Heyerdahl Thor Aku Aku (rtf)

THOR HEYERDAHL




AKU-AKU


(Przełożył Józef Giebułtowicz)



SCAN-dal


I. Detektywi wybierają się w podróż na koniec świata


Nie posiadałem aku-aku.

Nie wiedziałem nawet, co to jest aku-aku, gdybym je więc posiadał, nie potrafiłbym z niego skorzystać.

Na Wyspie Wielkanocnej każdy rozsądny człowiek ma swoje aku-aku, toteż i mnie przypadło takie w udziale. Na razie jednak organizowałem wyprawę właśnie na tę wyspę, nie mogłem więc jeszcze mieć aku-aku. Może dlatego tak ciężko i trudno szło z wyjazdem. Powrót do domu okazał się znacznie łatwiejszy.

Wyspa Wielkanocna jest najbardziej samotnym miejscem na całym świecie. Najbliższe stałe punkty, na których może spocząć wzrok jej mieszkańców, znajdują się na nieboskłonie w postaci księżyca i planet.

Na tę odległą wyspę, zagubioną między słońcem a księżycem, dokonano niegdyś najdziwniejszego w dziejach ludzkości najazdu. Nikt nie wie po co. Działo się to bowiem, jeszcze zanim Kolumb przywiózł białego człowieka na kontynent amerykański i otworzył tym wrota na olbrzymi, nieznany Ocean Spokojny. Podczas gdy nasza rasa jeszcze wierzyła, że świat kończy się na Gibraltarze, inni żeglarze już lepiej znali te sprawy. Jakby wyprzedzając własne czasy, przeorywali nieskończone, falujące obszary morskie przy pustynnych, zachodnich brzegach Ameryki Południowej. Gdzieś daleko napotkali mały, stały punkcik. Najsamotniejszą wysepkę świata. Wylądowali na niej, wyostrzyli kamienne topory i zabrali się do robót, które można by nazwać najosobliwszym przedsięwzięciem inżynierskim zamierzchłych czasów. Przybysze nie budowali zamków i pałaców. Nie budowali również zbiorników wodnych lub przystani. Wykuwali gigantyczne kamienne figury ludzkie o wysokości domu i ciężarze wagonu kolejowego, transportowali je przez góry i doliny i w wielkiej liczbie stawiali na potężnych podmurowaniach wokól całej wyspy.

Jak potrafili tego dokonać jeszcze przed erą rozwoju techniki? Nikt nie wie. Lecz potężne figury przetrwały tak wyniosłe, jak je postawiono, przetrwały nawet po upadku ludu, który je stawiał. Lud ten grzebał zmarłych u stóp kolosów, które ci zmarli jeszcze za życia wznosili. Potem żywi budowali groby dla siebie. Aż pewnego dnia ucichły między skalnymi ścianami odgłosy toporów. Praca została przerwana nagle, gdyż narzędzia pozostały na miejscu, przy nie dokończonych jeszcze figurach. Zagadkowi rzeźbiarze zniknęli w mroku zamierzchłej przeszłości.

Co zaszło? Cóż mogło się wówczas zdarzyć na Wyspie Wielkanocnej?



Wyspa Wielkanocna należy do Chile. Tylko raz. w roku zjawia się przy niej okręt wojenny z zaopatrzeniem dla mieszkańców, zostawia towary i wraca do Chile, odległego tak jak Kanada od Hiszpanii. Żadnego innego połączenia ze światem zewnętrznym Wyspa Wielkanocna nie posiada.

Okręt wojenny nie mógł jednak rozwiązać problemu mojej podróży. Zbadanie Wyspy Wielkanocnej w ciągu tygodnia, podczas postoju okrętu, kwalifikowało się jako daremny trud. Z drugiej zaś strony siedzenie przez okrągły rok na wyspie z grupą nie mających wiele czasu uczonych też nie byłoby takie miłe w wypadku, gdyby się po miesiącu okazało, że nic więcej nie ma do roboty. Nasuwał się pomysł popłynięcia na wyspę na tratwie z drzewa balsa przy wykorzystaniu wiatrów i prądów biegnących od Ameryki Południowej, ale w takim wypadku trudno byłoby wziąć ze sobą archeologów, a bez archeologów badanie Wyspy Wielkanocnej nie miało sensu. Trzeba więc było zdobyć własny statek na użytek wyprawy. Lecz na Wyspie Wielkanocnej nie było ani portu, ani dogodnego miejsca do zarzucenia kotwicy, nie istniały też urządzenia zapewniające dostawę paliwa i wody. Statek musiałby więc być na tyle duży, aby móc zabrać paliwo i wodę na drogę tam i z powrotem, i w dodatku zapas zapewniający możność poruszania się podczas pobytu. To oczywiście sprawiło, że statek od razu rozrósł się do solidnych rozmiarów. A przypuśćmy, że po dwu tygodniach archeolodzy dojdą do wniosku, że nie ma czego szukać. Wówczas żałować przyjdzie czasu straconego na podróź własnym statkiem aż na Wyspę Wielkanocną, choćby nawet można było skorzystać z okazji i popłynąć dalej, do innych nie zbadanych jeszcze wysp na Oceanie Spokojnym. Zresztą również we wschodniej części Polinezji nie brakowało takich pociągających dla badacza wysp. Cały ich szereg znajdował się w tej części Oceanu Spokojnego, gdzie prąd skręca od Wysp Galapagos i Ameryki Południowej.



Zawsze radziłem sią Tomasza i Wilhelma, gdy szło o wyprawy na dalekie morza. Pewnego dnia, gdy plany były jeszcze tajemnym marzeniem, siedzieliśmy razem w wygodnym, staroświeckim biurze firmy armatorskiej F. Olsen, położonym przy nabrzeżu portowym w Oslo. Po moim wejściu Tomasz poczuł pismo nosem, wydobył potężny globus i ustawił go tak, iż widziało się prawie tylko niebieską powierzchnię. Wskazałem na Wyspę Wielkanocną.

- Tu - powiedziałem. - Ale w jaki sposób? Dwa dni później znów siedzieliśmy wokół globusa i Wilhelm przedstawił kalkulację.

- Najlepszy byłby dla cieble statek z silnikiem Diesla, długości około 150 stóp, rozwijający szybkość 12 mil i zabierający 50 ton wody oraz 130 ton paliwa - oświadczył.

Ani przez chwilę nie wątpiłem, że taki właśnie statek bylby dla mnie najlepszy. Nauczyłem się polegać na kalkulacjach morskich Wilhelma od czasu, gdy pomógł mi obliczyć rejs Kon-Tiki z taką dokładnością, że wszystko zgodziłoby się co do dnia, gdyby się nam udało zarzucić kawał liny na ląd przy mijaniu wyspy Angatau.

Kilka dni po tej rozmowie Wilhelm zatelefonował do mnie z wiadomością, że otrzymał ofertę z pewnej fabryki konserw w Stavanger, która posiadała odpowiedni trawler zajęty połowem ryb w okolicy Grenlandii. Jeżeli mi to odpowiada, mogę wynająć trawler na okres roku, począwszy od września.

Spojrzałem na kalendarz. Zbliżał się już koniec kwietnia, pozostało więc mniej niż pół roku. Statek oferowano na warunkach „bareboat”, to znaczy bez załogi i wyposażenia.

Moje żeglarskie doświadczenie nigdy nie przekroczylo studium tratwy. Reszta moich towarzyszy z wyprawy Kon-Tiki również nie nadawała się na załogę prawdziwego statku, na to trzeba przecież posiadać certyfikaty i inne papiery, nie tak, jak na drewnianej tratwie Inków.

- Nasze biuro może ci pomóc we wszystkich sprawach związanych ze statkiem - ofiarował swe usługi Tomasz.

Wkrótce siedzieliśmy wokół nakrytego zielonym suknem stołu konferując z inspektorem statków, szefem werbunku, szefem zaprowiantowania, szefem działu ubezpieczeń i z różnymi innymi fachowcami. A więc będę miał prawdziwy statek. Miało jeszcze upłynąć cztery miesiące, ale już teraz niemal słyszalem niecierpliwy ryk syreny kolosa wyczekującego w Stavanger bez jednej iskry w kominie, bez ludzi na mostku, bez jednej nawet skrzyni w obszernych ładowniach, w których nagie żelazne wręgi wyglądają jak żebra wokół pustego brzucha.

Gdy się wyjeżdża z rodziną na wieś, człowiek dobrze się nakłopocze różnymi sprawami. A cóż dopiero, gdy jako dodatek do rodziny bierze się ze sobą pięciu archeologów, lekarza, fotografa, piętnastu marynarzy, motorówkę z częściami zapasowymi, ekwipunek i zapasy żywności na cały rok. Wtedy człowiek czuje się jak dyrygent, który chce równocześnie zajadać makaron i poddawać orkiestrze takt Węgierskiej Rapsodii Liszta. Biurko zasypane było papierami, paszportami, licencjami, fotografiami, paczkami i listami - wszystko tworzyło nieopisany chaos. Meble zniknęły pod stosami map morskich i wzorami różnych części wyposażenia. Cały dom ogarnęło szaleństwo. Telefon i dzwonek u drzwi wejściowych dzielnie współzawódniczyły ze sobą, jeżeli zaś ktoś chciał wejść, musiał gramolić się poprzez skrzynie i tłumoki z ekwipunkiem polowym.

Zrezygnowany siedziałem na wieku szafki mieszczącej magnetofon, pożywiałem się kanapką i z trzymanego na kolanach aparatu telefonicznego usiłowalem połączyć się z miastem, Owego dnia wyglądało to beznadziejnie, gdyż właśnie ukazało się ogłoszenie, że poszukuję pierwszego oficera na rejs na południe, i telefon dzwonił bez przerwy. Kapitana już przedtem znalazłem, stanowisko szturmana było dotąd nie obsadzone. Wreszcie udało mi się dodzwonió na miasto i połączyć z pewną hurtownią w Oslo.

- Chciałbym zamówić 3 tony gipsu dentystycznego - oświadczyłem.

- Kogoś musiały solidnie rozboleć zęby - odrzekł zgryźliwy glos.

Zamiejscowy telefon ze Stavanger przerwał jednak tę rozmowę, zanim zdążyłem wyjaśnić, że gips ma służyó do robienia odlewów posągów na Wyspie Wielkanocnej, a nie do przygotowywania sztucznych szczęk.

- Halo - rozległ się nowy głos w słuchawce - halo, to jest wiadomość od Olsena, pańskiego mechanika; główna oś jest wytarta, czy mamy ją przetoczyć, czy postarać się o nową?

- Oś - powtórzyłem. - Drrrrrrr!! - odezwał się w tym momencie dzwonek w przedpokoju.

- Zapytajcie Reffa! - wykrzyknąłem do telefonu. - On się na tym zna!

Z hałasem weszła Yvonne, prawie niewidoczna za naręczem pakunków.

- Przejrzałam listę zapasów kuchennych - oświadczyła - i zredukowałam o 2 kilo pieprzu i dwa cynamonu, poza tym doktor Semb zawiadomił, że możemy wypożyczyć szpitalik polowy.

- Doskonale - ucieszyłem się i w tej chwili przypomniałem sobie jegomościa, który uważał, że potrzebowałem gipsu do prac dentystycznych.

- Może tam zadzwonisz - poprosiłem Yvonne i podałem jej słuchawkę w świetnym momencie, gdyż właśnie musiała przyjąć rozmowę z miasta.

- Chyba jakaś omyłka! - zawołała do mnie. - Firma Mustad zapytuje, gdzie mają dostarczyć zamówióne 84 kilo haczyków na ryby. A przecież zabieramy ze sobą dwie tony mrożonego mięsa wołowego.

- Wcale nie będziemy łowić ryb na te haczyki - wyjaśniłem. - Mają służyć jako wynagrodzenie dla miejscowych robotników, których zatrudnimy przy kopaniu. Chyba nie sądzisz też, że cały kilometr pstrokatego materiału na sukienki zabieramy po to, aby się w to wystroić?

Yvonne tak nie sądziła. Mogła natomiast podzielić się ze mną wiadomością, że drugi mechanik właśnie nadesłał telegraficzną rezygnację, gdyż żona nie zgodziła się na jego rejs na morza południowe.

Z szybkością strzały znalazłem się przy kuble ze śmieciami, lecz wróciłem z nosem na kwintę. Kubeł był pusty.

- Czego szukałeś - zainteresowała się Yvonne.

- Zgłoszeń innych mechaników - wyszeptałem.

- Aha - powiedziała Yvonne, w pełni doceniając sytuację.

W tej chwili rozległ się dźwięk dzwonka równocześnie w przedpokoju i przy telefonie. Wtoczył się kandydat na płetwonurka naszej wyprawy w towarzystwie dwu innych ludzi z masą gumowych płetw i urządzeń do oddychania pod wodą. Mieli nam zademonstrować różnice między francuskim a amerykańskim wyposażeniem dla płetwonurków. Za nimi stał jakiś niewielki człowieczyna obracając kapelusz w ręku. Miał do zakomunikowania coś ważnego, lecz poufnego. Sprawiał takie dziwne wrażenie, że nie miałem odwagi wpuścić go dalej niż do przedpokoju.

- Widział pan figury na Wyspie Wielkanocnej? - szeptem zapytał przybysz rozglądając się podejrzliwie, czy ktoś nie podsłuchuje.

- Nie, ale właśnie się tam wybieram, aby je zobaczyć. Człowieczyna wyciągnął ku mnie dlugi i cienki palec wskazujący i oświadczył z chytrym uśmieszkiem:

- W tych figurach ktoś siedzi.

- W tych figurach? - powtórzyłem, niczego nie pojmując.

- Tak - szeptał dalej tajemniczo. - Król.

- A jakżeż on się tam dostał? - zapytałem uprzejmie, powoli i delikatnie napierając na przybysza tak, że musiał się cofnąć w kierunku drzwi.

- Wsadzili go tam. Jak do piramidy. Niech pan rozłupie jedną figurę, to pan zobaczy - oświadczył z zadowoleniem i uprzejmie uchylał kapelusza jeszcze wtedy, gdy po wyrażeniu wdzięczności zamykałem za nim drzwi.

Zaczynałem się już przyzwyczajać do różnych dziwaków, którzy się interesowali Wyspą Wielkanocną. Odkąd gazety przyniosły wiadomość o naszej zamierzonej wyprawie, pocztą napływał nieprzerwany strumień najrozmaitszych propozycji. Niemal co dzień zgłaszali się ludzie z najodleglejszych zakątków świata z informacjami o tym, że Wyspa Wielkanocna jest resztą zatopionego kontynentu, czymś w rodzaju Atlantydy na Oceanie Spokojnym. Przekonywano nas, że klucza tajemnicy powinniśmy poszukiwać na dnie morskim wokół wyspy, a nie na jej lądzie.

Znalazła się też propozycja, abym odwołał całą wyprawę. „Podróż na wyspę jest zupełnie bezcelowa - pisał autor listu. - Może pan siedzieć w swoim gabinecie i rozwiązać ten problem za pomocą wibracji. Proszę mi przesłać fotografię figury z Wyspy Wielkanocnej i fotografię figury z Ameryki Południowej, a ja na podstawie wibracji stwierdzę, czy pochodzą one od tego samego ludu”. Nadawca listu dodawał też, że swego czasu zbudował z tektury duży model piramidy Cheopsa, umieszczając w środku surowe mięso. Po jakimś czasie mięso tak obrzydliwie wibrowało, iż musiał umieścić całą rodzinę w szpitalu.

Mnie samemu groziło wibrowanie, jeżeli się nie skończy panujący wokół bałagan. Usiłowałem dogonić płetwonurków, którzy zniknęli na schodach prowadzących na piętro, lecz Yvonne zatrzymała mnie rozpaczliwym gestem, podając mi słuchawkę. Gdy rozmawiałem, powoli pchała w moim kierunku chwiejną wieżę składającą się z nie otwartych jeszcze listów. Poczta poranna. Zwlekałem z odłożeniem słuchawki w obawie, że telefon znów się odezwie.

- Dzwoniono z Ministerstwa Spraw Zagranicznych - powiedziałem. - Poproś tamtych, żeby zaczekali na górze, ja muszę zaraz jechać, bo angielskie Ministerstwo Kolonii żąda odpowiedzi na kilka pytań związanych z Pitcairn, a Costa Rica udzieli zezwolenia na prace wykopaliskowe na Wyspach Kokosowych, jeżeli podpiszę oświadczenie, że nie będę szukał ukrytego skarbu, który ich zdaniem tam się znajduje.

- Weź do taksówki pocztę! - wołała za mną Yvonne. - Może znajdziesz w niej jakieś spóźnione zgłoszenie kandydata na drugiego mechanika.

Wątpiłem w to ostatnie, lecz w biegu porwałem ze sobą stertę listów. Zwykłe listy pochodziły od malarzy, pisarzy i „majstrów od wszystkiego”, którzy prosili o zabranie ich na wyprawę. Dostalem nawet list od jakiegoś Niemca, który pisał, że wprawdzie z zawodu jest piekarzem, ale w ostatnich latach pracował na cmentarzu i bardzo by się przydał przy pracach wykopaliskowych.

- Nie zapomnij, że masz obejrzeć namioty! - wołała za mną Yvonne już ze schodów. - Rozstawiono je specjalnie w tym celu.

W drzwiach omal nie przewróciłem listonosza z południową pocztą. Zamiast odebrać ją od niego, usiłowałem wpakować mu tę, którą trzymałem w ręku, ale ostatecznie znalazłem się w taksówce z obydwoma plikami.

- Majorstuveien - rzuciłem szoferowi nazwę ulicy.

- Właśnie na niej jesteśmy - odpowiedział łagodnie.

- Wobec tego do MSZ - poprawiłem się i zabrałem do otwierania poczty.

Niestety nie było jednak zgłoszenia od żadnego mechanika. Najbliższy po fachu okazał się zegarmistrz, który chciał pojechać jako kucharz. Ale kucharza już miałem. List z Instytutu Archeologii przy uniwersyteeie w Oslo pochodził od jednego z dwu archeologów, którzy mieli uczestniczyć w wyprawie. Kandydat zawiadamiał, że zachorował na wrzód żołądka i lekarz zabronił mu podróży.

Równało się to zawaleniu jednej z głównych podpór naszej wyprawy. Ruszenie w drogę bez dostatecznej ilości archeologów oznaczało mizerne wykorzystanie zdolności operacyjnej naszej ekspedycji. Znalezienie zaś w krótkim czasie nowego kandydata, który móglby się związać na cały rok, nie należalo do rzeczy łatwych. Ale nic innego nie pozostało, jak zaczynać od początku i pisać do archeologów w kraju i za granicą.



Nadszedł wrzesień. Przy przystani C naprzeciw ratusza pojawił się nagle opływowy kształt grenlandzkiego trawlera, który bielą przypominał jacht, na kominie zaś ceglastą farbą miał namalowaną brodatą głowę boga-słońca Kon-Tiki. Tylko wtajemniczeni rozumieli jednak znaczenie dziwnego niebieskiego emblematu, umieszczonego na wysokim dziobie statku, umocnionym w celu stawiania czoła lodom. Emblemat przedstawiał świętośc Wyspy Wielkanocnej, dwie postacie półludzi-półptaków, skopiowane z tablicy nie rozwiązanych hieroglifów, cennego znaleziska na wyspie, Z komina leciały teraz iskry i dobrze załadowany statek pewnie zanurzał się we fiordzie aż po niebieską linię wodną. Na pokładzie panował gorączkowy ruch, tłum zaś ludzi na lądzie prawie uniemożliwiał dojazd samochodów ciężarowych, dostarczającyeh ostatnie toboły i pakunki.

Po raz ostatni rozległ się dźwięk dzwonu okrętowego. Zawtórowało mu echo rozkazów przekazywanych przez kapitana szturmanowi i z komina, spoza błyszczącej głowy boga-slońca, buchnęły kłęby dymu. Nad zebranym na przystani tłumem rozległ się donośny szum, wymachujące ręce przypominały falowanie lasu w czas burzy, a za sprawą kapitana powietrze przeszył rozdzierający głos syreny.

Takim to chaosem zakończył się większy jeszcze chaos, kropka została postawiona po pierwszym rozdziale.

Stałem w tłumie na przystani dając pożegnalne znaki. Nie dlatego, abym zapomniał wejść na pokład statku, lecz dlatego, że musiałem polecieć najpierw do Stanów Zjednoczonych, gdzie trzech archeologów zgodziło sie uczestniczyć w wyprawie, potem miałem złożyć kurtuazyjną wizytę w Chile, na statek zaś miałem wsiąść dopiero wtedy, gdy będzie przepływał przez Kanał Panamski. Następca tronu, książę Olav, zechciał objąć patronat nad wyprawą, norweskie zaś Ministerstwo Spraw Zagranicznych uzyskało zgodę rządu chilijskiego na to, aby ekspedycja rozpoczęła prace wykopaliskowe na Wyspie Wielkanocnej, pod warunkiem nieuszkodzenia figur. Anglia i Francja również zgodziły się na poszukiwania na swych wyspach, mieliśmy więc otwarty dostęp do wszystkiego, co potrafimy wydobyc na światło dzienne we wschodniej części Oceanu Spokojnego.

Gdy statek odwrócił się i powoli oddalał od nabrzeża, widać było na rufie samotną postać chłopca okrętowego. Tak promieniował radością, że mógł współzawodniczyć z zachodzącym slońcem. Dumnie trzymał w ręku koniec brudnej cumy, podczas gdy na lądzie koledzy klasowi wykrzykiwali „hura” na cześć Thora juniora, który na cały rok pożegnał się ze szkolną ławą.

Stateczek skręcił za jakiegoś kolosa oceanicznego i znikł z oczu. Nie było czasu do stracenia, bo przecież musiał objechać pół kuli ziemskiej mając na pokładzie detektywów polujących na nieznanych żeglarzy, którzy ich wyprzedzili o wiele, wiele stuleci.


II. Co nas oczekiwało na pępku świata


Tak cicho.

Co za niezwykły spokój. Maszyny stoją bez ruchu. Zgaszono światła. W jednej chwili niebo zrzuciło przyćmiewającą zasłonę i cudownie błyszczące waha się tam i z powrotem, zataczając powoli koła nad szczytem masztu. Rozparty wygodnie na niskim fotelu wchłaniałem widok tej harmonii. Gdzieś daleko w ciemnościach rozlegał się od czasu do czasu słaby świst; to albo wiatr, albo fala uderzała o jakąś skałę. Na pokładzie panowała przedziwna cisza, nadając wszystkiemu jakby piętno uduchowienia. Tylko z luku prowadzącego do kambuza dolatywały czasem krótkie i przytłumione słowa; towarzyszyło im chlupanie fal o burty statku i rytmiczne skrzypienie, jakby pełne zadowolenia mruczenie stateczku, który spokojnie i łagodnie kołysał się w ciszy nocnej.

Znajdowaliśmy się pod osłoną lądu.

Skończyły się zapierające dech monotonne uderzenia fal, które przez tak wiele dni i nocy bębniły o kadłub i zanim przewaliły się dalej, wprawiały statek w ustawiczny taniec, w dół i w górę, w tę stronę i w tamtą. Nim jeszcze noc zdążyła nas złapać na morzu, skryliśmy się pod osłonę pustynnego wybrzeża. W mroku przed nami leżała Wyspa Wielkanocna.

Podeszliśmy pod ląd na tyle wcześnie, aby dojrzeć sfałdowane, szarozielone grzbiety gór, strome skały przy brzegu i daleko w głębi wyspy majaczące figury, które rozrzucone na zboczu wygasłego wulkanu odcinały się od czerwonego tła zachodniego nieba jak czarne ziarenka kminku. Posługując się równocześnie echosondą i zwykłą sondą przysunęliśmy się jak najbliżej brzegu i wtedy kapitan kazał zarzucić kotwicę.

Na lądzie nie było widać żywej duszy, tylko opuszczony skamieniały krajobraz z nieruchomymi kamiennymi glowami. Niektóre patrzyły na nas z oddali, inne leżały płasko u stóp długiego kamiennego tarasu na blokach lawy, tuż przy brzegu. Mogło się wydawać, że na jakimś statku do podróży po kosmosie zawiśliśmy nad martwym światem, na którym niegdyś żyły istoty różne od mieszkańców naszego globu. Wokół kładły się długie cienie, lecz wszystko pozostawało nieruchome. Wszystko, z wyjątkiem ognistoczerwonego słońca, które powoli zapadało w morze i zaciągało nad nami czarną opończę nocy.

Ściśle biorąc, nie mieliśmy prawa zarzucać tu kotwicy. Powinniśmy byli popłynąó dokoła wyspy i zgłosić swe przybycie gubernatorowi, który wraz z garstką ludności mieszkał w małej wiosce po drugiej stronie. Lecz ani gubernatorowi, ani nam samym, ani wreszcie mieszkańcom wyspy nie sprawiłoby żadnej przyjemności nasze przybycie przy zapadającym zmroku do miejsca, gdzie każde pojawienie się statku uważano za uroczyste święto. Lepiej spędzić noc pod osłoną ściany skalnej, mimo że dno morskie w tym miejscu było jak najgorsze do zakotwiczenia. Za to mogliśmy zjawić się w wiosce Hangaroa nazajutrz rano w pełnej gali flagowej.

Drzwi naszej kajuty uchyliły się nieco, przepuszczając snop światła na pokład; cichutko wysunęła się z nich Yvonne. W kajucie została Anetka, która spała spokojnie, trzymając pod jednym ramionkiem czarną laleczkę, a pod drugim pluszowego misia.

- Powinniśmy dziś urządzić małe przyjęcie - szepnęła Yvonne, radośnie spoglądając w stronę lądu - chociaż oficjalnie nie dotarliśmy jeszcze do celu podróży.

Pierwszy raz od czternastu dni coś takiego przyszło jej na myśl, nie mówiąc już o tym, że pierwszy raz mogła przybrać stojącą postawę. Zrobiłem jej więc niespodziankę wiadomością, że kucharz otrzymał już odpowiednie polecenia i za kilka minut kapitan miał zebrać całą załogę na tylnym pokładzie. Yvonne stanęła przy relingu i uporczywie patrzyła w kierunku lądu. Czuliśmy niemal oddech matki ziemi, przedziwnie miły zapach siana lub łąki, który chwilami dawał sią odróżnić od słonawej bryzy.

Chłopcy zaczęli się schodzić, świeżo ogoleni i wystrojeni, prawie nie do poznania, rozsiadali się na krzesłach i ławkach ustawionych pierścieniem między łodziami ratunkowymi na najwyższym pokładzie. A więc zjawił się doktor William Mulloy, alias Bill. Szeroki i silnie zbudowany, nadszedł kołyszącym krokiem, rzucił do morza niedopałek papierosa i usiadł, w zadumie obserwując deski pokładu. Tuż za nim podążał doktor Carlyle Smith, alias Carl, wysoki i chudy; zapalił papierosa i zapatrzył się w gwiazdy. Obydwaj byli profesorami archeologii na uniwersytetach, pierwszy w stanie Wyoming, drugi w Kansas. Potem przyłączył się mój stary przyjaciel Ed, czyli Edvin Ferdon z muzeum w stanie Nowy Meksyk, jedyny z trzeeh amerykańskich archeologów naszej wyprawy, którego znałem poprzednio. Okrągły i zadowolony z siebie stanął obok Yvonne i z zachwytem wyciągał nos w stronę lądu. Niedługo czekaliśmy na różową buzię dowódcy statku, który stoczyl się z mostku jak kula. Kapitan Arne Hartmark już od dwudziestu ląt żeglował po wszystkich morzach świata, ale nigdy jeszcze nie oglądał przez lornetę czegoś podobnego do tej wyspy. Za nim sunął pierwszy oficer Sanne, jowialny olbrzym, który swymi zwisającymi łapami przypominał oswojonego i bardzo miłego goryla. Dalej błyszczały zęby drugiego oficera Larsena, człowieka o tak pogodnym usposobieniu, że na pewno nawet na krześle elektrycznym potrafiłby sobie wymyślić jakiś powód do zadowolenia; teraz usiadl między dwoma niezmordowanymi wesołkami, pierwszym mechanikiem - okrągłym Olsenem i jego uśmieehniętym, kościstym pomocnikiem, który dzięki świeżo zapuszczonej brodzie wyglądał na coś pośredniego między kaznodzieją a żonglerem. Lekarz, doktor Gjessing, przyszedł, ukłonił się i usiadł, tuż zaś za nim błyszczały okulary fotografa, Erlinga Schjervera, który przy takich uroczystych okazjach lubił zapalać cygarko. Thor junior umieścił swą chłopięco wyrośniętą powłokę między dwoma marynarzami w jednej z łodzi ratunkowych, tamże w idealnej harmonii usadowili się kucharz ze stewardem po zastawieniu naszego stołu wyszukanymi potrawami, Fala nie przeszkadzała już teraz stewardowi Gronmyrowi I kucharzowi Hankenowi w demonstrowaniu ich czarodziejskiej sztuki. Zjawili się też inni, włączając chlopca z mesy, korowód zaś zakończyii Arne Skjolsvold i Gonzalo. Arne, archeolog i dyrektor muzeum etnografieznego w Elverum, był uczestnikiem wyprawy na Wyspy Galapagos. Gonzalo Figueroa studiował archeologię na uniwersytecie w Santiago, przy naszej wyprawie zaś pełnił funkcję oficjalnego przedstawiciela Republiki Chile. Ponieważ zaprosiłem go na ślepo, oczekiwaliśmy dosyć niepewnie na jego zjawienie się, lecz gdy w Panamie Gonzalo stawił się na pokładzie, od pierwszej chwili dał się poznać jako atletyczny arystokrata, posiadający godną kameleona zdolność przystosowania się do wszystkich warunków, w jakich przychodziło żyć.

Razem było nas dwudziestu trzech, i ta niezwykle zróżnicowana grupa, obejmująca fachowców wszelkich specjalności, potrafiła w ciągu spędzonych na pokładzie tygodni zlać się w gromadę przyjaciół ogarniętych wspólnym oczekiwaniem na postawienie stóp na tej właśnie wyspie, która leżała obok nas, ukryta w ciemnościach. Teraz zaś, gdy wszyscy zgromadzili się na pokładzie i maszyny statku zamarły w bezruchu, warto było i opowiedzieć nieco o tym, co inni ludzie, i to dawno przed nami, przeżyli na Wyspie Wielkanocnej, aby członkowie wyprawy mogli się zapoznać z tłem przygód, które nas oczekiwały.

- Nikt nie zna prawdziwej nazwy tej wyspy - zacząłem opowiadanie. - Miejscowi ludzie nazywają ją Rapanui, lecz badacze nie uważają tego miana za oryginalne. W najstarszych podaniach powtarza się nazwa Te Pito o te Nenua, co oznacza Pępek Świata, lecz i to jest prawdopodobnie raczej poetyckim określeniem niż prawdziwą nazwą wyspy, gdyż później mieszkańcy używali także innych imion, jak Wyspa Patrząca w Niebo lub Granica Nieba. My, mieszkańcy krajów odległych o tysiące mil morskich, przyjęliśmy nazwę Wyspa Wielkanocna dlatego, że przypadkowo po południu w dzień Wielkanocy 1722 roku Holender Roggeveen z towarzyszami podróży jako pierwszy europejczyk podpłynął pod tę wyspę i zauważył na lądzie ludzi, którzy palili ogniska w celu zwrócenia na siebie uwagi. Gdy Holendrzy zbliżyli się i o zachodzie słońca zarzucili kotwicę swych dwu statków żaglowych, jeszcze przed zapadnięciem ciemności zetknęli się z dziwnym skupiskiem ludzkim. Najpierw zjawili się na pokładzie ludzie wysocy i dobrze zbudowani, których należało uważać za jasnoskórych Polinezyjczyków, takich samych, jakich znamy z Tahiti, Wysp Hawajskich i z innych wysp wschodniej części mórz południowych. Ludność nie okazała się jednak czysta rasowo, ponieważ część odznaczała się ciemniejszą barwą skóry, a jeszcze inna część była tak biała, jak Europejczycy. Zdarzali się również mieszkańcy „o czerwonawej skórze, jakby niebezpiecznie porażeni słońcem”. Wielu miało brody.

Na lądzie Holendrzy zauważyli olbrzymie, dziesięciometrowej wysokości figury, które miały na głowach jakby korony o cylindrycznym kształcie.

Roggeveen opowiada, że mieszkańcy wyspy zapalili ogniska przed tymi bożkami-kolosami, następnie usiedli w przykucniętej postawie, ustawiwszy stopy płasko na ziemi, i z czcią pochylili głowy. Trzymając dłonie złożone razem, poczęli poruszać ramionami w dół i w górę. Behrens, który znajdował się na pokładzie drugiego statku, opowiada, że nazajutrz rankiem widział wyspiarzy leżących plackiem na ziemi i oddających cześć wschodzącemu słońcu. Paliło się setki ognisk, zdaniem Holendrów na cześć boga. Jest to jedyny istniejący opis obrzędu oddawania czci słońcu na Wyspie Wielkanocnej.

Jeden z pierwszych zjawił się na statku holenderskim „zupełnie biały człowiek”, zachowujący się uroczyściej niż pozostali. Na ogolonej głowie miał koronę z piór, w uszach zaś okrągłe białe kołki wielkości dwu splecionych dłoni. Swym zachowaniem ów biały człowiek zdradzał, że jest jakąś znaczną osobą, a Holendrzy wzięli go za kapłana miejscowych bogów. Przekłute i sztucznie rozciągnięte uszy zwisały mu aż do barków, podobne zauważyli też Holendrzy u wielu innych wyspiarzy. Gdy w czasie pracy długie uszy im przeszkadzały, wyjmowali kołki i zaczepiali zwisającą część ucha o jego górną krawędź.

Wielu wyspiarzy było zupełnie nagich, lecz ciała mieli wymyślnie tatuowane w łączące się wzory z ptaków i dziwnych figur. Inni przystrojeni byli w kapy z łyka farbowane na czerwono i żółto. Niektórym na głowach powiewały korony z piór, część chodziła w dziwnych kapeluszach z sitowia. Wszyscy byli przyjaźnie usposobieni i Holendrzy nie zauważyli żadnej broni. Rzucał się w oczy prawie zupełny brak kobiet wśród mnóstwa kręcących się mężczyzn. Te natomiast kobiety, które się pokazały, bardzo spoufalały się z nieznanymi gośćmi, co jednak nie wywoływało nawet śladu zazdrości ze strony mężczyzn.

Wyspiarze mieszkali w długich, niskich chatach z sitowia, przypominających odwrócone do góry dnem łodzie, bez okien i z tak niskimi wejściami, że ledwo się można było wcisnąć do wnętrza. Chaty były niesłychanie przepełnione, na jedyne zaś umeblowanie składały się maty na podłodze i kamienie slużące jako zagłówki. Kury stanowiły jedyny przedmiot hodowli, poza tym uprawiano banany, trzcinę cukrową i przede wszystkim słodkie ziemniaki, nazwane przez Holendrów „chlebem powszednim” mieszkańców wyspy.

Wyspiarze nie dali się poznać jako zbyt przedsiębiorczy żeglarze, gdyż największe łodzie, jakie widzieli Holendrzy, miały lylko 2,5 metra długości. Do każdej mógł się z ledwością wcisnąć tylko jeden człowiek, przeciekały zaś tak bardzo, że na wyczerpywaniu wody poświęcano tyle samo czasu, co na wiosłowanie. Mieszkańcy wyspy żyli ciągle jeszcze na poziomie epoki kamiennej, obywali się bez metali, a pożywienie piekli między rozżarzonymi kamieniami. Holendrom musiało się wydawać, że nigdzie indziej na świecie w ich czasach nie można się było spotkać z bardziej zacofaną i prymitywną techniką. Tym bardziej więc bezgranicznym zdumieniem napawał ich fakt, że wsród tych biednych ludzi wznosiły się gigantyczne figury, wynioślejsze od czegokolwiek, co można było zobaczyć w Europie. Z początku Holendrzy zachodzili w głowę, jak rozwiązano problem postawienia tak potężnych figur, skoro u wyspiarzy nie zauważyli ani drewnianych belek, ani grubych lin. Zbadali jednak naruszoną zębem czasu powierzchnię jednego z kolosów i ku swemu wielkiemu zadowoleniu rozwiązali zagadkę stwierdzeniem, że figury nie były wykute z kamienia, lecz ulepione z jakiejś gliny i następnie obsypane miałkim tłuczniem.

Po tym odkryciu Holendrzy wrócili na swe okręty i odpłynęli z niezwykłej wyspy po jednodniowej zaledwie wizycie. Zdążyli jednak zanotować w książce okrętowej, że ludność wyspy odznaczała się wesołym usposobieniem i miłym sposobem bycia, a równoczesnie umiała po mistrzowsku kraść. W wyniku jakiegoś nieporozumienia jeden z wyspiarzy został zastrzelony na pokładzie, dwunastu zaś innych dosięgły kule na lądzie, podczas gdy straty Europejczyków wynosiły tylko jeden obrus i kilka kapeluszy skradzionych z głów.

Na lądzie zostali mieszkańcy wyspy ze swymi zabitymi i rannymi. Patrzyli się za oddalającymi się żaglami. Pięćdziesiąt lat miało upłynąć do następnej wizyty.

Zlozyli ją Hiszpanie, którzy w roku 1770 pod dowództwem Don Filipe Gonzalesa zjawili się na dwu statkach i również spostrzegli zapraszające sygnały dymne wyspiarzy. Wysadzili na ląd dwu księży i silny oddział żołnierzy i uroczyście pomaszerowali aż do wzgórza z trzema wierzchołkami, znajdującego się na wschodnim brzegu wyspy. Za wojskiem ciekawie podążał tlum rozradowanych i tańczących wyspiarzy. Na każdym z trzech wierzchołków Hiszpanie umieścili krzyż i wśród pieśni i salutów armatnich ogłosili, że wyspa stanowi terytorium hiszpańskie. Na dowód ważności i prawomocności tego aktu spisano adres do króla Carlosa, najpoważniejsi zaś ze stojących dokoła wyspiarzy, którzy „zdradzali wielką radość”, dostąpili tego zaszczytu, że mogli na dokumencie umieścić postacie ptaków i przedziwne figury, co Hiszpanie uznali za równoznaczne z podpisami, W ten sposób wyspa za jednym zamachem otrzymala właściciela, króla hiszpańskiego, oraz nową nazwę: Wyspa San Carlosa.

Hiszpanie nie dali się zwieść pozorom, że figury ulepione byly z gliny; uderzyli w jeden posąg kilofem z taką siłą, aż iskry się posypały, co stanowiło dowód, że posąg był z kamienia. Cudem wydawało się natomiast Hiszpanom, że potrafiono ustawić tak olbrzymie figury; ogarniały ich też wątpliwości, czy figury te wykonano na tej wyspie.

Szybkość, z jaką podarunki i kradzione rzeczy znikały bez śladu wśród wyspiarzy, nasuwała Hiszpanom podejrzenie, że mieszkańcy wyspy mają jakieś tajemnicze podziemne kryjówki, gdyż powierzchnia wyspy była bezleśna i całkowicie naga. Nie widziało się też nigdzie dzieci, co sprawiało wrażenie, jakby ludność składała się wyłącznie z tlumów dorosłych mężczyzn i tylko kilku, dosłownie kilku bardzo frywolnych kobiet.

Ludzie, z którymi Hiszpanie zetknęli się na wyspie, mieli jasną cerę i byli wysokiego wzrostu. Dwu najroślejszych zmierzono - jeden liczył 1,99, drugi 1,95 metra. Wielu mieszkańców miało brody i ci w oczach Hiszpanów wyglądali bardziej na Europejczyków niż na wyspiarzy. Goście zapisali też w swych kronikach, że u niektórych w ogóle nie znaleziono śladów czarnego uwłosienia, część miała włosy koloru kasztanowego, a spotykało się także rudawe i z odcieniem cynamonowym, Gdy Hiszpanom udało się nauczyć wyspiarzy powtarzania słów: „Ave Maria, niech żyje Carlos Trzeci, król Hiszpanii”, doszli do zgodnego przekonania, że mają do czynienia z chętnym do nauki i inteligentnym ludem, który łatwo da się oswoić. Zadowoleni opuścili swych nowych poddanych, aby już nigdy do nich nie wrócić.

Następnymi gośćmi na wyspie byli Anglicy pod wodzą kapitana Cooka we własnej osobie, potem zjawił się Francuz La Perouse.

Mieszkańcom Wyspy Wielkanocnej sprzykrzyły się jednak te wizyty. Lądowaniu Cooka asystowało bardzo niewielu wyspiarzy, najwyżej kilkuset, nadto pokazali się tylko ludzie mali i mizernie wyglądający. Nie okazywali humoru i zainteresowania gośćmi. Towarzysze Cooka sądzili, że od czasu ostatniej wizyty Hiszpanów musiało się wydarzyć jakieś nieszczęście, z powodu którego wyspiarze wymierali. Natomiast sam Cook nabrał podejrzenia, że ludność skryła się pod ziemią. Szczególnie bowiem zagadkowa wydawała się nieobecność kobiet, których nie spotkały również liczne patrole wysłane wokół wyspy. Anglicy trafiali w wielu miejscach na kamienne kopce z wąskimi otworami wejściowymi do czegoś, co mogło stanowić podziemne pieczary. Gdy jednak usiłowali zbadać tajemnicę, miejscowi przewodnicy przeszkadzali im. Cierpiący na szkorbut żeglarze zrezygnowali więc z poszukiwań i opuścili Wyspę Wiełkanocną, zabierając ze sobą tylko słodkie ziemniaki, jedyny zauważony produkt. Nawet w tym zostali jednak oszukani, gdyż chytrzy wyspiarze wypełnili kosze kamieniami, układając ziemniaki cienką warstwą na wierzchu.

Nie upłynęło więcej niż dwanaście lat od wizyty Cooka, gdy w równie krótkie odwiedziny przybył w roku 1786 Francuz La Perouse. Tym razem znów ukazało się mnóstwo wyspiarzy, znów niektórzy z nich byli jasnowłosi, a nadto niemal połowę stanowiły kobiety. Roiło się też od dzieci różnego wieku jak w każdym normalnym skupisku ludzkim. Odnosiło się wrażenie, jakby wszyscy ci ludzie wydostawali się gdzieś z glębi ziemi na bezdrzewną powierzchnię tajemniczej wysepki, przypominającą księżycowy krajobraz. Nie tylko tak wyglądało, ale było to faktem, że ludzie wypełzali z głębi ziemi; Francuzów dopuszczono do ciasnych przejść, do których odmówiono niegdyś wstępu Anglikom. Podejrzenia Cooka, że ludność przygotowała sobie tajemnicze kryjówki w mrocznych podziemnych pieczarach, znalazły potwierdzenie. W tych pieczarach skryła się przed kapitanem Cookiem arystokracja, tam również ukryto kobiety i dzieci już w czasie wizyty Holendrów. La Perouse domyślił się, że ludność zdobyła się na odwagę i w ilości kilku tysięcy wyległa na powierzchnię dlatego, że Cook i jego towarzysze zachowywali się bardzo przyjaźnie.

Chociaż jednak w czasie wizyty Cooka większa częśc ludności ukrywała się i chociaż zabrano ze sobą do podziemnej kryjówki najważniejszy dobytek, potężne figury kamienne nie dały się ruszyć i musiały pozostać na swych miejscach. Tak Cook, jak i La Perouse sądzili, że są to zabytki przeszłości, już więc w ich oczach figury wyglądały na bardzo antyczne pomniki. Cookowi niezwykle zaimponowało mistrzostwo techniczne, dzięki któremu nieznani konstruktorzy potrafili bez pomocy środków mechanicznych ustawić gigantyczne figury na okrągłych podmurowaniach. Cook uznał to za dowód inteligencji i energii ludzi, którzy niegdyś mieszkali na tej wyspie. Nie ulegało również wątpliwości, że obecni mieszkańcy wyspy nie mogli przykładać do tego rąk, gdyż nawet nie próbowali naprawiać podmurowań, które zaczynały się rozpadać. Cook stwierdzil, że wiele wywróconych figur leżało płasko u stóp podstaw, wykazując ślady postępującego zniszczenia.

Anglik zbadał kilka cokołów, na których stały figury. Wielkie wrażenie zrobiło na nim odkrycie, że składały się one z potężnych bloków kamiennych, tak dokładnie wykutych i obrobionych, iż bez spoiwa lub zaprawy ciasno przylegały do siebie. Nawet na najsławniejszych budowlach w Anglii Cook nie widział tak doskonałej obróbki kamieniarskiej. Zaobserwował jednak, że doskonałość wykonania nie potrafiła uchronić cokołów od śladów, które pozostawiał ząb czasu.

Na statku Cooka znajdował się pewien Polinezyjczyk z Tahiti, który rozumiał coś niecoś w języku ówczesnych mieszkańców Wyspy Wielkanocnej. Z uzyskanych za jego pośrednictwem informacji Anglicy odnieśli wrażenie, że figury nie wyobrażały postaci bogów, lecz były pomnikami nagrobkowymi dla arikis, to znaczy osobistości ze świętego, królewskiego rodu. Części szkieletów i kości zdradzały, że podmurowania figur skwapliwie wykorzystywano na groby dla obecnych mieszkańców wyspy. Ci zaś wierzyli w życie pozagrobowe i przy różnych okazjach starali się gestami wyjaśnić, że chociaż szkielety leżały na ziemi, to dane osoby zniknęły gdzieś w górze, w niebie.

Pierwszy wypadek wpływu naszego świata na kulturę Wyspy Wielkanocnej zaszedł wówczas, gdy w czasie swego zaledwie i kilkugodzinnego pobytu La Perouse wypuścił na ląd świnie, kozy i owce oraz zasadził wiele nasion. Lecz głodni wyspiarze zjedli wszystko, zanim zdołało się przyjąć, i wyspa utrzymała swój niezmieniony wygląd.

Do końca XVIII wieku nikt już więcej nie odwiedzał Wyspy Wielkanocnej. Potem znów zjawili się przedstawiciele naszej rasy, a wyspiarze licznie wylegli na brzeg nie próbując więcej szukać schronienia w kryjówkach. Teraz jednak odwiedzającym okazał się kapitan amerykańskiego szkunera, polujący na ludzi do zasiedlenia planowanej stacji połowu fok na Juan Fernandez, wyspie Robinsona Cruzoe na zachód od Chile. Po zaciekłej walce udało mu się uprowadzić dwunastu mężczyzn i dziesięć kobiet, z którymi odpłynął. Gdy po trzech dniach podróży wypuszczono jeńców na pokład, mężczyźni natychmiast skoczyli za burtę i zaczęli płynąć w kierunku swej wyspy. Nie troszcząc się o ich los kapitan zawrócił i dokonał ponownego napadu.

Następne statki, które przepływały obok wyspy, nie mogły wysadzić ludzi na stromy brzeg, gdyż dostępu bronił mur rzucających kamieniami wyspiarzy. Jakaś rosyjska wyprawa zdołała się za pomocą prochu i kul przedostać na ląd, lecz po kilku godzinach musiała dać za wygraną i odpłynąć.

Lata biegły. Czasami udawało się pozyskać zaufanie wyspiarzy i któryś z przepływających statków składał krótką wizytę. Ilość rzucanych kamieni zmniejszyła się, rosła natomiast liczba kobiet, które się pokazywały i oczarowywały gości. Potem zdarzyło się najgorsze.

Pewnego dnia przy brzegach wyspy zakotwiczyła flotylla złożona z siedmiu statków peruwiańskich. Wyspiarze tłumnie zjawili się na pokładzie i tam ku ich uciesze i radości pozwolono im rysować coś ołówkami na kawałkach papieru. Okazało się, że w ten sposób podpisywali kontrakty, mocą których zaciągali się w charakterze robotników przy zbiorze guano na wyspach u brzegów Peru. Gdy zaś zadowoleni i niczego nie podejrzewający chcieli wrócić na ląd, zostali związani i umieszczeni pod pokładami. Osiemdziesięciu łowców niewolników udało się następnie na brzeg, rozkładając tam odzież i inne kolorowe podarki. Tłum ciekawych wyspiarzy, zgromadzonych na skałach wokół zatoki, zaczął powoli ulegać pokusie i podchodzić bliżej. Gdy już kilkuset stanęło w ciasnym kole, łowcy przystąpili do ataku. Chwytali i wiązali ludzi, którzy klęcząc podzlwiali podarki, strzelali zaś do tych, którzy usiłowali uciec na skały lub skakali do wody. Już ostatnie łodzie ze schwytanymi miały odpłynąć, gdy jeden z kapitanów zauważył dwu wyspiarzy ukrytych w jakimś zagłębieniu. Po nieudałych próbach skłonienia ich do wyjścia załatwił sprawę dwoma strzałami. I tak w dzień Wigilii Bożego Narodzenia roku 1862 Wyspa Wieikanocna nabrała wyglądu pustyni i bezludzia. Kto nie leżał martwy na brzegu lub nie znajdował się związany pod pokładem statku, ten schronił się do podziemnych pieczar, których wejścia przywalono kamieniami. Przygnębiająca cisza panowała nad wyspą, tylko fale groźnie szumiały u brzegów. Oblicza potężnych posągów ani nie drgnęly. A ze statków rozbrzmiewała wrzawa i przybysze podnieśli kotwice dopiero wtedy, gdy skończył się obchód wieczoru wigilijnego.

Skoro mieszkańcom Pępka Świata było już dane poczuć na własnej skórze i Wielkanoc, i Boże Narodzenie, wypadało im zetknąć się bliżej z zewnętrznym światem. Statki uprowadziły tysiąc niewolników, których zapędzono do zbierania guano na wyspach niedaleko Peru. Biskup z Tahiti złożył protest i władze poleciły natychmiast odesłać niewolników na ich wyspę. Lecz zanim przybył statek, aby ich zabrać, już dziewięciuset umarło na różne choroby lub z powodu nieprzyzwyczajenia do warunków życia na miejscu pracy, z tej setki zaś, która odpłynęła z powrotem, po drodze umarło osiemdziesięciu pięciu. Tylko piętnastu żywych wróciło na Wyspę Wielkanocną. Ci zaś przynieśli ze sobą ospę, która przerodziła się szybko w epidemię i wykończyła niemal całą ludność, nawet tych, którzy skryli się do najglębszych jaskiń. Zapanowała wielka nędza, liczba mieszkańców spadła do stu jedenastu, licząc razem dorosłych i dzieci.

Tymczasem na wyspie osiedlił się pierwszy obcy człowiek pełen najlepszych zamiarów. Był to samotny misjonarz, który z największym poświęceniem starał się naprawiać zło, lecz wyspiarze po trochu okradli go ze wszystkiego, nawet z odzieży. Musiał odpłynąć pierwszym statkiem, lecz powrócił w towarzystwie pomocników i założył małą stację misyjną. Kilka lat po tym, jak wszyscy pozostali przy życiu mieszkańcy dali słę ochrzcić, zjawił się jakiś francuski awanturnik i podburzył wyspiarzy przeciw misjonarzom. Skutek był taki, że ci ostatni zostali przepędzeni, ale wyspiarze zabili również Francuza. Potem, usunawszy wszelkie ślady po misjonarzach, śpiewali psalmy na własną rękę. Przy końcu ubiegłego wieku Europejczycy odkryli, że na Wyspie Wieikanocnej znajdują się wspaniałe pastwiska dla owiec, wobec czego Chile zaanektowało wyspę. Teraz rezyduje na niej gubernator, jest duchowny i lekarz, nikt też nie mieszka w jaskiniach lub w chatach z sitowia. Dawną kulturę Wyspy Wielkanocnej zastąpiła cywilizacja dokładnie w ten sam sposób jak u Eskimosów i Indian lub u mieszkańców innych wysp na morzach południowych.

- Nie przybyliśmy więc tu po to, aby prowadzić badania nad ucywilizowanymi wyspiarzami - oświadczyłem. - Musimy się zająć pracami wykopaliskowymi. Jeżeli bowiem istnieje dziś odpowiedź na zagadkę Wyspy Wielkanocnej, odpowiedź ta musi być zagrzebana gdzieś w ziemi - zakończyłem swą przemowę.

- A czy nikt tu przedtem nie kopał? - zapytał ktoś z załogi.

- Nikt nie wierzyl, aby tu było dość ziemi do kopania. Na wyspie nie rosną drzewa. Skoro również dawniej nie było drzew, tylko z rosnącej tu trawy nie mogła powstać warstwa ziemi. Dlatego nikt nie wierzył, aby coś się kryło pod powierzchnią.

Tylko dwie wyprawy archeologiczne działały na przedziwnej wyspie, nikt więcej tu się nie kwapił. Pierwszą była prywatna wyprawa brytyjska pod kierownictwem Katarzyny Routledge. Ta pani przybyła w roku 1914 własnym statklem żaglowym, wymierzyła i przeniosła na papier plany wszystkiego, co zobaczyła, przede wszystkim murowanych tarasów, starych dróg i ponad czterystu kamiennych figur rozrzuconych po całej wyspie. Tak ją absorbowała ta pionierska praca, że nie miała czasu zajmowaó się systematycznym kopaniem z wyjątkiem oczyszczenia terenu wokół jednej, częściowo przysypanej ziemią figury. Nieszczęście chciało, że wszystkie naukowe zapiski wyprawy pani Routledge uległy zagładzie, tylko w książce o swej podróży dookoła świata pisze ona, że wyspa jest pełna tajemniczych i dotąd nie rozwiązanych problemów. Z dnia na dzień wzrastało jej zaciekawienie niezwykłą zagadką, jaka się za tym wszystkim kryła. „Nad całą wyspą panują cienie nieznanych rzeźbiarzy - mówi pani Routledge. - Nie można przejść obok nich. Są aktywniejsze i bardziej rzeczywiste od obecnych mieszkańców, są suwerennymi władcami potężnych kamiennych wasali. Ulegając jakimś nieznanym pobudkom porwali się ci rzeźbiarze z kamiennymi siekierami na masyw górski i zmienili kształt stożka wygasłego wulkanu po to tylko, aby uzyskać surowiec do zaspokojenia fantastycznej żądzy, aby wokół zatok i na stokach gór ustawić gigantyczne rzeźby o ludzkich kształtach.

Nad wyspą i dokoła niej rozciąga się niezmierzone niebo i morze, bezkresna przestrzeń, panuje głucha cisza. Kto tam mieszka, ciągle czegoś nadsłuchuje, chociaż nie wie czego. Ciągle też podświadomie czuje, że znajduje się w przedsionku czegoś jeszcze większego, co jednak nie mieści się w granicach zmysłów”.

Tak pani Routledge patrzyła na Wyspę Wielkanocną, Uznała istnienie tajemnicy, skromnie przedłożyła ustalone przez się fakty i pozostawiła następcom szukanie rozwiązania.

Dwadzieścia lat później okrętem wojennym przybyła na wyspę wyprawa francusko-belgijska, która potem odpłynęła na innym okręcie. W czasie podróży umarł jeden archeolog, a podczas gdy Francuz Metraux na podstawie opowiadań mieszkańców zbierał ustne dane do większego studium etnograficznego o wyspie, Belg Lavachery miał robotę ponad siły z badaniem tysięcy petrorytów (rzeźb w kamieniu) i innych szczegółów kamieniarskich, widocznych co krok na bezdrzewnym terenie. Dlatego też ekspedycja ta nie przedsięwzięła prac wykopaliskowych. Ogólnie biorąc, nastawiona była na inne problemy i nie uważała za swe główne zadanie zajmowanie się kamiennymi figurami. Zdaniem Metraux poprzednie wyprawy przesadzały z podkreślaniem tajemnic Wyspy Wielkanocnej; mogli tu przybyć zwykli wyspiarze z zachodu i nabrać ochoty do rzeźbienia figur, a ponieważ nie było drzewa, więc zabrali się do skał. Taka była pokrótce historia Wyspy Wielkanocnej.

- Czy nie należy się spodziewać, że mieszkańcy wyspy znają jeszcze inne legendy? - cicho spytał kapitan.

- Optymista z ciebie - odpowiedziałem. - Jutro rano zetkniesz się z ludźmi tak cywilizowanymi jak ty i ja. Pierwszy zbierał wśród nich legendy Amerykanin Thomson w roku 1886. Wówczas żyło jeszcze to pokolenie, które dorosło przed osiedleniem się tu obcych. Opowiadali oni, że ich przodkowie przybyli na dużych statkach ze wschodu, żeglując przez sześćdziesiąt dni prosto w kierunku zachodu słońca. Początkowo na wyspie żyły razem dwa różne szczepy, „długouchych” i „krótkouchych”, lecz „krótkouchym” udało się wybić niemal do nogi drugi szczep i samym rządzić wyspą. Wszystkie stare legendy, jakie istnieją, możesz przeczytać w książkach. Tą drogą nie da się już nic nowego odkryć na morzach południowyeh.

- A szczególnie na Wyspie Wielkanocnej - powiedzial Gonzalo. - Mieszka tu teraz wielu białych, zbudowano nawet szkołę i maly szpitalik.

- Tak, mieszkańcy wyspy mogą nam sprawić jedyną przyjemność tym, że pomogą przy wykopaliskach - dodałem. - I zapewne będą nam sprzedawać świeże jarzyny.

- Może są tu jakieś vahiny 0, które nauczą nas tańca hula - zamruczał jeden z maszynistów zyskując głośny aplauz z łodzi ratunkowej.

Nagle usłyszeliśmy chrapliwym głosem rzuconą uwagę, lecz nikt się nie przyznawał do jej autorstwa i wszyscy wyglądali zaskoczeni. Kto mógł to powiedzieć? Szturman oświetlił pokład. Nikogo nie było. Wszyscy mieli dość głupie miny, maszynista próbował wystąpić z nowym dowcipem na temat hula, lecz w tym momencie głos znów się odezwał. Może ktoś za burtą? Pobiegliśmy do relingu oświetlając wodę. Ale wody nie było, światło latarek odbiło się w gębach, które razem wzięte przypominały najgorszą w świecie bandę piratów. Właściciele gęb stali ciasno stłoczeni w małej łódce i gapili się na nas.


- Ia-o-rana - próbowalern przemówić.

- Ia-o-rana - padla chóralna odpowiedź.

A więc Polinezyjczycy, stwierdziłem. Co oczywiście nie znaczyło, że nie było w ich krwi domieszki wszystkich innych ras.

Opuściliśmy drabinkę i jeden za drugim goście wdrapali się na pokład. W większości byli to silnie zbudowani mężczyźni, niezwykle jednak brudni i obdarci. Najpierw w kręgu światła ukazała się głowa owinięta czerwonym ręcznikiem i trzymająca w zębach jakieś zawiniątko, za chwilę jej wlaściciel przerzucił bose nogi przez reling i znalazł się na pokładzie, ubrany w brudny podkoszulek i resztki podkasanych spodni. Następnym był tęgi, ospowaty chłop z gołymi nogami i w starym zimowym płaszczu wojskowym zlelonego koloru, dźwigająey na plecach wiązkę rzeźbionych lasek i drewniany młot. Tuż za nim ukazała się głowa jakiejś drewnianej figury z olbrzymimi oczyma, uśmiechniętą twarzą i kozią brodą, z którą gramolił się po drabince facet w białej marynarskiej czapce. Jeden za drugim brudasy wskakiwali na pokład, ściskali ręce wszystkim dookoła i wyciągali tłumoki i worki pełne najdziwniejszych rzeczy. Najoryginalniejsze rzeźby zaczęły krążyć z ręki do ręki i wkrótce wzbudziły większe zainteresowanie niż ich właściciele.

We wszystkich rzeźbach powtarzala się postać jakiegoś straszydła o ludzkich kształtach. Miało niezwykle wydatny haczykowaty nos, kozią bródkę, zwisające uszy i olbrzymie oczy osadzone w twarzy o diabolicznym uśmieszku. Kręgi i żebra sterczały, natomiast brzuch był zapadnięty. Postać wyglądała zawsze tak samo, czy mała, czy duża. Spotykało się i inne dziwne figury z drzewa, szczególnie wyróżniał się człowiek ze skrzydłami i głową ptaka. Poza tym eleganckie pałki i wiosła, przyozdobione rysunkami masek, i ozdoby do wieszania na piersi, w kształcie księżyca, pokryte zagadkowymi hieroglifami, nieczytelnymi dla współczesnych. Wszystko było tak precyzyjnie wyrzeźbione i tak dokładnie wypolerowane, że w dotyku przypominalo porcelanę. Trafiały się też niezbyt udane kamienne kopie wielkich figur, wreszcie piękna korona z piór z przynależnym do niej płaszczem, zrobionym również z powiązanych ze sobą piór.

Podobnych dowodów pracowitej twórczości nie spotkałem na żadnej innej polinezyjskiej wyspie, gdzie ludność woli pędzić gnuśne życie. Tutaj trafiliśmy jakby na cały cech doskonałych rzeźbiarzy. Ktoś nieprzyzwyczajony sądziłby na pierwszy rzut oka, że ma się do czynienia z ludźmi o niezwykłej fantazji i inwencji twórczej. Przy bliższym jednak wejrzeniu dawało się stwierdzić, że ciągle i niezmiennie powtarzały się te same dziwne motywy. Wariacje nie sięgały poza pewną, jakby z góry określoną granicę.

Rzeźbiarze z zażenowanym uśmiechem pokazywali na swoje brudne spodnie i gołe nogi i pragnęli dokonać wymiany na nasze części garderoby i obuwie. W ciągu kilku sekund pokład zmienił się w targ. Członkowie naszej załogi, kierowani zarówno litością, jak i pragnieniem posiadania rzeźb, coraz znikali w kajutach i przynosili te części odzieży i obuwia, bez których mogli się obejść, Nawet Anetka nie oparła się nastrojowi i nagle ukazała się w pidżamie na środku pokładu. Upodobała sobie nogę groteskowej postaci człowieka z ptasią głową, trzymanej pod pachą przez największego obdartusa. Gdy ten zauważył, że dziecku podoba się rzeźba, natychmiast ją ofiarował. Oczywiście Yvonne musiała polecieć na dół, aby znaleźć coś na odwzajemnienie.

Nasz fotograf złapał mnie za ramię i powiedział:

- Słuchaj, jeden facet ma pod koszulą coś niezwykłego, mówi, że to jeszcze z czasów jego pra-pra-pra-pra-pra-pra...

Uśmiechnąłem się, ale na wszelki wypadek podszedłem do chudego jegomościa, który przypominał Araba z wąsikami á la Hitler.

- Buenos dias, Señor - przywitał mnie chudeusz i wyciągnął zza pazuchy mały płaski kamień ze świeżo wyrytym po jednej stronie wizerunkiem człowieka z ptasią głową. Zanim zdążył ponownie wymienić pra-pra-pra-przodków, zauważyłem z wyrazem zdziwienia:

- O, naprawdę sam potrafiłeś to zrobić?

Zaskoczyło go to i przez chwilę na jego twarzy zdumienie walczyło z uśmiechem, potem zarumienił się z dumy i popatrzył na swój skarb z takim wyrazem, jakby naprawdę żal mu było dzielić się zasługą z kimś innym.

- Tak, sam - odpowiedział zachwycony własnym talentem. Nie miał też powodu do żalu, gdyż fotografowi podobał się kamień i kupił go.

Nagle podpłynęła do burty statku nowa łódź i dano mi znać, że po drabince wchodzi jakiś bialy. Okazał się on młodym, slużbiście wyglądającym oficerem marynarki, przedstawił się jako asystent gubernatora i powitał nas w jego imieniu. Zaprosiliśmy gościa do salonu na kieliszek, wyjaśniając przyczyny zakotwiczenia w tym miejscu. Dowiedzieliśmy się, że w danej chwili pogoda i tak uniemożliwia zarzucenie kotwicy przy wiosce, lecz że nazajutrz moglibyśmy przepłynąć na inne miejsce bliżej osady, gdzie również cypel lądu daje osłonę i gdzie spróbowaliby nam pomóc w przedostaniu się na brzeg. Powiedział nam też, że ostatni statek odwiedził wyspę dokładnie przed pół rokiem, a był to, jak łatwo można było się domyślić, chilijski okręt wojenny.

- Oczywiste, że przedostaniemy się na ląd, choćby nam przyszło płynąć wpław - żartowaliśmy nie zdając sobie sprawy, jak blisko byliśmy prawdy.

Już na odchodnym oficer zaproponował, abyśmy zatrzymali jednego wyspiarza w charakterze przewodnika na jutrzejszą ranną przeprawę. - Kradną jak lisy - dodał z uśmiechem - może najlepiej więc będzie zatrzymać w tym celu wójta, zapewne już się panowie z nim poznali.

Powiedziałem, że nie. Wyspiarze przyprowadzili więc wójta, który okazał się nikim innym, jak osobnikiem z wąsikami á la Hitler i kamieniem za pazuchą. Teraz jednak zamiast kamienia koszulę wypychały mu rzeczy otrzymane w zamian od fotografa.

- Nie ma już wodza, ale to jest właśnie wójt Wyspy Wielkanocnej, a przy tym najlepszy rzeźbiarz - wyjaśnił oficer klepiąc jegomościa z wąsikami poufale po plecach.

- Si, Señor - odpowiedział zaczerwieniony i uśmiechnięty wójt, który nie był zdecydowany, czy z wielkiej dumy ma patrzeć w górę, czy też spuścić wzrok. Jego przyjaciele stłoczyli się dokoła, aby nie stracić części zaszczytu przypadającego im z faktu, że posiadali wybranego przez siebie wójta. Wielu z nich było uderzająco przystojnych, a niektórzy stanowili wyraźny typ wodzowski.

- Si, Señor - powtórzył chudeusz i wyprężył się takim ruchem, że zza koszuli wyjrzały stare kalesony naszego fotografa. - Jestem już wójtem od dwudziestu ośmiu lat. Za każdym razem wybierają mnie na nowo.

Dziwne, że wybierają akurat takiego” - pomyślałem sobie. Wszystko wskazywało przecież na to, że mieli znacznie lepszych do wyboru.

Oficer musiał użyć całego autorytetu, aby zabrać ze sobą wszystkich wyspiarzy. Został tylko wójt. Nie przypuszczałem ani przez chwilę, że to on właśnie zostanie głównym bohaterem najdziwniejszej przygody, jaką kiedykolwiek przyszło mi przeżyć.

Następnego ranka zbudził mnie szczęk łańcucha kotwicznego. Wskoczyłem w spodnie i pobiegłem na pokład. Słońce zaczęło się już pokazywać nad wyspą, zieloną teraz, żółtą i miłą, gdy zniknęły surowe kontury nocne i ranny brzask nadał życia barwom. W oddali widoczne były na stokach odwieczne figury. Nikt jednak nie palił ognisk, nikt nie oddawał boskiej czci wschodzącemu słońcu. Nie było widać żywej duszy; wyspa wydawała się wymarła, jakby wszyscy schronili się pod ziemię, wziąwszy nas za statek łowców niewolników.

- Buenos dias, Señor.

Wieczny wójt uchylił kapelusza. Jednego z naszych kapeluszy, ściślej mówiąc. Gdyż wczoraj przybył na statek z gołą głową.

- Buenos dias, panie wójcie, coś niewielki ruch dziś na brzegu.

- To prawda, ale też to nie nasze grunty, my mieszkamy w wiosce po drugiej stronie; tutaj są tylko pastwiska dla owiec marynarki. Proszę zobaczyć - dodał wskazując palcem na kopiaste wzniesienie, na którym trzoda owiec odcinała się wyraźnie, jak szary dywan. Statek płynął już i opuścił zatokę. Posuwaliśmy się wzdłuż prostopadłej ściany skalnej, żarłoczne fale morskie tak wgryzły się tu w wulkaniczne formacje brzegu, że powstały niebotyczne uskoki. Brązowa czerwień i barwa popielatożółta układały się warstwami jak w przekrojonym torcie, na samym zaś szczycie dostrzegało się kępy zielonawej trawy i resztki jakichś murów, które tuż, tuż miały runąć w przepaść. Kilometr za kilometrem ciągnęła się niedostępna ściana, zanim rzeźba krajobrazu zmieniła się i z pokrytych trawą pagórków w głębi poczęły łagodnie spływać ku morzu płachty kamienistych pól. Zieleń nigdy nie sięgała obmywanego falami brzegu, gdyż barykada czarnych bloków lawy tworzyła jakby mur ochronny wokół całej wyspy. Tylko w jednym miejscu krajobraz otwierał się naprawdę szeroko i wyspa, ukazując słoneczną plażę, przesyła nam cudowny i zapraszający uśmiech.

- Anakena - powiedział wójt z namaszczeniem. - Tu w Anakena mieszkali niegdyś królowie. I na tej wlaśnie plaży wylądował Hotu Matua, założyciel naszego plemienia.

- A kto teraz tam mieszka?

- Nikt. Pastuchy mają szałas, to wszystko.

Głośno zwróciłem uwagę kapitana na to miejsce - zgodził się, że byłoby doskonałe na obóz.

Znów skończyła się zatoka i powrócił dziki, urwisty brzeg, najeżony blokami lawy. Ciągną się wzdluż calej wyspy aż do miejsca po jej zachodniej stronie, gdzie łagodny stok sięgał aż ku morzu i gdzie leżały zabudowania wioski Hangaroa. Małe, białe domki, otoczone ładnie utrzymanymi ogródkami, tu i tam rozrzucone samotne palmy i inne drzewa, z tyłu na zboczach liczne poletka eukaliptusowe. Wszystko razem okalał płot.

