staram się grać przy tobie tyrana. Po prostu chcę dla ciebie jak najlepiej. Plotkarze tylko czekają lIa potknięcie młodej kobiety. Mogą cię zrujno¬wać, Alex. Chyba tego nie chcesz?
Potrząsnęła głową•
- Obiecuję, że będę ostrożniejsza.
- Grzeczna dziewczynka.
Zatrzymał się, żeby rozsunąć drzwi. Przemierzył hol i, z Alexandrą w ramionach, zaczął wspinaczkę po schpdach. Przystanął, kiedy zapytała:
- Jak się miewa twoj a kochanka?
- A co ci w ogóle wiadomo na temat kochanek?
- Tyle jedynie, iż miałeś ich aż nadto.
Rayne westchnął.
- Alexandro, klnę się na Boga, iż będę szczęśli¬wy, kiedy zostaniesz mężatką. Wówczas odpowie¬dzialność za ciebie spadnie na barki twego nie¬szczęsnego małżonka. Może biedak znajdzie spo¬sób na utrzymanie cię w ryzach.
Alex ani myślała go informować, iż zamążpój¬ście planuje dopiero za wiele lat. Uśmiechnęła się, a Rayne ruszył dalej.
*
Jocelyn klęczała w ogrodzie na tyłach domu, niewielkim i dość konwencjonalnym, z równo przy¬ciętym żywopłotem, tulipanami i pięknymi pelar¬goniami w doniczkach. Kwitnąca w narożniku la¬wenda wypełniała powietrze cudownym zapa¬chem. Jo pracowała przy różach, rozkoszując się wilgotną ziemią pod palcami.
Uwielbiała pielęgnować rośliny. Zajmowała się przydomowym ogródkiem, kiedy mieszkała na Me¬acham Lane. Oczywiście, nie dorównywał temu ele¬gancją, jednak przez większą część roku tonął w kwiatach. Tęskniła za nim. Dopiero teraz uzmy¬słowiła sobie jak bardzo.
- Bry, Jolie - przywitał się Tucker, klękając obok niej na miękkiej ziemi.
- Witaj, Tuck.
_ Co robisz? - Wiatr zepchnął mu na oczy kilka jasnych kosmyków, które chłopak odgarnął kikutem dłoni.
_ Pielę. Trochę tu zarosło. Chcę dać więcej przestrzeni młodym pędom.
Róże należały do jej ulubionych kwiatów - te delikatne satynowe płatki, intensywnie czerwone, pudrowo różowe lub białe niczym kość słoniowa, okalające ogniste niekiedy wnętrze.
_ Jego lordowska mość kazoł ci robić za łogrodnika? Myślołem, co styknie, jak grzejesz jego cholerne łoże.
Na policzki Jo uderzyła fala gorąca.
_ Nie kazał. Uwielbiam prace ogrodowe. Zajmowałam się tym od maleńkości.
Matka ją nauczyła. Później Jo pracowała w ogrodzie wraz z ojcem.
_ Dobrze cie traktuji? - dociekał Tuck.
Skinęła głową•
_ Nie wyobrażam sobie lepszej opieki. Wicehrabia zabrał mnie na zakupy, podarował mi mnóstwo pięknych przedmiotów. A ty, Tuck? Czujesz się tu szczęśliwy?
_ My z Browniem lubim robote w stajni. Nie znosim zamknieńcia.
_ Rayne chyba zdawał sobie z tego sprawę•
_ Może. A może ino chcioł nos trzymeć z dala od ciebie.
_ Jesteś na pokojach zawsze mile widziany, 'I'uck, przecież wiesz.
Chłopak milczał przez chwilę•
_ Jak ty to znosisz, Jo? - zapytał wreszcie. - Kiedy łon kładzi na cie łopy? Rzygeć mi sie chce, jak pomyślem, co ten skurwysyn cie tyko. Szkoda, co żem sam tamtej nocy nie zostrzelił bydloka. Wtedy byś nie musioła lizeć mu butów.
- Nie mów tak! - Wstała impulsywnie, a Tuck w ślad za nią. - Na litość boską, wicehrabia ryzyko¬wał dla nas życie! Dobrze nas traktował, nakarmił, odział, ofiarował ten piękny dom.
- A ty w zamion robisz za jego dziwke!
Jo wpatrywała się weń tak, jakby widziała go po raz pierwszy. Łzy napłynęły jej do oczu.
- W pewnym sensie zapewne masz rację, w in¬nym jednak... - Jakże zdołałaby wytłumaczyć przyjacielowi, jakie uczucia poruszył w niej Ray¬ne? Sama ich nie rozumiała. - Wicehrabia zawarł ze mną umowę. Jest dla mnie dobry, więcej niż do¬bry ... i cierpliwy. - Spojrzała Tuckowi w oczy. - Prawdę mówiąc, jego lordowska mość jeszcze mnie nie tknął.
- Czemu? - Chłopak wykrzywił się szyderczo. - Myśli, coś go niego dna ?
Ponieważ zależy mu na tym, bym go pragnęła. I, Bóg mi świadkiem, pragnę go - pomyślała.
- Ponieważ nie chce mnie w niczym urazić. Jest dobrym człowiekiem, Tucker. Z pewnością sam to dostrzegasz.
Mężczyzna mruknął coś niezrozumiale, wlepia¬jąc wzrok w noski swych butów. Jo nie zwróciła mu uwagi, iż jest to pierwsza nowa para, jaką kiedykol¬wiek posiadał.
- Powiado, co mi znojdzie posade. Bydem ter¬minował u jakiego rzemieśnika.
Załatwienie takiego terminu sporo kosztowa¬ło, jednak Jo przekonała się już o szczodro$ci Rayne'a.
- Co chciałbyś robić? - zapytała, pomijając mil¬czeniem fakt, iż okaleczone dłonie Tuckera z góry wykluczały większość rzemiosł.
- Łociec byli piekorzem. - Tuck wzruszył ramionami. - Gdyby doszło co do czego, to chyba na pie¬korza bym chcioł.
Jego ojciec. Człowiek, który sprzedał własnego syna.
- Mało moich pamientom - ciągnął Tuck - ale dalej czujem zapach ciasta, co go wyjmowano z pieca. Na widok świeżego chleba zaro myślem o matuli.
- Będzie z ciebie świetny piekarz.
- Jasne, co nie od razu ... nowet jiźli przeklenty lordziak dotrzymo słowa.
- Dotrzyma. Wicehrabia zawsze wywiązuje się z obietnic.
Uzmysłowiła sobie, że to prawda. leszcze kilka lygodni temu nie uwierzyłaby, iż wicehrabia jest człowiekiem honoru. Podbudowana tą myślą, po¬nownie pochyliła się nad rabatą•
- Na długo wybył? - zapytał Tuck.
W brzuchu Jo rozlało się łaskoczące ciepło.
- Wraca dzisiaj - odparła cicho. - Przysłał wia¬domość, że pojawi się późnym wieczorem.
Tuck skwitował informację skinieniem głowy. locelyn kontynuowała pracę, jednak ręce lekko jej drżały, kiedy przesiewała ziemię. Rayne przybę¬dzie wieczorem. Odkąd wyjechał, niecierpliwie wy¬patrywała jego powrotu.
Na myśl o nadchodzącej nocy poczuła przyjemny ucisk w żołądku.
Rozdział 9
Opuściwszy miejską rezydencję lorda Dorringa, Rayne wsiadł do smukłego czarnego landa, które wybrał na podróż do miasta.
Na drzwiach pojazdu nie widniały żadne symbo¬le, nic zatem nie obwieszczało otoczeniu tożsamo¬ści pasażera, co z kolei niewątpliwie prowadziłoby do snucia hipotez, dokąd też wicehrabia się udaje. Rayne zwykle nie dbał o konwenanse, obecnie jed¬nak ze zdumieniem odkrył, iż nie odpowiada mu myśl, że imię Jocelyn miałoby zostać powiązane z jego własnym, przy czym mówiono by o niej tym samym wzgardliwym, pełnym potępienia tonem, ja¬ki śmietanka towarzyska rezerwuje dla kobiet po¬kroju Rosalee Shellgrave czy nawet lady Campden.
Co zrozumiałe, ostatecznie i tak się owej sytu¬acji nie uniknie. Niemniej Rayne zamierzał oszczędzić swej - już wkrótce - kochance tego ro¬dzaju przykrości, póki tylko zdoła.
- Maddox Street - zawołał do stangreta. - Nie oszczędzaj koni, spieszę się.
Usiadł wygodnie, pojazd zaś ruszył z szarpnię¬ciem, wreszcie wioząc Rayne'a do jego wybranki.
Przez cały wieczór niecierpliwie wyczekiwał tej chwili. Mimo świetnych kart przegrał kilka partii wista, jedynie dlatego, iż myślami bez przerwy krążył wokół J ocelyn i ich ognistego tele-a-tete sprzed kilku dni. Był jednak wtorek. W ostatnich dwóch latach Rayne ani razu nie opuścił spotkania Bok¬serskiej Pięści. Gdyby tego wieczoru się nie zjawił, wywołałby spekulacje. Do klubu należał także Harcourt, który natychmiast skorzystałby ze spo¬sobności do opowiedzenia o tym, jak niedawno zo¬stał przedstawiony uroczej pani Wyndam.
Na litość boską, dziewczyna jeszcze mu się na¬wet nie oddała! Nie rzuci jej wilkom na pożarcie!
Powóz zajechał po niego kilka minut po jedena¬stej, zatem Rayne opuścił towarzystwo dość wcześnie, choć nie na tyle, żeby zwrócić tym czyjąś uwagę• Niezwykła była natomiast skromna ilość spożytej przezeń brandy. W rzeczy samej, odkąd poznał tę czarnowłosą sekutnicę, która ośmieliła się grozić mu bronią, pił bardzo mało. Po odejściu z armii folgował sobie w grze w karty, pił i chodził na dziw¬ki wyłącznie z nudów. Od owej pamiętnej nocy przed rezydencją Dorringa nie nudził się jednak z pewnością. Uśmiechnął się, pomyślawszy o Joce¬Iyn. Zywił nadzieję, iż będzie nań czekać .
Z drugiej strony, gdyby spała, mógłby wsunąć się nagi do jej łóżka. Spodobała mu się owa wizja. Jo byłaby rozluźniona, tak więc niewykluczone, że za¬akceptowałaby jego pieszczoty, a nawet na nie od¬powiedziała. Wówczas mógłby ją wziąć, wreszcie wejść w to jędrne ciałko i uchwycić esencję jej isto¬ty, która wymykała mu się od momentu ich pierw¬szego burzliwego spotkania.
Z westchnieniem pomyślał, iż snuje jedynie próżne mrzonki.
Zachowaj dyscyplinę - przestrzegł samego sie¬bie. - Poczekaj, aż będzie gotowa. Zaznasz wów¬czas tym większej rozkoszy.
Powóz, wjechał na Grosvenor, a później skręcił w wąską alejkę na tyłach rezydencji. Stajenny już czekał i z pomocą Browniego wprowadził zaprzęg do wozowni.
- Dobry wieczór, Brownie - zawołał Rayne, wysiadając.
- Bryczór, panie dzieju.
- Jak się miewa nasza pani?
- Czeko na pona. Nerwowo jako kotka w rui.
Rayne skinął głową, ukrywając rozczarowanie, kiedy wyłożoną kamiennymi płytami ścieżką zmie¬rzał w stronę domu. Jocelyn nie spała. Ani też, naj¬wyraźniej, nie oczekiwała nań w radosnym uniesie¬niu, na które skrycie liczył. Cóż, z czasem wszystko się ułoży. Z całą pewnością. Powinien był odwie¬dzić przybytek madame Du Mont, żeby sobie nie¬co ulżyć. Zarazem wiedział, iż taka wizyta ani tro¬chę by mu nie pomogła.
Wszedł do budynku od tyłu, przemierzył hol, wręczył kamerdynerowi cylinder i rękawiczki, po czym skierował się do salonu. Mając w pamięci słowa Browniego, spodziewał się, iż ujrzy J ocelyn usadowioną na kanapie, jednak w pokoju nikogo nie zastał.
- Jest na górze, milordzie - poinformował go kamerdyner, wyginając usta w stanowczo nazbyt wymownym uśmiechu.
- Dziękuję - odparł Rayne, w duchu zaś skon¬statował, iż musi coś począć z tutejszą służbą. Nie podobała mu się ich potępiająca postawa. Wy¬obrażał sobie, jak się odnoszą do Jocelyn, ilekroć zostawała sama.
Wspiął się po schodach, pokonując po dwa stop¬nie naraz. Zastanawiał się, czy Jo jednak śpi, nie¬mal pragnąc, by tak było. Otworzył drzwi jej sypial¬ni - i ponownie doznał rozczarowania.
- Tutaj, milordzie - zawołała cicho.
Pod wpływem jej słodkiego głosu przez ciało Rayne'a przetoczyła się fala żaru.
Postanowiwszy zignorować owo doznanie, przez otwarte na oścież drzwi wkroczył do swego pokoju po czym znienacka się zatrzymał.
- Dobry wieczór, milordzie. - Jocelyn stała obok wielkiej miedzianej balii z gorącą, parującą wodą• Pomyślałam, iż z przyjemnością zażyje pan ką¬pieli, nim udamy się na spoczynek.
Miała na sobie tę samą co wcześniej, białą koronkową koszulę nocną. Rayne'owi skurczył się żołądek. Zmierzył ją spojrzeniem od głowy do stóp, odnotowując minimalnie nierówny oddech i przyspieszony puls.
- Rzeczywiście - rzekł nieco ochryple. - Doskonały pomysł.
Ruszył ku niej, wiedziony nadzieją, iż prawidło¬wo odczytał zaproszenie w jej błękitnych oczach, rhoć zarazem pełen obaw, że jeśli zadziała zbyt szybko, czar pryśnie, a dziewczyna się wystraszy.
- Pomóc się panu rozebrać? - zapytała z nie¬.nacznym uśmiechem.
Poczuł nagłą suchość w ustach. Jej smoliście rzarne włosy lśniły w blasku świec i gorejącego le¬niwie na kominku ognia.
Rayne zapłonął pożądaniem, ledwie ujrzał ją w tej przejrzystej koronce. Obawiał się, i to poważ¬nie, iż jeśli Jo posunie się za daleko, a potem zmie¬ni zdanie, on nie będzie już w stanie się zatrzymać.
- Jesteś pewna, że tego chcesz?
- Zyskałabym znacznie większą pewność, milor¬dzie, gdyby mnie pan pocałował.
Z jękiem porwał ją w ramiona. Padła w nie ochoczo, spolegliwa i podatna. Otworzyła się dla jego języka, odpowiadając na pocałunek.
Powoli - upomniał samego siebie. - Nie popę¬dzaj jej.
W gruncie rzeczy jednak nie chciał niczego spo¬walniać. Pragnął zedrzeć z niej koszulę, całować jej piersi i brzuch, a potem ułożyć ją na podłodze, roz¬piąć bryczesy i posiąść to piękne ciałko.
Niemniej tylko odsunął się nieco, pokrył poca¬łunkami linię jej szczęki, delikatnie chwycił zębami płatek jej ucha, a potem zaczął sunąć ustami po jej ramIemu.
- Pańska kąpiel, milordzie - szepnęła Jocelyn na bezdechu.
-Tak ...
Kąpiel pozwoli mu nieco wyhamować, ostudzić bliską wrzenia krew w jego żyłach.
Taką w każdym razie żywił nadzieję, dopóki nie zdjął i nie odrzucił na bok marynarki i kamizelki. Wówczas bowiem poczuł palce Jo, zmagające się z guzikami jego koszuli. Drżącymi dłońmi rozpiął mankiety, strząsnął z ramion śnieżnobiałą materię, po czym sięgnął do guzików spodni.
Jednak palce Jocelyn odnalazły je pierwsze. Rę¬ce nieco jej się trzęsły, lecz Rayne nie próbował dziewczynie przeszkadzać. Ujął ją pod brodę i na¬miętnie pocałował. Nabrzmiał tak bardzo, że oba¬wiał się, iż zaraz eksploduje; napięcie zelżało odro¬binę, kiedy bryczesy zostały rozpięte. J ocelyn umknęła wzrokiem.
- Buty - szepnęła.
Rayne usiadł na pobliskim fotelu, zzuł buty, później zaś zdjął spodnie. Nagi wszedł do wody. Policzki Jocelyn zabarwił śliczny rumieniec, kiedy uklękła przy krawędzi balii, nie zważając na fakt, iż moczy sobie koszulę, która w efekcie stała się niemal przezroczysta.
- Lepiej niech ta kąpiel będzie krótka - rzekł Rayne - inaczej bowiem, najdroższa, za moment do mnie dołączysz, wraz ze swoją koronką.
Roześmiała się cicho.
- Już się kąpałam, milordzie. Wolę dołączyć do pana w łóżku. - Ujrzała w jego oczach płomień pożądania i na jej obliczu po raz pierwszy odmalo¬wała się niepewność. - T-to znaczy ... jeżeli też te¬go chcesz.
Rayne ujął jej twarz w dłonie i wpił się w jej usta. - Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo, moja piękna.
Uśmiechnęła się jakby z wahaniem, później zaś odetchnęła głęboko. Sięgnęła po gąbkę, leżącą obok niej na podłodze, namydliła ją i zaczęła myć jego szerokie plecy, on zaś doświadczył bolesnego wzwodu. Jocelyn uniosła gąbkę, polewając wodą jego barki. Poczuł na ramieniu miękki ciężar jej piersi, kiedy pochyliła się, szorując mu tors. Namy¬dliła go i spłukała, podobnie postąpiła z brzuchem. Tuż nad powierzchnią wody zawahała się, a wtedy Rayne złapał ją za nadgarstek i delikatnie pocią¬gnął w dół jej rękę. Jocelyn wypuściła gąbkę, która wypłynęła, unosząc się pośród bąbelków piany, jednak jej dłoń pozostała pod wodą, dotykając go oitrożnie, badając jego rozmiar i kształt.
- Zostaliśmy stworzeni tak, by do siebie pasować, Jo. Twoje ciało wkrótce przywyknie do mojego.
- Rayne?
- Tak, naj droższa ?
- Pocałujesz mnie?
Niemal się uśmiechnął. Ilekroć ogarniał ją strach, wierzyła w kojącą moc jego pocałunku. Jak dotąd nie bezpodstawnie; także teraz metoda po¬skutkowała. Rayne delikatnie drażnił językiem ką¬ciki jej ust, zachęcając Jo do odpowiedzi. I odpo¬wiedziała mu, początkowo nieśmiało, potem z ro¬snącym zaangażowaniem. Nadwerężyło to ostatnią cienką nić jego samokontroli.
Nie bacząc na przelewającą się przez krawędź balii wodę, raptownie wstał. Resztki mydła spływa¬ły po jego nagim ciele.
- Rayne!
Zaśmiał się cicho, przyciągnął ją do siebie i wpił się w jej usta. Potem wsunął ramię pod jej kolana i, ociekając wodą, poniósł ją przez dywan w stronę ogromnego łoża z baldachimem. Jej koronkowa koszula przemokła w okamgnieniu. Rayne upadł wraz z J o na środek miękkiego materaca, uważa¬jąc, by jej nie przygnieść, złączony z nią w pocałun¬ku. Dłońmi odnalazł jej piersi.
Zesztywniała jedynie na chwilę, by zaraz oddać mu pocałunek. Zatopiła palce w jego włosach. Za¬częła drżeć, lecz bynajmniej nie z zimna. Rayne dociskał ją do materaca. Jedną dłoń zatopił w jej włosach, drugą wsunął pod pośladki, przytrzymu¬jąc ją przy sobie. Palcami masował i drażnił miej• sce u zbiegu jej ud, aż zaczęło pulsować gorącem, Nigdy nie doświadczyła równie palącego doznania, uniesienia, które tak całkowicie pozbawiłoby ją sa¬mokontroli. Rayne zanurzył się w jej ustach, przy¬prawiając ją o szaleństwo ruchami języka. Czuła, jak napinają się mięśnie jego wilgotnego torsu. Jej
sutki stwardniały tak bardzo, iż przeszywał ją ból, ilekroć się nimi o niego otarła.
Jakby odczytawszy pragnienie Jo, zsunął koszulę z jej ramienia, obnażając pierś, potem zaś dotknął wargami brodawki. W Jocelyn uderzyła fala ognia, z jej gardła dobył się niski jęk. Rayne ssał łagodnie, a w jej brzuchu pulsował żar. Kiedy nagle przestał, strata wydała jej się tak dojmująca, iż Jo¬I dyn niemal się rozpłakała.
Lecz on jedynie ściągał z niej koszulę• Sekundę później znów ją całował, pieszcząc wargami, pożądliwie zagłębiając język w jej ustach. Wiódł dłonią po jej skórze, ów dotyk zaś palił Jo żywym ogniem. Prześlizgnął się przez trójkąt czarnych włosów na jej wzgórku łonowym, rozchylił różowe płatki, po czym wsunął palec do jej wnętrza. Jocelyn krzyknęła. Płomienie wznosiły się w niej spiralą, zagłuszając wszelkie myśli. Uświadomiła sobie, że tam w dole jest wil¬gotna, kiedy wykorzystał ową wilgoć, żeby przygoto¬wać ją na swe przyjęcie, wsuwając w nią drugi palec.
Ogarnęło ją przerażenie, nieufność, zakłopotanie.
_ Rayne - szepnęła błagalnie.
_ Spokojnie, kochana. Tylko spokojnie. - pocalował ją po raz kolejny długo, namiętnie, ugniatając dłonią jej pierś. - Jesteś na mnie gotowa, Jo. Czujesz to?
_ Jestem gotowa. O Boże, Rayne, co najmniej gotowa.
Jęknął głucho. Kolanem rozsunął jej nogi i ulokował się między nimi, całując i ssąc jej sutki, nim powrócił wyżej, by wsunąć język w jej usta. W tym samym momencie poczuła, jak się w nią wślizguje, tak twardy i gorący, iż J o ponownie ogarnął strach. Rayne jednak nie przestawał drażnić jej pocałun¬kami, torsem pocierał o jej piersi, tak że po chwili Jo otworzyła się dlań szerzej, ponaglając go do wej¬ścia, póki nie dotarł do granicy jej dziewictwa.
- Zaboli cię, Jo. Lecz tylko za pierwszym razem. Postaram się zrobić to jak najdelikatniej.
Spięła się w oczekiwaniu na ból rozdzieranego ciała. On jednak tylko palcami drażnił jej sutek, penetrował językiem wnętrze ust, a jego wargi, o Boże, jego wargi zdawały się wysysać z niej du¬szę• Napłynęła kolejna fala gorąca i Jocelyn roz¬warła się na nią, jak kwiat otwiera się do słońca. Wówczas Rayne w nią wszedł.
Przeszył ją nagły ból. Krzyknęła.
- Przepraszam - powiedział, z niepokojem ścią¬gając brwi. - Załuję, że nie istnieje inny sposób.
Ujrzawszy krople potu na jego skroniach i mo¬kre włosy, lepiące mu się do czoła, pojęła, jak wie¬le kosztuje go ta troska.
- Nic mi nie jest - zapewniła. - Bolało tylko przez chwilę.
Uświadomiła sobie, iż rzeczywiście nic jej nie dolega. Wystarczyło, że Rayne był przy niej.
- Dzięki Bogu - rzekł.
Ponownie złączył się z nią w długim pocałunku.
Rozluźniła się, a wtedy całe jej ciało ogarnęło roz¬koszne ciepło.
Rayne zaczął się poruszać, powoli, ostrożnie, nie chcąc zadać jej cierpienia. Ku zdumieniu Jo, ból nie powrócił. Pozostały tylko: ciężar Ray¬ne'a oraz gorąca męskość głęboko w jej wnętrzu. Mogłaby czuć się brutalnie rozdarta i zraniona, lecz uważała się raczej za troskliwie otwartą.
Przyspieszył, jego ruchy stawały się coraz pew¬niejsze i głębsze. Mięśnie miał napięte; jej własne także zaczęły tężeć. J o przenikały dreszcze rozko¬szy, w jej żyłach krążył ogień. Co się ze mną dzieje? - pomyślała, jednak owo pytanie porwał zaraz przypływ niewiarygodnego żaru.
Za każdym potężnym pchnięciem Rayne'a jej ciało trawiły płomienie. Piersi, na przemian to go¬rące, to znów zimne, mrowiły i ciążyły jej boleśnie, straciła czucie w kończynach, drżała. Istniał wyłącznie Rayne, poruszający się nad nią rytmicznie. Wilgotne gorąco pochłonęło Jo i uniosło w zamę¬cie ognia i tęsknoty, furii i namiętności, porwało ją z niepojętą mocą, której nie potrafiła się oprzeć.
- Pozwól na to - powiedział cicho Rayne, gdy wyczuł jej napięcie. - Tego właśnie pragniesz, ko¬chana. Tego potrzebujesz.
Ufając mu, zamknęła oczy i uległa. Ocean na¬miętności przelał się nad nią, Jo zakołysała się po¬sród migotliwego gorąca, przebijała przez srebrzy¬stą pianę, wznosiła wyżej i wyżej, aż wspięła się na grzbiet fali, pozwalając się jej ponieść ku odle¬glemu horyzontowi. Wykrzyknęła imię Rayne'a, a wówczas fala się załamała. Jo zadygotała na ca¬Iym ciele, oszołomiona nieprawdopodobnie słod¬ką rozkoszą•
On także drżał. Odrzucił w tył głowę, w gardle uwiązł mu jęk. J ocelyn jeszcze nigdy nie przeżyła czegoś równie niesamowitego, ekscytującego I przeraza]ącego zarazem.
Dyszała ciężko, opadając po spirali, podobnie jak Rayne. Przez chwilę jeszcze trwał nad nią, potem ,aś odtoczył się i ramieniem przygarnął ją do siebie.
Przez jakiś czas żadne z nich się nie odzywało.
Leżeli wsłuchani w przytłumione bicie swych serc, rozbrzmiewające niemalże unisono. Jocelyn od¬wróciła się na bok, żeby spojrzeć mu w oczy.
- Dlaczego mi nie powiedzialeś, że to będzie tak wyglądać?
Zaśmiał się cicho.
- Jakże zdołałbym ci wytłumaczyć?
- Przypuszczam, iż nie byłoby łatwo - zgodziła się z uśmiechem. - Czegoś równie pięknego nie sposób opisać słowami. Dziękuję.
- Dziękujesz mi? Za co?
- Za tak cudowny podarunek. Nie zapomnę go do końca życia.
Znów się zaśmiał.
- Zaledwie zaczęliśmy, kochana. Otrzymasz jeszcze tysiąc takich podarków. .
Tysiąc podarków. Tysiąc nocy? Zywiła taką na¬dzieję•
- Większość kobiet za pierwszym razem nie znajduje w tym przyjemności - odezwał się ponow¬nie. - Wiedziałem, że jesteś namiętna. Nie spo¬dziewałem się jednak, iż trafiłem na taki skarb.
Jocelyn wtuliła się weń z uśmiechem.
- Zapewne czujesz się obolała - przemówił gło¬sem przywodzącym na myśl szorstki aksamit. - Może lepiej na resztę nocy przeniosę się do po¬koju obok.
- Chciałabym, milordzie, żeby mnie pan pocałował.
- Musisz przecież wiedzieć, iż jeśli to zrobię ...
- Chyba że nie ma pan ochoty.
- Dobry Boże, naprawdę jesteś skarbem.
Z tymi słowy przetoczył się i zawisł nad nią, wsparty na łokciach. Wpił się w jej usta w cudow¬nie długim pocałunku, a potem wślizgnął się w Jo, znów unosząc ją na fali namiętności.
Tego doświadczenia nie sposób było z niczym porównać. Pełne pasji. Piękne. I nostalgiczne. Po¬myślała, iż dla Rayne'a owo doznanie z pewnością jest tak samo wyjątkowe jak dla niej. Pod wpływem owego przekonania jej niepewna przyszłość wydala się nagle mglista i odległa. Jocelyn nigdy jeszcze nie czuła się tak szczęśliwa. Nie zamierzała pozwo¬lić, by skrywane obawy zniszczyły rozkosz, jaką da¬wał jej Rayne. Pogrzebie je głęboko w sercu, aż pewnego dnia znikną zupełnie.
*
Do rana niespokojne myśli Jocelyn całkiem się zatarły. Obudził ją padający ukośnie promień słoń¬ca, któremu udało się przedrzeć przez zasunięte story. Przeciągnęła się i ziewnęła, uśmiechając się na wspomnienie Rayne'a i rozkoszy, jaką podaro¬wał jej minionej nocy. Odwróciła się w jego stronę, lednak miejsce obok było puste. Na poduszce, gdzie wcześniej spoczywała jego głowa, Jo znalazła czerwoną różę.
Serce zabiło jej szybciej. Przyniósł kwiat z ogro¬du. Specjalnie dla niej.
Niebotycznie szczęśliwa, przetoczyła się na plecy i zanurzyła nos między płatki, wdychając subtelną woń. Poszedł, jednak o niej nie zapomiał. I wkrótce wróci.
Przybył pod wieczór. Wtargnął do rezydencji, jak to miał w zwyczaju, wzbudzając popłoch wśród domowników. Kolację kazał podać na piętrze, a Jocelyn spłonęła rumieńcem na myśl o reakcji slużby. Przy stole niewiele rozmawiali, jedli zaś jeszcze mniej. Później Rayne porwał ją w ramiona, pocałował, odwrócił plecami do siebie, żeby roz¬piąć guziki jej sukni, po czym zaniósł Jo na wielkie loże z baldachimem. Spędzili noc kochając się, , krótkimi jedynie przerwami na sen.
- Masz przecudne włosy - powiedział tuż przed świtem. - Czarne niczym noc. Niewiarygodnie grube, a zarazem miękkie i jedwabiste. - Błą¬dził w nich palcami, odgarniając z twarzy Jo nie¬sforne kosmyki. - Pragnąłbym ujrzeć je długie, opadające ci kaskadą na plecy.
- Zatem zapuszczę je dla ciebie - odparła z uśmiechem.
Pochylił się, żeby ją pocałować.
- Podarujesz mi wspaniały prezent. Niezwykle cenny.
Potem znów wziął ją w ramiona, zagłębił się w jej ustach, pokrywał pocałunkami szyję i dekolt, aż dotarł do piersi.
Po chwili była wilgotna, gotowa na jego przyję¬cie. Odrzucili skłębioną pościel, Rayne docisnął ją do materaca, po czym wszedł w nią, głęboko, wy¬pełniając całkowicie, ona zaś zatopiła się w rozko¬szy i poczuciu bliskości, napawała radością, którą nieodmiennie jej ofiarował.
*
Zycie Jocelyn przypominałoby cudowny sen, gdy¬by nie dręcząca ją nieustannie obawa, iż lada mo¬ment nastąpi raptowne przebudzenie. Brownie ła¬godnie, lecz wytrwale przypominał jej, co wiedzieli oboje na temat poprzednich romansów Rayne'a.
- Prendzyj czy późnij każdo róża przekwito, sło¬dziuchna - ostrzegał. - Lepij sie na to przygotuj.
Jocelyn odkryła, iż słucha przestróg przyjaciela z przedziwną niechęcią. Racjonalną częścią siebie pojmowała, że Brownie ma słuszność, lecz in¬na część, bardziej marzycielska, twierdziła z upo¬rem, iż dzielą z Raynem coś wyjątkowego.
Rozpaczliwie uchwyciła się tej nadziei, próbując odepchnąć od siebie lęki.
Gdyby tylko ohydna przeszłość Rayne'a zechcia¬ła jej na to pozwolić! Ta jednak dawała o sobie znać na każdym kroku. Jak na przykład owej nocy, kiedy wybrali się do Vauxhall Gardens na bal ma¬skowy. Jocelyn oczekiwała tego wydarzenia z utę¬sknieniem, podekscytowana myślą o występie w stroju Kleopatry - ekstrawaganckiej, obrębionej srebrną nicią, odsłaniającej ramiona sukni. Rayne założył swój wojskowy mundur, a złote epolety do¬datkowo poszerzały go w barach.
Po raz pierwszy w życiu Jo tańczyła walca pod papierowymi lampionami. Później przeszli w ciemność ogrodu, gdzie Rayne pocałował ją de¬likatnie.
Ledwie się od niej odsunął, kiedy tuż za nimi
rozbrzmiał chłodny męski głos:
- Miło spędzasz wieczór?
Na ścieżce stał Stephen Bartlett, hrabia Har¬court, przebrany za Piotra Wielkiego, w towarzy¬stwie damy w czerwonej aksamitnej sukni z szero¬ką turniurą i grubą białą krezą•
Jocelyn nie widziała twarzy kobiety, skrywała ją bowiem szkarłatna maska, mogła jednak podzi¬wiać piękny zarys jej pociągniętych czerwienią warg oraz obfite kształty, niemal przelewające się przez stanik.
- Bardzo miło, dziękuję - odparł obcesowo Ray¬ne. - A przynajmniej jeszcze przed chwilą tak było.
Jocelyn także nosiła maskę, białą ze srebrną ob¬wódką, lecz Harcourt zdawał się widzieć przez nią na wskroś.
- I czarująca pani Wyndam. Nietrudno rozpo¬znać pani urocze ... wdzięki, bez względu na prze¬hranie. - Obdarzył Jo uśmiechem. - Czy mogę przedstawić pani lady Campden? Nie wydaje mi się, żeby panie się już spotkały... mimo że lady Campden i wicehrabiego łączy zażyła znajomość.
- Zaiste, aż nazbyt zażyła - oświadczyła dama w czerwieni. Obejrzawszy sobie Jocelyn przesad¬nie drobiazgowo, zwróciła się do Rayne'a: - Za¬tem to jest twoja najnowsza. .. zabaweczka. Do¬prawdy słodka. Nic dziwnego, iż ostatnio tak rzad¬ko cię widujemy.
Rayne przykrył dłoń Jocelyn swoją, kiedy nie¬świadomie złapała go za ramię. Scisnął mocniej, czując, iż jej palce zesztywniały.
- Pani Wyndam jest praktycznie moją krewną - rzekł. - Nasi ojcowie się przyjaźnili.
Trudno byłoby o większe kłamstwo, niemniej owo stwierdzenie wpisywało się w historyjkę, którą obmyślili celem uniknięcia skandalu. Jocelyn zresztą zaskoczyło, iż Rayne zadał sobie aż tyle trudu.
- Pomagam jej urządzić się w mieście - uzupeł¬nił Rayne.
- Jakże ... wygodnie - skonstatowała lady Camp¬den. Uśmiechnęła się jadowicie, przy czym w bla¬sku księżyca jej wargi zdawały się mieć barwę krwi. - Skoro chodzi o tak bliską przyjaciółkę rodziny, nalegam, by odwiedziła Campden House. W sobo¬tę za tydzień wydajemy z lordem Campdenem skromne przyjęcie. Będziemy ogromnie radzi, jeśli oboje się na nim zjawicie.
- Obawiam się, iż pani Wyndam posiada już zo¬bowiązania na ów wieczór - odparł gładko Rayne. - Odwołam je - powiedziała Jo, w której krew się burzyła od arogancji tej kobiety. - Z największą przyjemnością państwa odwiedzę.
Rayne przez chwilę wydawał się wściekły, gniew jednak szybko ustąpił miejsca akceptacji, nawet z nutką szacunku. Lady Campden rzuciła rękawi¬cę, Jo zaś po prostu ją podniosła.
- A zatem do zobaczenia w Campden House.
- Harcourt ukłonił się, wyraźnie rozbawiony.
- Nie powinnam była tego robić - oznajmiła Jo, kiedy szli w stronę karety. - Nie pojmuję, co we mnie wstąpiło. Mam nadzieję, że nie złościsz się za bardzo.
Roześmiał się.
- Zapewniam cię, iż uszczęśliwiony tym nie je¬stem. Mnie rzuciłaś ogarom, a siebie wilkom na pożarcie. Niemniej stałoby się tak wcześniej czy później.
- Co masz na myśli?
- Z lady Campden łączył mnie swego czasu burzliwy romans, a Stephen wprost marzy o tym, żeby cię uwieść.
- Poradzę sobie. - Przystanąwszy, spojrzała mu w oczy. - Obiecuję, że nie przyniosę ci wstydu, je¬śli to cię niepokoi.
- Bynajmniej - odparł kpiąco.
- W takim razie musi chodzić o lady Campden. - W jej głosie pojawiła się niepewność. - Zdaję sobie sprawę, iż brak mi pewnych ... zalet, jakie ona niewątpliwie posiada. Zwłaszcza jej doświadcze¬nia. Jeśli umówiłeś się z tą kobietą na spotkanie ... jeżeli już ci się znudziłam ...
- Jocelyn, ukochana ... - Rayne obrócił ją ku so¬bie i delikatnie pocałował w usta. - Od lat nie spo¬tkałem równie rozkosznej istoty jak ty. Zaledwie skosztowałem twych wdzięków. Nie zdołałbym się lobą tak szybko znudzić. Po prostu niepokoją mnie wilki pokroju Harcourta.
- Harcourt! Nie sądzisz chyba, iż mogłabym się nim zainteresować? Przecież on jest. .. jest. ..
- Jaki, naj droższa? Nie jest tobą.
- Nie w moim typie.
Uniósł kącik ust w półuśmiechu.
- Miło mi to słyszeć - stwierdził, po czym poca¬łował ją tak namiętnie, iż Jo zmiękły kolana.
Ów pocałunek nie zmienił jednak faktu, iż wspo¬mnienie incydentu trwale zagnieździło się w jej umyśle. Lady Campden wpisywała się w poczet niezliczonych podbojów Rayne'a. Nie ulegało wątpli¬wości, iż owa dama nadal coś do niego czuje, choć jemu najwyraźniej stała się obojętna.
A co z niepewną pozycją samej Jocelyn? Każdej spędzonej z nim godziny oddawała mu kolejną cząstkę siebie. Zakochiwała się w nim, z dnia na dzień coraz bardziej. Lecz ile znaczyła dla nie¬go? Jak będzie się czuła, jeśli Rayne ją porzuci?
Owa wizja ją przerażała, a przecież zarazem wy¬dawała się całkiem realna.
Każdego dnia Jo modliła się, by to straszne zda¬rzenie nigdy nie nastąpiło.
Rozdział 10
Nie kocham go - oznajmiła sobie Jocelyn sta¬nowczo, kiedy, zaspokojona i ukontentowana, le¬żała na łożu Rayne'a pod złotym baldachimem z jedwabiu. Wprawdzie kochanek opuścił ją wczesnym rankiem, jednak jego męski zapach po¬został - woń sosnowego mydła z nutką tytoniu zmieszana z silnym aromatem ich dzikich noc¬nych rozkoszy.
Wcale go nie kocham! - powtórzyła w myślach po raz setny. Po prostu Rayne obudził w niej na¬miętność, wyzwolił nieznane wcześniej uczucia, z którymi jeszcze nie doszła do ładu.
Całe jej wewnętrzne pomieszanie, wypełniający serce strach, wynikały wyłącznie z nieokrzesanych emocji, jakich nigdy przedtem nie doświadczyła. Lecz w końcu zdoła je okiełznać.
To sobie w każdym razie wmawiała, mimo iż ra¬cjonalna, logicznie myśląca część jej istoty prze¬strzegała, by Jo miała się na baczności. Odsunąw¬szy od siebie owe wątpliwości, jak zresztą czyniła to wielokrotnie wcześniej, Jocelyn opuściła stopy na gruby dywan Aubusson. Narzuciła jedwabny różowy peniuar i podeszła do okna, żeby spojrzeć na swój piękny ogród.
Rayne'owi na niej zależało, niezaprzeczalnie.
Traktował ją. dobrze, lepiej niż jakikolwiek znany jej dotąd mężczyzna. Rozpieszczał ją, zaspokajał wszystkie zachcianki - o cóż więcej mogłaby prosić?
Przekręciła mosiężną klamkę, otworzyła okno i głęboko odetchnęła czystym powietrzem. Duszą¬cy dym z fabrycznych kominów nie docierał do tej części miasta. Wiodła tutaj dostatnie, wypełnione radością życie, szczególnie słodkie w chwilach, gdy Rayne znajdował się u jej boku.
Trudno o wspanialszego mężczyznę.
Na odgłos pukania odwróciła się od okna, aku¬rat w porę, żeby ujrzeć, jak Rayne wchodzi do po¬koju.
- Ubieraj się - polecił. - Wybieramy się na wy¬cieczkę do parku. Mam dla ciebie coś w rodzaju niespodzianki.
- Wspaniale.
Przepełniona szczęściem z racji jego szybkiego powrotu, Jocelyn pospieszyła do swej sypialni, gdzie zastała już Elsę. Kiedy pół godziny później opuściła pokój, Rayne oczekiwał na nią u podnóża schodów.
- O co chodzi? - zapytała Jo.
- Wpadłem dziś na przyjaciela, malarza, którego poznałem warmii. Rozstawił w parku sztalugi.
Uniosła żółtą muślinową suknię - jej ulubioną, zamówioną przez Rayne'a w miejsce tej zniszczo¬nej w noc pożaru - przyjęła jego ramię, po czym ruszyli w stronę karety.
- Natknąłem się także na markiza Gravenwolda. - Rayne mówił o swym najlepszym przyjacielu. - Podobno lady Campden rozpuściła plotki o twoim przybyciu. Na jej sobotnim przyjęciu zjawi się przy¬najm.niej połowa śmietanki towarzyskiej Londynu. - Załuję, że w ogóle się odzywałam.
- Ja także, lecz jestem w tym zapewne samolubny. Sądzę, że będziesz się dobrze bawić. - Ujął ją pod brodę, odwracając twarzą ku sobie. - Proszę jedynie, żebyś trzymała się z dala od Harcourta.
- Mówiłam ci, iż ten mężczyzna mnie nie pociąga.
- Twoim zdaniem nie jest przystojny?
- Owszem, jak najbardziej, jednak ...
Oczy Rayne'a pociemniały.
- Ja nie żartuję, Jo.
Jocelyn jedynie się uśmiechnęła. Cieszyła ją jego zazdrość, choćby nieznaczna - Rayne odczuwał za¬lem przynajmniej część niepokojów, będących jej udziałem.
Wyjrzała przez okno karety, zaczynając czerpać radość z dnia. Po lazurowo błękitnym niebie pły¬nęły śnieżnobiałe pierzaste obłoki, a poniżej Hyde Park mienił się młodymi liśćmi oraz bogactwem wielobarwnych kwiatów: krokusów, tulipanów, ja¬skrów. Powietrze pachniało ziemią i mokrym listo¬wiem, dźwięczały cykady, pszczoły spijały nektar z wabiących je swym pięknepl kielichów.
- Tam jest. - Rayne wskazał usadowionego przy niewielkim urokliwym stawie człowieka. - Na¬zywa się Thomas Keeley.
Wysiedli z karety i po wilgotnej trawie ruszyli w stronę szczupłego siwiejącego mężczyzny z pędz¬lem w ręku.
- Cieszę się, że cię jeszcze zastałem - rzekł Rayne, potrząsając nieco umazaną farbą dłonią przyjaciela.
- Będę tu malować przez cały tydzień. - Thomas otaksował Jo wzrokiem. - Cóż za urocze stworze¬nie, Rayne. Przyprowadziłeś ją, żeby mi pozowała?
- Pozowała? - zdumiała się Jo. - Chcesz, żeby pan Keeley namalował mój portret? - zwróciła się do Rayne'a.
- Kiedy Thomas nie poświęca się pejzażom, ma¬luje miniatury - odparł.
Podniósł ze stolika złoty medalionik, na którym widniał starannie dopracowany wizerunek jasno¬włosej piękności, otoczony filigranowymi perła¬mi. Nad głową damy trzy diamenciki imitowały gwiazdy.
- Został wykonany emalią - wyjaśnił Rayne.
- Każdy kolor nanosi się osobno, a później wypala.
Cienki złoty łańcuszek ułożył się w fałdy, kiedy cacko spoczęło na jej dłoni.
- Jest piękny - powiedziała.
- Chciałabyś, żeby Thomas namalował cię w ten sposób?
Ponownie zerknęła na medalionik.
- Wolałabym mieć na nim twój portret. Rayne wybuchnął śmiechem.
- Chyba nie jest to najlepszy pomysł - stwierdził.
- Wyobrażam sobie, jak zareagowałby Harcourt, gdyby go u ciebie zobaczył.
Także się roześmiała.
- Zapewne masz słuszność, lecz mimo to ...
- Przez chwilę błądziła wzrokiem ponad wodą, a później popatrzyła na sztalugę z niemalże ukoń¬czonym ślicznym pejzażem. - Czy pan Keeley nie mógłby namalować na medalioniku tego stawu? Tak tu pięknie.
- Thomas? - Rayne spojrzał pytająco na artystę. Siwiejący mężczyzna uśmiechnął się, potem zaś skinął głową z aprobatą.
- Nie proszono mnie jeszcze o taką usługę, lecz owszem, sądzę, że to wykonalne - odparł. - Sądzę również, przyjacielu, iż towarzyszy ci nie zwykła ko¬hieta.
Rysy Rayne'a się wygładziły.
_ Zapewniam cię, że żadna to dla mnie nowość. Odkryłem ów fakt dawno temu.
Jocelyn spłonęła rumieńcem, modląc się w du¬dm żarliwie, żeby naprawdę tak myślał. Chwilę później mężczyźni dobili targu, po czym wicehra¬bia odprowadził ją do karety i kazał stangretowi wieźć ich z powrotem do domu.
Nie został długo. Alexandra naciskała nań, żeby wprowadził ją w sezon towarzyski, który zdążył so¬lidnie nabrać rozpędu; Rayne nie mógł dłużej zby¬wać siostry.
_ Jeśli wszystko pójdzie dobrze, po prezentacji
na przyjęciu u lady Campden otrzymasz zaprosze¬nia na inne imprezy sezonu - stwierdził. - Jeżeli zdecydujesz się w nich uczestniczyć, postaram się jak najczęściej ci towarzyszyć.
_ Nie wyobrażam sobie siebie w takich okolicznościach, lecz może z czasem ...
_ Niestety, ja wyobrażam sobie w nich ciebie aż nazbyt łatwo. Mogę tylko żywić nadzieję, iż nadal będę mile przez ciebie wjdziany, kiedy już zosta¬niesz ulubienicą Londynu.
Choć było to czcze pochlebstwo, Jocelyn niezwykle przypadło do gustu. Podobnie jak medalionik, który Rayne wręczył jej kilka dni później.
_ Jest śliczny. - W świetle lampy oglądała kó¬łeczko ze złotą obwódką, zawieszone na złotym łańcuszku. - Pan Keeley doskonale uchwycił pejzaż, zaś te diamenciki pośród chmur wyglądają wprost cudownie. - Walcząc z napływającymi do oczu łzami, podała Rayne'owi medalionik. - Pomożesz mi go założyć?
Kiedy spełnił jej prośbę, poczuła chłód ozdoby na dekolcie, gdy tymczasem dłonie Rayne'a paliły jej kark. Ten sam ogień płonął w jego oczach - wy¬raz głodu, który zdawał się nigdy go nie opuszczać. Ani jej. .
- Już się w nim zakochałam, Rayne.
Lecz nie tak bardzo, jak w tobie.
Ta myśl ją przeraziła, niemniej Jo nie mogła się jej wyprzeć.
I może po części stanowiła przyczynę kłótni, ja¬ka nazajutrz między nimi wybuchła.
Rayne wyszedł wcześnie, ponieważ, jak wyjaśnił, musiał dokończyć pewną sprawę. Po powrocie prze¬słał Jo przez służącego wiadomość, że oczekuje jej w gabinecie, gdyż chce z nią coś przedyskutować.
Jocelyn skurczył się żołądek. Dobry Boże, czyż¬by nadeszła chwila, która napawała ją takim prze¬rażeniem? Wicehrabia oznajmi jej, iż znalazł sobie kogoś nowego? Nim dotarła do gabinetu, drżały jej ręce, zaś wszystkie sekretne obawy wyjrzały na światło dzienne.
- O c-co chodzi? - Trzepocąc wachlarzem, ide¬alnie dobranym do bladoróżowej sukni z żakone¬tu, wkroczyła do urządzonego po męsku pomiesz¬czenia o ścianach pokrytych boazerią.
Rayne podniósł wzrok znad "Morning Chronic¬le". Zamknął i odłożył gazetę, wstał zza biurka, podszedł do Jo, po czym ujął jej dłonie.
- Usiądźmy - zaproponował.
Ubrany był jak zwykle nieskazitelnie, we frak w kolorze burgunda, jasnoszare bryczesy oraz bia¬łą kamizelkę z piki. Miał też krawat.
- Och, Rayne, co się stało?
- Nic się nie stało, kochana. Po prostu rozmawiałem dziś z Williamem Dorsetem, zarządcą majątku w Marden. Z samego rana spotkałem się z nim u mego prawnika.
- Nie pojmuję•
Poprowadził ją przez pokój do kanapy, zmusił, żeby usiadła, po czym zajął miejsce obok.
- William pracuje dla naszej rodziny od po¬nad dwudziestu lat. Był w Marden w dniu, kiedy przyszedł tam twój ojciec, i wiedział o jego wcześniej¬szej wizycie w Stoneleigh. Opowiedział mi, co do¬kładnie się wówczas zdarzyło.
Jocelyn zaschło w gardle. Po co wracać do prze¬szłości? Czuła się szczęśliwa - niewiarygodnie szczęśliwa. Nie chciała, żeby wspomnienie o jej oj¬cu stanęło pomiędzy nimi.
Zarazem jakaś jej cząstka nie mogła odpuścić tej kwestii.
- Co mówił? - zapytała.
- Spróbuj sobie przypomnieć, jak wtedy przedstawiały się sprawy. Byłaś młodą dziewczyną, Jo. Postrzegałaś swego ojca jako bohatera, jak zresztą każdy. Nie ma jednak ludzi doskonałych, i z pew¬nością sir Henry także taki nie był.
- Nie rozumiem.
- William utrzymuje, iż mój ojciec w znacznej mierze sam przyczynił się do swego upadku. Twierdzi, że sir Henry pił, zanim stracił uczniów. Zaczął zaglądać do kieliszka po śmierci twojej matki, a z upływem lat jego pociąg do alkoholu wzrastał. Dlatego właśnie uczniowie stopniowo go opuszczali, przez co nie było go już stać na opłace¬me czynszu.
- To nieprawda! Rayne ujął dłonie Jo.
_ Wedle relacji Williama, tamtego dnia twój oj¬ciec przyszedł do Stoneleigh pijany. Zaledwie tydzień wcześniej zmarł mój brat Christopher, tak więc mój ojciec, pogrążony w żałobie, zamknął się w gabinecie. Sir Henry wparował do środka, wy¬wrzask~jąc pozbawioną ładu i składu tyradę o tym, że wyrzuca się go na ulicę. Ojciec kazał go usunąć. Kiedy później sir Henry przybył do Marden, do¬magając się prawa do pozostania w waszym domu, odprawił go sam William. Zarzeka się, że gdyby dziś zaistniały podobne okoliczności, postąpiłby tak samo.
Jocelyn wyrwała dłonie z jego rąk.
- William kłamie! Mój ojciec był dobrym czło¬wiekiem. Szlachetnym i troskliwym. To okrucień¬stwo twego ojca go zniszczyło! Podobnie jak i mnie!
- Po śmierci sir Henry'ego mój ojciec polecił Williamowi zadbać o dobrą opiekę dla ciebie. Dorset osobiście rozmawiał z twoim kuzynostwem i ocenił, iż właściwie się o ciebie zatroszczą. Tak czy owak, przyznano im comiesięczną sumkę na pokrycie wydatków związanych z twoim utrzy¬maniem. Uczyniono to w geście uznania dla usług, jakie sir Henry oddał społeczności Marden, nim doprowadził się do ruiny.
Jocelyn zerwała się na równe nogi.
- Nie wierzę ci. To nie może być prawda, nie może!
Odwróciwszy się do Rayne'a plecami, podeszła do okna. Ledwie widziała kwitnące w ogrodzie kwiaty. Uzmysłowiła sobie, że płacze, dopiero kie¬dy zbliżył się do niej i wziął ją w ramiona.
- Niczego nie pamiętasz? - dociekał. - Gdzieś w zakamarkach umysłu nie świta ci, iż choć część z tego jest prawdą?
Potrząsnęła głową.
_ Niekiedy trudno pogodzić się z faktami - cią¬gnął. - Oszczędziłbym ci ich, jednak uznałem, iż wyłącznie w ten sposób zdołamy uporządkować nasze relacje.
Wyprostowała się sztywno, po czym odsunęła
od niego.
_ Przedstawił mi pan swój pogląd - oznajmiła. - Tak się składa, iż ja mam odmienny.
- J ocelyn ...
_ Z drugiej strony, był pan dla mnie dobry ... i hojny. Potrzebuję trochę czasu, milordzie, żeby przemyśleć pańskie słowa.
Rayne ponuro skinął głową•
_ Dobrze zatem, przemyśl sobie wszystko. Pa¬miętaj jednak, iż cała ta sprawa należy już do prze¬szłości. Dotyczyła naszych ojców, nie nas. - Umilkł na chwilę. - Jutro wieczorem lady Campden wyda¬je przyjęcie. Wówczas zapytam cię o efekt przemy¬śleń. - Uśmiechnął się nieznacznie. - Jeśli sama nie dojdziesz z tym do ładu, po powrocie zaniosę cię na górę i będę się z tobą kochał do skutku.
Jocelyn nic na tę deklarację nie odparła, jednak pod wpływem słów Rayne'a przez jej ciało prze¬mknęły gorące iskierki. Odprowadziła go wzro¬kiem, myśląc o wszystkim, co między nimi zaszło, o swym ojcu oraz o relacji Williama Dorseta.
Czy zarządca mówił prawdę? Czy istotnie jej ojca należało winić za tamte straszne wydarze¬nia? Nie chciała uwierzyć w tę teorię, lecz zaglą¬dając głęboko w swój umysł i serce, wiedziała, iż Dorset przynajmniej po części miał rację• Ojciec zaczął pić po śmierci matki. Ale kilka miesięcy później przestał. A może nie? Przypomniała so¬bie odkrywane przypadkiem w kredensie butelki ginu; jedną znalazła kiedyś w ogrodzie pod żywopłotem. Mimo to rzadko widywała ojca pijanego. W każdym razie nie wcześniej, nim nadszedł ów ostatni rok. Lecz przecież wówczas pił z powodu Stoneleigha.
Próbowała się skupić, odtworzyć sekwencję zda¬rzeń, jednak nadaremnie. Absorbowały ją wtedy spotkania z przyjaciółkami, dziewczętami miesz¬kającymi po sąsiedzku, oraz sny na jawie na temat Martina Careya, syna pastora. Jak zawsze, kiedy wracała myślą do tamtych dni, w jej głowie kłębiły się jedynie oderwane od siebie obrazy, a nad cało¬ścią dominowały ogień, krzyki i huk walącego się dachu.
Może Rayne miał słuszność. Teraz, gdy poznała go lepiej, nie potrafiła dłużej podawać w wątpli¬wość faktu, iż jego ojciec był dobrym człowiekiem. Lecz to samo dotyczyło jej ojca. Nikt nie zdołałby przekonać Jo, że jest w błędzie.
Rzeczywiste pytanie brzmiało: czy cokolwiek z tego ma jeszcze znaczenie?
Jej ojciec zmarł przed trzema laty. Nie żył już także trzeci lord Stoneleigh. Cokolwiek zaszło między tymi dwoma mężczyznami, należało do przeszłości. Rayne uważał, iż tamta sprawa nie powinna wpływać na ich wzajemne relacje. Jocelyn zgadzała się z nim, że obecnie najważniejszą rolę odgrywa ich wspólne szczęście.
Myśli nadal kotłowały jej się w głowie, kiedy opuściła gabinet i wspięła się po schodach do sy¬pialni, żeby przebrać się z pięknej różowej sukni w strój bardziej stosowny do prac ogrodowych. Ca¬ły ten dzień chciała spędzić wśród zieleni; jutro po południu miał wrócić Rayne.
Od tej chwili, poprzysięgła sobie w duchu, zapo¬mni o przeszłości, całą uwagę poświęcając teraźniejszości i przyszłości. Liczył się wyłącznie Rayne. Oraz jej rozpaczliwa miłość do niego.
*
- Dlaczego nie mogę towarzyszyć tobie i pani Wyndam dziś wieczorem? - Alexandra stała w ho¬lu wejściowym Stoneleigh, podczas gdy kamerdy¬ner przytrzymywał dla Rayne'a drzwi.
- Ponieważ tak nie uchodzi. - Rayne odciągnął siostrę na stronę. - Powiem bez ogródek, Alex: owa kobieta jest moją kochanką, o czym ci zresztą, zdaje się, wiadomo. W towarzystwie informacja ta nie stała się jeszcze powszechnie znana, lecz prę¬dzej czy później prawda wyjdzie na jaw. Zaś kiedy lo nastąpi, nie życzę sobie, aby twoje imię łączono z naszymI.
- Ale ...
- Koniec dyskusji, Alexandro.
Nadąsana wydęła wargi, zaraz jednak uśmiechnęła się szeroko.
- Przekaż pani Wyndam moje pozdrowienia. Zamierzam jej przekazać znacznie więcej.
- Tak uczynię - odparł Rayne.
Przyjąwszy cylinder z rąk kamerdynera, opuścił Stoneleigh. Załował, że tak po prostu zostawił Jocelyn w gabinecie. Powinien był od razu wszystko z nią wyjaśnić, a potem zaciągnąć ją na górę do łóż¬ka. Nie wątpił, iż zdołałby przekonać owo namięt¬ne stworzenie, że szaleństwem byłoby pozwolić przeszłości stanąć między nimi. Zaraz po ich roz¬mowie sądził, że naj rozsądniej postąpi, ofiarując Jo trochę czasu na uporanie się z emocjami.
Obecnie martwił się, czy jej gniew ponownie nie zwróci się przeciw niemu, czy nie odżyją w niej stare urazy oraz niewłaściwie ukierunkowana zemsta. Oczywiście nie zamierzał do takiej sytuacji dopu¬ścić. Sprawa musiała szybko trafić do lamusa - a Jocelyn ponownie do jego łóżka. Pragnął jed¬nak nadal widzieć ciepły blask w jej oczach, kiedy nań spoglądała, zaś przy pocałunku czuć we wło¬sach jej palce. Pragnął, by przyjmowała go w siebie chętna i rozpalona.
Uśmiechnął się, zdeterminowany doprowadzić temat do pomyślnego końca. Wypełniała go rado¬sna niecierpliwość, okraszona jedynie nutką zanie¬pokojenia. Jocelyn będzie go oczekiwać, jako że posłał jej wiadomość o godzinie swego przybycia.
Dotarłszy do rezydencji, zaszedł do salonu, tam jej jednak nie zastał.
- Jest w pańskim gabinecie, milordzie - poinfor¬mował go kamerdyner.
- W gabinecie? - powtórzył Rayne, unosząc brew. Cóż, czyżby naprawdę liczył, że Jo powita go w łóżku?
- Posłaniec dostarczył jakiś list. Zaniosła go na pańskie biurko.
- Dziękuję•
Rayne przeszedł przez hol do gabinetu, gdzie wzdłuż pokrytych orzechową boazerią ścian cią¬gnęły się półki z książkami. Jocelyn pochylała się nad biurkiem, ściskając coś w dłoni.
- Rayne! - Odwróciła się na odgłos ciężkich kro¬ków, wyciągając dłoń w jego kierunku. Dostrzegł srebrny błysk trzymanego przez nią przedmiotu.
Huknął strzał, rozlegając się echem w pomiesz¬czeniu. Kula z mocą uderzyła w pierś Rayne'a, przynosząc ból i ciemność, jakby ktoś potężnie grzmotnął go w głowę.
- Rayne!
Było to ostatnie słowo, jakie usłyszał, kiedy pa¬dał twarzą na dywan, przyciskając do piersi lśniące nd krwi palce, świadom, iż zabiła go jego miłość. Nie mógł w to uwierzyć, a zarazem miał pewność; załował, iż dusza nie uleciała zeń, nim poznał prawdę. Zamknąwszy oczy, zapadł się w ciemność, Iccz przy każdym słabym uderzeniu serca odczu¬wał ból z powodu jej zdrady, ból gorszy niż ten za¬dany przez kulę, stokroć gorszy niż śmierć.
A potem nie czuł już nic.
- Rayne! Boże, Rayne!
Srebrna taca wyślizgnęła się z jej palców, a wia¬domość od Alexandry sfrunęła na podłogę, kiedy locelyn rzuciła się ku Rayne'owi. Padła na kola¬na u jego boku i szeroko rozwartymi z przerażenia nczyma wpatrywała się w wyciekającą zeń krew.
Odwróciła się, usłyszawszy jakiś szmer za plecami. Ciężki przedmiot uderzył głucho o dywan. Był lo pistolet, z którego lufy nadal dymiło. Jo zamrugała, usiłując przepędzić łzy i dostrzec, kto upuścił hroń, ujrzała jednak tylko wzdętą storę przy otwar¬lym oknie.
Później do gabinetu zaczęli się zbiegać służący, wrzeszcząc i lamentując na widok powalonego na dywan wicehrabiego.
- Niech mu ktoś pomoże! - krzyknęła Jocelyn, obojętna na piekące łzy na policzkach, śmiertelnie przerażona, że i tak jest za późno.
- Ona to zrobiła! - Kamerdyner wskazał ją palcem. - Ona go zastrzeliła!
- Co? - spytała, a pokój jakby zawirował wokół niej.
- To jej sprawka, tej dziwki wicehrabiego! Zaczaiła się na niego w gabinecie. Mówię wam, ona go zabiła.
- Patrzajcie! - zawołała jedna z pomywaczek. - Tam leży jej pistolet! Niech jom kto łapie!
- Ale ja tego nie zrobiłam! Nie skrzywdziłabym go!
- Brać ją! - wrzasnął kamerdyner.
Ruszyli na nią - pokojówki i służący w czarno¬-złotych liberiach. Jo rozejrzała się za Elsą w na¬dziei, iż blondyneczka, którą znała najlepiej spo¬śród wszystkich tych obcych ludzi, stanie w jej obronie. Niestety, nigdzie jej nie wypatrzyła.
- Ja tego n-nie zrobiłam! - Lecz pistolet spoczy¬wał u jej stóp, zaś wicehrabia leżał tuż obok, mar¬twy bądź umierający.
Szloch wzbierał jej w gardle, kiedy nań spoglą¬dała, bladego i bez życia, nie było jednak czasu na wylewanie łez. Jocelyn poderwała się i rzuciła w stronę okna.
- Zatrzymać ją!
Lecz Jo uciekała nie po raz pierwszy. Uniósłszy jasnobłękitną muślinową suknię, wspięła się na pa¬rapet, a później zeskoczyła po drugiej stronie. Ja¬ko że było tu dość wysoko, wylądowała twar¬do i podrapała sobie kolana. Pozbierała się błyska¬wicznie, po czym znów puściła się biegiem.
Stajnie! Brownie i Tucker jej pomogą, musiała jedynie się do nich dostać.
Zahamowała z poślizgiem, dla utrzymania rów¬nowagi chwytając się narożnika budynku. O Boże, a jeśli konstabl uzna, iż jej przyjaciele byli zamie¬szani w strzelaninę? Jeśli Tucker i Brownie trafią do więzienia? Jeśli zostaną powieszeni?
Wierzchem dłoni otarła oślepiające ją łzy. Ledwie słyszała odgłosy pościgu, kiedy oddalała się biegiem od rezydencji. Pomknęła wzdłuż bu¬dynku i zanurkowała w zaułek, gdzie drogę zagrodził jej niewielki wóz, ciągniony leniwie przez wie¬kowego osła. Zwinnie uniknęła zderzenia, popędziła wzdłuż porośniętej mchem tylnej ściany ko¬scioła, spróbowała otworzyć znajdujące się w niej drzwi, a kiedy odkryła, iż są zamknięte, pobiegła dalej. Wpadła na Grosvenor Street, przecięła Sto Cieorge, mijając szereg ulicznych handlarzy oferu¬j,!cych miotły, sznurowadła i skarpety, a później sprzedawczynię jabłek.
- Tam jest! - krzyknął ktoś, Jo zaś poczuła nowy przypływ przerażenia. - Ta czarnowłosa dziwka w niebieskiej sukni! Morderczyni!
Serce podeszło jej do gardła.
Morderczyni! O Boże, Rayne naprawdę nie żyje. Prawie nie mogła oddychać. Jakkolwiek ogrom-
nie obawiała się o własny los, wszystkie myśli skie¬rowała ku Rayne'owi. Czy nikt nie zdołał mu po¬móc? Czy bardzo cierpiał? Pytał o nią? Jak mogła go tak porzucić? Torturowała się tymi pytaniami, kiedy, wsparta o ścianę, łapczywie nabierała po¬wietrza. Płuca jej płonęły, kłuło ją w bokach.
Na Brook Street znów skręciła na wschód, de¬speracko prąc w kierunku dobrze jej niegdyś zna¬nych okolic, przerażona, iż złapią ją, nim tam dotrze. Weszła w kolejny zaułek, gdzie unosił się fetor gnijących ścieków i padliny kota. Slizgała się w cuchnącym błocie, a stojąca woda wsiąkała w de¬likatną koźlęcą skórkę jej niebieskich pantofel¬ków, rujnując je doszczętnie.
Rayne je dla niej kupił. Rayne. Imię rozbrzmiało echem w jej duszy, ból zaś stał się nie do zniesienia.
Proszę, nie opuszczaj mnie!
Z tym błaganiem, kołaczącym się w jej głowie, lo minęła narożnik tawerny - i wpadła prosto w ramiona trzech ludzi konstabla.
Rozdział 11
- Jak on się czuje?
Alexandra odwróciła się od drzwi sypialni brata na pierwszym piętrze miejskiej rezydencji. W jej stronę zmierzała Catherine Edgemont, marki¬za Gravenwold, w towarzystwie swego męża, wyso¬kiego, przystojnego mężczyzny o ciemnej karnacji, najlepszego przyjaciela Rayne'a.
- Och, Catherine. - Alex padła w ramiona rudo¬włosej kobiety, ta zaś objęła ją mocno. Z oczu dziewczyny popłynęły łzy, które zresztą wylewała nieustannie, odkąd Rayne został postrzelony.
- Już dobrze, kochanie - uspokajała ją pięk¬na markiza. - Dominie i ja jesteśmy przy tobie. Za¬trzymamy się tutaj do czasu, aż twój brat znów stanie na nogI.
Alexandra usiłowała odpowiedzieć uśmiechem na te pełne otuchy słowa, jednak kąciki jej warg nic chciały się unieść, a w gardle znów narósł szloch.
- Zapewne mam przyjemność z doktorem Chandlerem? - zwrócił się Gravenwold do niskie¬go siwowłosego mężczyzny.
- Zgadza się.
- Co może nam pan powiedzieć na temat stanu Rayne'a?
- Obawiam się, że sytuacja nie wygląda dobrze. Widzi pan, mówimy o ranie w klatce piersiowej. Ciężka sprawa. Bolesna, jak pan sobie może wyobrazić. Zdołaliśmy usunąć kulę, wystąpiło jednak Intensywne krwawienie. Jest osłabiony, a przy tym niezmiernie wstrząsnęło nim ... samo zdarzenie.
- Stwierdzono, co właściwie zaszło?
- Poniekąd. Wicehrabia od czasu do czasu odzyskiwał przytomność. Konstabl przesłuchał go, choć ze względu na powagę rany nie śmiał zadawać zbyt wielu pytań. Przesłuchał także, oczywiście, służbę i pannę Alexandrę, co pozwoliło ujawnić fakt, iż owa kobieta, podająca się za Jocelyn Wyndam, przebywała wcześniej z wicehrabią w Stoneleigh. Naprawdę nazywa się Jocelyn Asbury.
Na policzku Dominika zadrgał mięsień. Wiedział co nieco o tej kobiecie. Rayne opowiadał mu o niej, kiedy widzieli się po raz ostatni.
- Co jeszcze ustalono?
- Theophilus Finch, stangret jego lordowskiej mości, utrzymuje, że owa kobieta wcześniej dwu¬krotnie próbowała zabić wicehrabiego. Pierwszy raz przed klubem Boodles, potem ponownie przed rezydencją lorda Dorringa, dokąd jego lor¬dowska mość przybył na cotygodniową partyjkę wista.
Alexandra osuszyła oczy chusteczką, którą po¬t lała jej Catherine.
- Farthington, nasz kamerdyner, mówi, że Rayne przyprowadził tę kobietę prosto z ulicy - odezwała się. - Była wtedy ubrana w podniszczone bryczesy. Rayne pożyczył kilka moich sukien, żeby miała się w co odziać. Nabył dla niej ten dom. Traktował ją jak damę, na litość boską! A jak mu się odwdzięczyła? - Alex znów się rozpłakała, tak więc Catherine przytuliła ją po raz kolejny.
- Dokąd ją zabrali? - zapytał Dominie.
- Do Newgate, jak mniemam - odparł lekarz z zawziętym wyrazem twarzy. - Stangret obstaje przy twierdzeniu, że w trakcie poprzednich zajść towarzyszyło jej dwóch mężczyzn. Zdaniem tutej¬szej służby chodzi o tych samych osobników, któ¬rych wicehrabia niedawno zatrudnił.
- Gdzie się teraz znajdują?
- Zniknęli. Można rzec, iż rozpłynęli się w powietrzu. Niestety, brak dowodu na ich obecność w po¬bliżu miejsca zdarzenia w chwili, kiedy padł strzał. - Rayne w żaden sposób nie zasugerował ich udziału?
- Nie. Wymienił tylko dziewczynę. - Lekar zdjął monokl, który zakołysał się swobodnie na cienkiej czarnej tasiemce u jego szyi. - Może je¬go lordowska mość sam udzieli panu kilku odpo¬wiedzi. Pytał o pana.
Dominie z niepokojem postąpił krok stronę drzwi.
- Na pewno mogę doń wejść? - zwrócił się po¬nownie do lekarza.
Ten wsunął monokl do kieszonki kamizelki w niebieskie paski.
- Tak, ale proszę się streszczać - odparł.
- A także nie mówić ani nie robić niczego, co mogłoby go zdenerwować.
Odetchnąwszy głęboko, Dominie wkroczył do sypialni.
Nie bacząc na metaliczną woń zakrzepłej krwi ani kwaskowaty odór choroby, cicho usiadł przy łóżku przyjaciela. Oblicze Rayne'a, zwykle pokryte zdrową opalenizną, obecnie wyglądało niczym odlane z wosku. Oczy miał zamknięte, oddychał płytko j ciężko, a wilgotne od potu kosmyki ka,sztanowych włosów lepiły mu się do czoła i skroni. Swieże ban¬daże na jego piersi zaczęły już przesiąkać krwią•
- Dominic? - szepnął chrapliwie Rayne. Zołądek markiza skurczył się na brzmienie tego pełnego bólu głosu.
- Jestem przy tobie, przyjacielu. - Dominie ści¬snął potężną dłoń Rayne'a, doczekał się jednak lylko słabej, niepewnej odpowiedzi.
- Cieszę się ... że przyjechałeś.
- Przybyłem najszybciej, jak mogłem.
Rayne poruszył głową, jakby chciał potaknąć.
- To była Jocelyn - rzekł ochryple.
- Wiem.
- Dokąd ... ją zabrali? Nikt mi nie chciał powiedzieć.
- Zapewne do Newgate. Taka jest zwykle proce¬dura.
