tary Mendel Gdański zaobserwował, że coś niepokojącego dzieje się na ulicy, przy której mieszkał. Zauważył kręcących się obcych ludzi, którzy przystawali i o czymś rozmawiali z robotnikami. Łatwo mu było dostrzec zmiany, ponieważ na tej samej ulicy mieszkał od 27 lat i znał tu dokładnie każdy kamień, drzewko, ludzi. On, stary introligator, był też wszystkim powszechnie znany. Pomimo swoich 67 lat, siwych włosów i bolących, od żmudnego zajęcia, pleców, pracował dalej, by nie myśleć o smutnych doświadczeniach życiowych. W czasie odpoczynku, puszczając z fajki siwy dym, wspominał zawsze swoją zmarłą żonę Resię i synów, którzy rozjechali się po świecie w poszukiwaniu lepszego życia. Najdłużej jednak myślał o swojej najmłodszej córce, której było na imię Lija, a która wcześnie zmarła pozostawiając po sobie syna Jakuba, którego wychowaniem zajął się Mendel i o którego ciągle drżał, by nie stało mu się nic złego, bo był jego jedynym skarbem. Sąsiadów miał dobrych, coraz to któraś z kobiet przynosiła jemu i wnukowi coś gorącego do zjedzenia, pocieszały i doradzały. Pewnego dnia jego wnuk wrócił ze szkoły bez czapki, przestraszony, żaląc się dziadkowi, że ktoś krzyczał za nim Żyd. Mimo poirytowania tym faktem zaczął tłumaczyć malcowi, że nie ma powodu, dla którego musiałby się wstydzić, że jest Żydem. W tym mieście się urodził i ma prawo je kochać, póki żyje uczciwie. Dodał jeszcze, że być uczciwym Żydem to piękna rzecz. Ale wewnątrz zaczął odczuwać dziwny niepokój, który jeszcze się wzmógł, gdy doszły go wieści, że mają bić Żydów. Tę wiadomość potwierdził też zegarmistrz, na co stary Mendel odrzekł, że jeżeli są to jacyś złodzieje krzywdzący innych ludzi, to on sam gotów jest iść i ich bić. Zegarmistrz z przekąsem dorzucił, że mają bić wszystkich Żydów. Doszło do mało przyjemnej wymiany poglądów na temat obecności Żydów w społeczeństwie polskim. Mendla najbardziej zabolały słowa zegarmistrza, że Żyd zawsze będzie Żydem, kimś obcym i do tego dbającym tylko o pieniądze, z czym nie mógł zgodzić się Mendel i zapytał zegarmistrza, dlaczego, jeżeli Żyd uczciwie pracuje, to ma mu się nie zapłacić tak, jak każdemu innemu człowiekowi. A już do żywego dotknęły Mendla słowa zegarmistrza, że może w teorii to ma on rację, ale prawda jest taka, że Żydzi rodzą się jak szarańcza. Gdański, próbując ukryć zdenerwowanie, tłumaczył, że nie jest on żadnym obcym, bo w Polsce się urodził, wychował, tu ma groby swoich najbliższych. Potem zaczął zegarmistrza wypytywać o to planowane bicie Żydów, ale ten zbył go krótko, że tak na mieście się mówi. Jednak nazajutrz wpadł do Mendla zaprzyjaźniony student i nakazał mu schować się, bo zaraz będzie tu rozwścieczony tłum, ale Mendel powiedział, że nie ma zamiaru nigdzie się chować, bo jest człowiekiem uczciwym, bo chce tu żyć spokojnie i wychować wnuka na porządnego człowieka. On nie krzywdzi nikogo, to dlaczego inni by go mieli skrzywdzić. Stanął w oknie i nasłuchiwał wrzasków zbliżającego się motłochu. Stróżka zaproponowała, że postawi w jego oknie święty obrazek, ale Mendel grzecznie odmówił, bo stwierdził, że jeżeli ci ludzie nie są chrześcijanami, to nawet obrazek ich nie powstrzyma, bo tacy ludzie nie mają miłosierdzia w sobie. Rozszalały tłum, widząc nieugiętą postawę starca, jeszcze bardziej się rozsierdził i być może zaatakowałby Mendla, ale na przeszkodzie stanął im student, zasłaniając swoim ciałem wejście do mieszkania. Tłum grożąc i rzucając przekleństwa zaczął się oddalać, ale jeden z rzuconych w dom Mendla kamieni trafił w głowę jego wnuka, Kubusia. Student długo musiał uspokajać starego Żyda, tłumacząc mu, że na szczęście nic groźnego się chłopcu nie stało, a Mendel zachowuje się, jakby mu kto umarł. I wtedy Mendel Gdański odpowiedział, że stała się rzecz straszna, bo właśnie umarło w nim serce dla tego miasta.