- To moja wieś - od wójta biła duma. I piękny też był to widok, wszyscy zachwyceni patrzyli w stronę lądu. Nawet Anetka, siedząc na ręku u Yvonne, jak zahipnotyzowana wpatrywała się w wioskę, która przypominała domki dla lalek, rozrzucone pod ogromną kopulą niebieskiego nieba. Tam zaś nagle wszystko zaczęło się poruszać, ludzie pieszo lub na koniach zdążali w jednym kierunku, tym samym, co statek.

- Nigdy czegoś podobnego nie widziałem - cieszył się Thor junior. - Wygląda jak w teatrze.

Kapitan kazał wciągnąć wszystkie flagi, cały statek utonął w barwach, zjawiły się wszystkie kolory tęczy i wszystkie znaki kodów sygnałowych na cholerze skończywszy. Oprócz flag pozdrawialiśmy ląd, głosem syreny, odpowiedziała zaś nam flaga chilljska na maszcie nad wioską.

Wójt otarł oczy rękawem koszuli.

- Señor - powiedział - to jest ziemia Hotu Matui. Moja ziemia. Już od dwudziestu ośmiu lat jestem wójtem. Cóż by Wyspa Wielkanocna znaczyła beze mnie? Nic. Wyspa Wielkanocna to ja. Tylko ja - powtórzył z naciskiem, bijąc się w pierś.

Miałem takie wrażenie, jakbym za wąsikami widział Hitlera, lecz wrażenie było fałszywe, bo ten pomyleniec był nieskończenie milszy. Zadowalał się tym, co posiadał. Wystarczyło mu. Za nic w świecie nie odebrałby nawet pastwisk owcom po drugiej stronie płotu.

- Señor - płynął dalej potok wymowy. - Na tej wyspie jest tylko dwu sławnych ludzi, wlaśnie pan i ja. Mnie wszyscy znają. A kto zna gubernatora? Aż z Niemiec przyjeżdżano tu, żeby wziąć próbkę krwi z mojego ucha, z Glasgow i z Austrii przychodziły listy z zamówieniami na drewniane rzeźby u wójta Wyspy Wielkanocnej. O, ludzie mnie znają na świecie. Señor, uściskajmy sobie dłonie jak przyjaciele!

Po dokonaniu tej ceremonii wójt zapytał mnie uprzejmie, czy mógłby mnie nazywać Señorem Kon-Tiki.



Opłynęliśmy nowy cypel strzelający stromo w górę, Wioska skryła się za mieszaniną prostopadle wiszących ścian i małych, dzikich wysepek z lawy, które wyglądały jak zamki z kanciastymi wieżami i leżaly rozproszone u stóp potężnej, mrocznej skały. Fale rozbryzgiwały się tu tak, że powstawała piana, statek targany prądem z morza i falami odbitymi od nabrzeżnych skał kołysał się niemiłosiernie. Wójtowi zrobilo się niedobrze i usadowił się na krześle, mrucząc niewyraźnie, że właśnie w tym miejscu działali ludzie-ptaki. Wskazał groteskową figurkę z drzewa, którą Anetka ułożyla w łóżeczku dla lalki.

Po minięciu niespokojnego cypla znaleźliśmy się w czymś na kształt zatoki, gdzie wprawdzie brzeg był wysoki i stromy, ale skały nie sięgaly nieba. Jeźdźcy i piesi dostali się tu dregą przecinającą cypel i teraz na zielonym zboczu powyżej stromego brzegu zebrał się tłum ludzi i koni. Można było zauważyć, że częśó ludzi zbiegła wąską ścieżką,.. aż na platformę z lawy, wysuniętą między spienionymi falami, gdzie zabrano się do spuszczenia łodzi na wodę, Wkrótce tańcząca łupina zaczęła się zbliżać, aby nas zabrać na ląd. Kapitan podprowadził statek możliwie najdalej w głąb zatoki i kazał zarzucić kotwicę.

Wójt dwoił się i troił zajęty przygotowaniami.

- W naszym dialekcie na powitanie mówi sie ia-o-rana kurua, to znaczy „witajcie wszyscy” - szeptał mi w ucho. - Zawołaj tak przy lądowaniu, to cię polubią.

- Ia-o-rana kurua!! - zawołałem na cały głos, gdy dobiliśmy do brzegu.

- Ia-o-rana kurua!! - rozległ się chór głosów jak lawina sunąca po stoku górskim, a za chwilę wszyscy rzucili się pomóc przy lądowaniu. Naprzeciw nas stało dosyć mieszane towarzystwo, wydawać się mogło, że cała ludność w liczbie dziewięciuset mieszkańców zjawiła się na nasze powitanie. Byli to Polinezyjczycy, bardzo jednak mieszanej krwi, wszyscy wystąpili w rozmaitych kombinacjach ubiorów kontynentalnego pochodzenia. Zaledwie wydostałem slę z tańczącej łodzi, gdy chwyciła mnie za rękę jakaś zgięta wpół staruszka w chustce na głowie.

- Mam wielką tajemnicę, Señor - zaszeptała chrapliwie i podsunęła mi koszyk ze słodkimi ziemniakami. Podniosła jeden z nich i z namaszczeniem uchyliła rogu ścierki, która leżała pod spodem.

- Bardzo dziękuję - odwzajemniłem sie jej i poszedłem dalej. Nie zobaczyłem nic, ale też nikt nie zdradza wielkich tajemnic w obecności takiej liczby widzów. Stojący na skalnych tarasach mieli różne figury drewniane i zawiniątka, lecz nikt się z niczym nie narzucał. W miarę jak przechodziliśmy obok, wszyscy mruczeli ia-o-rana, ia-o-rana.

Na wzniesieniu ponad nami aż czarno było od tłumu czekających, od nich odcinała się biała postać w rozwianych szatach. Natychmiast zrozumiałem, kto to był: najpotężniejszy człowiek na wyspie, ojciec Sebastian Englert, ten sam, który napisał książkę o Wyspie Wielkanocnej. Jeszcze w Chile słyszałem o nim jako o nie koronowanym królu wyspy. Ktoś mi nawet powiedział, że jeżeli zyska się sympatię ojca Englerta, wówczas otwierają się wszystkie drzwi, natomiast współczuć należy temu, kogo on nie polubi.

Teraz ojciec Englert stał przede mną, szeroko zbudowany I prosto się trzymający, w białym habicie po kostki, przepasanym sznurem, w dużych błyszczących butach. W tym białym stroju, z odrzuconym z głowy kapturem, z bujną brodą i w dodatku na tle bajkowo niebieskiego nieba podobny był do apostoła lub proroka.

Spojrzałem w czerstwą twarz o rozumnym wyrazie i blyszczących badawczych oczach i wyciągnąłem dłoń.

-Witam na mojej wyspie - brzmiały jego pierwsze słowa. Zwrócilem uwagę na dzierżawczą formę.

- Tak, zawsze nazywam ją moją wyspą - uśmiechnął się szeroko mój rozmówca - ponieważ uważam ją za swoją i nie sprzedałbym jej za żadne miliony.

Wyraziłem zrozumienie dla tego punktu widzenia oraz naszą gotowość poddania się pod jego rozkazy.

Roześmial się.

- Czy lubi pan krajowców? - zapytał mnie nagle z badawczym spojrzeniem.

- Im bardziej są prawdziwymi krajowcami, tym bardziej ich lubię - odpowiedziałem. Jego twarz rozjaśniła się jak słońce.

- A więc powinniśmy zostać dobrymi przyjaciółmi.

Przedstawiłem Gonzalo, kapitana, lekarza i kilku innych towarzyszących nam członków wyprawy, potem gromadą ruszyliśmy w stronę jeepa, stojącego na polu między kamieniami i szczypiącymi trawę końmi. Zygzakowatą linią jechaliśmy po bezdrożach, dopiero w głębi wyspy trafiliśmy na koleiny prowadząee do wioski. Za okalającym ją płotem skręciliśmy w bok i zajechaliśmy przed samotnie stojący dom gubernatora.

Mały, ruchliwy człowiek w mundurze koloru khaki przywitał nas bardzo serdecznie, wszystkie formalności zostały zaraz załatwione w jego biurze. Teraz mieliśmy przed sobą dwie główne osobistości na wyspie: starego i doświadczonego ojca Sebastiana i młodego gubernatora wojskowego w osobie komendanta Arnoldo Curti.

Gdy kapitan przedłożył listę załogi, a lekarz deklarację o stanie zdrowia, wszelkie formalności zostały zakończone.

- Życzę powodzenia przy pracach wykopaliskowych - potrząsał moją dłonią gubernator. - Nakładam na panów tylko dwa ograniczenia: mieszkańcom wyspy nie dawajcie broni ani alkoholu.

Oczywiście zgadzałem się z tym.

Ojciec Sebastian przyrzekł wybrać kilku dobrych ludzi do pracy przy kopaniu. Miał też zaproponować odpowiednią wysokość dziennego wynagrodzenia i racji żywnościowych. Nasz bogaty wybor środków wymiennych zapowiadał osiągnięcie niebotycznego wprost kursu w stosunku do złota i jakiejkolwiek innej waluty, gdyż na wyspie nie było ani sklepu, ani kina, ani nawet salonu fryzjerskiego.

Wszyscy zgadzali się z opinią, że zatoka Anakena po drugiej stronie wyspy najlepiej się nadaje na główny obóz naszej wyprawy. Składało się na to wiele przyczyn. To miejsce było najpiękniejsze na całym wybrzeżu. Rozciągała się tam jedyna na wyspie piaszczysta plaża, co pozwalało przewieźć na ląd ekwipunek za pomocą tratwy. Odległość od wioski zmniejszała prawdopodobieństwo kradzieży i nieporozumień. W dodatku tę królewską dolinę opiewano w pieśniach, gdyż tam pierwszy raz postawił stopę na lądzie legendarny Hotu Matua. Niczego więcej nie można było wymarzyć.

Po wspaniałej uczcie w rezydencji gubernatora ruszyliśmy w drogę powrotną na statek. Na przybrzeżnych skałach ciągle jeszeze stało mrowie wyspiarzy i ku wielkiemu zadowoleniu ojca Sebastiana wszyscy, którzy mieli na to ochotę, mogli nas odwiedzić. Zdawało mi się, że dziś wyglądali znacznie porządniej i czyściej, a przede wszystkim nie byli tak obdarci, jak przy pierwszej wizycie na naszym pokładzie. Napomknąłem o tym wójtowi, który również wdział całą koszulę. Uśmiechnął się szelmowsko.

- To nasz stary sposób - zachichotał. - Jeżeli mamy na sobie stare łachy, dostajemy lepsze ceny za rzeźby z drzewa.

Morze było tak wzburzone, że tylko nieliczni skorzystali ze sposobności udania się na pokład statku; przyrzekliśmy jednak powtórzyć zaproszenie innym razem. Gdy wyprawialiśmy ostatnich gości z powrotem na ląd, nadbiegł kapitan z księgą gości.

- Musimy mieć autografy tych, którży dziś odwiedzili statek - zaproponował ze śmiechem. Wręczył książkę jednemu z wyspiarzy, który wyglądał na szczególnie rozgarniętego, i poprosił go, żeby zebrał podpisy wszystkich pozostałych. Facet podszedł z książką i piórem do reszty, którzy utworzyli ciasne kólko i żywo dyskutowali, po chwili zaś wrócił bez żadnego podpisu.

- Jak to, nikt nie umie się podpisać? - zdzlwił się kapitan.

- O, wielu umie – brzmiała odpowiedź -ale nie chcą.

Gonzalo, który się temu przysłuchiwał, wziął książkę i podszedł do grupy wyjaśniając nam, że jego hiszpański powinien się okazać bardziej zrozumiały dla wyspiarzy. Im bardziej jednak przekonywał, tym większy robił się krzyk. Doszło wreszcie do takiego tumultu, że omal nie skończyło się na rękoczynach, gdyż jeden z wyspiarzy zabierał sie do rzucenia księgi za burtę. Musiałem użyć całego swego wpływu, aby wydostać Gonzalo z opresji. Wyszedł z tłumu zmiętoszony, ale z książką.

- Zupełnie niezrozumiale - sapał - ale nie chcą się podpisać i twierdzą, że w ten właśnie sposób ich przodków podstępem wywieziono jako niewolników do Peru.

- Niemożliwe, aby mieli tak żywe wspomnienia tego wydarzenia - zauważył ktoś.

Gdy jednak zaczęliśmy obliczać, doszliśmy do wniosku, że to dziadkowie obecnych mieszkańców padli ofiarą łowców niewolników i ojcowie niektórych naszych gości mogli już wtedy byc na świecie.

Szybko schowaliśmy księgę gości, ja zaś wyjaśniłem wyspiarzom, że muszą wracać na ląd, gdyż ruszamy w drogę. Żaden się jednak nia ruszył, nie pomagały nawet ryki syreny ani puszczenie w ruch maszyny, co mechanicy starali się uczynić z taką porcją hałasu, na jaką ich było stać. Wreszcie musiałem własnoręcznie podprowadzić kilku do drabinki i zmusić ich do zejścia na prymitywne łodzie, czekające przy burcie. Gdy poleciłem przyprowadzić innych, zauważyłem nagle, że tych kilku oddalało się właśnie na jednej łodzi, holując za sobą pozostałe, już pełne wody. Zawołałem za nimi prosząc o zabranie przebywających jeszcze na pokładzie, na co otrzymałem odpowiedź, że zjawią się po wysadzeniu ludzi i wylaniu wody z łódek. Czas płynął, ale mimo nawoływania syreną nikt się nie zjawiał. Musieliśmy zmienić miejsce zakotwiczenia przed zapadnięciem zmroku, nie byliśmy jednak na tyle obeznani z lokalnymi warunkami, aby własnymi łodziami przewieźć gości na ląd pomiędzy blokami lawy. W końcu zdecydowaliśmy się na podniesienie kotwicy i wypłynięcie na pełne morze razem z nowymi pasażerami na pokładzie. Żaden z nich nie zareagował, wszyscy przyjmowali to zupełnie naturalnie. Po naszej kolacji kucharz nakarmił szesnastu pasażerów, którzy zajadali z wielkim apetytem, a zaraz potem gnali do relingu, gdyż zaczęło kołysać. Zakotwiczyliśmy pod osłoną tej samej skały, co poprzedniej nocy, lecz i tutaj nie pozbyliśmy się naszych gości. Zapadła noc i popadywał deszczyk. Gdybyśmy wpuścili tę bandę piratów do kajut, zostalibyśmy doszczętnie okradzeni. Dałem im więc do wyboru: albo spać na pokładzie, albo dwoma nawrotami udać się na ląd naszą aluminiową tratwą, na której sami mieliby wiosłować. Wybrali to drugie, spuściliśmy więc tratwę na wodę. Lecz wówczas wszyscy nagle i stanowczo zdecydowali, że pojadą za drugim nawrotem, wobec czego musieliśmy zrezygnować z myśli o pozbyciu się ich ze statku. Zadowoleni i najedzeni wyciągnęli więc nasi goście gitarę i zaczęli tańczyć hula na przednim pokładzie. To okazało się szczęśliwym pomysłem. Załoga już od dawna nie wychodziła na ląd I nie miała okazji oglądać żadnego przedstawienia, wszyscy ożywili się więc na dźwięki ognistej muzyki. Skoro już zdani byliśmy na towarzystwo nieproszonych gości, to dlaczego nie wykorzystać tej okoliczności w możliwie najlepszy sposób? Śpiew i rytmiczne dźwięki strun napełniły statek, dzięki zaś panującym wokół ciemnościom latarnie okrętowe bardzo efektownie zastępowały światła rampy.

- Te tere te vaka te Hotu Matua...!

Iście cyrkowy humor naszych piratów okazał się tak zaraźliwy. że i naukowcy, i żeglarze musieli w końcu przyłączyć się do wybijania taktu i śpiewać, jak tylko umieli.

Nagle zjawił się wójt, przemoczony i zmarznięty. Siedział w malutkiej łódce razem z trzema innymi wyspiarzami. Po krótklch pertraktacjach uzgodniliśmy, że ta nowa czwórka może wejść na poklad pod warunkiem przewiezienia pozostałych szesnastu na brzeg. Żeby zaś wszyscy byli zadowoleni, obie grupy miały pozostać na statku jeszcze godzinę i kontynuować zabawę. Wójt przybił i zachwycony wszedł na pokład razem z towarzyszami. Bardzo dziękował, że tamta grupa otrzymała pozwolenie na pozostanle jeszcze godzinę, i równocześnie zapytał, czy jego grupa nie mogłaby dostać kolacji podobnie jak tamci.

- Owszem - odpowiedziałem dyplomatycznie - później, jak tylko przewieziecie tamtych na ląd.

Wójt poszedł zadowolony między muzykantów i przez pół minuty wybijał takt. Potem nagle przybiegł i oświadczył, że tamci muszą natychmiast, ale to natychmiast ruszyć na brzeg, gdyż inaczej przemokną i przemarzną w drodze do domu.

Nic nie pomagało moje wstawiennictwo ani to, że godzina dopiero się zaczęła, wójt zaczął uciszać muzykę. Wobec tego zmieniłem taktykę:

- Możecie zresztą dostać jeść teraz – oświadczylem.

Wójt natychmiast pognał do kucharza nie interesując się więcej zdrowiem muzykantów. Wystawił tylko twarz z wypchanymi policzkami, żeby zobaczyć, czy jego przyjaciele też idą. Dotrzymał jednak słowa i po upływie godziny łódź pełna śmiechu i muzyki kołysała się w stronę ciemnego brzegu. Ta wizyta byla naprawdę udana.

- Ohoi! Te tere te vaka te Hotu Matua...

Sprawy tak się ułożyły, że następnego ranka przybyliśmy do królewskiej doliny razem z wójtem Pępka Świata smacznie chrapiącym na stole w jadalni.


III. Pierwsze dni na Wyspie Wielkanocnej


Dolina Anakena świeciła pustką, gdy nasz pierwszy patrol obchodził przylegającą do plaży równinę w poszukiwaniu dogodnego miejsca pod namioty. Potem zza grzbietu wzgórza ukazał się samotny jeździec, miejscowy pastuch. Zeskoczył z konia, podszedł i przywitał się z nami.

Gdy usłyszał że chcemy zamieszkać w dollnie Anakena, zaraz wskazał nam mały wąwóz z licznymi pieczarami. Powiedział, że to pieczary Hotu Matui. Pierwszy król mieszkał w nich wraz ze swą świtą, gdy wylądował tu jako pierwszy prawdziwy odkrywca wyspy,

Na moje wyjaśnienia, że nie potrzebujemy pieczar, ponieważ mamy ze sobą gotowe domy z nieprzemakalnego plótna, pastuch wskazał bez namysłu w odwrotnym kierunku.

- Jeżeli macie płótna żaglowe, możecie spać tam, gdzie stał stary dom Hotu Matui, po drugiej stronie plaży.

Zaprowadził nas przez równinę na płaski taras u stóp nie­wielkiej, okrągławej góry. Na każdym kroku widniały tu ślady dawnej wielkości. Na środku łuku zatoki i na każdym z jej skrzydeł mieściły się trzy wspaniałe tarasy, wymurowane z kolo­salnych bloków kamiennych i otwierające się na morze. Wznosiły się nad otwartą piaszczystą plażą i mogły sprawiać wrażenie twierdz broniących płaskowyżu przed atakiem z morza, gdyby w piasku obok nie leżały na płask potężne postacie ludzi z popielatoszarego kamienia. Te bowiem świadczyły, że kamienne mury służyły jako cokoły. Wszystkie płasko leżące kolosy miały głowy zwrócone w stronę lądu, a więc przed upadkiem stały ple­cami do morza i patrzyły na rozciągającą się przed nimi świą­tynię pod. gołym niebem. Przy środkowym tarasie leżały obok siebie w rzędzie obalone kolosy, a ogromne cylindry z czerwo­nawego kamienia, które figury miały niegdyś na głowach, wi­działo się teraz porozrzucane po równinie. Wysoki i potężny taras na wschodnim skrzydle zatoki posiadał tylko jedną jedyną figurę. Leżała teraz na pół zagrzebana w piasku, lecz wydawała się znacznie szersza w barach i silniej zbudowana niż szczupli krewni na sąsiednich tarasach. Waśnie za. tym szerokobarym olbrzymem mieściła się rezydencja króla Hotu Matui. Pastuch wskazał nam z pobożną miną fundamenty królewskiego domu, łatwe jeszcze do rozeznania; nieco z tyłu mieścił się dziwny pięcioramienny kamienny piec, który zdradzał położenie kró­lewskiej kuchni. Rozumiało się, że będziemy tutaj kopać, obra­liśmy miejsce na obóz w pobliżu, na płaskim placu świątyni przy głowie leżącego kolosa. Pastuch obserwował nasze ruchy z ogromnym zainteresowaniem i tak długo bez przerwy powta­rzał, że to dawna królewska parcela, aż nabrał przekonania, że wszyscy zrozumieliśmy, gdzie się znajdujemy. Potem dostał paczkę papierosów i zadowolony odjechał.



Późno usnąłem tej nocy. Patrzyłem na światło księżyca prze­bijające przez cienkie zielone płótno namiotowe nad moją gło­wą. Słuchałem szumu fal uderzających o brzeg w tym miejscu, gdzie wylądował Hotu Matua. Jakiego statku używał? Jakim mówił językiem? Jak wyglądała ta dolina w chwili jego przybycia, czy była pokryta lasem jak inne wyspy mórz południowych? Może to plemię Hotu Matui wyrąbywało rosłe pnie i spalało drzewo, wytrzebiając lasy do tego stopnia, że wyspa wygląda dziś zupełnie naga i nie znajdzie się na niej innego cienia jak rzucany przez szczyty górskie? Lekki niepokój mnie ogarniał na myśl o tym braku drzew i krzewów. Jeżeli powierzchnia zawsze wyglądała tak jak teraz i jeżeli brak gnijących roślin nie pozwalał na formowanie się nowych warstw ziemi, to może rzeczywiście

bezcelowa okaże się wyprawa na Wyspę Wielkanocną i kopanie. Poza wydmami na wybrzeżu i śladami owiec między kamieniami wszystko sprawiało takie wrażenie, jakby wygląd suchego i nagiego zbocza nie zmienił się od czasów Hotu Matui. Skoro nawet fundament domu tego króla tak wyraźnie się odcinał i stanowił atrakcję turystyczną, stopień przyrostu gleby musiał być bardzo skromny i równie skromne są szansę nowych odkryć. Jakaś fala na brzegu głośniej uderzyła, ja zaś podrapałem się w głowę. Jeżeli już udało się nam tu przybyć, to powinniśmy przynajmniej zdobyć zupełnie oczywiste dowody o bezcelowości prac wykopaliskowych, zanim ruszymy; na inne wyspy przewidziane w naszym programie.

Pierwsze dni upłynęły naszym archeologom na rekonesansach w różnych kierunkach, innym zaś na magazynowaniu ekwipunku i zagospodarowywaniu obozu. Na całej wyspie nie było ani jednego strumyka, lecz w kraterach trzech wygasłych wulkanów spotykało się bagna i łachy wody porosłej sitowiem. Wodę do picia i drzewo na opał musieliśmy sprowadzać z odległej o pięć kilometrów farmy owczej Vaitea, leżącej na wzniesieniu w środku wyspy.

Wadłuż wybrzeża ciagnał się liczny łańcuch prastarych studzien, po mistrzowsku wykopanych i obłożonych dokładnie obrobionymi kamieniami Pierwotni mieszkańcy czerpali z nich do picia sło­nawą wodę, którą uzyskiwali w ten sposób, iż odszukiwali do­chodzące z morza żyły wodne i zatrzymywali ich bieg. Teraz do pompowania wody zbudowano wiatraki, przy nich poiliśmy ko­nie i stamtąd czerpaliśmy wodę do mycia. Nasz bosman, będący równocześnie cieślą, sklecił stoły i półki do wielkiego namiotu służącego za jadalnię; dzięki siatce przeciw moskitom mogliśmy tam spożywać posiłki i pracować bez cią­głego oganiania się przed gęstymi rojami much, dawno temu „importowanych” na wyspę.

- Musimy jednak opuścić ścianę po nawietrznej stronie - zauważyła Yvonne. - Przez siatkę przelatuje mnóstwo kurzu.

- Kurz? tutaj?

- Zobacz - odpowiedziała przeciągając palcem po półce z książkami, na której został wyraźny ślad.

Patrzyłem na ten ślad z największym zadowoleniem. Za kilka­set lat miałoby się tu do zamiatania dosyć grubą warstwę. Może więc jednak opłaci się kopać na Wyspie Wielkanocnej! Właśnie z powodu braku drzew wiatr mógł się lepiej wgryzać w skały i tumanem sproszkowanej, suchej ziemi zasypywał niżej położone tereny jak śniegiem. Większość opadała oczywiście na morze, ale część osadzała się też i na trawiastych zboczach.

Archeolodzy powrócili z rekonesansów z interesującymi wia­domościami. Zauważyli stare mury, które wymagały bliższego zbadania. Pewne oznaki mogły bowiem świadczyć, że jeszcze przed przybyciem Europejczyków na wyspie działali budowniczowie należący do dwu różnych kultur. Postanowiono jednak przepro­wadzić najpierw mniejsze prace wykopaliskowe w pobliżu obozu w celu zaznajomienia się z miejscowymi warunkami, a dopiero później podjąć trudniejsze zadania.

Na pierwszy ogień wybrano pięciokątny piec kuchenny Hotu Matui i znajdujący się obok fundament w kształcie łodzi. W takich wypadkach nie kopie się ani kilofem, ani rydlem, lecz małą kielnią murarską, którą milimetr po milimetrze rozgrzebuje się teren tak ostrożnie, aby niczego nie uszkodzić. Wydo­bytą ziemię przesiewa się przez gęste sito zatrzymujące wszystko, co może być godne zainteresowania. Prowadzono też dokładne pomiary głębokości, gdyż jak łatwo się domyślić, im głębiej się jakąś rzecz znajdzie, tym jest ona starsza.

Tuż pod warstwą darni leżał odłamek kamiennej czary wraz z ostrzami do oszczepów i innymi ostrymi narzędziami z czarnego wulkanicznego szkła. Głębiej natrafiono na kawałki haczyków rybackich z kości ludzkich i ładnie polerowanego kamienia. Gdy wykop obok pieca Hotu Matui miał stopę głębokości, kielnia zazgrzytała o jakieś kamienie, a po ich oczyszczeniu archeo­lodzy zobaczyli, że znajduje się tam jeszcze jeden pięciokątny piec, dokładnie tego samego typu, co na wierzchu. Jeżeli ten górny został zbudowany przez Hotu Matuę, najstarszego przodka mieszkańców wyspy, kto był tu przed nim i gotował strawę tym samym sposobem? Wyspiarze nie rozumieli tego; tak oni, jak i wszyscy odwiedzający uważali ruiny na tym wzgórzu za siedzibę Hotu Matui, gdyż tu miał z całą pewnością mieszkać. Kopaliśmy coraz głębiej, znajdując dalsze kawałki haczyków rybackich, muszle, odłamki kości, węgiel drzewny i zęby ludzkie, aż doszliśmy do poziomu poniżej dolnego pieca. Powinniśmy byli już dotrzeć do zamierzchłych czasów. Lecz Bill znalazł tam piękną niebieską perłę wenecką, w której rozpoznał typ używany przed dwustu laty przez Europejczyków do handlu z Indiami. To znaczyło, że nie cofnęliśmy się jeszcze poza okres pierwszych odwiedzin europejskich. Perła mogła znaleźć się na Wyspie Wielkanocnej najwcześniej razem z wyprawą Roggeveena, czyli że nasze wykopalisko sięgało najwyżej roku 1722. Przeszukaliśmy dziennik okrętowy Roggeveena z okresu odkrycia Wyspy Wielkanocnej i stwierdziliśmy, że pierwszy mieszkaniec wyspy, który znalazł się na pokładzie jego statku, został obdarowany dwoma sznurkami niebieskich pereł, małym lusterkiem i nożyczkami. Widocznie więc niektóre z tych pereł znalazły się w królewskiej siedzibie w Anakena. Kopiąc jeszcze trochę głębiej, trafiliśmy już na czysty żwir, nie zawierający żadnych śladów po ludziach.

Teraz jednak nie ulegało wątpliwości, że prace wykopaliskowe na bezleśnej Wyspie Wielkanocnej były celowe. Mogliśmy je rozpocząć na dobre. Łączyło się to z werbunkiem miejscowych robotników, gdyż kilka planowanych przez nas przedsięwzięć wymagało większej liczby ludzi niż skład wyprawy.

W ciągu ostatnich dni rzadkośmy się stykali z wyspiarzami. Ojciec Sebastian usilnie nas prosił, aby obóz stanowił dla nich tabu, chyba że mieli specjalne zadanie do spełnienia. Miało to na celu uniknięcie kradzieży i intryg. Nie udało się oczywiście przeszkodzić naszym chłopcom w nawiązywaniu znajomości z miejscowymi pięknościami - zdawaliśmy sobie sprawę, że to byłoby niemożliwe. Jeżeli jednak chłopcy chcieli się rozerwać, musieli konno przejechać się do wioski, gdyż inaczej cała wioska przeniosłaby się do naszego obozu. Wszyscy zgodzili się z tym regulaminem i otoczyliśmy obóz liną, która wyznaczała symboliczną granicę terenu objętego przez tabu. Biorąc ogólnie, efekt był zdumiewający. Zresztą nikt poza garścią pastuchów nie miał prawa swobodnego poruszania się po tej części wyspy. Jeżeli bowiem jakiś wyspiarz znalazł się po drugiej stronie płotu odgradzającego wioskę, zawsze korzystał z okazji, aby ukraść jedną albo dwie owce. Ale też na takiej małej wyspie niełatwo było utrzymywać ograniczoną swobodę poruszania się.

Jednej z pierwszych nocy skradziono dwa wiadra, a świetną linę, oznaczającą granice strefy tabu, obcięto i potraktowano jako cenną zdobycz. Zdaniem ojca Sebastiana lina ta miała służyć jako wyposażenie jakiejś łodzi, którą przygotowywano do wyprawy na morze. Gubernator przysłał dwu miejscowych policjantów, aby patrolowali okolicę. Nazywali się Kasimiro i Nikolas, pierwszy był wysoki i chudy, drugi niski i okrągły, nadto stary Kasimiro uderzająco przypominał koślawe i garbate straszydło, powtarzające się w drewnianych rzeźbach wyspiarzy, Gdyby nie to, iż postać ta znana już była za czasów kapitana Cooka, można by sądzić, że to właśnie Kasimiro służył jako mo­del do rzeźb. W olbrzymim skórzanym futerale nosił staroświecki pistolet z długą lufą, gdy zaś spostrzegł kogoś z rodaków, nie­zależnie od płci i wieku, tak długo wrzeszczał i wywijał pisto­letem, aż tamten znikał zostawiając za sobą tylko obłok kurzu. Wówczas Kasimiro kuśtykał z powrotem na teren obozu i sia­dał w cieniu namiotów.

Lubiliśmy starego Kasimiro. Potrafił wprawdzie zachowywać się jak pomylony, ale odznaczał się niezwykłą uprzejmością i skromnością. Nikolasowi też niczego nie można było zarzucić, lecz nikt się nad nim nie litował. Najsmaczniejsze kąski pozo­stałe z naszych posiłków szły najpierw dla chudego staruszka. Zajadał on też teraz jak nigdy w życiu, a kieszenie spodni miał wypchane bezcennymi tu papierosami. Kasimiro czuł się w siód­mym niebie i coraz ociężałej wylegiwał się w cieniu namio­tów. Pewnego zaś dnia doszedł do przekonania, że za tę gościn­ność powinien się jakoś odwdzięczyć. Przyszedł do mego namiotu i oznajmił mi szeptem, że na leżącej niedaleko wyspie ludzi-ptaków znajduje się pieczara pełna „bardzo ważnych rzeczy”. On był tam jako malec ze swym ojcem i jeszcze kilku rówieśni­kami; ojciec kazał dzieciom zaczekać i przeszedł na drugą stronę góry, gdzie wpełznął do tajemniczej jaskini. Kasirniro nigdy nie widział wejścia, gdyż pokrywały je kamienie, jeżelibym go jednak zawiózł tam naszą łodzią w tajemnicy przed innymi mieszkańcami wioski, mógłby mi wskazać to miejsce, gdzie czekał. Gdybym znalazł pieczarę, podzielilibyśmy się skarbem. Oczy staruszka pałały przy tej propozycji.

Nie brałem jej poważnie. Podobne bowiem składano ekspedycji pani Routledge i ojcu Sebastianowi. Gdy tylko zdobyli sobie zaufanie wyspiarzy, zawsze znajdował się ktoś wiedzący o tajem­niczej pieczarze, widocznie jednej z tych, w których przodkowie złożyli stare drewniane płyty z wypisanymi na nich hieroglifami, zwanymi w języku miejscowym rongo-rongo. Płyty z rongo-rongo warte są majątku, gdyż w muzeach na całym świecie naliczyć ich można tylko kilka. Wyspiarze wiedzieli o tym. Liczne wyprawy, przedsiębrane w celu poszukiwań, do niczego jednak nie pro­wadziły, nigdy nie udało się odkryć tajemniczych wejść. Okazy­wało się, że niestety wejście zniknęło z powodu jakiegoś wstrząsu lub osunięcia się ziemi.



Nadeszła nasza pierwsza niedziela na wyspie.

Ojciec Sebastian napomknął, że jeżeli zechcemy posłuchać śpiewu wyspiarzy, będziemy mile widziani w kościele. Zwołałem wszystkich uczestników wyprawy, tak naukowców, jak i mary­narzy, i wyjaśniłem im szczególną rolę, jaką kościół odgrywa na wyspach mórz południowych. Stanowi on nie tylko punkt two­rzący centrum tego obrazu świata, który wypełnia wyobraźnię wyspiarzy, i nie tylko miejsce kultu zastępującego dawną wiarę w bogów Tiki i Meke-make. Kościół spełnia również rolę ośrodka życia towarzyskiego, w braku sal do zebrań, kin i targowisk jest na wyspach jedynym miejscem, gdzie ludzie schodzą się świątecznie ubrani. Jeżeli ktoś trzyma się w tym dniu z dala, może się również trzymać z dala przez cały tydzień; wyspiarze często wzrastają w duchu fanatycznego przywiązania do własne­go kościoła i czyjaś nieobecność może być rozumiana jako wroga demonstracja, prawie jak napaść z nieprzyjaznego obozu. Na niektórych wyspach mieszkańcy są protestantami, na innych katolikami lub mormonami, zależnie od tego, jacy misjonarze pierwsi przybyli i zbudowali kościół. Zupełnie nieświadomie mógł obcy przybysz narazić się nieostrożnym postępowaniem.

- Jestem ateistą i nigdy nie chodzę do kościoła - oświadczył Carl. - Skoro jednak uważasz, że to ma jakieś znaczenie, chętnie pójdę z wami.

I liczna gromada, ateiści, protestanci i katolicy, ruszyła galo­pem na koniach i w podskakującym jeepie, aby stawić się w małym kościółku ojca Sebastiana.

Na placu przed kościołem biel mieszała się z różnymi barwami, cała ludność wioski oczekiwała w odświętnej odzieży czysto wypranej i wyprasowanej. Weszliśmy do ciasnego wnętrza mię­dzy pobożnych, mężczyzn i vahiny, dzieci i dorosłych, staruszków, noworodki i nawet dzieci jeszcze nie urodzone. Zalana słońcem wioska zupełnie się wyludniła, w kościele zaś panował taki ścisk, że niektórzy ledwie mogli przycupnąć na skraju drewnia­nych ławek. Ale jasno też tam było u ojca Sebastiana. Wesołe kolory, wesołe twarze. Snopy promieni słonecznych przedzierały się między ścianami i dachem, ptaszki ćwierkały i śpiewały między belkami stropu. Ojciec Sebastian narzucił na długi bia­ły habit zieloną kapę i ze swą imponującą brodą wyglądał tak łagodnie, jak dobroduszny dziadek. Nastrój przypominał operę. Główny punkt programu stanowił chóralny śpiew, przy czym psalmy śpiewano w języku polinezyjskim, przeważnie według starych miejscowych melodii. Wszyscy obecni uczestniczyli w chó­rze z wyjątkiem nas. My za to nastawialiśmy uszu, gdyż słucha­nie wspaniale wyuczonego śpiewu, wykonanego z takim rytmem i z taką barwą głosów, jakie można spotkać tylko wśród wyspia­rzy na morzach południowych, było przeżyciem zgoła niezwy­kłym.

Nabożeństwo ojca Sebastiana odznaczało się prostotą, kazanie zaś rozsądkiem. Wokół nas siedzieli bandyci i piraci i ich wesołe vahiny, śledząc wszystko z takim napięciem, jak dzieci film z życia cowboyów. Znalazły się także specjalne słowa dla nas, obcych przybyszów; aby powiodło się wyprawie i aby wszyscy mieszkańcy wyspy, mężczyźni i kobiety, pomogli nam w miarę swych sil; chociaż bowiem wyznajemy inną wiarę, to jednak wszyscy jesteśmy chrześcijanami mającymi te same idee.

Od tego dnia scementowały się stosunki między nami a miejscową ludnością; skoro ojciec Sebastian nas uznał, musieliśmy być porządnymi ludźmi.

Po nabożeństwie gubernator podejmował wszystkich uczestni­ków wyprawy wspaniałym obiadem; oprócz gospodarzy i ojca Sebastiana spotkaliśmy tam prawie wszystkich członków białej kolonii, a więc zakonnice z leżącej na północ od wioski stacji dla trędowatych, chilijskiego kapitana lotnictwa, który zajmował się przygotowaniami do budowy przyszłego transoceanicznego lotni­ska na wyspie, wreszcie dwu pomocników gubernatora. Brako­wało tylko miejscowego lekarza i nauczyciela. Tych dwu nigdyśmy nie widzieli, nawet w kościele, zauważyłem zresztą, że na­szego własnego lekarza specjalnie poproszono o zbadanie guber­natora, gdyż ten miał coś nie w porządku z sercem.

Gdy wieczorem wracaliśmy do domu, zatrzymał nas niski, mocno zbudowany mężczyzna z czarnymi oczyma i czarnymi, stojącymi włosami, który okazał się miejscowym leka­rzem. Zapraszał nas na tańce hula. Okazja była zbyt pociąga­jąca, aby jej nie ulec. Tańce odbywały się w małym domku siostry wójta, gdzie było już tak pełno, że część ludzi musiała wygramolić się przez okno, abyśmy mogli wejść drzwiami. Ku swemu przerażeniu zobaczyłem, że wśród obecnych krążył potężny dzban płynu koloru whisky, który rozlewano do dużych szklanek. Okazało się jednak, że jest to tylko agua puro, czyli „czysta woda”, którą łapano ściekającą z dachu. Mimo tego nastrój był bardzo wesoły, padały dowcipy w czterech językach i salwy śmiechu uderzały w sufit, gdy vahiny ciągnęły zażeno­wanych marynarzy i nieco sztywnych w nogach uczonych na środek posadzki i tam zmuszały do takich wygibasów, jakie wyczynia węgorz na haczyku. Gęsty tłum uczestników tak sza­lał z uciechy, że ściany domu niechybnie by się rozleciały, gdyby ich nie podpierał drugi tłum, cisnący się z zewnątrz i usiłujący zaglądać przez okna. Czterech gitarzystów grało i śpie­wało, a w trakcie najlepszej zabawy lekarz przecisnął się w moją stronę i zaczął mnie wtajemniczać w zawiłe problemy polityczne.

- Moim celem jest otwarcie tym ludziom okna na świat - oświadczył.

Przydałoby się, pomyślałem, gdyż zaczynało brakować powie­trza. Lecz on miał na myśli coś zgoła innego, musiałem z nim wyjść na zewnątrz i wysłuchać jego poważnej przemowy.

Lekarz i nauczyciel znajdowali się w opozycji wobec innych białych na wyspie.

- Mamy indiańską krew w żyłach - zwierzył mi się wskazu­jąc na swe pałające czarne oczy. - Chcielibyśmy umożliwić mieszkańcom wyspy wyjazd i poznanie reszty świata.

Na to zaś nie godzi się ojciec Sebastian - pomyślałem. - Obawia się bowiem, że upiliby się na umór przy pierwszej okazji nieograniczonego dostępu do alkoholu. Obawia się też, że daliby się wykorzystywać i zeszliby na psy”.

- Chcielibyśmy podnieść stopę życiową do poziomu odpowiadającego naszym czasom - ciągnął dalej lekarz. - Chcielibyśmy, aby ci, którzy chodzą teraz boso, mieli obuwie na nogach.

Ojciec Sebastian jest natomiast zdania, że to nierozsądne” - pomyślałem sobie. Słyszałem go raz mówiącego, że wyspiarze, którzy nigdy nie mieli na nogach obuwia, najlepiej dają sobie radę na lądzie i morzu. Ze względu na ostre kamienie obuwie i tak nie wytrzymuje. Ci zaś, którzy zaczęli go używać, wyde­likacali sobie stopy i ranili za każdym razem, gdy buty się rozlatywały. „Każde zagadnienie ma dwie strony” - pomyśla­łem. Poza tym ojciec Sebastian spędził niemal całe życie na rozważaniu tych spraw, podczas gdy młody lekarz przybył tu ostatnim okrętem wojennym.

- Zanim panowie pójdą, musicie dać muzykantom 1000 pesos albo jeszcze lepiej 15 dolarów w twardej walucie. Oczekują tego - dodał.

- Ale przecież całe towarzystwo zajada naszą czekoladę i pali nasze papierosy, a wszyscy bawią się równie dobrze jak my - odpowiedziałem.

- Czy w Europie nie płaci pan orkiestrze, która przygrywa do tańca? Jeżeli nie dacie czegoś muzykantom tylko dlatego, że są miejscowymi, nikt już więcej nie zaprosi was na tańce.

Spokojnie zebrałem całą swoją grupę, pięknie podziękowaliśmy i ruszyliśmy do domu. Nie zapłaciliśmy ani grosza. W czasie naszego dalszego pobytu na wyspie bynajmniej nie ustawały zaproszenia na tańce hula do wioski Hangaroa.



IV. Tajemnica olbrzymów


Kto marzy o podróży na księżyc, ten powinien połazić sobie trochę po stożkach wygasłych wulkanów na Wyspie Wielkanocnej. Da mu to przedsmak upragnionych wrażeń. Nie tylko bowiem porzuca się przy tej okazji nasz rozgorączkowany świat, który wydaje się bardzo, bardzo daleki, lecz również krajobraz wulka­nicznej wyspy może w wyobraźni doskonale zastąpić krajobraz księżyca. Nawet przyjaźnie wygląda ten księżyc leżący tu między morzem i niebem. Stare, pokryte mchem kratery zapomniały już o dawnych czasach, gdy ogień był panującym żywiołem; sennie spoglądają teraz na wszechświat, ich bezleśne zbocza rodzą tylko trawę i paprocie.

Jeden z takich wulkanów nazywa się Rano Raraku i odnosi się wrażenie, że tu właśnie księżycowi ludzie rozwijali najżywszą działalność. Nie widać ich, gdy się jednak obchodzi to miejsce i dostrzega pozostałe ślady, ma się takie uczucie, jakby oni się tylko gdzieś skryli, w jakichś pieczarach pod ziemią. Uciekli na łeb na szyję, porzucając wszystko. Rano Raraku pozostał pomnikiem twórczości, pomnikiem nieznanej przeszłości, ostrze­żeniem przed nieznaną przyszłością. Cały masyw górski został pocięty na kawałki, stożek wulkanu krajano tak, jakby to był biszkopt, chociaż pod uderzeniem stalowej siekiery ze skały sypią się iskry. Dziesiątki tysięcy metrów sześciennych skały wyrąbano, wywieziono dziesiątki tysięcy ton kamienia. W powsta­łym przez to zagłębieniu, które można przyrównać do szerokiej rany wykrojonej w cielsku góry, leży ponad sto pięćdziesiąt kamiennych postaci w różnych stadiach, od ledwie zaczętych do prawie wykończonych. U stóp zaś góry stoją rzędy już gotowych ludzi z kamienia, cała nadludzka armia. Kto zbliży się do tej góry, ten musi czuć się jak liliput, chociaż jedzie konno lub jeepem po prastarych drogach, które rzeźbiarze zbudowali do swego gigantycznego warsztatu.

Gdy zsiada się z konia w cieniu potężnego bloku skalnego, u spodu tego bloku rozróżnia się zarysy twarzy; jest to głowa olbrzyma, który teraz leży przewrócony. Cała nasza wyprawa mo­że się pod nią schronić przed deszczem. Gdy podchodzi się do kolosów, po piersi zagrzebanych w ziemi, nie można dosięgnąć ich podbródka. Przy próbie zaś wdrapania się na te figury, które leżą na wznak, znów człowiek czuje się karzełkiem, gdyż ma duże trudności w dostaniu się na brzuch olbrzyma. Można sobie spacerować po cielsku i twarzy takiego Goliata, a na nosie można się wygodnie wyciągnąć, gdyż długością odpowiada normalnemu łóżku. Nierzadko trafiały się dziesięciometrowe fi­gury, największa zaś z nie dokończonych i leżących jeszcze na zboczu wulkanu miała dwadzieścia dwa metry wysokości, czyli - licząc trzy metry na piętro - odpowiadała wysokością siedmiopiętrowej kamienicy. Nielichy sobie olbrzym, prawdziwy górski troll z norweskich baśni ludowych.

Przy wulkanie Rano Raraku najgłębiej odczuwa się tajem­nicę Wyspy Wielkanocnej. Misterium zda się unosić w powie­trzu, wydaje się, że sto pięćdziesiąt pozbawionych oczu twarzy uważnie obserwuje przybysza. Stojące kolosy patrzą nań za­gadkowo, coś za nim przenikliwie toczy wzrokiem z każdego występu skalnego i każdego zagłębienia, gdzie nie narodzone i zmarłe kolosy leżą jakby w kołyskach lub na marach. Są martwe i bezsilne, ponieważ mądra, inteligentna siła, która je tworzyła, opuściła je i gdzieś znikła. Tak zostało w chwili, gdy rzeźbiarze porzucili swą pracę, i tak już zostanie na zawsze. Najstarsze figury, te już gotowe, stoją z dumnie i arogancko zaciśniętymi ustami. Zdają się przekornie myśleć o tym, że nic, żadne narzędzie, nawet silą atomu nie potrafi im otworzyć ust i zmusić je do mówienia.

Choć jednak siedem pieczęci zamyka usta kolosom, wiele mogli się dowiedzieć ci, którzy pięli się pod górę przez gąszcz niegotowych figur. Gdzieśmy się ruszyli, wszędzie, jak w gabi­necie luster, otaczały nas kamienne oblicza. Widzieliśmy je na wprost, z profilu i pod wszystkimi możliwymi kątami. Wszystkie były łudząco podobne do siebie, wszystkie miały ten sam stoicki wyraz twarzy i przedziwnie długie uszy. Łaziliśmy im po nosach, ustach i brodach, a świadkami tego były inne olbrzymie po­stacie, leżące na wyższych tarasach skalnych. Po przyzwyczajeniu się oka do odróżniania dzieła ręki ludzkiej od natury można było stwierdzić, że całą górę, od samego podnóża aż do najwyż­szych krawędzi krateru wulkanu, pokrywała gęsta masa ciał i głów. Jeszcze na wysokości stu pięćdziesięciu metrów od pod­stawy góry leżały obok siebie nie wykończone figury ludzkie spoglądające w niebo, po którym szybowały sokoły. Tłum kamien­nych postaci nie kończył się jednak przy krawędzi krateru. Kolosy przekraczały ją, w nieprzerwanym pochodzie schodziły potem w dół do wnętrza wulkanicznego stożka. Aż do zielonego pasa bujnego sitowia sięgała kawalkada kamiennych olbrzy­mów, gotowych i niegotowych, stojących i leżących, jakby zmar­łych z pragnienia w czasie ślepej wędrówki po życiodajną wodę.

Wszystkim imponowało i wszystkich podniecało gigantyczne przedsięwzięcie, które kiedyś podjęto na stokach Rano Baraku. Jedynie mała Anetka przyjmowała wszystko z największym spo­kojem.

- Popatrz tatusiu, jakie lalki - zawołała, gdy zdejmowałem ją z siodła u stóp wulkanu.

Gdy jednak podeszliśmy bliżej, rozmiary figur okazały się za duże nawet dla dziecinnej fantazji. Bawiła się w chowanego wokół szyi jakiegoś olbrzyma, ale nie zdawała sobie sprawy z te­go, że nad tą szyją sterczy głowa. Mama pomagała jej wleźć tam, gdzie nie mogła się sama wygramolić, ale Anetka nie rozu­miała zupełnie, że przenoszono ją z górnej wargi na nos leżącej figury.

Gdy zaczęliśmy kopać, wrażenie jeszcze się spotęgowało. Już przedtem trudno było zarzucić głowom na zboczu wulkanu, że są małe. Teraz jednak po szyi ukazywała się pierś, potem tułów z ramionami, potem uda, przy których pod wypukłym brzuchem stykały się długie i cienkie palce rąk z wyraźnie za­rysowanymi okrągłymi paznokciami. W warstwach ziemi przed figurą znajdowaliśmy od czasu do czasu kości ludzkie i resztki ognisk. Osławione głowy, gdy mają pod sobą resztę ciała i ra­miona, sprawiają zgoła odmienne wrażenie od tego, jakie daje ich widok na fotografiach w encyklopediach i podręcznikach geografii, gdzie występują tak, jakby je odcięto przy szyjach. Lecz to odkrycie obdarzyło nas tylko widokiem, nie rozwiązywało jeszcze żadnego z problemów Wyspy Wielkanocnej. Naj­więcej kłopotów sprawiało nam zarzucanie liny na najwyższe głowy, a tylko najlepsi wspinacze odważyli się piąć po linie. Ostatni odcinek, od brwi do szczytu czaszki, dawał się najbar­dziej we znaki, bo lina przylegała tam do kamienia i nie pozostawiała uchwytu dla palców.

Nawet bez bagażu dosyć trudno przychodziła wspinaczka na takiego olbrzyma. Tym trudniej więc było pojąć, że można wy­windować w powietrze i umieścić na głowie „kapelusz” z kamie­nia, liczący około sześciu metrów sześciennych objętości i ważący mniej więcej tyle, co dwa dorosłe słonie. Jak można unieść taki dwusłoniowy ciężar na wysokość dachu czteropiętrowego domu, jeżeli nie ma się dźwigu lub leżącego w pobliżu wysoko umiesz­czonego punktu oparcia? Kilku chłopa, cisnących się na szczycie, nie potrafiłoby w żaden sposób wciągnąć olbrzymiego kapelusza na górę, gdzie sami ledwo znajdowali oparcie i równowagę. Liczna zaś gromada tych, którzy się mieścili u stóp figury, mogła odgrywać tylko rolę bezradnych liliputów, nie sięgających ręką wyżej niż dolne rejony olbrzyma. Jak więc dawano sobie radę z podnoszeniem ciężaru o wadze dwu słoni w powietrze, wzdłuż piersi, podbródka, całej głowy, aż na szczyt czaszki? Metali nie znano, drzewa nie istniały na wyspie. Nawet nasi mechanicy powątpiewająco potrząsali głowami. Czuliśmy się jak gromada uczniów nie potrafiących rozwiązać zadania. Można przypuścić, że księżycowi ludzie ukryci w pieczarach uśmiechali się tryumfu­jąco, mówiąc: - Zgadnijcie, jak udało się wykonać to inżynierskie zadanie. Zgadnijcie, jak transportowaliśmy te kolosy w dół po stromej ścianie wulkanu i potem przez góry i doliny dokładnie na to miejsce na wyspie, gdzie nam się podobało.

Na nic jednak nie zdały się zgadywania. Należało przede wszyst­kim rozejrzeć się dobrze dokoła, aby się upewnić, czy tajemniczy geniusze nie zostawili po sobie czegoś, co służyłoby jako naj­mniejsza choćby wskazówka.

Aby zacząć badanie problemu od samych podstaw, zabraliśmy się do studiowania licznych nie dokończonych figur, leżących na tarasach kamieniołomu. Nie ulegało wątpliwości, że pracę prze­rwano bardzo nagle; tysiące kamiennych siekier walało się dookoła, rzeźbiarze musieli pracować równocześnie nad wielu figurami, gdyż kucie doprowadzone było do różnych stadiów. Najpierw zabierali się do surowych skał, w których wykuwali twarz i przed­nią część ciała figury. Potem kuli z obu stron, tworząc boki figury, rzeźbiąc uszy i ramiona kończące się długimi palcami, nieodmien­nie splecionymi na podbrzuszu. W końcu obkuwali całą figurę dookoła, a plecy otrzymywały kształt jakby łodzi, której nie­wielki kil wciąż jeszcze tkwił w litej skale. Teraz z kolei wykań­czano fasadę, czyszczono ją i dokładnie polerowano dbając jed­nakże o to, aby pod sterczącymi brwiami nie rysowało się oko. Olbrzymy miały na razie pozostać ślepe. Wreszcie odcinano kil i podpierano figurę kamieniami, aby się nie przechyliła lub nie upadła na twarz. Wszystko wskazywało na to, że rzeźbiarzom było zupełnie obojętne, czy wykuwają figurę w pozycji pionowej czy w pozycji leżącej, głową w dół czy głową do góry. Na pół wykończone figury leżały jak na pobojowisku, w najrozmaitszych pozycjach i kierunkach, pewne było tylko to, że zawsze plecy najdłużej pozostawały złączone z litą skałą. Po przerwaniu tego ostatniego połączenia zaczynał się karkołomny transport do stóp wulkanu. W niektórych wypadkach transportowano wielotonowe kolosy ponad pionową ścianą i jakoś tak nimi manewrowano, że przenoszono je ponad tymi figurami, które pozostawały pod obróbką na tarasach zbocza. Wiele figur pękało w czasie trans­portu, ogromna jednak większość cało docierała na dół. Może nie cało, bo bez nóg, gdyż figury kończyły się płasko wyrobionymi podstawami w tym miejscu, gdzie tułów przechodzi w nogi. Można powiedzieć, że były to przedłużone biusty obejmujące cały tułów.

Rzeźbiarze przetransportowali również z kamieniołomu na pod­nóże góry wiele tysięcy ton odłamków kamiennych, z których budowano potężne kopce i grube usypiska o kształtach moren. Potężne figury osadzano w pozycji stojącej na tych kamiennych kopcach. Dopiero po ustawieniu figury rzeźbiarze zabierali się do nie dokończonych partii. Nadawano kształt tylnej części głowy i barkom, biodra zaś upiększano pasem, zdobnym w pierścienie i różne symbole. Ten wąski pas stanowił jedyny ślad odzieży spotykany na figurach. Poza tym były zupełnie nagie i z nie­licznymi wyjątkami przedstawiały tylko mężczyzn.

Zagadkowa wędrówka kamiennych kolosów nie kończyła się jednak na kamiennych usypiskach. Po wykończeniu pleców miały powędrować dalej, do świątyń na wolnym powietrzu. Większość rzeczywiście tam dotarła i w stosunku do liczby figur rozstawio­nych po całej wyspie tylko niewielka ilość czekała w kolejce na wysyłkę z niecki u podnóża wulkanu. Wszystkie gotowe ol­brzymy miały już za sobą szmat drogi, niektóre przebyły do piętnastu kilometrów z kamieniołomu, gdzie nadano im ludzkie kształty.

Ojciec Sebastian był czymś w rodzaju dyrektora muzeum na wolnym powietrzu, urzędującego na tle tego księżycowego kraj­obrazu. Zwędrował całą wyspę i na wszystkich figurach, które zdołał odnaleźć, malował kolejne numery. Łącznie było ponad sześćset. Wszystkie wykute z tego samego szarożółtego kamienia, wszystkie pochodziły z jednego gigantycznego warsztatu na stro­mych stokach wulkanu Rano Raraku. Tylko tam bowiem znajdo­wał się kamień o tym szczególnym zabarwieniu. Gdy się o tym wiedziało, można było odróżniać figury tylko po kolorze, nawet gdy leżały przewrócone wśród innych bloków kamiennych.

Największe zdziwienie budziło to, iż kolosów nie transporto­wano w postaci nie obrobionych bloków z kamienia, łatwiej zno­szących wstrząsy, lecz jako gotowe figury ludzkie, wypolerowane dokładnie od ucha do paznokci. Brakowało jedynie oczu. Jak potrafiono transportować gotowe figury na tak wielką odległość bez uszkodzeń i nawet bez zarysowań na wypolerowanej po­wierzchni? Nikt tego nie wiedział.

Na miejscu przeznaczenia nie ustawiano figur przez zwykłe wtykanie do jakichś przygotowanych otworów. Wprost przeciw­nie, unoszono je w powietrze i umieszczano na szczycie ahu, jak nazywano świątynię w kształcie platformy, i z tej kilkumetrowej podstawy dominowały nad otoczeniem. Dopiero teraz rzeźbiarze wykuwali figurom oczy, dopiero teraz olbrzymy mogły zobaczyć świat, na którym się znalazły. I wreszcie przychodziła kolej na umieszczenie na głowach owych „kapeluszy” o wadze od dwu do dziesięciu ton.

Zresztą mówienie o „kapeluszach” jest nieścisłe, chociaż wszyscy używają tego słowa. Starzy wyspiarze nazywają te olbrzymie ozdoby głów pukao, co oznacza fryzurę popularną wśród miesz­kańców Wyspy Wielkanocnej w czasie jej odkrycia. Dlaczego starzy mistrzowie umieszczali owo pukao w postaci odrębnych bloków kamiennych, dlaczego po prostu nie wykuwali ich razem z całą figurą z jednego bloku? Okazuje się, że najważniejszą rzeczą była barwa fryzury. Wyprawiano się na przeciwległy kraniec wyspy, dziesięć kilometrów od kamieniołomu Rano Raraku, i tam rozłupywano niewielki zarośnięty krater, w którym skała posia­dała specjalną czerwoną barwę. Taki właśnie czerwony kamień potrzebny był na fryzury figur, A więc rzeźbiarze ściągali szarożółte figury z jednego końca wyspy, czerwone włosy z drugiego, umieszczali te drugie na pierwszych i wszystko razem ustawiali na świątyniach w kształcie platform, leżących wzdłuż brzegów wyspy w liczbie ponad pięćdziesiąt. Przeważnie na takiej plat­formie stały po dwie figury, sporo miało po cztery, pięć lub sześć, a jedna mieściła aż piętnaście czerwonowłosych kolosów, usta­wionych szeregiem na murowanej podstawie czterometrowej wy­sokości.

Dziś już żaden z kolosów nie stoi na takiej platformie. Kapitan Cook, a prawdopodobnie i Roggeveen przybyli za późno, aby zo­baczyć wszystkie figury w ich oryginalnej pozycji. W każdym jednak razie pierwsi odkrywcy mogli poświadczyć, że większość figur stała jeszcze na miejscu z czerwonymi pukao na głowach. W połowie ubiegłego wieku ostatni kolos przewrócił się, jego czerwony kok potoczył się jak krwawy walec drogowy po po­dwórcu świątyni. Dziś w pozycji stojącej pozostały tylko ślepe, bezwłose figury na kopcach kamiennych u stóp wulkanu. Tak głęboko tkwią w zboczu, że żaden miejscowy wróg nie potrafił im dać rady. Jedyna próba odcięcia głowy siekierą skończyła się zupełnym niepowodzeniem, gdyż „kat”, który się do tego zabrał, zdołał wykuć tylko niewielką rysę w potężnym karku olbrzyma.

Ostatnia stojąca figura została strącona ze swego ahu w czasie walk ludożerców około roku 1840. Była to dziesięciometrowa po­stać z kokiem objętości sześciu metrów sześciennych na głowie, stała zaś na podmurowaniu wysokości człowieka. Jesteśmy w posiadaniu wszystkich danych co do wymiarów i wagi obalonego olbrzyma; ważył pięćdziesiąt ton i został przytaszczony z odległego o cztery kilometry kamieniołomu Rano Raraku. Wyobraźmy sobie, że bierzemy dziesięciotonowy wagon kolejowy i wywracamy go do góry kołami, aby dokładnie odtworzyć sytuację (na obszarze Polinezji nie znano kół). Potem robimy to samo z drugim wago­nem, łączymy oba razem i wpędzamy do nich dwanaście tęgich koni i pięć słoni. Teraz możemy zacząć ciągnąć, ponieważ waga wynosi właśnie pięćdziesiąt ton. Chodzi zaś nie tylko o podnie­sienie, musimy ten ciężar przeciągnąć po czterokilometrowym bezdrożu, nie uszkadzając niczego. Czy jest to możliwe bez ma­szyn? A więc najstarsi mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej dokonali czegoś, co wydaje się niemożliwe. Jedno jest pewne, to miano­wicie, że ten wyczyn nie był dziełem gromady polinezyjskich drwali, którzy tu wylądowali i w braku drzew rzucili się na skały. Czerwonowłose figury olbrzymów z klasycznymi rysami twarzy są dziełem żeglarzy, którzy przywieźli ze sobą doświadczenia całych pokoleń w manewrowaniu monolitami.

Gdy już dotarliśmy na miejsce z naszym pięćdziesięciotonowyni ładunkiem, należy go podnieść na podmurowanie, postawić pio­nowo na wysokość czterech pięter i przyprawić fryzurę. Ta ostat­nia waży dziesięć ton i licząc w linii powietrznej przebyła drogę jedenastu kilometrów od kamieniołomu dostarczającego peruk. Jedenaście kilometrów w tym terenie oznacza niemałą odległość, a dziesięć metrów w górę też można łatwo ocenić przez porównanie, że na tę wysokość należy wywindować ciężar o wadze dwu­dziestu czterech koni..I tego jednak dokonano. Potem zaś, w roku 1840, zniszczyli wszystko ludożercy, którzy podkopali kamienie węgielne cokołu i uczcili swój czyn w ten sposób, iż w pobliskiej pieczarze skonsumowali trzydziestu sąsiadów.

Stałem na szczycie krateru Rano Raraku. Dokoła roztaczał się wspaniały widok na pokrytą trawą wyspę. Za mną stromo opa­dały zrośnięte ściany wewnętrznego leja, na dnie którego leżała gładka jak lustro niebieskawa powierzchnia jeziorka otoczonego najzieleńszym sitowiem, jakie kiedykolwiek w życiu widziałem. Możliwe, że ta zieloność wpadała w oczy z powodu kontrastu z resztą wyspy, która w okresie suszy zaczynała żółknąć. Przede mną ciągnęły się stopnie i tarasy kamieniołomu aż do równiny u stóp wulkanu, na której członkowie wyprawy z mrówczą pil­nością rozkopywali brązową ziemię wokół kolosów. Tu i tam stały spętane konie, śmiesznie małe w porównaniu z kamiennymi fi­gurami. Z mego punktu obserwacyjnego mogłem zobaczyć lub od­tworzyć sobie wszystko, co zaszło na Wyspie Wielkanocnej, tu mieścił się bowiem rdzeń największej zagadki. Znajdowałem się jakby w klinice położniczej, gdzie rodziły się olbrzymy. Stałem na jednym takim nie donoszonym płodzie, wokół zaś rysowały się inne. Na zboczach u stóp skalnych ścian, po zewnętrznej i we­wnętrznej stronie wulkanu, świeżo urodzone, ślepe figury nada­remnie czekały swej kolei wyruszenia w daleką drogę. Z wynio­słości widziałem, jak przebiegały te drogi. Kilka figur wykończo­nych wewnątrz krateru właśnie było w trakcie transportu, gdy całą pracę nagle przerwano. Jedna dotarła do samej krawędzi, inna znajdowała się już po jej zewnętrznej stronie. W chwili zatrzymania transportu leżały nie na plecach, lecz na brzuchach. Wzdłuż starych, oczyszczonych z kamieni, a teraz zarosłych szla­ków na terenie wyspy widziało się inne figury, leżące albo samot­nie, albo w przypadkowych grupach po dwie lub trzy. Widziało się je wszędzie, jak daleko oko sięgało. Były ślepe i bezwłose i wszy­stko wskazywało na to, że nigdy nie ustawiono ich na stałe w tych miejscach, lecz że porzucono je w czasie transportu z Rano Raraku na czekającą platformę. Cele ich wędrówki leżały daleko, poza górami. Gdzieś poza widnokręgiem na zachodzie mieścił się mały wulkan Puna Pau z kamieniołomem peruk. Stąd nie był widoczny, lecz na dole zauważyłem pół tuzina cylindrycznych fryzur, które przypominały walce potężnej maszyny do ubijania dróg i leżały na dnie niewielkiego stromego krateru. Mistrzowie fryzjerscy sprzed wieków przytaszczyli je tam po stromej ścianie. Wiele wi­działo się takich peruk porozrzucanych w różnych miejscach i widocznie przeznaczonych do dalszego transportu. Jeszcze inne musiały już być w drodze do swych przyszłych właścicieli, gdyż zostały na równinie. Zmierzyłem największą fryzurę. Liczyła po­nad osiemnaście metrów sześciennych objętości i ważyła trzydzieści ton, tyle co siedemdziesiąt pięć tęgich koni.

Moja własna wyobraźnia okazała się za uboga na to, abym mógł pojąć rozmiar owego przedsięwzięcia na Wyspie Wielkanocnej. Zrezygnowany zwróciłem się do miejscowego pastucha stojącego obok i w milczeniu spoglądającego na opuszczone figury.

- Leonardo - powiedziałem - jestem praktycznym człowiekiem, powiedz mi więc, w jaki sposób można było w dawnych czasach transportować takie kolosy?

- Same się poruszały - odparł Leonardo.

Gdyby nie poważny ton jego odpowiedzi, sądziłbym, że Leo­nardo, w świeżo wypranych spodniach i koszuli wyglądający bardzo cywilizowanie i znany ze swej mądrości, po prostu ze mnie kpi.

- Jak jednak mogły chodzić - wyraziłem swe wątpliwości - skoro miały wprawdzie głowy i tułowia, ale nie miały nóg?

- Tak skakały - zademonstrował Leonardo posuwając się ku górze ze złączonymi stopami i sztywnymi kolanami. - A jak pan sobie to inaczej wyobrażał? - zapytał on z kolei z wyraźną pobłażliwością w głosie.

Nie odpowiedziałem. Na pewno nie byłem pierwszym białym człowiekiem, u którego Leonardo dostrzegał zupełną niezdolność zrozumienia tej tajemnicy. Nie należało się dziwić, że przyjmował jako naturalne to wyjaśnienie, które uzyskał od swego ojca i dziadka. Figury spacerowały same. Po co łamać głowę nad zbędnymi problemami, skoro odpowiedź jest gotowa i tak pro­sta?

Po powrocie do obozu udałem się do starej Mariany, obiera­jącej kartofle w kuchennym namiocie.

- Czy słyszałaś coś o tym, w jaki sposób w dawnych czasach transportowano wielkie moai? - zapytałem.

- Tak, Senor - odparła z przekonaniem. - Same chodziły.

Potem opowiedziała długą historię o starej czarownicy, która mieszkała przy Rano Raraku w tym czasie, gdy rzeźbiarze wyku­wali figury. Ona właśnie swymi czarodziejskimi sztuczkami oży­wiała kamienne kolosy i nakazywała im udawać się do miejsc przeznaczenia. Pewnego jednak razu rzeźbiarze uraczyli się wiel­kim homarem, a czarownica po znalezieniu pustej skorupy prze­konała się, że nie podzielili się z nią smakołykiem. Tak się roz­złościła, że kazała wszystkim wędrującym figurom upaść na ziemię nosami na dół i od tego czasu żadna się już więcej nie ruszyła.

Pięćdziesiąt lat temu wyspiarze opowiadali pani Routledge tę samą historię o czarownicy i homarze. Ku swemu zdumieniu stwierdziłem, że wszyscy mieszkańcy wyspy, z którymi na ten ternat rozmawiałem, dalej trzymali się tego praktycznego wyja­śnienia tajemnicy. A choćby im ktoś nawet potrafił służyć wiarygodniejszą teorią i tak do sądnego dnia będą trwać przy swojej wersji o czarownicy i homarze.

Poza tym wyspiarze wcale nie wyglądali na naiwnych. Zawsze potrafili znaleźć mniej lub więcej legalne uzasadnienie, aby wy­dostać się z terenu wioski i zjawić w obozie w celu sprzedaży rzeźb. Prawie wszyscy umieli rzeźbić, niektórzy byli prawdziwymi mistrzami, największym zaś sam wójt.

Wśród pełnych wdzięku rzeźb w drzewie co jakiś czas zjawiały się nieudane figury z kamienia, już to w postaci naiwnych modeli prawdziwych figur, już to nieforemnyeh głów z ledwie zarysowa­nymi nosami i oczyma. Z początku usiłowano w nas wmówić, że są to stare rzeźby znalezione w ruinach świątyń. Po usłyszeniu naszego śmiechu większość sprzedawców dawała za wygraną, tylko niektórzy usiłowali nas przechytrzyć.

Raz przyjechała po mnie jakaś kobieta, bo zauważyła coś dziw­nego w kupie kamieni opodal. Gdy dotarliśmy na to miejsce, zaczęła ostrożnie grzebać między kamieniami, aż ukazał się mały, świeżo zrobiony model figury.