Biała obwódka wokół ust na poszarzałym obli¬czu Rayne'a pobladła jeszcze bardziej.
- Winiła mnie za to ... co się stało z jej ojcem. Długa historia. Przypomnij, żebym kiedyś... ci opowiedział.
- Przypomnę. - Dominie z trudem przełknął śli¬nę, tak ściśnięte miał gardło. - Kiedy tylko staniesz na nogI.
Rayne znów ledwie dostrzegalnie skinął głową• Zamknął oczy.
- Nie chcę, żeby ją ... powieszono. Wiem, że ... lej los nie powinien mnie obchodzić. Jakaś część mnie wręcz chętnie obejrzałaby egzekucję. Inna jednakże - Z wysiłkiem uniósł powieki i wbił spojrzenie w twarz Dominika. - Wydostań ją stamtąd, Dom. Niech ją gdzieś ześlą. Zrób, cokolwiek będzie konieczne.
Dominie próbował się spierać. Za swój czyn ta kobieta powinna zgnić w piekle.
- Jesteś pewien, że tego chcesz? - dociekał.
- Ona usiłowała cię zabić.
- Nie potrafię znieść myśli ... że przebywa w takim potwornym miejscu. Sam kiedyś... tego do¬świadczyłem.
- Ponosi zasłużoną karę. Musi zapłacić za swój czyn. Rayne tak szybko podniósł się na łokciu, iż Do¬minie nie zdążył go powstrzymać.
- Przyrzeknij mi, do cholery! Przyrzeknij, bez względu na to, co nastąpi!
- W porządku, Rayne, uspokój się. - Dominie pomógł przyjacielowi opaść z powrotem na po¬duszkę• - Wiesz, że spełnię twoją prośbę. Zrobię, cokolwiek zechcesz.
- Dziękuję• - Rayne się rozluźnił. - Jeszcze tyl¬ko ... jedna sprawa.
- Naturalnie.
- Jeśli stanie się najgorsze ... jeśli z tego nie wyjdę•••
- Wyjdziesz, do diabła!
- Lecz jeśli nie ... obiecaj, że zaopiekujesz się Alexandrą•
Gardło Dominika zwarło się jeszcze boleśniej.
- Nie musiałeś nawet o tym wspominać - odparł.
- Alex wprowadzi się do nas. A właściwie to my z Catherine pozostaniemy tutaj, dopóki nie wy¬zdrowiejesz.
- Czy rzeczywiście mam szansę? - Ciemne oczy Rayne'a wwiercały się w oblicze przyjaciela. - Po¬wiedz mi prawdę.
Dominic mocniej ścisnął jego dłoń.
- Prawda przedstawia się tak, że wiele zależy w tej kwestii od ciebie. Wiem, jak waleczną posiadasz naturę. Jeśli zapragniesz pokonać tę niemoc, lida ci się. Chcę, żebyś walczył. Wszyscy chcemy jednak ty także musisz tego chcieć.
- Dlaczego uważasz ... że jest inaczej?
- Rayne, przyjaźnimy się od dawna. Wiem, co czułeś do tej kobiety. Czytałem to z twojej twarzy, ilekroć o niej wspominałeś.
Powieki rannego ponownie opadły. Przez długi czas się nie odzywał. Kiedy wreszcie przemówił, Dominic musiał się nad nim nachylić, żeby cokol¬wiek usłyszeć.
- Powiedziałem ci kiedyś, że tylko głupcy się za¬kochują - wyszeptał Rayne.
Potem jego dłoń w uścisku Dominika zwiotcza¬la i zapadł w nierówny, przepełniony bólem sen.
*
Jocelyn szczelniej otuliła się postrzępionym wełnianym kocem. W maleńkiej mrocznej celi pano¬wało przenikliwe zimno. Jo dygotała, czując wilgoć pod palcami stóp, jako że jej pantofelki na wskroś przemokły od wody, która pokrywała szorstką ka¬mienną posadzkę. Powietrze cuchnęło stęchlizną• Odór ludzkich ekskrementów oraz niemy tych ciał przyprawiał ją o mdłości.
Ciemną celę rozświetlała pojedyncza świeczka.
Jocelyn towarzyszyły tylko pająki i karaluchy, jednak kiedy ją tu prowadzono, widziała całe rzesze zlodziei, bandytów, zabójców, żebraków i prostytu¬tek. Głodujący i bezdomni, bezlitośni przestępcy oraz walczący jedynie o przetrwanie nieszczęśnicy dokonywali w tych lochach nędznego żywota.
Jo zaś ponownie stała się jedną z nich.
Opadła na rozchwierutany trójnożny stołek i wsparła przemoczone, zziębnięte stopy na drąż¬. ku. Oprócz stołka w pomieszczeniu znajdował się tylko rozmokły siennik oraz nocnik, ustawiony w ciemnym kącie.
Upchnęła pod siebie cienki muślin spódnicy, usiłując w ten sposób odciąć drogę zimnu. Na próżno, podobnie jak bez powodzenia starała się powstrzymać szczękanie zębami. Nadal miała na sobie jasnobłękitną suknię, obecnie rozdartą w kilku miejscach. Rządek naszywanych kwiatów poniżej biustu zwisał luźno, kilka innych dyndało z obrębienia dekoltu. Zakrawało na cud, iż w ogó¬le zachowała tę suknię. Przypisywała ów cud ko¬chanemu Browniemu, którego podejrzewała o za¬płacenie za nią wkupnego, czyli pieniędzy na za¬pewnienie minimum ochrony.
Płać albo się rozbieraj, taka w tym miejscu obo¬wiązywała zasada. Brownie zdążył tu przed nią, kiedy bowiem ludzie konstabla ją przywlekli - przy czym obchodzili się z nią bez ceregieli, a je¬den nawet otwarcie obmacywał jej piersi - musku¬larny strażnik, spoglądając na Jo pożądliwie, poin¬formował ją:
- Jakisi typ zapłacił za cie wkupne. Wielka szkoda. Zajrzało by sie pod te pikne szmatki, oj, zajrzało.
Jednak jej spokój opłacono, a strażnik dotrzy¬mał danego słowa. Pieniędzy ,wystarczyło na osob¬ną celę, nieco chleba, spleśniałego i pełnego woł¬ków, niemniej lepszego niż nic, a nawet świeczkę. Jocelyn głowiła się, gdzie Brownie ukradł tak znaczną kwotę.
Zastanawiała się też, gdzie się obecnie podziewa jej przyjaciel, oraz czy jemu i Tuckerowi udało się ujść bez szwanku przed furią, jaką wywołała strzelanina.
Później pomyślała o Rayne'ie, zadręczając się pytaniem, czy umarł.
Gardło jej się ścisnęło na wspomnienie jego bla¬dej twarzy, nieruchomego ciała, płytkiego oddechu, życiodajnej krwi wsiąkającej w dywan. Te my¬śli rozdzierały jej serce. Pragnęła płakać, lecz nie hyła w stanie. Od chwili pojmania ani jedna łza nie popłynęła z jej oczu - zbyt się czuła odrętwiała, przybita, opuszczona.
Nawet obecnie, słysząc zbliżające się koryta¬rzem kroki, nie potrafiła się zmotywować do wsta¬nia ze stołka. Wielki żelazny klucz zgrzytnął w za¬rdzewiałym zamku.
- Rusz tyłeczek, ślicznotko. Masz gościa. Ogarnięta nagłą padzieją, złapała koc i wyszła z celi. Serce waliło jej jak młotem. Zatem Rayne przeżył? Opowiedział im całą prawdę o zdarzeniu? Wkrótce Jo odzyska wolność?
Strażnik poprowadził ją do przedniej części wię¬zienia wilgotnym, brudnym korytarzem, cuchną¬cym gorzej niż jakikolwiek rynsztok w Southwark. Mijali zatłoczone cele, pełne niedożywionych nie¬szczęśników. Jo drżały ręce, pulsowało jej w skro¬niach, lecz jej serce biło w radosnym uniesieniu.
Kiedy jednak przekonała się, iż to Brownie przy¬szedł ją odwiedzić, kiedy spojrzała w jego napiętą, porytą zmarszczkami, steraną życiem twarz, poję¬la, iż jej nadzieje legły w gruzach.
- Brownie! - Podbiegła doń, ledwie strażnik zatrzasnął drzwi, zamykając oboje na klucz.
Postawny mężczyzna porwał ją w ramiona.
Obojgu zebrało się na łzy, ale chwila nie była na nie odpowiednia.
- Wszytko dobrze, słodziuchna? - zapytał. - Nie skrzywdzili cie?
Pragnęła krzyknąć: Moje serce pęka z bólu, któ¬ry ledwie potrafię znieść.
Lecz przecież nie mogła mu opowiedzieć o swej udręce. Nie mogła się z nim podzielić rozpaczą ani wyznać, jakim przerażeniem napawają ją więzien¬ne mury.
Potrząsnęła zatem głową, później zaś się cofnꬳa, żeby spojrzeć na Browniego, zmuszając się przy tym do uśmiechu.
- Nie tknęli mnie. To ty zapłaciłeś wkupne, prawda?
Uśmiechnął się ponuro.
- Pinindzmi tego cholernego lordziaka, cośmy je z Tuckiem wzieli, jokby co miało źle pójść. No i poszło, psiakrew.
-Cz - czy Rayne ... ? - W piersi czuła potworny ucisk. Przygryzła dolną wargę, żeby powstrzymać jej drżenie. - Czy on ... umarł?
Każde uderzenie jej serca zdawało się trwać ca¬łe wieki, kiedy czekała na odpowiedź.
- Jeszcze nie, psiakrew - odparł Brownie. - Pra¬wie żeś go ubiła, ale silno z nigo sztuka.
- To nie ja! Nigdy bym go nie skrzywdziła. Myślałam, że o tym wiesz.
Brownie przez chwilę bacznie jej się przyglądał.
- Nie ty żeś strzeloła do szubrawca?
- Nie, oczywiście, że nie.
Rayne żyje!
Odnosiła wrażenie, iż po raz pierwszy od wielu dni jej puls odzyskał normalny, miarowy rytm.
- Jiźli nie ty, to kto, u czorta, to zrobił?
- Nie wiem. Bóg mi świadkiem, że sama zadaję sobie to pytanie. Teraz, kiedy znam go lepiej, trudno mi uwierzyć, by ktokolwiek pragnął go skrzyw¬dzić.
- No, któś cholernie chce go zoczyć w grobie. Kto strzelał do Rayne'a? Wcześniej czuła się zbyt otępiała, by nad tą kwestią rozmyślać. Oczy¬wiście, w grę mógł wchodzić Stephen Bartlett, a nawet ta aktorka, jego była kochanka. Lub na przykład wiedziona zazdrością lady Campden.
- Nie mam pojęcia, kto strzelał, lecz jeśli Rayne żyje, powie im, że to nie byłam ja. - Zacisnęła pal¬ce na ramieniu Browniego w nowym przypływie nadziei. - Nie pojmujesz? Zaszła potworna pomył¬ka, lecz kiedy tylko jego stan się poprawi, Rayne wszystko wyprostuje.
Promyk nadziei zajaśniał mocniejszym blaskiem.
Rayne wydobrzeje. Przyjdzie po nią, zabierze ją z tego strasznego miejsca i znowu będzie im ra¬zem cudownie, tak, jakby nic się nie zdarzyło.
Brownie odkaszlnął. Wydawało się, iż nie po¬dziela przekonania Jo, jednak nie dbała o jego opi¬nię. Rayne żył. Zył! Tylko ten fakt się liczył.
- Dam co jeszcze strażnikowi. Tylo, cobyś była bezpiczna, póki sie wszytko nie wyjaśni i cie nie puszczom. A te kilka monet schowej dla siebie. Ni¬gdy nie wisz, kiedy sie prżydadzom.
Wsunęła podarek za dekolt.
- Mówiłeś, że wziąłeś pieniądze od wicehrabie¬go. Skąd wiedziałeś, gdzie ich szukać?
- Nitrudno sie było domyśleć. Musioł trzymeć w domu trochu funciaków, no a jak tak, to pewno, co w gabinecie. Ani bym je tknoł, jokby wam ra¬zem wyj szło.
- Ale nie wiedzą, że je ukradłeś? Nie znaleźli¬ście się z Tuckiem w tarapatach?
- Chłopoka żem nie widzioł. Ni chybi uciekł ja¬ko i ja, jeno zoczył kłopoty. - Brownie wsunął pa¬lec między guziki koszuli z żeglarskiego płót¬na i podrapał się po brzuchu. - Nie myślem, co nas szukajom. Dla konstobla tyżeś winna. Ale bacze¬nie bydem mieł, a juści.
- Będzie dobrze, Brownie. Musimy się tylko mo¬dlić, żeby Rayne wyzdrowiał.
Potężny mężczyzna łagodnie przyłożył dłoń do jej policzka. Poczuła dotyk zrogowaciałej skóry oraz bruzdę pochodzącej z zamierzchłych czasów blizny.
- Od lat żem sie nie modlił, słodziuchna. Ale jiź¬li to cie ma wydosteć z tej piekielnej nory, bydem sie modlił, póki mi kolana krwiom nie spłynom.
Jocelyn uśmiechnęła się po raz pierwszy od chwili, gdy w gabinecie wicehrabiego padł ów straszny strzał. Wtuliła policzek w dłoń Brownie¬go, przykrywając ją swoją•
- Rayne wydobrzeje, na pewno. Wówczas wszystkim się zajmie.
Brownie nie odpowiedział, a jedynie odwrócił się, ponieważ w zamku szczęknął klucz. Jocelyn w milczeniu minęła przyjaciela, podążając za straż¬nikiem z powrotem do celi.
*
- Bardzo żeś popularna, papienko. - Do jej celi znów zajrzał strażnik. - Może to być, co dla nich wszytkich zadzierasz te pikne spódnice?
Od wizyty Browniego upłynęły trzy dni.
- Przyszedł ktoś jeszcze? - zdumiała się. Przekręciwszy klucz, strażnik otworzył na oścież ciężkie żelazne drzwi. Gruby, z wianuszkiem brudnych kasztanowych włosów wokół łysiny, nosił bro¬dę, nad którą połyskiwały świńskie oczka.
- Tom razom dżyntelmen - oznajmił. - Przystoj¬niak jaki. Lepij sie dobrze zachowuj.
Dżentelmen. Nie Rayne - on nie zdołałby przyjść tu o własnych siłach. Czyżby przysłał kogoś w swoim imieniu? Jo zostanie wreszcie uwolnio¬na? Gwałtownie odżyła w niej nadzieja. Podążyła I.a strażnikiem korytarzem, nerwowo przeczesując palcami włosy. Jakżeby chciała móc doprowadzić się do ludzkiego wyglądu!
Minęli pomieszczenie, w którym widziała się z Browniem, po czym opuścili część więzienia przeznaczoną dla plebsu, wkraczając do tej dla le¬piej urodzonych. Przebywający tu przestępcy zaj¬mowali wyższe szczeble społecznej hierarchii
a w każdym razie mieli więcej pieniędzy niż inni więźniowie.
- Tutaj - powiedział strażnik, otwierając niskie drewniane drzwi.
Oczom Jo ukazało się pomieszczenie z solidnym drewnianym stołem i krzesłami, dobrze oświetlone przez wysokie świece. Przystanęła, pod ścianą na¬przeciw wejścia spostrzegłszy stojącego do niej ty¬łem bruneta. Ręce splótł za plecami. Odwrócił się, kiedy się zbliżyła.
Gravenwold. To musiał być on. Ciemne oczy, ciemna karnacja. Rayne często o nim mówił. Dy¬gnęła, a tymczasem serce szaleńczo tłukło jej się w piersi z przerażenia, iż wydarzyło się coś strasz¬nego.
- Wie pani, kim jestem? - zapytał mężczyzna.
- Lord Gravenwold? Przyjaciel Rayne'a.
- Zgadza się.
- On nie ... nie ...
- Nie. W każdym razie jeszcze nie. - Spojrzał na nią z takim chłodem w nieubłaganych ciemnych oczach, iż zadrżała. - Jego losy ważą się nawet podczas naszej rozmowy.
Przytrzymała się oparcia drewnianego krzesła.
- O Boże.
- Cóż za troska. Kto by się spodziewał. Choć, z drugiej strony, gdyby nie była pani tak utalento¬waną aktoreczką, Rayne nie walczyłby w tej chwili o życie.
- C-co takiego?! Nie myśli pan chyba, że to ja doń strzelałam!
Jego oblicze stężało.
- Gra pani niezwykle przekonująco, pani Wyn¬dam ... czy może panno Asbury? Pozostaje jednak faktem, iż ciężko raniła pani mego przyjaciela.
- Ależ ja go nie postrzeliłam! Kiedy jego stan się poprawi, Rayne zrelacjonuje panu całe zajście. - Pochyliła się ku markizowi, opierając dłonie na blacie tak, jakby błagała go, żeby dostrzegł prawdę w jej słowach. - Rayne powie panu, że nie ja strzelałam.
- Obawiam się, panno Asbury, iż w tej kwestii się pani przeliczyła. Widzi pani, tak się składa, że jego lordowska mość już kilkakrotnie odzyskiwał przytomność. Jako zamachowca wyraźnie wskazał pamą•
- Nie zrobiłby tego! Nie mógłby!
- Zapewniam panią, że zrobił.
- Nie wierzę panu. Pan kłamie! Miałam pana za jego przyjaciela.
- Jestem jego przyjacielem. Jak również czło¬wiekiem, który wierzy w sprawiedliwość. Gdyby nie Rayne, z przyjemnością przyglądałbym się, jak panią wieszają.
Rozdygotana, opadła na krzesło, walcząc z ogarniającymi ją mdłościami i usiłując zebrać myśli.
- Skoro jest pan przekonany o mojej winie, po co pan przyszedł? - zapytała wreszcie.
- Mówiąc bez ogródek, przybyłem z propozycją. Oferuję pani wybór: pozostanie pani tutaj, w lep¬szej części więzienia, w oczekiwaniu na proces o usiłowanie zabójstwa - przy założeniu, iż Rayne wydobrzeje - lub też przyzna się pani do winy, otrzyma wyrok dziesięciu lat - lub dożywocia, w razie gdyby umarł - i zostanie zesłana.
- Zesłana?
- Zapewne na Jamajkę - odparł, przy czym jego rysy bynajmniej nie złagodniały. - Jako że zakazano przywozu niewolników, pojawiło się tam spore zapotrzebowanie na pracę więźniów.
- Ale ja ... ja go nie postrzeliłam - zaoponowała słabo.
- Cóż, jeśli rzeczywiście tak jest, doradzam pani udział w procesie. Jeżeli pani tego nie zrobiła, zo¬stanie pani uniewinniona.
Proces albo zesłanie. Jocelyn ścisnęło się gardło. Boże, o Boże, to się nie dzieje naprawdę! Pragnęła zaprotestować, rzucić mu w twarz, że
spotyka ją wielka niesprawiedliwość, ale nie potra¬riła dobyć z siebie ani słowa. Zresztą, czy los kiedy¬kolwiek traktował ją sprawiedliwie? Z pewnością nie, odkąd umarł jej ojciec. Jej życie odmieniło się, kiedy poznała Rayne'a. Lecz obecnie także on się od niej odwrócił.
- Jeśli potrzebuje pani czasu do namysłu, wrócę za dzień lub dwa. Wtedy poinformuje mnie pani o swej decyzji. - Markiz okrążył stół, kierując się ku drzwiom.
- Nie. - Jocelyn zwilżyła wargi, nagle tak spierzchnięte, iż ledwie mówiła. - Pozna pan moją decyzję w tej chwili.
Jakby faktycznie dysponowała wyborem. Jakże miałaby zaryzykować udział w procesie, skoro nikt nie znał tożsamości prawdziwego winowajcy, ona zaś w żaden sposób nie zdołałaby dowieść swej niewinności? Byłaby bez szans. Nie posiadała choćby naj skromniejszych dowodów, służący zgod¬nie ją oskarżali i nawet Rayne sądził, że jest winna.
- Przyjmuję pańską ofertę zesłania. Oboje wie¬my, że tylko taką decyzję mogę podjąć.
Markiz uniósł brew. Krótko mierzył ją wzro¬kiem, potem zaś złożył jej formalny ukłon. Jego oblicze nie wyrażało żadnych emocji.
- Jak pani sobie życzy - rzekł. - Osobiście do¬pilnuję szczegółów.
Znów ruszył do wyjścia. Jego frak w kolorze bur¬gunda i sztywna biała koszula kontrastowały z sza¬rością więziennych murów. Minąwszy Jo bez słowa, skinął na strażnika, który otworzył drewniane drzwi.
- Chciałabym, żeby pan wiedział, milordzie - odezwała się Jocelyn do pleców markiza - że nie strzelałam do jego lordowskiej mości. Był... nie¬zmiernie mi drogi. Miałam nadzieję, iż on także ... żywi do mnie jakieś ciepłe uczucia. Z jego oświad¬czenia wnoszę, że obecnie jest inaczej. I zapewne zawsze tak było. Mimo to życzę mu szybkiego po¬wrotu do zdrowia. Jeśli będzie pan łaskaw przeka¬zać mu moje słowa.
Gravenwold nic na to nie odrzekł. Schylił głowę, żeby nie zawadzić o niską ościeżnicę, i zniknął Jo z oczu.
Kiedy gruby strażnik powrócił, J ocelyn uniosła brodę, po czym zmusiła się do wstania z krzesła.
Uciekła się do całej siły woli, całej potężnej deter¬minacji, żeby nie paść na zimną kamienną posadz¬kę, oddając się rozpaczy.
Oczy wypełniły jej się łzami, otarła je jednak, nie chciała bowiem okazywać słabości przy strażniku. - Masz nowom cele, kaczuszko. Całkiem nieźle, jak na morderczynie.
- Wicehrabia nie umarł.
- Co za różnica. Strzeliłaś do jydnego z wielmożów.
Jocelyn nie zareagowała. W milczeniu podążyła za mężczyzną do nowej celi, odrobinę mniej ponu¬rej niż poprzednia. Pękało jej serce. Była tak peł¬na nadziei - tak naiwna! Ufała mu, podziwiała jak żadnego innego mężczyznę. Kochała go.
Za tę miłość przyjdzie jej zapłacić najwyższą cenę•
*
- Jak on się czuje? - zapytał Dominic, dołączyw¬szy do Catherine w sypialni, mieszczącej się kilka kroków od pokoju, w którym leżał Rayne.
- Całkiem dobrze, zważywszy na okoliczności. Dalej mocno gorączkuje. Robiliśmy mu zimne ką¬piele. - Serce Catheriąe się krajało na widok zmę¬czenia i troski o przyjaciela, jakie malowały się na twarzy jej męża.
- Ciągle jest przy nim lekarz?
- Tak. Alexandra czuwa u jego boku. Biedactwo spało jeszcze mniej niż my.
Dominic podszedł do okna i zaciągnął story, że¬by choć częściowo odciąć drogę jasnym promie¬niom popołudniowego słońca. Nadal miał na sobie frak w kolorze burgunda.
- Może zdołamy się nieco przespać przed kola¬cją - powiedział, wracając do Catherine.
- Mam nadzieję, że Randall dobrze sypia. P oraz pierwszy zostawiliśmy go na tak długo.
Dominic ujął ją pod brodę•
- Nasz syn miewa się świetnie - oznajmił. - Ma doskonałą mamkę oraz nianię, która go absolutnie rozpieszcza. Rzekłbym raczej, że to jego rodzice nie potrafią się bez niego obyć.
Catherine uśmiechnęła się, spoglądając w cu¬downe ciemne oczy męża. Szybko jednak jej ciepły uśmiech zbladł.
- Widziałeś się z nią?
Potaknął.
- Nie chcę, żeby Alexandra usłyszała o tej wizy¬cie. Nie pochwaliłaby tego. Zresztą podobnie jak ja, jeśli już o tym mowa. Muszę jednak spełnić ży¬cienie Rayne'a.
- Co powiedziała? .
- Dokładnie to, czego się spodziewałem. Ze jest niewinna.
Dominic opadł na wyściełany fotel przed komin¬kiem, a Catherine podeszła doń od tyłu. Położyła dłonie na ramionach męża i zaczęła masować na¬pięte mięśnie jego karku.
- Wnioskuję z tego, iż jej nie uwierzyłeś - stwier¬dziła.
- Oświadczyłem jej, że jeśli mówi prawdę, powinna poczekać w Londynie na proces.
- I?
- Wybrała zesłanie.
- Zatem musi być winna.
- Jest, jak najbardziej. Rayne zeznał konstablowi, że skierowała nań broń w momencie, kiedy wszedł do gabinetu. Dzień wcześniej się pokłócili, chodziło o jakąś kwestię tyczącą jej ojca. - Prze¬czesał palcami lśniące czarne włosy. - Rayne nie
jest głupcem. Wprost nie mogę uwierzyć, że pozwolił jej się tak wystrychnąć na dudka.
- Na pewno nie istnieje inne wyjaśnienie? Może Rayne i służba się mylą?
_ Bóg mi świadkiem, że chciałbym, by tak było.
Jednak dowody wydają się rozstrzygające.
- Udało ci się porozmawiać z magistratem?
Skinął głową•
- A także z kapitanem Morskiego Demona. Pod koniec miesiąca ruszają na Jamajkę z trans¬portem więźniarek.
- Tak ogromnie mi go żal. - Catherine wes¬tchnęła. - Z twoich wcześniejszych relacji wnoszę, że niemal się w niej zakochał.
- Niewątpliwie zdołała go omamić.
- Tłumić w sobie tyle nienawiści ... Ta kobieta musi być nieco szalona.
- Na mnie sprawiła wrażenie naj zupełniej nor¬malnej - orzekł, potrząsając głową, przy którym to ruchu lśniący czarny kosmyk opadł mu na czoło. _ Powiedziała, że był jej bardzo drogi. I że życzy mu szybkiego powrotu ~o zdrowia. Prosiła, bym mu powtórzył jej słowa.
- Powtórzysz?
- Nie wiem. Nie chcę go jeszcze bardziej denerwować.
- Zywię jedynie nadzieję, że Rayne dotrwa do momentu, gdy gorączka zacznie spadać. Lekarz uważa, iż wówczas jego szanse na przeżycie mini¬malnie wzrosną•
Dominie tylko pokiwał głową. Kiedy wstał z fotela, Catherine oplotła ramionami jego szyję•
- Kochaj się ze mną - poprosiła. - Niech dzięki tobie choć na krótko zapomnę o całym tym smut¬ku.
Pocałował ją łapczywie zamiast odpowiedzi, ja¬ko że sam szukał sposobu, by ulżyć bólowi. Później zaniósł ją na wielkie łoże.
Potęga miłości ich odnowi. Catherine żałowała, iż nie może użyczyć Rayne'owi choć trochę owej siły.
Rozdzial12
Jocelyn stała przy nadburciu Morskiego Demo¬na, ubrana w brązową spódnicę ze sztywnego płót¬na oraz zgrzebną białą koszulę - strój, jaki każda z więźniarek otrzymała na długą morską podróż.
Trzydziestometrowa brygantyna, niezdarnie prując fale, pod pełnymi żaglami wychodziła w morze. Sponiewieraną starą balię odarto ze wszystkiego, czego nie/uznano za absolutnie nie¬zbędne, jej ładownię zaś przekształcono w wielką kabinę sypialną, do której wtłoczono sto dwadzie¬ścia skazanych kobiet.
Jocelyn, bez jednej łzy w oku i z pustką w sercu, przyglądała się, jak odległa linia brzegowa staje się blaknącą smugą na horyzoncie, ledwie ucąwytnym cieniem ponad szaroniebieskim morzem. Gw dale¬ki pasek lądu nie mówił nic o jej domu ani o lu¬dziach, których pokochała - i których jej odebra¬no, podobnie jak niegdyś rodzinę.
Nie wiedziała, co ją czeka. Mogła sobie jedynie wyobrażać, jakie cierpienia spotkają ją w karze za domniemane zbrodnie, jakie trudy będzie zno¬sić w nadchodzących długich latach. Nie była już jednak niedoświadczonym dziewczęciem, żeby głodować na ulicy, nie była niewinną dziewicą, któ¬ra da się omamić obietnicom świetlanej przyszło¬ści, szczęścia ... miłości.
Wiatr musnął jej twarz, strącając na policzek ko¬smyk włosów, Jocelyn zaś przypomniała sobie in¬ną, równie delikatną pieszczotę. Ciepłe palce na jej piersi, miękki dotyk męskich, znamionują¬cych siłę warg.
Rayne.
Skazał ją swoimi kłamstwami. Porzucił ją, zdra¬dził. Mimo to tęskniła za nim tak rozdzierająco, iż ból ów przerastał każdą udrękę, jakiej dotąd do¬świadczyła, i każdą niedolę, jaka jeszcze ją spotka.
Dlaczego to uczynił? Cóż takiego zyskał?
Na owe pytania znajdowała jedną tylko, bolesną odpowiedź. Stało się to, przed czym przestrzegał ją Brownie: wicehrabia się nią znudził. Choć z pew¬nością nie zaplanował zamachu na własne życie, skwapliwie skorzystał z nadarzającej się okazji. Po¬strzał pozwolił mu pozbyć się Jo w prosty spo¬sób. I, niewątpliwie, naj tańszy.
Zniknął problem pięciu tysięcy funtów oraz czynszu za dom. Jocelyn wydalono z miasta. Brow¬nie i Tucker musieli się ukrywać, lecz gdyby nawet było inaczej, nigdy nie odważyliby się zakwestiono¬wać słów arystokraty. Taka konfrontacja nie wy¬szłaby im na dobre.
Nie potrafiła zapomnieć.
- Macie jeszcze dziesięć minut! - zawołał pierw¬szy oficer. Ponad jego głową marynarze wspinali się po takielunku. Nad rufą krążyły z krzykiem me¬wy, zaś zimny wiatr wzdymał potężne żagle. - Jesz¬cze dziesięć minut i wracacie na dół.
Więźniarkom wyłuszczono zasady: przez dwie godziny każdego ranka i dwie po południu będą grupami wyprowadzane na spacer po pokładzie dziobowym. Resztę czasu musiały spędzać w ładow¬ni. Znajdowały się tam wąskie koje, umocowane po siedem jedna nad drugą w zaledwie trzydziesto¬centymetrowych odstępach. Przez całą długość ła¬downi biegł drewniany stół, a okopcone latarnie na wielorybi olej dostarczały akurat tyle przytłumio¬nego żółtawego światła, żeby było cokolwiek widać.
Kobiety, choć podobnie ubrane, pod wszelkimi innymi względami - postury, kształtów, karnacji - prezentowały wielką różnorodność. Dominowa¬ły Angielki, lecz były tu także Szkotki, Walijki, Francuzki, Włoszki, kilka Murzynek i nawet sa¬motna Hiszpanka. Spotykało się wśród nich zło¬dziejki, żebraczki, prostytutki, a bywało, że i go¬rzej. Stare i młode, wątłe i silne - łączyło je jedno: sąd zawyrokował o ich winie.
- Jak cie zwom, kaczuszko? - zapytała tęga star¬sza kobieta z burzą siwych włosów, przystanąwszy obok Jo przy nadburciu. - Mnie wołajom Dolly. Dolly Whitehead.
- Jocelyn Asbury - przedstawiła się Jo, potrząsa- jąc pulchną dłonią rozmówczyni. - Za coś tu trafiła?
Jo zwlekała chwilę z odpowiedzią•
- Usiłowanie zabójstwa - odparła wreszcie, od¬ruchowo prostując plecy.
Obwisły brzuch Dolly zatrząsł się od śmiechu.
- No kto by zgadł! Wyglondesz ledwie na dziew¬czynke.
Jocelyn pomyślała o Rayne'ię, kiedy śmiertelnie blady runął na podłogę•
- Tak naprawdę nie strzelałam do niego - po¬wiedziała. - Zaszła pomyłka.
- Pewno, kaczuszko. Nam wszytkim sie to trafiło. Ja otworzyła usta, by zaprotestować, na cóż by się to jednak zdało? Na nic, o czym przecież wie¬działa. Modliła się w duchu, żeby z czasem pogo¬dzić się z kartami, jakie rozdał jej los.
Zastanawiała się, jak długo potrwa, nim pogodzi się ze zdradą Rayne'a.
- Ile tygodni zajmie podróż na Jamajkę? - zapy¬tała, żeby zmienić temat.
- Coś kole sześciu, se myślem. Jeśli Bóg pobło¬gosławi i ześle silny wiatr w żagle.
Sześć tygodni, może więcej. Kiedy Jocelyn po¬myślała o zatłoczonej, mrocznej ładowni, brzmiało to raczej jak sześć lat.
- Koniec spaceru, moje panie! Ruszać się, ru¬szać. Schodźcie pod pokład.
- Chyba lepij pódźmy - stwierdziła DoBy, po czym, nie czekając na Jo, zastosowała się do za¬lecenia.
Odwróciwszy się, Jocelyn ujrzała zmierzającego w jej stronę wysokiego marynarza. Bosonogi, o spalonej słońcem skórze barwy wypolerowanego drewna tekowego, powyżej pasa za cały strój miał jedynie czerwoną chustę zawiązaną na grubej szyi. Na jego potężnych niczym konary ramionach wy¬raźnie odznaczały się muskuły. Proste czarne wło¬sy nosił zaplecione w warkocz ...
- Lepij też czmychej, ślicznotko - odezwał się.
- Kapitan bardzo dba o zasady.
Jocelyn skinęła głową, wdzięczna za przyjaciel¬ską nutę w głosie mężczyzny. Na swój sposób przy¬pominał jej Browniego, tak więc uśmiechnęła się doń ciepło.
Marynarz odpowiedział uśmiechem, przygląda¬jąc się jej czarnym lokom i błękitnym oczom.
- Nie nazywesz sie przypadkiem Asbury? - za¬pytał.
- Tak, jestem Jocelyn Asbury.
- A ja Meeks. Drugi oficer na tej łajbie. Kapitan dał rozkaz, co masz dostać specjalne względy. Do¬datkowy koc, ekstra porcja jedzenia i takie tam. Mnie wyznaczył, co mam cie pilnoweć.
- Z jakiego powodu to wszystko?
- Jakisi dżentelmen do niego przyszeł. Wielki pan, takoż posturom. Zapłacił kapitanowi, coby cie bezpiecznie odstawił na J amajke.
Gravenwold. Sumienie Rayne'a. Czyżby wice¬hrabia sądził, że sypnąwszy groszem tu i ówdzie, zdoła wynagrodzić Jo potworną krzywdę, jaką wy¬rządził jej swymi kłamstwami?
- Nie jestem głupia, panie Meeks - powiedziała.
- Przyjmę każdy dodatkowy przywilej, ani przez chwilę nie żałując decyzji. Na tym świecie muszę sama się o siebie troszczyć, a dawno nauczyłam się, że "duch pyszny poprzedza upadek" * .
Marynarz uśmiechnął się szerzej.
- Myślem sobie, co nie zawsze. W tych twoich prostych plecach jeszcze sie wiela dumy ostało. - Mięśnie jego torsu zadrgały, kiedy zaśmiał się ci¬cho do siebie. - Lepij zmykej. Jiźli chcesz, po kola¬cji możesz znowu na chwile wyjść.
- Dziękuję, bardzo chętnie.
- Przyjdem po ciebie. Bo tak to se chłopcy pomyślom, co sie wybierasz do forkasztlu, aby im do¬godzić.
* Księga Przysłów 16, 18, za Biblią Tysiąclecia wyd. IV.
Jo mimowolnie spłonęła rumieńcem. Rayne wydobył ją z tego bagna i nie łatwo przychodziło jej zaakceptować fakt, iż z powrotem w nie wpa¬dła,.
- Przepszam, panienko - powiedział drugi ofi¬cer. Jo spostrzegła, iż także poczerwieniał.
- Nie szkodzi, panie Meeks.
- Szkodzi, panienko, i już mi sie wincej takie zberezeństwo nie wypsnie. A tero zmykej, nim cie pan Dearling zwoncha.
- Pan Dearling?
- Pierwszy oficer i podoficer porzondkowy. Lepij sie, dziewczyno, trzymej od niego z dala. Tyn to potrafi życie uprzykrzyć.
Wziąwszy sobie ostrzeżenie Meeksa do serca, Jocelyn dołączyła do pozostałych kobiet, które opuszczały się po drabinie do zatęchłego pomiesz¬czenia pod pokładem.
Na dole część więźniarek siedziała przy długim drewnianym stole, grając w karty przy żółtawym świetle. Inne odpoczywały na wąskich, ciasnych pryczach. Kiedy Jocelyn zbliżyła się do przydzielo¬nej jej wcześniej koi - jednej znajwygodniejszych, jak sobie teraz uzmysłowiła - odkryła, iż ktoś ją za¬jął. Młoda czarnowłosa Hiszpanka o ciemnej kar¬nacji, na którą Jo zwróciła uwagę tuż po wejściu na pokład, wsparła bose stopy na wspomnianym przez Meeksa dodatkowym kocu.
- Obawiam się, że musisz się przenieść - oznaj¬miła Jo. - To miejsce wyznaczono mnie. Jeśli do¬brze sobie przypominam, twoja koja znajduje się na samej górze.
Ciemne oczy ślicznotki zwęziły się w szparki.
- Myślę, że to ty jesteś w błędzie - odparła. - Ta koja na górze, ona twoje miejsce.
W ostatnich trzech latach - odkąd umarł jej oj¬ciec - J ocelyn nie raz znalazła się w podobnie kłopotliwej sytuacji. Nie chodziło o koję ani na¬wet poduszkę czy koc. Problem sprowadzał się do tego, iż jeśli jedna ze współwięźniarek coś jej zabierze, pozostałe spróbują ją naśladować. Jo zbliżyła się do uzurpatorki i pochyliła nad nią ni¬sko.
_ Leżysz na mojej cholernej koi. Bier stund swe
leniwe dupsko, nim ja ci w tern pomogem - powie¬działa, celowo uciekając się do najpodlejszego znanego jej cockneya.
Hiszpanka otworzyła szeroko oczy. Wolno pod¬niosła się z wąskiej pryczy i stanęła przed Jocelyn. Była nieco od niej niższa, lecz zarazem cięższa, o obfitszych kształtach.
_ Ostrzegam cię, puta*. Ta koja, moja ona. _ Wsparła ręce na biodrach, odrzucając w tył kru¬czoczarne włosy. - Ja was nie kocham, Ingles. Z przyjemnością jednej z was udzielę lekcji.
Jocelyn zesztywniała, odruchowo zwijając dło¬nie w pięści.
- A ino, psiakrew, spróbuj.
Na twarzy Hiszpanki po raz pierwszy odmalowa¬la się niepewność. Zaciskała pięści, oczami jednak strzelała nerwowo na boki, jakby się za kimś rozglądała.
_ Dosyć tego, obiedwie! A zaro! - zarządziła Dolly Whitehead, wkraczając pomiędzy rywalki. _ Conchita, właźże na góre, gdzie twoje mijsce. Jo, ty se pospacerujisz po tej cuchnoncej norze. Musim z sobom strzymeć sześć tygodni, abo i dłużyj . Zle zaczynocie.
* Pula (hiszp.) - dziwko.
Jo niemal oczekiwała, że Hiszpanka naskoczy na starszą kobietę. Dziewczyna jednak wyglądała na pokonaną.
- Ruszej - ponagliła Dolly, na co Hiszpanka ze¬brała spódnice i wspięła się na najwyższą pryczę.
Jocelyn zaczęła się przechadzać, chętnie wywią¬zując się ze swej części układu.
- Chitom ty sie nie kłopotej - powiedziała, dołą¬czając do niej, Dolly. - Ma tyn ognisty hiszpański tempyrament, rozumisz, ale z gruntu dobra z niej dziewczyna.
- Domyślam się, że się przyjaźnicie.
- No ta jakby. Ześmy sie spotkały we winzieniu. Wzieło nas k'sobie, niby matke i córke. Ona jest samotna, rozumisz.
Czyż nie dotyczy to nas wszystkich? - pomyśla¬ła Jocelyn, jednak zachowała ową refleksję dla siebie.
- Zamkli jom za kradzież - ciągnęła Dolly - ale po prowdzie winien tyn jej przeklenty charaktyrek. Przyjechała do Anglii z matkom, jeno starucha ze¬mkła i ostawiła jom samom. Dobrze se dziewka ra¬dziła, prace znalazła jako pokojówka, póki sie nie starły z paniom domu.
- Niech zgadnę - rzekła Jo sarkastycznie. - Chi¬ta próbowała zająć łóżko tej damy.
Dolly wybuchnęła śmiechem.
- Pudło - odparła. - Chyba było, co kobieta tro¬chu za ostro traktowała swoje dziecioki. Tłukła je rózgom do krwi. Chita kochała te malce. Dopikła kobicie, że hej! Kazała jej trzymeć łopy z dala od nich. W nastempny dzień po niom przyszli.
- Rozumiem - powiedziała Jo, po czym umilkła.
Jeśli Chita tak bardzo kochała dzieci, nie mogła być całkiem złą osobą.
Dotarły na przód ładowni, gdzie przez grube mokre deski dało się słyszeć plusk uderzających () kadłub fal. Przystanęły.
- Chita bydzie sie trzyrnieć z dala od ciebie, sło¬wo - odezwała się Dolly. - Nie musisz sie martwić, co ci znowu sprawi kłopoty.
Jo westchnęła.
- Jeśli czegoś wystarczy mi aż nadto, to właśnie kłopotów - stwierdziła.
Dolly odeszła uśmiechnięta. Jocelyn spostrzegła dzioby po ospie, znaczące jej szyję i znikające pod kołnierzem koszuli. Spacerowała jeszcze przez chwilę, lawirując w ciżbie kobiet i snując roz¬ważania na temat Hiszpanki, którą także zdradzo¬no. Przynajmniej tyle miały ze sobą wspólnego.
Spochmurniała na myśl o Rayne'ie, a w jej pier¬si pojawił się nazbyt dobrze znany bolesny ucisk. Dlaczego to uczynił? Jak mógł tak całkowicie ją odtrącić? Z kim teraz dzielił łoże? Pytania napły¬wały bez końca.
Powróciła do swej maleńkiej, dusznej koi, wtło¬czonej pomiędzy prycze sześciu innych kobiet. Wspięła się na nią, przybita, samotna, z sercem i umysłem przyćmionymi ąadal przez wspomnie¬nia związane z Rayne'em. Zalały ją obrazy ze spę¬dzonych wspólnie dni. Rayne w przyczernionym sadzą ubraniu, podnoszący na wóz małą sierotę. Rayne śmiejący się tubalnie i ciepło z jakiejś wy¬głoszonej przez nią uwagi. Rayne ściągający ją z dachu z niewiarygodną siłą, a przecież niezwykle delikatnie zarazem
Przypomniała sobie, jak wyglądał tamtej nocy, kiedy oddała mu się po raz pierwszy - wysoki i nie¬prawdopodobnie przystojny. Pamiętała każdy szcze¬gół jego twarzy, każdy detal muskularnej sylwetki.
W otaczającej ją ciemności odnosiła wrażenie, i' wystarczy, że wyciągnie rękę, a zdoła go dotknąć, po¬czuje pieszczotę gorących warg na swych ustach.
Wierciła się na koi, na przemian pragnąc go i nienawidząc. I nieustannie go pożądała, nie¬ustannie za nim tęskniła.
Poszukała medalionika, ukrytego pod cien19m materiałem białej bawełnianej koszuli nocnej. Ze¬by schować go przed strażnikami, wywierciła pal¬cem dziurkę w obrębku sukni. Obecnie nosiła cac¬ko na łańcuszku pod ubraniem, ilekroć zaś go do¬tykała, powracały myśli o Rayne'ie. Wiedziała, iż powinna pozbyć się tego drobiazgu, a wraz z nim bolesnych wspomnień, jednakże nie potrafiła zdo¬być się na ów gest.
Jej dłoń ześlizgnęła się w dół, do piersi. Przez chwilę Jo wyobrażała sobie, iż to Rayne muska ją i pieści. Przygryzła dolną wargę, starając się zapa¬nować nad drżeniem, jakie ogarnęło jej ciało, nad gwałtownym przypływem rozpalającego krew w żyłach pożądania.
Powstrzymywała się przed sięgnięciem ręką ni¬żej, dotykaniem się tak, jakby on to robił, żeby uśmierzyć okropny ból, wywołany wspomnieniami o nim. Wiedziała, iż ów ogień by jej nie opuścił. Tylko Rayne mógł ugasić płomienie.
Tylko Rayne.
Odwróciła się twarzą do nie heblowanych desek przegrody. Z góry uśmiechał~ się do niej przystoj¬na twarz Rayne'a, a jego piwne oczy spoglądały na nią ciepło i łagodnie.
Po raz pierwszy od momentu opuszczenia wię¬zienia Jocelyn się rozpłakała.
*
- Dobrze cię widzieć, Dominiku. Cieszę się, że wpadłeś.
Rayne, ubrany w jasne bryczesy i białą koszulę, poprowadził przyjaciela do obitej brązową skórą kanapy przed kominkiem.
- Liczyłem, że się do mnie odezwiesz - rzekł Dominic, siadając. - Ponieważ tego nie uczyniłeś, postanowiłem dowiedzieć się dlaczego.
- Chyba ostatnio nieco stronię od ludzi - odparł wymijająco Rayne.
Gdy gorączka zaczęła spadać, wstąpił na długą, żmudną drogę rekonwalescencji. Odzyskawszy nie¬co sił, natychmiast przeniósł się z miejskiej rezyden¬cji do Stoneleigh w Hampstead Heath, nie chciał bo¬wiem przebywać w pokojach, które dzielił z Jocelyn.
Nie chciał pamiętać.
- Mam nadzieję - podjął - że wiesz, jak bardzo oboje z Alexandrą jesteśmy wdzięczni tobie i Ca¬therine za wsparcie.
- Zrobiłbyś dla mnie to samo. Od tego są przy¬jaciele.
Rayne podszedł do rzeźbionego orzechowego kredensu. Poruszał się nieco sztywnym krokiem, jako że jego rana nadal nie do końca się zagoiła. - Brandy? - zapytał, unosząc kryształową szkla¬neczkę•
- Brzmi kusząco.
Rayne nalał każdemu z nich po miarce, wręczył szklaneczkę Dominikowi, po czym usiadł w wyście¬lanym fotelu na wprost przyjaciela.
- Niewątpliwie wyglądasz lepiej, niż kiedy wi¬działem cię po raz ostatni - skonstatował Dominic, sącząc brandy. - Alexandra świetnie się o ciebie troszczy.
Wyglądał lepiej? Nie do końca odpowiadało to praw9zie. Prezentował się zdrowiej, oczywiście - jego skóra straciła trupią barwę, przybrał też nie¬co na wadze. Miał jednak cienie pod oczami, zaś jego policzki, wcześniej pokryte zawsze zdrową opalenizną, pozostały blade i zapadnięte.
Wychodził z domu znacznie rzadziej, niż uprzednio leżało w jego zwyczaju, rana po kuli nie¬ustannie mu dokuczała, a ponadto cierpiał na bez¬senność.
- Masz rację co do Alex - rzekł Rayne z uśmie¬chem. - Dogląda mnie niczym kwoka swe pisklęta. Ojciec mawiał, że w każdym wydarzeniu moż¬na znaleźć pozytywne strony. Alex tak się o mnie martwiła, iż nie starczyło jej czasu, żeby wpakować się w kłopoty. Ten młody dandys, Peter Melford, umizgiwał się do niej, poza tym jednak była sto¬sunkowo wyciszona.
- Rzeczywiście, nie ma tego złego ...
Skinąwszy głową, Rayne upił nieco brandy. Do¬minic przez chwilę taksował go wzrokiem, po czym odrobinę zbyt krewko odstawił szklaneczkę na sto¬lik Chippendale przed kanapą. Pochylił się ku przyj acielowi.
- No dobrze, Rayne - odezwał się. - Możemy się tak przekomarzać przez cały wieczór - jeśli o mnie chodzi, nie ma sprawy - ałbo też powiesz mi, co się, u diabła, dzieje.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
- Doprawdy? Stanąłeś na nogi jakiś czas temu, lecz ani razu nie pokazałeś się w towarzystwie. Zdaję sobie sprawę, że jeszcze nie w pełni odzy¬skałeś formę, jednak nie pojawiłeś się na żadnym meczu bokserskim ani wyścigach konnych, nie spę¬dziłeś choćby jednego wieczoru w klubach White's 'zy Boodles. Powiedz mi, co się dzieje.
Rayne zakręcił brandy w szklaneczce, którą trzy¬mał w obu dłoniach.
- Nic ... w każdym razie nic, z czym nie zdołał¬bym sobie sam poradzić.
- Co konkretnie masz na myśli? - dociekał Dominic.
Jego przyjaciel pociągnął spory łyk trunku.
- Mówiąc szczerze, Dom, najprościej w tym wszystkim było przeżyć po postrzale. Dopiero cała cholerna reszta stanowi istne piekło. I wątpię, że¬hy rozmowa w czymkolwiek pomogła.
Dominic także się napił.
- Może jednak spróbujesz?
Rayne bawił się chwilę szklaneczką. Potem znów solidnie z niej łyknął.
- Niech będzie. Prawda wygląda tak, iż cała ta przeklęta sprawa cholernie mnie męczy. Jocelyn ... - Rayne odkaszlnął. - Jocelyn wiele dla mnie zna¬czyła. Więcej, niż wówczas byłem gotów przyznać. Teraz, kiedy jej zabrakło, nieustannie o niej myślę• Nie mogę jeść, prawie pie sypiam. Ciągle staje mi przed oczyma jej piękna twarz, przypominam so¬bie, ile wycierpiała w przeszłości, wyobrażam ją so¬bie w tym strasznym więzieniu. Wiem, co to za pie¬kielna nora.
- Zrobiliśmy dla niej, ile tylko się dało. Zresztą, opuściła już więzienie.
- O tak. Zamieniła je na jakiś przeklęty stary bryg, na którym tkwi wraz ze stu dwudziestoma kobietami, przeważnie najgorszymi szumowina¬mi. Na tych statkach więźniarki żyją jak zwie¬rzęta.
- Kapitan Boggs cieszy się opinią sprawiedliwe¬go. Mówią, że jest naj przyzwoitszym człowiekiem w tym interesie.
- Najlepszy przewoźnik przestępców. - Raync odchylił głowę na oparcie fotela. - O Boże, Dom. Mierzi mnie myślenie o niej w ten sposób.
Dominie odstawił szklaneczkę i wstał.
- Posłuchaj, do cholery. Musisz z tym skończyć.
Ta kobieta usiłowała cię zabić! Nieomal jej się udało. Obaj wiemy, iż próbowała tego już wcześniej. Sam mi mówiłeś, że pokłóciliście się o jej ojca. Na litość boską, widziałeś ją, jak pociąga za spust!
- To osobny temat - rzekł Rayne, także się pod¬nosząc. - Ilekroć mimo wszystko zdarzy mi się za¬snąć, śni mi się tamta chwila w gabinecie. Z tym, że w moim śnie wydarzenia rozgrywają się inaczej. Wchodzę do pokoju, Jocelyn obraca się ku mnie, podnosi rękę ... lecz we śnie najpierw pada strzał, a dopiero potem ona wykrzykuje moje imię. Po tym, jak zostaję trafiony, nie wcześniej. Nim upadam, widzę jej przerażenie i udrękę z powodu tego, co mnie spotkało. Czy miałaby taki wyraz twarzy, gdyby sama strzeliła? Dlaczego wykrzyki¬wałaby moje imię?
- Rayne, to tylko sen.
Rayne przeczesał włosy palcami. Znów usiedli. - Powiedziała ci, iż jest niewinna.
- Sądziłeś, że się przyzna? - zapytał Dominie.
Jego przyjaciel dumał nad tym przez chwilę.
- Widziałem ją, psiakrew! - odezwał się wresz¬cie. - Widziałem, jak pociąga za spust. Jak inaczej można wyjaśnić tę sytuację?
- Jest winna, tak wyglądają fakty. Musisz stawić im czoło, pogodzić się z nimi i żyć dalej.
Rayne odchylił się w fotelu.
_ Boże, jakże jej nienawidzę - oznajmił. - Nie¬nawidzę równie mocno, jak niegdyś kochałem. Za to, co uczyniła.
_ Daj temu spokój. Rayne. Właśnie nienawiść i chęć zemsty legły u podstaw tej tragedii.
Rayne ledwie dostrzegalnie skinął głową•
_ Wiem, że masz słuszność, jednakże ...
_ ... łatwiej to powiedzieć niż zrobić - dokończył za niego Dominie. - Rozumiem cię, przyjacielu. Znalazłszy się na twoim miejscu, zapewne odczu¬wałbym podobnie. - Dopił brandy i odstawił szklaneczkę. - Lepiej już pójdę• Dzień dobiega końca, a obiecałem Catherine szybki powrót z miasta.
_ Jeszcze raz dziękuję, że do mnie zajrzałeś _ powiedział Rayne, siląc się na uśmiech.
_ Przebrniesz przez to. Czas uleczy rany. Jak zawsze.
Rayne westchnął.
_ Zapewne masz rację. Nieco alkoholu, przyjacielska partyjka wista i hoża dziewoja mogą się okazać znakomitym remedium.
_ Zwykle nim są - przystał z uśmiechem Dominic.
_ Jutrzejszego wieczoru lady Townsend wydaje przyjęcie. Alexandra bardzo nalega, żebym ją na nie zabrał. Mógłbym wyświadczyć jej tę przysługę•
_ Doskonały pomysł. - Kiedy zmierzali ku drzwiom, Dominie poklepał przyjaciela po ple¬cach. _ Otrząśniesz się z tego. Po prostu daj sobie szansę•
Rayne skinął głową•
._ Przekaż Catherine moje serdeczne pozdrowienia.
Uścisnęli sobie dłonie, po czym Dominie wy¬szedł. Rayne odprowadził wysokiego marki¬za wzrokiem, rozpamiętując jego rady. Usiłował
zdusić kłębiące się w nim wątpliwości, powstrzy¬mać nieznośny ból.
Zmagał się w tej chwili z nienawiścią - czy z mi¬łością? 1 akim sposobem dwa równie sprzeczne uczucia mogą się tak ściśle przeplatać? Miłość, nienawiść, gniew, czułość, namiętność. Co z tego opisywało jego stosunek do lo?
Zastanawiał się, gdzie ona się teraz znajduje i ja¬kie cierpienia są jej udziałem. Czy o nim myśli i ża¬łuje swego postępku?
Zadawał sobie pytanie, czy Jocelyn doświadcza choć części owych gwałtownych, bolesnych, za¬gmatwanych emocji, jakie w nim wywołała.
*
Pierwszy sztorm uderzył w trzecim tygodniu ich morskiej podróży. Już po kilku godzinach podłoga ładowni stała się śliska od wymiocin, wylewających się z przepełnionych wiader na pomyje, gdyż zało¬ga była zbyt zajęta refowaniem żagli i walką z gi¬gantycznymi falami, żeby je opróżnić.
Jocelyn także kilkakrotnie wymiotowała, w koń¬cu jednak zapanowała nad nudnościami. Biorąc przykład z innych kobiet, oddarła z dołu koszuli pasek materiału, którym przewiązała sobie usta i nos, tak by nie ogarniały jej mdłości przy każdym oddechu.
Czwartego dnia udręki część kobiet nie była już w stanie zwlec się z koi, zatem Jocelyn i pozostałe ich doglądały. Odkąd rozpętał się sztorm, tylko raz pozwolono im wyjść na pokład, marynarze obawia¬li się bowiem, iż jakaś zbłąkana fala zmiecie którąś z nich prosto w kipiącą topiel.
Ponieważ przy wzburzonym morzu rozpalanie ognia w kambuzie było zbyt niebezpieczne, racje żywnościowe uległy zmniejszeniu. Cowieczorny pasek solonej wieprzowiny z krakersami i poranną miskę owsianki - papki z mąki kukurydzianej z melasą - zastąpiły wydzielane dwa razy dziennie suchary, pełne wołków zbożowych, oraz dorzucany w porze kolacji kawałek pokrytej pleśnią suszonej wołowiny.
Dodatkowe porcje, które uprzednio pan Meeks przekazywał Jocelyn podczas wieczornego space¬ru, obecnie po prostu kładziono jej na talerzu. Pod wpływem zazdrosnych spojrzeń współwięźnia¬rek Jocelyn uległa naciskom sumienia i dzieliła się jedzeniem z najciężej chorymi. Przy czym przeważ¬nie tak czy owak zostawało ono natychmiast zwró¬cone. Prycze pełne były jęczących, wychudzonych kobiet i wszystko wskazywało na to, iż sytuacja po¬prawi się dopiero wraz z przełamaniem pogody.
Na szczęście czwartego dnia po południu morze zaczęło się uspokajać. Kobiety zdolne utrzymać się na nogach wyprowadzono na pokład, marynarze zaś w tym czasie spłukali ładownię słoną wodą, że¬hy usunąć niezdrowy fetor.
Drugiego dnia normalności większość niedyspo¬nowanych podniosła się z koi. Znalazła się wśród nich nawet Conchita, której choroba morska naj¬bardziej dała się we znaki. Śniada cera Hiszpanki nabrała barwy popiołu, jej policzki stały się zapad¬nięte i blade.
Jocelyn zniosła sztorm lepiej niż większość jej towarzyszek, a przy tym upłynęła już połowa po¬dróży. Na tej podstawie doszła do wniosku, iż bez problemu przetrwa również kolejne tygodnie. Tak w każdym razie myślała, dopóki następnego ranka kapitan nie nakazał kobietom wcześniej niż zwykle opuścić ładownię.
- Ano, moje panie, prosze tu podejść! - Silas Meeks wykrzykiwał rozkazy przekazywane mu przez pierwszego oficera. - A tero cisza! Pan De¬arling bedzie mówił. Cisza abo bedzie źle!
Jocelyn stała przy nadburciu, obok DoBy White¬he ad i Conchity Vasquez. Ta ostatnia, wychudła, o ziemistej cerze, chwiała się odrobinę na nogach.
- Jak sądzisz, co się stało? - szepnęła Jo do tę¬giej starszej kobiety.
- Nie wiem. Może nam jeno pedzom, kiedy do¬trzem na Jamajke.
- Może - przytaknęła J o, choć w gruncie rze¬czy wcale tak nie myślała. Pomruki wśród załogi i groźny wyraz twarzy Meeksa nie wróżyły do¬brze.
- Cisza! - rozkazał Dearling, szczupły, jasnowło¬sy mężczyzna, wyglądający na nie więcej niż trzy¬dzieści lat.
Meeks powiedział Jo, iż człowiek ów swego cza¬su służył jako porucznik w marynarce królewskiej, został jednak zdegradowany. Wyglądał dosyć nie¬szkodliwie, lecz Silas wyjawił jej w tajemnicy, że jest zeń istny okrutnik.
- Wy, kobiety, znacie obowiązujące zasady - za¬czął Dearling, a Jo przebiegł po plecach nieprzy¬jemny dreszcz. - Wiecie, że kapitan nie pozwoli na ich łamanie.
Tłum więźniarek zafalował nerwowo, wymienia¬no cicho uwagi.
- Obok wody pitnej - ciągnął Dearling - racje żywnościowe stanowią najważniejszy artykuł na pokładzie tego statku. Gdyby doszło do najgor¬szego, ich kradzież mogłaby okazać się równoznaczna z morderstwem. Tak wyglądają fakty. 'rymczasem odkryliśmy, iż jedna z was włamała się do magazynu.
Kiedy Dearling skinął głową, dwaj krzepcy ma¬rynarze - jeden z paskudnym tatuażem na ramie¬niu, drugi z gęstą czarną brodą - zaczęli przedzie¬rać się przez tłum kobiet. Dziesiątki zaniepokojo¬nych obserwatorek z wyraźną ulgą usuwały się im z drogi.
J ocelyn spostrzegła, iż DoBy Whitehead nerwowo wyłamuje swe pulchne palce.
- Jokby wiedzieli, czyjo to sprowka, by nie cze¬kali do tero - szepnęła DoBy, jednak drżały jej ple¬(;y i niespokojnie oblizywała wargi.
Jocelyn przyglądała się jej, obserwowała zbliża¬jących się marynarzy, rzeszę kobiet rozstępującą się przed nimi niczym Morze Czerwone - i nagle serce w niej zamarło.
Po raz pierwszy uzmysłowiła sobie, iż dla chorej Conchity nigdy nie zabrakło jedzenia. Hiszpanka zatrzymywała w żołądku jedynie śladowe ilości po¬żywienia, jednak DoBy nieustannie była przy niej, podsuwając jej kolejną porcję, dzięki czemu dziewczyna przetrwała kryzys.
Jocelyn utkwiła spojrzenie w tatuażu, który uno¬sił się w górę i w dół w rytm kroków przemierzają¬t:ego pokład marynarza. Wreszcie mężczyzna za¬trzymał się tuż przed nią. Przez krótką, pełną gro¬zy chwilę Jo myślała, że przyszli po nią, oni jednak złapali DoBy pod pachy~ po czym powlekli wyrywa¬jącą się i zawodzącą kobietę w stronę rufy.
- Pani Whitehead - obwieścił urzędowym tonem Dearling. - Drobiazgowe śledztwo w sprawie kra¬dzieży racji żywnościowych wykazało pani winę•
Starsza kobieta milczała, dygocąc ze strachu.
- W przypadku przestępstwa tej wagi nie może być mowy o pobłażliwości. Zostaniesz przywiąza¬na do masztu i wychłostana jak każda pospolita złodziejka.
- Nie! - zaprotestowała Dony, usiłując wyrwac się marynarzom, lecz ci trzymali ją mocno. - Nie chciała żem, coby ona zmarniała. Myślała żem, co ona umira, nie rozumi pan? Nie mogłam pozwolić jej zemrzeć!
Stojąca obok Jocelyn Conchita, ta niegdyś jakże pyszna dziewczyna, zakwiliła żałośnie.
- Dony ... ona zrobiła to dla mnie - powiedziała Hiszpanka, podczas gdy marynarze wlekli tęgą ko¬bietę w stronę masztu. - Nie dopuszczę, żeby ją wychłostali. Jest za stara.
Conchita ruszyła naprzód. Twarz miała śmier¬telnie bladą, szare cienie pod oczami. Zachwiała się, Jocelyn zaś chwyciła ją za ramię.
- Nie wolno ci - oświadczyła. - Jesteś nadal zbyt osłabiona. Chłosta by cię zabiła.
- Nieważne. Dony moja przyjaciółka. Nie mam ich wielu. Muszę jej pomóc, jak ona próbowała po¬móc mnie.
Znów ruszyła, jednak Jocelyn zastąpiła jej drogę.
- Ja pójdę - oznajmiła. - Jestem młoda i silna, a ponadto nie chorowałam. Dziesięć batów to nie tak dużo. ~ Pomyślała o Browniem. - Mojemu przyjacielowi wymierzono kiedyś pięćdziesiąt.
- Ty ... poświęciłabyś się dla mnie. .. dla Dony? Jocelyn nie odpowiedziała, lecz po prostu pew¬nym krokiem poszła w stronę rufy, torując sobie drogę przez ciżbę więźniarek i modląc się w duchu, by nie opuściła jej odwaga.
Rozdział 13
- Ona tego nie zrobiła! - zawołała Jo głośno i wyraźnie. - Ja zawiniłam!
Przywiązana do masztu Dony odwróciła głowę• Tył jej koszuli już oddarto, odsłaniając poznaczo¬ną dziobami po ospie i niebieskimi żyłkami, nie¬mal przezroczystą skórę pleców. Dearling zesztywniał.
- Pozwolę sobie nie podzielać tej opinii - rzekł.
- Niemniej, jeśli pragniesz zająć miejsce staruchy, faktyczna wina nie ma dla mnie znaczenia. - Uśmiechnął się tak jadowicie, że Jocelyn aż się wzdrygnęła. - Odciąć ją!
- Tyś ... tyś tego pewna, kaczuszko? - szepnęła Dony, kiedy, uwolniona z więzów, postąpiła 'hwiejnie w stronę Jocelyn.
- Nic mi nie będzie.
- Nie zapomnem - zadeklarowała DolIy.
Później pochłonął ją falujący tłum kobiet, przez który zaczęła przebijać się w kierunku stojącej przy nadburciu czarnowłosej przyjaciółki.
Jocelyn spętano nadgarstki, uniesiono jej ręce nad głowę, po czym przywiązano je do masztu. Dearling osobiście się pofatygował, żeby odedrze tył jej koszuli i cienkiej bawełnianej halki. Wyczu¬wała jego lubieżny uśmiech równie wyraźnie jak chłodne, pachnące solą powietrze.
- Sam będę pełnił honory - rzekł Dearling, przejmując bat od postawnego marynarza.
Dopiero teraz Jocelyn spostrzegła, iż nie jest to pojedynczy rzemień, lecz cały ich pęk. Kot o dzie¬więciu ogonach. O Boże.
Przygotowała się na uderzenie, lecz mimo to, kiedy wreszcie nadeszło, ból okazał się tak strasz¬liwy, że z jej gardła wyrwało się łkanie i ugięły się pod nią kolana. Na plecach Jo wykwitły czerwone pręgi, na jej koszulę pociekła strużka krwi.
Dobry Boże, jak przetrwam dziewięć kolejnych? - pomyślała.
Dygotała na całym ciele, przerażona, iż lada mo¬ment zacznie głośno krzyczeć. Skóra na jej plecach płonęła. Usłyszała, jak Dearling strząsa bat. Za¬mknęła oczy, bezwiednie wbijając paznokcie w gładkie drewno masztu, który skrzypiał w rytm kołysania statku. Długie skórzane rzemienie za¬szurały po pokładzie.
- Stać, panie Dearling! - Z tłumu marynarzy wy¬stąpił Silas Meeks i ruszył w stronę umundurowa¬nego mężczyzny. - Rzekł pan, co nie ma znaczenia, kto zajmie miejsce tej starszej kobiety. - Zatrzymał się na szeroko rozstawionych nogach, z nagim tor¬sem, prezentując swą wspaniałą muskulaturę. Pod¬parł się pięściami' pod boki," spojrzał zadziornie na Dearlinga i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ja pój dem za dziewczyne.
Jocelyn odwróciła głowę, tak że ich oczy się spo¬tkały. Wiedziała, iż powinna zaoponować, jednak za nic w świecie nie potrafiła wykrzesać z siebie niezbędnej do tego odwagi.
Silas Meeks wybawił ją z kłopotu, uśmiechając się jeszcze szerzej i mrugając do niej łobuzersko.
- To niezgodne z przepisami - oświadczył Dear¬ling, ewidentnie niezadowolony.
- Odciąć dziewczynę! - polecił z górnego pokła¬du kapitan Boggs. Ubrany w nieskazitelny grana¬lowy mundur, choć był niższy od Dearlinga, starszy już i łysiejący, niewątpliwie wzbudzał posłuch.
Pierwszy oficer otworzył usta do protestu, gdy jednak kapitan posłał mu ciężkie, ostrzegawcze spojrzenie, odwrócił się, żeby wykonać rozkaz.
Jocelyn została uwolniona, a jej miejsce przy cyprysowym maszcie zajął Sila s Meeks. W obecności kapitana uderzenia były szybkie i czyste. Opalone plecy marynarza spłynęły krwią, jednak Silas ustał na nogach, zaledwie raz czy dwa stęknąwszy z bólu. Później kilku towarzyszy, pozostających wyraźnie pod wrażeniem jego od¬wagi, odcięło go od masztu i pomogło mu przejść do forkasztelu.
- Niewiarygodne - oznajmiła Chi ta, która cze¬kała u stóp wiodącej do ładowni drabiny, podczas gdy Dolly pomagała Jocelyn zejść na dół. - Nigdy nie widziałam tak odważnej kobiety.
- Ani w połowie nie dorównuję odwagą panu Meeksowi - odparła Jo, krzywiąc się, kiedy jej ple¬cy przeszył ostry ból. Ruszyła w stronę ławki przy końcu długiego drewnianego stołu.
- Wspaniały mężczyzna, czyż nie?
- O tak, wspaniały - potwierdziła Jo.
- A ty jesteś bardzo wspaniała przyjaciółka. - W ciemnych oczach Chity zalśniły łzy. - Źle cię wcześniej traktowałam. Mam nadzieję, że mi w sercu przebaczysz.
Jocelyn ujęła dłoń młodej Hiszpanki.
- Przyjaciele powinni sobie wybaczać - rzekła. Uśmiechnęły się do siebie, Dolly zaś wcierała maść w plecy Jocelyn.
Jo popadła w zadumę. Może jej nowe życie nie będzie takie złe - już pozyskała troje nowych przy¬jaciół. Później pomyślała o bliskich jej jak rodzi¬na Browniem i Tuckerze, których pozostawiła w Anglii. Rayne ich jej odebrał, równie skutecznie, jak gdyby ich zabił.
Rayne.
Oczyma wyobraźni ujrzała przystojną twarz wi¬cehrabiego, lecz teraz nie spoglądał na nią łagod¬nie. Naigrawał się z jej naiwności. Nienawidziła go na samym początku. Jej obecna nienawiść przera¬stała tamtą. Pęczniał w niej gniew, wzbierał jątrzą¬cy ból. Wiedziała, iż na tym świecie Rayne jest je¬dyną osobą, której nigdy nie zdoła wybaczyć.
*
- Dzień dobry, wasza lordowska mość.
- Dzień dobry, Fredericku. Wiem, że jest pan zajęty. Nie zabiorę panu wiele czasu.
Prowadzący sprawy majątkowe wicehrabiego Frederick Nelson zmierzył wysokiego mężczyznę wzrokiem. Choć Stoneleigh ubrany był jak zawsze nieskazitelnie, tego dnia w ciemnobrązowy frak z aksamitnym kołnierzem w nieco jaśniejszym od¬cieniu, od czasu postrzału w jego wyglądzie zaszła zmiana. Schudł nieco, wydawał się bledszy, chodzi¬ło jednak o coś jeszcze. Coś trudniejszego do zde¬finiowania.
O ile wcześniej wicehrabia był twardym czło¬wiekiem, obecnie sprawiał wrażenie wykutego ze slali.
- Może usiądziemy? - zaproponował Frederick. Stoneleigh zdawał się rozstrojony i zniecierpli¬wiony. Na dnie jego chłodnych ciemnych oczu mi¬gotał tłumiony gniew. Usiedli.
- Co pana do mnie sprowadza, milordzie? Mam nadzieję, iż nie jakieś ponure wieści. - Poprawiw¬szy na nosie okulary w drucianej oprawie, Frede¬rick sięgnął po pióro, leżące na zielonym filcowym hibularzu.
- Nie, nic z tych rzeczy. Zależy mi jednakże, aby zajął się pan pewną istotną dla mnie sprawą.
- Naturalnie.
- Postanowiłem poszerzyć moje włości. Interesuje mnie posiadłość poza granicami kraju. Naj¬pewniej na Karaibach. Z tego, co słyszałem, tam¬lejsze inwestycje są niezwykle opłacalne.
- Jak najbardziej. Indie Zachodnie przyniosły fortunę licznym mądrym inwestorom. W rzeczy sa¬mej, paru moich klientów oraz wielu innych, re¬prezentowanych przez moich kolegów, zaangażo¬wało się obecnie w pewne przedsięwzięcie w tam¬Iym rejonie. W ciągu co najwyżej dwóch miesięcy sporządzę dla pana listę godnych uwagi posiadło¬sd. Będą mi, oczywiście, potrzebne bliższe dane, lakie jak interesujący pana rodzaj ziemi czy kwota, jaką zamierza pan przeznaczyć na ten cel. Za trzy lub cztery miesiące ...
