Colleen McCullough
Panie z Missalonghi
The Ladies of Missalonghi
Przekład Małgorzata Żuk
Matce, która w Górach Błękitnych zrealizowała marzenie swojego życia
Autorka
– Czy możesz mi powiedzieć, Octavio, dlaczego nasz los jakoś nie wydaje się zmieniać na lepsze? – spytała siostrę Drusilla Wright, dodając z westchnieniem: – Potrzebny nam nowy dach.
Panna Octavia Hurlingford wcisnęła ręce między uda, pokiwała smutno głową i odwzajemniła westchnienie siostry: – Kochanie, czy jesteś pewna?
– O, przyszedł Denys.
Odkąd ich siostrzeniec, Denys Hurlingford, prowadził miejscowy handel towarami żelaznymi i okazało się to niezwykle korzystnym przedsięwzięciem, jego zdanie w tego typu sprawach stało się wyrocznią.
– Ile będzie kosztował nowy dach? Czy sądzisz, że trzeba wymienić cały? Może wystarczy zmienić tylko najgorsze części?
– Obawiam się, że nie ma ani jednego kawałka, który warto byłoby zatrzymać – powiedział Denys.
– W takim razie potrzebujemy około pięćdziesięciu funtów.
Zapadła ponura cisza. Każda z sióstr łamała sobie głowę, skąd zdobyć pieniądze potrzebne na reperację dachu. Siedziały jedna przy drugiej na pokrytej końskim włosiem sofie – jedynej pozostałości z lepszych czasów, których nikt już nie pamiętał.
Drusilla Wright z mikroskopijną precyzją mereżkowała skraj płótna, a Octavia Hurlingford zajęta była szydełkowaniem, robótką, która odpowiadała jej bardziej niż wybornie wykonywana przez siostrę mereżka.
– Mogłybyśmy wydać te pięćdziesiąt funtów, które ojciec ulokował dla mnie w banku, kiedy się urodziłam – zaoferowała Missy, trzecia z lokatorek domu, chcąc w ten sposób złagodzić wyrzuty sumienia, że nie zaoszczędziła grosza z pieniędzy za jajka i masło.
Ona także pracowała. Siedząc na niskim stołeczku robiła specjalnym czółenkiem frywolitki. [Frywolitki – bardzo delikatne koronki lub serwetki koronkowe, wykonywane specjalnym czółenkiem, rzadziej szydełkiem.] Palce Missy splatały pętle płóciennej nici z niezwykłą sprawnością. Znała swą pracę tak dobrze, że wydawało się, iż wykonuje ją niemal na ślepo i obojętnie.
– Dziękuję ci, ale nie – odrzekła Drusilla Wright.
I tak oto zakończyła się jedyna rozmowa, która odbyła się podczas dwugodzinnej pracy w piątkowe popołudnie.
Niedługo potem ścienny zegar zaczął wybijać czwartą. Podczas gdy ostatnie wibracje dźwięku zegara unosiły się jeszcze w powietrzu, trzy panie przystąpiły z automatyzmem wynikającym z długiego przyzwyczajenia do odkładania swoich, rękodzieł. Drusilla mereżkowania, Octavia szydełkowania, a Missy koronek. Każda z nich ułożyła robótkę w identycznej, popielatej, flanelowej torbie, a potem każda z kolei torba została umieszczona w starym mahoniowym kredensie stojącym poniżej okna.
Codzienny tok zajęć nigdy niczym się nie różnił.
O czwartej dwugodzinna sesja robótek w saloniku kończyła się, dając początek drugiej dwugodzinnej sesji, ale już zupełnie innego rodzaju.
Drusilla zasiadała do organów, które były jej jedynym skarbem i dawały wielką przyjemność, podczas gdy Octavia i Missy przechodziły do kuchni, aby przygotować wieczorny posiłek i dokończyć domowe prace.
Gdy stanęły obok siebie w drzwiach, według hierarchii domowej ważności, łatwo było zauważyć, że Octavia i Drusilla to siostry. Obie były niezmiernie wysokie i miały pociągłe, kościste i anemicznie blade twarze. Jednak gdy Drusilla zbudowana była zdecydowanie mocno i muskularnie, Octavia miała sylwetkę wątłą i wyniszczoną zadawnioną chorobą kostną. Missy miała ponad pięć i pół stopy wysokości, dzieląc wzrost między ciocine pięć stóp i matczyne sześć stóp wysokości. Nic więcej wspólnego z obydwiema siostrami nie miała. Była ciemnowłosa, a one były jasne. Piersi miała tak małe, jak ich biusty wydawały się przesadne, a jej delikatna twarz kontrastowała z ostrymi rysami ciotki i matki.
Kuchnia znajdowała się w wielkim, pustym pomieszczeniu usytuowanym na tyłach głównego holu. Jej wymalowane na brązowo drewniane ściany pogłębiały i tak ponurą atmosferę wnętrza.
– Missy, zanim wyjdziesz przebrać ziarno, obierz ziemniaki – powiedziała Octavia, zawiązując obszerny brązowy fartuch, który chronił jej sukienkę, tego samego koloru, przed niebezpieczeństwami zajęć kuchennych.
Podczas gdy Missy obierała precyzyjnie odliczone trzy kartofle, Octavia przegarniała węgielki tlące się w palenisku wewnątrz czarnego żelaznego kręgu, który zajmował całą długość frontu kuchennego komina. Zaraz potem dodała świeżego drzewa i ustawiła szyber tak, aby uzyskać większy cug, a następnie wstawiła olbrzymi żelazny czajnik. Następnie odwróciła się do spiżarki, żeby wyciągnąć artykuły na przyszły poranny posiłek.
– A niechże to! – wykrzyknęła unosząc brązową papierową torbę, z której dna sypnęła się owsianka, pokrywając podłogę warstwą przypominającą napuszone płatki śniegu. – Spójrz na to, myszy!
– Nie martw się. Zastawię dziś wieczorem kilka pułapek – powiedziała Missy bez większego zainteresowania. Włożyła kartofle do małego garnuszka z wodą i dodała szczyptę soli.
– Pułapki nie załatwią sprawy naszego jutrzejszego śniadania, więc spytaj mamę, czy możesz pobiec do sklepu wuja Maxwella, aby dokupić owsianki.
– Czy nie mogłybyśmy się bez niej obejść? – Missy nienawidziła owsianki.
– W zimie?! – Octavia zmierzyła siostrzenicę wzrokiem pełnym obawy o stan jej umysłu. – Moja droga, dobra duża miska owsianki jest tania i wystarcza na cały dzień. Teraz pospiesz się, na litość boską!
Po drugiej stronie kuchennych drzwi rozbrzmiewała ogłuszająca muzyka organowa. Drusilla była przerażająco złym wykonawcą, ale nigdy jej tego nie powiedziano. Wręcz przeciwnie, utrzymywano, że robi to świetnie. A że ten niesłychany brak talentu wymagał bezlitosnej zaprawy, Drusilla każdego popołudnia pomiędzy czwartą a szóstą z uporem ćwiczyła. Następstwem tego było narzucanie jej muzycznego beztalencia głównemu, coniedzielnemu zgromadzeniu rodziny Hurlingfordów w byrońskim kościele. Szczęśliwie żaden z Hurlingfordów nie miał słuchu muzycznego, toteż cała rodzina sądziła, że gra Drusilli wspomaga nabożeństwo.
Missy zakradła się do saloniku – nie do tego, gdzie pracowały wcześniej, ale do drugiego – przeznaczonego na ważne okazje. Tu stały organy. Drusilla zmagała się z Bachem z zapałem rycerza atakującego, ze szczękiem i grzmotem, rywala na polu walki. Siedziała wyprostowana, z zamkniętymi oczami, pochyloną głową i wykrzywionymi ustami.
– Mamo... – był to najcichszy szept – nieśmiały, cichy szmer. Jednak to wystarczyło. Drusilla otworzyła oczy i odwróciła głowę bardziej zrezygnowana niż zła. – Przepraszam, że ci przerywam, ale potrzebujemy więcej owsianki. Muszę pobiec do miasta, zanim wuj Maxwell zamknie sklep. Myszy dostały się do torby.
Drusilla westchnęła:
– Przynieś mi zatem sakiewkę.
Sakwa została przyniesiona, a z zakamarków jej sflaczałego wnętrza wyciągnięto sześciopensówkę.
– Owsianka na wagę. Pamiętaj. Przy paczkowanych płatkach płacisz dużo więcej za fantazyjne pudełko.
– Nie, mamo, paczkowane płatki są znacznie smaczniejsze i nie trzeba ich parzyć całą noc! – W sercu Missy zrodziła się nadzieja.
– No cóż, jeśli ty i ciocia Octavia wolicie raczej jeść płatki paczkowane, to ja nie będę podkreślała różnicy w kosztach.
Drusilla zawsze powtarzała sobie i swojej siostrze, że żyć będzie do tego dnia, kiedy jej nieśmiała córka okaże jakiś znak oporu. Tymczasem ta skromna zapowiedź niezależności odbiła się tylko od nieugiętej matki, która nawet nie zdała sobie z tego sprawy.
– Nie będziesz podkreślała...? – spytała urażona Missy.
– Zdecydowanie nie. Owsianka jest w zimie naszym podstawowym pożywieniem i to o wiele tańszym niż węgiel na opał.
Po chwili jej głos zabrzmiał bardziej przyjaźnie, jak u kobiety zrównoważonej.
– Jaka temperatura?
Missy spojrzała na termometr w holu:
– Czterdzieści dwa stopnie [Wysokość temperatury podawana jest w książce w skali Fahrenheita.] – zawołała.
– W takim razie będziemy jadły w kuchni i spędzimy w niej cały wieczór – krzyknęła Drusilla, rozpoczynając od nowa pasowanie się z Bachem.
Owinięta w brązowy płaszcz, brązowy wełniany szal i brązowy zrobiony na drutach beret, z sześciopensówką z maminej sakiewki wsuniętą do wnętrza palca brązowej rękawiczki, Missy opuściła dom i pospieszyła ścieżką wyłożoną kształtną cegłą w dół, do frontowej bramy. W małej torbie na zakupy miała książkę. Okazji, żeby dostać się do biblioteki, miała niewiele, a odległość między wypożyczalnią a domem była duża. I jeśli po drodze wstąpi tam, to nikt nie musi się od razu dowiedzieć, że zrobiła coś więcej poza zakupem owsianki w sklepie wuja Maxwella.
Być może dziś wieczorem czytelników będzie obsługiwała jej ciotka Livilla, więc dostanie książkę jakiegoś innego rodzaju niż romans. Ale tak naprawdę dla Missy każda książka była lepsza niż jej zupełny brak. W poniedziałek zastałaby w bibliotece Unę i obowiązkowo otrzymałaby romans.
Powietrze przepełnione było delikatną, szkocką mgiełką, dygocącą między mgłą a deszczem i powlekającą kulistymi kroplami żywopłot wyznaczający granice domu zwanego Missalonghi. Gdy znalazła się na Gordon Road, zaczęła biec. Zwolniła dopiero na rogu, ponieważ złapała ją przeraźliwa kolka. Zwolniła, ale nadal szła szybko. Odczuła niewielką ulgę. Zaczęło ją ogarniać promieniste szczęście, które pojawiało się zawsze, kiedy ofiarowywano jej tę najrzadszą z wielkich przyjemności, jaką było oddalenie się od granic Missalonghi. Kolka wreszcie ustąpiła, a ona zaczęła po raz kolejny podziwiać znajome osobliwości miasta Byron, wyłaniające się z mgły w późne popołudnie krótkiego zimowego dnia.
Wszystkie nazwy w mieście Byron wiązały się nierozłącznie z wielkim poetą. Także dom matki Missy nazywano Missalonghi, aby uczcić miejsce, w którym przedwcześnie zmarł Byron. [George Gordon Byron zmarł w roku 1824 w Missolungi (Grecja).] Ta dziwaczna miejska terminologia była dziełem wielkiego dziadka Missy – sir Williama Hurlingforda Pierwszego, który założył miasto po przeczytaniu „Childe Harolda”, doznawszy olśnienia, że odkrył wielkie dzieło literackie. Byron stało się jego pasją i odtąd zanudzał wszystkich, których znał, niestrudzonym opowiadaniem o rosnących kosztach rozwijającego się miasta.
Missalonghi położona była przy Gordon Road, Gordon Road przechodziła w Noel Street, a Noel Street w Byron Street – główną ulicę po „ważniejszej” stronie miasta. George Street wiła się przez kilka mil, zanurzając się w dolinę Jamieson. Był tu nawet niewielki zaułek, nazywany Caroline Lamb Place, położony po „gorszej” stronie miasta, przy linii kolejowej (tak samo jak Missalonghi). Mieszkało tam około tuzina hałaśliwych kobiet, które zajmowały trzy domy. Tu właśnie przybywało wielu gości płci męskiej z obozu położonego zaraz obok linii kolejowej oraz z olbrzymich zakładów przemysłowych, które szpeciły południowe krańce miasta.
Powstanie tego miejsca odkrywało najbardziej kłopotliwą, a zarazem interesującą stronę intrygującego charakteru sir Williama Pierwszego, zważywszy zwłaszcza na fakt, że na łożu śmierci nakazał, aby nie mieszano się w naturalny bieg spraw i nie zmieniano funkcji Caroline Lamb Place. I tak od tego czasu miejsce to pozostawało wyraźnie nieczyste, co niekoniecznie musiało być spowodowane rosnącymi tam kasztanami.
Rzeczywiście, sir William Pierwszy z pasją czynił to, co określał „uporządkowanym systemem nazewnictwa”. Wszystkie swoje córki obdarował imionami łacińskimi, ponieważ były one bardzo popularne w wyższych sferach społeczeństwa. Jego potomkowie podtrzymali ten zwyczaj, więc w rodzinie spotykało się same Julie, Aurelie, Antonie, Augusty... W jednej z gałęzi rodziny spróbowano ulepszyć ten zwyczaj i wraz z przyjściem na świat piątego syna, zaczęto nazywać chłopców imionami wywodzącymi się z łacińskiej numeracji. W ten sposób drzewo genealogiczne rodziny Hurlingfordów wsławili: Quintus, Sextus, Septimus, Octavius i Nonus. Decimus zmarł przy narodzinach i nikogo to nie zdziwiło.
– Och, jaka piękna – Missy zatrzymała się, podziwiając olbrzymią pajęczynę ozdobioną delikatnymi czułkami mgły, przez której pulsującą powłokę prześwitywała, niezbyt widoczna z oddali, dolina na skraju Gordon Road.
W środku pajęczyny siedziała ogromna, błyszcząca pajęczyca, którą pokornie eskortował drobny towarzysz. Missy nie czuła ani strachu, ani odrazy, tylko zazdrość. To szczęśliwe stworzonko żyło we własnym świecie – czuło się bezpieczne i było nieustraszone. Pajęczyca jak niezwykła i wyrafinowana sufrażystka panowała i dominowała nad mężem. Mogła go nawet zjeść, gdy już zapłodni jej jaja. „Och, szczęśliwa, szczęśliwa pajęczyca”. Zburzysz jej świat, a ona spokojnie, z wrodzonym talentem odbuduje go tak cudownie, tak nieziemsko, że jego nietrwałość staje się praktycznie pozorna. A gdy nowa pajęczyna jest skończona, ona może się zająć następną serią małżonków – nieustanna, cykliczna biesiada. Tymczasem w rządzącym się innymi prawami świecie ludzkim prym wiódł nowoczesny silny i niezależny mężczyzna, który twardo odrzucał wszelkie krępujące go więzy i zapominał nawet o tym, że u swego zarania stanowił jedność z łonem matki.
– Czas! – Missy zaczęła znów biec, skręcając w Byron Street i kierując się do sklepów schodzących wzdłuż obu stron ulicy w dół, do centrum miasta.
Byron Street ze swoim parkiem, stacją kolejową, murowaną fasadą hoteli i imponującymi egipskimi łazienkami stawała się coraz wspanialszą ulicą. Tu znajdował się sklep spożywczy Maxwella Hurlingforda, tu prowadził handel towarami żelaznymi Denys Hurlingford. Tu miała swój salon modystka – Aurelia Marshall, z domu Hurlingford, tu była kuźnia i pompa paliwowa Thomasa Hurlingforda, a także: piekarnia Waltera Hurlingforda, centrum handlowe z ubraniami Herberta Hurlingforda, herbaciarnia „Pod Płaczącą Wierzbą” Julii Hurlingford, wypożyczalnia książek Livilli Hurlingford, rzeźnia Roberta Hurlingforda Witherspoona, sklep cukierniczo-tytoniowy Percivala Hurlingforda oraz kawiarnia . „Olympus” i bar mleczny Nikosa Theodoropoulosa.
Stosownie do rangi ulicy nawierzchnia Byron Street została uszczelniona tarmakadamem, [Tarmakadam – nawierzchnia drogowa składająca się z uwałowanych na podłożu z piasku dwóch warstw tłucznia kamiennego o różnej ziarnistości, pokrytego smołą.] a jej skrzyżowanie z Noel Street i Caroline Lamb Place zaopatrzono w ozdobne, wytworne, granitowe końskie koryta sprezentowane jeszcze przez sir Williama. Przy korytach oraz wzdłuż sklepów ustawiono odpowiednio umocowane słupki do wiązania koni. Ulica wysadzana była starymi, pięknymi drzewami gumowymi, [Drzewo gumowe – potężne drzewo, odmiana figowca, o deskowatych korzeniach i skórzastych lśniących liściach. Do niedawna uprawiane jako cenna roślina kauczukowa.] które usytuowano tak, aby ich zieleń i kwiaty sprawiały przyjemność i dawały ukojenie.
W centralnej części Byron znajdowało się zaledwie kilka prywatnych domów. Miasto zapewniało sobie środki na utrzymanie dzięki letnikom, którzy znajdowali tu schronienie przed skwarami i wilgocią przybrzeżnych dolin oraz dzięki przybywającym tu corocznie kuracjuszom, którzy leczyli reumatyzm, bóle stawów i inne podobne dolegliwości w gorących źródłach mineralnych umiejscowionych na pokładach geologicznych znajdujących się pod Byron. Dlatego też wzdłuż całej Byron Street stało mnóstwo pensjonatów i domów gościnnych prowadzonych oczywiście przede wszystkim przez Hurlingfordów. Byronowskie egipskie łazienki zapewniały komfort tym, którzy niespecjalnie liczyli się z pieniędzmi, a obszerny i prestiżowy hotel Hurlingfordów wyposażony był we własne łazienki przeznaczone tylko dla szczególnie ekskluzywnych gości. Dla tych, którym środków pieniężnych wystarczało tylko na łóżko i śniadanie, urządzono w jednym z tańszych pensjonatów, na rogu Noel Street, spartański basen.
Sir William Drugi wymyślił, a następnie uruchomił niezwykle intratny interes, wykorzystując krystalicznie czystą i miłą w smaku byronowską wodę mineralną. Pół kwarty tej niezwykłej, lekko musującej wody sprzedawano w artystycznie wysmukłej, szklanej butelce, zwanej Butelką Byrona. Pod tą nazwą stała się ona wkrótce bardzo znana w całej Australii i na wyspach południowego Pacyfiku, jako niezwykle delikatny napój orzeźwiający.
„O wodo, bądź przeklęta!” – powiedzieliby ci, którzy znalazłszy się we Francji, zechcieliby porównać tamtejszą wodę z byronowską. Dobra, stara Butelka Byrona była nie tylko lepsza, ale także dużo tańsza, a za pustą zwracano jeszcze parę groszy. Dlatego też wszyscy rozsądni kupowali akcje miejscowej huty szkła, której prowadzenie nie wymagało dużych nakładów, dawało natomiast spore zyski, rozwijając się w niezwykle dobrze prosperujący biznes. Dochody uzyskiwane z produkcji Butelki Byrona zapewniły wysoki status kolejnym potomkom sir Williama Drugiego, a sir William Trzeci, wnuk Pierwszego i syn Drugiego z Williamów, przewodniczył już spółce Byron Bottle, czyniąc to z całą bezwzględnością i chciwością właściwą swoim poprzednikom.
Maxwell Hurlingford, pochodzący w prostej linii od Williama Pierwszego – a zatem człowiek bardzo majętny – nie musiał prowadzić sklepu rolno-spożywczego. Jednakże bystrość umysłu i kupiecki instynkt rzadko zanikały w rodzinie Hurlingfordów. Postawę tę pogłębiał fakt, że życie musiało być zgodne z kalwińskimi zasadami, którymi rządził się ród. A te nakazywały, aby człowiek, chcąc doznać łaski Pana, nieustannie zajmował się pracą. Sztywne trzymanie się tej reguły powinno było zrobić z Maxwella Hurlingforda świętego już za życia. Niestety, życie lubi płatać figle, toteż Maxwell Hurlingford stał się kombinacją anioła ulicy i diabła domu.
Kiedy Missy weszła do sklepu, usłyszała ochrypły dźwięk dzwonka. Ten rodzaj brzmienia wymyślił wuj Maxwell, dając upust zarówno swej ascetycznej postawie życiowej, jak i ostrożności. Na dźwięk dzwonka Maxwell Hurlingford ukazał się bezzwłocznie sam we własnej osobie, wyłaniając się z dolnych partii zaplecza, gdzie przechowywane były otręby, plewy, pszenica, jęczmień, mąka z otrębami i owies. Wszystko to składowane było w ułożonych w wysokie sterty konopnych workach.
Maxwell Hurlingford zaspokajał nie tylko gastronomiczne potrzeby mieszkańców miasta, ale również dostarczał żywność dla ich koni, krów, świń i owiec. Jak zauważył jeden z miejscowych dowcipnisiów: „Jeśli czyjeś pole nie spełnia swego zadania, to z powodzeniem zastąpi je Maxwell Hurlingford”.
Kiedy wszedł, jego twarz miała normalny, skwaśniały wyraz, a w ręce tkwiła ogromna sklepowa szufla z resztkami zboża.
– Spójrz! – burknął, machając szuflą przed oczami Missy. Jego zachowanie przypominało reakcję ciotki Octavii na widok torebek z owsianką splądrowanych przez myszy. – Wszędzie wiórki zbożowe.
– Ojej! Czy w workach z owsianką też?
– Tak, i to dużo.
– To w takim razie poproszę cię wujku o pudełko płatków śniadaniowych.
– Dobrze, że chociaż konie nie są wybredne – mruknął, rzucając szuflę na tył lady.
Dzwonek znowu wybuchnął chrapliwym dźwiękiem, kiedy do sklepu wszedł jakiś mężczyzna, wpuszczając podmuch zimnego, ostrego powietrza.
– Cholera jasna, zimno jak w psiarni – powiedział przybysz, ciężko chwytając powietrze i rozcierając zziębnięte ręce.
– Panie! Tutaj są damy!
– O prze... – nieznajomy wstrzymał się z przeprosinami i odwracając się od lady, wyszczerzył zęby do zdrętwiałej Missy. – Damy? Człowieku! Ja tu widzę tylko połowę jednej.
Ani Missy, ani wuj Maxwell nie byli pewni, czy była to złośliwa i obraźliwa aluzja do niskiego wzrostu Missy, czy też przybysz dawał do zrozumienia, że nie uważa jej za damę. Ale zanim wuj Maxwell ochłonął na tyle, aby puścić wodze swemu znanemu z ostrości językowi, mężczyzna zaczął wyłuszczać listę swoich żądań:
– Poproszę sześć toreb otrąb, trochę mąki, trochę cukru, pudełko dwunastomilimetrowych naboi, płat bekonu, sześć puszek proszku do pieczenia, dziesięć funtów masła konserwowanego, dziesięć funtów rodzynek, tuzin puszek syropu złotego, dziesięć słoików dżemu śliwkowego i dziesięciofuntową puszkę herbatników Arnott.
– Jest za pięć piąta. Zamykam punktualnie o piątej.
– W takim razie byłoby lepiej, gdyby się pan pospieszył – nieustępliwie odpowiedział nieznajomy.
Paczkowane płatki leżały na ladzie. Missy wyciągnęła sześciopensówkę z palca rękawiczki i podała ją wujowi, na próżno oczekując, że wyda jej jakieś drobne. Nie miała jednak dosyć odwagi, aby zapytać, czy taka mała ilość płatków, nawet w tak fantazyjnym pudełku, może kosztować aż tak drogo. W końcu wzięła płatki i wyszła, ukradkiem zerkając na nieznajomego.
Przed sklepem stał wóz zaprzężony w dwa konie przywiązane do słupka. Wóz był niewątpliwie bardzo dobrej jakości, a konie lśniły i miały przyjemny wygląd. Osprzęt wozu i koni wyglądał na nowy i prezentował się bogato.
Była za cztery piąta. Gdyby choć trochę spóźniła się do sklepu, byłaby teraz być może w lepszej sytuacji. Mogłaby wystąpić w obronie nieznajomego, tłumacząc wujowi, że tak duże zamówienie przybysza jest formą przeprosin za zbyt późne przybycie po zakupy i w ten sposób zaistniałaby nadzieja, iż w zamian zostałaby podwieziona do biblioteki wozem.
Miasto Byron nie miało biblioteki publicznej. W tych czasach publiczne biblioteki znajdowały się zaledwie w kilku większych miastach Australii. Lukę tę wypełniała prywatna wypożyczalnia książek Livilli Hurlingford. Livilla była wdową i miała syna, którego kosztowne potrzeby powodowały, iż wiecznie brakowało jej pieniędzy. Sytuacja finansowa i nie zaspokojona potrzeba zyskania jak największego szacunku otoczenia spowodowały, że otworzyła dobrze zaopatrzoną wypożyczalnię książek. Popularność biblioteki i uzyskiwany z jej prowadzenia dochód sprawiły, że Livilla zignorowała obowiązujące w Byron purytańskie zarządzenie, nakazujące zamykanie sklepów o godzinie piątej każdego dnia. Było to o tyle łatwiejsze, że większość jej protektorów wolała wypożyczać książki wieczorami.
Dla Missy książki były pociechą i jedynym luksusem. Praktycznie całe swoje niewielkie fundusze, właściwie psie pieniądze, które uzyskiwała ze sprzedaży jaj i masła, przeznaczała na wypożyczanie książek z biblioteki cioci Livilli. Obie siostry, matka i ciotka, potępiały ten obyczaj usilnie do chwili, kiedy kilka lat wcześniej zwrócono im uwagę, że Missy ma w życiu prawo do czegoś więcej niż tylko owe pięćdziesiąt funtów, którymi obdarzył ją ojciec w dniu urodzin. Drusilla i Octavia były zbyt uczciwe, aby ignorować swoje obowiązki tylko dlatego, że Missy była rozrzutna. Umożliwiły jej więc, nieledwie bez skąpstwa, korzystanie z niewielkich funduszy uzyskiwanych z własnej pracy. Nikt zatem nie protestował, gdy Missy czytała książki. Sprzeciw, i to kategoryczny, pojawiał się wówczas, gdy Missy wyrażała chęć pospacerowania wśród gąszczy okolicznej doliny.
Zdaniem Drusilli i Octavii spacery wśród chaszczy stwarzały dwuznaczną sytuację, której następstwem były morderstwa, gwałty i grabieże dokonywane na kobietach. Dlatego spacery były zabronione i nie usprawiedliwiały ich żadne okoliczności. Drusilla zatem zarządziła, aby kuzynka Livilla dostarczała Missy tylko dobre i należyte książki: żadnych powieści, żadnych nieprzyzwoitych i skandalizujących biografii, żadnej literatury mającej związek z mężczyznami. Ciotka Livilla przestrzegała tego dictum bez zastrzeżeń, podzielając poglądy Drusilli i Octavii na temat tego, co niezamężne panie powinny czytać. Ale oto od miesiąca Missy chroniła nieczystą tajemnicę. Dostarczono jej w bród powieści-romansów. Ciotka Livilla znalazła sobie asystentkę, która prowadziła bibliotekę w poniedziałki, środy i soboty. Dawało to ciotce czterodniowy odpoczynek od męczącego naprzykrzania się miejscowych czytelników, którzy przeczytawszy wszystkie niemal książki z biblioteki, przychodzili tylko po to, aby pogrzebać na półkach. Oczywiście nowa asystentka pochodziła też z Hurlingfordów, ale z tych dalszych, wywodzących się z Sydney.
Ludzie rzadko zauważali nieśmiałą i niesłychanie powściągliwą Missy Wright, ale Una, bo tak miała na imię nowa asystentka, szybko dostrzegła, że ta dziewczyna to doskonały materiał na dobrą przyjaciółkę. Tak że od razu, od samego początku swego urzędowania, Una zajęła się Missy w zdumiewający sposób. Wdawała się z nią w długie rozmowy i w ten sposób poznawała warunki, w jakich Missy żyła, jej upodobania, nadzieje, kłopoty i marzenia. Potem opracowała bezpieczny system zaopatrywania jej w zakazany owoc – książki, których dotychczas nie mogła czytać, i robiła to tak, by nie zorientowała się ciotka Livilla. Zasypywała Missy powieściami wszystkich rodzajów, od najbardziej awanturniczych po najbardziej romantyczne.
Dzisiaj wieczorem powinna być na dyżurze ciotka, więc pewnie otrzyma jakąś nieciekawą książkę. Gdy wchodziła w oszklone drzwi biblioteki, nie miała co do tego jeszcze całkowitej pewności. Ale jej obawy zniknęły, ponieważ w ciepłym, przepełnionym wiśniowym zapachem pomieszczeniu znajdowała się Una, a po ciotce nie było śladu.
Niezwykłość Uny, jej umiejętność rozumienia wszystkiego oraz dobroć spowodowały, że Missy przywiązała się do niej. Una wyglądała jak zwykle nadzwyczajnie. Miała znakomitą figurę i wzrost właściwy prawdziwym Hurlingfordom. Jej elegancki sposób ubierania się przypominał stroje kuzynki Alicji. Ubrana była zawsze z dobrym smakiem, gustownie, według ostatniej mody, co było fascynujące. Jak wszyscy w rodzinie, miała niezwykle jasną cerę, jasne oczy i wyblakłe włosy – przekleństwo żeńskiej linii Hurlingfordów, co nie dotyczyło tylko Alicji, która była zachwycająco piękna, a Bóg obdarował ją ciemnymi brwiami i smagłą cerą, oraz Missy, która była zupełnie smagła.
Natomiast w Unie najbardziej intrygujący był jej niezwykły styl. Patrzyło się na nią, jak na wybornej jakości kwiat emanujący delikatność i duchową wytworność. Jej owalne długie paznokcie emitowały jakąś niezwykłą treść, a sploty włosów, ułożone wokół głowy i zwieńczone kokardą, były tak jasne, że prawie białe. Powietrze wokoło niej pulsowało to zanikającą, to znów pojawiającą się jasnością. Był to fascynujący widok.
To, co widziała Missy, patrząc na Unę, zagrażało całemu jej dotychczasowemu życiu i zmieniało je – nie mogła liczyć na zrozumienie u Hurlingfordów. Sama zresztą też nie była przygotowana na to, że kiedykolwiek zetknie się ze zjawiskiem tak silnie emanującej osobowości. Tymczasem w ciągu jednego miesiąca spotkała się z tym dwukrotnie: z Uną i jej luminescencją oraz z rozedrganą i niemal błękitną chmurą porywającej energii, która wręcz biła od nieznajomego ze sklepu wuja Maxwella.
– Kochanie, mam dla ciebie powieść, która na pewno ci się spodoba – powiedziała Una na widok Missy. – Opowiada ona o młodej damie, którą bieda zmusza do pójścia na służbę do pałacu wielkiego księcia, gdzie zostaje guwernantką. Poznaje swojego pana i zakochuje się w nim, co powoduje kłopoty. Wtedy on postanawia pozbyć się jej ze względu na żonę, do której należą wszystkie pieniądze. Wywozi ją do Indii, gdzie ich dziecko zaraz po porodzie umiera na cholerę. Po tych smutnych wydarzeniach pewnego dnia spotyka przystojnego maharadżę, który zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia. Podziwia jej białą, bladą cerę, kasztanowe włosy i zielone oczy, bo stanowi to całkowite przeciwieństwo ciemnych żon i konkubin, których ma aż dwanaście. Maharadża porywa ją, chcąc uczynić swą zabawką, ale wtedy odkrywa, że żywi wobec niej wielkie uczucie. Proponuje jej małżeństwo i pozbywa się wszystkich innych kobiet, uważając, że jest klejnotem tak wielkiej rzadkości, iż nie powinna mieć rywalek. I tak dama staje się żoną maharadży, zyskując potężną władzę i moc. Wówczas przybywa książę z pułkiem huzarów, aby zdławić powstanie w rejonach podgórskich. Odnosi zwycięstwo, ale zostaje ciężko ranny. Dama zabiera go do swego alabastrowego pałacu, gdzie książę umiera w jej ramionach, a ona wybacza mu, że ją tak okrutnie zranił i o wszystkim zapomina. Wtedy maharadża uzmysławia sobie, że jej miłość do niego jest większa od tej, którą niegdyś darzyła księcia. Czyż nie wspaniała historia?
Po wysłuchaniu opowieści o „mrocznej miłości”, Missy przyjęła książkę od razu i włożyła do torby na zakupy, szukając przy okazji swej małej sakiewki. Ale jej tam nie znalazła.
– Obawiam się, Uno, że zostawiłam portfel w domu – powiedziała Missy z takim upokorzeniem w głosie, jakie znamionuje ludzi co prawda biednych, ale niezwykle dumnych. – Kochanie, byłam pewna, że wkładałam ją do torby. Cóż, weź książkę z powrotem. Wrócę po nią w poniedziałek.
– Boże, Missy, to że zapomniałaś pieniędzy, to jeszcze nie koniec świata. Weź książkę teraz, bo ktoś inny ją wypożyczy i będzie dobrze, jeśli zostanie zwrócona przed upływem kilku miesięcy. Zapłacisz następnym razem.
– Dziękuję – odpowiedziała Missy z bezradnym wyrazem twarzy, czując przytłaczający ciężar missalonghickiego zakazu dotyczącego tego rodzaju literatury. Zwyciężyła jednak namiętność do książek. Z niezdarnym uśmiechem zaczęła wycofywać się z biblioteki tak szybko, jak mogła.
– Nie odchodź jeszcze, kochanie – poprosiła Una. – Zostań i porozmawiaj ze mną choć trochę, proszę.
– Przykro mi bardzo, ale nie mogę.
– Tylko chwilę. Do siódmej będzie tu spokojnie, ponieważ wszyscy w tym czasie popijają w domu herbatkę.
– Szczerze, Una, nie mogę – żałośnie odpowiedziała Missy.
– Ależ możesz – uparcie powtarzała Una.
Niezręcznie było odmawiać komuś, wobec kogo miało się dług wdzięczności. Missy skapitulowała.
– W takim razie dobrze, ale tylko na chwilkę.
– Chciałam się tylko dowiedzieć, czy widziałaś już Johna Smitha – powiedziała Una, dotykając błyszczącymi czubkami paznokci połyskującą we włosach kokardę, a jej bladoniebieskie oczy zaiskrzyły się.
– Johna Smitha? A kto to taki?
– Pewien jegomość, który w zeszłym tygodniu zakupił twoją dolinę.
Dolina Missy nie była jej własnością. Po prostu biegła wzdłuż drugiej strony Gordon Road, a ona zawsze myślała o niej jako o swojej, opowiadając Unie o wielkim, przepełniającym ją pragnieniu spacerów wśród gąszczy doliny. Jej twarz posmutniała.
– Co za wstyd.
– Ależ to może okazać się całkiem przyjemne, jeśli tylko mnie poprosisz... Czas już, żeby ktoś nowy postawił nogę w Missalonghi...
– No cóż, nigdy nie słyszałam o Johnie Smisie i jestem pewna, że nigdy go nie wisiałam – powiedziała Missy, odwracając się do wyjścia.
– Skąd możesz wiedzieć, że nigdy go nie widziałaś? Zostań i wysłuchaj, jak wygląda.
Przed oczami Missy pojawiła się nagle postać nieznajomego ze sklepu wuja Maxwella. Zamknęła je i odpowiedziała bardziej stanowczo niż zwykle:
– Jest bardzo wysoki i dobrze zbudowany. Ma falujące, kasztanowe włosy i taki sam zarost, z dwoma jasnymi smugami. Ubiera się prosto i klnie jak szewc. Ma miłą twarz i jeszcze milsze oczy.
– Tak, to on! – krzyknęła Una. – A więc widziałaś go, gdzie? Mów szybko.
– Kilka minut temu pojawił się w sklepie wuja Maxwella i zakupił ogromną ilość artykułów.
– Naprawdę? To znaczy, że sprowadza się do doliny. – Una uśmiechnęła się do Missy: – Myślę, że spodobało ci się to, co dostrzegłaś. Nieprawdaż, malutka Missy, ty figlarko?
– Rzeczywiście – Missy zawstydziła się.
– To tak, jak mnie, gdy go pierwszy raz ujrzałam – powiedziała Una, zakładając rękę na rękę.
– Kiedy to było?
– Wiek temu. Tak naprawdę to upłynęło już kilka lat. To było w Sydney.
– Znasz go?
– Tak, bardzo dobrze – westchnęła Una.
Czas spędzony ostatnio nad romantycznymi powieściami do tego stopnia rozwinął emocjonalną edukację Missy, że spytała:
– Kochasz go?
– O nie! – Una roześmiała się. – Jedyną rzeczą, której możesz być zupełnie pewna, jest to, że nigdy go nie kochałam.
– Pochodzi więc z Sydney? – zapytała uspokojona Missy.
– Między innymi...
– Był waszym przyjacielem?
– O nie. Był przyjacielem mojego męża.
To była dla Missy w istocie nowość.
– Wybacz mi, Uno. Nie miałam pojęcia, że jesteś wdową.
Una znów wybuchnęła śmiechem:
– Nie jestem wdową, kochanie. Święci ochraniają mnie przed noszeniem czarnych rzeczy. Wallace, mój mąż, jest cały czas pośród żywych. Sytuację w moim małżeństwie najprościej można przedstawić tak: mąż po prostu rozwiódł się ze mną.
W całym swym życiu Missy ani razu nie spotkała rozwódki. Hurlingfordowie nigdy nie rozstawali się po ślubie, chyba że robili to dopiero w niebie, piekle lub czyśćcu.
– To chyba było dla ciebie bardzo trudne – odrzekła Missy cichutko bez nuty sztucznego oburzenia, zgodnie ze swoim usposobieniem.
– Kochanie, tylko ja wiem, jak bardzo było i jest to trudne – światło wokół Uny gdzieś znikło. – To było małżeństwo z rozsądku. Jemu, a raczej jego ojcu, odpowiadało moje pochodzenie społeczne, a mnie jego domostwo i możliwości finansowe.
– Nie kochałaś go?
– Cały kłopot w tym, i to jest największe moje zmartwienie, że nigdy nie kochałam nikogo tak, jak siebie samej. – Światło wokół Uny znów się pojawiło, powoli odzyskując swą normalną intensywność i wewnętrzny blask. – Wallace był znakomicie wykształcony i dobrze się prezentował. Ale jego ojciec... O Boże! Jego ojciec był okropnym, malutkim człowieczkiem, od którego zawsze pachniało tanią pomadą i jeszcze tańszą tabaką, a do tego nie miał pojęcia o podstawowych zasadach dobrego wychowania. Za to z nieprzepartą ambicją walczył o umieszczenie syna na szczycie drabiny społecznej. Toteż większość czasu i pieniędzy poświęcał na coś, co by można było nazwać „przetwarzaniem syna w szczególny rodzaj człowieka”. Natomiast prawda była taka, że jego syn lubił proste życie i nie pragnął wspinaczki na szczyty. Próbował jednak sprostać zadaniom stawianym przez ojca, ponieważ całkiem beznadziejnie kochał tego starego okropnego człowieczka.
– I co się stało? – spytała Missy.
– Ojciec Wallace’a zmarł niedługo po tym, jak rozpadło się nasze małżeństwo, Wielu ludzi, nie wyłączając Wallace’a, sądziło, że powodem było złamane serce. Spowodowało to, że Wallace znienawidził mnie jak żaden mężczyzna i tę nienawiść przeniósł na wszystkie kobiety.
– Nie mogę w to uwierzyć – lojalnie powiedziała Missy.
– Nie wątpię, że rzeczywiście nie możesz. Ale to prawda, szczera prawda. Po wielu latach, które upłynęły od tego wydarzenia, przyznałam się wreszcie sama przed sobą, że byłam chciwą, egoistyczną suką, którą powinno się utopić przy urodzeniu.
– Och, Una, nie!
– Kochanie, nie opłakuj mnie. Nie jestem tego warta. – Una powiedziała to stanowczo, a blask wokół niej znów pojaśniał. – Prawda jest prawdą, to wszystko. I oto jestem. Wypływam z martwej wody na ląd, jak Byron, odprawiając pokutę za swoje grzechy.
– A twój mąż?
– Ma się całkiem dobrze. Los w końcu dał mu szansę zrealizowania tego wszystkiego, czego zawsze pragnął.
W głowie Missy piętrzyły się setki pytań: o oczywistą przemianę, która dokonała się w sercu Uny, o nowe szanse dla niej i jej utraconego Wallace’a, i o Johna Smitha, owego tajemniczego Johna Smitha... Jednak ta krótka chwila, która nastąpiła, gdy Una skończyła opowieść, przypomniała jej, że ma mało czasu. Pożegnała się i szybko czmychnęła, obawiając się, że Una może ją zatrzymać jeszcze dłużej.
Przez pięć mil pędziła jak na skrzydłach, nie zważając na dokuczającą ciągle kolkę, aż bez tchu wpadła przez kuchenne drzwi do domu, gdzie na szczęście zastała życzliwą atmosferę. Matka i ciotka z całkowitym spokojem przyjęły opowieść o nowym przybyszu – Johnie Smisie, i jego ogromnym zamówieniu, co wydawało się Missy znakomitym usprawiedliwieniem jej dużego spóźnienia. Drusilla wydoiła krowę, bo kości Octavii nie wytrzymałyby takiego wysiłku, groszek był przebrany i gotował się na wolnym ogniu, trzy jagnięce podgardla skwierczały w rondlu. Panie z Missalonghi zasiadły na czas do swojego obiadu.
Wreszcie nadeszła końcówka codziennej pracy, którą było cerowanie najbardziej spranych i zniszczonych pończoch i bielizny. Umysł Missy wciąż zaprzątnięty był bolesnym opowiadaniem Uny i zagadką osobowości Johna Smitha, toteż nieuważnie słuchała wieczornej rozmowy Drusilli i Octavii, które drobiazgowo analizowały nowe wieści, przyniesione przez nią ze sklepu wuja Maxwella. Po dyskusji na temat tajemniczego nieznajomego (Missy nie przekazała, jakie wiadomości zdobyła na temat Johna Smitha od Uny) przeszły do najbardziej interesującego aktualnie wydarzenia – coraz wyraźniej zarysowującego się w byrońskim kalendarzu towarzyskim – ślubu Alicji.
– Trzeba będzie na tę okazję zużyć brązowy jedwab, Drusillo – powiedziała Octavia, mruganiem oczu powstrzymując łzy niekłamanego żalu.
– Oraz mój brązowy gurt [Gurt – sztywna taśma przyszywana do spódnicy w pasie lub wszywana do pasków; rodzaj gorsecika.] i brązową bieliznę Missy. Dobry Boże, tak jestem zmęczona tym wiecznym brązem – krzyknęła Drusilla.
– Ale w naszych trudnych warunkach brąz jest najpraktyczniejszym kolorem – niezbyt udanie pocieszyła ją Octavia.