- Nie ruszaj - ostrzegłem ją - to jest nowe i ktoś to położył, żeby cię oszukać.

Twarz kobiety bardzo się wydłużyła, ale od tego czasu ani ona, ani jej mąż nie próbowali podstępów.

Innym razem jakiś człowiek przybiegł ciemnego wieczoru z wia­domością, że w czasie łowienia ryb przy pochodni znalazł na brzegu morza zagrzebaną w piasku figurkę dziecka. Jeżeli mamy na nią ochotę, musimy mimo ciemności zaraz pójść z nim na miej­sce, bo on śpieszy się do domu. Ale też jegomość był ogromnie zaskoczony, gdy zajechaliśmy tam jeepem i zapaliliśmy reflek­tory. Na trawie leżała mała figurka obsmarowana piaskiem, lecz zupełnie nowa i nieudana. Zaczęliśmy się śmiać, zaś nie­fortunny sprzedawca musiał zapchać swe dzieło do worka i zataszczyć do wioski. I tak zresztą wyląduje ono ostatecznie u ja­kiegoś marynarza z następnego okrętu wojennego.

Trzecią metodę zastosował wyspiarz, który chciał mi pokazać jakąś otwartą grotę ze studnią i dziwnymi rzeźbami na suficie. Te rzeźby, wyobrażające ludzi-ptaków i wielkie wytrzeszczone oczy, wyglądały na prawdziwe. Byłem więc zadowolony i zacząłem studiować sufit. Mój przewodnik tymczasem z niewinną miną zabawiał się wrzucaniem do wody grud ziemi i nagle przywołał mnie. Zobaczyłem, jak gruda ziemi powoli rozpuszcza się w wo­dzie i jakby kurczątko z jajka ukazuje się na dnie jakaś figurka. Widok był tak komiczny, że uśmiałem się bardziej niż kiedykol­wiek, a mój niedoszły aferzysta nigdy więcej nie próbował podob­nych sztuczek.

Zdarzało się jednak, że w zapale uzyskania czegoś z naszych towarów wymiennych rzeczywiście znajdowali coś wartościowego. Pewnego dnia przywołała mnie jakaś para małżeńska, gdyż zna­lazła cztery dziwne głowy, i to w miejscu bardzo bliskim wschod­niej ściany płotu przy domu gubernatora. Gdy tam doszliśmy, zastaliśmy jakąś staruchę z córką, która miotała się jak czarow­nica i mało brakowało, aby nam wydrapała oczy. Obie szalały z wściekłości i klęły z szybkością, którą można osiągnąć tylko w języku polinezyjskim. Para naszych przewodników usiłowała dojść do słowa, lecz potok rzucanych im w twarz obelg nie po­zwalał na to. Ja z fotografem usiedliśmy sobie, aby poczekać na chłodniejszą atmosferę. Wreszcie starucha nieco się uspo­koiła.

- Señor Kon-Tiki - powiedziała. - To są złodzieje, kamienie należą do mnie i nikomu nie wolno ich ruszać! Pochodzę z rodu Hotu Matui i to jest grunt mojej rodziny.

- Teraz już nie - przerwał nasz przewodnik. - Teraz tu jest pastwisko dla owiec. Kamienie są nasze, bo myśmy je zna­ leźli!

Starucha znów wpadła w szał.

- Wyście pierwsi znaleźli? Kłamcy, złodzieje! Kamienie należą do mojej rodziny, złodzieje!

Podczas tej awantury o prawo własności udało mi się z gestów wywnioskować, o jakie kamienie szło. Starucha z córką siedziały na dwu, ja na trzecim, a para przewodników stała przy czwar­tym. Wyglądały na zwykłe otoczaki. Przypomniałem sobie starego mędrca Salomona, który zaofiarował się mieczem przerąbać na pół dziecko. Mógłbym tu uczynić to samo za pomocą młotka do ka­mieni. Młoda para zgodziłaby się na interwencję mego młotka, ale starucha oszalałaby z rozpaczy.

- Pozwól obejrzeć te twoje kamienie, nie będziemy ich ruszali - zaproponowałem. Nie odpowiedziała, lecz pozwoliła nam odwrócić je dolną stroną ku górze. Patrzyły z nich cztery groteskowe oblicza wielkości półmisków. Nie były w niczym podobne do klasycznych figur, ale przypominały mi przerażające i diaboliczne okrągłe głowy bogów, które można oglądać na Wyspach Markizach. Rozpacz biła z twarzy obu właścicielek kamieni, na­tomiast para znalazców wyraźnie tryumfowała oczekując świetnej transakcji. Obie strony z napięciem obserwowały, jak ponownie odwracaliśmy kamienie groteskowymi głowami na dół. Potem podziękowaliśmy i ruszyliśmy w swoją stronę. Młoda para zo­stała na miejscu z bardzo osowiałymi minami. Czas miał później pokazać, że starucha nie zapomniała tego zdarzenia.

Tymczasem jednak coś innego zabiło nam ćwieka w głowę. Na Wyspie Wielkanocnej, podobnie jak i w pozostałych częściach Polinezji, nie znano garncarstwa i ceramiki w tym czasie, gdy dotarli tam przedstawiciele naszej rasy. Był to szczegół godny uwagi, gdyż garncarstwo stanowiło bardzo dawno ważną dzie­dzinę rozwoju kulturalnego w Ameryce Południowej, jeszcze zaś dawniej znały je ludy Indonezji i Azji. Na Wyspach Galapagos znaleźliśmy masę czerepów pochodzenia południowoamerykań­skiego, gdyż ta grupa wysp leżała w zasięgu wypraw kontynen­talnych żeglarzy i nie było dosyć ziemi, która mogłaby pokryć pozostawione przez nich śmietniska. Na Wyspie Wielkanocnej warunki kształtowały się zdecydowanie odmiennie. Niewielu przy­byszów mogło się tu zjawić ze swymi garnkami, jeżeli zaś jakieś przywieziono, to zbiły się wkrótce po przybyciu i teraz leżały ukryte głęboko pod ziemią. Na wszelki jednak wypadek miałem ze sobą kawałek ceramiki, aby popytać wśród wyspiarzy, czy nie trafiło im się spotkać czegoś podobnego. Bo jedna stara skorupa może powiedzieć archeologom tyle samo, co wielka księga.

Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu wielu starych mieszkańców bez namysłu użyło na określenie skorupy słowa maengo, nie figurującego nawet w słowniku ojca Sebastiana. Jeden z nich słyszał od swego dziadka, że maengo było w posiadaniu ludzi w dawnych, dawnych czasach. Opowiadano, że jakiś człowiek próbował ongiś robić maengo z gliny, lecz mu się to nie udało. Eroria i Mariana przypominały sobie, że podobne rzeczy widziały w jakiejś pieczarze, ale przez dwa dni nadaremno jej poszukiwały. Żona gubernatora natknęła się na coś takiego w czasie kopania w ogrodzie. Wreszcie zjawił się pewien wyspiarz, Andres Haoa, i w tajemnicy oznajmił, że ma coś podobnego w domu.

Dopiero jednak po wielu dniach przyniósł skorupę. Z wielkim zdziwieniem już na pierwszy rzut oka rozpoznaliśmy, że była ulepiona palcami na wzór indiański, a nie zrobiona na kole garncarskim jak w Europie. Obiecałem Andresowi sowitą nagrodę za wskazanie nam miejsca znalezienia skorupy, abyśmy mogli tam sami dokonać dalszych poszukiwań i stwierdzić, że jej po­chodzenie jest prawdziwe. Zachęcony obietnicą zaprowadził nas do wielkiego ahu z rzędem obalonych figur i gigantycznym mu­rem, który uderzająco przypominał klasyczne mury Inków w gó­rach Andach. Wskazał na wybrukowaną platformę mówiąc, że tu właśnie przed wielu laty znalazł trzy skorupy. Przy pomocy robotników zaczęliśmy ostrożnie podnosić kamienie. W pewnym miejscu odkryliśmy dwa leżące obok siebie szkielety, co stanowiło zupełnie nie spotykaną na Wyspie Wielkanocnej formę grzebania. Zaraz obok natknęliśmy się na wejścia do dwu ciemnych komór, każde z nich nakryte dużą i pięknie rzeźbioną płytą ka­mienną. W komorach leżało w wielkim nieładzie mnóstwo czaszek. Nie znaleźliśmy jednak skorup i Andres nie otrzymał pełnej nagrody.

Następnego dnia w to samo miejsce wyruszył Carl z pełnym ekwipunkiem archeologicznym i pomocnikami. Ahu Tepeu zasłu­giwał w każdym razie na bliższe zbadanie. Stary wyspiarz, który pomagał przy kopaniu, zaczął nagle wydobywać z ziemi skorupy garnków. Ze wszystkich kopiących tylko on na nie trafiał, cho­ciaż były tak małe, że trudno wpadały w oko. Ale równocześnie galopem przyjechali z wioski Arno i Gonzalo, którzy usłyszeli od jakiejś miejscowej przyjaciółki plotkę, że staruszek dostał skorupy od Andresa Haoa po to, aby mu pomógł uzyskać pełną nagrodę. Przy porównaniu nowych odłamków z tą skorupą, którą miałem z poprzedniego dnia, okazało się, że stanowiły jej część. Haoa rozzłościł się po odkryciu przez nas oszustwa i nie chciał powiedzieć, gdzie naprawdę znalazł skorupę. Poszedł natomiast do ojca Sebastiana, który zdumiał się niepomiernie, widząc nagle przed sobą na stole trzy okazy ceramiki w postaci dzbanków.

- Nie dam ich Señorowi Kon-Tiki - oświadczył Haoa obrażonym tonem - ponieważ on mnie posądza o kłamstwo. A ja nie kłamię.

Ojciec Sebastian nigdy nie widział podobnych dzbanków na Wyspie Wielkanocnej, zapytywał więc, gdzie Haoa je znalazł.

- Mój ojciec znalazł je raz w pewnej pieczarze i powiedział, że wygodnie w tym nosić wodę - odparł Haoa.

To było nowe kłamstwo. Haoa nie trzymał nigdy wody w tych dzbankach i nigdy nie miał ich w domu. Mogli to potwierdzić sąsiedzi, którzy znali najmniejszy szczegół w jego małej chacie, niezbyt bogatej w sprzęt.

Trzy zagadkowe okazy ceramiki zniknęły znów bez śladu po obejrzeniu ich przez ojca Sebastiana, nam zaś przybyła nowa zagadka do rozwiązania. Dzbanki nie wróciły do domu Haoa, skąd więc pochodziły i gdzie teraz zniknęły?

Tymczasem mieliśmy także inne rzeczy na głowie. Postanowi­łem usłuchać rady starego policjanta Kasimiro i wybrać się na owianą legendami wyspę ludzi-ptaków, aby tam poszukać tajem­niczej pieczary rongo-rongo, którą wskazał swego czasu jego oj­ciec. Między wyspiarzami tyle mówiono o płytach rongo-rongo z hieroglifami, schowanych gdzieś w zamkniętych pieczarach, że po jakimś czasie każdy ulegał zaraźliwemu pędowi do poszukiwań.

- Obiecywano nam 100 tysięcy pesos za jedną tablicę rongo-rongo, warta jest więc co najmniej milion - mówili wyspiarze. W głębi duszy przyznawałem im rację. Wiedziałem jednak rów­nież, że gdyby któryś z nich znalazł wejście do pieczary z tabli­cami rongo-rongo, nie odważyłby się tam wejść. Każda rongo-rongo była w dawnych czasach świętością i dawni uczeni w piśmie, którzy ryli swe rongo-rongo w tym czasie, gdy ojciec Eugenio wprowadził chrześcijaństwo, zaklęli tablice i rzucili tabu, że każdy, kto ich dotknie, musi umrzeć. Wyspiarze wierzyli w to bez zastrzeżeń.

Tylko kilka egzemplarzy takich drewnianych tablic znajduje się w muzeach, żaden zaś uczony nie potrafił dotąd odczytać napisów. Są to wymyślne hieroglify typu nie znanego u innych ludów, znaki mają wyryte w zygzakowatych liniach tak, że co druga linijka biegnie do góry nogami. Tablice przechowywane dziś w muzeach zostały wywiezione z wyspy jeszcze wtedy, gdy znajdowały się u swych właścicieli. Ojciec Sebastian opowiada jednak o ostatniej, znalezionej w pieczarze. Wyspiarz, który ją znalazł, dał się jakiemuś Anglikowi nakłonić, aby go przyprowadzić w po­bliże pieczary. Tam kazał Anglikowi czekać, z kamyczków ułożył
przed nim półkole i oświadczył, że nie wolno mu go przekroczyć. Potem zniknął i po jakimś czasie wrócił z tablicą, którą Anglik kupił. Wkrótce jednak wyspiarz dostał pomieszania zmysłów i nie­długo potem umarł. To przyczyniło się do wzmożenia panującej
wśród mieszkańców wyspy obawy przed złamaniem tabu pieczary rongo-rongo.

Jakikolwiek był powód, to również Kasimiro wycofał się, gdy ostatecznie przyjąłem jego propozycję udania się do pieczary. Nie czuł się dobrze i sugerował, że może stary Pakomio pokaże nam to miejsce. On też był obecny wtedy, gdy jako chłopcy czekali na ojca, który sam udał się do pieczar. Stary Pakomio był synem wróżki Angaty, która stała się przyczyną awantur i przesądów w okresie pierwszej wyprawy pani Routledge. Uży­łem pośrednictwa ojca Sebastiana, któremu udało się skłonić Pakomia, aby wskazał nam drogę. Stary wgramolił się z pobożną miną do naszej motorówki i ruszyliśmy na wyspę ludzi-ptaków, Motunui. Za nami wisiał najwyższy stromy brzeg Wyspy Wielka­nocnej, a na jego szczycie leżały ruiny Orongo, miejsca kultu religijnego. Ed ze swymi ludźmi prowadził tam teraz prace wy­kopaliskowe i kartograficzne. Widzieliśmy ich jako małe białe punkciki, oni zaś mogli uważać naszą motorówkę za ziarnko ryżu na niebieskiej tafli morskiej. Jeszcze w ubiegłym stuleciu naj­silniejsi mieszkańcy wyspy tygodniami wysiadywali tam w górze
w skrytych częściowo pod ziemią kamiennych domach i wypa­trywali, kiedy pierwsze stado ciemnopiórych mew osiądzie na leżącej na dole wysepce. Dopłynięcie do odległej o dwa kilo­metry wyspy na tratwie z sitowia i znalezienie pierwszego znie­sionego przez mewę jaja stanowiło coś niby doroczne zawody. Kto pierwszy znalazł jajo, dostępował zaszczytu boskości; golono mu głowę i malowano ją na czerwono; następnie w procesji prowadzono go do świętej chaty między figurami u stóp wulkanu Rano Raraku i tam musiał przez cały rok przebywać w ukryciu, nie spotykając się z ludźmi. Jedzenia dostarczała mu specjalna służba, on zaś nosił na ten rok miano człowieka-ptaka. Całą skałę nad ruinami w tym miejscu, gdzie pracował Ed, pokrywała masa wykutych wizerunków ludzi z długimi, krzywymi dziobami.

Gdy wyskoczyliśmy na ląd na ptasiej wyspie, nie znaleźliśmy nawet jednego piórka. Ptaki przeniosły się na inną wyspę o stro­mych brzegach, leżącą dalej wzdłuż brzegu. Gdy przejeżdżaliśmy obok niej motorówką, skrzydlate stado przypominało chmurę nad wulkanem.

Na Motunui trafiliśmy wkrótce na wejścia do wielu na pół zarosłych pieczar. W dwu leżały wzdłuż ścian kości ludzkie i pokryte roślinnością czaszki. W pewnym miejscu z sufitu wystawała demoniczna, na czerwono pomalowana głowa z bródką, wykuta tam w charakterze trofeum. Pakomio stał na zewnątrz i niecierpliwił się; nie te pieczary chciał nam pokazać. Zabrał nas więc dalej pod górę. W połowie jej wysokości przystanął.

- Tu piekliśmy kurę - powiedział wskazując pod stopy.

- Jaką kurę?

- Ojciec Kasimira musiał upiec kurę na szczęście, zanim udał się do pieczary.

Niewieleśmy z tego zrozumieli, a Pakomio potrafił wyjaśnić tylko tyle, że taki był zwyczaj. Tylko staremu wolno było stać tak, aby czuć zapach pieczonej kury; dzieci musiały się trzymać po drugiej stronie ogniska, aby im nic z zapachu nie dotarło do nozdrzy. Nie widziały też tego, co leżało w pieczarze, wiedziały tylko, że były to rzeczy bardzo wartościowe. Dla Pakomia i Kasi­mira dostatecznym przeżyciem była świadomość, że stary ojciec udał się do groty i oglądał znajdujące się w niej skarby.

Oczywiście nie znaleźliśmy pieczary. Po długich poszukiwa­niach tajemnego wejścia wśród kamieni i zarośli Pakomio wystą­pił z teorią, że widocznie staruszek poszedł w tym kierunku tylko po to, aby ich zmylić; pieczara musiała się znajdować po przeciw­nej stronie. Przez godzinę myszkowaliśmy na terenie leżącym po przeciwnej stronie, potem nasze zainteresowanie zaczęło słabnąć. Słońce paliło i jeden po drugim rezygnowaliśmy z dalszych po­szukiwań. Zamiast tego właziliśmy po szyję do głębokiej rozpadli­ny skalnej wypełnionej kryształowo czystą wodą, którą tu morze pompowało przez jakieś podziemne szczeliny. Nurkowaliśmy za fioletowymi jeżami morskimi, które Pakomio pożerał na surowo, albo spokojnie daliśmy się unosić wodzie obserwując ryby we wszystkich kolorach, ciekawie spoglądające na nowych lokatorów górskiego akwarium wyspy Motunui. Oślepiające promienie słońca zapałały cały fajerwerk w wodzie tak czystej, że czuliśmy się w niej jak ptaki-ludzie szybujący pośród chmury jesiennych liści. Niezwykle to było piękne, coś w rodzaju podwodnego raju. Nie mieliśmy wprost serca wyłeźć z powrotem na skały i całe to piękno na dole pozostawić tylko ślepym jeżom morskim i nie­czułym na barwy rybom.

Lecz na lądzie też było na co patrzeć, zwłaszcza na samej Wyspie Wielkanocnej. Kilofy i łopaty wydobywały na światło dzienne rzeczy, o których istnieniu nawet mieszkańcy wyspy nie mieli już od setek lat najmniejszego pojęcia. W wiosce zaczęły się szepty. Mieszkańcy przyjmowali wypadki z lekką dozą przesądów. Skąd by mógł cudzoziemiec wiedzieć, co się znajduje pod ziemią, jeżeliby przy pomocy mana, czyli sił nadnaturalnych, nie miał bezpośredniego kontaktu z przeszłością wyspy? Z początku nikt nie powiedział tego otwarcie, lecz co jakiś czas zjawiał się ktoś i zapytywał mnie, czy w rzeczywistości nie jestem kanaka, czyli wyspiarzem, a nie cudzoziemcem. Nic nie znaczyło, że byłem blondynem o jasnej cerze, niektórzy z ich przodków byli również tacy. Moja słaba znajomość polinezyjskiego dialektu Wyspy Wielkanocnej mogła tylko oznaczać długi pobyt na Tahiti i w Noruega, z powodu czego zapomniałem dawnego języka. W pierwszej chwili nikt z nas nie brał tego za nic innego, jak za pewną formę polinezyjskich komplementów. Im jednak więcej archeolodzy odkrywali pod ziemią, tym bardziej wyspiarze utwierdzali się w przypuszczeniu, że Señor Kon-Tiki jest jakimś dziwnym człowiekiem.

Zaczęło się od cmentarza Billa. Miał on bardzo interesujące zadanie, gdyż jako pierwszy archeolog zabrał się do najsławniejszej światyni-płatformy na Wyspie Wielkanocnej, ahu w Vinapu. Wszystkich badaczy i turystów, którzy widzieli to niezwykłe dzieło kamieniarskie, uderzało podobieństwo między nim a potężnymi murami w państwie Inków. Na dziesiątkach tysięcj wysp leżących dalej na zachód na Oceanie Spokojnym nie spotyka się niczego w tym rodzaju. Tymczasem Vinapu stanowi jakby odbicie najbardziej klasycznych dzieł z okresu przed-Inkowego, to zaś odbicie rzuca się w oczy, ponieważ znajduje się na małej wyspie najbliższej granicom państwa Inków. Czyżby mistrzowscy kamieniarze z Peru znaleźli się i działali także tutaj? Czyżby ich potomkami byli ci ludzie, którzy pierwsi wylądowali na Wyspie Wielkanocnej i zabrali się do odkuwania kamiennych bloków?

Poszlaki wskazywały na to. Teoretycznie rzecz biorąc istniała jednak jeszcze druga możliwość, którą raczej uwzględniały do­tychczasowe badania. Podobieństwo i sąsiedztwo mogły stanowić przypadkowy zbieg okoliczności. Mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej mogli dojść do swej niezwykłej sztuki murowania drogą zupełnie odrębnego jej rozwoju na małej wyspie. Jeżeli to założenie było słuszne, to klasyczny mur w Vinapu przedstawiał ostatnią fazę tego lokalnego rozwoju, i to właśnie brały pod uwagę dotychczasowe teoretyczne badania.

Bill pracował w Vinapu z dwudziestoma ludźmi przez cztery miesiące. Lecz już po kilku tygodniach znalazł tak bardzo oczeki­waną odpowiedź. Klasyczny mur w Vinapu pochodził z najwcześ­niejszego okresu budowy, później ahu został przebudowany i przedlużony przez znacznie gorszych architektów, którzy nie mieli opanowanej skomplikowanej techniki Inków. Ed i Carl, pracujący osobno przy innych ahu, doszli niezależnie od siebie do dokładnie takich samych rezultatów, co Bill. Po raz pierwszy odkryto, że w zagadkowej historii Wyspy Wielkanocnej wyraźnie odróżniały się trzy epoki. Najpierw działał tu wysoko wyspecjalizowany lud o rozwiniętej kulturze, stosujący typową technikę budowlaną Inków. Ich klasyczne budowy nie miały sobie równych w późniejszej historii wyspy. Olbrzymie bloki twardego granitu krajano jak ser i dopasowywano wzajemnie do siebie bez szpar i dziur; te wdzięczne konstrukcje ze swymi gładkimi ścianami przetrwały długo i do dziś stoją rozrzucone po wyspie. Potem zaczęła się nowa epoka. Większość klasycznych budowli została częściowo rozebrana i przebudowana, na ich frontach tworzono wklęsłe brukowane platformy, z Rano Raraku przywleczono olbrzymie postacie i ustawiono je na szczytach przebu­dowanych murów. Gdy to gigantyczne przedsięwzięcie osiągnęło największy rozmach w drugiej epoce, nadszedł nagły i nieoczekiwany koniec, po którym wyspę ogarnęły wojna i ludożerstwo.

Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej skończyło się życie kulturalne i zaczęła się trzecia i ostatnia, tragiczna faza tajemni­czej historii Wyspy Wielkanocnej. Nikt już nie potrafił kuć ka­mienia, bez żadnych względów obalano stojące figury. Okrągłe kamienie i nieforemne bloki skalne układano w kopce grobowe wzdłuż ścian ahu, wielkie przewrócone figury wykorzystywano często jako naturalne sufity grobowych komór. W trzeciej epoce robota nie zdradzała istnienia planów i fachowych umiejętności.

Tak więc szpary zaczęły powstawać w murze tajemnicy. Zaczęło się zgłębianie historii Wyspy Wielkanocnej. Jedna za­gadka znalazła już rozwiązanie. Wiedzieliśmy teraz, że technika Inków została przeniesiona na Wyspę Wielkanocną w zupełnie rozwiniętej formie. Stosował ją kulturalny lud, który pierwszy przywędrował na wyspę.

Zamyśleni wyspiarze gęsto schodzili się oglądać wykopaliska Vinapu, gdzie Bill odsłonił tylną ścianę ahu w ten sposób, że zupełnie wyraźnie rzucał się każdemu w oczy podział na trzy epoki. W czasie trwania tych prac potknął się raz Bill na stoku za placem robót o niezwykły czerwony kamień. Zawołał mniej i zapytał, czy nie wydaje mi się, że kamień ma dwie ręce z palca­mi. Był to długi czerwony głaz w kształcie czworokątnej kolumny i tylko jedna strona wystawała nieco z darni. W niczym nie przypominał figur, ani kształtem, ani materiałem; materiał ten nie pochodził z Rano Raraku. Paski podobne do palców nie mieściły się też na samym dole jak na sześciuset figurach na całej Wyspie Wielkanocnej. Wyspiarze objaśnili nas ze śmiechem, że jest to zwykły hani-hani, czerwony kamień.

Pierwsze, co mnie uderzyło, to ogromne podobieństwo kamienia do czerwonych figur w postaci kolumn pochodzących z okresu przed Inkami, a znajdujących się w górach Andach. Brodatą twarz na żaglu tratwy Kon-Tiki skopiowałem właśnie z takiej czworokątnej kolumny przedstawiającej mężczyznę, wykutej z takiego samego czerwonego gruboziarnistego kamienia jak leżący przede mną.

Dwa, cztery, pięć, dwa, cztery, pięć. To mogły być palce. Nie było jednak widać głowy lub innego ludzkiego rysu.

- Bill - powiedziałem - musimy kopać. - Widziałem takie czworokątne czerwone kolumny nad brzegiem jeziora Titicaca!

Ostrożnie wykopaliśmy głęboko dół wokół kamienia, potem kielniami i rękami powoli podkopywaliśmy się pod samą kolumnę. Czy to były palce, czy też przypadkowe ukształtowanie pasków? Z napięcia aż wstrzymałem oddech, gdy nadeszła chwila usunięcia warstwy ziemi z tego miejsca, gdzie powinna się znajdować ręka. I była tam ręka! Później ukazało się naszym oczom przedramię i ramię po jednej i po drugiej stronie kamienia. Figura należała do typu dotąd nie znanego na Wyspie Wielkanocnej, głowę miała odtrąconą i na miejscu serca wywierconą głęboką dziurę, posiadała też krótkie nogi.

Klepaliśmy Billa po plecach i potrząsaliśmy jego dłonią. Ojciec Sebastian, dowódca starej, milczącej armii figur na Wyspie Wielkanocnej, był najbardziej podniecony doszlusowaniem tego czworokątnego, czerwonego żołnierza.

- Panie doktorze - powiedział do Billa - to jest najważ­niejsze współczesne odkrycie na Wyspie Wielkanocnej. Ta figura stanowczo nie pochodzi stąd, lecz z Ameryki Południowej.

- Ale tuśmy ją znaleźli - śmiał się Bill - a to jest naj­ważniejsze.

Przy pomocy dwudziestu ludzi z linami i kranami podnieśliś­my czerwoną figurę tak, że swymi krótkimi nogami utkwiła w otworze wykopanym na zboczu. Wyspiarze, którzy pomagali przy tej pracy, mieli teraz tym więcej powodów do zastanawiania się. Rzeczywiście nie był to zwykły hani-hani, ale skąd myśmy o tym wiedzieli?

To był dopiero początek. Wkrótce Ed wykopał na zboczu przy zupełnie nie znanej świątyni, którą odkrył przy ruinach ludzi-ptaków na szczycie Rano Kao, dziwną, małą, uśmiechniętą figurkę. Ojciec Sebastian, gubernator i chmara wyspiarzy przybiegła to oglądać. Również tam, gdzie pracował Arne, przy kamieniołomie na wulkanie Rano Raraku, znaleziono bardzo ciekawe rzeczy. Najbardziej zaimponowała wszystkim potężna figura, tak obca dla Wyspy Wielkanocnej, jak czerwona figura w Vinapu. Gdy Arne zaczął tam kopać, z ziemi niewinnie wystawał sobie tylko dziwny kamień z dwojgiem oczu. Tysiące ludzi przeszło obok nie zauważając tych oczu i nie zdając sobie sprawy z tego, że coś więcej kryje się w ziemi. Oczy należały do potężnego trolla górskiego wagi dziesięciu ton, leżącego na plecach. Gruby podkład odłamków kamiennych i zużytych siekier z położonego wyżej kamieniołomu pokrywał olbrzyma. Gdyśmy go wydobyli na światło dzienne, nie miał ani jednego wspólnego rysu ze swymi ślepymi sąsiadami wykutymi w kształcie popiersi. Archeologowie patrzyli nań równie zdziwieni, jak mieszkańcy wyspy, znów trzeba było wzywać ojca Sebastiana i gubernatora. Wszystko było w nowej figurze odmienne, posiadała dolną część ciała i nogi, wyrzeźbiono ją w postawie klęczącej, z siedzeniem dotyka­jącym pięt i rękoma opartymi na kolanach. Nie była naga jak inne, lecz miała na sobie kapę poncho z czworokątnym otworem przy szyi. Głowa odznaczała się okrągłym kształtem, miała bródkę i wyłupiaste oczy, którymi figura patrzyła przed siebie z wyrazem dotąd nie spotkanym na Wyspie Wielkanocnej.

Cały tydzień zabrało nam podniesienie tego potwora, do czego służyły pale, jeep, liny, krany, marynarze i bardzo zasko­czeni wyspiarze. Wreszcie pewnego dnia stanął w całej okaza­łości, a właściwie klęczał i sennie patrzył w przestrzeń. Zdawało się, że wypatruje obcych planet, zagubionego świata. Cóż miał do czynienia z nami, niewtajemniczonymi? Gdzież podziała się wierna służba? I cóż to za sztywne długonose figury na zbo­czach, z których poleciały odłamki, długo zasłaniające jego własną osobę?

Gdy kolos stał już sobie na miejscu, obcy między obcymi, chłopcy jeden po drugim zdejmowali kapelusze, aby otrzeć pot z czoła. Potem stanęli kołem i patrzyli na figurę, jakby w oczeki­waniu, że coś nastąpi. Nic jednak nie nastąpiło; figura stała spokojnie i ignorowała obecność ludzi.

Stary Pakomio zaproponował z całą powagą, że nadszedł czas nadania wyspie nowej nazwy, bo nie jest to już Rapanui, czyli Wyspa Wielkanocna. - Wszystko się zmieniło - stwierdził. Kasimiro i robotnicy przy wykopie zgodzili się z nim, wójt zaś dodał, że trzeba znaleźć nowe nazwy również dla Orongo, Vinapu i Rano Raraku, bo żadna już nie jest odpowiednia. Ja natomiast zaproponowałem ze swej strony, aby utrzymać stare nazwy, gdyż to przecież stary wygląd ukazał się na nowo w świetle dziennym.

- Stary wygląd jest dla nas nowy, Señor Kon-Tiki - powiedział Pakomio. - Gdy ktoś spędził na Wyspie Wielkanocnej całe życie, to pamięta każdą najmniejszą rzecz, którą widział. Nie pamiętamy jednak tego, co teraz widzimy wokół siebie, więc nie jest to już Wyspa Wielkanocna.

- Wobec tego możecie nazywać wyspę „Pępkiem Świata”. Te Pito o te Henua - zauważyłem żartobliwie. Wyspiarze zadowoleni potakiwali, wesoło wyrażając aprobatę.

- Tak nazywała się nasza wyspa za dawnych czasów, wie­
działeś o tym - rzucił wójt z zagadkowym uśmiechem.

-Wszyscy przecież to wiedzą - odrzekłem.

-Nie wszyscy, ale ty jesteś kanaka - padło z ust staruszka stojącego po drugiej stronie figury i dającego mi z porozumie­wawczą miną znaki, że odkrył źródło moich wiadomości.

Wyspiarze nigdy nie widzieli czegoś podobnego do nowego kolosa, który teraz klęczał między nimi, wydobyty z łona ziemi. Natomiast Gonzalo i ja patrzyliśmy nań jak na dobrego znajo­mego. Obaj byliśmy w Tiahuanaco, najstarszym centrum kultury z okresu przed-Inkowego w Ameryce Południowej, i tam widzie­liśmy podobne klęczące olbrzymy z kamienia, które mogły sta­nowić dzieło tego samego mistrza, tak były podobne w ujęciu, wyrazie twarzy i postawie. Ponad tysiąc lat klęczały tam w Tia­huanaco obok brodatych czerwonych figur i innych sztywnych graniastych posągów zagadkowych mężczyzn, otoczone murem z największych i najlepiej dopasowanych bloków kamiennych, jakie znalazły się w państwie Inków. Tak, w całej starej Ameryce nie znajdzie się czegoś podobnego do tego dzieła. Największe bloki w Tiahuanaco ważą ponad sto ton, czyli tyle, co dziesięć wagonów kolejowych odwróconych kołami do góry. I taki ciężar transportowano całymi kilometrami na miejsce przeznaczenia. Kolosalne graniaste bloki sprowadzano z całej okolicy, stawiano je pionowo i umieszczano jedne na drugich tak, jakby to były puste tekturowe pudełka. Między ruinami tych murów i tarasów inni starzy mistrzowie umieścili z kolei dziwaczne figury. Największe liczą osiem metrów wysokości, inne są znacznie mniejsze, chociaż wszystkie mają nadludzkie proporcje. Tiahuanaco leży dziś tajemnicze i opuszczone, tamtejsi zaś Indianie sami twierdzą, że ruiny przetrwały w takim stanie od czasu, gdy pierwsi Inkowie doszli do władzy. Dawni władcy znacznie wcześniej obrali koczowniczy tryb życia i ustąpili miejsca prymitywnym szczepom Indian Uru i Ajmara. Zaginieni twórcy Tiahuanaco żyją tylko w legendach. Nas jednak legendy nie obchodziły. Kopaliśmy w ziemi w celu zdobycia faktów i znaleźliśmy mil­czącego człowieka z kamienia. Może później legendy okażą się tchnieniem, które ożywi zamarłe figury.

Jedna z tajemnic otaczających figury na Wyspie Wielkanocnej polegała na tym, że wszystkie były niemal identyczne i wszystkie charakterystyczne właśnie dla tej wyspy. Poza nią nie znajdzie się nic dokładnie takiego samego na całym świecie, chociaż pas figur o ludzkich kształtach ciągnie się od Meksyku aż do Peru i Boliwii i sięga niemal wszystkich wysp Polinezji. Jak figury na Wyspie Wielkanocnej mogły powstać z obcej inspiracji, jeżeli niczego takiego nie znajdzie się gdzie indziej?

Brak replik w innych miejscach na kuli ziemskiej skłonił większość badaczy do przyjęcia teorii, że chociaż dzieło posiadało olbrzymie rozmiary, powstało na małej wyspie niezależnie od otaczającego ją świata. Obdarzeni większą fantazją uczepili się pomysłu o zatopionym kontynencie; ich zdaniem podobne figury muszą się znajdować na dnie morskim.

Teraz jednak zaczęły się na Wyspie Wielkanocnej pojawiać także rzeźby zupełnie odmiennego typu. W murach wielu ahu znaleźliśmy wielką ilość niezwykłych figur, częściowo rozbitych i użytych w następnej epoce jako kamienie do budowy, gdy przebudowywano klasyczne mury i na wierzchu ustawiano potężne figury z Rano Raraku. Ojciec Sebastian znalazł dwie figury z twardego, czarnego kamienia, mające ludzki wzrost; jedną spostrzegł tak wmurowaną w charakterze kamienia węgiel­nego w stary ahu, że tylko plecy jej wystawały. W samym środku wsi przy pomocy ojca Sebastiana i mieszkańców wydo­byliśmy na wierzch i postawiliśmy na nogi dużą figurę, która okazała się prymitywnym typem, jakiego nikt jeszcze nie wi­dział. Wykuto ją z tego samego czerwonego kamienia co bezgłową figurę z Vinapu.

Zrobiliśmy duży krok naprzód, rozwiązaliśmy jeszcze jedno zadanie naszej historycznej szarady. Okazało się, że budowniczo­wie pięknych murów typu Inków z pierwszego okresu nie byli twórcami olbrzymich popiersi z Rano Raraku, które przyniosły rozgłos Wyspie Wielkanocnej. Z ich rąk wychodziły prymitywniejsze figury z okrągłymi głowami i wielkimi oczami. Wykuwano je już to z czarnego bazaltu, już to z czerwonego kamienia, chociaż nie gardzono też i szarożółtym kamieniem pochodzenia wulkaniczego, który stał się powszechnym materiałem w następ­nej epoce. Figury te niewiele przewyższały wzrostem człowieka i nie miały żadnych wspólnych szczegółów ze znanymi kolo­sami Wyspy Wielkanocnej poza faktem, że zawsze trzymały ręce złożone na brzuchu z palcami obu dłoni skierowanymi ku sobie. Ten jednak szczegół okazał się typowy również dla całego szeregu rzeźb w kamieniu z okresu przed-Inkowego, jak również dla posągów na sąsiednich wyspach Polinezji.

Doszliśmy więc wreszcie do porozumienia z milczącymi figu­rami na Wyspie Wielkanocnej. Pierwsze zaczęły się nam zwierzać te, które pozbawiono głów, i te, które spostponowano przez użycie ich na mury; potem przemówiły te, które były pewne siebie, wszystkie po kolei aż do samego kamieniołomu. Poczęły się kamienne figury z zamorskiego tchnienia, które przyniosło na wyspę zapładniającą ideę i technikę. Małe rzeźby użyte później na mur, bezgłowa figura z Vinapu i klęczący kolos, któregośmy znaleźli zagrzebanego pod gruzem u stóp Rano Raraku, wszystko to pochodziło z najstarszego okresu. Potem nadeszła druga epoka, w czasie której miejscowi rzeźbiarze wytworzyli własny, wdzięcz­niejszy styl. Wykuwano potężne kolosy z czerwonymi fryzurami i ustawiano je na szczytach przebudowanych murów. W miarę wzrostu doświadczenia rosły też rozmiary figur, rzeźbiono je coraz większe i większe. Już te, które stały na murach, były dosyć ciężkie, jeszcze większe i cięższe znajdowały się na drodze z kamieniołomów, a one z kolei ustępowały rozmiarami figurom czekającym w samym kamieniołomie na wykończenie pleców. Wreszcie największy ze wszystkich, siedmiopiętrowy gigant, ocze­kiwał jeszcze na dalsze losy, mocno przywarty plecami do skały.

Na czym skończyłaby się ta gradacja? Gdzie wreszcie leżałyby granice niemożliwości? Nikt nie wie. Zanim bowiem osiągnięto tę granicę, nadeszła katastrofa. Coraz potężniejszy marsz kolosów został przerwany, wszystko padło na ziemię. Dziś ludność wyspy wierzy, że przyczyną katastrofy stał się zły humor czarownicy, której nie dano homara. Ale walka toczyła się o większą stawkę.

Marsz kolosów ustał wówczas, gdy nastąpiła trzecia epoka, gdy zaczął się marsz ludożerców.

Dzisiejsza ludność pochodzi w prostej linii od zwycięskich szczepów trzeciej epoki. Połinezyjscy protoplasci dzisiejszych wyspiarzy w swych wojennych wyprawach dotarli aż do Wyspy Wielkanocnej. Nastąpiły walki, padały kolosy, siekiery rąbały ludzkie mięso zamiast kamienia. Opowiedzą nam o tym legendy krążące wśród mieszkańców. Ich dziadowie i pradziadowie znali trzecią epokę z własnych przeżyć. I teraz się ona jeszcze nie zakończyła, choć pokój i wyrozumiałość panują na wyspie.


V. Tajemnica długouchych


Skąpany w słońcu obóz namiotów stał się naszym domem, na dobre zakotwiczoną bazą. Gdy wracając z wypadu na wyspę wi­dzieliśmy biały statek za czarnymi skałami, zielone namioty na żółtej trawie, żółty pas piasku i całe morze niebieskości przed sobą i nad sobą, wtedy czuliśmy się w domu. Trud dnia był już za nami, fale zapraszały do kąpieli, a steward uderzeniem w patelnię na smakowity obiad. Potem rozciągaliśmy się na trawie, długo gwarząc przy gwiazdach lub księżycu. Niektórzy siady­wali przy świecy w namiocie służącym za jadalnię, czytali, pisali lub słuchali patefonu, inni wskakiwali na konie i galopem znikali za grzbietem wzgórza. Marynarze zmienili się na lądzie w prawdziwych cowboyów, drugi oficer sprawował funkcję koniuszego. Gdy zaś wilki morskie ruszały w drogę do wioski Hangaroa, podwórzec świątyni przed namiotami przypominał ujeżdżalnię cyrkową, tyle słyszało się rżenia. Jedynie chłopiec okrętowy, pomocnik stewarda, wolał się raz przespacerować po kamieniach na piechotę. Skutek był taki, że lekarz musiał mu złożyć złamaną rękę. Cóż jednak znaczyła taka przygoda w po­równaniu z myślą o tańcu hula?

Wkrótce poznaliśmy większość mieszkańców wioski. Tylko czarnookiego lekarza rzadko się spotykało nawet na tańcach, a nauczyciela nie widywaliśmy w ogóle. Ci dwaj nie pokazywali się wśród reszty mieszkańców w kościółku ojca Sebastiana, nigdy też nie brali udziału w niedzielnych obiadach, urządzanych albo przez zakonnice, albo przez gubernatora i jego żonę. Dziwiło to nas, gdyż niezależnie od spraw wiary i światopoglądu naprawdę musiał wiele tracić ten, kto nie zjawiał się w kościele, gdzie ojciec Sebastian krótkim kazaniem poprzedzał polinezyjski chór. Nastrój wyspiarzy udzielał się innym. A dla miejscowej ludności to tygodniowe zebranie stanowiło nie byle jaką uroczystość, na którą przychodzili nawet najbardziej leniwi, spędzający sześć dni tylko na progu swego domu, i tacy, którzy ledwie mogli łazić. Gdy tylko kościelny Józef zaczynał pociągać za sznur sygna­turki, droga do kościoła zamieniała się w strumień ludzki przejęty powagą chwili.

Pewnego jednak dnia zdarzyło się tak, że i nauczyciel pojawił się na scenie. Gubernator kilka razy zapytywał w imieniu szkoły, czy dzieci nie mogłyby odbyć naszym statkiem przejażdżki do­okoła wyspy, co stanowiłoby dla nich ogromną atrakcję. Mogłyby zejść na ląd w zatoce Anakena, zjeść tam drugie śniadanie na powietrzu i po południu popłynąć dalej wokół wyspy, aby przed wieczorem wrócić do wioski. Nie byłem zachwycony tym po­mysłem, chociaż zakonnice również wstawiały się za dziećmi. Gdy w końcu ojciec Sebastian użył argumentu, że ani jedno dziecko nigdy nie widziało własnej wyspy z morza, obiecałem poprosić kapitana, żeby podpłynął pod wioskę. Główny pokład statku świetnie nadawał się dla dzieci, gdyż żadne nie mogło wypaść przez wysokie i pochylone do środka burty. Zresztą dzieci pływały jak ryby, gdyż jeszcze przed pójściem do szkoły uczyły się figlować w zatoce przy wiosce.

Pewnego ranka przy niezłej pogodzie zarzuciliśmy kotwicę obok wioski i na pokład przywieziono sto piętnaścioro dzieci. Stanowiło to dokładnie jedną ósmą część ludności wyspy. Opieka składała się przede wszystkim z nauczyciela we własnej osobie, oprócz tego był lekarz miejscowy z pomocnikiem, zastępca gu­bernatora, trzy zakonnice i siedmiu dorosłych mieszkańców wioski. Gubernator i ojciec Sebastian nie chcieli nam w tym dniu towarzyszyć. Cały pokład wypełnił się radosnym krzykiem, dzieci śpiewały i szalały z uciechy. Wszystkie chciały stać na samym dziobie, aby widzieć, jak statek pruje fale, Gdy jednak z hałasem podniesiono kotwicę i statek pożegnał wyspę rykiem syreny, dzieci jakby się uspokoiły i jakby z żalem spoglądały w stronę swej wioski. Można było po ich minach sądzić, że wybierały się w podróż naokoło świata, a nie dookoła Wyspy Wielkanocnej. No, ale też Wyspa Wielkanocna stanowiła właśnie ich świat.

Monotonne kołysanie się statku na długich gładkich falach spowodowało, że wszystkie dzieci zaczęły chorować. Jeden z do­rosłych opiekunów przyszedł prosić o zwiększenie szybkości, aby prędzej zakończyć podróż. Potem sam na chwiejnych nogach powędrował na pokrywę luku, pełną już dzieci, które chciały spać. Wkrótce wszystkie leżały nieruchomo na pokładzie, przy­pominając węzełki z wypraną bielizną. Jeżeli któreś podchodziło do burty, to bynajmniej nie w celu podziwiania pięknego brzegu swej ojczyzny, lecz po to, aby nie zostawić śniadania na pokładzie.

Jedynym gościem czującym się doskonale był nauczyciel. Od chwili wejścia na pokład nieprzerwanie kręcił się tu i tam wśród swej gromady dzieci, grubiutki, okrąglutki. Twierdził, że mimo wielu podróży statkami przy różnej pogodzie nigdy nie cierpiał na morską chorobę. Miał kruczoczarne włosy i pałające czarne oczy. Przypominał tym swego przyjaciela, lekarza, wkrótce też wykazał podobny do tamtego temperament polityczny. Wyspiarze byli obywatelami chilijskimi, lecz jego zdaniem do­póty nie można mówić o posiadaniu chilijskich praw obywatel­skich, dopóki nie wolno im udać się na okręcie wojennym do Valparaiso i tam osiedlić się na kontynencie między innymi Chilijczykami. Za cel wytknął więc sobie udzielenie pomocy mie­szkańcom wyspy w przenoszeniu się na stały ląd. Chociaż jego czarne oczy rzucały twarde błyski, gdy mówił o polityce, wzrok łagodniał mu, kiedy ołówkiem szkicował w notesie kontury wybrzeża lub gdy nadarzało mu się pogłaskać po głowie jakiegoś malca. Mimo tuszy uganiał się po pokładzie i podtrzymywał na duchu swych chorujących wychowanków, przemawiając do nich w języku polinezyjskim. Albo przysiadał przy jednych i dawał im jakieś pigułki, albo pod obu pachami wlókł do burty malców, którzy zdradzali objawy bliskiego kryzysu. Po ominięciu cypla morze się zupełnie uspokoiło i dzieci, poczynając od najstarszych chłopców i dziewcząt, zaczęły przychodzić do siebie; zamiast jednak słuchać naszych rad i trzymać się środka statku, wszyst­kie pędziły na dziób, gdzie kołysanie odczuwało się najbardziej.

Znów nauczyciel musiał interweniować układając zielonych na twarzach bohaterów w pozycjach leżących na pokrywach luków. Dopiero po przybyciu do zatoki Anakena dzieci mogły dać wy­raz swej radości. Zaczęły wesołe polinezyjskie pieśni, podczas gdy załoga zajęła się szorowaniem pokładu, który wyglądał jak skała pod gniazdem wron.

Minęło południe. Przy ogniskach zostały tylko wysuszone już przez słońce kości, woda zaś w zatoce zakotłowała się od dzieci, których wesołe okrzyki i śpiewy napełniały powietrze. Zakonnice zebrały na brzegu grupę chłopców i dziewcząt, która z zapałem śpiewała starą pieśń przodków o Hotu Matui, odkrywcy zatoki Anakena.

Nauczyciel spojrzał na zegarek, zaklaskał w dłonie i wydał polecenie przerwania zabawy, gdyż należało dzieci przewieźć z powrotem na pokład. Morze było spokojne, miękkie fale łagodnie uderzały o brzeg, motorówka kołysała się na swym zwykłym miejscu, przywiązana do tratwy zakotwiczonej w pewnej odległości od plaży. Dzieci używały jej zamiast trampoliny. Me­chanicy popłynęli z pierwszą partią, aby wszystko przygotować na statku. Gdy motorówka wróciła, nauczyciel stał jeszcze na brzegu i wybierał dzieci do drugiej tury. Małą tratwą pontonową przewieziono je na dużą tratwę stanowiącą pomost; niektóre jeszcze na pożegnanie nurkowały i płynęły obok. Po ruszeniu motorówki w drugą turę kilku nieposłusznych chłopców po­płynęło do pomostu, aby tam czekać na swoją kolej. Wobec tego nauczyciel sam przeprawił się do nich, aby lepiej pilnować porządku, a po przybyciu motorówki wsiadł na nią razem z na­stępną grupą. Reszta dorosłych opiekunów została na brzegu z dziećmi.

Nieszczęście spadło jak grom z jasnego nieba. Gdy motorówka w drodze do statku mijała najdalej wysunięty cypel lądu, dzieci zaczęły nagle wstawać z miejsc. Wszystkim naraz przyszła ochota oglądać morze z dzioba motorówki, wszystkie chciały dostać się na to miejsce, gdzie Thor junior siedział z cumą w ręku. Nauczyciel wychodził z siebie, aby utrzymać porządek wśród wychowanków, lecz dzieci jakby nagle przestały rozumieć po polinezyjsku. Cieśla, który sterował, rzucił się do tyłu, obaj z Thorem co sił w płucach wrzeszczeli na dzieci, lecz w tym momencie nadeszła katastrofa w postaci zupełnie spokojnej, mono­tonnie kołyszącej się fali. Motorówka, mogąca zabierać dwie tony ładunku i teraz obciążona tylko w połowie, wryła się dziobem w grzbiet fali i momentalnie została zalana wodą. Widać było tylko rufę łodzi i mnóstwo pływających głów.

Ze statku natychmiast spuszczono łódź ratunkową, ja wraz z le­karzem okrętowym wskoczyliśmy na tratwę pontonową, wszyscy pozostali popędzili na cypel odległy o jakieś 70 lub 80 metrów od miejsca wypadku. Wiosłowaliśmy z całej siły. Widziałem, że niektóre dzieci płynęły w kierunku cypla, większość jednak unosiła się na falach tuż obok rufy motorówki. Wkrótce dotar­liśmy do niej, sterując tratwę w kierunku cieśli i miejscowego chłopca w szkolnym wieku. Obaj płynęli obok siebie trzymając w ramionach jakieś dwie bezsilne postaci. Po wciągnięciu ich na pokład tratwy okazało się, że jedną z tonących była trzyna­stoletnia córka wójta, bardzo ładna dziewczynka z niezwykle jasną skórą i złotoczerwonymi włosami. Skoczyłem do wody, lekarz zaś został na tratwie, aby nią sterować i wciągać dzieci na pokład. W tej chwili dotarli do nas pierwsi pływacy z cypla z kapitanem na czele. Wyławialiśmy jedno dziecko po drugim i wsadzaliśmy na tratwę. Większość młodych rozbitków wykazy­wała zupełną apatię; pozwalali się unosić falom, nie próbując szukać ratunku na własną rękę. Gdy na tratwie było już pełno, kapitan i cieśla nadpłynęli z nauczycielem, którego potężny korpus utrzymywał się na wodzie. Trzeba było wysiłku kilku ludzi, aby wywindować górną część ciała nauczyciela na tratwę. Ta omal się nie przewróciła, gdy trzech ogarniętych paniką wyspiarzy też usiłowało na nią wleźć. Jak szalony zacząłem ich spychać do wody - tratwa znów się wyprostowała. Dwu jednak z tych ludzi sczepiło się ciasno wokół mnie, raz po raz zalewała mnie woda, dopiero musiałem dać nurka i w ten sposób zdołałem się oswobodzić. Wszyscy nasi marynarze z lądu byli już obok nas, oprócz tego pomocnik miejscowego lekarza i pół tuzina wyspiarzy. Wspólnymi siłami zaczęto popychać tratwę w kierunku cypla, nasz lekarz, siedzący na niej między dziećmi, robił wiosłami jak szalony.

Kapitan i ja pływaliśmy dalej w kółko po miejscu wypadku wśród mnóstwa unoszących się na wodzie przedmiotów, aby sprawdzić, czy nie przeoczyliśmy kogoś. Przyłączyło się do nas trzech wyspiarzy. Nurkując w krystalicznie czystej wodzie wi­działem na piaszczystym dnie wiele obuwia i części odzieży, które opadły tu na głębokość ośmiu metrów. Ku swemu przera­żeniu zauważyłem też coś, co przypominało lalkę. Wyrzuciłem nogi w powietrze, dałem nurka i posuwałem się w głąb, coraz niżej i niżej, a w miarę jak zbliżałem się do lalki, ta rosła mi w oczach. Daleko mi do laurów pierwszorzędnego pływaka i już przedtem porządnie się zmęczyłem. Na głębokości siedmiu me­trów poczułem zupełny brak sił i chociaż danie za wygraną tuż przed celem wyglądało na tragiczną groteskę, nie mogłem wytrzymać ani sekundy dłużej i musiałem wypłynąć na wierzch. Gdy tylko wynurzyłem głowę z wody, zobaczyłem tuż przy sobie Józefa, kościelnego z wioski. Był on najlepszym nurkiem na wyspie, specjalnie go raz wybrano do pokazania nam dwu zatopionych przy wiosce wraków. Wykrztusiłem kilka słów i wska­załem ręką w dół, a Józef momentalnie zniknął pod wodą. Za kilka sekund wypłynął, potrząsnął głową, ciężko zaczerpnął po­wietrza i znów znikł. Gdy wypłynął ponownie, na wyciągnię­tych ramionach trzymał małego chłopca. Złożyliśmy malca na beczce i popłynęliśmy ku lądowi. Właśnie w tej chwili powróciła łódź ratunkowa i z kolei mechanicy poczęli nurkować. Ale na dnie została już tylko odzież. Czterdzieścioro ośmioro dzieci znajdowało się na pokładzie statku, a po sprawdzeniu imiennych list stwierdzono, że nikogo więcej nie brakuje.

Gdy dotarliśmy do cypla, wszystkie dzieci z tratwy przenie­siono już na nadbrzeżne skały, gdzie nasz lekarz stosował sztuczne oddychanie, w czym pomagał również pomocnik miejsco­wego lekarza i wszyscy obecni. Sam miejscowy lekarz, który stał na cyplu, gdy tratwa nadpłynęła, i pomagał ją przyciągnąć do brzegu, skoczył na nią i popłynął w kierunku plaży. Nie udało się bowiem przenieść ciężkiego nauczyciela na śliskie skały, gdzie umieszczono jego uczniów. Przez wiele pełnych grozy godzin, już po zapadnięciu zmroku, miejscowy lekarz czynił nadludzkie wysiłki, aby ożywić nauczyciela, swego przyjaciela. Pomagali mu w tym najroślejsi i najsilniejsi mężczyźni, podczas gdy reszta zajmowała się dziećmi na cyplu. Około dwanaściorga potrzebowało tego rodzaju pomocy. Wszędzie biegali ludzie z naftowymi latarniami, znosząc wełniane koce i odzież; Yvonne otworzyła w obozie na oścież wszystkie namioty i karmiła gorącym jedzeniem malców i dorosłych. Gdy jeszcze z wioski zaczęli zjawiać się jeźdźcy, w ciemnościach aż kłębiło się od ludzi.

Nigdy nie zapomnę tej nocy i tej akcji ratunkowej. Groza wisiała nad doliną Anakena, a podkreślała ją jeszcze szara i zu­pełnie bezbarwna tęcza, ponurym łukiem przecinająca nocne niebo. Księżyc krył się za jakimś szczytem górskim. Dzieci powracały do życia jedno po drugim; kładziono je do łóżek w namiotach. Dwoje tylko nie poruszyło się mimo upływu wielu godzin. Jedną z tych dwojga była rudowłosa dziewczynka. Wójt siedział obok niej bez ruchu i w pewnej chwili powiedział spokojnie:

- Dobrze jej tam, zawsze była grzeczna, teraz jest u Matki Boskiej.

Ostatni nadeszli z plaży ludzie w ośmiu dźwigający zwłoki nauczyciela. Niebo było czarne, tylko szary łuk tęczy ciągle jeszcze tworzył jakby ramę tragicznego obrazu, na którym jak osiem iskier migotało osiem naftowych latarni. Miejscowy lekarz podszedł do mnie, popatrzył swymi czarnymi oczyma i rzekł:

- Wyspa straciła dobrego człowieka, Señor. Zginął na posterun­ku, jego ostatnie słowa brzmiały: - Kau kau poki! Chłopcy, bijcie nogami wodę!

Następny raz zobaczyłem miejscowego lekarza w kościółku ojca Sebastiana. Ze spuszczoną głową, bez ruchu stał obok trumny przyjaciela. Dzień przedtem pogrzebano oboje dzieci. Cała wioska uczestniczyła w pięknej, choć prostej ceremonii, w czasie pochodu śpiewano o dwu duszyczkach, które poszły do nieba. Dziś ojciec Sebastian wygłosił krótkie, wzruszające kazanie zakończone słowami:

- Kochałeś swych wychowanków. Spotkacie się na tamtym świecie.

Gdy trumna ze zwłokami nauczyciela znikała na zawsze pod ziemią, doszedł nas szept miejscowego lekarza:

- Chłopcy, bijcie nogami wodę. Bijcie wodę.

Niewiarogodnie szybko zapomnieli mieszkańcy wyspy o nie­szczęściu. Krewni zajęli się zarzynaniem krowy i kilku owiec na wielką stypę, jaka zgodnie z tradycją zawsze towarzyszyła odejściu kogoś z bliskich. Nawet nam przywieźli na koniach ćwiar­tkę wołowiny i masę innego mięsa. Najbardziej jednak zdumiał nas stan namiotów po wyszorowaniu i doprowadzeniu do porządku. W ciągu dwustu lat kradzieże i zwędzanie wszystkiego, co znalazło się pod ręką, uchodziły za najsławniejszą cechę mieszkańców wyspy. Podczas ciemnej nocy nikt nie mógł niczego kontrolować, wyspiarze wchodzili sobie swobodnie do namiotów, gdzie nasze rzeczy leżały na wierzchu zupełnie nie zabezpieczone. Liczyliśmy się z tym, że niczego już nie zobaczymy więcej na oczy. Popełni­liśmy jednak zasadniczą omyłkę. Nic, dosłownie nic nie zniknęło, ani jeden kapelusz, ani grzebień, ani sznurowadło. Wszystkie części odzieży i koce, pożyczone dzieciom na drogę do domu, wróciły z wioski świeżo wyprane i wyprasowane, porządnie za­pakowane. Niczego nie brakowało.

Kilka dni później znów spotkałem ojca Sebastiana. Zatrzymaliś­my się przy małym, pobielonym domku leżącym za jaskrawo-czerwoną grzędą kwiatów, tuż obok kościoła. Wyskoczyłem z wo­zu i minąłem niski płot. Przez okno zobaczyłem księdza, zaprasza­jącego mnie gestem do swej małej pracowni, gdzie siedział za stołem zarzuconym wielką ilością papierów i listów. Na półce stały książki w niezliczonych językach, tworząc atmosferę uczoności i barwną plamę wokół starego, brodatego mędrca w bia­łym habicie z odrzuconym w tył kapturem. Brakowało tylko wielkiego gęsiego pióra i dużego kałamarza z inkaustem. Ojciec Sebastian używał wiecznego pióra, za to jako przycisk służyła mu potężna kamienna siekiera. Niezwykły był to człowiek w dwu­dziestym wieku, ten stary ksiądz. Wszystko wiązało go z nami, lecz równie dobrze można go było wziąć za uczonego mnicha ze średniowiecznego malowidła, za popiersie rzymskiego filozofa, za wizerunek skryby ze starogreckiej wazy lub ze starożytnej gliniastej tabliczki z Sumeru. Ojciec Sebastian mógłby żyć w każ­dej epoce w ciągu kilku tysięcy lat, pasowałby do każdej. A mimo to młodzieńcza żywość i energia biły z jego niebieskich oczu, w których zawsze błyszczały wesołe ogniki. Dziś zdradzał szczególne ożywienie, coś mu leżało na sercu. Chciał mnie namó­wić do skierowania zespołu roboczego w jedno określone miejsce, które częściej niż inne powtarzało się w podaniach i tradycjach mieszkańców wyspy.

Po raz nie wiem który usłyszałem legendę o okopie wodza Iko, czyli o ognistym piecu długouchych. Wszyscy odwiedzający wyspę Wielkanocną słyszeli to podanie, przytaczali je wszyscy piszący o tajemnicy wyspy. Mieszkańcy wioski pokazywali mi wielokrotnie to miejsce, gdzie leżał okop, palili się też zawsze do opowiedzenia całej historii. Ojciec Sebastian zamieścił poda­nie w swojej książce, teraz zaś usłyszałem je z jego własnych ust wraz z prośbą, aby wysłać ludzi do prac archeologicznych w okopie.

- Wierzę w to podanie - oświadczył, - Wiem o naukowym stwierdzeniu, że istniejący rów jest naturalnego pochodzenia, lecz nauka może się mylić. Znam wyspiarzy. Ich opowiadania o okopie są zbyt żywe, aby stanowiły tylko legendę.

W tradycji utrzymującej się wśród obecnych mieszkańców wyspy historia o obronie okopu przez długouchych sięga bardzo dawnych czasów. Zaczyna się wtedy, gdy nadszedł koniec marszu figur, bierze początek w zamierzchłej przeszłości i opisuje kata­strofę, która położyła kres złotej epcce rozwoju Wyspy Wielka­nocnej.

Dwa plemiona dotarły niegdyś na wyspę i zamieszkały na niej obok siebie. Członkowie jednego z tych plemion odznaczali się szczególnym wyglądem; mężczyźni i kobiety zawieszali sobie u uszu ciężary tak wydłużając małżowiny, że te sięgały aż do ramion. Dlatego nazywano ich Hanau eepe, czyli „długouchymi”, podczas gdy drugi lud nosił miano Hanau momoko, czyli „krótkousi”.

Długousi byli ludźmi energicznymi i pracowitymi; krótkousi musieli im udzielać wydatnej pomocy w budowaniu murów i stawianiu figur, co wywoływało wśród nich zazdrość i nie­zadowolenie. Ostatnim pomysłem długouchych stał się projekt oczyszczenia całej wyspy ze zbędnych kamieni, aby wszędzie można było uprawiać ziemię. Pracę zaczęto od płaskowyżu Poike, w najbardziej na wschód wysuniętej części wyspy, za­danie zaś krótkouchycli polegało na wybieraniu kamieni i wrzucaniu ich z wysokiego brzegu do morza. Dlatego na trawiastych zboczach Poike nie widzi się dziś ani jednego kamienia, podczas gdy reszta wyspy usiana jest gęsto czarnymi i czerwonymi głazami i blokami lawy.

Krótkousi mieli wreszcie dość tego wszystkiego. Zgniewało ich ciągłe dźwiganie kamieni i zdecydowali się na wojnę. W tej sytuacji długousi porzucili swe rozrzucone po całej wyspie siedziby i skupili się na oczyszczonym z kamieni półwyspie Poike. Pod rozkazami swego wodza Iko wykopali rów długości trzech kilo­metrów, oddzielający płaskowyż Poike od reszty wyspy. Rów wypełniono wielką ilością gałęzi i kłód drzewnych - w ten sposób powstało długie ognisko gotowe do podpalenia w wy­padku, gdyby krótkousi rozpoczęli atak na zbocze płaskowyżu. Poike stanowiło jakby potężny warowny zamek broniony od stro­ny morza przez dwustumetrową przepaść ciągnącą się wzdłuż całego brzegu.. Długousi czuli się bezpieczni. Jeden z nich miał jednak za żonę kobietę z plemienia krótkouchych, imieniem Moko Pingei. Okazała się ona zdrajczynią. Umówiła się z krótkouchymi, że gdy usiądzie po drugiej stronie rowu wyplatając wielki kosz, mają się w pobliżu tego miejsca przemknąć gęsiego na półwysep.

Pewnej nocy wywiadowcy krótkouchych wypatrzyli, że Moko Pingei zajęta była pleceniem wielkiego kosza przy jednym końcu rowu obronnego; wkrótce zaczęli się przemykać po nadbrzeżnych skałach, przy których siedziała zdrajczyni. Przekradali się dalej wzdłuż skraju płaskowyżu, aż w końcu otoczyli całą warownię Poike. Druga armia krótkouchych otwarcie podeszła na równinie nod sam okop, a niczego nie przeczuwający długousi podjęli obronę z tej strony i podpalili przygotowany w rowie materiał. Wtedy od tylu ruszył atak ukrytych tam krótkouchych i po krwawej walce długousi zginęli w płomieniach własnego ogniska.

Tylko trzem niedobitkom udało się przeskoczyć rów i uciec w kierunku Anakena. Jeden nazywał się Ororoina, drugi Vel, imię trzeciego nie dochowało się. Schronili się w pieczarze, którą miejscowi ludzie do dziś dnia pokazują. Znaleziono ich jednak. Dwu zabito ostrymi pałkami, trzeciemu darowano życie - pozo­stał jedynym żyjącym długouchym. Gdy krótkousi wyciągnęli go z pieczary, wołał: „orro, orro, orro!” w języku, którego zwy­cięzcy nie rozumieli.

Ororoinę przygarnął pewien krótkouchy imieniem Pipi Horeko, który mieszkał u stóp góry Tostoa. Z czasem ostatni długouchy pojął za żonę krótkouchą kobietę z rodu Haoa i pozostawił wielu potomków, między innymi Inaki-Luki i Pea. Z kolei jego dzieci miały liczne potomstwo, a dalsze pokolenia żyją wśród obec­nych krótkouchych mieszkańców Wyspy Wielkanocnej.

Tak brzmiała najpełniejsza wersja legendy o okopie długouchych. Do podjęcia prac w tym okopie chciał mnie właśnie skłonić ojciec Sebastian. Wiedziałem, że obie przebywające tu przedtem wyprawy zapoznały się z różnymi wariantami tego samego podania, co prowadziło do bliższych oględzin resztek okopu. Pani Routledge miała szereg wątpliwości, skłoniła się ostatecznie do wniosku, że rów był pochodzenia naturalnego, ale że mógł też służyć długouchym do celów obronnych. Metraux posunął się jeszcze dalej, dochodząc w swym rozumowaniu do konkluzji, że rów stanowił naturalną formację, wokół której wyspiarze osnuli legendarną historię. Kierowali się dążeniem do wyjaśnienia dość niezwykłego zjawiska w topografii terenu, a dzięki temu powstała legenda o długouchych i krótkouchych - jako wytwór fantazji ludności w nowszych czasach.

Również pewien zawodowy geolog oglądał okop długouchych. Ustalił raz na zawsze, że rów był formacją naturalną, która jeszcze przed zamieszkaniem wyspy powstała w ten sposób, iż strumień lawy płynący z centralnej części wyspy natrafił na starszy i już skrzepnięty strumień podobnej lawy z Poike, a linia spotkania tych strumieni przybrała kształt swego rodzaju rowu.

Takim orzeczeniem fachowego geologa wyspiarze byli nieco zdziwieni i niczego nie pojmowali. Upierali się przy swoim, że rów służył jako okop obronny wodza Iko i że stał się piecem ziem­nym. Ojciec Sebastian wierzył w tę wersję wyspiarzy.

- Osobiście mi bardzo zależy na tym, aby pan zabrał się tam do kopania - oświadczył i aż podskoczył z radości na moją zgodę.

Pracami wykopaliskowymi w okopie długouchych kierować miał Carl. W towarzystwie pięciu wyspiarzy pojechaliśmy na drugi dzień ścieżką przez zasypaną czerwonymi kamieniami równinę u stóp Poike. Spadziste zbocza tej góry bez jednego kamienia wydawały się zielonymi dywanami. Wiedzieliśmy, że na jej szczycie można jeździć jeepem w dowolnym kierunku. Stanęliśmy na skraju zielonego terenu. Wzdłuż pochyłości, w kierunku z pół­nocy na południe, ciągnęła się słaba rysa w terenie, jakby częścio­wo zasypany rów. Miejscami był wyraźnie widoczny, miejscami prawie zupełnie zanikał, aby potem znów się ukazać. Tak roz­ciągał się w obu kierunkach ku stromym brzegom półwyspu. Tu i tam dawało się zauważyć podwyższenie, jakby wał ziemny po drugiej stronie rowu. Wysiedliśmy z wozu. A więc byliśmy przy Ko te Ava o Iko, okopie wodza Iko, albo inaczej Ko te Umu o te Hanau eepe, piecu długouchych.

Carl chciał przed rozpoczęciem zasadniczych prac wykopalisko­wych dokonać pewnych prac próbnych. Przeszliśmy wzdłuż rowu i w dużych odstępach rozstawiliśmy pięciu miejscowych robotni­ków, polecając każdemu z nich wykopać czworokątny pionowy dół. Nigdy jeszcze nie widziałem wyspiarzy z równym zapałem zabierających się do kilofów i ryskali. Ponieważ nic złego nie mogło przy tym zajść, sami postanowiliśmy przejść się trochę wzdłuż płaskowyżu. Gdy w powrotnej drodze zbliżaliśmy się do pierwszego próbnego dołu, z daleka stwierdziliśmy zniknięcie bez śladu kopiącego w tym miejscu staruszka, a wraz z nim i narzędzi. Zanim jednak zdołaliśmy zebrać myśli, z ciemnego dołu
wytrysnął strumień ziemi, a po podejściu bliżej zobaczyliśmy staruszka na głębokości jakichś dwu metrów kopiącego z takim zapałem, że aż pot lał mu się strumieniami z czoła. Na odsłoniętej już ścianie musztardowożółtej ziemi wykopu widać było szeroką, czerwonoczarną smugę, wijącą się jak pas kolorowej flagi wokół całej jamy. Gruby pokład węgla drzewnego i popiołu! Ogromne ognisko musiało tu płonąć, a zdaniem Carla paliło się długo,
gdyż inaczej popiół nie miałby czerwonawej barwy. Zanim Carl zdążył coś jeszcze powiedzieć, pognałem wzdłuż pochyłości do następnej jamy.