- Myślałem raczej o trzech albo czterech tygo¬dniach. '
- Ależ nie zdołałbym ... - Na kartce notatnika, w miejscu, gdzie Frederick zbyt mocno docisnął pióro do papieru, wykwitł paskudny kleks.
- Z pewnością tu w Londynie znajdą się osoby gotowe sprzedać tego rodzaju posiadłość, jeżeli tylko cena okaże się odpowiednia.
- Niewątpliwie, milordzie, niemniej jako inwe¬stor postąpiłby pan rozważniej, uzbrajając się w cierpliwość, tak by dokonać naj trafniejszego wy¬boru.
Wicehrabia uśmiechnął się kwaśno.
- Nie mam nastroju na uzbrajanie się w cierpli¬wość - odparł. - Zamierzam wejść w posiadanie ziemi w Indiach Zachodnich w bardzo nieodległej przyszłości.
- Indie ... tak. Rozejrzę się za czymś odpowied¬mm.
- Szczególnie interesuje mnie Jamajka.
- Jamajka! P-przecież tamtejsi plantatorzy trzciny cukrowej popadli obecnie w poważne kłopoty.
Stoneleigh wzruszył ramionami.
- Zatem będę uprawiał co innego.
- Ale, w-wasza lordowska mość, co panu wiadomo o ...
- Niech pan po prostu znajdzie dla mnie taką posiadłość. Im szybciej, tym lepiej. Wynagrodzę to panu. Za każdy zaoszczędzony dzień otrzyma pan wyzszą premIę•
Frederick przełknął głośno.
- Tak, milordzie.
Kiedy Stoneleigh podniósł się z fotela, Frede¬rick spostrzegł laskę ze złotą gałką, której nigdy wcześniej u swego klienta nie widział. Zastanowił się, czy skrywała ostrze, jak to się często zdarzało, czy też za jej pojawienie się odpowiadała niedaw¬na rana wicehrabiego.
- Oczekuję rychłych wiadomości - rzekł Stone¬leigh.
- Tak, milordzie. Jeszcze dziś rozpocznę poszu¬kiwania.
- Dobrze. - Stoneleigh skierował się ku drzwiom. Stawiał długie kroki, poruszał się jednak Ilieco wolniej niż podczas ich ostatniego spotka¬nia. Raz czy dwa minimalnie podparł się laską. - Proszę mnie nie zawieść, Nelsonie.
- Bez obaw, wasza lordowska mość. Może pan uważać zadanie za wykonane.
Skinąwszy głową, wicehrabia opuścił gabinet, Frederick zaś opadł ciężko na fotel. Dobry Boże, głos tego człowieka ciął niczym rapier, a jego twarz zdawała się wykuta w kamieniu. Frederick ani myślał go zawieść. W rzeczy samej, szczerze współczuł każdemu, kto to uczyni.
Pomyślał o postrzale, z którego wicehrabia led¬wie się wykaraskał. Co takiego stało się z tamtą ko¬hietą?
Frederickowi raptownie skurczył się żołądek.
O ile dobrze pamiętał, zesłano ją na Jamajkę.
*
- Masz charakter dziewczyno. Bedzie dobrze, poradzisz sobie. - Silas Meeks wypełniał swą potężną sylwetką framugę drzwi tawerny "Szabla i Korsarz".
Była to zadymiona spelunka o niskim suficie, jednak, zdaniem Silasa, wiele kobiet trafi w znacz¬nie gorsze miejsca. Oprócz kilku, które pozostały na pokładzie Morskiego Demona, zmierzającego obecnie na Barbados, większość więźniarek będzie wystawiona na licytację i sprzedana tym, którzy za¬oferują najwięcej, do mozolnej pracy na odległych plantacjach.
Na te najlepsze, jak wyjaśnił jej Silas, kontrakty zawierano z wyprzedzeniem: najmłodsze i najsil¬niejsze, najbardziej spolegliwe ... najładniejsze. Ta¬kie kobiety wędrowały do opiekunów w miastach, jak Kingston, MandeviIle czy Port Antonio, gdzie pracowały w rezydencjach, sklepach i tawernach.
Co zadziwiające, Jo i Chita znalazły się razem u Barzillai'a Hopkinsa, właściciela "Szabli i Korsa¬rza" oraz tuzina innych piwiarni, barów i domów publicznych na nabrzeżu. Od incydentu na pokła¬dzie Morskiego Demona szybko się zaprzyjaźniły. Wprawdzie nie pracowały w tym samym miejscu, jednak widywały się często, w trakcie załatwiania przeróżnych sprawunków, bądź kiedy któraś przy¬chodziła na zastępstwo za inną chorą koleżankę.
Niestety, Dolly Whitehead miała mniej szcz꬜cia. Jej los pozostawał nieznany, zależny od ka¬prysu aukcyjnego młotka.
Jocelyn podniosła wzrok na muskularnego ma¬rynarza.
- Nic mi nie będzie, Silas. - Uśmiechnęła siC; odrobinę smutno. - Jestem silna, jakoś przetrwam. Jak zawsze.
- Niezwykła z ciebie dziewczyna. Przyjemnościom było cie pozneć.
- Nigdy nie zapomnę, ile dla mnie zrobiłeś. Silas tylko wzruszył ramionami.
- Lepij już pój dem. Łajba odchodzi o poranku. Wzieliśwa ładunek pimentu, . kampeszu i rumu. Dostarczymy reszte kobiet na Barbados, dopełni¬my ładownie beczkami cukru, a potem obieramy kurs na dom.
Nim odszedł, Jocelyn wspięła się na palce i po¬całowała go w osmagany wiatrem policzek.
- Zegnaj, Silas.
Marynarz pokraśniał.
- Uważej na siebie, dziewczyno.
Rzuciwszy jej ostatnie pełne sympatii spojrze¬nie, Meeks odwrócił się i zniknął za drzwiami.
- Niech to szlag! Co sie tu, u diabła, dzieje? - Obok Jo stanął Barz Hopkins, mężczyzna o płaskiej twarzy, złych oczach i najbardziej lubieżnym uśmiechu, jaki kiedykolwiek widziała. Kiedy nie wrzeszczał, uśmiechał się. Bądź też podszczypywał którąś z kobiet. - Ruszże tyłek, dziewko! Trza lu¬dziom napełnić kufle, podać głodnym udziec ja¬gniency. Smigej, ale żwawo, bo jak nie, ja ci dopie¬ro spowolnie ruchy!
Jocelyn wiedziała, że Barz nie rzuca słów na wiatr. Nie raz już ją uderzył. Nikomu nie po¬zwalał ze sobą dyskutować. W kuchni trzymał ró¬zgę, której używał bynajmniej nie wstrzemięźliwie - na dowód Jo mogła zaprezentować pręgi na no-
gach i pośladkach. .
- Przepraszam, panie Hopkins. Zegnałam się z przyjacielem.
- I niechaj płynie z Bogiem. Kiedy taki osiłek ciongle patrzy człekowi na rence, nie sposób zago¬nić leniwej dziewuchy do uczciwej pracy.
Co oznaczało, że ilekroć Silas Meeks zachodził do tawerny, Hopkins omijał Jo szerokim łukiem. Obecnie straciła obrońcę. Po raz kolejny była zda¬na wyłącznie na siebie.
- Piwa, dziewko! A migiem! Człek może tu ze¬mrzeć z pragnienia!
Jocelyn odwróciła się od Barza Hopkinsa i po¬spieszyła wypełnić życzenie awanturującego się ma¬rynarza. Stopniowo przyzwyczajała się do hałasu, przyprawiającego o mdłości odoru zleżałego tytoniu i kwaśnej woni spoconych, pijanych mężczyzn.
Nim upłynął miesiąc, przywykła także do sypia¬nia na słomianej macie ułożonej bezpośrednio na podłodze poddasza, dwunastogodzinnego dnia pracy oraz odpierania zalotów wstawionych bywal¬ców tawerny.
Nienawidziła kończącej się nad kostką fałdzistej czerwonej spódnicy i białych marszczonych półha¬lek, jakie musiała nosić, jeszcze bardziej zaś nie znosiła stanowczo zbyt głęboko wyciętej bluzki. Piękny złoty medalionik, prezent od Rayne'a, zdo¬łała znów bezpiecznie ukryć w obrębku, lecz nie¬ustannie musiała walczyć z marynarzami, usiłują¬cymi ją pocałować lub wpakować jej łapy pod spódnicę.
Najbardziej jednak bała się Barza Hopkinsa.
Jego lubieżne uśmiechy stały się częstsze, po¬śladki zaś miała wręcz posiniaczone od nieprzy¬zwoitych uszczypnięć. Co gorsza, z dnia na dzień Barz stawał się coraz bardziej wybuchowy, Joce¬lyn zaś obawiała się, iż doskonale zna tego przy¬czynę•
Westchnęła, przechodząc przez salę. Tego wie¬czoru w tawernie panował tłok, pod ciężkimi bel¬kami stropu kłębił się dym tytoniowy, wszędzie wkoło rozbrzmiewał hałaśliwy śmiech. Lokal, wiel¬ki narożny budynek usytuowany blisko nabrzeża, posiadał dwa wejścia, każde od innej ulicy. Na do¬le znajdowały się bar i jadalnia, powyżej galeria z niewielkimi, zaopatrzonymi. w kotary kabinami, z których korzystały dziwki pracujące w burdelu na piętrze. Nad jadalnią mieściły się pokoje dla nocujących tu gości.
- Na co czekasz, dziewko! - zawołał brodaty brytyjski marynarz ze statku przewożącego m꿬czyzn na służbę w pobliskim Fort Charles.
Jocelyn pospieszyła w stronę muskularnego męzczyzny.
- Przepraszam, że to tyle trwa - powiedziała.
- Mamy dziś nawał pracy.
Postawiła przed marynarzem i jego kompanami trzy cynowe kufle z rumem. Kiedy odwróciła się, żeby odejść, brodacz otoczył ją ramieniem w talii i posadził sobie na kolana.
- Mówiłam, że jestem bardzo zajęta! - Jocelyn usiłowała mu się wyrwać, jednak trzymał mocno. - Puszczaj!
Mężczyźni ryknęli śmiechem.
- Mam pełnom sakiewke - oznajmił brodacz.
- Wincej niż trza, coby opłacić twój czas.
Jocelyn zesztywniała.
- Nie jestem zainteresowana. - Zaparła się dłońmi o jego tors, twardy niczym stal. - Wiele in¬nych będzie.
Marynarz ujął jej brodę w palce.
- Ale zakład, co żadna tak nadobna - rzekł.
- Mam chentke na jedwabiste czarne włosy i łoczy barwy łoceanu.
- I pare cycków jak dwa dojrzałe owoce mango! - huknął jeden z jego towarzyszy, prowokując ko- lejny wybuch grubiańskiego śmiechu.
*
W mroku pod galerią siedział Rayne, w milcze¬niu oglądając całe przedstawienie. Mięsień na jego szczęce stężał, paznokcie wbił w pokiereszowane drewniane krzesło.
To samo miejsce zajmował ubiegłej nocy. Niewi¬doczny w tłumie hałaśliwych mężczyzn obserwo¬wał Jocelyn obsługującą gości po przeciwnej stronie sali. Mógł wyjść stąd tego wieczoru, jak to uczynił poprzedniego, usatysfakcjonowany suro¬wością ponoszonej przez nią kary - faktem, iż tak¬że cierpiała, choć na inny niż on sposób.
Mógł, póki nie zobaczył, jak wielkie paluchy ma¬rynarza błądzą po jej biuście, póki nie dostrzegł wstrętu i rozpaczy w tych pięknych błękitnych oczach.
Przedtem mógł wyjść. Teraz było na to za późno. Podniósł się z krzesła i przez gęstą ciżbę zaczął torować sobie drogę w stronę trzech marynarzy siedzących przy zniszczonym drewnianym stole. Słyszał ich ochrypły śmiech i sprośne komentarze, ujrzał, jak na twarz Jocelyn wypływa rumieniec, gdy jeden z nich złapał ją za pośladki. Kiedy bro¬dacz spróbował ją pocałować, przybliżając jej usta do swych oślizłych warg, zdołała uwolnić rękę i przeciągnęła mu paznokciami po policzku.
- Ty diablico!
Po tawernie rozległ się echem odgłos uderzenia.
Marynarz ponownie uniósł dłoń, jednak Rayne powstrzymał ją w locie, wbijając palce w zaharto¬wane ciężką pracą mięśnie mężczyzny.
- Puść ją - ostrzegł cicho, głosem twardym ni¬czym granit.
- Rayne ... - szepnęła ledwie słyszalnie J ocelyn. Zamarła na kolanach brodacza; na sali tymcza¬sem stopniowo zapadała cisza.
- Kazałem ci ją puścić.
Muskularny marynarz zwolnił uchwyt, Jocelyn zaś chwiejnie od niego odstąpiła. Mężczyzna odsu¬nął krzesło tak gwałtownie, iż z hukiem uderzyło o ścianę, po czym ruszył naprzód.
- Ta mała dziwka jest moja - oznajmił i zamach¬nął się, z furią zaciskając zęby.
Rayne wykonał unik przed potężnym ciosem, :1 potem sam wpakował pięść w żołądek broda¬l'za, tak iż ten zgiął się wpół. Natychmiast jednak I,nów zaatakował. Rayne uchylił się przed pierw¬szymi dwoma sierpowymi, lecz trzeci trafił go w szczękę, odrzucając do tyłu. Wówczas w Ray¬I1c'ie wziął górę instynkt bokserski. Rozbił prze¬l'iwnikowi nos, wyprowadził sierpowy, którym zmiażdżył mu żuchwę, później zaś uderzył pięścią w twardy brzuch marynarza. Po trzech kolejnych ciosach muskularny brodacz padł na kolana. Po¬l <;żny prawy sierp w szczękę i mężczyzna z jękiem przewrócił się na podłogę, zaś oczy uciekły mu w tył głowy.
Jocelyn stała jakiś metr dalej, blada i wstrząśnię¬ta. Rayne złapał ją za ramię i przyciągnął do siebie. Mimo iż adrenalina nadal pulsowała mu w żyłach, nie umknęły jego uwagi miękkość jej skóry ani je¬dwabistość włosów, które przypadkiem musnęły ,jego policzek.
- C-co ty tu robisz? Dlaczego ... ?
- Dlaczego nadal oddycham? - zapytał nieprzyjemnym tonem. - O to chodzi, słonko? Czujesz się zawiedziona?
Wpatrywała się weń tak, jakby ujrzała ducha.
- Niech to szlag! Co sie tu, u diabła, dzieje?! - wrzasnął Barzillai Hopkins, właściciel tawerny.
Rayne wiedział o nim wszystko, jako że sumiennie zgromadził informacje.
- Bierz tyłek z powrotem do roboty, dziewko. Dosyć narozrabiałaś. - Sma¬gnął Jo rózgą od tyłu po nogach, aż łapczywie za¬czerpnęła powietrza. - Wincej dostaniesz potym. Może to cie nauczy dobrych manier.
- P-przepraszam za kłopot, panie Hopkins - wykrztusiła Jo.
Chciała się spiesznie oddalić, lecz Rayne złapal ją za ramIę.
- Zostań tutaj - polecił. Następnie skierowal uwagę na właściciela tawerny, przy czym ponownie narosła w nim wściekłość. - Chcę z panem zamie¬nić słowo, Hopkins.
- Kim pan, u diabła, jesteś?
- Na osobności.
Wyłupiaste oczy Barzillai'a prześlizgnęły siy po sylwetce Rayne'a, odnotowując szyte na miary płowe bryczesy, kosztowne buty z cholewami ora wykwintną batystową koszulę. Dostrzegłszy furię, malującą się na obliczu nieznajomego, właściciel tawerny skinął głową.
- Pódź pan za mnom.
Rozdział14
Jocelyn odprowadziła obu mężczyzn wzrokiem, po czym osunęła się na krzesło zwolnione przez jednego z trzech marynarzy, którzy spiesznie zrej¬terowali z tawerny.
Dobry Boże, Rayne.
Kiedy go ujrzała, całego i w dobrym zdrowiu, przystojnego jak zawsze, na krótką chwilę wezbra¬ta w jej sercu radość. Wraz z nią pojawiła się dzi¬ka, niedorzeczna nadzieja, że obudzi się z tego koszmaru, że Rayne wreszcie po nią przybył.
Lecz wystarczyło jej raz zerknąć w te bezlitosne piwne oczy, by pojęla, jak bardzo się myli.
Czuła kłucie w żołądku, serce szaleńczo tłukło jej się w piersi. Zadrżała na wspomnienie jego wściekłego, pełnego nienawiści wzroku.
Teraz stało się dla niej oczywiste, iż Rayne nie okłamał władz. Naprawdę wierzył w winę Jocelyn. Czytała owo przekonanie w jego surowych rysach. Każde zawzięte spojrzenie, każdy pełen napięcia gest świadczyły o odrazie, jaką obecnie napawała go Jo. Osądził ją i uznał za winną•
Nie pojmowała, jak mógł to uczynić - pomimo wszystkich cudownych chwil, jakie razem spędzili, pomimo całej jej miłości do niego. Nie mieściło jej się w głowie, iż potępił ją, nawet nie prosząc o wy_ jaśnienia. Niemniej tak właśnie postąpił.
I nienawidziła go za to. Nie sądziła, iż jest zdol¬na do takiej nienawiści.
Gniew i duma pomogły jej zachować godność, powstrzymały ją również przed oświadczeniem, że jest niewinna. Zresztą Rayne i tak by jej nie uwie¬rzył. Zobaczyła, że ponownie wchodzi na salę; był o pół głowy wyższy od pozostałych gości. W świe¬tle lamp na wielorybi olej jego gęste kasztanowe włosy nabrały rudawego odcienia. Kiedy ruszył w jej stronę, Jocelyn zaschło w ustach.
Dlaczego się tu zjawił? Czy nie dość już ją skrzywdził? Czego jeszcze chciał, na litość bo¬ską?
Rayne szedł przez salę, patrząc prosto przed sie¬bie, z tak srogim wyrazem twarzy, iż hałaśliwi zwy_ kle bywalcy tawerny milkli, kiedy ich mijał.
Zatrzymał się dwa kroki od Jo.
- Idź na górę i weź swoje rzeczy - polecił.
- Opuszczasz to miejsce.
- Co takiego?!
- Powiedziałem, żebyś poszła po rzeczy.
- Nigdzie się z tobą nie wybieram.
- A i owszem, wybierasz, w ten lub inny sposób. Tyle ci gwarantuję.
Mówił poważnie. Widziała to w jego oczach.
Wyciągnie ją stąd siłą, jeżeli będzie musiał.
- A co z panem Hopkinsem? Co z moim wyro¬kiem?
Rayne uśmiechnął się, zaciskając wargi w wąską, okrutną kreskę.
- Bez obaw, moja słodka, nic się w tym wzglę¬dzie nie zmieniło. Nic ... poza faktem, iż od dzisiaj h<;dziesz odsługiwać swoje lata u mnie. A teraz idź po rzeczy.
Jocelyn przytrzymała się oparcia krzesła, nagle zupełnie odrętwiała. Nie miała siły się poruszyć, dopóki Rayne nie przyciągnął jej do siebie.
- Idź! - ryknął, Jo zaś prawie się potknęła, spie¬sząc wypełnić jego polecenie.
Na miękkich nogach przedarła się przez tłum na sali i wspięła po schodach na poddasze na dru¬gim piętrze. Zgromadziła w stosik swój skromny dobytek: bieliznę, koszulę nocną, prostą brązową spódnicę i zgrzebną koszulę, które nosiła w czasie podróży, parę mocnych brązowych trzewików oraz szczotkę i grzebień - podarki od Chity. Zabrała też, oczywiście, medalionik, ukryty wraz z otrzy¬manymi od Browniego monetami w obrębku czer¬wonej marszczonej spódnicy. Pozostał jeszcze ma¬Iy kawałek mydła oraz kilka innych nieistotnych drobiazgów. Drżącymi dłońmi zawinęła wszystkie przedmioty w spódnicę, zawiązała ją w tobołek i zbiegła z powrotem na dół.
Nim podeszła do Rayne'a, przystanęła, omiata¬jąc wzrokiem jego nieskazitelne ubranie. Zauwa¬żyła, że zeszczuplał. Odnotowała też, iż w jego su¬rowych rysach nie sposób doszukać się śladu ciepła czy łagodności.
- Dokąd idziemy? - zapytała, kiedy chwycił ją za ramię. Pod wpływem tego jakże jej niegdyś dobrze znanego dotyku poczuła gorący ucisk w żołądku.
- Wynająłem pokój w "Królewskiej Gospodzie". Spędzimy tam noc.
Właśnie opuścili tawernę. Jocelyn zatrzymała się raptownie, zmuszając go do tego samego.
- Jeśli wydaje ci się ... Jeśli liczysz na kontynu¬ację naszych ...
- Nie bądź głupia. - Znów pociągnął ją po chod¬niku z desek, tak że musiała biec, aby dotrzymać mu kroku. - Pozostaniemy w mieście do rana, chy¬ba że lubisz podróżować w ciemnościach. Jutro wyruszymy na moją plantację, Mahoniową Dolinę. Znajduje się dobry dzień drogi stąd.
- Masz posiadłość na Jamajce? Posłał jej zimny, kpiący uśmiech. - Niedawny nabytek - odparł.
Po plecach Jocelyn przebiegł lodowaty dreszcz.
- Jak przypuszczam, oznacza to, iż uznałeś moją karę za niedostatecznie surową. Postanowiłeś za¬tem osobiście dopilnować, żeby sprawiedliwości stało się zadość.
Zaśmiał się ponuro.
- Przypuszczaj sobie, co ci się żywnie podoba. Jeśli o mnie chodzi, przybyłem tutaj, ażeby spraw¬dzić się w roli plantatora, nic ponadto.
- Oczywiście. Jakże mogłam sądzić, iż kierują tobą jakieś ukryte motywy.
Kim był ten obcy człowiek? Jak mogła mu kiedy¬kolwiek ufać? Jakże mogła go kochać?
Rayne nie kontynuował rozmowy, a jedynie pę¬dził chodnikiem w bezlitosnym tempie, obojętny na fakt, iż J o przyciska do piersi nieporęczny tobo¬łek z ubraniami. Przemknęło jej przez myśl, żeby spróbować ucieczki. Nie znała jednak kraju, nie miała dokąd pójść ani do kogo zwrócić się o po¬moc, zaś w razie niepowodzenia kara byłaby zbyt dotkliwa.
Skręcili za róg, przecięli ulicę i wreszcie dotarli do "Królewskiej Gospody", dwukondygnacyjnego budynku z pomalowanym na biało deskowaniem
I okalającym piętro balkonem. Rayne, nadal przy¬trzymując ją za ramię, wprowadził Jo do westybu¬hl, potem zaś powiódł po szerokich schodach z białymi poręczami. Przystanął w korytarzu przed drzwiami swego pokoju, przekręcił klucz w zamku, wepchnął Jocelyn do środka i wszedł zanią. Wyrwał jej z rąk tobołek, rzucił go na wyso¬kie staromodne łoże z baldachimem, rozwiązał, po czym zaczął przetrząsać zawartość.
- Co robisz? - zaprotestowała z oburzeniem.
- Upewniam się, że nie masz broni.
Odwrócił się, raptownie przyciągnął ją ku sobie, później zaś powiódł wielkimi dłońmi po jej pier¬siach, talii i niżej.
- Jak śmiesz! - Jo cofnęła się chwiejnie. Płonęła z zazenowania.
- Śmiem, cokolwiek zechcę, a ty lepiej do tego przywyknij. - Lodowate piwne oczy wwiercały się w nią bezlitośnie. - Nie zamierzam nieustannie się za siebie oglądać, Jocelyn. Jeśli choćby pomyślisz o zaatakowaniu mnie, tym razem nie będzie taryfy ulgowej. Gwarantuję ci, że zawiśniesz.
Wybuchnęłaby śmiechem, gdyby sytuacja nie by¬la tak przerażająca.
- Postaram się o tym pamiętać - odparła.
- Na tę noc szezlong powinien ci wystarczyć... chyba że wolisz spać na podłodze.
Jocelyn spojrzała na stojącą pod oknem małą kanapę z oparciem z jednej strony, później zaś na zajmujące środek pokoju wygodne łoże z balda¬chimem. Przeniosła wzrok na Rayne'a, dostrzegła kpiący błysk w jego oczach i wysunęła brodę•
- Przez ostatnie cztery tygodnie sypiałam na podłodze nad tawerną. Wcześniej na wąskiej koi, mając kolejną nad sobą mniej niż na wyciągnięcie ręki. Zapewniam cię, iż na tym tle szezlong jawi mi się luksusem. - Uśmiechnęła się gorzko. - Jestem panu pokornie wdzięczna.
Rayne zacisnął szczękę, potem zaś odwrócił się i zaczął rozpinać koszulę.
- Sugeruję, żebyś się przespała. Jutro czeka nas ciężki dzień.
- Nie masz pojęcia, co oznacza ciężki dzień - za¬kpiła Jocelyn.
Z dumnie uniesioną głową przeszła za ustawio¬ny w kącie parawan, żeby przebrać się w nocną bie¬liznę•
Rayne odprowadził ją wzrokiem. Podszedl do stołu stojącego pod ścianą, nalał sobie miarkę brandy, wychylił ją jednym haustem, a potem po¬nownie napełnił szklaneczkę. Odstawił ją i dokoń¬czył się rozbierać. Poruszał się wolno, gdyż wsku¬tek niedawnego wysiłku znów rozbolały go plecy. Wreszcie wsunął się pod czyste prześcieradła.
Gospoda należała do najlepszych w Kingston, tak więc pokój był duży i przestronny, łóżko solid¬ne, z wygodnym, wypełnionym pierzem matera¬cem, zaś świeżo ścięte lilie w wazonie na stole w stylu królowej Anny nasycały nocne powietrze przyjemnym zapachem.
Panowały tu spokój i cisza, jeśli nie liczyć spora¬dycznego turkotu kół przejeżdżającego powozu lub stukotania końskich kopyt na ulicy pod oknem. Otoczenie sprzyjało wypoczynkowi, Rayne'owi jednak sen z pewnością nie był w głowie. Nasłuchi¬wał rozbrzmiewających w ciemności odgłosów, szelestu ściąganych przez Jocelyn ubrań. Słyszał szmer materiału, który ocierał się o jej skórę, kie¬dy pozbywała się kolejnych sztuk odzieży. Oczyma wyobraźni widział pełne gracji ruchy jej smukłych nóg przy zdejmowaniu spódnicy. Nie musiał zaglą¬dać za parawan, by wiedzieć dokładnie, jak Jo prezentuje się nago. Pamiętał każdą zmysłową krą¬gl ość, każdy centymetr jej kremowej skóry. Jej piąkna twarz nawiedzała go od tygodni. Płonął na samo wspomnienie tego jedwabistego ciała bar¬wy kości słoniowej.
W trakcie podróży z Anglii na Jamajkę owe wspomnienia podsycały jego nienawiść. Przypominał sobie ich ogniste pocałunki i chwile namiętno¬ści, po czym przekonywał sam siebie, iż wszystko Jo było kłamstwem. Zdołał nawet sobie wmówić, że oszukała go w kwestii swego dziewictwa. Woda ze środkiem ściągającym, domniemywał, ałun, sto¬sowany przez kobiety w celu zwężenia pochwy, i ewentualnie nieco kurzej krwi. Stara, choć sku¬teczna sztuczka.
Teraz jednak wiedział ponad wszelką wątpli¬wość, iż na samym początku instynkt go nie za¬wiódł. Jocelyn mogła okazać się zdolna do mor¬derstwa, lecz nie była dziwką. Pozostała damą na¬wet w obskurnej tawernie, tocząc beznadziejną walkę o zachowanie tej cząstki siebie, którą nie¬gdyś oddała Rayne'owi.
Jakże ogromnie musiała go nienawidzić, skoro dla dokonania zemsty poświęciła coś tak sobie drogiego. Choć, z drugiej strony, niewykluczone, iż tego jednego elementu przedstawienia nie zapla¬nowała.
Kiedy usłyszał odgłos jej bosych stóp na podło¬dze, poczuł ten sam bolesny ucisk w piersi, jaki to¬warzyszył mu każdej nocy od jej odejścia. Szezlong skrzypnął, kiedy Joce1yn zwinęła się na podusz¬kach; Rayne zaś uświadomił sobie, iż zapomniał dać jej koc. Do licha, przecież wcale nie było zimno. A choćby nawet, cóż znaczyła jedna noc niewy¬gody więcej w zestawieniu z jej postępkiem? Leżał w ciemności i słuchał, jak Jo wierci się na wąskim szezlongu, usiłując zająć wygodną pozycję. Nie po¬ruszył się jednak.
Minęła godzina, może dwie. Oddech Jocelyn stał się głęboki i miarowy, zatem wreszcie zasnęła. Rayne wyobraził sobie, jak jej piersi łagodnie wznoszą się i opadają. Przypomniał sobie chwile, kiedy ich dotykał, i stwardniał pod wpływem tej myśli. Zakląwszy cicho, wstał z łóżka, zerwał z nie¬go cienką satynową kapę, podszedł do szezlonga i zarzucił ją na zwiniętą w kłębek Jocelyn. Potem spiesznie wrócił na swoje miejsce. Poczuł się le¬piej, choć piekielnie chciałby, żeby tak nie było. Zamknął oczy, uciekając przed obrazem Jo śpiącej na wąskim szezlongu. Jakim sposobem istota o tak niewinnym wyglądzie mogła być morderczynią? Nie potrafił tego pojąć; owo pytanie dręczyło go zresztą nieustannie od chwili, gdy odzyskał przy¬tomność po postrzale.
Nie obawiał się jej, choć Bóg mu świadkiem, prawdopodobnie powinien. Niemniej dwukrotnie przeważał nad nią posturą, a przy tym był doświad¬czonym żołnierzem. Nigdy nie zdołałaby go po¬dejść, gdyby nie zaufał jej tak bezgranicznie. Po¬za tym, choć zapewne życzyła mu śmierci, miała swój rozum. Już sama groźba, jaką wygłosił, powin¬na Jo odstraszyć. Zbyt długo jepnak służył warmii, żeby zlekceważyć niebezpieczeństwo. Pozostanie czujny - przynajmniej do pewnego stopnia.
Myśli Rayne'a dryfowały leniwie. Stopniowo poddawał się zmęczeniu, aż wreszcie zasnął, z jed¬nym uchem nastawionym, by wyłapać każdy niepo¬żądany ruch J ocelyn. Przez długie nocne godziny nie trapiły go żadne troski, nie nękały wątpliwości. Wiedział, gdzie jest Jo oraz że nic jej nie grozi.
Po przebudzeniu skonstatował, iż czuje się bar¬dziej wypoczęty niż kiedykolwiek w ostatnich tygo¬dniach.
*
Jocelyn poruszyła się, gdyż było jej nieco za cie¬pło pod lodowobłękitną satynową kapą. Odrzuciła ją na bok, usiłując przypomnieć sobie, skąd się tu wzięła. Pojąwszy, że to Rayne musiał ją okryć, im¬pulsywnie odwróciła głowę w stronę łóżka. Nie uj¬rzała go w nim jednak. W ogóle nie było go w po¬koju.
Wdzięczna za chwilę czasu dla siebie, poczłapa¬la za parawan, szybko skorzystała z nocnika, po¬lem zaś dokonała porannych ablucji. Włożyła brą¬zową spódnicę, koszulę oraz mocne skórzane trze¬wiki. Właśnie kończyła czesać sięgające jej do ra¬mion włosy, kiedy do pokoju wkroczył Rayne.
- Widzę, że jesteś gotowa - stwierdził. - Dobrze. Spakuj rzeczy i idziemy.
Zawinąwszy swój dobytek w czerwoną spódni¬cę, Jo podążyła za nim na zewnątrz. Mając w pa¬mięci jego szykowną karetę ze złoceniami, zdziwi¬la się na widok ciężkiego, topornego wozu wyła¬dowanego po brzegi zapasami i sprzętem. Znajdo¬wały się tu długie drewniane bale, beczułki gwoź¬dzi, młotki, piły, płótno, a także artykuły żywno¬ściowe: worki z mąką, tutki z cukrem, puszki z ka¬wą, ryż, fasola, i wreszcie trochę zdekompletowanej uprzęzy.
- Poważnie myślisz o tej plantacji - powiedziała ze zdumieniem.
- W rzeczy samej.
Chwycił ją w talii, żeby pomóc jej wspiąć się po wielkim drewnianym kole. Jego dłonie były tak samo ciepłe i silne, jakimi je zapamiętała.
-Ja! Jocelyn!
Ulicą pędziła ku niej Conchita Vasquez, furko¬cząc czerwoną spódnicą, z rozwianymi, opadający¬mi kaskadą do pasa kruczoczarnymi włosami.
- Chita! - Jocelyn zeskoczyła z koła i obie kobie¬ty objęły się mocno. - Nie sądziłam, że cię jeszcze przed wyjazdem zobaczę. Jak mnie znalazłaś?
- Ten stary zgred, on mi mówi, że sobie poszłaś. Mówi, jakiś szalony bogaty plantator płaci mu za ciebie fortunę. To sobie pomyślałam, że jeśli typ ma tyle pieniędzy, zatrzyma się w najlepszym hote¬lu w mieście.
Jo zamarła, Chita zaś gwałtownie odwróciła gło¬wę w stronę górującego nad nimi mężczyzny.
- Conchito, to jego lordowska mość, wicehrabia Stoneleigh - powiedziała Jocelyn.
Wielkie czarne oczy Chi ty zrobiły się okrągłe.
- Madre de Dios. - Dziewczyna dygnęła głęboko, co wypadło nieco komicznie, jeśli wziąć pod uwa¬gę jej krzykliwy strój z tawerny. - Ja... bardzo przepraszam, wasza łaskawość. Nie myślałam ... Nie powinnam była tego mówić.
Rayne uśmiechnął się nieznacznie, usłyszawszy tytuł należny diukowi.
- Nie szkodzi, Chito - rzekł. - Nie pierwszy raz ktoś wyzywa mnie od szaleńców.
- N-nie o to mi chodziło - tłumaczyła się Chita.
- Myślałam tylko ...
- Wyobrażam sobie, co sobie myślałaś. Przed nami długa droga - zwrócił się do Jocelyn. - Pożegnaj się z przyjaciółką.
- Poradzisz sobie beze mnie, prawda? - zapyta¬la Jo na widok łez na policzkach dziewczyny, ostat¬nimi czasy nieco bladych.
- Będę za tobą tęsknić, tak samo jak za Dolly. Teraz nie mam nikogo.
Jocelyn doskonale ją rozumiała.
- Też będę za tobą tęsknić - powiedziała, a po¬tem znowu się objęły. Jo łzy napłynęły do oczu. - Trzymaj się z dala od starego zgreda.
- Postaram się. - Chita mocno uścisnęła jej dłoń. - Vaya eon Dios*.
Odwróciwszy się z wyrazem rozpaczy na twarzy, Hiszpanka pobiegła z powrotem do tawerny, za¬trzymując się raz jeszcze, żeby pomachać Jo na po¬żegnanie. Potem zniknęła za rogiem.
Jocelyn spojrzała na Rayne'a, nie zdołała jednak niczego z jego twarzy wyczytać. Odrobinę zbyt mocno ścisnął ją w talii, kiedy pomagał jej zacho¬wać równowagę podczas wspinaczki na wóz.
Tego ranka na ulicach Kingston panował tłok. Wokół roiło się od handlarzy, marynarzy, bogatych plantatorów z żonami i czarnoskórych niewolników w prostych białych szatach z bawełny. Mężczyźni nosili przeważnie workowate spodnie i szerokie słomkowe kapelusze, kobiety chodziły w prostych spódnicach i bluzkach, głowy zaś okrywały szalami. Po ulicach wędrowały osły, taszcząc na grzbietach wiklinowe kosze, po brzegi wypełnione przezna¬czonymi na sprzedaż owocami i warzywami.
Była niedziela, na wyspie dzień targowy. Choć Jocelyn nie miała okazji zwiedzić Jamajki, kilka¬krotnie załatwiała sprawunki na targu. Owo barw¬ne miejsce pulsowało życiem, pełne natarczywie
* Vaya eon Dios (hiszp.) - idź z Bogiem.
zachwalających towary tubylców, niewolników sprzedających produkty ze swych ogródków, han dlarzy ryb oraz rzemieślników, którzy oferowalI mebJe wykonane z pięknego twardego drewna do stępnego na wyspie - mahoniu, drzewa atłasowe go, palisandru i wiązu hiszpańskiego.
Rayne wspiął się na wóz. Siadając, skrzywił się lekko. Rana wyraźnie nadal mu doskwierała i Ja, wbrew sobie, poczuła nagły przypływ współczucia.
Wyciągnął swe długie nogi na tyle, na ile zdoła I przy tak załadowanej pace. Chwyciwszy lejce, ude. rzał nimi o zady koni, dopóki zaprzęg nie ruszył.
- Mahoniowa Dolina to plantacja trzciny cukro¬wej? - zapytała Jo, kiedy ciężki pojazd już się to¬czył.
- Dawniej uprawiano tam trzcinę, jednak teren znajduje się trochę zbyt wysoko nad poziomem morza, tak więc przedsięwzięcie się nie powiodło.
- Dlaczego zatem ją kupiłeś?
- Powiedziałem, że to była plantacja cukru. Jako że jego ceny stoją nisko, planuję uprawiać kawę.
-Kawę?
- Właśnie.
Siedział niespełna na odległość dłoni. Niemal ocierali się ramionami. Jo czuła bijące od niego ciepło. Odkryła, iż sama zaczyna płonąć.
- D-dlaczego wybrałeś kawę? - zapytała, poszu¬kując jakiegokolwiek tematu do rozmowy, byleby odwrócić tok swych myśli. .
Rayne spojrzał na nią twardo, jakby rozważał, czy Jo zasługuje na odpowiedź.
- Błękitna zguba - przemówił wreszcie. - Gin. Bolączka niższych klas. Odkąd rozpoczęto kampa¬nię społeczną przeciw pijaństwu, w całym Londy¬nie powyrastały kawiarnie. Na Jamajce uprawiano jż kawę, na niewielką wprawdzie skalę, jednak te ,kramne próby zakończyły się sukcesem. - Skręci¬Ii za róg, opuszczając King Street i kierując się ku nabrzeżom miasta. - Planuję zrobić to samo, lecz z większym rozmachem.
Czemu Jo nie zdziwiła ta ostatnia deklaracja? Zapewne dlatego, iż Stoneleigh nie należał do mężczyzn poświęcających energię przedsię¬wzięciu, którego nie dałoby się określić co naj¬mniej jako monumentalne.
- A na czym będzie polegać moja rola? - zapytała. Nawet nie raczył na nią spojrzeć.
- Mahoniowa Dolina nie jest dużą plantacją• Pracuje na niej obecnie tylko pięćdziesięciu robotników, nie licząc służby domowej ani sześciu por¬lugalskich służących kontraktowych, którzy przybyli tam ponad trzy miesiące przed dokonaniem przeze mnie zakupu. Natomiast zrobić trzeba wie¬le. - Odwrócił się i oszacował ją spojrzeniem, uno¬sząc kącik ust w sardonicznym uśmiechu. - W in¬nych okolicznościach czas spędzony w moim łóżku zagwarantowałby ci pewne ... przywileje.
Jocelyn momentalnie się najeżyła.
- Jednakże w obecnej sytuacji - ciągnął Rayne - będziesz pracować ramię w ramię z innymi. W tych samych, co oni, godzinach, spożywając te same posiłki. Nie będziesz w żaden sposób wyróż¬mana.
Jo zacisnęła zęby tak mocno, iż ledwie mogła mówić.
- Czy nigdy nie przyszło panu do głowy, wasza lordowska mość, że nie interesują mnie pańskie tak zwane przywileje? Podobnie jak nie życzę so¬bie, aby przypominano mi o odrażających chwi¬lach, jakie spędziłam w pańskim łóżku.
Rayne ściągnął lejce. Zatrzymał konie na pustej drodze, tuż pod zwieszającym się nad traktenl drzewiastym hibiskusem, którego jasnożółte kwia ty zaczynały właśnie czerwienieć. Zaciągnąwszy hamulec, owinął wodze wokół niego.
W Jocelyn narosło napięcie.
- Często zastanawiałem się nad tą kwestią- oznajmił. - Wówczas odnosiłem wrażenie, iż lubisz nasze igraszki. Wręcz przesadnie, że tak po wiem. Dokładnie pamiętam, jak jęczałaś i kurczo wo obejmowałaś mnie za szyję, jak oplatałaś mnie tymi swoimi szczupłymi nogami, żebym wszedl w ciebie jeszcze głębiej. Teraz mi mówisz, iż napa¬wały cię one odrazą. Po tym, co zaszło, zapewne powinienem dać wiarę twoim słowom. Mimo to ... - Urwał, przyciągając ją do siebie.
- Co ... co robisz?
- Powiedzmy, iż zaspokajam moją ciekawość.
Potem odchylił ją do tyłu i wpił się w jej usta, brutalnie wpychając język między zęby.
Jocelyn ogarnęły wściekłość i upokorzenie. Tłu¬kła pięściami w jego tors i usiłowała mu się wyrwać, lecz w jego mocnym uścisku była niczym złapany w sidła królik. Czuła napinające się mięśnie jego ramion, miarowe bicie serca. Napierał na nią twar¬dymi udami, a jego język - o Boże, język, śliski i go¬rący, każdym ruchem parzył jej usta. lej ciało pło¬nęło, zalewały ją niewiarygodnie potężne, oślepia¬jące fale żaru. Chciała wykrzyczeć swój protest, fu¬rię z racji władzy, jaką nadal nad nią posiadał. Kie¬dy jej dotykał, pragnęła czuć jedynie pustkę i odra¬zę, a tymczasem szalały w niej dzika namiętność, żądza i bezbrzeżna tęsknota za dawnymi czasami.
Chciała go zranić, przeciągnąć paznokciami po jego policzku, obrzucić najgorszymi wyzwiskami, jakie się jej nasuną. Chciała go spoliczkować, ukarać za zniszczenie jej życia, jej świata. Lecz tyl¬ko oplotła ramionami jego szyję, odpowiadając na pocałunek. Ich języki się zetknęły, w gardle Jo uwiązł cichy jęk. Czuła, jak palce Rayne'a majstru¬ją przy guzikach jej koszuli. Potem rozchylił mate¬riał i wsunął pod niego opalone dłonie.
_ Rayne ... - szepnęła, a wówczas zamarł.
Nie odsunął się od niej, jego dotyk stał się jed¬nak tak szorstki i nieprzyjemny, że aż się skrzywi¬la. Rayne roześmiał się gorzko.
_ Zatem nie wszystko było grą, nieprawdaż? - Za¬śmiał się ponownie, tak zimno, iż Jo zadrżała. _ Jakie to uczucie, najdroższa, pragnąć mężczy¬zny, którego się nienawidzi?
Policzki płonęły jej bardziej, niż gdyby wystawi¬ła je na palące słońce Jamajki. Pragnęła oznajmić mu, że się myli, że niegdyś go kochała. Wyznać, iż jest niewinna i nigdy by go nie skrzywdziła. Lecz gdy spojrzała w owe twarde, pociemniałe oczy, na bezlitosny profil jego twarzy, pojęła, że by jej nie uwierzył. Zajął już stanowisko w tej sprawie: osądził Jo i uznał jej winę•
_ Jesteś tylko mężczyzną - powiedziała. - Takim samym .i.ak każdy inny. Budzisz we mnie żądzę, nic więcej. Ządzę, której ty także kiedyś doświadczałeś w kontaktach ze mną•
_ I która niemal mnie zabiła. Wierz mi, nie zapomniałem.
_ Zdaje się, że pociąg do płci pięknej zawsze stanowił twoją dominantę•
_ Twoją zaś, naj słodsza, kłamstwa prześlizgujące się między ślicznymi białymi ząbkami.
Chwycił lejce, zwolnił hamulec i znów popędził konie. Zaprzęg ruszył leniwie; uprząż dzwoniła, zagłuszając brzęczenie owadów na zarośniętej gór¬skiej drodze.
Łajdak! Cholerny śmierdzący łajdak!
Jednak Jo nie powiedziała tego głośno. Ni<: mogła sobie pozwolić na podobny luksus. Raynt trzymał w ręku wszystkie karty, jak zresztą czynil praktycznie od dnia ich pierwszego spotkania. Podporządkuje mu się, będzie na każde jego ski. nienie, byle tylko przetrwać. Nie da mu się spro¬wokować do popełnienia jakiegoś głupstwa, które wydłużyłoby jej wyrok lub wręcz zawiodło na szu¬bienicę•
Zerknęła ukradkiem na jego zacięte oblicze.
Doprowadzało ją do wściekłości, że mimo krzywd, jakie jej wyrządził, ciągle czuła doń pociąg. Przy¬stojny i czarujący, do perfekcji opanował sztukę uwodzenia, nic zatem dziwnego, że niegdyś się w nim zakochała. Lecz okoliczność, iż nadal znaj¬dowała się pod jego wpływem, nadal ulegała jego urokowi, przekraczała jej zdolności pojmowania. Niemniej tak właśnie wyglądały fakty. Przekonała się o tym, kiedy jej dotknął - a może już w chwili, gdy pojawił się w tawernie. Ów stan rzeczy dener¬wował ją i przepełniał gniewną goryczą, lecz z pew¬nością nie przyczyni się do jej zguby. Pożądała Rayne'a, obecnie jednak wiedziała, z jakim czło¬wiekiem ma do czynienia, i zamierzała zachować ostrożność.
Prędzej czy później Rayne'owi znudzi się zaba¬wa w zemstę. Odludna plantacja raczej nie przypo¬mina rezydencji w Londynie. Wicehrabia zatęskni za wystawnym życiem i tym sposobem Jo się od niego uwolni. Niesprawiedliwy wyrok zdoła ja¬koś znieść. Nie wiedziała, co kryje przyszłość, lecz póki żyła, istniała dla niej szansa na szczęście.
*
Podróżowali wijącym się przez góry wąskim, py¬listym traktem. Jocelyn nawet w snach nie widywa¬la równie pięknych okolic. Gdzieniegdzie jej oczom ukazywał się ocean nieprawdopodobnie turkusowej barwy, z długimi jasnymi połaciami piaszczystej plaży.
Przejechali przez kilka niewielkich osad. Chaty o pobielonych ścianach stały przy drodze, podwór¬ka otaczały miniaturowe palisady obrośnięte przez pnące róże.
Rayne, równie sztywny jak ona, prawie się nie od¬zywał. Rzucało się w oczy, iż nadal buzuje w nim gniew. Z Jo złość wyparowała stosunkowo szybko w obliczu otaczającego ją piękna - pogoda była zbyt zachwycająca, powietrze przesycone zbyt słodkim zapachem, niebo zbyt błękitne, żeby się boczyć. Kiedy ujrzała motyla o piętnastocentymetrowej roz¬piętości skrzydeł, ostatecznie zapomniała o wście¬kłości na Rayne'a i poderwała się, wskazując owada z takim entuzjazmem, iż niemal wypadła z wozu.
Rayne złapał ją za ramię i pociągnął z powrotem na ławkę z nieheblowanego drewna.
- Co ty, u diabła, robisz'? - zaatakował. - Próbujesz się zabić?
_ Widziałeś go? - zapytała, ponownie wyciągając palec w stronę oddalającego się z gracją owada. W jej oczach lśnił zachwyt.
Przez chwilę na twarzy Rayne'a malował się su¬rowy wyraz, później jednak kąciki jego ust uniosły się w rozbawieniu.
- To Papilio homerus - rzekł.
_ O Boże, był niesamowity. W życiu nie widziałam większego!
Zaśmiał się cicho, zaś jego oczy nagle pojaśnialy - Poczekaj, aż zobaczysz tutejsze jaszczurki. Jocelyn niemal się uśmiechnęła. Rayne popędzil konie, jako że przed nimi wyrastało strome wznic sienie. Milczała, kiedy krętą dróżką toczyli się w kierunku niewielkiej plantacji usytuowaneJ nad odnogą rzeki Yallahs.
Kilka godzin później dotarli na miejsce. Do tego czasu Rayne znów stał się napięty i ponury, przy czym J ocelyn nie była pewna, czy powód tego stanowi doskwierający mu ból pleców, czy też złośc na nią. Nie poświęciła jednak tej kwestii zbyt wie le uwagi, ponieważ oczarowały ją widoki: bez chmurne niebo o barwie intensywniejszej nawel niż kolor morza, imponujące, gęsto pokryte roślin nością wierzchołki gór w oddali oraz łagodne zbo cza zacisznej doliny - Mahoniowej Doliny.
Kiedy podjechali bliżej, czarno-białe plamki na stoku okazały się robotnikami pochylonym i przy pracy. Ciągnione przez osły drewniane wózki przemierzały świeżo zaorane pola.
J ocelyn spodziewała się wielkiej rezydencj i z białymi kolumnami, zaskoczył ją więc praktyczny dwukondygnacyjny budynek z deskowaniem i da• chem walmowym, szeroką werandą od frontu oraz biegnącym wzdłuż piętra krytym balkonem. Kiedy zajechali na podwórze, zdumiała się jeszcze bar¬dziej, odkrywszy, że biała farba się łuszczy, weran da nieco podupadła, a rabaty .zarosły zielskiem.
- Mówiłem, że plantacja wymaga znacznego na¬kładu pracy - powiedział odrobinę obronnym to nem Rayne, ujrzawszy malujące się na jej twarzy niedowierzanie. - Robotnicy oczyścili już więk¬szość pól. Za dom się weźmiemy, kiedy tylko ziemia będzie gotowa pod uprawę.
_ Obawiam się, że nie mam pojęcia, co się sadzi, aby otrzymać kawę•
_ Szczepki pobrane z dojrzałych kawowców. Czekam na ich ładunek z Haiti. - posłał Jo twarde, kpiące spojrzenie. - Jako że sadzenie, zbiór, łuskanie i sortowanie należą do zadań robotników, do¬wiesz się wszystkiego z pierwszej ręki.
Wygłosiwszy tę kąśliwą uwagę, gwałtownie ściągnął lejce i zatrzymał konie przed domem. Zeskoczył z wozu, krzywiąc się przy tym, gdyż wylądował bardziej twardo, niż zamierzał.
Przez chwilę Jocelyn triumfowała, że został ukarany za swoje docinki. Później dostrzegła krople potu na jego czole i natychmiast ogarnęła ją skru¬cha. Kiedy Rayne okrążył wóz i wyciągnął ręce, że¬by pomóc jej zejść, zignorowała go i samodzielnie zeskoczyła na ziemię•
Jego oblicze stężało.
_ O ile sobie przypominam, tam na trakcie nie uważałaś mojego dotyku za szczególnie odrażający.
Jocelyn spojrzała hardo w jego pociemniałe oczy.
_ Każdy głupiec zorientowałby się, że cierpisz _ rzekła. _ Chciałam jedynie oszczędzić ci bólu. A teraz, jeśli pokażesz mi, gdzie mogę położyć rze¬czy, zostawię je i zaraz wrócę, żeby podjąć pracę•
Przez chwilę Rayne w milczeniu wbijał wzrok w twarz Jo, jakby usiłował przejrzeć jej myśli. Wreszcie odwrócił się i ruszył w stronę wejścia.
_ Chodź za mną•
Rozdział 15
Rayne zaprowadził Jocelyn do budynku, w drzwiach puszczając ją przodem. Nabyty prze zeń dom od środka prezentował się znacznie lepiej niż z zewnątrz. O wytworności, naturalnie, nie mo gło być mowy, lecz na meble nie szczędzono nic gdyś grosza, a tapeta doskonale współgrała z dy wanem w orientalne wzory, wyścielającym gładki, podłogę z twardego drewna.
Drewnianą konstrukcję zaprojektowano w stylu kolonialnym. Po jednej stronie znajdował się sa lon, po przeciwnej jadalnia, między nimi zaś wznosiły się eleganckie schody. Na tyłach domu mieściły się: salonik, zaciszne solarium oraz gabi¬net, z którego poprzedni właściciel zarządzał plantacją•
- Twoja sypialnia jest na piętrze - oznajmił Ray¬ne, wyrywając Jo z zamyślenia. - Drugie drzwi po prawej. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, po¬proś pokojówkę. Zwykle kręci się gdzieś w pobliżu.
Jocelyn spojrzała na niego, kurczowo ściskając tobołek z ubraniami.
- Chcesz, żebym mieszkała w domu?
- Chcę cię mieć na oku. Co do przepracowania reszty dnia, wystarczy, jeśli zaczniesz od jutra. Ka¬;.« kucharce przysłać ci na górę coś do jedzenia.
Ponieważ po tych słowach umilkł, Jocelyn prze¬cięła hol i wstąpiła na schody.
Rayne odprowadzał ją wzrokiem, podziwiając pełne gracji ruchy jej szczupłej sylwetki. Dostrzegł kołysanie bioder, mignęła mu smukła kostka, sły¬szał szelest materiału ocierającego się o jej nogi. Kiedy u szczytu schodów Jo się odwróciła, jej mała j«drna pierś przemieściła się nieznacznie pod ko¬szulą. Rayne'owi krew zgęstniała w żyłach. Gdy po¬myślał o jej słodkich, miękkich wargach, skurczył mu się żołądek, a lędźwie wezbrały bólem.
Niech to diabli! Ta kobieta niewiarygodnie nań działała. Ilekroć na nią spojrzał, pragnął zadrzeć z niej spódnicę, ilekroć słyszał jej głos, marzył o za¬nurzeniu języka w jej ustach. Nie planował, że bę¬dzie nocowała w domu. Na Boga, wcale nie zamie¬rzał jej tu ze sobą przywozić!
A może jednak? Czyż, ostatecznie, nie z jej powodu przybył na tę przeklętą wyspę?
Wszyscy usiłowali odwieść go od tego pomysłu. Zwłaszcza Dominic i Catherine, najbardziej zaś je¬go siostra.
- Na litość boską, Rayne - zaklinała go Alexandra.
- Narażasz życie dla tej kobiety. Nie widzisz tego?
- Alex może mieć słuszność - poparł ją Dominic. - Już raz jej nie doceniłeś. Nie wiesz, do czego jest zdolna.
- Nie boję się jej. Po prostu wzięła mnie z zasko¬czema.
- Nie w tym rzecz! - spierał się Dominic, jednak Rayne uparcie obstawał przy swej decyzji.
Potrzebował tej konfrontacji, żeby odsunąc od siebie wątpliwości. Mówił sobie, że musi staną" z nią twarzą w twarz. Zajrzawszy w te błękitne oczy, ujrzy nienawiść, którą tak dobrze przed nim ukrywała. Jedno badawcze spojrzenie ujawni jej perfidię, a wówczas Rayne zaakceptuje gorzką prawdę i wreszcie zazna spokoju.
Był pewien swego, wręcz obsesyjnie przywiązany do owej wizji, zdeterminowany raz na zawsze za¬kończyć sprawę. W tym celu przemierzył oceanl a nawet nabył cholerną plantację! Gdy jednak roz¬strzygający moment wreszcie nadszedł, nic nic przebiegało po jego myśli.
Kiedy na piętrze Jo zamknęła drzwi swej sy¬pialni, znajdującej się na przeciwległym końcu korytarza w stosunku do przestronnego pokoju, który Rayne wybrał dla siebie, powrócił wspo¬mnieniem do owej chwili. W jej oczach ujrzał za¬skoczenie. Potem zapłonęły gniewem, miotając błękitne błyskawice, które oglądał przynajmniej kilkanaście razy, odkąd się poznali. Może też na moment zagościł w nich strach. Nienawiść jed¬nak, podobnie jak przedtem, została dobrze za¬maskowana przez wyraz niewinności i rozpaczy z nieznaczną domieszką bólu. Lecz owa niena¬wiść tam była, na Boga, musiała być! Jo go zdra¬dziła - widział ją, jak pociąga za spust! Była tam, przyczajona na dnie błękitnych oczu, ukryta przez kobietę rządzoną chorym .. pragnieniem zemsty, mistrzynię w sztuce oszustwa. W końcu jednak wypłynie na powierzchnię. Zaś Rayne zamierzał ją zobaczyć.
Dlatego zapłacił Barzillai'owi Hopkinsowi, wła¬ścicielowi tawerny, dwukrotnie więcej niż należało - i płacił nadal, jeszcze wyższą cenę.
Wszedł do gabinetu, z półki za biurkiem wziął bu¬telkę i szczodrze nalał sobie rumu. Opróżniwszy szklaneczkę jednym haustem, poczuł, jak trunek, paląc mu przełyk, spływa do żołądka. Ani się to jed¬nak umywało do ognia, jaki nadal szalał w jego ży¬lach. Ognia gorejącego w nim zawsze na jej widok.
Rayne opadł na obite skórą krzesło z wysokim oparciem, stojące za masywnym mahoniowym biurkiem. Spędził za tym biurkiem już wiele nocy, wertując księgi rachunkowe i przeglądając spis ro¬botników, którzy mieszkali w krytych strzechą cha¬tach o ścianach z plecionki oblepionej gliną•
Kupił podupadającą plantację i zainstalował się w tym domu na długo przed pierwszą wizytą w ta¬wernie. Jako że potrzebował czasu, by przygoto¬wać się na konfrontację z Jo, całymi godzinami pracował w polu, ramię w ramię z robotnikami usuwając gnijącą trzcinę• Nabył tę ziemię, nawet jej nie oglądając, jedynie celem usprawiedliwienia swej podróży na Jamajkę. Kiedy jednak zbierał in¬formacje o wyspie i jej gospodarce, obudziło się w nim zainteresowanie tematem. Jakie zyski osią¬gnąłby przy odrobinie wysiłku? Jak mógłby spożyt¬kować starą plantację?
Z początku uprawa~ kawy wydawała się pomy¬słem absurdalnym, stopniowo jednak koncepcja zakorzeniła się w nim równie mocno, jak niegdyś trzcina cukrowa na polach Mahoniowej Doliny, tak że obecnie nie potrafił się już od niej uwolnić. Ciężka praca stanowiła pożądane fizyczne wyzwa¬nie, mimo że wzmagała ból w plecach, zaś myśl o sukcesie uskrzydlała Rayne'a jak jeszcze nic od czasów wojny.
Ponownie napełnił szklaneczkę. Nie przepadał za rumem, mając jednak umysł zaprzątnięty pracą, snuciem planów wobec plantacji oraz ciągłym uzu pełnianiem zapasów, zapomniał kupić brandy.
Skrzywił się, przełykając ognisty trunek. Po chwi li ogarnęło go przyjemne, ciepłe odrętwienie. Do brze spał minionej nocy. Zmęczenie wyciszyło jego sny, zdołał także zignorować pulsujący ból pożąda¬nia, które nękało go od chwili, gdy po raz pierwszy ujrzał Jo w tawernie.
Ubiegłej nocy spał. Dziś nie będzie to takie proste. Słuchał kroków na piętrze, wyobrażając sobie stopy Jocelyn na miękkim dywanie. Nadal mial w pamięci żar jej ust, kiedy pocałował ją na dro¬dze, i kształt jej drobnych jędrnych piersi. Może powinien wezwać do siebie Dulcet? Odkąd przybyl na plantację, jego gospodyni posyłała mu uwodzi¬cielskie spojrzenia.
- Ja należeć massa James - oznajmiła, mając na myśli poprzedniego właściciela. - On ze mnie zadowolony. Teraz ja należeć massa Rayne.
Rayne powiódł wtedy wzrokiem po jej pełnych piersiach i wąskiej talii. Miała przejrzyste piwne oczy, wysokie kości policzkowe oraz najbardziej zmysłowe usta, jakie zdarzyło mu się podziwiać. Jego ciało potrzebowało ulgi. Dlaczego zatem, u diabła, nie miałby skorzystać z owej jakże bezpo¬średniej propozycji?
Westchnął. Dulcet ukoiłaby jego ciało, lecz nie umysł. To ostatnie mogła uczynić wyłącznie Joce¬lyn - wyłącznie wyznając mu prawdę.
Obecnie usłyszałby z jej uśt jedynie kłamstwa, lecz prędzej czy później Jo przyzna się do wiaro¬łomności. Kiedy zaś ujawni swe prawdziwe oblicze, Rayne odzyska wolność.
*
Stojąc obok wysokiego łoża z baldachimem, Joce¬Iyn zdjęła zakurzone ubranie i rzuciła je na różową perkalową kapę. Zmęczyła ją podróż wyboistą dro¬gą na niewygodnej ławce. Zarazem jednak, pomimo ponurego towarzystwa Rayne'a, czerpała radość z każdej chwili jazdy, każdego słodkiego oddechu.
Włożywszy koszulę nocną, podeszła do okna, za¬chwycając się nieprawdopodobnie rześkim powie¬trzem i niebem usianym gwiazdami. Zastanowiła się, co by się stało, gdyby wyszła na zewnątrz. Czy ktoś próbowałby ją zatrzymać? W domu panowała cisza, jako że służba udała się już na spoczynek. Wprawdzie Jo nie posiadała peniuaru, jeśli jednak nie będzie hałasować, chyba nikt jej nie zobaczy.
Świadoma, że nie powinna tego robić, lecz zara¬zem nieodparcie wabiona przez chłód nocy, opu¬ściła pokój i zeszła po schodach. Nie odejdzie da¬leko, po prostu posiedzi chwilkę w ciemności, chłonąc nocne odgłosy i rozkoszując się ożywczym górskim wietrzykiem.
Zagłębiła się w cień i spoczęła na niskim kamien¬nym murku, który okalał zachwaszczony ogród. Otaczał ją bezgraniczny spokój. Wkrótce całkiem zatopiła się w ciszy, za jaką tęskniła od czasów spę¬dzonego na wsi dzieciństwa. Umknął jej moment otwarcia drzwi, podobnie jak chrzęst żwiru pod po¬deszwami ciężkich męskich butów.
- Wydawało mi się, że coś słyszałem. Powinie¬nem był się domyślić, że to ty.
Na dźwięk głosu Rayne'a Jocelyn pisnęła i zerwała się na równe nogi.
- Nie chciało mi się jeszcze spać. Na zewnątrz było tak pięknie, że ... - Jakże zdołałaby mu wy tłumaczyć, jakie to doznanie: najzwyczajniej w świe¬cie oddychać czystym świeżym powietrzem? - Ni¬gdzie się nie wybierałam .
Chociaż w ciemności ledwie go widziała, czuła, że prześlizguje się wzrokiem po jej sylwetce.
- Co ty, u diabła, masz na sobie? - zaatakował. - Chyba nie wyszłaś z domu w koszuli nocnej?
Bezwiednie cofnęła się o krok.
- Nikt mnie nie widział. Jest ciemno i nikogo nie ma w pobliżu.
- Oprócz mnie.
Na ten argument nie znalazła odpowiedzi.
- Co tu robisz? - indagował dalej.
- Obserwuję gwiazdy. Zawsze mnie fascynowały. - Wskazała niebo. - To Wielki Pies. A tam - gwiazdozbiór Byka.
Odchrząknął.
- Rzeczywiście.
- O tej porze jest tu tak pięknie ... i cicho. Zupełnie inaczej niż w mieście ... albo w tawernie. Tam trudno było choćby o chwilę spokoju.
- Nie powinnaś tu przebywać - oznajmił.
- Domyślam się. Dziwię się, że nie zamknąłeś mnie na klucz.
- Wyspa jest twoim więzieniem. Nie masz dokąd uciec.
Zesztywniała. Nadal nie był gotów na poznanie prawdy. Słyszała to w jego głosie. Zastanawiała się, czy ów stan rzeczy kiedykolwiek ulegnie zmianie.
- W takim razie nie powinno ci przeszkadzać, je¬śli jeszcze chwilkę tu posiedzę - stwierdziła, na po¬wrót opadając na niski murek z kamienia. - Lubię obserwować świetliki. Dotrzymują mi towarzy¬stwa.
Rayne złapał ją za ramię i zmusił do wstania.
- Paraduj dalej półnaga, a towarzystwa dotrzy¬ma ci któryś z tutejszych mężczyzn.
-Albo ja. - Je¬sli wydaje ci się, że ja ostro cię ujeżdżałem, rychło przekonasz się, jak bardzo się mylisz.
Wyrwała mu się, płonąc z zażenowania.
- Pańska troska jest doprawdy wzruszająca, mi¬lordzie.
Rayne wwiercał się w nią wzrokiem poprzez ciemność.
- Mówiłem poważnie - rzekł. - Po zmroku sa¬motnej kobiecie grozi tu niebezpieczeństwo. Na¬wet jeśli nasi robotnicy zachowają się przyzwoicie, w pobliżu są inni, którzy mogą sprawiać problemy. N ie życzę sobie, żebyś wałęsała się sama po nocy.
Czyżby się o mnie martwił? - zadrwiła Jo w du¬dm. Martwił się, że coś jej się stanie, nim zdoła do¬konać swej cholernej zemsty.
Ruszyła z powrotem do domu.
- Jutro wcześnie zaczynamy pracę - rzucił Rayne w ślad za nią.
Nawet nie zwolniła kroku.
*
Jocelyn, nawykła do ciężkiej pracy, obudziła się przed wschodem słońca. Na moment poczuła się zdezorientowana widokiem zwieszającej się nad nią moskitiery oraz miękkim materacem pod sobą•
Westchnęła, przypomniawszy sobie, gdzie się znajduje, potem zaś przez chwilę rozkoszowała się komfortem, jakiego nie zaznała od tak dawna. Przeciągnęła się i ziewnęła. W pokoju panowała ciemność, nie wkradło się tu jeszcze nawet szare swiatło świtu. Wreszcie Jo odrzuciła pościel i prze¬loczyła się na skraj łóżka, żeby zapalić świecę•
Źle spała tej nocy, mimo wygodnego materaca i pokoju znacznie przewyższającego ponure kwate¬ry dla służby, jakich się spodziewała. Dręczyły ją sny o nim, ich rozmowie w ciemności i wszystkim, co zaszło, odkąd pojawił się w tawernie.
Nienawiść, jaką czytała w jego oczach, złościła ją, lecz bardziej jeszcze przerażała. W środku nocy Ja obudziła się zlana potem, ponieważ przyśniło jej się, że Rayne stoi nad nią oszalały z wściekłości, zaciska potężne dłonie na jej gardle i wolno zaczyna ją dusić.
Próbowała powiedzieć mu, że doń nie strzelała, ale tylko wzmocnił uścisk.
- Jeśli ty tego nie zrobiłaś, to w takim razie kto? - ryknął.
Od tamtego fatalnego popołudnia tysiąc razy za¬dawała sobie owo pytanie. Lista potencjalnych sprawców wydłużała się, co bynajmniej nie przybli¬żało J o do znalezienia odpowiedzi.
Oczywiście, Rayne miał wrogów. Przez blisko dwa lata śledziła jego poczynania, była świad¬kiem kilku bijatyk w tawernach, widziała, jak uwodzi i porzuca niezliczone rzesze kobiet, obo¬jętny na ich uczucia. Sam jej wyjawił, iż z lady Campden łączył go niegdyś romans, wspomniał też o zazdrosnym małżonku owej damy. Do listy wypadało dopisać również Stephena Bartletta, lorda Harcourta. I, naturalnie, Rosalee Shellgra¬ve, aktorkę, kochankę Stephena, odbitą mu na¬stępnie przez Rayne'a. Byl.o wreszcie imię, które nawet w duchu wymieniała w tym kontekście z ogromną niechęcią. Chuderlawy blondynek o paskudnie okaleczonych dłoniach. Z początku stanowczo odrzuciła taką możliwość, później jed¬nak przypomniała sobie subtelną zmianę w ich relacjach, dziwne zachowanie chłopaka, odkąd zaczęła nosić suknie i grać rolę damy. Czyżby Tuck się w niej po sztubacku zadurzył? Czy moż¬liwe, że stał się zazdrosny o Rayne'a? Czy wie¬rzył, iż tym sposobem ochroni J o lub wręcz ocali przed zgubą? Na tę myśl kurczył jej się żołądek. Modliła się, by prawda okazała się inna. Lecz na¬wet jeśli Jocelyn nie myliła się w swych przypusz¬czeniach, fakt, iż została skazana za ową zbrod¬nię, gwarantował Tuckowi bezpieczeństwo. W obliczu wielkiej niesprawiedliwości, jaka ją spotkała, wydawało się to skromnym pociesze¬niem, niemniej przynosiło Jo pewną ulgę•
Skończyła się ubierać, rozczesała włosy, a potem wzięła płonącą świecę. Wyszła na korytarz. Dom lonął w mroku - tak w każdym razie sądziła, dopó¬ki nie znalazła się na wysokości drzwi do gabinetu. Przez szparę pod nimi sączyło się żółtawe światło, zaś w pokoju dało się słyszeć jakiś ruch.
Przecież Rayne nie wstałby tak wcześnie. Ciekawiło ją, kto to może być, lecz wolała nie ry¬zykować sprawdzania. Opuściła dom, kierując się w stronę budynku, w którym mieściła się kuchnia. Gdyby miała sama wyznaczyć sobie zadanie, z pewnością nie zdecydowałaby się na zajęcie w za¬parowanym, nieustannie przegrzanym pomiesz¬czeniu. Nie zamierzała jednak czekać, aż Rayne zagoni ją do pracy. Nie zamierzała dać mu powo¬du do narzekań na nią bądź jej poczynania.
Przez dłuższą chwilę stała niezauważona w drzwiach kuchni. Ogromne czarne kotły bulgotały na palenisku z białych cegieł, stojącym obok wielkiego ceglanego pieca. Para ze świstem ulatywała z czajnika, zaś na długim drewnianym stole piętrzyły się stosy wa¬rzyw i owoców: kolby kukurydzy, maniok jadalny, bataty, mango, guanabana i jaca. W pomieszczeniu już panowało dokuczliwe gorąco, zarazem jednak pachniało tu apetycznie duszonym mięsem i świe¬żym chlebem.
- Chleb gotowy - oznajmiła wysoka kobieta o skórze barwy kakao, długich nogach, wysokich kościach policzkowych i pełnych wargach. - Ty chcieć ja je wyjonć?
- Nijeto t'kie prus te. - Jej towarzyszka, niska, czarna niczym węgiel, trzy razy szersza od niej w ta¬lii, otworzyła żeliwne drzwiczki pieca. - Ja t'zbiem.
J ocelyn nie zdołała powstrzymać uśmiechu, sły¬sząc toporny patois, miejscowy dialekt, którym po¬sługiwała się druga rozmówczyni. Pomimo tygodni spędzonych na Jamajce miała problem ze zrozu¬mieniem tej wypowiedzi.
- Halo - odezwała się wyższa z kobiet, mówiąca językiem znacznie bardziej dla Jo przystępnym. - Ty dziewczyna przyjść z nowym mass a ?
- Tak. Jestem Jocelyn.
- Jo-ce-line?
- Starczy Jo, jeśli tak będzie prościej.
Kobieta uśmiechnęła się, błyskając olśniewająco białymi zębami. Jo uświadomiła sobie, iż jest bar¬dzo ładna. Egzotyczna i gibka, choć zarazem o ob¬fitym biuście, a przy tym zmysłowa.
- Jestem Dulcet, a ta kobita jest Gwen - powie¬działa piękność. - Ja gospodyni, a Gwen kucharka. Te tam som Robin i Bluejay.
Odwróciwszy się, Jo ujrzała dwie dziewczynki, które chichotały w kącie, zasłaniając usta dłońmi.