– I to wszystko tylko na jeden raz – powiedziała wściekle Drusilla, wciskając igłę w szpulę nici i składając niewidzialnie zacerowaną podszewkę. Wszystko to robiła z pasją boleśniejszą niż zwykle. – Tak bardzo chciałabym być raczej głupia niż rozsądna. Jeszcze do tego jutro jest sobota, więc znowu będę musiała wysłuchiwać rozterek Aurelii wciąż niezdecydowanej, czy na swoją kreację wybrać rubinowy atłas czy szafirowy aksamit. Prosiła mnie o radę już setki razy, tak że mam ochotę ją zabić, kiedy powraca do tego tematu.
Missy miała własny pokój wyłożony boazerią w kolorze brązowym, tak jak pozostała część domu. Podłoga pokryta była cętkowanym brązowym linoleum, łóżko brązową bawełnianą kapą, okno też miało wystrój w brązie. Znajdował się tam także szkaradny sekretarzyk i jeszcze szkaradniejsza stara szafa na ubrania. Żadnego lustra, krzesła ani dywanu. Ale na ścianach pokoju wisiały trzy obrazki. Jednym z nich był wyblakły, chociaż odnawiany, a pochodzący z czasów amerykańskiej wojny secesyjnej, dagerotyp przedstawiający niewiarygodnie pomarszczonego, sędziwego sir Williama Pierwszego. Drugi obrazek, haftowany, efekt wczesnych wysiłków Missy w tej dziedzinie, był zupełnie nieźle wykonany i głosił, że „Diabeł dokonuje swojego dzieła, siedząc z założonymi rękami”. Ostatni z obrazków przedstawiał królową Aleksandrę, sztywną i poważną, ale bardzo piękną – tak przynajmniej bezkrytycznie uważała Missy.
Pokój, położony po południowozachodniej stronie, przypominał w lecie palenisko. W zimie natomiast był jak lodownia z powodu wiejących od tej strony silnych, mroźnych wiatrów. Nieumyślne okrucieństwo spowodowało, że Missy zajmowała właśnie ten szczególny pokój. Po prostu była najmłodsza i wylosowała najkrótszą słomkę. Trzeba było jednak przyznać, że tak naprawdę żaden z pokoi w Missalonghi nie był komfortowy.
Sina z zimna zrzuciła z siebie brązową sukienkę, flanelową halkę, wełniane pończochy i resztę bielizny, starannie składając wszystko przed włożeniem do szuflady. Sukienkę powiesiła na haczyku w szafie. Tylko jej najlepsze niedzielne ubranie wisiało należycie, ponieważ wieszaki były bardzo kosztownym artykułem. Zbiornik na wodę w Missalonghi mieścił zaledwie pięćset galonów, co powodowało, że woda była na wagę złota. Niemniej ciała myto codziennie – trzy panie. dzieliły się wodą do kąpieli – ale bielizna musiała wystarczyć na dwa dni. Koszula nocna Missy, uszyta z szarej flaneli, sięgała jej pod samą szyję i wlokła się po podłodze, gdyż należała do rzeczy odziedziczonych po Drusilli.
Ale łóżko było cieplutkie. Matka już wcześniej zapowiedziała, że gdy Missy przekroczy okres pierwszej młodości, to znaczy po jej trzydziestych urodzinach, będzie dostawała do łóżka ciepłą cegłę podczas chłodnych nocy. I kiedy to się stało, zostało przyjęte z radością, ale jednocześnie Missy pozbyła się nadziei, którą długo pielęgnowała, że pewnego dnia odkryje dla siebie nowe życie poza granicami Missalonghi.
Spać chodziła wcześnie, ponieważ praca fizyczna była wyczerpująca, a życie emocjonalne ograniczone. Ale chwile, które mijały między ułożeniem się w ciepłym łóżku a nadejściem nieświadomości, były okresem całkowitej niezależności. Toteż Missy zawsze walczyła ze snem tak długo, jak tylko mogła.
Leżała zastanawiając się, jak właściwie naprawdę wygląda. W ich domu było tylko jedno lustro i znajdowało się w łazience, ale zbyt długie wystawanie przed nim i przypatrywanie się swemu odbiciu było czynem karygodnym. Tak że na wrażenie Missy o samej sobie wpływało poczucie winy, że być może zajmuje jej to zbyt wiele czasu. No cóż, i tak wiedziała, że jest dość wysoka i zanadto szczupła. Wiedziała, że ma ciemne i proste włosy, a oczy ciemnobrązowe. Jej nos był niezbyt piękny, co spowodował niefortunny upadek w dzieciństwie. Wiedziała, że lewy kącik ust opada jej w dół, a prawy zwija się w trąbkę. Nie wiedziała jednak, jak to się dzieje, że gdy się uśmiecha, pojawia się w niej coś fascynującego, a gdy przyjmuje normalny, poważny wygląd, zaczyna przypominać pajaca z tragikomedii.
Życie nauczyło ją myśleć o sobie jako o bardzo prostej osobie, ale z drugiej strony coś nie pozwalało jej uwierzyć w to do końca. Tak że ostatecznie nie przekonałoby jej żadne logiczne wyliczanie dowodów. Dlatego też każda noc przynosiła zastanowienie: jaka ona właściwie jest i jak naprawdę wygląda?
Myślała o tym, że chciałaby mieć kotka. Wuj Percival, który prowadził sklep kolonialny: cukierniczo-tytoniowy, i był najmilszym spośród Hurlingfordów, obdarzył ją żwawym, czarnym kociątkiem na jedenaste urodziny. Ale matka zabrała kotka szybko i znalazła mężczyznę, który go utopił, wyjaśniając Missy niezaprzeczalną prawdę, że nie mogły sobie pozwolić na jeszcze jedną, nawet tak małą, gębę do żywienia. Zrobiono to nie bez współczucia dla uczuć córki, jak i jej żalu, niemniej zrobiono to, bo musiało być zrobione.
Missy nie protestowała. Nie płakała nawet w łóżku. W jakiś sposób kotek nigdy nie stał się wystarczającą przyczyną do desperackiej rozpaczy. Ale wciąż, po tylu długich i próżnych latach, pamiętała dotyk jego puszystego futerka i wibrujące mruczenie, gdy trzymała go na rękach.
Marzyła, żeby zezwolono jej na spacery przez zarośla w dolinie naprzeciwko Missalonghi. Był to sen na jawie, przechodzący cichutko w prawdziwe sny, których nigdy nie można było przywołać. Ubrania, noszone przez nią w tych snach, nigdy jej nie przeszkadzały nawet wtedy, gdy przemakały podczas forsowania kaskad strumieni i brudziły się od muskania omszałych okrąglaków, i nigdy, przenigdy nie były brązowe. Skowronki fruwały trzepocząc wokół jej głowy, motyle migotały pysznymi kolorami wśród baldachimów olbrzymich drzewiastych paproci, poprzez które niebo wyglądało jak atłas pod koronkami. Wszędzie panował spokój, którego nie mąciła żadna inna ludzka dusza.
Ostatnio zaczęła rozmyślać o śmierci, która coraz bardziej wydawała się jej zwieńczeniem pragnień. Śmierć była wszędzie, równie często nawiedzała młodych, jak i starych. Starzenie się, ataki bólów, krup, błonica, nowotwory, zapalenia płuc, zatrucia krwi, apopleksja, kłopoty z sercem... Dlaczegóż by właśnie ona miała być chroniona przed jej zawsze dosięgającą ręką? Śmierć w ogóle nie była zjawiskiem mile widzianym. Ale czy dla tych, którzy raczej egzystowali, niż żyli?
Przesuwające się tej nocy przed oczami Missy widoki, przeplatające się wspomnienia i marzenia spowodowały, że nie mogła usnąć. Mimo straszliwego zmęczenia spowodowanego wyczerpującą gonitwą przez pięć mil do domu, Missy wydawała się coraz bardziej zbolała. Te ostatnie kilka chwil przed snem poświęciła jeszcze dzikiemu-obcemu, zwanemu Johnem Smithem, który kupił jej dolinę – przynajmniej tak mówiła Una. Wierzyła, że Una miała rację mówiąc o nim, naprawdę zamierza zamieszkać w dolinie. Już nie w jej, ale w jego dolinie. Przymknęła delikatnie powieki i wywołała w wyobraźni jego wizerunek: wysoki, barczysty i silny mężczyzna, urocze, bujne ciemnokasztanowe włosy i dwa wstrząsającą białe pasma na zaroście brody. Z powodu zmian, jakie na jego twarzy pozostawiła mroźna pogoda, nie mogła dokładnie określić wieku. Ale zgadywała, że mógł już przekroczyć czterdziestkę. Jego oczy miały kolor jesiennych liści – krystalicznie czysty, brązowo-bursztynowy. Cóż za sympatyczny człowiek. Jeszcze raz wróciła myślami do spaceru pomiędzy zaroślami doliny – on był z nią, przez cały czas, aż do snu.
Ubóstwo, które rządziło Missalonghi z tak okrutną nieugiętością, było winą sir Williama Pierwszego, który spłodził siedmiu synów i dziewięć córek, z których większość miała oczywiście dalsze potomstwo. Sir William rozdzielił swe doczesne dobra tylko pomiędzy synów, pozostawiając córkom wiano w postaci domu położonego na pięciu akrach dobrej ziemi. Wydawało się, że jest to idealne rozwiązanie zniechęcające mężczyzn polujących na żonę z posagiem, a nadające dziewczętom status posiadaczek ziemskich i zapewniające niezależność. Ich synowie chętnie kontynuowali tę politykę i tak samo synowie synów, zwłaszcza że z biegiem czasu okazało się, iż daje to potomkom męskim coraz więcej pieniędzy. Przeszły dziesięciolecia i domy dziewcząt przestały być intratnym artykułem handlowym, ponieważ nie były tak dobrze budowane, jak późniejsze domostwa, a „pięć akrów dobrej ziemi” w miarę upływu czasu stawało się coraz bardziej „pięcioma akrami nie tak dobrej ziemi”.
W rezultacie, w dwie generacje potem, okazało się, że w rodzinie Hurlingfordów zarysował się ostry podział na kilka grup, według stopnia zamożności: niesamowicie bogatych mężczyzn, kobiety na tyle dobrze sytuowane, że mogły stać się szczęśliwymi małżonkami oraz grupę niewiast wyposażonych w ziemię i dom, które były zmuszone bądź do ich sprzedaży poniżej prawdziwej wartości, bądź do ciągłego borykania się z biedą, tak jak Drusilla Hurlingford-Wright.
Drusilla wyszła za mąż za Eustace’a Wrighta, dziedzica wielkiej sydneyowskiej firmy rachunkowej, posiadającego duże udziały w kilku przemysłowych koncernach. W czasie trwania małżeństwa nie podejrzewała, że gruźlica, na którą zachorował Eustace, stanie się przyczyną niepowodzeń. W niespełna dwa lata po śmierci Eustace’a jego ojciec, który go przeżył, zdecydował, że majątek jej męża przekaże w całości drugiemu synowi i że nie będzie odrywać jego części dla wdowy z takim spadkobiercą, jak chorowite dziecko płci żeńskiej.
I tak dobrze zapowiadające się małżeństwo zakończyło się pod każdym względem ponuro. Stary Wright wziął pod uwagę fakt, że Drusilla miała dom i pięć akrów ziemi oraz pochodziła z bardzo zamożnego rodu, który był zobowiązany opiekować się nią chociażby przez wzgląd na okoliczności. Tylko że stary Wright nie wziął pod uwagę obojętności klanu Hurlingfordów na to, że jedna z jego członkiń, zresztą tylko kobieta, jest samotna i bez środków do życia. I tak Drusilla po kawałeczku sztukowała własny byt.
Przygarnęła niezamężną siostrę, Octavię, która sprzedała własną posiadłość i ziemię swemu bratu Herbertowi, aby wesprzeć Drusillę. Sytuację finansową kobiet rozstrzygnęła obowiązująca w rodzinnym klanie zasada, iż niemożliwe było sprzedanie czegokolwiek komuś obcemu, co wszyscy męscy potomkowie Hurlingfordów znakomicie wykorzystywali. Skąpa suma, którą Herbert dał Octavii za jej własność, została natychmiast w jej imieniu zainwestowana przez niego w jakiś podobno intratny interes. Była to, niestety, jedna z tych inwestycji, które Herbert zwykł robić i za które czuł się zawsze osobiście odpowiedzialny, ale dających w rezultacie absolutne zero. Kilka nieśmiałych upomnień Octavii spowodowało, że brat, na początku przemilczawszy sprawę, potraktował ją w końcu z gniewnym oburzeniem.
Oczywiście niemożliwe było, aby jakakolwiek kobieta z rodziny Hurlingfordów przekazała swoją własność w ręce kogoś obcego. Równie niemożliwe było, aby mogła zhańbić klan podejmując pracę, jeśli ta nie została uprzednio zaakceptowana przez najbliższą rodzinę. Przeto Drusilla, Octavia i Missy pozostały w domu. Zupełny brak kapitału uniemożliwiał im prowadzenie średniej klasy biznesu, a kompletny brak użytecznych talentów powodował, że najbliższa rodzina traktowała je jako niezdolne do pracy godnej Hurlingfordów. Jedyne marzenie, które żywiła Drusilla w związku z Missy, że jej efektowne małżeństwo wyniesie panie z Missalonghi ponad ich ubóstwo, rozwiało się, nim Missy skończyła dziesięć lat, ponieważ zawsze była pospolita i niepociągająca. A od czasu, gdy Missy skończyła dwadzieścia lat, zarówno matka, jak i ciotka pogodziły się z tą okolicznością i już ze spokojem kroczyły po drodze prowadzącej do szanowanych hurlingfordzkich mogił. Przy normalnym biegu wypadków Missy mogłaby w swoim czasie odziedziczyć po matce dom i pięć akrów, ale według zasad obowiązujących w klanie było to nie do osiągnięcia, ponieważ pozostawała Hurlingfordem tylko po kądzieli.
Jakoś jednak radziły sobie w życiu. Miały krowę rasy Jersey, która dawała znakomite kremowe mleko i rodziła wspaniałe cielęta. Trzymały ją dlatego, że należała do bydła najwyższej klasy. Chowały pół tuzina owiec, trzy tuziny drobiu rasy Rhode Island Red, tuzin dobranych kaczek i gęsi oraz dwie przekarmione białe lochy, które rodziły prosięta uzyskujące najwyższą klasę jakości w całym dystrykcie. Świnie były wypasane na pastwisku, nie tłoczono ich w zagrodzie, a karmiono odpadkami z herbaciarni Julii, ze stołu Missalonghi i z ogrodu warzywnego. Ogród warzywny, którym zajmowała się Missy, dawał produkty niemalże przez cały rok.. Miały także nowoczesny sad – dziesięć różnych gatunków jabłoni, drzewo brzoskwiniowe i morelowe, wiśnie, śliwy oraz cztery grusze. Drzewek cytrusowych nie hodowały, ponieważ zimą w Byron było zbyt chłodno.
Sprzedawały owoce, masło i jaja wujowi Maxwellowi za cenę dużo niższą od tej, którą mogłyby uzyskać gdzie indziej, ale odstąpienie produktów komukolwiek innemu było niedopuszczalne. Jedzenia im nie brakowało. To brak pieniędzy powodował, że żyły w nędzy. Ale w tych warunkach zarabianie było po prostu niemożliwe, bo oszukiwali ich ci, którzy po sprawiedliwości powinni byli być rzecznikami. Dostęp do gotówki oznaczał lepsze ubrania, niezbędne utensylia i lekarstwa oraz nowy dach. Pieniądze uzyskiwane z wyprzedaży produktów z gospodarstwa nie wystarczały, tak że żyły w wiecznej finansowej czujności. Missy była z całego serca kochana przez dwie starsze panie, co okazywały w specyficzny i wyraźnie tylko jedyny sposób: pozwalały jej roztrwaniać pieniądze ze sprzedaży jajek i masła na wypożyczanie książek.
Wypełniając swe puste dni. panie z Missalonghi robiły dzianiny, frywolitki, szydełkowały lub szyły i były wdzięczne za podarowaną włóczkę, nici i płótno, które magazynowały w wielkich ilościach w jednym ze skromniejszych pokoi. Podarunki te, które otrzymywały na każde Boże Narodzenie i urodziny, były formą zapłaty za ich robótki i włożoną w nie pracę.
I tak godziły się ulegle na sposób życia i zasady narzucane im przez ludzi, którzy nie mieli pojęcia o ich wielkiej samotności i cierpieniu – gorzkim cierpieniu dystyngowanego ubóstwa, które wymagało wielkiej odwagi i wyjątkowego hartu ducha. Po prostu przyszły na świat i żyły w czasach poprzedzających rewolucję przemysłową i wielkie wojny, w czasach, kiedy żądanie godziwej opłaty za pracę i pociąg do komfortu były zdradą obowiązującej konwencji życia, rodziny i pojęcia kobiecości.
To dystyngowane ubóstwo najbardziej drażniło Drusillę Wright w każdą sobotę rano, gdy szła do Byron mijając wspaniałe rezydencje Hurlingfordów rozłożone na stokach pagórków pomiędzy miastem a doliną Jameson. Szła na poranną herbatkę do swojej siostry Aurelii. Gdy z mozołem posuwała się naprzód, przypominała sobie chwile, kiedy obie były dziewczynami i przygotowywały się do małżeństwa, I to jak rodzina, wydajać Drusillę za mąż, chciała ubić jak najlepszy interes na rynku matrymonialnym.
Odbywała swą wędrówkę samotnie. Octavia była zbyt schorowana, żeby odważyć się na siedmiomilowy wyczerpujący spacer, a kontrast miedzy Missy a córką Aurelii – Alicją, był zbyt bolesny, aby móc ścierpieć porównanie miedzy nimi, toteż Missy jej nigdy nie towarzyszyła. Utrzymywanie konia nie wchodziło w rachubę, ponieważ zbyt zniszczyłby skromne pastwiska, a pięć akrów missalonghickiej ziemi musiało być bardzo dobrze zabezpieczone przed suszą i nadmierną eksploatacją. Toteż gdy schorowane panie z Missalonghi nie mogły chodzić, pozostawały w domu.
Aurelia także wyszła za mąż za człowieka spoza rodziny, ale obrót spraw w jej małżeństwie okazał się szczęśliwy. Edmund Marshall miał wyjątkowy talent do zarządzania, czego było brak każdemu Hurlingfordowi, i pełnił funkcję generalnego zarządcy zakładów przemysłu butelkowego. Toteż Aurelia mieszkała w dwudziestopokojowym, imitującym styl Tudorów, pałacu, otoczonym czteroakrowym parkiem. Rosnące tam prunusy, rododendrony, azalie i dekoracyjne wiśnie przeobrażały park przy końcu sierpnia na okres całego miesiąca w krainę z bajek.
Aurelia miała służbę, konie, powozy, a nawet auto. Jej synowie, Ted i Randolph, zostali posłani na naukę do zakładów i wszystko wskazywało na to, że talent odziedziczyli po ojcu. Ted pracował w dziale księgowości, a Randolph jako inspektor. Aurelia miała też córkę – córkę, którą los wyposażył w to wszystko, czego córka Drusilli nie miała. Dziewczyny łączyła tylko jedna cecha – obie były trzydziestotrzyletnimi pannami. Ale gdy Missy pozostawała w tym stanie z konieczności – nikt bowiem nigdy nie śnił o zaproponowaniu jej małżeństwa, Alicja była wciąż samotna z powodów bardziej fascynujących i porywających serce. Narzeczony, którego zaakceptowała, gdy miała dziewiętnaście lat, został zaledwie na tydzień przed ślubem zabity przez doprowadzonego do skrajnej wściekłości słonia.
Alicja długo nie mogła dojść do siebie po tej bolesnej stracie. Montgomery Massey był jedynym dzieckiem i potomkiem sławnej rodziny plantatorów herbaty Ceylon – rodziny bardzo, ale to bardzo bogatej. Toteż Alicja opłakiwała narzeczonego w sposób odpowiadający jego statusowi społecznemu. Przez cały rok nosiła żałobę; a potem, przez kolejne dwa lata, ubierała się tylko w stroje koloru szarego lub bladoliliowego, które były odpowiednie dla tak zwanej małej żałoby. W końcu, gdy skończyła dwadzieścia dwa lata, uznała, że czas odosobnienia już minął i zaakcentowała to otwierając salon najnowszej mody.
W tym samym czasie jej ojciec nabył dodatkowo starą pasmanterię i tak centrum handlowe z ubraniami Herberta Hurlingforda stawało się coraz bardziej niepotrzebne, ponieważ okazało się, że Alicja ma w tej dziedzinie niebywały talent i że wykorzystuje go w znakomity sposób.
Konwencja wymagała, aby salon był zarządzany w imieniu matki, ale nikt, nie wyłączając tej ostatniej, nie miał złudzeń co do tego, kto naprawdę prowadzi ten znakomicie prosperujący interes. Sklep z kapeluszami, nazwany „Chez Chapeau”, miał niezwykłe powodzenie od momentu otwarcia i przyciągał klientelę nawet z tak odległych miejsc, jak Sydney. Konfekcja sprzedawana przez Alicję począwszy od słomkowych kapeluszy, aż po tiule i jedwabie, była atrakcyjna, powabna i modna.
Alicja zatrudniała dwie krewne, które nie miały ani ziemi, ani posagu oraz starą pannę – ciotkę Comelię, której arystokratyczne pochodzenie dodawało splendoru salonowi, sama zajmowała się głównie inwestowaniem i korzystnym lokowaniem profitów.
W sytuacji, gdy wszyscy przywykli do myśli, że Alicja zamierza opłakiwać stratę Montgomery’ego Masseya aż do śmierci, ona ogłosiła nagle swe zaręczyny z Williamem Hurlingfordem, synem i spadkobiercą sir Williama Trzeciego. W chwili, gdy wiadomość się rozeszła, jej nowy narzeczony miał zaledwie dziewiętnaście lat. Ślub był przewidziany na pierwszy dzień nadchodzącego właśnie października, [Kiedy rozpoczyna się akcja książki, jest miesiąc przed nastaniem wiosny, czyli sierpień (lipiec i sierpień to miesiące zimowe w Australii), po czym przychodzi wrzesień, czyli początek wiosny. Akcja powieści kończy się przed wypadającym na pierwszy dzień października ślubem Alicji. Stąd też wszystkie dywagacje autorki na temat zmian zachodzących w przyrodzie są charakterystyczne dla przełomu zimy i wiosny w górskich strefach Australii.] kiedy piękne kwiaty zdobią ogród w stylu de rigeur, kończąc długie oczekiwanie narzeczonych na uzyskanie zezwolenia na tę uroczystość.
To długie oczekiwanie spowodowała lady Billy, żona sir Williama Trzeciego, która próbowała wychłostać Alicję końskim biczem, gdy usłyszała o zaręczynach. Sir William Trzeci natychmiast nakazał, aby poczekać z małżeństwem do czasu, kiedy pan młody skończy dwadzieścia dwa lata.
Tak więc nie można powiedzieć, by Drusilla Wright z nadmierną radością przemierzała dobrze niegdyś przeszukany, złotonośny, żwirowy piasek Mon Repos, aby następnie z wrodzonym wigorem połączonym z frustracją i zazdrością poruszyć kołatką u frontowych drzwi domu siostry. Lokaj poinformował Drusillę wyniośle, że pani Marshall znajduje się w małym saloniku i poprowadził ją tam z niewzruszoną powagą. Wnętrze Mon Repos było równie czarujące, jak jego fasady i ogrody: drewniana importowana boazeria, jedwabne i aksamitne tapety, brokatowe obicia, ręcznie tkane dywany, meble w stylu regencji – wszystko doskonale rozmieszczone, tak aby uwydatnić wspaniałe proporcje i zalety pokoi. Tu nie było potrzeby malowania czegokolwiek na brązowo, bo ostrożność i oszczędność tym obiektem nie rządziły.
Siostry ucałowały swe policzki i zrobiły to w niemal identyczny sposób. Wszystkie one, poczynając od Octavii, Julii czy Cornelii, a skończywszy na Auguście czy Antonii, miały wspólną cechę, którą można by określić jako wyniosłą lodowatość, a ich uśmiechy były takie same. I mimo że żyły w bardzo odmiennych warunkach, bardziej się lubiły niż cała reszta, tak że tylko nieprzejednana duma Drusilli uniemożliwiała Aurelii wspomaganie jej finansowo.
Gdy po powitaniu zasiadły po dwóch stronach małego inkrustowanego stolika na pokrytych aksamitem krzesłach i kiedy wraz z porcelanową tacą na stoliku pojawiła się herbata i dwa tuziny bajecznie smacznych ciasteczek, przeszły do rozmowy o interesach.
– Naprawdę, Drusillo, twoja duma nie ma sensu. Wiem, jak rozpaczliwie potrzebujesz pieniędzy. Czy możesz podać mi choć jeden rozsądny powód, dla którego te wszystkie wspaniałe ręcznie wykonane robótki gromadzisz w swoim skromnym pokoju, zamiast przekazać Alicji na wyprawę ślubną. Nie możesz powiedzieć, że przechowujesz je dla Missy jako jej wyprawę, ponieważ obydwie dobrze zdajemy sobie sprawę, że Missy sama straciła nadzieję na małżeństwo już kilka lat temu. Alicja chce kupić tę znakomicie ręcznie wykonaną bieliznę i ja się z nią zgadzam – powiedziała pewnie Aurelia.
– Jestem zaszczycona – odrzekła ozięble Drusilla – ale nie mogę ci ich sprzedać, Aurelio. Alicja może je otrzymać, kiedy tylko zechce, wyłącznie jako nasz prezent.
– Nonsens – sprzeciwiła się pani rozległych dóbr. – Sto funtów i Alicja zabiera cały twój zbiór.
– Z przyjemnością przekażemy jej nasze najlepsze rzeczy, ale tylko i wyłącznie jako prezent.
– Sto funtów albo będzie musiała poświęcić sporo czasu, aby kupić wyprawę u Marka Foya, bo ja jej nie pozwolę wziąć niczego z twoich rzeczy za darmo, czyli, jak wolisz, jako prezent od ciebie.
Drusilla potrzebowała nieco czasu, aby przetrawić taki argument. Urażona duma toczyła walkę z dziwnym poczuciem ulgi, którą przyniosło zdecydowane postawienie sprawy przez Aurelię. W końcu pokonała dumę i zdecydowała się ustąpić. Potem wypiła trzy filiżanki aromatycznej, znakomitej herbaty Lapsang Souchong i zjadła niemal wszystkie różowobiałe, bajeczne pyszne ciasteczka. Atmosfera zakłopotania, wywołana poprzednią rozmową, która była konsekwencją ich nieporównywalnej sytuacji życiowej, minęła. Mogły teraz spokojnie przystąpić do spraw istotnych z punktu widzenia ich pokrewieństwa.
– Billy mówi, że ten człowiek sam z siebie robi więźnia – powiedziała Aurelia.
– Dobry Boże, ale jak Billy mógł dopuścić, żeby to się stało?
– Niestety, nie mógł zrobić nic, aby temu zapobiec. Siostro, sama wiesz, że przekonanie, iż Hurlingfordowie są właścicielami całej ziemi między Leurą a Lawson, jest mistyfikacją. Jeżeli obcy przybysz mógł kupić dolinę, co najwidoczniej zrobił, i spłacić dług towarzystwu, co też najwidoczniej zrobił, to Billy ani ktokolwiek inny nie może zrobić nic, aby go stąd przepędzić.
– Kiedy to wszystko nastąpiło?
– Według Billy’ego w zeszłym tygodniu. Dolina, oczywiście, nigdy nie należała do Hurlingfordów. Billy sądzi, że były to dominia królewskie. Jest to określenie, na ogół źle rozumiane, a pochodzące od sir Williama Pierwszego. Wydaje się, że nikt w rodzinie nie pomyślał wcześniej, aby zweryfikować ten fakt. A teraz po prostu szkoda. Przecież nie tylko my wiedziałyśmy, że ktoś z Hurlingfordów mógł już dawno temu kupić tę dolinę. Ten człowiek nabył ją na aukcji w Sydney w zeszłym tygodniu, a nas nikt nie poinformował o tym, że została wystawiona na sprzedaż. Cała dolina, wyobraź sobie, niemal za bezcen. Czy to możliwe? Czy to do przyjęcia? Billy jest wściekły.
– Jak to odkryłaś? – spytała Drusilla.
– Ten typ przyjechał wczoraj do sklepu wuja Maxwella, na chwilę przed zamknięciem. Missy zresztą też tam była.
Twarz Drusilli pojaśniała:
– A więc to ten?
– Tak.
– Zgaduję, że to Maxwell odkrył całą sprawę. On potrafi wyciągać informacje nawet od niemowy.
– Tak, ale ten jegomość wcale nie ociągał się z opowiadaniem na ten temat. Mówił dużo i zbyt szczerze, jak na gust Maxwella. Ale znasz go, on uważa, że tylko głupiec opowiada o swoich interesach.
– Wiesz, najbardziej jestem ciekawa, kogo poza Hurlingfordami mogło zainteresować kupno tej doliny. Dla Hurlingfordów posiadanie doliny jest znaczące, ponieważ znajduje się ona w Byron. Ale przecież ten obcy przybysz nie może w niej nic uprawiać. Potrzeba co najmniej dziesięciu lat, by ją na tyle oczyścić, żeby przeszedł pług. Jest zbyt wilgotna, by utrzymać czystość. Nie można wyciąć zarośli, bo zbyt niebezpieczny jest trakt. Więc dlaczego?
– Według Maxwella, ten człowiek chce tam po prostu zamieszkać i żyć samotnie wśród gąszczy, wsłuchując się w ciszę. W takim razie, musisz przyznać, że jest odrobinę ekscentryczny.
– Dlatego właśnie Billy myśli, że on stanie się więźniem Byron, czy raczej więźniem doliny.
– Maxwell zadzwonił do Billy’ego, jak tylko ten jegomość załadował wóz towarami i odjechał. A Billy od razu zaczął zbierać wiadomości o nim. Wyobraź sobie, że ten człowiek nazywa się John Smith. – Aurelia parsknęła ironicznie. – A teraz ja się ciebie pytam, Drusillo, czy ktokolwiek przybierałby nazwisko John Smith, gdyby nie chodziło o prawdziwie brudną i uciążliwą pracę na tych rozdrożach?
– To może być jego prawdziwe nazwisko – odpowiedziała uczciwie Drusilla.
– Phi! O Johnach Smithach często się czyta, ale czy w rzeczywistości spotkałaś choć jednego? Billy sądzi, że ten John Smith jest tym – no... – jak to nazywają Amerykanie?
– Nie mam pojęcia.
– Cóż, w końcu to nie ma znaczenia, tu nie Ameryka, ale swoją drogą wszystko wskazuje na to, że to fałszywe nazwisko. Według Billy’ego ten człowiek nie ma żadnych akt. personalnych, sprawdzał to w różnych urzędach. A za dolinę zapłacił w złocie, ale to być może jest zmyślone.
– Może jest szczęśliwym górnikiem z Sofala lub Bendigo?
– Nie. Wszystkie złotodajne pola w Australii od lat znajdują się w rękach spółek i nie ma żadnych danych o pojedynczych udziałowcach. Tak przynajmniej mówi Billy.
– To nadzwyczajne – powiedziała Drusilla, bezwiednie sięgając po przedostatnie ciasteczko. – Czy Maxwell lub Billy mają coś jeszcze do dodania?
– No cóż, John Smith zakupił bardzo duże ilości prowiantu i zapłacił w złocie. Nie nosi spodniej bielizny – z wyjątkiem dużego pasa na pieniądze pod koszulą nie miał nic. Szczęście, że Missy wcześniej wyszła. Maxwell przysięga, że ten jegomość podciągnąłby swoją koszulę mimo jej obecności. Przeklinał przy Missy i powiedział coś takiego, co mogło oznaczać, że nie uważa jej za damę.
– Wierzę – odrzekła Drusilla oschle, biorąc ostatnie ciastko z talerza.
W tym momencie do pokoju weszła Alicja Marshall. Matka rozpromieniła się z dumą na jej widok, a ciotka posłała krzywy uśmiech. „Dlaczego, och, dlaczego Missy nie mogła być taka jak Alicja?”
Prawdziwie rozkoszna istota – Alicja Marshall – była bardzo wysoka i pięknie zbudowana. Miała zmysłową, utrzymaną w ryzach linię, anielsko jasne oczy i włosy, a także delikatną cerę, kształtne dłonie i stopy oraz smukłą szyję. Ubrana była, jak zwykle, w doskonałym guście. Swą jedwabną, jasnoniebieską suknię (wyrafinowanie haftowaną, ze znakomicie dobraną, elegancką krótszą spódnicą) nosiła z niezrównanym wdziękiem. Ogrom jej złotawych włosów ozdabiał kapelusz przybrany pękiem jasnoniebieskich i jasnozielonych, tiulowych i jedwabnych róż. I aż zakrawało na cud, że jej brwi i rzęsy były wyraźnie ciemne. Naturalnie, Alicja nie oznajmiała całemu światu, że przyciemniała brwi i rzęsy częściej niż czyniła to Una.
– Ciocia Drusilla byłaby szczęśliwa, mogąc zaopatrzyć cię w bieliznę wyprawową – triumfalnie obwieściła Aurelia.
Alicja zdjęła kapelusz i ostrożnie ściągała długie, jasnoniebieskie rękawiczki z koźlej skóry. Była tak niezwykle skoncentrowana na tych wyjątkowo ważnych czynnościach, że wręcz niezdolna do odpowiedzi. Dopiero gdy odłożyła zdjęte z siebie rzeczy w bezpieczne miejsce i usiadła przy stoliku obok matki i ciotki, ożywiła się i włączyła się do rozmowy swym zwodniczo matowym, melodyjnym głosem.
– Jesteś bardzo dobra, ciociu. To miło, że zdecydowałaś się na to.
– Odkąd twoja mama powzięła decyzję, żeby mi zapłacić, dobroć przestała mieć z tym cokolwiek wspólnego – odpowiedziała ozięble Drusilla. – Przyjedź do Missalonghi w przyszłą sobotę rano i wybierz sobie to, czego potrzebujesz najbardziej. Wypijemy razem herbatę.
– Dziękuję, ciociu.
– Czy polecić, aby podano ci świeżą herbatę? – spytała nieco bojaźliwie Aurelia, odczuwając nadmiar respektu dla swojej zdolnej i niezwykle ambitnej córki.
– Nie, dziękuję mamo. Tak naprawdę to wpadłam, żeby się dowiedzieć czegoś o „cudzoziemcu w środku Byfon” – jak uparł się nazywać nowego przybysza Willie. Czy masz może jakieś nowe informacje? – jej urocze wargi zadrżały.
I tak nowiny na temat Johna Smitha zostały przedyskutowane po raz wtóry, po czym Drusilla wstała, aby się pożegnać i odejść.
– Do zobaczenia w przyszłą sobotę rano w Missalonghi – przypomniała krewniaczkom i oddaliła się w towarzystwie szefa domowej służby.
Przez całą drogę do domu Drusilla dokonywała w myślach przeglądu bielizny przechowywanej w kredensach i rezerwowym pokoju, która tak bardzo interesowała Alicję i Aurelię. Była przerażona, że jej liczba i różnorodność mogą okazać się niewystarczające i nie warte stu funtów. Sto funtów! Co za gratka!
Oczywiście nie wolno im tych pieniędzy wydać. Muszą złożyć je w banku, aby narastał choć niewielki procent. Cała suma powinna leżeć w banku, dopóki nie nastąpi katastrofa. Ale jaka katastrofa? – Drusilla nie wiedziała. Wszak każdy ślepy zaułek na drodze życia mógł przynieść nieszczęście: chorobę, śmierć, remonty, niespodziewane szkody, nadzwyczajne opłaty, podatki. Część pieniędzy mogłyby przeznaczyć na remont dachu i nie trzeba by było sprzedawać jałówki, aby tę sumę uzyskać. W ten sposób w przyszłości będą miały od niej potomstwo i dobry zysk. Jałówka rasy Jersey była dla pań z Missalonghi warta dużo więcej niż pięćdziesiąt funtów. Ale teraz więcej by za nią nie uzyskały. Sprzyjał im zwłaszcza Percival Hurlingford wraz ze swą życzliwą żoną, pozwalając nieodpłatnie korzystać ze swego cennego byka rasy Jersey. On też zresztą podarował im pierwszą, niezwykłą krowę tej rasy.
Tak. Takie rozwiązanie sprawy było bardzo zadowalające!
Może Alicja, znakomita popularyzatorka mody, zainteresuje inne młode dziewczęta z rodziny Hurlingfordów robótkami? Może inna panna młoda zamówi u pań z Missalonghi swą wyprawę ślubną? Mogłoby to się stać w przyszłości specjalną formą pewnego rodzaju transakcji handlowej – wykonywania indywidualnych i szczególnie wytwornych zamówień.
– A więc, droga Octavio – powiedziała Drusilla tego wieczoru do swojej chorej siostry, kiedy już rozdzieliły prace domowe, a Missy pochłonięta była jakąś książką – spędzimy najbliższy tydzień na dokładnym przeglądaniu wszystkiego, co mamy, aby wybrać to, co może zainteresować Aurelię i Alicję. Missy, będziesz musiała sama poradzić sobie z pracami w domu, z ogrodem i zwierzętami, a ponieważ najlepiej dajesz sobie radę z wypiekami, przygotujesz na sobotę słodkie dania do porannej herbaty. Przygotuj piramidki z dżemem i kremem, biszkopty, trochę kruchych ciasteczek oraz upiecz kwaśny placek z owocami i goździkami. – Wydawszy rozporządzenia usatysfakcjonowana Drusilla przeszła do najpikantniejszego aktualnie tematu, którym było pojawienie się w Byron przybysza – Johna Smitha.
Tym razem konwersacja obu pań zajęła uwagę Missy bardziej niż książka, chociaż przez cały czas udawała, że kontynuuje czytanie. Kiedy położyła się spać, połączyła informacje zasłyszane tego wieczoru z tymi, które uzyskała wcześniej od Uny. Dlaczego rodzina uważa, że John Smith nie nosi swego prawdziwego nazwiska? Oczywiście przyczyną tych wszystkich podejrzeń i nieufności Hurlingfordów był fakt, że ktoś spoza nich ośmielił się nabyć dolinę. Cóż, Johnie Smisie, wszystkiego dobrego! Najwyższy czas, aby ktoś wstrząsnął Hurlingfordami. Uśmiechając się zapadła w sen.
Wrzawa przygotowań, która poprzedziła wizytę obu pań Marshall, okazała się zupełnie niepotrzebna, czego zresztą panie z Missalonghi były od początku świadome. Niemniej nie przejęły się zbytnio zmianą tempa życia dom. u, co było czymś absolutnie nowym, i nosiło znamiona wyraźnie złych rządów. Jedynie Missy przechodziła bądź straszliwą mękę, bądź popadała w szczerą skruchę, co wynikało z absolutnego braku czasu na czytanie oraz z obawy, że Una może źle przyjąć jej zbyt długie niewywiązywanie się z opłaty za wypożyczoną w zeszły piątek książkę.
Przygotowanie przysmaków zajęło Missy sporo czasu i przysporzyło wiele udręki, którą pogłębił fakt, że przybyłe w końcu z wizytą panie wzbraniały się przed ich zjedzeniem. Alicja, jak to określiła, „pilnowała swojej figury”, i tak samo wymawiała się jej matka, która chciała „utrzymać jak najwyższą klasę” na ślub córki. Niemniej słodycze się nie zmarnowały i nie posłużyły za karmę dla świń, ponieważ nieco później Drusilla i Octavia spożyły je ze smakiem. Obydwie uwielbiały łakocie, ale jadły je bardzo rzadko z uwagi na dodatkowe koszty, jakie trzeba było na nie ponieść.
Bielizna na wyprawę, którą pokazały Aurelii i Alicji, wprawiła je w zachwyt. Spędziły całą godzinę przyjemnie gawędząc na temat wybranych przez siebie rzeczy i na koniec przekazały nie sto, ale dwieście funtów na ręce Drusilli.
– Żadnych sprzeciwów, bardzo cię proszę – powiedziała Aurelia. – To dla Alicji wspaniały interes.
– Myślę, Octavio – powiedziała Drusilla później, kiedy goście odjechali swym wspaniałym samochodem z kierowcą – że teraz wszystkie możemy sobie pozwolić na nowe sukienki na ślub Alicji. Dla mnie z liliowej krepy ze stanikiem wyszywanym paciorkami i tak samo zdobioną spódnicą z zakładkami. Muszę tylko znaleźć odpowiednie paciorki. Czy pamiętasz te, które nasza droga mama kupiła do swojej nowej popołudniowej sukni na jakiś czas przed śmiercią? Byłyby idealne. Myślę, że i ty mogłabyś sprawić sobie ten niebieski jedwab, który tak podziwiałaś w sklepie Herberta, nieprawdaż? Missy zrobi ci kilka koronkowych wstawek pod szyję i przy rękawach – będzie to bardzo eleganckie! – Drusilla zmarszczyła czoło i spojrzała na swoją śniadą córkę. – Ty, Missy, jesteś ciężkim orzechem do zgryzienia. Jesteś zbyt ciemna i nieładnie ci w bladych kolorach, więc myślę, że to powinien być...
– Och, pozwól, żeby to nie był brąz! – błagała Missy. – Chcę mieć purpurową sukienkę! Koronkowa sukienka w kolorze czerwieni, która przyciąga wzrok – to jest to, czego pragnę.
– ... brąz – zdecydowała Drusilla i westchnęła: – Rozumiem, że to musi być przykre, ale prawda jest taka, Missy, iż żaden inny kolor nie będzie nawet w połowie tak do ciebie pasował, jak brąz! W pastelach wyglądasz na chorą, w czerni na pełną zawiści, w granacie jakbyś stała na progu śmierci, a w tonacji jesiennej zamieniasz się w czerwonoskórego Indianina.
Missy nie zareagowała ani słowem na tę bezsporną logiczną argumentację, nie wiedząc, że taka reakcja zasmuca Drusillę, która uznałaby jakąkolwiek sugestię, byleby tylko była ona do przyjęcia. Purpury nie mogła zaakceptować w żadnym wypadku. Był to po prostu kolor kokot i ulicznic, tak jak brąz był kolorem godnego szacunku ubóstwa. Jednak tego wieczoru nic nie mogło na dłużej utrzymać Drusilli w stanie przygnębienia.
– Możemy również – powiedziała uradowana – wszystkie trzy sprawić sobie nowe botki. Pięknie się zaprezentujemy na tym ślubie.
– Pantofle... – wyrwało się Missy.
Drusilla spojrzała nieprzytomnie.
– Pantofle?
– Tylko nie botki, mamo, proszę! Sprawmy sobie pantofle, ładne, gustowne pantofelki na obcasach a la Louis z kokardami na czubkach.
Drusilla uznała to za możliwe i już chciała rozważyć tę propozycję, gdy serdeczne nawoływania Missy przecięła Octavia, która jako inwalidka po części wiodła prym w domu zwanym Missalonghi.
– Mieszkając przy końcu Gordon Road? – Octavia parsknęła. – Czy ty masz po kolei w głowie, dziewczyno? Sądzisz, że pantofelki długo wytrzymają kurz i błoto?! To, co musimy mieć, to dobre, mocne botki z dobrymi sznurowadłami i mocnymi cienkimi obcasami. Botki przetrwają! Pantofelki” nie są dla nas.
I to był koniec rozmowy.
Po wizycie Aurelii i Alicji Marshall życie w Missalonghi powoli wracało do normy, tak że w poniedziałek Missy otrzymała pozwolenie na swój ulubiony spacer do wypożyczalni w Byron. Była to absolutnie ekscentryczna przyjemność. Szła wyposażona w dwie wielkie torby na zakupy, niosąc każdą w jednej ręce, aby zbalansować ładunek całotygodniowych sprawunków.