Carł pospieszył za mną i już z daleka widzieliśmy uśmiechnię­tą gębę Józefa, wychylającego się z dołu. Znalazł w ziemi takie same resztki ogniska, pokazał nam na dłoni zwęglone gałązki i inne kawałki drzewa. Ale na zboczu dokoła nas nie widziało się nawet jednego krzaczka. Pobiegliśmy do następnego wykopu, potem do dwu pozostałych. Wszędzie na ścianach dołów ten sam widok: ognistoczerwona smuga popiołu w obramowaniu czarnych resztek węgla.

Posłaliśmy po ojca Sebastiana, który w rozwianym białym habi­cie biegł od dołu do dołu oglądając czerwony popiół. Gdy trzę­śliśmy się na wozie przejeżdżając obok milczących kamiennych kolosów przy Rano Raraku w drodze na obiad do Anakena, ksiądz promieniał z radości. Cieszyła go nie tylko myśl o wielkim tryum­fie tego dnia, ale i zapowiedź smacznego obiadu z duńskim piwem w puszkach. Należało w obozie nabrać sił do dalszej, pełnej napięcia pracy, bo następnego dnia prace wykopaliskowe na Poike miały się zacząć już na dobre.

Grupa robotników przystąpiła nazajutrz do kopania w taki sposób, aby uzyskać dokładny poprzeczny przekrój rowu; w ciągu zaś następnych dni Carł poprowadził prace, które ujawniły tajemnicę okopu. Najwyższa część rowu okazała się dziełem natury, biegła granicą miedzy dwoma strumieniami lawy. Niżej jednak znać byio wysiłek pracowitych ludzi. Wykopali oni w skale sztuczny okop czterometrowej głębokości, z płaskim dnem szerokości dwunastu metrów, ciągnący się dwa kilometry wzdłuż zbocza. Naprawdę gigantyczne dzieło. W popiele znajdo­waliśmy kamienne pociski i inną broń. Piasek i żwir, wydobyty z dna rowu, służył do zbudowania wału ochronnego po zewnę­trznej stronie okopu, układ zaś ziemi w tym wale świadczył, że wynoszono ją z dołu w plecionych koszach.

Wiedzieliśmy teraz, że okop wodza Iko był mistrzowskim dzie­łem techniki obronnej. Na jego dnie zgromadzono wielkie ilości paliwa, które zapłonęło potężnym ogniskiem. Patrzyliśmy na wyspiarzy, bo nam przypadało się teraz dziwić. Mieszkańcy wyspy znali tę tajemnicę, z pokolenia na pokolenie przekazywano wiadomości, że zasypywane przez erozję wietrzną wgłębienie stanowiło resztki szańców obronnych wodza Iko i miejsce osta­tecznej zagłady długouchych.

Oznaczenie wieku węgla drzewnego ze starego ogniska jest dla współczesnego archeologa jednym z najprostszych zadań. W ra­mach pewnych granic wiek taki ustela się przez pomiar ra­dioaktywności, której stopień zaniku w ciągu roku jest znany. Potężne ognisko w piecu długouchych paliło się trzysta lat temu, może nieco wcześniej, a może nieco później. Lecz sztuczny okop obronny zbudowany został długo przed ostateczną katastrofą. W chwili zapalenia ogniska obronnego przeciw atakowi krótkouchych okop był już do połowy zasypany piaskiem. Na niższym poziomie też znaleźliśmy resztki ogniska, a jeszcze inne ognisko budowniczowie okopu zasypali tłuczniem wydobywanym z dołu. To ostatnie, leżące na zboczu, pochodziło z końca IV lub początku V wieku naszej ery. Była to najstarsza data ustalona dotąd przez archeologów na obszarze Polinezji.

W wiosce i w obozie Anakena na nowo ożyła historia długouchych. Dziwne oblicza potężnych figur jakby nabrały teraz wyrazu; wszystkie posiadały niesłychanie długie uszy zwisające po bokach głowy jak uszy wyżłów.

Pewnego dnia pod wieczór spacerowałem samotnie między długouchymi figurami u podnóża Rano Raraku. Miałem wiele do przemyślenia, najlepiej zaś myśli się wtedy, gdy człowiek jest sam na sam z gwiazdami. Nigdy nie zna się jakiegoś miejsca, zanim się w nim nie spędziło nocy. Spałem już w najdziwniejszych miejscach: na kamiennym ołtarzu w prastarej Stonehenge, pod nawisem śnieżnym na szczycie najwyższej góry Norwegii, w glinianej komorze wymarłego miasta jaskiniowego w Nowym Meksyku, w ruinach siedziby Inków na Wyspie Słońca oblanej wodami jeziora Titicaca; teraz chciałem przenocować w starym kamieniołomie Rano Raraku. Nie dlatego, abym przesądnie wie­rzył, że duchy długouchych przyjdą i zdradzą mi swą tajemnicę, lecz dlatego, że lubię niezwykłe przeżycia. Piąłem się po tarasach skalnych i leżących figurach, aż dotarłem do miejsca, gdzie jeden z olbrzymów został odcięty od skały, z której się zrodził. Jego pierwsze łoże wiało teraz pustką przypominając balkon w teatrze nakryty skalnym baldachimem. Miałem stąd rozległy widok, w ra­zie zaś deszczu nie obawiałem się zmoknięcia. Na razie pogoda była wspaniała. Słońce gotowało się do zniknięcia za wyniosłą sylwetką wulkanu Rano Kao na przeciwnym końcu wyspy, purpurowe i fioletowe chmury słały się przy łożu boga-słońca. Kilka promieni potrafiło się jednak przebić przez te chmury, padały na szeregi mieniących się fal, które tam daleko na horyzoncie powoli i rytmicznie uderzały o brzeg wyspy. W dzień ich nie widziałem, tak były odległe, lecz wieczorne słońce osrebrzało teraz grzebienie fal, srebrny pył wisiał też w powietrzu u stóp wulkanu. Widok iście dla bogów. I wśród bogów tło­czących się na skalnym urwisku siedziałem jako samotny przedstawiciel rodu ludzkiego, z balkonu dla olbrzymów podziwiałem spektakl grany przez naturę.

Przenikliwy, chłodny wiatr dał się odczuwać na górze. Otuliłem się szczelnie śpiworem aż pod brodę i w ciszy nocnej wchłania­łem nastrój kamieniołomu oglądanego w światłach ramp; bo leżąc na balkonie, znów odnosiłem takie wrażenie, jakbym się znalazł na przedstawieniu w teatrze olbrzymów. Sylwetki po­tężnych kolosów tworzyły wokół czarne kulisy, sięgające ugwieżdżonej kurtyny ciemnoultramarynowego koloru. W ich obramowa­niu zmieniała się sceneria, barwa przechodziła w intensywną czerń równiny, rozświetlaną wybuchającymi tu i ówdzie płomie­niami. Zdawało się, że tysiące krótkouchych skradają się z po­chodniami, aby w nocy zaatakować kamieniołomy. Czas znowu przestał istnieć. Noc i gwiazdy zawsze były takie same, zawsze ludzia igrali tu z ogniem.

Skała była jednak twarda, sen nie tak szybko przychodził, nowa więc myśl mi się nasunęła. Myślałem o tym, jak twarda jest ta skała nie tyle do leżenia, ile do rąbania. Jeszcze raz chwy­ciłem kamienną siekierę i z całej siły rzuciłem nią o ścianę kamieniołomu. Robiłem tak już poprzednio i wiedziałem, że siekiera odskakuje od ściany pozostawiając na niej najwyżej lekką białawą rysę. Raz nawet kapitan wybrał się ze mną do kamieniołomu, aby spróbować na skale stalowego dłuta i młotka. Na wybicie otworu nie większego od własnej dłoni poświęcił pół godziny. A przecież obliczyliśmy, że z widocznych na pierwszy rzut oka miejsc wyłamano ponad dwadzieścia tysięcy metrów sześciennych skały, przy czym zdaniem archeologów cyfrę tę można spokojnie pomnożyć przez dwa. Nie do pojęcia. Znów nie dawało mi spokoju wyobrażenie o baśniowym wprost ogromie dzieła długouchych i nagłe z całą siłą powróciła już od dawna mnie nurtująca myśl, A może spróbować doświadczenia? Kamienne siekiery leżały ciągle na tym samym miejscu, gdzie je porzucili rzeźbiarze figur, a w wiosce żyli potomkowie ostatniego przedsta­wiciela długouchych. Nic nie stało na przeszkodzie, aby w dowol­nym dniu podjąć na nowo prace w kamieniołomie.

Nazajutrz słońce jak zwykle złociło swym blaskiem równinę. Osiodłałem konia i galopem puściłem się prastarą, trawą zarosłą drogą prowadzącą w kierunku wioski.

Gdy opowiedziałem ojcu Sebastianowi, skąd przybywam i jakie mam plany, jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Zgadzał się ze wszystkim, byleśmy tylko wybrali jakiś zapadły kąt w kamienio­łomie, aby nie zniekształcić obecnej sylwetki Rano Raraku, którą się widzi z równiny.

Nie chciałem do pomocy przy wykuwaniu figury brać pierw­szych z brzegu wyspiarzy. Wiedziałem, że ojciec Sebastian był doskonałym znawcą zagadnień etnicznych na wyspie, że wydał książkę dotyczącą genealogii ludności Wyspy Wielkanocnej. Oświadczyłem mu więc, że zależy mi na tych wyspiarzach, którzy pochodzą od ostatniego długouchego.

- Dziś już tylko jedna rodzina wywodzi się w prostej linii od Ororoiny - odrzekł ojciec Sebastian, - Przy wprowadzaniu tu chrześcijaństwa w ubiegłym stuleciu rodzina ta wybrała
sobie nazwisko Adam czy Atan, gdyż tak je tutejsi mieszkańcy wymawiają. Najstarszego z braci Atanów znasz przecież, to Pedro Atan, wójt.

- Wójt! - zdziwiłem się nie mogąc przy tym ukryć uśmiechu zadowolenia.

- Tak, ma wprawdzie skłonności do fanfaronady, ale wcale nie jest głupi, a przy tym jest miłym człowiekiem - zapewniał mój rozmówca.

- Lecz pod względem fizycznym wcale nie wygląda na wyspia­rza - indagowałem dalej. - Wąskie wargi, mały i cienki nos, jasna skóra...

- Jednak jest wyspiarzem czystej krwi - przerwał mi ojciec Sebastian. - Tylko co do osiemdziesięciu lub dziewięćdziesięciu osób z całej miejscowej ludności możemy dziś powiedzieć, że są czystej krwi. A do tego Pedro jest prawdziwym długouchym, w prostej linii po stronie ojca.

Szybko wskoczyłem na konia i pocwałowałem po gliniastej wiejskiej drodze do małego, na biało pomalowanego domku, skrytego za masą krzaków i drzew.

Zastałem wójta zajętego rzeźbieniem kompletu szachów, w któ­rym figury miały kształt ludzi-ptaków, kamiennych kolosów lub innych miejscowych motywów.

- To dla pana, Señor - powiedział pokazując mi swoje dzieło.

- Jestes prawdziwym artystą, Don Pedro - wyraziłem swe uznanie.

- Tak, najlepszym na całej wyspie - padło zdecydowane i pewne siebie oświadczenie.

- Czy to prawda, że jesteś również długouchym!

- Tak, Señor - potwierdził z wielką powagą. Skoczył na równe nogi i stanął na baczność jak żołnierz wywołany na apelu. - Jestem długouchym, najprawdziwszy długouchy i jestem z tego dumny - mówił z patosem, uderzając się w piersi.

- Kto rzeźbił wielkie figury?

- Długousi, Señor - w odpowiedzi brzmiał silny nacisk.

- Słyszałem, juk niektórzy inni mieszkańcy wsi mówili, że to krótkousi?

- To zwykłe kłamstwo, chcą na swoje konto zapisać to, czego dokonali moi przodkowie. To wszystko, co tu jest, zbudowali dłursasi. Czy nie widziałeś, że figury mają długie uszy, Señor? Chyba nie wierzysz, że krótkousi rzeźbili figury długouchych. Figury rzeźbiono jako pomniki wodzów długouchych.

Był tak podniecony, że pierś mu falowała, a cienkie wargi drżały.

- I ja jestem zdania, że długousi wznieśli te figury - powie­działem. - A ponieważ sam zamierzam przystąpić do wykonania takiej figury, chciałbym mieć do roboty wyłącznie długouchych. Czy sądzisz, że potraficie?

Wójt postał chwilę bez ruchu z drżącymi wargami, potem wyrzucił z siebie;

- Damy radę, Señor, damy radę! Jaka ma być wielka?

- O, średniej wielkości, około 5 lub 6 metrów wysokości.

- Na to trzeba sześciu ludzi. Nas jest czterech braci, ale są tu także tacy, którzy po stronie matki pochodzą z dlugouchych. Moze być?

- Śwetnie.

Pojechalem do gubernatora i uzyskałem dla Pedra Atana czasowe zwolnienie z obowiązków wójta. On i jego krewni dostali pozwolenie na udanie się do Rano Raraku i wykucie figury.

W dzień poprzedzający rozpoczęcie robót poproszono mnie o przygotowanie żywności dla dlugouchych. Ja zamówiłem figurę, ja powinienem dostarczyć żywność - tak nakazywał starodawny zwyczaj. Dzień minął, nadszedł wieczór, nikt się jednak nie zgłaszał po jedzenie. W obozie zaczęto się już układać do snu poczynając od Yvonne, która z małą Anetką mieszkała w na­miocie obok leżącej figury kamiennej. Wkrótce jedno po drugim gasły wszystkie światła. Tylko Gonzalo, Carl i ja siedzieliśmy w namiocie służącym za jadalnię, zajęci pisaniem.

Nagle usłyszeliśmy przedziwne brzęczenie i śpiew, słabe po­czątkowo, ale przybierające coraz bardziej na sile. Dochodziło to z terenu obozu. Za jakiś czas dołączyło się również rytmiczne tupanie w porośniętą trawą ziemię. Odnieśliśmy wrażenie, że słyszymy coś bardzo oryginalnego i niezwykłego, niemal prehi­storycznego. Gonzalo wyglądał tak, jakby właśnie spadł z księ­życa, Carl szeroko otworzył oczy, ja słuchałem jak wniebo­wzięty. W czasie wszystkich swoich wypraw po całej Polinezji nigdy nie słyszałem czegoś podobnego. Szarpnęliśmy za błyska­wiczny zamek przy wejściu do namiotu i wyszliśmy w ciemność. W tym momencie wylazł też ze swego łóżka fotograf w pidżamie, a w innych namiotach zaczęto kolejno zapalać lampy. W snopie słabego światła, przebijającego przez siatkę na moskity z na­miotu służącego za jadalnię, zobaczyliśmy grupę skulonych po­staci siedzących na placu pośrodku obozu i uderzających w zie­mię rzeźbionymi maczugami, drągami używanymi przy tańcu i kamiennymi siekierami. Wszyscy mieli na głowach korony z pierzastych liści, a małe postaci na obu skrzydłach nosiły papierowe maski, przedstawiające ludzi-ptaków z ogromnymi oczami i potężnymi dziobami. Te skrzydłowe postacie kiwały się i kłaniały, podczas gdy inni kołysali się, śpiewali i wybijali takt o ziemię. Bardziej jednak od tego, cośmy widzieli, urzekała i hipnotyzowała melodia; brzmiała jęk pozdrowienie ze świata, który zaginął. Od tła chropawego chóru męskiego odbijał jeden głos, dźwięczny i równocześnie groteskowy. Miał jakieś niezwykłe, nie dające się opisać brzmienie, stanowił jakby kropkę nad „i” w tym podziemnym chórze. Po przyzwyczajeniu się do światła zobaczyłem, że ten głos należał do bardzo starej kobiety, strasznie chudej. Wszyscy zachowywali się niezwykle poważnie, śpiew ciągnął się bez przerwy aż do chwili, gdy ktoś wyszedł z namiotu ze światłem. Wtedy chór nagle umilkł, wszyscy zamruczęli „nie” i zasłonili sobie twarze. Po zniknięciu światła śpiew rozpoczął sie na nowo. Jeden intonował, potem wpadał cały chór, wreszcie stara kobieta jako ostatnia. Poczułem się z dala od wysp mórz południowych; podobną pieśń słyszałem wśród Indian Pueblo w Nowym Meksyku, to wrażenie potwierdzili rowniez archeologowie.

Gdy śpiew zamilkł, przyniosłem tacę z parówkami, przygoto­ną przedtem przez stewarda. Siedzący podnieśli się i wraz z półmiskiem zniknęli w mroku. Zauważyliśmy przy tym, że maski ludzi-ptaków nosiło dwoje dzieci.

Po jakimś czasie wójt odniósł pustą tacę. Był bardzo poważny, głowę miał przybraną wieńcem z paproci. Zacząłem żartować i prawić mu komplementy za wspaniały popis, lecz on nie zmienił wyrazu twarzy.

- To bardzo stary zwyczaj, tę pieśń śpiewali zawsze kamieniarze - powiedział z tą samą powagą. - Śpiewali na cześć najważniejszego boga, zwanego Atua, prosząc go o powodzenie w tej pracy, do której przystępowali.

U wójta wyczuwało się jakiś niezwykły nastrój, również sama pieśń i sposób, w jaki ją śpiewano, miały w sobie coś, co mię uderzało i odbierało mi pewność siebie. Nie widzieliśmy przedsta­wienia, pokazu urządzonego dla naszej lub ich własnej rozrywki. Nie, to miało cechy ceremonialnego obrzędu. Czegoś podobnego nie przeżyłem od dwudziestu lat, od czasu gdy mieszkałem u starego pustelnika Tei Tetua w dolinie Ouia na wyspie Fatuhiva. W całej Polinezji wyspiarze zapomnieli już o starych zwyczajach, chociaż przed turystami popisują się jeszcze w stro­jach z trawy. Jeżeli grają lub śpiewają, to najczęściej są to importowane melodie hula, gdy zaś opowiadają, słyszy się prze­ważnie legendy, które do nich samych dotarły za pośrednictwem książek pisanych przez białych ludzi. Co innego ten nocny obrzęd, wcale nie zainscenizowany po to, aby nas zabawić. Byliśmy tylko przypadkowymi widzami, i to dlatego, że zamówiliśmy figurę.

Celowo próbowałem pożartować trochę z wójtem i jego ludźmi, ale nie znalazło to oddźwięku. Wójt wziął mnie za ramię i powie­dział, że wszystko miało „dość poważny” charakter, ponieważ śpiewali stary hymn do Boga.

- Nasi przodkowie byli ciemni - wyjaśnił. - Wierzyli, że Bóg nazywa się Atua. Ale musimy wybaczyć im tę pomyłkę, bo przecież nikt nie uczył ich tego, co my teraz wiemy.

Potem cała gromada, dorośli i dzieci, zniknęła w ciemnościach. Udali się do jednej z grot Hotu Matu, aby tam przenocować.

Nazajutrz rankiem wyruszyliśmy do kamieniołomu Rano Raraku. Zastaliśmy tam wójta i jego pięciu długouchych od dawna już zbierających stare kamienne siekiery. Te zalegały dosłownie setkami skalne tarasy na całym stoku, wyglądem przypominały kły ze stożkowatym ostrzem. Na balkonie, na którym spałem, znajdowała się duża pionowa ściana, niewidoczna z dołu. Pra­dawni rzeźbiarze wyciosali ją w potężnym masywie skalnym. Tutaj mieliśmy dalej wgryzać się w skałę. Ściana nosiła jeszcze ślad uderzeń siekier. Nasi długousi przyjaciele od pierwszej chwili doskonale wiedzieli, co należało robić. W tym miejscu gdzie mieli zacząć, zgromadzili pod ścianą stos starych siekier, każdy zaś miał obok siebie wydrążoną dynię z wodą. Wójt, jeszcze cią­gle z wczorajszym wieńcem na głowie, biegał dokoła i sprawdzał, czy wszystko gotowe. Potem rozpoczął pomiary posługując się albo rozwartymi ramionami, albo palcami. Doświadczenie nabyte przy rzeźbieniu drewnianych figur dawało mu znajomość potrzeb­nych proporcji. Kamienną siekierą poznaczył ścianę w różnych miejscach i wszystko było gotowe. Zamiast jednak zacząć, bardzo uprzejmie nas przeprosił i przepadł wraz ze swymi ludźmi za występem skalnym.

Zdawaliśmy sobie sprawę, że tamci przygotowywali jakiś nowy obrzęd, czekaliśmy więc w napięciu na to, co nastąpi. Ale zjawili się z powrotem, niczego po sobie nie zdradzając, i usta­wili się pod ścianą, każdy z siekierą w garści. Widocznie ceremonia odbyła się po tamtej stronie występu skalnego. Trzymając sie­kiery tak jak sztylety, na znak dany przez wójta zanucili wczo­rajszą pieśń kamieniarzy, wszyscy równocześnie podnosząc ramiona i waląc siekierami w ścianę w takt śpiewanej melodii. Widok był fantastyczny, porywało też to, cośmy słyszeli. Brako­wało mi głosu starej kobiety, ale dźwięk uderzeń siekierami w skałę dobrze ten głos zastępował. Przeżycie okazało się tak niezwykłe, że wszyscy patrząc na to byliśmy jak zahipnotyzowani. Śpiewacy zaś rozgrzali się, z radosnym śmiechem śpiewali i wa­lili w ścianę, kuli i śpiewali. Szczególnie jeden, starszy i tyczkowaty, tak się rozochocił, że na swym skrajnym miejscu aż wywijał w czasie roboty nogami. - Kakk-kakk, kakk, kakk-kakk-kakk, skala twarda, kamień trafiał na kamień, ten mały kamień w dłoni jest najtwardszy, skała musi ustąpić, kakk-kakk-kakk - roznosiło się na całą chyba równinę. Pierwszy raz od setek lat odezwały się kamienne siekiery na Rano Raraku. Pieśń umilkła, lecz siekiery dalej uderzały w rękach długouchych podejmujących dzieło, które ich praojcowie zmuszeni byli porzucić. Jedno uderze­nie nie pozostawiało wielkiego śladu, najwyżej sypało się trochę pyłu, ale następne i jeszcze następne sprawiały, że coś się działo. Co jakiś czas nasi kamieniarze czerpali trochę wody z dyni i skra­plali skałę w miejscu kucia. Tak to trwało przez cały pierwszy dzień. Wałęsając się po okolicy mogliśmy wszędzie słyszeć ude­rzenia siekier dochodzące z kamieniołomu pomiędzy nieruchomymi kolosami. Gdy wśliznąłem się do łóżka w namiocie, ciągle miałem w oczach muskularne, brązowe plecy i ostre kamienie uderzające o skałę. Ciągle też w uszach dźwięczały mi uderzenia, chociaż
w kamieniołomie panowała teraz cisza, gdyż wójt i jego przyjaciele spali jak zabici w pieczarze Hotu Matui. Stara kobieta zabrała z obozu półmisek z mięsem i worek, z chlebem, cukrem i masłem, długousi nie spali więc z pustymi żołądkami.

Nazajutrz i na trzeci dzień działo się w kamieniołomie to samo. Długousi kuli skałę, aż pot z nich spływał. Trzeciego dnia mogliśmy już rozpoznać na ścianie kontury olbrzyma. Długousi kuli dopóty, aż na skale powstawały dwie równoległe pionowe rysy; wtedy uderzali w poprzek wypukłego pasa, który pozostał między rysami, a ten wykruszał się kawałek po kawałeczku. Kuli i kuli, polewając wodą. Ciągle zmieniali siekiery, gdyż ostrza tępiły się. Dawniejsi badacze sądzili, że po stępieniu się ostrza siekierę wyrzucano i że tym można wyjaśnić ogromną ilość siekier zalegających teren kamieniołomu. To okazało się jednak omyłką. Gdy siekiera się stępiła, wójt uderzał nią niby maczugą o inną siekierę leżącą na ziemi. Odłamki kamienia leciały w po­wietrze, a wójt uzyskiwał nowe ostrze tak łatwo, jak urzędnik w biurze ostrzy ołówek.

Zrozumieliśmy, że większa część wszystkich siekier zalegają­cych teren kamieniołomu była w użyciu równocześnie. Każdy rzeźbiarz miał do zmiany całą serię. Niewielu pracowało przy jednej figurze. Przeciętną rzeźbą pięciometrowej długości zajmo­wało się sześciu ludzi. Dlatego możliwa była praca równocześnie nad tyloma figurami, gdyż kilkuset ludzi wystarczyło do ciągłej pracy nad pokaźną ilością kamiennych kolosów. W niektórych wypadkach pracę nad figurami przerwano z powodów czysto technicznych, zanim jeszcze całkowicie przerwano pracę w kamieniołomie. Albo zauważono niebezpieczne rysy w skale, albo zjawił się na nosie lub czole zamierzonej figury jakiś czarny, niezwykle twardy krzemień, który nie ustępował pod uderzeniami siekier.

Poznaliśmy więc szczegóły techniki rzeźbiarskiej. Najbardziej jednak zainteresowało nas pytanie, ile czasu zabiera wykucie jednej figury. Według obliczeń pani Routledge wystarczało na to piętnaście dni. Metraux również był zdania, że praca w miękkim kamieniu szła szybciej, niż przypuszczano, jednak piętnaście dni wydawało mu się zbyt krótkim terminem. Oboje popełnili prawdo­podobnie tę samą omyłkę, co my i wielu jeszcze innych, a polegała ona na ocenianiu twardości minerału na podstawie powierzchni figury. Wszyscy byliśmy zbyt przepełnieni pietyzmem, aby do­konać takiej próby, jaka przyszła na myśl Hiszpanom, którzy sądzili, że figury były z gliny. Hiszpanie uderzyli kilofem z taką siłą, że aż iskry się posypały. Pod zewnętrzną warstwą, która ulegała działaniu erozji, figury są twarde jak kość i podobnie twarda jest skała wszędzie tani, gdzie nie dociera deszcz.

Po trzech dniach tempo pracy osłabło. Długousi przyszli do mnie z pokurczonymi, pełnymi pęcherzy palcami i skarżyli się, że wprawdzie są ludźmi przyzwyczajonymi do całodziennej pracy za pomocą siekier i łomów, ale nie mają treningu w robocie moai, czyli rzeźbiarzy figur. Nie potrafią tydzień za tygodniem wy­trzymać takiego tempa jak ich przodkowie. Usiedliśmy spokojnie na trawie i zaczęliśmy obliczać, każda strona swoim sposobem. Wójt wyrachował, że gdyby pracować na dwie zmiany przez cały dzień, wykonanie figury średniej wielkości zajęłoby dwanaście miesięcy. Stary chudeusz obliczał na własną rękę i doszedł do piętnastu miesięcy. Bill dokonał analizy skały i doszedł na jej podstawie do tego samego wyniku co wójt. Praca przy figurze zajmie rok, a potem powstanie sprawa transportu.

Dla zabawy nasi kamieniarze wyrzeźbili na zaczętej figurze palce i zarysy twarzy, potem polerowali powierzchnię płaskimi kawałkami pumeksu, które pozostały w kamieniołomie po po­przednich rzeźbiarzach.

Tego wieczoru wziąłem małą Anetkę na barana i razem z Yvonne poszliśmy odwiedzić długouchych w ich pieczarze po drugiej stronie doliny Anakena. Gdy doszliśmy na miejsce, byli zajęci swoją robotą, przy czym wszyscy się rytmicznie kołysali i śpiewa­li pieśń o Hotu Matui. Ta bardzo stara i bardzo na Wyspie Wielkanocnej popularna pieśń miała tak interesującą melodię jak jakiś przebój. Wspaniałe dźwięczała przy tańcu hula w wiosce, ale jeszcze lepiej brzmiała tu, w pieczarze samego Hotu Matui. Nawet Anetka, trzyletnia panna, znała melodię i polinezyjski tekst pieśni. Zaraz też zaczęła śpiewać i tańczyć z dwoma miejsco­wymi brzdącami, którzy wyleźli z pieczary. Ja z Yvonne zgięliśmy się wpół, weszliśmy do środka i usiedliśmy na słomianej macie, na której zadowoleni z naszej wizyty długousi zrobili nam miejsce.

Rozpromieniony wójt zasypywał nas podziękowaniami za dobre jedzenie, dostarczane codziennie przez kucharza, a jeszcze bar­dziej za papierosy; te ostatnie stanowiły szczyt luksusu. Wójt i dwaj inni zajęci byli rzeźbieniem drewnianych figur, do czego używali małych siekierek, kształtem przypominających kilofy. Jeden właśnie dla ozdoby osadzał w głowie swego brodatego cudaka chrząstki rekinie i oczy z czarnego obsydianu, czyli szkła wulkanicznego. Stara kobieta, prowadząca gospodarstwo kamie­niarzom, siedziała zajęta pleceniem kapelusza, inni śmieli się i żartowali wyciągnięci na słomie, przez otwór pieczary spozierając na wieczorne niebo. Czarny kocioł mruczał na ognisku tlącym się niedaleko wejścia.

- Ty nigdy nie odpoczywasz, człowieku - powiedziałem do wójta.

- My, długousi, lubimy pracę. Ciągle pracujemy. W nocy śpię tylko kilka godzin, Señor - odpowiedział.

- Dobry wieczór - odezwał się jakiś głos z ciemności. Nie widziałem tego, kto mówił, gdyż leżał na posłaniu z paproci w wysokiej niszy. - Czy wygodnie tu mieszkamy?

Musiałem przyznać, że wygodnie. Zdziwiło mnie jednak to, że myśleli o wygodzie. Zaczęło się ściemniać, przez otwór wejścio­wy widzieliśmy sierp księżyca, który płynął po niebie. Stara kobieta wyciągnęła odwróconą do góry dnem puszkę po konser­wie. Wgłębienie w dnie zawierało barani tłuszcz, a w nim pływał knot domowej roboty. Po zapaleniu tej imitacji dawnej kamiennej lampy zdziwiłem się, że dawała tak dobre świa­tło. Chudy staruszek wyjaśnił nam, że w dawnych czasach nie używano światła w nocy z obawy, aby nie dostrzegli go nie­przyjaciele.

- Wojownicy musieli się przyzwyczaić do widzenia w ciemno­ściach - dodał wójt. - Teraz tak już przywykliśmy do lamp naftowych, że w ciemnościach jesteśmy prawie ślepi.

Jeden po drugim zabierali głos.

- Wtedy nigdy nie spano w ten sposób - staruszek położył się na plecach z otwartymi ustami i rozrzuconymi ramionami i zaczął udawać tak głośne chrapanie jak terkot motocykla. - Spali tak - obrócił się na brzuch, skulił się tak bardzo, że pierś dotykała kolan, a czoło opierało się na złożonych dłoniach. Zwrócony był głową w moim kierunku, w ręku trzymał ostry kamień. - Mogli skoczyć na wroga i zabić go zaraz po obudze­ niu się - wymruczał i dla zilustrowania swych słów rzucił się z szybkością strzały w moim kierunku, wydając przy tym wrzask godny ludożercy. Yvonne tak się rzestraszyła, że aż krzyknęła, a cała pieczara zatrzęsła się od śmiechu. Przerażone
dzieci nadbiegały, aby zobaczyć, co się stało. Potem znów zabrały się do tańca wokół ogniska, podczas gdy długousi ciągnęli dalej swe opowiadania o praojcach.

- Wtedy jadali bardzo niewiele - mówił staruszek. - I nigdy nic gorącego. Obawiali się utyć, zawsze musieli być gotowi do walki w tych czasach, które nazywamy Huri-moai, czyli czasami Przewróconych Figur.

- Nazywają się tak dlatego, że wojownicy przewracali figury - dorzucił wyjaśniająco ten z niszy.

- A po co, skoro wszyscy długousi zostali spaleni? - zapy­tałem.

- Krótkousi robili to w walkach między sobą – odpowiedział wójt. - Wtedy już wszystko należało do nich i każda rodzina posiadała swój teren. Ci, którzy na swoich gruntach mieli wielkie figury, szczycili się tym, w czasie walk zaś jedne rodziny wywra­cały figury innym, aby im robić na złość. My, długousi, nie jesteśmy wojowniczy. Ja mam swoje motto, Señor Kon-Tiki. Ono brzmi: nie przejmuj się,

Położył rękę na moim ramieniu, jakby chciał zademonstrować sposób opanowywania podniecenia.

- Skąd wiesz, że jesteś długouchym? - zapytałem ostrożnie. Wójt wyciągnął dłoń i zaczął liczyć na palcach:

- Ponieważ mój ojciec Jose Abrahan Atan był synem długouchego Tuputahi, syna Hare Kai Hiva, syna Aongatu, syna Uhi, syna Motuha, syna Pea, syna Inaki, syna Ororoiny, jedynego długouchego, który przeżył walkę w okopie wodza Iko.

- Dziesięć pokoleń - rzuciłem.

Brakuje więc jednego, gdyż ja jestem jedenaste pokolenie - poprawił wójt i ponownie zaczął liczyć na palcach.

- Ja jestem także jedenaste pokolenie - doszedł mnie głos z niszy - ale ja jestem młodszy. Pedro jest najstarszy, wie wszyst­ko najlepiej i jest głową naszej rodziny.

Wójt wskazał na swoje czoło i rzekł z uśmiechem:

- Pedro ma głowę na karku. Dlatego jest szefem długouchych i wójtem całej wyspy. Właściwie nie jestem stary, ale lubię myśleć o samym sobie jak o starszym człowieku.

- Dlaczego?

- Bo starzy są mądrzy, dużo wiedzą.

Próbowałem wydobyć z nich trochę wiadomości o tym, co działo się, zanim krótkousi wytępili długouchyeh i zanim zaczęły się czasy Przewróconych Figur. Niczego jednak nie można się było dowiedzieć. Ród wywodził się od Ororoiny i nikt nie miał pojęcia o tym, co było przedtem. Wiedzieli tylko tyle, że długousi przybyli z Hotu Matuą w chwili odkrycia wyspy, dodawali jednak, że krótkousi mówili to samo o swoim pochodzeniu, podobnie jak starali się sobie przypisać zasługę wznoszenia figur. Nikt jednak nie pamiętał, czy Hotu Matua przybył ze wschodu czy z zachodu. Ten, który leżał w niszy, wystąpił z teorią, że Hotu Matua przybył z Austrii, ponieważ jednak nikt go nie podtrzymał, zrezygnował z tego twierdzenia i przyznał, że sły­szał je na jakimś statku. Wszyscy chętnie opowiadali o czasach Przewróconych Figur, co uważali za prawdę historyczną. Gdy wójt opowiadał o tej starej kobiecie, która sygnałem plecenia kosza zdradziła jego plemię, tak się przy tym rozgniewał, że miał łzy w oczach i zaczął kląć. Ta legenda przetrwa jeszcze jedenaście następnych pokoleń pomimo zasady „nie przejmuj się”.

- Wśród naszych przodków było wiele pięknych ludzi - ciągnął dalej wójt. - Jedni ciemni, a inni zupełnie biali jak wy z kontynentu, z jasnymi włosami. To byli biali ludzie, choć równocześnie prawdziwi mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej, absolutnie tu urodzeni. W mojej rodzinie spotykało się wielu członków białego typu nazywanych oho-tea, co znaczy „jasnowłosi”. Moja własna matka i moja ciotka miały włosy bardziej rude niż Señora Kon-Tiki.

- Bardziej rude - sekundował brat z niszy.

- W naszej rodzinie już od najstarszych czasów zdarzało się wiele rudych włosów. My, bracia, nie mamy ich. Ale moja córka, która się utopiła, miała mlecznobiałą skórę i rude włosy, taki sam jest mój dorosły syn, Juan. On stanowi dwunaste pokole­nie po Ororoinie.

To się zgadzało. Włosy córki i syna miały taki sam czerwony kolor jak peruki długouchych figur z cienkimi wargami, stojących na murach w okresie drugiej epoki. Plemię zginęło na półwyspie Poike, figury zostały obalone, lecz rude włosy można śledzić poczynając od olbrzymich peruk pukao, poprzez ludzi opisanych przez pierwszych odkrywców i pierwszych misjonarzy, aż do najmłodszych potomków Ororoiny - najbliższej rodziny wójta.

Gdy wypełzliśmy z pieczary Hotu Matui i wędrowaliśmy do ciemnego obozu po drugiej stronie doliny, czuliśmy się prawie długouchymi o jasnych włosach. Pora była późna, szczególnie dla Anetki.

Kilka dni potem stałem z wójtem obok obozu, patrząc na szereg wywróconych figur na starym podwórcu świątyni. Właśnie nadeszła wiadomość od Billa z Vinapu, że jego miejscowi robotnicy zastosowali jakiś niezwykły sposób przy podnoszeniu na mur potężnego bloku. Dzięki temu znów zainteresowałem się odwieczną zagadką dotyczącą transportu i ustawiania olbrzymich figur. Prostą metodę, której użyli kopacze z Vinapu, oni sami uważali za coś najzupełniej naturalnego. Może odziedziczyli zna­jomość tej sztuki po przodkach? Przypomniałem sobie, że już dawno temu pytałem wójta, w jaki sposób transportowano figury z kamieniołomu. Odpowiedział to samo, co wszyscy inni: figury maszerowały same. Postanowiłem spróbować jeszcze raz:

- Słuchaj, jesteś przecież długouchym, musisz więc chyba wiedzieć, jak podnoszono te figury?

- Oczywiście, Seńor, że wiem. To bardzo proste.

- Proste? Przecież to jest jedna z największych tajemnic Wyspy Wielkanocnej.

- Lecz ja wiem, jak to zrobić, mogę podnieść taką moai.

- Kto cię nauczył?

Wójt spoważniał i stanął blisko mnie.

- Señor, gdy byłem małym chłopcem, musiałem siadać wypro­stowany na podłodze, a dziadek i jego szwagier Porotu siadali przede mną. Uczyli mnie różnych rzeczy, tak jak dziś w szkole. Umiem wiele. Musiałem wszystko powtarzać na pamięć, tyle razy
powtarzać, aż nie myliłem ani jednego słowa. Uczyłem się też pieśni.

Słowa wójta brzmiały tak szczerze, że nie bardzo wiedziałem, co mam myśleć. Udowodnił w kamieniołomie, że umiał się obchodzić z narzędziami i znał się na robocie, ale to nie przeszka­dzało, że był też pełnym fantazji łgarzem.

- Jeżeli wiesz, jak podnoszono figury, to dlaczego nie zdradzi­łeś się wobec tych, którzy cię przedtem o to pytali? – kułem żelazo na gorąco.

- Nikt mnie nie pytał - odrzekł wójt dumnym głosem. Dawał do poznania, że nie widzi potrzeby dalszych wyjaśnień.

Nie wierzyłem mu. Obiecałem zapłacić gotówką sto dolarów, jeżeli największa figura w dolinie Anakena znajdzie się na swoim miejscu na murze świątyni. Wiedziałem, że w tej chwili ani jedna figura nie stała na swym ahu. Byłem też pewien, że nigdy nie zobaczę żadnej w postawie stojącej poza tymi, które odgrzebywaliśmy z ziemi u stóp Rano Raraku.

- Umowa stoi, Señor - rzekł krótko wójt podając mi rękę. - Wybieram się w podróż do Chile najbliższym okrętem wojennym i potrzebuję dolarów.

Zaśmiałem się i życzyłem mu szczęścia. Musiał mieć jednak trochę niedobrze w głowie. Wkrótce rudy syn wójta przyjechał konno z wioski przywożąc wiadomość na świstku papieru. Jego ojciec prosił, abym pomówił z gubernatorem i uzyskał pozwolenie na przeniesienie się jego i jedenastu innych do pieczary Hotu Matui w dolinie Anakena w celu podniesienia największej figury. Pojechałem do gubernatora. I on, i ojciec Sebastian śmieli się z wójta i mówili, zgodnie zresztą z moim przekonaniem, że mu brakuje piątej klepki. Lecz wójt Don Pedro stał przed nami z ka­peluszem w ręku i trzęsącymi się wargami, dotrzymałem więc słowa i poprosiłem o zgodę gubernatora, który wystawił odpowie­dni dokument. Ojciec Sebastian miał wielką uciechę i spodziewał się interesującego widoku.

Tak więc wójt przybył do doliny z dwoma braćmi i gromadą wybranych krewniaków, dlugouchych po kądzieli. Steward wy­dzielił im racje żywnościowe i dwunastu ludzi zamieszkało ponow­nie w pieczarze Hotu Matui.

Tuż przed zmrokiem wójt zjawił się w obozie, osobiście wyko­pał głęboki, okrągły dół na zboczu między namiotami, po czym znikł.

Gdy zapanowała już zupełna ciemność i cisza zaległa obóz, dały się słyszeć jak poprzednim razem dziwne tony melodii jakby nie z tego świata i głuche dudnienie. Wszystko przybierało coraz bardziej na sile, aż powstał głośny chór z wybijającym się głosem starej kobiety. W całym obozie zabłysły światła, wszystkie namioty przeświecały na zielono i przypominały papie­rowe latarnie. Ludzie wyszli z nich jednak bez latarek, pamię­tając, że taniec musi się odbywać w ciemności. Tym razem jednak zobaczyliśmy coś nowego. Wyspiarze byli przybrani w stroje z liści i w girlandy, niektórzy tańczyli, kręcili się i tupali jak w ekstazie, podczas gdy stara kobieta siedziała nieruchomo z za­mkniętymi oczyma i podtrzymywała chór swym przedziwnym wtórem. Najmłodszy brat wójta stał obiema nogami w świeżo wykopanym dole, w którym, jak później zobaczyliśmy, umieszczo­no dużą puszkę z kamienną płytą na wierzchu. Bosymi nogami wybijał głuchy, rytmiczny takt jak na bębnie, co nadawało całemu przedstawieniu jeszcze bardziej niesamowite piętno. W słabym zielonawym świetle, przebijającym z namiotów, ledwie rozróżnialiśmy te zjawy, gdy z ciemnego tła wynurzyła się szczupła postać, na którą wszyscy chłopcy natychmiast wyba­łuszyli oczy. Była to młoda dziewczyna, bosa, z długimi, roz­puszczonymi włosami, ubrana w luźną jasną szatę. Wstąpiła w krąg zielonawego światła jak nimfa z bajki i zaczęła lekko, wyprostowana, bez ruszania biodrami i bez rytmu hula, tańczyć przed grupą śpiewaków. Widok był tak piękny, że aż dech zapie­rało. Dziewczyna miała niezwykle skupiony wyraz twarzy, była trochę zażenowana, zgrabna, gibka i pełna gracji. Zdawało się, że w ogóle nie dotyka w tańcu trawy nagimi, jasnymi nogami. Skąd się wzięła? Kto to jest? Gdy nasi marynarze zdali sobie znów sprawę, że stoją nogami na ziemi, zaczęli się szeptem rozpytywać między sobą, kierując też pytania do starej Mariany i Erorii. Byli przekonani, że znają wszystkie piękności na wyspie, czyżby więc długousi trzymali tę nimfę ukrytą w pieczarze dla dziewcząt, w pieczarze wybielania? Dowiedzieliśmy się, że to bratanica wójta, tak jeszcze młoda, że nigdy nie brała udziału w tańcach hula. Tymczasem śpiew i taniec trwały dalej, ciągle równie porywające. Trzykrotnie powtórzył się ten sam motyw. Rozumie­liśmy jednak tylko refren wymieniający moai, który miał być z rozkazu Kon-Tiki podniesiony na ahu w Anakena. Melodia różniła się od pieśni kamieniarzy, lecz była równie dźwięczna i rytmiczna. Gdy brat wójta wylazł z dołu i cała odziana w liście grupa zabierała się do odejścia, znów dostali jedzenie, aby je zabrać do pieczary. Ktoś z naszych zapytał, czy nie zechcieliby zaśpiewać i zatańczyć coś ze zwykłych melodii hula, lecz wszyscy jak jeden mąż odmówili. Wójt zgodził się, żeby zaśpiewali na bis pieśń kamieniarzy, lecz nie wypadało mieszać innych melodii, gdyż te dwie pieśni posiadały poważne znaczenie i miały przy­nieść szczęście w pracy. Inne pieśni mogą zaśpiewać kiedy indziej, a nie dzisiaj, aby nie obrażać przodków i nie narażać na szwank szczęścia. Usłyszeliśmy więc na nowo pieśń kamieniarzy, potem zaś cała gromada zniknęła w ciemnościach, uprowadzając z sobą jasno ubraną nimfę.

Słońce ledwie zaczęło przebijać przez ściany namiotu, gdy zbudził mnie hałas na zewnątrz. Okazało się, że dwunastu długouchych przyszło obejrzeć figurę i zastanowić się nad zadaniem, które ich czekało. Największa figura w dolinie Anakena leżała nosem ku ziemi tuż przy ścianach naszych namiotów. Przedsta­wiała faceta o barach trzymetrowej szerokości, ważącego oko­ło 25 lub 30 ton. Na jednego z dwunastu długouchych przypadało do podniesienia około 2 ton. Nic więc dziwnego, że stali obok kolosa i drapali się w głowę. Wygadali jednak tak, jakby mieli pełne zaufanie do wójta, który krążył dokoła, oglądał figurę i podchodził do rzeczy z bardzo pewną siebie miną.

Pierwszy mechanik Olsen podrapał się również w ciemię, potrząsnął głową i roześmiał się.

- Włosy mi na dłoni wyrosną; jeżeli wójt da sobie z tym radę!

- Nie da rady.

- Oczywiście, że nie da.

Po pierwsze - kolos leżał u stóp muru z głową zwróconą w dół zbocza, po drugie - jego podstawę dzieliło cztery metry od wznie­sienia, na którym niegdyś stał. Wójt pokazał nam niewielkie ka­mienie używane przez krótkouchych przy wywracaniu figury.

Potem zaczął organizować pracę z takim spokojem i pewnością siebie, jakby nigdy niczym innym się nie zajmował. Jako jedyne narzędzia służyły mu trzy okrągłe belki, później nawet tylko dwie, oraz otoczaki inne kamienie, w wielkiej ilości zebrane w sąsiedztwie. Chociaż wyspa jest zupełnie pozbawiona drzew poza kilku plantacjami eukaliptusów, wokół jeziora w kraterze wulkanu Rano Kao zawsze rosły drzewa. Pierwsi odkrywcy znaleźli tam gaj drzew toro miro z gatunku Hibiscus. Trzy kłody mieściły się więc w ramach dopuszczalnych przy eksperymen­cie urządzeń.

Oblicze figury tkwiło głęboko w ziemi, toteż końce belek trzeba było wkopać. Potem po kilku ludzi wieszało się na drugim końcu każdej belki, a wójt, leżąc płasko na brzuchu, wpychał kamienie pod głowę kolosa. Czasami zdarzało się, że udało nam się dostrzec jakiś ślad drgania w cielsku figury, gdy ludzie wiszący u belek szczególnie mocno nacisnęli. Zwykle jednak nic nie dawało się zauważyć poza tym, że wójt leżał na brzuchu i zaj­mował się swymi kamieniami. W miarę upływu godzin wybierał jednak coraz większe kamienie. Z nadejściem wieczora głowa figury znajdowała się już dobry metr nad zboczem, powstałą zaś pod nią przestrzeń wypełniały kamienie.

Następnego dnia zlikwidowano jako niepotrzebną jedną belkę, przy każdej z pozostałych pracowało po pięciu ludzi. Wójt postawił swego najmłodszego brata do wpychania kamieni pod figurę, sam zaś stanął na murze i ramionami wzniesionymi w powietrze tak, jak to czynią dyrygenci. Wymachując takt rękoma w powietrzu, wydawał rozkazy krótkimi, wyraźnymi okrzykami:

- Etahi, erua, etoru! Raz, dwa, trzy! Raz, dwa, trzy! Trzymać, wpychać kamienie! Od początku! Raz, dwa, trzy! Raz, dwa, trzy!

Dziś wsadzono końce obu belek pod prawy bok kolosa, który zaczął się poruszać w niedostrzegalny sposób. Niedostrzegalne ruchy łączyły się jednak w milimetry, z milimetrów powstawały cale, wreszcie cała stopa. Wówczas przeniesiono belki pod lewy bok i zaczęło się to samo. Ta strona też się powoli podnosiła, bez przerwy wpychano pod spód kamienie. Potem wyspiarze znów powrócili na lewą stronę, po niej na prawą, znów na lewą i tak ciągle, tam i z powrotem. Figura bez przerwy się podnosiła leżąc na coraz wyższym kopcu kamieni. Dziewiątego dnia kolos balansował już na brzuchu, oparty na szczycie kamiennej wieży wznoszącej się trzy i pół metra nad zboczem. Niesamowity był widok tej trzydziestotonowej masy podniesionej nad naszymi głowami na wysokość dwukrotnie większą od wzrostu człowieka. Dziesięciu ludzi przeważających belki nie dostawało już do nich, ciągnęli je w ten sposób, że wisieli u sznurów przywiązanych do tych belek. Ciągle jeszcze nie można było mówić o tym, że kolos zaczął wstawać, jeszcze nie widziało się ani skrawka jego fasady, gdyż ta leżała zagrzebana w kamiennej wieży.

Cała robota wyglądała dość niebezpiecznie. Zakazaliśmy Anetce podjeżdżać pod figurę wózkiem dla lalki, w którym lubiła wozić małe kamienie dla wójta. Tylko silne chłopy mogły teraz tam podchodzić, a dźwigając ze zgiętymi nogami ciężkie kamienie przypominali prawie Neandertalczyków. Wójt stosował najdalej idącą ostrożność, sprawdzał położenie każdego kamienia, co było w pełni uzasadnione, bo ciężar kolosa był tak potężny, że niektóre z nich rozkruszały się jak kostki cukru. Jedno złe umieszczenie kamienia mogło sprowadzić katastrofę, wszystko zostało jednak dokładnie przemyślane, każdy ruch miał swe logiczne uzasadnie­nie. Nam aż dech zapierało, gdy obserwowaliśmy długouchych, którzy wtykali palce od nóg w szpary i w ten sposób drapali się na szczyt wieży z nowymi potężnymi głazami, układając je na wyznaczonym miejscu. Wszyscy jednak czuwali nad bezpieczeństwem, a wójt ani na chwilę nie osłabiał napiętej uwagi.

Trzymał wszystko w garści nie wydając z siebie ani jednego zbędnego słowa. Nie znaliśmy go z tej strony, na co dzień dał się nawet we znaki jako dość męczący łgarz i uparty gaduła; nie cieszył się też szczególną popularnością wśród członków wyprawy, tak z powodu gadulstwa, jak i z powodu wręcz nieprzyzwoitych cen, jakich żądał za swe rzeźby, chociaż trzeba przyznać, że były one niewątpliwie najlepsze na wyspie. Teraz jednak okazał się spokojnym, rozsądnym organizatorem, a przy tym prawie że geniuszem w stosowaniu praktycznych rozwiązań. Poczęliśmy więc patrzeć nań innymi oczyma.

Dziesiątego dnia figura osiągnęła potrzebną wysokość. Długousi zaczęli ją, ciągle w tym samym niewidocznym dla oka tempie, przesuwać podstawą w kierunku muru świątyni, na którym miała stanąć.

Na jedenasty dzień zaczęli podnosić kolosa do pozycji stojącej, posługując się w dalszym ciągu kamieniami, ale wpychanymi tylko pod twarz, brodę i pierś figury.

Siedemnastego dnia wśród długouchych pojawiła się nagle stara, pomarszczona kobieta. Razem z wójtem ułożyła półkole z kamieni wielkości jaja w pewnej odległości od podstawy figury na platformie, na której kolos teraz jakby szukał sobie oparcia. Wyglądało to na czystą magię. Figura stała pochylona pod nie­bezpiecznym ostrym kątem i zachodziło niebezpieczeństwo, że może się własnym ciężarem przechylić i przewalić ponad piono­wym murem ahu w kierunku morza. Niezależnie zresztą od tej ewentualności mogła również przewrócić się w innych kierunkach, gdyby zsunęła się z wieży. Dlatego wójt obwiązał głowę kolosa linami i ich końce przymocował do pali wbitych po czterech stronach w ziemię.

Nadszedł osiemnasty dzień pracy. Podczas gdy część ciągnęła linę od strony morza, a druga część trzymała koniec liny przy­wiązany do słupa na środku naszego obozu, pozostali zaczęli lekko podważać figurę belkami. Nagle kolos zupełnie wyraźnie się poruszył i rozbrzmiała komenda:

- Trzymać mocno! Trzymać!

Kolos podniósł się w całej okazałości i zaczął się przechylać, pozbawiona przeciwwagi wieża runęła, ciężkie kamienie i głazy posypały się w dół jak lawina w tumanie kurzu i pyłu.

Olbrzymia figura ostatni raz się zakołysała i spokojnie znieru­chomiała w stojącej pozycji. Sztywna, z potężnymi barami, spo­glądała przed siebie ponad obozem na widok, który się tak bardzo zmienił od tego czasu, gdy ostatni raz stała na tym samym miejscu. Potężna sylwetka kolosa zmieniała teraz wygląd krajobrazu w tej części wyspy, jego szerokie plecy były widoczne z daleka na morzu. My, mieszkańcy namiotów leżących u stóp muru w cieniu wyniosłej sylwetki, nie czuliśmy się teraz jak u siebie w domu na starych śmieciach Hotu Matui. Kręcąc się po obozie, ciągle tuż, tuż widzieliśmy ogromną głowę przypominającą norweskiego trolla. W nocy wydawało się, że ol­brzym wkrótce rozdepcze namioty, zielono świecące w ciem­ności.

Pierwszy raz od stu lat jeden z kolosów Wyspy Wielkanocnej znów stał na szczycie ahu. Gubernator z rodziną, ksiądz, zakon­nice, wszyscy przyjechali jeepem; wokół obozu dźwięczały kopyta, bo cała wieś zjawiła się w Anakena, aby oglądać dzieło wójta. Długousi usuwali kamienie z kopca, wójt nie posiadał się z dumy wśród ogólnego podziwu. Udowodnił, że zna sposób rozwiązania jednej z najstarszych zagadek Wyspy Wielkanocnej. A czy nie należało się po nim tego spodziewać? Przecież on, Don Pedro Atan, był wioskowym mędrcem, wójtem i seniorem rodu długouchych. Jeżeliby mu tylko za to płacono, mógłby postawić wszystkie figury na wszystkich ahu po całej wyspie, przywró­cić wygląd taki jak za dawnych dobrych czasów. Tym, co teraz zarobił, podzielił się ze współpracownikami, gdy jednak wyruszy do Chile po przybyciu okrętu wojennego, nakłoni tam pana prezydenta, aby osobiście wyliczył na stół pieniądze na podnie­sienie wszystkich figur. Przy pomocy jedenastu ludzi i dwu belek podniósł tego kolosa w osiemnaście dni, czegóż więc nie potrafi dokonać z większą liczbą ludzi?

Zaprowadziłem wójta w ustronne miejsce, uroczyście położyłem mu obie dłonie na ramionach. Zachowywał się jak grzeczny uczeń, patrząc na mnie wyczekująco.

- Don Pedro, nieoceniony wójcie, może teraz zechcesz mi również zdradzić tajemnicę, w jaki sposób twoi przodkowie transportowali te figury po wyspie? - zapytałem.

- One same chodziły, same spacerowały - padła krótka odpowiedź.

- Bzdury - zdradziłem lekką irytację.

- Nie przejmuj się - uspokoił mnie wójt. - Wierzę w to, że same chodziły, bo trzeba szanować naszych przodków, którzy tak utrzymywali. Ale ci przodkowie, którzy mi o tym opowiadali,
nie widzieli tego na własne oczy. Kto więc wie, czy nie używano miro manga erua?

- Cóż to takiego?

Wójt narysował na ziemi figurę w kształcie Y z poprzeczkami, wyjaśniając, że to są sanie do kamieni zrobione z rozgałęzio­nego konaru.

- Takich sań używano w każdym razie do wciągania na mur wielkich bloków kamiennych - dodał tonem wyjaśnienia. - Grube liny skręcane z mocnej kory drzewa hau-hau, tak grube jak wasze liny na statku. Mogę ci taką linę zrobić na próbę;
mogę też zbudować miro manga erua.

Niedaleko obozu jeden z archeologów wykopał figurę dotąd zupełnie skrytą pod ziemią i dlatego nie oznaczoną przez ojca Sebastiana numerem. Figura nie posiadała oczu, co świadczyło, że porzucono ją jeszcze przed ustawieniem na przeznaczonym dla niej miejscu. Wskazałem na nią.

- Czy mógłbyś ze swymi ludźmi przeciągnąć tę moai?

- Nie, reszta wsi musiałaby pomóc, a oni nie zechcą. Nawet ze wszystkimi kopaczami jeszcze nie starczyłoby nam sił.

Figura nie należała do wielkich, była raczej poniżej przeciętnej wielkości. Wpadł mi do głowy pewien pomysł. Wójt pomógł mi kupić w wiosce dwa duże woły. Długousi zarżnęli je i upiekli między rozżarzonymi kamieniami w ziemnym piecu. Wtedy za­prosiliśmy mieszkańców wsi na wielkie przyjęcie i wkrótce cała równina wokół namiotów zapełniła się mrowiem ludzkim. Długousi ostrożnie usunęli piasek pokrywający ziemny piec, spod niego wyjrzała dymiąca warstwa soczystych liści bananowych. Gdy z kolei usunięto tę niejadalną zieloną zasłonę, oczom obec­nych ukazały się parujące, upieczone woły, a w nozdrza uderzył zapach najsoczystszej na świecie pieczeni wołowej. Mężczyźni i kobiety grupami rozsiedli się na trawie z rękoma pełnymi mięsiwa, długousi rozdzielali potężne ilości świeżo upieczonych słodkich kartofli, kukurydzy i dyni; to wszystko upiekło się razem z wołami w tym samym piecu. Między ucztującymi space­rowały osiodłane konie szczypiąc trawę. Pojawiły się gitary, podwórzec świątyni rozbrzmiał śpiewem, śmiechem i melodią tańca hula.

Tymczasem, długousi przygotowali wszystko do przeciągnię­cia ślepego kolosa. Stu osiemdziesięciu wyspiarzy ochotnie usta­wiło się wzdłuż liny, której koniec opasywał szyję figury. Wójt, przyodziany w nową białą koszulę z krawatem w kropki, był w siódmym niebie.

- Raz, dwa, trzy! Raz, dwa, trzy!

Pang! Lina pękła i wśród gromkiego śmiechu mężczyźni i kobiety, jedno przez drugie, potoczyli się po trawie. Wójt uśmiechał się z zażenowaniem i polecił obwiązać linę podwójnie. Teraz kolos zaczął się ruszać. Początkowo tylko odrobinę, lecz potem jakby się coś obluzowało. Potężna figura ślizgała się po równinie tak szybko, że Lazarus, asystent wójta, wskoczył na jej głowę i wy­machując ramionami sprawiał wrażenie gladiatora na wojennym rydwanie. Długie szeregi wyspiarzy cierpliwie ciągnęły za linę, drąc się na całe gardło z zachwytu. Całość posuwała się tak szybko jak po maśle.

Przerwaliśmy jazdę po przebyciu sporego kawałka po równi­nie. Zostało udowodnione, że stu osiemdziesięciu wyspiarzy z pełnymi żołądkami potrafi przeciągnąć dwunastotonową figurę. Mając więcej ludzi i drewniane sanie do dyspozycji można dać sobie radę ze znacznie większą.

A więc dowiedzieliśmy się, w jaki sposób za pomocą kamiennych siekier i wody można odrąbać figurę od skały, jeżeli się tylko ma na to dosyć czasu; zobaczyliśmy, że liny i drewniane płozy pozwalają na transportowanie kolosów z miejsca na miejsce, jeżeli tylko jest dostateczna ilość rąk do ciągnięcia; wreszcie stwierdziliśmy, jak olbrzymy mogą unosić się w górę niczym balony i stawać pionowo na murach, jeżeli tylko zna się odpo­wiedni system, który należy stosować. Pozostawała jeszcze tylko jedna tajemnica, jak mianowicie umieszczano okrągłe peruki na głowach stojących figur? Odpowiedź przyszła sama. Kamienna wieża, za pomocą której stawiano kolosa na nogi, służyła jako gotowe rusztowanie. Po nim, przy użyciu tych samych prymitywnych metod, można było toczyć lub wydźwignąć kamienną perukę. Gdy wszystko było na miejscu, tak figura, jak i peruka, usuwano niepotrzebne kamienie. Kolosy zostawały samotne. Po zagładzie rzeźbiarzy powstała jednak zagadka: jak potrafiono tego dokonać bez żelaza, bez dźwigów i maszyn? Odpowiedź brzmiała prosto. Na tę niewielką wysepkę przybyli ludzie o wysokiej praktycznej inteligencji i zmyśle twórczym, budowali swe figury w oparciu o przyniesioną tradycję, korzystając z pokoju i bez liczenia się z czasem. Setki lat tu żyli nie znając wrogów, ich sąsiadami były tylko ryby i wieloryby, mieszkańcy morskich toni. Nasze prace wykopaliskowe pozwoliły ustalić, że dopiero w trzeciej epoce robiono na Wyspie Wielkanocnej groty oszczepów i inną broń.

W pobliżu namiotów leżał potężny cylinder z czerwonego kamie­nia. Przytoczono go tu niegdyś z kamieniołomu peruk odległego o dziesięć kilometrów. Wójt chciał teraz za pomocą belek poto­czyć go dalsze kilkaset metrów w stronę obozu, aby wsadzić na głowę świeżo podniesionego olbrzyma. Lecz właśnie wtedy, gdy długousi podnosili olbrzyma, nowa zagadka pojawiła się na miejsce tych wszystkich, które już znalazły rozwiązanie. Ona wypełniła nasz cały program, czerwona peruka została więc na tym miejscu, gdzie już tak długo czekała na przebycie ostatniego odcinka.

Nasze myśli skierowały się ku czemuś zupełnie nowemu.



VI. Przesąd przeciw przesądowi



Lampa wisząca na sznurku u sufitu rzucała długie cienie na płócienne ściany namiotu. Skręciłem knot tak, że światło ledwie się pokazywało, i zacząłem się układać do snu. Obóz krył się w ciemnościach, ciszę przerywał tylko szum fal na brzegu. Yvonne ułożyła się w swym śpiworze na polowym łóżku przy krótszej ścianie namiotu. Anetka zaś już dawno spała za zasłoną z żaglowe­go płótna, oddzielającego jej maleńkie pomieszczenie od reszty namiotu. Nagle usłyszałem, że ktoś zaskrobał na zewnątrz palcem w płótno i jakiś głos szepnął łamaną hiszpańszczyzną:

- Señor Kon-Tiki, czy mogę wejść?

Ponownie wciągnąłem spodnie, ostrożnie rozsunąłem błyskawiczny zamek wejścia do namiotu, wystawiając nos i jedno oko. W ciemności zamajaczyła mi jakaś niewyraźna postać z paczką pod pachą, a za nią widać było sylwetkę kolosa na tle wygwież­dżonego nieba. Właśnie upłynęło siedem dni od chwili, gdy długousi zaczęli go podnosić.

- Czy mogę wejść? - prosząco zapytał znów głos z ciemności.

Otworzyłem zamek do końca i z wahaniem wpuściłem pro­szącą postać. Przydreptał do środka, na pół wyprostowany roz­glądał się dokoła z zachwyconym i wdzięcznym uśmiechem. Poznałem go - był to najmłodszy członek grupy roboczej wójta, tak zwany „nieprawdziwy długouchy”, niezwykle piękny mło­dzieniec w wieku około dwudziestu lat imieniem Estevan Pakarati. Namiot był zbyt niski, aby się mógł wyprostować, poprosiłem go więc, aby usiadł na skraju mego łóżka.

Przez chwilę siedział w milczeniu, uśmiechając się i szukając słów. Potem niezgrabnym ruchem podał mi paczkę zawiniętą w zmięty brązowy papier.

- To dla ciebie.

Rozwinąłem papier i znalazłem kurę. Kurę z kamienia, reali­styczną rzeźbę naturalnej wielkości, nie przypominającą niczego, co wyrabiano na Wyspie Wielkanocnej. Zanim zdołałem coś powiedzieć, mój gość spiesznie dodał:

- Wszyscy we wsi mówią, że Señor Kon-Tiki został tu przy­słany po to, aby nam przynieść szczęście. Dlatego dałeś nam tyle rzeczy. Wszyscy palą twoje papierosy i wszyscy są bardzo wdzięczni.

- Ale skąd wziąłeś ten kamień?

- To jest moa, kura. Moja żona powiedziała, że powinienem ci dać tę kurę, bo ona dostaje te wszystkie papierosy, które mi co dzień dajesz.

Yvonne wychyliła się ze swego śpiwora i wyciągnęła z walizki jakąś sukienkę. Lecz Estevan zdecydowanie odmówił, gdy mu chciałem dać sukienkę. Nie, to nie handel zamienny, tylko podarek dla Señora Kon-Tiki.

- No więc to jest podarek dla twojej żony - oświadczyłem. Niechętnie dał się namówić i począł znów dziękować za jedzenie i papierosy, i za wszystko, co on i inni długousi codziennie dosta­wali. Potem wysunął się z namiotu i zniknął w ciemnościach.

Miał wracać na noc do wsi, ale przed wyjściem prosił mnie jeszcze o schowanie kury, aby jej nikt nie zobaczył.

Jeszcze raz spojrzałem na pięknie wyrzeźbioną kurę. Kamień miał lekki zapach dymu. Pierwszy raz widziałem tak artystycznie wykonane dzieło wyspiarza, nie będące powtórzeniem stałego motywu ze starych rzeźb drzewnych ani kopią kamiennej figury. Włożyłem kurę do walizki i zdmuchnąłem światło.

Następnego wieczora, gdy już wszystko ucichło, znów odezwał się ten sam głos. Czegóż chciał? Tym razem przyniósł kamień, który przedstawiał skulonego człowieka z długim ptasim dziobem trzymającego w ręku jajo. Postać była wyrzeźbioną jako wypukła płaskorzeźba na płaskim kamieniu i stanowiła wariant rzeźb znajdujących się w ruinach miasta ludzi-ptaków, Orongo. Mistrzowska i stylowa robota. Żona przysłała rzeźbę jako podarek w zamian za otrzymaną od nas suknię. Jej ojciec był autorem tej rzeźby, ale nie powinniśmy jej nikomu pokazywać. Posłaliśmy więc nowy podarek dla żony. Gdy odkładałem rzeźbiony kamień, poczułem silny zapach kwaśnego dymu, stwierdziłem też, że był wilgotnawy i wyczyszczony piaskiem. Miałem do czynienia z jakąś tajemnicą. Ale jaką?

Długo myślałem o tych dziwnych i tak zręcznie rzeźbionych kamieniach, w końcu zdecydowałem się na dalszy krok. Po południu zawołałem do namiotu wójta. Kiedy wszedł, opuściłem wszystkie podniesione dla przewiewu ściany.

- Chciałbym się o coś zapytać, ale pod warunkiem, że nikomu nie powiesz o tym ani słowa - zacząłem.

Wójt był głęboko przejęty i przyrzekł zachować sekret.

- Co powiesz na te rzeczy? - spytałem wyciągając rzeźby z walizki.

Wójt skoczył do tyłu jak oparzony; zbladł, oczy wylazły mu na wierzch, jakby zobaczył złego ducha lub skierowany na siebie rewolwer.

- Skąd to masz? Skąd to masz? - wykrztusił.

- Nie mogę ci zdradzić, ale co ty możesz o tym powiedzieć?

Wójt ciągle siedział z przerażonymi oczyma, kuląc się pod ścianą namiotu.

- Na całej wyspie nikt poza mną nie potrafi rzeźbić takich rzeczy - powiedział z taką miną, jakby stał oko w oko z własną duszą. Siedząc i patrząc na figurki coś sobie w głowie układał, potem spojrzał na nie jakby z jeszcze większym podziwem, wyciągając jakiś wniosek. Już spokojnie zwrócił się do mnie.

- Zapakuj oba kamienie i zabierz je na statek, aby ich nikt tu nie zobaczył. Jeżeli znów jakieś dostaniesz, to też schowaj na statku, nawet jeżeli wyglądają na nowe.

- Co to więc jest?

- To bardzo ważne rzeczy, to rodzinne kamienie.

Nie byłem wiele mądrzejszy po tym dziwnym zachowaniu się wójta, rozumiałem tylko tyle, żem się niechcący wmieszał w jakąś nieczystą sprawę. Teść Estevana musiał się zajmować dziwnymi rzeczami.