- Stanieta wy! - zganiła je Gwen. - Zaro wam włożem, jak sie za robota nie weźmieta.
Uśmiechy zniknęły w okamgnieniu, a dziew¬czynki powróciły do krojenia dojrzałego manioku w plasterki.
- Nigdy siem nie zuczom. - Gwen potrząsnęła k«dzierzawą czupryną•
Wyjęła z pieca drugi bochen chleba. Pachniał tak apetycznie, iż Jo ślinka napłynęła do ust.
- Ty kobieta massy? - zapytała Dulcet.
- Nie.
Piękność uśmiechnęła się szerzej.
- Dobrze - orzekła.
Jo nie spodobał się ton Dulcet ani też wyraz jej twarzy, gdy mówiła o Rayne'ie. Jej uśmiech był jednak ciepły, kiedy zaś Jocelyn energicznie przy¬stąpiła do pracy, kobiety zaakceptowały ją w swym gronie, jak gdyby przyjaźniły się z nią od dawna.
- Bebo dzisiaj chora - wyjaśniła Dulcet. Ugryzła kawałek krojonego przez siebie mango, a potem zlizała sok ze smukłych palców. - Gwen moja przy¬jaciółka. Massa mówić moja pomoc okej. - I zno¬wu na jej obliczu zaszła zmiana, tak jakby rumie¬niec przyciemnił jej policzki.
- Domyślam się, że pan ci się podoba - powie¬działa Jo.
- Massa przestojny myszczyzna. - Dulcet wy¬szczerzyła zęby w uśmiechu. - Wielkie dłonie. Sil¬ne ciało. Wielka poła.
- Wielka poła? ~ powtórzyła Jocelyn.
Po przeciwnej strouie stołu Gwen, która przygo¬towywała gotowane zielone banany z ryżem, zatrzę¬sła się ze śmiechu. Dłońmi o serdelkowatych pal¬cach wykonała kilka sprośnych gestów, tak iż stało się jasne, że Dulcet miała na myśli "wielką pałę"• Teraz dla odmiany Jocelyn spłonęła rumieńcem.
- Ona chcieć porubarać - oznajmiła Gwen i choć Jo nie miała pojęcia, co znaczy samo słowo, całkiem wyraźnie zrozumiała, że Dulcet pragnie ujrzeć Rayne'a w swych objęciach.
Gdyby nie skonfundowanie na twarzy ciemno¬skórej ślicznotki oraz fakt, iż do konsumpcji nie¬wątpliwie jeszcze nie doszło, w J ocelyn mogłaby wziąć górę zazdrość. Jednak w zaistniałych oko¬licznościach także się uśmiechnęła, po czym wszystkie trzy wybuchnęły śmiechem. Boże, jak dobrze było się śmiać.
Rayne stał w wejściu, obserwując kobiety. Tkwił tak od jakiegoś czasu, zahipnotyzowany widokiem uśmiechniętej Jocelyn. Właśnie taką oglądał ją w snach, beztrosko roześmianą, rozprawiającą z ożywieniem. Za dnia jednakże zwyciężał w nim racjonalizm, wymazując wszelkie ciepłe wspo¬mnienia na jej temat. Zaskoczyło Rayne'a, że ju~ wstała i znalazła sobie zajęcie - choć zapewne bez¬podstawnie, jako że zawsze wykazywała chęć do pracy, wyznaczając sobie w ich miejskiej rezy¬dencji więcej obowiązków, niżby musiała.
Kroiła w plasterki zielone banany, pochylo¬na nad długim drewnianym stołem. Zarumieniła się od śmiechu i panującego w parnej kuchni gorą¬ca. Wilgotne kosmyki lśniących kruczoczarnych włosów lepiły jej się do policzków. Najwyraźniej zdrętwiały jej plecy, ponieważ przeciągnęła się nie¬znacznie, a wówczas jej piersi ponętnie napięły materiał koszuli. Oczyma wyobraźni z całą dokład¬nością ujrzał jej sutki. W jego lędźwie uderzył żar.
Przeciągnęła się ponownie, walcząc z niewygod¬ną pozycją, zaś myśli Rayne'a odbiegły od owego zmysłowego obrazu ku chwili, kiedy opowiadała mu o swej harówce w kuchni tawerny na East En¬dzie.
- Nigdy żem nie miała gorszej roboty - wyznała, przy czym pod wpływem niemiłego wspomnienia do jej wypowiedzi wkradł się język ulicy. - Nie cierpiałam przeklentej duchoty, dymu i tych wicz¬lIych stosów brudnych garów. Dajem słowo, wolem żyć z kradzieży.
Roześmiał się wtedy. Obecnie nie było mu do śmiechu.
Jo zresztą również nie, kiedy spostrzegła go w drzwiach. W pomieszczeniu nagle zapadła cisza.
_ N-nie spodziewałam się, że wstanie pan tak szybko, milordzie - powiedziała Jocelyn. - Pomy¬siałam, że w kuchni zawsze przyda się pomoc.
_ Rzeczywiście. Pamiętam, jak lubisz tego ro¬dzaju zajęcia - stwierdził.
Kiedy skrzywiła się bezwiednie, na ustach Ray¬nc'a zagościł ledwie dostrzegalny uśmiech.
_ Jednakże - podjął - będziesz musiała chwilo¬wo zaniechać prac kuchennych. Zaplanowałem dla ciebie inne zadania.
_ Naturalnie. - Zaczęła odwiązywać fartuch.
- Może ci się przydać - powstrzymał ją• - Praca hędzie dość brudna.
Uniosła brodę, wyraźnie przekonana, iż Rayne kryje dla niej w zanadrzu coś wyjątkowo przykre¬go. I powinien. Niech to diabli, powinien jak cholera!
- Tędy - rzekł.
Poprowadził ją za budynek kuchni, energicznie zmierzając w stronę uprawianego na tyłach spore¬go zagonu. Wysokie łodygi kukurydzy falowały na wietrze, wzdłuż starannie wytyczonych rzędów płożyły się melony. Czarno-biały kundel prze¬mknął obok ciemnoskórego robotnika, który po¬gonił zwierzę, zamachując się na nie motyką•
Rayne zatrzymał się na skraju warzywnika, obok niskiego, dobrze zbudowanego bruneta, liczącego sobie nie więcej niż dwadzieścia sześć lat.
- Jocelyn, to jest Paulo Baptiste. Odpowiada za ogród i tereny wokół domu.
Paulo podniósł się z klęczek, otrzepując ręce z ziemi.
-' Bom dia, senhorita * - przywitał się.
- J ocelyn mówi po francusku i angielsku, obawiam się jednak, że nie zna portugalskiego - rzekł Rayne.
Spostrzegłszy zainteresowanie młodego mężczy¬zny, poczuł bardzo niepożądane ukłucie zazdrości.
- Miło mi cię poznać, Paulo. - Jocelyn wycią¬gnęła smukłą dłoń, jednak Portugalczyk, spojrzaw¬szy na własną, uwalaną ziemią prawicę, tylko po¬trząsnął głową.
- Cała przyjemność leży po mojej stronie - za¬pewnił.
Pomimo niskiego wzrostu był mocarnym mężczy¬zną, o inteligentnych oczach i miłym usposobieniu. Rayne natychmiast go polubił, dostrzegł też jego ta¬lent rolniczy oraz umiejętność kierowania ludźmi.
- Jocelyn świetnie zna się na kwiatach - wyjaśnił Rayne. - Może zdoła pomóc naszym marnym ra¬batom.
Jo wbiła w niego wzrok.
- Będę pracować w ogrodzie? Myślałam ...
- Wiem, co sobie myślałaś, J ocelyn. I zapewniam cię, że gdyby te rabaty nie znajdowały się w tak opłakanym stanie, posłałbym cię do oczysz¬czania z trzciny ostatniego pola.
Rozwiązanie faktycznie zaświtało mu w głowie.
Bóg jeden wie, że sobie na taki los zasłużyła - a na¬wet znacznie gorszy. Kiedy jednak minionej nocy przyłapał ją na obserwowaniu świetlików, potem
* Bom dia senhorita (port.) - dzień dobry, panience.
zaś w kuchni usłyszał jej śmiech, odrzucił ową koncepcję•
- Paulo pokaże ci cieplarnię i szopę z narzędzia¬mi - ciągnął. - Znajdziesz tam wszystko, co nie¬zbędne do pielenia. Sporządź listę roślin, a dopil¬nuję, żebyś dostała je przy okazji najbliższej wypra¬wy po zapasy.
Lustrowała jego twarz. - Dobrze - powiedziała.
Rayne tylko skinął głową. Na widok radości, ja¬ka na moment odmalowała się na jej obliczu, kie¬dy Jo poznała swoje nowe zadanie, poczuł ucisk w piersi. Do licha, wolałby, żeby nie spoglądała nań w taki sposób, zaczynały go bowiem zalewać uczucia, które powinny były dawno w nim umrzeć, a wszystkie dręczące go wątpliwości znów wypły¬wały na powierzchnię. Pragnął jej, przy czym siła owego pożądania niemal dorównywała wściekło¬ści, jaką wzbudzał w nim jej postępek.
Diabli nadali! Rayne odwrócił się, żeby nie pa¬trzeć na J ocelyn, która u boku niskiego śniadego Portugalczyka zmierzała w stronę szopy z narzę¬dziami. Śmiała się z czegoś, co powiedział jej towa¬rzysz, Rayne zaś pożałował decyzji, w której efek¬cie tych dwoje będzie razem pracować. Niech pie¬kło pochłonie tę przeklętą sekutnicę!
Zdeterminowany, by o niej zapomnieć, choćby musiał się w tym celu uciec do całej swej siły woli, Rayne ruszył w kierunku stajni. Podobnie jak większość pozostałych budynków gospodarczych, była stara i wymagała wielu napraw. Dach przecie¬kał, z krokwi i ścian zwisały pajęczyny. Unosiła się tu woń zwierząt, nawozu i słomy.
Rayne przeszedł do boksu na tyłach, otworzył drzwi i łagodnymi słowy wywabił z niego wielkiego karego ogiera, który służył mu za wierzchowca. Ry¬cerz był najwspanialszym zwierzęciem na plantacji; wszystkie inne konie, mogące się poszczycić w mian; szlachetnym rodowodem, wyprzedano jeszcze przed nastaniem Rayne'a. Osobiście osiodłał ogiera, po czym wskoczył na jego grzbiet. Skrzywił się, kiedy plecy rozdarł mu ból, rychło go jednak zignorował.
Musiał dokonać przeglądu wykonywanych na polach prac. Potrzebował też świeżego powie¬trza, które, być może, zdoła ostudzić gorącą spira¬lę żądzy w jego trzewiach. Jeśli zajdzie taka ko¬nieczność, będzie pracował aż do zmierzchu, tak by zmęczenie oczyściło mu umysł z tego piekielne¬go pożądania. Jeżeli ów sposób nie poskutkuje, rozważy skorzystanie z wdzięków Dulcet.
Tak zrobi, poprzysiągł sobie w duchu. Uczyni, cokolwiek okaże się nieodzowne, byleby przegnać tęsknotę za Jo ze swego ciała i umysłu.
*
Jocelyn, w pożyczonym od jednej z Portugalek kapeluszu, aż do wieczoru pracowała w promie¬niach gorącego karaibskiego słońca. Po równie ciężkim dniu powinna czuć się zgrzana, wycieńczo¬na i zirytowana, lecz bynajmniej tak nie było.
Każda spędzona na świeżym powietrzu chwila napełniała jej serce radością, niemalże dorównują¬cą tej, jaką daje wolność. Paulo Baptiste okazał się pomocny i miły. Odkryła, iż jest 'służącym kontrak¬towym, nie zaś więźniem j ak ona.
- Sprzedaję sam siebie w niewolę - wyjaśnił. - Za szansę na nowe życie. Jedynie pięć lat i będę wolnym człowiekiem. Zarobię dosyć pieniędzy na nowy początek w Ameryce.
- Brzmi cudownie - stwierdziła.
A przy tym słowa Portugalczyka znów obudziły w niej nadzieję. Może pewnego dnia ona także za¬cznie gdzieś nowe życie.
N adal błądziła myślami wokół tej przyjemnej wi¬zji, gdy wieczorem przebierała się w koszulę noc¬ną. Właśnie odciągnęła perkalową kapę, kiedy go I,obaczyła: włochatego czarnego pająka niemal rozmiarów jej dłoni. Wrzasnąwszy, odwróciła się i rzuciła ku drzwiom. Otworzyły się gwałtownie, nim do nich dotarła, i Jocelyn wpadła prosto w ra¬miona Rayne'a. Powstrzymał ją przed upadkiem, tak że wsparła się na jego piersi.
- Co się stało?
Drżała na całym ciele, zarazem czując się nagle głupio z powodu urządzonej przez siebie sceny.
- Przepraszam - powiedziała. - Znalazłam pają¬ka, tylko tyle. Po prostu ... po prostu jest taki cho¬lernie wielki!
Kąciki ust Rayne'a wygięły się w górę. Niewiarygodne, lecz naprawdę się uśmiechał.
- Obawiam się, iż na tej wyspie stanowią dopust boży - rzekł. - Są niegroźne, choć zdecydowanie duże. Ale poczekaj, aż zobaczysz jaszczurki
Jocelyn przygryzła wargę. Stoczyła ciężki bój, żeby się nie roześmiać, ostatecznie jednak presja okazała się zbyt silna. Spojrzała na Rayne'a, do¬strzegła psotny błysk w jego oczach, po czym obo¬je wyszczerzyli do siebie zęby. A potem zatrzęśli się ze śmiechu, złączeni w uścisku, podtrzymując się nawzajem. Było tak jak przedtem, jak w wielu szczęśliwych chwilach, jakie ze sobą dzielili.
W tym szczególnym momencie Jocelyn najbar¬dziej w świecie zapragnęła wyznać Rayne'owi prawdę o tamtym zdarzeniu. Podniósłszy nań wzrok, ujrzała, jak jego uśmiech blednie, a oczy znów nabierają mrocznego blasku.
- Rayne, ja nie ...
Przerwał jej wypowiedź pocałunkiem, tak szyb¬kim l namiętnym, iż niemal ugięły się pod nią ko¬lana. Gdyby nie ów wspólny śmiech, zapewne spróbowałaby go powstrzymać. Jednak tylko otworzyła usta na powitanie jego języka. Oparła się o jego potężną pierś. Pod jej ręką napinały się stalowe mięśnie, szaleńczo biło serce. Jo zalał płynny ogień.
Rayne powiódł dłońmi wzdłuż jej pleców, ujął pośladki i przyciągnął Jocelyn bliżej. Poczuła, że jest twardy, przypomniała sobie, jak w nią wcho¬dził, i jęknęła głucho, zatapiając palce w jego wło¬sach.
Zesztywniał, później zaś odsunął się od niej. Od¬nosiła wrażenie, że zaraz umrze z głodu. Kiedy zerknęła na jego twarz, jeszcze przed chwilą łagod¬ną i roześmianą, aż się skrzywiła na widok malują¬cej się na niej furii.
- Nie jestem głupcem, Jocelyn - oznajmił.
- Wiem, że za takiego mnie uważasz. Wiem, że kiedyś zachowywałem się jak głupiec. Gwarantuję ci jednak, iż więcej się to nie powtórzy.
- Rayne, proszę. Gdybyś tylko ...
- Nie - uciął. - Ani słowa więcej.
- Ale ...
Złapał ją za ramię•
- Z trudem powstrzymuję się, żeby cię nie ude¬rzyć. Masz prawdziwe szczęście, że dotąd zdoła¬łem nad sobą zapanować.
Nie wątpiła, iż mówi poważnie. Rzuciwszy jej ostatnie ostre spojrzenie, Rayne odwrócił się i sztywnym krokiem opuścił jej sypialnię.
Jo spoglądała na zamknięte drzwi, dopóki służą¬cy nie przyszedł, żeby usunąć pająka. Później zo¬stała sama w cichym pokoju.
Serce nadal się w niej tłukło, a piersi ciążyły, kie¬dy położyła się na łóżku i wpatrzyła w cienką mo¬skitierę. Do oczu napłynęły jej łzy, w gardle czuła bolesny ucisk.
Na krótką chwilę Rayne znów stał się człowie¬kiem, jakiego znała i kochała. Jego roześmia¬na twarz napełniła duszę Jo nadzieją, cofnęła ją w przeszłość tak, jakby nic się nie zdarzyło.
Później rozbawienie ustąpiło miejsca namiętno¬ści. Działał na nią, podobnie jak ona na niego. Owa żądza wzbudziła w nim furię, jako że ulegał jej z jeszcze większą niż Jo niechęcią. Lecz istnie¬niu tego wzajemnego pożądania nie dało się za¬przeczyć. Pobudzone ciało Jocelyn nadal pulsowa¬ło. W jej wyobraźni Rayne ciągle napierał na nią swą muskularną sylwetką•
Z gorzkim łkaniem uderzyła pięścią w materac.
Gdyby tylko zechciał jej wysłuchać! Dawniej był rozsądnym człowiekiem. Porywczym, owszem, lecz rzadko wybuchał bez dobrego powodu. Obecnie zaślepiała go wściekłość. Wierzył w winę Jo i pra¬gnął ją ukarać.
Ajednak przez chwilę się śmiał. Obdarzył ją tym jednym łagodnym spojrzeniem, ujawniającym skrywane głęboko uczucie, które jeszcze nie umar¬ło. Czy mogło przetrwać w nim więcej takich uczuć? Niewykluczone, iż tkwiły zagrzebane tuż pod powierzchnią. Jeśli J ocelyn będzie się modlić i czekać, z czasem zdobędzie odrobinę jego zaufa¬nia, a wtedy on jej wysłucha.
Później, być może, jej uwierzy.
Wówczas zaś Jo zyska szansę na wolność.
Rozdział 16
Rayne upił się tej nocy, a nazajutrz przepracował szesnaście godzin, zmagając się z oślepiającym bó¬lem głowy. Przez następne trzy dni skrupulatnie uni¬kał spotkania z Jo. Przemknęło mu przez myśl pyta¬nie, jak układają się jej relacje z przystojnym Portu¬galczykiem, zaraz jednak przegnał irytującą wizję.
Co noc pił więcej, niż zamierzał, lecz tylko alko¬hol pozwalał mu zasnąć. Jeżdżąc wierzchem wzdłuż szlaku, z którego rozciągał się widok na plantację, dostrzegał smukłą sylwetkę pochylonej nad rabata¬mi Jocelyn. Choć była jedynie maleńką czarnowło¬są plamką pośród wysokiej trawy, rozpoznałby ją wszędzie. Z Kingston wraz ze świeżymi zapasami dotarł ładunek roślin rabatowych i dzięki zabiegom Jocelyn część kwiatów kwitła już na różowo i czer¬wono w ożywczych promieniach słońca.
Dwukrotnie ujrzał ją w otoczeniu dzieci robotni¬ków. Słyszał, jak śmieje się wraz z nimi. Wspo¬mniał londyńskie sieroty, miłość i troskę, jakimi je obdarzała. Te obrazy kłóciły się z noszonym prze¬zeń w sercu wizerunkiem kobiety chorej z nienawi¬ści, lecz Rayne wiedział, iż nie myli się w ocenie.
Widział, jak doń celuje, dostrzegł srebrny błysk wylotu lufy tuż przed tym, nim huknął strzał. Na¬dal czuł rozdzierającą mu pierś kulę i jedwabistą krew na swych palcach.
Ból w plecach nieustannie przypominał mu o zdarzeniu, a mimo to ...
Nocami miotał się jak szaleniec, posiłki spożywał w gabinecie lub zabierał ze sobą, zawinięte w płótno, w sakwach przytroczonych do siodła. Niemal odzyskał już wagę sprzed postrzału, ciężka praca za¬hartowała jego mięśnie, a długie godziny spędzane w słońcu nadały skórze barwę hiszpańskiego wiązu.
Wkrótce ostatnie pole zostanie oczyszczone i za¬orane, choć sadzonki kawy jeszcze nie przybyły. Statek z nimi powinien zawinąć do portu w pierw¬szych dniach nadchodzącego tygodnia.
U sadowiony za biurkiem Rayne zerknął na ze¬gar na kominku. Zbliżała się północ, zaś on zma¬gał się z bezsennością. Zamknął leżącą przed nim na blacie księgę rachunkową i dolał sobie brandy, którą wpisał na listę sprawunków przy okazji ostat¬niego uzupełniania zapasów.
Nadal czuł się stanowczo zbyt trzeźwy, a w do¬datku zaledwie kilka chwil temu słyszał gardłowy, rozbawiony głos Jocel9n, rozmawiającej na scho¬dach z Dulcet. Kobiety dopiero niedawno udały się na spoczynek, ponieważ do późna szyły nowe ubrania dla dzieci, najwyraźniej zachwycone zaję¬ciem, choć Rayne jeszcze nawet im go nie zlecił. Oczyma wyobraźni ujrzał ją w białej koronkowej koszuli nocnej, którą założyła dla niego tej nocy, kiedy pozbawił ją dziewictwa. W łagodnym żółta¬wym blasku lampy jej włosy lśniły niczym krucze skrzydła, skóra zaś barwą i gładkością przypomi¬nała wypolerowaną kość słoniową• Podeszła doń uśmiechnięta, przychylna jego awansom, wzbudza• jąc w nim fałszywe przekonanie, iż go pożąda.
Roześmiał się gorzko na myśl o poplątanych ko lejach losu, pewien teraz, iż przynajmniej to jedno było prawdą. Jej ciało ją zdradziło, tak jak ona zdradziła Rayne'a. Wspomniał niedawny pocału nek w jej sypialni. Pragnęła go. Nie wątpił, iż tam¬tego wieczoru mógł ją wziąć.
Wychyliwszy brandy, odsunął krzesło. Nie po¬może sobie, siedząc tu i zadręczając się myślami. Nieco chwiejnym krokiem okrążył stół, kierując się ku wyjściu. Długi biały krawat rozwiązał już dawno, teraz więc tylko zdjął go z szyi, po czym sięgnął do guzików koszuli. Rozpiął ją do pasa, nim znalazł się u szczytu schodów. Ruszył koryta¬rzem. Zapewne dotarłby do swego pokoju, gdyby nie usłyszał ruchu za drzwiami ani nie ujrzał są¬czącego się przez szparę pod nimi blasku. Jednak delikatne żółtawe światło przywołało go niczym latarnia morska. Jego opalona dłoń sięgnęła klamki, jakby wiedziona własną wolą. Pchnął ci꿬kie drewniane drzwi i wkroczył do słabo oświetlo¬nego wnętrza.
Jocelyn podniosła wzrok znad książki, którą czy¬tała przy migotliwym płomieniu grubej białej świe¬cy. Na widok Rayne'a oczy jej się rozszerzyły. Za¬mknęła tomik, odłożyła go na stoliczek o popęka¬nym blacie i wolno wstała.
- Po co tu przyszedłeś? - zapytała, kiedy się do niej zbliżał.
Nie nosiła koronkowej koszuli, lecz mimo to nic poczuł się zawiedziony. Odkąd tamtej pierwszej no cy przyłapał ją w ogrodzie, jej zgrzebna biała bieli¬zna nocna wydawała mu się wręcz bardziej kusząca,
- Czego chcesz?
- Czego chcę? - powtórzył. - Sądzę, najdroższa, że potrafisz się domyślić.
Zaklął siarczyście, wpadłszy na stojące przy łóżku krzesło.
- Jesteś pijany. - Omiotła spojrzeniem jego rozchełstaną koszulę i potargane włosy. - Wyjdź stąd.
Zaśmiał się ponuro.
- Niby dlaczego? Nie tego oboje pragniemy. Zesztywniała, Rayne widział jednak, iż nie rozminął się z prawdą•
- Mylisz się - oznajmiła. - To moja sypialnia. Nie masz do niej wstępu. I już nigdy nie będziesz miał.
Uniósł brew.
- Doprawdy? Może podejdziesz, żebyśmy mogli się o tym przekonać?
Cofnęła się.
- Alkohol zaćmiewa ci umysł - powiedziała. Jeśli spróbujesz się do mnie zbliżyć, zacznę krzy- czeć, a wtedy inni usłyszą. Tego chcesz?
- Chcę, najsłodsza, żebyś zdjęła koszulę i położyła się na łóżku. Chcę, żebyś rozwarła nogi i przy¬jyła mnie w siebie równie namiętnie jak dawniej.
Nie umknęła mu furia, jaka zapłonęła w jej oczach. Pragnął jej gniewu. Dla niego tu przyszedł - i nie tylko po to.
- Wyjdź stąd - powtórzyła. - Mówię poważnie.
Złapała ze stolika książkę i cisnęła nią w jego kierunku. Tomik trafił w filar łóżka, po czym upadł na podłogę, nie wyrządzając najmniejszej szkody. Rayne tylko się zaśmiał.
- Zawsze podziwiałem w tobie ten ogień. Moim zdaniem on właśnie czyni cię tak namiętną kochanką•
Ruszył ku niej. Zamroczenie alkoholem ustąpi¬lo nieznacznie pod wpływem rozpalającego mu krew w żyłach pożądania.
Jocelyn wywinęła mu się, chwyciła malowany w kwiaty porcelanowy dzban na wodę i rzuciła nim, mierząc w jego głowę. Rayne uchylił się w ostatniej chwili, tak że naczynie rozbiło się o podłogę.
Uśmiechnął się zimno.
- Musisz się bardziej postarać, najsłodsza.
Błyskawicznie postąpił w prawo, Jo zaś uskoczyła w lewo, wyminęła go i popędziła do drzwi. Ci꿬ki materiał koszuli nocnej omotał jej się wokóJ nóg, spowalniając ucieczkę, tak więc Rayne do¬padł ją w zaledwie dwóch szybkich krokach.
- Puszczaj! - Próbowała mu się wyrwać, lecz trzymał mocno.
- Masz charakter, najdroższa. To lubię. Ja jed¬nak posiadam coś, czego pragniesz, i zadbam, że¬byś to dostała.
-Nie!
Uparcie potrząsała głową, nie odrywając przy tym oczu od jego twarzy. Po raz pierwszy wyglądała na przestraszoną. W żołądku Rayne'a zaci¬snęła się twarda pięść.
- Boisz się? - zapytał. - Nie ma powodu. Nic skrzywdzę cię. Jedynie nieco się zabawimy.
- Nie, niech cię szlag!
Kiedy znów spróbowała mu się wyrwać, Raync złapał za górną część jej koszuli i szarpnięciem ob¬nażył J ocelyn do pasa. Cofnęła się z szeroko roz¬wartymi oczami, zagarniając strzępki materiału, żeby okryć piersi.
Przeniósł wzrok z jej drżącej postaci na cieniut¬ki złoty łańcuszek, który przypadkiem pozostał mu w dłoni. Zapinka się urwała, jednak medalionik z wykonanym delikatną emalią sielankowym pej¬zażem nie uległ uszkodzeniu. Spomiędzy kłębiaslych chmurek szyderczo mrugały do Rayne'a ma¬leńkie diamenty.
Jeśli wcześniej gniew walczył w nim o lepsze z pożądaniem, obecnie zalała go czysta furia.
- Cóż to takiego, naj droższa ? - zakpił, usiłując sprowokować ją do wyznania. - Pamiątka? Czy też lrofeum? Drobiazg, który ci przypomina, jak wspaniale udało ci się mnie ogłupić?!
Z gardła Jocelyn wyrwało się ciche łkanie, kiedy, zamknąwszy medalionik w pięści, zamachnął się i cisnął nim o ścianę w kącie pokoju. Gdy wisiorek hrzęknął o podłogę, Jo krzyknęła, jakby doświad¬czyła fizycznego bólu. Rayne, zaślepiony wściekło¬ścią, pokonał dzielące ich kilka kroków i złapał ją, nim zdołała spróbować ucieczki.
- Jesteś mi coś winna. I dopilnuję, żebyś zapłaciła.
- Puść mnie!
Ani myślał to robić. Przeciwnie, na poły zaniósł, na poły zawlókł ją do łóżka, po czym pchnął na materac.
- Ty masz swoje trofeum. Teraz ja dostanę moje. Unieruchomiwszy ją swoim ciężarem, do końca zdarł z niej koszulę. Leżąc pod nim naga, Jocelyn wreszcie zaprzestała -walki. Zajrzał w jej wielkie hłękitne oczy i zobaczył gniew, którego wcale nie starała się ukryć, ale też coś jeszcze.
Na jej obliczu malowały się ból i rozpacz. Jakby wraz z ubraniem odarto ją z ostatniej drogocennej nadziei. Nie potrafił znieść tego widoku. Nie mógł uwierzyć, że upadł tak nisko.
Jezu Chryste, nie był przecież dzikusem!
Puścił jej nadgarstki, lecz miast się wycofać, wpatrywał się w te udręczone błękitne oczy, ma¬rząc o tym, by ujrzeć w nich miłość i radość, w któ¬rych istnienie niegdyś wierzył.
- Dlaczego, Jo? - zapytał zbolałym głosem.
- Dlaczego?
Ich spojrzenia się spotkały, przy czym jej przy¬mglone było łzami. Potem Rayne musnął jej usta najdelikatniejszym z pocałunków. Jej dolna warga zadrżała, gdy powiódł po niej językiem. Przysiąg I sobie, iż po raz ostatni zakosztuje tej słodyczy. Później stąd wyjdzie.
Z najbardziej nieśmiałą pieszczotą dotknął usta¬mi jej miękkich warg. Jeszcze chwilę, tylko ten je¬den, ostatni raz.
Kosmyki lśniących czarnych włosów otarły się o jego dłoń, więc z drżeniem odgarnął je z jej po¬liczków. Już miał odstąpić, zostawić ją w spokoju i odejść, lecz niespodzianie palce Jo wślizgnęły siy w jego włosy. Przyciągnęła go do siebie i, rozchy¬liwszy wargi, kusząco musnęła językiem.
Stracił resztki samokontroli. Całował jej wargi, oczy, nos, policzki. Ujął jej piersi, pieszcząc je i ugniatając, dopóki sutki nie stwardniały. Powio¬dła smukłymi dłońmi po jego klatce piersiowej i zsunęła mu z ramion koszulę. Szarpnął ostatni guzik, pragnąc pozbyć się jej jak najszybciej, a po¬tem rozpiął spodnie, uwalniając swą męskość.
Palący głód, który J o wyczuwała w Rayne'ie, podsycał jej namiętność. Gdy jej tam dotknął, gdy między jej udami rozlało się wilgotne gorąco, rzu¬ciła się, dygocąc na całym ciele. Zatraciła jasność myślenia - zatraciła ją w chwili, gdy zobaczyła wy¬raz udręki na obliczu Ray.ne'a, jego dotkliwą tęsk¬notę za nią, starannie skrywany zwykle ból.
Znów ją pocałował, a Jo zatonęła w ekstazie, ja¬kiej nie doświadczyła od tak dawna, iż zapomnia¬ła, jak wspaniale dzikie jest owo doznanie. Dobry Boże, jakże mogła zapomnieć? Tego właśnie pragnęła. Tego pragnęli oboje. Było jej tak niewyobrażalnie dobrze, choć zarazem wiedziała, że biorąc pod uwagę zdarzenie, które stanęło między nimi - postępują źle.
Lecz nie potrafiła się temu oprzeć. Nie wobec tak przemożnej rozkoszy, nie, kiedy zalewały ją potężne fale słodkiej namiętności. Nie wówczas, gdy ich bliskość przegnała ból złamanego serca, nawet jeśli tylko na krótko.
_ Rayne - szepnęła, lecz zamknął jej usta brutalnym pocałunkiem.
Wypełnił Jo jednym pchnięciem, łącząc ich, jakby w tym akcie zawarło się wszystko, co dotąd ze sobą dzielili.
Wykrzyknęła jego imię w głębi duszy, modląc się, by serce Rayne'a ją usłyszało.
Nie chciała go pragnąć. Nie chciała go kochać. Chciała go nienawidzić, zrzucić okowy, jakie na nią nałożył - jednak nie potrafiła. Nie teraz. Z pewnością nie w tej słodkiej, nieśmiertelnej chwili. Nie, kiedy każde zdecydowane pchnięcie posyłało ją wyżej i wyżej, w krainę rozkoszy, świa¬tla i spełnienia. Nie wówczas, gdy znów była z uko¬chanym mężczyzną•
W tym cudownym momencie liczyło się wyłącz¬nie owo doznanie, dreszcz ich zjednoczenia. Pod¬dała się namiętności, uderzyła w nią druga fala rozkoszy, poczuła, jak nad nią Rayne drży i tężeje, a w jej wnętrzu rozlewa się jego nasienie.
Długo wracała na ziemię, zaś jeszcze dłużej trwało, nim przyjęła zdarzenie do wiadomości. Zrobiła to z wielką niechęcią, dopiero wówczas, gdy Rayne wycofał się i stanął nad nią, zapinając dopasowane czarne bryczesy. Jego oblicze nosiło nieodgadniony wyraz, zimną maskę obojętności, raniącą bardziej niż szydercze urąganie, z którym wkroczył do pokoju.
Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu tak, jak¬by była kimś, kogo chyba gdzieś kiedyś spotkał.
- Widzę, że nie pomyliłem się w ocenie twoich potrzeb - oznajmił wreszcie. Pochylił się, żeby podnieść z podłogi wygniecioną koszulę, zaś wy¬prostowawszy się, wbił w Jo zimne, nieprzeniknio¬ne spojrzenie. - Odtąd będę brał cię tak ostro i często, jak zechcę. Przywyknij do tej myśli.
Poderwała się, jakby wymierzył jej policzek.
- Jeśli ... jeśli sądzisz, że na to pozwolę, jesteś większym głupcem, niż ci się wydaje!
Wygiął usta w gorzkim półuśmiechu.
- Przekonamy się, najdroższa.
Otworzył drzwi.
- Ostrzegam pana, milordzie! Jeżeli spróbuje pan wziąć mnie siłą, tym razem naprawdę pocią¬gnę za spust!
Rayne zmarszczył brwi. Zdawał się przeżuwać jej słowa, pozbawione sensu w kontekście tego, w co wierzył.
- Uprzedziłem cię, czym się dla ciebie skończy ponowna próba zamachu na moje życie. Mówiłem najzupełniej poważnie. Jeżeli zaś spróbujesz uciecz¬ki, zostaniesz ujęta w ciągu dwóch tygodni. Sugeru¬ję, żebyś pogodziła się z losem. Obojgu nam będzie wówczas łatwiej. - Po tym oświadczeniu wyszedł na korytarz, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi.
Jocelyn spoglądała w ślad za nim, niezdolna uwie¬rzyć w to, co zaszło. Jej ciało, choć wycieńczone i za¬spokojone, już zaczynało tęsknić za jego dotykiem. Jak mogła pragnąć mężczyzny, który w tak oczywisty sposób nią pogardzał? Jak mogła dać się ogłupić jednemu zrozpaczonemu spojrzeniu?
Drżącymi palcami dotknęła spuchniętych od pocałunku, wrażliwych nadal warg. Serce miała jak z ołowiu. W gardle piekły ją łzy, które lada moment mogły popłynąć strumieniem.
Wstała z łóżka, w odrętwieniu przeszła przez pokój i uklękła na twardej drewnianej podłodze, tuż przy krawędzi dywanu. Sięgnęła po medalio¬nik, którym Rayne z taką odrazą rzucił o ścianę. Drżącymi palcami, z boleśnie ściśniętym sercem, zbliżyła go do płomienia świecy. Złoty łańcuszek został nieodwracalnie uszkodzony, lecz pięk¬na emalia lśniła tak samo jak zawsze. Jocelyn za¬mknęła cacko w dłoni, którą przyłożyła do piersi.
Chciała łkać i zawodzić, wraz z łzami wylewając z siebie utracone marzenia. Chciała, lecz nie uczyniła tego.
Głęboki i parzący ból pozostał jednak, by ranić
jej serce i duszę. Przytłumiało go tylko wspomnie¬nie owego jednego demaskatorskiego spojrzenia, wyrazu łagodności, który na ulotną chwilę zago¬ścił, spontaniczny i niepożądany, w ciemnych oczach Rayne'a, przywołując dawne czasy.
Dlatego Rayne nie wziął jej siłą•
I na sekundę przed tym, nim ją puścił, wiedziala, że tego nie zrobi.
Próbowała przekonywać samą siebie, że jedynie wyobraziła sobie owo spojrzenie. Ze zachowała się głupio, że nic dlań nie znaczy i nigdy nie znaczyła. Lecz kiedy opuszczała powieki, nadal widziała ów błysk niesamowitej udręki i rozpaczliwej tęsknoty. Ponieważ zaś nie zdołała zaprzeczyć prawdziwości tej wizji, rozpacz nie zakorzeniła się w jej duszy nadmiernie głęboko. Owszem, nękała ją, rozdzie¬rająco bolesna, czając się tuż pod powierzchnią• Ilekroć jednak spróbuje wziąć górę, Jo przypomni sobie to jedno spojrzenie Rayne'a i nadzieja obudzi się w niej na nowo. Nie pogodzi się z porażką - nie tak szybko. Zresztą lata gorzkich doświadczeń pod¬powiadały jej, iż rankiem poczuje się lepiej.
Spędzi dzień, pracując w zalanym słońcem ogro¬dzie, gdzie zazna słodkiej, niezmąconej przyjemno¬ści. Będzie się cieszyć tym, co ma, i tyle jej wystarczy.
*
Paulo Baptiste obserwował piękną kobietę pa¬na. Pochylona nad rabatą, smukłymi palcami prze¬siewała ziemię, wyrywając chwasty. Choć jego lor¬dowska mość temu zaprzeczał, Paulo wiedział, iż Jocelyn należy do wicehrabiego, całkiem jakby zo¬stali złączeni węzłem małżeńskim. Świadczył o tym sposób, w jaki pan na nią patrzył i w jaki jej doty¬kał, a nawet opiekuńcza postawa, jaką przybierał w jej obecności.
J o zaś spoglądała nań bardzo podobnie, choć ewidentnie żadne z nich nie zdawało sobie z tego sprawy. Oboje dokładali starań, żeby trzymać się od siebie z daleka. Paulo zastanawiał się, czy wyj¬dzie im to na dobre.
-Bom dia, menina*.
- Bom dia, senhar - odparła J o, której Paulo udzielał lekcji swego ojczystego języka.
Oprócz portugalskiego znał też hiszpański; obiecał, że później jego również Jocelyn nauczy.
- Nie nosiłaś dziś kapelusza. - Paulo zmarszczył brwi. Przykucnął obok niej. - Nie boisz się ostrego słońca?
Uśmiechnęła się.
* Menina (port.) - dziewczyna, tu: panienka.
- Chciałam poczuć na skórze jego promienie - wyjaśniła. - Wchłonąć odrobinę słonecznego ciepła. .
Paulo niepewnie zmierzył ją wzrokiem.
- Tak, rzeczywiście wyglądasz nieco blado. Nie jesteś przypadkiem chora?
- Nic mi nie dolega, Paulo. Ale dziękuję, że za¬pytałeś.
Od przybycia na plantację Jocelyn najbardziej zaprzyjaźniła się z Paulo. Dulcet i Gwen okazywa¬Iy jej sympatię, jednak bariera językowa utrudnia¬la im konwersację, a ponadto, znając jej uczucia do Rayne'a, Jo z wielu spraw nie mogła się jej zwierzyć.
- Czujesz się samotna, prawda? - zapytał Paulo.
- Widziałem wyraz twojej twarzy, gdy pieliłaś.
Wyrwała zielsko spod niskiego, bujnego krzacz¬ka i rzuciła je na stos obok.
- W pewnym sensie zapewne tak. Byłoby miło porozmawiać z inną kobietą, mieć przyjaciółkę, która by mnie wysłuchała.
Pomyślała o Browniem i Tuckerze, za którymi Lak bardzo tęskniła, oraz o Conchicie i Dolly, za¬stanawiając się, jak sobie radzą•
- Kobieta w twoim wieku powinna być mężatką - oświadczył Paulo. - Trzeba ci męża i dzieci.
- Marzę o dzieciach. Kto wie ... może pewnego dnia mi się poszczęści i spotkam właściwego m꿬czyznę•
Smoliście czarne oczy Paula lustrowały jej twarz.
- Wydaje mi się, że już go znalazłaś. Widziałem, jak na niego patrzysz, jak on patrzy na ciebie.
Jocelyn spłonęła rumieńcem.
- Nic nie rozumiesz - powiedziała.
- Rozumiem, kiedy mężczyzna pragnie kobiety.
Gdybyś ty także tak wyraźnie go nie pragnęła, rozważyłbym zdobycie cię dla siebie.
Jocelyn poderwała głowę.
- Chyba nie mówisz poważnie! Sądziłam, że się przyjaźnimy. Myślałam ...
- Querida *, znam twoje nastawienie, co nie zmie¬nia faktu, że jestem mężczyzną jak każdy inny. Mam swoje potrzeby, podobnie jak wicehrabia. Gdybyś nie była jego kobietą, uczyniłbym cię swoją.
-Ale ...
- Nic więcej nie mów, minha bela*. Twoje oczy wyjawiają mi, co się kryje w twoim sercu, nawet je¬śli usta temu przeczą.
Jocelyn nie odpowiedziała, jednak odruchowo rozejrzała się w poszukiwaniu Rayne'a. Przynaj¬mniej nie wrócił więcej do jej sypialni. W rzeczy sa¬mej, ze wszech miar starał się jej unikać. Chocia' by tego nie przyznał, owo zajście zdenerwowało go i zaniepokoiło nie mniej niż ją. A zapewne nawet bardziej, biorąc pod uwagę, iż wierzył w jej winę.
Kilka razy przemknęła jej myśl, żeby go odna¬leźć i wyznać prawdę. Jednak z pewnością nie dał¬by wiary jej słowom. Rayne zajął już stanowisko. Służący ją oskarżyli, nie potrafiła dowieść swej nie¬winności, a przy tym po zdarzeniu uciekła z gabi¬netu, jakby miała nieczyste sumienie.
Rayne zaś niewątpliwie nie zadał sobie trudu ustalenia faktów.
- Nie pracuj zbyt długo bez kapelusza - odezwał się Paulo, przybierając surowy wyraz twarzy. - W tej kwestii zastosujesz się do moich zaleceń.
* Querida (port.) - kochana, skarbie. * Minha bela (port.) - moja piękna.
Jocelyn niemal się uśmiechnęła. Był silnym, opiekuńczym, a przy tym miłym i łagodnym m꿬czyzną. Jakaś szczęściara znajdzie w nim dobrego męża. Gdzieś w głębi duszy Jo żałowała, iż nie jest ową kobietą•
*
W kącie swego pokoiku na tyłach kuchni Con¬chita Vasquez pochyliła się nad nocnikiem, zwra¬cając doń zawartość żołądka. Poranne nudności o tej porze zwykle już ustępowały, kiedy jednak dopadł ją odór wrzuconej na patelnię trzydniowej ryby, musiała popędzić do siebie.
Madre de Dias, czasami czuła się tak fatalnie, że pragnęła jedynie położyć się i umrzeć. Oczywiście, stary zgred nie pozwoliłby jej na taki luksus. Nawet kiedy Chita powie mu o dziecku, będzie musiała pracować, dopóki wielki brzuch całkiem nie ogra¬niczy jej ruchów. Skrzywiła się, zdjęta nagłym stra¬chem. Dias mia, czy Barz Hopkins wyrzuci ją na ulicę?
- Chita! A migiem tu, leniwa dziwko! Kupa ro¬boty czeka! - wrzasnęła stara kucharka, kobieta równie bezduszna jak jej pan.
Chita nalała wody do miski, stojącej na sfatygo¬wanej drewnianej komodzie, i przepłukała usta, żeby pozbyć się nieprzyjemnego smaku. Umyła twarz i osuszyła ją fartuchem.
- Chita!
- Już idę!
Ledwie otworzyła drzwi kuchni gospody "Pod Niebieskim Odyńcem", znów uderzył w nią smród starej ryby. Całym wysiłkiem woli powstrzy¬mała podchodzącą jej do gardła żółć. Opuściwszy na chwilę pomieszczenie, spostrzegła postawnego mężczyznę, w którym natychmiast rozpoznała na¬bywcę kontraktu Jo.
- Senior wicehrabia! - zawołała, spiesząc ku nie¬mu przez salę tawerny. - Czy może mi pan powie¬dzieć, jak się miewa moja dobra przyjaciółka Jo?
Zmierzył ją wzrokiem.
- Miewa się świetnie. Wkrótce sama się o tym przekonasz.
- Jo przyjeżdża? - zapytała Chita rozpromienio¬na. - Pan ją przywozi z powrotem? Por Dias, jak dobrze będzie móc z kimś poroz¬mawiać, mieć bratnią duszę, która dotrzyma jej to¬warzystwa, gdy nadejdzie czas. Już teraz straszli¬wie bała się tej chwili!
- Obawiam się, że nie - odparł Rayne, gasząc uśmiech na twarzy Chi ty. - Spakuj się. Dołączysz do niej.
- Dołączę? Zabiera mnie pan ze sobą? Zabiera mnie pan do Jo?
Przybrał chłodny, nieodgadniony wyraz twarzy.
- Na mojej plantacji potrzeba więcej rąk do pra¬cy - rzekł. - A teraz rób, co mówię, i idź po swoje rzeczy.
- Si. Si, senior.
Chita pospieszyła z powrotem w stronę kuchni, nie wiedząc, czy powinna się cieszyć, czy raczej od¬czuwać przerażenie. Cokolwiek ją czekało, nie mo¬gło być gorsze od losu, jaki rysował się przed nią u Barza Hopkinsa. A jeżeli jednak mogło?
Co zrobi Stoneleigh, kiedy odkryje jej stan? Wy¬batoży ją? Każe oddać dziecko? Dias mia. Przeże¬gnała się i zwalczyła wzbierające ponownie nudno¬ści.
Rozdzial17
_ Dulcet, widziałaś Jocelyn? - Rayne zatrzymał smukłą gospodynię u podnóża schodów.
Uśmiechnęła się z zachętą w czarnych niczym noc oczach.
_ Jo w kuchni z Gwen. Gwen robić słodki chleb kokosowy. J o przyj ść z pracy skosztować.
Rayne tylko odchrząknął.
_ Powiedz jej, że chcę ją widzieć. Będę w gabinecie.
_ Tak, massa. - Ruszyła na tyły domu, lecz raptem zatrzymała się i ponownie spojrzała na Ray¬ne'a. - Pan pewien, nie chcieć Dulcet przyjść tej nocy? My porubarać. Z Dulcet pan bardzo szczenśliwa myszczyzna.
Rayne omiótł wzrokiem jej ponętne kształty oraz obfite, ciężkie piersi. Poczuł kłucie w lędź¬wiach. Jakaś jego część z lubością skorzystałaby z oferty, jednak inna się temu przeciwstawiała. Nie był pewien, z czego owa niechęć wynika, lecz po¬stanowił wstrzymać się, dopóki tego nie ustali.
_ Twoja propozycja brzmi niezwykle kusząco, Dulcet - rzekł. - Obecnie jednak czas nie wydaje się po temu odpowiedni. Może kiedyś w przyszło¬ści ... - Pozostawił ostatnie zdanie niedokończone.
Dulcet spojrzała nań jakby z żalem, ale zaraz się uśmiechnęła.
- Ja czekać. Pan potrzebować, ja przyjść.
- Dziękuję•
Najwyraźniej słońce pomieszało mu zmysły! Ta kobieta doskonale zaspokoiłaby jego potrzeby, sa¬ma zaznając przy tym przyjemności. Co się z nim, u licha, działo? Mimo to nie zmienił decyzji. Po¬szedł do gabinetu, gdzie zasiadł za mahoniowym biurkiem. Parę chwil później J ocelyn zapukała ci¬cho, po czym weszła do środka.
- Dulcet mówiła, że chce mnie pan widzieć. Wskazał pudło z kuponami materiałów: indyj¬skiego muślinu, bombazyny, żakonetu, jedwabiu, koronki.
- Sprzykrzyło mi się oglądanie cię w łachmanach - oznajmił. - Wspomniałaś mi kiedyś, że dawniej sama szyłaś stroje dla siebie. Chcę, żebyś odtąd pracowała w ogrodzie o kilka godzin krócej, a w zaoszczędz~mym czasie sprawiła sobie przy¬zwoite suknie. Zyczę sobie, żebyś była stosownie ubrana, ilekroć przebywasz pod tym dachem. Czy wyrażam się jasno?
Wyraźnie nie wiedziała, co myśleć, rozdarta po¬między jego rozkazującym tonem a pięknem mie¬niącej się materii.
- Jeśli tak przedstawia się pańskie życzenie, milor¬dzie, pozostaje mi jedynie się mu podporządkować.
- Właśnie. - Nie umknął mu ledwie skrywany sarkazm jej wypowiedzi ani odruchowe wyprosto¬wanie pleców. Nadała swym słowom takie brzmie¬nie, jakby czyniła Rayne'owi łaskę. Kąciki ust wygięły mu się nieznacznie z rozbawienia. - Każę słu¬żącemu zanieść pudło do twego pokoju.
Skinęła głową i odwróciła się, żeby wyjść.
- Jeszcze jedna sprawa - powstrzymał ją•
- Tak?
- Twoja przyjaciółka zasili skromne szeregi naszych robotników.
- Przyjaciółka?
- Kobieta, której mnie przedstawiłaś w Kingston na ulicy. Conchita Vasquez.
Jocelyn otworzyła usta ze zdumienia.
- Conchita tu jest? W Mahoniowej Dolinie?
- Paulo Baptiste kwateruje ją w pomieszczeniach dla służby. Przemknęło mi przez myśl, że może zechcesz do niej na chwilę zajrzeć.
- Może? - Jo uśmiechnęła się szeroko. - Wprost nie mogę się doczekać! - Zebrała spódnice, żeby wybiec z gabinetu, zatrzymała się jednak i ponow¬nie spojrzała na Rayne'a. - Ale nic jej nie jest? Hopkins jej nie skrzywdził?
- Na moje oko nic jej nie dolegało, lecz doprawdy trudno mi powiedzieć.
- Jak ją znalazłeś? Dlaczego ... ?
- Potrzeba nam paru nowych robotników.
Przypomniałem sobie, że dziewczyna wyglądała na zdrową i silną. Uznałem, że świetnie się nada.
Mijał się z prawdą, a wyraz oczu Jocelyn mówił mu, iż ona doskonale zdaje sobie z tego sprawę• Co go, u diabła, opętało? Co z tego, że Jo czuła się samotna? Co z tego, że widział smutek na jej twa¬rzy, ponieważ tęskniła za przyjaciółmi? Do chole¬ry, powinna być nieszczęśliwa. Zasłużyła sobie na cierpienie!
- Dziękuję, milordzie.
Chciał, żeby nazwała go Raynem, jak tamtej no¬cy w jej sypialni. Pragnął znowu ją posiąść, wziąć ją tutaj, na tym biurku - i pogardzał sobą za własną słabość.
- To wszystko - rzekł obcesowo. - Możesz odejść.
Świadom, iż ta arogancka odprawa ją ubodzie, doświadczył ukłucia satysfakcji. Opuścił wzrok na leżące przed nim na biurku dokumenty, jakby Jocelyn w ogóle nie było w gabinecie. Odczekał, aż zamkną się za nią drzwi. Dopiero wówczas wolno wypuścił powietrze.
Nie do końca pojmował, co właściwie nim kiero¬wało. Być może skrucha z powodu pijackiej eska¬pady do jej pokoju. Doprawdy nie wiedział. Z dru¬giej strony, po części zgadzał się z tym, co jej oznaj¬mił tamtej nocy. Należała do niego. Nie weźmie jej siłą, niemniej jeśli znów jej zapragnie, a Jo owo pragnienie odwzajemni, posiądzie ją bez wahania.
Modlił się tylko, żeby, jeżeli to nastąpi, ogromny poc~ąg, jaki do niej czuł, nie przybrał jeszcze na si¬le. Ze by nie rozpadł się mur obronny, który z ta¬kim mozołem wzniósł między nimi.
Na Boga, pożądał jej, co jednak nie zmieniało faktu, iż niemal go zabiła!
Rayne odsunął krzesło, podszedł do półki za biurkiem, nalał sobie brandy i wychylił trunek jednym haustem. Prawda przedstawiała się tak, że pod maską łagodnościJocelyn Asbury nadal wini¬ła go za śmierć swego ojca. Nieważne, czy była go¬towa otwarcie to przyznać - w głębi serca nienawi¬dziła Rayne'a, nienawidziła go od samego począt¬ku ich znajomości.
Przestrzegł się, żeby nigdy o tym nie zapominać.
*
_ Conchita! - Jocelyn wpadła do maleńkiego po¬koiku na piętrze budynku dla służby.
_ Jo! - Młoda Hiszpanka upuściła koszulę, któ¬rą właśnie składała, po czym z otwartymi ramiona¬mi pospieszyła na powitanie przyjaciółki.
_ Nie sądziłam, że cię jeszcze kiedykolwiek zo¬baczę - powiedziała Jo. - Tak się o ciebie martwiłam!
- Ja o ciebie też.
Objęły się ponownie, a potem Jocelyn odsunęła się o krok.
_ Nic ci nie jest? - dopytywała się. - Hopkins nie wyrządził ci krzywdy?
_ Raz czy dwa mnie bije, nada mas*. - Chita błysnęła zębami w szerokim uśmiechu. - Mówię mu, że mam kiłę. Próbuje pchać do mnie marynarzy, ja im powiem, a wtedy oni go zabiją, bo chce im sprzedać zarażoną dziwkę•
Jocelyn wybuchnęła śmiechem.
_ Nie dziwię się, że zostawił cię w spokoju - stwierdziła.
_ Nie wiedziąłam, jak długo jeszcze mogę go zwodzić, ale si, zostawił mnie w spokoju. _ Doszły cię jakieś słuchy o losie Dolly?
Chita potrząsnęła głową•
_ Nic nie słyszałam. Modlę się o nią• - Scisnęła dłoń Jo. - A co z tobą? Wicehrabia, on dobry dla ciebie?
_ Stoneleigh to właśnie człowiek, o którego postrzelenie mnie oskarżono. Przywiózł mnie tutaj, żeby osobiście wymierzyć mi karę•
* Nada mas (hiszp.) - nic więcej.
- Madre de Dias. - Chita się przeżegnała. - Bił cię?
- Nie.
- Zgwałcił? .
- Nie. - Policzki Jo spąsowiały. - Przypuszczam że nosił się z takim zamiarem, ostatecznie jednak ... nie wziął mnie siłą. - Nigdy wcześniej nie rozmawia¬ły na równie intymne tematy, lecz Jocelyn tak roz¬paczliwie potrzebowała się komuś zwierzyć, iż słowa same się z niej wylewały. - Kiedyś go kochałam.
Czarne oczy Chity rozszerzyły się ze zdumienia. Potem Hiszpanka skinęła głową.
- Ja też kiedyś kochałam - oświadczyła. - A przynajmniej tak mi się wydawało. To bardzo bolesne?
- Tak ... Bolesne.
- Cieszę się, że cię nie skrzywdził. Ja nie zakochałabym się w takim człowieku. - Chita zadrżała. - Dla mnie on jest jak z kamienia.
- Nie postrzeliłam go. Tak bardzo chciałabym mu o tym powiedzieć. Tak pragnę, żeby mi uwie¬rzył. Lecz wątpię, by to uczynił.
- Tu chyba masz rację - zgodziła się ponuro Chita. - Wicehrabia bardzo zły na ciebie. Jak tu je¬chaliśmy, miał gniew na twarzy, kiedy wymienia¬łam twoje imię. Aż się o ciebie bałam.
- Czasem też się go boję. - Jocelyn uśmiechnęła się smutno. - Kiedy indziej ... dostrzegam w jego oczach coś, co każe mi myśleć, że nadal mu na mnie zależy.
- Więc musisz poczekać, mi hermana*. Jeśli przemówisz za wcześnie, tylko bardziej go zagnie¬wasz. A wtedy on nigdy nie da ci wiary.
* Mi hermana (hiszp.) - moja siostro.
Jo opadła na łóżko.
_ Tak samo sobie myślałam. - Zmusiła się do uśmiechu. - Ale dosyć o moich kłopotach. Co u ciebie? Kiedy się widziałyśmy ostatnio, byłaś przeraźliwie chuda. Teraz przybrałaś na wadze, ale nadal wyglądasz odrobinę zbyt blado.
Conchita usiadła obok Jo, ujęła jej dłoń i ostroż¬nie położyła ją sobie na zaokrąglonym brzuchu. Spojrzała na przyjaciółkę, po czym znienacka wy¬buchnęła płaczem.
- O mój Boże! - wyrwało się Jocelyn.
Wkrótce poznała całą historię•
_ Był przyjacielem człowieka, u którego praco¬wałam - wyjaśniła Chita przez łzy. - Synem miej¬scowego dziedzica. Odnajdywał mnie każdego cza¬su, jak przychodził z wizytą. Myślałam, że mnie ko¬cha. Był taki przystojny ... a ja taka głupia.
Jocelyn ścisnęła pocieszająco jej ramię•
_ Wszyscy niekiedy postępujemy głupio. Nie wolno ci się zadręczać.
Podała Chicie chusteczkę. Hiszpanka otarła łzy.
_ Boję się urodzić to dziecko, a jednocześnie już je kocham.
_ Twój strach jest zupełnie naturalny - zapewniła Jocelyn, przytulając przyjaciółkę• - Kiedy nadej¬dzie czas, będę przy tobie. Wiem, że będziesz cudowną matką•
- A co ... co on zrobi?
Rzeczywiście, jak zachowa się Rayne, kiedy się dowie?
_ Nie odeśle cię. - W każdym razie Jo nie sądziła, by tak postąpił. - Bywa twardy, kiedy sądzi, że go wykorzystano, lecz nigdy nie skrzywdziłby mło¬dej kobiety, która znalazła się w trudnej sytuacji.
Ani nie zmusiłby jej do pozbycia się dziecka.
Mimo to J ocelyn chwilowo nie zamierzała mu o niczym mówić. Zasugerowała natomiast, że spróbuje załatwić Chicie pracę w warzywniku, pod okiem Paulo.
- Zajęcie nie jest zbyt ciężkie, a Paulo to miły i troskliwy mężczyzna - oświadczyła. - Kiedy zbli¬ży się termin, porozmawiamy z Raynem. Z pewno¬ścią pozwoli ci wtedy pracować w domu.
Po cichu Jo liczyła, że skojarzenie Paulo i Chity przyniesie pozytywne rezultaty. Paulo znał hisz¬pański, przez jakiś czas w Hiszpanii mieszkał, a przy tym najwyraźniej potrzebował kobiety. Chi¬ta zaś niezaprzeczalnie potrzebowała mężczyzny.
N astępnego dnia J ocelyn zaszła do gabinetu Rayne'a w nadziei, że przystanie on na pracę Chi¬ty w zespole Paulo. Wysłuchał jej, siedząc za biur¬kiem, na którym piętrzyły się papiery. Nie wydawał się szczególnie zainteresowany tematem.
- W warzywniku jest do zrobienia tyle samo, co gdzie indziej - rzekł. - Jeśli Paulo wyrazi zgodę, nie zgłaszam sprzeciwu.
- Dziękuję, milordzie.
Ponieważ Chi ta była dopiero w czwartym mie¬siącu, praca w ogrodzie jej nie zaszkodzi - myślała J o. - Kiedy brzuch dziewczyny się zaokrągli, Ray¬ne niewątpliwie zauważy jej stan. Jocelyn modliła się, żeby zapewnienia, jakich udzieliła przyjaciół¬ce, nie mijały się z prawdą i Rayne istotnie okazal zrozumienie. "
- I dziękuję za przywiezienie jej tutaj - dodała. Oblicze Rayne'a stężało.
- Mówiłem już, że potrzebowaliśmy rąk do pra¬cy. Chita nadawała się równie dobrze jak każda in¬na.
- Tak ... tak pan mówił.
- Sugeruję, żebyś wróciła do swoich zajęć. Pau¬lo traktował cię dotąd nazbyt pobłażliwie. Jeśli przyłapię cię na uchylaniu się od obowiązków, nie licz na to, że mnie równie łatwo zdołasz omamić.
Jocelyn zalał gniew.
- Czy ma mi pan coś do zarzucenia, milordzie?
Doprawdy sądzi pan, iż dałabym panu najmniejszy powód do narzekań? Gdybym jednak rzeczywiście unikała pracy, jaka kara by mnie czekała? Chło¬sta? Czy też kolejna brutalna runda w pańskim ło¬żu?
Rayne zbladł pod opalenizną, potem zaś jego ry¬sy wykrzywiła furia.
- Niekiedy patrzę na ciebie i czuję, że mógłbym osobiście wysmagać szpicrutą te twoje zdradziec¬kie plecy.
Teraz zbladła Jo.
- Lecz się nie obawiaj - ciągnął. - Należnych ci cięgów nie otrzymasz ode mnie. Jeśli zaś mowa o zajściu w twojej sypialni, byłbym głupcem, gdy¬bym czegokolwiek żałował, skoro tobie wyraźnie się podobało. Nie obiecam ci też, że sytuacja się nie powtórzy. - Powiódł ciemnymi oczami po jej sylwetce, potem zaś wygiął wargi w zimnym, kpią¬cym uśmieszku. - Sugerowałbym ci szybki powrót do rabatek, naj słodsza, w przeciwnym bowiem ra¬zie powtórka nastąpi tu i teraz. Nic nie sprawiłoby mi takiej przyjemności, jak rzucenie cię na biurko, rozłożenie twoich zgrabnych nóżek i rundka na tym wiarołomnym ciałku.
Gardło ścisnął jej wzbierający szloch. Zebrała spódnice i wypadła z gabinetu. Serce tłukło się w niej szaleńczo ze strachu, jaki wzbudził w niej gniew, malujący się na jego obliczu. Zwolniła kro¬ku dopiero przy warzywniku. Po przeciwnej stro-
nie długiego prostokątnego zagonu zobaczyła Chitę i Paulo, stojących obok siebie w cieniu palmy, dokładnie tam, gdzie ich zostawiła. Usłyszawszy ci chy śm,iech przyjaciółki, zatrzymała się, usiłując zapanować nad emocjami. Paulo szczerzył zęby w uśmiechu z powodu czegoś, co powiedziała Chi¬ta; śmiały się też jego czarne oczy.
Jocelyn niemal natychmiast spostrzegła pociąg Paulo do pięknej Hiszpanki, Chita zaś także nie po¬zostawała obojętna na dumną męskość Portugal¬czyka. Widząc ich razem, szczęśliwych i roześmia¬nych, Jo poczuła niespodziewane ukłucie zazdrości.
Kiedyś ona i Rayne także się tak śmiali. Kiedyś także byli szczęśliwi. Zapewne owa sielanka nic trwałaby wiecznie, lecz Jo nigdy by nie zgadła, że wszystko zakończy się w taki sposób. Odwróciła się, nie chcąc przeszkadzać parze, i ociężałym kro¬kiem poszła w stronę rabat przed domem, które dziś pieliła.
Z każdym upływającym dniem nienawiść Ray¬ne'a, miast przygasać, zdawała się narastać. Cora mniej jej ufał. Coraz bardziej nią pogardzał. Star¬czyło, iż Jo znalazła się w pobliżu, a jakby odcho¬dził od zmysłów. Jak mogła żywić nadzieję, że kie¬dykolwiek zdoła go przekonać?
Jako że szansa na to stawała się coraz bardziej mglista, Jocelyn dokładała starań, by Rayne'a uni¬kać. Te kilka razy, kiedy się nań natknęła, zacho¬wywał dystans, obdarzając ją jedynie zimnym, kpiącym spojrzeniem. Choć w ciągu dnia tyrał jak szaleniec, czym doprowadzał się na skraj wyczer¬pania, wieczory spędzał na rozmyślaniach, pijąc znacznie więcej, aniżeli powinien.
Słyszała, jak miotał się w gabinecie lub grubo po północy wspinał po schodach do swej sypialni, niepewnie stawiając kroki. Martwiło ją, że naduży¬wał alkoholu. Aż nazbyt dobrze przypominał się locelyn smutny los jej ojca. Z powodu pijaństwa sir Henry zgorzkniał, zatracił wolę życia, stał się nie¬czuły i przygaszony na długo przed nocą pożaru.
W głębi serca Jonie potrafiła znieść myśli, iż Rayne w podobny sposób trwoni własne życie. Lecz w żaden sposób nie mogła temu zaradzić.
*
Kolejnego tygodnia, późnym popołudniem, przybyły sadzonki kawy. W Mahoniowej Dolinie zapanowało ożywienie, kiedy nadjechały ciężkie dwukółki, każda ciągniona przez parę koni.
Robotnicy zebrali się, żeby obejrzeć ładunek, który miał przesądzić o przyszłości pięknej starej plantacji: ciężkie worki nasion, małe, lecz mocne sadzonki o ciemnozielonych spiczastych liściach oraz powykręcane szczepki.
Jocelyn także udzieliła się powszechna ekscyta¬cja. Ubrana w nową brzoskwiniową suknię z muśli¬nu, prostą acz bardzo ładną, jedną z kilku, jakie uszyła sobie z otrzymanych od Rayne'a kuponów, wmieszała się w tłum gapiów, żeby z bliska obej¬rzeć nadciągającą kawalkadę• Rayne jechał na jej czele, z łatwością powożąc parą wielkich gniado¬szy. Konie żywo zastrzygły uszami, kiedy minęły ostatni dzielący je od domu zakręt.
Jocelyn zachwyciła się nim wbrew sobie, taki był przystojny. Emanował tężyzną fizyczną• Nigdy by nie zgadła, że praca na świeżym powietrzu będzie mu odpowiadać, ani że przystąpi do niej z równie niespożytą energią i determinacją. Nie domyślała się istnienia tej strony jego osobowości, musiała jednak przyznać, iż niezwykle ją ona pociągała. Rayne dobrze traktował robotników, troszczył się o ich los, zawsze też gotów był służyć pomocą, bez względu na to, o jak trudne - bądź odstręczające - zadanie chodziło. Prawdę mówiąc, wicehrabia znaeznie przerósł opinię, jaką niegdyś wyrobiła so¬bie na jego temat.
- Bardzo to ekscytujące, czyż nie? - zagadnęła, podchodząc do niej, Conchita.
Jo zauważyła stojącego tuż obok Paulo.
- Tak, rzeczywiście - odparła. - Ze względu na Rayne'a mam nadzieję, że przedsięwzięcie się powiedzie.
- Możesz tak mówić po tym, co zrobił? - zdu¬miała się Chita. - Po wszystkim, co wycierpiałaś?
Jocelyn wzruszyła ramionami.
- Wierzy w moją winę. Swego czasu myślałam o nim podobnie.
- Pani, pani! - Jo poczuła delikatne szarpanie za spódnicę. - Podniesie mnie pani, cobym widział?
Obok niej stali Tooney i Mike, dobrze jej znane dzieci robotników, dwaj kochani chłopaczkowie, jeden pękaty jak baryłka, drugi chudziutki. Tooney liczył sobie trzy, a Mike cztery latka, jednak fak¬tyczna różnica wieku między nimi wynosiła zaled¬wie kilka miesięcy.
Jocelyn podniosła młodszego, pyzatego chłopca i wsparła go sobie na biodrze. Paulo dźwignął Mi¬ke'a, sadzając go sobie na szerokich barach.
Aby zachować równowagę, Mike zacisnął w piąstkach mocne włosy Portugalczyka.
- Spokojnie, maco *, nie wierć się tak - powie¬dział Paulo.
* Maco (port.) - chłopcze.
Chłopczyk uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Dobrze stąd widzę - oznajmił. Portugalczyk także się uśmiechnął.
- Massa! Massa! - Tooney pomachał Ray¬ne'owi, szczerząc radośnie zęby.
Zlokalizowawszy autora okrzyku, Rayne z uśmiechem pomachał mu w odpowiedzi. Dopie¬ro potem spostrzegł, iż malec usadowił się na bio¬drze Jocelyn. Na jego obliczu przez chwilę zagościł dziwny wyraz, którego Jo nigdy nie zdołałaby na¬zwać, jakkolwiek na ów widok jej serce gwałtownie zatrzepotało. Ich oczy się spotkały, przez chwilę patrzyli na siebie, po czym Rayne umknął wzro¬kiem, pozostawiając ją ogłuszoną i wstrząśniętą• Ból ściskał jej gardło.
Wiodła za nim spojrzeniem, gdy szedł w stronę wozu, na którym obok ciemnoskórego woźnicy sie¬dział niski, łysiejący mężczyzna w okularach i ja¬snofioletowym fraku. Rayne wspiął się na kozioł.
- Proszę wszystkich o chwilę uwagi! - zawołał. Na tę komendę ustały ostatnie szepty.
- Wszyscy ciężko pracowaliśmy - podjął Rayne.
- Nikt z was się nie oszczędzał. Oczyściliśmy pola, przygotowując je na ten właśnie dzień. Dziś przy¬były sadzonki, a wraz z nimi człowiek, którego wi¬dzicie obok mnie. Przedstawiam wam Bertranda Spruitenberga. Pomoże nam przy uprawie kawy.
Duńczyk - uznała Jo, mierząc wzrokiem jowial¬nego człowieczka. Zapewne z Jawy. Nikt nie wie¬dział o kawie tyle, co ludzie stamtąd.
- Macie słuchać jego poleceń, ustępujących je¬dynie mojemu słowu - ciągnął Rayne. - Jeśli do¬stosujemy się do jego rad i będziemy dalej praco¬wać równie ciężko, jak do tej pory, nic nie zdoła nam przeszkodzić. Odniesiemy sukces.
Kiedy rozległy się wiwaty, Jocelyn uzmysłowił" sobie, jak wielkim szacunkiem robotnicy darzą czło wieka, który ujął w karby ich upadającą plantację•
I ona także go szanowała, choć ze smutkiem i bólem w sercu.
- Pani, pani! Proszę mnie teraz postawić.
Roześmiała się.
- Dosyć się już napatrzyłeś? - Opuściła chłopca na ziemię. - Coś ci powiem. Gwen trzyma w kuchni trochę kandyzowanej trzciny. Widziałam ją dziś rano. Może pójdziemy zdobyć ci kawałek?
Chłopczyk uśmiechnął się z zachwytem.
- I dla Mike'a też?
- Oczywiście, dla Mike'a też. Przyniesiesz mu.
Tooney entuzjastycznie pokiwał głową i złapał Jo za rękę. Zerknąwszy po raz ostatni na Rayne'a, któ¬ry przystąpił już do wyładowywania zawartości wo¬zów na podłogę wiaty służącej niegdyś do składowa¬nia cukru, osłoniętej dachem z liści palmowych, Jo¬celyn ruszyła wraz z malcem w stronę kuchni za do¬mem. Podczas gdy uśmiechnięty Tooney paplał u jej boku, Jo wspominała wyraz czułości, jaki od¬malował się na twarzy Rayne'a, kiedy ten zobaczył ją z dzieckiem na rękach. Zastanawiała się, co sobie wówczas pomyślał. A także, co musiałaby zrobić, żeby znów spojrzał na nią w taki sposób.
*
Przez kolejnych dziesięć dni Rayne od świtu do zmierzchu pracował u boku Berta Spruitenber¬ga. Pragnąc przetestować różne metody uprawy, część pól obsiali, w innej sekcji posadzili roczne sa¬dzonki, w kolejnej zaś szczepki pobrane z doro¬słych roślin.