Ból w boku, który się zupełnie wyciszył podczas przebywania w domu, powrócił z pełną siłą. Wydawało się, że dokuczał jej głównie podczas spacerów i był naprawdę nieprzyjemny, bardzo nieprzyjemny.
Dzisiaj jej własna portmonetka leżała w torbie obok wyjątkowo pełnej portmonetki jej mamy, gdyż Missy została upoważniona do zakupu liliowej krepy, niebieskiego jedwabiu i brązowego atłasu w odzieżowym imperium Herberta Hurlingforda. Ze wszystkich sklepów w Byron Missy najbardziej nienawidziła sklepu wuja Herberta, który był obsługiwany przez szykownych młodzieńców – synów i wnuków wuja. Gdy nabywało się gorset lub bieliznę, trzeba było znosić za sobą ich chichot i pomimo że swą pracę wykonywali sprawnie, nieraz wprawiali klientów w zakłopotanie celnością swoich dowcipów. Ten rodzaj zachowania wymierzony był głównie przeciwko tym, którzy zbytnio oszczędzali przy zakupach, czyli głównie byli złośliwi wobec samotnych kobiet z rodziny Hurlingfordów, w których obronie nie mógł stanąć żaden mężczyzna. Stare panny i ubogie wdowy, pochodzące z klanu, były dla nich nieustającym obiektem kpin.
Gdy Missy stanęła przy ladzie, obserwując Jamesa Hurlingforda przenoszącego sztuki materiałów, zastanowiła się, co też by zrobił, gdyby zamiast o brązowy atłas poprosiła o purpurową koronkę. Ale imperium ubraniowe nie zaopatrywało klientów w takie materiały. Jedynymi czerwonościami, jakie można było dostrzec, były tanie i wulgarne sztuczne jedwabie, trzymane dla mieszkanek Caroline Lamb Place. Tak więc wraz z liliową krepą i niebieskim jedwabiem kupiła jedną długość pięknego atłasu w odcieniu tabakowym. Uwielbiałaby ten materiał, gdyby był w innym kolorze, ale odcień brązu powodował, że traktowała go jak workową jutę. Wszystkie sukienki, jakie kiedykolwiek miała, były brązowe. Był to, oczywiście, bardzo wygodny kolor. Nigdy nie widać było brudu, nigdy nie wychodził z mody, nigdy nie płowiał, nigdy też nie wyglądał tanio i pospolicie.
– Nowe sukienki na ślub? – spytał James z nutą złośliwości w głosie.
– Tak – odpowiedziała Missy, zastanawiając się, jak to James robi, że zawsze czuje się przy nim nieswojo. Może powodem była jego przesadna, zniewieściała ogłada?
– Pozwól, że się zastanowię – mamrotał James.
– A co powiesz, jeśli zabawię się w domysły? Krepa jest dla cioteczki Drusie, jedwab dla cioteczki Octie, a atłas...? Brązowy atłas musi być dla malutkiej, „brązowej” kuzyneczki Missy.
Wyobraźnię Missy tak bardzo wypełniał obraz nieosiągalnej koronkowej purpurowej sukni, że na tę kąśliwą uwagę oblała się rumieńcem, a w oczach zawirowało jej od ciemnej czerwieni. W końcu, niespodziewanie dla samej siebie, warknęła w odpowiedzi jedyne obraźliwe słowa, które znała:
– Och, pocałuj się w tyłek, Jamesie!
James stanął jak wryty. Był tak zszokowany, jak gdyby ożył i spróbował go ukąsić stojący nie opodal drewniany manekin. Zmieszany, z niezwykłą u niego skwapliwością odmierzył i odciął dla każdej z pań z Missalonghi jej kawałek materiału, mimowolnie dodając po jardzie. Najgorsze było to, że jako szanujący się sprzedawca, nie mógł wyprosić Missy ze sklepu tak szybko, jak by tego chciał. Co więcej, nie mógł zwierzyć się z tego okropnego przeżycia żadnemu ze swych braci i siostrzeńców, ponieważ jak echo roznieśliby słowa Missy po sklepie i w rodzinie.
Kiedy Missy, po tak nagłym wyładowaniu dławiącego ją gniewu, opuściła sklep i udała się do położonej obok biblioteki, na jej twarzy wciąż jeszcze malowała się złość i nieuważnie trzasnęła drzwiami. Una podniosła przestraszony wzrok, a potem zaczęła się śmiać.
– Kochanie, wyglądasz świetnie. Czyżbyś była rozgniewana?
Missy wzięła parę głębokich oddechów, żeby się uspokoić.
– Och! Zdenerwował mnie mój kuzyn James Hurlingford. Powiedziałam mu, żeby się pocałował w tyłek.
– Brawo! Najwyższy czas, żeby ktoś mu to powiedział – Una zachichotała. – Aczkolwiek myślę, że on wolałby, aby pocałował go ktoś inny, chociaż pewnie też płci męskiej.
Wszystko to dotarło do Missy dopiero po chwili, ale wybuch wesołości Uny był tak zaraźliwy, że Missy również się roześmiała.
– Kochanie, to nie było z mojej strony zbyt wytworne, nieprawdaż? – spytała, bardziej zdziwiona niż przerażona. – Nie wiem, co mi się stało.
Jaśniejąca twarz Uny przybrała nagle szelmowski i przebiegły wygląd. Był to wyraz przebiegłości charakterystyczny dla wprawionej w stan obłędu wróżbitki.
– „O słonie i wielbłądy” – zaintonowała Una śpiewnym głosem – „przechodzące przez ucha igieł; o dni psów; o wwiercające się robaki; o skłębione trąby powietrzne”. Nareszcie wyszło z ciebie to, czego jest w tobie dużo, Missy Wright, tyle że nie zdajesz sobie z tego sprawy. – Una odchyliła się do tyłu i rzuciła jak rozradowany, nieposłuszny dzieciak: – Ale to nareszcie z ciebie wylazło i już nie można tego zatrzymać.
Wtedy Missy rozpoczęła opowieść o purpurowej koronkowej sukni, o przepełniającym ją straszliwym pragnieniu założenia czegoś innego niż brąz, o udaremnionej możliwości zyskania aprobaty dla innego, pasującego do niej koloru, o tym, że gdy nadszedł wreszcie ten upragniony dzień, w którym mogłaby założyć sukienkę o innej barwie, została ponownie skazana na kolor tabaczkowy.
Unie całkowicie przeszła chęć do żartów. Słuchała ze współczuciem, a kiedy Missy skończyła, obejrzała ją od stóp do głów.
– Purpura doskonale by do ciebie pasowała – powiedziała. – Och, jaka szkoda! No, ale nie przejmuj się tym zbytnio. – I zmieniła temat.
– Odłożyłam dla ciebie nową, pasjonującą powieść. Jak się nią zajmiesz, zapomnisz, jestem pewna, o swojej czerwonej sukience. Jest to opowieść o młodej, skromnej kobiecie tyranizowanej przez rodzinę. Wszystko to trwa do dnia, kiedy dowiaduje się, że jest śmiertelnie chora na serce. Mężczyzna, którego kocha od lat, jest zaangażowany uczuciowo gdzie indziej. Nasza bohaterka wysyła do tego młodego człowieka list, który otrzymała od lekarza, mówiący o jej śmierci, i błaga młodzieńca, aby ożenił się z nią, a nie z tamtą dziewczyną, ponieważ jej zostało już tylko sześć miesięcy życia. Tłumaczy mu, że po jej śmierci będzie mógł się ożenić z tamtą. On z kolei jest trochę nicponiem, który nie bardzo zdając sobie z tego sprawę, podświadomie oczekuje na kogoś, kto zmieniłby jego życie. Tak że w końcu godzi się na ślub. Po czym spędzają razem sześć niebiańskich miesięcy i on odkrywa, że pod szarą powierzchownością jego żony kryje się nieprzeciętna osoba, a jej miłość całkowicie go odmienia. Ale pewnego dnia, gdy świeci słońce i śpiewają ptaki, ona umiera w jego ramionach. Och, uwielbiam książki, w których jedni umierają w ramionach innych, a ty? Jego była narzeczona odwiedza go po pogrzebie, ponieważ otrzymała od umierającej żony list wyjaśniający powód, dla którego tamtą porzucił. Mówi, że mu wybacza i że mogą się pobrać, gdy tylko minie żałoba. Ale on zrywa się ze smutkiem i obłędem w oczach, pędzi do rzeki i rzuca się do niej z imieniem żony na ustach. A jego była narzeczona rzuca się za nim do wody, wzywając jego imię. Och, Missy, jakie to smutne. Płakałam przez kilka dni.
– Wezmę ją – powiedziała Missy gwałtownie, spłaciła zaległy dług, co spowodowało, że poczuła się od razu lepiej, a Udręczone serce wetknęła na dno jednej z toreb na zakupy.
– Zobaczymy się w następny poniedziałek – powiedziała Una, odprowadzając Missy do drzwi. Stała tak do momentu, aż straciła ją z oczu.
Owe pięć mil, które dzieliły Missalonghi i byrońskie sklepy i które Missy przebywała samotnie od wielu lat, nigdy jeszcze nie wydały jej się tak długie. Zawsze wypełniała swoje spacery marzeniami. Grając w wyobraźni różne role, odtwarzając wypadki i postaci, nie wybiegała myślami poza znane sobie realia. Do czasu, kiedy Una pojawiła się w bibliotece, wszystkie postaci kobiece w jej myślach wyglądały dokładnie tak, jak Alicja, a błazeństwa, które wymyślała, obracały się wokół sklepów z pięknymi kapeluszami, sukniami i herbaciarni dla przeraźliwie szlachetnie urodzonych. Wszyscy mężczyźni jej marzeń byli uosobieniem hurlięgfordzkiego idealnego kawalera – Siegfriedsa w wysokich butach, kapeluszu i trzyczęściowym garniturze.
Teraz natomiast jej wyobraźnia miała masę nowych pomysłów do przepracowania. Jakąkolwiek postać grała, w jakiejkolwiek przygodzie uczestniczyła, zawsze miało to związek z ostatnią przeczytaną powieścią odłożoną dla niej przez Unę pod ladą biblioteki. Coraz mniej było odniesień do osobliwości byrońskiego życia.
Także w ten poniedziałek, wędrując do domu przeobraziła się w bosko kasztanową blondynkę o zdumiewających, jasnozielonych oczach, a towarzyszyło jej dwóch zakochanych mężczyzn: przystojny, jasnowłosy książę oraz ciemnowłosy i równie przystojny hinduski władca. Siedząc w siodle na objuczonym bogactwami słoniu, strzelała do tygrysów. W imieniu swego męża prowadziła do ataku armię przeciwko muzułmańskim buntownikom, budowała szkoły, szpitale i zakłady dla samotnych matek, a jej dwaj kochankowie pozostawali niezdecydowanie bierni w tle, jak małe pajączki, które nie zostały wpuszczone do saloniku żony.
Ale w połowie drogi do domu, tam gdzie Gordon Road przechodzi w długą Noel Street, zaczynała się jej dolina. W tym miejscu Missy zawsze wstrzymywała swoje dziecinne marzenia, aby podziwiać roztaczające się wokół niej piękno. A dzień był tak pogodny, jak tylko mógł być późny zimowy dzień w Górach Błękitnych, gdzie wiatr czasami ucina sobie czas na odpoczynek. Missy przeszła na drugą stronę Gordon Road, odwróciła twarz do nieba i zaczęła wdychać zapach krzewów. Dolina nigdy nie została obdarzona żadną nazwą, chociaż teraz, za sprawą specyficznego byrońskiego stylu, zostanie niewątpliwie ochrzczona doliną Johna Smitha. W porównaniu z dolinami Jameson, Gros, czy nawet Megalong nie była ona zbyt wielka. Jej niezwykłość polegała na tym, że strome, zbudowane w kształcie ścian kielicha zręby osiągały tysiąc pięćset stóp wysokości, a powyżej piętrzył się masyw Gór Błękitnych, u którego stóp była położona, tak jak całe Byron i inne zbudowane w tej okolicy miasta. Jeden, wąsko wygięty koniec jej symetrycznego owalu zbiegał się z Gordon Road, a drugi, znajdujący się jakieś pięć mil na wschód, wieńczyła stroma przepaść z przepływającą w dole bezimienną rzeką, która na drodze Nepean-Hawkesbury łączyła przybrzeżne równiny. Górną krawędź zrębów doliny stanowił oszałamiający uskok – urwisko zbudowane z pomarańczowego piaskowca, wysokie na tysiąc stóp. Poniżej tej pionowej przepaści piętrzyła się porosła drzewami łacha z opadłych kamieni, która naginała się do kierunku rzeki opasującej dolinę od wieków.
W poprzek i w głąb dolina pokryta była bujnym lasem – niebieskim oceanem gumowych drzew, które szemrały i wzdychały nieustannie. W zimowe ranki dolinę wypełniał brylantowo-biały obłok, który u szczytów urwiska przemieniał się w mleko, aby na moment, gdy słońce podwyższało temperaturę, podnieść się i znowu opaść. Czasami obłok schodził jeszcze niżej, dotykając czubków drzew, a potem jeszcze niżej, aż pokrył wszystko widmowym pasmem mgły. A gdy zbliżał się zachód słońca, ściany urwisk nabierały zachwycającej głębi, przechodząc z groźnej czerwieni w szkarłat, później w purpurę, aby zaniknąć w nocnym, tajemniczym indygo. Cudownych wrażeń dostarczał rzadko tu padający śnieg, który wszystkie tumie i odkrywki urwisk pokrywał bielą, a obficie spowite nim poruszające się liście drzew strząsały skwapliwie płaty śniegu, jakby niechętnie przyjmując ich lodowaty i wilgotny, obcy dotyk.
Jedyną drogą, która prowadziła w dół, do dna doliny, był straszliwie stromy trakt, którego szerokość pozwalała na przejazd dużego wozu. Szlak ten wyłaniał się na szczycie obrzeża, zaraz przy końcu Gordon Road. Jakieś pięćdziesiąt lat temu ktoś wpadł na pomysł, aby zagospodarować dolinę i szlak został wytyczony poniżej masywnych cedrów i terpentyn. Zniszczono wtedy wiele pięknych drzew. Poganiacze przepędzili przez dolinę stado złożone z osiemdziesięciu wołów, potem przeciągnięto potężne drewniane kłody, a następnie użyto dwukołowych wozów służących do przewozu beczek z piwem, które obciążono pniami drzew. A potem nagle wszystkie prace zostały przerwane, znaleziono bowiem tereny łatwiejsze do zagospodarowania. I tak stopniowo o szlaku i o dolinie zapomniano. Zwiedzający woleli spacerować na południe, do doliny Jameson, niż do jej wzbudzającej grozę kuzynki położonej na północy. Osierocona dolina straciła widoki na przyszłość.
Przykry ból powrócił, gdy Missy skręcała w zaułek położony niedaleko Missalonghi. W dziesięć sekund później ból poraził jej klatkę piersiową niczym uderzenie topora. Zachwiała się i upuściła załadowane zakupami torby. Uniosła ramiona do góry, aby wyrwać się z przeraźliwego ataku, wtedy w panicznym strachu zobaczyła schludny żywopłot Missalonghi i ostatkiem sił pospieszyła w stronę domu. Dokładnie w tej samej chwili skręcał w zaułek John Smith, tyle że z drugiej strony. Szedł długimi krokami głęboko zatopiony w myślach.
Zaledwie dziesięć jardów dzieliło ją od domu, gdy ujadła przed bramą na twarz. Nikt w Missalonghi tego nie zauważył, gdyż dochodziła piąta i grzmiące akordy organów Drusilli wybuchały w powietrzu jak duszące odpadki gorącego wulkanicznego popiołu.
Ale John Smith zauważył ją i szybko podbiegł. Pomyślał, że ta dziwaczna, mała istota potknęła się uciekając przed nim. Kiedy jednak klęknął i odwrócił ją ku sobie, jedno spojrzenie na jej posiniałą twarz i oblane potem włosy sprostowało pomyłkę. Posadził ją i zaczął bezradnie nacierać jej plecy. Pragnął znaleźć jakiś sposób na wprowadzenie powietrza do płuc, ale nie wiedział, jak to zrobić. Cała jego wiedza na ten temat ograniczała się do tego, że nie powinien pozwolić jej leżeć na ziemi. Missy dźwignęła do góry ręce i zacisnęła je kurczowo na ramionach Smitha. Próbowała złapać oddech, a oczy skierowane na niego niemo błagały o pomoc, której nie był zdolny jej udzielić. Wyczuwał cały ogrom cierpienia i oszołomienia, przez które przechodziła, i widział ból w jej oczach. Przeraził się, że umiera. Wzdrygając się zauważył, że siny kolor skóry zaczyna ustępować. W końcu zdrowsze zabarwienie wypełzło na jej twarz, a ręce rozluźniły się na jego ramionach.
– Proszę... – schwyciła ciężko powietrze, starając się powstać.
Wziął ją na ręce. Nie wiedział, gdzie mieszka, ale przecież ktoś za tym płotem, w odrapanym domu musiał udzielić jakiejś pomocy. Toteż przeniósł ją przez bramę i podążył ścieżką wołając głośno o pomoc, a w duchu modląc się, aby zostać usłyszanym poprzez dźwięk ryczących organów. I widocznie stało się to, o co błagał, ponieważ dwie nie znane mu kobiety bezzwłocznie wybiegły z domu.
Na szczęście – jak ocenił – szybko zorientowały się w sytuacji. Jedna z nich bez słowa wskazała frontowe drzwi, podczas gdy druga podążając przed nim wprowadziła go do saloniku.
– Brandy – powiedziała Drusilla oschle, pochylając się, żeby rozluźnić ubranie córki.
Missy nie nosiła gorsetu. Nie było ku temu żadnej realnej potrzeby. Sukienka jednak opasywała ściśle jej kibić.
– Czy mają panie telefon? – spytał John Smith.
– Niestety, nie.
– W takim razie proszę podać mi adres lekarza, to zaraz go sprowadzę.
– Róg ulic Byron i Noel. Doktor Neville Hurlingford – odpowiedziała Drusilla. – Proszę powiedzieć mu, że chodzi o Missy, moją córkę.
Odszedł natychmiast, pozostawiając Drusillę i Octavię z butelką brandy, którą każdy rozważny domownik trzyma w kredensie na wypadek kłopotów z sercem.
Doktor Neville Hurlingford przybył kilka minut potem, kiedy Missy już prawie całkiem wydobrzała. John Smith nie powrócił.
– Bardzo intrygujące – powiedział doktor Hurlingford do Drusilli w kuchni, gdy Octavia pomagała Missy ułożyć się w łóżku.
Przeżycie to mocno wstrząsnęło Drusillą, gdyż była przyzwyczajona, że każdy, kogo znała, cieszył się tym samym dobrym zdrowiem, co ona. Dolegliwości, na które cierpiała Octavia, były tak zastarzałe, że już się prawie w ogóle nie liczyły. Toteż zaparzyła świeżą herbatę i piła ją z dużo większą przyjemnością niż doktor Hurlingford. To ją uspokajało.
– Czy pan Smith mówił ci, co zaszło? – spytała.
– Muszę ci powiedzieć, Drusillo, że mimo tych przesadzonych opowieści, które na jego temat krążą, pan Smith wydal mi się bardzo przyjemnym człowiekiem. Bardzo sensownym i praktycznym. Według niego, Missy chwytając się za klatkę piersiowy przebiegła panicznie ulicę i przewróciła się. Była sina, spocona i miała wielkie trudności z oddychaniem. Atak trwał około dwóch minut, a poprawa nastąpiła nagle. Nieoczekiwanie powrócił naturalny kolor skóry oraz oddech. Wnioskuję, że to nastąpiło wtedy, gdy pan Smith wniósł ją do domu. Nie mogłem znaleźć nic, co by jej dolegało, ale może mi się to uda, kiedy zrobię należyte badania, jak znajdzie się już w łóżku.
– Kłopotów z sercem, jak wiesz, w naszej linii rodziny nigdy nie było – powiedziała Drusilla, wciąż odczuwając niepokój.
– Missy budowę ciała odziedziczyła po rodzinie ojca, Drusillo. Więc może także kłopoty z sercem przejęła z tamtej strony. Czy może miała już inne ataki tego typu?
– O ile wiem, to nie – powiedziała Drusilla z wyrzutem. – Czy to może być serce?
– Uczciwie mówiąc, to nie wiem. Możliwe... – wydawał się wątpić. – Myślę, że pójdę i ponownie ją obejrzę teraz.
Missy leżała w wąskim, małym łóżku. Powieki miała przymknięte, ale w momencie, gdy usłyszała nie znane jej kroki doktora Hurlingforda, otworzyła oczy i spojrzała. Z nie wyjaśnionych powodów wydawało się, że jest czymś rozczarowana.
– No cóż, Missy – powiedział, siadając ostrożnie obok niej. – Co się wydarzyło, hm?
Drusilla i Octavia usunęły się do tyłu. Chętnie by je odprawił czując, że ich obecność krępuje Missy, ale przyzwoitość i konwenanse nie pozwalały na to. Dotychczas widział Missy zaledwie dwa lub trzy razy, dlatego też wiedział o niej niewiele, tak zresztą jak wszyscy. Była niezamężną, ciemnowłosą Hurlingfordówną, jeszcze przed wiekiem dojrzewania z góry skazaną na staropanieństwo.
– Nie wiem, co się wydarzyło – kłamała Missy.
– No, musisz sobie przypomnieć.
– Przypuszczam, że miałam taki krótki oddech i zasłabłam.
– Pan Smith powiedział co innego.
– W takim razie się mylił. Gdzie on jest? Czy tutaj?
– Czy doznałaś jakiegoś bólu? – naciskał doktor Hurlingford. Niezadowolony, nie zamierzał odpowiadać na jej pytania.
W głowie Missy pojawiła się ohydna wizja znalezienia się na statusie inwalidki z Missalonghi. Następne okropne finansowe obciążenie, jakim mogła się stać dla domu, wina, którą odczuwałaby każdego dnia poruszając się tylko w granicach łóżka, niemożliwe do zrealizowania spacery po jej byłej dolinie i wreszcie biblioteka – nie, to nie mogło się stać.
– Ja nie miałam w ogóle żadnego bólu – uparła się.
Doktor Hurlingford spojrzał na nią nie wierząc, a że był bardzo spostrzegawczy, zrozumiał, jaki rodzaj życia czeka Missy, gdyby postawił diagnozę choroby serca. Postanowił więc zostawić biedną dziewczynę w spokoju. Wyciągnął swoją starodawną, lejkowatą słuchawkę lekarską i osłuchał jej serce, które pracowało zupełnie normalnie, oraz płuca, w których nie usłyszał żadnych szmerów.
– Dzisiaj jest poniedziałek. Najlepiej będzie, jeśli złożysz mi wizytę w piątek – powiedział, gdy wstał. Pogładził Missy uspokajająco po czubku głowy i wyszedł do holu, gdzie Drusilla przyczaiła się w oczekiwaniu.
– Nie znalazłem nic niepokojącego – powiedział do niej. – Bóg jeden wie, co się wydarzyło, ja nie mam pojęcia! Ale pamiętaj, ona ma mnie odwiedzić w piątek. Jeśli coś by się w tym czasie działo, przyślij po mnie natychmiast!
– Żadnych lekarstw?
– Moja droga Drusillo, jak mogę przepisać lekarstwa na tak tajemniczą chorobę? Ona jest co prawda chuda jak szczapa, ale wydaje się zdrowa. Po prostu zostawcie ją w spokoju, pozwólcie się wyspać i podajcie dużo dobrego, pożywnego pokarmu.
– Czy ma zostać w łóżku do piątku?
– Nie sądzę. Niech zostanie w łóżku dzisiaj wieczorem, ale pozwólcie jej wstać jutro rano. Z zastrzeżeniem, że otrzyma do wypełnienia tylko lekkie prace, nie widzę żadnej przeszkody, aby prowadziła normalne, aktywne życie.
To musiało zadowolić Drusillę. Wyprowadziła wuja przed dom, po czym cichutko, na palcach przeszła przez hol, zobaczyła, że Missy śpi i wycofała się do kuchni. Octavia siedziała przy stole opróżniając ostatnią filiżankę herbaty. Wyglądała na bardzo wstrząśniętą. Potrzebowała aż dwóch rąk, zresztą okropnie dygocących, aby unieść filiżankę do ust.
– Wuj Neville nie sądzi, żeby to było coś poważnego – powiedziała Drusilla, siadając ociężale. – Missy ma pozostać w łóżku do rana, a jutro może wstać i normalnie się poruszać, wykonując tylko lekkie. prace, aż do piątku, kiedy to ma pójść do niego z wizytą.
– Och, kochana – wielka przezroczysta łza spłynęła po bladym policzku Octavii. Spojrzała na swe zdeformowane palce. – Drusillo, popracuję w ogrodzie, ale krowy to ja nie wydoję.
– Ja wydoję – odrzekła Drusilla. Położyła rękę na jej głowie i westchnęła: – Nie martw się, siostro, jakoś damy sobie radę.
Co za nieszczęście! Drusilla wyobraziła sobie, jak wydaje owe drogocenne dwieście funtów na nie kończący się łańcuch lekarzy, na szpitale i leczenie. Nie oznaczało to, że żałowałaby tych pieniędzy choćby przez moment na któryś z tych celów. Przygnębiała ją myśl o wciąż niewidocznym końcu kłopotów finansowych, chociaż zaczynała już sądzić, że zła passa minęła. Zaczęła myśleć o tym, aby liliową krepę, niebieski jedwab i tabaczkowy atłas odnieść z powrotem do imperium Herberta.
Następnego dnia na obiad Drusilla zaniosła Missy olbrzymi talerz wołowego bulionu z kaszą perłową i siedziała przy łóżku, aż Missy udało się zjeść wszystko. Dopiero wówczas litościwie zostawiła ją samą.
Długi odpoczynek od wczesnego wczorajszego wieczoru spowodował, że Missy poczuła się znacznie lepiej, toteż ułożyła się wygodnie, aby porozmyślać. o bólu i o tym, co on mógł oznaczać, o Johnie Smisie i o przyszłości. Ból i przyszłość – to były dwa przerażająco ponure tematy. Natomiast John Smith pojawiał się w jej myślach ożywiony i wspaniały, toteż całą uwagę skoncentrowała na nim, odrzucając wszystko, co sprawiało jej przykrość.
Miała przeczucie, że tak naprawdę John Smith jest miłym i interesującym mężczyzną. Nie mogła zapomnieć, że jak piórko podniósł ją z ziemi i wniósł do domu. Lawina wiedzy, która spadła na nią z przeczytanych ostatnio powieści, okazała się niezwykle przydatna. Zrozumiała, że w końcu się zakochała! Nie miała jednak nadziei na miłość odwzajemnioną i na pomyślny dla siebie obrót sprawy. Takie kobiety, jak Alicja, mogły planować podboje miłosne i spiskować, ale nie Missy. Ona nie wiedziała zbyt wiele o mężczyznach, a to, czego się domyślała, było zaledwie ogólnikami.
Wydawało się jej, że wszyscy mężczyźni są nietykalni, nawet te najbardziej zbrodnicze typy. Przed każdym mężczyzną – jak sądziła – zawsze stała jakaś szansa. Wszyscy oni byli silni, wolni i niezależni. Choć nie zawsze. Poczucie własnej wartości takiego na przykład małego, biednego Willie’ego Hurlingforda, pieczołowicie chronionego przez rodzinę przed wszelkimi niepomyślnymi wiatrami, aby nie stała mu się krzywda, musiało być niewątpliwie gorsze od samopoczucia złoczyńcy zahartowanego w walce o swój los. Oczywiście, Johna Smitha nie uważała za złoczyńcę. Przecież Una znała go podczas lat spędzonych w Sydney, a to przypuszczalnie znaczyło, że żył na obrzeżach wysoko postawionej społeczności, chociaż był dostawcą lodu, chleba i węgla.
Tak! Był dla niej niezwykle miły. Miły dla takiej marności, jaką była Missy Wright. Mimo tego ohydnego i przerażającego bólu była przez cały czas świadoma jego obecności. Czuła, że przeszło z niego na nią tak dużo niepojętej siły, iż odsunęła myśl o śmierci, jakby to był żart.
„Johnie Smisie” – pomyślała – „gdybym tylko była młoda i piękna, nie unikałbyś mnie, tak samo jak biedny mały Willie nie unika Alicji. Ścigałabym cię bezlitośnie tak długo, aż byłbyś mój. Gdziekolwiek byś się udał, tam byłabym i ja. Zawsze znalazłabym się na twojej drodze. I kiedy schwytałabym cię już w swoje sidła, kochałabym cię tak bardzo, że nigdy, przenigdy byś ode mnie nie odszedł”.
Następnego dnia John Smith przyszedł osobiście dowiedzieć się o stan zdrowia Missy, ale Drusilla przyjęła go we frontowych drzwiach i nie pozwoliła mu ani porozmawiać z córką, ani jej zobaczyć. Przyjęła go uprzejmie, jako że doskonale rozumiała, co dla nich zrobił. Grzecznie podziękowała i obserwowała, jak odchodzi dużymi krokami ścieżką do bramy z kołyszącymi się luźno rękami, gwiżdżąc szelmowską melodyjkę.
– Patrzcie, patrzcie, niemożliwe! – powiedziała Octavia, wychodząc z saloniku, gdzie się schowała, aby poobserwować Johna Smitha zza odsłoniętego skraju firany. – Czy masz zamiar powiedzieć Missy, że nas odwiedził?
– No cóż... Moja droga Octavio, mówisz tak, jakbyś czytała te same okropne romanse, które Missy przynosi ostatnio do domu z biblioteki.
– Naprawdę?
Drusilla roześmiała się:
– Wiesz, kiedy zdałam sobie sprawę, że ona cała dygocze ze zdenerwowania próbując ukryć przed nami okładki przynoszonych ostatnio książek, zapomniałam o swojej zasadzie dotyczącej rodzaju literatury, którą może wypożyczać. Zwłaszcza że to było piętnaście lat temu. Pomyślałam sobie: a dlaczego ta nieszczęsna dziewczyna nie miałaby czytać romansów, kiedy tak bardzo chce. Przecież to jej przynosi taką samą radość, jak mnie moja muzyka.
Drusilla powstrzymała się od dodania, że jest to taki sam rodzaj szczęścia, jaki daje Octavii roztkliwianie się nad swoją chorobą. Z kolei Octavia, która w tej sytuacji mogłaby dać do zrozumienia, że w ogóle jest pozbawiona rzeczy przynoszących radość, postanowiła mądrze pozostawić ten temat w spokoju. Zamiast tego zapytała:
– Czy zamierzasz jej powiedzieć, że już może czytać romanse?
– Naturalnie, że nie. Gdybym to zrobiła, odebrałabym jej całą przyjemność. Mając zupełną swobodę w ich czytaniu, szybko by się zorientowała, jak naprawdę niewiele warte są te powieści. – Drusilla zmarszczyła brwi: – Najbardziej intryguje mnie to, jak Missy zdołała namówić Livillę, żeby jej te książki wypożyczała? Nie mogę jednak zapytać o to Livilli bez wyjawienia tajemnicy, bo to by wystawiło Missy na pośmiewisko. Sądzę, że jest to ta odrobina nieposłuszeństwa, która daje nadzieję, iż w charakterze Missy tkwi jednak jakaś siła, mimo wszystko.
Octavia pociągnęła nosem:
– Nie widzę nic godnego pochwały w tego rodzaju wyzwoleniu, to znaczy w konieczności czy potrzebie pozostawania skrytą.
Coś pośredniego między półwarknięciem a półmiauknięciem wymknęło się z ust Drusilli, ale potem uśmiechnęła się, wzruszyła ramionami i wskazała drogę do kuchni.
W piątkowy poranek Drusilla towarzyszyła Missy w drodze do doktora. Przybyły punktualnie, ciepło ubrane – w brązie. Pokój przyjęć, ciemny i obskurny, był pusty. Wprowadziła je do niego żona doktora, która pomagała mężowi jako pielęgniarka. Podjęła wesołą rozmowę z Drusillą, ukradkiem spoglądając na Missy. Chwilę później doktor wysunął głowę zza drzwi gabinetu:
– Wejdź Missy. Nie, ty Drusillo zostań i przez chwilę porozmawiaj z ciotką.
Missy weszła, usiadła i czekała, czując się pewnie bez względu na okoliczności.
Od razu rozpoczął ostry atak:
– Nie wierzę, że miałaś tylko kłopoty ze złapaniem oddechu – wyparował. – Przy tym musiał wystąpić ból i chcę usłyszeć wszystko na ten temat, bez żadnej dyskusji.
Missy ustąpiła i opowiedziała o Kolce w boku, która najpierw bardzo jej przeszkadzała podczas długich spacerów, zwłaszcza kiedy biegła, a potem przerodziła się w nagły, uporczywy atak bólu połączony z brakiem tchu.
Doktor zbadał ją znowu i westchnął:
– Nie znajduję absolutnie nic, co by mogło wskazywać na to, co się z tobą dzieje – powiedział.
– Kiedy cię badałem w poniedziałek, nie było żadnych oznak wskazujących, że masz chore serce. Dziś to samo. Ale na podstawie tego, co opowiedział mi pan Smith, można stwierdzić, że miałaś coś w rodzaju prawdziwego ataku. Aby się upewnić, zamierzam wysłać cię do specjalisty w Sydney. Czy, gdy uda mi się uzgodnić termin, zechcesz pojechać z Alicją podczas jej cotygodniowej podróży do miasta? To zaoszczędziłoby kłopotu twojej matce.
„Czy w jego oczach zamigotało zrozumienie?” – Missy nie była pewna, ale spojrzała na niego z największą wdzięcznością, na jaką było ją stać:
– Dziękuję, tak, chciałabym pojechać z Alicją.
Okazało się, że ów piątek do końca miał być bardzo miłym dniem. W południe złożyła im wizytę Una. Przyjechała do Missalonghi dwukołowym jednoosobowym wozem Livilli, zaprzęgniętym w dwa konie. Przywiozła pół tuzina powieści, które dyskretnie owinęła w jasnobrązowy papier.
– Nie wiedziałam, że jesteś chora. Dopiero dziś rano powiedziała mi o tym żona doktora Hurlingforda.
Una zaczęła rozmowę, usadowiwszy się wygodnie w ich najlepszym saloniku, do którego wprowadziła ją Octavia oślepiona jej wytwornością i dystynkcją.
Ani Drusilla, ani Octavia nie pozwalały porozmawiać dwóm młodym kobietom spokojnie. Niemal z premedytacją psuły im zabawę, ponieważ spragnione były towarzystwa. Oto pojawiła się nowa twarz. I to jaka niezwykła twarz! Co prawda nie tak piękna, jak twarz Alicji, ale nie mniej ponętna.
Jej przyjazd szczególnie uradował Drusillę, ponieważ znalazła odpowiedź na dręczące pytanie, w jaki sposób Missy uzyskała nagle możliwość wypożyczania powieści.
– Dziękuję za książki – powiedziała Missy do przyjaciółki, uśmiechając się. – Tę, którą wypożyczyłam w zeszły poniedziałek, już prawie przeczytałam.
– Spodobała ci się? – spytała Una.
– Och, bardzo.
Tak naprawdę książka, opisująca historię krótkiego życia młodej ciężko chorej kobiety, nie mogła nadejść w stosowniejszym momencie. Bohaterka książki umarła wszak w ramionach swego ukochanego i tak się przypadkiem stało, że i ona, Missy, miała szczęście znaleźć się w ukochanych ramionach, kiedy przytrafił się jej niemal śmiertelny – jak sądziła – atak serca.
Maniery Uny były doskonałe. W czasie, gdy piła herbatę i spożywała zwyczajne domowej roboty biskwity, zdołała sobie całkowicie pozyskać Drusillę i Octavię. Fakt, że nie miały lepszych smakołyków do zaoferowania, był upokarzający, ale uznanie Uny zmieniło zwykłe biskwity w delicje, czyli to, co ich gość naprawdę lubi i chce jeść.
– Och, tak nie lubię tych kremowych ciastek i szparagowych krążków, które jadam gdzie indziej – wykrzyknęła Una, śmiejąc się perliście i robiąc niesamowite wrażenie na gospodyniach, których była gościem. – Jak to mądrze i rozważnie ze strony pań – ciągnęła. – Te małe biskwity dużo lepiej wpływają na trawienie. Większość pań z Byron zalewa gości morzem dżemów i kremów, i oczywiście nie sposób odmówić ich spróbowania, aby nikogo nie urazić.
– Co za cudowna osoba – powiedziała Drusilla, gdy Una odjechała.
– Czarująca – zgodziła się Octavia.
– Mogłaby odwiedzić nas znowu – zwróciła się Drusilla do Missy.
– Kiedykolwiek przyjedzie – powiedziała Octavia – będą zrobione biskwity.
W niedzielę po południu Missy oznajmiła, że nie będzie czytać, ale za to zamierza wybrać się na spacer pomiędzy gąszcze. Ton jej głosu był tak bardzo opanowany i zdecydowany, że matka przez moment popatrzyła na nią bezradnie.
– Spacer? – spytała w końcu. – Między chaszcze? Stanowczo nie! Nawet nie wiesz, kogo mogłabyś tam spotkać.
– Nie spotkam nikogo – odpowiedziała Missy cierpliwie. Tam nigdy nie było żadnych włóczęgów czy osób naprzykrzających się kobietom z Byron.
Octavia aż usiadła z wrażenia.
– A skąd ty wiesz, że tam nigdy nie było żadnego włóczęgi, panienko? Jeśli nawet tak jest, to w wyniku właściwego zapobiegania złym skutkom. Nie zapominaj o tym. Jeżeli żaden hultaj nigdy nie grasował w tych stronach, to dlatego że nie spotkał nikogo do molestowania, ponieważ my, Hurlingfordowie, trzymamy swoje dziewczęta bezpiecznie w domu, tam gdzie i ty powinnaś zostać.
– Jeżeli nie zarzucisz tego pomysłu, będę musiała pójść z tobą – powiedziała Drusilla tonem męczennicy.
Missy roześmiała się.
– Och, mamo, jak możesz ze mną iść, skoro zajęłaś się malowaniem mebli? Nie! Zamierzam pójść sama i koniec.
Missy wyszła z domu nie zakładając ani płaszcza, ani szalika, które chroniłyby ją od wiatru. Drusilla i Octavia spojrzały po sobie.
– Mam nadzieję, że jej umysł nie ucierpiał – smutno powiedziała Octavia.
Tak samo pomyślała Drusilla, ale na głos odpowiedziała zdecydowanie:
– Przynajmniej nie możesz powiedzieć, że jej opór jest skryty.
Tymczasem Missy przeszła przez frontową bramę i zamiast, jak zwykle w prawo, skręciła w lewo, podążając w dół, gdzie Gordon Road zwężała się w dwa zakola prowadzące w samo serce chaszczy. Spojrzała za siebie, żeby się upewnić, że nikt jej nie śledzi. Brzydota Missalonghi pozostała za szczelnie zamkniętą bramą.
Niebo było nadal bezchmurne, a słońce grzało ciepłymi promieniami, które docierały przefiltrowane przez gałęzie drzew. Zieleń porastająca grzbiety była rachityczna z powodu ubogiej gleby. Cokolwiek tu wyrosło, musiało utrzymać się na warstwie piaskowca, toteż eukaliptusy i angoforasy były karłowate, a poszycie lasu skromne. Właśnie nadeszła wiosna. Nawet tu, wysoko, w Górach Błękitnych, przychodziła wcześnie.. Dwa lub trzy miesiące ciepła wystarczało, aby pojawiły się wiotkie witki, a na nich drobne, puszyste, żółte bazie.
Missy szła wzdłuż doliny, która rozciągała się po jej prawej ręce. Mogła ją podziwiać w prześwitach pomiędzy drzewami. Gdzie był dom Johna Smitha? Jeśli w ogóle go miał. Sobotnia, poranna wizyta jej matki u ciotki Aurelii nie przyniosła nowych informacji o Johnie. Krążyła jedynie pogłoska, że zatrudnił firmę budowlaną z Sydney, aby mu postawiła olbrzymi dom u podnóża ścian skalnych, z piaskowca wydobywanego na miejscu. Ale panie z Missalonghi nie mogły potwierdzić tej wieści, bo niczego nie zauważyły, pomimo że mieszkały przy tej samej drodze, z której musieliby korzystać budowniczowie domu. No a poza tym ciotka Aurelia miała ostatnio dużo ważniejsze zmartwienia niż sprawa Johna Smitha. Niemniej byrońskie towarzystwo zgrupowane wokół koncernu butelkowego wydawało się nadal poważnie zaniepokojone tajemniczym przybyszem szarogęszącym się wśród ich włości.
Była niedziela i Missy nie oczekiwała spotkania z Johnem Smithem na szczycie pasma gór. Chciała jedynie odszukać drogę, biegnącą ponad brzegiem doliny. Kiedy w końcu do niej dotarła, zrozumiała logikę usytuowania szlaku. Głazy i skały, które oderwały się od olbrzymiego urwiska, utworzyły pochyłą płaszczyznę od szczytu do podnóża skalnej ściany, powodując w ten sposób obniżenie terenu. Stojąc w miejscu, gdzie rozpoczynał się trakt, widziała przez prześwity między drzewami, że droga biegnie zygzakami w poprzek urwiska. Spadek terenu był niebezpieczny, ale nie niemożliwy do pokonania dla takiego wozu, jaki miał John Smith.
Missy była zbyt bojaźliwa, aby zaryzykować zejście w dół. Obawiała się nie tyle upadku, co wejścia w granice posiadłości Johna Smitha. Skręciła w gąszcz na szczycie grani i poszła wąską ścieżką wydeptaną prawdopodobnie przez zwierzęta podążające do wodopoju. I rzeczywiście, w miarę jak szła, stopniowo dał się słyszeć coraz wyraźniejszy odgłos płynącej poprzez skały wody. W końcu stał się na tyle mocny, że zagłuszył wszechogarniający poszum – nieśmiały i stłumiony w pogodne dni – gadających drzew gumowych. Huk wody zamienił się w oszałamiający ryk i wtedy Missy zdecydowała się zejść niżej, do strumienia. Okazało się, że między brzegami, porosłymi trwającymi w bezruchu paprociami, rwał dosyć głęboki i szeroki potok. Grzmot wody narastał.
Skręciła w prawo i poszła wzdłuż rzeki, oczarowana jej urokiem. Słońce odbijało się od powierzchni wody tysiącami iskier światła, a paprocie ociekały drobnymi kropelkami. Tęczowe ważki krążyły nad zielenią i wodą, a brylantowe papużki przefruwały z brzegu na brzeg. Nagle rzeka zanikła za łagodnym zakrętem. Missy bez tchu wycofała się szybko z powrotem. Zrozumiała skąd się bierze huk wody. Zbliżyła się do środka doliny, a strumień wyznaczał jedyną możliwą drogę prowadzącą w dół.
Posuwając się ostrożnie przy brzegu przez dobre ćwierć mili, dotarła do miejsca, gdzie ponad granią sterczała wielka skała. Usadowiła się na jej prawym występie, zwieszając nogi nad przepaścią. Ze zgrozą przypatrywała się wodospadowi, nie mogąc dostrzec jego końca. Obserwowała piękną, niechlujną plątaninę strug wody w rozedrganym powietrzu i tęczę ponad omszałym miejscem na grani za wodospadem. Chłonęła chłodną wilgoć, którą wydychało runo, jakby wołając o pomoc.
Kilka godzin przeleciało równie szybko, jak spadająca woda. Słońce opuściło tę stronę grani i Missy zaczęła drżeć z zimna. Był najwyższy czas, aby powrócić do domu, do Missalonghi.