Sam Estevan był naiwnym i dobrym chłopcem, zawsze wdzięcz­nym i skorym do pomocy. Gdy później jeszcze raz zjawił się pewnego wieczora, postanowiłem wybadać, co się właściwie działo. Posadziłem go na skraju łóżka i zacząłem długą rozmowę. Ale on okazał się zbyt niecierpliwy, aby czekać z tym, z czym przyszedł. W worku miał trzy kamienie, gdy zaś je wysypał na śpiwór, aż oniemiałem. Pierwszy kamień przedstawiał trzy niezwykłe, klasyczne głowy z wąsami i długimi brodami. Głowy wyrzeźbione były w kółko w ten sposób, że broda jednej dotykała włosów następnej. Drugi kamień wyglądał na pałkę z oczyma i ustami, trzeci zaś stanowił rzeźbę człowieka, który stał i trzy­mał w zębach za ogon dużego szczura. Dobór motywów i sposób rzeźby nie znany był nie tylko na Wyspie Wielkanocnej, niczego podobnego nie spotkałem również w żadnym muzeum na całej kuli ziemskiej. Ani przez chwilę nie wierzyłem, aby te rzeczy wyrzeźbił ojciec żony mego nocnego gościa. Kamienie miały w sobie coś ponurego, coś niemal pogańskiego. Wyraźnie rzucało się to w oczy po sposobie, w jaki młody chłopak patrzył na nie i brał je do rąk.

- Dlaczego ten człowiek trzyma w ustach szczura? - zapy­tałem; w pośpiechu nie mogłem wymyślić żadnego rozsądniejszego pytania.

Chłopiec ożywił się. Przysiadł się nieco bliżej i opowiedział mi przyciszonym głosem, że to był żałobny obyczaj jego przodków. Gdy jakiś mężczyzna stracił żonę albo któreś z dzieci, kogoś kochanego, wtedy musiał schwytać kioe, miejscowego jadalnego szczura z tego gatunku, który żył na wyspie przed dostaniem się tu szczurów okrętowych. Potem musiał przebiec wzdłuż brzegu wokół całej wyspy, zabijając po drodze wszystkich, którzy mu stanęli na drodze.

- W ten sposób wojownik okazywał żałobę - dodał Estevan z nie ukrywanym podziwem w głosie.

- Kto wyrzeźbił tego człowieka w żałobie?

- Dziadek mojej żony.

- A czy inne kamienie wyrzeźbił jej ojciec?

- Nie wiem na pewno, niektóre rzeźbił ojciec, inne dziadek. Ona widziała, jak ojciec coś rzeźbił.

- Czy ojciec pracuje dla mnie?

- Nie, on umarł. To są święte, ważne kamienie.

Sprawa stawała się coraz bardziej zagadkowa. Znów powie­dział, że on i żona słyszeli we wsi, iż mnie zesłały tu wyższe moce. Wszystko razem wyglądało idiotycznie.

- Ale gdzie trzymaliście te kamienie po śmierci ojca twojej żony? W domu?

Trochę niespokojnie pokręcił się na miejscu i wykrztusił:

- Nie, w pieczarze, w rodzinnej pieczarze.

Nic nie powiedziałem, ale on sam zwierzył mi się ze wszystkiego. Pieczara jest pełna takich rzeczy. Nikt jednak nie potrafi jej znaleźć. Stanowczo nikt. Tylko jego żona wie, gdzie jest wejście, tylko ona może się tam dostać. On sam nigdy nie widział tej pieczary. Wiedział tylko ogólnie, gdzie leżała, bo czekał na żonę, gdy poszła przynieść kamienie. Ona mu mówiła, że pieczara była ich pełna.

Mieliśmy więc wspólną z Estevanem tajemnicę. Gdy przyszedł następnej nocy, łatwiej już było rozmawiać. Szeptem zapropono­wał, że namówi żonę, aby mnie zabrała do pieczary. Wtedy mógłbym sarn wybrać te kamienie, które by mi się najbardziej podobały, bo tyle ich jest, że nie sposób przynieść tu wszystkie. Najtrudniejszy jednak problem polegał na tym, zwierzał mi się, że żona była uparta, twarda jak skała, gdy chodziło o te rzeczy. Nawet jemu nigdy nie pozwoliła wejść do pieczary. Jeżeli jednak zgodziłaby się, musielibyśmy obaj przekraść się nocą do wsi, bo pieczara leży prawie w środku wsi.

Opowiedział dalej, że żona czyściła kamienie piaskiem i wodą, potem suszyła nad ogniem w kuchni, zanim je mi przysłała, Obawiała się, że ktoś z mieszkańców je zobaczy i zrozumie, że zabrała stare kamienie z rodzinnej pieczary. Ponieważ prosiłem o to, miała przestać czyścić. Zapytywała zresztą, czy mi specjalnie zależy na czymś z pieczary. Trudno było jednak określić, jakie miałem życzenia, skoro nawet Estevan nie potrafił powiedzieć,
co tam jeszcze mieli. Jednej rzeczy byłem pewien: z kryjówki zaczęły się pokazywać przedmioty o niezwykłej wartości etno­graficznej.

Dla wójta nie przedstawiało żadnej trudności porachować się z tym, kto nocą znikał z pieczary Hotu Matui, nadto zaś wie­działem, że potrafi widzieć w ciemnościach panujących zewnątrz namiotu. W każdym razie wziął mnie pewnego dnia na stronę i z chytrym, pełnym domysłów uśmiechem zwierzył mi się, że ojciec Estevana był jego bliskim przyjacielem, zanim umarł wiele lat temu. On ostatni na wyspie rzeźbił „ważne” kamienie,
dodał. Kamienie przeznaczone tylko dla siebie, nie na sprzedaż.

- Do czego więc używano takich kamieni? - zapytałem.

- Pokazywano je przy uroczystych okazjach, noszono ze sobą
na tańce.

Nie udało się niczego więcej wydobyć z wójta.

Później miałem jeszcze jedno spotkanie z Estevanem i tej samej nocy powrócił z dalszymi kamieniami. Nagle jednak skoń­czyły się jego nocne odwiedziny. Posłałem wreszcie po niego pewnego popołudnia, gdy zaś wszedł do namiotu, wyglądał przybity i speszony. Jego żona stwierdziła, że dwa strzegące pieczary duchy rozgniewały się za to, że tyle rzeczy z niej zabie­rała. Stanowczo odmówiła, aby mnie zabrać ze sobą. Dlatego Estevan nic już nie mógł mi więcej przynieść. Sam chętnie uczyniłby dla mnie wszystko, lecz żona nie dawała się przekonać; była uparta, twarda jak skała, tłumaczył mi i dodał, że właśnie dlatego jej ojciec wybrał ją na spadkobierczynię tajemnicy doty­czącej rodzinnej pieczary.

Ale w tym okresie, gdy Estevan przychodził w nocne odwie­dziny z kamieniami, różne inne rzeczy działy się na wyspie. Archeolodzy dokonywali coraz to nowych zaskakujących odkryć, wyspiarze zaś wykazywali coraz więcej przesądów. Ed odkrył na szczycie Rano Kao mury nie znanej dotąd świątyni i odkopywał przy pomocy swej grupy miejscowych ludzi. Gdy go pewnego dnia tam odwiedziłem, dwu kopaczy przyparło mnie do muru.

- Przyznaj się, że pochodzisz z takiej rodziny, która przed wielu pokoleniami opuściła Wyspę Wielkanocną - powiedział jeden.

- Wiemy o tym, powiedz więc prawdę - dodał drugi.

Ze śmiechem wyjaśniłem im, że jestem Norwegiem i że przy­byłem z drugiej strony globu. Ale wyspiarze upierali się przy swoim. Zdemaskowali mnie, dlaczego więc nie przyznaję się do tego? Słyszeli podanie o takim, który w zamierzchłych czasach opuścił wyspę i nigdy nie powrócił. Poza tym, jeżeli nigdy nie byłem przedtem na wyspie, to skąd wpadłem na myśl, żeby od razu udać się wprost do Anakena i zamieszkać w tym miejscu, gdzie niegdyś mieszkał Hotu Matua, gdy tu wylądował?

Musiałem zrezygnować z wyjaśnień i tylko się śmiać, słowa na nic się nie zdały.

Tego samego dnia Arne polecił swym robotnikom odwrócić wielki, czworokątny blok skalny tuż przy drodze w Rano Raraku, który wydawał mu się dosyć dziwny. Wszyscy znali ten kamień, większość nieraz na nim siadywała. Po odwróceniu go jednak ze zdumieniem stwierdzili, że jest to głowa boga nie znanego tu typu, z grubymi wargami, płaskim nosem i wielkimi workami pod oczyma. Szerokie, czworokątne oblicze nie miało nic wspól­nego ze znanymi na Wyspie Wielkanocnej stylami w rzeźbie, znów więc wypłynęło coś nowego wzmagając zamieszanie w umy­słach wyspiarzy. Kto dał Señorowi Arne znak, że opłaci się odwrócić ten kamień? Wyspiarze tłumaczyli mu, że z całą pewnoś­cią wiedzą o kontakcie Señora Kon-Tiki z siłami nadprzyro­dzonymi.

Pewnego wieczora znów odwiedziliśmy razem z Yvonne wójta i jego długouchych w pieczarze Hotu Matui. Całe towarzystwo zajadało grube kromki chleba z masłem i marmoladą, a na dwo­rze bulgotał kociołek z kawą.

- W domu jemy tylko słodkie kartofle i ryby – powiedział wójt klepiąc się z zadowoleniem po brzuchu.

Zapalono kaganek w puszce po konserwach i potoczyła się gawęda o dawnych czasach, kiedy to król imieniem Tuu-ko-ihu spotkał dwa duchy śpiące u stóp czerwonej skały w kamieniołomie peruk. Oba duchy były długouche, z brodami i długimi zagiętymi nosami i tak chude, że wszystkie żebra sterczały im z piersi. Król zawrócił do domu i pospiesznie wyrzeźbił je w drzewie, aby nie zapomnieć, jak wyglądały. Tak powstała postać moai kava-kava, straszydła niezmiennie się powtarzającego w rzeźbach drzewnych Wyspy Wielkanocnej. Po skończeniu jedze­nia długousi wydobyli kawałki drzewa i zajęli się wycinaniem swych moai kava-kava. Najstarsi ciągnęli dalej gawędę,

Przygoda króla Tuu~ko-ihu okazała się kluczem do takich historii o duchach, że każdemu z nas włosy mogły stanąć dęba na głowie, tym bardziej że cienie tańczące po nierównych ścia­nach tworzyły odpowiednią scenerię. Usłyszeliśmy o ludożerczych duchach, przychodzących nocami i żądających kiszek, o żeńskim duchu, mieszkającym daleko na morzu i za pomocą niesłychanie długiego ramienia ściągającym ludzi z nadbrzeżnych skał, o takich wreszcie, które spychały ludzi do morza. Lazarus, asystent wójta, miał babkę, którą jakiś zły duch wtrącił do stawu. Ale istniały też dobre duchy, przyjacielskie i pomagające ludziom. Większość duchów zachowywała się tak, że były dobre dla jednej rodziny, a złośliwe wobec wszystkich innych ludzi.

Jedna historia o duchach następowała po drugiej, aż każdy z obecnych doszedł do czegoś, co zdarzyło się już jemu samemu. Długousi wiedzieli, że przodkowie przy transportowaniu figur po wyspie korzystali z pomocy nadprzyrodzonych sił. Przy podnoszeniu figury oni sami musieli się jednak dobrze namęczyć z pomocą belek i kamieni, chociaż duchy były na miejscu i nie uchylały się od udziału w pracy. Dopiero tego dnia wszyscy zauważyli coś, czego nigdy jeszcze przedtem nie przeżyli. Nie­widoczny aku-aku pomógł im w pracy. Śpiew przyniósł im szczęście.

Za pomocą drewnianej figury i dwu patyków demonstrowali nam pracę przy podniesieniu figury z jednego boku. Wtedy to głowa kolosa uniosła się nagle sama w górę na kilka cali, cho­ciaż jej nikt nawet nie dotknął.

- Bardzo dziwne. Bardzo, bardzo dziwne - zapewniał głos z niszy.

Historie z duchami na tym się jednak nie skończyły, wprost przeciwnie. Następny atak nadszedł ze strony Lazarusa, i to właśnie wtedy, gdy wydobywałem z młodego Estevana pierwsze tajemnice rodzinnej pieczary. Lazarus był prawą ręką wójta i według zgodnej opinii obu, jednym z najważniejszych ludzi na wyspie. Piastował godność jednego z trzech wybranych przed­stawicieli ludu, a wójt mówił też o nim jako o niezmiernym bogaczu. W żyłach Lazarusa płynęła zarówno krew długouehyeh, jak i krótkouchych, zresztą z niewielkim przypadkowym udziałem jakiegoś europejskiego turysty. Fizycznie stanowił okaz wspa­niałej budowy, chociaż twarz mogła posłużyć Darwinowi jako dowód na poparcie teorii rozwoju gatunków. Gdyby kiedyś wyko­pano tu jego czaszkę, można by wziąć Wyspę Wielkanocną za kolebkę ludzkości. Mimo jednak niskiego, ściętego czoła z wysu­niętymi łukami brwi, mimo wystających szczęk z krótką brodą i szerokimi wargami przed rzędem olśniewająco białych zębów, mimo grubego nosa i czujnych oczu - mimo całego swego wy­glądu Lazarus wcale nie był prymitywną małpą. Wprost prze­ciwnie, odznaczał się niesłychaną bystrością umysłu i spostrze­gawczością, posiadał rozwinięty zmysł humoru. Przy tym wszyst­kim był jednak również zabobonny.

Pewnego dnia nadszedł raport od Eda, że odkrył wśród ruin Orongo nieznane malowidła ścienne. Mniej więcej w tym samym czasie Arne wykopał z ziemi u podnóża Rano Raraku nową nie­zwykłą figurę. Po południu, gdy długousi skończyli już na ten dzień robotę i wlekli się do pieczary Hotu Matui, Lazarus wziął mnie z tajemniczą miną na bok, aby porozmawiać.

- Brakuje ci jeszcze tylko rongo-rongo - powiedział patrząc na mnie badawczo, aby sprawdzić wrażenie.

Od razu się domyśliłem, że zanosi się na coś szczególnego, udawałem więc brak zainteresowania.

- Dziś już takich nie ma na wyspie - rzuciłem obojętnie.

- A właśnie, że są - ostrożnie próbował dalej Lazarus.

- W takim razie są przegniłe i rozleciałyby się za dotknięciem.

- Nie, mój kuzyn trzymał w ręku dwie takie tablice.

Nie wierzyłem mu. Zauważył to i prosił, abym z nim poszedł za mur świątyni, gdzie podnoszono kolosa na kamiennej wieży.

Tu szeptem opowiedział mi, że ma dwu kuzynów bliźniaków, jeden nazywa się Daniel, drugi Alberto Ika. Alberto urodził się godzinę po Danielu, on jednak został wybrany do tego, aby zostać piastunem rodzinnej tajemnicy o wejściu do pieczary pełnej przeróżnych dziwnych rzeczy, między innymi tablic rongo-rongo. Dwa lata temu Alberto poszedł do tej pieczary i zabrał dwie tablice, które zaniósł do domu. Były z drzewa, jedna w kształcie płaskiej ryby z ogonem, obie pokryte małymi rysun­kami, niemal czarne i jeszcze twarde, chociaż bardzo stare. Lazarus i wielu innych mieszkańców oglądało te tablice. Lecz przez zabranie ich z pieczary Alberto złamał tabu; gdy raz spał w nocy, przyszło aku-aku i zaczęło go trącać i trząść nim, aż go obudziło. Wyjrzawszy przez okno zobaczył tysiące małych ludzi, którzy zmierzali do niego. Oszalały ze strachu pobiegł z powro­tem do pieczary odnosząc obie tablice na miejsce. Pieczara rongo-rongo miała się znajdować w pobliżu doliny Hanga-o-Teo i La­zarus obiecał uczynić wszystko, aby namówić kuzyna do na­brania odwagi i ponownego przyniesienia tablic z pieczary.

Po trochu wydobyłem z Lazarusa, że rodzina posiadała więcej niż jedną pieczarę. On sam miał dostęp do jednej z nich, też leżącej w pobliżu doliny Hanga-o-Teo. Nie było tam wprawdzie rongo-rongo, ale były inne rzeczy. Próbowałem namówić Lazarusa do zabrania mnie do tej pieczary, ale jego gotowość współpracy nie sięgała tak daleko. Spojrzał na mnie karcąco i mentorskim tonem wyjaśnił, że wówczas przyszedłby koniec na nas obu. W tej pieczarze mieszkało rodzinne aku-aku, leżały tam szkielety dwu przodków, a gdyby ktoś niepowołany usiłował tam wtargnąć, aku-aku zemściłoby się okrutnie. Wejście do jaskini stanowiło najświętszą ze wszystkich tajemnic. Próbowałem wyśmiać aku-aku i przemówić podnieconemu wyspiarzowi do rozsądku, ale mój wysiłek okazał się rzucaniem grochu o ścianę. Uzyskałem tylko tyle, że Lazarus przyrzekł pójść do pieczary i przynieść mi coś. Co chciałem? Człowieka-ptaka, z jajem czy bez? W pie­czarze były różne rzeczy z wyjątkiem rongo-rongo. Zaproponowa­łem, aby przyniósł po trochu wszystkiego, wtedy obejrzę i wybiorę. Ale nie zgodził się na to. Pieczara była pełna, lecz on mógł spróbować zabrać najwyżej jedną jedyną rzecz. W tym momencie ktoś przerwał naszą rozmowę, Lazarus pożegnał się i znikł.

Następnego dnia przyglądałem się robocie długouchych, gdy znosili kamienie na budowaną pod figurą wieżę. Wójt i Lazarus podeszli na małą pogawędkę.

- Widzisz, że aku-aku nam pomaga - zaczął wójt. - W dwu­nastu nie dalibyśmy rady bez takiej pomocy.

Opowiedzieli mi, że tego dnia upiekli kurę w piecu obok piecza­ry, aby spowodować szybsze podnoszenie się figury.

Gdy zabrałem się na serio do wybicia z głowy równocześnie i wójtowi, i Lazarusowi tych ich zabobonów, spotkałem się z burzą protestów. Po moim stwierdzeniu, że nie istnieje żadne aku-aku, popatrzyli na mnie jak na idiotę. Istnieje, to rzecz oczy­wista, W dawnych czasach cala wyspa pełna była aku-aku, dziś jest ich już mniej, ale jeszcze teraz można wyliczyć całą masę miejsc, w których mieszkają aku-aku, mężczyźni i kobiety o różnym nastawieniu, dobrym i złym. Tacy, którzy z nimi rozma­wiali, opowiadają o ich piskliwym głosie; można zresztą przyta­czać bez liku dowodów na istnienie aku-aku. Nie dali mi dojść do słowa. Z równym powodzeniem mógłbym ich przekonywać, że w morzu nie ma ryb, a we wsi kur. Zaczęła mi świtać w głowie myśl, że nad wyspą wisiał jakiś szaleńczy zabobon i że on właśnie zamykał dostęp do pieczar o nie znanej dotąd zawartości.

Pojechałem do ojca Sebastiana. Nikt przecież lepiej od niego nie znał Wyspy Wielkanocnej i tajemnic jej mieszkańców. Ponadto byłem pewien, że to, co mu powiem, zostanie pomiędzy nami. W jego książce o Wyspie Wielkanocnej znalazłem taki ustęp: „Istniały również tajemnicze pieczary, stanowiące włas­ność określonych rodzin, a w obrębie tych rodzin tylko najważ­niejsi członkowie znali do nich dostęp. Pieczary służyły do przechowywania cennych przedmiotów, jak tablice rongo-rongo lub kamienne figurki. Tajemnica dotycząca dokładnego położenia wejścia do takiej pieczary zeszła do grobu wraz z ostatnimi pa­miątkami dawnych czasów...”

Podzieliłem się z ojcem Sebastianem swym przekonaniem, że dotąd istnieją na wyspie takie pieczary rodzinne, które są w uży­ciu. Ksiądz spojrzał na mnie zaskoczony i chwycił się za brodę.

- Coś takiego!

Bez zdradzania nazwisk opowiedziałem o kamieniach, które dostawałem. Ojciec Sebastian chciał się natychmiast dowiedzieć, gdzie leży pieczara. Ale ja sam nie miałem o tym pojęcia, nie mogłem się tam przecież dostać ze względu na tę historię z du­chami. Ojciec Sebastian przechadzał się energicznymi krokami po pokoju. Nagle stanął i zrezygnowany pocierał czoło.

- Walka z tymi ich zabobonami jest zupełnie beznadziejna - zwierzył mi się. - Niedawno przyszła do mnie stara Mariana i zupełnie poważnie twierdziła, że ty nie jesteś człowiekiem z tego świata. Zabobon siedzi w nich tak głęboko, że nie uda się go wyplenić w pierwszym pokoleniu. Mają niezmierny szacunek dla własnych przodków; to zresztą jest zrozumiałe. Są dobrymi chrześcijanami, tylko te zabobony, te zabobony!

Opowiedział mi również, że dotąd jeszcze nie udało mu się przekonać własnej gospodyni Erorii o bzdurności jej przeświad­czenia, że pochodzi od wieloryba, którego rnorze wyrzuciło na brzeg w zatoce Hotuiti. Eroria odpowiadała mu stale, że chociaż jest księdzem, to jednak nie może wszystkiego wiedzieć, natomiast ona słyszała o tym od swego ojca, który dowiedział się od swego ojca, ten zaś ostatni musiał wiedzieć najlepiej, bo to on właśnie był wielorybem!

Zgodziliśmy się co do tego, że miałem twardy orzech do zgryzienia; niełatwo przekonać wyspiarzy, aby towarzyszyli ko­muś do miejsc bronionych w ich przekonaniu przez diabły i złe duchy. Ojciec Sebastian zaproponował, że da mi święconej wody, wyspiarze mają do niej wielkie zaufanie i może nabiorą odwagi, gdy się pokropi wejście do pieczary. Ustaliliśmy również, że ojciec Sebastian powinien się oficjalnie trzymać z dala od tego wszystkiego; sam zresztą oświadczył, że byłby ostatnim człowie­kiem, któremu właśni parafianie zwierzyliby się z takiej tajem­nicy. Faktycznie jednak powinniśmy utrzymywać ścisły kontakt, a w wypadku dostania się do wnętrza pieczary powinienem przyjść do niego choćby w nocy.

Przez wiele pokoleń ludność Wyspy Wielkanocnej zżyła się z zabobonami. Tego nie wziąłem pod uwagę w swym rozumo­waniu, popełniając kolosalny błąd, taki sam, jaki wielu przede mną popełniało. Zwalczanie zabobonu przez odwoływanie się do rozsądku okazało się bezcelowe, wszystkie wyjaśnienia trafiały na mur przesądów. Prawdziwego pożaru lasu również nie można gasić wodą, trzeba wzniecić taki ogień, który działa w przeciwnym kierunku. Największym wrogiem ognia jest inny ogień, rozpalony pod kontrolą człowieka. Wyspiarze odziedziczyli wiarę w złe duchy po swych przodkach; do niektórych miejsc na wyspie nie ośmielił się żaden z nich pójść, szczególnie nocą. Wójt i Lazarus zwierzyli mi się z ponurymi minami, że uważają to za prawdziwą plagę wyspy. Zacząłem myśleć z wielkim wy­siłkiem i doszedłem do wniosku, że największym wrogiem za­bobonu powinien się okazać inny zabobon. Ci, którzy wierzą w moje kontakty z ich przodkami, powinni teraz przyjąć do wiadomości zlecenie od tychże przodków, że wszelkie tabu i inne zaklęcia tracą moc. Całą noc nie spałem, przewracałem się z boku na bok i obmyślałem swój plan. Yvonne uważała go za szaleństwo, niemniej jednak należało spróbować.

Następnego dnia wójt, Lazarus i ja odbyliśmy długą naradę na kamienistym zboczu. W czasie tej pierwszej pogwarki wyszły na jaw niewiarygodne wprost rzeczy. Najpierw powiedziałem im zgodnie z prawdą że dobrze znam tajemnicę tabu i że byłem pierwszym człowiekiem, który przepłynął na canoe przez Vai Po, podziemne jezioro w strzeżonej przez tabu pieczarze na wyspie Fatuhiva. Na tej samej wyspie opuściłem się również do komory grobowca w uznanym za tabu murze pae-pae, nie doznając żadnego nieszczęścia. Wójt i Lazarus słuchali moich słów z wy­trzeszczonymi oczyma; nie wiedzieli, że poza ich własną również inne wyspy posiadały tabu, Ja natomiast byłem na tyle obeznany z systemem tabu, aby im obu bezgranicznie zaimponować, tym bardziej że mogłem przytoczyć wiele zasłyszanych od mieszkań­ców Fatuhiva historii o rozmaitych nieszczęściach, które dotknęły ludzi obrażających tabu praojców.

Wójt siedział blady i drżał, z zażenowanym uśmiechem przy­znając, że w czasie słuchania tych rzeczy mimo palącego słońca odczuwał zimno. Bo tutaj wszystko, co dotyczyło tabu, było do­kładnie takie samo. I potoczyły się opowiadania o całej rodzinie dotkniętej trądem, o rekinie, który odgryzł ramię, o straszliwej powodzi, która zmyła całą rodzinę w jakimś domku z sitowia, o wielu ludziach, którzy dostali pomieszania zmysłów dlatego, że aku-aku noc po nocy nie dawało im spać z zemsty za próbę złamania tabu rodzinnej pieczary.

- A co się tobie zdarzyło? - zapytał Lazarus z niepohamo­waną, żarłoczną ciekawością.

- Nic - odpowiedziałem. Lazarus był prawie rozczarowany.

- Dlatego, że masz mana - orzekł. Mana oznacza pewien rodzaj magicznej właściwości, jedno ze źródeł nadprzyrodzonej siły,

- Señor Kon-Tiki ma nie tylko mana - zwrócił mu chytrze uwagą wójt - ma też takie aku-aku, które przynosi szczę­ście.

Chwyciłem się tej nici.

- Dlatego mogę spokojnie wejść do pieczary tabu, nic się nie stanie - oświadczyłem.

- Tobie nic się nie stanie, ale nam się stanie, jeżeli pokażemy ci pieczarę - odpalił mi Lazarus pokazując na siebie palcem i wybuchając fałszywym śmiechem.

- Nie w mojej obecności; moje aku-aku jest na to za silne - próbowałem obalić jego zastrzeżenia. Lazarus jednak nie dał się przekonać, dalej obawiał się zemsty ze strony aku-aku swej rodziny; temu moje aku-aku nie mogło zapobiec, chociaż chroniło
mnie samego. Bez jego zaś pomocy mowy nie było o znalezieniu wejścia do pieczary, nawet gdybym był tego wejścia tak blisko, jak teraz Lazarusa.

- Lazarus należy do bardzo ważnego rodu - pochwalił się
wójt w imieniu przyjaciela. - Jego rodzina posiada wiele pieczar. Są bogaci.

Lazarus splunął z dumą.

- Ale ja też mam mana - ciągnął wójt dalej, dumny ze swej nadnaturalnej siły. - To właśnie moje aku-aku pomaga nam podnieść figurę. Mam trzy aku-aku schowane w dziurze wydrą­żonej w niewielkim ahu, które leży w Zatoce La Perousa. Jedno
w kształcie ptaka.

Teraz już wszyscy trzej zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jakie to trzy ważne osobistości konferowały na kamienistym zboczu. Tamci dwaj zaczęli się nawzajem licytować, kto wie więcej o tym, co przynosi „dobre szczęście” lub „złe szczęście”, ja zaś dowie­działem się przy tej okazji, że zupełnie nieświadomie przeszedłem tegoż dnia przez uoho igielne. Wójt powiedział nam mianowicie, że rano obserwował, jak wiązałem węzeł na sznurze przy namiocie, i sposób wiązania, z prawej, a nie z lewej strony, potwierdził, że jestem wtajemniczonym człowiekiem.

Wobec takiego stanu rzeczy przystąpiłem do ostatecznego ataku. Oświadczyłem, że według moich informacji rodzinne pieczary zostały obłożone tabu tylko po to, aby chronić rzeźby wykonane przez przodków. „Złe szczęście” miało następować tylko wtedy, gdyby figury wymieniano na inne rzeczy z turystami i maryna­rzami nie wiedzącymi, z czym mają do czynienia i mogącymi je ewentualnie wyrzucić. Jeżeli natomiast te same figury dostałyby się w ręce uczonych, którzy umieściliby je w muzeum, to przy­niosłoby tylko „dobre szczęście”. Muzeum podobne jest do ko­ścioła; ludzie muszą się w nim zachowywać cicho i tylko oglą­dać to, co tam jest, figury w szafach ze szkłem są bezpieczne i nikt nie może ich uszkodzić ani wyrzucić. Wraz z figurami opuściłyby wyspę również złe duchy, nie trzeba byłoby się ich więcej obawiać.

Zdawało mi się, że moje słowa zrobiły szczególnie głębokie wrażenie na Lazarusie, i nie omyliłem się. Tej samej nocy znów ktoś szepnął: - Kon-Tiki - i zaskrobał w płótno namiotu. Tym razem był to nie Estevan, lecz Lazarus. W worku przyniósł mi starą, płaską głowę z kamienia, posiadającą bardzo dziwne rysy twarzy oraz długie i cienkie wąsy. W pieczarach nie brakło pajęczyny, przyniesionej zaś głowy nikt nie mył i nie szorował piaskiem. Dowiedziałem się coś niecoś o tej pieczarze, w której był Lazarus, Wypełniały ją rzeźby; on sam widział kamienną czaszę z trzema głowami, dziwne postacie zwierząt i łudzi, także modele statków. Pieczarę w okolicy Hanga-o-Teo odziedziczył po pradziadku wspólnie z trojgiem rodzeństwa. Po­nieważ teraz nie spotkało go nic złego, pomówi z dwiema star­szymi siostrami i poprosi o ich zgodę na to, aby mi przyniósł z pieczary więcej rzeczy. Najmłodszej siostrze, dwudziestoletniej, nie potrzebuje nic mówić, i tak nie rozumie się na tym. Lazarus czuł się po tej bytności w pieczarze prawdziwym bohaterem. Jego rodzina posiadała cztery pieczary. Ta zawierająca tablice rongo-rongo, w której był Alberto, miała się znajdować w po­bliżu tej, z której właśnie wyszedł Lazarus, lecz tylko Alberto znał do niej wejście. Jeszcze inna mieściła się w nadbrzeżnych skałach przy Vinapu, Lazarus ją znał i wybierał się tam następnej nocy. Czwarta leżała na Bano Raraku przy samej kolebce kamiennych olbrzymów; trzy rodziny dzieliły tam między sobą jedną pieczarę. Znajdowało się tam mnóstwo szkieletów i Lazarus nie śmiał się do niej wybrać; nie znał zresztą wejścia.

Zapytałem go, czy nie zdarzały się wzajemne kradzieże, jeżeli trzy rodziny dzieliły między sobą tę samą pieczarę. Nie, takie problemy nie istniały. Każda rodzina miała określoną część dla siebie, rodzinne aku-aku miało jej pilnować.

Lazarus dostał suknie i inne rzeczy dla swych starszych sióstr i znikł w mroku.

Nazajutrz wójt jakby nigdy nic dyrygował na placu pod mu­rem długouchymi, którzy wieszali się na belkach i kołysali na nich. Nawet miną nie zdradzał, że on też ma pieczarę, niewzru­szony wybijał takt i kierował robotą. Przyznał się dotąd tylko do posiadania swego bardzo pomocnego aku-aku i jego trzech innych uprzejmych kolegów mieszkających w murze w sąsiedniej dolinie. Patrzyłem na niego, gdy z wprawą urodzonego inżyniera organizował robotę. Dziwne, że rodzina Lazarusa ma cztery pie­czary, a senior wszystkich długouchych nie posiadałby ani jednej. Widocznie potrzeba jakiegoś silniejszego środka, aby wójt puścił farbę.

W ciągu dnia udało mi się znów zostać sam na sam z mymi poprzednimi rozmówcami. Nie mogłem twierdzić, że wójt na pewno posiada jakąś pieczarę lub pieczary, ale w każdym razie wiedział o ich istnieniu. W czasie rozmowy spytałem, czy wiele rodzin posiada pieczary. Wójt odpowiedział, że pewna część je ma, że jednak o tym między sobą na ogół nie mówią. Większość pieczar przepadła, ponieważ zwykle tylko jeden z członków ro­dziny znał wejście i odpowiadał za tajemnicę. Zdarzało się, że taki człowiek umierał nie zdążywszy wtajemniczyć swego na­stępcy, a wówczas nikt nie potrafił znaleźć pieczary, gdyż system ukrywania tajemnicy był niezwykle wyszukany. W takich za­przepaszczonych pieczarach zostawały różne rzeczy, niszczały tam bez opieki i to, jak tłumaczyli mi moi przyjaciele, sprowadzało „złe szczęście”.

- Trzeba więc z tym skończyć - oświadczyłem. – Bardzo ważne jest przeniesienie tych przedmiotów do jakiegoś bezpiecz­nego muzeum, gdzie ich nikt nie może ukraść, gdzie nie mogą przepaść, bo są stale pod strażą.

Wójt zastanawiał się nad mymi słowami. Nie był zupełnie przekonany. Twórcy tych rzeźb zdecydowali, że mają one być przechowywane w tajemniczych pieczarach, a nie w domach.

- Bo domy z sitowia nie były bezpieczne - tłumaczyłem. - W owych czasach pieczary były najbezpieczniejsze, ale teraz nie okazują się takie bezpieczne, jeżeli wszystko przepada tylko dla­tego, że nikt nie pamięta wejścia. Nie ma natomiast obawy, aby ktoś zapomniał wejścia do muzeum.

Wójt ciągle jeszcze miał zastrzeżenia. Nakazy przodków były silniejsze od mana, które mi przyznawał. Prawdę bowiem mówiąc, sam posiadał przecież zarówno mana, jak i aku~aku, a nie widział żadnego znaku świadczącego o tym, że przodkowie zmienili zda­nie.

Znalazłem się w ślepym zaułku. Lazarus również miał nie­pewną minę. Wtedy zdecydowałem się na szaleńczy plan. Musiał istnieć jakiś sposób na to, aby dać przesądnemu wójtowi w pełni wiarygodny znak, który przekonałby go o odwołaniu przez przod­ków śmiercionośnego tabu.

Na środku równiny obok naszego obozu znajdował się stary ahu ze zwalonymi figurami. Oryginalny, klasyczny mur został żałośnie pokaleczony w czasie przebudowy w drugiej epoce; roboty nigdy nie dokończono, później swoje zrobił ząb czasu. Liczne kamienne bloki i głazy leżały porozrzucane na piasku przed frontem budowli. Pewnej niedzieli Bill przespacerował się tam, aby obejrzeć zniszczony mur, a gdy oczyścił z piasku jakąś płytę, zdawało mu się, że zobaczył pysk wieloryba stanowiący część płaskorzeźby w kamieniu. Duży blok zasłaniał resztę tej rzeźby. Bill wspomniał mi jednak o niej przed swym powrotem do Vinapu. Pojechałem na miejsce wraz z fotografem, po długim szukaniu znaleźliśmy to, co zobaczył Bill. Gdy przewróciliśmy płytę na drugą stronę, ukazał nam się zupełnie wyraźny wize­runek wieloryba około metrowej długości. Płyta pozostała tam nie obrobioną stroną do góry, nie różniąc się wyglądem od innych kamieni rozrzuconych dookoła.

Teraz przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Nikt wówczas nie zauważył, cośmy robili. Poprosiłem wójta i Lazarusa, aby przyszli do mnie do obozu o północy, gdy zapanują ciemności i cisza, będziemy wtedy mogli odbyć magiczny obrządek w celu skłonienia przodków, aby wydobyli z ziemi jakieś swoje dzieło na znak, że nie obawiają się dłużej wyjawienia swych starych tajemnic.

Wójt i Lazarus bardzo się tym zainteresowali i gdy noc już była dostatecznie ciemna, obaj wśliznęli się cicho do obozu. Tuż przed ich przybyciem właśnie miałem ostatnią wizytę Estevana. Yvonne leżała z otwartymi oczyma w ciemnym namiocie i myślała z przerażeniem o tym, co miało nastąpić. Wszyscy inni spali. Wyja­śniłem moim gościom, że musimy stanąć w rzędzie i położyć sobie ręce na ramionach. Idąc w ten sposób, powoli zatoczymy wielkie koło, a wewnątrz tego koła powinniśmy nazajutrz zna­leźć coś, co przodkowie sami zrobili i tam położyli znak, że mam słuszność, gdy twierdzę, iż nikt nie będzie więcej karany przez aku-aku za złamanie starego tabu.

Ruszyliśmy z miejsca., ja pierwszy z wyciągniętymi ramionami, potem wójt z rękami na moich barkach, a za wójtem Lazarus. Nic nie widziałem i stąpałem zupełnie na oślep, dusiłem w sobie śmiech i potykałem się o wszystkie kamienie. Dwaj moi towa­rzysze byli za to tak niesłychanie przejęci ceremonią, że poszliby za mną nawet po linie. Gdy obeszliśmy koło i znów znaleźliśmy się przed moim namiotem, złożyliśmy sobie wzajemnie głębokie ukłony i bez jednego słowa rozeszliśmy się, każdy na swoje legowisko.

Skoro tylko zaświtało, wójt zjawił się w obozie i opowiedział mi o dwu tajemniczych światłach, które się pokazały w nocy przy pieczarze Hotu Matui. Nie pochodziły z jeepa, musiały więc być znakiem „dobrego szczęścia”. Kiedy już wszyscy zajęli się swoimi zadaniami na ten dzień, zawołałem wójta i Lazarusa i poprosiłem ich o zabranie najlepszego i najuczciwszego z ludzi, aby nam pomógł w poszukiwaniach w obrębie zatoczonego nocą koła. Wójt wybrał natychmiast swego młodszego brata, Atana Atana, człowieka małego wzrostu, z wąsami i wielkimi, łatwo­wiernie patrzącymi oczyma. Ten naiwnie mi się zwierzył, że słusznie go wybrano, bo on jest naprawdę dobrym człowiekiem o złotym sercu. Jeżelibym nie wierzył, mógłbym zapytać pierwszego z brzegu mieszkańca wioski. Wzięliśmy Atana z sobą do miejsca, gdzie leżały kamienie, i zaczęliśmy poszukiwania; prosi­łem o przewracanie każdego kamienia na piaszczystym stoku, aby stwierdzić, czy któryś z nich nie stanowił dzieła sztuki stworzonego przez przodków. Aby zaś wszystko wypadło bardziej dramatycznie, zaaranżowałem poszukiwania od przeciwnego krańca zatoczonego koła, co uniemożliwiało zbyt szybkie odkrycie wieloryba.

Przypadek chciał, że w czasie poszukiwań Atan pierwszy zna­lazł dziwny przedmiot z czerwonego kamienia, potem ja znalazłem stary pilnik kamienny i piękną siekierkę z obsydianu. Wkrótce potem usłyszeliśmy krzyki Atana. Odwrócił on sporą płytę ka­mienną i oczyszczał jej spodnią stronę z piasku. Wójt, Lazarus i ja pobiegliśmy na to miejsce i na płycie dostrzegliśmy wyraźną płaskorzeźbę wyobrażającą wieloryba. Nie był to jednak ten wieloryb, którego już widziałem, musiały więc istnieć dwie po­dobne płaskorzeźby. Wszyscy długousi pracujący przy podnosze­niu figury przybiegli oglądać znaleziony kamień; z obozu po­spiesznie zjawili się kucharz ze stewardem i fotograf. Wójtowi oczy wyłaziły na wierzch, sapał jak po szybkim marszu. Obaj z Atanem nie posiadali się z podziwu i mruczeli pochwały pod adresem mego aku-aku, unosząc się nad jego siłą i zdolnościami. Lazarus miał uroczystą minę. Z przejęciem oświadczył, że ten teren należał do jego rodziny i do rodzinnych aku-aku. Wójt zrobił się sztywny, a wszyscy wyspiarze patrzyli na mnie jak na rzadki okaz. Ja zaś miałem za pazuchą jeszcze większą nie­spodziankę.

- Czy widzieliście już kiedyś taką rzeźbę? - zapytałem.

Nie, nie widzieli. Wszyscy jednak zgadzali się, że płyta przed­stawia mamama niuhi, czyli delfina.

- Postaram się więc o to, aby w obrębie naszego koła znalazł się jeszcze jeden taki - oświadczyłem. Wójt odesłał przygodnych widzów z powrotem do zbierania kamieni przy figurze, my zaś we czwórkę zabraliśmy się do dalszych poszukiwań. Odwracając
Kamień za kamieniem zbliżaliśmy się do celu. Nagle steward zawołał mnie na obiad, poleciłem więc wszystkim czekać na mój powrót; odkrycie drugiego wieloryba powinno być moją osobistą zasługą.

W czasie posiłku usłyszeliśmy nagle krzyki i hałas, za chwilę przybiegł po mnie wójt bardzo poruszony. Bez jego wiedzy dwu długouchych zaczęło na własną rękę szukać w obrębie koła. Znaleźli wieloryba i zaczęli go taszczyć w kierunku pieczary Hotu Matui; zamierzali później sprzedać mi znaleziony kamień. Wójt był bardzo nieszczęśliwy, ja zaś podrapałem się w nos. Co u licha mogę teraz uczynić, dwaj faceci odebrali mi całą zasługę, nie potrafię przecież wyczarować tego wieloryba, którego obiecałem znaleźć osobiście.

Lazarus dogonił dwu amatorów nagrody, którzy niechętnie przy taszczyli wieloryba z powrotem i położyli na dawnym miej­scu. Czyżby jednak położyli w złym miejscu? Paląc się z cieka­wości pobiegłem tam z wójtem i teraz ja z kolei stanąłem jak ogłupiały, straciłem niemal mowę. Mój własny wieloryb leżał sobie spokojnie spodnią stroną do góry, nikt go jeszcze nie tknął. Istniał więc również trzeci wieloryb, nieco mniejszy, znaleziony przez dwu długouchych, którzy teraz ze skruszonymi minami stali obok nas. Uspokoiłem całe towarzystwo, że wszystko jest w najlepszym porządku, że zaraz po skończeniu obiadu zaczniemy szukać dalej i że znajdę jeszcze większego i piękniejszego wie­loryba.

Gdy zbliżaliśmy się już do ostatniego wycinka koła, zauwa­żyłem, że wszyscy trzej omijają właściwy kamień, skwapliwie odwracając wszystkie inne. Nadszedł wreszcie koniec roboty.

- Nie ma już więcej - stwierdził wójt lekko speszony.

- Ale nie odwróciliście jeszcze tego - pytającym gestem wskazałem na najważniejszą płytę.

- Owszem, odwróciliśmy - oświadczył Lazarus. - Widzisz przecież, że leży bladą stroną do góry.

Uświadomiłem sobie natychmiast, że ci ludzie, żyjący blisko z naturą, łatwo rozróżniają, czy jakiś kamień leży ciemną, spaloną przez słońce stroną na dół czy do góry. Ta płyta ukazywała bladą stronę, znak pozostawania w cieniu, dlatego sądzili, że sami ją odwrócili.

- To nie ma żadnego znaczenia, czyście już odwracali, czy nie - powiedziałem. - Przewróćcie jeszcze raz. Pamiętacie chyba, jak Señor Arne przewrócił ten wielki kamień u stóp Rano Ra-raku, na któryście tak wiele razy patrzyli.

Lazarus pomógł mi i wspólnymi siłami odwróciliśmy kamienny blok.

- Patrzcie - tylko tyle potrafił wykrztusić uśmiechając się głupkowato. Aten wrzeszczał z zachwytu, a wójt wyglądał na porażonego prądem i wydobył z siebie tylko kilka słów:

- Ogromnie ważne. Ogromnie ważne. Jakie silne aku-aku!

Ludzie z budowy przy figurze i ludzie z obozu nadbiegli gro­madą, aby podziwiać trzeciego wieloryba. Wszystkim to impono­wało, nawet tym dwu młodym gałganom, którzy znaleźli wła­snego. Mnie i fotografowi, z którym do spółki rozpoczęliśmy całe przedstawienie, trudno przychodziło utrzymać powagę; za­bawny zbieg okoliczności przeszedł najśmielsze oczekiwania. Eroria pokiwała tylko głową i spokojnie mi oświadczyła, że miałem szczęście, „dobre szczęście”. Patrzyła z przejęciem na trzy wielo­ryby, mnie zaś przyszło na myśl, że dla niej stanowiło to jakby galerię przodków, gdyż przecież to właśnie ona wiedziała od swego ojca, że w prostej linii pochodzi od wieloryba. Stara Mariana miała nam też coś do opowiedzenia. Mieszkała z pa­stuchem Leonardo w kamiennej komórce po drugiej stronie doliny, ostatniej zaś nocy spał u nich starszy brat Leonarda, Domingo. Gdy ten Domingo obudził się z rana, opowiedział im swój sen; śniło mu się mianowicie, że Señor Kon-Tiki złowił pięć tuńczyków.

- A więc brakuje jeszcze dwóch - oświadczył krótko wójt i zanim się spostrzegłem, już cała gromada zaczęła jeszcze raz przetrząsać kamienie, z wielkiego zapału wychodząc przy tym czasem poza obręb koła. Wszyscy postanowili znaleźć dwa bra­kujące wieloryby, aby spełnił się sen Dominga. Późnym po­południem znaleziono dwa niewyraźne wizerunki ryb wyrzeźbionych w kamieniach, uznano je za wieloryby i wyspiarze try­umfalnie ułożyli pięć figur rzędem.

Wójt wziął mały kamyk i na piasku przed figurami narysował tajemniczy łuk, w środku tego łuku wydłubał niewielki dołek i powiedział:

- Gotowe.

On i Lazarus ustawili się przy łuku i odśpiewali fragment starej pieśni Hotu Matui kołysząc do taktu biodrami. Potem znów odśpiewali jakiś fragment, umilkli i znów zaczęli, powtarzając to w krótkich odstępach. Wreszcie zapadł wieczór i wszyscy rozeszli się do domów.

Następnego dnia wczesnym rankiem wkradł się do mego na­miotu Lazarus z workiem na plecach. W worku stukały o siebie kamienne rzeźby. Odtąd Lazarus był częstym nocnym gościem w obozie. We dnie pracował razem z innymi i razem z nimi kładł się spać w pieczarze. Lecz pod osłoną ciemności wykradał się ponad śpiącymi postaciami, wskakiwał na konia i przepadał za grzbietem wzniesienia, pędząc na zachód.

Wójt chodził i dumał przez trzy dni, potem nie mógł już dłużej wytrzymać. Poszliśmy razem na zbocze i ucięliśmy sobie długą rozmowę. Opowiedział mi o jakimś przyjacielu, który ma zakopaną w ogrodzie wielką czerwoną figurę bez żadnego nu­meru, i przyrzekł mi ją ofiarować na szczęście, abym ją wziął na statek. Na moje wyjaśnienie, że takich rzeczy nie wolno wy­wozić, gdyż są pod ochroną, wójt się zupełnie wyraźnie speszył. A więc jego dobre chęci chybiły celu. Siedział przez jakiś czas sztywno, widocznie dotknięty, potem zaś oświadczył cicho, że pomówi ze swoimi ludźmi. Wielu z nich miało rodzinne pieczary, spróbuje ich przekonać. Nie powinienem się jednak dać wprowa­dzić w błąd, gdy ktoś przyniesie świeżo wyczyszczone kamienie, nawet choćby się zaklinał, że je znalazł lub sam wyrzeźbił. Ludzie obawiają się mówić otwarcie o tych sprawach, a kamie­nie myją i czyszczą.

Objaśniłem z mocnym naciskiem, że tego nie powinni robić, gdyż niszczą w ten sposób kamienie.

I teraz pierwszy raz wójt się zdradził. Zaczął mnie zapewniać, że jego ojciec wyraźnie nakazywał, aby myć.

- Powinieneś tylko zdmuchiwać z nich pył - pouczałem go. - Wtedy nie zniszczysz rysunku.

Wójt uznał to za doskonały pomysł. Pochwalił mnie, że dużo wiem i że opowie o tym pouczeniu w szerszych kołach. Zwierzył się jednak z obawy przed małymi korzonkami i larwami owadów, które mogą się dostawać w pory kamieni. W zaniedbanych pie­czarach wiele rzeźb pękało i niszczyło się. Zanim zdał sobie z tego sprawę, wyjaśnił mi dokładnie, że wszystkie swoje rzeźby mył raz na miesiąc. Przyjąłem tę wiadomość z niezmąconym spokojem, a wójt rozsypał się potem do reszty. Ceremonia mycia zabierała mu piętnaście nocy, gdyż jako najstarszy brat ponosił odpowiedzialność za cztery pieczary. Gdy on zajęty był kamie­niami, żona musiała starać się o łowienie ryb; nie mogła mu pomagać przy myciu, gdyż należała do innego rodu. Musiał więc sam chodzić do pieczar. Zachowując się cicho jak mysz, musiał szybko decydować, co się bierze, to, to i to, potem prędko wy­chodzić na zewnątrz i zabierać się do mycia. W jednej pieczarze miał również pieniądze. Żelazne pieniądze. Pieczary były zbyt wilgotne, nie trzymano więc w nich drewnianych rzeźb. Ale on odziedziczył również dwie pieczary innego typu, ana miro, a te zawierały mnóstwo rzeczy z drzewa. Dotąd jednak nie udało mu się znaleźć ukrytych wejść do tych dwu pieczar. Trzy razy wyprawiał się w to miejsce i piekł kury, aby zapach pomógł mu w znalezieniu wejść, lecz daremnie. Na zakończenie zwierzeń dowiedziałem się, że własne aku-aku przez cały czas radziło wójtowi, żeby wziął rzeczy z tamtych pieczar i poszedł z nimi do Kon-Tiki, chociaż własny ojciec przykazywał inaczej, że nigdy, przenigdy nie wolno nic wynieść z pieczary. Gdyby jednak dostał parę spodni, koszulę, trochę materiału na suknię, wreszcie też trochę dolarów, mógłby to wszystko ukryć w pieczarze i wy­ciągnąć dopiero wtedy, gdyby jakiś krewny naprawdę czegoś potrzebował. No i zobaczymy, co się stanie.

Wójt dostał rzeczy, o które prosił, nic się jednak nie stało. Tymczasem praca nad podniesieniem figury trwała już szesnaście dni i niewiele brakowało, aby kolos stanął we właściwej pozycji. Długousi pracowali teraz na wyścigi, gdyż gubernator otrzymał telegraficzną wiadomość, że okręt wojenny „Pinto” znajduje się w drodze na Wyspę Wielkanocną. Była już druga połowa lutego i na tę porę przypadały coroczne odwiedziny okrętów.

Wójtowi zależało na podniesieniu figury, aby dowódca okrętu mógł na własne oczy zobaczyć, że już stoi. Z chwilą bowiem postawienia stopy na lądzie dowódca stawał się piastunem naj­wyższej władzy na wyspie i wójt miał nadzieję, że złoży przy­chylny raport prezydentowi Republiki Chile.

Szesnastego dnia poprosił wójt o linę, aby nią podtrzymać figurę w tym momencie, gdy zacznie stawać. Wszystkie liny posiadane przez nas znajdowały się w użyciu, i to w różnych miejscach wyspy, wieczorem pojechaliśmy więc do gubernatora, aby zapytać, czy nie ma przypadkiem jakiejś wolnej liny. Gdy­śmy go spotkali, gubernator oświadczył, że właśnie dostał depeszę z zawiadomieniem, iż „Pinto” przybije do wyspy następnego dnia. Już dziesięć dni okręt znajdował się w podróży. Wójtowi twarz się wydłużyła. Teraz nie uda mu się skończyć stawiania figury, gdyż po przybyciu „Pinto” wszyscy będą musieli pomagać przy ładowaniu wełny i wyładowywaniu mąki, cukru i różnych innych towarów na cały rok. Gubernator przepraszał, ale długousi i wszy­scy wyspiarze zajęci przy wykopach archeologicznych muszą tym­czasowo przerwać pracę i zameldować się nazajutrz u niego.

Z nosami na kwintę pojechaliśmy przez wieś do ojca Sebastia­na, aby mu złożyć sprawozdanie z postępu robót. Wyszeptałem mu do ucha, że wszystkie próby dostania się do jakiejś rodzinnej pieczary na razie nie dały wyniku, chociaż na pokładzie mam już bardzo ciekawy zbiór kamiennych rzeźb.

W czasie jazdy do księdza wójt nagle zaproponował, że nasze aku-aku powinny nam pomóc w tym, aby dmuchaniem zatrzy­mać „Pinto” i opóźnić przybycie okrętu na tyle, ile potrzeba na zakończenie robót przy figurze. Po wypowiedzeniu tej wspa­niałej myśli siedział zamyślony na skrzyni z narzędziami między mną a fotografem, trzymając się mocno, aby nie uderzyć głową w dach przy podskakiwaniu wozu. W drodze powrotnej od ojca Sebastiana znów przejechaliśmy przez wieś i znaleźliśmy się w rozwidleniu dróg, skąd koleiny prowadziły do Anakena. W świetle reflektorów ukazał się nagle gubernator, który po­kazywał palcem na leżący na drodze zwój lin. Powiedział nam też, że właśnie dostał nową depeszę. „Pinto” nie przybędzie wcześniej jak pojutrze.

Oparłem się o poręcz siedzenia i w duchu zarykiwałem się ze śmiechu. Fotograf aż rżał przy kierownicy. Byliśmy świadkami najkomiczniejszego zbiegu okoliczności, jaki się kiedykolwiek wydarzył na świecie. Jeden wójt przyjmował wszystko spokojnie.

- Teraz sam widzisz - szepnął mi w ucho.

Bogiem a prawdą niewiele miałem do powiedzenia, gdy w cie­mnościach trzęśliśmy się w drodze do obozu. Fakt, że długousi potrzebowali dwu dni na wykończenie pracy, a nie jednego, obalał całą wartość osiągnięcia. Ale wójt o tym jeszcze nie wie­dział, cieszył się więc z sukcesu naszych połączonych aku-aku.

Później nawet okazało się, że całkiem poważnie podejrzewał, iż główna zasługa za osiągnięty rezultat przypada mojemu aku-aku. Zaczął mi bowiem z własnej inicjatywy szeptać do ucha opisy nie­wiarygodnych rzeczy, które miał w pieczarach. Nigdy, przenigdy nie zabrał nic z odziedziczonych przedmiotów. Lecz teraz jego własne aku-aku coraz częściej go kusi.

Następny dzień był siedemnastym dniem pracy przy podno­szeniu figury. Wszyscy oczekiwali, że w tym dniu stanie ona na nogi, i dlatego właśnie zjawiła się staruszka, która ułożyła magiczne półkole z kamyczków w tym miejscu, gdzie miała stanąć figura. Ta sama staruszka zaszczyciła mnie prezentem w postaci dużego haczyka na ryby z czarnego kamienia, ładnie ukształtowanego i wypolerowanego. „Znalazła” go tegoż dnia jako znak „dobrego szczęścia”. Pierwszy raz widziałem na oczy tę starą, siwowłosą kobietę. Była mała i pokręcona, lecz mimo zmarszczek jej twarz zdradzała jeszcze ślady dawnej piękności, a oczy błyszczały jak dwa ogniki. Wójt szepnął mi, że to jest jedyna pozostała przy życiu siostra jego ojca, ma na imię Wiktoria, lecz woli być nazywana Tahu-tahu, co oznacza czarownicę. Całą noc staruszka tańczyła przed długouchymi u wejścia do ich pieczary w celu przyniesienia im szczęścia, aby kolos nie prze­wrócił się w chwili stawania na nogi.

Kolos nie przewrócił się, ale też nie wstał. Znajdował się jeszcze w nachylonej pozycji; jutro z całą pewnością przybrałby już właściwą, gdyby długousi mieli czas na zakończenie pracy. Lecz jutro muszą być wszyscy we wsi i przygotować się do największej sensacji całego roku, to jest do krótkiej wizyty okrętu wojennego. Gdy dowódca okrętu we własnej osobie zjawi się na inspekcję, kolos będzie jeszcze niestety podparty sięgającą mu nosa wieżą z kamieni.

W nocy pozostała w obozie tylko dyżurna zmiana. Wszyscy inni nocowali na statku, aby skoro świt wypłynąć na morze i eskortować okręt wojenny w drodze do zatoki obok wsi. Mieszkańcom wyspy mogło się teraz wydawać, że zaczyna się robić ludno wokół ich samotnego skrawka lądu otoczonego cieniutką, pajęczą nitką horyzontu między dwoma odcieniami błękitu. Jutro na tej nitce zawiśnie jakiś komar i jakaś mucha, a potem dwa statki zarzucą obok siebie kotwice przy wiosce.

W ostatnich dniach umysły wyspiarzy zajmował także trzeci statek. Nie był on wprawdzie opancerzony stalową blachą, lecz składał się z powiązanych ze sobą naręczy złotawego sitowia. Sami wyspiarze spuścili go na wodę w zatoce Anakena, a teraz leżał na pokładzie naszego statku i złotawo błyszczał w słońcu. Ten statek, zbudowany dla celów eksperymentalnych, przypadko­wo dopłynął do samego środka tajemnicy rodzinnych pieczar.

Zaczęło się od tego, że Ed pełzał pod płytami w ciasnych ruinach na szczycie Orongo; gdzie odkrył nowe, oprócz poprze­dnio znanych, malowidła ścienne. Do najdziwniejszych odkryć należał typowy indiański motyw z płaczącymi oczyma i ma­lowidła na sufitach, przedstawiające łodzie z sitowia w kształcie sierpów z masztami. Jedna z łodzi miała poprzeczne wiązania i wielki, czworokątny żagiel.

Już przedtem wiedziano, że dawni mieszkańcy Wyspy Wielka­nocnej budowali takie same jedno- i dwuosobowe łodzie z sito­wia, jakich Indianie z plemienia Inków i ich poprzednicy od niepamiętnych czasów używali wzdłuż wybrzeży Peru. Nikt jednak nie słyszał, aby dawni mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej budowali łodzie z sitowia tak wielkie, że mogły unieść żagiel. Ja miałem specjalny powód do interesowania się tą sprawą. Na takich łodziach z sitowia pływałem po jeziorze Titicaca, mając jako załogę górskich Indian z okolicy ruin na równinie Tiahuanaco. Wiedziałem, jakie to wspaniałe łodzie, nośne i szybkie. Słyszałem, że łodzie z sitowia przez wiele miesięcy pływały nie nasiąkając wodą. O ich właściwościach sam się zresztą przeko­nałem, gdy jedna łódź, przywieziona przez peruwiańskich przy­jaciół z jeziora Titicaca na Ocean Spokojny, śmigała po morzu jak łabędź, dwa razy szybciej niż tratwa z drzewa balsa. A teraz odkryliśmy łodzie z sitowia na malowidle ściennym w domu oznaczonym numerem 19 wśród badanych przez Eda ruin na krawędzi krateru największego wulkanu Wyspy Wielkanocnej. Znaleźliśmy jednak nie tylko malowidło łodzi, znaleźliśmy rów­nież sitowie. Z jednej strony ruin dawnego miasta ludzi-ptaków przepaść spadała wprost w morze i skały kąpały się w bryzgach słonej wody, z drugiej zaś strony leżało pod naszymi stopami słodkowodne jezioro w kraterze wulkanu, ciche i zarośnięte wysokim sitowiem. Tego właśnie sitowia używali dawni mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej. Każdy wyspiarz jeszcze teraz potrafił dokładnie opisać małą łódkę, zwaną pora, którą budował sobie zawodnik przygotowujący się do wyścigów na ptasią wyspę po pierwsze jajo. Wiedziałem również, że owo sitowie w kraterze stanowiło swego rodzaju botaniczne curiosum. Był to specjalny gatunek amerykańskiego sitowia słodko wodnego, rosnącego na jeziorze Titicaca, a więc w całej pełni uzasadnione stawało się zdziwienie każdego, kto ten sam gatunek spotykał na Wyspie Wielkanocnej. Indianie z okolic Titicaca budowali z tego sitowia swe przedziwne łodzie, Indianie zaś mieszkający wzdłuż pustyn­nego brzegu Peru uprawiali je na specjalnie nawadnianych polach, aby w braku pni drzew balsa móc posługiwać się podobny­mi łodziami. Jak sitowie dotarło na Wyspę Wielkanocną, skoro jest rośliną słodkowodną?

Ojciec Sebastian i mieszkańcy wyspy mieli na to własne poglądy. Tradycja mówiła, że sitowie nie rosło jako dzika roślina, lecz zostało przez przodków troskliwie zasadzone. Według podania zasługa przypadała za to jednemu z pierwszych mieszkańców wyspy, imieniem Uru. Przywiózł on ze sobą sadzonki, zszedł do krateru Rano Kao i zasadził je. Gdy się przyjęły, zasadził nowe w kraterze Rano Raraku, później jeszcze w Rano Oroi. Długolistne sitowie należało do najważniejszych roślin wyspy, używano go nie tylko do budowy łodzi, lecz również na domy, maty, koszyki i kapelusze. Właśnie w tym dniu, gdy oglądaliśmy odkry­cie Eda, mieszkańcy wioski zajmowali się żnięciem sitowia. Na tafli czystej wody w środku grzęzawiska widać było przez lornetkę wielką tratwę z sitowia, którą młodzież zrobiła jako pomost do kąpieli.

Wzięła mnie ochota zbudowania jednej pora. Stare rysunki były tylko starymi rysunkami, żaden współczesny człowiek nie widział takiej łódki na własne oczy ani nie znał jej zachowania się na pełnym morzu.

- Bracia Pakarati potrafią to chyba zrobić - powiedział ojciec Sebastian, bardzo zainteresowany moim projektem. - Jest ich czterech starych oryginałów, wiedzą chyba wszystko o łodziach i rybołówstwie.

- Owszem - odpowiedzieli zgodnie Pedro, Santiago, Domingo i Timoteo. - Mogą zbudować pora. Musiałbym im jednak dostarczyć dobrego noża i zostawić dosyć czasu na wysuszenie sitowia.

Każdy staruszek dostał więc nóż w garść i wszyscy ruszyli do jeziora w kraterze Rano Raraku. Stary Timoteo wyjaśnił, są dwa rodzaje łodzi. Pierwszy, przeznaczony dla pojedynczej osoby udającej się po jaja na ptasie wyspy, oraz drugi, dwuosobowy, służący do łowienia ryb na morzu. Poprosiłem więc o zbu­dowanie obu typów.

Staruszkowie ścinali znacznie wyższe od siebie sitowie tuż przy korzeniach i układali do suszenia u stóp kamieniołomu. Potem objeżdżali konno wyspę w poszukiwaniu krzaczków mahute i hau-hau, których kora miała posłużyć na prawdziwe wiązania, aby łodzie były zbudowane dokładnie według starych wzorów. Suszenie zabierało im mnóstwo czasu, bo gdy się tylko oddalali z krateru, zaraz zjawiali się konno jacyś inni wyspiarze i odjeż­dżali z wiązkami sitowia. To, jak wiadomo, służyło na maty i materace, a znacznie prościej przychodziło zaopatrzyć się z go­towego już, naciętego zapasu niż włazić w błoto. Tak więc staruszkowie musieli ciągle zaczynać na nowo.

W tym czasie gdy zielone sitowie suszyło się w kraterze Rano Raraku, wyruszyłem z namiotu do krateru wulkanu Rano Kao, na którego krawędzi mieściło się miasto ludzi-ptaków. Thor nie przeprowadził się tam jeszcze jako pomocnik Eda, towarzyszył mi więc w złażeniu po stromych ścianach do wnętrza krateru. Tu właśnie, w stromym kraterze, mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej aż do dziś zaopatrują się w drzewo. Tutaj też mogliśmy sobie rozpalić prawdziwe ognisko, gdy zaś sen już nas zmorzył, błogosławiliśmy nieznanego żeglarza Uru za wspaniałe materace z sitowia. Nikt nie przedsięwziął dotąd próbnych wier­ceń w celu zbadania ogromnego trzęsawiska, planowaliśmy więc dłuższy pobyt. Według legendy w tym właśnie miejscu posadzono pierwsze sitowie z Ameryki Południowej. Już Hiszpanie, którzy tu przybyli z Peru, rozpoznali słodkowodne sitowie jako totora Indian z plemienia Inków, współcześni zaś botanicy udowodnili, że tamci mieli rację. Teraz chcieliśmy wydobyć próbki torfu z takiej głębokości, na jaką pozwalał specjalny ośmiometrowy świder. Jest rzeczą wiadomą, że właśnie w takich błotach pył kwiatowy przechowuje się po wieczne czasy jak w konserwie.

Profesor Selling z Muzeum Państwowego w Sztokholmie będzie mógł zbadać próbki pod mikroskopem i określić florę Wyspy Wielkanocnej w ciągu wieków. Jeżeli będziemy mieli szczęście, to pył kwiatowy w torfie zdradzi nam tajemnicę, czy Wyspę Wielkanocną pokrywały kiedyś lasy, jak również to, kiedy zasa­dzono w tym kraterze południowoamerykańskie słodkowodne sito­wie. Łatwo się można domyślić, że zaszło to bardzo dawno, gdyż ogromną piętnastohektarową powierzchnię jeziora sitowie za­rastało tak ciasno, iż przypominało to plantację trzciny cukro­wej z porozrzucanymi tu i ówdzie plackami z masy zbutwiałych, brązowych liści. Poruszanie się po jeziorze wydawało się bardzo niebezpieczne, ale wszystko zależało od przyzwyczajenia. Wyspia­rze już od pokoleń wydeptywali bezpieczne ścieżki prowadzące do łach otwartej wody. W czasie suszy panującej na wyspie musieli się po wodę wyprawiać aż tutaj. Mieszkańcy wioski sądzili, że jezioro jest bardzo głębokiej ojciec Sebastian zaś opowiadał nam o próbie sondowania za pomocą stupięćdziesięciometrowej liny - bez osiągnięcia dna.

Słońce późno dochodziło na dno wulkanicznego krateru i późno nas zbudziło następnego ranka. Gdy rozdmuchiwaliśmy ogień w celu zagotowania kawy na śniadanie, zjawił się Tepano, brygadzista robotników Eda, który miał nam służyć za przewodni­ka po trzęsawisku. Zależało mi na dostaniu się do miejsc, które upatrzyłem na wiercenia. Tepano poprowadził nas na zupełnie niezwykły spacer. Zaraz po wstąpieniu na uginające się pod stopami trzęsawisko musieliśmy się zagłębić w iście dziewiczy las olbrzymiego sitowia, gęstego jak włosie w szczotce i wysokiego jak ściana normalnego pokoju. Soczyste, zielone liście wyrastały z poszycia składającego się z wyschniętego łyka. W tym poszyciu można było utknąć jak w pułapce, gdybyśmy ciągle nie podście­lali sobie pod nogi naręczy przygiętego, świeżego sitowia, co pozwalało utrzymać się na powierzchni. Po przedostaniu się przez tę gęstą nadbrzeżną barykadę ujrzeliśmy przed sobą całe trzę­sawisko, które pstrzyło się wszystkimi możliwymi odcieniami brązowego, żółtego, zielonego, niebieskiego i czarnego jak chodnik z kolorowych szmatek. W tym miejscu podłoże stało się już bardzo zdradliwe. Czasem musieliśmy brodzić w wodzie po trzęsącym się i uginającym dnie, czasem zapadaliśmy się za każdym krokiem po kolana w mech i błoto. Wtedy czuło się, jak stopa grzęźnie co­raz niżej w bagnie, jeżeli się jej na czas nie wyciągnęło. Tu i tam zdarzały się między torfem pasy brunatnej wody, gdy zaś je prze­skakiwaliśmy, wszystko trzęsło się i uginało bardzo nieprzyjemnie. Miejscami trafiały się kępy sitowia, za którymi znów wchodziliś­my na miękką pokrywę zielonego grzęzawiska, Tepano zapewniał, że nigdy tu nie ma takiego błota, w którym można utonąć, nie ma w ogóle żadnego niebezpieczeństwa, jeżeli umie się pływać. Wkrótce wyglądaliśmy jak elfy pokryte błotem i zielenią. Na dnie krateru nie odczuwało się wiatru, słońce paliło jak w diabelskim kotle, toteż z ulgą powitaliśmy pojawienie się otwartej przestrzeni wodnej, gdzie można się było umyć i wykąpać. Woda na powie­rzchni była letnia, a głębiej lodowato zimna. Tepano z naciskiem prosił nas o trzymanie głowy nad wodą, gdyż raz jakiś wyspiarz dał nurka i nigdy nie wrócił, widocznie zabłądził pod warstwą pływającego torfu.

Następnego dnia przeprawiliśmy się przez całą szerokość aż do przeciwległej ściany krateru. Dochodząc do niej zobaczyliśmy czterometrowy mur, który wyłaniał się na brzegu bagna, zarosły krzakami i pnączami. Po wdrapaniu się na górę stwierdziliśmy, że stoimy na sztucznie zbudowanej platformie. Inne platformy tego samego typu, razem chyba pięć, wznosiły się tarasowato jedna nad drugą. Zaczęliśmy myszkować dookoła i znaleźliśmy niskie, czworokątne otwory prowadzące do podziemnych do­mostw z kamienia typu podobnego do tych, które znaliśmy już z ruin miasta ludzi-ptaków na szczycie Orongo. Odkryliśmy więc stare ruiny, o których nawet mieszkańcy wyspy nic nie wiedzieli, a jeżeli wiedzieli, to w każdym razie nie pisnęli o tym ani słowa żadnemu białemu. Wiele kamieni składających się na mur zdo­biły rzeźby lub rysunki ludzi, ptaków i baśniowych zwierząt, groteskowe twarze i magiczne oczy. Najbardziej interesująco wyglądała para ludzi-ptaków i jakieś czteronogie zwierzę z ludzką głową. Tarasy zostały kiedyś zbudowane w tym celu, aby można było prowadzić na nich uprawę roślin. U podnóża najniższego muru pobraliśmy liczne próbki torfu.