Choć zadanie wyznaczył sobie gargantuiczne, l~ayne oddawał się jego realizacji z przyjemnością, /, każdym upływającym dniem coraz dogłębniej przeświadczony o sukcesie. Tak już przywykł do długiej i żmudnej pracy, iż zapomniał, że nie każdy zdoła znieść podobny wysiłek. Wreszcie (lziarski Duńczyk wyglądał na tak wycieńczonego, że Rayne poczuł się zmuszony nieco przystopować.
_ Zdaję sobie sprawę, że narzuciłem mordercze lempo - rzekł do usadowionego na kanapie siwie¬jilcego mężczyzny. - Niemniej dla takiego efektu było warto.
Przez okno gabinetu Rayne widział część świeżo obsadzonych pól. Pęczniał z dumy na myśl o ich dokonaniach.
Tego dnia wcześnie zeszli z pól, naprędce spożyli posiłek, po czym udali się do salonu, żeby zrelak¬sować się przy cygarze, nim Rayne zasiądzie do pracy w gabinecie.
_ Może odpocznie pan parę dni? - zaproponował Rayne. - Proszę pojechać do miasta, jeśli ma pan ochotę. Polecam panu "Królewską Gospodę"• Proszę wziąć pokój na mój rachunek.
Drobnemu Duńczykowi wyraźnie ulżyło.
_ Bez skrupułów przyznaję, że ta koncepcja nie¬zwykle mi odpowiada - odparł. - Choć kawa wzmacnia umysł, sadzenie jej katastrofalnie wycieńcza ciało.
Rayne się roześmiał. podobnie jak wielu Anglików Duńczyk hołdował przekonaniu, że kawa po¬siada właściwości podnoszące sprawność ducha i ciała. Co innego jednak ją pić, co innego zaś uprawiać.
_ Któryś z chłopców jutro pana zawiezie. Poradzimy sobie sami przez parę dni.
- Jeśli to nie sprawi kłopotu, chciałbym wyru szyć jeszcze dzisiaj. - Duńczyk uśmiechnął się szc roko. - Zdecydowanie zbyt długo nie zaznałem ko biecego towarzystwa.
Zaciągnąwszy się cygarem, Rayne wydmuchnął obłoczek dymu.
- W porządku - przystał. - Polecę Paulo, żeby znalazł panu woźnicę.
- Na pewno nie wybierze się pan ze mną? Chęt¬ne dziewczę panu także mogłoby się przydać.
O tak, w rzeczy samej.
- Mam zbyt wiele pracy - odparł Rayne, podno¬sząc się z wyściełanego fotela.
- Proszę się nie martwić o proces sadzenia - rzekł Bert, także wstając. - Postępuje zgodni z harmonogramem. Właściwie nawet szybciej.
Rayne poklepał mężczyznę po plecach.
- Szczerze doceniam pańskie dokonania - za¬pewnił.
Jednak to nie kawowce, jak błędnie założył Bert, zaprzątały w tej chwili uwagę Rayne'a. Poruszył go rzucony przez Duńczyka komentarz na temat ko¬biecego towarzystwa. W ciągu ostatnich dziesięciu dni Jocelyn schodziła mu z drogi, Rayne zaś w fer¬worze pracy nie miał czasu zastanawiać się, dlacze¬go tak rzadko ją widuje - mimo iż myślał o niej często.
Tego popołudnia ujrzał ją pracującą w gąszczu żółtych krokusów. Pielęgnowała jaskrawe kwiaty z tak bezgraniczną czułością, że - podobnie jak wówczas, gdy przyuważył ją z dzieckiem w ramio¬nach - poczuł ucisk w piersi. Moc, jaką nad nim miała, doprowadzała go do szaleństwa. Musiał położyć temu kres, i to szybko. Odkładał konfron¬tację z nią w przekonaniu, że cudownym sposobem właściwy moment wkrótce nastanie. Tak się jednak nie działo, zaś Rayne zwlekał już dostatecznie długo. Nadeszła pora, żeby zmierzyć się z J o, zapytać ją o strzał w gabinecie i zmusić do wyznania. Potem będzie mógł ją odprawić, ustaną dręczące go sny, a bolesny incydent zosta¬nie pogrzebany raz na zawsze. Osiągnąwszy swój cel, odeśle ją z Mahoniowej Doliny, żeby odsługi¬wała wyrok u kogo innego. Nie u Barza Hopkinsa _ tego by nie zniósł. Z pewnością jednak istniało odpowiednie dla niej miejsce, osoba, która weź¬mie pod uwagę pełną cierpień przeszłość Jocelyn i potraktuje ją uczciwie.
Jeśli nie na Jamajce, to na jakiejś innej wyspie. Fakty wyglądały tak, iż każdy dzień zwłoki, każ¬da niewykorzystana okazja do konfrontacji roz¬dzierały Rayne'owi serce. Nieustannie zastanawiał się, gdzie J o przebywa i co robi, odnajdywał ją wzrokiem, gdy pracowała pośród kwiatów albo śmiała się w gronie zaprzyjaźnionych z nią dzieci.
Choć stanowiło to dlań torturę, nie potrafił przestać.
Przemierzył pokój, otworzył rzeźbiony orzechowy kredens i wyjął karafkę brandy. Obiecał sobie, że wypije niedużo, tyle tylko, żeby się uspokoić. Chciał czytać z jej oczu z jasnym umysłem, przygo¬towany do obrony przed jej kłamstwem, jak rów¬nież nienawiścią, którą pałała do jego ojca, a póź¬niej przelała na niego. Okaże Jo swą determinację, tak by ostatecznie wyznała prawdę•
Pragnął, żeby jego udręka wreszcie dobiegła końca.
Napełnił szklaneczkę i duszkiem wychylił jej zawartość. Ognisty trunek stopniowo koił mu nerwy. Jeszcze jedna miarka i pójdzie jej poszukać.
Zerknął przez okno. Zapadał zmierzch, tak więc wkrótce robotnicy zejdą z pól, zmierzając do swych krytych strzechą lepianek. Jocelyn także wróci do domu - jeśli nie, Rayne ją znajdzie .
Tej nocy, poprzysiągł sobie, położy kres swym męczarniom.
Rozdzial18
Jocelyn skończyła podlewać świeżo posadzone w skrzynkach różowe pelargonie. Odczuwała za¬dowolenie z dzisiejszej pracy.
Wytarłszy mokre dłonie w fartuch, który chro¬nił lawendową suknię, ruszyła w stronę szopy z na¬rzędziami, żeby odstawić wielką blaszaną konew¬kę. Z sadzeniem kwiatów uporała się z samego ra¬na; potem przebrała się w czyste rzeczy, jako że miała zająć się dziećmi. Pędrakami zbyt małymi, by mogły towarzyszyć matkom w polu, opiekowa¬ła się zwykle kobieta o imieniu Magda. Tego dnia jednak rozpoczęła się jej comiesięczna kobieca przypadłość, w związku z czym marnie się czuła. Jocelyn z chęcią zgłosiła się na jej miejsce, ciesząc się z okazji do zabawy z Tooneyem i resztą dzia¬twy. Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, zjawi¬ły się matki, by zabrać swe wymęczone harcami potomstwo. Ponownie sama, J ocelyn postanowiła raz jeszcze podlać zasadzone rano przed domem
kwiaty.
Wykonawszy zadanie, wróciła do szopy na narzędzia, samotnego pawilonu za warzywnikiem.
W chłodnym wnętrzu długiego budynku o ścia nach z kamienia panował jak zawsze nieskazitelny porządek. Każde narzędzie znajdowało się na swa im miejscu, blaty wytarto, a brudną podłogę za mieciono kukurydzianą miotłą.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca tań• czyły ukośnie między krokwiami pod krytym strze¬chą dachem, a przez otwarte z tyłu okno wpadal do środka powiew górskiego wiatru. Jocelyn wcią¬gnęła w nozdrza woń ziemi, która przywarła do szpadli, łopat, motyk, grabi i mnóstwa innych narzędzi ogrodniczych. Pachniało tu także fiołka¬mi, kwitnącymi w pojemniczkach na półce. Właśnie odstawiła konewkę na warsztat, kiedy za plecami usłyszała jakiś szmer, a potem odgłos otwieranych drzwi.
- Pomyślałem, że cię tu znajdę - oświadczyl Rayne, wchodząc.
W gasnących promieniach słońca w jego wło¬sach zamigotały rudawe pasma. Miał na sobie do¬pasowane bufiaste bryczesy z nankinu oraz białą batystową koszulę, rozpiętą pod szyją. Do jego wy¬sokich czarnych butów przylgnął kurz z pól.
- Właśnie skończyłam i zamierzałam iść na kolację - wyjaśniła, starając się nie dostrzegać, jak przystojnie i nieprawdopodobnie męsko się pre¬zentował.
Próbowała nie zwracać uwagi na sposób, w jaki bryczesy opinały jego muskularne biodra, ani na odznaczające się wyraźnie na jego szyi mięśnie, sugerujące skrywaną przez koszulę siłę. Nie zdoła¬ła się jednak obronić przed uderzeniem gorąca na wspomnienie pracy muskułów na jego piersi, kiedy się kochali.
_ Już prawie uporałam się z rabatami wokół do¬mu - powiedziała, licząc, iż Rayne nie zauważy drżenia w jej głosie. -Mam nadzieję, że jest pan zadowolany z moich dokonań.
J ej puls przyspieszył, a między piersiami spłynęła strużka potu.
_ Nawet bardziej niż zadowolony - odparł Rayne. - Niestety, nie przyszedłem tu rozmawiać o kwiatach.
- O c-co w takim razie chodzi?
Lustrowała jego oblicze, jednak padający na nie cień krokwi utrudniał ocenę• W jego zachowaniu wyczuwała napięcie, stopy rozstawił szeroko, jak wówczas, gdy w tawernie szykował się do starcia z marynarzem.
_ Nadeszła pora konfrontacji, Jocelyn - oznajmił. - Szukałem cię, żeby pomówić o strzale w ga¬binecie. Nie planowałem odbywać tej rozmowy tu¬taj, lecz po zastanowieniu wydaje mi się to całkiem trafnym pomysłem. Przynajmniej znajdujemy się z dala od wścibskich oczu i uszu.
Jocelyn z trudem przełknęła ślinę•
_ Rzeczywiście ... - wykrztusiła. - Szopa gwaran¬tuje wiele prywatności. Paulo jest bardzo skrupu¬latny w kwestii tego, komu wolno tu wchodzić.
Ledwie dobywała z siebie słowa. W ustach jej za¬schło, ręce zaczęły drżeć. Czy przyszedł, by usły¬szeć prawdę? Czy o tę właśnie szansę modliła się niemalże od chwili, gdy zjawił się w tawernie? Na¬dzieja zapłonęła w niej jasno, choć zarazem ogarną ją dziki strach.
_ Odnośnie do tego, co się zdarzyło ... - odezwała się. - Miałam nadzieję, że kiedyś w końcu o tym pomówimy.
W postawie Rayne'a zaszła subtelna zmiaml, Kiedy wystąpił z cienia, ujrzała jego gniewnie zmarszczone czoło i napięte mięśnie szczęki. Jego oczy połyskiwały zimną determinacją. Jo serce po deszło do gardła.
- Nie wydaje mi się, żeby było tu o czym dysku tować - oświadczył. - Oboje znamy fakty. Zosta łem postrzelony w pierś z bliskiej odległości. Od niosłem poważną ranę. Otarłem się o śmierć. Chcę usłyszeć, co masz na ten temat do powiedzenia.
Jocelyn zmierzyła go wzrokiem. Stał sztywno wyprostowany, zaciskając szczękę. Z jego pociem¬niałych oczu nie dało się nic wyczytać.
Niczym obuchem w głowę uderzyła ją świado¬mość, iż nie pojawił się tu po prawdę, lecz przygo., towany na obalanie jej zaprzeczeń. Był przeświad¬czony, że Jo skłamie, przeświadczony ojej winie - od początku nic się w tym względzie nie zmieni¬ło. Z góry nastawił się na walkę z nią.
Tak samo jak wcześniej, Rayne zawczasu wydal na nią wyrok.
Wezbrały w niej furia i rozpacz. Udręka odebra¬ła jej mowę, tak że nie mogła zmusić się do wyjawie¬nia mu prawdy, w którą on i tak nigdy nie uwierzy.
Pragnęła go wysmagać, zaatakować tę potworną pewność, którą dotąd wytrwale ignorowała - ż nic, co ona kiedykolwiek powie lub uczyni, nie zdoła zmienić jego stanowiska. Miała wrażenie, że zaraz umrze, cierpiąc wskutek poczucia bezradno¬ści, porażki i straty. Przyszłość ziała przed nią ni¬czym mroczna otchłań, wypełniona wyłącznie roz¬paczą i gorzką samotnością.
- No dalej, naj droższa. Przepłynąłem pół świata, żeby usłyszeć twoje wyznanie. Oboje wiemy, że to zrobiłaś. Chcę teraz posłuchać o twoich knowaniach i planach. Czyżby zabrakło ci odwagi, żeby zaprzeczyć moim oskarżeniom - lub też wreszcie się przyznać?
Nadal milczała. Wściekłość i upokorzenie ode¬hrały jej mowę, a nawet zdolność do wybiegnięcia myślą poza tę rozdzierająco bolesną chwilę. Tak dlugo czekała, ośmieliła się pielęgnować w sobie nadzieję, wręcz marzyć. Teraz wszystkie jej nadzie¬je zostały zniweczone.
- Chcesz poznać prawdę? - odezwała się wresz¬cie zjadliwie, zebrawszy w sobie całą odwagę, choć serce jej pękało. - Brzmi ona tak, że od początku cię nienawidziłam. Poczekałam, aż stracisz czujność, i zwabiłam cię do gabinetu. Kiedy wszedłeś, z kieszeni spódnicy wyjęłam pistolet i strzeliłam do ciebie!
Na jego obliczu odmalowało się cierpienie, nie zdołało ono jednak przyćmić bólu, jaki odczuwała .lo. Pragnęła go zranić, ukarać tak samo, jak on ka¬rał ją.
- Na te słowa czekałeś, czyż nie? - ciągnęła. - Po to tu przyszedłeś. Zeby usłyszeć, jak mówię, że próbowałam cię zabić. No cóż, usłyszałeś za¬lem. I jeśli nadal, będziesz mnie dręczył, znajdę sposób, żeby zrobić to ponownie!
W oczach Rayne'a zapłonęła wściekłość. Ruszył ku niej, wręcz zesztywniały z nienawiści, jednak Jo¬celyn nie ustąpiła mu pola. Nie bała się już jego ze¬msty, obojętna na to, co jej uczyni, jakiej zapłaty będzie się domagał.
- Zostawić cię w spokoju? - zakpił. - Rzeczywi¬ście tego chcesz? Nie sądzę. Nie, kiedy patrzysz na mnie w taki sposób. Może twój umysł życzy mi śmierci, lecz ciało mnie pragnie. Ta część morder¬czego planu wymknęła ci się spod kontroli, czyż nie? - Zaśmiał się gorzko. - Mam dać ci spokój? Wydaje mi się, że raczej marzysz, by mieć mnie w sobie. Pożądasz mnie od świtu do nocy, tak samo, jakja ciebie. - Chwycił ją za ramiona i przycią gnął do siebie.
- Jesteś skończonym głupcem, jeśli sądzisz, iż nadal cię pragnę. Nienawidzę cię! Nienawiść to je¬dyne, co do ciebie czuję!
- Doprawdy?
Próbował ją pocałować, broniła się jednak, aż wreszcie zdołała mu się wyrwać. Zdjęta furią, cof¬nęła się o krok i wymierzyła mu siarczysty poli¬czek, który rozległ się echem w cichym pomiesz¬czemu.
Serce Jo waliło równie silnie. Rayne był tak wściekły, iż niechybnie zaraz jej odda.
- Cieszę się, że nie złamali w tobie ducha - rzekI jednak tylko, pocierając policzek dłonią. - Zawsze go yv tobie podziwiałem.
Ow skromny wyraz uznania, choć przesycony go¬ryczą, oszołomił Jo. Ledwie zauważyła, kiedy Rayn znów wziął ją w ramiona. Pod palcami poczuła mi꬜nie jego klatki piersiowej, a chwilę później odchylal do tyłu jej głowę i całował ją dziko, wpijając się w jej usta z bezlitosną siłą. W jego pocałunku znalazła siC; tylko oślepiająca namiętność. Najwyraźniej nie za¬mierzał brać, lecz udowodnić, iż potrafi nakłonić ją, by dała. Jego dotyk, władczy, pełen nieugiętej siły, palił żywym ogniem, Jocelyn zaś z każdym uderze¬niem serca ulegała mu coraz bardziej.
Ów pocałunek, choć silny i władczy, okazał się zarazem zadziwiająco subtelny. Rayne nieskończe¬nie delikatnie powiódł dłońmi wzdłuż jej pleców, po czym ujął pośladki, ugniatając je i pieszcząc, kiedy jeszcze mocniej ją do siebie przygarniał.
Przez warstwy materiału czuła, jaki jest twardy.
Wiedziała, czego doświadczy, mając go w sobie, i ogień rozlał się w jej żyłach.
Na przemian rozpalał ją i mroził, pieścił łagodnie i atakował z furią, szaleńczo namiętny, to znów lo¬dowato opanowany. Uciekał się do wszystkich zna¬nych mu sposobów, żeby poruszyć w niej dławione dotąd emocje, rozpalić pożądanie, z którego nie¬dawno pokpiwał. I Jo nie potrafiła mu się dłużej opierać. Przetoczyła się przez nią fala gorąca, nie¬wiarygodnie parzącego, nieprawdopodobnie roz¬kosznego. W jej brzuchu zawirowały ogniste wstę¬gi, iskry przeskakiwały dziko do krwiobiegu.
Kręciło jej się w głowie, czuła się zagubiona, omotana rzucanym przezeń urokiem, zdezoriento¬wana. Jej ciałem owładnęła namiętność, podczas gdy umysł nadal walczył ze wzbierającym pożąda¬niem. Oparła się o niego z głuchym jękiem, zata¬piając palce w jego włosach. Nie powinna pozwo¬lić mu wygrać w tej ohydnej grze, lecz w gruncie rzeczy ów aspekt przestał się liczyć. Między nimi nastąpił koniec; cokolwiek ich dawniej łączyło, umarło. Pozostał jedynie ów szaleńczy żar, popy¬chający oboje ku zatraceniu.
Ręce Rayne'a sięgnęły jej pleców, rozpinając guziki. Zsunął Jo suknię z ramion i ujął w dłonie jej piersi.
- Powiedz, że mnie pragniesz - rzekł, drażniąc jej sutki, aż nabrzmiały boleśnie, w niej zaś narósł nieopanowany dreszcz pożądania. - Powiedz to. Powiedz, że mnie potrzebujesz.
Z trudem przełknęła ślinę, a potem naparła nań, otwierając usta dla nowych pocałunków. Jej ciało, napięte jak struna, błagało o ulgę•
- Powiedz to, J o.
Smakował brandy i tytoniem, pachniał kurzem, wyprawioną skórą - i mężczyzną.
- Boże - jęknęła.
- Powiedz to, J o. Pragniesz mnie. Powiedz to.
Znowu przełknęła i naparła na jego rękę. .
- P-pragnę cię.
- Tak ... Tak samo, jak ja pragnę ciebie. - Cof¬nąwszy się, utkwił oczy w jej twarzy. - Pragnę cię nawet wówczas, gdy cię nienawidzę. Niekiedy wy¬daje mi się, iż nie przestanę cię pragnąć aż do śmierci.
Jak przez mgłę odnotowała, że podniósł lawen¬dową spódnicę, a potem halkę, zbierając obie wo¬kół jej talii, i wreszcie rozpiął bryczesy.
- Rozsuń nogi, Jo.
Wykonała polecenie, ślepo i bezmyślnie, roz¬paczliwie stęskniona za jego dotykiem. Powiódl dłonią po jej krągłym pośladku, rozkoszując się gładkością skóry. Ogień zdawał się spływać z kro¬kwi. Wstęgi żaru zawirowały w jej piersiach, po czym powędrowały do brzucha, płomienie ką¬sały ciało tam, gdzie jej dotykał. Wyjął palce i znów wsunął je w jedwabisty tunel, najpierw je¬den, za nim kolejny. Jocelyn wyprężyła biodra, po¬naglając go, błagając, żeby przyniósł jej ulgę.
- Spokojnie, kochana - szepnął kojąco, jako że nigdy dotąd nie kochali się w ten sposób. Zasko¬czyły ją te łagodne słowa. - Tylko spokojnie. Nic wyrządzę ci krzywdy.
A później poczuła go w sobie, kiedy wypełnił ją jednym mocnym pchnięciem.
Jęknęła, kurczowo zaciskając palce na krawędzi blatu. Dygotała na całym ciele, nogi się pod nią uginały. Ulga nadeszła wraz z czwartym potężnym pchnięciem, ciskając Jo w otchłań oślepiającej rozkoszy, nim zdołała pojąć, co się z nią dzieje. Gdy Rayne miarowo wchodził w nią i wychodził, zale¬wały ją kolejne fale rozkoszy. Ujeżdżał Jo bezlito¬śnie, dopóki nie przeszył jej drugi spazm.
- Jeszcze raz, J o. Poddaj się temu .
Nie mogła uwierzyć, kiedy spazm targnął nią po raz trzeci. Osunęłaby się na ziemię, gdyby nie r«ce Rayne'a, przytrzymujące jej biodra, kiedy wdzierał się w nią raz za razem. Gorące nasienie rozlało się w jej wnętrzu, a mimo to nie przestawał.
Wreszcie jego ruchy ustały. Oplótł ją ramieniem w talii, a Jocelyn odchyliła się do tyłu, opierając głowę na jego barku. Wyszedł z niej, ale nadal ją obejmował, jakby opiekuńczo, wręcz czule.
Delikatnie opuścił jej suknię i wygładził mate¬riał. Potem drżącymi dłońmi zapiął jej guziki na plecach. Z jego gestów przebijała jakaś niepew¬ność, wahanie, niemal żal. Jocelyn nie odrywała wzroku od ściany, niezdolna spojrzeć mu w twarz, zdjęta strachem przed malującą się na niej kpiną•
Na samą myśl o tym łzy napłynęły jej do oczu i choć bardzo się starała, nie zdołała ich odegnać. Jednak popłynęły po jej policzkach dopiero wów¬czas, gdy usłyszała cichy odgłos zamykanych drzwi.
Przymknęła powieki, lecz gorące łzy nadal wyśli¬zgiwały się spod jej rzęs. Otarła je wierzchem dło¬ni. Serce niemalże w niej pękło, kiedy odwróciła się, by stawić czoło cichemu wnętrzu szopy. Dał jej czas, żeby się pozbierała, a potem wróciła do do¬mu sama, zachowując ostatni strzępek godno¬ści. I ów drobny gest, kiedy oczekiwała po nim wy¬łącznie zjadliwego szyderstwa, załamał ją ostatecz¬nie. Z łkaniem opadła na niską drewnianą ławkę• Nie potrafiła się opanować. Jej ciałem wstrząsał szloch, łzy, którym tak długo nie pozwalała popłynąć, rozpacz, tłumiona dotąd przez maleńki pro myk nadziei, obecnie martwej.
Musiała się zmierzyć z prawdą znacznie bardziej gorzką niż niszczycielskie kłamstwo, jakie rzucila mu w twarz. Owa oczywistość tłukła się w jej skro ni ach niczym dzwon śmierci.
Rayne nigdy jej nie uwierzy, a ona nigdy nie będzie wolna.
Lecz inna prawda przepełniała ją jeszcze więk szą goryczą. Jak Rayne niewątpliwie jej nienawi dził, tak ona nadal go kochała.
*
Rayne prosto z szopy poszedł do gabinetu, otworzył szafkę za biurkiem i hojnie nalał sobie brandy.
Paliły go ból i poczucie winy. Wziąwszy Jo tego wieczoru, tylko pogorszył sprawę. Zamierzał poło żyć kres swym cierpieniom, a jedynie je zwiększy!. J ak mogła jednocześnie nienawidzić go i reagowac nań tak namiętnie? Dlaczego, biorąc ją w takim gniewie, zarazem ze wszech miar silił się na delikatność? Jakim sposobem doprowadziła do tego, że pogardzał sobą równie mocno jak nią?
Ponownie wyjął szklaną zatyczkę z kryształowej karafki o krótkiej szyjce. Nieco niepewną ręki! podniósł szklaneczkę, żeby wychylić jej ognistą za wartość. Gdy jednak ujq;ał, jak trunek przelewa się przez krawędź wypełnionego po brzegi naczy nia, zamarł z dłonią w pół drogi do ust. Na litośc boską! Cóż on, do cholery, wyprawiał? Nie byl przecież jakimś uzależnionym od butelki życiowy n l rozbitkiem z East Endu! Nie był pozbawionym środków pechowcem, pijaczkiem wiążącym swą przyszłość z barem na rogu! Cierpiał, zgoda, duszę rozdzierał mu dokuczliwy ból, który nigdy go nie opuści. Lecz miał także obowiązki, odpowiadał za wiele zależnych od niego istnień. Musiał zarządzać plantacją, obsadzać pola, nakarmić i odziać ludzi. Przyjął na swe barki gigantyczne zadanie l nie mógł folgować sobie niczym niefrasobliwy liczniak.
Czy to przez Jocelyn upadł tak nisko?
Prawdę mówiąc, nie miał prawa zrzucać całej winy na nią. Na ową ścieżkę samodestrukcji wstą¬pil wkrótce po opuszczeniu armii. Pił wówczas z nudów, jako że nie doskwierał mu nadmiar zajęć. Po postrzale próbował utopić w alkoholu wspomnienia.
Spojrzał przez okno na żyzne pola, w których uprawie osobiście uczestniczył, podumał nad długimi godzinami ciężkiej pracy, jaką wszyscy włoży¬li w to, by Mahoniowa Dolina rozkwitła i prospe¬rowała. Odczuwał zadowolenie ze swych dokonań. Nie potrzebował brandy. Nawet po to, by odpędzić myśli o Jo. Zerknął na trzymaną w dłoni szklanecz¬k«, uniósł ją do światła, później zaś krewko cisnął przez pokój. Rozbiła się o ścianę, podobnie jak po¬siana w ślad za nią karafka. Hałas zwabił do gabi¬netu zaniepokojonych służących, którzy jednak wycofali się spiesznie, kiedy Rayne odprawił ich machnięciem ręki.
Nigdy nie był - wzorem części mężczyzn - nie¬wolnikiem alkoholu, niemniej z pewnością go nad¬używał. Taka sytuacja więcej się nie powtórzy.
Odetchnąwszy ciężko, podszedł do okna. Jeśli Jocelyn wkrótce nie wróci do domu, będzie musiał po nią pójść. Martwił się o nią, choć zarazem nie chciał jej oglądać. Nie życzył sobie, żeby się dowiedziała, iż zajście w szopie wywarło nań wpływ rów nie niszczycielski jak na nią.
Płakała po jego wyjściu. Stał w ciemności pod drzwiami szopy i słuchał jej rozdzierającego szlochu. Całym wysiłkiem woli powstrzymał się przed powrotem do środka, żeby ją pocieszyć, przy¬tulić, scałować łzy z jej policzków. Skąd się w nim wzięło takie pragnienie? Przecież J ocelyn wreszcie przyznała się do zdrady. Czy aby na pewno? Wypo¬wiedziała te słowa w taki sposób, iż zdawały się gło sić gorzkie zaprzeczenie. W efekcie Rayne poczul się tylko bardziej niepewny i zagubiony.
Zaufać jej ponownie zakrawałoby na samobój¬stwo, a jednak pragnął tego z mocą, która go ogłu¬szyła.
Na Boga, ta kobieta stała się jego obsesją! Mu• siał wyrugować ją ze swej krwi, ze swego życia - i to prędko.
Stojąc przy oknie, Rayne spostrzegł lawendowy błysk w blasku księżyca. Jocelyn przecięła trawnik i tylnymi drzwiami weszła do domu. Odetchnąl z ulgą na wieść, że nic jej nie dolega. Nasłuchiwał jej kroków, kiedy szła przez hol, a następnie ociꬿale wspinała się po schodach. Zostawił jej nieco czasu na dotarcie do pokoju, po czym ruszył na gó¬rę do własnej sypialni.
Czuł się wyczerpany - i wstydził się swego po¬stępku. Nie brał jej dotąd w taki sposób, choć czę¬sto wyobrażał sobie rozkosz owego doznania. Z drugiej strony, Jocelyn nie mogła zaprzeczyć, iż jej się podobało. Nigdy jeszcze nie widział jej tak rozpalonej, tak całkowicie zatraconej. Na samo wspomnienie krew przyspieszyła mu w żyłach. Od¬krył, iż marzy o tym, by wejść do jej sypialni i wziąc ją ponownie, tym razem z czułą delikatnością.
Będzie jednak leżał samotnie, rzucając się i przewracając z boku na bok, pomimo zmęczenia niezdolny zasnąć. Będzie wpatrywał się w wiszący nad nim baldachim, trawiony tęsknotą za Jo.
*
Kolejnego dnia panował nieopisany skwar. Po¬wietrze było bardziej parne niż zwykle, a przy tym niespotykanie nieruchorne. Palące słońce doku¬czało wszystkim; Jocelyn nie stanowiła wyjątku. Jakby nie wystarczyło, że grzęzła w rozpaczy i po¬czuciu klęski, lepiła się od potu i było jej słabo. Modliła się o ożywczy powiew łagodnej bryzy, któ¬ry poprawiłby jej nastrój.
Nieco dalej Chita odpoczywała, wsparta na motyce, brzegiem koszuli ocierając pot z czo¬la. Poranne nudności ustały tuż po jej przybyciu do Mahoniowej Doliny. Odzyskała zdrowy wy¬gląd, policzki nabrały kolorów. Kiedy tak stała na skraju ogrodu, wyglądała na równie zgrzaną i zmęczoną jak pozostali robotnicy, ale też do tej pory pracowała niezmordowanie, atakując moty¬ką uparte chwasty oraz kontrolując, czy dyni i melonów nie toczą robaki. Jocelyn zastanawia¬la się, czy Chita nie liczy przypadkiem na to, iż krążący w pobliżu Portugalczyk doceni jej zaan¬gażowanie. Zerknąwszy w stronę przystojnego ciemnookiego mężczyzny, Chita odkryła, że cał¬kowicie pochłania go rozmowa z Hattie, ładną dziewczyną o skórze barwy kakao. Hattie za¬śmiała się z powodu czegoś, co powiedział Paulo, uśmiechnęła się doń słodko, po czym odłożyła motykę i oddaliła się beztroskim, spacerowym krokiem.
Kiedy Paulo zagapił się na rozkołysane biodra Hattie niczym pożądliwy głupiec, Chita poderwała się i z furią ruszyła na skraj warzywnika.
- Pozwalasz jej odejść? - naskoczyła na niego po hiszpańsku. - Pracowała dziś tylko dwie godzi¬ny. To ja tyrałam ponad siły, ja spływałam potem w kurzu i upale. Jeśli ktokolwiek zasługuje na wol¬ne, to właśnie ja!
- Wszyscy ciężko pracujemy, nina*. Dziś jest go¬ręcej, niż zwykle. Hattie źle się poczuła.
- Zle się poczuła, też coś! Wy mężczyźni wszyscy głupiejecie na widok ładnej buzi i krągłych poślad¬ków. Jeśli rządzi tobą każdy zgrabny kobiecy tyłek, może zerkniesz na mój?!
Okręciła się na pięcie, prezentując mu rzeczoną część ciała. Spojrzawszy przez ramię, stwierdziła, że właśnie w niej utkwił wzrok, uśmiechając się z rozbawieniem.
Odwróciła się do niego ponownie, rozgniewa¬na jak nigdy.
- Mam nadzieję, że nacieszyłeś się widokiem, ponieważ teraz ja także sobie stąd idę.
Usiłowała go wyminąć, jednak Paulo złapał je! za ramię.
- Masz piękny tyłeczek, nina. Jak by ci się po¬dobało, gdybym przełożył go sobie przez kola¬no?
Z wściekłości łapczywie zaczerpnęła powietrza.
- Do Hattie tak się nie odnosisz!
- Hattie nie zachowuje się jak rozkapryszona dziewczynka.
- Co takiego?! Nie zostanę tu ani chwili dłużej! Nie pozwolę się obrażać!
* Nina (hiszp.) - dziewczynko.
Usiłowała mu się wyrwać, lecz jedynie wzmocnił uścisk.
- Odpowiadam za trawniki i ogród. Nie ty jed¬na mi podlegasz. Gdybyś tylko poprosiła, pozwolił¬bym ci odpocząć przez chwilę w cieniu. Tak się jednak składa, że pozostali widzieli twój niesto¬sowny popis i czekają, jak na niego zareaguję•
Po raz pierwszy Chitę ogarnął niepokój. Paulo Baptiste traktował ją dotąd bardziej niż uczciwie, lecz zdążyła się też przekonać, że jest silnym m꿬czyzną, który nie pozwala sobą komenderować.
- I jak ... jak zareagujesz? - zapytała. Wyszczerzył zęby, ubawiony jej zaniepokoje¬mem.
- Osobiście dopilnuję, żebyś pracowała dziś znacznie dłużej niż pozostali. Jeśli to cię nie na¬uczy dobrych manier, z pewnością wynajdę inny, skuteczniejszy sposób.
Chita przełknęła gniewną ripostę. Spoglądała na Paulo z urazą, czarnymi oczami, które miotały błyskawice. Jednak w jego oczach, równie ciem¬nych, czytała, że mówił naj zupełniej poważnie.
- Jesteś bestią bez serca - oświadczyła.
- A moja mała ognista tigreza * niech lepiej zaprzęgnie uroczy tyłeczek z powrotem do pracy.
Obrzucając go naj gorszymi hiszpańskimi wyzwi¬skami, jakie jej się nasuwały, Chita niemrawo wró¬ciła na stanowisko. Spod płaskiego ronda słomko¬wego kapelusza widziała, że Paulo spogląda w przeciwnym kierunku.
Co za różnica, czy się zadurzył w Hattie? Cóż to Chitę interesowało? Był tylko mężczyzną, a zatem ostatnim, czego jej obecnie brakowało do szczę-
* Tigreza (port.) - tygrysica.
ścia. Mimo to obsetwowała, jak Portugalczyk prze cina trawnik, zmierzając do martwego ogrodu ró. żanego, który Jo zaczęła niedawno oczyszcza i na nowo obsadzać.
- O co chodziło? - zapytała Jocelyn.
Paulo zerknął w stronę buńczucznej brunetki.
Hiszpanka intrygowała go, odkąd przybyła do Ma. honiowej Doliny.
- Twojej przyjaciółce Chicie wydawało się, że fa¬woryzuję niektóre osoby - wyjaśnił.
- Ach tak? - Ostro zakończonym metalowym rydlem Jo obkopywała bryłę korzeniową uschniętej róży.
- Hattie źle się czuła. Zwolniłem ją na resztę dnia.
- Hattie jest bardzo ładna. Może Chita ma rację.
- Uważasz, że kierowałbym się ...
- Nie, wcale nie.
Paulo wzruszył ramionami.
- Hattie nic dla mnie nie znaczy. Nie z taką ko¬bietą chcę się ożenić.
- Gdy mężczyzna czuje pociąg do ładnej młodej dziewczyny, niekoniecznie od razu ożenek mu w głowie.
- Słuszna uwaga - odparł Paulo, szczerząc zęby.
- Ale ja nie należę do mężczyzn, którzy myślą lędźwiami. Hattie wróci jutro rano do pracy albo wyślę ją do znachorki na badanie. Jeśli odkryję, że mnie oszukała, zostanie ukarana za kłamstwo.
- Skoro Hattie ci nie odpowiada, co powiesz o Chicie? Moim zdaniem jest tak ładna, że każde¬mu mężczyźnie przypadłaby do gustu.
- Chita to jeszcze dziecko.
- Dziecko? Może niekiedy bywa naiwna, ma jednak dobre serce i niewątpliwie wiele charakte¬ru.
- Trzeba mi kobiety, nie dziewczynki.
- Dziewczynki dorastają, Paulo. Wychodzą za mąż i rodzą dzieci. Jeśli się im poszczęści i znaj¬dują dobrego męża, szybko odkrywają, na czym polega dorosłe życie.
Paulo przyglądał się jej z namysłem. Dotąd nie rozpatrywał kwestii od tej strony. Prawdę mówiąc, owa mała hiszpańska złośnica ogromnie go pocią¬gała. Nie wątpił, że potrafi ją okiełznać. Zastana¬wiał się jedynie, czy taki wysiłek się opłaci.
- To dobra dziewczyna, Paulo. Dla właściwego mężczyzny będzie wspaniałą żoną.
Portugalczyk obdarzył ją uśmiechem.
- Sim, menina bela*. Może masz rację. Przemy¬ślę tę sprawę•
- Zbliża się niedziela. Moglibyście się gdzieś ra¬zem wybrać.
Potrząsnął głową.
- Nadal będzie na mnie zła. Odrzuciłaby moje zaproszeme.
Jo spojrzała w stronę Chity, która zapalczywie atakowała motyką nieszczęsne, bezbronne chwasty. - Och, nie byłabym tego taka pewna - orzekła.
- Mógłbyś się zdziwić.
Paulo wyszczerzył zęby.
- Po zastanowieniu stwierdzam, że nie zostawię jej wyboru. Przekonam się, czy masz słuszność. Zobaczymy, czy uda mi się wywabić kobietę z gniewnej małej dziewczynki.
Dotknąwszy ronda kapelusza w geście pożegna¬nia, Portugalczyk oddalił się z uśmiechem.
Jocelyn chciałaby umieć się uśmiechać. Tkwiła jednak tutaj, bijąc się z myślami. Przez cały dzień
* Sim, menina bela (port.) - tak, ślicznotko.
pracowała pośród uschniętych krzewów róż i sta¬rała się zapomnieć o zajściu w szopie. Próbowała zdecydować, co powinna zrobić.
Nadąl nie potrafiła spojrzeć Rayne'owi w twarz.
Wstydziła się swej rozpusty, zadręczała tym, że tak łatwo zdołał ją rozbudzić. Nękały ją wyobrażenia, co sobie o niej myśli, mimo że poprzysięgła, iż wię¬cej nie pozwoli mu się tknąć.
Może powinna stąd odejść? Aż do ubiegłej nocy nie rozważała takiej ewentualności. Dopóki nie nastąpiła owa straszna, rozstrzygająca konfronta¬cja, Jo łudziła się, iż pewnego dnia Rayne jej uwie¬rzy. Gdyby tak się nie stało, była zdecydowana od¬służyć wyrok w Mahoniowej Dolinie.
Zdążyła polubić starą plantację. Zaczęła zawią¬zywać tu przyjaźnie. Miała Chitę, Paulo, Dulcet i Gwen. Kochała - z wzajemnością - tutejsze dzie¬ci. Piękno wyspy zapierało dech w piersiach, a cie¬pła aura bardzo Jo odpowiadała. Uwielbiała pracy w ogrodzie.
Teraz jednak jej nadzieje na wolność zostały zni¬weczone, zaś przebywanie z Rayne'em pod jednym dachem, kiedy sprawy między nimi przybrały taki obrót, było dla niej torturą nie do zniesienia. Z bólem myślała o ponownym opuszczeniu przyjaciół, porzuceniu drobnych przyjemności, jakie odnala• zła w Mahoniowej Dolinie - lecz doprawdy nie miała wyboru.
Będzie musiała odejść. Lecz dokąd się uda!
Z czego będzie żyć? Jak zdoła uciec z wyspy?
Co ją spotka, jeśli zostanie złapana?
Choć obawiała się tych pytań, postanowiła sta¬wić im czoło. Dokona tego, przysięgła sobie. Wystarczy, że dobrze wszystko zaplanuje i poczeka na stosowny moment.
Nie będzie niczego przyspieszać, bez względu na to, jak bardzo pragnęła się stąd wydostać. Uzbroi się w cierpliwość, przemyśli każdy krok, spokojnie wypatrując idealnej okazji. Kiedy ta się pojawi, Jo będzie gotowa.
Do tej pory zaś będzie trzymać się jak naj dalej od Rayne'a.
Rozdział 19
Rayne pracował w polu dłużej niż zwykle, napę¬dzany niechcianymi myślami o 10. Kopano tune.1 wzdłuż wschodniej sekcji, tej z sadzonkami, licząc, iż rozwiąże on problem odprowadzania wody.
Ponieważ Rayne pragnął fizycznego wysiłku, ku zdumieniu robotników rozebrał się do pasa i chwycił łopatę. Pot lał się zeń strumieniami, gę¬ste ciemne włosy lepiły mu się do karku i skroni. Nie zwracał na to uwagi. Zamierzał zaznać snu tej nocy, a ciężka, wyczerpująca praca stanowiłajedy¬ny znany mu, pewny sposób na osiągnięcie owego celu.
Wrócił z pól konno tuż przed północą, obolały, niemniej usatysfakcjonowany dokonaniami minio nego dnia. Udał się prosto do sypialni, kazał sen¬nym służącym przygotować kąpiel, chwilę moczy I się w balii i wreszcie położył. Po jakimś czasie za snął, poddając się znużeniu.
Wtedy także zaczął śnić.
Sen, z początku mglisty, wabił go niczym pięk na kobieta, z powrotem w przeszłość, ku wspo mnieniom. Jak tyle razy wcześniej, Rayne ponownie przeżywał dzień, w którym Jocelyn go postrze¬liła.
1 ak zwykle siedział w karecie, przez całą długą podróż do miasta odczuwając niewiarygodny przy¬pływ pożądania, jakie niezmiennie wzbierało w nim na samą myśl o Jo. Tak jak zawsze dotąd, przybył do rezydencji, zamienił parę słów z kamer¬dynerem, przemierzył hol i wszedł do gabinetu, wołając cicho jej imię.
Widział wyraźnie, jak na dźwięk jego głosu od¬wraca się od biurka, spogląda w jego stronę z uśmiechem, a potem podnosi rękę, celując doń z pistoletu. Błysnął wylot lufy, kula z oślepiającą si¬łą uderzyła w jego pierś. Później 10celyn wykrzyki¬wała jego imię i pędziła ku niemu z twarzą wykrzywioną przerazeniem i rozpaczą•
Sen zawsze przebiegał tak samo, a przecież tej nocy zaszła w nim subtelna zmiana. Tym razem Rayne ujrzał jej powitalny uśmiech, zobaczył, jak Jo podnosi rękę, w której błyska coś srebrnego, jednak trzymany przez nią przedmiot nie wyglądał jak długa, okrągła lufa pistoletu, lecz raczej jak płaska taca z czymś na wierzchu.
Przebudził się raptownie. Serce szaleńczo tłukło mu się w piersi, w uszach nadal rozbrzmiewały przerażone krzyki locelyn. Zlany potem, usiadł na łóżku, usiłując zatrzymać ostatnie gasnące szyb¬ko obrazy. Niestety, rozpłynęły się w okamgnieniu, równie nieuchwytne jak wspomnienia z długich dni, które nastąpiły po postrzale.
1 ednak inaczej niż zwykle, jakiś szczegół owego snu nie dawał mu spokoju. Rayne bezskutecznie próbował przywołać go z powrotem.
Błagał Boga, aby zdołał go sobie przypomnieć.
*
Mimo iż była niedziela, w Mahoniowej Dolinie dzień odpoczynku, J ocelyn pracowała przy różach. Wcześniej wzięła udział w krótkim nabożeństwie w maleńkiej, prowizorycznej kapliczce, którą two¬rzyło kilka ławek z surowego drewna ustawionych pod dachem z trzciny.
Pożegnała Chitę i Paulo, wybierających się razem na wycieczkę, później zaś pograła w piłkę z Tooney¬em, Mike'iem i paroma innymi dziećmi, myślami jednak szybko znalazła się gdzie indziej. Kiedy zas ujrzała, jak Rayne odjeżdża gdzieś na swym wielkim karym ogierze, ogarnęło ją beznadziejne przygnę¬bienie. Kochała go tak długo, a w efekcie niedawne¬go kłamstwa utraciła na zawsze.
Tak głęboko zanurzyła się w melancholii, że nic spostrzegła, kiedy zniknęło słońce, a temperatura zaczęła spadać. Gdy jednak odchyliła głowę, tak by rondo kapelusza nie przesłaniało jej widoku, prze konała się, jak mocno pociemniało niebo. Chwil~ później o ziemię uderzyły pierwsze, pojedyncze krople deszczu. Gwałtowne podmuchy wiatnl szarpały spódnicą J ocelyn, horyzont zasnuwały gę¬ste szare chmury.
- Wracaj do domu - rozkazał Rayne, podjeżdża jąc do Jo na karym koniu. Były to pierwsze słowa, jakie wypowiedział do niej w minionych dwóch dniach. - Nadciąga burza. Może być groźna. Do pilnuj, żeby zamknięto i zabito deskami okiennice w domu i w kuchni, a także uzupełniono zapasy w spiżarniach. Niech Dulcet ci pomoże.
Skinęła głową, kiedy odjeżdżał, starając się nie myśleć o tym, na jakogromnie zmęczonego wyglc, da. Wspomniała natomiast chwile w szopie ogrodniczej, kiedy kochał się z nią bezwzględnie, a prze¬cież zarazem niemal czule.
Nie do końca pojmowała, co wtedy między nimi zaszło. Wiedziała jednak, że im więcej spędza z nim czasu, tym bardziej zagmatwane stają się jej uczucia.
Musiała od niego uciec. Idąc do domu, uzmysło¬wiła sobie, że burza może dostarczyć jej tak wycze¬kiwanej okazji. Wichura i deszcz pozwolą jej wy¬mknąć się niepostrzeżenie, a choć podróżować bę¬dzie ciężko, przynajmniej nie powinna się na niko¬go po drodze natknąć. Zdoła oddalić się znacznie od Mahoniowej Doliny, nim ktokolwiek odnotuje jej nieobecność. Z tą myślą kołaczącą się w głowie Jocelyn wypełniała polecenia Rayne'a, zabezpie¬czając dom, zamykając okna i okiennice oraz upewniając się, że w spiżarniach wystarczy zapa¬sów, tak by nikt nie musiał ryzykować wyprawy na zewnątrz dla ich uzupełnienia.
Skorzystała ze sposobności, żeby zgromadzić przydatny w realizacji jej planu ekwipunek: dodat¬kowy koc, wydrążoną tykwę ze skórzanym pasem na ramię, którą mogła napełnić wodą do picia, kil¬ka świec, zmianę ubrania oraz żywność.
Skończyła o zmroku.~Gwen przysłała do domu kolację na zimno: baraninę, ser, chleb, krojonego ananasa, guanabanę i mango. Jocelyn postawiła tacę na stole w gabinecie Rayne'a, wzięła swoją porcję i udała się z nią do siebie. Obecnie czeka¬ła już tylko na to, by Rayne wrócił z pól i położył się spać. Choć Dulcet doniosła jej, że przestał wieczorami upijać się do nieprzytomności, Jo nie wątpiła, iż zmoże go zmęczenie. A nawet gdyby tak się nie stało, burza zagłuszy odgłosy jej ucieczki.
Porywisty wiatr z wyciem atakował zamknięte szczelnie okiennice. Wzdłuż ich krawędzi rozjarzy ła się błyskawica, a zaraz potem huknął piorun. Noc nie ,sprzyjała przechadzkom, lecz przynaj¬mniej nie było zimno. Ponadto wszyscy będą w bu• dynkach, chroniąc się przed fatalną pogodą.
Z minuty na minutę Jocelyn stawała się coraz bardziej nerwowa. Spacerowała w tę i z powrotem przed wysokim łożem z baldachimem, nadstawia¬jąc uszu, żeby wyłowić odgłos kroków Ray•, ne'a na schodach. Usłyszała go jakiś czas później, kiedy ospale wspinał się na górę, ewidentnie wy• cieńczony. Poczuła ucisk w sercu.
Niedługo zabawił w gabinecie; rozważała, czy w ogóle zdążył coś zjeść. Martwiła się o niego, za klinając go zarazem, żeby jak najszybciej zasnął.
Upłynęła godzina, potem druga. Sekundy wlekły się niemiłosiernie. Z pokoju Rayne'a nie dobiega ły żadne dźwięki. Jo nabrała pewności, iż może bezpiecznie opuścić dom. Głęboko zaczerpnęła powietrza, żeby dodać sobie odwagi, po czym sięgnęła pod łóżko po torbę podróżną.
Wyjrzała na korytarz. Wiatr szalał nadal, wyda jąc niskie jęki, okiennice skrzypiały pod jego napo rem, lecz wokół nikogo nie było. Na nieco mięk kich nogach minęła sypialnię Rayne'a, po czym ci cho zeszła po schodach, rozglądając się bacznie na boki i wytężając słuch, żeby nie umknął jej naj delikatniejszy choćby szmer. .Dotarła bezpiecznie do holu i miała przejść obok drzwi gabinetu, kiedy spostrzegła światło sączące się przez szparę pod nimi.
Słodki Jezu! A jeśli Rayne wrócił na dół? Z wy siłkiem stłumiła w sobie panikę. Prawdopodobnie po prostu zapomniał zgasić lampę. Z bijącym dziko sercem ruszyła dalej. Postąpiła zaledwie kilka kroków, kiedy drzwi gabinetu otworzyły się na oścież i stanął w nich Rayne.
Zatrzymała się jak porażona. Bagaż zaczął jej nagle niebotycznie ciążyć, uchwyt wpijał się w rękę.
- Jocelyn - powiedział rzeczowo Rayne. - Sądzi¬łem, że już się położyłaś. Myślałem ... - Urwał, do¬strzegłszy przerażenie na jej twarzy.
Błyskawicznie omiótł spojrzeniem dowody jej ucieczki: torbę podróżną, prostą gołębioszarą suk¬nię, wytrzymałe brązowe trzewiki, kapelusz oraz szal, którym otuliła ramiona i plecy.
Dobry Boże, co miała mu rzec? Co zrobić? Rayne tymczasem taksował ją od stóp do głowy zimnym, twardym wzrokiem. Bezbłędnie odgadł jej zamiar. Na dnie jego pociemniałych oczu coś zamigotało, mieszanina furii i czegoś jeszcze, cze¬go nie umiała zdefiniować.
- Jest późno, Jocelyn - oznajmił. - Powinnaś udać się do swego pokoju.
Poruszyłaby się, gdyby tylko była w stanie. Za¬krawało na cud, że w ogóle potrafiła ustać na no¬gach.
- Powiedziałem, żebyś wracała do siebie - po¬wtórzył, wyraźnie siląc. się na spokój. - Udam, że nic się nie zdarzyło. Ze nie mam najmniejszego pojęcia o twoich planach.
Jakby go nie słyszała. Z pewnością Rayne uka¬rze ją albo zgłosi władzom próbę ucieczki. W naj¬lepszym wypadku jej wyrok zostanie przedłużony.
- P-proszę? - wydukała.
- Tej sytuacji nie było, rozumiesz?
Wreszcie zaczął docierać do niej sens jego słów.
Nie zostanie ukarana! Ogarnęła ją tak przemoż¬na ulga, iż prawie ugięły się pod nią kolana.
- Dziękuję - zdołała jedynie wykrztusić. Odwró¬ciła się i spiesznie odeszła.
Rayne odprowadził ją wzrokiem. Gniew niemal go zaślepiał. Niech ją szlag! Niech piekło pochłonie tę sekutnicę! Gdyby nie dopadła go bezsenność, gdyby nie postanowił zejść na dół, żeby coś przeką¬sić, zapewne by jej nie przyłapał. W tej chwili prze¬bywałaby na zewnątrz, w samym sercu burzy. Mo¬głaby się zgubić, odnieść obrażenia, nawet zginąć!
Pod wpływem owych wizji żołądek podszedł mu do gardła, a ucisk w piersi ledwie pozwalał oddy¬chać. Odczekał, aż na górze zamkną się drzwi jej sypialni, po czym rozpoczął wędrówkę po dywanie.
Rozmyślał o tym, jak skradała się obok jego gabi¬netu, gotowa zmierzyć się z furią rozszalałej burzy. Czyżby była aż tak nieszczęśliwa, że podjęła prób C; ucieczki, nie bacząc na własne bezpieczeństwo, w pełni świadoma grożących jej konsekwencji? Nie przeczył, iż zachował się jak łajdak, niemniej Joce¬lyn mogła go powstrzymać - wiedzieli o tym oboje.
Ręką zmiótł zalegające biurko przedmioty.
Ciężka, oprawna w skórę księga rachunkowa z hu¬kiem wyrżnęła o podłogę, podobnie jak kryształo¬wy przycisk do papieru; w ślad za nimi sfrunęło kil¬ka luźnych kartek. Piorun zagłuszył hałas. Rayne spojrzał na powstały bałagan, żałując, iż ów wy¬buch nie poprawił mu nastroju. Wściekłość tylko w nim narosła. Niech ją piekło pochłonie! Czy nie wiedziała, iż na drogach roi się od szubrawców? Mężczyzn, którym nic nie" sprawiłoby takiej przy¬jemności, jak gwałt na ponętnej dziewczynie?
Biły pioruny, spadały gałęzie, osuwało się błoto ... Podszedłszy do drzwi, szarpnął za klamkę tak mocno, iż niemal ją wyrwał. Ruszył ku schodom.
*
Jocelyn stała twarzą do okna, choć zamknięte okiennice odcinały jej widok na zewnątrz. Słyszała hałasy w gabinecie. Ich przyczynę mogła sobie je¬dynie wyobrażać.
Jeszcze nie oglądała Rayne'a w takiej furii. Ko-
lejne stadium pogarszających się stosunków mię¬dzy nimi. Z przerażeniem myślała o tym, co może się zdarzyć, jeśli sprawy będą nadal rozwijały się w tym kierunku.
Och, Rayne, gdybym tylko zdołała otworzyć ci oczy.
Serce w niej zamarło, gdy usłyszała jego kroki na schodach. Niewątpliwie zmierzał do jej pokoju. Przy każdej ich kolejnej konfrontacji coraz bar¬dziej tracił kontrolę nad sobą. Boże, co powinna zrobić?
Kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie, odwróciła się i ujrzała go w wejściu. Wkroczył do pokoju; światło lampy zakrzywiało jego cień, tak że wyda¬wał się potężniejszy i groźniejszy niż kiedykolwiek. W migotliwym żółtawym blasku widziała jego wy¬krzywione wściekłością rysy i zaciśnięte w pięści dłonie. Krew uciekła jej z twarzy.
Przemierzył wnętrze niczym szarżujący niedź¬wiedź i zatrzymał się tuż przed nią• Górował nad Jo, wbijając w nią nienawistne spojrzenie. Zła¬pał ją za ramiona, aż musiała wspiąć się na palce.
_ Czy masz pojęcie, co by ci tam groziło?! Mogłaś zginąć, do cholery!
W jego głosie dało się słyszeć gniew, jednak pobrzmiewał w nim także strach. Strach o jej bezpie¬czeństwo? Obawa, że mogła się jej stać krzywda?
Jak to możliwe, skoro czuł do niej wyłącznie niena wiść?
- Na litość boską, Jo, na tej wyspie nie masz do kąd uciec. Władze by cię znalazły. Nie zdołasz stąd odejść.
Uwolnił ją, jednak milczała. Nie zostało już nic do powiedzenia.
- Nie dopuszczę do tego, słyszysz?! Nie pozwo¬lę, żebyś to sobie zrobiła!
Ostatnie zdanie wypowiedział z tak głębokim prze¬świadczeniem, iż Jo popatrzyła mu prosto w oczy.
- Ja zaś nie pozwolę, żebyś mnie ponownie wy¬korzystał - oznajmiła.
- Wykorzystał? To właśnie między nami zaszło? Wykorzystałem cię?
-A nie?
Umknął wzrokiem.
- Być może - przyznał. - Czyż jednak nie chcia¬łaś tego tak samo jak ja? Ani razu nie odmówiłaś mi szczerze. Okłamujesz samą siebie, Jo.
W duszy tego nie czyniła. To jedynie jej duma usiłowała zachować pozory.
- Może masz rację co do tamtej sytuacji - powie¬działa. - To nie ma znaczenia.
- Doprawdy? Moim zdaniem ma. Potrzebowa¬łaś mnie, jak wiele razy wcześniej. Dlaczego po prostu tego nie przyznasz?
O tak, potrzebowała go. Kiedyś. Rozpaczliwie, beznadziejnie, całym sercem. A on ją zawiódł.
- Niegdyś tak było ... dawno temu.
Mierzył ją przeciągłym, twardym spojrzeniem.
Dostrzegł zmianę, jaka w niej zaszła, pojął, do ja¬kiej skrajności ją doprowadził.
- Odpowiadam za ciebie - przemówił wreszcie.
- Nie chcę, żeby stała ci się krzywda.
Teraz mi się dzieje, Rayne. Za każdym razem, kiedy na ciebie patrzę•
- Nie wytrzymam tego dłużej - wyznała. - Nie zniosę tej nieustannej walki. Nie mogę dalej czuć się w ten sposób. Błagam cię, Rayne ... Nie dość mnie już ukarałeś?
Chwycił jej ramię; na jego obliczu ponownie odmalowała się furia.
_ Nie pojmujesz, iż jest całkiem odwrotnie? To ty karzesz mnie!
Pochylił się, żeby ją pocałować, jednak odwróciła głowę.
- Nie, Rayne, nie tym razem.
Usiłowała mu się wyrwać, lecz trzymał mocno.
Wykręciła się i wreszcie skutecznie wyszarpnęła, lecz przy okazji puściły guziki przy jej dekolcie, rozdarł się też delikatny materiał sukni.
_ Przepraszam - odezwał się z żalem. - Nie chciałem.
Wraz z suknią ucierpiała halka, ramiączko zostało oddarte, a materiał zsunął się z jej ramion aż do piersi.
Spojrzawszy na wzgórek jej bladego ciała, Ray¬ne łapczywie zaczerpnął powietrza. Później inny szczegół przykuł jego uwagę, tak iż podszedł bliżej. Jocelyn uzmysłowiła sobie, co to takiego, na se¬kundę przed tym, nim wyciągnął rękę•
- Co to jest? - zapytał, przesuwając się nieco, żeby lepiej widzieć.
Na jej piersi złota obwódka migotała i tańczyła w świetle lampy wokół pięknej sielankowej sceny, boleśnie przypominającej o tym, co nigdy nie sta¬nie się możliwe.
Kiedy Rayne pojął, że patrzy na maleńki ręcznie malowany medalionik, który kiedyś jej podarował, a nie tak dawno zerwał z jej szyi i cisnął nim o ścia nę, podniósł wzrok na jej twarz.
- Z pewnością nie może znaczyć dla ciebie aż tyle - rzekł.
Jocelyn drżała.
- Dlaczego zaszyłaś go tu taj. .. nad sercem?
Jak miała mu powiedzieć? Co mogła powiedzieć? A jednak jej milczenie wyjawiało wszystko.
Po raz kolejny spojrzał na medalionik. Drżącymi palcami musnął lśniącą powierzchnię, nadal roz• grzaną ciepłem jej ciała. Ponownie zajrzał w jej oczy, nakłaniając Jo do udzielenia odpowiedzi - choć zarazem obawiał się jej słów.
- Zatem tak wiele dla ciebie znaczy?
Uzbroiła się przeciw jego gniewowi, lecz na taką sytuację nie była przygotowana. Nie wiedziała, c powinna odrzec, niemniej prawda była tylko jedna.
- Podarował mi go mężczyzna, którego kochałam - szepnęła.
W jego pociemniałych nagle oczach pojawiło się zagubienie.
- Przecież dostałaś go ode mnie.
-Tak ...
W jej gardle pęczniał ból, palący, niemal nie do zniesienia.
- Skoro mnie kochałaś, dlaczego w takim razie...? Dlaczego .... ?
Oddychał płytko, krew odpłynęła mu z twarzy.
Z trudem przełknął ślinę, ki,edy uderzyła weń oczy• wista prawda, niewypowiedziane zdanie, głośniejsze niż huk piorunu za oknem. Skoro go kochała, nie strzeliłaby do niego.
A kochała go wówczas niewątpliwie. Kochała go nadal. Dowód na to spoczywał na jej piersi, tu nad sercem. Wyczytałby tę miłość w jej oczach, gdyby choć raz rzeczywiście w nie spojrzał.
Wyglądał na tak zdruzgotanego, że J o poczuła ucisk w sercu.
- Nie zrobiłaś tego, prawda? Nie postrzeliłaś mnie. - Jego słowa zdawały się ociekać krwią, jak¬by przemocą wydarto mu je z krtani.
Po policzkach popłynęły jej łzy.
- Kochałam cię. Jak mogłeś choć przez chwilę sądzić, że cię skrzywdziłam? Jak mogłeś im pozwo¬lić ... ?
- O mój Boże. - Wziął ją w ramiona. Ból narastał w nim z każdą chwilą, w miarę jak docierało doń ukryte znaczenie jej słów. - O Boże.
Przekonywała samą siebie, że powinna się odeń od¬wrócić, pozwolić, by cierpiał tak samo, jak wcześniej ona. Jednak jawna udręka na jego twarzy mówiła, iż on także przez cały ten czas znosił katusze.
- Rayne - szepnęła z bólem w sercu i gardłem tak ściśniętym, iż ledwie dobywała z siebie głos.
Przygarnął ją mocniej, zatapiając twarz w jej włosach. Oplatające ją ramiona, zawsze tak mocne i pewne, drżały. Policzkiem dotykał jej policzka, rozkoszowała się bijącym z jego ciała ciepłem, mu¬śnięciami ust. Marzyła o tej chwili, wyobrażała ją sobie tysiące razy, jednak rzeczywistość przerosła owe wizje. Tulił ją dziko, lecz zarazem czule. Mi꬜nie miał tak napięte, jakby dzięki samej swej fi¬zycznej sile mógł cofnąć czas i odwrócić bieg zda¬rzeń. Później na skórze poczuła wilgoć jego łez.
- Jo ...
- Nie zadręczaj się ... - Dłonią otarła mu twarz.
- To nieważne ... już nie. Nie ma znaczenia, dopóki mi wierzysz.
Objął ją jeszcze mocniej, gładził jej włosy, nie ustannie szeptał imię.
- Wierzę ci - powiedział. - Moje serce zawsze znało prawdę. Po prostu bałem się posłuchać jego głosu. . J ocelyn odsunęła się, żeby spojrzeć nań przez mgłę łez.
- To ja się boję, Rayne. Boję się uwierzyć, że to się rzeczywiście dzieje.
Oparła się o niego, kładąc dłoń na jego walącym jak młot sercu.
- Nie bój się, Jo. Już nigdy nie będziesz musiała się bać.
Całował jej oczy, nos, usta. Jocelyn szlochała co¬raz gwałtowniej; ten płacz rozdzierał mu duszę. Mógł tylko dalej ją tulić.
Cierpiał katusze świadom, jak bardzo ją skrzyw¬dził. Jego gardło trawił ogień, odnosił wrażenie, że w pierś wbito mu sztylet. Myślał o wszystkich przy¬krościach, jakie ją spotkały, o zesłaniu, tygodniach uwięzienia. Pojmował, jak musiała się czuć samot¬na, przybita i przerażona.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś? - zapytał, kie¬dy jej spazmatyczny szloch przeszedł w ciche, po¬ruszające łkanie.
Wyjął z kieszeni chusteczkę. Jocelyn osuszyła oczy i wydmuchała nos.
- A czy byś mi u-uwierzył?
Opuścił powieki pod wpływem nowego spazmu bólu.
- Nie.
- Byłeś tak pewien?
- Widziałem, jak do mnie mierzyłaś ... a przynaj- mniej tak sądziłem. Co takiego trzymałaś w dłoni?
- T-twoja siostra przysłała ci wiadomość. Liścik leżał na srebrnej tacce.
Rayne'owi zrobiło się słabo.
_ Mogło chodzić o coś ważnego - ciągnęła J o.
_ Ch-chciałam, żebyś go natychmiast przeczytał.
Z drżeniem zaczerpnął powietrza. Liścik, w któ¬rym Alex błagała go, żeby pozwolił jej wybrać się z nimi na przyjęcie do lady Campden. Spoczywał na lśniącej srebrnej tacce, którą Rayne widział we śnie, lecz przypomniał sobie ów szczegół dopiero w tej chwili. pozostałe elementy układanki trafiły na swoje miejsce. Różne stwierdzenia J ocelyn, gdzie nie wszystko mu pasowało. "Tym razem na¬prawdę pociągnę za spust". Jej opis zdarzenia, nie
do końca zgodny z faktami.
_ Proszę, Rayne. Po prostu mnie przytul.
_ Trzymam cię, Jo. Trzymam i nigdy nie puszczę•
Drżącymi dłońmi zaczął zdejmować z niej podartą suknię, jednak Jocelyn go powstrzymała.
_ Spokojnie - rzekł kojąco. - Nic ci nie zrobię•
Rozluźniła się pod wpływem tych słów. Rayne rzucił suknię na podłogę, potem ściągnął jej buty i pończochy. Kiedy została w samej halce, podniósł ją i delikatnie ułożył na materacu.
Sam nadal w ubraniu, w milczeniu zajął miejsce u jej boku. Oparł się plecami o rzeźbione drewnia¬ne wezgłowie i, nIe zważając na wywołany tą pozy¬cją dyskomfort, umościł sobie Jo na piersi. Palca¬mi przeczesywał jej włosy.
Dotknął wargami jedwabistych, smoliście czarnych pasm na czubku jej głowy.
_ Masz coraz dłuższe włosy - powiedział. - Zastanawiałem się, czemu ich nie ścięłaś dla wygody.
_ Chciałam, żebyś zobaczył je długie. Obiecałam ci kiedyś, że je dla ciebie zapuszczę•
Mimo iż z góry odgadł odpowiedź, raptowne ukłucie bólu rozdarło mu pierś. Dlaczego pozostawał głuchy na dręczące go tak wytrwale wątpliwo¬ści? Jego serce wiedziało, nawet kiedy rozsądek obstawał przy czym innym. Serce przywiodło go na Jamajkę. I zmusiło do odkrycia prawdy.
Bogu niech będą dzięki, że wreszcie zdołał ją dostrzec.
- Już nikt nigdy cię nie skrzywdzi - powtórzył, pochylając się, by ucałować jej czoło. - Przyrze¬kam. Ani ja, ani ktokolwiek.
Jednak ona już spała. Wyczerpanie zebrało swe żniwo.
A może w jego ramionach po prostu poczuła się wreszcie bezpieczna.
Rozdział 20
Jocelyn przebudziła się gwałtownie. Wirowało jej w głowie, myśli mknęły jak szalone, przynosząc wspomnienia z minionej nocy. Rozejrzawszy się, skonstatowała, że znajduje się u siebie w pokoju, we własnym łóżku, sama.
O Boże, to mi się tylko przyśniło.
Poczuła ucisk w piersi na tę straszną świado¬mość. Opasujące ją w nocy ramiona Rayne'a wy¬dawały się tak realne, iż ból wezbrał jej w gardle, kiedy pojęła, że wszystko rozegrało się jedynie w jej wyobraźni.
Później kątem oka dostrzegła jakiś kształt na poduszce obok. Odwróciwszy się, odkryła tam białą orchideę. Na sztywnych pofałdowanych płat¬kach ostały się kropelki nocnego deszczu, a purpu¬rową gardziel zdobiły migoczące perełki rosy.
Drżącymi palcami podniosła kwiat. Nie śniłam. Rayne był tutaj!
Obejmował ją, uwierzył jej. Obudziła się nie z pięknego snu, lecz z jak najbardziej rzeczywiste¬go koszmaru.
Odrzuciwszy prześcieradła, wygramoliła się z łóżka, nadal odrobinę niepewna. Gdzie zniknął Rayne? Co sobie myślał? Co dalej z nimi będzie?
Włożyła ciężki bawełniany peniuar, po czym od¬wr6ciła się na dźwięk naciskanej klamki. Drzwi otworzyły się wolno i Hattie ostrożnie wsunęła gło¬wę do pokoju. Pisnęła zaskoczona na widok stoją¬cej na środku Jo.
- Massa mówić, ja cię nie budzić. Ty potrzebo¬wać odpoczynek, a potem jeść. - Drobna Murzyn¬ka rozpromieniła się nagle. - Mówić, ty już nie słu¬żąca. Ty teraz dużo wielka angielska dama. Ja się zajmować.
- Rozumiem.
- Chcieć teraz jeść?
- Gdzie jest Rayne? To znaczy, gdzie jest jego lordowska mość?
- Burza odejść. Pan Spruit, on wrócić naprawić pola. Massa odjechać do miasta. - Hattie uśmiech¬nęła się szeroko. - Ja pomoc się ubrać?
Odkąd w Londynie rozstała się z Elsą, Jocelyn doskonale radziła sobie przy tej czynności sama. Jednakże zgrabna, sympatyczna dziewczyna wyda¬wała się tak podekscytowana swą nową funkcją, iż Jo nie miała serca jej odmówić.
- Dobrze, Hattie, możesz mi pomóc.
Krótkie włosy i drobny nosek nadawały Hattie nieco łobuzerski, lecz zarazem szalenie kobiecy i ponętny wygląd. Zbyt często jednak korzystała z tych walorów, żeby wdzięcznie wymigać się od nieprzyjemnego zadania. Dziewczyna przyszy¬kowała różową muślinową suknię, którą Jo uszyła sobie z materiału zakupionego przez Rayne'a, a także buty i pończochy. Następnie zabrała się do porządkowania pokoju.
- Dziękuję, Hattie - powiedziała Jocelyn, skoń¬czywszy się ubierać. - Może sprawdzisz, czy Dulcet nie przyda się wsparcie?
Kiedy kilka minut później Jo zeszła na dół, w sa¬lonie, ku swemu zaskoczeniu, zastała spacerującą w tę i z powrotem Chitę. Na widok przyjaciółki Hiszpanka zawirowała, wyszczerzyła zęby w uśmiechu, po czym wyrzuciła z siebie potok słów w rodzimej mowie.
Jocelyn wybuchnęła śmiechem.
- Musisz przejść na angielski, Chito - stwierdzi¬ła. - Paulo jeszcze nawet nie zaczął mnie uczyć hiszpańskiego.
- Och, si, si, perdóname. - Chita odetchnęła, żeby nieco się opanować. - Stało się coś podniecającego, na pewno! Musisz Chicie wszystko opowiedzieć.
Jocelyn objęła przyjaciółkę•
- Ach, Chito. Rayne wie, że go nie postrzeliłam.
- Ju-huu! Dobre wieści! Wicehrabia, on przyszedł do mnie dziś rano. On mi mówi, że nie pra¬cuję dłużej w ogrodzie. Teraz jestem twoją da¬mą ... jak to powiedzieć?
- Damą do towarzystwa?
- Si, damą do towarzystwa. Mówi, że się przenoszę do domu.
W piersi Jo rozlało się przyjemne ciepło.
- Cudownie! Nie będziemy się już musiały mar¬twić o dziecko, a ja będę miała blisko bratnią duszę• - Jocelyn bezgłośnie zmówiła modlitwę dziękczyn¬ną i obdarzyła przyjaciółkę promiennym uśmie¬chem. - Och, Chi to, aż trudno mi w to uwierzyć!
- Będzie dobrze. Zobaczysz.
- Taką żywię nadzieję. - Jeszcze wiele spraw wymagało rozstrzygnięcia, niemniej Jo była podeks¬cytowana i pełna otuchy.
Chita także się uśmiechnęła, jednak w jej oczach zagościł na moment jakiś cień.
- O co chodzi? - zapytała Jocelyn. - Stało się coś złeg<?? Rayne mówił coś jeszcze? Chito, proszę, je¬śli o czymś powinnam wiedzieć ...