W miejscu, gdzie ścieżka miała się połączyć z drogą do doliny, Missy natknęła się na Johna Smitha. Jechał z Byron, prowadząc swój wóz w kierunku doliny. Spostrzegła, że wóz był wyładowany narzędziami, pakami, workami i żelazną maszynerią. Czyżby w niedzielę był gdzieś otwarty sklep?! Gdy ją zobaczył, zatrzymał się, zeskoczył z wozu i podszedł uśmiechając się serdecznie.
– Halo! – powiedział. – Samopoczucie lepsze?
– Tak, dziękuję.
– Cieszę się, że cię przypadkiem spotkałem, bo już zaczynałem się zastanawiać, czy pozostajesz wciąż między żywymi. Kiedy złożyłem wam wizytę, twoja matka zapewniała mnie, że tak, ale nie pozwoliła mi przekonać się o tym na własne oczy.
– Przyszedł pan, aby się dowiedzieć, jak się czuję?
– Tak, w zeszły wtorek.
– O, bardzo panu dziękuję! – powiedziała z zapałem.
Uniósł do góry brwi, ale nie pokusił się o żarty. Pozostawił swój wehikuł i zawrócił z powrotem, towarzysząc jej w kierunku Missalonghi.
– To chyba nie było nic poważnego? – spytał po kilku minutach wspólnego przemierzania drogi w milczeniu.
– Nie wiem – powiedziała, uznając tę emanację litości i współczucia za naturalny odruch cieszącego się dobrym zdrowiem człowieka. – Muszę pilnie odwiedzić lekarza w Sydney. Specjalistę od chorób serca.
„Hm, dlaczego powiedziała to w taki sposób?”– zastanowił się Smith. – Aha! – mruknął po chwili.
– Pan gdzieś tu mieszka, panie Smith? – spytała, aby zmienić temat.
– No cóż, tak, trochę dalej, w kierunku wodospadu – odpowiedział powściągliwie, ale tonem głosu dał jej do zrozumienia, że – być może z powodu jej słabowitości lub absolutnej nieszkodliwości – zdecydował się zaliczyć ją do przyjaciół. – Mam starą drewnianą chatę położoną niedaleko i w tej chwili w niej obozuję, ale zaczynam budowę domu w pobliżu wodospadu. Stawiam go z bloków piaskowca, które wydobywam na miejscu. Właśnie wracam z Sydney, gdzie zakupiłem specjalną maszynę do cięcia bloków skalnych i obróbki drewna. W ten sposób będę pracował i szybciej, i lepiej.
Zamknęła oczy i ciężko westchnęła:
– Och, jak ja panu zazdroszczę.
Przyjrzał się jej z zaciekawieniem.
– To bardzo dziwne, że mówi to kobieta.
Missy otworzyła oczy:
– Czyżby?
– Kobiety zwykle nie lubią być odcięte od sklepów, domostw i innych kobiet – ton jego głosu był zdecydowany.
– Ma pan prawdopodobnie po części rację – powiedziała w zadumie – ale w tym sensie, o jaki panu chodzi, ja nie liczę się jako kobieta, więc panu zazdroszczę. Spokój, swoboda, odosobnienie – marzę o tym!
Zbliżali się do końca trasy. Z daleka widać było wyblakły, czerwony, pofałdowany dach Missalonghi.
– Czy robi pan wszystkie zakupy w Sydney? – spytała, żeby coś powiedzieć. Wiedziała jednak, że to głupie pytanie. Przecież po raz pierwszy spotkała go w sklepie wuja Maxwella.
– Tylko wtedy, kiedy mogę – odpowiedział, nie kojarząc jej na szczęście z tym wydarzeniem. – Uciążliwa jest ta długa droga wśród gór, którą muszę przebywać z pełnym obciążeniem, a mam tylko jeden zaprzęg koni. Ale prawdę mówiąc, w Sydney stanowczo dużo przyjemniej robi się zakupy niż w Byron. Nigdy nie spotkałem miejsca lepiej zaopatrzonego niż Nosey Parkers.
Missy uśmiechnęła się.
– Panie Smith, proszę zbytnio nie obwiniać byrończyków. Jest pan dla nich niepokojącą nowością, a w dodatku nabył pan to, co oni dotychczas uważali za swą niezbywalną i ekskluzywną własność, nawet jeśli się nigdy nad nią nie zastanawiali, bo nie była im potrzebna.
Wybuchnął śmiechem, szczerze ubawiony jej sposobem przedstawienia sprawy.
– Ma pani na myśli dolinę? Mogli ją kupić, sprzedaż nie była tajemnicą. Były ogłoszenia w gazetach w Sydney i Katoomba. Po prostu nie są aż tak sprytni, jak im się wydaje. To wszystko.
– Czuje się pan pewnie jak król, tam, w dolinie?
– Tak, panno Wright.
Uśmiechnął się do niej, trącając palcami swój zmaltretowany, buszmeński kapelusz, odwrócił się i odszedł.
Missy przebiegła resztę drogi do domu, aby zdążyć na czas dojenia krowy. Ani Drusilla, ani Octavia słowem nie wspomniały o jej spacerze wśród chaszczy. Drusilla dlatego, że była bardziej przejęta zamanifestowaną przez nią niezależnością niż obawami o samotny spacer, a Octavia dlatego, że dławiło ją przekonanie, iż Missy została zaatakowana przez jakąś mózgową dolegliwość. Ale tak naprawdę, to gdy zbliżała się godzina czwarta, a po Missy nie było śladu w domu, dwie panie urządziły w Missalonghi małą sprzeczkę. Octavia uważała, że pora już, aby zawiadomić policję.
– Nie, nie, nie! – gwałtownie przeciwstawiała się Drusilla.
– Ależ Drusillo, musimy. Jej umysł został czymś zaatakowany, wiem to. Czy. kiedykolwiek przez całe swoje życie zachowywała się w ten sposób?
– Myślę nad tą sprawą od czasu, kiedy Missy miała atak, siostro. Nie wstydzę się przyznać, że kiedy pan Smith wniósł ją do domu, byłam przerażona. Bałam się, że mogę ją utracić, i to wydawało mi się zbyt wielką krzywdą i zbyt gorzkim rozwiązaniem. Dlatego tak bardzo się ucieszyłam, gdy wuj Neville powiedział mi, że nie sądzi, aby to było coś poważnego. Wówczas zaczęłam się zastanawiać, czy to, co się stało z Missy, nie wydarzyło się przypadkiem przeze mnie. Octavio, powinnyśmy zachęcać Missy, aby czuła się mniej uzależniona od nas. To przecież nie jej wina, że Bóg nie obdarzył jej urodą Alicji albo moim twardym charakterem. Zaczynam rozumieć, że dla Missy nie było to dobre, że przez całe swoje dotychczasowe życie zderzała się z całą siłą mojego apodyktycznego charakteru. Zmieniam całe swe dotychczasowe postępowanie wobec niej. Będę jej teraz pozwalać na wszystko bez sprzeczek. I posunę się jeszcze dalej, nie wpłynę więcej na zmianę jej decyzji. Nie zrobię tego już nigdy.
– Bzdury! – warknęła Octavia. – Ta dziewczyna zachowuje się niedorzecznie. Pantofelki zamiast półbutów, romansidła, spacery wśród chaszczy. Moim zdaniem powinnaś stać się teraz bardziej surowa, niż byłaś.
Drusilla westchnęła.
– Kiedy my byłyśmy młode, Octavio, nosiłyśmy pantofelki. Nasz ojciec był bardzo zamożnym człowiekiem i nie brakowało nam niczego. Jeździłyśmy powozami, miałyśmy mnóstwo pieniędzy na drobne wydatki. I teraz, kiedy nasze życie stało się ciężkie, oglądając się wstecz mamy co wspominać. Przypomnij sobie, jaką przyjemność czerpałyśmy z ładnych pantofelków, sukien, przyjęć i wesołych młodych lat. A Missy? Ona nigdy nie nosiła pantofli czy ładnej sukienki. Nie oskarżam siebie, bo to nie moja wina, że tak się stało, ale gdy pomyślę, że mogłaby umrzeć, cóż... Zdecydowałam się dawać jej to wszystko, czego pragnie, tak długo, jak będę mogła sobie na to pozwolić. Pantofelków na razie nie mogę jej kupić, bo nie wiem, ile doktor policzy sobie za leczenie. Ale jeśli chce pospacerować wśród chaszczy i czytać romanse, to może.
– Bzdury, bzdury i jeszcze raz bzdury! Powinnaś postępować tak, jak w przeszłości. Missy potrzebuje twardej ręki.
Ale Drusilla nie odstąpiła od swojego punktu widzenia.
Missy, nieświadoma duchowej przemiany, jaka dokonała się w matce, zdecydowała, że nie rozpocznie czytania żadnej nowej powieści przed obiadem, natomiast zabrała się za robienie frywolitek.
– Ciociu Octavio – powiedziała po dłuższej chwili sprawnego wykonywania robótki. – Ile koronki chcesz wszyć do swojej sukni? Czy to wystarczy? Jak myślisz? Mogę zrobić jej dużo więcej, ale już teraz muszę wiedzieć, ile ci potrzeba.
Missy złożyła zrobioną koronkę w guzowate ręce Octavii, po czym rozciągając każdy kawałek zaczęła ją przymierzać do figury ciotki.
– Och, Missy, ależ to jest piękne! – wykrzyknęła Octavia. – Drusillo, tylko spójrz!
Drusilla wzięła kawałek siostrzynej koronki i podeszła do wątłego światła.
– Tak, to rzeczywiście piękne. Muszę przyznać Missy, że robisz to coraz doskonalej.
– Ach! – odpowiedziała Missy swobodnie. – To dlatego, że w końcu nauczyłam się dobrze robić ten wyjątkowo skomplikowany i zagmatwany wzór.
Dwie starsze panie przez moment patrzyły na siebie bez słowa. Potem Octavia posłała Drusilli znaczące spojrzenie i nawet lekko potrząsnęła głową. Ale Drusilla zignorowała ją.
– Właśnie, właśnie – powiedziała wyniośle.
Najważniejsze było, żeby dobrze wypaść na ślubie Alicji. Dlatego Octavia pozostawiła Missy na chwilę w spokoju.
– Czy tej koronki wystarczy, Drusillo? – spytała z obawą.
– No cóż, do tego, co sobie dotychczas zaplanowałam to tak, ale mam nowy pomysł. Chciałabym tą samą koronką obszyć brzeg wierzchniej spódnicy – to teraz takie modne. Missy, czy nie będziesz miała nic przeciwko dodatkowej pracy? Tylko powiedz szczerze, bo może nie chcesz?
Teraz z kolei Missy spojrzała bez słowa. W całym jej dotychczasowym życiu nie zdarzyło się, aby matka była tak uległa. Wydało jej się, że to, o co zapytała, było nie tylko przesadne, ale również zdumiewające. Ależ tak, oczywiście, to przez te kłopoty ze zdrowiem.
– Nie mam nic przeciwko temu – odpowiedziała szybko.
– Och, dziękuję ci! – Octavia rozpromieniła się, ale w chwilę potem jej twarz zmarkotniała. – Gdybym tylko mogła ci pomóc w szyciu, Drusillo, to zbyt dużo pracy dla ciebie.
Drusilla spojrzała na pofałdowany skraj liliowej krepy i westchnęła:
– Nie martw się, Octavio. Missy zrobi takie drobne i wymagające precyzji rzeczy, jak obrabianie dziurek do guzików, oblamowania i kieszonki. Ale tak naprawdę, to byłoby cudownie, gdybyśmy miały maszynę do szycia, najlepiej Singera.
Kwestia nabycia maszyny do szycia pozostawała oczywiście poza dyskusją. Toteż panie z Missalonghi przystąpiły do wykonywania swoich ubrań w tradycyjny sposób – każdy cal każdego szwu był szyty ręcznie. Drusilla zajęła się krojem i zszywaniem, a Missy drobiazgami. Octavia nie była w stanie posługiwać się precyzyjnie takim instrumentem, jak igła do szycia.
– Jest mi bardzo przykro, że twoja sukienka musi być brązowa – powiedziała Drusilla, patrząc błagalnie na córkę. – Ale to prześliczny materiał i sukienka będzie świetnie uszyta, przekonasz się. Czy chciałabyś jakieś paciorki do niej?
– Żeby zniszczyć krój? Mamo, ty kroisz i szyjesz znakomicie. Będę ją nosić bez żadnych ozdób – odpowiedziała Missy.
Tej nocy Missy, leżąc w ciemnościach, przypominała sobie szczegóły tego najwspanialszego popołudnia w całym swym dotychczasowym życiu. On, John Smith, nie tylko powitał ją krótkim „halo”, ale zrezygnował z jazdy wozem i wybrał spacer w jej towarzystwie, i do tego gawędził z nią, jakby była przyjacielem, a nie członkiem nieznośnej szajki, zwanej rodziną Hurlingfordów. Tak miło na nią spoglądał. Zwyczajnie, ale miło. I nie śmierdział starym przenoszonym potem, jak większość tak bardzo szanowanych Hurlingfordów, lecz pachniał wonnym, drogim mydłem. Rozpoznała ten zapach szybko, bo niekiedy panie z Missalonghi otrzymywały w prezencie takie pachnące mydełka, ale nie używały ich do mycia. Umieszczały je pomiędzy fałdami ubrań, które leżały w szufladach. Jego ręce straciły co prawda gładkość przez trudy i znoje, ale były czyste, brudu nie było nawet pod paznokciami. Włosy miał także bez skazy. Nie widać było śladu pomady ani tłuszczu, tylko zdrowy połysk, jak na futerku młodego kotka. Dumny i pedantyczny John Smith.
Najbardziej podobały się jej jego przejrzyste, jasnobrązowe oczy i sposób, w jaki się śmiał. Nigdy nie byłaby w stanie uwierzyć w jakąkolwiek plotkę napomykającą, że jest to człowiek nieuczciwy i nikczemny. Ale czuła pokusę, aby wtargnąć w jego wewnętrzny świat, w tę zaciekle bronioną niezależność. Wybaczyłaby mu nawet zbrodnię, gdyby sprowokowany do ostatnich granic, ją popełnił, ale nie mogłaby go oglądać kradnącego i oszukującego.
„Och, Johnie Smith, kocham cię! I dziękuję ci całym sercem, że powróciłeś do Missalonghi tylko po to, żeby się dowiedzieć, jak ja się czuję”.
Do ślubu pozostał już tylko miesiąc. Alicja Marshall prezentowała się coraz doskonalej, rozkwitała i myślała o dołączeniu tego ostatniego miesiąca do kolekcji najszczęśliwszych chwil w życiu. Data ślubu została ustalona już osiemnaście miesięcy wcześniej i nigdy nie przyszło jej na myśl, aby podać w wątpliwość wybór pory roku i co za tym idzie, pogody. Była pewna, że wszystko ułoży się jak najlepiej, chociaż od czasu do czasu wiosna [Kiedy rozpoczyna się akcja książki, jest miesiąc przed nastaniem wiosny, czyli sierpień (lipiec i sierpień to miesiące zimowe w Australii), po czym przychodzi wrzesień, czyli początek wiosny. Akcja powieści kończy się przed wypadającym na pierwszy dzień października ślubem Alicji. Stąd też wszystkie dywagacje autorki na temat zmian zachodzących w przyrodzie są charakterystyczne dla przełomu zimy i wiosny w górskich strefach Australii.] przychodziła w Góry Błękitne z opóźnieniem, bywało mokro i przesadnie wietrznie. Ale posłuszna kaprysowi Alicja podążała z niezmąconym szczęściem do wymarzonego Edenu.
– Chyba pogoda nie spłata nam żadnego figla – powiedziała Aurelia do Drusilli, a ton jej głosu sugerował, że tym razem matka Alicji cieszy się z jej planów.
Dzień wizyty Missy u specjalisty w Sydney został już ustalony, ale tydzień później niż spodziewał się doktor Neville. Zaplanowane przez niego na wcześniejszy termin spotkanie nie było możliwe, ponieważ Alicja nie pojechała do miasta we wtorek, tak jak miała w zwyczaju. Tego dnia właśnie miał się odbyć jej panieński wieczór i przygotowania do niego nie pozwalały Alicji zająć się czymkolwiek innym, włącznie z salonem mody. Okazało się, że wieczór nie stał się skromnym spotkaniem towarzyskim, na którym przeważałyby równie skromne upominki i dziewczęcy szczebiot. Było to po prostu wystawne przyjęcie dla krewniaczek Alicji w różnym wieku, podczas którego wszystkie uczestniczki dowiedziały się, czego się od nich oczekuje w mający nadejść Wielki Dzień. Właśnie podczas przyjęcia Alicja postanowiła ogłosić imiona tych, które wybrała na druhny i pokazać, jakie wzory i materiały będą obowiązywały na przyjęciu weselnym, oraz jak będzie udekorowany kościół.
Jedynie ojciec i bracia Alicji odnosili się szorstko i ze zniecierpliwieniem do podejmowanych przez nią prób włączenia ich do pomocy w przygotowaniach lub też pomijali całą sprawę milczeniem.
– Na litość boską, Alicjo, odejdź – warknął jej ojciec z taką złością w głosie, jakiej nigdy nie słyszała.
– Rób sobie ten swój żałosny wieczór panieński, ale nas w to nie włączaj. Są takie dni, kiedy sprawy kobiet stają się rażącą plagą i dziś jest właśnie taki dzień.
– Ach, to tak! – obruszyła się Alicja, aż fiszbiny jej gorsetu groźnie zaskrzypiały, i poszła poskarżyć się matce.
– Myślę, moja droga, że musimy teraz postępować bardzo rozważnie – powiedziała Aurelia, patrząc na nią zmartwiona.
– Ale czy coś się stało?
– Doprawdy nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że coś się dzieje z akcjami Byron Bottle. Zdaje mi się, że w tajemniczy sposób zaczęły rozpływać się w powietrzu.
– Nonsens – powiedziała Alicja. – Akcje nie mogą tak po prostu przepaść.
– Ale one wymykają się z rąk rodziny. To miałam na myśli – poprawiła się niewyraźnie Aurelia. – Och, to wszystko jest ponad moje siły. Ja nie mam głowy do interesów.
– Willie nic mi nie mówił.
– Willie mógł jeszcze nic nie wiedzieć, kochanie. A poza tym dopiero co skończył uniwersytet i nie miał jeszcze zbyt wiele do czynienia ze spółką.
Alicja postanowiła nie zajmować się całą tą nudną sprawą, odwróciła się z parsknięciem i wyszła, aby przywołać szefa służby domowej. Uświadomiła mu, że tylko służące będą mogły przebywać we frontowej części domu, ponieważ w przyjęciu uczestniczyć będą jedynie kobiety.
Panie z Missalonghi też były zaproszone. Drusilla przybyła pieszo w towarzystwie Missy, a Octavia, odświętnie ubrana, zmuszona była pozostać w domu, ponieważ Aurelia zapomniała przysłać obiecanego powozu. Drusilla założyła swój brązowy gurt i była szczęśliwa wiedząc, że nie będzie narażona na ponowne zaprezentowanie się w nim na ślubie. Missy miała na sobie brązową, lnianą sukienkę, a na głowie stary słomkowy kapelusz z płaskim rondem. Wkładała go na głowę od piętnastu lat przy każdej okazji wymagającej kapelusza, a przede wszystkim na coniedzielne msze. Nowe kapelusze miały być zakupione na ślub, ale, niestety, nie w sklepie Alicji. Panie z Missalonghi kupowały zazwyczaj surowe kapelusze w imperium handlowym wuja Herberta i dopiero w domu same zajmowały się ich upiększaniem.
Alicja wyglądała oszałamiająco w delikatnej morelowej sukience z krepy, ozdobionej niebiesko-fioletowym haftem i bukietem jedwabnych lawendowych kwiatów na ramieniu.
„Och!” – pomyślała Missy – „chociaż raz chciałabym założyć taką sukienkę jak ta. Przebolałabym już nawet ten morelowy kolor, na pewno. I nawet ten wpadający w bladą purpurę odcień niebieskiego”.
Na przyjęcie zaproszono ponad sto kobiet, które błąkały się po domu małymi grupkami, topiąc wzrok w swych nawzajem znajomych twarzach i prześcigając się w plotkach. Aż wreszcie o czwartej usadowiły się wszystkie w pokoju balowym, gdzie podano świetną herbatę, trójkątne placuszki z mąki pszennej z dżemem i kremem, herbatniki, sandwicze, szparagi, ptysie, słodkie kremowe bułeczki z rodzynkami i delikatne, lepkie i słodkie napoleonki. Herbata była do wyboru – serwowano Darjeeling, Earl Grey, Lapsang Souchong i Jaśminową.
Kobiety rodem z Hurlingfordów były tradycyjnie jasne, wysokie i równie tradycyjnie nieszczere. Rozglądając się i obserwując zgromadzone panie oraz słuchając ich świergotu Missy potwierdziła prawdziwość tej obserwacji. Była to pierwsza tego rodzaju okazja, na którą została zaproszona. Prawdopodobnie dlatego, że wypadało ją zaprosić, skoro zwrócono się o przybycie do tylu kobiet o niższym stopniu pokrewieństwa. Podczas coniedzielnych nabożeństw w byrońskim kościele nie mogła poczynić tych obserwacji, ponieważ wówczas zgromadzenie kobiet rozmywało się w ogólnej masie Hurlingfordów, wzmocnionej obecnością mężczyzn. Ale tu, w balowym salonie ciotki Aurelii, zgromadzone panie robiły przytłaczające wrażenie.
Powietrze wypełniały sztywne imiesłowy, znakomicie maskowane i łączone z bezokolicznikami oraz dużą ilością innych słownych przysmaczków, które wyszły z mody jakieś pięćdziesiąt lat temu. Pod wspaniałym i łaskawym dachem Aurelii nikt nie ośmielił się nikomu niczego odmówić. Missy zauważyła, że była w tym towarzystwie jedyną ciemnowłosą kobietą. Och, gdzieniegdzie na obrzeżach błyskały oczywiście ciemne punkty (siwe i blondynki nie musiały trzymać się z dala), ale jej czarne jak heban włosy odbijały się niczym grudka węgla na śniegowym polu. Doskonale pojmowała, dlaczego matka pouczyła ją, aby nie zdejmowała kapelusza przez całe przyjęcie. Stało się rzeczą naturalną w tej rodzinie, że kiedy kobieta lub mężczyzna z Hurlingfordów zawierali związek małżeński z kimś z zewnątrz, wybierali zawsze jasnowłosego partnera. Ojciec Missy także był blondynem, ale jego dziad, według Drusilli, był tak ciemny jak mieszaniec. Określenie to stało się niemal symboliczne i zostało ogólnie przyjęte.
– Najdroższa Antonio i Augusto, obciąża nas anglosaski sposób myślenia – szydziła Drusilla, rozmawiając z którąś ze swych rzadziej widywanych sióstr.
Aurelia przez cały czas zajmowała się prawie wyłącznie lady Billy, którą na to popołudnie pozbawiono, nie bez gorzkiego jej protestu, powozu i konia. Lady Billy siedziała milcząca, ponieważ była sama, nie miała córek i nic ją nie łączyło z obecnymi na przyjęciu kobietami. Zgromadzony tłum zarówno przerażał ją, jak i przyprawiał o mdłości, a fakt, że Alicja Marshall miała zostać jej synową, napawał smutkiem. Niezniechęcona tym, iż toczy samotną walkę, głośno protestowała przeciwko zaręczynom małego Willie’go z drogą kuzynką Alicją, oświadczając, że nigdy nie stworzą dobranej pary. W ten sposób znalazła się w osamotnieniu, zwłaszcza że sir William (zwany Billym) znęcał się nad nią, co zresztą robił ze wszystkimi. Zawsze miał chrapkę na Alicję i radowała go perspektywa oglądania jej płowej głowy i ślicznej buzi każdego wieczoru przy kolacji. Zostało bowiem ustalone, że nowo poślubiona para przez co najmniej kilka miesięcy będzie dzieliła dom z sir Williamem i jego małżonką. Sir William przekazał młodożeńcom w prezencie ślubnym dziesięć akrów pierwszorzędną ziemi, ale budowany na nich dom był jeszcze daleki od ukończenia.
Missy rozglądała się wokół za Uną. Znalazła ciotkę Livillę, ale po Unie nie było śladu. Co za nieszczęście!
– Nie widzę tutaj dzisiaj Uny – powiedziała do Alicji, kiedy ta zachwycająca istota przechodziła obok niej ze swym protekcjonalnym uśmiechem na ustach.
– Kogo? – spytała Alicja, zatrzymując się.
– Uny, kuzynki cioci Livilli. Ona pracuje w bibliotece.
– Głuptasie. W Byron nie ma Hurlingfordówny o takim imieniu – odpowiedziała Alicja, znana z tego, że nigdy nie skalała sie czytaniem książek. Po czym odeszła wdzięcząc się do zebranych.
„Co się mogło stać? Oczywiście! Una była rozwiedziona, a to w tym towarzystwie niewybaczalny grzech!”
Ciotka Livilla mogła zapewnić dach nad głową swojej kuzynce, ale ten humanitarny odruch jeszcze nie oznaczał, że się do niej przyznaje. Rozwiedziona kuzynka wkraczająca w byrońską społeczność! Wszystko wskazywało na to, że ciocia Livilla postanowiła nie wspominać o niej. W tej sytuacji stawało się zastanawiające, że to właśnie Una zajęła się życiową edukacją Missy. Podczas rzadkich ostatnio wizyt w bibliotece ciotka Livilla nigdy nie wspominała o Unie, a Missy po prostu bała się o nią zapytać.
Zbliżała się Drusilla, ciągnąc za sobą Cornelię.
– Och, czyż to nie wspaniałe przyjęcie! – oznajmiła.
– Znakomite – powiedziała Missy, przesuwając się na sofie, którą odkryła za ogromną palmą Kentia.
Drusilla i Cornelia usiadły z talerzykami w ręku, zaopatrzone w co najmniej po jednym z każdego rodzaju przysmaków, które znajdowały się w bufecie.
– Jak to ładnie i przemyślnie zrobione! Droga Alicja! – trajkotała Cornelia, która czuła się uprzywilejowana, pracując za marne wynagrodzenie jako sprzedawczyni w sklepie Alicji i nie mając pojęcia, jak bardzo cynicznie wykorzystywano jej wdzięczność i poświęcenie. Przed otwarciem salonu „Chez Chapeau” Cornelia pracowała u swego brata Herberta, który był tak skąpy, że Alicja wydawała się przy nim niezwykle hojna, i to podtrzymywało złudzenia Cornelii.
Cornelia w taki sam sposób i z takim samym rezultatem jak Octavia, sprzedała swój dom i pięć akrów ziemi Herbertowi. Chciała bowiem pomóc swej siostrze Julii w spłaceniu herbaciarni zakupionej od Herberta.
– Cicho – szepnęła Drusilla. – Alicja zamierza mówić.
Alicja przemówiła. Jej twarz była rozjaśniona, a oczy, jakby podfarbowane akwamaryną, rzucały iskierki. Nazwiska dziesięciu druhen zostały przyjęte z piskiem i oklaskami. Główna druhna zasłabła, gdy usłyszała, że spotkał ją taki zaszczyt, i trzeba ją było cucić solami trzeźwiącymi. Następnie Alicja życzyła sobie, aby sukienki panien z orszaku ślubnego były skompletowane w pięciu odcieniach różu, poczynając od bardzo bladego, a skończywszy na głębokim cyklamenie. Stojąca przy ołtarzu i ubrana na biało panna młoda miała być otoczona pięcioma druhnami z każdej strony, ustawionymi według koloru sukien, od płowego różu przy niej do mocno ciemnego na końcu orszaku.
– Jesteśmy wszystkie prawie tego samego wzrostu, wszystkie mamy jasne włosy i mniej więcej taką samą figurę – wyjaśniła Alicja. – Myślę więc, że efekt będzie znakomity.
– Prawda, że to świetny pomysł? – szepnęła Cornelia, usatysfakcjonowana, że uczestniczy w przyjęciu, na którym wstępnie planuje się przebieg całej uroczystości. – Tren Alicji uszyty będzie z koronki Aleneon o długości dwudziestu stóp i wycięty zostanie z pełnej szerokości.
– Świetny – westchnęła Drusilla, przypominając sobie, że jej suknia ślubna też miała bardzo długi koronkowy tren, może jeszcze dłuższy, ale jednak nieporównywalny z tym.
– A ja zauważyłam, że Alicja wybrała do orszaku tylko panny – odezwała się Missy, której po ponownym przebyciu siedmiu mil z Missalonghi znowu zaczął dokuczać ból i coraz bardziej się potęgował. W takiej chwili nie wypadało opuścić pokoju i dlatego żeby zapomnieć o bólu, zaczęła rozmowę. – Podeszła do tej sprawy bardzo rygorystycznie. Ja także jestem panną, a nie zostałam wybrana.
– Ciii... sza! – zasyczała Drusilla.
– Najdroższa, mała Missy, jesteś zbyt niska i ciemna – powiedziała półgłosem Cornelia, współczując siostrzenicy.
– Mam ponad pięć stóp wzrostu – odpowiedziała Missy, nie wysilając się zbytnio, żeby stłumić swój głos. – Tylko w środowisku Hurlingfordów można to uznać za niski wzrost.
– Ciii... sza! – syknęła znowu Drusilla.
Tymczasem Alicja zaczęła mówić o kwiatach, informując oczarowane towarzystwo, że liczne bukiety, każdy złożony z tuzina różowych orchidei, ozdobią całą posiadłość.
– Różowe orchidee? Ależ to ostentacyjna wulgarność! – powiedziała Missy na cały głos.
W tym momencie Alicja zamilkła, przygotowując się do odparowania ataku.
– Ciekawe, czy ona czuje się szczęśliwa, dając to przedstawienie w tak wczesnej fazie przygotowań do ślubu – mówiła dalej Missy, nie zwracając się do nikogo w szczególności. – Sądzę, że się domyśla, iż połowa tych szczegółów, z których jest tak dumna, nie zostanie zauważona.
Alicja, śmiejąc się i promieniując wokół czarem, z naręczem weselnych szkiców i próbek materiałów, zaczęła przesuwać się w ich kierunku.
– Jaka szkoda, że jesteś taka ciemnowłosa i niska, Missy – wypaliła z czarującym uśmiechem. – Nawet chciałam cię poprosić, ale musisz zrozumieć, że nie nadajesz się na druhnę.
– A ja żałuję, że to nie ty jesteś ciemnowłosa i niska – odpaliła Missy równie uprzejmie. – Ty i wszystkie podobne tobie wzrostem i kolorem włosów, ozdobione stopniowo cieniowanym różem, przeistoczycie się po prostu w tapetę ścienną.
Alicja, Drusilla i Cornelia wstrzymały na chwilę oddechy. Missy podniosła się niespiesznie i usiłowała wygładzić fałdy swej brązowej, lnianej spódniczki.
– Miłe przyjęcie, Alicjo – zaszczebiotała. – Szkoda, że takie skromne. Dlaczego wszyscy zawsze muszą serwować to samo konwencjonalne jedzenie? Dopiero dziś doceniłam smak zwykłej kanapki z jajkiem. Myślę, że teraz was opuszczę.
Missy wyszła, zanim trzy zdumione panie zdołały odzyskać oddech. Kiedy to się stało, Drusilla, skrywając uśmiech, udawała, że nie słyszy żądania Alicji, aby przyprowadzono Missy z powrotem, ponieważ powinna ją przeprosić. Dobrze tak Alicji! Dlaczego nie chciała być miła chociaż ten jeden raz? Dokuczając Missy sama popsuła swój panieński wieczór. Poza tym Drusillę zdumiała trafność uwag córki. Alicja w białej sukni na tle różu i bieli kokard, bukietów i weselnej dekoracji kościoła – to rzeczywiście będzie wyglądało jak tapeta ścienna.
Zaraz za drzwiami poraził Missy upiorny ból i duszność. Zdecydowała, że raczej umrze w jakimś odosobnieniu, niż wróci na przyjęcie. Opuściła żwirową drogę i miotała sie wokół domu. Pogląd Alicji Marshall na urządzenie ogrodu wykluczał pojawienie się w nim jakichkolwiek zarośli, tak że nie było tu wiele miejsc, w których Missy mogłaby się ukryć. Najbardziej niedostępna wydawała się olbrzymia kępa rododendronów, które rosły pod oknem. Missy wpełzła do środka i półsiedząc, półleżąc Oparła plecy o czerwoną cegłę za krzakami. Ból już był nie do wytrzymania, kiedy się zaczynał. Zamknęła oczy i całą siłą woli zmuszała się, aby nie umrzeć, dopóki John Smith nie weźmie jej w ramiona. Jeśli już umrzeć to tak, jak bohaterka Udręczonego serca. Co za przygnębiające i zupełnie nieromantyczne miejsce ten rododendronowy gąszcz ciotki Aurelii!
Nie umarła. Po pewnym czasie ból zaczął słabnąć i Missy spróbowała się podnieść. Gdzieś w pobliżu słychać było czyjeś głosy, a rododendrony wciąż jeszcze nie miały liści i Missy nie chciała natknąć się na rozmawiających. Uklękła i postanowiła wstać. Wtedy zdała sobie sprawę, że głosy dochodzą z okna, które znajdowało się tuż nad jej głową.
– Czy ty widziałaś kiedykolwiek tak potworny kapelusz? – spytał ktoś i Missy rozpoznała, że głos należy do Lavinii, najmłodszej córki ciotki Augusty, która oczywiście została druhną.
– Oglądam go zbyt często. A żeby być dokładną, w każdą niedzielę w kościele – odpowiedziała swym bezbarwnym i przykrym głosem Alicja. – Choć myślę, że osoba, która nosi ten kapelusz, jest dużo bardziej potworna.
– Ależ to jest brudas – skwitował ktoś trzeci głosem należącym do głównej druhny, Marcji, która była córką ciotki Antonii. – Sądzę, Alicjo, że określenie „potworna osoba” wydaje się świadczyć, że traktujesz ją zbyt poważnie. Słowo „miernota” jest dużo lepszym określeniem dla Missy Wright, choć kapelusz, przyznaję, jest istotnie potworny.
– Racja – przyznała Alicja, która wciąż bardzo cierpiała z powodu nieoczekiwanego porównania jej z tapetą. Missy, zdaniem Alicji, była w straszliwym t błędzie. A poza tym nic tak nie cieszyło Alicji, jak planowana okazałość i widowiskowość jej ślubu, toteż Missy swoją uwagą zalazła jej za skórę bardziej, niż się tego spodziewała.
– Ale co nas obchodzi Missy Wright? – spytała kuzynka o imieniu Postia.
– Ponieważ Drusilla jest faworyzowaną siostrą mojej matki, obawiam się, że będę musiała się z nią liczyć – oświadczyła Alicja ze złością w głosie.
– Dlaczego moja mama tak bardzo współczuje jej matce, nie wiem, i już porzuciłam nadzieję, że kiedykolwiek odwiodę ją od tego. Ośmielam się nawet sądzić, że miłosierdzie mamy jest godne pochwały, ale mówię wam, że w sobotnie ranki, kiedy ciocia Drusilla przychodzi, aby objeść się naszymi ciasteczkami, zawsze staram się zniknąć z domu. Boże, jak ona je pochłania! Mama robi zawsze dwa tuziny ciasteczek, ale do wyjścia cioci Drusie nie ma po nich śladu. – Alicja wykrzywiła usta w nieszczerym uśmiechu. – To stało się już przedmiotem stałych dowcipów w naszym domu, nawet wśród służby.
– Cóż, one są podobno przeraźliwie biedne, nieprawdaż? – spytała Lavinia, która w szkole była zupełnie niezła z historii i swoją wyższość w tej dziedzinie podkreślała poprzez zdanie: „Zawsze intrygowało mnie, dlaczego francuskie pospólstwo zgilotynowało Marię Antoninę. Ona po prostu powiedziała, że powinni jeść ciastka, skoro nie mają chleba”. – Wydaje mi się, że ktoś okropnie biedny zawsze powinien dbać o możliwość zjedzenia ciastka dla odmiany. Mam na myśli ciocię Drusie!
– Szkoda, że nie można ludzi zakwalifikować do rozbiórki, tak jak kwalifikuje się domy – odezwała się kuzynka o imieniu Junia, która całą swą gorycz, wynikającą z faktu, że nie została wybrana na druhnę, wylała w tych śmiertelnie jadowitych kropelkach słów.
– W dniu dzisiejszym i zawsze jesteśmy zbyt wspaniałomyślne na to, aby je tak potraktować – odpowiedziała Alicja. – Przeto wszystkie musimy dźwigać ciężar cioci Drusie, cioci Octie, kuzynki Missy, cioci Julie, cioci Cornie i całej reszty tej bandy panno-wdów. Weźmy dla przykładu mój ślub. Przecież to dla nich zbyt wielki zaszczyt. Ale mama uważa, że muszą być zaproszone. Oczywiście przyjdą pierwsze i wyjdą ostatnie. Czy zauważyłyście, jakie tworzą się tarcia i jakie powstaje wrzenie, kiedy one się pojawiają? Skądinąd mama wpadła na świetny pomysł, aby zaoszczędzić nam widoku tych ohydnych brązowych sukienek. Kupiła moją bieliźnianą wyprawkę ślubną od ciotuni Drusie za dwieście funtów. I muszę przyznać, że te robótki są nadzwyczajne, więc pieniądze matki, dzięki Bogu, nie zmarnowały się. Wszystkie poszewki ozdobione są eleganckim haftem i pozapinane na pokryte płótnem guziczki, z których każdy też ma . haft pączka róży. Bardzo piękne! Swoją drogą plan mamy okazał się bez zarzutu, bo wuj Herbert przekazał już nam, że Missy była w sklepie i kupiła trzy długości materiałów na sukienki: liliowy dla cioci Drusie, błękitny dla cioci Octie... Och! A kto zgadnie, jaki kolor wybrano dla kuzyneczki Missy?
– Brązowy! – wykrzyknęły chórem wszystkie panny i wybuchnęły śmiechem.
– Mam pomysł! – krzyknęła Lavinia, kiedy wesołość minęła. – Dlaczego nie dasz Missy jednej ze swoich znoszonych sukien w takim odcieniu, jaki by jej pasował?
– Wolałabym umrzeć! – odrzekła pogardliwie Alicja. – Wyobraź sobie jedną z moich pięknych sukien na tym wyglądającym na mieszańca chudzielcu. Jeżeli jesteś aż tak zainteresowana, Lavinio, to podaruj jej coś swojego.
– Ja? – odezwała się cierpko Lavinia. – Ty jesteś w dużo lepszej sytuacji finansowej. Pomyśl o tym, skoro jesteś tak bardzo rozdrażniona jej wyglądem. Masz tyle sukien w kolorach bursztynowym, starego złota i morelowym. Myślę, że któraś z nich będzie pasowała na Missy.
W tym momencie Missy udało się na rękach i kolanach wydostać z rododendronowych zarośli na ścieżkę. Czołgała się na czworakach tak długo, aż znalazła się w bezpiecznej odległości od okna, wtedy podniosła się i szybko uciekła. Łzy płynęły po jej twarzy, ale nie zatrzymała się, aby je obetrzeć. Była zbyt zdenerwowana i bała się, że ktoś może ją zobaczyć.
Nie sądziła, że kiedykolwiek i od kogokolwiek usłyszy coś, co ją aż tak bardzo zrani. Setki razy wymyślała różne litościwe i pogardliwe powiedzonka na swój temat. Ale one tak nie raniły. Tak zszargać kogoś do granic wytrzymałości za pomocą słów mogła tylko Alicja i jej przyjaciółki. Mówiły wszak o jej matce i o wszystkich tych biednych ciotkach – starych pannach i wdowach, które tak ciężko pracowały i były tak skromne, honorowe i zobowiązane za każdy ludzki odruch, i tak dumne, że nie przyjęłyby nic za darmo, bo obrażała je litość. Jak Alicja śmiała mówić o tych kobietach z taką pogardą, z takim jadem i bez wyczucia! Ciekawe, jak sama zachowałaby się, gdyby była zmuszona ciągle nosić te same rzeczy i dokuczliwe buty, znalazłszy się w ich położeniu?
Podążając przez Byron z dotkliwym bólem w boku, modliła się, żeby biblioteka była otwarta i aby Una była w środku. Och, jak ona potrzebowała Uny tego wieczoru! Ale gorące pragnienie nie spełniło się, bo na drzwiach wypożyczalni widniała kartka z napisem: ZAMKNIĘTE.
Octavia siedziała w kuchni, ponownie przebrana w swoje robocze ubranie, a ich skromny posiłek kipiał w garnuszku. Tego dnia był gulasz. Zajęta była robótką na drutach – jej niekształtne ręce magicznie tworzyły bardzo delikatne i cieniutkie jak pajęczyna szale, które przeznaczone były na ślubny prezent dla niewdzięcznej Alicji.
– Och! – powiedziała, odkładając robótkę, gdy weszła Missy. – Czy dobrze się bawiłaś, kochanie? Matka jest z tobą?
– Bawiłam się okropnie i dlatego wyszłam wcześniej, przed mamą – odparła krótko Missy, schwyciła wiaderko na mleko i uciekła.
Krowa czekała cierpliwie, żeby wejść do szopy. Missy wyciągnęła rękę, pogłaskała jej aksamitny, ciemny pysk i zajrzała w jej wielkie, ciepłe, brązowe ślepia.
– Jaskier, jesteś milsza od Alicji. Nie mogę pojąć, dlaczego nazwanie kobiety krową jest tak niewybaczalną zniewagą. Od teraz obraźliwą formą będzie imię „Alicja”.
Poprowadziła krowę do szopy, żeby zajęła swoje miejsce w przegrodzie. Doiła się ją łatwo. Jaskier nie szamotała się ani nie drgała, gdy ręce Missy były zimne, a bywało tak często. Jej mleko było wyśmienite, jako że miłe krowy zawsze dają dobre mleko.
Kiedy Missy wróciła, Drusilla była już w domu. Jak zwykle przelała większość mleka do dużych, płaskich misek, które przetrzymywane były w tylnej, zaciemnionej części werandy. Gdy wykonywała tę pracę, słyszała jak matka entuzjastycznie raczy ciotkę pełnym opisem przyjęcia u Alicji.
– Och, tak się cieszę, że chociaż jedna z was miło spędziła czas – powiedziała Octavia. – Od Missy dowiedziałam się, że nie bawiła się zbyt dobrze. Myślę, że jej problem to brak przyjaciółek.
– To prawda, i nikomu nie jest bardziej przykro z tego powodu niż mnie. Zbyt wczesna śmierć Eustace'a przekreśliła nadzieje, że Missy będzie miała rodzeństwo. A poza tym nasz dom położony jest zbyt daleko od Byron i do tego po jego gorszej stronie, dlatego nikt nie chce nam składać regularnych wizyt.
Missy czekała, że zostaną ujawnione jej grzeszki, ale matka nic o tym nie wspomniała. Zdobyła się na odwagę i weszła do środka. Od kiedy kłopoty z sercem zaczęły się nasilać, jakoś łatwiej było jej stawiać opór i nie dawać przewodzić sobą, i chyba matka także łatwiej przełykała grzech niezależności córki. Tylko, że tak naprawdę przyczyna jej nowego postępowania nie leżała w kłopotach z sercem, ale w zmianie, która w niej zaszła, a to przede wszystkim spowodowała Una. Tak, wszystko zaczęło się od pojawienia się Uny. Od jej szczerości i nieszczerości oraz niechęci do ustępowania komukolwiek. Tylko Una mogła powiedzieć takiemu okropnemu głupcowi, jak James Hurlingford, żeby się pocałował w... To tylko Una mogła dać Alicji Marshall słowną nauczkę. Tylko Una umiała spowodować; że ludzie czuli przed nią respekt. To wszystko jakoś nieoczekiwanie spłynęło na Missy Wright, czyniąc z niej pojętną uczennicę. Gdy weszła do kuchni, Drusilla podskoczyła rozpromieniona.