Czwartego dnia pobytu w kraterze, gdy byliśmy zajęci oble­waniem korków szklanych probówek roztopioną parafiną, zjawił się kapitan z wiadomością, że Arne dokonał nowego odkrycia na Rano Raraku. Odkopał mianowicie korpus figury, której głowa wystawała nad ziemię, i na jej piersiach ukazał się rysunek wielkiego statku z sitowia, z trzema masztami i licznymi żagla­mi. Z pokładu tego statku biegła lina do żółwia wyrytego na brzuchu figury.

Spakowaliśmy swoje rzeczy i razem z kapitanem wydostaliśmy się z Rano Kao. Thor ruszył do miasta ruin Eda, ja zaś jeepem pojechałem do Rano Raraku. Gdy Arne pokazywał mi swe odkrycie, otaczający go kopacze promienieli z radości i dumy na widok pradawnego statku, który na brzuchu moai łowił żółwia. Pewni byli, że odkryty statek był statkiem Hotu Matui. Ten bowiem wylądował na wyspie z kilkuset ludźmi, a wszystkich zabrał na dwa statki na tyle duże, że największy wróg Hotu Matui, Oroi, potrafił się na jednym z nich ukryć jako ślepy pasażer. Dziś nie ma już na wyspie honu, czyli żółwi, w chwili jednak lądowania Hotu Matui jeden z jego ludzi został zraniony przy polowaniu na wielkiego żółwia w zatoce Anakena.

Posypały się historie o sukcesach przodków, usłyszałem na nowo urywki legend o Hotu Matui, dobrze znanych i spisanych już przy końcu ubiegłego wieku przez ojca Roussela i kwatermi­strza Thomsona. Sarni mogliśmy stwierdzić, że mieliśmy przed oczyma jakiś niezwykły statek. Trudno natomiast było zrozumieć, jak dawni rzeźbiarze z Wyspy Wielkanocnej potrafili budować tak wielkie statki, że starczyło na nich miejsca na więcej niż jeden maszt. Ale kto z drugiej strony uwierzyłby, że ci sami ludzie potrafili stawiać figury wielkości czteropiętrowego domu, gdyby te figury nie przetrwały dzięki temu, że wyciosano je z kamienia? A więc ci genialni inżynierowie byli nie tylko kamie­niarzami, okazali się także wytrawnymi żeglarzami. Udało się im znaleźć drogę na tę najsamotniejszą wyspę świata, na której mogli przez setki lat w spokoju zajmować się swymi rzeźbami. Skoro mieli do dyspozycji sitowie totora i skoro używali go do budowy mniejszych tratw, nie należałoby się wcale dziwić, że ten sam materiał służył również do budowy większych statków, zdolnych do pływania po pełnym morzu.

Pierwsi Europejczycy, którzy przybyli na Wyspę Wielkanocną, nie spotkali budowniczych okrętów, ale nie spotkali również twórców wielkich figur. Największe statki, jakie zobaczyli, to były małe, ciasne canoe, zdolne do uniesienia od dwu do czterech ludzi na spokojnym morzu, albo jeszcze mniejsze tratwy z sitowia. W legendach wyspiarzy przechowały się jednak opisy większych statków, używanych w czasach wielkiego rozkwitu do dalszych wypraw. Ojciec Roussel słyszał w ubiegłym stuleciu o olbrzy­mim statku, który miał dziób wzniesiony w górę jak szyja łabędzia i mógł zabrać czterystu pasażerów. Rufę miał tak wysoką jak dziób i podzieloną na dwie części. Dokładnie tak samo wyglądają łodzie z sitowia, których wizerunek znajdujemy najstarszych dzbanach w Peru. W tradycjach Wyspy Wielkanocnej przechowały się także wiadomości o innych typach dawnych statków. Ojciec Sebastian dowiedział się o wielkim statku w kształcie płaskiej tratwy lub płaskodennej łodzi, który nazywał vaka poepoe i był używany do dłuższych podróży przedsię­branych przez wielką liczbę ludzi.

Po odkryciu przez Eda i Arnego wizerunków łodzi z sitowia zwracaliśmy pilną uwagę na wszystko, co miało kształt łodzi. Na figurach i ścianach w kamieniołomie znaleźliśmy liczne rysunki z wyraźnie się odznaczającymi wiązkami sitowia. Bill trafił nawet na łódź z masztami i czworokątnymi żaglami. Carl odkrył na podbrzuszu wywróconej dziesięciometrowej figury łódź z sitowia z masztem, który przechodził przez pępek kolosa. Ed znalazł na Orongo ścienny rysunek innej łodzi z trzema masztami, z której środkowy posiadał niewielki okrągły żagiel. Przypadek chciał, że uzyskaliśmy dalsze naoczne dowody istnie­nia wielkich statków. W wielu miejscach wyspy widywało się szerokie, brukowane drogi, prowadzące stromo wprost do morza. Te tajemnicze konstrukcje stały się podstawą do masy różnych spekulacji i fantastycznych teorii, stanowiły najważniejsze punkty oparcia dla tych wszystkich, którzy uważali Wyspę Wielkanocną za resztę zatopionego kontynentu. Brukowane drogi ciągnęły się dalej po dnie morza i gdyby udało się pójść ich śladem, doszłoby się do ruin zatopionego kontynentu Mu - pisały obdarzone bujną fantazją jednostki przed moją wyprawą na Wyspę Wielka­nocną. Nic zaś nie stało na przeszkodzie, aby pójść dnem morza po wybrukowanych drogach. Mieliśmy w składzie naszej wypra­wy płetwonurka, zawieźliśmy go więc do pierwszej pochylni, znikającej w morzu. Nie da się opisać widoku płetwonurka w zielonym ubraniu, z baniastą głową i zbiornikiem tlenu, ma­szerującego drogą wiodącą do Mu z takim wigorem, że aż gumowe płetwy klaskały o bruk. W ręku trzymał pojemnik z aparatem fo­tograficznym, czerwonym kolorem przypominający latarnię, i gdy z suchego bruku schodził w otchłań morską, przesyłał nam ręką eleganckie znaki pożegnania. Nie było wątpliwości, że znajdzie drogę wprost do Mu. Wkrótce widzieliśmy już tylko zbiorniki tlenu i płaszczące w wodzie płetwy, potem i to znikło i tylko bańki powietrza, które się wydostawały na powierzchnię, wska­zywały nam kierunek podróży. Wszystko świadczyło, że płetwo­nurek nie obrał najkrótszej drogi do Mu. Bańki zaczęły się przesuwać na lewo, potem na prawo, potem wędrowały tam i z powrotem, zataczały koła i spirale, aż nurek wystawił kulisty łeb z wody, by zorientować się w rysunku drogi prowadzącej z lądu. Znów zaczął się poruszać w różnych kierunkach, wreszcie dał za wygraną i przyszedł złożyć sprawozdanie.

- Jak tam, nie znalazłeś drogowskazów?

- A nie spotkałeś syreny, żeby ją spytać o drogę?

Biednego płetwonurka zarzucano tego rodzaju pytaniami. Nie znalazł żadnej drogi. Bruk ciągnął się tylko do tego miejsca, gdzie zaczynała się woda, dalej znajdowały się tylko głazy, występy skalne, korale i głębokie wyrwy, aż wreszcie dno zni­kało pionowo w błękitnej otchłani, w miejscu gdzie spotkał jakieś wielkie ryby.

Nie byliśmy specjalnie zaskoczeni tym sprawozdaniem. Oceanografowie już dawno zbadali warstwy gruntu na dnie Oceanu Spokojnego i stwierdzili, że w polinezyjskiej jego części masy ziemi ani nie opadły, ani się nie podniosły przez cały okres istnie­nia ludzkości. Znów zwróciłem się do wyspiarzy. Nikt z nich nie pamiętał, do czego służyły szerokie nadmorskie drogi, lecz znali ich nazwę: apapa. Apapa znaczy „wyładowywać” i to potwierdziło nasze przypuszczenia. Brukowane drogi były miejscami przezna­czonymi do wyładunków, czyli przystaniami, do których przybija­ły wielkie statki. Jedna apapa prowadziła do płytkiej zatoki u stóp obszernej platformy przy świątyni na południowym wy­brzeżu wyspy. Zatokę zawalało tak wiele kamieni, że dawni żeglarze musieli oczyścić szeroki kanał, aby statki docierały do samej przystani. W środku tego płytkiego kanału leżały w wodzie trzy czerwone kamienne peruki. Dwie z nich znajdowały się tak blisko siebie, że musiano je przywieźć na tym samym statku, chyba że statki były tak wielkie, iż jeden kamień mógł leżeć na rufie pierwszego z nich, a drugi na dziobie następnego. To odkrycie stanowiło pierwszy dowód, że rzeźbiarze używali drogi mors­kiej do przewozu swych ciężkich ładunków wzdłuż brzegów wyspy. Teraz znaleźliśmy dowód potwierdzający, że rzeczywiście istniały statki mogące unieść ładunek dwudziestu ton lub bez ładunku załogę w liczbie blisko dwustu ludzi. Później spotkaliśmy również dowody na to, że niektóre figury transportowano drogą morską i wyładowywano w miejscach, gdzie tylko szeroka, płaska tratwa z sitowia lub pni mogła dowieźć ciężar do brzegu.

W tym czasie gdy staraliśmy się po trochu uzyskać jaśniejszy obraz niezwykłych wyczynów żeglarskich na wyspie, czterej staruszkowie dalej zajmowali się swym sitowiem totora w Rano Raraku. Po wyschnięciu sitowia każdy z nich zrobił małą pora nadając jej za pomocą odpowiedniego wiązania taki kształt, że przypominała potężny kieł. Niezwykły był to widok, gdy scho­dzili do jeziora w kraterze, każdy ze swą łódką. Szczególnie dlatego niezwykły, że ich dzieła stanowiły wierne kopie dziwnych jednoosobowych łodzi, które przez wiele wieków charakteryzowały kulturę mieszkańców nadbrzeżnych okolic Peru. Wykonane były w dodatku z tego samego południowoamerykańskiego sitowia.

Gdy czterej staruszkowie zabrali się do pracy nad większą łodzią, dwuosobową, Timoteo objął pewną ręką kierownictwo robót. Trzej pozostali wydawali się bez jego poleceń bezradni. Ich bezradność tak rzucała się w oczy, że spytałem o powód. Otrzymałem odpowiedź, że tylko Timoteo jako najstarszy wie, co należy robić. Zdziwiła mnie nieco ta odpowiedź, lecz dopiero po jakimś czasie zacząłem ją pojmować.

Gdy dwuosobowa łódź w kształcie canoe została spuszczona na wodę w zatoce Anakena, uderzająco przypominała konstrukcją łodzie z sitowia pływające po jeziorze Titicaca. Jedyna różnica polegała na tym, że miała dziób i rufę wydłużone i sterczące wyso­ko w powietrzu, podobnie jak u najstarszych łodzi w Peru. Dwaj najstarsi bracia chwycili za wiosła i lekko przebywając spienione przy brzegu fale wyfrunęli na pełne morze. Łódź unosiła się wspaniale na wodzie jak nadymany materac, a staruszkom było na niej wygodnie i sucho. Dwaj inni rzucili się również w fale. każdy ze swą pora. Leżąc na grubszym końcu wielkiego kła, wiosłowali rękami i nogami. Dwuosobowa łódź tak bezpiecznie i elegancko pływała po falach, że gdy wróciła z pierwszej próby, dwaj po­zostali również na nią wleźli i wszyscy czterej bracia w cztery wiosła popłynęli na spotkanie najgorszych fał.

Ojciec Sebastian i wójt stali obok mnie na lądzie; wszyscy byliśmy zafascynowani i ucieszeni widokiem. Tuż za nami wzno­siły się szerokie barki powstającego olbrzyma, lecz wójt wpatry­wał się tylko w złocistą łódkę z czterema wioślarzami. W oczach miał łzy.

- Dziadkowie opowiadali nam o takich łodziach, dokładnie takich samych, ale dopiero pierwszy raz możemy jedną z nich zobaczyć. To zbliża nas do przodków - roztkliwiał się. - Czuję to w sercu - dodał uderzając się w pierś.

Gdy dwuosobowa łódź przybiła do brzegu z czterema wiośla­rzami, jeden z najtęższych chłopów w naszej wyprawie stanął na jej rufie; nie było żadnych oznak, że łodzi grozi zatonięcie. Jeżeli więc niewielka łódź z sitowia potrafiła unieść pięciu dorosłych mężczyzn, to nic nie stało na przeszkodzie, aby dawni inżyniero­wie, mając w trzech kraterach pod dostatkiem sitowia, zbudowali prawdziwy okręt.

Ojciec Sebastian nie posiadał się z radości. Starzy mieszkańcy już dawniej opisywali mu takie łodzie, lecz teraz dopiero zrozu­miał, co ich słowa znaczyły. Przypomniał też sobie, że pokazywano mu rysunek takiej łódki w jakiejś pieczarze na Poike.

- Tamten rysunek przedstawiał łódź rybacką - powiedział wójt. - Wiele różnych łodzi mieli ci dawni królowie, gdy wybie­rali się w podróż.

Zapytałem, czy wielkość łodzi pozwalała na używanie żagli, i ku swemu zdumieniu otrzymałem odpowiedź, że jako żagle służyły maty z sitowia. Wójt znów mnie zaskoczył tą odpowiedzią, po której zabrał się spokojnie do rysowania na piasku żagla, zaznaczając pionowe pasemka sitowia. Zrobienie takiego żagla nie przedstawiało żadnych trudności, wyjaśnił, wiązało się tylko sitowie w taki sposób, jak to uczynił Domingo przy sporządzaniu dla mnie maty.

Wiedziałem, że na łodziach z totora na jeziorze Titicaca używa się w dzisiejszych czasach żagli z sitowia, lecz zszytych poziomo, w poprzek masztu, a nie pionowo.

- Skąd wiesz, że łodzie miały żagle z sitowia? - zapytałem wójta.

- O, Don Pedro wie różne rzeczy - odrzekł z dumnym i chytrym uśmiechem.

Działo się to w tym czasie, kiedy Estevan przynosił mi kamienie z pieczary, a Lazarus zjawił się w obozie ze swą pierwszą rzeźbio­ną głową z kamienia. Był tak podniecony, że nie mógł się opano­wać i powiedział mi, że wśród różnych rzeczy, które widział w pieczarze, leżały także małe modele okrętów. Niektóre przypo­minały łódź spuszczoną na wodę przez Timoteo. Gdy to usłysza­łem, postanowiłem wypróbować Estevana przy pierwszej okazji. Jego żona pytała przecież, czy chciałbym mieć coś specjalnego z pieczary. Poprosiłem go więc o zapytanie żony, czy zechciałaby mi dać te modele statków, które są w jej pieczarze. Estevan zrobił wielkie oczy, lecz natychmiast po zakończeniu pracy pognał do wsi. W nocy zjawił się z pięcioma rzeźbami w worku. Pierwszą rzeczą, jaką wyjął i odwinął z liści bananowych, był śliczny mały model statku z sitowia. Dodał, że według słów żony w pieczarze był jeszcze ładniejszy statek, z wyraźnymi wiązaniami, ostro za­kończony z przodu i z tyłu, w dodatku ozdobiony na każdym końcu głową boga.

Słuchałem go niecierpliwie, gdyż było to tej nocy, kiedy razem z wójtem i Lazarusem miałem zatoczyć krąg wokół wieloryba. Gdy Estevan zniknął w ciemnościach, nie zdawałem sobie sprawy, że następnych nocy już się nie pokaże.

Lazarusowi nie udało się tej nocy wyprawić po rzeźbę statku. Gdy po magicznej ceremonii wrócili do pieczary Hotu Matui i do śpiących w niej przyjaciół, wójt położył się przy wejściu i nie zmrużył oka, tylko wypatrywał różnych tajemniczych znaków. Następnej jednak nocy, już po znalezieniu wieloryba, udało się i Lazarusowi wyśliznąć ponad śpiącymi. Jeden z nich się zbudził i szybko podkurczył nogi, gdyż przechodzenie ponad kimś ozna­czało nieszczęście. Zapytał też, dokąd się Lazarus wybiera, a ten rzekł, że idzie załatwić naturalną potrzebę. Za występem skalnym stał osiodłany koń, ruszył więc z kopyta do pieczary Hanga-o-Teo.

Z pierwszym brzaskiem Lazarus wsunął worek do mego namiotu, potem wpełznął sam. Usiadł w kucki na podłodze i dumnie wy­dobył z worka model jednoosobowej pora w kształcie kła, z wi­docznymi na kamieniu wiązaniami. Potem ukazał się jakiś potwór przypominający aligatora i elegancka czara z czerwonego kamie­nia z trzema wystającymi głowami ludzkimi na brzegu. Wreszcie oświadczył, że w pieczarze są jeszcze trzy kamienne statki, lecz żaden nie przypomina tak bardzo łodzi wykonanej przez Timoteo, jak ten, który przyniósł. Dałem mu sowitą zapłatę i poprosiłem, aby następnym razem przyniósł tamte statki. Uczynił to trzy noce później. Jedna rzeźba stanowiła model regularnego statku z szerokim pokładem, podniesionym dziobem i rufą, przy czym tak pokład, jak i boki składały się z grubych wiązek sitowia. Drugi statek był modelem vaka poepoe, płaski i szeroki jak tratwa lub płaskodenna barka, z masztem i żaglem wyrzeźbionymi z kamienia i z dwiema kulistymi wypukłościami o niewiado­mym przeznaczeniu na przedniej części pokładu. Trzecia rzeźba nie przedstawiała właściwie statku, lecz jakby wydłużoną tackę, ale zrobioną z sitowia i mającą w środku otwór na maszt. Na wewnętrznych stronach dzioba i rufy mieściły się dziwne głowy wytrzeszczające ślepia w stronę masztu. Jedna z tych głów miała wydęte policzki i wargi ułożone do dmuchania jak cherubin, który miał dmuchać na żagiel. Jej włosy łączyły się w jedno z sitowiem. Rzeźba była stara, a jej motyw i sposób wykonania obcy dla Wyspy Wielkanocnej. Gdy zapytałem Lararusa o bliższe szczegóły odnoszące się do tych kamieni, rozłożył ręce i nie po­trafił mi dać żadnego wyjaśnienia. Takie są kamienie i na tym koniec. Lecz w pieczarze znajdowało się jeszcze wiele, bardzo wiele innych rzeczy i teraz, ponieważ nie trafiło się żadne nie­szczęście, zamierzał mnie tam zabrać po skończeniu wizyty okrętu wojennego. Pod warunkiem jednak, że żywa dusza we wsi nie do­wie się o naszych planach.

Wójt nie przyniósł mi dotąd nic poza drewnianymi rzeźbami, które sam wykonywał. W przeddzień przybycia okrętu wojennego zawołałem go wieczorem do namiotu. Była to moja ostatnia szansa. Gdy statek odejdzie, odpłynie na nim również wójt, nikt zaś poza nim nie znał tajemnych wejść do rodzinnych pieczar, nawet jego własna żona i dzieci. Gdy wójt wszedł do namiotu, postanowiłem zrobić mu wielką niespodziankę; częściowo kierowałem się nadzieją, że on się odwzajemni czymś podobnym, a częściowo czyniłem to z sympatii i chęci wynagrodzenia go za to wszystko, czegośmy się od niego dowiedzieli. Opuściłem ściany namiotu, skręciłem knot lampy tak, aby panował półmrok, i nachy­lony zacząłem mówić szeptem. Już wówczas odniosłem wrażenie, że wójtowi włosy stawały dęba na głowie; przypuszczał, iż odbę­dzie się jakieś misterium. Oświadczyłem, że moje aku-aku po­wiedziało mi, iż wójt potrzebuje różnych rzeczy na swoją pierwszą podróż poza obręb Wyspy Wielkanocnej, i że idąc za radą aku-aku dam mu to wszystko, czego potrzebuje. Z tymi słowy wręczyłem mu swoją najlepszą walizkę, w której ułożyłem poprzednio pled podróżny, prześcieradło, ręczniki, ciepły sweter, parę nowych drelichowych spodni, dwie koszule, różne krawaty, skarpetki, chusteczki do nosa, buciki i różnorodne przybory toaletowe, od
grzebienia i mydła poczynając, a skończywszy na szczotce do zębów i przyborach do golenia. Potem otrzymał kosz pełen garnków do gotowania i przyborów do kuchni turystycznej, aby mógł sam prowadzić gospodarstwo, kilka kartonów ulubionych
papierosów i portfel z chilijskimi peso, aby mógł sobie dać radę przez kilka miesięcy pobytu w nieznanym wielkim mieście. Dostał też jedną z najładniejszych sukienek Yvonne, aby ofiarował ją żonie na pożegnanie, oraz różne zabawki. Wreszcie jako ostatnią rzecz wyciągnąłem wypchanego kajmana, młodego po­łudniowoamerykańskiego ałigatorka długości około 30 centymetrów, którego jakiś Murzyn w Panamie przypadkowo wmówił we mnie za tanie pieniądze.

Estevan i Lazarus przynosili mi ze swych rodzinnych pieczar podobne rzeczy z kamienia, również dobrze znana na wyspie rzeźba moko miała ten sam motyw. Cała Polinezja posługuje się tym stworzeniem jako symbolicznym zwierzęciem, chociaż jedy­nym podobnym gatunkiem na jej wyspach są malutkie jaszczurki. Wielu więc sądziło, że legendarny moko z Wyspy Wielkanocnej stanowi wspomnienie kajmanów, które dawni żeglarze widzieli na tropikalnych brzegach Ameryki Południowej. Wręczyłem małą wypchaną bestię wójtowi i oświadczyłem, że może ją umieścić na straży swej pieczary, gdy sam będzie się znajdować na kontynencie.

Przy każdym podarku wójt stawał się coraz bardziej podniecony i oczy mu niemal wyłaziły na wierzch, teraz zaś zupełnie oszalał. Szeptał głośno, że w swej pieczarze ma kamienną rzeźbę zupełnie podobną do tego zwierzęcia i że mi ją przyniesie. Potem zupełnie stracił mowę, obu rękoma potrząsał moją dłonią i zdołał tylko wykrztusić, że moje aku-aku jest „muy bueno, muy, muy, muy bueno”.

Była już ciemna noc, gdy uszczęśliwiony wójt wyszedł z namio­tu i krzyknął na swego wiernego przyjaciela Lazarusa, aby mu pomógł załadować worki na czekające konie. Potem obaj ruszyli w kierunku wsi, aby dogonić resztę.

Tajemnica pieczar pozostała nie rozwiązaną zagadką, a kolos przy namiotach stał po siedemnastym dniu oparty ukosem na wieży z kamieni, gdy dolina Anakena opustoszała. Długousi pojechali do wsi, aby się przygotować do jutrzejszej pracy i zaba­wy, my zaś udaliśmy się na pokład naszego statku, który świeżo wymalowany miał wypłynąć naprzeciw „Pinto”.



VII. Spotkanie z milczącymi strażnikami pieczar



Wielki chilijski okręt, przeznaczony do transportu oddziałów wojskowych, ukazał się na horyzoncie jeszcze wtedy, gdy słoń­ce leżało nisko nad morzem rzucając złote promienie i tajemnicze cienie na przybrzeżne skały. Spotkaliśmy „Pinto” tuż za ptasimi wyspami. Na pokładzie kolosa i na wieżach tłoczyli się ludzie. Gdy byliśmy burta w burtę, kapitan Hartmark dał sygnał syreną i pozdrowiliśmy naszych gospodarzy opuszczeniem i podniesieniem flagi. Okręt wojenny odpowiedział wystrzałem z działa i podniesieniem na główny maszt flagi norweskiej, co oznaczało niezwykłą uprzejmość. Dobywając z maszyny wszystkie siły zatoczyliśmy łuk i mały grenlandzki trawler eskortował pokojowo usposobionego kolosa do miejsca zakotwiczenia przy wsi Hanga-roa. Przy molo zebrała się cała ludność. Zagrzmiało 21 strzałów i od lądu oderwała się motorówka z gubernatorem, który miał powitać dowódcę okrętu w protektoracie marynarki chilijskiej.

Dwadzieścia minut po gubernatorze, zgodnie z poprzednią umową, wyruszyłem w kierunku okrętu naszą motorówką w towarzystwie kapitana i lekarza wyprawy. Powitano nas niezwykle serdecznie. Przy kieliszku cocktailu wygłosiłem małą mówkę z podziękowaniem za gościnność okazywaną nam przez gubernatora i jego ludzi, a dowódca w serdecznej odpowiedzi życzył nam na przyszłość tyle powodzenia, ileśmy go mieli dotychczas. Zaproponował nam pomoc w zaopatrzeniu, jeżeli czegoś potrze­bujemy, kazał też przynieść dwa wielkie worki pocztowe, które kapitan i doktor chwycili z wielką radością. Tym zakończyły się formalności i położone zostały podwaliny pod miłe współżycie towarzyskie.

Wkrótce drzwi się znów otworzyły i wkroczył wójt w świeżo wyprasowanej koszuli i w krawacie, a za nim Lazarus i pół tuzina przedstawicieli ludności wyspy. Wójt podskoczył do wygalowanego dowódcy i uchwycił jego dłoń, po czym wysokim głosem i z żywą gestykulacją oświadczył wszystkim, że to jest odpowiedni dowódca, który zna się na rzeczy, bo on pierwszy powitał wyspę salwą armatnią. Następnie wyprężył się jak struna z rękoma na szwach spodni i wraz ze stojącymi na baczność rodakami odśpiewał chilijski hymn narodowy, czyniąc to z wielką brawurą i tuż przed nosem dowódcy. W następnej sekundzie wójt i jego świta przybrali postawę jak do jazz-bandu i z ruchomymi palcami i kolanami wykonali swój własny hymn królewski o Hotu Matui, który wylądował w Anakena. Jeszcze ostatnia strofka nie zamarła w ustach wójta, gdy dostrzegł mnie. Zesztywniał jak kot gotowy do skoku, pokazał na mnie palcem i wrzasnął:

- Min amigo, Señor Kon-Tiki!

Jakby na sygnał i on, i wszyscy członkowie delegacji wetknęli ręce do kieszeni i zaczęli wyciągać amerykańskie papierosy różnych marek potrząsając nimi przed nosem dowódcy okrętu. Niech widzi, jakie wspaniałe rzeczy przywieźliśmy na wyspę, a tak właśnie powinno być. Dowódca wysłuchał tego wszystkiego cierpliwie i ze stoickim spokojem. Gdy taca z kieliszkami pojawiła się na nowo i członkom delegacji wyspiarzy też ją podano, w oczach wójta ukazał się wesoły błysk. Jednak ten dowódca to człowiek odpowiedzialny, chociaż przywiezione przezeń papierosy nie umywają się nawet do papierosów Señora Kon-Tiki. Zobaczyłem z pewną obawą, jak jednym łykiem cocktail zniknął we wnętrzu wójta, który potoczył dokoła dumnym wzrokiem i uspokajającym kiwnięciem głowy dał mi znak, że nie ma powodu do niepokoju; potem delegacja ludności opuściła salon dowódcy udając się na zwie­dzanie okrętu.

Następny raz zobaczyłem wójta, jak w mesie oficerskiej stał otoczony pełnym podziwu tłumem. Wśród pasażerów okrętu znajdowali się między innymi profesorowie Wilhelm i Peña z grupą chilijskich studentów archeologii, którzy mieli obejrzeć nasze wykopaliska. Znałem obu miłych profesorów z czasu swego pobytu w Chile i zostałem powitany w serdeczny południowy sposób, to znaczy uściskiem. Profesorowie i studenci słuchali z zainteresowaniem o naszym odkryciu różnych epok na Wyspie Wielkanocnej, a także o niezwykłych figurach, któreśmy wydo­bywali z ziemi. Nie śmiałem jednak w tym miejscu, w barze, wspomnieć ani słowem o dziwnych rzeźbach, które dostawałem z tajemniczych pieczar. Jedno nieostrożne słowo mogło zniszczyć wszystkie szansę rozwiązania zagadki pieczar rodzinnych. Projekt dostania się do takiej pieczary wisiał jeszcze w powietrzu, gdyby zaś coś już teraz przenikło do wiadomości wyspiarzy, mogliby z przestrachu zamknąć usta, a także pieczary na siedem pieczęci.

Gdy zbierałem się do odejścia, odczułem nagle prawdziwy szok. Od strony baru usłyszałem pewny siebie głos wójta, dżwięczący teraz jakimś niezwykłym tonem. Zobaczywszy zaś, w jaki sposób odstawia szklankę, zrozumiałem, co się tam święciło. Głośno i uroczyście zabrzmiały słowa:

- Moi przyjaciele, jestem bogatym człowiekiem, jestem wła­ścicielem pieczary.

Chwilę stałem jak wryty, oczekując, co teraz nastąpi. Nic jednak nie nastąpiło. Reszta obecnych rozmawiała między sobą o zupełnie innych sprawach, a wójt nie powiedział więcej ani słowa. Nie pierwszy zresztą raz wygadał się nad kieliszkiem. Lecz albo nikt go nie dosłyszał, albo brano to za niemądre ględzenie, albo nikt w ogóle nie rozumiał znaczenia słów „jestem właścicielem pieczary”. Może zresztą wójt oprzytomniał i sam przestraszył się swoich słów, gdyż wracając wkrótce motorówką na nasz statek zobaczyłem go w drodze na brzeg w innej łodzi.

Tego roku załodze „Pinto” i pasażerom zaoferowano marny wybór rzeźb z drzewa. Lepsze zostały już dawno wymienione z członkami naszej wyprawy. Dlatego też profesor Peña udał się aż do domu wójta, gdzie znalazł obfity wybór gotowych lub na pół gotowych rzeźb w najwyższym gatunku. Wójt odmówił jednak sprzedaży, te rzeźby były przeznaczone dla Kon-Tiki, a ze statku Kon-Tiki ma więcej zamówień, niż jest zdolny wykonać. Peña musiał się tym zadowolić. Usłyszał też o „dobrym szczęściu” Kon-Tiki, bo gdy tylko Kon-Tiki lub jego ludzie odwrócili jakiś kamień lub wbili szpadel w ziemię, zaraz znajdo­wali coś niezwykłego. Peña słuchał tego cierpliwie, a gdy gadatliwy wójcisko, pod lekkim gazem, wpadł w swój ton, nie było końca opowiadaniom o tym wszystkim, co ludzie Kon-Tiki znaleźli w ziemi. Wreszcie profesor Peña zaczął się zastanawiać. Opowia­dania wójta mogły u każdego wywołać wrażenie, że na Wyspie Wielkanocnej trawa rosła po prostu na grubej warstwie skarbów; nie wspomniał on natomiast o tym, że prawdziwie wartościowe rzeczy, a więc odkopane ruiny i figury, znajdowały się na swoich miejscach. Peña musiał więc nabrać przekonania, że statek naszej wyprawy pękał od nadmiaru wartościowych rzeczy znalezionych w grobach i od innych skarbów o muzealnej wartości, które znaleźliśmy dlatego, iż pierwsi wpadliśmy na pomysł prowadzenia wykopalisk na bezdrzewnej wyspie.

Wieczorem profesor Peña zjawił się ponownie na lądzie, tym razem obnosząc jakąś depeszę. Ludzie, którzy ją widzieli, przy­biegli do mnie przestraszeni z wiadomością, że depesza pochodziła od chilijskiego ministra oświaty. Upoważniał on profesora Peña do konfiskaty rzeczy znalezionych przez naszą wyprawę i zabra­nia ich ze sobą na okręcie do Chile. Gubernator przeraził się, dowódca okrętu speszony pocierał dłonie, a ojciec Sebastian nic nie pojmował. Jeżeli pełnomocnictwo pochodziło rzeczywiście od ministra, żadna siła nie mogła wstrzymać Peña. W takim wypadku nasza wyprawa musiałaby wydać wszystko, co archeo­lodzy w ciągu sześciu miesięcy wydarli z łona ziemi, do najmniejszego odłamka kości i do najmniejszej próbki węgla drzewnego. Nasi chilijscy przyjaciele, bardzo speszeni, zdecydo­wali się uczynić wszystko w celu wyjaśnienia sprawy i postano­wili odbyć konferencję okrągłego stołu z profesorem Peña w małym gabinecie ojca Sebastiana. Wszyscy spodziewali się, że dojdzie do porozumienia. Tymczasem wiadomość rozeszła się wśród wyspiarzy. Przybiegli do mnie oświadczając z gniewem, że nikt nie ma prawa zabierać mi tego, co od nich kupiłem; mieli prawo rozporządzać swobodnie swoją własnością. Szczególnie Estevan i Lazarus obawiali się o swe kamienie z pieczar. Lazarus oświadczył jednak, że jeżeli wezwę na pomoc swoje aku-aku, to na pewno nikt nic nie ruszy na pokładzie statku. Wójt miał nieszczęśliwą minę i rozumiał, że to jego wina; wybierał się do profesora Peña z oświadczeniem, że na statek zawiozłem tylko to, co pochodziło z zakupów wśród miejscowej ludności, a nie to, co zostało wykopane.

- Mamy prawo darowywania i sprzedawania naszej własności, komu nam się podoba - oświadczył i ruszył na poszukiwanie profesora.

Tymczasem ustalono, że dowódca ze świtą objadą wyspę jeepem, aby obejrzeć roboty prowadzone przez naszą wyprawę. Dopiero za kilka dni mieliśmy się zebrać na postanowioną konferencję. Pobyt „Pinto” wyznaczony został na cały tydzień. Gonzalo miał zabrać Peña i studentów na konną wycieczkę po wyspie, później zaś ta grupa miała rozpocząć własne prace wykopaliskowe przy starych domach z sitowia na równinie Tepeu pod fachowym kierownictwem Billa.

Nazajutrz morze było niespokojne, wielkie bałwany nacierały na brzeg. Pasażerowie z „Pinto” nie zeszli na ląd, ci zaś, którzy znajdowali się na brzegu, musieli zostać, gdyż nie mogli wrócić na pokład. Schronili się u ojca Sebastiana, o którym wszyscy słyszeli jako o nie koronowanym królu wyspy. Księdza tak wreszcie zmęczyło ciągłe fotografowanie i lawina pytań, że wy­mknął się z domu i przyszedł do mnie. Zapytał, czy nie mogli­byśmy się przedostać na nasz statek, aby mieć wreszcie spokój od natrętów.. Ojciec Sebastian nie obawiał się fal, należało tylko znaleźć kogoś znającego dobrze rafy, aby nas przewiózł na pokład. Na molo obmywanym raz po raz falami stał wójt i z nieszczęśliwą miną poprosił, aby go zabrać; musiał koniecznie ze mną porozmawiać, i to zaraz.

- Don Pedro może z nimi jechać - powiedział przyjaźnie ojciec Sebastian i korzystając z wyciągniętej pomocnie dłoni kapitana wskoczył w swym długim habicie do tańczącej na falach motorówki.

Na pokładzie statku było już po obiedzie i steward przygotował zimne przekąski dla ojca Sebastiana, wójta, kapitana i mnie. Ojciec Sebastian lubił dobre jedzenie, a kanapki z piwem bardzo mu smakowały. Ja też nie narzekałem na brak apetytu i dobre jedzenie stawiam wysoko wśród wszystkich dóbr materialnych. Obaj goście poczuli się więc w dobrym towarzystwie, jedli i pili z zadowoleniem, które dosłownie od nich promieniowało, delektowali się i znów jedli nie zważając na kołysanie się statku na falach. Mieliśmy na pokładzie piwo w puszkach, ojciec Sebastian dał skinięciem głowy znak, że wójta też można poczęstować. Obaj zresztą wiedzieliśmy, że tak czy tak może on teraz kupić trunki na „Pinto”. Wójt czuł się wniebowzięty, zajadał z apetytem i po trochu przelewał piwo z puszki do szklan­ki. Po pewnym czasie ojciec Sebastian zaczął zwalniać tempo, potem uśmiechnął się z zażenowaniem i przeprosił nas, fale dawały się bardziej we znaki, niż się tego spodziewał. Kapitan pomógł mu wyjść na pokład, gdzie ksiądz stanął przy burcie i korzystał ze świeżego powietrza, podczas gdy wójt jakby nigdy nic na nowo napełnił talerz i zajął się nową porcją smakołyków. Skoro tylko znaleźliśmy się sami, pochylił się ku mnie i nie przestając jeść zaczął mówić o aku-aku. Nie potrzebuję się obawiać, że ktoś mi coś zabierze, bo przecież nasze połączone aku-aku potrafiły opóźnić o cały dzień przybycie wielkiego okrętu wojennego. Chwyciłem się tej nowej nici i chełpliwie wyszeptałem, że moje własne aku-aku opowiedziało mi, co wójt trzyma w swojej tajemniczej pieczarze, niezależnie od tego moko, które mi przyrzekł. Za pomocą dość ogólnych zwrotów opisałem wygląd kilku kamieni, które powtarzały się w obu pieczarach, Estevana i Lazarusa; wychodziłem z założenia, że skoro te rzeczy znajdowały się w tamtych, to powinny być też w pieczarze wójta. Wójt zesztywniał na swym krześle i zapomniał o jedzeniu. Czyżby moje aku-aku dostało się do jego tajnej pieczary? Musiał przyznać, że się nie myliłem, potem gorączkowo zabrał się do jedzenia i starał się pytaniami wybadać, co jeszcze wiem. Nie powiedziałem nic więcej, gdyż liczyłem na to, że przed odjazdem wójt sam zechce mi pokazać swoją pieczarę. Po tych moich słowach wójt umilkł i siedział cicho. Wszedł steward i napełnił półmiski. Mój gość zrobił to samo ze swoim talerzem i znów pogrążył się w rozkoszach kulinarnych. Uniósł puszkę od piwa i popatrzył na mnie żałośnie; była pusta jak i inne puszki. Właśnie miałem zamiar wyjść i dowiedzieć się, jak z ojcem Sebastianem, gdy zauważyłem, że steward postawił świeżo otwartą puszkę piwa na beczce oliwy obok drzwi. Przechodząc przez próg pochyliłem się do tyłu i postawiłem pełną puszkę przed łapczywie zajadającym wójtem, a pustą wrzuciłem do morza. Rozmawiałem przy burcie z ojcem Sebastianem, który na powie­trzu czuł się znacznie lepiej, gdy nagle usłyszeliśmy dochodzący z salonu przeraźliwy wrzask wójta. W trzech susach znalazłem się przy drzwiach; wójt siedział jak przygwożdżony, z twarzą skrzywioną strachem i oczyma na wierzchu. Pokazywał na puszkę z piwem:

- Kto ją tu postawił, kto ją tu postawił? - darł się bez opamiętania.

Momentalnie przyszło mi na myśl, że coś mogło być nie w po­rządku z tą puszką, którą steward odstawił za drzwi. Trafiały się zepsute puszki i może wójt pomyślał, że chcieliśmy go otruć. Powąchałem zawartość.

- Kto ją tu postawił, wszystkie puszki były puste, kiedy
ty wyszedłeś! - wrzeszczał wójt histerycznie, jakby się opędzał od duchów. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że widocznie nie zauważył, kiedy zmieniłem puszkę.

- A więc nikogo tu nie było? - zapytałem ostrożnie.

- Nie, ani żywej duszy.

- W takim razie musiało tu być moje aku-aku.

Wójt ani chwili w to nie wątpił. Takiego aku-aku nigdy jeszcze nie spotkał, z wyraźną zazdrością patrzył na mnie, posia­dacza niewidocznego służącego przynoszącego piwo na każde żądanie. Powoli uspokoił się całkiem i zabrał do jedzenia, uważnie teraz czuwając, aby nic tajemniczego znów się nie zdarzyło. Ostatnie kanapki zawinął w papierowe serwetki i wetknął do kieszeni. Najedzony do syta, przyłączył się do nas. Kapitan podniósł kotwicę i ostrożnie podprowadził statek nieco bliżej lądu, gdzie niewielki cypel dawał lepszą osłonę.

Epizod z puszką piwa wywarł większy wpływ na wójta niż kamienne wieloryby i wszystko inne, co dotąd widział. Gdy po południu wraz z przypływem przedostaliśmy się znów na brzeg, wziął mnie na stronę i oświadczył szeptem, że jego aku-aku przez cały czas namawia go, aby udał się do pieczary i przyniósł mi coś, on sam też ma na to ochotę, ale musi najpierw poprosić o zgodę swoją babkę. Nie wiedziałem, że ma babkę, zapytałem
więc, gdzie ona jest.

- Tam na górze, nad Hanga Piko, tuż przy drodze pod betonowym blokiem - brzmiała odpowiedź.

Wzdrygnąłem się, przez ułamek sekundy mignął mi w oczach widok starej kobiety bezsilnie rozciągniętej pod czymś, co się przewróciło, lecz zaraz zrozumiałem, że oczywiście babcia nie żyła i została pochowana tam na górze. Wójt zwierzył mi się szeptem, że nie może się jej pytać w dzień ani przy księżycu; musi być zupełnie ciemno. Zapyta ją przy pierwszej okazji i jeżeli babka wyrazi zgodę, pójdzie do pieczary, jak radzi aku-aku.

Następnego dnia podnieśliśmy kotwicę i powróciliśmy do obozu w Anakena, „Pinto” zaś rozpoczął wyładunek. Gonzalo ruszył na konną wyprawę z profesorem Peña i studentami, a nasi archeolodzy, pozbawieni robotników, pokazywali zwiedzającym miejsca wykopalisk. Życie towarzyskie kwitło, odbył się dla nas obiad na „Pinto”, a dowódca statku wraz ze świtą podejmo­wany był przez gubernatora i w naszym obozie w Anakena. Gdy Peña i studenci dotarli do nas, odbył się przyjemny wieczór, po którym zanocowali w naszym obozie. Jeden ze studentów był boliwianskim archeologiem i nie posiadał się z zachwytu na widok czerwonej figury z Vinapu i klęczącego kolosa z Rano Raraku; sam pracował przy wykopaliskach w Tiahuanaco i na­tychmiast rozpoznał oba typy rzeźb. Peña promieniał pysznym humorem, zachwycony wszystkim, co widział; wyszeptał mi jednak do ucha, że niestety ma do spełnienia „nieprzyjemną misję”, a dotąd nie udało mu się ustalić ze mną spotkania w związku z nieprzyjemną depeszą. Ustaliliśmy więc czas spotkania i pozo­staliśmy dobrymi przyjaciółmi.

Kilka dni później dostałem wiadomość od wójta, aby posłać jeep do wsi w celu zabrania „ciężkiego worka z ważnymi rzeczami”. Kapitan pojechał jeepem, przy okazji miał przywieźć trzy zakonnice, które wyjeżdżały na „Pinto” i przed wyjazdem chciały zobaczyć figurę prawie podniesioną przez wójta. Gdy wóz wrócił, wójt i Lazarus siedzieli z tajemniczymi minami na wierzchu dużego worka w bagażniku; resztę miejsca w jeepie zajmowały zakonnice i kapelan z „Pinta”. Przybyłe towarzystwo udało się na zwiedzanie, a dwaj wyspiarze wnieśli wór do mego namiotu. Wójt wreszcie dał się przekonać. Odwiedził pieczarę razem ze swą rodzoną babką. Ciężko musiał pracować, bo biło od niego rozgorączkowanie. Natomiast Lazarus odczuwał wido­czną ulgę, oddychał jakby swobodniej; stwierdzał na własne oczy, że nie był jedynym zabierającym kamienie z rodzinnej pieczary. Obu ogarnęło przerażenie, gdy po załadowaniu worka na jeep kapitan oświadczył, że teraz jedzie po zakonnice. Lecz wszystko poszło jak po maśle; mieli „dobre szczęście”.

W worku znajdował się pakunek z pięcioma kamieniami po­chodzącymi z pieczary nr 2 Lazarusa, która leżała przy Vinapu i z której pierwszy raz coś zabrał. Pozostałe trzynaście kamieni pochodziło z pieczary wójta. Były to najpiękniejsze rzeźby, jakie dotąd widziałem. Jedna z nich przedstawiała łeb psa z otwartym pyskiem, wyszczerzonymi zębami i tak złymi oczyma, że przy­pominał raczej wilka lub lisa niż zwykłego psa. Nie mogłem się oderwać od patrzenia na ten klasyczny typ rzeźby. Było jeszcze kilka rzeźb psów lub zwierząt przypominających psy; jeden miał pysk, ciało i ogon tak rozciągnięte, że przypominałby raczej krokodyla, gdyby nie stał na czterech łapach. Pełzający moko z szerokim łbem, rozwartą paszczą i zębatym grzebieniem na grzbiecie do złudzenia przypominał kajmana, naliczyłem różne ptaki i ludzi-ptaków, i jakąś dziwną głowę z kamienia. Figury Lazarusa też były ciekawe, między nimi znajdował się płaski kamień z płaskorzeźbą wyobrażającą dwa węże w czasie kopulacji.

W oczach wyspiarzy miałem uchodzić za człowieka znającego już z góry odpowiedź na wszelkie pytania, musiałem więc zachować niezwykłą ostrożność, aby nie zdradzić swej ignorancji zadaniem jakiegoś głupiego pytania. Tak bardzo zaabsorbował mnie widok kamieni, że zapytałem, do czego też one służyły. Nikt jednak na to nie zareagował.

- One dodają siły prawdziwym rzeczom - wyszeptał wójt. Wziął do ręki bardzo realistyczną rzeźbę homara, albo raczej langusty, z kleszczami podgiętymi pod brzuch jak w naturze i z czułkami zwisającymi spod skorupy grzbietowej. - To dodaje siły languście, dlatego zjawia się ich więcej przy brzegach.

Potem wskazał na dwa węże wyjaśniając, że podwójne figury dają podwójną siłę. Wiedziałem, że na wyspie zupełnie nie znano węży, na próbę więc spytałem, czy ta rzeźba da podwójną siłę węgorzowi. Nie, bo to nie węgorze, węgorz nie ma szerokiego łba i cienkiej szyi jak te dwa zwierzęta, to są zwierzęta lądowe podobne do tych, które Chilijczycy nazywają „culebra”. Olbrzymi zwierz tego samego gatunku jest wyryty na skale w drodze do doliny Hanga-o-Teo, wyjaśnił Lazarus.

Przypomniałem sobie, że ojciec Sebastian mówił mi raz o tym i proponował, abym obejrzał to miejsce razem z archeologami. Eroria wiedziała, gdzie to jest, ale jakoś dotąd nie wybrałem się tam.

Nagle Lazarus oświadczył z zachwytem, że pierwszy raz się zdarza, aby o tych rzeczach ludzie mówili między sobą. On zdradził się przed wójtem, że kilka razy przynosił mi figury z pieczary, a wójt mu powiedział, że postanowił uczynić to samo. Nie mieli już więc przed sobą tajemnic i stwierdzili, że to, co jeden miał w pieczarze, znajdowało się też u drugiego.

Wiedziałem, że niegdyś w Polinezji łączono magiczną siłę z włosami ludzkimi, moje zaś wiadomości w tym względzie bardzo zaimponowały wójtowi i Lazarusowi, którzy twierdzili ze swej strony, że doskonale się na tym znają. Dowiedziałem się teraz, że wójt miał wśród rodzinnych skarbów w kamiennej czarze pukle włosów wszystkich swych zmarłych krewnych, nie wyłą­czając rudowłosej dziewczynki. Potem zrobił straszliwy grymas i zdradził nam trzęsącym głosem, że w pieczarze jest też głowa, prawdziwa głowa. Cała wyspa zarzucona była czaszkami w róż­nych miejscach, ale zrozumiałem, że nie to ma na myśli, i zapyta­łem, czy idzie mu o kamienną głowę. Ale skąd, to była prawdziwa głowa, ludzka, dodał z dreszczem, znów z okropnym grymasem chwytając się za włosy. Czyż mógł posiadać zasuszoną głowę, jak to się zdarza na niektórych innych wyspach Polinezji?

Lazarus wyznał, że w żadnej z odwiedzanych przez niego pieczar nie było ani włosów, ani głowy, tylko czaszki i kości jego własnych przodków.

Wójt zdradził mi tajemnicę, że obecnie musi być w użyciu około piętnastu pieczar rodzinnych, wiele zaś, bardzo wiele prze­padło. O ile mu wiadomo, tylko potomkowie długouchych i ci, którzy mieli w żyłach krew długouchych, posiadali takie pie­czary. Nie wierzył, aby krótkousi je mieli. Najważniejszą ze swych własnych pieczar odziedziczył w prostej linii od Ororoiny, jedynego długouchego płci męskiej, który przeżył bitwę w okopie wodza Iko. Wójt przejął pieczarę po swym ojcu, który przejął ją po przodkach, a wszystko sięgało tych czasów, kiedy Ororoina i inni długousi musieli ukrywać swe skarby w pieczarach, aby krótkousi nie mogli im tego zrabować. Już od czasu gdy był pięcioletnim chłopcem, pracował i uczył się od starszych członków rodziny, ale ojciec uznał go godnym zobaczenia czegokolwiek dopiero wtedy, gdy miał piętnaście lat. Wtedy pozwolono mu zostać w pobliżu pieczary, podczas gdy ojciec udał się do niej i przyniósł coś, aby mu pokazać. Taka ceremonia powtarzała się niezmiennie przez jedenaście pokoleń.

Wójt przerwał na chwilę. Potem powiedział:

- Pierwszy raz mówię o tym jakiemuś człowiekowi. Przed wpuszczeniem mnie do pieczary ojciec odciął mi pukiel włosów z głowy.

Dotknął swych włosów, a Lazarus z takim napięciem śledził każdy najmniejszy ruch wójta, że zrozumiałem, iż dla niego było to taką samą rewelacją jak dla mnie. Ojciec zawinął włosy w kawałek liścia bananowego, potem przewiązał to sznur­kiem, na którym zrobił jedenaście węzełków. Zawiniątko zanie­siono do rodzinnej pieczary i złożono w kamiennej czarze przy­krytej drugą czarą. Włosy innych członków rodu znajdowały się w czarze stojącej obok. Natomiast w tej specjalnej czarze leżało tylko jedenaście zawiniątek z włosami, przeważnie rudymi. Pierwsze zawiniątko miało jeden węzełek i zawierało włosy Ororoiny, drugie z dwoma węzełkami - włosy syna Ororoiny i tak dalej, aż dochodziło do zawiniątka z dziesięcioma węzełkami, w którym były włosy ojca wójta, ostatni zaś węzełek, oznaczony jedenastu węzełkami, zawierał jego własne włosy. Po złożeniu pukla włosów do czary dowiedział się wszystkich tajemnic dotyczących wejścia do pieczary rodzinnej. Uroczystym obrzędem zawiadomiono to aku-aku, które pilnowało pieczary, że odtąd jeszcze jeden członek rodu otrzymał prawo wstępu przez tajemne wejście. Potem mógł pierwszy raz obejrzeć starą pieczarę Ororoiny. Przez cały swój męski wiek sam piastował tajemnicę, teraz jednak powstał problem nie do rozwiązania. Jego własny syn, rudowłosy Juan, okazał się „dzieckiem naszych czasów”; nie miał zrozumienia dla starych zwyczajów. Choć już dorosły i żo­naty, nie można było na nim polegać w tak tajemnych i ważnych sprawach. Gdyby Juan dowiedział się, gdzie jest wejście, ogarnę­łaby go żądza pieniędzy i chciałby się wzbogacić przez sprzedaż zawartości pieczary ludziom z kontynentu. Dlatego wójt będzie raczej zmuszony do tego, aby z czasem przekazać pieczarę swemu młodszemu bratu, Atanowi, gdyż ten ma dobre serce i szanuje nakazy przodków.

Oczekiwaliśmy na obiad gości z okrętu, musiałem więc przerwać. Wójt zakończył stwierdzeniem, że obecnie on, Lazarus i ja jesteśmy związani braterskim węzłem, a to samo dotyczy też naszych aku-aku, w tej chwili przy nas obecnych.

- Moje stoi tutaj - powiedział z zadowoloną miną i wskazał miejsce po swej lewej stronie, na wysokości kolana. Potem wyszliśmy razem z namiotu, a nasze aku-aku zapewne plątały się nam między nogami, o ile niewidocznym malcom nie łatwiej było wyjść wprost przez płótno. Bo przecież takie aku-aku samo potrafiło się poruszać własnymi sposobami; wójt zapewnił nas, że jego własne może w ciągu kilku minut odbyć drogę do Chile i z powrotem.

Po wyjściu wójt udzielił Lazarusowi praktycznych rad w spra­wie ostatecznego podniesienia figury w ciągu jednego dnia po jego wyjeździe na „Pinto” i Lazarus przejął kierownictwo. Goście przybyli na obiad naszym jeepem i jeepem gubernatora, a wie­czorem udałem się wraz z innymi do wsi; mieliśmy odbyć ustaloną poprzednio konferencję z profesorem Peña w domku ojca Sebastiana. Ksiądz leżał z gorączką, lecz jego niewielki gabinet wypełnił się po brzegi wszystkimi, którzy pragnęli ucze­stniczyć w konferencji.

Przewodniczył dowódca okrętu, który obecnie sprawował naj­wyższą władzę na wyspie. Podobnie jak gubernator był bardzo przychylnie do nas nastawiony, tym bardziej po zapoznaniu się z pracami archeologów. Zamierzał depeszować do dowództwa marynarki i spróbować uzyskać dla nas zezwolenie na zabranie z wyspy całej figury. Wiedział, że staraliśmy się o to poprzednio, lecz otrzymaliśmy odmowną odpowiedź, gdyż figury pozostawały pod ochroną jako zabytki; teraz jednak stwierdził na własne oczy, że wydobyliśmy na światło dzienne figury dotąd nie znane, w każdym więc razie po naszym odjeździe pozostałoby ich więcej niż w chwili naszego przybycia Obok dowódcy okrętu i jego adiutanta siedział gubernator, profesor Wilhelm, profesor Peña z jakimś studentem, poza tym Gonzalo jako oficjalny łącznik naszej wyprawy, Ed i ja.

Peña zaczął od wyrażenia wdzięczności i podziwu dla pracy dokonanej przez wyprawę na wyspie, potem z wyrazami ubolewa­nia wyciągnął pełnomocnictwo do skonfiskowania całego naszego materiału archeologicznego. Profesor Wilhelm, światowej sławy badacz zagadnień etnicznych, wystąpił natychmiast w obronie naszej sprawy. Archeolodzy wyprawy nie będą mogli dokończyć pracy, jeżeli nie zabiorą swego materiału archeologicznego do laboratoriów, oświadczył. Dlaczego nic nie powiedziano wcześ­niej; przecież Heyerdahl sam był w Chile, aby wyjaśnić wszystkie problemy przed wyruszeniem wyprawy na Wyspę Wielkanocną.

Peña przyznał mu rację, lecz oświadczył, że wszystko wynikło z przykrych niedociągnięć administracyjnych. Zezwolenia udzie­liło Ministerstwo Spraw Zagranicznych, jakkolwiek decyzja należy do Ministerstwa Oświaty.

Wtrąciłem, że osobiście odwiedziłem ministra oświaty, który był niezwykle uprzejmy i pytał, czy mam jakieś trudności lub potrzebuję jakiejś pomocy.

Wilhelm odpowiedział mi natychmiast, że wszyscy chcą po­móc, idzie tylko o to, aby dokonać tego legalną drogą. A można to zrobić, gdyż prawo o zabytkach, w którego formułowaniu sam uczestniczył, dawało wyjście.

Wtedy powstał student profesora Peñy i poprosił o głos. Wy­jaśnił, że powodem konfiskaty jest brak materiałów z Wyspy Wielkanocnej w chilijskich muzeach. Nikt nie ma tak mało rzeczy z Wyspy Wielkanocnej jak my, zapewniał.

Przy poparciu Eda i Gonzalo powtórzyłem, że prace wyko­paliskowe naszej wyprawy wydobyły na światło dzienne figury i mury, które obecnie oglądali. Te rzeczy odkopaliśmy i częściowo zrekonstruowaliśmy. Poza tym znaleźliśmy kości, węgiel drzewny i fragmenty narzędzi, co niezbyt nadaje się do wyłożenia w mu­zeum, stanowi natomiast bezcenny materiał do archeologicznych studiów nad przeszłością wyspy. Wszystkie znalezione rzeczy będą później wyliczone w naukowym sprawozdaniu, a czego tam nie będzie, to tylko rzeczy bezwartościowych. Postawiłem więc wniosek, żebyśmy mogli zabrać wszystko, co się wykopało, a po zakończeniu naszych studiów i opublikowaniu materiałów przed­stawiciele Chile będą mogli wybrać to, co będą chcieli.

Zarówno Peña, jak i student chwycili się tej propozycji, naj­widoczniej właśnie o czymś podobnym myśleli, a wyjście pro­pozycji z mojej strony jeszcze bardziej im odpowiadało.

Dodałem, że jakkolwiek nie wykopaliśmy z ziemi żadnych wartościowych okazów muzealnych, to jednak wyspiarze przy­nieśli nam wiele różnych rzadkich rzeczy stanowiących, jak mówili, ich własność.

- To, co wyspiarze panom przynieśli, wcale nas nie interesuje - oświadczył Peña. - Chyba - z uśmiechem przysunął się bliżej - że przynieśli panom tablice rongo-rongo.

- Niestety, nie przynieśli rongo-rongo - odpowiedziałem - ale wiele innych rzeczy.

- To mnie nie interesuje - powtórzył Peña. - Nie przybyłem tu w charakterze urzędnika celnego. To, co panowie kupili od wyspiarzy, wszyscy moglibyśmy kupić; nam zależy tylko na tym, co panowie wykopali z ziemi, ponieważ przed panami nikt nie
prowadził tu prac wykopaliskowych.

Następnie została spisana umowa, która odbierała mi prawo trwałej własności materiałów archeologicznych wydobytych przez wyprawę z ziemi. Zaprosiłem profesora Peñę do obejrzenia wszystkich posiadanych przez wyprawę materiałów, tak znalezio­nych, jak i kupionych, i na tym zakończyliśmy konferencję. Pod­czas gdy inni pozostawali w celu przepisania umowy na czysto, wyszedłem na zewnątrz, do czekających w ciemności przy jeepie kapitana i mechanika. Usiadłem w samochodzie i wzdrygnąłem się nagle, zobaczywszy obok jakiś cień. Był to Lazarus. Szepnąłem do niego, że wszystko w porządku, lecz on mi przerwał:

- Wiem o tym. Stałem pod oknem i podsłuchiwałem. Gdyby ten mały. gruby człowiek zapowiedział, że coś ci zabierze, pole­ciałbym do wójta i zjawilibyśmy się tu w dwustu chłopa.

We własnym i w profesora Peñy imieniu dziękowałem losowi, że doszliśmy do przyjaznego porozumienia, a Lazarusa starałem się przekonać, że nigdy nie wolno robić czegoś podobnego. Nieco dalej przy drodze stał wójt obok swego płotu, wyraźnie zdenerwowany.

- Nie przejmuj się, nie przejmuj się - uprzedzał widocznie w przekonaniu, że jesteśmy równie podnieceni jak on sam. - Jak się skończyło? - zapytał ciekawie.

Gdy usłyszał, że nikt nie ma prawa zabrać mi choćby jednego moai-kava-kava, wyprężył się dumnie.

- Widzisz - uderzył się w pierś. - Oto nasze zjednoczone aku-aku.

Poprosił kapitana i mechanika, by chwilę poczekali w jeepie, bo musi zamienić kilka słów w domu ze mną i z Lazarusem. W izbie miał okrągły stół, trzy krzesła i szafę w rogu. Podkręcił knot lampy, wydobył butelkę świeżo kupionego wina i nalał do trzech kieliszków. Musieliśmy wylać nieco na palce, wetrzeć to we włosy na „dobre szczęście”, resztą zaś wypiliśmy toast. Wójt obmyślił pewien plan. Noc była czarna jak smoła. Lazarus do­trzyma towarzystwa tym w jeepie, a on weźmie mnie, aby odwiedzić babkę. Należy ją spytać, czy mogę wejść do pieczary. Wyraziłem oczywiście zgodę i wyszliśmy do czekających. Nasze włosy czuć było winem.

Pojechaliśmy jeepem do rozstaju przed domem gubernatora, tam skręciliśmy nieco w dół w stronę mola i stanęliśmy ze zga­szonymi światłami. Gwiazdy migotały na niebie, kilku wyspiarzy przejechało konno w ciemnościach: ledwie ich rozróżniałem w mroku, lecz zdawało się, że kopyta uderzają o ziemię tuż obok jeepa. Po ich przejeździe wójt oświadczył, że pójdziemy na wzgórze przypatrzyć się gwiazdom, a kapitan i mechanik udawali, że w to wierzą.

Postępowałem tuż za wójtem, który skierował się na prawo od drogi, aż w mroku zamajaczyły jakieś kamienie, wyglądające na stary mur. Wójt stanął i szepnął, że po drugiej stronie tych kamieni nie może już powiedzieć do mnie ani słowa, będzie tylko dawał znaki. Poszedł następnie pięćdziesiąt metrów, a ja za nim.

Doszliśmy do czegoś przypominającego nieregularną, jasną płytę kamienną, mógł to być cement rozsmarowany na wierzchu, ale w ciemnościach nie potrafiłem dokładnie rozróżnić. Wójt stanął. Wskazał na ziemię przed sobą i składając głęboki ukłon wycią­gnął ramiona w przód z dłońmi skierowanymi ku ziemi. Doszedłem do przekonania, że oczekiwał ode mnie tego samego, stanąłem więc obok niego i jak tylko najlepiej potrafiłem, powtórzyłem jego ruch. Potem wójt bezszelestnie obszedł dookoła jaśniejące na ziemi miejsce, a ja idąc tuż za nim stwierdziłem, że biegła tam dobrze udeptana ścieżka. Powróciwszy na to samo miejsce, co na początku, znów oddaliśmy głębokie ukłony z wyciągniętymi na­przód ramionami. Po ich trzykrotnym powtórzeniu wójt wyprosto­wał się w milczeniu ze skrzyżowanymi rękoma i twarzą zwróconą ku jasnej plamie na ziemi. Jego sylwetka odcinała się na tle wygwieżdżonego nieba, ja zaś ciągle naśladowałem wszystkie jego ruchy. Daleko widziałem światła wielkiego okrętu wojennego. Poczułem, że się naprawdę przejmuję doznawanym przeżyciem; nie znajdowałem się już na Wyspie Wielkanocnej, nagle zostałem świadkiem rytuału sprzed wielu wieków, w nie zbadanej części świata. A jednak wiedziałem równocześnie, że nieruchoma postać obok mnie to był spokojny wójt wioski, który na co dzień nosił wypielęgnowane wąsiki i w tej właśnie chwili szyję miał ozdobio­ną jednym z moich krawatów. On zaś nie ruszał się, nic nie mówił, robił takie wrażenie, jakby był pogrążony głęboko w my­ślach lub jakby starał się coś zahipnotyzować. Mogło to jeszcze tak trwać, gdyby moje własne aku-aku nie wdało się i nie próbo­wało pośredniczyć w uzyskaniu rozsądnej decyzji ze strony upartej babki. Otworzyłem usta i zacząłem coś mamrotać. Za nic w świecie nie powinieniem był tego robić.

- To wszystko, teraz zniknęła - oświadczył wójt i zanim zrozumiałem znaczenie jego słów, zaczął się oddalać tak szybko, że musiałem wyciągać nogi, aby go nie stracić z oczu. Kawałek poniżej kamienia stanął, ciężko oddychając.

- Powiedziała „tak” - stwierdziłem.

- Powiedziała „nie” - sprostował wójt. Potem dodał, że jego własne aku-aku, jak często przedtem, powiedziało „tak, tak”. Wyjął z kieszeni pudełko zapałek i wypróżnił jego zawartość na dłoń.

- Tak masz wypróżnić swoją pieczarę dla Señora Kon-Tiki - mówi moje aku-aku - ale babka mówi „nie” i „nie”.

Pytał ją trzy razy, ciągle mówiła „nie”. Ale teraz powiedziała, że powinien pojechać na „Pinto”, na kontynent, a po powrocie podarować Señorowi Kon-Tiki jedną z pieczar wraz z jej całą zawartością.

Długo targowaliśmy się o to, co babka powiedziała, wreszcie wójt zgodził się, że zapyta ją jeszcze raz, ale sam i innej nocy. Lecz niewiele dni już pozostało do odejścia „Pinto”.

Dwa dni później zatrzymałem jeepa przy płocie wójta; nie dawał znaku życia. Znalazłem jego i Lazarusa nad butelką wina w małej izdebce z okrągłym stołem. Wójt pospieszył mnie za­pewnić, że to był szczęśliwy dzień dla Lazarusa, gdyż ten zdecy­dował się pokazać mi jedną ze swych pieczar na dwa dni przed wyjazdem naszej wyprawy. Dla niego dzień był nieszczęśliwy, gdyż babka znów powiedziała „nie”. W dodatku jego bracia byli pewni, że on po zabraniu mnie do pieczary musi umrzeć, a po­nieważ był ich szefem, więc nie mógł umrzeć. W dodatku do tego wszystkiego wyspiarze ogłosili strajk i odmówili wyładowania „Pinto”, jeżeli nie dostaną lepszej dniówki. Wójt właśnie się dowiedział, że jeżeli nie zlikwiduje strajku, nie zabiorą go okrę­tem na kontynent.

Strajk trwał i rozszerzył się na farmę owczą marynarki wo­jennej, gdzie nikt nie dozorował wiatraków mających pompować słonawą wodę z przedhistorycznych studzien dla tysięcy owiec. Odjazd „Pinto” opóźniał się. Chilijczycy, którzy znajdowali się na jego pokładzie, prześcigali się w uprzejmości dla naszej wyprawy. Profesor Wilhelm uratował zebrane przez nas cenne próbki krwi, dostarczając kosztownego środka konserwującego, który nam wyciekł z probówek lekarskich, gdy upał wysadził z nich gumowe korki. Fachowcy radarowi z „Pinto” naprawili nasz radar, który po świetnym funkcjonowaniu nagle odmówił służby, a zarówno mechanik, jak i steward mogli rozwiązać swoje problemy za pomocą zapasów dostarczonych przez usłużnych kolegów z wielkie­go okrętu wojennego. Wrócili zachwyceni i zameldowali, że w podległych im działach przez następne pół roku wszystko pój­dzie jak z płatka. Mimo strajku i opóźnienia motorówka regularnie kursowała między „Pinto” a lądem, na pokład ładowano wiel­kie bełe wełny. Wreszcie ustalono datę odejścia okrętu.

W przeddzień nasz statek znów przypłynął z Anakena i za­rzucił kotwicę obok okrętu wojennego. Peña popłynął z nami, aby spokojnie dokonać inspekcji skrzyń archeologów, które znaj­dowały się na statku. Gdy tylko wszedł na pokład, zabrałem go do swojej kajuty i wręczyłem mu kopertę z wyczerpującym raportem dla ministra oświaty o rezultatach badań wyprawy do dnia przy­bycia „Pinto”. Dla niego była luźna kopia - poprosiłem, aby ją przeczytał. W raporcie opisałem szczegółowo różne typy kamieni, które dostałem, i wyjaśniłem, że według twierdzeń wyspiarzy odziedziczyli je oni w tajnych rodzinnych pieczarach. Peña zapy­tał, czy oglądałem taką pieczarę. Odpowiedziałem, że nie, ale że mam nadzieję obejrzeć jakąś po odejściu okrętu. Peña nie inte­resował się tym więcej, podziękował za raport i prosił o pokazanie mu skrzyń z tymi rzeczami, które archeolodzy sami znaleźli. Udaliśmy się na przedni pokład, gdzie pierwszy oficer gromadził wszystkie skrzynie. Gdy po otwarciu dwu z nich Peña stwierdził, że zawierały jedynie plastykowe torebki z węglem drzewnym i odłamkami kości i kamieni, nie chciał już oglądać pozostałych. Z trudem udało mi się namówić go do udania się do mego pry­watnego składziku, gdzie chciałem mu pokazać pudełka z tym, co mi przynieśli wyspiarze. „Pinto” miał odpłynąć następnego dnia, a więc szansa, że ktoś się wygada na wyspie, była minimalna. Wyciągnąłem rzeźbę głowy z okropnie wyszczerzoną gębą. Peña wzdrygnął się i podniecony wyrwał mi kamień z ręki. Nic po­dobnego nie widział wśród rzeczy pochodzących z Wyspy Wielka­nocnej. Czy nie znaleźliśmy również takiej rzeźby w ziemi?

Nie znaleźliśmy, oświadczyłem. Sami wyspiarze przynieśli mi figurki tego typu.

Peña natychmiast stracił zainteresowanie i włożył głowę do pudełka. Z podziwem patrzył na wielki moai-kava-kava z drzewa i rozpoznał w tym robotę wójta. Wyraził żal, że incydent ze strajkiem uniemożliwiał zdolnemu rzeźbiarzowi udanie się na kontynent, wiedział bowiem, że wójt posiada więcej ciekawych informacji niż ktokolwiek inny na wyspie.