- Wicehrabia, on nic nie mówi.
Jocelyn zmierzyła ją długim, badawczym spoj¬rzeniem.
- Zatem to Paulo, prawda? Coś między wami zaszło?
- Nic nie zaszło. Nie martw się o mnie. Teraz czas na twoje szczęście.
- Powiedz mi, Chito. Od tego są przyjaciele.
Dziarski uśmiech Chity przygasł. Dziewczy¬na zamrugała, żeby odegnać łzy, które nagle napły¬nęły jej do oczu.
- Usiądźmy - zaproponowała Jocelyn, prowa¬dząc ją w stronę kanapy.
Chwilę trwało, nim Jo poukładała sobie całą hi¬storię, wyglądało jednak na to, iż nie pomyliła siy w ocenie i jej przyjaciele rzeczywiście czują do sie¬bie pociąg.
- Paulo i ja spędzamy razem dzień i większą część wieczoru. Madre de Dios, on jest taki przy¬stojny, że na samą myśl serce szybciej mi bije. Jest łagodny i miły, a jego pocałunek ... jakby mnie pa¬lił słodki ogień. Zupełnie inaczej niż z Antonio.
- Antonio? To mężczyzna, który ... ? To on jest ojcem dziecka?
Sliczna buzia Chity przybrała ponury wyraz.
- Si. Anthony Fieldhurst dbał tylko o własną przyjemność. Pozwoliłam mu się dotykać, bo wie¬rzyłam, że mnie kocha, ale w środku nic nie czujy. Kiedy Paulo mnie całuje ... to jakby otwierało się niebo. - Uśmiechnęła się nieśmiało, skręcają w palcach materiał spódnicy. - Chyba się w nim za¬kochuję•
- Ale to przecież cudownie!
- Wcale nie.
_ Dlaczego? Myślisz, że Paulo nie podziela twoich uczuć?
- Och, nie. Jemu także na mnie zależy.
- W czym więc rzecz?
_ Paulo sądzi, że jestem dziewicą. Co powie, kiedy odkryje prawdę?
_ Jeśli Paulo istotnie na tobie zależy, nie będzie miało znaczenia, że jesteś brzemienna.
Dolna warga Chity zadrżała.
_ Paulo zechce kobietę świeżą i nietkniętą• Mnie nie weźmie.
_ Może powinnaś mu powiedzieć, żeby się o tym przekonać?
Chita impulsywnie potrząsnęła głową•
- Nigdy - odparła. - Za bardzo się wstydzę• Znów była bliska płaczu, więc Jo ujęła jej rękę• _ Poczekaj trochę. Jeśli Paulo naprawdę cię kocha, zechce i ciebie, i dziecko. Jeżeli nie, nie jest ciebie wart.
- Kiedy myślę o Antonio, mogłabym go zabić.
_ Nie mów tak. Uwierz mi, zemsta nie popłaca. Lepiej pozostawić wszystko w rękach Boga.
Chita uśmiechnęła się blado.
_ Zawsze tak mądrze radzisz. W sercu wiem, że nie tylko Tanio ponosi winę. Byłam głupia, że mu ufałam. Nie pomyślałam i pozwoliłam, żeby mnie wykorzystał.
_ Nie zadręczaj się tym, Chito, to już przeszłość.
W twoim łonie rośnie dziecko, jeżeli zaś Paulo rze¬czywiście na tobie zależy, przyjmie zarówno je, jak i jego matkę•
Chita położyła dłonie na swym lekko zaokrąglo¬nym brzuchu.
- Tutaj się mylisz - oznajmiła. - Mężczyzna nie poślubi kobiety, którą wykorzystano.
Jocelyn zamilkła, nie znajdując argumentów przeciw temu twierdzeniu. Mężczyźni nie wybiera¬ją sobie na żony kobiet upadłych. Pogodziła się z owym faktem już dawno temu. Przyjęła go do wiadomości i zaakceptowała, nim wpuściła wi¬cehrabiego do swego łoża. W tamtym okresie chęć przeżycia praktycznie nie pozostawiała jej wyboru. Zastanawiała się, czy Rayne ponownie zaproponu¬je jej pozycję kochanki.
Zastanawiała się, czy przyjmie jego ofertę.
Była w sypialni, kiedy wrócił późnym wieczo¬rem. Po przejściu burzy na klarownym ciemnym niebie gwiazdy mieniły się niczym diamenty. Joce¬lyn dowiedziała się, że świeże roczne sadzonki po¬ważnie ucierpiały, jednak szczepki przetrwały na¬wałnicę, zaś obsianym polom w ogóle nic się nie stało.
Miotała się niespokojnie przez cały dzień, wy¬czekując przyjazdu Rayne'a, świadoma, jak wy¬czerpująca jest podróż w tę i z powrotem do King¬ston. Przez ostatnie dwie godziny czytała, nie po¬trafiła się jednak skupić na tekście, ponieważ cią¬gle nasłuchiwała odgłosów za drzwiami. Wreszcie z holu dobiegły jej uszu jakieś hałasy. Serce zabiło jej szybciej, kiedy usłyszała niski głos Rayne'a, któ¬ry wydawał służbie krótkie polecenia, a następnie jego spieszne kroki na schodach.
Zdziwiło ją pukanie, jako że dotąd po prostu wparowywał do środka bez pytania. Kiedy go za¬prosiła, pchnął drzwi stopą, po czym wkroczył do pokoju z ogromnym bukietem róż.
_ Gdzie mam je położyć? - zapytał takim tonem, jakby codziennie obdarowywał ją naręczem kwia¬tów.
_ M-myślę, że na komodzie. Dziękuję• Są śliczne. - Długie czerwone róże, przynajmniej kilka tuzinów.
Zapukano po raz kolejny i Rayne poszedł otworzyć.
_ Zostawcie te pudła na łóżku - polecił niewielkiej armii służących. - A resztę połóżcie na podłodze.
- Co to wszystko znaczy? - zdumiała się•
Uśmiechnął się tak, iż zdawać by się mogło, że nie widzieli się od tygodni. Biła od niego pogoda ducha, jakby zdjęto mu z barków potworny ciężar. Zarazem jednak jakiś cień zasnuwał jego spojrzenie.
_ Większość sadzonek przetrwała burzę - oznajmił. - Ponieważ Bertrand wrócił, żeby nadzorować niezbędne naprawy, wyprawiłem się do miasta. Chciałem kupić dla ciebie parę rzeczy.
- Kupić dla mnie? N-nie rozumiem.
_ Nie? - Ujął ją za ramiona. - Pozwól zatem, iż naświetlę ci sytuację. Nie jesteś już więźniarką• Kiedy tylko uda mi się wszystko zorganizować, twój wyrok zostanie unieważniony, a akta oczyszczone. Jako córka sir Henry'ego, odzyskasz należ¬ną ci pozycję szlachetnie urodzonej damy. Odtąd będziesz w tym domu taktowana jak gość. Bardzo specjalny gość, z czym wiążą się określone przywi¬leje. Przywiozłem z Kingston szwaczkę• Do francuskiej modniarki może jej daleko, lecz jeśli odpowiednio ją poinstruujesz, na razie powinna wystarczyć.
- Szwaczkę?
- Właśnie. Doskonale się spisałaś, szyjąc sobi proste, skromne suknie, lecz chciałbym cię ogląda w strojach godnych damy. W tych pudłach znaj¬dziesz pantofelki w co najmniej dziesięciu kolo¬rach, całe metry koronki, pióra i różne błyskotki do przyozdabiania kreacji. Mam nadzieję, że jest tego nawet w nadmiarze, jeśli jednak czegoś bra¬kuje, dopilnuję, żebyś to otrzymała.
Jocelyn lustrowała jego twarz, lecz niczego nic potrafiła z niej wyczytać. Podszedłszy do łóżka, uniosła wieczko jednego z pudełek. Wykipiała z niego biała bielizna: pończochy, podwiązki, wspaniałe batystowe halki. Kolejne pudło zawiera¬ło aksamitne i satynowe wstążki rozmaitych roz¬miarów, w przeróżnych kolorach; w innym J o od¬kryła pięknie zdobione, wykonane z kości słonio¬wej i srebra: szczotkę do włosów, grzebień oraz lu¬stro na pasującej do kompletu srebrnej podstawie.
- Rayne, nie musiałeś tego robić.
- Ależ oczywiście, że musiałem - odrzekł tonem odrobinę zbyt beztroskim. Podniósł małe kwieci¬ste pudełko, przewiązane jasnoróżową wstążką. - Ten drobiazg szczególnie mnie zauroczył. Pomy¬ślałem, że tobie także przypadnie do gustu.
Jocelyn rozwiązała kokardę. Drżącymi dłońmi wyjęła z kartonika pozytywkę z porcelany malowa¬nej w delikatne pastelowe kwiaty. Kiedy uniosła wieczko, w pokoju rozbrzmiały łagodne dźwięki klawikordu.
- Jest śliczna. - Umknęła wzrokiem, poniewa' łzy napłynęły jej do oczu. Z wyjątkiem medalioni¬ku, który niegdyś jej podarował, nie posiadała do¬tąd równie pięknego przedmiotu. - Dziękuję.
Rayne odkaszlnął, jednak kiedy się odezwał, je¬go głos i tak brzmiał ochryple:
- Cieszę się, że ci się podoba.
Otwierała torby, paczki i pudełka, aż pokój zato¬nął w kapeluszach, parasolkach, aksamitach i ko¬ronkach, złotych i srebrnych ozdóbkach - wszyst¬kim, co może spodobać się kobiecie.
_ To zaledwie początek, Jo. Muszę nadrobić ca¬łe miesiące. Będziesz miała wszystko, czego zapra¬gmesz.
Pragnę tylko ciebie. Chciała mu to powiedzieć, dać do zrozumienia, że nie musi kupować jej prze¬baczenia. Ostatniej nocy pojęła, dlaczego wierzył w jej winę. Zaszło potworne nieporozumienie, któ¬re przysporzyło cierpień im obojgu. Gdyby spotka¬li się w okolicznościach innych niż próba zamachu na jego życie, gdyby zdążyli lepiej się nawzajem poznać i bardziej sobie zaufać, może owa przera¬żająca pomyłka by nie nastąpiła.
Nastąpiła jednak, Rayne zaś wyraźnie poczuwał się do winy. Jo zastanawiała się, dokąd to wszystko
zmierza.
_ Cudownie z twojej strony, lecz doprawdy nie istniała taka potrzeba.
Mięśnie pleców Rayne'a stężały, a cień, który wcześniej spostrzegła na dnie jego oczu, zasnuł ca¬łe jego oblicze.
_ Nie istniała? - Ponownie chwycił ją za ramiona. - Czy zdajesz sobie sprawę, jak się czuję, kiedy wyobrażam sobie ciebie w tym okropnym więzie¬niu? I wiem, że trafiłaś tam przeze mnie?
_ To nie była twoja wina. Miałeś podstawy wierzyć, że do ciebie strzelałam.
_ Zgadza się, i gdyby było inaczej, nie potrafił¬bym spojrzeć w twarz samemu sobie. Niemniej w wielu kwestiach zawiniłem. Z pewnością odpo¬wiadam za to, co zdarzyło się między nami tutaj.
Przyłożyła dłoń do jego policzka.
- Nie aż tak bardzo - stwierdziła. - To prawda, że często dawałeś upust gniewowi, lecz przecież ani razu nie podniosłeś na mnie ręki.
- A co z resztą, Jo? Co z sytuacjami, kiedy ci się narzucałem? Brałem cię bez krztyny delikatności, nie poświęcając ani jednej myśli twoim uczuciom. Kierowałem się wyłącznie własnymi egoistycznymi potrzebami.
- Czy usiłujesz mnie przekonać, że nie mogłam cię powstrzymać? Nawet tamtej nocy w szopie?
Rayne potrząsnął głową, jednak wyraz bólu nie opuścił jego rysów.
- Nie - odparł. - Zatrzymałbym się, gdybyś tyl¬ko poprosiła.
- Jak sam kiedyś powiedziałeś, czerpaliśmy od siebie nawzajem. Oboje mieliśmy potrzeby.
Umknął wzrokiem, starając się odzyskać pano¬wanie nad sobą.
- Podarki stanowią zaledwie świadectwo mojego afektu do ciebie. Zadne prezenty, żadne pieniądze świata nie zdołają uśmierzyć we mnie poczucia wi¬ny. - Przeczesał palcami falujące ciemne włosy. - Są także natury praktycznej. Potrzebujesz przy¬zwoitych strojów.
- Ależ to wszystko znacznie przekracza moje skromne potrzeby! Mieszkamy daleko od miasta. Kilka nowych sukien wystarczyłoby mi w zupełności.
- Od miasta dzieli nas ocean. W Londynie nie tylko te rzeczy będą ci niezbędne.
J ocelyn poczuła ucisk w piersi.
- Londyn! Chyba nie myślisz poważnie o wyjeź¬dzie? Dopiero co zacząłeś uprawę. M-może się zdarzyć cokolwiek. Powinieneś tu zostać i wszyst¬kiego dopilnować.
- Muszę załatwić sprawę wyroku i oczyścić two¬je nazwisko. Wyjedziemy, kiedy tylko będziemy gotowi.
- A c-co z Mahoniową Doliną? Włożyłeś w nią tyle pracy, tyle wysiłku ...
Uśmiechnął się pobłażliwie.
- Te kawowce wydadzą pierwszy plon najwcześniej za pięć lat - wyjaśnił. - Obecnie naj trudniejszy etap jest już za nami. Pod naszą nieobecność plan¬tacji będą doglądać Bertrand i Paulo, mam więc wszelkie podstawy wierzyć w powodzenie przedsięwzięcia.
- Ale ja nie chcę wracać do Anglii. Chcę zostać tutaj.
Rayne zmarszczył brwi.
- A Brownie i Tucker? - zapytał. - Sądziłem, że za nimi tęsknisz.
- T-tęsknię. Ogromnie. -A jeśli to Tuck do cie¬bie strzelał?
- Zatem dlaczego nie chcesz wracać do domu? W Jocelyn narastała panika. Przypomniała sobie pobyt w Newgate, tamtejszy fetor i brud.
- A gdyby coś poszło nie tak? Gdyby ci nie uwie¬rzyli? Gdyby wtrącili mnie z powrotem do więzie¬nia? - Z gardła wyrwało jej się łkanie. - Nie prze¬żyłabym tego, Rayne. Nie po raz drugi.
Objął ją zapalczywie.
- Nie dopuszczę do tego. Lordowie Apelacji mi uwierzą. Dlaczego nie mieliby? To ja cię oskarży¬łem. Kto, jeżeli nie ja, może przekonać ich o twej niewinności? .
Z drżeniem zaczerpnęła powietrza, starając się zachować wiszącą na włosku samokontrolę•
- Nie wiesz, czy cię posłuchają. Nie masz ani cie¬nia dowodu. Nawet ty sam nie możesz być pewien, że tego nie zrobiłam. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Któregoś dnia dawne wątpliwości i po¬dejrzenia mogą obudzić się w tobie na nowo. Będą cię dręczyć tak długo, aż nabierzesz przeświadcze¬nIa, że jakimś sposobem pokrętnie wmówiłam ci, że jestem niewinna.
- To nigdy nie nastąpi.
A jednak niewątpliwie mogło. Nie stać jej było na to, żeby mu zaufać. Dobry Boże, nie dam się zmusić do wyjazdu - pomyślała
- Dopóki jesteśmy tutaj, te moje obawy pozostają bez znaczenia - argumentowała. - Potrafię zaznać szczęścia, nawet pracując w polu. W Anglii może się zdarzyć cokolwiek, także mój powrót do więzienia. Nie wrócę tam, Rayne. Wolałabym umrzeć!
- Przestań! Wiem, że mi nie ufasz. Bo też dla¬czego miałabyś? Jednak przysięgam ci, że wszystko naprawIę•
- Nie popłynę. Powiedziałeś, że przestałam być więźniem. Ze obecnie jestem gościem. Gość nie musi słuchać twoich rozkazów.
- Ale ja muszę wrócić, nie pojmujesz? Nigdy nie zamierzałem osiąść tu na stałe. W kraju czekają na mnie obowiązki. Muszę myśleć o siostrze. Mu¬szę wrócić, Jo. I chcę wziąć cię ze sobą.
- Nie.
- Proszę, Jo. Nie każ mi znowu odgrywać łotra.
- Nie popłynę.
Odstąpił od niej, zaciskając szczękę. Jego rysy stężały.
- Dopóki twoja sprawa nie zostanie na nowo rozpatrzona, znajdujesz się pod moją kuratelą. Wracamy razem do Londynu. Koniec dyskusji.
- Zawsze to samo, prawda? Ty rozkazujesz. Ja słucham.
- Do diabła, Jo, mówimy o twoim życiu. Nigdy nie byłaś tchórzem. Nie pozwól, żeby obecnie za¬wiodła cię odwaga.
Milczała. Przy takim ujęciu tematu Rayne nie¬wątpliwie miał rację. Nie była winna zbrodni, za którą ją skazano, i choć przerażała ją wizja po¬tencjalnych komplikacji, musiała wrócić.
- A co z tobą? - zapytała cicho, lustrując jego przystojną twarz, opaloną na mahoń w efekcie dłu¬gich godzin spędzonych na słońcu. - W Anglii twoje życie może znów znaleźć się w niebezpieczeństwie.
A gdyby coś mu się stało? Gdyby powtórnie zo¬stał ranny? Albo zginął?
- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Przez pół dnia głowiłem się nad tożsamością zamachowca.
- I doszedłeś do czegoś?
- Bądź pewna, że dojdę. To kolejny powód, by wrócić.
Na samą myśl o grożącym mu niebezpieczeń¬stwie po plecach J ocelyn przebiegł zimny dreszcz. Może jej obecność przy nim coś zmieni. Może zdo¬ła go ochronić.
- W porządku - powiedziała. - Zrobię, jak sobie zyczysz.
Rayne porwał ją w ramiona. Pod palcami czuła miarowe bicie jego serca. Było jej cudownie w jego objęciach. Słodki Jezu, całkiem jak w niebie. I kie¬dy tak ją tulił, obawy Jo stopniowo bledły.
- Nie będziesz żałować tej decyzji. - Zanurzył twarz w zagłębieniu pomiędzy jej szyją a barkiem. - Zaopiekuję się tobą. Zatroszczę się o wszystko. Obiecuję•
Jednak składał także inne obietnice, po czym wszystkie je złamał. Tym razem stawką było jej życie.
Modliła się, żeby jej zgoda nie okazała się błędem.
*
- Dobry wieczór, panie Spruitenberg. Wasza lordowska mość.
Ubiegając Berta, Rayne, w czekoladowym fra¬ku, bursztynowej kamizelce oraz beżowych brycze¬sach, ujął ramię Jo i wprowadził ją do jadalni.
Zaschło mu w ustach na jej widok, bowiem w nowo uszytej różowej sukni z jedwabiu prezen¬towała się rozkosznie kobieco i pociągająco.
- Cudownie wyglądasz - rzekł.
- Zjawiskowo - przyklasnął mu Bert, kiedy podchodzili do stołu.
Tego wieczoru na kolację składały się: zupa-krem z bananów, ostrygi zebrane z podwodnych korzeni mangowców, pieczone kraby, bataty oraz sałatka z papai, guanabany i oskomienia. Posiłek raczej od¬biegał od europejskich standardów, niemniej Rayne zdążył zasmakować w specjałach wyspy.
Posadził Ja po swej prawej ręce, Bert tymcza¬sem zajął miejsce po jego lewej.
- Widzę, że pani Pedigru staje na wysokości za¬dania - zwrócił się Rayne do Ja. - Suknia wspania¬le na tobie leży.
Omiótł wzgórki jej piersi przeciągłym, wygłod¬niałym spojrzeniem, które nie pozostawiało wątpli¬wości, jakie myśli chodzą mu po głowie. Nie weź¬mie jej. Niemniej wyraźnie da jej do zrozumienia, iż tego właśnie pragnie.
- Pani Pedigru jest niezwykle uzdolniona - od¬parła cicho Ja. Na jej policzki wypłynął czarujący rumieniec. - Przywiozła ze sobą kilka dość mod¬nych wykrojów, z których korzystamy.
- Przypuszczam, iż z niecierpliwością wyczekuje pani powrotu do domu - odezwał się Bert.
Jocelyn gwałtownie zbladła.
_ Właściwie bardzo polubiłam tę okolicę• Gdyby wybór należał do mnie ...
_ Niestety, żadne z nas nie ma wyboru - uciął ostrzegawczym tonem Rayne. - Odpływamy za nie¬spełna dwa tygodnie. W przeciwieństwie do panny Asbury, aczkolwiek także przywiązałem się do tej starej plantacji, wręcz palę się do powrotu.
Jocelyn spojrzała na niego.
_ Zatem tak ogromnie stęskniłeś się za rozrywkowym życiem? - zapytała, a w jej oczach, bardziej niż kiedykolwiek błękitnych, zagościła niepewność.
_ Ani trochę - odparł. - W rzeczy samej, opusz¬czenie Londynu niezmiernie mi posłużyło. Docho¬dzę do wniosku, iż nie nęcą mnie już niekończące się alkoholowe libacje ani nocna rozpusta.
Policzki Jocelyn spąsowiały; wyglądała na zra¬nioną. Do diabła, czy naprawdę sądziła, że mówił o niej?
Bert solidnie łyknął wina.
_ Skoro hulaszcze życie pana nie pociąga, czym wobec tego planuje się pan zająć? - zapytał.
Rayne nikomu, z Duńczykiem włącznie, nie wspominał o problemach, jakie czekały na nich w Anglii. Teraz także nie zamierzał poruszać tego tematu.
_ Muszę załatwić w Londynie pewną sprawę• Później wyjadę do Marden.
_ Do Marden? - Jo poderwała głowę• - Co tam będziesz robił?
Zmarszczyła brwi, wyraźnie poruszona.
Nie rozmawiali dotąd o przyszłości. Rayne chciał zostawić jej czas na pogodzenie się z myślą o powrocie do Londynu oraz trudnościach, jakim będzie tam musiała stawić czoło.
- Marden Manor należy do największych mająt¬ków ziemskich w Anglii - rzekł. - W ostatnim stu¬leciu posiadłość przynosiła rodzinie Garricków po¬kaźne dochody, niewiele jednak uczyniono w kwe¬stii jej' modernizacji. W Mahoniowej Dolinie do¬wiedziałem się sporo na temat uprawy roli. Po po¬wrocie do Anglii planuję podszkolić się jeszcze w tym zakresie. Mam nadzieję wprowadzić w Mar¬den liczne zmiany, które zwiększą wydajność i za¬pewnią majątkowi świetlaną przyszłość. Mówiąc krótko, zamierzam uczynić Marden swoim domem.
- Rozumiem. - Jocelyn wbiła wzrok w talerz.
Udawała, że je, lecz faktycznie tylko przesuwała jedzenie widelcem po talerzu.
Obserwując ją, Rayne nagle pożałował, iż nie rozegrał tej sprawy inaczej. Poprzysiągł sobie, że nazajutrz położy kres jej obawom.
- Co słychać w Kingston? - zapytał Berta w po¬szukiwaniu bezpieczniejszego tematu.
Włożył do ust kęs kraba, jak się okazało wyśmie¬nitego. Z ulgą odnotował, że Jocelyn także zaczꬳa jeść.
- Natknąłem się na przyjaciela z Jawy - odparł Duńczyk. - Plantatora kawy, którego poznałem na Haiti. Mówi, że oczekują na wyspie dobrych plonów. Niedługo rozpoczną zbiory.
- Czy ziarna kawy zrywa się bezpośrednio z krzaka? - zainteresowała się Jo, uświadamiając Rayne'owi, że nigdy jej teg<;> nie tłumaczył.
- Wyłuskuje się je z owoców podobnych do wi¬śni. Trzeba ośmiu miesięcy, żeby z kwiatu powstal dojrzały owoc.
- Ach, te przecudowne białe kwiaty - wtrącił ga¬wędziarsko Bert. - Przypominają jaśmin, zarówno wyglądem, jak i zapachem. Kiedy kawowce zakwit-ną, cała dolina będzie się pławić w ich rozkosznej woni.
- Brzmi wspaniale - stwierdziła Jo. - Bardzo bym chciała to zobaczyć.
Rayne zignorował ukrytą w jej słowach drobną szpilkę•
- Wewnątrz każdego owocu znajdują się dwa nasiona - podjął. - W miarę dojrzewania owoce z zielonych stają się żółte, a wreszcie czerwone. Wówczas można je zebrać.
- Niestety, nie dojrzewają wszystkie jednocze¬śnie - dorzucił Bert, pociągając kolejny łyk wina. - Niekiedy zbiór trzeba powtarzać nawet trzy lub cztery razy.
Rayne przełknął kęs batata.
- Po zebraniu owoce suszy się i usuwa łuski - ciągnął. - Następnie ziarna odziera się z miąższu, zwanego srebrną skórką. Podsumowując, mówimy o nie lada pracy.
- Nawet brzmi groźnie - przyznała Jo.
- Ach, jednak efekt wart jest wysiłku. - Bert odchylił się na oparcie krzesła. - Proszę sobie tylko wyobrazić: wspaniały mocny napój, stymulujący umysł. Po filiżance czy dwóch najbardziej skompli¬kowane problemy wydają się nagle proste. Kawa pobudza, dodaje sił, praktycznie przepędza zmę¬czeme.
Rayne zaśmiał się cicho.
- Jakiekolwiek posiada właściwości, niewątpli¬wie występuje na nią zapotrzebowanie - stwierdził. - A Mahoniowa Dolina na tym skorzysta. Bardzo cenię sobie pańską pracę•
- Plantację czeka wspaniała przyszłość, milor¬dzie. Może pan na mnie liczyć. Z całych sił przy¬czynię się do jej rozkwitu.
Po skończonym posiłku Rayne pochylił się w stronę Jo, tak by tylko ona go usłyszała.
- Na jutro zaplanowałem dla nas coś szczegól¬,nego - powiedział cicho. - Chcę ci pokazać pewne miejsce. Pomyślałem, że Gwen przygotuje dla nas kosz z jedzeniem.
- Wspaniale - odparła, uśmiechając się z wi¬docznym przymusem.
- Wszystko będzie dobrze, Jo.
Jednak wyraz zagubienia nie zniknął z jej twarzy nawet wówczas, gdy Rayne odprowadzał ją do po¬koju.
Rozdział 21
Z plecionym koszem na podołku Jocelyn sie¬działa w poprzek ud Rayne'a na jego wielkim ka¬rym ogierze.
- To niedaleko, lecz trasa wiedzie dość stromo pod górę - rzekł, mocniej obejmując ją ramieniem. - Obiecuję jednak, że wyprawa się opłaci.
Właściwie Jocelyn już czuła się usatysfakcjono¬wana. Przebywali tu we dwoje, łagodny wietrzyk przynosił ochłodę, a nad ich głowami wznosiła się krystalicznie błękitna kopuła nieba. Ponad ramie¬niem Rayne'a JO,spoglądała na rozciągającą się po¬niżej za nimi dolinę z różnobarwnymi kwadratami pól oraz turkusowy ocean, który zdobił horyzont.
Na ów piękny, jasny dzień cieniem kładła się tyl¬ko myśl o przyszłości.
- Przed nami leży niewielki staw - poinformo¬wał ją Rayne. - Zjemy tam lunch.
Skierował konia w stronę potoku o brzegach po¬rośniętych bujną roślinnością. Powietrze wypełnił szum wartko płynącej wody.
Ocierając się o niego w rytm ruchów zwierzęcia, J ocelyn starała się nie myśleć o zahartowanych pracą udach Rayne'a, z którymi stykały się jej dłu¬gie nogi. Zarumieniła się, gdy pod pośladkami po¬czuła twardy wzgórek jego pożądania. Ostatnie słowa wypowiedział ochryple.
Chwilę później zatrzymał wierzchowca przed wy¬sokim wodospadem, wokół którego w powietrzu migotały mgliste tęcze.
- Och, Rayne, jak tu pięknie!
- Paulo opowiedział mi o tym miejscu jakiś czas temu. Pomyślałem, że ci się tu spodoba.
- Ogromnie mi się podoba.
Zeskoczył na ziemię, pomógł jej zsiąść, a potem zajął się koniem.
- Zaraz wracam - rzucił.
Jocelyn przystąpiła do rozkładania patchworkowej kapy, którą Rayne zabrał z domu, by służyła im za koc piknikowy. Wygładzając jej fałdy, cofnęła się i potknęła o coś, co początkowo wzięła za dziw¬nego kształtu kłodę. Zerknęła w tę stronę po raz drugi. Otworzyła szeroko oczy, a po zboczu prze¬toczył się jej krzyk.
- Co się stało? - Rayne nadbiegł natychmiasl i porwał ją w ramiona, rozglądając się zarazem za potencjalnym zagrożeniem.
- T-tam! To ... to jakiś potwór!
Wypuściwszy ją z objęć, Rayne zagłębił się w zieloną gęstwinę.
- Ostrożnie - ostrzegła.
Na szczęście nie zabawił długo. Ze śmiechem przedarł się do niej z powrotem przez gąszcz do¬rodnych palm i paproci.
- Chodź. Zbliżymy się tylko na tyle, żebyś mogła rzucić okiem. - Wziął ją za rękę i pociągnął w za¬rośla.
Jocelyn wyjrzała zza jego ramienia.
- C-co to jest?
Znowu się śmiał, tym razem jednak znała po¬wód. Kiedy bowiem uważniej wpatrzyła się w tra¬wę, ujrzała gigantyczną zieloną jaszczurkę•
- Nie wierzę - oświadczyła.
- Ostrzegałem.
- "Poczekaj, aż zobaczysz tutejsze jaszczurki" - powiedzieli jednocześnie.
Rayne zatrząsł się ze śmiechu, a Jocelyn doń do¬łączyła.
Jaszczurka najwyraźniej ich usłyszała, ponieważ otworzyła pysk, wskutek czego pomarszczył się ob¬szerny fałd paskudnej zielonej skóry na jej podgar¬dlu, i zasyczała. Później umknęła na masywnych, koślawych kończynach, ciągnąc za sobą długi, spi¬czasto zakończony ogon. Zniknęła w gęstwinie - prawie dwa metry zielonego cielska.
- Nie żartowałeś - stwierdziła Jo, kiedy Rayne prowadził ją w stronę koca. Otarła łzy, które śmiech wycisnął jej z oczu.
- To legwan. Nieczęsto się je widuje, lecz jeżeli ci się uda, nigdy nie zapominasz owego przeżycia.
Jocelyn znowu się roześmiała, później jednak spoważniała.
- Zachowam na zawsze wszystkie wspomnienia z tego miejsca - oświadczyła.
Wyraz jego twarzy uległ zmianie.
- Biorąc pod uwagę, jak cię traktowałem, część owych wspomnień z pewnością jest nieprzyjemna.
Potrząsnęła głową•
- Może tylko odrobinę smutna. Szkoda, że nie dzieliliśmy szczęśliwych chwil. - Uśmiechnęła się melancholijnie. - Nawiązałam tu nowe przyjaźnie. Cudownie spędzałam czas z dziećmi. Wyspa jest przepiękna.
I ty tutaj byłeś.
- Będziemy tu wracać, Jo. Tak często, jak ze¬chcesz. - Usiadłszy na kocu, pociągnął ją na miejsce obok siebie.
Lustrowała jego oblicze, usiłując odgadnąć my¬śli. "Będziemy tu wracać, Jo. Tak często, jak ze¬chcesz". Co chciał przez to powiedzieć? Minione¬go wieczoru zadeklarował chęć opuszczenia Lon¬dynu i zamieszkania w Marden. Czy zamierzał za¬chować ją na pozycji swej kochanki, lecz osiąść na stałe daleko od niej, tak by ją rzadko widywać?
Nie wątpiła, iż Rayne nadal jej pożąda - świad¬czyło o tym każde jego namiętne spojrzenie, każde muśnięcie palcami jej skóry. Ona także go pragnꬳa, bardziej niż kiedykolwiek. Ilekroć jej dotknął, serce szybciej jej biło, a w żołądku rozlewał się żar.
Tyle się jednak wydarzyło. Targało nią tak wiele wątpliwości i obaw.
- Gwen przygotowała nam baraninę na zimno i kurczaka w marynacie - odezwała się, zdecydo¬wana utrzymać pogodny nastrój chwili. - Zapako¬wała też ser, świeży chleb, ananas, jacę i kokos. Mam nadzieję, że jesteś głodny.
- Zapowiada się prawdziwa uczta.
Ciemnymi oczami omiótł jej postać, sugerując, iż bynajmniej nie jedzenia w tej chwili łaknie. Jed¬nak sięgnął do kosza, żeby pomóc jej nakryć pro¬wizoryczny stół. Wyciągnął butelkę wina.
Ich spojrzenia się spotkały.
- N-nie miałam pojęcia, że wino także włożyła.
Wiem, że przestałeś pić.
Rayne postawił butelkę na środku koca.
- Nie przypominam twojego ojca, Jo. Nigdy nic będę taki jak on. Przyznaję, że ostatnio folgowa. łem sobie znacznie bardziej, niż by należało, i to w dodatku nie po raz pierwszy. Lecz taka sytuacja więcej się nie powtórzy. - Uśmiechnął się ciepło. - Zapewniam cię, że kiedy coś sobie postanowię, staję się człowiekiem o żelaznej samodyscyplinie. Jeśli powątpiewasz w tę deklarację, wiedz, iż w tym momencie najbardziej w świecie pragnę powalić cię na koc i skonsumować twe cudowne ciałko. Fakt, iż tego nie czynię, najlepiej dowodzi surowo¬ści reżimu, jaki panuje w brytyjskiej armii.
Roześmiała się, niemniej pod wpływem płomien¬nego, wygłodniałego spojrzenia Rayne'a przez jej ciało przetoczyła się fala gorąca.
- Chyba jednak nie chciałbyś, żeby ominął cię marynowany kurczak Gwen?
- Z chęcią na dwa tygodnie wyrzekłbym się je¬dzenia, byleby ujrzeć cię ponownie w mym łóżku.
Te słowa ją otrzeźwiły, choć zarazem wzbudziły w niej tęsknotę. Rozbawienie zniknęło z jej twarzy.
- Pragnęłabym rozumieć, co się dzieje - ode¬zwała się. - Co usiłujesz mi powiedzieć, Rayne?
Czuła się zagubiona. Oznajmił właśnie, iż jej po¬żąda, lecz odkąd poznał prawdę o tamtym zajściu, ani razu nie próbował zbliżenia. Nawet jej nie ca¬łował. Może już nigdy tego nie zrobi?
Rayne ujął jej dłoń.
- Przywiozłem cię tutaj, żebyśmy porozmawiali o przyszłości. Wiesz równie dobrze jak ja, że po¬wrót do Londynu nie będzie łatwy.
Po plecach przemknął jej lodowaty dreszcz.
- Może ci się nie powieść? Może mi grozić ponow¬ne wtrącenie do więzienia albo zsyłka gdzie indziej?
-Na Boga, nie! -Objął ją i pocałował w policzek. Wyczuwając, jak bardzo jest spięta, zaczął głaskać ją po włosach. - Mam na myśli inne pro¬blemy, z którymi będziemy musieli się zmierzyć.
Odsunęła się, żeby nań spojrzeć.
- N a przykład?
- Chociażby skandal. Cały Londyn zna twoją prawdziwą tożsamość. Orientują się, że nigdy nic byłaś mężatką ani wdową. Wiedzą, że byłaś moją kochanką, J o.
Uniosła brodę.
- Prędzej czy później musiało do tego dojść.
Oboje mieliśmy tę świadomość. Postąpiłeś bardzo szlachetnie, tak długo mnie ochraniając. Teraz, gdy prawda wyszła na jaw, po prostu będę musiała z tym żyć.
- I będziesz, do cholery!
Najeżyła się.
- To znaczy?
- To znaczy, że uciszę złośliwe języki. To znaczy, że zadbam o twoje bezpieczeństwo i przyszłość. To znaczy, że zostaniesz moją żoną.
Przed sekundą zaczerpnęła powietrza, które obecnie jakby zaklinowało się w jej płucach.
- Nie mówisz poważnie.
- Jestem śmiertelnie poważny.
- Dlaczego? Ponieważ się nade mną litujesz? Ponieważ dręczy cię poczucie winy? Nie sądzisz, iż posuwasz swą pokutę zbyt daleko?
- Uważasz tak po wszystkim, przez co przeszłaś? Jeśli o mnie chodzi, kolejne czterdzieści lat nie wystarczy, żeby wynagrodzić ci te cierpienia.
- Jesteś wicehrabią. A j.a uliczną przybłędą bez grosza przy duszy, za to z kryminalną przeszłością.
- Jesteś córką sir Henry'ego Asbury'ego.
- Nie możesz po prostu zignorować tamtych wydarzeń. Musisz mieć wzgląd na siostrę, rodowe do¬bra i nazwisko. Nawet nie myśl o poślubieniu mme.
- Nie planuję o tym myśleć, lecz ów zamiar urze¬czywistnić.
Przez cały okres trwania ich związku ani przez sekundę nie brała pod uwagę możliwości małżeń¬stwa. Kroczyli przez życie zbyt rozbieżnymi ścież¬kami. Ich światy zbyt wiele dzieliło. Od początku ośmielała się marzyć co najwyżej o tym, iż Rayne przywiąże się do niej na tyle, by trzymać ją przy so¬bie całymi latami. Posunęła się nawet do snucia wyobrażeń o wychowywaniu jego dzieci, lecz abso¬lutnie nie zakładała, że otrzymają jego nazwisko.
Obecnie między nimi stały sprawa postrzału, skandal oraz długie miesiące jej udręki. Kochała go - w istocie nigdy nie przestała go kochać. Jednak już mu nie ufała. Nie śmiała podjąć takiego ryzyka.
- Nie.
- Słucham?
- Powiedziałam: nie, Rayne. Poprosiłeś, żebym za ciebie wyszła, czy raczej, jak to masz w zwycza¬ju, z góry uznałeś moją zgodę za fakt. Ja jednak zgody nie wyrażam.
- Odrzucasz moje oświadczyny?
A co z miłością? Pożądał jej niemal od samego początku. Lecz miłość? O niej nie wspominał do¬tąd ani słowem. Teraz także tego nie uczynił.
- Jeśli chcesz użyć takiego określania, owszem - odparła.
Rayne utkwił spojrzenie w jakimś punkcie gęste¬go lasu w tle, ponad jej głową.
- Zatem zupełnie przestało ci na mnie zależeć? - zapytał.
Kocham cię - myślała. - Jakbym cię kochała od zawsze. Jednak ci nie ufam.
- Wiele się w ostatnich miesiącach wydarzyło - odrzekła. - Obecnie żądasz, bym w ciągu zaledwie kilku dni wymazała z pamięci tygodnie bólu i niepewności. Nie potrafię, Rayne.
Jakiś trudny do zdefiniowania wyraz zagości l przelotnie na jego obliczu.
- Zawsze cechował cię zmysł praktyczny - stwierdził. - Zawsze umiałaś przetrwać. Z pewnością pojmujesz, że proponuję ci jedyne możliwe rozwiązanie twoich problemów.
Potrząsnęła głową.
- Nie chcę być praktyczna. Nie tym razem. Chcę być kochana.
- Chyba zdajesz sobie sprawę, że możesz nosić w łonie moje dziecko.
Jocelyn odruchowo położyła dłoń na brzuchu.
Choć liczyła się z podobną ewentualnością, nigdy nie pozwoliła, by ta idea nią owładnęła. Gdy jed¬nak Rayne wypowiedział ową myśl swym zdecydo¬wanym męskim głosem, poczuła wewnątrz dziwną miękkość.
- Nawet gdybyś miał słuszność, nie zmieniłoby to mojego nastawienia. Przez całe życie padałam ofiarą okoliczności. Pijaństwo ojca doprowadziło nas do ruiny, w efekcie czego trafiłam na ulicę. Nę¬dza pchnęła mnie do twego łóżka. Wskutek po¬twornego błędu znalazłam się w więzieniu. Jednak żadna siła nie skłoni mnie, żebym cię poślubiła.
Rayne długą chwilę przyglądał się jej w milczeniu.
- Czego sobie życzysz? - zapytał wreszcie. - Co mam zrobić? .
- Nie chcę twoich pieniędzy, jeśli o tym myślisz. Jednak przydałaby mi się twoja pomoc w ułożeniu sobie życia.
- Mów dalej.
- Odebrałam wykształcenie. Uwielbiam dzieci. Zawsze wydawało mi się, że okazałabym się doskonałą guwernantką. Gdybyś pomógł mi w otrzy¬maniu takiej posady, poradziłabym sobie sama. Nie byłbyś zmuszony mnie poślubiać ani ...
- Do niczego nie jestem zmuszony, do diabła!
- Odetchnął głęboko, przeciągając dłońmi po twarzy. - Fatalnie tę sprawę rozegrałem. Powinienem był poczekać, zabiegać o ciebie jak należy. Pragną¬łem jedynie ukoić twe obawy. - Pochyliwszy się, musnął jej wargi delikatnym pocałunkiem. - Zasłu¬gujesz na znacznie więcej niż los czyjejś służącej. Wyjdziesz za mnie, Jo. Zostało sporo czasu, żebyś przywykła do tej myśli. Liczy się tylko, by rzecz do¬konała się przed naszym powrotem do Anglii.
J ocelyn uderzyła pięścią w koc. Z gniewu w oczach zapiekły ją łzy.
- Dlaczego ja nigdy nie mam wyboru?
Poderwała się gwałtownie i puściła biegiem w dół zbocza. Szybko ją dogonił.
- Przepraszam - powiedział, ściskając mocno jej ramię. - Psiakrew, ależ naknociłem. Tak przywy¬kłem do wydawania rozkazów, że czynię to odru¬chowo. Chcę dla ciebie jak najlepiej, Jo. Proszę, uwierz mi. Nie będę cię zmuszał, byś robiła cokol¬wiek wbrew swej woli. Przyrzekam.
Otarł łzy z jej policzków.
- Naprawdę? - upewniła się.
- Uczynię wszystko, żeby cię uszczęśliwić. Mówiłem poważnie, Jo. Już nigdy o nic nie będziesz mu¬siała się martwić.
Oparła się o niego, nieco odprężona, wtulając twarz w jego pierś.
Pogłaskał ją po włosach, zebranych z tyłu głowy i przewiązanych żółtą wstążką•
- Damy sobie trochę czasu, dobrze? - odezwał się•
Mniej więcej sześć tygodni. Tyle tego czasu miał.
Sześć tygodni. na przekonanie Jo, żeby przyjęła oświadczyny. Załował, iż tak na nią naciskał. Był jednak zdecydowany ją chronić. Jako jego wice¬hrabina, cokolwiek by się działo, będzie bezpieczna.
- Nadal jestem głodny - rzekł po dłuższej przerwie. - A ty?
Skinęła głową.
Rychło przegnał jej łzy - wystarczyło parę żarto¬bliwych docinków i uśmiechów. Zawsze potrafiła cieszyć się chwilą, doceniała najprostsze przyjem¬ności. Kiedy zostanie jego wicehrabiną, Rayne ob¬sypie ją ziemskimi rozkoszami, także tymi zmysło¬wej natury. I będzie znajdował przyjemność w każ¬dym uśmiechu, jaki od niej w zamian otrzyma. .
Wreszcie rozluźnieni, spożyli lunch przygotowa¬ny dla nich przez Gwen. Jedli, póki nie zostały je¬dynie okruszki, oni zaś nie zdołaliby przełknąć ani kęsa więcej. Po posiłku zanurzyli stopy w stawie, dokazując niczym dzieci. Wreszcie Jocelyn znów zasiadła przed nim na koniu i ruszyli w dół zbocza.
Nim dotarli do domu, zapadł zmrok. Rayne po¬mógł J o zsiąść, powierzył ogiera opiece czarnoskó¬rego chłopca stajennego, a potem skierowali się oboje w stronę wabiącego ich przyjaźnie ciepłego żółtego blasku, który bił z otwartych okien.
- Jo! Dzięki Bogu, że cię znalazłem! - zawołał Paulo, nadbiegając ku nim z ciemności.
- O co chodzi? - dociekał Rayne. - Stało się coś?
- Nie jestem pewien. Boję o Chitę. Nigdzie nie mogę j ej znaleźć.
- Zapewne składa wizytę w którejś z lepianek - zasugerowała Jo.
- Nie sądzę. - Na obliczu Portugalczyka wyraźnie malowało się napięcie.
Jocelyn złapała go za ramię.
- Co się stało, Paulo? - indagowała. - Pokłócili¬ście się?
- Sim, zrobiłem coś głupiego. Deus, gdybym tyl¬ko mógł cofnąć te słowa.
- Powiedziała ci, prawda? O to poszło.
- Co miała mu powiedzieć? - zapytał Rayne.
- Wyjaśnijcie mi, w czym rzecz.
Jocelyn podniosła nań przyćmione troską oczy.
- Chita jest brzemienna.
Rayne chwilę przeżuwał tę informację, potem zaś spojrzał ostro na Paulo.
- Jeśli to twoje dziecko, spodziewam się, że za¬chowasz się wobec tej dziewczyny właściwie.
- Gdyby było moje, nic z tego by się nie zdarzyło.
- Lepiej opowiedz wszystko po kolei - polecił mu Rayne.
- Między nami od razu zaiskrzyło - rozpoczął relację Paulo. - Spędziliśmy niedzielę w górach nad stawem. To był cudowny dzień, później jednak Chita nie chciała się ze mną więcej spotykać. Po¬wiedziała, że nasz związek nie ma szans, ale sądzi¬łem, że po prostu boi się własnych uczuć. Pasowa¬liśmy do siebie, zupełnie tak, jak przepowiedziała Jo. Chita jest dzieckiem, ale także kobietą. Chcia¬łem ją poślubić~ ..
Ponieważ umilkł, J ocelyn ponagliła go łagodnie: - Mów dalej, Paulo.
- Przekonałem ją, żeby dała nam trochę czasu. Spędzaliśmy razem każdą wolną chwilę ... aż do dzisiaj. Tego popołudnia przyszła do mnie z płaczem. Oznajmiła, że nie może dłużej pozwa¬lać, bym wierzył w kłamstwo. Opowiedziała mi o mężczyźnie, którego znała w Anglii. Oraz o dziecku. - Paulo potrząsnął głową, marszcząc brwi ze zmartwienia. - Wpadłem we wściekłość. Nazwałem ją puta. - Gdy ujrzał, że Jo nie rozumie, wydał się jeszcze bardziej przybity. - To znaczy dziwka.
- O Boże.
- Wcale tak nie myślałem. Kiedy zobaczyłem wyraz jej twarzy, pojąłem, jaką jej wyrządziłem krzywdę. Pojąłem też, że nie obchodzi mnie tam¬ten mężczyzna. Liczyła się dla mnie tylko ona.
- Ale jej tego nie powiedziałeś - stwierdziła ostro Jo.
- Nie zdążyłem. W polu zdarzył się wypadek. Je¬den z robotników został ranny i mnie wezwano. Nim wróciłem, Chita gdzieś zniknęła.
- Znajdziemy ją - zapewnił go Rayne. - Nie mo¬gła odejść daleko.
Jocelyn spojrzała w stronę budynku kuchni za domem.
- Pomówię z Dulcet i Owen - oznajmiła. - Jeśli ktokolwiek orientuje się, dokąd poszła Chita, to niewątpliwie jedna z nich.
Zebrawszy spódnice, pobiegła we wskazanym przez siebie kierunku.
Rayne spojrzał na stojącego obok mężczyznę.
- Jeśli nie znajdziemy jej w ciągu najbliższych dwóch godzin, roześlę ludzi na poszukiwania - oświadczył.
- Wszystko stało się z mojej winy. To ja bałem
się własnych uczuć. Gdybym nie okazał się takim tchórzem, do niczego by nie doszło.
Rayne położył mu dłoń na ramieniu.
- Najwyraźniej przysparzanie kobietom cierpień zostało wpisane w męski los.
Paulo tylko skinął głową, po czym na powrót za¬nurzył się w ciemności.
*
- Szybko, Rayne! Wiem, dokąd udała się Chita.
Rayne otoczył Jo ramieniem w talii.
- Dokąd? - zapytał.
- Prosiła Owen o imię znachorki. Gwen wysłała ją do jakiejś kobiety w Tamaryndzie. - Chodziło o pobliską plantację cukru, usytuowaną w dole zbocza. - Chita uskładała nieco pieniędzy. Mone¬ty, które zdołała ukryć przed Barzem Hopkinsem. - Jocelyn złapała go za koszulę na piersi. - Ona za¬mierza pozbyć się dziecka. Ciąża jest już zbyt za¬awansowana. To mogłoby ją zabić.
- Chodź.
Pobiegli razem ku stajni. W połowie drogi do¬gonił ich Paulo, a Jocelyn spiesznie zdała mu relację•
- Deus, nie wierzę, że zrobiłaby coś takiego.
- Chita kocha dzieci - oświadczyła Jo. - Wiem,
że pragnie tego dziecka. Mnie także trudno w to uwierzyć.
- W gniewie ludzie często podejmują działania, których potem żałują - stwierdził Rayne, zaś wyraz jego twarzy sugerował, iż mówi głównie o sobie.
- Sim. Musimy ją powstrzymać.
- Jeździsz konno? - zapytał Rayne Portugalczyka, kiedy dotarli do stajni.
- Dostatecznie dobrze.
Rayne wyprowadził Rycerza z boksu, osiodłał go i okiełznał, podczas gdy chłopiec stajenny szy¬kował konia dla Paulo. Chwilę później Rayne pod¬sadził Jocelyn na wierzchowca. Opadł na siodło tuż za nią.
- Przez góry wiedzie skrót - odezwał się Paulo. - Tamtędy zapewne poszła.
Z Paulo na czele zjeżdżali ze zbocza, aż dotarli w pobliże Tamaryndu.
- Owen mówiła o chacie za kwaterami niewolni¬ków - wyjaśniła Jo. - Mieszka w niej znachorka imieniem Penna. Zdaniem Owen, może dać Chi¬cie miksturę na spędzenie dziecka.
- Miejmy nadzieję, że nie przybywamy za późno - rzekł Rayne.
Jako że wskazówki Owen okazały się dokładne, niedługo potem znaleźli chatę. Na stole przyoknie płonęła świeca, posyłając w ciemność migotliwy blask. Zsiadłszy spiesznie z konia, Ray¬ne pomógł Jocelyn zeskoczyć na ziemię i wszyscy troje pobiegli do drzwi. Rayne załomotał w nie tak potężnie, iż nie ulegało wątpliwości, że szybko się otworzą. W wejściu stanęła wysoka, koścista Murzynka.
- Szukamy pewnej kobiety - oznajmił Rayne. - Conchity Vasquez. Widziałaś ją?
Kiedy znachorka się zawahała, Rayne odpiął od paska spodni sakiewkę i wysypał jej na rękę kil¬ka monet.
- Pytałem, czy ją widziałaś.
Kobieta zerknęła na pieniądze, przekonała się, że na jej dłoni spoczywa pokaźna suma, po czym gestem zaprosiła ich do wnętrza.
- Tam - wskazała palcem.
Paulo wyminął ich, szarpnięciem odsunął pod¬niszczoną wełnianą zasłonę, która oddzielała nie¬wielki pokoik na tyłach, i wkroczył do słabo oświe¬tlonego pomieszczenia z wąską pryczą ustawioną pod ścianą.
Na pryczy siedziała Chita. Kolana podciągnęła pod brodę, jej gładkie śniade policzki lśniły od łe~. Wilgotne, splątane czarne włosy kotłowały się wokół jej twarzy, ubranie miała brudne i podarte. W drobnych dłoniach ściskała kubek z ciemnym płynem.
Paulo zbliżył się do niej ostrożnie, mczym do osaczonego, przerażonego zwierzątka.
- Szukałem cię - odezwał się miękko.
- Po ... po co?
- Zeby cię przeprosić. - Podszedł jeszcze odrobinę. - Wcale tak nie myślałem, querida. Odybym podejrzewał, do czego cię tym skłonię, raczej uciąłbym sobie język.
- Jak ... jak mnie znalazłeś?
- Szukałem cię cały dzień, ale dopiero Jo pomyślała, żeby zapytać Owen. Od niej się dowiedzieli¬śmy, dokąd poszłaś.
Ręce Chity drżały tak, że krople ciemnego napa¬ru przelewały się przez krawędź kubka; nie odsta¬wiła go jednak.
- Nie chcesz krzywdzić swego dziecka.
Po jej policzkach popłynęły nowe łzy. Paulo wolno sięgnął po kubek.
- Oddaj mi to.
Zaczęła dygotać jeszcze mocniej. Paulo nie¬skończenie delikatnie dotknął jej dłoni. Wyjął na¬czynie z kruchych palców Chity i odstawił na stolik obok pryczy.
- Nie potrafiłam - szepnęła. - Za bardzo poko¬chałam to dziecko.
Kiedy Paulo wziął ją w ramiona, z jej oczu znów polały się łzy.
- Cicho, namorado*. Już nie ma powodu do pła¬czu. Twojemu dziecku nic nie grozi, a ja przyjecha¬łem, żeby zabrać cię do domu.
* Namorado (port.) - ukochana.
- Przepraszam, Paulo. Gdybym wiedziała, że poznam takiego mężczyznę jak ty, tamtemu nigdy nie pozwoliłabym się dotknąć.
Paulo oparł policzek o czubek jej głowy.
- "Nie dotknął cię tak, jak ja to uczynię. Nie po-
kazał ci miłości. Zostawił to zadanie dla mnie.
Chita spojrzała nań przez łzy. - Kocham cię, Paulo.
- Ja też cię kocham, meu amor*.
Stojący w wejściu Rayne zakasłał.
- Chyba pora wracać do domu - rzekł.
Paulo skinął głową, schylił się i wziął Chitę na ręce. Posadził ją przed sobą na koniu, po czym ruszyli do Mahoniowej Doliny.
Kiedy Jocelyn odprowadzała ich wzrokiem, jej obawy o los Chity nagle się rozwiały. "Ja też cię kocham", powiedział Paulo. Dzięki tym czterem słowom J o wiedziała, że nie musi dłużej martwić się o przyszłość przyjaciółki.
Zastanawiała się posępnie, czy kiedykolwiek usłyszy podobne wyznanie z ust Rayne'a.
* Meu amor (port.) - mój skarbie.
Rozdział 22
Podróż powrotna do Anglii w niczym nie przy¬pominała tej odbytej przez Jo na Jamajkę. Rayne bardzo skrupulatnie wybrał dla nich środek trans¬portu - piękny żaglowiec, który zaledwie przed ro¬kiem opuścił stocznię w Liverpoolu. Statek prze¬woził głównie cukier, jednak brał także na pokład pasażerów, zapewniając im iście komfortowe wa¬runki. Kajuty, choć nieliczne, zostały luksusowo wyposażone, zaś salon i mesa, z ozdobną drewnia¬ną boazerią i meblami wyściełanymi czerwonym aksamitem, wywierały wręcz imponujące wraże¬me.
Jocelyn zdziwiła się, że Rayne zarezerwował dla nich osobne kabiny, przy czym ona zamieszkała z Grace Kenwood, starszą siwowłosą kobietą, na którą Rayne natknął się w Kingston. Dama owa także podróżowała do Londynu i za namową wi¬cehrabiego, znęcona dodatkowo propozycją opła¬cenia jej biletu, zgodziła się dzielić z Jo kajutę, dzięki czemu wyprawa ich dwojga przez ocean zy¬skała odcień przyzwoitości. W westchnieniu Joce¬lyn dało się jednak wychwycić nutkę malkontenctwa. Wiedziała, że powinna z wdzięcznością przyj¬mować fakt, iż Rayne odnosi się do niej z takim szacunkiem. Niemniej każdego wieczoru, kiedy po kolacji udawała się na spoczynek do swej kabi¬ny; żeby zwinąć się na koi, z panią Kenwood śpiącą pod ścianą naprzeciw, Jo czuła się nieszczęśliwa.
Wydawało się, że Rayne'owi taki układ nie prze¬szkadza. Do obrzydzenia wręcz uprzejmy, ani na chwilę nie wychodził z roli dżentelmena. Ile¬kroć jednak znaleźli się sami, odnosiła wrażenie, że w jego oczach tli się starannie tamowany ogień, szczerszy niźli jego słowa.
Nie poruszył więcej tematu małżeństwa, co teo¬retycznie powinno ją cieszyć, lecz zamiast spodzie¬wanej ulgi w Jo narastało rozgoryczenie. Jakże ła¬two ukoił swe sumienie. Jak błyskawicznie rozwia¬ły się jego dobre intencje.
Powtarzała sobie, że tak jest najlepiej. Nie chcesz mężczyzny, któ,y poślubiłby cię wyłącznie z poczucia winy. Nie wspominając o kwestii zaufa¬nia i zdrady, różnicy ich pozycji społecznych, wyro¬ku, który nadal na niej ciążył, oraz nierozwikłanej sprawie zamachu na życie Rayne'a.
Jednak nie takie uwagi wygłosiła Chita, gdy Jo się jej zwierzyła.
- Co takie go? ! - wykrzy knęła Hiszpanka.
- Oświadczył ci się, a ty odmówiłaś?!
- Tak naprawdę Rayne wcale nie chciał się ze mną żenić. Kierowało nim współczucie.
- Mężczyźni tacy jak on nie żenią się wbrew swej woli. Myślę, że on cię kocha.
- Rayne nie wierzy w miłość - odparła J ocelyn, zachowując dla siebie spostrzeżenie, że nawet gdy¬by Rayne ją kochał, nie zniwelowałoby to wszyst¬kich dzielących ich barier.
Nie mogła jednak zaprzeczyć, że był dla niej bar¬dzo dobry. Zasypywał ją niezliczonymi prezenta¬mi, które obfitością ustępowały jedynie okazywa¬nym jej przezeń hojnie względom. Kiedy Chita, usłyszawszy o ich wyjeździe, rozpłakała się, przera¬żona wizją samotnego porodu, Rayne uległ proś¬bom Jocelyn i zgodził się ustalić miejsce pobytu Dolly Whitehead. Niespełna tydzień później zo¬stały dokonane wszelkie niezbędne formalności, by Dolly mogła odsłużyć swe lata w Mahoniowej Dolinie.
- Czy nie widzisz, że robi to wszystko dla ciebie? - dopytywała się Chita. - Nie widzisz, że cię kocha?
- Pragnie mnie. Zawsze tak było. Kierują nim wyłącznie żądza i poczucie winy.
Inaczej niż w przypadku Paulo. Dwa dni po zaj¬ściu w Tamaryndzie Portugalczyk poprosił Chitę o rękę. Hiszpanka przyjęła oświadczyny ze łzami szczęścia i kolejnej niedzieli para się pobrała. Wystarczyło jedno spojrzenie w lśniące dumą i mi¬łością czarne oczy Paulo, by nawet najbardziej śle¬py głupiec dostrzegł, ile Chita dlań znaczy.
A Rayne? Siedząc na wprost niego w mesie, J 0¬celyn nie była dłużej pewna jego uczuć. Po paru ty¬godniach na morzu uczyniłaby niemal wszystko, żeby wymienić uprzejmą sztywność i niezmiennie czarującą galanterię, z jakimi się do niej odnosił, na jeden z owych całkowicie niedżentelmeńskich, rozkosznie ognistych pocałunków. Och, zostać za¬ciągniętą do jego łóżka, tkwić w jego objęciach, za¬znając pieszczot aż do utraty zmysłów, znów dać się porwać fali dzikiej namiętności.
- Jak znajdujesz kolację? - zapytał Rayne, upi¬jając łyk czerwonego wina.
Wierny przyrzeczeniu obecnie pił jedynie dla smaku, nigdy zbyt wiele. Niestety, jego nudne umiarkowanie, jak zresztą ostatnio właściwie wszystko, tylko podsycało ponury nastrój Jo.
- Okonia rozgotowano, a ziemniaki są stare - odparła cierpko. - Pomijając owe drobnostki, kolacja jest wyśmienita.
Przysięgłaby, że jego wargi zadrgały.
- Przykro mi, że posiłek nie spełnia twoich ocze¬kiwań. Choć, z drugiej strony, zauważyłem, iż ostat¬nio masz ogólnie nie najlepszy nastrój. Zywię szcze¬rą nadzieję, że nie wynika on z czegoś, co zrobiłem.
- Wprost przeciwnie, milordzie, chodzi o coś, czego pan nie zrobił. - J ocelyn odsunęła rzeźbione krzesło z palisandru. - Chyba zrezygnuję z naszej wieczornej przechadzki. Rozbolała mnie głowa. Muszę prosić o wybaczenie.
Rayne wstał spiesznie.
- Naturalnie.
Przyjęła jego ramię.
Oprócz nich statkiem podróżowało jeszcze czternaście osób, Rayne jednak od początku uni¬kał ich atencji. Zachowywał subtelny dystans, da¬jąc do zrozumienia, że nie poszukuje towarzystwa na czas rejsu - z wyjątkiem, najwyraźniej, towarzy¬stwa Jocelyn. Jedno mroczne spojrzenie wystarczy¬ło, by mężczyźni trzymali się z daleka, lecz nawet kobiety, nieustannie łaszące się doń i zabiegające o jego względy, zauważyły, iż znalazł już sobie obiekt zainteresowania.
- Ach, lord Stoneleigh ... i panna Asbury. Chyba nie opuszczają nas państwo tak wcześnie?
Większość mężczyzn trzymała się z daleka, jed¬nak nie Fletch Marten, zamożny armator, do któ¬rego należał żaglowiec. Przystojny, o rok lub dwa lata starszy od Rayne'a, o jasnokasztanowych wło¬sach i oczach barwy morskiej zieleni, był człowiekiem dumnym i pewnym siebie, a przy tym niewątpliwie zdolnym docenić walory płci pięknej.
- Pannę Asbury boli głowa. Szczęśliwie przypadł mi w udziale zaszczyt odprowadzenia jej do kabi¬ny. Pan wybaczy ...
W chłodnych słowach Rayne'a kryło się ostrze¬żenie, lecz kiedy usiłował przejść wraz z J o obok Fletchera Martena, ten tylko bardziej stanowczo zastąpił im drogę.
- Może rankiem panna Asbury poczuje się le¬piej. - Martell uśmiechnął się uprzejmie, choć je¬go zielone oczy rzucały wyzwanie. - Z ogromną przyjemnością oprowadziłbym ją po statku.
Nie rób tego - przestrzegł Jocelyn cichy głosik.
- Bardzo chętnie skorzystam z propozycji - odparła.
Marten uniósł jej dłoń do ust.
- Przyjdę po panią o dziesiątej.
Kątem oka dostrzegła wykrzywioną furią twarz Rayne'a.
Idź do diabła - pomyślała. - Chcesz się zacho¬wywać szarmancko i akuratnie, proszę bardzo. Pragniesz mnie, lecz nawet mnie nie dotkniesz. Przekonajmy się, czego pragnie Fletcher Martell.
Nim dotarli do jej kabiny, oczy Rayne'a miotały błyskawice. Gdy weszła do wnętrza, ku jej zasko¬czeniu podążył za nią, a następnie, upewniwszy się, że pani Kenwood nie widać nigdzie w pobliżu, za¬mknął drzwi.
- Co to miało znaczyć? - zapytał, wbijając w nią stanowcze spojrzenie.
Kilkoma szybkimi ruchami Jocelyn zdjęła ręka¬wiczki i cisnęła je na stół.
- Starałam się wymusić na tobie jakąś reakcję.
- Szarpnęła wstążkę pod brodą, ściągnęła kapelusz i położyła go obok rękawiczek. - W ostatnich tygo¬dniach wspinałeś się na szczyty uprzejmości. Zapewne powinnam być ci za to wdzięczna, tak się jednak składa, że nie jestem.Zdecydowanie bardziej wolałam twoje szaleńcze tyrady, wolałam, kiedy mnie dręczyłeś i ... i ...
- Całowałem? To chciałaś powiedzieć?
Jocelyn przełknęła ślinę i uciekła wzrokiem.
- Pragniesz mnie ... przynajmniej tak mi się zda¬je. Mimo to nie ... myśmy nie ... Nie pojmuję, co się zmieniło.
Ujął jej ramię i odwrócił ją twarzą ku sobie. Je¬go oblicze przybrało trudny do zgłębienia wyraz.
- Zmieniło się to, moja droga Jo, iż obecnie wiem, że nie popełniłaś żadnej ze zbrodni, o które niegdyś cię posądzałem. Jesteś dokładnie taką osobą, za jaką miałem cię w Londynie. Ciepłą, do¬brą i hojną. Uroczą i kobiecą, a przy tym umiejącą zawsze dostrzec uroki życia, choćby te najprostsze. Zmieniło się to, moja śliczna Jocelyn, że chcę, byś została moją żoną.
Do oczu napłynęły jej łzy, tak więc znów umknꬳa wzrokiem.
- N-nie wracałeś do tej kwestii, ani razu od tamte¬go dnia nad stawem. Sądziłam, że zmieniłeś zdanie.
Ujął ją pod brodę, zmuszając do spojrzenia mu w oczy.
- Zmieniłem zdanie? Od tygodni o niczym in¬nym nie myślę.
- P-prawie mnie nie dotykałeś. Nawet mnie nie pocałowałeś.
- Nie całowałem cię, ponieważ gdybym zaczął, nie zdołałbym przestać. Opętało mnie przekonanie, że zasługujesz na znacznie więcej, niż branie cię jak portowej dziwki za każdym razem, gdy mnie przypili.
Jocelyn poderwała głowę•
- Tak właśnie było? W ten sposób o mnie myślałeś?
- O Boże, nie! To moje własne karygodne zachowanie potępiam. - Przyłożył dłoń do jej policz¬ka. - Wierzę, że przyszła żona zasługuje na god¬niejsze traktowanie. A poza tym chciałem, żebyś mnie pragnęła. Dziko, rozpaczliwie i nieopanowa¬nie. Pomyślałem, że jeśli zostawię ci trochę cza¬su ... jeśli postaram się wynagrodzić ci wszystko ...
- Pragnę cię, Rayne. Pragnę cię, ilekroć na cie¬bie spojrzę.
- Na tyle mocno, żeby za mnie wyjść?
Przygryzła dolną wargę. Wydawało się, iż bar¬dzo mu na niej zależy, może zatem pewnego dnia ją pokocha.
- Tak - powiedziała, przemógłszy opadające ją wątpliwości, świadoma, że nie powinna decydować się na ów krok.
Rayne porwał ją w ramiona.
- Dzięki Bogu.
Przytuliła się doń mocno, żywiąc nadzieję, iż po¬stąpiła słusznie.
- Ale mam jeden warunek - odezwała się• Spojrzał na nią surowo, nie zdołał jednak zama¬skować radości w swym głosie.
- Mianowicie?
- Ze nie zawsze będę musiała zachowywać się jak dama. Zwłaszcza w sypialni. Zanudziłabym się• Przyrzeknij, że będziesz się ze mną kochać tak dzi¬ko i namiętnie jak dotąd.
Na przystojne oblicze Rayne'a wypłynął szeroki uśmiech.
- Nigdy fortuna nie okazała się dla mężczyzny równie łaskawa: dama w salonie, ladacznica w łóż¬ku. - Wpił się w jej usta w pełnym miłości, namięt¬nym,. wiele obiecującym pocałunku, który kom¬pletnie pozbawił ją tchu. - Nie masz pojęcia, jak mnie uszczęśliwiłaś.
Jocelyn jednak milczała. Znów ofiarowała mu serce, zwracała część swego zaufania. Poprzednio skończyło się to dla niej katastrofą. Modliła się, by tym razem sprawy przybrały pomyślniejszy obrót.
Ostatecznie to Jocelyn odmówiła Rayne'owi swych wdzięków.
- Powiedziałeś, że mamy się pobrać. Skoro tak, poczekam, aż padną sakramentalne słowa.
- Wierz mi, moja droga, że padną - odparł Ray¬ne z uśmiechem. - A ponieważ życzysz sobie wstrzymać się do tej chwili, możesz być także pew¬na, iż nastąpi ona nadzwyczaj szybko. Przy odrobi¬nie szczęścia jutro wieczorem ponownie umościsz się w moim łóżku i już tam pozostaniesz.
J ocelyn obdarzyła go figlarnym uśmiechem.
- Na jak długo, milordzie?
Zaśmiał się cicho.
- W naj gorszym wypadku możesz liczyć na każ¬dą wolną chwilę przed zawinięciem do portu. Ma¬my całe miesiące do nadrobienia. Zamierzam za¬żywać twych wdzięków, aż będziesz błagać o litość.
Roześmiała się.
- Przekonamy się, milordzie, kto zacznie błagać pIerwszy.
*
Najwcześniej o ich zaręczynach dowiedział się Fletcher Martell. Kiedy nazajutrz, punktualnie o dziesiątej, zjawił się pod drzwiami kabiny Joce¬lyn, oczekiwał go tam Rayne, który z pewną uszczypliwością przekazał mu wieści.
- No cóż, staruszku, chyba należą ci się gratula¬cje - stwierdził Fletcher.
- Jak najbardziej.
- Nie powiem, żebyś mitrężył przy zdobywaniu względów tej damy, czego jednak, naturalnie, nie mogę mieć ci za złe. Jest wyjątkowo uroczą, inteli¬gentną i ciepłą kobietą. Gdybym szczęśliwie dla siebie spotkał ją pierwszy, także działałbym w naj¬wyższym pośpiechu.
Rayne roześmiał się życzliwie, jako że rozpiera¬jące go szczęście wprawiło go w przyjazny nastrój. Mężczyźni wymienili uściski dłoni, Rayne klepnął Martena w plecy, po czym udali się obaj do salonu w poszukiwaniu kapitana. Nim słońce sięgnęło ze¬nitu, Jocelyn i Rayne, w otoczeniu pozostałych pa¬sażerów, stanęli na rufie pod kopułą bezchmurne¬go nieba.
Jocelyn, w błękitnej jedwabnej sukni o odcieniu idealnie dobranym do barwy jej oczu, ściskała ner¬wowo bukiecik suszonych kwiatów - sporządzony naprędce podarek od pani Kenwood, która stała kilka kroków dalej, ocierając chusteczką łzy.
Ze zdenerwowania Jocelyn bawiła się maleńki¬mi perłami, zdobiącymi stanik jej sukni pod szyję. Powinna czuć się szczęśliwa - i po części tak było. Zarazem jednak spędziła pół dnia, spacerując w tę i z powrotem po kabinie, boleśnie świadoma wszystkiego, co się wydarzyło, odkąd poznała Ray¬ne'a, i pełna obaw z powodu kroku, jaki miała za chwilę wykonać.
A jeśli jedynie uciszał głos sumienia? Jeśli zosta¬wi ją w Marden, a sam wróci do Stoneleigh? Jeśli weźmie sobie kochankę? I jeszcze gorzej - jeżeli nastąpi kolejny zamach na jego życie? On zaś znów zostanie ranny lub nawet zginie? Jako jego żona, biorąc przy tym pod uwagę, iż raz już uzna¬no ją za winną takiej zbrodni, Jocelyn z pewnością znajdzie się w kręgu podejrzeń. Kto wówczas ją uratuje?
A jeśli Rayne zawiedzie jej zaufanie, jak prze¬cież niegdyś uczynił?
Lecz zarazem go kochała. Z każdym dniem mocniej.