– Missy, nigdy nie zgadniesz – krzyknęła, wydostając zza fotela, na którym siedziała, bardzo duże pudełko. – Gdy opuszczałam przyjęcie, podeszła do mnie Alicja i dała mi to, żebyś założyła na jej ślub. Zapewniała, że w tym kolorze będzie ci wspaniale, chociaż przyznam, że nigdy bym nie przypuszczała. Tylko spójrz!
Missy stała jak głaz, podczas gdy matka grzebiąc w pudełku wyciągnęła pakunek twardej i zgniecionej organdyny, którą strząsnęła i podtrzymała, aby oszołomić dziewczynę tym czymś, co pokazywała. Była to piękna suknia w bladym odcieniu toffi – nie brązowa, nie żółta i nie całkiem bursztynowa. Każdy, kto się znał, mógł zauważyć, że przybrana falbanami spódnica i linia kołnierzyka wyszły z mody jakieś pięć- sześć lat temu. Ale i tak była to wspaniała sukienka i po wprowadzeniu kilku zmian mogłaby pasować do Missy znakomicie.
– I kapelusz, tylko spójrz na kapelusz! – zapiszczała Drusilla, chwytając w ręce duży, kolisty kapelusz utrzymany w tym samym kolorze, co suknia. – Czy kiedykolwiek widziałaś piękniejszy kapelusz? Och, najdroższa Missy, musimy kupić ci pantofelki. Teraz już nieważne, że są niepraktyczne.
Missy, jeszcze oszołomiona, zrobiła krok naprzód z wyciągniętymi ramionami, żeby przyjąć podarunek Alicji, a matka wcisnęła jej w ręce suknię i kapelusz. Wtedy Missy ocknęła się:
– Założę mój nowy brązowy atłas, kapelusz wykonany w domu i dobre mocne botki – powiedziała nagle przez zęby i uciekła przez tylne drzwi. Falbany z organdyny pieniły się wokół niej jak fale na morzu.
Na dworze nie było jeszcze zupełnie ciemno. Pognała do szopy. Za sobą usłyszała rozpaczliwe krzyki matki i ciotki, ale było już za późno. Sukienka i kapelusz zostały stratowane i upaprane w gnoju, i były na pewno nie do uratowania. Missy z łopatą w rękach przerzucała podarunek wśród stosu odchodów, upokorzona wielkopańskim gestem Alicji.
Drusilla była niewymownie zraniona:
– Jak mogłaś to zrobić! Och, Missy, jak mogłaś! Raz w życiu miałaś szansę, żeby wyglądać pięknie.
Missy oparła łopatę o ścianę szopy i z satysfakcją otrzepała ręce:
– Z wszystkich ludzi właśnie ty jedna powinnaś zrozumieć dlaczego! – wykrzyczała. – Nikt nie jest tak dumny i twardy jak ty, i nikt szybciej od ciebie nie potrafi odkrywać prawdziwych intencji tkwiących w sprawianych podarunkach. Czyżbyś nie domyślała się, że to zamaskowana litość? Dlaczego w takim razie odmawiasz mi części swojej dumy? Czy wzięłabyś ten podarunek dla siebie? Dlaczego więc przyjęłaś go dla mnie? Sądzisz, że Alicja tak naprawdę zrobiła to, aby mi sprawić przyjemność? Oczywiście, że nie. Ona sobie po prostu postanowiła, że jej ślub będzie wyglądał doskonale pod każdym względem i do ostatniego gościa. A ja... Ja przecież wszystko psuję. Więc postanowiła otworzyć jedwabną kabzę dla Missy Wright-świńskiego ucha. Piękne dzięki! Aleja chcę być sobą, tylko sobą, z całą swoją prostotą, i nie zamierzam korzystać z jakiejkolwiek jedwabnej kabzy, zwłaszcza Alicji Marshall. Co zresztą zamierzam jej powiedzieć.
W istocie stało się to zaraz następnego dnia.
Drusilla prawie całą noc czołgała się na kolanach, uzbrojona w kaganek, poszukując sukienki i kapelusza, które gdzieś zniknęły. Nie wiedziała, że miała ich już nigdy nie zobaczyć. Co więcej, nigdy nie odkryła, co się z nimi stało, a ten i ów, kto cokolwiek miał na ten temat do powiedzenia, wolał jej o tym nie mówić. A wszystko to zostało spowodowane szokującymi wydarzeniami, które miały miejsce następnego ranka w rezydencji Marshallów.
Missy stanęła przed frontowymi drzwiami Mon Repos około godziny dziesiątej. Niosła ogromną i nadzwyczaj dokładnie opakowaną paczkę, którą ostrożnie trzymała za sznurek. Gdyby główny lokaj wiedział, jaki nastrój panował wśród osób zgromadzonych w małym saloniku, Missy nie przedostałaby się nawet poza frontową werandę przed domem. Ale ponieważ nie był tego świadomy, wpuścił ją do środka, niechcący przyczyniając się do spotęgowania atmosfery przerażenia, która i bez tego opanowała skupione tam towarzystwo.
W saloniku znajdowali się: ciotka Aurelia, wuj Edmund, Alicja, Ted i Randolph, sir William Trzeci, jego syn i następca – mały Willie. Lady Billy nie było, ponieważ asystowała przy źrebieniu się klaczy.
– Nie mogę tego pojąć – kontynuował Edmund Marshall – po prostu nie mogę! W jaki sposób tyle akcji wymknęło się nam z rąk? No jak? Kto, do diabła, je sprzedał i kto, do diabła, je kupił?
Missy uśmiechając się dała lokajowi porozumiewawczy znak, że sama się zaanonsuje, jak tylko to będzie możliwe.
– Z tego, czego dowiedzieli się moi agenci, wynika, że każda akcja, która znajdowała się w obcych rękach, była kupowana po cenie wielokrotnie wyższej od swojej wartości – powiedział sir William Trzeci.
– Potem ten tajemniczy kupiec rozpoczął inwazję na akcje znajdujące się w rękach Hurlingfordów. Jak, kiedy i dlaczego – nie wiem, ale zdołał odnaleźć wszystkich Hurlingfordów, którzy potrzebowali pieniędzy i nie mieszkali w Byron. Złożył im oferty i nikt z nich nie odmówił.
– Ależ to absurd! – krzyknął Ted. – Niezależnie od tego, jakimi pieniędzmi on obraca, absolutnie nie ma sposobu, żeby mógł odzyskać włożony kapitał. Mam na myśli fakt, że pomimo iż spółka Byron Bottle jest dobrym, małym przedsiębiorstwem, to przecież nie jest żyłą złota ani eliksirem życia. Cena, jaką wyznaczył za te akcje, jest z gatunku tych sum, które spekulujący może przeznaczyć na opłacenie poufnej wiadomości, że ten a ten kawałek ziemi jest złotonośny.
– Czy to, co usiłujesz nam powiedzieć, wujku, oznacza, że straciliśmy większość udziałów? – spytała Alicja, która była znakomicie wprowadzona w praktyki i terminologię świata biznesu. Sama też była liczącym się udziałowcem spółki Byron Bottle, odkąd, zgodnie ze swą zachłanną naturą, umieszczała spory kapitał, uzyskiwany z prowadzenia salonu „Chez Chapeau”, w bezpieczniejszych sferach finansowych spekulacji.
– Dobry Boże, nie, jeszcze nie! – zawołał sir William i z mniejszą pewnością dodał: – Ale powinniśmy zająć się tą sprawą i zahamować odpływ akcji sami je wykupując.
– Czy w Byron nie ma jakichś małych akcjonariuszy, od których moglibyśmy je najpierw wyciągnąć? – spytał Randolph.
– Kilku Hurlingfordów po kądzieli i dwie lub trzy stare panny, które przypadkowo i bezprawnie odziedziczyły akcje. Naturalnie nigdy nie wypłacano im dywidend.
– Jak ci się to udało, wuju Billy? – spytał Randolph.
– A co mogą wiedzieć o tych akcjach takie głupie staruchy, jak Cornelia, Julia czy Octavia? Nie chciałem, żeby się domyśliły, że mają udziały w czymś, co przynosi niezły dochód, toteż nie płaciłem im dywidend. Powiedziałem im, że akcje są bezwartościowe, ponieważ zgodnie z prawem należą do Maxwella i Herberta, i żeby nie robić dużego zamieszania, poradziłem im, aby naprawiły ten okropny błąd zapisując akcje synom Maxwella i Herberta.
– Mądrze – powiedziała Alicja z podziwem.
Sir William rzucił jej tak gorące i namiętne spojrzenie, że Alicja zaczęła się zastanawiać, co powinna zrobić, aby po ślubie i przeprowadzce do jego domu utrzymać wuja na dystans, nie narażając stabilności rodzinnych więzów.
– Musimy zdobyć te udziały starych panien jak najszybciej – powiedział Edmund Marshall, spoglądając posępnie. – Chociaż, Billy, muszę się szczerze przyznać, że nie wiem, skąd wezmę jakieś większe sumy. Ograniczyłbym wydatki, ale to byłoby przykre dla mojej żony. Ślub Alicji, rozumiesz!
– Jesteśmy w tej samej sytuacji, przyjacielu – odpowiedział sir William, a słowa uwięzły mu w gardle.
– Cholera, to wszystko jest bardziej skomplikowane niż wielka wojna w Europie. Wszystko, co wiemy, to kupieckie pogłoski.
– Dlaczego mamy odkupywać akcje? – odezwała się Alicja z lekką pogardą w głosie. – Wszystko, co powinniście zrobić, to pójść do cioci Cornie, cioci Julie i cioci Octie i poprosić, żeby je oddały. Wręczą je wam bez sprzeciwu.
– W porządku, możemy tak postąpić z tymi trzema i oczywiście z Drusillą też. No bo cóż takiego posiadał Malcolm Hurlingford, że pozostawił udziały swoim córkom? Pytam się, co? Do tego był zawsze dla nich nadmiernie wyrozumiały. Dzięki Bogu, że Maxwell i Herbert nie są podobni do swojego ojca pod tym względem. – Sir William warknął niecierpliwie: – Ale tak naprawdę jesteśmy w szachu. Bo jeśli nawet, jak mówi Alicja, starsze panie przekażą nam swoje akcje bez słowa, to i tak będziemy mieli do czynienia z pewną liczbą różnych niegodziwców i pół-Hurlingfordów, którzy nie zechcą podzielić się akcjami, chociaż na nic im się nie zdadzą. Och, poradzimy sobie, w to nie wątpię, no, przynajmniej dopóty, dopóki nie rozejdzie się wieść o tajemniczym kupcu, ponieważ nie będziemy w stanie przebić jego ceny.
– Co możemy szybko sprzedać, aby zgromadzić potrzebną gotówkę? – spytała dosadnie Alicja.
Wszyscy odwrócili się, aby na nią spojrzeć, a Missy, wciąż nie zauważona – trudno było w ferworze rozmowy dostrzec skromną jej postać zlewającą się brązem sukienki z cieniem drzwi – przesunęła się w bezpieczniejsze miejsce za jedną z kentyjskich palm ciotki Aurelii, których było pełno w tym prześlicznym domu.
– Na początek te cholerne konie lady Billy – powiedział sir William.
– Moje kosztowności – dorzuciła Aurelia ze zdecydowaniem.
– I moje – zawtórowała jej Alicja z przykrym odczuciem, że fatalnie się stało, iż nie ona zaproponowała to pierwsza.
– Chodzi jednak również o to – powiedział Edmund – że ten tajemniczy kupiec lub kupcy, kimkolwiek jest lub są, wydaje się lepiej wiedzieć, kto posiada akcje spółki Byron Bottle, niż my, chociaż jesteśmy Radą Nadzorczą. Gdy przeglądałem listę udziałowców, zorientowałem się, że większość akcji powinna przejść z osób figurujących w rejestrze na ich potomków, przeważnie synów lub bratanków. Okazuje się jednak, że akcje znalazły się również w obcych rękach. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że jakiś Hurlingford, zwłaszcza syn pierworodny, mógłby podarować notarialnie komuś obcemu część przypadającego mu dziedzictwa, i to jeszcze na długo przed przekroczeniem progu śmierci.
– Czasy się zmieniają – westchnęła Alicja. – Kiedy byłam małą dziewczynką, krążyły legendy o rodzie Hurlingfordów. Ale dzisiaj młodzi Hurlingfordowie nie dbają o rodzinne tradycje.
– Oni są po prostu zepsuci – powiedział sir William odchrząkująo i uderzywszy dłońmi o uda powziął decyzję: – W porządku, zostawmy przez weekend sprawy takimi, jakimi są, a od poniedziałku musimy zebrać trochę gotówki.
– A kto się zwróci do ciotek? – spytał Ted.
– Alicja – natychmiast odparł sir William. – I myślę, że trzeba to zrobić jeszcze przed ślubem. W ten sposób będzie można je oszukać, że podarowują akcje jako ślubny prezent.
– A jeśli tajemniczy kupiec dotrze do nich pierwszy? – spytał ponownie Ted, który zawsze obawiał się wszystkiego, a myślami ciągle tkwił w rachunkach.
– Jednej rzeczy możesz być absolutnie pewien, Ted. Żadna z tych głupich kwok nigdy nie podzieli się z nikim spoza rodziny tym, co należy do Hurlingfordów, bez spytania mnie lub Herberta o zgodę. Nawet jeśli kupiec zaoferuje im fortunę, najpierw zwrócą się do nas. – Sir William był tak pewien swoich racji, że podczas całego tego monologu śmiał się buńczucznie.
Powstało ogólne zamieszanie, ponieważ kilka zmartwionych i poddenerwowanych osób próbowało znaleźć jakiś sposób, aby już przerwać spotkanie. Korzystając z tego Missy przemknęła się z powrotem pod drzwi i wkroczyła głośno do salonu. Wszyscy zauważyli ją od razu, chociaż nikt nie wyglądał na zadowolonego z jej wizyty.
– Czego chcesz? – spytała surowo Alicja.
– Przyszłam, aby ci powiedzieć, co myślę o tej jałmużnie i oświadczyć, że najszczęśliwsza będę przybywając na twój ślub w dobrym starym brązie – odpowiedziała Missy i przemaszerowawszy przez pokój rzuciła pakunek przed oczami Alicji na stół.
– Proszę, wielkie dzięki za to.
Alicja spojrzała na nią z takim obrzydzeniem, jakby niechcący wdepnęła w psie łajno.
– Rób, jak chcesz!
– Właśnie od tej pory zawsze będę tak robiła!
– Missy z psotnym uśmieszkiem spojrzała w górę na dużo od siebie wyższą Alicję, która przyznawała się do pięciu stóp i dziesięciu cali, choć w rzeczywistości miała aż sześć stóp i jeden cal wzrostu. – No, Alicjo, dalej, otwórz to. Specjalnie dla ciebie ufarbowałam suknię na brązowo.
– Co zrobiłaś? – Alicja zaczęła mocować się z supłami na sznurku, w końcu Randolph przyszedł jej z pomocą.
Po przecięciu sznurka oczom wszystkich ukazała się piękna organdynowa suknia i zachwycający kapelusz zachlapane nie do opisania czymś, co wyglądało i pachniało jak świeży, błotnisty, krowi i świński nawóz. Alicja wydała okrzyk przerażenia, który wzmógł się i przerodził w piskliwy skrzek, po czym odskoczyła od stołu. Jej ojciec, matka, bracia, narzeczony i wszyscy zebrani w pokoju otoczyli stół, żeby popatrzeć.
– Ty... ty odrażająca, mała dziewko – warknęła Alicja do rozpromienionej Missy. – Jesteś gorsza od dziewki. Masz szczęście, że jestem zbyt wielką damą, aby powiedzieć dokładnie, co o tobie myślę – zasyczała Alicja. We wzburzeniu nie wiedziała już, co wstrząsnęło nią bardziej – sam czyn czy sprawczyni czynu.
– No cóż, twoje nieszczęście, Alicjo, że ja nie jestem wielką damą i właśnie zamierzam powiedzieć ci dokładnie to, co o tobie myślę. Jestem tylko o trzy dni starsza od ciebie, stąd wiem, że zbliżamy się bardziej do trzydziestu czterech niż trzydziestu trzech lat. Proszę bardzo, oto baranina wystroiła się jak jagnię i pokryła mosiądzem, aby poślubić chłopca prawie o połowę młodszego od siebie. Czy wiek jego ojca nie wydaje ci się przypadkiem bardziej odpowiedni? To właśnie czyni z ciebie takiego zimnokrwistego potworka! Kiedy Montgomery Massey zmarł, zanim zawlekłaś go przed ołtarz – dzięki czemu uniknął przeznaczenia gorszego niż śmierć – nie mogłaś jakoś złapać nikogo, kto byłby równie dobrym łupem. I oto pewnego dnia zauważyłaś biednego, małego Willie, który wciąż nosił dziecięce niesforne loki i bawił się w swym marynarskim garniturku. Wówczas postanowiłaś zostać LADY WILLIE. Bez wątpienia, gdyby zmieniły się okoliczności, byłabyś równie szczęśliwa zostając LADY BILLY, zamiast LADY WILLIE, a może nawet taka zmiana tytułu bardziej by cię satysfakcjonowała. Szanuję twoje rozgoryczenie, Alicjo, ale nie ciebie. I bardzo mi przykro z powodu małego Willie’ego, którego czeka okropne życie, bo stanie się kością niezgody między żoną a matką.
Obiekt jej litości stał pomiędzy resztą rodziny, przypatrując się Missy tak, jakby wyskoczyła nago z gigantycznego tortu i przymierzała się do odtańczenia kankana. Aurelia popadła w histerię, ale reszta towarzystwa była tak zahipnotyzowana przemową Missy, że nawet tego nie zaważyła. Pierwszy ochłonął sir William.
– Opuść ten dom!
– Właśnie zamierzam to zrobić – odpowiedziała Missy, sprawiając wrażenie raczej zadowolonej.
– Nigdy ci tego nie wybaczę! – krzyknęła Alicja.
– Jak śmiałaś?! Jak mogłaś się tak ośmielić?!
– Pocałuj mnie w tyłek! – odkrzyknęła Missy i roześmiała się. – To wystarczy! – dodała i odeszła.
To przepełniło kielich goryczy. Alicja zesztywniała i wydając z siebie gardłowy okrzyk, runęła jak długa na podłogę.
Och, jaka Missy czuła się usatysfakcjonowana! Gdy tak podążała w dół stopniowo opadającym wzniesieniem George Street w kierunku głównej ulicy, jej podniecenie powoli zanikało. Scena, którą odegrała prezentując zbezczeszczone ubranie Alicji, była drobiazgiem w porównaniu z tym, co słyszała ukrywając się w saloniku. Biedne, stare kobiety. Missy wiedziała o świecie wielkiego biznesu tyle, co nic, czyli tyle, co jej matka i ciotka, ale była wystarczająco inteligentna, aby zrozumieć sens rozmowy i słowa sir Williama. Wiedziała też o akcjach, które Drusilla i Octavia trzymały w małym pudełku na gotówkę wraz z dokumentami dotyczącymi domu i ziemi. Każda z nich miała po dziesięć akcji, czyli razem było ich dwadzieścia. Oznaczało to, że ciotki Cornelia i Julia miały prawdopodobnie także po dziesięć akcji. A dywidendy? To było prawdopodobnie coś w rodzaju okresowej wypłaty, udziału w profitach spółki.
Boże, jak podli byli mężczyźni z rodu Hurlingfordów! Sir William Trzeci bezwzględnie kontynuował nikczemną politykę sir Williama Pierwszego – członkinie rodziny, żyjące w rozpaczliwym, choć dystyngowanym ubóstwie, nie miały prawa do czerpania jakichkolwiek korzyści z zysków narastających w spółce. Wuj Maxwell był niewątpliwie najgorszym rodzajem złodzieja, bo pomimo swego wielkiego bogactwa właściwie okradał je z jaj, masła i plonów sadu, zmuszając do uwierzenia, że sprzedawanie tych produktów komu innemu byłoby niewybaczalnym aktem nielojalności. Wuj Herbert, który w swoim czasie skupił większość domów i pięcioakrowych kawałków ziemi poniżej ich rzeczywistej wartości, okazał się takim samym zbirem, jak jego brat Maxwell. Był nawet gorszy, bo zawsze zabierał z powrotem tę odrobinę funduszy, którą miał wypłacić, wmawiając swoim ofiarom, że przeznacza je na inwestycję przynoszącą zysk, tak naprawdę zaprzepaszczając ich pieniądze.
Ale nie tylko męscy potomkowie rodu byli podli – Missy wniosła do swych krytycznych myśli korygującą poprawkę. Dlaczego te wszystkie Antonie, Augusty i Antoniny, które wyszły bogato za mąż za grube ryby z klanu, nie wywarły żadnej presji, aby zmienić istniejący stan rzeczy? Przecież nawet najgorszy zbir może się odmienić pod wpływem żony.
Cóż, coś trzeba zmienić. Ale co? Missy zastanawiała się, czy opowiedzieć wszystko w domu, ale doszła do wniosku, że nikt jej nie uwierzy, a gdyby nawet, to i tak matka i ciotka będą trwać przy swoim. Coś musiała wymyślić, i to szybko, zanim Alicja wkradnie się w ich łaski i przejmie akcje, a niewątpliwie zrobi to.
Biblioteka była dzisiaj otwarta i Missy zajrzała przez okno spodziewając się, że za biurkiem ujrzy srogą postać ciotki Livilli, a tymczasem zobaczyła Unę. Odwróciła się i weszła do środka.
– Missy! Co za niespodzianka! Nie oczekiwałam, że przyjdziesz dzisiaj, kochanie – powiedziała Una i uśmiechnęła się, jakby była naprawdę zadowolona ujrzawszy ją.
– Jestem wściekła – powiedziała głośno Missy i wachlując się dłonią usiadła na twardym krześle.
– Co się stało?
Nagle Missy zdała sobie sprawę, że nie może narazić bliskich krewnych na pogardę osoby tak luźno związanej i to z niebyrońską linią Hurlingfordów. Próbowała więc niezdarnie naprawić swój błąd:
– Och, nic ważnego.
Una tym razem nie była dociekliwa. Po prostu kiwnęła głową i uśmiechnęła się. Blask, jaki emitowała jej skóra, włosy i paznokcie, wpłynął uspokajająco na Missy.
– Co powiesz na filiżankę herbaty przed długą drogą do domu? – spytała Una, wstając.
Filiżanka herbaty została przyjęta jak eliksir życia.
– Tak, bardzo proszę – odpowiedziała Missy z zapałem.
Una zniknęła za półkami, gdzie w małym kąciku były odpowiednie warunki do zaparzania herbaty.
Przejrzenie powieści podczas oczekiwania na Unę wydało się Missy dobrym pomysłem, ruszyła więc w głąb pokoju i podeszła do półek, zbliżając się do biurka ciotki Livilli. Przeleciała po nim wzrokiem i zauważyła dobrze znany plik papierów. Była to paczka akcji spółki Byron Bottle.
Zza półek wyłoniła się Una.
– Wstawiłam czajnik, trzeba będzie chwilę poczekać, aż się zagotuje na tym porysowanym i trzymającym się na słowo honoru piecu. – Oczy Uny podążyły za wzrokiem Missy, a potem zatrzymały się na jej twarzy.
– Czy to nie wspaniałe? – zapytała.
– Co?
– Pieniądze oferowane za udziały Byron Bottle, oczywiście. Kochanie, dziesięć funtów. Niesłychane, prawda? Wallace miał kilka moich akcji, ale kiedy się rozstawaliśmy, zwrócił mi je mówiąc, że nie chce, aby cokolwiek przypadło mu po Hurlingfordach. Mam tylko dziesięć udziałów, ale już czuję się tak, jakbym miała sto funtów szterlingów. A tak między nami, to ciocia Livilla ma kłopoty finansowe, więc namówiłam ją, żeby dała mi swoje dwadzieścia akcji. Sprzedam je razem ze swoimi.
– Jak ciotce Livilli udało się zdobyć tyle akcji?
– Richard przekazał jej swoje, kiedy nie mógł zwrócić pieniędzy, które od niej pożyczył, znalazłszy się w kłopotliwej sytuacji finansowej. Biedny Richard! Nigdy nie udało mu się postawić na odpowiedniego konia. A ona jest bardzo skrupulatna, jeśli chodzi o spłatę pożyczek, nawet wtedy, gdy dłużnikiem jest jedyny i ukochany syn. Więc przepisał na nią kilka akcji spółki Byron Bottle i tym ją uspokoił.
– Czy on ma ich więcej?
– Oczywiście. Jest przecież mężczyzną, a nie kobietą z rodu Hurlingfordów. Ale myślę, że mógł już je wszystkie sprzedać. To właśnie Richard polecił mi tego kupca.
– A w jaki sposób można komuś sprzedać akcje?
Una wyciągnęła sztywny kancelaryjny formularz.
– To jest pełnomocnictwo, które możesz dostać w składzie materiałów piśmiennych, tak jak każdy zwykły formularz. Potem wypełniasz je ze wszystkimi szczegółami i podpisujesz. A ten, kto daje ci pozwolenie na sprzedaż swoich akcji, podpisuje to w swoim imieniu i musi być przy tym świadek, który też składa swój podpis.
– Rozumiem – powiedziała Missy, zapominając o przejrzeniu powieści. Usiadła znowu. – Una, czy znasz adres tego, kto kupuje te akcje?
– Oczywiście, kochanie. W poniedziałek udaję się osobiście do Sydney ze swoim plikiem akcji, żeby je sprzedać. Tak jest bezpieczniej. Dzisiaj siedzę w bibliotece, a poniedziałek mam wolny. – Odeszła, żeby zrobić herbatę.
Missy rozważała trudny problem: czy nie mogłaby do czasu, zanim pojawi się Alicja, wziąć w swoje ręce sprawy akcji ciotek i pokierować nimi tak, aby to nie one, lecz Alicja była stratna? Zanim Una wróciła z herbatą na tacy, Missy powzięła decyzję.
– Dziękuję ci bardzo – z radością ujęła filiżankę i upiła łyk herbaty. – Una, czy mogłabyś pojechać do Sydney nie w poniedziałek, ale we wtorek?
– Nie bardzo rozumiem dlaczego?
– Mam spotkanie z lekarzem-specjalistą we wtorek rano na Macquarie Street – ostrożnie tłumaczyła Missy. – Miałam jechać z Alicją, ale... myślę, że ona nie jest spragniona mojego towarzystwa. Możliwe, że będę miała parę akcji do sprzedania. Gdybym mogła pojechać z tobą, byłoby mi łatwiej. Byłam w Sydney tylko kilka razy, jeszcze jako dziecko, i nie znam miasta zbyt dobrze.
– Och, dobrze. To we wtorek – rzuciła Una i wokół niej rozbłysło jasne światło.
– Obawiam się, że będę musiała poprosić cię o jeszcze jedną przysługę.
– Ależ proszę bardzo, kochanie. O co chodzi?
– Czy mogłabyś pójść do sklepu obok, do składu materiałów piśmiennych, i kupić mi cztery formularze pełnomocnictw. Wiesz, jak pójdę sama, to wuj Septimus na pewno będzie chciał wiedzieć, po co je kupuję, a następnie zaraz powiadomi o tym wuja Billy'ego albo wuja Maxwella, czy też wuja Herberta. A ja wolę, żeby moje sprawy należały tylko do mnie.
– Naturalnie. Pójdę, jak tylko wypiję herbatę, a ty zastąpisz mnie przez chwilę w bibliotece.
Następnie zaplanowały, że Una w sobotę, o godzinie piątej po południu, odwiedzi Missalonghi, aby podpisać pełnomocnictwa jako świadek. Szczęśliwie się również złożyło, że Missy tym razem miała ze sobą swoją sakiewkę, która zawierała aż trzy szylingi. Formularze były bowiem drogie, po trzy pensy każdy.
– Dziękuję ci za wszystko – powiedziała Missy, pakując zwinięte formularze do torby na zakupy. Jak zwykle, zdecydowała się wypożyczyć kilka książek.
– Dobry Boże – zawołała Una, patrząc na tytuły.
– Jesteś pewna, że chcesz ponownie Udręczone serce? Sądziłam, że w zeszłym tygodniu przeczytałaś je od deski do deski.
– Tak, ale chcę przeczytać jeszcze raz.
I tak na dno torby, obok formularzy, powędrowało Udręczone serce.
– Zobaczymy się w Missalonghi w sobotę po południu i nie martw się o mój przyjazd. Cioteczka Livilla bez problemu pożycza mi swoje konie i bryczkę – powiedziała Una, odprowadzając Missy do drzwi, gdzie ucałowała jej chłodny policzek. – Głowa do góry, dziewczyno, możesz to zrobić – powiedziała i wypuściła Missy na ulicę.
– Mamo – powiedziała Missy tego wieczoru, gdy wraz z Drusillą i Octavią siedziały w ciepłej kuchni.
– Czy masz jeszcze te akcje Byron Bottle, które dziadek zostawił tobie i cioci Octavii w spadku?
Drusilla przyjrzała się jej badawczo. Choć miała swój udział w przemianie, jaka zaszła w domu, wciąż nie mogła pogodzić się z faktem, że przestała już dominować. Ale nauczyła się jednak rozpoznawać okrężne, delikatne podchody córki, gdy ta miała jakiś nowy pomysł, tak że i tym razem szybko się zorientowała, iż znowu coś się kroi.
– Tak, mam je – powiedziała.
Missy odłożyła frywolitki na kolana i poważnie spojrzała na matkę.
– Mamo, czy ty mi ufasz?
Drusilla poruszyła powiekami.
– Oczywiście, że tak.
– Ile kosztuje maszyna do szycia marki Singer?
– Prawdę mówiąc, nie wiem. Alę sądzę, że co najmniej dwadzieścia, trzydzieści funtów, a może jeszcze więcej.
– Czy gdybyś miała jeszcze sto funtów, oprócz tych pieniędzy, które ciocia Aurelia zapłaciła ci za bieliznę pościelową dla Alicji, to kupiłabyś sobie taką maszynę do szycia?
– No, wtedy byłoby to możliwe.
– W takim razie daj mi swoje akcje Byron Bottle i pozwól, żebym je dla ciebie sprzedała. Za każdą z nich dostanę w Sydney dziesięć funtów.
Obie, Drusilla i Octavia, aż przerwały pracę.
– Missy, kochanie, one są bezwartościowe – odezwała się nieśmiało Octavia.
– Ależ nie – odparła Missy. – Zostałyście po prostu oszukane przez wuja Billy'ego, wuja Herberta i całą resztę, to wszystko. Oni powinni wypłacać wam bardzo często za te akcje coś, co się nazywa dywidendą, ponieważ spółka Byron Bottle jest cieszącym się dużym powodzeniem i wysokimi zyskami przedsiębiorstwem.
– Nie, mylisz się – obstawała przy swoim Octavia.
– Mam rację. Gdybyście wy dwie oraz ciotki Cornelia i Julia nie przestały interesować się kilka lat temu swoimi sprawami i poszły do radcy prawnego w Sydney, byłybyście znacznie bogatsze, niż jesteście. Oto cała prawda.
– Nigdy nie robimy nic poza plecami naszych krewnych – powiedziała Octavia. – Wierzymy im i ufamy. Oni znają się na wszystkim lepiej od nas i dlatego opiekują się nami. W końcu, to rodzina.
– Tak jakbym tego nie wiedziała! – wykrzyknęła Missy przez zaciśnięte zęby. – Ciociu Octavio, twoi drodzy krewni wykorzystują fakt, że są rodziną, odkąd istnieje klan Hurlingfordów! Oni wysługują się tobą. Wykorzystują cię. Czy kiedykolwiek dostałyśmy od wuja Maxwella uczciwą cenę za nasze produkty? Czy ty rzeczywiście dałaś się nabrać na te jego historyjki, że ledwo wiąże koniec z końcem i dlatego nie może płacić nam więcej? Przecież on jest bogaty jak Krezus! A czy naprawdę masz jakiś dowód na to, że wuj Herbert rzeczywiście stracił twoje pieniądze na nieudanej transakcji? On jest przecież jeszcze bogatszy niż Krezus! A czy to przypadkiem nie wuj Billy osobiście powiedział ci, że te akcje są bezwartościowe?
Niewzruszenie milcząca Drusilla przeżyła szok, po czym popadła w zwątpienie; najpierw odczuła niechęć, a potem zaczęła słuchać i wreszcie zaintrygowało ją to tak, że poczuła wyraźną ochotę, aby usłyszeć jak najwięcej. Nawet Octavia pod koniec pełnego pasji przemówienia Missy wyglądała na bardzo poruszoną i przekonaną. Może to dlatego, że Missy burzyła stare porządki, z którymi, jak sądziła, mogły się pożegnać bez zbytnich wyrzutów sumienia. Ale ta nowa Missy miała coś jeszcze – autorytet, który nadawał jej słowom przekonujące znaczenie.
– Posłuchajcie – powiedziała Missy już spokojniej.
– Mogę sprzedać wasze akcje po dziesięć funtów za każdą i trzeba to zrobić, bo to wyjątkowa okazja. Dowiedziałam się o tym, ponieważ byłam dzisiaj u wuja Billy’ego i zastałam go podczas dyskusji z wujem Edmundem. Nie wiedzieli, że słyszę, bo w przeciwnym razie nie odezwaliby się słowem. Mówili, co o was myślą, z absolutną pogardą. Uwierzcie mi. Nie tłumaczę tego, co usłyszałam, opacznie, ani też nie przesadzam. Zdecydowałam, że położę temu kres. Chcę nareszcie zobaczyć was, ciotkę Cornelię i ciotkę Julię, w lepszej sytuacji finansowej. Więc przekażcie mi swoje akcje i pozwólcie, abym je w waszym imieniu sprzedała, ponieważ przyniosą duży zysk. Jeśli zaoferujecie je wujowi Billy'emu lub wujowi Herbertowi czy też wujowi Maxwellowi, to oni zmuszą was, żebyście zapisały je im notarialnie za darmo.
Drusilla westchnęła.
– Chciałabym ci nie wierzyć, Missy. Jednak to, co mówisz, wydaje się być prawdą.
Octavia, po której można się było spodziewać, że będzie dalej kruszyć kopie ślepej lojalności, zdecydowała się nagle odstąpić od swej dotychczasowej wierności wobec Hurlingfordów z powodu niemalże dziecinnej przekory i zmieniła argumentację.
– Pomyśl, Drusillo, jakim udogodnieniem będzie dla ciebie nowa maszyna do szycia – powiedziała.
– Bardzo bym się cieszyła – zgodziła się Drusilla.
– A ja muszę się przyznać, że najbardziej ucieszyłabym się mając odłożone sto funtów w banku. Zrzuciłabym ciężar z serca.
Drusilla całkowicie skapitulowała:
– W takim razie, dobrze. Missy, możesz wziąć nasze akcje, żeby je sprzedać.
– Chciałabym zrobić to samo dla ciotki Cornelii i ciotki Julii.
– Rozumiem.
– Mogę sprzedać ich akcje za tę samą kwotę. Musicie jednak być przygotowane, że nie można o tym pisnąć ani słowa wujowi Billy'emu ani nikomu innemu.
– Cornelia na pewno się zgodzi, bo potrzebuje pieniędzy – odezwała się Octavia podniecona. Zapomniała już o krewnych po mieczu, posławszy ich do lamusa, co było lepsze od zamartwiania się męską perfidią i talentem do wyłudzania pieniędzy. – Będzie mogła sobie pozwolić na wizytę u tego Niemca w Sydney, specjalisty od dolegliwości stóp. Ona tak dużo musi w ciągu dnia stać. A jak beznadziejnie wygląda sprawa Julii, sama wiesz Drusillo. Teraz, kiedy otwarto „Olympus Cafe” w tym eleganckim pomieszczeniu z marmurowymi blatami na stołach i pianistą przygrywającym każdego popołudnia, jest bez szans. Gdyby miała sto funtów, mogłaby urządzić herbaciarnię lepiej od „Olympus Cafe”.
– Zrobię, co w mojej mocy, aby je do tego nakłonić – odrzekła Drusilla.
– Jeśli uda ci się je namówić, muszą przybyć ze swoimi akcjami do Missalonghi w sobotę po południu, o godzinie piątej. Wszystkie będziecie musiały podpisać pełnomocnictwo.
– A co to takiego?
– Kartka papieru, na której udzielasz mi pełnomocnictwa do działania w twoim imieniu.
– Dlaczego w sobotę o piątej? – spytała Octavia.
– Ponieważ właśnie wtedy moja przyjaciółka Una przyjedzie, żeby poświadczyć swoim podpisem te dokumenty.
– O, to dobrze! – Octavię natchnęła nowa myśl:
– Upiekę dla niej chrupkie biskwity.
Na twarzy Missy pojawił się uśmiech.
– Myślę, ciociu Octavio, że chociaż raz w życiu możemy sobie z tej okazji urządzić wytworne przyjęcie. Upieczemy, oczywiście, biskwity dla Uny, ale możemy też zrobić rozpływające się w ustach, bajeczne ciasteczka, ptysie z kremem i toffi oraz lemingtony.
Nikt nie pokusił się, aby podważyć propozycję Missy.
Kiedy Missy dotarła we wtorek o szóstej rano do stacji kolejowej, miała ze sobą czterdzieści akcji spółki Byron Bottle oraz cztery należycie wypełnione, podpisane i poświadczone pełnomocnictwa. Okazało się, że Una znakomicie wypadła w roli sędziego pokoju [Sędzia pokoju – w niektórych państwach sędzia niezawodowy, orzekający samodzielnie w drobnych sprawach cywilnych lub karnych.] (kiedyś zdarzało się jej pełnić od czasu do czasu tę funkcję w Sydney), załatwiła bowiem bardzo sprawnie wiele, wyglądających na bardzo oficjalne, pieczątek na dokumentach.
Una czekała na peronie. Była tam też Alicja. Nie stały razem. Alicja czekała w tej części peronu, gdzie zatrzymywały się wagony pierwszej klasy, a Una stała przy budce zawiadowcy, gdzie zaczynała się druga klasa.
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko podróży drugą klasą – zapytała Missy z obawą. – Mama była, co prawda, bardzo hojna. Mam dziesięć szylingów na swoje wydatki i gwineę na lekarstwa, ale nie chcę wydać nic ponad to.
– Kochana, dni, kiedy podróżowałam pierwszą klasą, już bezpowrotnie minęły – uspokoiła ją Una. – A poza tym to nie jest aż tak długa podróż i nie sądzę, aby ktoś nalegał na otwarcie okna w tak zimny poranek, żeby wpuścić sadzę.
Oczy Missy spotkały się z oczyma Alicji. Alicja prychnęła ostentacyjnie i odwróciła się w drugą stronę.
„Chwała Bogu za to” – pomyślała Missy, nie żałując tego, co się stało.
Tory zaczęły drgać i w chwilę potem na peron wjechał pociąg. Na przedzie toczył się z kakofonią dźwięków czarny parowóz, otoczony szarym kłębem dymu i ulatniającej się gęstej pary.
– Czy wiesz, co bardzo lubię robić? – spytała Una, gdy już zajęły dwa wolne miejsca, w tym jedno przy oknie.
– Nie wiem. Co?
– Znasz ten most, który przebiega przy Noel Street, blisko zakładów przemysłowych?
– Istotnie, znam.
– Uwielbiam stać na środku tego mostu, wychylać się przez balustradę i obserwować pociągi przejeżdżające pod nim. Och, tam wszędzie jest pełno dymu, jak w piekle, i to jest zabawne.
„Tak, jak i ty” – pomyślała Missy. – „Nigdy nie spotkałam nikogo aż tak pełnego życia”.
Gdy pociąg wjechał na Dworzec Główny w Sydney, który był stacją końcową, zegar kolejowy wskazywał, że jest za dwadzieścia dziewiąta. Spotkanie Missy ze specjalistą na Macquarie Street umówione było na godzinę dziesiątą, więc udały się na herbatę do bufetu kolejowego.
Alicja majestatycznie przemaszerowała obok nich do hali dworcowej. Musiała chyba specjalnie czekać, żeby to zrobić, ponieważ pasażerowie pierwszej klasy byli przepuszczani zawsze jako pierwsi, przed tymi z tyłu pociągu.
– Czy to nie ta sławna Alicja Marshall? – spytała Una.
– Tak.
Una wydała z siebie nieartykułowany dźwięk.
– Co o niej sądzisz? – zapytała Missy z zaciekawieniem.
– Rzucająca się w oczy jak błyskotka, kochanie. Wszystko jest u niej na pokaz. Chyba wiesz, co to oznacza, nieprawdaż?
– Wiem, ale powiedz mi to po swojemu.
Una zaśmiała się.
– Kochanie, błyskotki płowieją, jeśli są uporczywie narażane na jaskrawe światło dnia. Daję jej najwyżej jeszcze jeden rok. Biorąc pod uwagę, że już teraz tylko fiszbiny od gorsetu utrzymują jej figurę w dobrym stanie, w przyszłości roztyje się i rozleniwi, i jeszcze do tego pogłębi się jej okropny charakter. Jak sądzę, ma zamiar wyjść za mąż za normalnego chłopca. A szkoda, bo ona potrzebuje mężczyzny, który by ją zmusił do ciężkiej pracy i miał za nic.
– Obawiam się, że biedny, mały Willie jest na to za słaby – westchnęła Missy, nie przypuszczając, że Una potraktuje to jako przedni dowcip.
A Una po prostu wybuchnęła spazmatycznym śmiechem, który nie opuszczał jej przez całą dalszą drogę, rozniósł się po tramwaju i odbił echem od Castlereagh Street. Nie chciała jednak powiedzieć Missy, co ją tak rozśmieszyło. Uspokoiła się dopiero w budynku na Macquarie Street, gdzie przyjmował lekarz.
Punktualnie o dziesiątej pielęgniarka doktora George’a Parkinsona zabrała ją do gabinetu lekarskiego, wyposażonego w ruchome parawany, przerażająco błyszczącego czystością i bielą. Polecono jej całkowicie się rozebrać, założyć białą pelerynkę, położyć się na kanapie i czekać na lekarza.
„Co za dziwny sposób przyjmowania pacjentów” – pomyślała, gdy nagle ponad nią wynurzyła się twarz doktora Parkinsona. Leżała, pozostawiona sama sobie, nie widząc nic poza owłosionymi nozdrzami lekarza. Przy cichej asyście pielęgniarki opukał klatkę piersiową Missy, z zimną obojętnością obejrzał słabo rozwinięte piersi, osłuchał serce i płuca za pomocą dużo lepszego stetoskopu niż ten doktora Hurlingforda, zbadał puls, włożył szpatułkę do gardła tak głęboko, że nieomal się udławiła, obmacał palcami jej szyję i podbródek, a potem bardzo dokładnie zbadał brzuch.
– Wewnętrzne badanie, siostro – powiedział szorstko.
– Zgłębnikowanie cewki czy pęcherza moczowego? – zapytała.
– I tego, i tego.
Podczas wewnętrznego badania poczuła się tak, jakby poddana została czemuś, co jej się kojarzyło z operacją bez użycia chloroformu, ale najgorsze miało dopiero nadejść. Doktor Parkinson uderzał, pukał i przypatrywał się kręgom kręgosłupa, aż wreszcie, gdy doszedł do miejsca pomiędzy łopatkami, zamruczał coś pod nosem.
– Aha! – wykrzyknął, uderzając w znalezione miejsce.
Następnie, bez ostrzeżenia, lekarz wraz z pielęgniarką chwycili ją za głowę, pięty i biodra. To, co zrobili, wykonane zostało błyskawicznie, zanim zdołała się zorientować. Poczuła tylko mdlący ból i usłyszała rozdzierający chrzęst.