Peña nie chciał już potem nic oglądać, te rzeczy go nie intere­sowały. Tymczasem zarzuciliśmy już kotwicę przy okręcie wojennym i dowódca oraz wszyscy nasi przyjaciele przyjechali motorówką, aby się pożegnać. Gdy rozmawiałem z profesorem Peñą, nadszedł jego pomocnik z dwoma studentami. Ustawiłem ich przed sobą i dramatycznym tonem, z wielkim naciskiem oświadczyłem, że muszą wysłuchać i nie zapomnieć tego, co im powiem. Opowiedziałem im, że niektórzy mieszkańcy wyspy znają ważne tajemnice.

- Bracia Pakarati - rzucił któryś z moich słuchaczy.

- Może oni, a może też wójt i jeszcze inni - rzekłem i wyja­śniłem im swój pogląd, że na tajemnicę składa się niewymarła tradycja, zwyczaje i zabobony. Podzieliłem się też z nimi przekonaniem, że ludność wyspy zna wejścia do tajemniczych pieczar z małymi rzeźbami, chociaż nie udało mi się dostać do takiej pieczary.

Jeden ze studentów przerwał mówiąc, że nie powinienem zbyt wiele uwagi przywiązywać do gadaniny i legend mieszkańców wyspy; inny dodał z chytrym uśmiechem, że wyspiarze są mistrzami w podrabianiu przedmiotów. Radziłem im jednak zapamiętać moje słowa, że istnieją tajemnicze pieczary z rzeźbami. Uczynię wszystko, co w mojej mocy, aby się do takiej pieczary dostać, jeżeli mi się to jednak nie uda przed zakończeniem wyprawy, ich obowiązkiem będzie starać się o wysłanie na wyspę etnografa, aby w możliwie najkrótszym czasie podjął te badania, które się mnie nie powiodły. Niektórzy zgadzali się ze mną, inni uśmiechali się, a Peña rozweselony klepał mnie po plecach. Obiecał wyspiarzom 100 tysięcy pesos albo 200 dolarów za dostarczenie rongo-rongo, ale to nic nie pomogło. Jakiś student zapewniał, że gdyby „Pinto” został jeszcze pięć dni przy wyspie, zdobyłby rongo-rongo z tajemniczej pieczary.

Wkrótce statek napełnił się gośćmi z okrętu i ze wsi, nie mówiliśmy więc już o tych sprawach. Wyłożyłem wszystkie swoje karty na stół; niech sobie teraz myślą, co im się podoba.

Następnego dnia „Pinto” odpłynął, Na jego pokładzie odpływał też nasz płetwonurek, który w czasie wolnym od pracy tak używał na zakazanych głębokościach, że mu pękły bębenki w uszach. Smutno było rozstawać się z jednym z członków naszej wyprawy, ale jego miejsce zajął miły i młody student chilijski, który wraz z innymi przybył na „Pinto”. Eduardo Sanchez był studentem archeologii w Chile, w naszym zespole miał pełnić obowiązki asystenta na lądzie, a junga na pokładzie. Był starym i wypróbowanym przyjacielem Gonzalo i trudno pomyśleć o lepszym uczestniku naszej ekspedycji.

Po odejściu „Pinto” życie na wyspie powróciło do normalnego trybu. Cocongo nie zaczęło jeszcze na dobre zbierać swego żniwa. Cocongo jest to postrach wyspiarzy, doroczna epidemia grypy nadchodząca zawsze po kontakcie z kontynentem. Przy­chodziła i odchodziła z punktualnością zegarka. Po wizycie statku szalała zwykle miesiąc lub dwa we wsi, rzucała się ludziom na piersi, głowę i żołądek. Wszyscy chorowali, nikomu choroba nie przepuszczała, cocongo zawsze żądało życia ludzkiego, zanim ustą­piło i pozostawiło ludzi w spokoju na resztę roku. Tego roku epidemia miała niezwykle łagodny charakter. Wyspiarze zaraz znaleźli wyjaśnienie dla tego zjawiska. „Dobre szczęście” przyniósł wyspie statek naszej wyprawy. Po naszym przybyciu w ogóle nikt nie zachorował.

Gubernator i ojciec Sebastian pomogli nam zwerbować na nowo kopaczy i archeolodzy podjęli pracę tam, gdzie ją przerwali. Ed udał się z powrotem na szczyt Orongo, gdzie jeszcze przed przybyciem „Pinto” dokonał kilku ciekawych odkryć. Po roz­grzebaniu małego i źle zbudowanego ahu w mieście ludzi-ptaków stwierdził, że stał on na ruinach jeszcze starszej budowli z ka­mieni pięknie dopasowanych według klasycznego stylu Inków. Ed usunął więc torf i ziemię w całej przylegającej okolicy i skonstatował, że szereg sztucznie tu umieszczonych kamieni łączy świeżo odkryty mur ze śmiejącą się głową boga, którą znalazł wcześniej. Na wszystkich kamieniach widniały wyryte w koło wielkie, okrągłe oczy, które patrzyły jak prawdziwe symbole słońca. Gdy wśród tego Ed odkrył również niezwykły system otworów wywierconych w skale, nabrał pewnych po­dejrzeń. 21 grudnia przypadało na południowej półkuli letnie przesilenie dnia z nocą i przed wschodem słońca tego dnia Ed z kapitanem stali obok kija wetkniętego w jeden z otworów. Gdy słońce ukazało się nad krawędzią krateru po przeciwnej stronie skalistej niecki, ostry cień kija padł dokładnie na ten otwór, który Ed brał pod uwagę. A więc odkrył tu pierwsze obrzędowe obserwatorium słoneczne, jakie kiedykolwiek znaleziono w Polinezji. Gubernator przyrzekł, że będzie w tym samym miejscu przy wschodzie słońca w czasie zimowego przesilenia, bo wtedy już wyprawa opuści wyspę. Ed wskazał otwór, na który według jego obliczeń powinien paść wówczas cień, i gdy w swoim czasie gubernator znalazł się na miejscu, okazało się, że cień padł dokładnie tam, gdzie było przewidziane.

W czasie letniego przesilenia również Bill stanął z instrumenta­mi pomiarowymi na wielkim ahu, który odkopał w Vinapu. Okazało się, że słońce pada dokładnie pionowo na wielki mur, zbudowany techniką Inków. Inkowie i ich poprzednicy w Peru byli czcicielami słońca, więc te nowe obserwacje znów skierowały nasze myśli ku dawnym inżynierom z Ameryki Południowej. Bill odkrył coś jeszcze. Miejsce, gdzie znaleźliśmy i podnieśliśmy czerwoną figurę, stanowiło olbrzymi, lekko wklęsły podwórzec świątyni, 150 metrów długi i 120 metrów szeroki, niegdyś otoczony wysokim ziemnym wałem, jeszcze teraz wyraźnie widocznym. Czerwony posąg w Tiahuanaco leżał także na takim wklęsłym, czworokątnym podwórcu świątyni. A przed starym murem Bill odkrył resztki dawnego krematorium, gdzie zostało spalone i po­chowane mnóstwo ludzi, niektórzy wraz ze swymi przyborami rybackimi. Kremacja stanowiła dotąd zupełnie nie znane pojęcie w archeologii Wyspy Wielkanocnej, Nie zgadzało się to więc z niczym, co dotąd pokazała nauka.

Carl wędrował i studiował dawne budowle nanosząc je na mapę. Na ahu Pito te Kura, gdzie leżała wywrócona, największa z niegdyś gotowych i ustawionych na miejscu figur na całej wyspie, odkopał niszę grobową w pięknie wykonanym murze. Wśród rozsypujących się na proch kości ludzkich znalazł dwie niezwykle piękne zatyczki do uszu, sporządzone z rdzenia olbrzy­miej muszli. Takich zatyczek używali długousi.

Arne prowadził kopanie w wielu miejscach, dokonując intere­sujących odkryć tak po zewnętrznej, jak i po wewnętrznej stronie krateru. Teraz począł przekopywać rów w poprzek okrągławego wzniesienia u podnóża wulkanu. Te wzniesienia były tak wielkie, że wyspiarze nadawali im nazwy, a nauka uznawała je za naturalne formacje terenowe. Obecnie stwierdziliśmy, że wszystkie były dziełem rąk ludzkich. Powstały z gruzu kamien­nego, przynoszonego na równinę w wielkich koszach, a przypadek zrządził, że nadarzyła się nam jedyna do pomyślenia okazja naukowego określenia daty powstania kamiennych figur. Miano­wicie tu i tam wśród gruzu znajdowaliśmy zużyte kamienne siekiery i zwęglone kawałki drzewa z ognisk. Datę pochodzenia resztek z ognisk można ustalić za pomocą pomiaru radioaktywno­ści. Znalezione węgle powiedziały nam, że na kopiec zsypywali rzeźbiarze gruz z kamieniołomu około roku 1470, a więc dwieście lat wcześniej, niż w okopie na Poike zapłonął śmiertelny stos długouchych.

Gdy „Pinto” odpływał, szef długouchych siedział na schodach i polerował orli nos jakiejś drewnianej figury. W myśl zasady „nie przejmuj się” szybko przebolał rozwianie się marzeń o po­dróży. Gubernator zgodził się na to, żebym wójta zamiast tego zabrał na Tahiti, Hivaoa i do Panamy, gdy nasza wyprawa będzie opuszczać wyspę; dzięki temu wójt był teraz najszczęśliw­szym człowiekiem na świecie, gdyż to wszystko najlepiej świad­czyło o „dobrym szczęściu”. Ze świeżym zapałem odwiedził znów babkę, lecz ta pozostała uparta. Tej nocy ciągle się budził i w końcu nie mógł wcale spać, gdyż własne aku-aku nie dawało mu spokoju. Nie zgadzało się z babką, ciągle powtarzało: „idź do pieczary, idź do pieczary”. Wreszcie nie mógł już wytrzymać, wstał i poszedł do pieczary. Po drodze nie spotkał nikogo, nie potrzebował się więc kryć. Gdy to się zdarzało w drodze do pieczary, oznaczało „dobre szczęście”. Po wejściu chwycił łeb zwierzęcia z wielkimi zębami, ale aku-aku mówiło: „weź więcej, weź więcej”, w końcu wyniósł więc z pieczary mnóstwo rzeźb. Teraz leżały w ukryciu poza wioską. Muszę po nie przyje­chać jeepem, gdy tylko się ściemni.

Tym razem wyjrzały na światło dzienne najdziwaczniejsze stwory. Ciągle powtarzał się jeden, mający długą szyję i długą mordę z trzema dolnymi i z trzema górnymi zębami w pysku. Pozostałe części szczęk były bezzębne. Najciekawszym egzempla­rzem okazał się jednak okrągły i szeroki statek z sitowia, w kształcie prawdziwej arki. Miał trzy maszty z grubymi, pomarszczonymi żaglami wetknięte w okrągłe otwory na wypu­kłym pokładzie. Wyglądał na mistrzowskie dzieło piekarza, choć był z zastygłej lawy, a nie z piernika.

- Teraz widzisz, skąd wiedziałem, że żagle były również z sitowia - dumnie oświadczył wójt wskazując na poziome bruzdy imitujące sitowie.

Zauważyłem, że wójt pokaszliwał i rzęził lekko, widocznie zaczęło się u niego cocongo. Lecz on mi odrzekł, że cocongo nigdy jeszcze nie przebiegało tak lekko jak w tym roku. W każ­dym razie jak długo kaszlał, nie mógł wyprawiać się do pieczary; jeżeli ktoś tam by poszedł niezupełnie zdrowy, ściągnąłby na siebie „złe szczęście”. Niektórzy ludzie dawniej to celowo robili, aby się zaszyć w pieczarze i tam umrzeć.

Gdy długousi zjawili się znów w Anakena w celu dokończenia robót, kierownictwo objął Lazarus. Zdrowy i sprężysty wdrapał się na mur i z niezawodnym instynktem dyrygował robotą w najbardziej odpowiedzialnym momencie tego osiemnastego dnia pracy, gdy kolos z hałasem uniósł się z kamiennej podpory i stanął.

Wkrótce potem rozszalał się sztorm, kapitan musiał przepro­wadzić statek pod osłonę na drugą stronę wyspy i tam zako­twiczyć na kilka dni. Gdy sztorm ustał i statek znów powrócił zajmując swe stałe miejsce niedaleko nadbrzeżnych skał przy obozie, otrzymałem przez polowe radio wiadomość, że na pokła­dzie znajduje się jakiś pasażer z wioski, który koniecznie chce mi pokazać coś, co ma ze sobą na statku. Pojechałem mo­torówką i stwierdziłem, że tym wyspiarzem był młody Estevan, któremu zupełnie wyraźnie coś leżało na sercu. W jego uśmiechu przebijało jakieś dziecinne szczęście, czego nie widziało się u niego od czasu, gdy jego żona nagle odmówiła dalszych wypraw do pieczary. Zapytał uprzejmie, ale gorączkowo, czy nie ma na statku jakiegoś zupełnie ciemnego miejsca, gdyż chciałby mnie wtajemniczyć w coś bardzo ważnego. Zabrałem go do swej kajuty i spuściłem story. Mrok okazał się dostateczny. Estevan znikł na chwilę, potem wrócił wlokąc dwa wielkie tłumoki i dokładnie zamknął za sobą drzwi kajuty. Poprosił, abym stanął spokojnie w jednym rogu i był świadkiem tego, co zajdzie.

W kajucie panował taki mrok, że ledwo rozróżniałem sylwetkę Estevana, gdy pochylał się nad czymś, co wyciągał z tłumoków. Najpierw przyszło mi na myśl, że wydobędzie coś fosforyzującego i dlatego nalegał na ciemność. Ale nie, to, co wydobył, było tak czarne jak otaczający nas mrok: zauważyłem tylko, że wdziewał to na siebie.

A więc maska taneczna lub jakiś inny strój, w którym wystąpi. Zdawało mi się, że w ciemnościach widziałem długie kolczyki, które kołysały mu się z obu stron głowy, ale mrok nie pozwalał mi rozeznać dokładnie. Na końcu wyciągnął z tłumoków jakieś dwa duże i ciemne przedmioty, jeden położył na ziemi, a drugi na ławce przy mojej koi. Potem usiadł w kucki na podłodze i mogłem niewyraźnie widzieć, że położył obie ręce po obydwu stronach tego, co leżało na ziemi, jakby miał zamiar przeprowadzić poufną rozmowę z bliskim przyjacielem. Teraz zaczął niskim i modlitewnym głosem mruczeć polinezyjskie słowa. Upłynęło kilka sekund, zanim zrozumiałem, że nie szło tu o żadną pokazową demonstrację; młody, piękny wyspiarz dokonywał poważnego pogańskiego obrzędu. Zauważyłem, że jego samego ogarniało coraz większe wzruszenie; gdy skończył z przedmiotem na podło­dze i położył ręce na tym, co stało na ławce, był już tak podnie­cony, że głos mu się zmienił i wkrótce zaczął pociągać nosem. Trudno było rozróżnić, co mówił, dosłyszałem jednak, że wielo­krotnie wymieniał moje imię. Pod koniec łzy mu zupełnie przytłumiły głos i coraz trudniej mu przychodziło powstrzymy­wać łkanie. Wreszcie rozpłakał się tak gorzko, jakby stracił najbliższego przyjaciela. Czułem się w najwyższym stopniu nie­swojo, coś mnie pchało, aby z nim pomówić i pocieszyć go, dowiedzieć się, co się działo. Lecz uznałem za najrozsądniejsze trzymać się na razie z daleka. Estevan przezwyciężył się i zaczął zdejmować z siebie strój. Potem poprosił, abym odsłonił okno. Gdy rolety uniosły się do góry, Estevan próbował się uśmiechnąć, lecz oczy miał czerwone od płaczu. Musiałem mu dać chuste­czkę do wytarcia oczu i nosa, ale niezależnie od tego wyglądał taki zadowolony, jakby przed chwilą odpędził zły sen. Odziany był w gruby granatowoczarny sweter i w czapkę polarną z nausznikami, którą widocznie dostał od jakiegoś wielorybnika. Na podłodze stał wielki czerwony pies z kamienia, tak dokumentnie wypolerowany i wytarty, że przypominał na pół rozpuszczoną figurę z czekolady. Obok, na ławce, leżała jakaś diabelska postać, sam szatan w zwierzęcym kształcie, z garbem na ple­cach i bródką pod pyskiem wykrzywionym obrzydliwym uśmiechem. Zrobiony był ze znacznie twardszego, popielatego kamienia i zachował doskonałe kształty w przeciwieństwie do psa leżącego na podłodze.

Estevan wskazał na szatana z szacunkiem, niemal z miłością i oświadczył, że zdaniem żony ten jest potężniejszy od psa. Oba zwierzęta należały do czterech rzeźb strzegących żoninej pieczary. Tamte dwie, które w niej pozostały, miały kształt głów z jakimiś dziwnymi figurkami na czaszkach. Leżący teraz w kajucie dwaj „strażnicy” gniewali się, że żona zabierała zbyt wiele z ich części pieczary. Skutek był taki, że przez cały czas cierpiała na żołądek. Teraz doszła do przekonania, że najlepiej będzie przekazać zagniewanych strażników mnie w nadziei, że się uspokoją po odzyskaniu władzy nad swoimi kamieniami. Estevan przyniósł więc jeszcze pięć innych kamieni należących do tej samej grupy. Jeden z nich przedstawiał dwugłowego potwora, wyglądającego znacznie groźniej od nie­winnej, wymytej psiny, patrzącej na nas z dywanika przed koją. W pieczarze zostały jeszcze inne kamienie z grupy tych samych strażników, między innymi wielki statek ozdobiony gło­wami bogów, o którym Estevan już mi wspominał. Wszystkie te rzeźby były przeznaczone dla rnnie.

Zapytałem, czy nie mógłbym zostać dopuszczony do pieczary i osobiście zabrać to, co ma być moje. Estevan zaproponował, że powinniśmy wspólnie spróbować przekonać żonę. Przyrzekłem odwiedzić ich któregoś wieczora we wsi i przyprowadzić lekarza, aby zbadał dziwną chorobę żołądka, na którą się skarżyła. Estevan zwrócił się raz jeszcze ku swym przyjaciołom, do psa na podłodze i szatana na ławce, i z całą powagą oświadczył, że teraz obaj strażnicy zostali w myśl wszelkich wymogów prawa przekazani mnie. Zrobił wszystko, co mu nakazała żona, tak jak postępował jej ojciec w wypadku przekazywania jej, a je­szcze przed ojcem dziadek.

Cała odpowiedzialność spoczywała teraz na mnie, a jeżeli kiedyś przyjdzie mi przekazać te dwie rzeźby swemu następcy, muszę tak postąpić, jak on to zrobił - szczególnie wdziać na siebie coś, czego nie widać w ciemnościach. Mogę pokazywać strażników, komu mi się podoba na pokładzie statku, lecz stanowczo nikomu ze wsi, Po trzech miesiącach mam ich umyć pierwszy raz, potem trzeba ich pielęgnować cztery razy na rok. Nie wystarczy umyć ich z brudu i pleśni, trzeba troskliwie usuwać pajęczynę, która osiada w porach kamienia i wygląda na niteczki bawełny, a raz do roku należy wykurzać dymem insekty, składające w tych porach jajka.

Gdy obaj strażnicy i ich podopieczni zostali zapakowani i wynie­sieni, Estevan nabrał takiego wyglądu, jakby niezmierny ciężar spadł z jego młodych barków. Dał mi do zrozumienia, że wpraw­dzie sam jest dobrym chrześcijaninem, ale przodkowie trwali jeszcze w zacofaniu i utrzymywali stosunki z diabłami. Oni to przekazali okropne obowiązki tym, którzy te diabły przejęli i nie mogli się uwolnić od odpowiedzialności za ich kaprysy.

Zapytałem Estevana, czy wobec tego przekazał mi dwa diabły, a on przyznał, że po hiszpańsku trzeba je właściwie tak nazwać, jakkolwiek przodkowie nazywali je aku-aku.

Teraz przynajmniej wiedziałem, że na statku miałem dwa aku-aku. Estevan dał mi wyraźnie do zrozumienia, że gdyby to od niego zależało, to mógłbym zabrać także te dwa, co zostały jeszcze w pieczarze, jak również wszystkie inne z całej wyspy. Najlepiej byłoby, gdyby wszystkie aku-aku znalazły się u nas na pokładzie i na dobre wyniosły się z wyspy, wtedy nikt nie potrzebowałby się o te rzeczy więcej kłopotać. Wszyscy dzisiejsi mieszkańcy byli dobrymi chrześcijanami i nigdy nie chcieli z takimi rzeczami mieć do czynienia, lecz zmusiła ich do tego obawa o życie i zdrowie.

Estevan chodził do szkoły i umiał pisać. Pięknymi literami napisał mi to, co mówił w ciemnościach, objaśniając, że muszę dostosować ten tekst do osoby, której będę przekazywał kamien­nych strażników. Na kartce papieru przeczytałem:


Ko au Ko Kon-Tiki hę Atua Hiva

Hua viii mai te i Ka uru atua na Ki te

Kaiga Einu Ehoraie Ehiti Ka pura Eurauraga

te Mahinaee. Ka ea Korua Kakai Kahaka

hoa ite umu moa ite umu kokoma ote

atua hiva.

Ko Kon-Tiki mo hatu O Ko ia

To Koro Va Ka Terę Ko haho Kogao Vari

one ana Kena O Te Atua hiva Ko Kon-Tiki.


Estevan nie potrafił mi tego dokładnie przetłumaczyć, ale mniej więcej brzmiało to tak, że ja, władca świata podziemnego, przybyłem tu stamtąd z mą świtą, tu postarałem się o to, aby cztery aku-aku imieniem Einu Ehoraie, Ehiti Ka pura, Eurauraga i Mahinaee mogły spożyć wnętrzności kury upieczonej w ziemnym piecu przed wejściem do pieczary O Ko ia, podczas gdy mój statek kołysał się na kotwicy przy piaszczystym brzegu Anakena.

Zrozumiałem, że Estevan i jego żona urządzili już obrzęd z wnętrznościami kury w moim imieniu przed wejściem do rodzinnej pieczary.

Kilka dni później ja i lekarz skorzystaliśmy z pierwszej okazji, udaliśmy się do wsi i nie zauważeni przez postronnych weszliśmy do małego domku Estevana. Klosz z kwiatami na małym stoliku, dwa zydle i dwie ławy - tak przedstawiało się całe umeblowanie; domyślaliśmy się jeszcze, że za kotarą znajduje się łóżko. Wszystko było pomalowane na niebiesko lub biało i błyszczało czystością. Żona Estevana, która wyszła zza kotary, okazała się prawdziwą pięknością. Ładnie zbudowana, z jasną cerą, długimi czarnymi włosami, rozumnymi oczyma, miała pogodny i opanowany sposób bycia. Jakiś niezwykły spokój bił od tej młodej, chorej dziewczyny, która miała bose nogi, lecz przywitała nas z godnością królowej. Mówiła tylko kilka słów po hiszpańsku i Estevan musiał pomagać przy porozumiewaniu się. Przepraszali nas, że nie mają krzeseł, lecz z zadowo­leniem usiedliśmy na ławach. Patrzyłem na tę młodą, cichą dziewczynę, która usiadła z rękoma na kolanach. Nie tak sobie wyobrażałem żonę Estevana, kobietę o silnej woli; przypuszcza­łem, że będzie to prawdziwa ksantypa. Lekarz otrzymał spokojne i jasne odpowiedzi. Jej niedomoga okazała się chorobą żołądkową łatwą do wyleczenia, jeżeli poleżałaby jakiś czas w szpitalu wiejskim.

Sam Estevan zaczął rozmowę na temat pieczary. Na moje pytania jego żona odpowiadała z niezmiennym spokojem, łagodnie, cicho, ale stanowczo. Ojciec zapowiedział jej, że jeżeli ktoś niepowołany dostanie się do rodzinnej pieczary, wtedy umrze ktoś z jej bliskich. Ona nie chce umrzeć i nie chce również, aby to spotkało Estevana. Dlatego nie może mnie zabrać do pieczary. Co do tego była nieugięta. Estevan dodał, że przez dwa dni płakała, gdy poprzednio starał się ją namówić, więc po stwierdzeniu, że tak śmiertelnie poważnie bierze tę sprawę, postanowiłem dać za wygraną. Spytałem natomiast, czy zechcia­łaby zrobić dla nas zdjęcie pieczary, gdybyśmy ją nauczyli, jak się obchodzić z aparatem. Nie, bo wtedy niepowołani widzieli­by na fotografii pieczarę, a ona jest tabu.

Spotkało nas więc głębokie rozczarowanie. Zapytałem jeszcze, już bez większej nadziei, czy mogłaby przynieść resztę zawartości pieczary do domu, aby ją tu sfotografować. Ku memu zdziwieniu odpowiedziała twierdząco, i to bez chwili wahania. Owszem, możemy fotografować kamienie. Jeszcze bardziej zaskoczyła mnie propozycja Estevana, aby żona złożyła kamienie w pieczarze, którą mają w ogrodzie, też z tajemnym wejściem, ale nie tabu; tu można by zrobić zdjęcia. Żona natychmiast się na to zgodziła z dwoma jednak wyjątkami: mianowicie odmówiła przyniesienia dwu pozostałych strażników. Oboje się szczerze zasmucili, gdy pokiwałem głową i oświadczyłem, że ten pomysł niewiele dla mnie znaczy, jeżeli nie mogę zobaczyć prawdziwej pieczary rodzinnej. Uzgodniliśmy ostatecznie, że rzeźby będą przyniesione do domu i że dostanę wiadomość, gdy już wszystko znajdzie się na miejscu.

Przy pożegnaniu spytałem, czy to jej ojciec rzeźbił kamienne figurki. Nie, on tylko pomagał przy kilku. Jej dziadek, który przy przyjęciu chrześcijaństwa otrzymał imię Raimundi Uki, wyrzeźbił prawie wszystkie do swej śmierci, a umarł mając sto osiem lat. Pamiętała, jak uczył jej ojca, gdy była jeszcze małą dziewczynką, a opowiadano jej też, że pradziadek udzielał rad dziadkowi. Kiedy pierwszy raz zaczęto używać pieczary, tego nie wiedziała, lecz niektóre rzeczy były bardzo stare, chociaż znalazły się w pieczarze dopiero za czasów dziadka.

Tym samym stwierdziliśmy, że przynajmniej jedna z dziwnych pieczar na Wyspie Wielkanocnej stanowiła żywą instytucję, a nie zapieczętowany skład, nie skarbiec zamarły od czasów pierwszych wojen domowych na wyspie. Możliwe, że pieczara żony Estevana była ostatnią żywą pieczarą, ale okazała się również pierwszą, której zawartość wyszła na światło dzienne. Żegnając się z młodą parą miałem jednak przekonanie, że właśnie tej pieczary nigdy na własne oczy nie zobaczę.



VIII. W tajemniczych pieczarach Wyspy Wielkanocnej



Pewnego wieczora o zmierzchu Lazarus i ja jechaliśmy konno strzemię w strzemię starą, trawą zarosła drogą z kamieniołomu Rano Raraku do obozu w Anakena. Za nami wulkan tonął w czerwieni zachodzącego słońca; na kamienistej równinie przed nami poczęły się słać długie cienie. Wieczorna cisza ogarniała morze i niebo, jak okiem sięgnąć wszędzie panował błogi spokój. Tylko dwie karykaturalne postacie jeźdźców towarzyszyły nam bez przerwy i naśladowały każdy nasz najmniejszy ruch - nasze własne cienie. Znów odniosłem takie wrażenie, jakbym z Lazarusem wędrował po księżycu.

W pewnej chwili jeszcze trzeci cień dołączył się do groteskowej pary. Zatrzymałem konia i obejrzałem się. Na drodze za nami ukazał się nieznany jeździec; długi, chudy i blady, patrzył na nas wzrokiem tak ponurym, jak sama śmierć. Bezgłośnie zatrzy­mał się w tej samej sekundzie, kiedy myśmy stanęli, nie rzekł ani słowa, a zaledwie ruszyliśmy dalej, poszedł w nasze ślady. Coś niesamowitego było i w samym człowieku, i w jego zachowa­niu. Lazarus wymamrotał nad łbami człapiących koni, że to brat kościelnego. Poprzedniego dnia oświadczył on Lazarusowi, że jeżeli dostanie u mnie pracę, zrezygnuje z wynagrodzenia. To dodawało jeszcze tajemniczości zagadkowej postaci; nie pali­łem się wcale do tego, aby mieć ponurego jegomościa w swym najbliższym otoczeniu. Bezustannie czułem jego wzrok na plecach, nie przeganiał nas. gdy zwalnialiśmy, jeśli zaś przyspieszyliśmy jazdę, zaraz czynił to samo. Kątem oka widziałem długi cień na cienkich nogach, rzucany przez jeźdźca i jego konia, snuł się za nami kilometr po kilometrze aż do samego obozu, gdzie po zachodzie słońca wszystkie cienie zlały się w jeden mrok.

Lazarus wątpił, aby jeździec mógł słyszeć naszą rozmowę. Podczas jazdy wspominałem, że kiedyś w przyszłości zapewne będzie można odkryć wszystkie tajemnicze tunele i podziemne kryjówki na wyspie za pomocą specjalnego detektora. Ta moja uwaga zrobiła na Lazarusie wielkie wrażenie. Pokazywał mi po drodze różne miejsca, gdzie taki aparat mógłby się przydać, ponieważ miały się tam znajdować podziemne pieczary, do których nikt nie znał wejścia. Z wielkim przejęciem zwierzył się również, że pierwszy człowiek, który by przybył na wyspę z tego rodzaju aparatem, wzbogaciłby się już po zbadaniu terenów między domami we wsi. Tam bowiem, między najbardziej na północ wysuniętymi domami a morzem, leży tajemnicza pieczara trzystumetrowej długości, należąca niegdyś do ostatniego króla. Jakiś człowiek ją odkrył i wyniósł z niej kilka potężnych grotów do oszczepów, lecz miejscowe aku-aku tak go kąsały i kłuły noc po nocy, że umarł.

Gdy następnego rana wyszedłem z namiotu, zaraz natknąłem się na cienką, bladą postać. Nieruchomo leżał na trawie po drugiej stronie liny otaczającej nasz obóz i wytrzeszczał na mnie oczy. Nicolas i Kasimiro, dwaj policjanci, już dawno przestali strzec tego terenu, gdyż nikt już niczego nie tykał. Przez cały dzień miałem wrażenie, że chudeusz snuje się za mną jak wierny pies, zawsze w należytym odstępie, niczego nie żądając i nic nie mówiąc. Gdy zapadła noc i cały obóz udał się na spoczynek, widziałem go, jak siedział w ciemnościach na murze świątyni.

Owej nocy nastąpiło nad wyspą prawdziwe urwanie chmury. Wyspiarze nie posiadali się z radości, gdyż zbiorniki wody świeciły już dnem i ludzie musieli odbywać mozolne wyprawy po wodę do pieczar i do bagnistego jeziora w wielkim kraterze. Teraz zaś woda łała się strumieniami jak widomy znak „dobrego szczęścia” w samym środku okresu suszy. Natomiast nam w płóciennych namiotach ten potop dał się dobrze we znaki. Zaledwie ustał deszcz, drogą wyjeżdżoną przez nasz jeep rozlał się z góry szumiący potok czekoladowego koloru, zamieniając teren obozu w jezioro.

W tym samym czasie w pieczarze długouchych leżał samotny człowiek wijąc się w okropnych bólach. Tej burzliwej nocy pierwszy raz odwiedził swą rodzinną pieczarę i przyniósł z niej kamienie. Nic o tym nie wiedziałem aż do następnej nocy, kiedy to o późnej porze wróciliśmy z lekarzem ze spotkania z Estevanem i jego żoną. Było już po północy i zanim wszedłem do namiotu, stałem chwilę spoglądając na odcinającą się od wygwieżdżonego nieba sylwetkę świeżo podniesionego olbrzyma. Nagle z mroku wyłonił się Lazarus, a z wyrazu jego twarzy natychmiast pozna­łem, że musiało zajść coś złego. Lazarus powiedział, że brat koś­cielnego, ów chudy jeździec, leży umierający w pieczarze Hotu Matui. Czy lekarz mógłby tam pójść?

Pospiesznie wyrwaliśmy lekarza ze śpiwora, w którym się właśnie układał, i we trójkę pobiegliśmy do pieczary. W drodze Lazarus opowiedział mi, że chory zwierzył mu się, iż ma pie­czarę; był w niej ubiegłej nocy w czasie szalejącej burzy i zabrał stamtąd różne rzeczy, których cały worek ukrył między wielkimi głazami na wzgórzu nad doliną Anakena. Nad ranem nagle za­chorował, stan pogarszał się przez cały dzień, teraz leży skulony ze strasznymi bólami żołądka. Zdradził Lazarusowi miejsce scho­wania worka i poprosił go o przekazanie tego worka mnie, gdyby umarł.

W pieczarze leżeli stłoczeni ludzie i usiłowali spać. Najgłębiej przy ścianie widać było bladego człowieka, który z zapadniętymi policzkami wyglądał już na nieboszczyka, ale skręcał się z bólu, pojękiwał i ciężko oddychał. Wszyscy wytrzeszczali oczy, gdy lekarz opukiwał chudzielca i wpychał w niego jakieś pigułki. Po przyniesieniu z obozu jeszcze jakichś lekarstw pacjent zaczął się coraz bardziej uspokajać, aż wreszcie bóle minęły, a wraz z nimi niebezpieczeństwo. W chwili opuszczenia przez nas pieczary czuł się już na tyle dobrze, iż wkrótce potem też się z niej wygramolił i przepadł w ciemnościach. Galopem pobiegł do ukrytego na wzgórzu worka, spiesznie odniósł go z powrotem do swej pie­czary i tam na łapu capu poukładał wszystko na miejscu, aby powstrzymać gniew i zemstę aku-aku. Potem z pustymi rękoma i z lekkim sercem wrócił do wioski i opowiadał przyjaciołom, że był już o włos od śmierci. Lekarz zaś wyjaśnił mi, że pacjent cierpiał jedynie na silną kolkę żołądkową.

Blady brat kościelnego pojawił się i znikł tej nocy z szybkością spadającej gwiazdy, lecz zarówno powódź, jak i uzdrowienie konającego człowieka wywarły wrażenie na wszystkich mie­szkańcach pieczary. Gdy już nad ranem wróciłem do swego na­miotu, na moim łóżku znalazłem jakiś łeb z rozdziawioną paszczą.

Była to głowa zwierzęcia z gatunku kotów, wielkości dużego lwa lub pumy. Świecąc wokół zapałką zobaczyłem, że Yvonne leży z otwartymi oczyma. Opowiedziała mi, że właśnie zjawił się jakiś wyspiarz i wetknął tę głowę w otwór namiotu; zdawało jej się, że poznała najmłodszego brata wójta.

Nie omyliła się. Następnego dnia mały człowieczek z wąsami i olbrzymimi brązowymi oczyma przyszedł do mego namiotu, To on właśnie miał serce ze złota i on znalazł pierwszego wielo­ryba, gdy szukaliśmy razem z wójtem i Lazarusem. Lazarus, czując się teraz bezpiecznie i pewnie, od dłuższego czasu starał się dodać odwagi małemu Atanowi, który mu się zwierzył, że również posiada pieczarę. Powiedział nawet, że zamierza prosić swego starszego brata, wójta, o pozwolenie zaniesienia czegoś z tej pieczary Señorowi Kon-Tiki.

Po wielokrotnym wyjrzeniu z namiotu i sprawdzeniu, że nikt nie podsłuchuje, Atan odpowiadał mi otwarcie i jasno na pytania dotyczące wszystkiego, co wiedział. Był długouchym czystej krwi, jednym z czterech braci. Najstarszy, głowa rodziny, to wójt Pedro Atan, następnie Juan Atan, Estevan Atan, wreszcie on sam, Atan Atan, po jakimś dawnym przodku noszący też przydomek Hare Kai Hiva. Po bogatym ojcu każdy z braci dostał jedną pieczarę; Atan, jako najmłodszy, dostał najmniejszą, z sześćdziesięcioma tylko rzeźbami. Jako najmłodszy, Atan nie miał nic do czynienia z pieczarami starszych braci, natomiast oni mogli decydować w sprawie jego pieczary. Tę dostał od swego ojca, który ją dostał od Maria Mata Poepoe, który ją dostał od Atamo Uhu, który ją dostał od Hare Kai Hiva, a ten ostatni właśnie wykonał rzeźby. Znałem Hare Kai Hiva z tablicy genealogicznej wójta, był to bezpośredni potomek Ororoiny, jedynego pozostałego przy życiu długouchego.

Na moje pytanie Atan odparł z pewnym wahaniem, że przy­niesiona przezeń wielka kocia głowa przedstawia lwa morskiego; zdarzyło się, iż taki zjawił się na brzegu. Zwróciłem jednak uwagę, że żaden lew morski nie posiada uszu. Atan zgodził się z tym, choć może za czasów, w których żył Hare Kai Hiva, bywały też i inne lwy morskie.

Atana bardzo poruszyła wiadomość, że kiedyś w przyszłości ludzie mogą znaleźć jego pieczarę za pomocą „maszyny”, opowiadał o tym Lazarus. Gdyby bracia mu pozwolili, chętnie pozbyłby się całego kramu; jako dobry chrześcijanin uważał, że najlepszym wyjściem byłoby przerzucenie odpowiedzialności na jakieś dobrze strzeżone muzeum.

Nietrudno było wpłynąć na Atana, który okazał się zgodliwą i otwartą duszą. Widział dostatecznie wiele, aby nie trzeba było dalszych perswazji, i na trzeci wieczór zaprosił mnie do swej małej, skromnej chatki na skraju wsi. Szeptem powiedział mi, że zarówno stara ciotka Tahu-tahu, jak i starsi bracia Pedro i Juan dali mu całkiem wolną rękę w sprawie przekazania mi pieczary; ale jest jeszcze trzeci brat, Estevan, i sam muszę po­móc go przekonać. Pozostałem na chwilę sam w oświetlonej świeczką izbie, Atan zaś wymknął się do sąsiedniego domu, aby przyprowadzić brata. Gdy weszli, od razu stwierdziłem, że nigdy jeszcze nie spotkałem tego człowieka; był jedynym z czterech braci nie pracującym u mnie. Atan zdradził mi prostodusznie, że brat był kapitanem załogi, która budowała łódź w celu ucieczki na Tahiti, gdy tylko statek naszej wyprawy przestanie pilnować brzegów. Nowo przybyłego zaskoczyły te słowa, lecz przyznał, że to prawda. Nigdy nie pływał na morzu, ale od starych wyspiarzy nauczył się czytania w gwiazdach i dokładnie wiedział, jak znaleźć drogę na oceanie. A więc tu mieliśmy przyszłego ka­pitana, o którym wszyscy we wsi wiedzieli, że oczekiwał na okazję podróży do Tahiti. Był to niezwykle przystojny mężczyzna, około trzydziestki, prosty jak struna, z małymi ustami i uczciwie patrzącymi oczyma. Podobnie jak pozostali bracia nie miał w so­bie cech wyspiarskich i nie odróżniałby się od ulicznego tłumu w jakimkolwiek miejscu północnej Europy. Był jednak prawdzi­wym długouchym, w prostej linii potomkiem Ororoiny. Żądnym wiedzy człowiekiem okazał się też ten Estevan Atan, „wioskowy kapitan wielkiej żeglugi”; pragnął się dowiedzieć wszystkiego o dryfie tratwy Kon-Tiki i o świecie, który leżał za horyzontem. Dopiero późno w nocy udało się małemu Atanowi sprowadzić rozmowę na sprawy rodzinne i związane z pieczarami, ale też poszło jak po maśle. Okazało się, że „kapitan” ma we własnej pieczarze około setki rzeźb; swego czasu znajdował się tam rów­nież mały dzbanek kawowego koloru z ipu maengo, lecz poszedł w skorupy. Najpiękniejszą rzeczą, jaką posiadał, była „księga” z rongo-rongo, zapisana ze wszystkich stron. Poza nim samym nikt jej na wyspie nie widział. Dowiedziałem się również, że stara ciotka Tahu-tahu dzierżyła najwyższą władzę nad rodzinnymi pieczarami, a przedtem już wiedziałem, że uważano ją za czaro­wnicę mającą kontakty z diabłem. Sama posiadała bardzo ważną pieczarę, którą kiedyś w przyszłości odziedziczy po niej kuzyn. Stara Tahu-tahu sprzyja mi, gdyż dałem jej swego czasu, gdy tańczyła dla długouchych w Anakena, czarny materiał na suknię i jeszcze inne rzeczy.

Kilka dni później napięcie zaczęło wzrastać. Najpierw nadeszły do obozu wiadomości, że mały Atan dostał zakażenia krwi i mu­siał pójść do wioskowego szpitalika. Wkrótce potem Lazarus przyniósł sprawozdanie, że lekarz przeciął Atanowi palec i że ten ma „dobre szczęście”, gdyż wszystko się szczęśliwie skończyło. Wreszcie nadeszła wiadomość, z której wynikało, że Atan oczekuje mnie w swej chacie. Aby zwracać jak najmniej uwagi, pojechałem wieczorem jeepem do kościoła i odwiedziłem ojca Sebastiana, który aż pokraśniał z przejęcia dowiedziawszy się o całej sprawie. Jego największym marzeniem było zobaczyć jedną z owych ta­jemniczych pieczar, o których tyle słyszał i które sam uważał za przepadłe. Rozumiał jednak, że jego udział byłby bezcelowy. Musiałem przyrzec, że zdam mu natychmiast sprawozdanie, gdy tylko coś zobaczę; miałem go zbudzić o jakiejkolwiek porze nocy, jeżeli tylko przechodziłbym obok.

Ostatni kawałek drogi od domu ojca Sebastiana wąską dróżką po kamienistym zboczu aż do chaty Atana przebyłem w zupełnej ciemności, wymacując krok za krokiem wzdłuż kamiennego ogrodzenia. Znalazłem furtkę i zapukałem do niskich drewnia­nych drzwi. Atan, z ręką na temblaku, otworzył i wpuścił mnie do środka. Potem dokładnie zamknął drzwi i usiedliśmy przy stoliku, na którym stała świeca. Zdjął serwetkę, przykrywającą jakiś przedmiot, i nagle na stoliku między nami ukazała się trupia głowa z wyszczerzonymi zębami. Wykonana była z kamienia, ale niesłychanie realistycznie, z wystającymi zębami i kośćmi po­liczkowymi, z głębokimi czarnymi otworami oczodołów i na miejscu nosa. Na czaszce znajdowały się dwa tajemnicze otwory muszlowatego kształtu i rozmiaru paznokcia wielkiego palca.

- Proszę bardzo - oświadczył Atan wskazując na czaszkę. - To jest klucz do pieczary i pieczara jest teraz twoja.

Byłem tak oszołomiony, że nie wiedziałem, jak mam się za­chować. Lecz mały Atan przeżywał co najmniej tyle samo ra­dości, co ja. Zanim zdołałem powiedzieć coś niemądrego, pokazał dwie dziurki na czaszce i zdradził mi, że przez cały czas wypełniał je proszek z kości aku-aku, który zabiłby każdego, kto dotknąłby tego klucza. Teraz jednak mogę czuć się bezpieczny, gdyż Tahu--tahu była w pieczarze i dokładnie usunęła cały proszek. Atan mówił ciągle o trupiej czaszce jako o „kluczu” i oświadczył mi, że muszę go trzymać pod łóżkiem, na którym śpię, aż do czasu, kiedy udamy się do pieczary. Wówczas muszę wziąć klucz ze sobą.

Nigdy nie zapomnę Atana siedzącego przy chwiejnym blasku świecy obok popielatej trupiej czaszki. Sam wzdrygnąłem się wewnętrznie na widok cienia własnej ręki, wyciągniętej po szczerzący zęby kamienny klucz, który teraz do mnie należał. Zarówno światło, jak i nasze głosy były tak słabe, że niemal nie sięgały ściany, z zewnątrz jednak co jakiś czas dochodziły od­głosy kopyt samotnych jeźdźców, którzy zmierzali w górę lub w dół wzgórza. Wprost trudno przychodziło uwierzyć, że tak wiele dzieje się nocą we wsi.

Atan usilnie prosił o zezwolenie, aby w dniu wyznaczonym na odwiedziny w pieczarze mógł przyjść do mnie zjeść curando, posiłek sprowadzający „dobre szczęście”. Gdy zaproponowałem, że chciałbym wziąć ze sobą do pieczary jednego z przyjaciół, sprzeciwił się z początku stanowczo. Po namyśle doszedł jednak do przekonania, że pieczara należała do mnie, a jeżeli nadto i tak mam ją opróżnić, obecność kogoś trzeciego nie będzie znów taka szkodliwa. Ulżyło mu jeszcze bardziej po moim oświadczeniu, że zabrałbym Eda, bo brat Juan kopał pod kierownictwem Eda na Orongo i opowiadał o nim jako o dobrym człowieku. Ponieważ jednak liczba trzy była nieszczęśliwa, Atan chciał wziąć ze sobą brata Estevana. Gdy ja się z kolei zdecydowałem wziąć również fotografa, Atan zaraz dodał kogoś ze swoich, abyśmy byli w szóstkę, gdyż dwa, cztery i sześć - to szczęśliwe liczby. Prosił mnie jednak, aby już nikogo więcej nie dołączać, bo wtedy moglibyśmy mimo woli rozgniewać aku-aku tej pieczary.

Gdy nadszedł ów wielki dzień, kapitan pojechał jeepem do wsi po Atana, który przywiózł ze sobą brata Estevana, czyli „wiejskiego kapitana”, i pewnego młodego przyjaciela, Enliąue Teao, który cały czas pracował z długouchymi w zespole wójta. W obozie wszyscy byli już po obiedzie, mieliśmy więc sami dla siebie namiot służący za jadalnię, gdzie steward nakrył do zimnej zakąski. „Wiejski kapitan” poprosił mnie uprzejmie, aby w tym dniu ofiarować niewielkie prezenty na „dobre szczę­ście” bratu Atanowi i ciotce Tahu-tahu, która zgodziła się na przekazanie mi pieczary, a wczesnym rankiem osobiście upiekła przy wejściu do niej kurę dla aku-aku.

Gdy siadaliśmy do stołu, wyspiarze najpierw się przeżegnali i zmówili cichą modlitwę. Po jej skończeniu Atan spojrzał na mnie z niewinną miną i wyjaśnił, że to jest „otra cosa aparte” - że to jedno z drugim nie ma nic wspólnego. Potem pochylił się ponad stołem w naszą stronę i szeptem oświadczył, że przed spożyciem posiłku każdy z nas musi powtórzyć po polinezyjsku:

- Jestem długouchym z Norwegii. Jem posiłek ugotowany w norweskim piecu ziemnym długouchych.

Po należytym dokonaniu tego przez wszystkich dalsza rozmowa toczyła się między nami szeptem. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że jedliśmy na cześć aku-aku, które musiały się zadowolić tylko naszym towarzystwem. Wiedziałem już, że Atan zrezygno­wał z pierwotnej myśli, iż najstarsi mieszkańcy wyspy przybyli tu z Austrii; tak on, jak i pozostali długousi byli teraz przekonani, że w każdym razie ich właśni przodkowie musieli niegdyś wywędrować z Norwegii. Szczególnie pewien potężny rudy ma­rynarz, należący do załogi naszego statku, stanowił potwierdzenie tej myśli. Teraz, w czasie ceremonii posiłku, aku-aku zostały oczywiście również wtajemniczone w zawiły problem gene­alogiczny.

Gdy Ed wszedł do namiotu z jakąś wiadomością, zapytałem, czy i on nie mógłby wziąć udziału w jedzeniu na „dobre szczęście”. Przecież i tak miał pójść z nami do pieczary. Ed musiał więc powtórzyć po polinezyjsku, z rozwlekłym amery­kańskim akcentem, że on również jest długouchym z Norwegii, jedzącym posiłek ugotowany w norweskim piecu ziemnym dłu­gouchych. Potem jedliśmy dalej w bardzo poważnym nastroju, mówiąc do siebie wyłącznie szeptem. Rozmawianie przy stole o duchach i pieczarach stanowiło dla nas taką nowość, jaką dla naszych gości przedstawiały podane na stół potrawy. Atan
posilał się łakomie masłem za pomocą nożyka do krajania sera, a płatki cytryny kładł nie do herbaty, lecz na chleb. Wyglądało jednak na to, że smakowało mu wszystko yśmienicie. Gdy trzej wyspiarze najedli się do syta, udali się na wypoczynek do pustego namiotu; wiele jeszcze czasu było do nadejścia nocy, pod której osłoną mieliśmy ruszyć na naszą tajemną wyprawę.

Kilka godzin po zapadnięciu ciemności przyszedł Atan i oświad­czył, że możemy ruszyć. Z jego zachowania i głosu dało się wywnioskować, jak poważnie brał tę sprawę zmiany właściciela pieczary. Ja sam, gdy wszedłem do namiotu pożegnać się z Yvonne i zabrać z pocztowego worka pod łóżkiem szczerzącą zęby trupią czaszkę, miałem takie uczucie, jakbym się udawał w długą i niezwykłą podróż. Jak mieliśmy użyć tego magicznego klucza - nie wiedziałem i nikt nie potrafił mnie objaśnić. Poza dziedzicami
tajemnicy byłem pierwszym człowiekiem, który trzymał w ręku tego rodzaju kamień. Yvonne dała mi torbę pełną prezentów dla starej Tahu-tahu, potem wyszedłem z namiotu w ciemną noc i zawiadomiłem Eda i fotografa, że czas już szykować
się do drogi.

Mieliśmy przejechać jeepem obok owczej farmy Vaitea, leżącej samotnie na środku górzystego wnętrza wyspy; w połowie drogi między tą farmą a wsią mieliśmy wysiąść i piechotą udać się do pieczary. Gdy przybyliśmy do miejsca, gdzie mieliśmy stanąć, Atan nagle zmienił program. Lepiej byłoby, gdybyśmy dojechali aż do wsi Hangaroa i przeczekali w jego domu aż do czasu, kiedy cała wieś zaśnie.

W chwili zbliżania się do wsi jeszcze raz zmienił zdanie i oświadczył, że jego aku-aku radzi udać się do domu brata zamiast do jego własnego domu. Z zapalonymi światłami przejechaliśmy przez całą wieś, przed kościołem skręciliśmy w dół w stronę morza i pojechaliśmy kawałek dalej kamienistą dróżką w górę po drugiej stronie osady. Tu Atan poprosił o zgaszenie świateł i zatrzymanie się. Enlique Teao miał zostać i pilnować jeepa, wszyscy inni przeleźliśmy przez mur i w mżącym deszczu poszliśmy przez wielkiej kamieniste pole.

W środku stał niewielki pobielany dom i „kapitan” ostrożnie zapukał na przemian w drzwi i okno, aż udało mu się zbudzić śpiącą żonę. Drzwi otworzyła nam polinezyjska piękność w wieku około trzydziestu łat, dorodny i prawdziwy twór natury z długimi kruczymi włosami osłaniającymi zgrabną postać. Dumny ze swe­go pochodzenia „wioskowy kapitan” znalazł wśród krótkouchych godną vahinę, aby utrzymać ród.

Dwie ławy przystawiono do okrągłego stołu na środku izby, na którym piękność, poruszająca się wśród nas bezszelestnie jak cień, postawiła świecę. „Kapitan” znikł w drugiej izbie i za chwilę wrócił z nieoprawnym zeszytem, który ostrożnie wyjął ze sztywnego papieru używanego na worki do cementu i położył w kręgu światła przed nami na stole. Zeszyt z żółtymi i noszącym ślady używania kartkami przeznaczony był niegdyś na pisanie wypracowań w jakiejś chilijskiej szkole, lecz posłużył do czegoś zgoła innego. Na wszystkich stronach widzieliśmy znaki rongo-rongo, małe, pięknie narysowane figury łudzi-ptaków i inne zagadkowe symbole, tak dobrze nam znane z pisma obrazkowego Wyspy Wielkanocnej. Przewracając kartki stwier­dziliśmy, że niektóre strony pokryte były wyłącznie rzędami nieczytelnych hieroglifów, inne natomiast stanowiły jakby leksy­kon z tłumaczeniem każdego znaku. Na tych stronach symbole rongo-rongo były wyrysowane jeden pod drugim z lewego kraju, w prawym zaś znajdowało się wyjaśnienie każdego znaku w języ­ku polinezyjskim Wyspy Wielkanocnej, wypisane nieco naiwnie wyglądającymi łacińskimi literami. Straciliśmy zupełnie mowę siedząc wokół świecy i spoglądając na żółkniejącą księgę rongo--rongo. Nie ulegało wątpliwości, że nie mieliśmy do czynienia z żadnym nabieraniem nas przez „kapitana”, i również nie ulegało wątpliwości, że jeżeli ten, kto wypisał owe zagadkowe znaki, naprawdę znał tajemnicę pisma rongo-rongo, to zwykły nieoprawny zeszyt posiadał olbrzymią wartość i otwierał nie znane dotąd perspektywy na odczytanie prastarego, nie rozszyfrowanego po dziś dzień pisma obrazkowego Wyspy Wie­lkanocnej.

Zauważyłem, że na jednej stronie widniała napisana data 1938 i zapytałem „kapitana”, skąd wziął tak piękną książkę. Wyjaśnił, że ojciec ofiarował mu ją kilka lat przed śmiercią. Ojciec nie znał ani pisma rongo-rongo, ani współczesnych liter, niemniej jednak powiedział synowi, że sam przepisał tę książkę. Skopiował mianowicie bardzo dokładnie jeszcze starszą książkę, już zupełnie zniszczone dzieło swego ojca. Dziadek zaś „wioskowe­go kapitana” był uczonym człowiekiem, umiał zarówno rongo--rongo na pamięć, jak i ryć te znaki na drewnianych tablicach. Wówczas żyli na wyspie ludzie, którzy podczas pobytu w Peru jako niewolnicy nauczyli się pisania liter. Jeden z nich pomógł staremu człowiekowi wypisać znaczenie świętych, pradawnych znaków, idących już wśród młodzieży w zupełną niepamięć po wyginięciu większości znawców z ręki łowców niewolników.

Zarówno Atan, jak i piękna żona „kapitana” patrzyli na książkę z takim samym podziwem jak my. Właściciel zapewnił nas z dumą, że do tej chwili nie pozwolił żadnemu człowiekowi jej oglądać. Trzymał ją w worku po cemencie w swej pieczarze i wyjmował tylko od czasu do czasu w takich chwilach, gdy przyszła mu ochota podumać o ojcu. Postanowił zrobić nową kopię, zanim książka podrze się na strzępy, lecz odrysowanie wszystkich figurek z czterdziestu jeden stronic książki okazało się straszliwym wysiłkiem. Zaproponowałem, aby fotograf mógł po­życzyć zeszyt w celu wykonania dla niego nowej, bardzo dokła­dnej kopii. Po pewnym oporze w końcu się na to zgodził 0.

Zaczęło się robić późno jak na miejscowe stosunki, zapytałem więc, czy nie należałoby ruszyć w dalszą drogę. „Kapitan” odpo­wiedział, że nie trzeba jeszcze jechać, będzie wiedział, kiedy nadejdzie godzina jedenasta, gdyż wówczas zaryczy pewna krowa. Nie dosłyszałem wprawdzie ryku krowy, lecz wkrótce wstaliśmy i czarnowłosa vahina odprowadziła nas ze świecą do drzwi. Atan znów troskliwie przeprowadzał fotografa po kamienistym polu i wkrótce dotarliśmy do jeepa, gdzie Enlique, który miał pilnować wozu, spał jak zabity przy kierownicy. Zbudziliśmy go i ruszyliśmy koleinami w kierunku stacji dla trędowatych, lecz wkrótce skręciliśmy na zupełnie nie przetartą dla samochodu ścieżkę, prowadzącą w głąb lasu. Panowały takie ciemności i droga była tak bardzo „teoretyczna”, iż Atan przez cały czas udawać musiał policjanta i wyciągniętą ręką wskazywać kierunek w pełnym dziur terenie. Jedyny ślad po zakażeniu krwi pozostał mu w postaci bandaża na wskazującym palcu, co wspaniale nadawało się w nocy jako drogowskaz. Po półgodzinnej jeździe zostawiliśmy za sobą po prawej stronie Puna Pau z kamienio­łomem peruk i Atan dał znak, że mamy stanąć i zostawić tu jeepa.

Ścieżka wiła się między wysoką kukurydzą, wśród której zdarzały się połacie nagiego, kamienistego pola. Atan objaśnił mnie później, że ta okolica nazywała się Matamea, co oznaczało w miejscowym języku planetę Marsa. Usiłowałem zorientować się w terenie, lecz poza padającym przed moimi butami światłem było tak ciemno, że dostrzegałem tylko odcinające się na tle nieba zarysy trzech okrągławych pagórków, z których jeden leżał wprost przed nami, a dwa po prawej ręce.

Dziwnie wyglądała ta nocna wędrówka sześciu ludzi, stanowiła jakąś absurdalną mieszaninę zamierzchłych czasów z teraźniej­szością. Maszerując na czele tego pochodu, dźwigałem w prze­wieszonej przez ramię torbie lotniczej cenną księgę rongo-rongo „wioskowego kapitana”, a w worku pocztowym z inicjałami Królewskiego Norweskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych szczerzącą zęby w uśmiechu trupią czaszkę Atana. Inni postępo­wali za mną rzędem, niosąc aparaty fotograficzne i puste pudła kartonowe. Wyszliśmy w pewnej chwili na otwarte pole po­rośnięte wysoką, suchą, żółtą trawą. Atan wyszeptał, że powin­niśmy stanąć i poprosił mnie o zgaszenie światła.

Jego starszy brat, „wioskowy kapitan”, poszedł z pięćdziesiąt kroków na lewo i stanął plecami do nas w wysokiej trawie. Usłyszeliśmy, jak po polu rozniósł się jego przyciszony głos, mówił coś po polinezyjsku. Głos miał czyste i dziwne brzmie­nie, dźwięczał niezwykle melodyjnie i chociaż był donośny, nie pochodził z pełnego wykorzystania strun głosowych. Ale też nie było przed nim w trawie żywej duszy, do której by przemawiał; my widzieliśmy tylko jego plecy, tworzące czarną sylwetkę na niebie po zachodniej stronie. Atan z rozszerzonymi z przejęcia oczyma wyjaśnił nam, że brat rozmawia z odpowiednimi aku-aku, aby się upewnić, że wszystko się powiedzie. Gdy „kapitan” do nas wrócił, otrzymaliśmy stanowcze polecenie, aby po zejściu ze ścieżki mówić tylko szeptem. Nie wolno się nam również śmiać, musimy wyglądać poważnie. Znów poproszono mnie, abym po­szedł przodem, tym razem przez wysoką trawę obok miejsca, gdzie „kapitan”, wygłosił swój monolog. Sucha trawa była wysoka, lecz rzadka. W pewnym miejscu stanęliśmy, a „kapitan” przysiadł i zaczął rozgrzebywać rękoma piasek. Wkrótce ukazał się soczysto zielony liść bananowy. Zrozumiałem, że tutaj właśnie Tahu-tahu wczesnym rankiem przygotowała tak zwany umu, czyli polinezyjski piec ziemny. Po zdjęciu kilku warstw zielonych liści następne były coraz bardziej brązowe, aż wreszcie pojawiło się białe mięso pieczonej kury i trzy pieczone słodkie kartofle, przy czym w nasze nozdrza uderzył niezwykły i cudowny zapach. Aż ślina od niego ciekła, potęgując jeszcze wrażenia tej nocy. Atan siedział jak na szpilkach i uważnie wodził wzrokiem za wszystkim, co podnoszono z pieca, gdy zaś zawartość okazała się dobrze upieczona, jakby kamień spadł mu z serca. Udał się piec Tahu-tahu, mieliśmy „dobre szczęście”.

Podczas gdy wszyscy z powagą siedzieli w kucki dokoła pieca i wdychali zmieszane zapachy, poproszono mnie szeptem o odłamanie małego, tłustego kuperka kury; inni mieli tylko patrzeć, ja zaś miałem zjeść oderwany kawałek i równocześnie powtarzać po polinezyjsku:

- Hekai ite umu pare haonga takapu Hanau eepe kai noruego.

Później stwierdziłem, że nawet wyspiarzom sprawiało trudność przetłumaczenie poszczególnych słów tego starego zaklęcia. Mniej więcej brzmiało ono tak, że mamy jeść z norweskiego pieca długouchych, aby zyskać siłę mana do przejścia przez otwór pieczary.

Oderwałem kuperek, włożyłem do ust i zacząłem żuć. Smakowa­ło wcale nie najgorzej. Potem powiedziano mi, abym zjadł kawałeczek z trzech słodkich kartofli. To miało wspaniały smak. Miałem jednak ciągle w ustach okrągłą kostkę kurzą i nie wiedzia­łem, czy mam ją połknąć, czy wypluć, a szło przecież o to, aby nie postąpić niewłaściwie. Żułem więc kość tak długo, aż Enlique zrobił znak, żebym ją wypluł. Ale wtrącił się Atan i poprosił mnie, abym ją położył na liściu bananowym.

Z kolei powiedziano mi, aby odłamać po kawałku kury i słodkiego ziemniaka dla każdego z obecnych, a zarówno usługujący, czyli ja, jak i otrzymujący mieli powtarzać tę samą formułę zaklęcia. Ogarnął mnie znów paniczny strach, gdy fotograf pierw­szy miał wstąpić na śliski grunt, nie rozumiejąc ani słowa z tego, co należało powiedzieć; lecz on wymamrotał coś tak niewyraźnie, że w każdym razie nikt nie mógł dosłyszeć żadnego błędu. Ed potrafił się tak urządzić, że naraz połknął smaczny kąsek, zaledwie zdążyłem wypowiedzieć za niego trudną formułę.

Po przedostaniu się przez to ucho igielne zacząłem z prawdzi­wym żalem myśleć o tym, że ze smacznie woniejącego kurczaka przypadł mi tylko króciutki kuper. Ucieszyłem się też bardzo, gdy Atan szepnął, że aku-aku są już zadowolone. Widziały, że jedliśmy, możemy więc teraz zabrać się naprawdę do roboty i skonsumować całą kurę na „dobre szczęście”.

W miarę upływu naszego posiłku Atan stawał się widocznie coraz weselszy. Gdy został już tylko kawałek wielkiego słodkiego kartofla, powiedziano mi, aby go pokruszyć na drobne kawa­łeczki i rozsypać dookoła na liście bananowe i na miejsce po ognisku.

Po załatwieniu tej sprawy Atan szepnął, że wszystko gotowe. Podniósł się i poprosił mnie o wzięcie „klucza”, abyśmy mogli otworzyć wejście do pieczary. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek w życiu w większym napięciu oczekiwał na jakiś widok. Zrobi­liśmy tylko około piętnastu kroków w zachodnim kierunku, potem Atan stanął i wszyscy usiedliśmy w kucki. Ja trzymałem na kolanach wyszczerzoną w uśmiechu trupią czaszkę.

- A teraz zapytaj swego aku-aku, gdzie jest wejście - wyszeptał Atan tonem niemal rozkazującym.

Ogarnęło mnie zdenerwowanie. Znajdowaliśmy się na tak płaskim polu, jak podłoga w jakiejś izbie; nie widziało się żadnej góry poza trzema pagórkami majaczącymi w oddali na tle wygwieżdżonego nieba. Jak tu może być pieczara, jeżeli nie ma nawet kamienia wielkości choćby psiej budy.

- Nie - odpowiedziałem. - Nie mogę o to pytać. Nie należy pytać o wejście do prywatnej własności innych ludzi.

Na szczęście Atan zgodził się z tą argumentacją i wskazał prosto przed siebie, dokładnie przy palcach moich stóp. Dojrzałem niewielki, płaski kamień, częściowo pokryty piaskiem i zeschłą trawą, ale podobny jak kropla wody do miliona innych kamieni walających się dokoła. Atan poprosił mnie przedtem o schylenie się i trzymanie przed sobą trupiej czaszki oraz o głośne powie­dzenie nad kamieniem:

- Otwórz bramę do pieczary!

Czułem się jak idiota, lecz zrobiłem tak, jak chciał. Trzymając szczerzący zęby kamień pochyliłem się ku ziemi i powtórzyłem magiczne zaklęcie:

- Mataki ite ana kahaata mai!

Atan wziął ode mnie kamienną czaszkę i poprosił, abym „wszedł". Odgarnąłem piasek i słomę, aż ukazał się cały kamień wielkości sporej tacy. Spróbowałem i stwierdziłem, że siedział luźno. Gdy go odwróciłem, pokazała się w ziemi czarna dziura, za ciasna jednak na to, aby człowiek mógł się przez nią prze­cisnąć. Jedną po drugiej usunąłem cztery dalsze płyty, które znalazłem, czyniąc to z wielką ostrożnością, aby piasek lub słoma nie wleciały do otworu. Wreszcie otwór był dostatecznie obszerny, aby szczupły człowiek mógł się prześliznąć w dół.

- A teraz właź - rozkazał Atan.

Usiadłem na ziemi z nogami w otworze. Panowały w nim takie ciemności, że nic nie widziałem, spuszczając się więc na dół podtrzymywałem się łokciami i próbowałem palcami u nóg wyczuć, czy już sięgam dna. Nie wyczułem go, a na znak Atana porzuciłem oparcie i pozwoliłem ciału lecieć w dół - w nieznane. W tym momencie ogarnęło mnie dziwne uczucie, że już raz to samo przeżywałem. W ułamku sekundy przemknęło mi przez myśl wspomnienie pewnej nocy w czasie wojny, kiedy siedziałem w podobny sposób, z nogami zwisającymi w ciemnym otworze. Wówczas pewien sierżant polecił mi rozluźnić chwyt, ale wtedy miałem na plecach spadochron i wiedziałem, że wyląduję między przyjaciółmi na placu ćwiczebnym w Anglii. Teraz mały Atan, patrzący na mnie swymi olbrzymimi, niesamowitymi oczy­ma, był jedynym człowiekiem, który wiedział, gdzie wyląduję.

Puściłem się i spadłem w ciemność. Z niewysoka jednak, nadto natknąłem się na coś niezwykle miękkiego, działającego jak amortyzator. Nie mogłem nic zobaczyć i nie zdawałem sobie sprawy, na czym stoję. Wzrok rozróżniał tylko otwierający się nade mną niewielki otwór z kilkoma błyszczącymi gwiazdami. Potem w tym otworze pojawił się zarys jakiejś głowy i ręki, podającej mi latarkę. Nie stałem za głęboko, po wyciągnięciu ręki mogłem więc odebrać latarkę, a gdy ją zaświeciłam, zobaczyłem u swych stóp dwie błyszczące, białe czaszki. Jedna miała tuż pod skronią coś jaskrawozielonego, koloru śniedzi, na obu leżały, jakby w grożącej pozycji, czarne ostrza oszczepów z obsydianu. Stałem na grubej macie z żółtego sitowia totora, związanego skręconą korą, tak grubej i miękkiej, że czułem się jak na materacu. Po prawej ręce miałem skalną ścianę bezpośre­dnio przy sobie; w tym miejscu, gdzie się znajdowałem, pieczara była szeroka tylko na trzy metry, ciągnęła się jednak na lewo i tam w kręgu światła dostrzegałem masę luźnych twarzy i figur. Odniosłem wrażenie, że stoją wzdłuż ścian na podobnych matach, jaką ja miałem pod nogami.

Zdążyłem jednak rzucić tylko powierzchowne spojrzenie, gdyż Atan podawał mi „klucz”; obrócił się potem i prześliznął przez otwór. Zauważyłem, że tuż nade mną sufit pieczary utworzony był z wielkich płyt sztucznie ułożonych wokół wejścia, dalej jednak ciągnął się naturalny tunel z wiszącymi soplami zastygłej lawy.

Usunąłem się na bok, aby mały Atan mógł się zsunąć. Gdy jak piłka wylądował na macie, pierwszą jego czynnością było pokorne przywitanie się z obiema czaszkami, potem zaś jeszcze z jedną, kamienną i dokładnie podobną do tej, którą trzymałem w ręku. Szepnął, że teraz mogę położyć „klucz” obok drugiego strażnika, przy czym mam powiedzieć, że jestem długouchym z Norwegii, który tu przybył ze swoim bratem. Po dokonaniu tego Atan pokazał mi, że ciotka usunęła magiczny proszek z kości również z otworów w drugiej kamiennej czaszce. Jeszcze raz rozejrzał się dokoła i wreszcie oświadczył, że nie ma już żadnego niebezpieczeństwa. Ciotka wszystko należycie przygotowała, on dokładnie wypełnił jej polecenia, aku-aku było zadowolone.

Oświetliłem wszystkie kąty dokonując przeglądu diabelskich pysków i przedziwnych, pokręconych postaci.

- To jest twój dom - zapewniał mnie Atan - możesz się w nim swobodnie poruszać.