Początkowo, kiedy wybawił ją od życia na brud¬nych londyńskich ulicach, darzyła go miłością nie¬winnej dziewczyny do bohatera. Obecnie, gdy po¬znała człowieka kryjącego się w jego wnętrzu, czło¬wieka, który zarządzał Mahoniową Doliną z nie¬ugiętą determinacją, niezachwianą wytrwałością oraz ciągłą troską o podległych mu ludzi, zaczęła go podziwiać i pokochała głęboką miłością kobie¬ty do jej mężczyzny.
Wyprostowała się, kiedy łagodna bryza załopo¬tała niebieską satynową wstążką u jej uszytego na¬prędce tiulowego welonu. Uzmysłowiła sobie, że kapitan Owens mówi już od jakiegoś czasu, mono¬tonnym, coraz bardziej zachrypniętym głosem. Z wysiłkiem utkwiła oczy w obliczu siwiejącego mężczyzny, kiedy zaś zorientowała się, że odczyty¬wane przezeń właśnie słowa skierowane są do niej, zaczęła drżeć. .
- Czy ty, Jocelyn, bierzesz sobie tego mężczyznę, Rayne'a, za prawowicie poślubionego męża? Czy ślubujesz kochać go, wspierać, szanować i trwać przy nim w chorobie i zdrowiu oraz czy ślubujesz mu wierność i uczciwość małżeńską, dopóki śmierć was nie rozłączy?
- Tak.
Stojący u jej boku Rayne uśmiechnął się do niej ciepło. W ciemnym fraku z samodziału oraz dopa¬sowanych bufiastych bryczesach wyglądał nad wy¬raz przystojnie. Promienie słońca wyławiały z jego włosów rudawe pasemka, a w zestawieniu z olśnie¬wająco białym szerokim krawatem jego twarz wy¬dawała się niezwykle opalona. Jocelyn czuła jego siłę i wsparcie niemal tak wyraźnie, jak gdyby jej dotykał.
Zmusiła się, by odpowiedzieć mu uśmiechem, który jednak wypadł w najlepszym razie blado. Nie spodziewała się, że złożenie przysięgi małżeńskiej okaże się takie trudne ani że owe słowa do tego stopnia nią wstrząsną. Kiedy jednak ponownie ślu¬bowała, że zostanie prawowitą żoną Rayne'a w do¬li i niedoli, kiedy przysięgła kochać go i czcić aż do śmierci, pojęła, jak niezwykle poważnie traktu¬je to zobowiązanie.
Zastanawiała się, ile owe deklaracje znaczą dla Rayne'a, a także - czy dochowa przysięgi, zwłasz¬cza w części tyczącej wierności małżeńskiej.
Gdy nadeszła jego kolej, głos Rayne'a zabrzmiał czysto i zdecydowanie, oczy zaś pieściły jej twarz. Chciała mu wierzyć. Pragnęła tego ponad wszyst¬ko. A jednak nie potrafiła.
- Mocą nadaną mnie jako kapitanowi tego stat¬ku ogłaszam was mężem i żoną. Możesz pocało¬wać pannę młodą.
Wysłuchała tego obwieszczenia w odrętwieniu, niepewna, jak ono wpłynie na jej przyszłość. Po¬tem Rayne uniósł welon i wpił się w jej usta w po¬całunku stosownym wyłącznie w sypialni.
Odstąpił od niej z szerokim uśmiechem, gdy tymczasem pod Jocelyn uginały się kolana.
- Szampan dla wszystkich! - wykrzyknął Fletch Martell.
Uśmiechy, jakie przy tej okazji wymienili z Ray¬ne'em" wskazywały, iż obaj mężczyźni wkroczyli na najlepszą drogę do zawarcia przyjaźni.
Uczta weselna była szalenie wystawna, jeśli uwzględnić fakt, iż znajdowali się na pełnym mo¬rzu. Wychyliwszy w salonie szampana, goście za¬siedli do wytwornej kolacji, na którą podano ho¬mara, okonia morskiego w sosie z kaparów serwo¬wanego na ryżu, zestaw warzyw zabranych na po¬kład na Jamajce oraz, na deser, gęsty śliwkowy pudding.
Państwo młodzi siedzieli przy kapitańskim stole, usiłując przetrwać niekończące się toasty. Wresz¬cie Rayne zarządził odwrót, tak więc uprzejmie się pożegnali.
- Dzięki Bogu, iż część oficjalną mamy za sobą - orzekł z ciepłym uśmiechem, kiedy dotarli do wyjścia.
Jocelyn tylko skinęła głową, pozwalając mu wy¬prowadzić się z salonu. Poszli korytarzem w stronę kajuty, którą Rayne dla nich zorganizował. Nim jednak dotarli na miejsce, wziął ją na ręce. Zwolnił zatrzask, pchnął drzwi stopą i wniósł Jo do środka. Dopiero wówczas puścił jej nogi, tak że ześlizgnꬳa się wzdłuż jego ciała.
- Jakie to uczucie, naj droższa: być wicehrabiną?
Uśmiechnęła się psotnie ...
- Jeszcze nie wiem. Może mi pokażesz?
Jęknął głucho, a potem wpił się w jej usta w mocnym, płomiennym, lecz zarazem nieskoń¬czenie czułym pocałunku, dokładnie takim, za jakim niepohamowanie tęskniła przez ostatnie długie tygodnie. Jocelyn otworzyła się na niego, oplotła szyję Rayne'a ramionami i zapuściła palce w je¬go włosy. Pogłębił pocałunek, namiętny i delikatny zarazem, wsuwając język w jej usta.
Już po chwili drżała i lgnęła doń bezwstydnie, pra¬gnąc dla nich wyzwolenia z jakże krępujących ubrań.
Rayne jakby czytał w jej myślach. Odwrócił ją plecami do siebie i rozpiął guziki jej sukni.
- Od tygodni pragnąłem to uczynić.
Rozbierał ją z błękitnej sukni, podczas gdy ona zdejmowała zeń koszulę. Palcami dotknęła blizny na jego piersi.
- Nadal cię boli?
- Tylko odrobinę•
Rayne ściągnął z niej halkę, następnie zdjął jej pończochy i podwiązki. N a łóżku czekała na nią przejrzysta brzoskwiniowa jedwabna koszula noc¬na, lecz kiedy Jocelyn po nią sięgnęła, powstrzy¬mał jej rękę.
- Chcę cię oglądać w całej okazałości, jak nie by¬ło mi dane w minionych długich miesiącach. Pro¬szę cię o ten podarunek w dniu naszego ślubu.
Jocelyn zapłonęły policzki.
- Wobec tego ja proszę o to samo - powiedziała na przekór własnemu zażenowaniu. - Jest pan piękny, milordzie. Pragnę ujrzeć pana takim, ja¬kim pana zapamiętałam.
W oczach Rayne'a coś zamigotało, niemniej tyl¬ko skinął głową. Szybko zzuł buty, zrzucił frak, ka¬mizelkę i spodnie. Nagi, bez skrępowania podszedł do Jocelyn, która stała u stóp szerokiej koi, mają¬cej służyć im za małżeńskie łoże.
- Tęskniłem za widokiem twego ciała. - Powiódł palcem między jej piersiami, wywołując u niej o gęsią skórkę. - Niemal zapomniałem, jaka jesteś cudowna.
Policzki Jocelyn zapłonęły mocniej.
- Dziękuję, milordzie.
- Obróć się ... powoli. Chcę cię dokładnie obejrzeć.
Posłuchała bez wahania, pragnąc jedynie go za¬dowolić, ofiarować mu prezent, o który prosił - stać się dlań żoną, jaką przysięgła być. Dopóki nie usły¬szała, jak Rayne łapczywie nabiera powietrza.
- O Boże, twoje plecy.
Zbliżył się, Jo zaś błyskawicznie odwróciła się przodem ku niemu. Rysy jego twarzy, ledwie chwi¬lę temu wygładzone zadowoleniem, stwardniały niczym stal.
Ślady po bacie prawie zbladły. Nie przypuszcza¬ła, że jej plecy wyglądają aż tak źle.
- P-przepraszam. Zapomniałam o bliznach. N-nie sądzę, żeby zostały na zawsze. - Sięgnęła po koszulę nocną.
- Nie - rzekł ochryple. - Chcę usłyszeć, jak do tego doszło.
Jo o wszystkim opowiedziała.
- Zatem ty ją zastąpiłaś.
- Taki miałam zamiar. N a szczęście otrzymałam tylko pierwszy z razów. Zaprzyjaźniłam się z drugim oficerem. On dzielnie wziął na siebie pozostałe.
Rayne milczał, lecz jego oczy pociemniały.
- Powinnam była pamiętać o tych śladach. Przepraszam, że je zobaczyłeś. Myślałam jedynie o sprawieniu ci przyjemności.
- Przepraszasz mnie za to, że je zobaczyłem?
- Położył drżące dłonie na jej ramionach. - Raczej mnie należałoby wychłostać. Czy masz pojęcie, jak się z tego powodu czuję? Moim zadaniem było cię chronić. Dlatego do mnie przyszłaś, tego oczeki¬wałaś w zamian za swe cudowne ciało. Miałem za¬pewnić ci bezpieczeństwo i zawiodłem.
- To nie ma znaczenia. Wszystko należy już do przeszłości.
Rayne potrząsnął głową•
- Za co jeszcze ponoszę odpowiedzialność? Mu¬szę wiedzieć, Jocelyn. Zapytam cię tylko ten jeden raz, lecz muszę wiedzieć.
Z łagodnym uśmiechem dotknęła jego policzka.
- Ponosi pan odpowiedzialność, milordzie, za nauczenie mnie piękna, jakie może zrodzić się między mężczyzną a kobietą. Za bezgraniczną ra¬dość oraz długie godziny zatracenia w rozkoszy. Jeśli zaś niepokoisz się, czy inny mężczyzna nie za¬brał mi tego, czym obdarowałam ciebie, to niepo¬trzebnie. Zapłaciłeś dosyć, żeby mnie przed takim losem ochronić.
- Dzięki Bogu - szepnął, tuląc ją z pasją•
Biła od niego woń mydła i dobrej wody koloń¬skiej, wzbogacona tytoniową nutką. Jocelyn poca¬łowała go w szyję, a potem powiodła wargami wzdłuż jego barku i w dół klatki piersiowej.
- Jeśli chce mi pan wynagrodzić minione przy¬krości, milordzie, proszę dotrzymać obietnicy i ko¬chać się ze mną namiętnie.
Rayne odsunął się nieco, żeby na nią spojrzeć.
- Gdybym choć przez chwilę wierzył, że jed¬na ognista noc wystarczy, moje sumienie do ra¬na by się oczyściło. Stawiałbym jednak raczej na ty¬siąc takich nocy. - Uniósł kącik ust w łobuzerskim uśmiechu. - Oczywiście, od czegoś trzeba zacząć.
Potem ją pocałował, miażdżąc jej biust na swym torsie i wpychając nogę pomiędzy jej uda.
Rozdział 23
Nastały dni pełne spokoju. Jocelyn nigdy jeszcze nie czuła się otoczona taką opieką, tak bezpieczna. Jeśli nawet Rayne jej nie kochał, niewątpliwie da¬rzył wielkim afektem. Istniała naturalnie możli¬wość, iż pewnego dnia owo uczucie zblednie, a Rayne'owi znudzi się rola idealnego męża, nie¬mniej na pokładzie żaglowca nie było takiej kobie¬ty, która nie spoglądałaby na Jo z zazdrością.
Jocelyn rozkoszowała się okazywanymi jej przez Rayne'a względami, jego urokiem osobistym i tro¬ską. Wzbraniała się przed słuchaniem głosu prze¬strzegającego, że kiedyś już wicehrabia traktował ją podobnie.
Pamiętaj, do jak gorzkiego końca cię poprzed¬nio doprowadził. Jak możesz zapominać o swym pobycie za tamtymi grubymi, ponurymi murami?
Obecnie jest inaczej - spierała się. - Teraz je¬stem jego żoną.
Jednak żadne argumenty świata nie potrafiły całkowicie uciszyć głosu niepokoju.
W następnym tygodniu obawy Jocelyn obrały inny kierunek. Obudziła się z pulsującym bólem głowy i potwornym atakiem choroby morskiej; tak w każdym razie sądziła, dopóki nie uzmysło¬wiła sobie, że ocean jest spokojny. Drugi miesiąc z rzędu nie dostała okresu, lecz aż do tej pory składała ów fakt na karb napięcia, w jakim żyła ostatnio.
Zamartwiała się reakcją Rayne'a, jeśli rzeczywi¬ście okazałoby się, że jest brzemienna. Nadal nie była pewna jego odczuć w kwestii tego małżeń¬stwa. Czy uzna dziecko za jeszcze jeden krępujący go łańcuch?
Kolejny poranek utwierdził ją w podejrzeniach, a wraz z owym przekonaniem pojawiła się niepo¬hamowana, słodka tęsknota, jakiej Jo nigdy dotąd nie zaznała. Pragnęła tego dziecka, już je kochała. Modliła się, żeby jej domysły były trafne. Zawsze marzyła o dzieciach, a potomstwo Rayne'a będzie szczególnie bliskie jej sercu.
Boże, proszę, spraw, aby pragnął tego dziecka równie mocno jak ja.
Kiedy Rayne zastał ją pochyloną nad nocnikiem trzeciego ranka z rzędu, swym radosnym okrzy¬kiem wywołał u Jo dreszcz zaskoczenia.
- Na litość boską, Rayne, co się stało?
Gdy szedł ku niej z szerokim uśmiechem, otarła usta wilgotną szmatką. Nieomylny wyraz rozrado¬wania na owej tak jej drogiej, przystojnej twarzy, przyprawił J o o szybsze bicie serca.
Rayne oplótł ją ramionami poniżej pośladków i podniósł, tak że ich oczy znalazły się na jednej wysokości.
- Powiedz mi, że odgadłem prawidłowo. Jocelyn oparła mu ręce na barkach. Na widok szczęścia, jakie lśniło w jego spojrzeniu, z ulgi za¬wirowało jej w głowie.
- Prawidłowa odpowiedź brzmi tak, że jeśli mnie natychmiast nie postawisz, mogą cię spotkać bar¬dzo nieprzyjemne konsekwencje - odparła.
- Nieważne.
Uśmiechnęła się szerzej.
- Uważam za niezwykle prawdopodobne, że no¬szę w łonie twoje dziecko.
Znów zakrzyknął radośnie, głośniej niż kiedy¬kolwiek, mocno ją przy tym ściskając.
- Ani się waż mną zakręcić! - ostrzegła.
W piersi Rayne'a zadudnił śmiech. Delikatnie opuścił J o na ziemię.
- Nie śmiałbym. W rzeczy samej, nie śmiałbym uczynić niczego, co mogłoby zaniepokoić nasze dziecko.
Nerwowo wygładziła palcami wyłogi jego fraka.
- Zatem naprawdę się cieszysz? Nie wiedziałam, jak zareagujesz. Zamierzałam trochę poczekać, upewnić się, zanim ci powiem.
Jego uśmiech nieco przybladł.
- Nigdy się nie obawiaj z czegoś mi się zwierzyć. Jestem twoim mężem. Twoje problemy są moimi, lecz dotyczy to także twoich radości.
Wyciągnęła rękę, żeby dotknąć jego policzka, jednak dopadła ją kolejna fala nudności. Pozosta¬wiwszy zatroskanego Rayne'a, pognała za para¬wan, który odgradzał kąt z nocnikiem.
- Szkoda, że także moje poranne nudności nie są twoimi - stwierdziła cierpko zza osłony, prowo¬kując nowy wybuch jego śmiecnu.
Po pierwszych dwóch tygodniach nudności ze¬lżały i dręczyły Jo tylko okazjonalnie lub gdy nie zachowała umiaru w jedzeniu. Znów intensywnie się kochali - kiedy zapewniła Rayne'a, że dziecku to nie zaszkodzi - zaś z powodu owej cząstki niego, jaką obecnie w sobie nosiła, czuła się mu bliż¬sza niż kiedykolwiek. Modliła się, żeby choć w po¬łowie podzielał te odczucia.
Dzień przed planowanym dotarciem do brzegów Anglii stali obok siebie przy nadburciu. Gnane po¬południową bryzą chmury przesłaniały słońce, tak że Jo drżała z chłodu. Nad kilwaterem pojawiły się już mewy, których krzyki działały jej na nerwy.
- Chciałabym, żebyśmy płynęli tak w nieskoń¬czoność - powiedziała.
Rayne wsparł ją sobie na klatce piersiowej, opla¬tając od tyłu ramionami.
- W pewnym sensie ja także - odrzekł. Odwróciła się, nadal w jego objęciach, żeby zaj¬rzeć mu w oczy.
- Właściwie nie rozmawialiśmy o czekających nas problemach - stwierdziła. - J ak ludzie przyjmą nasz powrót? Co będą mówić? Jak się zachowają? Na samą myśl o tym, że z mojego powodu ty i Ale¬xandra spotkacie się z obstrukcją towarzyską, zno¬wu ogarniają mnie mdłości.
Rayne pocałował ją w czoło.
- Cokolwiek się wydarzy, nie ty będziesz za to odpowiedzialna. To ja skradłem cnotę niewinnej dziewczynie. Ja oskarżyłe,rn cię o zbrodnię, której nie popełniłaś.
I także on posiadał wroga, nastającego na jego życie. Zołądek skurczył jej się pod wpływem tej myśli.
- Będziemy wyrzutkami, prawda?
Rayne zapatrzył się w wodę.
- Po naszej stronie stoją władza i pieniądze - rzekł. - Wyprostowaliśmy nasze niemoralne ścieżki. W towarzystwie przymykano już oczy na znacznie gorsze przewinienia.
- Trudno mi w to uwierzyć.
- Słyszałaś o przypadku "Canis, Racky i Rat"?
- Nie, raczej nie - odparła ze śmiechem.
- Może zatem o piątym diuku Devonshire, jego księżnej Georginie i lady Elizabeth Foster? Swego czasu tworzyli nie lada trio.
- Trio? Chyba nie masz na myśli ...
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Jak najbardziej.
- Oni ... wszyscy troje byli ... zaangażowani?
- Menage a trois*, jak mówią Francuzi.
- Ale ich układ na pewno stanowił pilnie strzeżony sekret.
- Lady Elizabeth zamieszkała z diukiem i ksi꿬ną. W końcu obie kobiety urodziły mu dzieci. Cho¬ciaż sprawa była raczej brudna, cała trójka pozo¬stawała w bliskiej przyjaźni.
- I cieszyła się szacunkiem towarzystwa?
- Jeśli nawet ich nie szanowano, niewątpliwie tolerowano. Przyjęcia księżnej należały do najpo¬pularniejszych w Londynie.
Jocelyn rozluźniła się nieco, opierając głowę na jego piersi. Rayne owinął sobie luźny kosmyk jej włosów wokół palca.
- Skoro tak, niewykluczone, że i dla nas istnieje nadzieja - stwierdziła.
- Zdaj się na mnie, kochana. Jeśli tylko moż¬na dokonać tej sztuki, uczynię to.
W jego ustach zadanie brzmiało prosto, Jo wie¬działa jednak, że osiągnięcie celu będzie wymagać pomniejszego cudu. Obecnie zaś musiała myśleć także o przyszłości ich dziecka. Z westchnieniem spojrzała na posępne, szaroniebieskie morze.
*
Menage ił (rois (fr.) - trójkąt małżeński.
*
Rayne nie spodziewał się, iż powrót przepełni go taką radością. Niecierpliwie wyczekiwał spotka¬nia z siostrą i przyjaciółmi, Dominikiem i Catheri¬ne, pragnął też jak najszybciej ulokować bezpiecz¬nie żonę i rosnące w jej łonie dziecko w ich nowym domu.
Wcześniejszym statkiem posłał list do Domini¬ka, w którym poinformował go o planowanym ter¬minie przybycia oraz - w zaufaniu - o rychłym ślu¬bie, choć wtedy Jocelyn nie wyraziła jeszcze zgody. Chciał dać siostrze i przyjaciołom czas na zaakcep¬towanie jego decyzji. Wyjaśnił swój błąd, tłuma¬cząc zarazem, w jaki sposób planuje wszystko na¬prawić. Modlił się, aby zrozumieli i powitali Joce¬lyn jako jego małżonkę.
Kiedy żaglowiec wchodził do portu, Rayne stał wraz z Jo przy nadburciu. Londyńskie doki nie zmieniły się ani trochę od dnia jego wyjazdu. Na masztach niezliczonych statków, stłoczonych przy tętniącym życiem nabrzeżu, powiewały flagi wszystkich krajów. Kupcy natarczywie zachwalali towary, a portowe dziwki dumnie prezentowały swe wdzięki, grubą warstwą pudru maskując blizny po syfilisie. Barczyści robotnicy portowi, odpowie¬dzialni za rozładunek, kroczyli ramię w ramię z marynarzami, odzianymi w drelichowe spodnie i koszule w szerokie pasy, względnie w mundury marynarki królewskiej.
Dało się zauważyć oznaki toczącej się wojny: działa w śródokręciu, niezmierzone masy Ludzi i towarów, zmierzające ku nieznanym portom, krą¬żących tu i ówdzie dziarskich oficerów, których głowy wypełniały mrzonki o bitwach czekających
na ich wygranie. Te obrazy poruszyły Rayne'a - jak zwykle zresztą - przypominając mu czasy, gdy czuł się mężczyzną bardziej niż kiedykolwiek wcześniej czy potem.
Skorygował tę myśl. Znów tak się poczuł, upra¬wiając rolę i odbudowując Mahoniową Dolinę. Mając dziecko ze stojącą teraz obok niego kobie¬tą. Coś narosło w jego piersi, kiedy spojrzał na czu¬bek głowy swej młodej żony. Musiał odkaszlnąć, żeby udrożnić ściśnięte nagle gardło.
- W Stoneleigh będą nas oczekiwać - odezwał się. - Spodziewają się, że w tym tygodniu zawinie¬my do portu.
Ujęła go pod ramię, a wówczas poczuł jej drże¬me.
- Nie masz się czego obawiać - powiedział miękko, żałując, że nie zna sposobu na ukojenie jej lęków. - Wiedzą, że do mnie nie strzelałaś. Wiedzą o naszym ślubie. Wszystko będzie dobrze.
- Fakt, że ty mi wierzysz, nie oznacza bynaj¬mniej, iż oni także będą.
Doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
- Ufają memu osądowi - odparł. - Na razie tyle będzie im musiało wystarczyć.
Dopóki Rayne nie znajdzie zamachowca. Bezwiednie zacisnął pięść. Łajdak zapłaci mu za ich cierpienia. Rayne napisał do Harveya Mal¬coma, wywiadowcy, z którego usług korzystał nie¬gdyś Dominic, szczerze' go później polecając. Przy odrobinie szczęścia ów człowiek przystąpił już do realizacji zleconych mu przez Rayne'a zadań.
Pomyślnie zacumowali w doku. Ich kufry zała¬dowano do wynajętej karety. Jocelyn pożegnała się z panią Kenwood, dziękując jej za towarzystwo w trakcie podróży, choć po prawdzie spędziły razem niewiele czasu. Potem Rayne wezwał dla star¬szej kobiety powóz, który miał zawieźć ją na wy¬czekiwane spotkanie z synem.
Wkrótce także Rayne i Jocelyn opuścili port.
Kiedy kareta z turkotem toczyła się zatłoczonymi ulicami Londynu, ich uszu dobiegały znajome la¬menty żebraków, krzyki i gwizdy handlarzy - pie¬karzy, tkaczy, sprzedawców rupieci, szmaciarzy - a także stukotanie kół przejeżdżających obok wozów, wyładowanych materiałami budowlanymi bądź przeznaczonymi na targ warzywami. Niekie¬dy za oknem rozbrzmiewał ochrypły śmiech, od czasu do czasu również czyjś płacz.
Kołysząc się i podskakując, kareta mijała piwiar¬nie i bary, warsztaty szewców i modniarek, zatło¬czone jadłodajnie. Powietrze wypełniła woń pie¬czystego, która rychło ustąpiła przed odorem na¬mokłych, gnijących odpadków.
Siedząca obok Rayne'a Jocelyn zdawała się ni¬czego nie zauważać.
- Chciałabym odwiedzić dzieci - odezwała się cicho, odciągając jego uwagę od krzątaniny na ze¬wnątrz. - Aż trudno mi sobie wyobrazić, jak musia¬ły urosnąć.
Sprawą sierocińca Rayne zajął się na długo przed postrzałem. Wraz z Ezrą Perkinsem, naczel¬nikiem przytułku, wyszukał dla dzieci nowe lokum i zadbał o zapewnienie im właściwej opieki. Joce¬lyn towarzyszyła mu w trakcie tych poczynań, naj¬pierw do tymczasowego domu maluchów przy Bell Yard, a potem do urządzonego specjalnie z myślą o nich budynku.
Rayne ścisnął jej drobną dłoń w białej rękawiczce.
- Złożymy im wizytę, kiedy tylko się zainstaluje¬my. - Uśmiechnął się łagodnie. - Obiecuję•
Usiłowała odpowiedzieć uśmiechem. W jej błękit¬nych oczach czytał nadzwyczajne zdenerwowanie. Chciałby znać sposób, by jej to wszystko ułatwić.
Prosił Boga, żeby jego siostra i przyjaciele do¬datkowo nie pogorszyli sytuacji.
Przed drzwiami, u szczytu frontowych schodów Stoneleigh, oczekiwała ich armia służących. Na wszystkich twarzach gościły powitalne uśmie¬chy. Farthington wręcz szczerzył zęby, co udało mu się po raz ostatni w dniu powrotu Rayne'a z wojny. Rayne pomógł Jocelyn wysiąść i po szerokich ka¬miennych stopniach poprowadził ją do wejścia.
- Dobrze znów pana widzieć, milordzie - rzekł kamerdyner.
- Dziękuję, Farthington. Ufam, iż pod moją nieobecność miałeś na wszystko baczenie.
- Oczywiście, milordzie.
Rayne opasał Jo ramieniem w talii.
- Przedstawiam ci twoją nową panią, lady Stone¬leigh.
Niski siwowłosy kamerdyner skłonił głowę w bardzo stosownym powitaniu, wzorem swego pana udając, iż widzi Jocelyn po raz pierwszy.
- Witam w pani nowym domu, milady.
- Dziękuję. - Spoglądała na drobnego mężczyznę z wysoko uniesioną głową, aczkolwiek na jej policzki wkradł się nieznaczny rumieniec.
- Powiadomię o państwa przyjeździe pańską sio¬strę i przyjaciół - oznajmił kamerdyner.
Lecz naturalnie okazało się to zbyteczne. Usły¬szawszy poruszenie przed domem, cała trójka wbiegała właśnie do holu wejściowego.
- Rayne! - Alexandra dopadła brata pierwsza, rzucając mu się w ramiona i obejmując za szyję, kiedy poderwał ją z ziemi.
- Jak się miewasz, brzdącu?
- Doskonale - teraz, kiedy wróciłeś.
Znowu go uściskała, szczerząc przy tym zęby ni¬czym mała dziewczynka, nie zaś siedemnastolatka, którą była od niedawna.
- Gdzieś mam dla ciebie prezent urodzinowy.
Przepraszam, że uroczystość mnie ominęła, lecz obiecuję wynagrodzić ci moją nieobecność. - Wy¬zwolił się z jej objęć. - Zdaje się, że ty i Jocelyn już się poznałyście. Jo, pamiętasz Alex?
Jocelyn uśmiechnęła się, jednak Alexandra ze¬sztywniała.
- Tak, o ile sobie przypominam, poznałyśmy się właśnie tutaj - powiedziała, zaciskając usta w wy¬muszonym uśmiechu. - Witam.
- Witaj, Alexandro.
- No dobrze, o co tyle zamieszania? - odezwał się Dominic, wysuwając się przed kobiety. - Chyba nie z powodu tego, że pewien stary bojowy rumak wreszcie zmądrzał na tyle, by wrócić do domu?
Mężczyźni podali sobie dłonie, po czym uściska¬li się ciepło. Następnie zbliżyła się Catherine, któ¬ra także pragnęła objąć Rayne'a.
- Witaj w domu - powiedziała, uśmiechając się doń z sympatią. Odwróciła się ku jego szczupłej, odrobinę bladej żonie. - A to niewątpliwie Joce¬lyn. Tak się cieszę, że wreszcie mogę panią po¬znać.
Głos Catherine brzmiał tak ciepło, że Jocelyn w końcu się uśmiechnęła, przekonana o szczerości tych słów.
- Rayne wiele nam o pani pisał - ciągnęła mar¬kiza. - Z niecierpliwością czekałam na nasze spo¬tkanie.
Dominic zwrócił oczy na Jocelyn.
- Jestem pani winien przeprosiny, lady Stone¬leigh. Zywię nadzieję, iż ze względu na Rayne'a za¬pomni pani o naszych niesnaskach.
- Nie jest mi pan nic winien. Zaszło potworne nieporozumienie. Przykro mi, że wszystko tak się potoczyło.
Dominie błysnął zębami w uśmiechu, który ocza¬rowałby najbardziej oziębłą kobietę w Londynie.
- Słowa godne damy. - Musnął wargami jej pal¬ce. - Witaj w domu, wicehrabino.
Później sprawy rozwijały się raczej dobrze. Tak w każdym razie sądził Rayne, dopóki kobiety nie udały się na piętro, żeby wyszykować się do kola¬cji, zostawiając mężczyzn samych w salonie.
- A zatem? - Dominie, oparty o ścianę Salonu Czerwonego, na pozór leniwie, niczym pantera, wiódł przenikliwymi ciemnymi oczami za Raynem.
- Co a zatem? - zapytał Rayne, pochylając się, żeby wyjąć cygaro z kryształowej kasetki na rzeź¬bionym stole z palisandru.
- A zatem, czy zamierzasz mi wyjaśnić, jak do¬stąpiłeś owego olśnienia? Jakim sposobem odkry¬łeś niewinność panny Asbury?
Rayne starał się zachować uprzejmy wyraz twarzy.
- Nieistotne, skąd to wiem. Wiem i tyle.
- Rozporządzasz może jakimś dowodem?
- Mówię ci, że Jocelyn tego nie zrobiła. Proszę cię, jako najbliższego przyjaciela, byś zaufał memu osądowi. Wziąłem sobie tę kobietę za żonę i pro¬szę cię, byś zaakceptował mój wybór, tak jak ja za¬akceptowałem twój.
Dominie milczał długą chwilę.
- Przyjaźnimy się od zbyt dawna, bym odmówił jakiejkolwiek twojej prośbie - odparł wreszcie. - Pojmuję teraz, jak ogromnym uczuciem darzysz tę kobietę, skoro gotów jesteś ręczyć za nią życiem. Jak powiedziałeś, jest twoją żoną. Tyle mi starczy. - A Catherine?
- Catherine to romantyczka. Zawsze szuka w ludziach dobra. Sądzę, że chciała odkryć je w Joce¬lyn, odkąd zorientowała się, ile ona dla ciebie zna¬czy. Zajdziesz w niej nieustraszoną orędowniczkę twojej żony.
Rayne z zadowoleniem skinął głową. Odciął ko¬niuszek cygara, wsunął je między zęby, przypalił, a potem zaciągnął się powoli, aż koniec rozżarzył się szkarłatem.
- Niestety, nie mogę tego samego powiedzieć o twojej siostrze - dorzucił Dominie.
- Co masz na myśli? - Rayne uniósł brew.
- Alexandra jest przeświadczona o winie Jocelyn. Uważa, że zostałeś omamiony, byś uwierzył w jej niewinność. Obawiam się, że z twoją siostrą czeka Jocelyn ciężka przeprawa.
- Tej dziewczynie przydałby się mąż - stwierdził z westchnieniem Rayne.
- Propozycji otrzymała aż nadto. Ostatnio od Petera Melforda, lecz, oczywiście, odprawiła go z kwitkiem. Biedny głupiec naprawdę sądził, że ma u niej szansę. Doszły mnie słuchy, iż ciężko przyjął odmowę•
- Wyobrażam sobie - mruknął Rayne. - Przypo¬mnij mi, żebym zajął się tematem zaręczyn, kiedy tylko się z tym wszystkim uporam.
Dominie oderwał się od ściany i ruszył w stronę przyjaciela.
- Co doprowadza nas do bieżącego problemu, czyż nie? - rzekł. Rayne zaciągnął się cygarem.
- A konkretnie
- Konkretnie: kto, do cholery, do ciebie strzelał? Wypuściwszy w powietrze kółko dymu, Rayne rozparł się w obitym brokatem fotelu.
- Obawiam się, że nie mam bladego pojęcia - odparł. - Jak możesz sobie wyobrazić, sporządziłem piekielnie długą listę podejrzanych, lecz niko¬go nie wskazałbym bez wahania.
- Pisałeś, że zamierzasz zatrudnić Harveya Mal¬coma.
- I tak zrobiłem. Powierzyłem mu listę osób, które mogą życzyć mi śmierci, wraz z instrukcjami, by ustalił, gdzie każda z nich przebywała w mo¬mencie zdarzenia.
- Ten człowiek zna się na rzeczy. Jeśli ktokol¬wiek potrafi znaleźć winowajcę, jest to właśnie Malcom. Mam nadzieję, że do czasu wyjaśnienia sprawy zapewniłeś sobie ochronę.
- Jeszcze nie, lecz noszę się z takim zamiarem.
- Nie zwlekaj. Nawet w tej chwili twoje życie może być zagrożone.
Rayne'a irytowało, że musi tak się z sobą cackać, choć zarazem wiedział, iż nie wolno mu zlekcewa¬żyć słów przyjaciela. Obiecał sobie, że zatroszczy się o ochronę, później zaś dorwie przeklętego dra¬nia, który zadał im wszystkim tyle bólu.
*
Im dłużej Rayne przebywał w Londynie, tym większa narastała w nim frustracja. Oczekiwał szybkiego unieważnienia wyroku Jocelyn, a tym¬czasem magistrat przesłuchiwał go w nieskończo¬ność. Później stanął przed Lordami Apelacji, wy¬raźnie hołdującymi poglądowi, iż wicehrabiego za¬ślepiły wdzięki młodej małżonki.
- Chciałbym ją zobaczyć - rzekł jeden z czterech prezydujących, ponury mężczyzna o orlim nosie, drapiąc się po siwej peruce. - Pozostało kilka nie¬jasnych kwestii. Musimy je rozstrzygnąć, nim za¬mkniemy tę sprawę•
Oczyma wyobraźni Rayne ujrzał przerażenie Jo¬celyn. Przyrzekł jej, że będzie bezpieczna. Pot wy¬stąpił mu na czoło.
- Ręczę panu, milordzie, iż nie zachodzi ko¬nieczność niepokojenia mojej żony. Padła ofiarą ogromnej niesprawiedliwości. Ja powinienem za¬płacić za tę pomyłkę, nie ona. - Zmusił się do uśmiechu. - Jeśli panowie pozwolą, z chęcią to uczynię. Doszły mnie słuchy, że Inns of Court pil¬nie potrzebuje nowego skrzydła. Poczułbym się za¬szczycony, mogąc wesprzeć ów cel. kwotą, po¬wiedzmy, dziesięciu tysięcy funtów? Zywię głębo¬kie przekonanie, iż wasze lordowskie mości dopil¬nują, by te pieniądze zostały dobrze wykorzystane.
- Cóż ... - Łasicze oczy mężczyzny rozbłysły. Spojrzał na towarzyszy, ci zaś skinęli głowami na znak zgody. Rayne odetchnął z ulgą. Osiągnął cel: Jocelyn będzie wolna. Chociaż spokój ducha zyska dopiero wówczas, gdy dostanie do ręki sto¬sowne papiery, niezaprzeczalnie czynił postępy.
Gorsze efekty przynosiły jego spotkania z Harvey¬em Malcomem.
Mimo iż ów krępy, łysiejący mężczyzna okazał się w pełni godzien pozytywnej opinii, jaką wystawił mu Dominic, na razie nie natrafił na żaden ślad.
- Znamy miejsce pobytu lady Campden w chwi¬li strzelaniny - zrelacjonował Rayne'owi w swym biurze któregoś popołudnia. - Feralny dzień spę¬dziła u swej modniarki. Oczywiście, mogła opłacić zamachowca. Analizuję obecnie tę ewentualność.
- A Bartlett? - zapytał Rayne.
- To nadal nasz najbardziej prawdopodobny podejrzany. Wydaje się, że nikt nie wie, gdzie był w porze ,zdarzenia. Noc wcześniej się upił. Wygło¬sił wtedy kilka porywczych oświadczeń na temat pańskiej nikczemności. Wedle relacji członka pań¬skiego klubu bokserskiego - Malcom zerknął do notatek - niejakiego lorda Schofielda, lord Harcourt oznajmił, iż ktoś powinien zastrzelić pa¬na za to, co pan zrobił. Nikt dokładnie nie wie, co miał na myśli, niemniej ewidentnie wypowiedział te słowa.
- Bartlett. - Furia wezbrała w Rayne'ie na sam dźwięk tego nazwiska. - Nie pomyślałbym, że po¬sunie się do czegoś takiego, lecz jeśli to jego sprawka ...
-Jeśli to jego sprawka, przekaże go pan w ręce władz.
Rayne milczał. Potaknął skinieniem głowy, jed¬nak wcale nie był pewien, jak postąpi. Wspomniał chwile, kiedy walczył o życie, cierpiąc zarówno fi¬zycznie, jak i w związku ze złamanym sercem. Po¬myślał o J ocelyn, samotnej i przerażonej w brudzie więzienia Newgate, o jej długiej podróży w dusznej ładowni, śladach po bacie na tych pięknych alaba¬strowych plecach.
Zdawał sobie sprawę, co by się mogło stać, gdy¬by nie popłynął na Jamajkę. I z każdym dniem wściekłość na zamachowca płonęła w nim jaśniej.
Tylko nocami ów gniew przygasał. Leżąc w łóż¬ku, zaspokojony i ukontentowany jak nigdy dotąd, Rayne dumał o narastających w nim uczuciach do Jo. Na Jamajce żywił mylne przekonanie, że ślub z nią wystarczy. Miał ukoić jego sumienie, rozwiązać kwestię jej - i jego własnej - przyszłości oraz pomóc zaspokoić niewiarygodne pożądanie, jakie zawsze w nim wzbudzała.
Jednak, jak przez cały czas podejrzewał, jego uczucia do Jo wykraczały poza względy praktyczne.
Zastanawiał się, jak ona zapatruje się na ich re¬lacje. Co myślała, co czuła? Czy poruszył w niej tę samą strunę, co ona w nim? N a statku uznał, iż dziecko w jej łonie ją do niego przywiąże. I, natu¬ralnie, poniekąd tak się stało. Czy jednak tyle go zadowoli? Wspominał miłość, jaką obdarzała go wcześniej w Londynie. "Podarował mi go mężczy¬zna, którego kochałam ... mężczyzna, którego ko¬chałam ... mężczyzna, którego kochałam".
Czy pokocha go ponownie? Czy zaufa mu całko¬wicie, jak niegdyś? Czy tliło się w niej coś więcej, niźli tylko niepohamowane pożądanie, którego płomień wybuchał w każdym z nich, ilekroć byli ra¬zem?
Nie wnikał, dlaczego ów aspekt znaczy dlań aż tyle. Wiedział tylko, że pragnie, by Jo go kochała. Najpierw jednak musiała mu zaufać, a orientował się, iż pod wieloma względami nadal nie jest z tym najlepiej - nawet obecnie, kiedy załatwił kwestie sądowe i wkrótce miał otrzymać dokumenty gwa¬rantujące jej wolność. Przyjęła informację z ulgą i wdzięcznością, rozpłakała się, obejmując Ray¬ne'a, zasypała go też podziękowaniami, mimo że powtarzał, iż jedynie spełnił swą powinność.
Jednak nadal nie odzyskał zaufania Jo. Bez nie¬go zaś nie mógł liczyć na jej miłość.
*
Pierwszy tydzień w Stoneleigh Jocelyn poświęci¬ła zapoznawaniu się ze swym nowym domem. Czy raczej domem, który miała dzielić z Rayne'em, ile¬kroć nie będą zamieszkiwać w Marden.
Rezydencja dorównywała wspaniałością obra¬zom, jakie Jo zachowała w pamięci z okresu pierWszego pobytu tutaj. Z zadziwieniem uzmy¬sławiała sobie, że jest obecnie panią tak rozle¬głych i pięknych włości. Zaczynała się przywiązy¬wać do tego miejsca, chociaż koncepcja życia po¬śród otwartych przestrzeni Marden także wielce ją pociągała.
Ponadto w Marden Rayne znajdzie się dalej od Londynu - dalej od zagrożenia. Między innymi z tego powodu nie nalegała na odszukanie Brow¬niego i Tuckera.
Wiedziała, iż Rayne wynajął człowieka, który miał zbadać sprawę zamachu. Brownie i Tucker z pewnością trafili do grona podejrzanych. Nie wątpiła w niewinność Browniego, co jednak z Tuc¬kiem? Nawet jeśli to on strzelał, był zaledwie chłopcem, a w dodatku niechybnie kierowało nim jakieś mylne pojęcie sprawiedliwości. Nie potrafiła znieść myśli, że miałby zostać powieszony lub spę¬dzić resztę życia w więzieniu.
Nad owe problemy wybijała się kwestia siostry Rayne'a. Rzucało się w oczy, iż Alexandra nadal obwinia Jo o tamtą zbrodnię. Była ostrożna, nie¬przystępna, nieprzyjaźnie nastawiona. Naturalnie, nie w obecności Rayne'a - nawet Alex by sobie na to nie pozwoliła. Jocelyn żałowała, że nie umie jakoś zaradzić zaistniałej sytuacji.
Z westchnieniem wspięła się po schodach, zmie¬rzając do swego pokoju. Rayne powinien był wró¬cić już jakiś czas temu, lecz nie słyszała, by wcho¬dził do domu. W nadziei że jednak się pojawił, otworzyła drzwi jego sypialni. Z zaskoczeniem ujrzała go przed wielkim, oprawnym w ramę lu¬strem. Wiązał szeroki biały krawat.
- Nie sądziłam, że tu jesteś - powiedziała.
N a łóżku zauważyła uszykowany wieczorowy strój.
- Postanowiłem spędzić wieczór poza domem. Zapewne wrócę późno. Nie czekaj na mnie. - Na¬łożył czarny frak z popeliny.
- Ale dokąd się wybierasz? W mieście coś może ci grozić, zwłaszcza w nocy.
W jego zachowaniu Jocelyn wyczuwała coś dziw¬nego, trudnego do zdefiniowania.
- Nie mogę wiecznie tkwić w tych murach - od¬parł. - Poza tym Finch mnie zawiezie. Ten czło¬wiek potrafi posługiwać się bronią.
- Ale dokąd? Dokąd cię zawiezie?
- Schofield wydaje przyjęcie. Pomyślałem, ze zbadam grunt, sprawdzę, skąd wieje wiatr.
- Nie podoba mi się to, Rayne. Coś może się stać.
- Nic się nie stanie.
- Jeśli zamierzasz stawić czoło plotkom, dlaczego nie mogę ci towarzyszyć?
Pochyliwszy się, pocałował ją w usta.
- Ponieważ chcę ich najpierw nieco urobić. Po¬wiedzmy, że rzucam lwom owieczkę ofiarną, nim wkroczymy oboje do ich jaskini.
Dlaczego mu nie wierzyła?
- I nie mogę iść z tobą?
- Nie, kochana, nie tym razem.
Do diabła, co takiego przed nią ukrywał? Otwo¬rzyła usta, żeby zadać mu to pytanie, on jednak po¬nownie ją pocałował - potem zaś odwrócił się i wy¬szedł.
Jocelyn spoglądała w ślad za nim ze ściśniętym żołądkiem. Czy spotykał się z inną kobietą?
Od początku zdawała sobie sprawę, iż jego uczucia mogą zmienić obiekt, niemniej intuicja podpowia¬dała jej, iż tym razem chodzi o co innego.
Czyżby o kwestię tyczącą strzelaniny? Oriento¬wała się, że temat ten dręczy go dniem i nocą. Bóg jeden wie, co czeka sprawcę, kiedy Rayne go do¬padnie.
Pod warunkiem, iż ów człowiek nie dopadnie Rayne'a pierwszy.
- Elso! - zawołała w stronę swego pokoju, przy¬ległego do sypialni Rayne'a, nagle pewna, jak mu¬si postąpić. Drobna jasnowłosa pokojówka zjawiła się natychmiast. - Przygotuj dla mnie błękitno¬-srebrną suknię. I poproś Farthingtona o podsta¬wienie drugiej karety. Wychodzę na wieczór.
Jocelyn ubrała się spiesznie, myślą wybiegając już w przyszłość. Lord Schofield mieszkał przy Berkeley Square. Pamiętała ten szczegół z czasów, gdy śledziła Rayne'a, włócząc się wraz z Browniem po ulicach Londynu. Jeżeli powóz z herbem Stoneleigh będzie stał przed rezydencją, Jocelyn wejdzie do środka. Odnajdzie Rayne'a, pozna jego zamiary i będzie mogła czuwać nad je¬go bezpieczeństwem.
Jeśli członkom towarzystwa coś się nie spodoba, niech idą do diabła.
Rozdział 24
Rayne zajechał przed rezydencję Schofielda kwadrans po jedenastej. Rozświetlony dom wabił gości, którzy tłumnie wysypywali się z karet na uli¬cę. Mżyło, jesienny sezon towarzyski powoli dobie¬gał końca. Rayne postawił bobrowy kołnierz dłu¬giego, ciężkiego płaszcza, po czym ruszył ku wej¬ściu.
- Dobry wieczór, milordzie - powitała go lady Schofield, nadmiernie wątła, choć na swój sposób atrakcyjna kobieta po czterdziestce. - Słyszeliśmy, iż wrócił pan do Londynu. ,
Był w miarę pewien, że może liczyć na Emmę i Maksa - że przyjmą go bez względu na jego wy¬stępki. Przynajmniej z ni~ rozmawiali.
- Owszem - odparł. - Zona i ja wreszcie się za¬domawiamy.
- Tak przypuszczałem - rzekł Max. - Moje gra¬tulacje.
Rayne'owi nie umknął błysk zaintrygowania w przenikliwych oczach Schofielda.
- Dziękuję. Kiedy poznasz moją małżonkę, przekonasz się, jaki ze mnie szczęściarz.
Wymieniali uprzejmości; Rayne usprawiedliwiał nieobecność J ocelyn, zarazem przez cały czas przeczesując wzrokiem pomieszczenie w poszuki¬waniu hrabiego Harcourta.
Spostrzegł g'o w pobliżu drzwi wiodących na taras. - Przepraszam cię, Max. Zauważyłem przyjaciela. Właściwie salon pękał w szwach ... pod warunkiem, iż Rayne stosowałby ów termin w bardzo luźnym znaczeniu. W połowie drogi przez tłum zo¬rientował się, że rozbrzmiewające wokół szepty są przeznaczone dla jego uszu.
- Moim zdaniem to skandal. - Wdowa, ukrywa¬jąca swą bezmyślną twarz za monoklem, nawet nie starała się zniżyć głosu. - Wiedziałam, jaki z tego człowieka szubrawiec, lecz obecnie przekroczył wszelkie granice.
Rayne zacisnął szczękę.
- Podobno wziął ją dosłownie z ulicy! Brudną, obszarpaną ulicznicę. Zapewne jest chora!
Całym wysiłkiem woli zmuszał się, żeby po pro¬stu iść dalej. Gdyby nie owładnęła nim chęć dotar¬cia do Harcourta, przypuszczalnie wyładowałby wściekłość na tych mielących ozorami plotkarzach.
Kroczył jednak wytrwale w kierunku tarasu, ignorując znaczące uśmieszki, ciekawskie spojrze¬nia i furkot wachlarzy, który miał sugerować, że sa¬ma jego obecność doprowadza damy na skraj omdlenia. Ostatnimi czasy Harcourt podejrzanie często gdzieś znikał. Rayne zamierzał ustalić po¬wody absencji hrabiego.
*
Pomimo ciemności Jocelyn bez trudu wypatrzyła niedźwiedzia i węża, herb Stoneleigh, na drzwiach karety Rayne'a. Nieznacznie odetchnęła. Przyje¬chał na przyjęcie, takjak zadeklarował. Lecz czemu konkretnie poświęcał się w tej chwili?
Służący pomógł jej wysiąść z landa. Otuliwszy się szczelniej podbijaną gronostajami peleryną, Jo ruszyła w stronę rozświetlonego budynku z pia¬skowca. Przy frontowych drzwiach zawahał<;t się, niepewna, choć zarazem pełna determinacji. Zywi¬ła nadzieję, iż powzięła słuszną decyzję.
Z niechęcią oddała lokajowi pelerynę, której ob¬szerne fałdy ofiarowały jej poczucie bezpieczeń¬stwa. Wiedziała jednak, że bez wierzchniego okry¬cia łatwiej wtopi się w tłum.
- Dobry wieczór pani. Wydaje mi się, iż jeszcze się nie znamy - odezwał się majestatyczny mężczy¬zna o włosach przetykanych siwizną, najwyraźniej gospodarz przyjęcia.
Jocelyn nerwowo zwilżyła wargi.
- Jestem lady Stoneleigh. Szukam mojego męża. Przypuszczam, że go tu znajdę.
Mężczyzna uniósł brew, również muśniętą siwizną•
- Kiedy ostatnio go widziałem, zmierzał w stro¬nę tarasu. Lord Schofield - przedstawił się. - Cie¬szę się, że czuje się pani lepiej.
- Proszę? Ach ... tak, pofuyślałam, że mały spa¬cer dobrze mi zrobi. - Dwór Stoneleigh nie stał wprawdzie tuż za rogiem, jednak jego lordowska mość łaskawie nie wytknął jej tego szczegółu. - Bardzo mi miło pana poznać, milordzie.
Otworzył usta do odpowiedzi, lecz Jocelyn zdą¬żyła już spiesznie ruszyć przez salę. Za jej plecami stojąca u boku Schofielda dama pochyliła się, żeby zapytać go o tożsamość nowo przybyłej. Jo usłysza¬ła wyjaśnienie lorda, na które kobieta zareagowa¬ła gwałtownym zaczerpnięciem powietrza.
Jocelyn uniosła głowę odrobinę wyżej, jednak nie zwolniła kroku, przecinając pulsujący ożywie¬niem salon, urządzony w złocie i szmaragdowej zieleni. Najznamienitsi członkowie towarzystwa stawili się licznie - elegancko odziani dżentelmeni, olśniewające kreacjami damy. Służący w liberiach spieszyli na każde zawołanie. Mimo otwartych drzwi, przez które napływało chłodne nocne po¬wietrze, w pomieszczeniu panował zaduch.
- Bardzo przepraszam. Chciałabym przejść.
Torowała sobie drogę przez tłum, świadoma po¬syłanych w jej stronę ciekawskich spojrzeń. Niemal dotarła do drzwi na taras, kiedy uzmysłowiła sobie, że w salonie zrobiło się znacznie ciszej.
- ... z pewnością nie jest obszarpaną ulicznicą - mówił jakiś blondyn odziany w musztardowe bryczesy i ciemnozielony frak. - Pojmuję teraz, dla¬czego Stoneleigh tak skwapliwie ją przygarnął.
Jocelyn wyżej uniosła głowę.
- Ależ widziałem tę kobietę w Vauxhall Gar¬dens! - ożywił się inny mężczyzna. - Przez myśl mi nie przeszło, iż tamta urocza pliszka i owo występ¬ne stworzenie, o którym plotkuje połowa Londy¬nu, są jedną i tą samą osobą•
Dolna warga Jocelyn zadrżała. Podobne uwagi nie powinny jej ranić, a jednak bolały.
- Twierdzę, że to skandal. - Kobieta w aksami¬tach usunęła się jej z drogi, jakby obawiała się dotyku Jo. ,
Jocelyn po prostu szła dalej. Widziała już taras.
Rayne stał tuż za przeszklonymi drzwiami. Serce zabiło jej szybciej, gdy go ujrzała.
Wówczas zobaczyła też kobietę. Olśniewająca platynowa blondynka o rozkosznych krągłościach śmiała się właśnie z jakiegoś stwierdzenia Rayne'a, flirtując z nim bezwstydnie. Jocelyn odruchowo zwolniła kroku. Wiedziała, że taka sytuacja może zaistnieć. Wiedziała, a jednak nie była przygoto¬wana na palący gniew, jaki ją zalał, ani na potężny ucisk w piersi.
Później dostrzegła oblicze Rayne'a. Spoglądał nie na kobietę, lecz gdzieś ponad jej głową. Potaki¬wał słowom rozmówczyni, zaprzątało go jednak co innego. W połowie wygłaszanego przez piękność kokieteryjnego komentarza przeprosił i odszedł.
Jocelyn niemal ugięła się pod ciężarem ulgi. Już nie słyszała pełnych oburzenia szeptów wokół, a na jej usta wypłynął nieznaczny uśmiech.
Bezwiednie prostując plecy, wyszła na taras.
Przystanąwszy, poszukała wzrokiem Rayne'a. Od¬dalał się od niej zdecydowanym krokiem, z gniew¬nym nagle wyrazem twarzy zmierzając w stronę wysokiego blondyna. Kiedy ten się odwrócił, Joce¬lyn rozpoznała Stephena Bartletta, lorda Harcour¬ta - i serce gwałtownie zatłukło jej się w piersi.
- Dobry wieczór, Stephen.
_ Stoneleigh. - Harcourt wygiął wargi w lodowa¬tym uśmiechu. - Zatem wreszcie wychynąłeś z ukry¬cia. Okazałeś się odważniejszy, niż podejrzewałem.
_ Dlaczego? Poniewaz ktoś może mnie zastrzelić?
_ Ponieważ straciłeś swój krąg wielbicieli, z nielicznymi jedynie wyjątkami. Czyżbyś nie zauważył?
- Zauważyłem. I nie czuję się tym szczególnie zaskoczony.
- Podobno poślubiłeś tę dziewczynę• Gdzie ona jest?
_ W domu. Nie chciałem jej narażać na tę sytuację•
- Dlaczego nie? Naraziłeś ją na wszystko inne.
Rayne zacisnął szczękę, jego dłoń zwarła się w pięść.
- Przyszedłem, usłyszawszy, że tu będziesz - rzekł.
Harcourt zmierzył go zimnym spojrzeniem.
- Czego ode mnie chcesz?
- Dowiedzieć się, czy to ty jesteś łajdakiem, któ- ry mnie postrzelił.
Stephen upił łyk szampana.
- Bywały chwile, kiedy chętnie bym to uczynił - odparł. - Nie przeczę.
- Zatem zakradłeś się do mego domu, pociągnąłeś za spust, a potem pozwoliłeś, żeby wina spadła na Jocelyn.
- Nawet ty nie możesz być na tyle głupi, żeby uwierzyć w taką wersję zdarzeń.
- Niby dlaczego nie miałbym tak przypuszczać? Najwyraźniej nikt nie wie, gdzie się wówczas znaj¬dowałeś. Chyba że, oczywiście, raczysz mnie w tej kwestii oświecić.
- Nie twój interes.
- Czy zatem nie powinien mnie również interesować fakt, iż noc wcześniej po pijanemu odgraża¬łeś się, że mnie zabijesz?
- Wydaje mi się, iż moje słowa brzmiały: "Ktoś powinien zastrzelić go za to, co zrobił". - A tym kimś byłeś ty.
- Bynajmniej.
Rayne zajrzał przeciwnikowi w oczy. W zacho¬waniu Harcourta nie doszukał się niczego podej¬rzanego. Choć Stephen patrzył nań zimno, bez współczucia, a wręcz kpiąco, wydawało się, że mó¬wi prawdę.
- Gdybym wiedział, że Rosalee aż tyle dla ciebie znaczyła, pozostałbym na uboczu - rzekł Rayne.
Jego rozmówca wykrzywił się szyderczo.
- Zgłupiałem dla tej pliszki - odparł. - Właści¬wie wyświadczyłeś mi przysługę. Nie, tamtego wie¬czoru nie mówiłem o twoich przewinach wobec mnie. Chodziło mi o to, co robiłeś tej niewinnej dziewczynie, oprowadzając ją wszem wobec jako swoją kochankę. Zasługiwała na zdecydowanie więcej. Dobry smak ma swoje granice, przyjacielu.
Rayne przyjął tę informację, świadom, iż należy mu się każde z ostrych słów Harcourta.
- Twierdzisz zatem, iż nie miałeś nic wspólnego z postrzeleniem.
- Gdybym chciał cię zabić, wyzwałbym cię na pojedynek.
- Gdzie wtedy byłeś?
- Już mówiłem: nie twój interes.
Rayne chwycił Stephena za koszulę na piersi, rozlewając mu drinka.
- Zabieraj te przeklęte łapska - zagroził Harcourt.
- Rayne! - Jocelyn wybiegła z cienia. Impulsywnie zacisnęła palce na jego ramieniu. - Proszę, Rayne. Nie możesz. Nie tutaj.
Niech to diabli, miała słuszność. Opanowawszy się z wielkim trudem, puścił koszulę Harcourta. Stephen rozprostował pognieciony materiał. W je¬go lodowobłękitnych oczach nadal płonął gniew, obecnie jednak zabłysło w nich coś jeszcze.
- Lady Stoneleigh - rzekł, z ukłonem całując palce Jocelyn. - Bardzo mi miło znów panią wi¬dzieć. Proszę przyjąć moje naj serdeczniejsze gra¬tulacje. - Ton, jakim wypowiedział te słowa, suge¬rował raczej "kondolencje".
- Dziękuję. - Jocelyn przeniosła wzrok z hrabie¬go na Rayne'a, milcząco prosząc męża, by się po¬hamował.
- Stephen? - Na taras wyszła drobna blondynka.
- Liczyłam, że cię tu znajdę ... Och, przepraszam, nie zauważyłam, że jesteś zajęty.
Zarumieniwszy się, wygładziła suknię z białej organdyny i usiłowała zawrócić, jednak hrabia de¬likatnie przytrzymał ją za ramię. Była urocza i wiotka, niemalże krucha. Zdecydowanie nie w ty¬pie Harcourta.
- Nic nie szkodzi, naj droższa - powiedział, zaś jego oblicze znienacka się rozpogodziło.
Rayne nigdy jeszcze nie widział, żeby Harcourt spoglądał na' kobietę z takim uczuciem. Stephen wsunął ramię dziewczyny pod własne, przeniósł wzrok z niej na J o, po czym, zawahawszy się może sekundę, rozpoczął prezentację.
- Lady Stoneleigh, przedstawiam pani moją na¬rzeczoną, lady Ann. Niedawno przyjechała do Londynu. Zapewne znasz jej ojca - zwrócił się do Rayne'a - jego łaskawość, diuka Burlingtona.
Wymieniwszy uśmiechy, kobiety zagłębiły się w rozmowie. J ocelyn z wdzięcznością i ciepłem przyjmowała przyjazne słowa uroczej, miłej i nie¬śmiałej lady Ann.
Rayne spojrzał na Stephena.
- Dziękuję - powiedział, świetnie zdając sobie sprawę ze znaczenia owej prostej prezentacji. - Wiem już chyba, gdzie byłeś tamtego feralnego dnia. Jestem ci winien przeprosiny.
Stephen nieznacznie skinął głową.
- Zostały przyjęte - odparł.
- Dlaczego to zrobiłeś?
Złożone Jocelyn przez hrabiego wyrazy uszano¬wania, jak również zapoznanie jej z córką diuka, w zasadzie gwarantowały jej i Rayne'owi powrót na salony, o czym Stephen doskonale wiedział.
- Wyświadczyłeś mi przysługę, uwalniając mnie od Rosalee. Obecnie jesteśmy kwita. Poza tym, ba¬wi mnie nasza rywalizacja. Gdyby ciebie zabrakło, z kim krzyżowałbym szpadę?
Rayne skinął głową. Uścisnęli sobie z Harcour¬tern dłonie, potem zaś Rayne powiódł Jocelyn w stronę drzwi tarasowych. Już kiedy przechodzili przez falujący tłum gości, odnotował zmianę at¬mosfery.
- Wprowadzono mnie w błąd co do jej osoby
- oznajmiła siwowłosa kobieta.
- Bezsprzecznie jest niewinna - zgodziła się z nią druga. - Czy wiesz, iż w uznaniu wybitnych zasług dla literatury angielskiej jej ojciec otrzymał tytuł szlachecki? Stoneleigh powinien się wsty¬dzić.
- Och, Saro, daj spokój, przecież wicehrabia na¬prawił szkodę. Ożenił się z dziewczyną, czyż nie? - Starsza kobieta westchnęła tęsknie, kiedy para mijała rozmawiające. - Poza tym, ewidentnie cho¬dzi o związek z miłości. Trudno mi wyobrazić sobie bardziej romantyczną sytuację niż ta, kiedy m꿬czyzna pokroju Stoneleigha przemierza ocean, spiesząc mi na ratunek.
Rayne uśmiechnął się do siebie, musnął poca¬łunkiem wargi Jocelyn, po czym oboje opuścili re¬zydencję lorda Schofielda.
*
Jocelyn spoglądała przez okno na całun snującej się nad ziemią szarej mgły. Pod wpływem nalegań Rayne'a zdrzemnęła się po południu, a później spożyli wczesną kolację. Dziecko dawało znać o so¬bie. Jo czuła się ospała i odrobinę nie w humorze.
Rayne pracował w gabinecie, planując zmiany, jakie wkrótce wprowadzi w Marden. Zapowiedział, że będzie zajęty przez cały wieczór. Jocelyn wes¬tchnęła, apatyczna i niezdecydowana, czym zapeł¬nić sobie czas. Może poczyta? Właśnie dotarła do drzwi, kiedy za jej plecami rozległy się lekkie kroki.
- Dobry wieczór, Alexandro. - Uśmiechnęła się do zielonookiej szatynki, usiłując, jak co dzień, przerzucić most ponad dzielącą je przepaścią.
Piękne wargi Alex uformowały kreskę.
- Czy rzeczywiście? - zapytała dziewczyna.
- Moim zdaniem jest raczej koszmarny.
- Dlaczego?
- Po pierwsze, ze względu na pogodę. No i, oczywiście, wszystkie te plotki. Słyszałam o wydarze¬niach minionego wieczoru. Ze też miałaś tupet spojrzeć im w twarz!
- Nie uczyniłam niczego, czego musiałabym się wstydzić, Alex.
- Niczego! Możesz mamić tymi bajeczkami mo¬jego brata, mnie jednak nie nabierzesz. Wiem, że to ty go postrzeliłaś, a każda chwila, jaką spędzasz w naszym domu, ponownie wystawia jego życie na niebezpieczeństwo!
- Alex, proszę ...
Lecz dziewczyna przemknęła koło niej, roniąc łzy gniewu. Kilka minut później pojechała z wizytą do lady Townsend i jej córki.
Jocelyn westchnęła. Uzbrój się w cierpliwość - powiedziała sobie. W końcu Rayne znajdzie wi¬nowajcę, a wówczas Alexandra pojmie swą omyłkę.
Znów ruszyła w stronę biblioteki, jednak nerwy miała napięte jak postronki. Choć na zewnątrz królowała mgła, nęciła ją cisza ogrodu. Może tam odzyska spokój. W sypialni odziała się ciepło, po¬tem zaś zeszła po schodach i wyślizgnęła się z bu¬dynku, żeby pospacerować po wysypanych żwirem ścieżkach.
Rozległe ogrody Stoneleigh mogłyby stanowić wzór sztuki ogrodniczej. Jocelyn przechadzała się między starannie przyciętymi żywopłotami, a za nią płynął jej cień, falując w przytłumionym świetle pochodni. Rozmyślając nadal o Alex, Jo położyła dłoń na mocno zaokrąglonym brzuchu. Niekiedy czuła już ruchy dziecka.
Zastanawiała się, czy będzie ono przebywać na świeżym powietrzu równie chętnie jak jego ro¬dzice, a także czy okaże się chłopcem, czy dziew¬czynką. Alexandra nigdy nie nawiązywała do jej ciąży, niemniej jedyne okazje, kiedy Jocelyn do¬strzegała jakąś miękkość w zielonych oczach dziewczyny, zdarzały się wówczas, gdy ta spogląda¬ła na ową wypukłość jej brzucha.
Jocelyn zerwała cudownie pachnącą różową ka¬melię i przytknęła ją do nosa. Wreszcie spokojna, kierowała się właśnie z powrotem ku domowi, kie¬dy nocną ciszę rozdarł huk wystrzału.
O Boże! Rayne!
Zebrawszy spódnice, popędziła na tyły budynku.
Serce dziko tłukło jej się w piersi. Porywczo otwo¬rzyła drzwi, wpadła do wnętrza i pobiegła przez hol. Nogi drżały jej tak bardzo, iż ledwie stawiała kol.ejne kroki.
Zeby tylko nic mu się nie stało. Błagam, Panie, niech nic mu nie będzie.
Gdy wparowała do gabinetu, nigdzie go nie do¬strzegła. Zasłony wzdymały się lekko na otwartym oknie. Jo podbiegła i impulsywnie wychyliła się przez parapet.
- Rayne! Gdzie jesteś?!
Proszę, bądź cały i zdrów.
Kiedy wracał do okna, słyszała, iż ciężko dyszy.
- Co się stało? - zapytała. - Nie jesteś ranny? Potrząsnął głową, ciągle wpatrując się w mrok.
- Ktoś do mnie strzelił - wyjaśnił. - Myślałem, że zdołam złapać drania, lecz ta cholerna ciem¬ność i mgła mi przeszkodziły.
- Widziałeś kogoś?
- Ani żywej duszy.
- Ja też nie. Byłam w ogrodzie. Słyszałam strzał, lecz nikogo nie zauważyłam.
W gabinecie zgromadził się tymczasem tłumek służących.
- Zaraz przyjdę - powiedział Rayne, kierując się w stronę drzwi wejściowych.
- Wszystko w porządku, milady? - zapytał Far¬thington, wysuwając się przed pozostałych. Z za¬niepokojeniem marszczył siwe brwi.
- Nie jestem pewna.
W tej właśnie chwili wrócił Rayne i Jocelyn pa¬dła mu w ramiona.
- Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało - szepnęła. Z ulgi, iż nic mu nie dolega, ledwie potrafiła ustać na nogach. Rayne trzymał ją mocno; jego mięśnie nadal pulsowały napięciem.
- Co się tu, u diabła, dzieje?
Na dźwięk obcego głosu odwrócili się oboje, aczkolwiek Rayne nie wypuścił lo z objęć.
- Pański służący poinformował mnie o jakichś kłopotach. - W drzwiach gabinetu stał krępy, łysie¬jący, jasnowłosy mężczyzna o chłodnych szarych oczach.
- Ktoś do mnie strzelił - wyjaśnił Rayne. - Przedstawiam ci Harveya Malcoma - zwrócił się do Jo. - Człowieka z Bow Street, o którym ci opo¬wiadałem.
- Dobry wieczór, milady. - Choć mężczyzna za¬reagował stosownie do sytuacji, wydawał się roz¬kojarzony.
- Miło mi pana poznać, panie Malcom - przywi¬tała ~ię Jocelyn. - Tak się cieszę, że pan tu jest.
- Załuję, że nie przybyłem odrobinę wcześniej - odparł Malcom, który rozpoczął już wędrówkę po gabinecie.
Zerknął na wzdymane powiewem zasłony, do¬tknął palcem niewielkiej dziury w ścianie za biur¬kiem Rayne'a, a następnie powędrował wzdłuż li¬nii ognia do otwartego nadal okna.
- Próbowałem go dopaść. - Rayne wzruszył ra¬mionami. - Ani śladu.
- Zgaduję, że strzelał z ogrodu - oznajmił facho¬wym tonem Malcom.
Joce1yn krew odpłynęła z twarzy. Z ogrodu? Do¬bry Boże, ona była w ogrodzie! Rayne o tym wie¬dział. Wyjawiła mu ów szczegół, kiedy rozmawiali przez okno.
- Czy wiadomo, gdzie w tym czasie znajdował się każdy z pańskich służących?
- Jeszcze nie, lecz wkrotce to ustalimy. Alexan¬dra pojechała odwiedzić przyjaciół.
- Czy wie pan o kimś, kto przebywał na ze¬wnątrz?
Jocelyn utkwiła wzrok w twarzy Rayne'a. O Boże, niemożliwe, żeby historia się powtarzała! Usiłowała się odezwać, nie potrafiła jednak dobyć z siebie gło¬su. Rayne mocniej opasał ramieniem jej talię.
- Jocelyn właśnie wtedy weszła do gabinetu - powiedział rzeczowo. - Dziękuję Bogu, że nie znalazła się na linii strzału.
Nie zdołała pohamować cichego jęku. Rayne skłamał dla niej! Wiedział, że potencjalnie mogła strzelić. Wiedział! Jakim sposobem po wszystkim, co zaszło, nie nabrał obecnie przeświadczenia o jej winie? Nie uznał, iż popełnił błąd, obdarzając ją zaufaniem? Poślubiając ją?
Nawet jego siostra żywiła takie przekonanie. Jocelyn wpatrywała się w swe dłonie, usiłując opanować ich drżenie. Serce pękało jej z bólu na myśl o wątpliwościach, jakie niewątpliwie wy¬czyta z oblicza Rayne'a. Mimo to zmusiła się, żeby podnieść nań wzrok. Zaciskał usta, a jego czoło żłobiły gniewne zmarszczki. Jednak jego oczy pło¬nęły jedynie szaleńczą determinacją, by zapewnić jej bezpieczeństwo.
Na ów widok Jocelyn zebrało się na płacz. Kie¬dy zaś dostrzegła błysk podejrzliwości w spojrzeniu Harveya Malcoma, z trudem pohamowała łzy.
- Chciałbym zamienić słówko z panem Malco¬mem - zwrócił się do niej łagodnie Rayne. - Wiem, jak cię zdenerwowała cała ta sytuacja. Może poczekasz na mnie na górze?
Przełknęła, żeby usunąć gulę, jaka narosła jej w gardle.
- Dobrze - wykrztusiła.
- Musimy zgłosić zajście władzom - mówił Malcom, kiedy mijała go w drodze do wyjścia z gabinetu.
- Nie wydaje mi się - odparł Rayne, po czym za¬mknął drzwi.
Rozdzia125
Stała przed ogromnym lustrem w bogato rzeź¬bionej ramie, kiedy wszedł do pokoju. Niewidzą¬cym wzrokiem wpatrywała się w swe odbicie, za¬stanawiając się, co powie Rayne - i co ona powin¬na mu odrzec.
Odwróciła się ku niemu, jednak zatrzymał się dopiero o krok od niej. Wyszeptał jej imię, a po¬tem ostrożnie wziął ją w ramiona, tuląc jej głowę do piersi.
- Już w porządku, kochana. Wszystko będzie dobrze.
Nie chciała płakać, lecz łzy wezbrały w jej oczach i popłynęły po policzkach. Przylgnęła doń, przerażona z powodu tego, co niemal się stało, a także - co on musi sobie w tej chwili myśleć. Mo¬dliła się, żeby znaleźć właściwe słowa.
Otarła twarz, usiłując powstrzymać strumień pa¬lących łez, lecz potrafiła myśleć wyłącznie o Ray¬ne'ie, który tak bezwzględnie ją chronił, kłamał, aby zagwarantować jej bezpieczeństwo, rzucał wy¬zwanie każdemu, kto mógłby jej zagrozić. On tym¬czasem zapuścił palce w jej włosy, gładził ją po plecach, nieustannie powtarzał jej imię, uspokajał, za¬pewniał, że wszystko się ułoży.
- Nie obawiaj się - powiedział głosem ochrypłym z emocji. - Nikomu nie pozwolę cię skrzywdzić.