– Teraz możesz się ubrać, Missy Wright, a potem wejdziesz w te drzwi – polecił doktor Parkinson i wyszedł wraz z pielęgniarką.
Wstrząśnięta i obolała Missy wykonała polecenie. Gdy w chwilę potem ponownie ujrzała lekarza, nie wydawał się już tak groźny, jak przedtem. Miał miłą twarz, a jego jasnoniebieskie oczy wzbudzały sympatię i zainteresowanie.
– Cóż, panno Wright. Może pani dzisiaj wrócić do domu – powiedział, przebierając palcami między leżącymi na biurku papierami, wśród których widniał jakiś list.
– Czy wszystko ze mną jest w porządku? – spytała Missy.
– Absolutnie tak. Z pani sercem nic złego się nie dzieje. Dokucza pani tylko nerw w górnej części kręgosłupa, a te pani dziarskie spacery powodują, że ból się uaktywnia. To wszystko.
– Ale ja nie mogłam złapać oddechu – wyszeptała osłupiała Missy.
– Panika, panno Wright, to tylko panika. Kiedy ten nerw się skręca, ból staje się bardzo mocny i możliwe, że oddziałuje na mięśnie klatki piersiowej. Ale nie ma powodu do zmartwień. Zbadałem dokładnie pani kręgosłup i wiem, że to wszystko powoli się uspokoi. Trzeba tylko zmniejszyć tempo spacerów i ten sam dystans pokonywać wolniej. Gdyby ból się ponowił, proszę obciążyć stopy dwiema cegłami i siedząc podnosić je do podbródka, wspartego na jakiejś podpórce.
– I nic więcej mi nie jest, naprawdę?
– Rozczarowana...? – przenikliwie zapytał doktor Parkinson. – Ależ panno Wright! Dlaczego, do diabła, woli pani mieć kłopoty z sercem, zamiast dokuczającego nerwu kręgowego?
Na to pytanie Missy nie miała zamiaru odpowiadać na głos. Czy z bólem nerwu kręgowego mogła umrzeć w ramionach Johna Smitha?! To nie było w ogóle romantyczne. To było równie perfidne, jak pryszcze na twarzy.
Doktor Parkinson przyglądał się jej troskliwie, susząc swoje pióro na bibularzu. Najwyraźniej był to jego stały zwyczaj, bo bibularz pokryty był wielką liczbą niebieskich kropeczek, a w niektórych miejscach, może z powodu nudy, łączył bardziej porozrzucane kropki bezsensownymi łukami.
– Miesiączka! – powiedział nagle, czując najwyraźniej, że powinien podnieść ją na duchu, nie omijając żadnej sprawy. – Jak często ma pani okres, panno Wright?
Missy zaczerwieniła się, nienawidząc się za to.
– Mniej więcej co sześć tygodni.
– Jak obfity?
– Nie bardzo.
– Bóle, skurcze?
– Nie mam.
– Hmm... – zaczął łączyć nowe kropki. – Bóle głowy?
– Nie mam.
– Czy jest pani wtedy słabsza?
– Nie.
– Hmm... – zacisnął usta, zawijając górną wargę tak, że prawie mogła popieścić czubek jego nosa. – Panno Wright! – powiedział w końcu. – To, co pani rzeczywiście dolega, może być uleczone, jeżeli znajdzie sobie pani męża i urodzi dwójkę dzieci. Wątpię, aby mogła pani urodzić więcej niż dwoje, ponieważ uważam, że pani porody nie będą przebiegały łatwo. W każdym razie w pani wieku to najwyższa pora, żeby zacząć.
– Doktorze, jeśli uda mi się znaleźć kogoś, kto by zechciał być ze mną, proszę mi uwierzyć, że zacznę – odpowiedziała Missy cierpko.
– Przepraszam panią, o czym pani mówi?! Dokładnie w tym niezręcznym momencie pielęgniarka zajrzała zza drzwi i zmarszczyła brwi. Doktor podniósł się natychmiast.
– Pani wybaczy...!
Przez chwilę Missy siedziała nieruchomo na krześle, zastanawiając się, czy nie powinna wstać i cichaczem opuścić pokój. W końcu zdecydowała się poczekać na oficjalne pożegnanie.
Z listu leżącego na biurku rzuciło się jej w oczy imię doktora Neville'a Hurlingforda. Machinalnie sięgnęła po list.
Drogi George – przeczytała.
Przez sześć miesięcy nie przysłałem ci nikogo, aż tu nagle w ciągu tygodnia dwie pacjentki. Ale takie jest moje życie w Byron. Piszę, bo chcę cię zapoznać ze sprawą panny Wright, biednej starej panny, która miała co najmniej jeden atak bólu w klatce piersiowej i odczuła brak tchu, a było to następstwem żwawego spaceru. Poświadczony przez świadka pojedynczy atak przypominałby objawami histerię, gdyby nie to, że pacjentka była szara i spocona. Niemniej jej powrót do normy nastąpił szybko, tak że kiedy ją zaraz po tym zbadałem, nie wykryłem żadnych następstw. Podejrzewam histerię, ponieważ do takiej diagnozy skłania mnie obserwacja warunków, w jakich żyje pacjentka. Prowadzi ona ospałe, pozbawione radości życie. (Zwróć uwagę, jak słabo rozwinięte są jej piersi). Żeby zyskać pewność co do faktycznego stanu jej zdrowia, chciałbym, abyś ją obejrzał i wyraził opinię, czy wykluczasz jakąś poważną chorobę.
Missy odłożyła list i zamknęła oczy. Czy rzeczywiście cały świat musi ją obrażać swą litością? Jak może z tym walczyć człowiek dumny, jeśli wyrażane to jest w jak najlepszych intencjach? Missy była równie dumna, jak jej matka. „Ospałe i pozbawione radości”, „biedna stara panna”, „wyraź opinię, czy wykluczasz jakąś poważną chorobę” – a czy ospałość, brak radości i staropanieństwo nie były same w sobie poważnymi chorobami?
Otworzyła oczy, zaskoczona odkryciem, że nie zawierają ani jednej łzy. Były błyszczące, suche i rozgniewane. I wtedy w nieporządku na biurku doktora Parkinsona zaczęła poszukiwać sprawozdania o stanie swojego zdrowia. Znalazła dwa, ale nie dotyczyły jej. Jeden zawierał wyniki badań z podpisem „dobre”, a drugi litanię nieszczęść związanych z dolegliwością serca. Wtedy nagle odkryła początek listu adresowanego do doktora Hurlingforda.
Drogi Neville – napisano.
Dziękuję ci za skierowanie do mnie pani Anastazji Gilroy i panny Wright. Obawiam się, że nie znam pisowni tych nazwisk, ale ponieważ ty piszesz je tak, niech już tak zostanie. Jestem pewien, że nie będziesz miał nic przeciwko temu, że opinię o obydwu pacjentkach prześlę w jednym liście.
I to był koniec. Pani Anastazja Gilroy? Po przeanalizowaniu kilku niehurlingfordzkich twarzy z Byron, Missy przypomniała sobie kobietę, w swoim mniej więcej wieku, która wyglądała na bardzo chorą. Mieszkała ona w podupadłej willi obok zakładów przemysłowych z mężem-pijakiem i kilkorgiem małych, zaniedbanych dzieci.
– W takim razie ten drugi list musiał być raportem klinicznym o stanie zdrowia pani Gilroy. Missy podniosła go do oczu, starając się odszyfrować żargon i symbole, którymi kartka wypełniona była prawie do połowy. Druga jej część była czysta. Missy domyśliła się, że przeznaczona jest dla niej.
Nie ustalam żadnego trybu leczenia – było napisane – mogącego zmienić lub zmodyfikować tę diagnozę. Pacjentka cierpi na zaawansowaną złożoną formę zastawkowej dolegliwości serca. Jeżeli nie nastąpi dalsze pogorszenie, daję jej od sześciu miesięcy do roku życia. Nie zalecam kategorycznie przebywania w łóżku, ponieważ wydaje mi się, że pacjentka po prostu zignoruje moje polecenie ze względu na swoją naturę i sytuację w domu.
Pani Gilroy? Gdyby na raporcie było jej nazwisko, nie trzeba by było go załączać do listu do doktora Hurlingforda. Więcej sprawozdań w rozrzuconych papierach nie było. Ach! Dlaczego to nie dotyczyło jej? Śmierć, która oddaliła się od niej, wydała się jej nagle bardzo słodka i pożądana. To nie było fair! Pani Gilroy ma rodzinę, której jest bardzo potrzebna. Tymczasem Missy Wright nie ma nikogo, kto nie mógłby się bez niej obejść. Po drugiej stronie drzwi odezwały się głosy. Missy szybko i dokładnie zwinęła raport w rękach i wsunęła go do torby.
– Droga panno Wright! Przykro mi bardzo, że pani tyle czekała! – wykrzyknął doktor Parkinson, idąc z takim pędem, że papiery na jego biurku porozlatywały się na wszystkie strony. – Może pani już iść, a za tydzień proszę się pokazać u doktora Hurlingforda.
Sydney było cieplejsze i wilgotniejsze niż Byron w Górach Błękitnych, a dzień ładny i bezchmurny. Missy była rozpromieniona, wychodząc na Macquarie Street z Uną u boku.
– Jest prawie wpół do dwunastej – powiedziała Una. – Pójdziemy teraz sprzedać nasze akcje. To się mieści na Bridge Street, zaraz za rogiem.
Sprzedaż udziałów okazała się nadzwyczaj prosta. Nie udało się jednak uzyskać żadnych informacji o tajemniczym kupcu od zgryźliwego urzędnika, który zajmował się skupem akcji w tym małym biurze. Najbardziej zastanawiający był fakt, że zapłacono im w złotych funtach szterlingach, a nie w papierowych pieniądzach. Złote monety okazały się bardzo ciężkie, o czym Missy przekonała się włożywszy je do torebki.
– Jesteśmy tak bardzo obciążone, że nie zajdziemy daleko – powiedziała Una – więc proponuję, abyśmy zjadły obiad w hotelu Metropol, bo tylko wleczemy się z tym ciężarem. Potem pojedziemy tramwajem do Dworca Głównego, a stamtąd prosto do domu.
W całym swym życiu Missy nigdy nie jadła w restauracji. Nigdy nie odwiedziła nawet herbaciarni ciotki Julii, nie mówiąc już o hotelu Hurlingfordów. Tak więc przestrzeń Metropolu, jego kryształowe żyrandole i marmurowe kolumny oszołomiły ją. Przypominało to jej trochę dom ciotki Aurelii, ponieważ wnętrze miało wystrój zielony, stonowany przez zasadzone w donicach palmy Kentia. A co do jedzenia, to Missy nigdy nie próbowała niczego tak wykwintnego, jak sałatka z langusty, którą zamówiła dla niej Una.
– Myślę, że byłabym w stanie utyć, gdybym tak jadła każdego dnia.
– Biedna Missy! Życie po prostu przepływa obok ciebie, nieprawdaż? A moje życie przemknęło jak pociąg pospieszny. Rach-ciach-ciach-bum i katastrofa – odbicie spłaszczonej twarzy w lustrze. Ale głowa do góry, kochanie, naprawdę. Życie nie zawsze będzie przechodzić obok. Obiecuję. Trzymaj się zawsze kurczowo myśli, że dla każdego kiedyś nastaje jego dzień. Nie pozwól tylko, aby cię życie zalało, bo to jest równie trudne do wytrzymania.
Missy chciała powiedzieć Unie, jak bardzo ją lubi, ale powstrzymała się i skierowała rozmowę na inne tory:
– Nie pytałaś mnie, co powiedział lekarz.
Błyszczące, niebieskie oczy Uny zaiskrzyły się.
– Co powiedział?
Missy westchnęła:
– Moje serce jest równie silne, jak dzwon.
– Jesteś pewna?
Dokładnie wiedząc, co Una myśli, Missy uśmiechnęła się.
– Tak, jest w porządku. Tyle że pojawiła się dolegliwość innego rodzaju, nie spowodowana przez chorobę.
– Myślę, że to ta najbardziej porażająca na świecie.
– Tak, i nie notowana w lekarskich księgach.
– Jeżeli tak bardzo podoba ci się John Smith, to dlaczego nie okażesz mu tego?
– Ja?
– Tak, kochanie, ty! Wiesz, cały kłopot wynika ze sposobu, w jaki zostałaś wychowana. Uważasz – zresztą jak wszyscy w tym mieście – że jeśli nie wyglądasz i nie postępujesz tak, jak Alicja Marshall, to żaden mężczyzna się tobą nie zainteresuje. Ale zauważ, moja droga, że Alicja nie zniechęca żadnego mężczyzny, który ją adoruje. Weź też pod uwagę, że jest wielu mężczyzn o większej wnikliwości i lepszym guście niż ci, którym odpowiadają tylko takie panie jak Alicja. I mam to szczęście, że wiem, iż John Smith jest jednym z nich – uśmiechnęła się szelmowsko. – Myślę, że bardzo byś do niego pasowała.
– Ale czy on nie jest żonaty?
– Był, ale teraz jest zupełnie sam. Jego żona umarła.
– Och! Czy ona... Czy ona była dobra?
Una zastanawiała się przez chwilę.
– Cóż, w każdym razie, ja ją lubiłam. Ale było mnóstwo ludzi, którzy za nią nie przepadali.
– A on, czy on ją lubił?
– Myślę, że na początku ich związku prawdopodobnie tak, ale chyba niezbyt przy końcu małżeństwa.
Una, nie słuchając protestów Missy, zarekwirowała rachunek.
– Kochanie, transakcja, którą rano przeprowadziłaś, nie przynosi ci żadnego zarobku. Ja natomiast mam na czysto sto wspaniałych funtów, dzięki którym chcę żyć jak wielka dama. Dlatego ten lunch jest dla mnie wielką przyjemnością.
Ku zdziwieniu Missy, ekskluzywny sklep, przy którym stały, oczekując na tramwaj, zupełnie nie wzbudził zainteresowania Uny.
– Przede wszystkim, kochanie, nie będę wydawała tych stu funtów na jakieś bezsensowne szmatki – wyjaśniła. – A oprócz tego te ubrania są równie nieciekawe, jak ich wysokie ceny. Jak widzisz, nie ma tu żadnych czerwonych sukienek, bo to bardzo szanowany sklep.
– Któregoś dnia i tak sprawię sobie w końcu moją koronkową purpurową suknię wraz z kapeluszem – powiedziała Missy – i to bez względu na to, jak nieszacownie będę w niej wyglądała.
– Nie mam żadnych kłopotów z sercem – powiedziała Missy do matki i ciotki. – Tak naprawdę moje serce jest w doskonałym stanie.
Na dwóch dużych, bladych twarzach, które zwróciły się z niepokojem w jej stronę, pojawił się wyraz ulgi.
– No, nareszcie jakaś dobra wiadomość! – stwierdziła Octavia.
– W takim razie, co to było? – spytała Drusilla.
– Dokucza mi jakiś skręcony nerw kręgowy.
– Dobry Boże! Czy to znaczy, że nie można cię wyleczyć?
– Och, nie. Doktor Parkinson jest przekonany, że już mnie wyleczył. On dokonał czegoś, co było swego rodzaju zabiegiem – przekręcił mi głowę tak, że chrupnęło, i teraz wszystko powinno być w porządku.
Tak myślę. Ale jeśli ataki się ponowią, przy wiążecie mi dwie cegły do stóp, a ja będę musiała podnosić je do brody. – Missy uśmiechnęła się. – Na samą myśl o tym czuję się wyleczona. – Z silnym rozmachem postawiła torebkę na stole. – Ale tu mam dla was coś ważniejszego, spójrzcie! – wyciągnęła cztery schludnie opakowane wałeczki. – Sto funtów dla ciebie, mamo, wszystko w złocie, tyle samo dla cioci Octavii, cioci Cornelii i ciotki Julii.
– Cud! – stwierdziła Drusilla.
– Nie, to tylko spóźniona sprawiedliwość – zaoponowała Missy. – Teraz kupisz sobie maszynę do szycia, prawda?
Drusilla przez chwilę toczyła z sobą walkę, wahając się pomiędzy rozwagą a spełnieniem pragnienia, aż wreszcie zawarła rozejm z własnymi myślami.
– Powiedziałam, że pomyślę o tym, i zrobię to.
Mimo zmęczenia po tak ciężkim dniu Missy nie mogła zasnąć tego wieczoru. Leżała w ciemnościach, rozmyślając o Johnie Smisie. Więc był żonaty, ale jego żona nie żyła. Czy mieli dzieci? A jeśli tak, to czy przebywały z nim tylko przez pewien określony czas? Smutne było to, i tak samo uważała Una, że związek ten nie był udany, zwłaszcza pod koniec trwania małżeństwa. Czyżby społeczność sydneyowską charakteryzowały nieudane związki małżeńskie, tak jak to było z Uną i jej Wallace'em oraz z Johnem Smithem i jego żoną? Ale przynajmniej żona Johna Smitha nie cierpiała z powodu piętna rozwódki. Missy po raz pierwszy zastanowiła się nad tym, czy w obwarowanym konwenansami życiu rozwód może się tak bardzo odbić na czyimś losie, że aż zakończy się to śmiercią?
Potem do północy rozmyślała nad tym, jak ma właściwie postąpić, i w końcu zdecydowała się. Zrobi to, i to jutro. No bo tak naprawdę, to co ma do stracenia? Jeśli realizacja planu, który opracowała, niczym nie zaowocuje, będzie kontynuowała dotychczasowe życie przez następne trzydzieści trzy lata. A przecież warto spróbować. Jeszcze przez moment, myśląc o Johnie Smisie – ofierze swego planu, zastanowiła się: „Czy to jest fair?”. „Tak” – nadeszła odpowiedź. Przewróciła się na bok i już bez dalszych obaw zasnęła.
Następnego dnia rano, już o godzinie dziewiątej, Drusilla osobiście wyruszyła z czterystoma funtami do Byron. Ciężka torba wydawała się jej lekka jak piórko. Była szczęśliwa. W ciągu kilku ostatnich tygodni uśmiech fortuny okazał się dla nich łaskawszy niż przez ostatnie cztery dziesięciolecia. I zaczynała podejrzewać, że być może ten dobry los jest bardziej strużką, która przejdzie w strumień, niż kropelką wody pryśniętą na piasek. Chciała, aby tak było, ale nie tylko dla niej. Pragnęła, by dobry los otoczył ramieniem je wszystkie.
Podczas gdy Octavia wesoło krzątała się po kuchni, Missy cichaczem spakowała swoje ubogie ubrania do podniszczonej torby podróżnej, – która służyła wszystkim paniom z Missalonghi podczas rzadkich okazji wymagających walizki. Na przykryciu łóżka zostawiła kartkę do matki i wyszła przez frontowe drzwi. Poszła ścieżką prosto do bramy i skręciła w lewo.
W chwilę później bojaźliwie badała teren przy zejściu w dolinę Johna Smitha. Zdecydowana i pewna swego celu, zaczęła schodzić w dół, utrzymując równowagę na zdradliwych kamieniach za pomocą kijka i torby podróżnej. Im bardziej posuwała się naprzód, tym zejście stawało się łatwiejsze, ponieważ niżej droga usłana była skalnymi blokami. Piętrzące się zwały skał odpierały uderzenia wiatru, toteż na dnie doliny panował spokój i było ciepło.
Jakieś cztery mile od początku traktu otwarty las niedbale rozrzuconych drzew przeistaczał się w coś, co przypominało dżunglę – zbitą, złożoną z winorośli i pnączy, drzewiastych paproci i kilku rodzajów palm. Missy słyszała głosy ptaków, ale mimo wysiłków dostrzegała je z trudem. Ich śpiew był delikatny, dźwięczny, czysty i oczarowujący. Ptasie głosy wzajemnie się przeplatały: to odzywały się dźwięczne dzwonki, to słychać było długie kolędy srok, to znowu radosne trele gołębi garłaczy, które trzepocząc skrzydłami zdawały się zapraszać ją do swego domu.
Trzecia godzina spaceru zaczęła działać przygnębiająco. Na tym odcinku drogi słońce ledwie docierało przez baldachimy z liści. Trakt stał się śliski – pełen błota, porastających mchów i rozkładających się odpadków leśnych. Wtedy dopadła ją pierwsza pijawka i przyssała swoje chude, kuliste, wijące się ciałko do jej ręki. Missy w pierwszym odruchu zapiszczała i zaczęła jak błędna biegać w koło, zwłaszcza że wszystkie zabiegi, aby ją usunąć, okazały się daremne. Wreszcie zatrzymała się w absolutnej ciszy i spokoju, a jej włosy łagodnie opadły na szyję i ramiona. Wówczas dała sobie surowy wykład: „Jeśli te szkaradzieństwa zamieszkują las Johna Smitha, to ja muszę się nauczyć sobie z nimi radzić, bo inaczej wyjdę w jego oczach na idiotkę”. Pijawka była pulchna i nabrzmiała, a Missy poczuła, że na odkrytych częściach ciała przyłączyło się do niej kilka równie wampirowatych towarzyszek. Okropne potworki, czy nigdy nie dadzą jej spokoju? Missy ruszyła dalej z nadzieją, że szybciej sobie z nimi poradzi idąc niż stojąc. Okazało się to słuszne. Nasycone pijawki stopniowo lądowały na drodze. Missy próbowała tamować krew płynącą ze skaleczeń, ale nic nie pomagało. Co za widok – cała we krwi. Była to lekcja numer jeden – marzenia kontra rzeczywistość.
W jakiś czas potem jej wędrówce zaczął towarzyszyć odgłos rzeki, a odwaga poczęła topnieć. Przebycie ostatnich stu jardów kosztowało ją więcej wysiłku niż cała wyprawa.
To było tam, zaraz za następnym zakrętem. Niska, mała chata zbudowana z plecionki, umocowanej glinką, z dachem pokrytym drewnianym gontem, zakrywającym tylko jedną stronę – to wyglądało na całkiem świeżą robotę. Niektóre elementy domku zbudowane były z piaskowca, a cieniutka smuga dymu przeszywała idealnie błękitne niebo. Zatem powinien być w domu.
Missy zatrzymała się na brzegu polany i kilka razy przywołała jego imię, najgłośniej jak tylko mogła. Dwa konie otarły się o ogrodzenie i podniosły łby, przypatrując się jej ciekawie, po czym powróciły do jedzenia, ale Johna Smitha nie było widać.
Usiadła na wygodnym drewnianym pieńku, żeby zaczekać. Nie trwało to długo, ponieważ przybyła na chwilę przed godziną pierwszą. Właśnie wtedy on, wesoło pogwizdując, wracał do chaty, aby przygotować sobie lunch.
Nie zauważył jej nawet wówczas, gdy już wszedł na polanę. Siedziała tuż przy koniach, w miejscu, gdzie ściął drzewo, niedaleko spływającej kaskadami rzeki.
– Panie Smith! – krzyknęła.
Zatrzymał się, przez moment stał nieruchomo, aż w końcu się odwrócił.
– Co, u diabła! – mruknął.
Gdy ją dostrzegł, rzucił surowe spojrzenie. W jego oczach nie zauważyła przywitania.
– Co pani tu robi?
Missy wstrzymała oddech: „Teraz albo nigdy!” – Czy pan mnie poślubi, panie Smith? – zapytała zdecydowanie.
Jego złość czmychnęła od razu, zastąpiła ją nie skrywana wesołość.
– Panno Wright, przebyła pani długą drogę. Proszę wejść i napić się herbaty – powiedział, wesoło mrużąc oczy. Delikatnie dał jej palcem prztyczka w policzek:
– Pijawka, co? Jestem zaskoczony, że pokonała pani taką drogę.
Wziął ją pod ramię i spokojnie, bez słowa, przeprowadził przez polanę, tłumiąc śmiech.
Domek nie miał werandy, co było raczej niezwykłe w tej części świata. Gdy weszli do środka, Missy ujrzała podłogę uszczelnioną ziemią i spartańsko urządzone wnętrze. Mimo to, jak na kawalerskie gospodarstwo, było schludnie i czysto. Nie było brudnych naczyń i bałaganu. Nowiutki, żelazny piecyk przechodził górną częścią do komina, a jego dolną część stanowiło palenisko. Obok stała drewniana ławka na czyste naczynia, dalej z grubsza ociosany stół i dwa proste kuchenne krzesła. Łóżko zbite było z desek i wyłożone czymś, co wyglądało jak co najmniej trzy materace. Przykryte było kołdrą z pierza, która musiała trzymać ciepło bez względu na pogodę. Kilka krowich skór naciągniętych na klocowatą, drewnianą konstrukcję tworzyło razem coś, co przypominało klubowy fotel. Ubranie wisiało na drewnianych hakach wbitych w ścianę przy łóżku. W jedynym oknie nie było firanek i wyglądało ono na świeżo oszklone.
– Ale dlaczego miałyby być firanki – pomyślała Missy na głos.
– Słucham? – spojrzał na nią, przygotowując jednocześnie zwitek papieru, aby zapalić dwie naftowe lampy.
– Jakie to wspaniałe mieszkać w domu, który nie musi mieć zasłon – odpowiedziała Missy.
Postawił jedną lampę na stole, a drugą na pomarańczowej pace obok łóżka, po czym zajął się parzeniem herbaty.
– Tu jest wystarczająco jasno i bez lampy, naprawdę – powiedziała Missy.
– To dlatego, że siedzi pani naprzeciw okna, panno Wright, a ja potrzebuję światła, żeby coś zobaczyć.
Missy popadła w zadumę, wodząc oczyma po mieszkaniu lub spoglądając na Johna Smitha. Jak zwykle pachniał czystością, chociaż kurz i ziemia na jego ubraniu i rękach wskazywały, < że przez cały ranek wykonywał jakąś żmudną pracę. Potwierdzało to długie zadrapanie, biegnące wzdłuż przedramienia, od nadgarstka.
Podał herbatę w lakierowanych kubeczkach, a ciasteczka w wielkiej jaskrawej puszce. Zrobił to zgrabnie i bez krygowania się przeprosinami. Kiedy już ją obsłużył, a ona podziękowała, zabrał swój kubeczek oraz garść herbatników i usadowił się wygodnie w fotelu, który przysunął tak, aby siedzieć naprzeciwko niej.
– Dlaczego, u diabła, panno Wright, chcesz, żebym się z tobą ożenił?
– Ponieważ pana kocham – odpowiedziała Missy, sama trochę zdziwiona.
Odpowiedź wprawiła go w zakłopotanie. Odwrócił się szybko do okna, tak aby nie zauważyła jego miny, i zmarszczył brwi.
– Ależ to absurd – wydusił w końcu, zagryzając, wargę.
– Ja powiedziałabym, że to oczywiste.
– Jak można kochać kogoś, kogo się prawie nie zna? Kobieto, przecież to naprawdę absurd.
– Wiem o tobie wystarczająco dużo, żeby cię kochać – odpowiedziała z przejęciem. – Wiem, że jesteś dobry, zdecydowany, czysty, różny od innych. I... i jest w tobie wystarczająco dużo poezji, aby zamieszkać tu, w tym miejscu.
Zamrugał oczyma.
– Chryste! – wykrzyknął i roześmiał się. – Muszę powiedzieć, że to najbardziej interesujący katalog zalet, jakie kiedykolwiek miałem zaszczyt usłyszeć. Najbardziej podoba mi się ta moja czystość.
– To ważne – odpowiedziała Missy z zakłopotaniem.
Przez chwilę wyglądał tak, jakby znowu chciał się roześmiać, ale opanował się i spokojnie odpowiedział:
– Obawiam się, że nie będę mógł cię poślubić, Missy Wright.
– Dlaczego?
– Dlaczego? Zaraz ci powiem, dlaczego – rzekł, opierając się o krzesło. – Patrzysz na mężczyznę, któremu po raz pierwszy w życiu się powiodło. Gdybym miał dwadzieścia lat, to oświadczenie zabrzmiałoby głupio, ale ja dobijam do pięćdziesiątki, a to znaczy, że mam prawo do odrobiny szczęścia. Nareszcie robię to, czego pragnąłem przez całe życie, ale nigdy na zrealizowanie tego nie miałem ani czasu, ani szans. A teraz jestem sam. Bez żony, bez rodziny, niezależny od nikogo i niczego. Nie mam nawet psa. Sam. Po prostu sam. I uwielbiam to. Podzielenie się tym wszystkim z kimś oznaczałoby koniec marzeń. Zamierzam nawet założyć ogromne wrota u szczytu wejścia na moją drogę, aby odizolować się od świata poza nią. Małżeństwo? O nie! W żadnym wypadku!
– To nie będzie trwało długo – odpowiedziała cicho Missy.
– Nawet jeden dzień, to już za długo, panno Wright.
– Rozumiem, co pan czuje, panie Smith. Mówię to szczerze. Ja także prowadzę życie, w którym nie ma szans na spełnienie marzeń i buntuję się przeciwko temu. Sądzę nawet, że pańskie życie nigdy nie było tak nudne i jednostajne, jak moje jest zawsze. Nie oznacza to, że ktoś się ze mną źle obchodzi lub traktuje gorzej niż inne panie z Missalonghi. Wszystkie nasze dni są jednakowo nudne, jednostajne i nieurozmaicone. Ale ja już tak dłużej nie mogę, panie Smith. Chcę nacieszyć się trochę życiem, zanim umrę. Czy może pan to zrozumieć?
– Psiakrew, a któżby nie rozumiał. Ale jeżeli już tak koniecznie chcesz to zrobić, to dlaczego nie zwrócisz się do któregoś z kawalerów lub wdowców mieszkających w Byron? Musi chyba być ich tam kilku.
Jego surowość narastała z każdym słowem, które wypowiadał. Czuł, że powoli wyplątuje się z tej niezręcznej sytuacji, nie tracąc przy tym niezależności i szacunku dla samego siebie.
– To byłoby gorsze niż życie w Missalonghi, ponieważ niczego by nie zmieniło. Wybrałam ciebie, bo żyjesz tak, jak ja pragnę żyć. Z dala od ludzi, domów, drobnomieszczańskich zasad i rozplotkowanego towarzystwa. Proszę, niech mi pan uwierzy, panie Smith. Nie zamierzam krępować twego życia i ograniczać niezależności. Wprost przeciwnie. Po prostu pragnę, żebyś wyzwolił także mnie... Nie będę kamieniem młyńskim u twej szyi. Obiecuję, że przeważnie będziesz sam. A poza tym to nie będzie trwało wiecznie. Tylko rok, jeden krótki rok.
– Aha! Czy w takim razie po roku takiego życia, jakie zamierzasz tu spędzić, zabierzesz się i pokornie wrócisz do tego, czego tak nienawidzisz? – jego glos brzmiał sceptycznie.
Missy wyprostowała się i odrzekła z powagą:
– Pozostał mi tylko jeden rok życia, panie Smith.
Spojrzał na nią z żalem w oczach, jak gdyby wiedział o niej wszystko, a Missy, wykorzystując zdobytą przewagę, brnęła dalej:
– Rozumiem całkowicie twoją niechęć do dzielenia się swym rajem. Gdyby był mój, strzegłabym go równie zazdrośnie. Spróbuj jednak zrozumieć moją sytuację, proszę. Mam trzydzieści trzy lata i nie wiem prawię nic o rzeczach, które dla większości kobiet w moim wieku są sprawą naturalną. Jestem starą panną. To jest najgorsze fatum, jakie może spaść na kobietę, zwłaszcza jeśli idzie ręka w rękę z ubóstwem i brakiem urody. Gdybym cierpiała z powodu tylko jednej z tych rzeczy, jakiś mężczyzna w końcu by mnie poślubił. Jednak cierpieć z tych wszystkich powodów naraz, jest szczególnie nieprzyjemnie. Wiem, że mogę ominąć te przeszkody, ofiarowując co innego. Mam wiele zalet, których inne kobiety nie mają, bo nie odczuwają takiej potrzeby. To mogłoby ci odpowiadać, panie Smith. Zrobiłabym wszystko, abyś był szczęśliwy, zarówno z powodu wdzięczności, jak i olbrzymiej miłości. Gdybym znała jakiś sposób, udowodniłabym ci już teraz, jak niewiele stracisz, a jak dużo zyskasz żeniąc się ze mną. Nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. To, co mówię, wynika tylko z rozsądku, a nie z przekonania o własnej szczególnej wartości. Będę się starała, jak potrafię najlepiej, być twoim najlepszym przyjacielem. Przyrzekam bardzo cię kochać.
Wstał nagle, podszedł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Ręce założył do tyłu.
– Kobiety – mruknął – są kłamczuchami i oszustkami. Jesteście fałszywe i głupie. Nigdy nie spotkałem innych, jak żyję. A co do miłości, nie chcę być kochany. Chcę po prostu być sam. – Te słowa wydały mu się wystarczająco bolesne, aby ją odtrącić. Dodał chrapliwie: – A skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę?
– No cóż, panie Smith, szczerze mówiąc nie znajduje się pan w Byron na liście szczególnie atrakcyjnych mężczyzn. Słyszałam, jak nazywano pana szubrawcem i ekscentrykiem. Powszechnie wiadomo też, że nie jesteś bogaty. Dlaczego w takim razie miałabym kłamać?
Otworzyła swoją torebkę i wyjęła dokładnie zwiniętą kartkę papieru, którą zabrała z biurka doktora Parkinsona. Wstała z krzesła i podeszła do drzwi.
– Proszę, czytaj. Wiesz dobrze, że jestem chora, ponieważ na własne oczy widziałeś mój pierwszy atak. A kiedy spotkałam cię któregoś dnia podczas spaceru, jestem pewna, że ci mówiłam, iż wybieram się do Sydney do specjalisty od chorób serca. No cóż. Proszę. To jest raport lekarza na temat mojego stanu zdrowia. Ukradłam to, bo nie chciałam, aby matka i ciotka dowiedziały się, jak bardzo jestem chora. Nie chcę stać się obiektem ich zmartwień i zabiegów. Dlatego powiedziałam im, że to choroba nerwu kręgowego. I będę trzymała się tego oszustwa, bo one przecież wiedzą, że coś jest nie tak. Drugim powodem, dla którego to zrobiłam, jest ta rozmowa z tobą. Wiedziałam, że poproszę cię, abyś mnie poślubił i że będzie mi potrzebny dowód na potwierdzenie moich słów. Na tym papierku nie ma, co prawda, niczyjego nazwiska, poza nazwiskiem lekarza. Wiem. Ale jeśli się dokładnie przyjrzysz, zobaczysz, że nic nie było wymazywane.
Wziął od niej papier, rozwinął go, przeczytał szybko i odwrócił się do niej.
– Oprócz tego, że jesteś okropnie chudziutka, wyglądasz na zdrową – powiedział z powątpiewaniem.
Missy zaczęła rozpaczliwie zbierać myśli. Błagała Boga, żeby się nie okazało, iż John Smith zna się na chorobach.
– Istotnie, pomiędzy atakami czuję się tak, jakbym rzeczywiście była zdrowa. Moja choroba nie odbiera sił do życia. Spowodowana jest hmm... złym stanem zastawek sercowych, co powoduje... co powoduje, że czasami krew nie może się przedostać. Myślę, że to właśnie kiedyś mnie uśmierci. Nie wiem na ten temat nic więcej, bo lekarze niechętnie informują o wszystkim pacjentów. Myślę, że jest im ciężko powiedzieć komuś, że umrze. – Westchnęła i z zimną obojętnością aktorki zaczęła się wspinać na szczyty kunsztu teatralnego. – Zejdę z tego świata pewnego pięknego dnia! – Spojrzała na niego w zadumie. – Nie chcę umierać w Missalonghi – powiedziała żałośnie. – Chcę umrzeć w ramionach mężczyzny, którego kocham.
Żywiołem Johna Smitha była walka, dlatego też i on zmienił taktykę.
– Dlaczego nie pójdziesz gdzie indziej po poradę? Ci lekarze mogą się mylić.
– A po co? – sprzeciwiła się Missy. – Mam tylko rok życia i nie chcę go spędzić na wizytach od jednego do drugiego lekarza. – Duża łza spłynęła po jej policzku, następne popłynęły za nią dla lepszego efektu. – Och, panie Smith. Chcę być przez ten ostatni rok szczęśliwa.
Zajęczał jak człowiek skazany na tortury.
– Na litość boską, kobieto, nie płacz!
– Dlaczego nie? – wyszlochała Missy, wysupłując z rękawa chusteczkę. – Myślę, że mam prawo płakać.
– W takim razie płacz i niech cię diabli! – wrzasnął i, doprowadzony do granic wytrzymałości, wyszedł z domu.
Missy wstała ocierając łzy. Patrzyła za nim, jak szedł dużymi krokami na drugi koniec polany, aż w końcu zniknął z pola widzenia. Przestała płakać, orientując się, że jedynym jej widzem w tej chwili . jest wielka mucha. Nie wiedziała, co dalej robić. Czy on wróci? Czy też schował się gdzieś i czeka, aż ona odejdzie? Poczuła się bardzo zmęczona i przygnębiona. Tyle zabiegów i wszystko na nic! Na nic się zdały zachęty Uny. Na nic kradzież raportu. Nici z jasnej wizji emancypacji. Westchnęła. Nigdy więcej wzdychania! Westchnęła raz jeszcze.
Czekanie nie zdało się na nic. John nie chciał jej. Opuściła domek upewniając się, czy dobrze zamknęła drzwi. Czekał ją dziewięciomilowy spacer w trudnym terenie, pod górę. Ściemni się, zanim dotrze do Missalonghi.
– Tak. Wcale nie żałuję, że próbowałam. To było warte próby. Wiem, że tak – powiedziała do siebie.
– Panno Wright! – Odwróciła się z nadzieją w oczach.
– Proszę poczekać, zawiozę panią do domu.
– Dziękuję, pójdę sama – odpowiedziała grzecznie, ale bezbarwnie i bez drażliwości w głosie.
Dogonił ją i ujął pod ramię.
– Nie. Jest zbyt późno, a droga ciężka, szczególnie dla pani. Proszę usiąść, a ja zaprzęgnę konie.
Posadził ją na tym samym drewnianym pieńku, na którym siedziała czekając na niego. Była zbyt zmęczona, żeby prowadzić dyskusję i podołać spacerowi, więc nie sprzeciwiła się. Podjechał i posadził ją na wozie tak lekko, jakby była dzieckiem.
– Coraz bardziej upewniam się, że koniecznie jest mi potrzebny mniejszy pojazd – powiedział, kierując konie z polany na szlak – na przykład dwukółka. Ciągłe używanie dwóch koni i dużego wozu jest bardzo niewygodne i ma sens tylko wtedy, gdy wiozę ciężki ładunek.
– Tak, jestem pewna, że ma pan rację – powiedziała Missy obojętnie.
– Zła?
Odwróciła się do niego, a jej twarz wyrażała zdziwienie:
– Nie, a powinnam być?
– Cóż, nie osiągnęłaś swego celu, nieprawdaż?
Roześmiała się niezbyt serdecznie, ale szczerze.
– Biedny panie Smith, ty niczego nie rozumiesz.
– Oczywiście, że nie. Co w tym śmiesznego?
– Ja nie mam nic do stracenia. Nic.
– Ty rzeczywiście myślisz, że mogło ci się udać?
– Byłam pewna, że tak.
– Dlaczego?
– Ponieważ ty jesteś sobą. Ty to ty.
– I co to znaczy?
– Och, po prostu to, że jesteś bardzo dobrym i przyzwoitym człowiekiem.
– Dziękuję.
Podczas tej krótkiej rozmowy konie człapały niechętnie wzdłuż dżunglowego traktu, nie rozumiejąc, dlaczego oddalają się od domu. Jednak szły bez sprzeciwu, ufając swemu panu. Był dla nich dobry, nie używał bata, po prostu panował nad nimi siłą swej woli.
– To wszystko wskazuje, że ty nie jesteś prawdziwą Hurlingfordówną – powiedział nagle, gdy podróż zbliżała się do końca.
– Nie jestem Hurlingfordówną? Co spowodowało, że tak przypuszczasz?
– Dużo rzeczy. Twoje nazwisko, twoje pojawienie się tutaj. Nędzna sytuacja w domu, brak pieniędzy. Twoje miłe usposobienie – te ostatnie słowa powiedział tak, jakby żałował, że je wypowiedział.
– Nie wszyscy Hurlingfordowie są bogaci, panie Smith. Ja jestem Hurlingfordówną tylko po kądzieli. Moja matka i ciotka są siostrami Maxwella i Herberta Hurlingfordów, i pierwszymi kuzynkami pana Williama.
Odwrócił się, żeby popatrzeć na nią podczas tych wyjaśnień, a potem zagwizdał.
– A to dopiero! Gniazdko prawdziwych, rasowych Hurlingfordów usytuowane daleko, na drugim końcu Gordon Road, ciułających grosz do grosza, aby powiązać koniec z końcem. Co się stało?
Przez ostatnią część drogi do domu Missy raczyła Johna Smitha opowieścią o perfidii sir Williama Pierwszego i jego następców.
– Dziękuję – powiedział w końcu. – Odpowiedziałaś na wiele moich pytań i dałaś dużo do myślenia.
Zatrzymał konie przed frontową bramą Missalonghi.
– Proszę, oto znowu jesteśmy w domu i to jak . szybko! Twoja mama na pewno nie zdążyła się jeszcze zmartwić.
Zeskoczyła na ziemię bez pomocy.
– Dziękuję, panie Smith. Wciąż podtrzymuję to, co powiedziałam wcześniej. Jest pan bardzo dobrym człowiekiem.
Nasunął kapelusz na czoło i posłał jej uśmiech, po czym zawrócił konie.
Octavia znalazła kartkę pozostawioną na łóżku, kiedy usiłowała ustalić, gdzie znajduje się Missy. Leżała biała na brązowej narzucie z wyraźnie widocznym napisem: „Dla Mamy”, nakreślonym drukowanymi literami w poprzek jej zewnętrznej strony. Octavia przeraziła się. To nie wróżyło nic dobrego.
Toteż gdy tylko usłyszała Drusillę wchodzącą przez frontowe drzwi, wybiegła do holu z kartką w dłoni. Jej wypukłe, bladoniebieskie oczy rozszerzyły się niebezpiecznie, gotowe wypuścić morze łez po zapoznaniu się z treścią pozostawionego listu.
– Missy odeszła, a to zostawiła dla ciebie!
Drusilla zmarszczyła brwi bez większego zdziwienia:
– Odeszła?
– Tak, odeszła. Spakowała wszystkie ubrania i wzięła naszą torbę podróżną.
Drusilla zrobiła wielkie oczy, wyrwała kartkę z rąk Octavii i zaczęła czytać na głos, tak aby siostra nie mogła źle zinterpretować treści.
Droga Mamo – było napisane.
Proszę, przebacz mi, że odeszłam bez słowa, ale myślę, że będzie naprawdę lepiej, jeżeli nie będziesz wiedziała, co zamierzam, aż do czasu, kiedy ja sama upewnię się, czy uda mi się to, co chcę zrobić. Prawdopodobnie złożę wam wizytę jutro lub pojutrze. Proszę, nie martwcie się o mnie. Jestem bezpieczna. Twoja kochająca córka Missy.
Octavia gorzko zapłakała, ale Drusilla nie uroniła ani jednej łzy. Złożyła list, zaniosła go do kuchni i położyła na półce przy kominku.
– Musimy zawiadomić policję – zawołała płaczliwie Octavia.
– Nie zrobimy nic w tym rodzaju – zaoponowała Drusilla i postawiła czajnik na piecu. – Kochanie, muszę koniecznie napić się herbaty.
– Ale przecież Missy może być w niebezpieczeństwie.
– Raczej w to wątpię. W jej liście nie ma nic, co by wskazywało, że może zrobić jakieś głupstwo.
– Usiadła z westchnieniem. – Octavio, otrzyj łzy. Wydarzenia ostatnich kilku dni upewniły mnie, że Missy jest osobą poważną, której można zaufać. Nie mam wątpliwości, że jest bezpieczna. Prawdopodobnie jutro zobaczymy ją znowu. A tymczasem nie wspominaj nikomu, że opuściła dom.
– Ależ ona jest gdzieś sama i nie ma przy boku nikogo, kto by ją ochronił przed mężczyznami!
– To może dobrze, że Missy zdecydowała się nie chronić przed mężczyznami – odpowiedziała Drusilla oschle. – A teraz, Octavio, zrób to, o co cię proszę. Przestań płakać i zaparz nam herbatę. Mam ci do opowiedzenia wiele rzeczy nie związanych ze zniknięciem Missy.
Ciekawość pokonała rozpacz. Octavia wlała do czajniczka trochę wrzącej wody i odstawiła go, aby postał chwilę na piecu.
– No, co? – zapytała żywo.
– A więc tak. Oddałam Cornelii i Julii pieniądze, a sobie kupiłam maszynę do szycia, Singera.
– Drusillo!
I tak dwie panie z Missalonghi popijały herbatę, omawiając bardzo gruntownie wszystkie zdarzenia dnia, po czym przystąpiły do codziennych rutynowych zajęć, aby na koniec udać się do swych sypialni.
– Dobry Boże – modliła się na klęczkach Drusilla – proszę pomagaj i chroń Missy. Trzymaj ją z daleka od wszelkiego zła i daj siły, aby zniosła wszelkie przeciwności losu. Amen. Następnie wspięła się na swoje łóżko, które było podwójne – tak jak przystało mężatce. Minęło jednak trochę czasu, nim zamknęła oczy.
Tylko dźwiękowi organów zawdzięczała Missy, że nie dostrzeżono, jak John Smith przywiózł ją z powrotem do Missalonghi. Nikt nie usłyszał jego przyjazdu i odjazdu, i nikt nie zauważył Missy, która skradając się wokół domu, skierowała się prosto ku szopie. W tej chwili nie było to odpowiednie miejsce na kryjówkę. Umieściła tylko torbę za workiem z paszą i opuściła szopę, żeby schować się w sadzie – do czasu, aż matka wydoi krowę. Jaskier, oczywiście, rozpoznała jej chód i zaczęła błagalnie ryczeć, prosząc o wydojenie, ale zanim przeszła do głośniejszego molestowania, z domu wyszła Drusilla z wiadrem.
Missy skuliła się za pniem najgrubszej jabłoni, zamknęła oczy i modliła się o atak jak najgorszej dolegliwości serca, dzięki której nie musiałaby już nigdy ujrzeć ranka. Siedziała tak, aż zapadł zmrok. Od strony Gór Błękitnych nadeszło przenikliwe, zimne powietrze, które zmusiło ją w końcu do przeniesienia się do względnego ciepła szopy. Jaskier leżała z podkulonymi nogami, łagodnie przeżuwając. Missy położyła obok niej na ziemi czysty worek i skuliła się na nim, ogrzewając ramiona i twarz ciepłem docierającym od krowy.
Oczywiście mogła zebrać się na odwagę i wejść do domu. Ale kiedy postawiła stopy na frontowej werandzie, coś jej powiedziało „nie”. Czyż mogła zwierzyć się matce, że zaproponowała ledwie co poznanemu mężczyźnie małżeństwo i że wysiłek był daremny, bo została odrzucona? Co prawda, można było wymyślić jakąś przekonywającą historyjkę, ale jaką? Missy nie wymyślała historyjek, ona je czytała. Może, kiedy nadejdzie ranek, zbierze się na odwagę i przyzna się – rozmyślała, oddychając ciężko. Ale jakie to będzie straszne – noc spędzona gdzie indziej, nie pod dachem Missalonghi. Kto jej uwierzy, że spała z krową. „Wyjdź stąd natychmiast” – podpowiadała lepsza strona jej charakteru, ale gorsza nie pozwalała zdobyć się na tyle odwagi. Nagromadzone łzy zaczęły spływać po jej twarzy, bo tak naprawdę Missy była zbyt wyczerpana, aby podołać emocjonalnym zmaganiom samej z sobą i przepełniającym ją szaleństwem – bezgraniczną chęcią dostania się z powrotem do domu Johna Smitha.
– Och, Jaskier. Co ja mam robić? – łkała.
Ale Jaskier po prostu żuła z obrażoną miną. Po jakimś czasie zmęczona Missy wreszcie zasnęła.
Missalonghicki kogut, wydzierając się wniebogłosy, obudził ją godzinę przed świtem. Zerwała się i przypomniawszy sobie wszystko, zażenowana opadła na krowę w nowym ataku bólu i wstydu. Nie była ani głodna, ani spragniona. „Co robić?! Boże, co robić?!”
Tuż przed świtem Missy w końcu zdecydowała, co zrobi. Wstała z wyraźnym celem w oczach. Wyjęła szczotkę, grzebień, uczesała się i oczyściła jak mogła najlepiej. Jednak przy końcu tych wysiłków z przygnębieniem uświadomiła sobie, że strasznie cuchnie krową. Gdy skradała się ponownie, z domu nie dochodziły żadne oznaki życia. Jedynie słabo słyszalne serie chrapnięć dobiegały z okna pokoju matki. Było bezpiecznie.
I znowu schodziła w dół do doliny Johna Smitha. Tym razem bez sennego oczarowania i bez nieodpartego, przepełniającego szczęścia, które wczoraj powodowały, że wszystko wydawało się jej możliwe i doskonale zaplanowane do końca. Dzisiaj Missy kroczyła z niewielką tylko nadzieją i wielką determinacją. Nie sprzeciwi się jej przecież znowu. Nawet jeśli będzie musiała spędzać każdą kolejną noc w maminej szopie na worku przy Jaskier, to i tak każdego następnego ranka będzie schodzić w dół do doliny Johna Smitha i będzie go prosić znowu. I zrobi to, zrobi jutro, jeżeli dzisiaj odmówi, i pojutrze, i następnego dnia...
Dochodziła dziesiąta, gdy znalazła się na polanie przed chatą. Tak jak poprzedniego dnia z komina unosił się dym i tak jak wczoraj Johna Smitha nie było. Usiadła na tym samym pieńku, by czekać. Może poszedł zdobyć coś do jedzenia? Zbliżyło się i minęło południe, a jego nie było widać. Missy z rezygnacją czekała długi czas. Nadszedł, gdy słońce chowało się już za skalne ściany i zaczynało robić się ciemno.
Był poważniejszy niż wczoraj, ale i tym razem nie zauważył Missy siedzącej na pieńku.
– Panie Smith!
– A niech to diabli!
Podszedł do niej natychmiast, stanął i popatrzył z góry – bez złości, ale i bez zadowolenia.
– A co ty znowu tu robisz?
– Czy ożeni się pan ze mną, panie Smith?
I tym razem wziął ją pod rękę i zaprowadził prosto do chaty. Stanął twarzą do niej i popatrzył głęboko w oczy, tak że aż się wyprostowała.
– Czy jest ktoś, kto cię do tego namawia? – spytał.
– Nie.
– Czy to rzeczywiście znaczy dla ciebie aż tak dużo?
– To całe moje życie. Nie wrócę do domu. Będę tu przychodzić codziennie i prosić, prosić...
– Igrasz z ogniem, panno Wright – powiedział, zaciskając usta. – Nie przyszło ci na myśl, że mężczyzna może użyć siły, jeżeli kobieta nie chce zostawić go w spokoju?
Uśmiechnęła się pogodnie, dumnie i wyniośle.
– Ktoś inny może tak, ale nie ty, Johnie Smith.
– Co tak naprawdę chcesz przez to osiągnąć? A co, jeśli powiem, że cię poślubię? Czy pragniesz mężczyzny, który poddaje się, bo zadręczony przez ciebie nie wie, co ma robić? Mężczyzny, który ustępuje jedynie dla świętego spokoju, bo tak naprawdę ma ochotę cię udusić? – jego głos brzmiał twardo i zdecydowanie. – Na tym wielkim świecie, panno Wright, istnieje zjadliwe uczucie zwane nienawiścią. Błagam cię, nie wypuść go tylko z klatki.
– Czy poślubisz mnie? – spytała ponownie.
Zacisnął wargi, wydmuchnął powietrze przez nos, podniósł głowę ponad nią i popatrzył w górę na coś, czego ona nie mogła dostrzec. Nie mówił nic dłuższy czas. W końcu wzruszył ramionami i znowu popatrzył na nią.
– Przyznaję, że od wczoraj dużo o tobie myślałem. Co więcej, nawet przy najcięższych pracach nie mogłem przestać myśleć. Zastanawiałem się, czy to, co mi zaoferowałaś, nie byłoby dla mnie pewnego rodzaju odprawieniem pokuty – zadośćuczynieniem. I czy moje szczęście nie rozsypie się w proch dlatego, że odrzuciłem tę ofertę.
– Pokuty? Pokuty za co?
– To tylko przenośnia. Każdy ma coś, co musi odpokutować. Nikt nie jest wolny od win. Narzucając mi się niejako chcesz mnie sprowokować do odprawienia pokuty. Nie rozumiesz tego?
– Rozumiem, ale ty to wszystko za bardzo komplikujesz. To, co ja proponuję, jest znacznie prostsze. Przy mnie nie staniesz się pokutnikiem. Chcę być i będę radością twego życia. I wszystko, co się zdarzy, przyjmę z pokorą i wielką przyjemnością, jeśli wraz z tym będę miała ciebie.
– W takim razie, dobrze. Poślubię cię.
Ból i napięcie, które dotychczas dręczyły Missy, natychmiast uleciały.
– Och, dzięki, panie Smith. Nigdy nie będziesz tego żałował, przyrzekam.
– Jesteś dzieckiem, panno Wright, bardzo niedojrzałą kobietą, i może właśnie dlatego ci uległem, zamiast cię udusić. Nie mogę po prostu uwierzyć, że kieruje tobą kobieca przebiegłość. Tylko nigdy nie daj mi powodu do zmiany tej opinii.
Jego ręka powędrowała pod jej ramię, sygnalizując spacer.
– Jest tylko jedna rzecz, o którą muszę cię jeszcze prosić, panie Smith.
– Jaka?
– Nigdy nie będziemy wspominać o mojej bliskiej śmierci i nie będzie to wpływało na nasze zachowanie. Chcę być wolna. A nie będę, jeśli ktoś będzie mi wiecznie przypominał o tym, słowem lub czynem.
– Dobrze – odpowiedział John Smith.
Nie chcąc ponaglać szczęścia, jako że czuła, iż zrobiła już wystarczająco dużo, Missy po spacerze otworzyła chatę, weszła do środka i cichutko przycupnęła na jednym z kuchennych krzeseł. John Smith stał na podwórzu, spoglądając na opadającą ku ziemi, rozrzedzoną, nocną mgłę. Pokornie patrzyła na jego szerokie i barczyste plecy, odczuwając ich bliskość przez moment. Po jakimś czasie odważyła się w końcu przemówić. Jej głos był niski i brzmiał przepraszająco.
– Czy coś się stało, panie Smith?
Drgnął, jakby zupełnie zapomniał o jej obecności. Podszedł i usiadł przy stole naprzeciw niej. W ciemności jego twarz była pociągła, rozmazana, pokryta cieniami, trochę przerażająca. Ale gdy przemówił, zabrzmiało to pogodniej.
– Na imię mam John – powiedział, po czym wstał, żeby zapalić lampy. Ustawił je na stole, tak aby widzieć jej twarz. – Teraz najważniejszą rzeczą jest to, aby dostać pozwolenie na ślub.
– Ile to zabierze czasu?
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Zapowiedzi chyba nie są wymagane.
– Parę dni?
– Może wcześniej, jeśli dostaniemy specjalne pozwolenie. A teraz lepiej będzie, jeśli odwiozę cię do domu.
– Och, tylko nie to. Zostaję tutaj – powiedziała Missy.
– Jeśli tu zostaniesz, to prawdopodobnie przedwcześnie rozpoczniesz swój miodowy miesiąc – odpowiedział z nadzieją w głosie.
Wspaniały pomysł! Mogła co prawda nie zgodzić się, tak jak większość kobiet. Ale on miał prawo od niej tego wymagać. Nie... nie zmusić, ale lekko zachęcić. Dziewicę w jej wieku łatwo było zrazić. Jednak nie powinien tak uważnie obserwować jej reakcji na swoje słowa, bo ona przypatrywała mu się uporczywie, z rozszerzonymi oczyma, jak obdarzone pieszczotą szczenię.
Uśpione serce Johna Smitha drgnęło. Poczuł gorzki i dziwny ból. Tak naprawdę, to ten ból prześladował go przez cały dzień i nie ustępował, chociaż cały czas ciężko pracował chcąc zastąpić wspomnienie o Missy pustką mechanicznie wykonywanej pracy. Swoje tajemnice pogrzebał w sercu tak głęboko, że nigdy nie cierpiał z ich powodu. A teraz Missy spowodowała, że odrodziły się na nowo uzmysławiając mu nagą prawdę życia. Czepiały się go, szeptały i dręczyły przez cały dzień, tak że cała przyjemność z przebywania w dolinie zniknęła. Może musiał odpokutować za nie i dlatego ona się zjawiła? Ale przecież nie miał nic aż tak potwornego i przygnębiającego na sumieniu. Nie, nie, nie...!
A jeśli to nie będzie jej się podobało? A jednak. Jednak weź ją do łóżka, Johnie Smith. Pokaż do czego służy ciało. Wypełnij sobą. Jest przecież kobietą.
Nowe wtajemniczenie pochłonęło Missy bez granic – okazała się nadzwyczajną partnerką. Był to następny gwóźdź do trumny Johna Smitha. Jeszcze w trzy godziny później trudno mu było dojść do siebie z wrażenia. Cuda się zdarzają! Ta starzejąca się panna była wprost stworzona do miłości! Była co prawda straszliwie nieuświadomiona, ale ani bojaźliwa, ani wstydliwa. Jej namiętność podniecała go i przenikała głęboko, sprawiając, że nie mógł być dla niej ani okrutny, ani niemiły. Zyskał wyjątkowy, mały bagaż na nowe życie! – Nie była bezwolna i nie potrafiła być bierna. A ileż było w niej namiętności, żaru i życia, gdy oczekiwała na spełnienie. Nagle wstrząsnęła nim myśl o zbliżającym się końcu jej życia. Odczuł żal. Był to nowy rodzaj uczucia, którego nie znał, chociaż podobny dylemat już raz w jego życiu zaistniał. Ale tamto wiązało się z małżeńską oziębłością. Jakże szybko on i Missy stali się bliskimi sobie ludźmi! Szybciej niż inni po dziesięciu latach uprzejmych herbatek w salonikach.
Missy spała jak zabita i obudziła się szybciej od Johna Smitha. Gdy ona zasypiała, John jeszcze długo rozmyślał. Słabe światło sączyło się przez okno. Missy wygrzebała się z łóżka i trzęsąc się z zimna włożyła sukienkę.
To, co przeżyła, było wspaniałe. Okazało się, że była większą realistką niż podejrzewała. Nie zwróciła uwagi na towarzyszący początkowi zbliżenia ból, dając się porwać kojącej pieszczocie dużych, silnych i szorstkich od pracy rąk. Uczucia, wrażenia, zbliżenia, pocałunki, żar i jasność – tak, to było cudowne.
Poruszała się po chacie tak szybko, jak tylko mogła. Rozpaliła w piecu i nastawiła wodę na wrzątek. Jej krzątanina obudziła go. Wstał z łóżka zupełnie nie przejmując się własną nagością. Dało to Missy możliwość stwierdzenia istotnej anatomicznej różnicy pomiędzy kobietą a mężczyzną.
Ale najbardziej czarująca była jego reakcja na jej obecność. Podszedł do niej, schował w swoich ramionach i stał tak, delikatnie się kołysząc. Na wpół śpiąc opierał się na niej, a jego broda drapała ją w szyję.
– Dzień dobry – wyszeptała, a jej uśmiechnięte usta złożyły pocałunek na jego ramieniu.
– A dobry, dobry – zamruczał. – Widocznie podobała mu się jej reakcja.
Missy, praktycznie nie mając nic w ustach od dwóch dni, była niesamowicie głodna.
– Przygotuję śniadanie – powiedziała.
– Chcesz się wykąpać? – przebudził się już na dobre, ale nie zamierzał od niej odejść.
„Musiał chyba poczuć zapach Jaskier. Och, biedak”. – Uczucie głodu znowu uleciało.
– Tak, proszę. A czy jest tu ubikacja?
– Załóż buty.
Wślizgnęła się w botki, nie przejmując się sznurówkami. On przeszukał wielki kufer i wyciągnął dwa ręczniki, stare i szorstkie, ale czyste.
Polana skrzyła się od mrozu [Mróz pojawiający się w dolinie Johna Smitha nie powinien budzić zdziwienia, pomimo że akcja powieści toczy się na jednym z najcieplejszych kontynentów świata. Błękitne Góry, w których położone jest Byron, stanowią odgałęzienie Wielkich Gór Wododziałowych, ciągnących się wzdłuż wschodniego wybrzeża Australii. Największy ich szczyt sięga 1350 m n. p. m. Cechą charakterystyczną dla klimatu Australii są duże dobowe wahania temperatury – średnio od 45 stopni do – 5 stopni. W Górach Wododziałowych temperatura spada do – 10 stopni (wg notowań stacji meteorologicznej w Kiandra, niedaleko Canberry). Dodatkowo specyfiką klimatu górskiego jest zjawisko obniżania się temperatury w dolinach w stosunku do temperatury na zboczach (tzw. inwersja temperatury), co ma związek z ukształtowaniem terenu.] i ciągle jeszcze pokrywał ją cień. Missy spojrzała w górę. Ogromne ściany doliny połyskiwały czerwienią wschodzącego słońca, a niebo pokrywała perłowa jasność, przypominająca cerę Uny. Słychać było nawoływania i śpiew ptaków, dla których świt stanowił zachętę do oddawania się trelom.
– Ubikacja jest trochę prymitywna – uprzedził, pokazując jej miejsce, gdzie wykopał głęboki dół. Wokół ułożone były kamienne bloki, aby można było usiąść. Wysłał je gazetami dla utrzymania suchości. Nie osłonił tego przybytku ani dachem, ani ścianami.
– To jest najlepiej przewietrzona toaleta, jaką kiedykolwiek widziałam – powiedziała radośnie.
Zaśmiał się.
– Poczekam na ciebie tam – wskazał drugą stronę polany.
Missy przyłączyła się do niego w chwilę później, trzęsąc się już na samą myśl o kąpieli w lodowatej rzece. John wyglądał na mężczyznę uwielbiającego chłodne ablucje. „Chyba złapałam się we własne sidła” – pomyślała i usiadła na kamieniu sztywna ze strachu. Lecz John nie skierował się ku rzece, ale poprowadził ją w gęstwę paproci i dzikich klematyd upierzonych białymi kwiatami. Tam właśnie znajdowała się najpiękniejsza ze znanych jej łazienek. Ciepłe źródło sączące się ze szczeliny pomiędzy skałami u szczytu małego kamiennego stoku, zbyt małe, aby nazwać je wodospadem, przechodziło w szeroki, omszały basen.
Missy zrzuciła szybko z siebie sukienkę i weszła do krystalicznie czystego, ciepłego rozlewiska. Strużki pary unosiły się nad nim leniwie, rozpływając się potem w chłodnym powietrzu. Basen miał około osiemnastu cali głębokości, a jego dno stanowiła czysta, gładka skała.
– Weź mydło – poradził John Smith, wskazując małą niszę, gdzie leżała kostka jednego z najlepszych gatunków mydła.
Woda w basenie musiała mieć naturalny odpływ, gdyż jej poziom nie ulegał zmianie.
„Teraz rozumiem, dlaczego zawsze jest taki czysty” – powiedziała do siebie, przypomniawszy sobie wannę w Missalonghi z dwoma calami wody nad zardzewiałym dnem – mieszaniną wrzątku z czajnika i zimnej wody z wiadra. I ta zdecydowanie niedostateczna porcja wody musiała wystarczyć dla nich trzech, z Missy na ostatku.
Całkiem nieświadoma swego ponętnego wyglądu, uśmiechnęła się do niego i uniosła ręce, a jej małe, nagie sutki wysunęły się nad powierzchnię wody.
– A ty nie wchodzisz? – zapytała tonem zawodowej kusicielki. – Jest dużo miejsca.
Nie potrzebował dalszej zachęty i nie zwracając uwagi na nadmiar piany, namydlił gruntownie całe jej ciało. A ona z przyjemnością uległa tej miłej chwili i poprosiła o powtórkę. Mycie zajęło prawie godzinę.
Po śniadaniu John powrócił do sprawy ich ślubu.
– W Katoomba musi być urząd stanu cywilnego. Pojedziemy tam, aby dostać pozwolenie na ślub – powiedział.
– Jeżeli pojadę z tobą i wysiądę przy Missalonghi, a potem do Byron dojdę pieszo i wsiądę w pociąg, to będę w Katoomba prawie tak samo szybko, jak ty swoim wozem – powiedziała Missy. – Muszę zobaczyć się z matką, kupić trochę jedzenia i oddać książkę do biblioteki.
– Nagle spojrzał na nią zatrwożony:
– Chyba nie planujesz wielkiego przyjęcia weselnego, prawda?
Roześmiała się.
– Nie. Tylko ty i ja. Po prostu zostawiłam matce kartkę i chcę się upewnić, czy się nie denerwuje. A w bibliotece pracuje moja najlepsza przyjaciółka. Czy masz coś przeciwko temu, żeby przyszła na nasz ślub?
– Nie, skoro ty tego chcesz. Chociaż uprzedzam cię, że jeżeli uda nam się przekonać władze, to ślub odbędzie się jeszcze dzisiaj.
– W Katoomba?
– Tak.
Ślub w brązowej sukience. O nie! Missy westchnęła.
– W porządku. Jeśli mi coś obiecasz.
– Co? – spytał z lekkim niepokojem.
– Jak umrę, pochowasz mnie w koronkowej purpurowej sukni. A jeśli takiej nie znajdziesz, to w jakimkolwiek innym kolorze, byle nie w brązie.
Spojrzał zdziwiony.
– Nie lubisz brązu? Wydawało mi się, że nic innego nie nosisz.
– Noszę brąz dlatego, że jestem biedna, ale szanowana. Na brązowym kolorze nigdy nie widać brudu. On nigdy nie wychodzi z mody, nie płowieje, nie jest tandetny, powszedni i flądrowaty.
Słowa te wywołały jego śmiech, ale chwilę później wrócił do poprzedniego tematu:
– Czy masz metrykę?
– Tak, w torbie.
– A jak masz naprawdę na imię?
Poruszyła się zdenerwowana na krześle, zaczerwieniła i zacisnęła zęby.
– W dokumentach ślubnych nie możesz tak po prostu używać imienia Missy.
– Tak zawsze mnie nazywano. Daję słowo.
– Wcześniej czy później twoje prawdziwe imię i tak wyjdzie na jaw – uśmiechnął się wesoło.
– No, Missy, nie może być aż tak brzydkie, jak ci się wydaje.
– Missalonghi.
Wybuchnął śmiechem.
– Nie żartuj sobie ze mnie.
– Chciałabym, ale nie.
– Tak jak dom?
– Dokładnie tak samo. Mój ojciec uważał „Missalonghi” za najpiękniejsze słowo na świecie. Poza tym odnosił się niechętnie do panującego w rodzinie Hurlingfordów zwyczaju nadawania łacińskich imion. Matka chciała nazwać mnie Camillą, ale on nalegał na Missalonghi.
– Och, moje biedactwo!
Tym razem Missy nie odczuwała niepokoju, wchodząc na werandę Missalonghi. Zapukała do drzwi, zupełnie jak ktoś obcy. Drusilla otworzyła i spojrzała na córkę nie tak jak zwykle. Wyraźnie nic się jej nie przytrafiło. Wyglądała na trochę zmienioną i było jej z tym do twarzy. Prezentowała się lepiej niż kiedykolwiek w życiu.
– Wiem, co zrobiłaś, dziewczyno – powiedziała Drusilla, gdy szły przez hol do kuchni. – Sądzę, że trzymałaś się tego, co przeczytałaś w romansach, ale teraz to już, ośmielam się powiedzieć, płacz nad rozlanym mlekiem, prawda? Czy wróciłaś na dobre?
– Nie.
Octavia dołączyła do nich utykając i złożyła pocałunek na obu policzkach rozpromienionej Missy.
– Czy nic ci się nie stało? – spytała drżącym głosem, biorąc Missy za ręce.
– Oczywiście, że nic! – odpowiedziała Drusilla krzepiąco. – Tylko na nią spójrz, na miłość boską!
Missy uśmiechnęła się do matki serdecznie. Zdumiewające, że dopiero teraz, gdy został zerwany sznur wiążący ją z Missalonghi, odczuła całą głębię swojej miłości do Drusilli. I chyba dlatego, że po raz pierwszy miała sposobność przyjrzeć się z boku matczynym zmartwieniom, boleściom i kłopotom.
– Dziękuję ci bardzo, mamo! – powiedziała. – Ale jestem na tyle dorosła, że wiem, co robię.
– Missy, masz prawie trzydzieści cztery lata i gdybyś nie wiedziała, co masz robić, nie byłoby dla ciebie już żadnej nadziei. Wystarczająco długo postępowałaś tak, jak my chciałyśmy. Teraz rób to, co ty uważasz za stosowne. Może tak będzie lepiej.
– Święta racja. Ale to, co mówisz, daleko odbiega od tego, jak mnie wychowywałaś, co kazałaś mi czytać i jak polecałaś się ubierać.
– Ale przecież wszystko to znosiłaś bez słowa.
– Tak, tak było.
– Przejmij teraz rządy w, domu. Dorosłaś już do tego.
– Czy myślałaś, mamo, kiedyś o tym, że najwyższy czas, aby wszystkie kobiety z Hurlingfordów nie znajdujące się pod męską opieką, to znaczy ty i ciotki, zjednoczyły się, aby coś wreszcie zrobić z tą oczywistą niesprawiedliwością i nierównością, którą kieruje się cała reszta rodziny?
– Od kiedy dowiedziałam się od ciebie, że Billy nas okłamał, też zaczęłam myśleć w ten sposób. Rozmawiałam nawet o tym z Julią i Cornelią. Ale nie ma takiego prawa, które mogłoby zmusić mężczyznę lub kobietę, aby pozostawiany po sobie majątek podzielili równo pomiędzy synów i córki. Z tego, co wiem, w najgorszej sytuacji znajdują się córki kobiet z Hurlingfordów, nic bowiem po nich nie dziedziczą – ani domu, ani pięciu akrów. Zawsze czułam, że nie ma dla nas żadnych szans, że żeńska część Hurlingfordów jest bardzo pokrzywdzona przez mężczyzn. To smutne, ale prawdziwe.
– Mówisz o hurlingfordzkich kobietach, że wiele tracą, i że ty nie możesz wygrać. A ja mówię o towarzyszkach naszych cierpień i wiem, że możesz im pomóc, jeśli tylko spróbujesz. Madę podstawę, aby zażądać wypłacenia zaległych dywidend, i powinnyście wszcząć kroki prawne przeciwko wujowi Herbertowi, aby zmusić go do ujawnienia wszystkich szczegółów prowadzonych przez niego inwestycji, w które zostały włożone wasze pieniądze.
– Missy spojrzała na Drusillę poważnie: – A w ogóle, to powiedziałaś mi przed chwilą, mamo, abym przejęła rządy w domu, bo już do tego dorosłam.
Missy udała się z Missalonghi do Byron. Był piękny, słoneczny dzień. Po raz pierwszy w życiu czuła się naprawdę dobrze. Czytała o uczuciach odbijających się na ludzkich twarzach, ale nigdy jeszcze nie doznała tego sama. Po raz pierwszy tak bardzo, tak naprawdę bardzo chciało jej się żyć. Całe jej szczęście zależało od jednego tylko człowieka – od Johna Smitha, który spodziewał się, że będzie żyła tylko rok. Skłamała i oszukała go, wkradła się w jego życie, chcąc spróbować, jak smakuje łut szczęścia, i wcale nie było jej z tego powodu przykro. Alicje tego świata mogły, strzeliwszy palcami, wyczarować sobie jakich chciały mężczyzn, ale nigdy nie potrafiłyby zdobyć kogoś takiego jak John Smith, bo on spoglądał, co prawda ukradkiem, ale tylko na Missy Wright. Wiedziała jeszcze, że może uczynić z niego najszczęśliwszego mężczyznę – oczywiście nie na całym świecie, ale w Byron na pewno. Było im ze sobą tak rozkosznie w łóżku! Gdy minie ten rok, będzie tak bardzo pragnął, aby była z nim dalej, że wybaczy jej kłamstwo i oszustwo. Czas upływał, a ona musiała jeszcze upewnić się, czy złapie pociąg do Katoomba, gdzie John Smith miał czekać na nią na stacji. Kupno artykułów spożywczych mogła odłożyć do jutra, ale czuła, że musi koniecznie zobaczyć się z Uną. W takim razie do biblioteki!
Wspaniałe auto ze spokojnym warkotem silnika sunęło przez środek miasta, podczas gdy Missy, nie rzucając się w oczy w swej lnianej brązowej sukience, spieszyła do biblioteki. Samochód, także – brązowy, wzbudzał olbrzymie zainteresowanie i podziw zebranych wzdłuż obu stron ulicy przechodniów, zarówno miejscowych, jak i turystów.
Missy omiotła przelotnym, zadowolonym spojrzeniem auto i zauważyła obok szofera dwie znajome sylwetki. Samego szofera znała ze słyszenia. Był to przystojny jegomość, którego najbardziej interesowało nie tyle zajmowanie się ciężką pracą, co spełnianie pokazowych ról. Postaci na tylnym siedzeniu znane były jej dobrze z własnego gorzkiego doświadczenia – Alicja i wuj Billy.
Właśnie wtedy Alicja dostrzegła Missy. W następnej chwili wspaniałe auto podjechało bokiem do krawężnika, a Alicja i wuj Billy przyjęli wyniosłe miny, gdy przejęty szofer usiłował otworzyć im drzwi.
– Co chciałaś osiągnąć, Missy Wright, zabierając akcje ciotki Cornelii i sprzedając je poza nami? – Alicja zażądała wyjaśnień bez żadnego wstępu, a na jej alabastrowych policzkach zapłonęły dwie czerwone plamy.
– A dlaczego miałam tego nie zrobić? – spytała Missy chłodno.
– Ponieważ to nie jest żadna z tych twoich cholernych, wścibskich spraw – warknął sztywno i urągliwie sir William.
– To jest tak samo moja, jak twoja sprawa, wujku Billy. Wiedziałam, gdzie można dostać dziesięć funtów za jedną akcję, podczas gdy wy wmawialiście ciotce Cornelli, że te akcje są bezwartościowe. Ciocia Cornelia musi się szybko poddać operacji stóp, na którą do tej pory nie mogła sobie pozwolić. A ponieważ ty, Alicjo, jak zgaduję, odmówiłaś jej urlopu i specjalnych pieniędzy na ten cel, to ja sprzedałam jej akcje za sto funtów. Teraz stać ją na operację, a jeśli przestaniesz ją zatrudniać, to dysponuje sumą w banku, która pozwoli jej przetrwać do czasu, aż znajdzie sobie inną pracę. Jestem pewna, że sklepy w Katoomba tylko czekają na kogoś takiego, jak ona. I jeśli chcecie wiedzieć dokładnie, to sprzedałam także udziały ciotki Julii, ciotki Octavii i mojej mamy.
– Co? – zaskrzeczał sir William.
– Wszystkie? Sprzedałaś wszystkie? – powiedziała niepewnym głosem Alicja, a czerwone plamy na jej twarzy w sekundę stały się sinoblade.
– Ależ oczywiście! – Missy spojrzała na kuzynkę ze złośliwą satysfakcją, o którą siebie nie posądzała.
– Chyba nie powiesz mi, Alicjo, że czterdzieści akcji może zachwiać równowagę w wielkiej spółce Byron Bottle?
Nastąpiła żenująca chwila ciszy, podczas której Alicji zaczęło się wydawać, że Missy wyrosły rogi i ogonek.
– Co się z tobą stało? – krzyknęła. – Chyba odeszłaś od zmysłów? Poplamiłaś czymś ohydnym moją sukienkę, mówiłaś te wszystkie znieważające rzeczy o mnie przy mojej rodzinie, a teraz doprowadziłaś nas do ruiny. Ciebie powinno się zamknąć.
– A ja chciałabym, aby to wszystko zakończyło się zamknięciem ciebie. A teraz, wybaczcie mi, bo się spieszę. Mam umówione spotkanie. Wychodzę za mąż. – Missy odeszła z nosem zadartym do góry. – – Chyba zemdleję – oświadczyła Alicja i zaraz po tych słowach opadła na przepełnione ubraniami okno wystawowe sklepu wuja Herberta.
Sir William wykorzystał okazję, aby objąć ją wpół, i zawołał na pomoc kierowcę. A gdy chwilę potem transportowali Alicję z powrotem do samochodu, sprawne palce szofera zbadały mimochodem delikatny kształt jej brodawek. Wokół samochodu zebrał się tłum gapiów, składający się głównie z synów i wnuków wuja Herberta. Sir William bez ceregieli usadowił Alicję na siedzeniu i polecił szoferowi natychmiast odjechać.
Alicja doszła do siebie w pośpiechu, kiedy poczuła, że przyszły teść, chcąc rozluźnić jej gorset, szukał czegoś po omacku pod jej sukienką.
– Przestań, ty lubieżny staruchu! – warknęła, zapominając o takcie. Zakryła twarz dłońmi i pochyliła się: – Boże, czuję się okropnie.
– Czy chcesz wracać do domu? Teraz nie musimy już jechać do Missalonghi – powiedział sir William, purpurowy na twarzy.
– Tak, chcę!
Oparła się z powrotem o siedzenie, a świeże powietrze owiało jej twarz. To ją trochę odprężyło. Westchnęła. Dzięki Bogi poczuła się lepiej.
Prawie przed sobą, ale po drugiej stronie szyby, która oddzielała tylne siedzenie od kierowcy, widziała dumną i kształtną głowę szofera osadzoną na silnej, gładkiej szyi. Jak na mężczyznę, miał cudowne, małe uszy. Był przystojny, równie ciemnowłosy jak Missy, i wyglądał na cudzoziemca. Ten muskularny mężczyzna uniósł ją tak lekko. Pamiętała dotyk jego rąk na swoich piersiach. Poczuła, że jej sutki same się podnoszą na to wspomnienie i skręciła się boleśnie na siedzeniu. Jak on miał na imię? Frank? Tak, Frank. Frank Pellagrino. Zanim wuj Billy zatrudnił go jako kierowcę, pracował w fabryce.
Z ukosa spojrzała na sir Williama. Siedział sztywno, jakby połknął kij, i wyglądał na bardzo rozzłoszczonego.
– Czy te czterdzieści akcji ma dla nas rzeczywiście tak duże znaczenie?
– Odkąd wiemy, że Richard Hurlingford wyprzedał swoje miesiąc temu, te czterdzieści dodatkowych akcji całkiem zmienia sytuację. – Sir William westchnął:
– To właśnie dlatego ten tajemniczy kupiec uważa, że zebrał ich wystarczająco dużo, aby jutro zwołać nadzwyczajne zebranie.
– Skończona idiotka! – burknęła Alicja. – Jak Missy mogła być tak skończoną idiotką!
– Ja myślę, że to my okazaliśmy się skończonymi głupcami, Alicjo. Nigdy jej nie zauważałem, a teraz wiem, że powinienem był to zrobić. A także uważać na wszystkie panie z Missalonghi. Czy zauważyłaś, jak ona wygląda? Jakby pozjadała wszystkie rozumy. I chyba powiedziała, że wychodzi za mąż, a może to była tylko moja wyobraźnia?
Alicja parsknęła:
– Tak, tak. Rzeczywiście mówiła coś takiego, ale myślę, że to raczej jej bujna wyobraźnia.
Nagle jej umysł zaprzątnęła inna sprawa.
– Głupia, stara ciotuchna Cornie – wycedziła przez zęby. – Och, z jaką przyjemnością wylałabym ją jutro z pracy po choćby jednej wzmiance o akcjach i o tym, że idzie na operację.
– Cóż, dlaczego jej nie zwolnisz?
– Ponieważ nie mogę. Jeśli sprawy przyjmą gorszy obrót, to mój sklep z kapeluszami może się stać jedynym źródłem dochodów. Nigdy nie znajdę nikogo w połowie tak dobrego do prowadzenia salonu, jak ciotka Cornie, nawet jeśli zapłacę dziesięć razy więcej niż jej. Jest po prostu niezastąpiona.
– Lepiej się pomódl, aby ona nie zdała sobie z tego sprawy, bo poprosi cię o dziesięć razy więcej niż dostaje teraz. – Nuta zadowolenia zabarwiła jego głos, po czym dodał: – A wtedy, moja droga, jeśli nie będziesz mogła sobie na to pozwolić, sama zostaniesz sprzedawczynią. Może byłabyś nawet lepsza niż Cornelia.
– Ja tego nie mogę zrobić! – Alicja złapała oddech.
– To by podważyło moją pozycję w byrońskim towarzystwie. Co innego mieć wrodzony talent do interesów, a co innego prowadzić handel własnymi towarami osobiście. – Pociągnęła klapy swego bladoróżowego płaszcza, a przez jej twarz przemknęło niezadowolenie z powodu jego prostolinijności. – Och, wuju Billy, nagle poczułam się tak, jakbym stąpała po pękającej krze i boję się, że znajdę się pod nią.
– Wiem. W tej chwili nic nie możemy zrobić, to prawda. Ale nie poddawaj się, to jeszcze nie koniec. Kiedy ten tajemniczy kupiec pojawi się na jutrzejszym zebraniu, może się okazać, że jest to chłop, który wybił się o własnych siłach. Wtedy będzie można nim łatwo manipulować. A do tego przydasz nam się i ty.
Alicja nie odpowiedziała, rzuciła mu jedynie spojrzenie, które było mieszaniną zwątpienia i niechęci. Znów zajęła się studiowaniem tyłu głowy szofera, co było dużo przyjemniejszym zajęciem niż oglądanie cholernego oblicza sir Williama.
Kiedy Missy wkroczyła do wypożyczalni, była przekonana, że zastanie tam Unę, chociaż to nie był dzień jej dyżuru. I rzeczywiście, Una tam była.
– Och, Missy, tak się cieszę, że cię widzę! – krzyknęła, podskakując. – Mam dla ciebie niespodziankę.
– Ja też mam dla ciebie kilka niespodzianek – odpowiedziała Missy.
– Poczekaj tu chwileczkę, zaraz wracam. – Una zniknęła w kąciku do parzenia herbaty i po chwili pojawiła się z wielkim białym pudłem i pudełeczkiem na kapelusze. Oba były przewiązane białą wstążeczką.
– Wszystkiego najlepszego, najdroższa Missy!
Uśmiechnęły się do siebie z wielkim uczuciem, doskonale się rozumiejąc.
– To szkarłatna, koronkowa suknia i kapelusz? – zgadywała Missy.
– To szkarłatna, koronkowa suknia i kapelusz – zgodziła się Una.
– Włożę to na swój ślub.
– John Smith! Wybrałaś idealnego mężczyznę.
– Uciekłam się do oszustwa i podstępu.
– Jeśli nie mogłaś go zdobyć w inny sposób, to czemu nie.
– Powiedziałam mu, że umrę z powodu choroby serca.
– A czy my wszyscy tego nie zrobimy?
– To dzielenie włosa na czworo – powiedziała Missy. – Czy przyjedziesz na mój ślub?
– Bardzo bym chciała, ale nie.
– Dlaczego?
– To byłoby niestosowne.
– Z powodu twojego rozwodu? Nie bierzemy ślubu w kościele, więc nikt nie będzie protestował.
– To nie ma nic wspólnego z rozwodem, kochanie. Myślę, że John Smith nie bardzo chciałby oglądać twarze z przeszłości.
Una miała rację, więc Missy porzuciła ten temat. Nie było nic do dodania, a wdzięczności nie dało się wyrazić w słowach. Poza tym Missy musiała już iść. Una przyglądała się jej z bólem w oczach, jak gdyby Missy zabierała coś drogocennego z jej życia, coś, z powodu czego Una cierpiała przez długie lata. To coś nie było tak namacalne, jak szkarłatna, koronkowa suknia. Jakiś niezrozumiały impuls przyciągnął Missy do biurka. Pochyliła się i objęła ramieniem Unę, całując w policzek.
– Do widzenia, Uno.
– Do widzenia, moja najlepsza i najdroższa przyjaciółko! Bądź szczęśliwa!
Missy zauważyła Johna Smitha na peronie w Katoomba, jeszcze zanim pociąg się zatrzymał. Dzięki Bogu za to! Nie zmienił zamiarów. Najkrótszą drogą powoli zbliżał się do pociągu i nawet się ucieszył na widok Missy wysiadającej z wagonu.
– Dostałem pozwolenie i pobieramy się jeszcze dziś – powiedział zabierając od Missy pudełka.
– Ja nie chcę brać ślubu w brązie – rzekła Missy, odbierając mu swoje pudełka. – A. teraz, jeśli mi wybaczysz, skoczę do dworcowej toalety, żeby się przebrać w ślubną suknię.
– W ślubną suknię? – spojrzał z komicznym przerażeniem na swoją flanelową koszulę i na stare, moleskinowe spodnie.
Roześmiała się.
– Nie przejmuj się. Mój strój nie jest tradycyjny i tak naprawdę to ty będziesz wyglądał dużo bardziej stosownie niż ja.
Sukienka była doskonale dopasowana. Ależ ta Una miała oko do rozmiarów! I co za cudowny kolor! Jej oczy przeszywały ubranie iskrami. Gdzie, u diabła, Una znalazła tak stylowy i elegancki strój, i to do tego w tak figlarnym kolorze?
Wydawało się, że lustro na ścianie ma czarodziejskie właściwości, pokrywając odbicie Missy drobniutką patyną piękna. Poprawiając swój śmieszny szkarłatny kapelusz stwierdziła, że wygląda znakomicie. Jej ciemne włosy okazały się nagle interesujące, a szczupła sylwetka stała się wysmukła jak młode drzewo. Tak, bardzo dobrze. To już na pewno nie było staropanieństwo.
John Smith z trudem oprzytomniał z szoku wywołanego jej naglą przemianą.
– No cóż, teraz ja mam kłopot. Wyglądam jak prostak, a ty jak dama – wziął ją pod rękę z nieukrywaną wesołością. – Chodź, damo, weźmy ten ślub, zanim się rozmyślę.
Szli ulicami Katoomba, wywołując ogólne zainteresowanie przechodniów, co powodowało, że najwyraźniej czuli się zadowoleni.
– To było takie proste! – powiedziała Missy, gdy już było po wszystkim i siedzieli obok siebie na wozie Johna Smitha.
Uniósł jej dłoń, żeby spojrzeć na obrączkę.
– Jestem teraz panią Smith – powiedziała Missy.
– Jak to ładnie brzmi.
– Muszę przyznać, że teraz było dużo lepiej niż za pierwszym razem.
– Czy twojemu pierwszemu ślubowi towarzyszyła duża uroczystość?