Jedynie mocniej doń przylgnęła, kurczowo obej¬mując za szyję, jakby tym sposobem przekazywała mu, jak wiele dla niej znaczy, jak niezmiernie ko¬cha go za owo kłamstwo.
- Dlaczego to zrobiłeś? - zapytała z łkaniem, odsuwając się nieco, by nań spojrzeć. - Dlaczego?
Drżącymi palcami czule odgarnął mokre od łez włosy z jej policzków.
- Musisz o to pytać? Nie wiesz?
- Wiem, że byłam w ogrodzie. Mogłam strzelić. Mogłam ...
- Nie, nie mogłaś - sprzeciwił się, nieświadomie wzmacniając uścisk. - Nie potrafiłabyś nikogo skrzywdzić. Pojąłem to podczas tamtej burzy. I od¬tąd wiem bezwarunkowo, bez cienia wątpliwości. Sercem i duszą.
Mówił te słowa z pełnym przekonaniem; czytała je w jego oczach. Wraz z ową wiedzą pojawiła się nadzieja, a w piersi J ocelyn zelżał ucisk, wywołany bólem, który pogrzebała w sobie, nigdy naprawdę się go nie wyzbywszy - bólem niepewności i zapa¬miętanej zdrady.
- Nigdy więcej w ciebie nie zwątpię, Jo. Przyrze¬kam. Cokolwiek się wydarzy, nigdy w ciebie nie zwątpię. Kocham cię. Dziś uświadomiłem sobie, jak bardzo.
Czas jakby się zatrzymał, tykanie zegara zwolni¬ło, dopasowując się do spowolnionego rytmu jej serca. Pragnęła mu wierzyć. Pragnęła tego bar¬dziej niż czegokolwiek w świecie, jednakże ...
- Kiedyś mnie nienawidziłeś.
Przez jego rysy przemknął cień udręki.
- Wiem, że tak się musiało zdawać. Przez jakiś czas oszukiwałem nawet sam siebie, lecz prawda wyglądała inaczej.
- Podążyłeś za mną, gnany tą nienawiścią. Powiódł kłykciami po jej policzku.
- Rzeczywiście sądzisz, iż przemierzyłbym oce¬an, aby odnaleźć nienawistną mi kobietę?
Jocelyn lustrowała jego oblicze.
- Jesteś uczciwym człowiekiem, Rayne. Poślubi¬łeś mnie z obowiązku, nie z miłości.
- Z obowiązku? - powtórzył, odsuwając się od niej nieco. - Tak właśnie uważasz?
- Czułeś się odpowiedzialny. Nadal tak jest.
- Poślubiłem cię, ponieważ cię kocham. Trochę trwało, nim to zrozumiałem, jako że niekiedy by¬wam piekielnie uparty.
Uśmiechnęła się na te słowa, a Rayne wes¬tchnął.
- Zdaję sobie sprawę, że trudno ci w tę deklara¬cję uwierzyć - stwierdził, po czym gwałtownie wpił się w jej usta. - Z czasem cię przekonam.
- Rayne - powiedziała cicho, oplatając jego szyję ramionami.
Tak ogromnie cię kocham.
Znów ją pocałował. Jego wargi paliły rozkosz¬nym ogniem, język wdzierał się głęboko, podkre¬ślając jego prawo do niej. Wyczuwała przyspieszo¬ne bicie jego serca, zaś z tkliwości, z jaką ją tulił, czytała, jak bardzo mu na niej zależy, jak wielce się o nią troszczy.
Oddała mu pocałunek, zawierając w nim całą miłość, jaką go darzyła, a o której jeszcze nie po¬trafiła mówić. Rayne jęknął głucho. Potem wziął ją na ręce i poniósł ku wielkiemu łożu z baldachimem. Rozebrał ją pospiesznie, zrzucił z siebie ubranie, po czym znów ją pocałował, długo i głę¬boko. Dotykał jej namiętnie, lecz zarazem z więk¬szą niż kiedykolwiek czułością.
Była to nieskończenie słodka chwila, przesyco¬na miłością, rozświetlona nadzieją na przyszłość. Jocelyn pragnęła, aby trwała wiecznie.
Później przypomniała sobie o niedawnym, śmiertelnie niebezpiecznym zajściu.
Dobry Boże, błagam, nie odbieraj mi go po raz drugi.
*
Rayne poczuł smukłe palce, błądzące w gąszczu splątanych włosów na jego klatce piersiowej. Słońce jeszcze nie wstało, lecz już zdążyli kochać się ogniście. Czuł się ociężały, zaspokojony i nie¬zwykle kontent. Wreszcie wyznał swą miłość do smukłej piękności, leżącej teraz u jego boku, a choć ona nie odpowiedziała mu tym samym, jej namiętność i niepokój o niego mówiły więcej niż słowa.
Pewnego dnia, mój rozkoszny chudzielcu, otwo¬rzysz się przede mną, jak czyniłaś to niegdyś. Za¬ufasz mi i bez obawy mnie pokochasz.
W każdym razie prosił Boga, by tak się stało.
Z chęcią spędziłby z nią w łóżku cały ten dzień, jednak aż nazbyt dobrze pamiętał wydarzenia mi¬nionego wieczoru. Za wiele czekało nań spraw do załatwienia, tak więc Rayne opuścił stopy na podłogę i sięgnął po szlafrok, przewieszony przez oparcie pobliskiego krzesła.
- Co mówił pan Malcom po moim wyjściu? - za¬pytała cicho Jocelyn, unosząc się na łokciu.
Rayne westchnął z rezygnacją. Nawet w najpiękniejszych chwilach nierozstrzygnięte problemy kładły się cieniem na ich szczęściu.
- Sprawdził większość osób z listy - odparł.
- Lady Campden zaangażowała się mocno w romans z diukiem Haverlandem. Lord Campden najwyraźniej nie ma pojęcia o moim związku z jego żoną, a gdyby nawet miał, umysł zbyt mu już zmętniał ze starości, żeby go to obchodziło. Rosalee Shellgrave znalazła sobie kochanka. Moim zdaniem nigdy nie stanowiła poważnego zagrożenia. Co do Harcourta, cieszę się, że nie był w tę sprawę zamieszany. Chronił jedynie do¬bre imię swej wybranki. Nie mogę go winić za ta¬ką postawę•
- A wszyscy inni?
Rayne z irytacją uniósł brew.
- Przyznaję, że lista podejrzanych jest długa, nie uwzględnia jednak każdego mieszkańca Anglii.
Roześmiała się. Przepadał za jej śmiechem, któ¬ry przywodził mu na myśl dobiegający z oddali dźwięk kościelnych dzwonów.
- Dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło - powie¬działa.
Uśmiechnął się, mimo iż jego odpowiedź nie niosła pocieszenia:
- Mówiąc krótko, Malcom nadal nie natrafił na żaden trop.
- Coś przecież musiał ustalić. - Jocelyn usiadła na łóżku, a lśniące włosy opadły jej miękko na ramiona.
Uwielbiał ich dotykać - jakby trzymał w dło¬niach gruby, smoliście czarny jedwab.
- Obawiam się, że niewiele - stwierdził. - Pole¬ciłem mu odnaleźć Browniego i Tuckera. Wiem, jak się o nich martwisz. Malcom rozpuścił wieści na ulicach Londynu, lecz jak na razie nie nawiązał z nimi kontaktu.
Nie wspomniał, że o ile starszego mężczyznę wi¬dziano w stajni w porze zajścia, o tyle najwyraźniej nikt się nie orientował, gdzie wtedy przebywał chłopak. Ze względu na dobro J ocelyn - a także samego zainteresowanego - Rayne żywił nadzieję, że Tuck nie okaże się zamachowcem.
- Chciałabym zobaczyć się z nimi, zanim wyje¬dziemy do Marden.
- Wiem. Jeśli Malcom zdoła ich odnaleźć, natychmiast ich tu przywiozę.
Ucałowała go lekko w ramię.
- Malcom mówił coś jeszcze? - zapytała.
- Nic ważnego, choć wygłosił pewne dość ciekawe spostrzeżenie.
- A mianowicie?
- Stwierdził, że może szukamy w niewłaściwym kierunku.
- To znaczy?
Rayne się zawahał.
- Malcom odkrył, że urządziłaś na mnie zasadz¬kę przed rezydencją lorda Dorringa. Zapytał mnie, co tobą kierowało.
- Go mu odparłeś?
- Ze pomyliłaś mnie z moim ojcem. Opowiedziałem mu o pożarze na Meacham Lane, o twoim kuzynostwie i o tym, jak trafiłaś na ulicę.
- I? .
- To właśnie okazało się najciekawsze. Zapytał, czy ktoś jeszcze mógłby życzyć mi śmierci z tego samego, co ty, powodu. Odparłem, że nikt taki nie przychodzi mi na myśl. Jedynie twój ojciec, lecz on nie zyje.
Rayne pochylił się i pocałował ją w policzek, a potem wygramolił się z łóżka. Jocelyn tymcza¬sem tkwiła w bezruchu. Również Brownie i Tucker z tego właśnie powodu pragnęli niegdyś śmierci Rayne'a. Wiedziała, że Brownie nie strzelał. Tym samym oskarżycielski palec po raz kolejny wskazy¬wał Tuckera.
Przecież wszystko mu wytłumaczyła, czyż nie?
Wyjaśniła, że Rayne nie ponosi winy za jej nie¬szczęścia, że nawet nie było go wówczas w kraju. Tuck z pewnością zrozumiał. .. Czy rzeczywiście?
- Poświęć dzisiejszy dzień pakowaniu - powie¬dział Rayne, zapinając guziki bryczesów. - Jutro wyruszamy do Marden.
- Dzięki Bogu - stwierdziła, pragnęła bowiem, by znalazł się jak naj dalej od zagrożenia.
- Muszę jeszcze pojechać do miasta. Będziemy potrzebować kilku dodatkowych ludzi. Nie zamie¬rzam dać łajdakowi kolejnej szansy zabicia mnie. - Podszedł i soczyście pocałował ją w usta. - Sta¬nowczo mam po co żyć.
*
Ostatecznie Jocelyn przekonała Rayne'a, żeby zabrał ją ze sobą do Londynu.
- Chciałabym nabyć kilka drobiazgów przed wy¬jazdem na wieś - wyjaśniła.
Wydawało się pewne, że Jo nie grozi niebezpieczeństwo. Rayne stanowił cel. Tylko Rayne.
- Oczywiście, weźmiesz ze sobą Elsę•
Zmusiła się do uśmiechu.
- Oczywiście.
Prawda wyglądała tak, że Jo postanowiła odna¬leźć Tucka. Nie całkiem się orientowała, gdzie go szukać, lecz istniała spora szansa, że jeśli zdoła do¬trzeć do Browniego, chłopak będzie mu towarzy¬szył.
Ubrana w prostą brązową suknię z serży oraz gładką pelerynę z kapturem, ruszyła do jadalni, że¬by przed wyprawą do miasta wraz z Rayne'em po¬krzepić się tostem i filiżanką czekolady. Mijała właśnie pokój Alexandry, kiedy znienacka otwo¬rzyły się drzwi i dziewczyna wyszła na korytarz, niemal zderzając się z 10celyn.
- Dzień dobry, Alexandro.
- Ja ... właśnie do ciebie szłam. - Alex bawiła się tasiemkami u jasnobrzoskwiniowej sukni z żako¬netu. - Czy mogłybyśmy chwilę porozmawiać?
- Naturalnie.
Weszły do pokoju dziewczyny. Tonął w tworzą¬cych misterne kompozycje białych i różowych fal¬bankach i koronkach, które wydawały się trochę zbyt dziecinne dla siedemnastolatki. 10celyn zano¬towała w myślach, żeby przekonać Rayne'a, by po¬zwolił siostrze na nowo urządzić sypialnię.
Stanęły na wprost siebie, rozdzielone dywanem Aubusson.
- O co chodzi? - zapytała Jo.
Dopiero kiedy Alexandra zwilżyła wargi ko¬niuszkiem języka, 10celyn uświadomiła sobie, jak bardzo dziewczyna się denerwuje. Przyglądała się jej z rosnącym zaintrygowaniem, zaś Alex pod wpływem tego spojr{:enia usztywniła plecy, przypominając w tym nieco samą Jo.
- Jestem ci winna przeprosiny - odezwała się Alexandra. - Słyszałam o wydarzeniach ubiegłego wieczoru ... Rayne opowiedział mi o próbie zama¬chu na jego życie. Wspomniał też, że znajdowałaś się wówczas wraz z nim w gabinecie. Myliłam się co do ciebie. Przepraszam za wszystkie przykre słowa. Mam nadzieję, że zdołasz mi wybaczyć.
- Alex ...
_ Po prostu tak bardzo się o niego martwiłam ...
Wyciągnęłam pochopne wnioski, miast wykazać nieco rozsądku. Mój brat nigdy by cię nie poślubił, gdyby nie był najzupełniej pewien twej niewinno¬ści. Powinnam była pokładać w nim więcej wiary.
Przez chwilę Jo milczała. Pragnęła przyjaźni tej młodej kobiety, marzyła, by stać się akceptowa¬nym członkiem rodziny Rayne'a.
Lecz osiągnąć ów cel kłamstwem?
_ Rayne jest dla mnie wszystkim - dodała Ale¬xandra. - Po prostu ogromnie bałam się go stracić.
Jo odetchnęła dla uspokojenia.
_ Wiem, jak bardzo kochasz brata. Wiem, że znalazł się o krok od śmierci. I niewątpliwie bałaś się o niego równie szaleńczo, jak ja. - Joce1yn bez¬wiednie podeszła bliżej. - Od lat nie miałam praw¬dziwej rodziny, takiej, jaką tworzycie dla mnie ty i Rayne. Chcę, żebyś mi ufała, Alexandro. Po¬nad wszystko pragnę, byśmy się zaprzyjaźniły.
_ Także tego chcę - odparła miękko Alex. Przez moment Jocelyn zachwiała się w swym po¬stanowieniu. Tak łatwo byłoby pozwolić Alexan¬drze sądzić, że ... Głęboko nabrała powietrza.
_ Przyjaciele nie okłamują siebie nawzajem _ oświadczyła. - Dlatego zamierzam podjąć ryzy¬ko, podobnie jak uczynił to twój brat. Powiem ci prawdę•
_ Prawdę? Jaką prawdę? Nie pojmuję•
_ Nie było mnie w gabinecie Rayne'a, kiedy padł strzał. Znajdowałam się wówczas w ogrodzie. Rayne skłamał dla mnie. Skłamał, ponieważ mnie kocha.
Alexandra zbladła.
- Ręczę ci jednak, że nie próbowałam go zabić - ciągnęła Jo, podchodząc jeszcze bliżej. Sięgnęła ku szwagierce, modląc się, by ta okazała zrozumie¬nie. - Kocham twojego brata. Noszę w łonie jego dziecko i kocham go bardziej niż kogokolwiek na świecie. Jesteś kobietą, Alexandro. Z pewno¬ścią, patrząc na mnie, potrafisz dostrzec moją mi¬łość do Rayne'a.
Dziewczyna krótko lustrowała jej twarz, a po¬tem opuściła wzrok na swe kurczowo zaciśnięte dłonie. Kiedy znów spojrzała na Jocelyn, w jej oczach lśniły łzy.
- Widzę ją, Jo. Ujrzałam ją przy naszym pierwszym spotkaniu. Już wtedy go kochałaś.
Znienacka łzy zamgliły także spojrzenie Jocelyn. Alexandra otarła policzki.
- Wykazałaś się wielką odwagą, dzieląc się ze mną tą tajemnicą - odezwała się. - Zapewniam cię, że nie będziesz żałowała swej decyzji. Mój brat cię kocha. Wiem, że ja także cię pokocham.
Jocelyn wyciągnęła do niej ręce, a szwagierka padła w jej objęcia.
- Dziękuję - powiedziała Jo. - Nawet nie masz pojęcia, jak wspaniały dar mi ofiarowałaś.
Dziewczyna tylko pokiwała głową. Jocelyn odsu¬nęła się, obdarzyła ją jeszcze jednym ciepłym uśmiechem na pożegnanie, po czym odwróciła się i ruszyła ku drzwiom.
- Jocelyn?
- Tak, Alex?
- Jak sądzisz, czy mogłabyś nazywać mnie Alexą? Wszyscy moi przyjaciele tak się do mnie zwracają. Każdy, z wyjątkiem Rayne'a.
- Alexa. - Jocelyn sprawiała wrażenie zamyślo¬nej. - Tak ... to piękne imię i wydaje mi się, że lepiej do ciebie pasuje. Odtąd zatem będziesz dla mnie Alexą.
Uśmiechnęły się do siebie nawzajem. Zamknąwszy za sobą drzwi, Jocelyn pokonała korytarz i zeszła po schodach. Sporo ryzykowała, powierzając Alexandrze sekret, lecz jakimś sposo¬bem nie wątpiła, iż właściwie ulokowała swe zaufa¬me.
Kiedy dotarła do jadalni, uśmiechała się sama do siebie. Spojrzawszy na nią, Rayne także się uśmiechnął.
- Humor ci tego ranka wyraźnie dopisuje
- stwierdził.
- Chyba tak, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ostatnie wypadki.
- Wyjawisz mi powody?
- Będziesz musiał zapytać Alexandrę. A przy okazji, powinna na nowo urządzić swój pokój. Jest już w zasadzie dorosłą kobietą i ...
- Alex - dorosła? To dopiero będzie wydarzenie.
- Zaręczam panu, milordzie, iż nie tak znowu odległe.
Rayne jedynie wymruczał coś niezrozumiale w odpowiedzi.
Po lekkim posiłku wyruszyli do miasta. Na Bond Street stangret zatrzymał zaprzęg przed sklepem z wyrobami modniarskimi Grossmana.
- Na pewno nie będziesz potrzebować powozu? - zapytał Rayne.
Zaprzężona w cztery konie kareta Stoneleigh wydawała się ostatnią rzeczą przydatną Jo w miej¬scu, do którego się wybierała.
- Na pewno - odparła. - Pod twoją nieobecność odwiedzę tylko parę okolicznych sklepów.
- W porządku. Zatem spotkamy się tutaj za dwie godziny.
Pocałował ją w usta, czym przywołał na jej po¬liczki n,ieznaczny rumieniec.
- Ale zachowasz ostrożność? - upewniła się.
- Wrócę otoczony przez straże. Niewątpliwie poczuję się jak sir Walter w drodze do Tower.
Roześmiała się.
- Bylebyś był bezpieczny. - Tym razem ona go pocałowała. - Uważaj na siebie - powtórzyła, kie¬dy wspinał się do karety.
Odprowadzała pojazd wzrokiem, dopóki nie zniknął za rogiem.
- Muszę załatwić pewną sprawę - zwróciła się do Elsy, która czekała na nią cierpliwie na chodni¬ku z desek. - Nie zajmie mi to wiele czasu.
- Ale, milady, ani chybi zechce pani, bym z pa¬nią poszła.
Jocelyn rozważała propozycję tylko przez krótką chwilę. Z blondyneczką u boku czułaby się pew¬niej, jednak szanse odnalezienia Browniego i Tuc¬kera zmalałyby znacząco, gdyby rozpytywała o nich dama w towarzystwie pokojówki. J o plano¬wała przemierzać tylne uliczki, rozglądając się za znajomymi twarzami i nagabując ludzi, którzy czmyhali w popłochu na najmniejszy sygnał o nie¬bezpieczeństwie.
- Wolę, żebyś została tutaj - odparła. - Zobacz, co może nam się przydać na wsi. Po prostu mów kupcom, że robisz sprawunki dla lorda Stone¬leigha, a zapiszą je na jego rachunek.
Wobec perspektywy wydawania pieniędzy wi¬cehrabiego Elsa się rozpromieniła.
- Naturalnie, milady, jak pani sobie życzy.
- Spotkamy się tu za niespełna dwie godziny.
Elsa skinęła głową i ruszyła w stronę pierwszego sklepu.
- Och, i jeszcze jedno ... - powstrzymała ją Joce¬lyn. - Gdyby Rayne zjawił się przed moim powro¬tem, powiedz mu, że zauważyłam dawną przyja¬ciółkę i wybrałyśmy się gdzieś na chwilę. Przekaż mu, że zaraz wrócę.
- Co to za dawna przyjaciółka, psze pani?
- Po prostu tak mu przekaż, Elso.
Jocelyn rozpostarła pelerynę z kapturem, którą niosła dotąd przerzuconą przez ramię, otuliła się nią i skręciła za róg.
Wkrótce potem przywołała powóz i wspięła się do środka. Nie miała pojęcia, gdzie obecnie miesz¬ka Brownie ani czy Tuck mu towarzyszy, znała jed¬nak wielu jego kompanów, a także kilka miejsc, w których lubił spędzać czas. Ktoś gdzieś będzie wiedział, dokąd powędrowali jej przyjaciele.
*
Wizyta u Harveya Malcoma trwała znacznie krócej, niż Rayne się spodziewał. Malcom zajął się nawet kwestią wynajęcia dlań kompetentnej ochrony. Przede wszystkim jednak zdołał ustalić miejsce pobytu Brownieg~.
Rayne się uśmiechnął. Zad en prezent nie spra¬wi jego żonce takiej radości, jak spotkanie z tym starym hultajem, tak więc zamierzał do owego zdarzenia doprowadzić. Do godziny, na którą umówił się z Jo, pozostało sporo czasu. Jeśli szcz꬜cie mu dopisze, Brownie będzie kręcił się w pobli¬żu przekazanego Rayne'owi przez Malcoma adre¬su - pomieszczenia w suterenie pod barem, zloka¬lizowanym u zbiegu Holburn i Gray's Inn Lane.
Rychło dotarł na miejsce, co skonstatował na podstawie fetoru gnijącej ryby i ludzkich eks¬krementów. Szyld nad wejściem do baru zachęcał:
"Pijany za pensa, zalany w trupa za dwa pensy, sło¬ma bezpłatnie".
Miło z ich strony. Udostępniali opojom miejsce, gdzie ci mogli przespać alkoholowe zamroczenie, jedynie po to, by po przebudzeniu zacząć libację od nowa. Rayne'a ogarnęło poczucie winy, jako że sam swego czasu prowadził się niemal równie pod¬le. Zastanowił się, czy suterena, w której mieszkał Brownie, pełniła tę właśnie funkcję. Zadrżał na myśl, iż jego żona w tak nędznych warunkach walczyła o przetrwanie.
Jako że wejście do sutereny powinno znajdować się w zaułku na tyłach, Rayne skierował się w tę stronę. Minął dwóch odzianych w łachmany żebra¬ków, ustąpił z drogi podstarzałej dziwce, zobaczył otwarte drzwi i ruszył w dół po rozchwianych scho¬dach. Pokonał zaledwie dwa albo trzy stopnie, kie¬dy jego uszu dobiegły przytłumione kobiece prze¬kleństwa. Niewątpliwie jakaś ulicznica odgrywała trudną do zdobycia, w nadziei na uzyskanie za swe usługi paru szylingów więcej. Słyszał odgłosy utarczki owej pary, jednak z powodu panującego w pomieszczeniu półmroku nadal nikogo nie do¬strzegał.
Dotarłszy do podnóża schodów, ujrzał wreszcie mężczyznę - muskularnego marynarza, z szerokim uśmiechem pieszczącego drobniejszą, niemal zu¬pełnie ukrytą pod peleryną postać. Rayne przeszu¬kał wzrokiem puste poza tym pomieszczenie, nie odkrył jednak ani śladu Browniego. Ruszył z po¬wrotem, zawiedziony, że odbył wyprawę na próż¬no, kiedy nagle kobieta krzyknęła. Uświadomił sobie, że owa przygnieciona do ściany, zakapturzo¬na filigranowa osóbka toczy autentyczną walkę•
- Lepij sie zachowuj! - ostrzegł marynarz, jed¬nocześnie wymierzając jej policzek, który rozległ się echem w niskim pomieszczeniu.
Wyzywając samego siebie od ostatnich głupców, Rayne zawrócił, akurat kiedy marynarz pchnął swą ofiarę na brudną słomę i zwalił się na nią, rozpina¬jąc spodnie.
- Ty cholerny sukinsynu! Puszczaj!
Rayne gwałtownie zaczerpnął powietrza, niebo¬tycznie zdumiony brzmieniem głosu obrzucającej napastnika przekleństwami kobiety. Znał ów głos, znał aż nazbyt dobrze okoloną burzą lśniących czarnych loków piękną twarz.
Zalała go furia.
- Nieco za wcześnie na nasze spotkanie, czyz nie, najdroższa?
- Rayne!
Złapał marynarza za kark, postawił na nogi ni¬czym marionetkę, po czym wymierzył mu potężny prawy prosto w twarz.
Z walącym dziko sercem J ocelyn pozbierała się z podłogi. Rayne! Nigdy nie czuła się bardziej przerażona - ani też ba1rdziej uszczęśliwiona wido¬kiem swego postawnego męża.
Marynarz zamachnął się. Rayne zrobił unik, a następnie trafił masywnego przeciwnika kolej¬nym potężnym ciosem, aż ten zachwiał się na no¬gach. Rayne wyprowadził dwa szybkie lewe, potem prawy, podskakując i klucząc, jak na wytrawnego boksera przystało. Marynarz zapozorował prawy, po czym trzasnął Rayne'a w szczękę mocnym le¬wym. Rayne cofnął się krok i, ku zaskoczeniu Jo, wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Do diabła! Drań doskonale się bawił! Jednak Jocelyn nie umknęła połyskująca w jego oczach wściekłość, której nawet nie próbował maskować. Aż się skrzywiła na myśl, jak znaczna część owej furii jest ukierunkowana na jej osobę.
Rayne uchylił się przed trzema kolejnymi ciężki¬mi ciosami. Zabawa wyraźnie zaczynała go nudzić. Dwukrotnie wpakowawszy przeciwnikowi pięść, posłał go na kolana. Marynarz jęknął, kiedy kolej¬ny potężny prawy powalił go na plecy, zarazem po¬zbawiając przytomności.
Jocelyn spojrzała na masywnego mężczyznę, rozciągniętego na brudnej słomie, a potem prze¬niosła wzrok na drugiego, równie postawnego, który zbliżał się ku niej stanowczym krokiem. Gniew wykrzywiał jego rysy.
- Czy byłaby pani łaskawa wyjaśnić mi, co panią sprowadza w takie miejsce? - odezwał się cicho. Zdecydowanie zbyt cicho.
Jo uniosła drżącą nieco brodę.
- Sz-szukałam Browniego. Rozpytywałam o nie¬go wśród dawnych przyjaciół. Ustaliłam, że tutaj mieszka. Przyszłam, ponieważ chciałam się z nim zobaczyć.
- Powinienem przełożyć cię przez kolano. Uśmiechnęła się blado.
- Przyznaję, że na to zasłużyłam. Lecz jeśli mo¬gę wybierać, wolałabym raczej opuścić to okropne mIeJsce.
Kącik jego ust drgnął.
- Napędziłaś mi piekielnego strachu. Na pewno nic ci nie jest?
- Śmiem twierdzić, że miewałam się lepiej.
Rayne tylko odchrząknął. Potem wziął ją na rę¬ce i poniósł w stronę schodów. Kiedy wstąpił na stopnie, oplotła ramionami jego szyję, dumając nad tym, jak wielkie miała szczęście, iż przybył akurat w porę.
Gdy w zaułku opuścił ją na nogi, Jocelyn omio¬tła wzrokiem otoczenie: kałuże stojącej wody, ster¬ty gnijących odpadków, wychudzonego rudego ko¬ta, który posilał się zdechłym szczurem, leżącym w pobliżu zejścia do sutereny.
- Zapomniałam już, jak tu okropnie.
Rayne obejrzał z bliska ciemniejący siniak na jej szczęce.
- Jeśli jeszcze kiedykolwiek choćby pomyślisz o wycieczce w takie miejsce, kochana, gorzko tego pożałujesz.
- Przepraszam.
- Mówię poważnie, Jo. Jestem twoim mężem. Zamierzam dopilnować twojego bezpieczeństwa.
Rozbawiło ją odkrycie, iż tak cudownie jest wie¬dzieć, że komuś zależy na niej na tyle, by wygłosił taką groźbę•
- Naturalnie masz słuszność - przyznała. - Nie powinnam była tu przychodzić. Nie po prostu musiałam odnaleźć Browniego.
Za ich plecami ktoś zachichotał ochryple.
- Browniego, taa? J eśliś szukała Browniego, sło¬dziuchna, bych rzekł, coś go znalozła.
- Brownie!
Jocelyn odwróciła się w stronę, skąd dobiegł gburowaty głos, i padła w ramiona muskularnego starszego mężczyzny. Objął ją tak mocno, iż oba¬wiała się, że pogruchocze jej żebra.
- Miewasz się dobrze? - dociekała. - Nie głodo¬wałeś? Gdzie się podziewa Tucker? Jest tu z tobą? Tak się o was martwiłam.
- A se myślisz, co ja o ciebie nie? - odpowie¬dział pytaniem Brownie. Dostrzegłszy siniak na jej policzku, stężał i posłał Rayne'owi ostre spojrze¬me.
- To nie jego sprawka. - Jo uśmiechnęła się nie¬znacznie. - Jest moim mężem.
Brownie rozluźnił mięśnie.
- Menżem? Chyba czeko cie trochu wyjaśnień, słodziuchna.
Kiedy historia została opowiedziana, na obliczu siwiejącego mężczyzny odmalowała się ogrom¬na ulga. Na ów widok serce Jocelyn wezbrało mi¬łością do przyjaciela.
- A co z Tuckerem? - zapytała. - Nadal się cie¬bie trzyma?
- A juści, chłopak jest tutej. Pokazoł sie niedłu¬go po tern, jak cie zesłoli. Poszeł ino za róg. Zaro wróci.
- Jolie! - Ujrzawszy ją, szczupły blondynek pu¬ścił się biegiem.
- Tucker! - Jocelyn pospieszyła w jego rozpostarte ramiona. Uściskała go mocno.
- Łoczom nie wierze - oznajmił.
- Tak dobrze cię widzieć, Tuck.
Chłopak zmierzył Rayne'a nieufnym spoJrze¬niem, nie przestał się jednak uśmiechać.
- Jako żeś wróciła? - indagował. - I co, u diabła, on tutej szuko?
- Rayne i ja się pobraliśmy. - Jocelyn lustrowa¬ła twarz Tucka, usiłując odgadnąć, co też kołacze mu się w głowie. - Miałam nadzieję, że cię odnajdę. Liczyłam, że ...
- Wszytko dobrze, słodziuchna - wtrącił łagod¬nie Brownie, kładąc jej dłoń na ramieniu. - Chłopak go nie strzeloł. Nie tak, synu?
- Bałech sie, co se tak pomyślisz - powiedział Tuck. - Dlatego żem uciekł. - Zerknął na Rayne'a, a potem znów na Jocelyn. - KInem sie na Boga, Jo, co żem nigdy człeka nie ustrzelił. Może żem sie te¬dy trochu wściekł, co sie moja najlepsza przyjaciół¬ka zmienio w cholernom dame i wogle, ale na pew¬no nikogo bym nie ubił. No, nie bez dobrego po¬woda.
- Dzięki Bogu. - Jocelyn ponownie go przytuli¬ła. - W gruncie rzeczy nie sądziłam, że mógłbyś to zrobić, jednak wszystko tak się poplątało ... Mar¬twiłam się, po prostu.
- Nie szkodzi, Jo. Ja tyż żem sobie trochu dumoł nad różnemi sprawomi.
Rayne otoczył Jocelyn ramieniem.
- Skoro wszystko sobie wyjaśniliśmy, może pój¬dziecie z Browniem po swoje rzeczy? - zapropono¬wał. - Moja kareta stoi za rogiem. Wasze dawne posady czekają, jeśli tylko jesteście nimi zaintere¬sowam.
Brownie poklepał Tuckera po plecach.
- Jeno pomyśl, chłopcze! Znowu pełne brzuchy.
- Spojrzał na Rayne'a. - Mnie nie musisz pan dwo razy powtarzeć, panie dzieju.
Chłopak zawahał się, lecz rychło pokiwał głową na znak zgody. Pobiegł do sutereny po ich skrom¬ny dobytek.
- Czyli żeś pan nie znalozł łotra, co pana strze¬loł - zwrócił się Brownie do Rayne'a.
- Niestety nie.
- To i dobrze, że tu tero jesteśmy - stwierdził Brownie, szczerząc zęby w uśmiechu. - Ktoś musi pana łochranieć. My z Tuckiem bydziem trzymeć łoczy łotwarte. Możesz pan na to włosnego wacka postawić.
Rayne się roześmiał, podczas gdy Jocelyn stara¬ła się opanować rumieniec. Brownie nigdy się nie zmieni - i wcale nie chciała, by tak się stało.
- Dziękuję - powiedziała. - Będę się czuła znacznie spokojniejsza, wiedząc, że czuwacie.
Odnosiła wrażenie, iż z jej barków zdjęto wielki ciężar. Rayne'owi nadal groziło niebezpieczeń¬stwo, jednak jej przyjaciele nie mieli ze sprawą nic wspólnego. Jutro wyjadą do Marden. Modliła się żarliwie, żeby zagrożenie wreszcie zniknęło.
Rozdział 26
Jocelyn przez cały wieczór nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Paliła się do wyjazdu do Marden; najchętniej wyruszyłaby jeszcze tego samego dnia, zamiast zwlekać do rana. Alexandra z kolei z ża¬lem opuszczała Stoneleigh.
Jako że skandal, wywołany małżeństwem wice¬hrabiego z byłą pensjonariuszką Newgate, stop¬niowo przycichał, Alex znów cieszyła się wielką popularnością. W rzeczy samej, "ogromna nie¬sprawiedliwość", pod którym to określeniem afera stała się znana, jedynie podniosła towarzyski sta¬tus Alexandry. Ostatecznie, czyż jej przystojny, możny brat nie naprawił potwornej krzywdy? Czyż miłość w końcu nie zatriumfowała?
Jeśli uprzednio kobiety postrzegały Stoneleigha jako atrakcyjnego mężczyznę, obecnie widziały w nim herosa. Niczym rycerz w lśniącej zbroi po¬konał przeciwności losu, spiesząc na ratunek swej wybrance. Lord i lady Stoneleigh znajdowali się na ustach całej śmietanki towarzyskiej Londynu. Nie ulegało wątpliwości, iż kiedy wiosną rozpocz¬nie się sezon, ich nazwiska jako jedne z pierwszych uświetnią listy gości na najbardziej pożądane przy¬jęcia. O tym fakcie Rayne przypomniał siostrze, gdy z rezygnacją szykowała się do wyjazdu.
- Jesienny sezon dobiega końca - rzekł łagodnie. - Wkrótce elity zaczną przenosić się na wieś. Po prostu nieco uprzedzisz ów powszechny trend.
- Naprawdę nie mam nic przeciw wyjazdowi. - Alexandra uśmiechnęła się z nutką szlachetnego męczeństwa.
- Najważniejsze jest twoje bezpie¬czeństwo.
Z tym stwierdzeniem nikt nie polemizował. Gdyby tylko Harvey Malcom zdołał ustalić, kto pragnie śmierci Rayne'a, znów moglibyśmy żyć zwyczajnie, dumała Jocelyn.
Szybko skorygowała tę myśl.
Czy życie z Rayne'em kiedykolwiek było zwyczajne? Niemniej w ciągłym napięciu wypatrywała dnia, w którym zniknie zagrożenie.
Dopiero w Marden odrobinę odetchnęła. Rozległy majątek ziemski niewiele odbiegał od wspo¬mnień, jakie zachowała z dzieciństwa: łagodne zbocza wzgórz, gęste lasy, żyzna gleba, zadbane pola. Wprawdzie nigdy nie odwiedziła dworu, mimo iż mieszkała w pobliskiej wiosce, jednak utkwił jej w pamięci sposób, w jaki rozsiadł się on na odległym wzniesieniu - niczym potężny wiekowy król, obserwujący okolicę z wyżyn swe¬go tronu.
William Dorset, zarządca majątku, dobrze o niego dbał, co zauważało się już z daleka. Prze¬słaniający horyzont masywny biały budynek okazał się dwukrotnie większy, niż Jocelyn go zapamięta¬ła. Zasadniczą strukturę tworzyły korpus główny z kolumnowym portykiem oraz dwa skrzydła, wybudowane na planie litery "u". Do wejścia na wysokim parterze wiodły rozgałęzione schody. Wszę¬dzie wyrastały wieże, wieżyczki i przybudówki.
Ogrody zaprojektował Capability Brown, wkomponowując je w krajobraz pełen otwartych przestrzeni i łagodnych wzniesień. Ukryta w trawie zabawna niewielka fosa odcinała dostęp do nich pasącym się w okolicy owcom.
Jocelyn z uśmiechem chłonęła wzrokiem wszyst¬kie te szczegóły. Potem jednak zmarszczyła brwi, nagle niespokojna, uświadomiła sobie bowiem, jak łatwo się tu zakraść, jak wiele kryjówek ogrody ofiarowują zamachowcy.
- Jutro cię oprowadzę - obiecał Rayne, kiedy już przedstawił ją służbie, a następnie powiódł do ich przestronnych apartamentów.
Uśmiechnęła się. Dwór, ze swym przepastnym, wyłożonym marmurem holem wejściowym i wielką rotundą, z niekończącym się ciągiem salonów, ba¬wialni, jadalni i saloników, oszałamiał ją nawet bardziej niż Stoneleigh. Zarazem czuła się tu mile widziana. Służący wydawali się zadowoleni z faktu, iż ich państwo postanowili osiąść w Marden na sta¬łe; oczywiście, Rayne przywiózł też całą świtę ich osobistej służby.
Natomiast sama przeprowadzka okazała się wy¬cieńczająca. Tego pierwszego wieczoru Jocelyn zwaliła się na łóżko niczym kłoda, wyczerpana wie¬logodzinną podróżą. Rayne zostawił ją samą, żeby mogła się wyspać, bynajmniej jej swoją decyzją nie uszczęśliwiając. Dziś zmęczenie już jej nie doku¬czało. Jeśli mąż do niej nie zawita, zamierzała sa¬ma go odwiedzić.
Rozmyślała o nim w tej chwili, idąc do sypialni korytarzem oświetlonym przez płonące w kinkie¬tach świece. Kiedy wchodziła do pokoju, dziecko kopnęło, zatem odruchowo dotknęła stosownego miejca.
- Przypuszczam, iż mój syn daje o sobie znać - odezwał się Rayne, który stał zaledwie kilka kroków dalej.
Jocelyn uśmiechnęła się, bardziej niż odrobinę rada z jego widoku.
- O tak. - Podeszła do męża i przyłożyła sobie jego dłoń do zaokrąglonego brzucha. - Będzie sil¬ny jak jego ojciec.
- I odważny jak jego matka - dodał miękko Ray¬ne.
Dziecko znów kopnęło, tak iż ręka Ray¬ne'a drgnęła. Jego oblicze rozjaśniło się z dumy.
- Twoje dziecko może się okazać dziewczynką - przestrzegła Jocelyn.
- Nie poczuję się zawiedziony. - Pochyliwszy się, cmoknął ją w policzek. - Zresztą, nie dam ci spo¬koju, dopóki nasz dom nie będzie pełen hałaśliwych urwisów.
*
Od przenosin minęły niemal dwa tygodnie, kie¬dy do Marden zawitał Harvey Malcom. Rayne, za¬absorbowany wdrażaniem dawno zaplanowanych zmian, spędził cały dzień na ogradzaniu pól żywo¬płotami z głogu oraz zakładaniu zagajników. Za¬mierzał zastosować naprzemienny wypas owiec i bydła oraz płodozmian. Drugi lord Townsend orędował za wykorzystywaniem roślin okopowych dla oczyszczenia gleby w nowym, czteroetapowym cyklu rotacji. Z wyczytanych przez Rayne'a infor¬macji wynikało, iż tego właśnie potrzebowało Mar¬den, postanowił zatem wprowadzić tu ów system.
Realizacja zamierzeń wiązała się ze spędzaniem całych dni na polach Marden, jednak, podobnie jak w Mahoniowej Dolinie, praca dawała mu po¬czucie spełnienia.
Pomimo zmęczenia, do gabinetu wszedł żwa¬wym krokiem, wyciągając do Makoma dłoń na po¬witanie. Zagrożenie, z jakim nieustannie musiał się liczyć, doskwierało mu niczym cierń w boku, którego pragnął jak najszybciej się pozbyć.
- Jakie przynosi pan wieści? - zapytał. - Poko¬nał pan szmat drogi. Zakładam, że na coś się pan natknął.
- W rzeczy samej, milordzie. - Krępy mężczyzna podszedł do stojącego przed kominkiem fotela, wskazanego mu przez Rayne'a. W jego chłodnych szarych oczach wreszcie pojawiło się coś odmien¬nego od frustracji. - Sądzę, iż trafiłem na poszuki¬wane przez nas rozwiązanie.
- Ustalił pan, kto do mnie strzelał? - Rayne po¬chylił się w fotelu.
- Najprawdopodobniej, sir. Moje obawy się po¬twierdziły. Badaliśmy temat od niewłaściwej stro¬ny. Nie chodziło o pańskiego wroga, milordzie, lecz o wroga pańskięgo ojca. Strzelał do pana sir Henry Asbury.
- Asbury! Ależ to wykluczone. Ten człowiek nie zyje.
- Obawiam się, że jednak żyje. Po naszej ostat¬niej rozmowie postanowiłem wybrać się do Korn¬walii i złożyć wizytę kuzynowi pańskiej czcigodnej małżonki, Barclayowi Petersowi. Szansa na odkry¬cie jakiegoś śladu wydawała się, naturalnie, mini¬malna, niemniej właśnie to nastąpiło. Widzi pan, kiedy wypytywałem go o pożar przy Meacham La¬ne, Peters stał się nad wyraz niespokojny. Nacisnąłem nań i w końcu przyznał, iż sir Henry nie zginął tamtej nocy. Doznał ciężkich poparzeń, lecz ja¬kimś sposobem wydostał się z płonącego budynku, mimo ii dach już się wówczas zawalił. Niestety, jakkolwiek okrutnie ucierpiało jego ciało, umysł uległ znacznie większej dewastacji.
- Co się z nim stało?
- Peters i jego żona żywili przekonanie, iż najlepiej przysłużą się pańskiej czcigodnej małżonce, zatajając przed nią prawdę o ojcu. Ostatecznie, zo¬stał potwornie zeszpecony, a w dodatku popadł w obłęd. Jako że jego umysł znajdował się w stanie kompletnej rozsypki, po wyleczeniu ran umiesz¬czono go w szpitalu Bethlehem.
W domu wariatów. Gdy Rayne wyobraził sobie reakcję Jocelyn na tę wiadomość, poczuł raptowny skurcz żołądka.
- Domyślam się, że sir Henry uciekł - rzekł.
- Tak jest, milordzie. Wydostał się na wolność dwa miesiące przed zamachem na pańskie życie. Niewątpliwie obwinia pana o wszelkie nieszcz꬜cia, jakie go spotkały, biorąc pana, oczywiście, za pańskiego ojca.
- Orientuje się pan, gdzie sir Henry może się obecnie znajdować?
- W rzeczy samej, jeszcze tego wieczoru wyruszam do Kingsbury. Jeden z moich pomocników słyszał pogłoskę o fatalnie oszpeconym mężczyźnie, który zatrzymał się w gospodzie "Rycerz i Podwiązka".
- Marden dzieli od Kingsbury niespełna pół dnia jazdy. Chyba nie przypuszcza pan, iż on znów na mnie poluje?
- Lękam się, że tak, milordzie.
Z kieszonki kamizelki Rayne wyjął zegarek z de¬wizką•
- Robi się zbyt późno na podróż - zawyrokował.
- Ponieważ zamierzam panu towarzyszyć, sugeruję, byśmy wstrzymali się z wyprawą do rana. Wyru¬szymy skoro świt i raz na zawsze zakończymy tę sprawę•
- A pańska małżonka, milordzie?
- Rzeczywiście. - Rayne westchnął ciężko, utkwiwszy wzrok w obliczu Malcoma. - Jocelyn nie może się o tym dowiedzieć. Nie wcześniej, nim bę¬dzie po wszystkim. Nie chcę, żeby się denerwowa¬ła, a to nieuniknione, jeżeli pozna prawdę o ojcu.
- Proszę wyzbyć się obaw, milordzie. Zawsze po¬trafiłem dochować tajemnicy.
- Tak też mówił mi Gravenwold. - Rayne pod¬niósł się z fotela, Malcom zaś poszedł w jego ślady. - Kamerdyner wskaże sypialnię panu i pańskiemu człowiekowi. O świcie ruszymy w drogę.
- Jak pan sobie życzy, milordzie.
Rayne uczynił gest w stronę drzwi i poszli ra¬zem do wyjścia. Kiedy kamerdyner zajął się Malcomem, Rayne skierował kroki do własnych apartamentów. Martwił się o Jocelyn. Wiedział, jak okropnie się poczuje na wieść o ojcu. Zamie¬rzał jak najdłużej chronić ją przed tymi informacjami.
Przy drzwiach jej sypialni zawahał się. Była piekielnie spostrzegawcza, a nie chciał, żeby wyczytała z jego twarzy niepokój. Zarazem jednak potrze¬bował jej tej nocy - jak zresztą każdej.
Postanowił, że zajdzie do Jo dopiero, kiedy zgaśnie u niej lampa. Weźmie ją tak namiętnie, iż będzie zdolna myśleć wyłącznie o zalewającej ją rozkoszy.
Z przykrymi problemami zmierzą się jutro.
*
Jocelyn leniwie wynurzyła się z błogiego snu.
Ubiegłej nocy Rayne kochał się z nią bez wy¬tchnienia. Okazał się tak niespożyty, iż spała potem do późna, on zaś w międzyczasie wstał i wyszedł. Rumieniec musnął jej policzki na samo wspomnienie. Brał ją ostro i szybko, a potem zaczął od nowa, powoli, godzinami dając jej rozkosz.
Właściwie więc powinna się cieszyć, że dziś jakaś sprawa zatrzyma go w Kingsbury. W ciągu dnia Jo zacznie przygotowania do uroczystego przyjęcia, jakie Rayne planował wydać, aby uczcić ich zaślubiny, odświeżyć kontakty rodziny Garrick z lokalną arystokracją oraz przedstawić wszystkim Joce¬lyn, nową wicehrabinę. Wieczór spędzi z Alexandrą, z którą szybko się zaprzyjaźniała, później zaś nadrobi zaległości czytelnicze. Z wdzięcznością powita cichą, spokojną noc.
Nim jednak, po spożyciu kolacji w towarzystwie Alex - Alexy, skorygowała się z leciuteńkim uśmiechem - J ocelyn udała się do swego pokoju, żeby poczytać, zdążyła diametralnie zmienić zda¬me.
Westchnęła, odrobinę sfrustrowana. Już tęskni¬ła za Rayne'em, a przecież od jego wyjazdu nie upłynęła nawet doba. Dowodziło to tylko, jak bar¬dzo go kochała. Ogarnęło ją poczucie winy. Minio¬nej nocy Rayne wyznał jej miłość przynajmniej tu¬zin razy. Szeptał te słowa z ustami przy jej ustach, wypowiadał cicho między pocałunkami, którymi pokrywał brzuch Jo, zmierzając ku sekretnemu miejscu u zbiegu jej ud.
Ona jednak nie odwdzięczyła mu się takim sa¬mym wyznaniem.
Zastanawiała się teraz dlaczego, wstydząc się za siebie, jako że przecież niewątpliwie kochała Rayne'a. Kochała go niemal od samego początku. Dlaczego zatem nie powiedziała mu tego, mimo iż zdawała sobie sprawę, jak bardzo Rayne pragnie usłyszeć owe słowa?
Zaufanie - odpowiedziała sobie stanowczo.
Po tym, co między nimi zaszło, musiała zyskać pewność, że może mu ufać. Natychmiast wykpiła samą siebie za tę kłamliwą wymówkę• Nikomu na świecie nie ufała bardziej niż Rayne'owi.
Na jej policzki wypłynął szkarłatny rumieniec, kiedy uzmysłowiła sobie gorzką prawdę• Kara. Ka¬zała mu płacić za długie miesiące jej udręki. Postę¬powała samolubnie i okrutnie, lecz nie umiała się powstrzymać. Ilekroć reagowała milczeniem na miłosne wyznanie Rayne'a, odpłacała mu za wszystko, co musiała przezeń wycierpieć.
Czyż Rayne także nie cierpiał? Zamierzasz na¬dal bawić się w zemstę czy też wreszcie odsuniesz przeszłość na bok i staniesz się ciepłą, spolegliwą żoną dla mężczyzny, którego kochasz?
Dobry Boże, przecież dobrocią, troską o nią, czułością i miłością Rayne niewątpliwie aż nadto odkupił swoje winy.
Niczym rozwiewające się po burzy chmury, znik¬nął zamęt panujący w duszy Jocelyn, pozostawiając jej myśli krystalicznie czystymi. Pożegnała przeszłość. Kochała Rayne'a, a on kochał ją• Najwyższy czas powiedzieć mu o tym.
Rozpierało ją szczęście, tak więc Jo z uśmie¬chem przeszła przez pokój. Nie mogła się doczekać spotkania z Rayne'em. Jakże by chciała, aby wrócił do domu tego wieczoru. Nie pojawi się, lecz mimo to Jocelyn będzie dziś spała głębokim, spokojnym snem. Podjęła decyzję. Wreszcie zrzuci ka¬mień ze swego serca.
*
Gdzieś w oddali zegar wybił trzecią, delikatnie mącąc mgiełkę jej snu. Niełatwo przychodziło Jo wyłonić się z rozkosznych objęć Rayne'a i porzucić miękkość jego warg, mimo iż w głębi duszy wie¬działa, że są tylko iluzją.
Do jej zmysłów przedostało się jednak wrażenie, że coś jest nie w porządku - przekonanie, iż w oto¬czeniu nastąpiła jakaś dziwna zmiana.
Otworzyła oczy z większą niż normalnie trudno¬ścią. Powieki jej ciążyły, zaś chwilę później zaczęły piec. Łapczywie zaczerpnęła powietrza, które oka¬zało się gęste od dymu, niemal uniemożliwiające¬go oddychanie. Gwałtowny atak kaszlu rozbudził ją ostatecznie; wówczas też uświadomiła sobie, iż sypialnia płonie.
Ogień! O Boże, nie! W pokoju kłębił się gęsty czarny dym, pomarańczowe i żółte płomienie lizały zasłony i wgryzały się w krawędź dywanu. Od cza¬sów tamtej nocy na Meacham Lane ogień napawał Jo bezgranicznym przerażeniem. Zalała ją fala pa¬niki, na chwilę wtrącając w otępienie. Tkwiła nieru¬chomo na łóżku, wpatrując się w rosnącą ścianę ża¬ru, i z coraz większym popłochem pojmowała, iż je¬śli natychmiast czegoś nie zrobi, dym ją pokona, nim ktokolwiek spostrzeże, Cd' się dzieje.
Spróbowała poruszyć ustami, wydobyć z siebie krzyk, jednak głos uwiązł jej w gardle, równie po¬zbawionym czucia jak jej drżące kończyny.
Nie możesz tak po prostu siedzieć, działaj! - my¬ślała, jednak jej ciało nie słuchało najprostszych poleceń, a tymczasem ogień podpełzał coraz bli¬żej. Gdzie się podziewała służba? Dlaczego nikt nie spieszył Jo na ratunek? Jakby z oddali napłynꬳa myśl, że widocznie pożar wybuchł tylko w tym skrzydle i nic jeszcze nie zaalarmowało pozosta¬łych domowników.
Ona jedna zdawała sobie sprawę ze straszliwego niebezpieczeństwa.
W głowie Jo rozszalał się inny pożar. Płomienie zalały salonik, lizały krokwie i trawiły ściany, po¬chłaniając każdy skrawek znanego jej świata. Ryk ognia wypełniał jej uszy, lecz nie zdołał zagłuszyć krzyków. Pełen udręki głos ojca przebił się nawet przez podobne wystrzałom trzaski pękającego, wa¬lącego się drewna.
Zapewne siedziałaby tak, zatopiona w przeraża¬jących wspomnieniach, martwo wpatrzona w zbli¬żającą się ku niej ścianę ognia, gdyby dziecko się nie poruszyło. Jego wola przetrwania zdawała się dalece przerastać jej własną. W ciszy umysłu Joce¬lyn rozbrzmiał jego krzyk.
O Boże, tylko nie moje dziecko.
Wiedziona odwiecznym instynktem Jo przemo¬gła panikę i przystąpiła do działania, by ocalić no¬szone w łonie życie. Płonące zasłony uniemożliwia¬ły ucieczkę przez okna, lecz nawet gdyby ta droga była wolna, sypialnię dzieliły od ziemi niemal trzy kondygnacje. Jak dziecko zniosłoby taki upadek?
Ześlizgnęła się na podłogę. Drżącą dłonią pod¬trzymując zaokrąglony brzuch, przeczołgała się pod łóżkiem w stronę wyjścia. Ogień trawił oścież¬nicę, jednak trzaski płomieni i grube drewno drzwi nie wytłumiały dobiegających z zewnątrz wrzasków przerażonej służby. Jocelyn zebrała do tyłu koszu¬lę nocną i chwyciła za klamkę, natychmiast jednak puściła ją z krzykiem, gdy gorący metal poparzył jej palce. Przypadła do ziemi, tu bowiem łatwiej się jej oddychało, na czworaka podpełzła do komody, złapała leżący obok miski niewielki płócienny ręcznik, owinęła nim drżącą dłoń, wróciła do drzwi i otworzyła je szarpnięciem.
- Jocelyn! - krzyknęła Alexandra.
- Miłosierny Panie, milady! - wrzeszczano z tłumu rozhisteryzowanych służących, którzy walczyli z pożarem po przeciwnej stronie trzymetrowej dziury, ziejącej w podłodze korytarza.
Zachodnie skrzydło przedstawiało scenę rodem z piekła: ściany w ogniu, pomarańczowe języki ata¬kujące z rykiem obrzeża grubych perskich dywa¬nów, płomienie tańczące dziko na suficie. Wszę¬dzie kłębił się też gęsty czarny dym, który zapierał dech w piersiach.
- Proszę nie próbować tędy przejść! - zawołał Farthington, jakby takie rozwiązanie w ogóle było możliwe. - Musi pani zawrócić!
Jocelyn żołądek podszedł do gardła.
- Ale ja n-nie mogę tam wrócić! - Do tej pory jej sypialnią całkowicie owładnęły płomienie.
- Idź korytarzem! - krzyknęła Alexandra. - Po¬szukaj pokoju, którego ogień jeszcze nie zajął!
Ściany korytarza za plecami Jocelyn gorzały, jednak podłoga jak dotąd ostała się nietknięta - w każdym razie ten jej fragment, który wyłaniał się z odmętów czarnego dymu.
- Nie potrafię! Nie dam rady!
Jednak nie tylko jej strach miał w tej kwestii coś do powiedzenia. Liczyło się przede wszystkim dziecko Rayne'a. Nie mogła pozwolić mu umrzeć.
- Musisz, Jo! - zaklinała ją Alexandra. - Postaramy się dotrzeć do ciebie schodami dla służby. Musisz się przedrzeć przynajmniej do końca kory¬tarza!
Alex odwróciła się i z ciężkim kasztanowym war¬koczem kołyszącym się na plecach popędziła w dół głównymi schodami. Za nią podążyło sześciu słu¬żących, którym dym wyciskał łzy z oczu.
- Szybko, milady! - ponaglił Farthington. On i pozostali u jego boku domownicy nadal walczyli z pożarem, usiłując zatrzymać go w skrzydle, które stanowiło zarazem pułapkę dla J o. Od tej strony nie potrafili jednak jej pomóc. - Szybko!
Kaszląc, przykucnęła w nadziei na złapanie od¬dechu. Pomodliła się o odwagę, zakryła usta rąb¬kiem koszuli nocnej i, bosonoga, ruszyła koryta¬rzem, zagłębiając się w dym i żar. Za trzema pierw¬szymi drzwiami rozgrywały się dantejskie sceny, zaś z każdą nieudaną próbą J ocelyn coraz bardziej podupadała na duchu.
Oczy jej łzawiły, i to nie tylko za sprawą kłębią¬cego się wokół dymu. Jeśli natychmiast nie znaj¬dzie drogi ucieczki, polegnie. Wiedziała doskona¬le, jak potworna jest śmierć w trawiących ciało pło¬mieniach, lecz przede wszystkim myślała o mężu, który nigdy nie zobaczy swego dziecka, nigdy się nie dowie, jak ogromnie go kochała.
Łzy popłynęły swobodnie, nie potrafiła - i nawet się nie starała - nad nimi zapanować. Dym zgęst¬niał tak bardzo, iż nic już nie widziała. Spicszqr wzdłuż ściany, wyczuła stolarkę kolejnych drzwi, jednak przez szparę pod nimi wysuwały sil; j~,:tvkl ognia. Gdzie znajdowały się wąskie schody dlli służby? Dlaczego nikt po nią nie przychllll. iI'
Skręciwszy za róg, poznała odpowiedź. Przejście zagradzała jej ściana rozszalałych płomieni, podczas gdy druga osaczała Jo od tyłu.
Zadnej drogi wyjścia, żadnego schronienia ani ratunku. Urzeczywistnił się jej naj gorszy koszmar.
Serce Jocelyn zat!ukło się boleśnie w piersi, a potem jej puls zaczął zwalniać. Ogarnęło ją prze¬rażające, aczkolwiek zarazem pożądane otępienie. Wkrótce będzie po wszystkim - choć przecież nie dostatecznie szybko. Czy dzielnie zniesie swój los? Nie chciała umrzeć z krzykiem, jak sir Henry.
Modliła się, żeby się w tych ostatnich chwilach nie zhańbić.
Drżała na całym ciele, ze strachu żołądek pod¬chodził jej do gardła, niemniej zebrała w sobie resztkę odwagi i zawołała w stronę ukrytych za ścianą płomieni schodów:
- J-jeśli ktoś mnie słyszy, niech przekaże Ray¬ne'owi, że go kocham! Ze nigdy nie przestałam. Niech mu powie, że zawsze będę go kochać!
- Sama możesz mu to powiedzieć. - Z odmętów dymu i ognia napłynął ku niej męski głos.
- Rayne!
Nie widziała jego twarzy, bowiem na głowę za¬rzucił sobie mokry koc, wszędzie jednak rozpozna¬łaby zmierzającą ku niej potężną sylwetkę. Opatu¬lił Jo w drugą mokrą płachtę, którą przyniósł ze so¬bą. Nie zostawił jej czasu na odpowiedź, nie był też świadom, iż szaleńcza nadzieja walczy w niej o lep¬sze z niebotycznym przerażeniem, że on może zgi¬nąć tu wraz z nią.
Przekonana, iż lada moment na~tąpi ich koniec, poczuła, jak Rayne obejmuje ją i ciągnie w stronę morza płomieni. Potem wziął ją na ręce, przeniósł przez przeszkodę i ruszył w dół wąską, gorejącą kla.tką schodową.
Zar parzył jej płuca i opalał włoski na przedra¬mionach. Mokry koc tlił się i syczał, lecz Rayne wytrwale parł naprzód. Kaszląc i łapczywie chwytając powietrze, stanął na nadwerężony przez ogień sto¬pień, który załamał się pod ciężarem jego buta. Jo¬celyn krzyknęła. Rayne zaklął siarczyście, odzyskał oparcie dla stopy, po czym przeskoczył ten i kolej¬ny schodek.
Na niższym piętrze sytuacja wcale nie przedsta¬wiała się lepiej: jedna wielka masa płonących kili¬mów i dywanów. Rayne nie zwolnił ani się nie za¬wahał. A potem dym pozostał za nimi, oni zaś po¬konywali ostatnie stopnie pośród wiwatów służby i głośnego szlochu Alexandry.
Brownie i Tucker także znajdowali się w tym gronie. Z twarzami przyczernionymi sadzą, jako że wraz z innymi walczyli z pożarem, krzyczeli z rado¬ści i ulgi na widok ich obojga.
- Udało sie, panie dzieju! Uratowoł pon mojom dziewczynke. - Brownie otarł łzę, podczas gdy Tucker nadal wiwatował.
- To teraz moja dziewczynka - odparł żarliwie Rayne, zarazem ponaglając wszystkich, by przeszli w bezpieczniejsze miejsce.
Zatrzymał się dopiero poza budynkiem. Służący wrócili do gaszenia ognia, który stracił nieco im¬pet, dotarłszy do starszej, zbudowanej z grubego kamienia części dworu.
Ponad ramieniem Rayne'a Jocelyn spoglądała na przygasające płomienie. Kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległości od pożogi, delikatnie opuścił Jo na ziemię pod zwieszającym się nisko jaworem.
- Nic ci się nie stało? - zapytał.
- Przyszedłeś po mnie - powiedziała cicho. - Przyszedłeś, kiedy wyzbyłam się już ostatniej nadziei.
Całował jej oczy, nos, usta.
- Przyszedłem, tak jak czyniłem to wcześniej. I za¬wsze będę. Oddałbym za ciebie życie, Jo.
- Kocham cię, Rayne. Tak bardzo cię kocham.
- Kiedy przytknęła dłoń do jego policzka, poczuła szorstkość jednodniowego zarostu. - Tam na gó¬rze mówiłam szczerze. Nigdy nie przestałam cię kochać. Nawet kiedy chciałam przestać, nie potra¬fiłam. Zawsze będę cię kochać, Rayne.
Mocniej oplótł ją ramionami, a potem czule po¬całował w usta.
- Myślałem, że już cię straciłem. - Zadrżał. - Ni¬gdy bardziej się nie bałem.
Usiadł pod drzewem, sadzając ją sobie na kolanach. Ucałował ją w czubek głowy.
- Możesz to powtórzyć? - zapytał. Uśmiechnęła się doń ciepło.
- Kocham cię. Powinnam była wcześniej ci po¬wiedzieć. Pragnęłam wyznać ci to jeszcze na po¬czątku, w Londynie.
Rayne ucałował ją delikatnie, a potem nieco się odsunął.
- Też muszę ci o czymś powiedzieć. Dałbym wszystko, żeby tego uniknąć.
Utkwiła spojrzenie w jego oczach.
- To był twój ojciec, Jo. On mnie postrzelił.
- Mój ojciec? Ależ ...
- Nie zginął w tamtym pożarze. Czy raczej: jego ciało przetrwało kataklizm, w przeciwieństwie, niestety, do umysłu.
- M-mój ojciec próbował cię zabić? Rayne przytaknął.
- Malcom miał słuszność. Prowadziliśmy poszu¬kiwania w niewłaściwym kierunku. Kiedy przesłu¬chał Barclaya Petersa, ustalił dokładny przebieg zdarzeń. Peters zataił przed tobą prawdę. - W najłagodniejszych słowach Rayne wyjaśnił jej, iż sir Henry został zamknięty w szpitalu dla umysłowo chorych, jednak stamtąd uciekł. - W jego umyśle mój ojciec ija staliśmy się tą samą osobą, odpowie¬dzialną za wszelkie wyimaginowane zbrodnie, o ja¬kie nas oskarżał. To on podłożył ogień, Jo.
- Co takiego?
- Twój ojciec podłożył ogień. Wraz z Malcomem udaliśmy się do Kingsbury, w nadziei, że go tam zastaniemy. Kiedy dotarliśmy na miejsce, do¬wiedzieliśmy się, że opuścił już gospodę. Przypusz¬czaliśmy, że wyruszył do Marden, nie mieliśmy jed¬nak co do tego całkowitej pewności. Nim ustalili¬śmy obraną przezeń okrężną trasę, zyskał nad na¬mi kilka godzin przewagi. Wierzyłem głupio, iż moja nieobecność zagwarantuje ci bezpieczeń¬stwo. Nie przyszło mi do głowy, że może uczynić coś takiego. - Rayne spojrzał na pozostałości za¬chodniego skrzydła: jarzące się nadal szkarłatem zgliszcza zawalonego dachu i kilku pięter. - Dzię¬kuję Bogu, że nie przybyłem za późno.
Jocelyn z drżeniem przycisnęła palce do pulsują¬cych skroni. Serce miała jak z ołowiu, w piersi czu¬ła nieznośny ucisk.
- Gdzie on jest?
Rayne objął ją mocniej.
- Nie wydostał się, Jo. Malcom widział go, jak wchodzi do środka. Z powodu blizn nie sposób go było z kimkolwiek pomylić.
Zakwiliła cicho.
- O Boże.
- Malcom usiłował doń dotrzeć, lecz twój ojciec chyba nie chciał się ratować. Przygniotła go belka. Zdaniem Harveya zginął, nim dosięgły go płomienie.
Zacisnęła palce na kurtce Rayne'a i ukryła twarz w ko,szuli na jego piersi. Zapłakała.
- Smiało, kochana. Wyrzuć to z siebie. Wszystko już za nami. Pozwól odejść przeszłości, abyśmy mogli żyć dalej.
- Kocham cię, Rayne.
Ucałował ją czule.
- Nigdy nie zmęczy mnie słuchanie tych słów.
- Kocham cię - powtórzyła, a Rayne znów ją pocałował, szczęśliwy, iż tak jest w istocie.
Epilog
Jamajka 1809
Kolejny potworny krzyk wstrząsnął otoczeniem, potem następny i jeszcze jeden, każdy z nich głoś¬niejszy od poprzedniego.
- Już niemal koniec - zapewniła kojąco Jo, ocie¬rając pot z czoła Chity. - Po prostu przyj. Swietnie sobie radzisz.
- Główke prawie co widać - powiedziała Dolly.
- Jeszcze trochu i najgorsze minie, kaczuszko. Raz zdrowo pchnij i po wszytkim.
Chita zastosowała się do wskazówek, dysząc ci꿬ko i zmagając się z falami bólu. Wprawdzie rodziła po raz drugi, jednak obecny poród okazał się znacz¬nie trudniejszy od pierwszego. Dziewczynkę wydała na świat stosunkowo łatwo. Ten wyrośnięty poto¬mek Paulo stawiał zdecydowanie większy opór.
- Przyj! - poleciła Jo.
-Prę!
Chita, wyczerpana i zniechęcona, sypnęła wią¬zanką hiszpańskich przekleństw, lecz następny po¬tężny wysiłek przyniósł wreszcie pożądany efekt. Maleńkie ciałko wyślizgnęło się prosto w nadsta¬wione ręce Dolly.
- I po sprowie, kaczuszko!
Podczas gdy Jocelyn przecinała pępowinę i sta¬rała się usunąć łożysko, Dony wymierzyła nowo¬rodkowi klapsa. Ledwie pokój rozbrzmiał jego zdrowym wrzaskiem, drzwi otworzyły się gwałtow¬nie i do środka wparował Paulo.
- Co się stało?
- Dokładnie to, co miało się stać - odparła ze śmiechem Jocelyn. - Zostałeś ojcem wspaniałego chłopczyka.
- A Chita? Nic jej nie dolega?
- Ma się świetnie, Paulo. - Jocelyn uniosła zawiniętego w płótno noworodka. - Czarnowłosy i ciemnooki, zupełnie jak jego ojciec.
Pierś Paulo, i tak imponująca, napęczniała jesz¬cze bardziej. Obejrzał swego potomka, potem zaś pospieszył ucałować leżącą na łóżku Chi tę.
- Obrigado*. Dziękuję ci, moja piękna żono.
- Uśmiechnął się gapowato do pozostałych kobiet.
- I wam także, drogie przyjaciółki.
Właśnie wtedy przez otwarte drzwi wkroczył Rayne.
- Zatem doczekałeś się syna? - Przeszedłszy przez pokój, poklepał przyjaciela po plecach. - Andrew Augustus zyskał towarzysza zabaw. Mo¬je gratulacje. - Z promiennym uśmiechem spojrzał na Jocelyn. - Oznacza to chyba, naj droższa, iż mu¬simy wziąć się do pracy, żeby mała Serena także miała z kim się bawić.
Serena, pierwsze dziecko thity, była oczkiem w głowie Paulo - tuż po jego żonie, naturalnie.
- Myślem, co se wszytcy lepij pódźmy - oznajmi¬ła Dony. - Pozwólmy mojej kaczuszce łodpoczunć.
* Obrigado (port.) - dziękuję•
Jocelyn uścisnęła dłoń Chity, Dony zaś ułożyła noworodka w zagięciu jej ramienia. Potem opuści¬li pomieszczenie - wszyscy oprócz Paulo, który po¬został u boku wycieńczonej małżonki. Dony powę¬drowała do pokoju dziecinnego, żeby upewnić się, jak się miewa mały Andrew.
Rayne cicho zamknął drzwi.
- Chciałabyś mieć córeczkę? - zapytał Jo, kiedy znaleźli się sami.
- Wiesz, że tak.
- Może zatem pójdziemy sprawdzić, czy zdoła- my powołać ją do życia?
Jocelyn się uśmiechnęła. Dobry Boże, jakże go kochała. Od pożaru w Marden jej miłość wzrosła dziesięciokrotnie.
Oczywiście opłakiwała sir Henry'ego, trwało to jednak krócej, niż się spodziewała. Jego śmierć uderzyła w nią przed czterema laty i wtedy też Jo pogodziła się w końcu z utratą ojca. Ten drugi człowiek był jej obcy. Wylała wiele łez z powodu jego cierpień, lecz z czasem zamknęła ów rozdział historii.
Ogień powstrzymano, nim strawił resztę domu, tak więc spłonęło jedynie zachodnie skrzydło. Od¬budowano je, wspanialsze niż poprzednio - a tak¬że wzbogacone o kilka dodatkowych klatek scho¬dowych.
Rayne oplótł ją ramieniem w talii, prowadząc spiesznie w stronę sypialni.
- A co z Alexandrą? - zapytała Jocelyn. - Za¬pewne lada moment wróci.
Jej szwagierka pojechała z wizytą do sąsiadują¬cego z Mahoniową Doliną Tamaryndu. Odesłali ją z domu, żeby nie słuchała przeraźliwych wrzasków Chity. Dziewczyna dosyć już przeszła, biedactwo.
- Nic jej nie będzie - odparł Rayne, po czym na¬miętnie wpił się w usta J o. - Chodź.
Alexa wreszcie otrząsnęła się z własnej tragedii - śmierci jej przyjaciela, Petera Melforda - nie¬mniej ów proces zajął prawie dwa lata. Samobój¬stwo lorda Petera ją odmieniło. Obwiniała się o to, że się zastrzelił, mimo iż trudno byłoby obciążać ją odpowiedzialnością za decyzję tego młodego czło¬wieka. Kochał się w niej, owszem, lecz nie różnił się w tym względzie od połowy młodzieńców w Londynie.
Fakt, iż wydarzenie tak mocno dziewczyną wstrząsnęło, dobrze świadczył o jej charakterze.
- Chodź, kochana - kusił Rayne. - Minionej no¬cy ty łupiłaś mnie. Dziś moja kolej.
- Dobrze już, dobrze. Wygrałeś. - Obróciła się w jego ramionach, żeby go pocałować.
- Wygrałem? Co wygrałem?
- Prawo do zemsty za minioną noc. Niezwykle rozkosznej zemsty.
Spojrzał na nią z uśmiechem.
- Wydawało mi się, iż twoim zdaniem najwięk¬szą rozkosz przynosi zemsta, która polega na byciu po prostu szczęśliwym - zauważył.
Jocelyn także się uśmiechnęła.
- Zgadza się, naj droższy. Nikt nie wie tego lepiej ode mnie.
I żeby w pełni dowieść mu swej mądrości, J oce¬lyn powiodła Rayne'a do sypialni.