– To było widowisko. Zaproszono dwieście pięćdziesiąt osób. Panna młoda miała przy sukni ślubnej tren, który mierzył trzydzieści stóp i do uniesienia go potrzebowała niemal regimentu wystrojonych, małych chłopców. Towarzyszyło jej dwadzieścia czy czterdzieści druhen. Wszyscy panowie przybyli we frakach. W uroczystości brał udział jakiś bardzo ważny arcybiskup i towarzyszył nam kościelny chór. Dobry Boże, to był koszmar. Jednak w porównaniu z tym, co nastąpiło potem, ślub był idyllą w raju.
Spojrzał na nią ukradkiem, podnosząc brew.
– Chcesz tego słuchać?
– Myślę, że tak. Mówi się, że druga żona musi walczyć z duchem pierwszej, a dużo trudniej jest poradzić sobie z duchem niż z żywą osobą. – Zrobiła pauzę, żeby zebrać się na odwagę. – Czy ona dużo dla ciebie znaczyła?
– Może, gdy się pobieraliśmy. Naprawdę nie pamiętam. Rozumiesz, ja jej nie znałem, tylko słyszałem o niej. A ona chciała mnie mieć, bo jestem pewny, że ja bym się jej nie oświadczył. Bo widzisz, ja jestem takim typem mężczyzny, któremu to kobiety się oświadczają. Nie mam na myśli twoich oświadczyn, bo te były uczciwe i otwarte. A ona? Ona raz towarzyszyła mi jak wysypka na ciele, to znów unikała mnie jak zarazy. Miotała się pomiędzy ciepłem a zimnem – tak to nazywano. Sądzę, że kobiety uważają, iż tego się od nich oczekuje – że jeśli nie będą się tak zachowywały, to życie mężczyzn stanie się cholernie nieciekawe. A czy obecna pani Smith wie, dlaczego ją tak bardzo lubię? Lubię cię, ponieważ ty nie miotasz się pomiędzy ciepłem a zimnem w ogóle.
– Jestem ci wdzięczna – powiedziała Missy skromnie. – Mów dalej, co się stało potem?
– Uznała się za upoważnioną do podejmowania wszystkich decyzji, a to, czego zażądała, musiało być spełnione. W końcu znalazła sobie kochanka, co zresztą nie miało dla niej większego znaczenia. Ja byłem potrzebny tylko po to, aby zapewnić jej ogólny szacunek i towarzyszyć tu i tam. Mężczyzn, którzy ją otaczali, nazywała „zalotnikami”. Byli to na ogół wyfiokowani głupcy z gardeniami w butonierkach i włosami błyszczącymi bardziej niż lakierki. Ona stała się po prostu taka jak towarzystwo, w którym się obracała. Jej przyjaciółki zawsze były w doskonałej formie, twarde jak stare, nie do zdarcia buty, a przyjaciele przypominali rozpływające się masło i przywiędłą tygodniową sałatę. Lubiła wystawiać mnie na pośmiewisko, wobec wszystkich i wszędzie. Stałem się w końcu ociężały i na ogół byłem bez humoru. Nigdy też nie zachowywała prywatnych tajemnic i często prowokowała mnie do awantur, nawet w publicznych miejscach. Mówiąc krótko, gardziła mną.
– A ty? Co ty do niej czułeś?
– Nienawidziłem jej! – Najwyraźniej czuł to nadal, bo ton jego głosu wskazywał, że nie pogrzebał tego przeżycia w przeszłości.
– Jak długo byłeś żonaty?
– Cztery czy pięć lat.
– Czy mieliście dzieci?
– Boże uchowaj! Przecież to by zniszczyło jej figurę. A poza tym ona była stworzona tylko do całowania, przytulania i złośliwości, ale nie do sypiania ze mną. To zdarzało się tylko wtedy, gdy była pijana, a zaraz potem wrzeszczała, wyła, i wyskoczywszy z domu, biegła do zaprzyjaźnionego lekarza, który patronował całemu gronu jej znajomych.
– I w końcu umarła? – spytała Missy, ledwie zdolna uwierzyć, że taka kobieta mogła znaleźć tak szybki koniec.
– Pewnego wieczoru okropnie się pokłóciliśmy. Nie pamiętam już teraz, ale chyba z powodu czegoś zupełnie nieważnego i idiotycznego. Mieszkaliśmy w domu, który stal frontem do przystani i najwidoczniej, kiedy wyszedłem, poszła popływać, żeby ostudzić swój gniew. Znaleziono jej ciało parę tygodni później wyrzucone na plażę Balmoral.
– Och, to okropne.
Prychnął.
– Akurat! Policja na wszystkie sposoby próbowała obciążyć mnie. Na szczęście, gdy wyszedłem wówczas z domu, spotkałem przyjaciela, który również został wykopany z łóżka. Udaliśmy się razem do mieszkania naszego wspólnego znajomego – kawalera. Tam zostaliśmy do następnego ranka, pijąc coraz to więcej. A ponieważ służba widziała ją jeszcze mniej więcej w pół godziny po moim wyjściu, policja była bezradna. Poza tym wyniki badań biura śledczego wskazywały, że się po prostu utopiła. Na jej ciele nie stwierdzono żadnych śladów pobicia czy przemocy. Ale i tak większość ludzi w Sydney uważała, że to ja ją zabiłem. Sądzili, iż byłem zbyt sprytny, aby dać się złapać, a swoich przyjaciół przekupiłem, żeby złożyli fałszywe zeznania.
– A kiedy to wszystko się wydarzyło?
– Jakieś dwadzieścia lat temu.
– To bardzo dawno. A co robiłeś od tamtej pory? Co zajęło ci tyle czasu, że dopiero teraz zacząłeś robić to, co ci najbardziej odpowiada?
– Cóż, opuściłem Australię, gdy tylko otrzymałem na to zgodę policji. Podróżowałem po całym świecie. Afryka, Klondike, Chiny, Brazylia, Teksas. Przez te dwadzieścia lat żyłem na dobrowolnym wygnaniu. Ponieważ urodziłem się w Londynie, zmieniłem nazwisko i kiedy wróciłem do Australii, byłem już obywatelem świata – Johnem Smithem. Nie miałem przeszłości, a mój majątek ulokowany był w złocie.
– A dlaczego wybrałeś akurat Byron?
– Z powodu doliny. Wiedziałem, że będzie wystawiona na sprzedaż, a zawsze chciałem mieć dolinę.
Czując, że dowiedziała się już prawie wszystkiego, Missy zmieniła temat. Zaczęła opowiadać o nieuczciwym i niehonorowym działaniu spółki Byron Bottle oraz o trudnej sytuacji matki i ciotki. John Smith słuchał uważnie, wokół jego ust błąkał się uśmieszek. Kiedy skończyła, objął ją wpół i posadził naprzeciwko siebie.
– Cóż, pani Smith. Naprawdę nie chciałem cię poślubić. Ale przyznaję, że za każdym razem, kiedy otwierasz usta, nie mówiąc już o łóżku, godzę się z tym faktem coraz bardziej. Jesteś uczciwa, dobroduszna i jesteś Hurlingfordem z Hurlingfordów, co stwarza mi szansę, której się nigdy nie spodziewałem – powiedział.
– To interesujące, jaki obrót mogą przybrać sprawy.
Resztę drogi do domu przejechali w błogiej ciszy.
Następnego ranka John Smith wdział świetnie skrojony i nadzwyczaj elegancki garnitur, białą koszulę i krawat.
– Cokolwiek chcesz zrobić dzisiaj, musi to być ważniejsze od naszego ślubu – zauważyła Missy bez śladu urazy.
– Tak, to prawda.
– Czy jedziesz bardzo daleko?
– Tylko do Byron.
– Jeśli się pospieszę, podrzucisz mnie do mamy?
– Dobry pomysł. Poczekasz tam na mnie aż do późnego popołudnia, a kiedy przyjadę po ciebie, przedstawisz mnie swojej rodzinie. Prawdopodobnie będę miał im wiele do powiedzenia.
„Wszystko układa się bardzo dobrze” – rozmyślała Missy podczas jazdy wzdłuż grzbietu doliny. Siedziała na wozie w ślubnej czerwonej sukni i kapeluszu obok swego niezwykle eleganckiego męża. – „Nieważne, że zdobyłam go kłamstwem i podstępem. Lubi mnie. On naprawdę mnie lubi, nawet jeśli nie zdaje sobie z tego sprawy. Właśnie się przesunął, aby być bliżej mnie. Kiedy minie ten rok, będę w stanie powiedzieć mu prawdę. Poza tym, jeśli wszystko ułoży się szczęśliwie, zostanę matką jego dziecka. Pierwsza żona bardzo go zraniła, odmawiając rodzenia dzieci. Teraz, gdy jest bliżej pięćdziesiątki niż czterdziestki, dzieci stały się dla niego bardzo ważne. Będzie wspaniałym ojcem, bo ma poczucie humoru”.
Zanim wyruszyli do Byron, pojechał z nią w poprzek doliny do miejsca za zakrętem, gdzie zamierzał zbudować dom.
Missy odkryła, że wodospad podczas wietrznego dnia nie dosięgał dna doliny i zamiast spadać, tworzył rozpryskujący się wir, który wypełniał powietrze obłoczkami tęczowej mgiełki. Pod nim leżał ogromny basen, szeroki i spokojny aż do miejsca, gdzie przechodził w wąski przesmyk, aby potem przerodzić się w poprzecinaną kaskadami rzekę. Woda w basenie miała kolor turkusu egipskich fajansów, była mętna i gęsta jak syrop. John pokazał jej, że źródło wód basenu stanowi duży podziemny strumień, który wypływał z groty pod ścianą skalną.
– To wapień powoduje, że basen ma taki dziwaczny kolor – wyjaśnił. – A to jest miejsce, gdzie będziemy mieszkali i skąd będziemy mogli podziwiać wspaniały powab tej okolicy. To znaczy, gdzie ja będę mieszkał, bo wątpię, czy ty tego dożyjesz.
– Wykrzywił twarz. – Widzisz Missy, domów nie buduje się w jeden dzień, zwłaszcza gdy spada to na jedną parę rąk. Nie chcę tu żadnych robotników, bo będą sikali do basenu, upijali się w sobotę, opowiadając potem niestworzone brednie o tym, co się rzekomo dzieje w dolinie.
– Umówiliśmy się, że nie będziemy wspominali o moim stanie zdrowia. A tego domu nie będziesz budował jedną parą rąk, bo masz jeszcze moje ręce – powiedziała Missy wesoło. – Nie jest mi obca ciężka praca, a chata jest tak mała, że utrzymanie jej w porządku nie zajmie mi dużo czasu. A jak powiedział doktor, nie stanowi różnicy, czy będę leżała w łóżku czy pracowała jak wyrobnica – to się po prostu stanie któregoś dnia i już.
Objął ją i pocałował, tak jakby była dla niego małym skarbem, a pocałunek sprawił mu przyjemność. Wyruszyli do Byron dużo później niż pierwotnie zamierzali, ale żadne z nich nie zwróciło na to uwagi.
Octavia i Drusilla były w kuchni, gdy Missy nagle weszła do domu. Spojrzały na nią zaskoczone, starając się zrozumieć, dlaczego jest ubrana w tę szkarłatną, koronkową suknię, nie wspominając już o kapeluszu ozdobionym pełnym wdzięku pióropuszem ze szkarłatnych strusich piór.
Co prawda nie przemieniła się w ciągu jednej nocy w piękność, ale na pewno, już na pierwszy rzut oka, zmienił się jej styl. Była niezwykle elegancka i biła od niej taka duma, że mimo koloru sukni nie można jej było pomylić z ulicznicą. Przypominała raczej obytą w wielkich sferach kobietę z Londynu niż jedną z mieszkanek Caroline Lamb Place.
– Och, Missy, wyglądasz świetnie – zapiszczała Octavia, siadając w pośpiechu.
Missy przywitała się z nimi.
– Miło to usłyszeć, ciociu, bo przyznam, że czuję się cudownie – uśmiechnęła się do nich triumfalnie. – Przyszłam powiedzieć wam, że wyszłam za mąż – machnęła przed ich oczyma dłonią z obrączką.
– Za kogo? – spytała rozpromieniona Drusilla.
– Za Johna Smitha. Pobraliśmy się wczoraj w Katoomba.
Zarówno Drusilla, jak i Octavia natychmiast odrzuciły myśl o tym, że całe miasto plotkuje o nim, nazywając zbrodniczym typem. Wyciągnął przecież ich Missy z kłopotliwego staropanieństwa, musiał więc być przez nie kochany. Należała mu się wdzięczność, szacunek i lojalność.
Octavia podskoczyła ociężale, żeby wstawić czajnik. Poruszała się z większą elastycznością i swobodą niż zwykle, ale Drusilla była tak zajęta przyglądaniem się solidnej obrączce córki, że tego nie spostrzegła.
– Pani Smith! – wymówiła Drusilla dla eksperymentu. – Coś takiego, Missy, to brzmi dystyngowanie.
– Prostota jest zawsze dystyngowana.
– A gdzie on jest? Czy przyjedzie, aby się z nami zobaczyć? – spytała Octavia.
– Ma parę spraw do załatwienia w Byron, ale myślę, że zrobi to dziś późnym popołudniem. Chce zobaczyć się z wami, kiedy przyjedzie zabrać mnie do domu. Myślałam, mamo, że wypełniając zajęciami ten dzień, mogłybyśmy przejść się do Byron. Muszę kupić artykuły spożywcze. Chcę też wstąpić do sklepu wuja Herberta, żeby wybrać parę materiałów na suknie dla siebie. Ten brąz już mnie wykończył i nie założę go nigdy więcej. A zamierzam pracować w męskiej koszuli i spodniach, ponieważ są wygodniejsze, no i poza tym nikt przecież nie będzie mnie oglądał.
– Czyż nie dobrze się składa, że kupiłaś maszynę do szycia, Drusillo? – powiedziała Octavia, zbyt szczęśliwa, aby zamartwiać się spodniami Missy.
Ale Drusilla zastanawiała się nad czymś tak ważnym, że ani maszyna do szycia, ani spodnie Missy nie zwróciły jej uwagi.
– A czy możesz sobie na to pozwolić? – spytała córkę z niepokojem. – Materiały u wuja Herberta są tak drogie, zwłaszcza wszystkie inne poza brązem, więc chyba na nic ci się nie przydam.
– Wydaje mi się, że mogę. John – powiedział mi ostatniego wieczoru, że zamierza dzisiaj rano złożyć dla mnie w banku tysiąc funtów. Ponieważ, jego zdaniem, żona nie powinna zwracać się do męża za każdym razem, kiedy potrzebuje pieniędzy, ani też liczyć każdego grosza, który wyda. Prosił mnie tylko o to, żebym nigdy nie przekraczała sumy, którą mi wyznaczył – tysiąca funtów rocznie. Czy możecie sobie wyobrazić? I utrzymanie domu nie jest w to wliczone! Włożył sto funtów na zakupy w pusty słoik po kawie i powiedział, że będzie ciągle je tam wkładał, bo nie chce widzieć sklepowych rachunków. Och, mamo, ciągle mam te kłopoty z oddychaniem.
– Tysiąc funtów! – oszołomione Octavia i Drusilla spojrzały na Missy z szacunkiem. – Musi być bogatym człowiekiem – powiedziała Drusilla doznając duchowej przemiany, ponieważ zrozumiała, że nareszcie będzie mogła zagrać na nosie Aurelii, Auguście i Antonii. „Ha! Missy nie tylko zdołała wyprzedzić Alicję przed ołtarzem, ale zdaje się, zrobiła dużo lepszy interes”.
– Tak, wydaje się, że tak – Missy na chwilę dostosowała się do okoliczności. – Jego hojność rzeczywiście nasuwa myśl, że jest bogaty, ale wydaje mi się, iż on jest kimś więcej niż tylko bogatym człowiekiem. Nigdy, ale to przenigdy nie sprawię mu kłopotu przekraczając sumę, którą mi wyznaczył. W tej chwili jednak potrzebuję kilku przyzwoitych ubrań – nie brązowych! Parę zimowych i letnich sukienek, to wszystko. Och, mamo! Jak pięknie jest tam na dole, w dolinie. Nie mam ochoty prowadzić życia towarzyskiego, chcę być po prostu tam tylko z Johnem.
Drusilla spojrzała na Missy, nagle zakłopotana.
– Missy, tak niewiele możemy ci dać w prezencie ślubnym. Ale myślę, że możemy podarować ci jałówkę rasy Jersey, nieprawdaż Octavio?
– Oczywiście, że możemy podarować jałówkę – odpowiedziała Octavia.
– To się nazywa dostać znakomity prezent ślubny! – powiedziała Missy. – Pokochamy ją, na pewno.
– Ale najpierw musimy doprowadzić naszą krowę do byka wuja Persivala – powiedziała Octavia.
– Będziecie musieli trochę na nią poczekać, ale przy odrobinie szczęścia za kilka miesięcy będzie mały cielaczek.
Drusilla spojrzała na kuchenny zegar.
– Jeśli chcesz odwiedzić sklepy wujów Herberta i Maxwella, to powinnyśmy już wyruszyć. Możemy także umówić się na podwieczorek z Julią, w jej herbaciarni, żeby opowiedzieć jej wszystkie nowinki. Słowo daję, będzie zaskoczona!
Octavia szarpnęła się lekko i nie doznała żadnego bólu.
– Idę z wami! – obwieściła zdecydowanie. – Dzisiaj nie pójdziecie beze mnie. Choćbym się miała czołgać na rękach i kolanach, to pójdę!
I tak, w ten późny ranek, trzy panie przechadzały się w centrum handlowym miasta, trzymając się pod ręce.
Po drugiej stronie ulicy Octavia zauważyła panią Cecil Hurlingford – żonę doktora Cecila Hurlingforda, pastora kościoła w Byron, której ostrego języka wszyscy starali się unikać.
– Umierasz z ciekawości, prawda ty stara czarownico? – powiedziała Octavia pod nosem przez zęby. Uśmiechnęła się przy tym i skłoniła głową tak sztywno, że pani Cecil zdecydowała się przejść na drugą stronę ulicy, aby lepiej obejrzeć czerwone cudo, które przyplątało się do stadka z Missalonghi.
Niestety, Drusilla przerwała tę wycieczkę, wydawszy z siebie nagły okrzyk połączony ze śmiechem i wskazała palcem w stronę pani Cecil.
– Och, Octavio, pani Cecil nie poznała Missy. Pewnie sądzi, że przyłączyła się do nas jedna z mieszkanek Caroline Lamb Place.
Wszystkie trzy panie z Missalonghi wybuchnęły śmiechem, a pani Cecil Hurlingford skręciła pospiesznie do herbaciarni ciotki Julii, aby jak najszybciej uciec od tego niestosownego wybuchu wesołości, który najwidoczniej sama wywołała.
– Co za wrzawa! – zapiszczała z radości Octavia.
– Im większa, tym lepsza – powiedziała Missy, wchodząc w drzwi imperium handlowego wuja Herberta.
Zajście na ulicy okazało się znakomitym środkiem wzmacniającym przed tym, co miało nastąpić w sklepie. Gdy Missy posunęła się do tego, żeby kupić dla siebie koszulę i spodnie, oszołomiony wuj Herbert złożył usta w trąbkę. Natomiast James zabełkotał z przerażenia, kiedy Missy zażądała po jednej długości materiału z lawendowo-niebieskiej tafty, morelowego jedwabiu, bursztynowego atłasu i cyklamenowej wełny. Doszedłszy do siebie wuj Herbert chciał już pofolgować sobie wydalając ze sklepu zuchwałą dziewczynę, ale zmienił zdanie i wręcz spokorniał, kiedy zapłaciła za swoje sprawunki w złocie. Bez względu na to, jak bardzo zdumiały go zakupy Missy, Herbert cały czas zaprzątnięty był rozmyślaniem o tym, co też się dzieje w fabryce butelek, gdzie odbywało się nadzwyczajne zebranie udziałowców Byron Bottle. Hurlingfordowie prowadzący sklepy wysłali na to spotkanie Maxwella jako swego reprezentanta. Uważali, że Maxwell ze swoim ciętym językiem najlepiej potrafi walczyć o ich sprawy. Handel musiał się przecież nadal kręcić. Jeżeli fabryka butelek oraz – co za tym szło – łazienki, hotele i zdrojowiska okażą się bezużyteczne, wtedy sklepy staną się najważniejsze.
– Dostarczysz te wszystkie rzeczy dziś po południu do Missalonghi, Jamesie – powiedziała Missy dostojnie, kładąc na ladzie złotego funta szterlinga. – A to dla ciebie. Zabierz też artykuły spożywcze, które zamówiłam w sklepie wuja Maxwella. Mamo, ciociu Octavio, idziemy! Możemy teraz zjeść lunch z ciocią Julią.
Trzy panie z Missalonghi opuściły sklep z wielką godnością.
– Och, jakie to wszystko zabawne! – zachichotała cicho Octavia, idąc już prawie normalnie. – Nigdy się tak dobrze nie bawiłam!
Missy też była zadowolona, chociaż nieco mniej. Po prostu nie otrząsnęła się jeszcze z szoku, jakiego doznała, kiedy rzeczywiście znalazła w banku obiecane jej przez Johna tysiąc funtów. Nie mogła też zapomnieć, jak uprzejmie została przyjęta przez szefa banku, Quintusa Hurlingforda. John Smith polecił mu, aby pieniądze, które Missy będzie podejmowała, były wypłacane w złocie, ponieważ w złocie zostały złożone.
Aż tysiąc funtów! Na dodatek miała już materiały na sukienki, kupiła koszule, spodnie, a także kilka par ładnych bucików. Nie potrzebowała niczego więcej. Gdyby otrzymała sto funtów zamiast tego zdumiewającego tysiąca, i tak nie przekroczyłaby tej sumy przed upływem roku. Bo czyż ona kiedykolwiek posiadała więcej niż jednego lub dwa szylingi? Mogła więc za tę sumę kupić matce i ciotce dwukołówkę z osiołkiem. Osiołek zjada mniej paszy niż koń i zaprzęganie go jest łatwiejsze. W ten sposób matka z ciotką nie będą musiały już chodzić pieszo i poniżać się do próśb, aby przysyłano po nie powóz. Tak, na ślub Alicji pojadą własną dwukółką z osiołkiem.
Ciotka Julia zdążyła już wydać swoje sto funtów ze sprzedaży akcji. Polowa herbaciarni była odgrodzona, a dwóch robotników męczyło się przy szlifowaniu i przebudowie.
Przeprosiwszy za bałagan, Julia skoncentrowała uwagę na stroju Missy, podziwiając jego urok.
– Wspaniała suknia i kapelusz, kochanie – powiedziała. – Ale czy kolor nie jest zbyt wyzywający?
– Jest zdecydowanie wyzywający – przyznała Missy bez cienia wstydu. – Widzisz, ciociu, miałam już tak dosyć tego wiecznego brązu, że wybrałam kolor najbardziej się od niego różniący. A poza tym dobrze mi w nim, prawda?
„No tak, tylko czy pasuje do mojej herbaciarni?” – zastanowiła się Julia, ale nie powiedziała tego głośno. To nie byłoby grzecznie, krytykować swoją dobrodziejkę. A że z powodu remontu nie miała zbyt wielu klientów, mogła mieć cichą nadzieję, że nikt jej nie posądzi o to, że udostępniła swój lokal komuś z Caroline Lamb Place. „Och! To o tym plotkowała dzisiaj pani Cecil Hurlingford! O Boże!”
Tymczasem podprowadziła panie z Missalonghi do najlepszego stolika i wkrótce podała posiłek składający się z kanapek, ciasteczek i dużej ilości herbaty.
– Zamierzam położyć tapetę w kolorach kremowym, złotym i purpurowym – powiedziała, przysiadając się do gości. – Krzesła obiję harmonizującym z tapetami błyszczącym brokatem. Sufit będzie miał barwę złota. Kanarki też będą miały klatki w tym kolorze i wszędzie ustawię donice z palmami. Czy sąsiednie drzwi – pogardliwie ruszyła głową w kierunku „Olympus Cafe” – będą mogły z tym konkurować?
Drusilla właśnie otworzyła usta, żeby podzielić się wiadomością, iż Missy poślubiła Johna Smitha, który okazał się bogatym człowiekiem, a nie żadnym szubrawcem, kiedy przez drzwi wpadła Cornelia, wlokąc za sobą, jak pawi ogon, różnego rodzaju kolorowe wstążki i przepaski.
Cornelia i Julia mieszkały razem nad herbaciarnią, która nie do końca stanowiła własność Julii. Płaciła olbrzymi podatek swojemu bratu Herbertowi, który solennie zapewniał ją, że już niedługo spłaci go co do grosza. Tymczasem zarówno podatek, jak i zainwestowana suma ze sprzedaży jej domu i pięciu akrów ziemi przyniosły mu taki zysk, że kupił sobie nowy sklep. Dzielące wspólny żywot dwie siostry rozkoszowały się wszelką nową informacją, uzyskiwaną dzięki pracy w ogólnie dostępnych miejscach – herbaciarni i sklepie Alicji. Cornelia, mniej pobudliwa z nich dwóch, musiała zawsze czekać z przekazaniem zdobytych przez siebie nowych wieści do zamknięcia sklepu, ponieważ Alicja nie pozwalała jej go opuszczać, gdy był otwarty. Coś, co miała im do zakomunikowania, musiało być bardzo ważne, skoro zaryzykowała gniew Alicji. Cornelia była tak wstrząśnięta wiadomościami, które przyniosła, że ledwie obrzuciła spojrzeniem szkarłatny strój Missy.
– Zgadnijcie! – wysapała, padając na krzesło i zupełnie zapominając o elegancji, której wymagano od niej w salonie Alicji.
– Co? – spytały wszystkie naraz. Świadome były tych wszystkich faktów i spodziewały się usłyszeć coś, co zrobi na nich piorunujące wrażenie.
– Alicja dzisiaj rano uciekła z szoferem Billy’ego!
– Co???
– Tak, tak, uciekła z kochankiem! I to w jej wieku! Och, jaki cyrk jest teraz w domu Aurelii! Histeria na przemian z wściekłością! Mały Willie był bliski płaczu szukając Alicji, bo nie chciał uwierzyć w to, co mu napisała. Billy huczał jak wichura, bo musiał się udać na jakieś bardzo ważne spotkanie w fabryce i nie mógł zrobić tego, co chciał – napuścić policję na szofera. Aurelię, sztywną jak kłoda, trzeba było przenieść do łóżka, a potem wezwać do niej doktora Nevilla, bo wstrzymał jej się oddech tak, że aż zemdlała. Wuj Neville zbeształ ją, że wezwano go bez powodu, i nazwał zepsutym dzieciakiem, co spowodowało, iż zaczęła wrzeszczeć i pewnie jeszcze to robi. Edmund opadł zrezygnowany na krzesło i nie ruszał się, a Ted z Randolphem usiłowali coś zrobić, żeby go nakłonić do udania się na to spotkanie w fabryce. A najgorsze było to, że Alicja i szofer uciekli nowym firmowym autem Billy’ego, tak jak gdyby to był ich własny samochód.
Zapierające dech opowiadanie Cornelia zakończyła wybuchem śmiechu, Missy przyłączyła się do niej, a potem po kolei wszystkie trzy panie włączyły się do tej kaskady śmiechu wywołanej wydarzeniami w Mon Repos. Wszystko to wprawiło je w doskonały nastrój. Teraz, już na spokojnie, zajęły się dokładną analizą małżeństwa Missy i ucieczki Alicji z kochankiem, tak ze zapomniały o podwieczorku.
John Smith przybył do Missalonghi parę minut przed piątą. Wyglądał na bardzo zadowolonego. Uprzejmie uścisnął dłoń teściowej, powstrzymując się od całowania, co zresztą szczerze przypadło jej do gustu. Przywitał się także z Octavią.
Drusilla musiała przyznać, po raz pierwszy przyglądając się dokładnie, że ma świetną męską sylwetkę. Oczywiście wrażenie to wzmagał elegancki garnitur, świeżo ostrzyżone włosy, a także schludnie przycięty zarost. Tak, Missy nie miała co się wstydzić wyboru partnera na życie. To, że był dużo starszy, nie stanowiło zdaniem Drusilli przeszkody. Wręcz przeciwnie. Te pięćdziesiąt lat czyniło z niego odpowiedniego kandydata na męża. Wydawał się też mieć dobry charakter. Zachowywał się zupełnie swobodnie w domu i pochwalił zapach baraniny, który docierał od strony kuchni.
– Mam nadzieję, że ty i Missy zostaniecie u nas na obiedzie? – spytała Drusilla.
– Z przyjemnością – odpowiedział.
– A co z drogą powrotną? Czy to nie ryzykowne jechać po ciemku?
– Nie. Konie idą tamtędy po omacku.
Odchylił się na krześle i popatrzył na żonę. Siedziała naprzeciwko z dumą, której jego pierwsza żona nigdy nie miała, i posyłała mu rozpromienione spojrzenia. Mężczyźni to głupcy. Zawsze rozglądają się za pięknymi kobietami, podczas gdy rozum podpowiada, że prostota jest dużo ciekawsza. Było jej bardzo dobrze w tym błyszczącym czerwonym stroju – wyglądała nie tyle pięknie, nawet nie tyle ładnie, co interesująco. Było to trochę wyzywające, ale pasowało do niej. Atrakcyjny, odrobinę nierówny nos, to wszystko. I gdy tak siedziała, tryskając życiem, trudno było uwierzyć, że w każdej chwili mogła umrzeć. Jego serce wypełniło osobliwe doznanie: „Już jutro... Nie myśl o tym do czasu, aż się to stanie. Zaczynasz zastanawiać się nad tym, a tego ci nie wolno! Nie traktuj jej śmierci tak, jakby to była kosmiczna zemsta na tobie! Może uda ci się spowodować, że to się nigdy nie wydarzy!” Przecież czasem zdarzają się cuda. Zetknął się z tym raz czy dwa podczas swoich podróży. Uwolnienie się od pierwszej żony było niewątpliwie jednym z nich.
– Chcę z wami porozmawiać, drogie panie – powiedział, wracając myślami do spraw aktualnych.
Trzy twarze zwróciły się ku niemu z zainteresowaniem. Drusilla i Octavia wstrzymały krzątaninę przy kuchni i usiadły.
– Dziś rano odbyło się w fabryce zebranie udziałowców spółki Byron Bottle – powiedział. – Zmienił się zarząd przedsiębiorstwa, to znaczy przeszedł w moje ręce.
– W twoje? – zapiszczała Missy.
– Tak.
– Więc to ty jesteś tym tajemniczym kupcem?
– Tak.
– Ale dlaczego? Wuj Billy mówił, że ten, kto skupuje te akcje, nigdy nie odzyska pieniędzy, które wyłożył! Więc po co to wszystko?
Uśmiechnął się chłodno. I wtedy Missy po raz pierwszy zobaczyła innego Johna Smitha – silnego i pełnego kamiennego spokoju Johna Smitha. Johna Smitha, który nie znał znaczenia słowa „miłosierdzie”. To jej nie zaskoczyło, ani nie zraziło. Wręcz przeciwnie – ucieszyło ją. Nie miała przed sobą pokonanego uciekiniera, walczącego uporczywie z przeciwnościami losu. Ten zachwycająco odprężony i spokojny mężczyzna nie był człowiekiem słabego charakteru. Ale na pewno istnieli ludzie, którzy błędnie to odczytywali, uważając za słabość to, co było siłą. Nawet tak bliscy, jak jego pierwsza żona. Tak, dopiero teraz zrozumiała, jak tamta kobieta źle go osądziła – musiała być bardzo ograniczona.
Ale on właśnie zamierzał odpowiedzieć na jej pytanie, więc całą uwagę skupiła na rozmowie.
– Między mnie a Hurlingfordów już dawno rzucona została kość niezgody. Nie włączam w to, oczywiście, was. Większość Hurlingfordów tak cholernie uległa samozadowoleniu i jest tak bardzo przekonana o wyższości swego szlacheckiego, wolnoosadniczego, angielskiego pochodzenia, że za nic mają takich ludzi jak ja. A ja? Ja wciąż słyszę szczęk kajdan na nogach matki, [Brytyjczycy rozpoczęli kolonizację Australii od tworzenia kolonii karnych. Pierwsza z nich powstała właśnie w okolicach dzisiejszego Sydney. Matka Johna Smitha musiała być zatem byłą więźniarką.] a przed oczyma mam ukochanego ojca, który był Żydem. Postanowiłem dostać Hurlingfordów i nie obchodziło mnie, ile to będzie kosztowało. Dlatego właśnie tu przybyłem. Tak się jednak szczęśliwie złożyło, że zdobyłem wystarczająco dużo pieniędzy, aby wykupić spółkę Byron Bottle bez kłopotu.
– Ale przecież ty nie pochodzisz z Byron – powiedziała Missy, oszołomiona.
– To prawda, ale moja pierwsza żona pochodziła z Hurlingfordów.
– Naprawdę, a jak miała na imię? – spytała Drusilla, która była ekspertem od drzewa genealogicznego klanu Hurlingfordów.
– Una.
Na całe szczęście Drusilla i Octavia były tak zainteresowane tym, co mówił John Smith, a John Smith był tak skupiony na tym, co miał do powiedzenia, że nie zwracali uwagi na Missy.
Missy siedziała z kamienną twarzą w absolutnym osłupieniu, niezdolna się poruszyć. Una... Una!
„Jak matka i ciotka mogły zareagować tak obojętnie na dźwięk tego imienia, przecież poznały ją i, co więcej, gościły w swoim domu? Czy nie pamiętają już biskwitów i podpisywania dokumentów?” – Una? – Drusilla mówiła sama do siebie. – Niech się zastanowię. Ona musiała być jedną z córek Marcusa Hurlingforda z Sydney. A więc Livilla Hurlingford jest jej kuzynką w pierwszej linii i najbliższą krewną w Byron. Nigdy jej nie spotkałam. Umarła chyba bardzo dawno temu. Utonęła, prawda?
– Tak – odpowiedział John Smith.
„Czy to się naprawdę wydarzyło? Czy to stąd ta świetlista emanacja wokół niej? Czy dlatego pojawiała się zawsze wtedy, gdy Missy jej potrzebowała? A co z biblioteką? Czy romanse i wszystkie inne powieści były tylko wstępem do tej jednej – o dziewczynie umierającej na serce w ramionach ukochanego? Akcje na biurku, formularze i Una jako zręczny sędzia pokoju. Tupet i wesołe roztrzepanie, cechy tak bardzo pociągające osobę zamkniętą w sobie, jaką była Missy. Szkarłatna suknia i kapelusz – dokładnie skopiowane z wyobraźni Missy, i idealny rozmiar. I to niezwykłe znaczenie, jakie Una przykładała do wypowiadanych słów, które wbiło się w pamięć Missy jak woda w wysuszoną glebę i tak bogato zakiełkowało. Una. Och, Una. Kochana, świetlista Una”.
– Ale jej ślubne nazwisko na pewno nie brzmiało Smith – ciągnęła Drusilla. – Było takie rzadko spotykane, jak Cardmon czy Terebinth, czy też Gooesflesh. On był bardzo bogatym człowiekiem i jak sobie przypominam, to był jedyny powód, dla którego sir William Drugi wydał pozwolenie na ślub. Tak, teraz dopiero rozumiem, dlaczego oni cię tak bardzo znieważali, jeśli to ty jesteś tym człowiekiem.
– Tak. Ja to on. I rzeczywiście oni bardzo mnie obrażali.
– My – powiedziała Drusilla, wyciągając dłonie, aby wymienić serdeczny uścisk – jesteśmy zachwycone mogąc przyjąć cię do naszej rodziny, mój drogi Johnie.
Jego oschłość minęła, a oczy spoczywające na teściowej stały się łagodne i delikatnie poweselały.
– Dziękuję. Zmieniłem nazwisko, to oczywiste, i chciałbym, żebyście nie wspominały nikomu o tej zadawnionej historii.
– Nie wyjdzie to poza ściany Missalonghi – powiedziała Drusilla i westchnęła, domyślając się, że zmienił nazwisko, aby zerwać z bolesnymi wspomnieniami.
To, czego dowiedziała się Missy o Johnie Smisie od niego samego, było zaledwie skąpą częścią tego, o czym dowiedziała się teraz, a co wiązało jego życie z Hurlingfordami z Byron.
– To straszne, że się utopiła – powiedziała Octavia, potrząsając głową. – To musiało, Johnie, zranić cię boleśnie. Ale cieszę się, że na koniec rzeczy przybrały taki obrót. Chodzi mi o fabrykę i w ogóle. I czy to nie jest interesujące, że przybyłeś tu i poślubiłeś inną Hurlingfordównę.
– Dzisiaj stało się to nawet pomocne – odparł spokojnie John Smith.
– Są Hurlingfordowie i Hurlingfordowie, jak w każdej innej rodzinie – powiedziała szczerze Drusilla.
– Una nie była chyba typem "kobiety, która nadawała się na żonę, a po tym, co się między wami wydarzyło, może to i lepiej, że umarła tak młodo. A Missy – myślę, że to ona cię uszczęśliwi.
Uśmiechnął się i wyciągnął rękę, aby dotknąć chłodnej dłoni Missy.
– Tak, też myślę, że tak będzie – mimo odległości, jaka ich dzieliła, udało mu się pocałować drżące palce Missy. Po czym zwrócił się do Drusilli i Octavii.
– A powracając do sprawy. Teraz ja mam kontrolę nad całą spółką Byron Bottle i nad wszystkim, co się z tym wiąże. Chcę wprowadzić trochę bardzo potrzebnych zmian. Zasiądę w zarządzie jako główny dyrektor, a Missy stanie się moją prawą ręką. Potrzebuję jednak ośmiu nowych osób na stanowiska kierownicze. Muszę mieć grupę pracowitych i osobiście zainteresowanych ludzi, którzy będą mieli na uwadze tak sprawy miasta i jego mieszkańców, jak i sprawy fabryki. Wymaganą większością głosów otrzymałem dzisiaj zgodę na restrukturyzację zarządu i na swój plan działania. Udało mi się też wykupić resztę udziałów. Sir William, Edmund Marshall, bracia Maxwell i Herbert Hurlingfordowie oraz kilka innych osób sprzedało mi je, kiedy zakończyło się zebranie. Doprowadziła ich do tego zawiść, co jeszcze bardziej potwierdza to, o co ich zawsze posądzałem – że są głupcami. Byron Bottle zostanie rozbudowana i obejmie różnorodne gałęzie przemysłu. Postaram się, aby prosperowała dużo lepiej i aby bardziej znaczący był jej wpływ na polepszenie życia mieszkańców. – Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. – Nie ma co się zastanawiać nad sir Williamem Hurlingfordem i jemu podobnymi. W zarządzie potrzebne mi będą kobiety i chcę, abyście to były wy, drogie panie, oraz Julia i Cornelia Hurlingford. Wszystkie wspaniale radziłyście sobie ż ubóstwem i nie brak wam odwagi. Wprowadzenie do zarządu kobiet stanowi radykalną zmianę w Byron Bottle, ale zaobserwowałem, że na świecie, w większości tego rodzaju zarządów zasiadają przede wszystkim kobiety – i to starsze wiekiem.
Uniósł brwi i spojrzał na Drusillę i Octavię, które słuchały go jak zahipnotyzowane.
– A więc, czy jesteście zainteresowane moja ofertą? Naturalnie, będę wam wypłacał dyrektorskie pensje. Poprzednia rada płaciła każdemu ze swoich członków pięć tysięcy funtów rocznie. , Natomiast ja, chcę was uprzedzić, obetnę tę sumę do dwóch tysięcy funtów.
– Ale my przecież nie mamy zielonego pojęcia, co trzeba robić! – wykrzyknęła Octavia.
– Większość rad zarządzających nie ma o tym pojęcia, ale to żadna przeszkoda. Zarządzać będzie John Smith i pamiętajcie – John Smith wszystkiego was nauczy. Każdej z was przydzielę określony zakres obowiązków i sądzę, że potraficie spojrzeć na stare problemy świeżym okiem, a z nowymi poradzicie sobie w nietuzinkowy sposób i jak żadna inna rada zarządzająca.
Spojrzał surowo na Drusillę:
– Czekam na twoją odpowiedź, mamo. Czy przyłączysz się do mnie, czy nie?
Drusilla z ledwie dosłyszalnym odgłosem zamknęła otwarte do tej pory usta.
– Ależ oczywiście, że się zgadzam, i moje siostry również. Jestem przekonana.
– Bardzo dobrze. W takim razie, pierwszą sprawą, którą musisz załatwić, jest obsadzenie pozostałych czterech wakatów w zarządzie. Mam na myśli tylko kobiety.
– To musi być sen – powiedziała Octavia.
– Ależ nie – odparła majestatycznie Drusilla. – To rzeczywistość, siostro. Panie z Missalonghi przechodzą w końcu na swoje.
– Co za dzień! – westchnęła Octavia.
W istocie, co za dzień. Za otwartymi tylnymi drzwiami ukazał się zachód słońca. Missy obserwowała go ze swojego krzesła. Pomiędzy porozwiewanymi strzępami wysoko sunących chmur w kolorze równie szkarłatnym jak jej suknia, przebłyskiwało zielonkawe niebo. A w sadzie na owocowych drzewkach mieniły się w blednącym słońcu kwiaty, przechodząc z bieli w róż i jeszcze ciemniejszy cyklamen. Ale jej umysł i oczy, tak bardzo zawsze wrażliwe na piękno świata, nie były tym razem pochłonięte wspaniałym widokiem. W drzwiach wejściowych stała uśmiechając się Una. Una. Una! Och, Una!
– Nigdy mu nie powiedz prawdy, Missy. Pozwól mu uwierzyć, że to jego miłość i serdeczna troska uzdrowiły cię. – Una zaśmiała się cicho. – To mężczyzna, który potrafi kochać – bardzo, bardzo kochać, ale nigdy nie naraź się na jego gniew. Sprowokowanie go nie leży w twojej naturze, ale uważaj, nie kuś losu, nigdy nie powiedz mu prawdy o swoim sercu. Nie ma takiego mężczyzny, który czuje się dobrze jako ofiara oszustwa kobiety. A on jest na to szczególnie wrażliwy. Zapamiętaj więc moją radę: nigdy mu tego nie powiedz!
– Czy opuszczasz mnie? – spytała Missy z niepokojem.
– Tak, odchodzę. Wypełniłam już swoją misję. Teraz chcę odpocząć na najbardziej puszystej, najbardziej zachwycającej i najbardziej szampańskiej chmurze, jaką znajdę.
– Una, to mi się nie uda bez ciebie!
– Nonsens, kochanie. Oczywiście, że ci się uda. Po prostu bądź dla niego dobra. Szczególnie w pieszczotach. I wszystko ułoży się doskonale. Ale tak długo, jak długo będziesz żyła, pamiętaj o mojej przestrodze – nigdy nie powiedz mu prawdy!
Bijący od niej blask powodował, że zlewała się z zachodzącym słońcem. Zatrzymała się jeszcze na chwilę w wejściowych drzwiach, a światło przelało się przez nią i ponad nią. Odeszła.
– Missy, Missy, Missy! Nic ci nie jest? Wszystko w porządku? Missy, na litość boską, odpowiedz mi!
– John Smith stał przy niej, rozcierając jej dłonie i spoglądając z rozpaczliwym strachem w oczach.
Zdołała się uśmiechnąć do niego:
– Czuję się zupełnie dobrze, Johnie, naprawdę. To ten dzień. Zbyt dużo szczęścia.
– Lepiej przyzwyczaj się do takiego ogromu szczęścia, moje kochanie, ponieważ zaleję cię nim, przysięgam – powiedział, łapiąc oddech. – Jesteś moją drugą szansą, Missalonghi Smith.
Przez frontowe drzwi powiał chłodny, lekki wiatr i jeszcze zanim Drusilla zdołała je zamknąć, do uszu Missy dobiegł oddalający się szept:
– Nigdy nie powiedz mu prawdy! Proszę, nigdy nie powiedz...