Dodał, że pieczara nazywa się Raakau i wyjaśnił, iż - o ile mu wiadomo - raakau jest specjalnym mianem księżyca. Aby zrobić miejsce dla fotografa i Eda, którzy przecisnęli się teraz przez otwór, posunęliśmy się z Atanem w głąb pieczary przez wąskie przejście między dwiema kamiennymi półkami, wyłożonymi żół­tymi matami z sitowia. Po obu stronach na matach leżały ciasno obok siebie najdziwniejsze rzeźby. Pieczara nie była długa, po kilku metrach kończyła się stromą poprzeczną ścianą, ale za to prawdziwy skarbiec stanowiła ta podziemna „księżycowa” kry­jówka Atana. Na widok takich kuriozów każdy znający fach antykwariusz rwałby sobie włosy z głowy; pełno tu było skarbów nieznanej, prymitywnej sztuki. Żadne muzeum na świecie nie posiadało takich eksponatów, każdy przedmiot stanowił etnogra­ficzną nowość, pozwalającą odkryć obraz tajemniczego świata wierzeń i zdumiewającej fantazji na Wyspie Wielkanocnej. Każda figura spośród tych dziesiątków tysięcy podziemnych rzeźb przed­stawiała bowiem coś zgoła odrębnego od tego, cośmy dotąd widzieli. Jedynym tradycyjnym polinezyjskim motywem, jaki rozpoznałem, był typowy człowiek-ptak z zagiętym dziobem i za­łożonymi na plecach rękoma, lecz dotąd zawsze taka postać występowała w drzewie, nikt jeszcze nie widział tangata manu jako samoistnej rzeźby z kamienia. Widzieliśmy też małe kamien­ne modele wioseł typowych dla Wyspy Wielkanocnej. Tak, wszy­stko tu można było znaleźć, od ludzi i ssaków aż do ptaków, ryby, płazy i inne zimnokrwiste twory, a nie brakło też rzeczy, które stanowiły wytwory fantazji, mieszającej przeróżne cechy. Tu i tam spotykało się grupy wyrzeźbione z jednej bryły, na przykład dwu ludzi-ptaków trzymało między sobą jakiegoś baśniowego zwierza przypominającego kota. Niektóre figury były pokręcone, z nieodpowiednimi głowami, a były też i takie, których znaczenia nie rozumieliśmy w ogóle.

W przejściu między pokrytymi sitowiem półkami leżała gruba warstwa suchego siana. Atan wyjaśnił nam, że gdy był małym chłopcem, ciotka Tahu-tahu doglądała za niego pieczary i zawsze tu przychodziła, gdy odczuwała smutek lub tęskniła za tymi, którzy odeszli. Przyszła tu też rankiem tego dnia i wymyła kamienne rzeźby. Rzeczywiście zauważyłem, że niektóre zdra­dzały ślady wilgoci.

W miarę naszego pobytu w pieczarze Atan zachowywał się coraz swobodniej, po upływie zaś pół godziny powiedział do mnie głośno:

- Teraz już wszystko w porządku, możemy mówić i robić co chcemy, w twojej pieczarze, mój bracie.

Sam oczywiście czuł, że znajduje się już poza niebezpieczeń­stwem, przecież zrobił wszystko według wskazówek ciotki. Pie­czara wraz z radościami, niebezpieczeństwami i obowiązkami z nią związanymi została zgodnie z prawem przekazana, odpowiedzialność ciążyła teraz na mnie. Jego napięcie doszło do szczytu wówczas, gdy odkryliśmy ziemny piec, teraz opuścił go niepokój, mógł się wycofać z tego tańca czarownic. Niezupełnie rozumiałem, czy myślał przez to, że cała odpowiedzialność przeszła na mnie, czy też, że aku-aku zrezygnowały ze swoich obowiązków w tym miejscu i powędrowały w jakieś spokojniejsze. W każdym razie, niezależnie od oczywistego szacunku dla kamieni, Atan sprawiał wrażenie człowieka w pełni swobodnego. Prosił nas tylko bardzo uprzejmie, aby zostawić w spokoju dwie białe czaszki ludzkie, gdyż były to szczątki dwu jego przodków. Poza tym mogliśmy zabrać ze sobą tyle kamieni, na ile starczyło miejsca w przyniesionych pudełkach.

Ed zapytał Atana co zamierza robić z pieczarą, gdy nie będzie w niej już więcej kamieni.

- Zatrzymam ją - odpowiedział Atan. - Muszę ją przecież mieć na wypadek wojny.

Niewiele spałem tej nocy. Świeca paliła się przy dzienniku wyprawy aż do czasu, gdy na wschodzie zaczął się czerwonawy świt; uciąłem sobie tylko krótką drzemkę do chwili, gdy steward uderzeniem w patelnię dał hasło do rozpoczęcia nowego, praco­witego dnia. Lazarus był już na miejscu i ciekawie krążył dokoła, gdy myłem się za namiotami.

Wójt opowiadał mi raz, że jeżeli większa liczba ludzi równo­cześnie wejdzie do jakiejś pieczary, to aku-aku przenoszą się na inne miejsce. Bez aku-aku zaś tajne wejście traci swą magiczną siłę i przechodzący obok obcy ludzie mogą natychmiast je odnaleźć i dostać się do środka. Zacząłem rozumieć praktyczne znaczenie tego zabobonu, jak również to, że na Wyspie Wielkanocnej bardziej niż gdziekolwiek indziej obowiązuje zasada, że co wie jeden, tego nie wie nikt, co zaś wie dwu, to wiedzą wszyscy.

Zaledwie Enlique dowiedział się, że ma z nami pójść do pieczary Atana, już zwierzył się Lazarusowi, a w całej wsi zaczęły się plotki na ten temat.

Kilka dni przedtem Lazarus zjawił się nad ranem w moim namiocie z kamieniami ze swej pieczary. Sprawiał wówczas wrażenie zdenerwowanego i zmartwionego, nie rzekł ani słowa, tylko wydobył z worka wielkiego ptaka, dokładną podobiznę pingwina. Była to rzeźba naturalnej wielkości o tak uderzającym podobieństwie, że patrzyłem na nią jak oczarowany. Wiedziałem, że poza zimnymi okolicami Antarktydy pingwiny spotyka się tylko na Wyspach Galapagos. Lazarus jeszcze raz zanurzył rękę w worku i tym razem wydobył głowę jakiegoś fantastycznego ptaka z dziobem pełnym ostrych jak szydła zębów. Na koniec pojawił się łeb jakiegoś dzikiego zwierza z nosem silnie uszkodzo­nym w czasie transportu. Potem Lazarus długo siedział bez słowa, spoglądając na mnie złym wzrokiem. Wreszcie wybąkał, że tej nocy znalazł się tylko o włos od śmierci. Dwa razy złaził zygzakami po stromej skale do swojej pieczary po rzeźby, a gdy za drugim razem wspinał się z powrotem do góry, oderwał się kawałek skały, za który trzymał ręką. Miał wtedy pod sobą czterdziestometrową przepaść, stał przegięty do tyłu i wymachiwał rękoma, starając się balansowaniem uchronić od upadku w otchłań. Jakimś cudem udało mu się chwycić lewą ręką innego występu skalnego, dzięki czemu odzyskał równowagę i mógł ostrożnie wspiąć się dalsze piętnaście metrów, które mu pozostało do samej góry. Gdy znalazł się już szczęśliwie na równinie, usiadł i długo myślał, dlaczego zdarzył się taki wypadek, czy może nie należało zabierać kamieni z pieczary.

W drodze do doliny Anakena ciągle powtarzał sobie to pytanie, teraz zaś skierował je pełnym podejrzeń tonem wprost do mnie.

- Szaleństwem jest wspinanie się samemu w nocy po stromej ścianie - wyjaśniłem. - powinieneś rozumieć, że to niebezpieczne.

Lazarus nie zareagował, patrzył tylko na mnie sceptycznie. Nie ulegało wątpliwości, że przyzwyczajony był do takiego wspi­nania się właśnie samotnie i w nocy.

- Zresztą to nie był nieszczęśliwy wypadek, wprost przeciwnie, miałeś niesłychane szczęście, żeś uchwycił skały w innym miej­scu - dodałem.

Te słowa dały Lazarusowi wiele do myślenia i zaczął się nieco rozjaśniać. Tak, w rzeczywistości jednak nie spadł, dzięki niesłychanemu szczęściu siedzi tu bez jednego zadraśnięcia, No, ale dlaczego przestrach i nieprzyjemność?

Na to niełatwo było znaleźć odpowiedź. Dumałem patrząc na rzeźby leżące na łóżku; kamienie Lazarusa nigdy nie były myte i czyszczone, a dzisiaj łeb drapieżnego zwierza miał mocno uszkodzony nos. Wskazałem na tę szkodę, a Lazarus spojrzał zmartwiony na jaśniejszą plamę.

- Czy uważasz, że należycie dbasz o swe kamienie? - zapyta­łem starając się zmienię temat. - Jak by ci się podobało, gdyby cię razem z wójtem wpakowano do jednego worka bez włożenia między was trawy, żeby złagodzić uderzenia?

Lazarus przetrząsnął swe sumienie i zdawało się, że znalazł przyczynę nocnych niepowodzeń. Zgodziliśmy się, że nie powinien samotnie udawać się do pieczary po dalsze kamienie. Położenie jego pieczary sprawiało, że takie wyprawy groziły niebezpieczeń­stwem. Gdy zaś wyszedł z namiotu na zaróżowiony wschodzącym słońcem świat, uważał swą przygodę za oczywiste szczęście w nieszczęściu.

Tej nocy, gdy przygotowywaliśmy wyprawę do pieczary Atana, Lazarus krążył wokół namiotu jak kot wokół szperki. Gdy na chwilę spotkał mnie sam na sam, zwierzył mi się, że wie o naszych planach i że postanowił zabrać mnie potem do swojej pieczary. Teraz zaś, rankiem tuż po naszym powrocie, nie mógł się po­wstrzymać od kręcenia się w pobliżu w nadziei przeprowadzenia ze mną rozmowy już wtedy, kiedy stałem rozkraczony z głową zanurzoną w miednicy. Nie zadawał szczegółowych pytań, chciał tylko wywąchać sytuację i upewnić się, że nikomu z nas nie zdarzyła się w nocy żadna katastrofa. Potem znikł, choć łatwo było poznać, że nie załatwił swej sprawy.

Przez te dni Lazarus i inni długousi pracowali z Arnem na Rano Raraku, lecz wracali konno do pieczary Holu Matui na posiłek i na spanie. Wszyscy miejscowi robotnicy otrzymywali dzienne racje żywnościowe, a mieszkający w dolinie Anakena korzystali ponadto z tego, co zostało w obozowej kuchni. Dziś Lazarus nie był jednak zadowolony z dziennej racji. Wśliznął się do mnie wieczorem i zapytał, czy mógłby dostać kurę, żywą kurę. Wyspiarze często przynosili mi w podarunku żywy drób.

Domyśliłem się, że Lazarus miał jakieś poważne zamiary, i powiedziałem stewardowi, żeby dał mu jedną z naszych kur. Steward podkradł się osobiście pod pierzaste stado za namiotami i rzuciwszy się na brzuch zdołał uchwycić jakąś nogę. Lazarus wrócił zachwycony z kurą pod pachą.

- To oznacza „dobre szczęście” - wyszeptał. - Steward schwytał białą kurę!

Zanim znikł z tą białą kurą, zapytał mnie, czy moglibyśmy nazajutrz wyruszyć. Zamierzał zabrać mnie do pieczary. Wieczo­rem kapitan pojechał jeepem do wioski po Billa, gdyż Lazarus nalegał, aby on i fotograf poszli z nami.

Następnego dnia po obiedzie osiodłaliśmy cztery konie i poje­chaliśmy przedhistoryczną drogą, wijącą się na północnym brzegu między skalnymi ścianami płaskowyżu. Minąwszy skrzypiący wiatrak Hanga-o-Teo znaleźliśmy się na odcinku, gdzie dotąd zachował się przedhistoryczny bruk, przypominający stare drogi Inków w Peru. Wkrótce Lazarus zsiadł z konia i poprowadził nas do skalnej ściany, na której widniała wypukła płaskorzeźba potężnego, zygzakowatego węża z grzebieniowatymi łuskami wzdłuż całego grzbietu. O tym właśnie wężu opowiadał nam już przedtem, ojciec Sebastian również widział tę płaskorzeźbę. Bill był zafascynowany i zbity z tropu - skąd dawni rzeźbiarze wzięli motyw, skoro na tych wyspach nie istnieją węże.

Za chwilę minęliśmy samotnego kamiennego olbrzyma porzu­conego niegdyś w czasie transportu, zanim osiągnął nadbrzeżny ahu. Ze zgrozą pomyślałem o problemach transportu do miejsca le­żącego siedem kilometrów w linii powietrznej od Rano Raraku, w rzeczywistości zaś znacznie odleglejszego w tym poszarpanym terenie, gdzie często trudno było nawet przejechać konno. Tu porzuciliśmy prastarą drogę i pojechaliśmy dzikim, kamiennym zboczem tuż nad spadającą ku morzu przepaścią. Tam na dole ciągle jeszcze pieniły się białe fale. Gdy zjechaliśmy ze stromego zbocza do wyschniętego koryta strumienia, zerwał mi się rzemień przy jednym strzemieniu, udało mi się jednak tak to ukryć, że Lazarus niczego nie zauważył. Jechałem dalej o jednym strze­mieniu, chociaż teren stawał się coraz gorszy. Przy zbliżaniu się do miejsca przeznaczenia pierwszy raz zauważyłem, że Laza­rus coraz bardziej się denerwuje. Smagał konia patykiem i po­naglał mnie do zwiększenia tempa, abyśmy się wysforowali przed innych. Odbiliśmy więc na jakieś kilkaset metrów, po przybyciu zaś do dwu potężnych bloków lawy Lazarus zesko­czył z konia, spętał go i poprosił mnie, abym uczynił to samo, Potem w mgnieniu oka zerwał z siebie koszulę i spodnie, zostając w samych kalesonach i boso. Pobiegł ze zwojem liny w ręku po zboczu do skraju przepaści prosząc mnie, abym się też szybko rozebrał i poszedł za nim z kurą. Nie miałem zielonego pojęcia, gdzie schował tę kurę, na moje zaś pytanie Lazarus rzucił mi jakąś prawie nieprzytomną i gniewną odpowiedź, bie­gnąc dalej swoją drogą. Wpadł mi w oko jakiś stary worek przy jego siodle, chwyciłem go więc i pobiegłem za Lazarusem, również boso i tylko w kalesonach. Dwaj pozostali znajdowali się około stu metrów od nas, jechali zygzakiem między głazami. Dogoniłem Lazarusa tuż przy krawędzi; nie obracając się nawet wymamrotał szybko i nerwowo, żebym zjadł kurzy kuper i przy­gotował kawałek dla niego, gdy wróci na górę. Potem znikł za krawędzią przepaści, nie dając nawet odpowiedzi na moje wątpliwości, czy mam zjeść kurzy kuper teraz, czy czekać na jego powrót.

W worku znalazłem upieczoną kurę, zawiniętą w liście bana­nowe. Długo się męczyłem, nim odkryłem gdzie kura miała głowę, a gdzie ogon, i zaledwie zdołałem oderwać mały kuperek, gdy Lazarus znów zjawił się na krawędzi. Wpakowałem swój kawałek do ust i zacząłem żuć, a dla niego oderwałem kawałek piersi. Rzucił się na to jak dziki zwierz, rozglądając się na wszystkie strony. Niecodziennie wyglądała ta ceremonia nad przepaścią, odbywana tylko w kalesonach. Nasi towarzysze nad­jechali już i zsiadali z koni przy głazach. Lazarus poprosił mnie, abym kilka kawałków kury położył na kamieniach, a gdy to zrobiłem, okazał wyraźną ulgę i oświadczył, że możemy teraz jeść sobie spokojnie i podzielić się też z nowo przybyłymi.

Sam jednak nie usiedział na miejscu; zarzucił pętlę liny na okrągły kamień, trzymający się skały tylko dzięki warstwie wyschniętego błota, resztę zaś spuścił poza krawędź. Potem zniknął za tą krawędzią nie korzystając jednak z liny i nawet nie próbując, czy ta wytrzyma. Patrzyłem za nim i ostrożnie zapytałem, czy możemy być pewni, że lina jest należycie umoco­wana. Odpowiedział mi z bardzo dziwnym spojrzeniem, że jeżeli idzie o niego, to nie używa liny, a ja nie mam się czego bać; wiedział przecież, że mnie nic się stać nie może.

To, że człowiek jest uważany za posiadającego nadnaturalne właściwości, nie należy tylko do przyjemności. Miałbym wielką ochotę skorzystać z pomocy liny, nie śmiałem jednak ze względu na kiepskie umocowanie. Dlatego poszedłem śladem Lazarusa, trzymając w zębach zawinięte w papier nożyczki, które mi specjalnie polecił zabrać. Daleko mi do wprawy w wysoko­górskiej wspinaczce i wcale mi się nie podobały najbliższe perspektywy. Spuściłem się w dół, aż znalazłem malutki występ skalny, na którym udało mi się oprzeć palce nóg. Nie mogłem jednak nic znaleźć, aby się uchwycić rękoma. Pod nami otwierała się pięćdziesięciometrowa pionowa przepaść, na jej dnie kłębiła się między blokami lawy spieniona woda. Ocean leżał wokół pusty i niebieski, tylko przy nadbrzeżnych skałach zmieniał się w morskiego potwora, który szalał z gniewu i wodnymi językami wdzierał się w otwarte paszcze głazów lawy, żarłocznie czyhające na wszystko, co mogło spaść z góry. W okropną otchłań stoczyłby się każdy, kto postawiłby jeden fałszywy krok. Należało więc przede wszystkim przyciskać się do ściany aby przez nieostrożność nie stracić równowagi. Lazarus wyprostowany stąpał po skalnej półce lekko jak po linie, wskazując drogę. Straciłem nagle zainteresowanie dla jego pieczary i przeklina­łem wszystkie aku-aku włącznie ze swoim własnym, które mnie wciągnęło w takie położenie. Miałem wielką ochotę wspiąć się z powrotem na górę, póki nie było za późno. Z drugiej jednak strony i do tego nie mogłem sam siebie skłonić. Ostatecznie więc posuwałem się za Lazarusem w dół stromego zbocza, trzymając policzek, całe ciało i wyciągnięte ramiona mocno przyci­śnięte do skały, aby nie runąć. Już nigdy w życiu nie wybiorę się na wspinaczkę po urwisku z lawy - do tego w samych kalesonach. Za każdym krokiem trykot przyczepiał się do skały, czułem się jak przybity do niej, bez przerwy musiałem ciągnąć i szarpać kalesony, aby się oswobodzić. Jeżeli Lazarus chciałby mieć naprawdę złe aku-aku do pilnowania swej pieczary, powinno ono siedzieć właśnie na takiej wąskiej półce skalnej i szarpać ludzi za kalesony, szczególnie w takiej chwili, kiedy człowiek chciałby się niepostrzeżenie przemknąć jak gładki cień. W każdym razie pewne było, że podczas gdy ja w ciągu całego przejścia musiałem nieustannie prowadzić walkę o oswobodzenie jedynej części garderoby, Lazarus stąpał sobie elegancko na końcach palców, nie doznając najmniejszego zadrapania.

Schodząc zygzakiem w dół trafiliśmy w pewnym miejscu na naszą linę, zwisającą do następnej półki skalnej. Starałem się wszelkimi sposobami znaleźć na ścianie oparcie dla palców rąk i nóg, jak najmniej obciążając linę, i wreszcie stanąłem obok Lazarusa. Ten przywarł do ściany wyprostowany jak oło­wiany żołnierz i nie zdradzał zamiaru pójścia dalej. Jak na miejsce do parkowania półka była bardzo niewygodna, liczyła około trzydziestu centymetrów szerokości i miejsca na niej było tylko tyle, iż obaj moglibyśmy stać obok siebie.

Pieczary jednak tam nie było. Lazarus balansował i patrzył na mnie uparcie zagadkowym wzrokiem. Nagle wyciągnął rękę i rzekł:

- Podaj mi rękę!

W tym momencie, kiedy z nożyczkami w zębach i w podartych kalesonach wszystkimi siłami starałem się trzymać ściany, nie mógł mnie prosić o coś gorszego. Przycisnąłem się jeszcze mocniej, aż poczułem, że szorstka skała kaleczy mi plecy jak ostra rafa koralowa, i podałem mu prawą rękę, którą mocno uchwycił.

- Przyrzeknij mi, że jak długo będziesz na wyspie, nie piśniesz ani słowa o tym, co tu ze mną robiłeś - powiedział uroczyście. - Możesz mówić o tym z twoimi ludźmi, lecz im też nie wolno tego zdradzać.

Nie puszczał mojej ręki i tłumaczył mi dalej, że jeżeli jego osoba zostałaby w to zamieszana, siostry oszalałyby z wściekło­ści. Po opuszczeniu wyspy będzie mi już wolno o wszystkim opowiedzieć, gdyby bowiem jakieś wieści dotarły tu po przyby­ciu „Pinto”, mógłby tłumaczyć, że sporządził jedynie kopie, a po paru miesiącach sprawa i tak poszłaby w niepamięć.

Przyrzekłem dochować tajemnicy, o którą prosił, a wtedy puścił moją rękę i powiedział, abym się przechylił i spojrzał w dół. Uczyniłem to na tyle, na ile mi starczyło odwagi; z niezbyt miłym uczuciem zobaczyłem pod sobą skąpane w falach ostre bloki lawy. W odstępie mniej więcej wzrostu człowieka mieściła się pod nami inna półka podobna do tej, na której staliśmy, pod nią zaś pionowa ściana sięgała samego dna przepaści.

- No, gdzie jest wejście? - zapytał Lazarus z dumą.

- Stanowczo nie można znaleźć - przyznałem myśląc tylko o tym, aby wreszcie mieć już wszystko poza sobą.

- Tam, pod twymi nogami - oświadczył mój towarzysz wskazując na małą półkę. Przytrzymał mnie, abym się mógł wychylić jeszcze bardziej. Nic jednak nie mogłem zobaczyć.

- Nie dojdziesz do wejścia, jeżeli dokładnie nie będziesz postępował tak, jak cię nauczę - po tych słowach rozpoczął się na wąskiej półce skalnej kurs szkoleniowy. Nie przeżyłem czegoś podobnego od czasów, gdy słuchałem instrukcji nauczyciela tańców. Miałem zacząć prawą nogą, potem wykonać serię kroków i półobrotów zakończoną klęknięciem i położeniem się płasko na brzuchu. Lazarus zademonstrował kroki tego tańca, bez którego nie można się było dostać do pieczary. Obserwowałem, jak
ustawiał ręce i nogi, wyczyniał różne wężowe ruchy, opadł na kolana, wreszcie położył się na brzuchu; potem widać było tylko dwie fikające nogi, a ich właściciel zniknął. Zostałem sam i teraz odczułem bardziej niż przedtem ryk fal, który
wypełniał powietrze. Kilkaset metrów w kierunku zachodnim, gdzie urwisty brzeg zataczał łuk, zobaczyłem fotografa. Stał na swej krawędzi płaskowyżu i kręcił filrn w ostatnich promie­niach słońca. Morze pieniło się bez przerwy; w tym właśnie miejscu krążyliśmy tego rana, nie mogąc dotrzeć do pieczary.

Na półce pode mną ukazała się ręka, trzymająca przerażającą głowę z kamienia; zaraz potem pokazała się głowa i ciało Lazarusa, który w odwrotnej kolejności powtórzył powoli te same wystudiowane kroki i zwroty, aż znalazł się obok mnie.

- Klucz - mruknął podając mi kamienną głowę.

Znów musiałem się z całej siły przycisnąć do skały, bo po­prosił mnie o nożyczki. Musiałem wyjąć pakiet z ust, drugą ręką odbierając równocześnie od niego „klucz”. Tym razem przedstawiał on głowę z wielkimi wybałuszonymi oczyma, brodą i wręcz hipnotyzującym wyrazem twarzy. Tylna część głowy przechodziła pod ostrym kątem bezpośrednio w długą szyję jak u zwierzęcia. Lazarus poprosił, abym położył „klucz” na maleńkim występie nad głową, gdyż nadeszła moja kolej na nieszczęsny taniec w kierunku pieczary. Było tak ciasno i wszy­stko odbywało się tak blisko skrajnej możliwości manewrowania siłą ciężkości, że wkrótce zrozumiałem praktyczną konieczność naśladowania w najmniejszych szczegółach nauk Lazarusa. Gdy już wykonałem dostateczną ilość obrotów i na czworakach zna­lazłem się na dolnej półce, pierwszy raz zobaczyłem wejście do pieczary pod wąskim występem skalnym. Było tak ciasne, że nie śniłoby mi się nawet, iż jakiś człowiek potrafi się tędy przecisnąć. Ci, którzy tę pieczarę znaleźli, musieli mieszkać gdzieś w pobliżu i mieć czas na zbadanie każdego centymetra terenu. Lazarus powiedział, że pieczara nazywa się Motu Tavake, czyli „Skała tropikalnego ptaka”; miejsce nosiło nazwę Cmohi i leżało u stóp Vaimataa na wyżynie Hanga-o-Teo. Pieczara należała niegdyś do Hatui, dziadka matki Lazarusa.

Stałem teraz na czworakach na maleńkiej półce skalnej, ciasny zaś otwór wychodził na mieszczącą się obok inną półkę na tym samym poziomie, tylko jeszcze mniejszą. Aby się na nią dostać, musiałem się wychylić na zewnątrz i ku przodowi, aż chwyciłem jej krawędź. Leżąc płasko na brzuchu wsunąłem głowę i ramiona do otworu znajdującego się nad tą drugą półką, podczas gdy nogi od kolan zostały na pierwszej. Tułów zawisł między nimi nad przepaścią i kłębiącymi się w niej falami. Otwór, do którego usiłowałem się wśliznąć, był tak ciasny, iż kilkakrotnie zsuwały mi się kalesony. Skała kaleczyła mi plecy i uda, bo sunąłem nie po piasku, lecz po szorstkiej lawie, porowatej i ostrej jak żelazo. Z początku nic nie widziałem poza ciasnym przejściem i migo­cącym gdzieś z przodu nikłym światełkiem. Długo leżałem fikając nogami nad przepaścią, gdy zaś wreszcie udało mi się wciągnąć je również, poczułem, że przejście poszerzyło się nieco, chociaż pozostało dalej tak samo niskie. Zacząłem rozróżniać wokół siebie niektóre kontury i nagle obok swego ucha zauważyłem rzeźbę przedstawiającą dwa kochające się żółwie. Po drugiej stronie stała malutka statuetka takiego typu jak figury z Rano Raraku. Posunąłem się dalej i znalazłem wygodniejsze miejsce.

Wkrótce mogłem nawet usiąść i rozejrzeć się po pieczarze słabo oświetlonej światłem z jakiegoś otworu, którego na razie nie widziałem. Pod ścianami ciasno leżały i stały przedziwne rzeźby, ułożone w kilku rzędach wprost na nagiej, suchej skale. Nie było mat ani trawy. Około pięciu metrów przede mną stała wielka figura z niewątpliwie męskimi cechami. Mężczyzna rniał pozycję lekko przykucniętą z rozstawionymi kolanami, ramiona trzymał nad głową, jakby komuś groził, a otaczała go masa innych figur. Za tą figurą mieściła się półka skalna, a na niej leżały dwa ludzkie szkielety. Malutka dziura w ścianie po prawej stronie przepuszczała odrobinę światła, które padało na rozsypane kości i pozwalało rozróżnić kontury tego upiornego skarbca. Nagle usłyszałem czyjś oddech tuż przy sobie i tak dokładnie, jakby dochodził z najbliższego kąta. Lecz to był tylko odgłos oddechu Lazarusa, który przeciskał się przez wąskie przejście, Akustyka okazała się niezwykła, słyszałem nawet chrzęst jego skóry, gdy posuwał się po szorstkiej lawie. Lazarus wszedł i bez żadnych ceremonii usiadł obok mnie w kucki. Oczy i zęby błyszczały mu białymi światełkami, w ciemności przypominał Murzyna. Był teraz znów sam sobą, takim jakim go znałem z nocnych odwiedzin w namiocie. Wskazał na rzeźbę z groźnie wyciągniętymi rękoma, którą można było wziąć za policjanta regulującego ruch misty­cznych postaci wokół siebie i wzdłuż ścian, aż ku wyjściu.

- To najważniejszy kamień - oświadczył. - To szef całej pieczary, stary król.

Poza tym jednak wiedział niesłychanie mało; na wszystkie pytania o inne figury dostawałem odpowiedź „nie wiem”, po­łączoną ze wzruszeniem ramion. Jedyne, czego okazał się pewien, to dwie kamienne płyty z symetrycznymi symbolami; twierdził, że przedstawiają słońce i księżyc. Nie musieliśmy szeptać, lecz nastrój i akustyka sprawiały, że podświadomie zniżaliśmy głos.

Lazarus przez chwilę łaził ze mną po pieczarze, potem znikł w otworze wejściowym, aby spróbować przyprowadzić Billa; fotografa nie chciałem skłaniać do napowietrznej podróży. Po jakimś czasie dosłyszałem głos Billa przeklinającego ciasne wej­ście. Bill wychowywał się w sercu Rocky Mountains, nie prze­rażało go żadne dzikie urwisko, lecz takich szczurzych nor nie spotykało się w górach stanu Wyoming. Wreszcie wkręcił się do środka, przez chwilę siedział w milczeniu i na pół ślepy rozglą­dał się dookoła. Nagle usłyszałem jego okrzyk - odkrył leżące obok siebie figury. Lazarus, który wlazł zaraz za Billem, miał ze sobą kieszonkową latarkę, dzięki czemu mogliśmy dokładnie obejrzeć każdą rzecz. Podczas gdy większość kamieni w pieczarze Atana nosiła na sobie ślady mycia i należytego utrzymania, żadnego takiego śladu nie można było znaleźć na figurach w pieczarze Lazarusa. W pieczarze Atana człowiek czuł się jak w ta­jemniczym salonie jakiegoś magika, wyścielonym matami i sia­nem, tutaj zaś jak w starym, opuszczonym składzie.

Zapytaliśmy Lazarusa, czy nie mył kamieni.

Nie, nie potrzebował myć, gdyż tutaj nic nie rośnie, dzięki zaś przeciągowi powietrze jest bardzo suche.

Przy małym otworze w ścianie wyczuwało się prąd zimnego, suchego powietrza, na gładkich jak żelazo ścianach nie było ani śladu pleśni, nie było jej też na kościach szkieletów. U Atana zaś gruby pokład zielonej pleśni rósł na ścianie tuż przy wejściu.

Czas upływał. Wybraliśmy kilka najbardziej interesujących rzeźb. Lazarus i Bill wypełzli na zewnątrz, aby je odbierać, ja zaś miałem im je podawać, ostrożnie manewrując w ciasnym przej­ściu, aby się nie uszkodziły. Łatwiej to jednak było powiedzieć niż wykonać. Zupełnie beznadziejne okazało się przenoszenie ich bez uszkodzeń, skoro równocześnie trzymało się latarkę, a nadto rąk używało się do posuwania własnego ciała. Teraz dopiero pojąłem zręczność Lazarusa, który samotnie złaził nocami do tej pieczary i wyłaził z niej z kamieniami, uszkadzając przy transpor­cie jeden jedyny zwierzęcy nos. Gdy wreszcie dotarłem do wyj­ścia popychając przed sobą po kolei kilka rzeźb, usłyszałem rozpaczliwe wołanie Billa, lecz ryk fal nie pozwalał mi rozróżnić słów. Kamienie blokowały mi drogę, nie mogłem wyjść, zanim Lazarus nie odebrał ich od zewnątrz. Zdawało mi się, że zoba­czyłem jego rękę, i naraz pojąłem, co się stało. Było zupełnie ciemno, zapadła już bowiem noc.

Lazarus odbierał kamienie jeden za drugim i podawał je Billowi. Gdy wyjście było już wolne i wylazłem z pieczary, stwierdziłem zupełną zmianę scenerii. Można było jeszcze w nie­jasnym świetle księżyca rozróżnić zarysy gór. Stanąwszy wreszcie na krawędzi płaskowyżu, poczułem gęsią skórę i trzęsące się kolana; pocieszałem się, że to z zimna. Bo w pieczarze było chłodno, chłód też czuło się przy nocnej wspinaczce tylko w ka­lesonach. Gdy ja z Billem wspinaliśmy się do góry, Lazarus ruszył jeszcze raz na dół, zabierając ze sobą obie nie zaczęte sztuki materiału na suknie, które miał zostawić w pieczarze. Wskoczyliśmy w ubrania i rozkoszowaliśmy się gorącą kawą z ter­mosu, pokazując fotografowi zdobycz z nocnej wyprawy. Zauwa­żyłem, że Lazarus co jakiś czas pokaszliwał, Bill też zwierzył mi się, że nie czuje się dobrze. Obaj wiedzieliśmy, że po wizycie „Pinto” zaczęła się we wsi szerzyć epidemia cocongo; dotąd choro­ba nie była tak ciężka jak zwykle, ale mnożyły się już oznaki, że staje się złośliwsza i niebezpieczniejsza. Obleciał mnie strach, że Bill albo Lazarus mogą nam tu zachorować, wówczas Lazarus je­szcze bardziej utwierdziłby się w swoich zabobonach, zamiast przezwyciężyć obawę przed aku-aku i tabu. Bill miał ze sobą wia­trówkę, swoją dałem więc Lazarusowi i jednocześnie wziąłem od niego worek z cennymi rzeźbami. Zanim wsiedliśmy na konie, La­zarus dokładnie sprawdził, czy nie zostały kawałki papieru lub inne ślady naszego pobytu, potem nasza niewielka karawana ru­szyła w słabym księżycowym świetle w drogę powrotną do domu. Worek okazał się ciężki, a droga bardzo nierówna, niełatwo mi więc przychodziło utrzymać się na koniu z jednym tylko strzemie­niem. Gdyśmy dotarli do starej brukowanej drogi, zrównałem się z Lazarusem i powiedziałem, że w pieczarze nie było żadnego aku-akus które chciałoby nam zrobić coś złego.

- To dlatego, że poszedłem tam pierwszy i powiedziałem różne słowa - oświadczył Lazarus z całym spokojem.

Nie dowiedziałem się, jakie to były słowa ani też dlaczego trzeba się było rozbierać przed wejściem do pełnej przeciągów pieczary. Może tamtejsze aku-aku było konserwatystą przyzwyczajonym jedynie do odwiedzin gości przyodzianych w opaski. Nie miałem odwagi zapytać. Przecież Lazarus liczył się z tym, że ja wiem o aku-aku tyle samo, co on, a może nawet więcej.

Jechaliśmy w milczeniu, podkowy dźwięczały na brukowanej drodze. Wkrótce usłyszeliśmy chrapliwy skrzyp wiatraka na Hanga-o-Teo. Pędzące po niebie chmury co chwila przesłaniały sierp księżyca, przeszkadzając mu zaglądać ciekawie do mego wor­ka. Noc tchnęła mistycznym nastrojem. Wiatr był przenikliwie zimny, popędziliśmy więc konie, nawet ich nie pojąc przy wiatraku. Lazarus bowiem kaszlał.


IX. Wśród bogów i diabłów podziemnego świata Wyspy Wielkanocnej



W tym samym czasie kiedy odwiedzaliśmy tajemne pieczary, po Wyspie Wielkanocnej krążył niebezpieczny upiór w towarzys­twie aku-aku. Pojawił się kilka godzin wcześniej, chodził po wsi od domu do domu, żadne drzwi nie dały się przed nim zamknąć. Zbliżał się też i do nas, aż dotarł do namiotów w Anakena. Wślizgi­wał się ludziom do nosów i ust, potem szalał w całym ciele. Przy­był na wyspę jako pasażer na gapę, a z okrętu przedostał się na ląd pod nazwiskiem cocongo.

Tylko dwa razy wójt wyruszył do swej pieczary po kamienie, potem cocongo zapukała do jego drzwi. Przez kilka dni kwękał, wreszcie położył się do łóżka. Gdy go odwiedziłem, uśmiechał się z zadowoleniem i tłumaczył, że zwykle cocongo bywa znacznie gorsza, teraz będzie niedługo zdrów. Za tydzień znów go owiedziłem. Ale wtedy leżał już w szpitalu. Poszedłem się przywitać z no­wym miejscowym lekarzem, który przybył na „Pinto” i zmienił swego poprzednika, potem wprowadzono mnie do małej izdebki, w której leżeli i kaszlali pacjenci chorzy na cocongo. Nie mogłem wśród nich znaleźć wójta i zacząłem odczuwać niepokój, gdy nagle jakiś chudy staruszek, leżący w kącie salki, uniósł się na łokciach i powiedział chrapliwym głosem:

- Señor Kon-Tiki, tutaj jestem.

Zupełnie oniemiałem, gdy go ostatecznie poznałem,

- Zapalenie płuc - szepnął mi lekarz. - Był już prawie go­tów, sądzę jednak, że go uratujemy.

Wójt miał żółtawą cerę i zapadnięte policzki, na wąskich war­gach błąkał się słaby uśmieszek. Gestem przywołał mnie do swego łóżka i szepnął mi w ucho:

- Wszystko będzie dobrze. Gdy wyzdrowieję, zrobimy razem wielkie rzeczy. Wczoraj moja wnuczka umarła na cocongo. Ona mi pokaże drogę z nieba, jestem pewien. To nie żadna kara, wiem o tym. Proszę tylko poczekać, Señor, a zrobimy wielkie rzeczy.

W smutnym nastroju opuszczałem szpital. Okropny był widok wesołego wójta w tak przeraźliwym stanie. Wyrażał się jakoś tak dziwacznie, że nie mogłem zrozumieć, o co mu szło. Prawdopo­dobnie gorączka dodała mu błysku w oczach i sprawiła, że mówił od rzeczy. Fakt, że zabobonny człowiek nie uważał choroby za karę sprowadzoną przez aku-aku, był pocieszający, ale tym bar­dziej dziwny.

Płynęły dni. Wnuczka wójta okazała się jedyną śmiertelną ofia­rą tej fali epidemii, wkrótce zaś on sam przyszedł do siebie i wró­cił do domu. Gdy tam go odwiedziłem, znów dziwnie się uśmie­chał. Nie miał już gorączki, ale znów powtarzał to samo, co w szpi­talu, W pierwszych tygodniach za słaby był na powrót do nas i do grupy swych przyjaciół z Anakena, Mieszkał u żony, posyłaliśmy mu ciągle masło i inne odżywcze jedzenie, aby nabrał sił.

Młodszy brat wójta, mały Atan, bezboleśnie przeszedł przez ucho igielne. W tym roku nie kichnął nawet od cocongo i stracił wszelką wiarę w kary wymierzane przez aku-aku. Po pozbyciu się zarówno obowiązków, jak i strachów związanych z pieczarą po­czuł się nowym człowiekiem. Zamiast kary otrzymał wynagrodze­nie, i to tak wielkie, że mógł utrzymać swą rodzinę przez dłuższy czas, Według miejscowych warunków został bogaczem. Tak odzież, jak i pieniądze ukrył w swej podarowanej przez naturę kasie pancernej, czyli pod ziemią. To, że wójt walczył ze śmiercią, Atan tłumaczył nie jako karę za naruszenie pieczary, wprost przeciwnie. Atan nie domyślał się, że brat przynosił kamienie ze swej skrytki, radził mi więc, abym zaraz po wyzdrowieniu wójta zapytał go o pieczarę. Bo to najważniejsza pieczara ze wszystkich.

Lazarusowi choroba zaglądała już prawie w oczy. Nazajutrz po powrocie z wyprawy znalazł się wczesnym rankiem przed moim namiotem dopytując się chrapliwym głosem, jak się czuję.

- Wspaniale - odpowiedziałem i zauważyłem, że oczy mu się rozjaśniły. Cieszyłem się, że nie zapytał o Billa, bo ten czuł się tego dnia bardzo kiepsko. Kilka dni Lazarus łaził stękając, kaszlał, pluł i zażywał lekarstwa, potem zaś wyzdrowiał nie kładąc się ani na jeden dzień do łóżka. Również on dostał sowite wynagrodzenie dla siebie i dla sióstr.

Podczas gdy miejscowy lekarz walczył z cocongo we wsi, nasz własny lekarz miał pełne roboty ręce z naszym sztabem robotni­ków, liczącym teraz prawie stu ludzi. Mieliśmy dużo antybiotyków i innych lekartsw, wyspiarzom więc tego nie brakowało. Zresztą najlepiej im smakowały tabletki przeciw bólowi głowy; jeżeli nie uważaliśmy, zjadali je jak cukierki. W ten sposób przetrwaliśmy kilka następujących po sobie fal epidemii cocongo, aż wreszcie poczuliśmy się znów pewniejsi. Nieszczęścia chodzą jednak w pa­rze, zaszło więc coś innego, co wywołało w tym czasie znaczny nie­pokój we wsi.

W tym dniu, kiedy wójt miał całą izbę pełną kamieni z pieczary i czekał na transport do naszego obozu, dwa razy doznał ogromne­go strachu. Po pierwsze kapitan, który po niego przyjechał, wyła­dował jeep biało ubranymi zakonnicami, które wójt zobaczył przez okno, kiedy wiązał worek pełen kamieni z pieczary. Jeszcze zanim zjawił się kapitan, niespodziewanie wszedł Gonzalo i zobaczył kamiennego homara, którego wójt nie zdążył schować.

- To bardzo stare - powiedział Gonzalo podnosząc rzeźbę z pożądliwym błyskiem w oczach.

- Nie, to nowe -zełgał wójt.

- Ależ widzę, że to stare - oświadczył podejrzliwie Gonzalo.

- A jednak ja sam to zrobiłem - upierał się wójt. Gonzalo musiał w końcu dać za wygraną.

Gdy wójt przyjechał jeepem, zaraz opowiedział mi epizod z Gonzalo i znów mnie zaklinał, żebym pod żadnym warunkiem nie pisnął nikomu ani słowa o tym, iż on przyniósł kamienie z rodzinnej pieczary.

- Señor Gonzalo musiał coś wiedzieć - powiedział mi nie­ufnie. - Był zbyt podejrzliwy i nie chciał prawie wierzyć moim słowom, że sam zrobiłem tego homara.

Później przyszedł do mego namiotu Gonzalo i złożył mi sprawo­zdanie z tego samego wydarzenia. Był przekonany, że odkrył wszystkie mistyczne tajemnice pieczar.

- Wójt oszukuje cię - oświadczył mi. - Widziałem u niego wspaniałego homara, a on przyznał, że sam go zrobił; musisz być ostrożny, gdy przyjdzie i powie, że to z pieczary.

Był zaskoczony, gdy się dowiedział, że wójt przyniósł mi już homara i opowiedział o wizycie Gonzalo.

Teraz wójt miał się na baczności i usiłował bronić się ciągłym trąbieniem, że sam rzeźbił dziwne kamienne figury. Gdy zaczęła się cocongo i musiał wleźć do łóżka we własnym domu, odwiedzili go Gonzało i Ed. Przy furtce spotkali wójtowego szwagra, Riroroko. Jeszcze nie zdążyli się z nim przywitać, a już ten w ostenta­cyjny sposób zaczął wychwalać zdolności wójta do kamiennej rzeźby. Miał specjalne narzędzia, rzeźbił nimi homary, zwierzęta i ptaki, potem wszystko moczył w wodzie, żeby wyglądało starzej.

Ani Ed, ani Gonzalo nie dopytywali się o kamienie wójta, zdzi­wiło ich więc takie otwarte i szczere przyznawanie się i zaraz mi dali o tym znać. Tymczasem wójt leżał w łóżku nie mając sił ani na rzeźbienie, ani na przynoszenie kamieni z pieczary. Lecz Gonza­lo kręcił się między wyspiarzami i próbował dowiedzieć się cze­goś więcej; pracując z Billem w Vinapu, mieszkał teraz we wsi.

Właśnie w tym czasie wyzdrowiała piękna żona młodego Estevana. Po wyleczeniu się z poważnego niedomagania żołądkowego chodziła co nocy razem z Estevanem do pieczary. Przynosili stam­tąd groteskowe figury i składali je w zamkniętej komórce obok domu. Swego czasu odmówiła mojej prośbie, abym mógł pójść do jej rodzinnej pieczary. Natomiast udzieliła mi ważnych wyjaśnień dotyczących poszczególnych kamieni, które mi przynosili.

Opowiedziałem Gonzalo, że oczekuję nowej partii rzeźb z pie­czary żony Estevana, a on pewnego wieczora podszedł cichcem pod dom tej pary, obejrzał wszystko dokoła i na podwórzu sąsiada odkrył ułożoną górę nie ociosanych jeszcze bloków lawy. Nasunęło mu to poważne podejrzenia. Postanowił ruszyć do akcji i kuć żela­zo, póki gorące.

Tego samego dnia we wsi zdarzyło się nieszczęście. Pewna ko­bieta siedziała na podwórzu i topiła smalec w wielkiej misce, a jej dziecko bawiło się przy niej. W pewnej chwili dziecko potknęło się i wpadło głową do miski. Matka poleciała z nim do szpitala, gdzie maleństwo owinięto w watę i bandaże.

Następnego dnia zjawił się u mnie z bardzo nachmurzoną twarzą Enlique, ten sam, który towarzyszył nam do pieczary Atana. Kilka dni przedtem on sam przyniósł mi niewielki worek rzeźb. Wiedzia­łem, że Enlique był stryjem dziecka, które właśnie wpadło do mis­ki ze smalcem, i z jego miny domyślałem się, że mnie obciąża odpowiedzialnością za nieszczęście, gdyż namówiłem go do pójścia do pieczary. Sprawy zaczynały wyglądać kiepsko. Prawie wszyscy byli na wyspie ze sobą w jakiś sposób spokrewnieni i każde zda­rzenie można było teraz interpretować tak, jakby się odnosiło do kogokolwiek innego,

Enlique poprosił, abym poszedł z nim pod mur, za nowo wznie­sioną figurę.

- Stało się coś okropnego - zaczął cichym głosem. - We wsi zaczyna szumieć. Estevan z żoną nic tylko leżą i płaczą u sie­bie. Señor Gonzalo powiedział, że oni nabrali Señora Kon-Tiki, że sami zrobili te kamienie.

- Bzdury - odparłem. - Nie ma o co płakać. Biegnij tam i powiedz Estevanowi i żonie, że wszystko w porządku, że ja się nie gniewam na nich.

- Nie wszystko jest w porządku - upierał się Enlique z po­nurą miną. - Wkrótce cała wieś zacznie się awanturować. Jeżeli kamienie są nowe, wszyscy będą źli na Estevana i żonę, że próbo­wali oszukać Señora Kon-Tiki. A jeżeli kamienie są stare, wszyscy
się jeszcze bardziej na nich rozzłoszczą za zdradzenie tajemnicy pieczar. Wszyscy będą się na nich gniewać.

Enliąue nie wspomniał o dziecku, które wpadło do miski. Widocznie uważał to za nieszczęście brata, a nie swoje własne. Brat zaś nie przyniósł mi kamieni, chociaż wiedziałem już przed­tem, że ma swoją pieczarę.

Tego dnia nie mogłem pojechać, gdyż preparowałem nowe płytki pyłków roślinnych, następnego jednak dnia kapitan za­wiózł mnie do wsi i poszliśmy do chaty Estevana. Zastaliśmy go siedzącego na ławce, podczas gdy żona leżała na łóżku; oboje mieli oczy czerwone od płaczu. Przywitaliśmy się bardzo serde­cznie, zanim jednak Estevan zdążył coś powiedzieć, znów wy­buchł płaczem. Wreszcie wykrztusił, że od dwóch dni i nocy nie spali i nic nie jedli, tylko płakali. Bo Señor Gonzalo powiedział, że Estevan fałszował kamienie, aby oszukać Señora Kon-Tiki. Widział kupę kamieni na polu sąsiada i sądził, że Estevan zbiera surowy materiał na rzeźby. Nie widział natomiast, że sąsiad rozbudowuje swój dom i że kamieni używa na mur.

Usiłowałem ich oboje uspokoić i pocieszałem, jak mogłem. Przynieśliśmy im wiele prezentów, gdy zaś wychodziliśmy, oboje obiecali, że zjedzą obiad, pójdą spać i zapomną o całej sprawie.

Nieco poniżej na tej samej ulicy zapukaliśmy do drzwi wójta, Zastaliśmy go w łóżku, był zupełnie roztrzęsiony. Właśnie miał odwiedziny potężnej ciotki Tahu-tahu. Ciotka przyszła wściekła i oświadczyła, że Señor Kon-Tiki to dobry chłop, nie powinien go więc oszukiwać, jak to słyszała we wsi. Wójt nie mógł jej po­wiedzieć, że dawał mi stare kamienie, nie dostał bowiem od niej pozwolenia na zabieranie czegokolwiek ze starej rodzinnej pie­czary Ororoiny. Dlatego oświadczył krótko, że jest chory; wyjaśni jej wszystko po wyzdrowieniu.

- Inni będą się gniewać przez jakiś czas - dodał - ale ci starsi tak się przejmują, że przez trzy dni nie mogą mówić.

Wójt dał ciotce kawałek materiału i pakiet papierosów jako przyjacielski prezent ode mnie, ale ona szmyrgnęła wszystko na podłogę i oświadczyła, że nie weźmie nic, co on wycyganił. Dopiero po wyjaśnieniu, że to nie jego rzeczy, tylko podarunek wprost ode mnie, staruszka pozbierała skarby z ziemi i ruszyła ku drzwiom.

Staraliśmy się uspokoić chorego wójta, ale nie przychodziło to łatwo. Stara ciotka należała do poprzedniej generacji, posiada­ła więc związane z tym przywileje i doświadczenie. Tahu-tahu uważano za niebezpieczną kobietę. Gdy była zła, potrafiła zabić kogoś za pomocą kurzej głowy zagrzebanej w ziemi.

Plotki wokół Estevana i wójta poruszyły umysły w całej wsi. Wielu wyspiarzy przychodziło do mnie i wyjaśniało, że na wyspie nie istnieją żadne tajemne pieczary; nie powinniśmy wierzyć w takie rzeczy. Jeżeli kiedyś istniały, to już dawno zapomniano, gdzie leżą wejścia. Jeżeli ktoś przynosił rzeźby, to sam je robił; na wyspie takich rzeźb nie ma. Niektórzy rozmówcy przeczący istnieniu pieczar wyglądali na tak przejętych, że niewątpliwie byli przekonani o słuszności swych słów. Inni natomiast spra­wiali wręcz odwrotne wrażenie. Zdradzali paniczny nastrój, ner­wowo usiłując przekonać nas o czymś, w co sami nie wierzyli. Szczególnie ludzie starsi tracili głowy w zapale przekonywania nas i usunięcia wszelkich naszych podejrzeń, że na wyspie istnieje dziś coś więcej poza figurami i owcami.

Różne sprzeczne informacje napływały jedna po drugiej przez kilka następnych dni, ci zaś z nas, którzy mieli kontakty z miejsco­wą ludnością, usiłowali ostrożnie zbadać całą sprawę do dna.

Pewnego dnia Ed przyjechał z Orongo, doszła bowiem do niego wiadomość, że jednak muszą istnieć na wyspie tajemne pieczary rodzinne. Należy się tylko strzec fałszowanych naśladownictw. Wyciągnął ze swych robotników, że kamienie wynoszono od czasu do czasu z pieczar w celu suszenia. Niektóre pakowano w sitowie totora.

Następnym z kolei był Gonzalo. Wiele dni chodził bardzo przygnębiony z powodu zamieszania, którego stał się sprawcą. Miał całkowite przekonanie, że udało mu się zdemaskować rzeźby z pieczar jako fałszerstwo i oszustwo, teraz jednak zdarzyło się coś, co go skłoniło do zmiany zdania, i w dodatku sam to coś przeżył. Jakiś miejscowy chłopiec zwierzył mu się, że wyręczała się nim pewna stara kobieta przy dostawaniu się do tajemnej pieczary w Hanga Hemu, gdyż chciała zabrać stamtąd kilka rzeźb dla Señora Kon-Tiki. Wysłaniec znalazł dwie czaszki oraz rzeźbę kury, leżącą w pierwszym pomieszczeniu pieczary jako coś w rodzaju klucza. Ponieważ tunel prowadzący do dalszej części pieczary okazał się zasypany, chłopiec nie mógł się dostać do miejsca, skąd według polecenia kobiety miał zabrać rzeźby zawinięte w sitowie totora.

Gonzalo tak się podniecił tą historią i tak długo męczył chłopca, aż ten obiecał pokazać mu to miejsce. Pieczara okazała się taką, jaką chłopiec opisał. Znalazł w niej dwie czaszki, a w bocznej ścianie sztuczne drzwi, za którymi tunel rzeczywiście był zasypany. Lecz Gonzalo odkrył jeszcze coś. Już po chłopcu ktoś tu był i desperacko grzebał w ziemi, tak na podłodze, jak i w suficie nad zasypanym miejscem. Gonzalo zdołał prze­cisnąć się przez trzymetrowej długości szparę nad zasypanym miejscem i stwierdził, że w dnie tej szpary ktoś wykopał dziurę aż do tunelu. Zaczął w tej dziurze szukać rękoma, aż wydobył z niej garść ziemi zmieszanej z resztkami zbutwiałego sitowia Ktoś tu był przed nim i zabrał coś owiniętego w sitowie totora.

Zapytałem Gonzalo, czy wie, kto to jest ta stara kobieta. Owszem, wiedział - matka Analoli.

Była to dla mnie bardzo cenna informacja. Matka Analoli i jej siostra broniły jak lwice czterech kamiennych głów, które pewna para małżeńska znalazła tuż przy okalającym wieś płocie i chciała mi sprzedać. Stara kobieta wyzywała znalazców od złodziei i uradowała się bardzo, gdy odwróciłem cztery groteskowe oblicza z powrotem do dawnego położenia i zostawiłem je w spokoju. Teraz chciała mi okazać wdzięczność, przynosząc w zamian kamienie z pieczary.

Podziękowałem Gonzalo za cenne wiadomości i wraz z ka­pitanem wyjechałem jeepem ze wsi. Zastanawiałem się głęboko. A więc matka Analoli też posiadała pieczarę. Miałem szczególny powód, aby zwrócić na ten fakt uwagę.

Słońce już zaszło i było ciemno. W drodze do domu mieliśmy stanąć przy farmie w Vaitea i zabrać wodę do obozu. Analola była zarządczynią farmy; gdy przyjeżdżaliśmy po wodę, zawsze uprzejmie z nami rozmawiała. Zasługiwała na miano piękności, miała czarne faliste włosy i wesołe brązowe oczy. Może nieco zbyt szeroki nos i nieco za duże usta nie pozwoliłyby jej zdo­być tytułu królowej piękności w naszym własnym świecie, lecz tutaj, na Oceanie Spokojnym, była nie koronowaną królową Wyspy Wielkanocnej.

Gdy zakręciliśmy przed zbiornikiem wody przy ujściu jedynego na wyspie wodociągu obok muru w Vaitea, Analola wraz z kilku przyjaciółkami wyszła z domu, aby przy świetle latarki pomóc nam napełnić wodą nasze naczynia. Zwykle po wodę przyjeżdżał tu kapitan, a w ostatnich dniach Analola wygadywała w rozmo­wie z nim, że wójt oszukał Señora Kon-Tiki.

- Nie ma niczego takiego jak kamienne pieczary. Nikt na wyspie nie posiada żadnych kamiennych figur - zapewniała Analola. - Urodziłam się tutaj i tutaj spędziłam całe życie, capitan. Proszę powiedzieć Señorowi Kon-Tiki, aby w to wszystko
nie wierzył.

Analola była poważną osobą, nieskłonną do gadania głupstw, toteż kapitana ogarnął wreszcie niepokój.

- Widzisz, skoro Analola tak mówi... - w jego słowach brzmiała nuta wątpliwości. - Przecież wójt jest okropnym łgarzem.

- Jak się ma twoja matka, Analola? - zapytałem ostrożnie.

- To dziwne, że przyszło ci na myśl o to zapytać. Bo ona właśnie mnie odwiedziła i teraz leży w moim łóżku.

Wziąłem ją pod rękę i szeptem poprosiłem, aby poszła ze mną za jeep, w czasie gdy inni napełniali beczkę wodą. Wpadłem na pewien pomysł. Znałem Polinezyjczyków, ich fantazję i zamiłowanie do używania sekretnych określeń w odniesieniu do świętych spraw, o których nie powinno się mówić wprost. Wiedziałem, że matka Analoli zabrała ze swej pieczary kamienną kurę, domyślałem się również, że w pieczarze leży jeszcze rzeźba przedstawiająca psa. Te bowiem figury powtarzały się w pieczarach wójta, Lazarusa i Atana. Stanęliśmy pod osłoną ciemnego drzewa eukaliptusowego.

- Analola - wyszeptałem, ona zaś spojrzała na mnie z dziw­nym wyrazem twarzy. - Idź do swej matki, pozdrów ją ode mnie i powiedz: Kura jest dobra, ale pies lepszy.

Analola miała taką minę, jakby spadła z księżyca. Długo pa­trzyła na mnie w zamyśleniu, potem weszła na schody i spo­kojnie zniknęła w drzwiach domu. Beczka była już pełna wody. Pożegnaliśmy się z innymi vahinami i ruszyliśmy w drogę do Anakena.

Nazajutrz kapitan jak zwykle pojechał po wodę. Gdy wrócił, zdał mi szczegółowe sprawozdanie. Analola opowiedziała mu wszystko, co się zdarzyło poprzedniego wieczoru, a on powtórzył mi jej własnymi słowami. Zdradziła mu, że gdy najpierw sze­pnąłem jej do ucha, wówczas jej serce powiedziało: „Naprawdę Señor Kon-Tiki potrzebuje miłości”. Później jednak, gdy szepną­łem jej, że kura jest dobra, ale pies lepszy, pomyślała: „Naprawdę, Señor Kon-Tiki wypił sobie nieco za wiele”. Mimo to jednak poszła do matki i przekazała te słowa. I nigdy jeszcze w życiu nie widziała matki tak zdziwionej jak wtedy; jednym ruchem usiadła na łóżku i powiedziała:

- Po to tutaj przyszłam. Aby pójść do pieczary z tobą i z Danielem Ika.

Matka była dla Daniela mama-tia, siostrą jego ojca.

Analolę zatkało. Nigdy czegoś podobnego nie przeżyła. Myśl o mającej nastąpić przygodzie tak ją podnieciła, że całą noc nie spała. Nazajutrz matka poprosiła ją o dwie kury, kawałek baraniny i cztery świece. Gdy Analola zapytała, czy matka zamierza urządzić przyjęcie, ta nie odpowiedziała.

Następnego wieczoru kapitan przywiózł nowe sprawozdanie. Poprzedniej nocy Daniel Ika przyszedł w odwiedziny do Vaitea i spał w osobnym pokoju na owczej farmie. Analola przez dziurkę od klucza wyszpiegowała, że jej matka odwiedziła gościa w tym pokoju i razem planowali wyprawę do pieczary. Danie­lowi udało się przekonać matkę, żeby nie brać Analoli, bo ona przyniesie „złe szczęście”; jest „dzieckiem czasu”, tłumaczył Da­niel, i zdradzi wszystko każdemu, kto jest bliski jej sercu.

Oboje uzgodnili, że wybiorą się do pieczary dwie noce później i umówili się, gdzie wykopią umu w celu upieczenia kur. Analola zrozumiała, że pieczara leży w Vaitara-kai-ua, na zachód od doliny Anakena.

Nadeszła ta noc, kiedy matka Analoli i Daniel Ika mieli się zapuścić do pieczary. Wrócili z nosami na kwintę; zdaniem Analoli upiekli kury gdzieś na zboczu, ale nie dostali się tam, gdzie pragnęli; zobaczyli bowiem, że jakiś człowiek przez całą noc leżał w Vai-tara-kai-ua. Dokładnie to samo powtórzyło się następnej nocy, wtedy jednak stwierdzili, że tajemniczym oso­bnikiem jest stary Timoteo. Domyślili się, że on musi mieć tam swoją własną pieczarę i pilnuje wejścia, aby ludzie Señora Kon-Tiki jej nie znaleźli. Matka postanowiła spróbować trzeci raz, gdyby zaś i wtedy nie mieli szczęścia, byłoby to ostrzeżeniem, że nie powinni chodzić do pieczary.

Dowiedzieliśmy się od Analoli, kiedy matka i Daniel mieli odwiedzić następny raz pieczarę w Vai-tara-kai-ua, i postanowi­łem usunąć Timoteo z drogi właśnie na tę noc. Gdy zbliżał się wyznaczony wieczór, morze było niezwykle spokojne. Jeden z naszych ludzi wypłynął poprzedniego wieczoru przy świetle księżyca z kilkoma przyjaciółkami i nałowił langust, które sta­nowią wyszukany przysmak wyspiarzy. Dzięki ekwipunkowi płet­wonurka mogliśmy je łowić w podwodnych dziurach, lecz naj­prostszy sposób polegał na brodzeniu wzdłuż brzegu z pocho­dnią. Miejscowe vahiny były mistrzyniami w tych połowach. Następowały nogami na wielkie bestie i przytrzymywały je palca­mi, potem zaś wyławiały z wody i wrzucały do worka.

Wieczorem kucharz miał w kotle dwadzieścia jeden langust. Lazarus przyniósł wielki wór świeżo zerwanych ananasów, naj­delikatniejszych i najbardziej soczystych, jakieśmy kiedykolwiek jedli.

Przez cały dzień stary Timoteo pracował dla mnie. Na pokładzie statku naprawiał swoją własną łódź z sitowia, która dosyć się zniszczyła przerzucaniem z miejsca na miejsce, zanim po­wiesiliśmy ją w jednej z ładowni. Gdy nadszedł wieczór i Timoteo chciał wrócić na ląd i na swoje stanowisko w Vai-tara-kai-ua, zawiozłem mu masę jedzenia i poprosiłem, aby objął nocną wachtę na statku.

- Będziemy mieli fiestę w obozie - tłumaczyłem. – Wszyscy członkowie załogi mają zejść na ląd i raczyć się langustami. Morze jest spokojne, nic więc nie może się zdarzyć.

Timoteo rozglądał się dokoła z miną nie świadczącą o zachwy­cie. Przyszło mi do głowy, że staruszek mógłby zabrać własną łódź i na niej dopłynąć do brzegu. Zaprowadziłem go więc do barometru, przed którym ustawiłem krzesło.

- Jeżeli wskazówka opadnie do tego znaczka - na wszelki wypadek pokazałem na 30 - musisz natychmiast dać znak syreną.

Timoteo przyjął to zadanie niezwykle poważnie. Siedział z no­sem prawie na szkle barometru i bez przerwy patrzył w igłę, choć równocześnie zapychał się jedzeniem. Wiedziałem, że teraz już się nie ruszy. Gdy zaś wachtowi i maszyniści wrócą na pokład, przygotują mu jakieś spanie.

Podczas gdy Timoteo wzorowo spełniał swe zadanie, a wszyscy członkowie wyprawy zebrali się w namiocie wokół półmiska z langustami, Daniel i matka Analoli mieli wszelkie szansę, aby się ponad Vai-tara-kai-ua przekraść do pieczary. Już teraz na pewno odgrzebali z ziemnego pieca upieczoną kurę i chodzą po skarbcu przy blasku świec.

Minęła noc.

Wczesnym rankiem Timoteo przybył na ląd motorówką z me­chanikami. Musiał zaraz ruszyć w drogę, aby pomówić ze swą żoną.

- A gdzież ona jest? - zapytałem.

- We wsi - odpowiedział. Potem powoli odwrócił się, spojrzał na mnie ze znaczącym uśmiechem i dodał:

- Może jednak dziś w nocy spała w Vai-tara-kai-ua, kto wie? Brzmiało to dosyć tajemniczo.

- Jak się nazywa twoja żona? - zapytałem.

- Victoria Atan. Lecz ona woli się nazywać Tahu-tahu. I jest też trochę tahu-tahu.

Timoteo wsiadł na konia, szarpnął za cugle i odjechał.

Kapitan specjalnie wcześnie pojechał po wodę do Vaitea. Przy­wiózł wiadomość, że Daniel i matka Analoli wrócili do wsi. Zrezygnowali z dostania się do pieczary w Vai-tara-kai-ua. Gdy bowiem poszli tam ostatniej nocy, Timotea nie było, za to miejsca pilnowała jego stara żona.

Nigdy nie rozgryźliśmy tajemnicy, w jaki sposób Timoteo potrafił ostrzec Tahu-tahu. Zastąpiła go tylko tej jednej nocy. On zaś kontynuował swą zazdrosną wartę przez cały czas naszego pobytu na wyspie.

Tak więc zasłona tajemnicy nadał okrywała dwie rodzinne pieczary w Vai-tara-kai-ua. Od Timoteo i Tahu-tahu oraz od starej matki Analoli zależy, czy zdecydują się powierzyć swój sekret „dzieciom czasu”, swoim dzieciom. Muszą się zdecydować, i to wkrótce. Bo jeżeli coś im się stanie, tym starym, to znów dwie rodzinne pieczary zginą w czeluści Wyspy Wielkanocnej razem ze swą bezcenną zawartością.



Daniel miał jednego bliźniaczego brata i jednego przyrodniego. Bliźniakiem był Alberto, który swego czasu pokazał mieszkańcom wsi dwie tablice rongo-rongo i potem odniósł je z powrotem do pieczary, gdyż w nocy odwiedziły go duchy aku-aku. Przy­rodni brat nazywał się Enlique Ika, był królewskiej krwi i miał prawo do szlacheckiego tytułu Ariki-paka. Zarówno ojciec Se­bastian, jak i gubernator mówili o nim jako o unikacie, gdyż stanowczo nie mógł kłamać. Była to niezwykła i rzadka cecha na Wyspie Wielkanocnej. W obozie nazywaliśmy go „synem wodza”, tak ze względu na jego dumny charakter, jak i z powodu postawnego wyglądu i arystokratycznego pochodzenia. Czytać nie umiał, lecz dzięki niewzruszonej uczciwości uważany był za najlepszego pasterza owiec marynarki wojennej i mieszkał w kamiennej szopie przy drodze do Rano Raraku.

Pewnego dnia Enlique Ika przyjechał konno i zaproponował nam handel. Mieliśmy potężne jodłowe belki, używane w czasie prac wykopaliskowych do podpierania figur. On zaś chciałby zbudować sobie nowy dom na bezdrzewnej wyspie. Jeżeli się zgodzę na taki handel wymienny, to za każdą trzecią belkę da mi potężnego wołu.

- Możesz dostać wszystkie belki, jeżeli je zechcesz wymienić na kamienie z pieczary.

Strzelałem na oślep, ale trafiłem. Nie miałem zielonego pojęcia o tym, czy „syn wodza” ma jakąś pieczarę. Tymczasem on był zupełnie zaskoczony i przez chwilę rozpaczliwie usiłował zmienić temat rozmowy. Ja jednak ciągle trzymałem się swej
oferty, gdy więc spostrzegł, że nie uda mu się wywinąć, oświad­czył zdecydowanie:

- Niestety nie znam wejścia. A chciałbym wiedzieć, gdzie się ono znajduje, Señor Kon-Tiki.

- Czy próbowałeś upiec kurę w umu takapu? - zapytałem lakonicznie. - Próbowałeś zrobić tahu przed pieczarą?

Zrobił taką minę, jakby spadł z nieba. Ale zmienił też decyzję.

- Pomówię z braćmi - powiedział nagłe cichym głosem. - Nie mogę sam decydować. Tylko część należy do mnie.

Dowiedziałem się, że wejście do jego własnej pieczary rodzin­nej zostało zapomniane i przepadło. Razem jednak z bratem Danielem byli „cichymi wspólnikami” innej pieczary, do której wejście znał jedynie Alberto. Enlique Ika wiedział, że leżały tam rzeźby zawinięte w sitowie totora oraz że pieczara zawierała też tablice rongo-rongo i kilka starych wioseł. Najpiękniejszy jednak miał być statek żaglowy z kamienia zwany vaka oho oraz figura z gładko polerowanego czarnego kamienia, sięga­jąca człowiekowi do brzucha.

Bardzo długo szukał „syn wodza” wejścia do tej pieczary, gdyż Alberto odmówił wskazania go. Alberto chętnie siedział w swym domu we wsi i ustnie objaśniał braciom drogę, gdyby jednak poszedł na miejsce i wskazał palcem, gdzie jest wejście, spotkałaby go kara ze strony aku-aku.

Dopiero po wielu dniach Enlique Ika zjawił się znów w obozie. Przywiózł na koniu duże kawony i zdejmując je z siodła szepnął mi, że teraz może mi dostarczyć starych figur. Jego żona płakała i rozpaczała całymi dniami, że ma rnęża niedołęgę, który nie potrafi znaleźć wejścia do pieczary własnej rodziny. Skoro zaś nic to nie pomogło i mąż ciągle wracał z pustymi rękami, zabrała się z kolei do swego starego wuja prosząc go o pomoc, aby mogli zdobyć belki na nowy dom. Słyszała bowiem od swej babki, że wujek znał wejście do pieczary, której ona była współwłaścicielką, gdyż jej ojciec już nie żył. Wujek, mieszkający wówczas z nimi w kamiennej szopie, miał wreszcie dość płaczu i próśb. Skończyło się więc ostatecznie tak, że przyrzekł pokazać drogę do pieczary.

Wujem był stary Santiago Pakarati, który pomagał swemu bratu Timoteo budować łódź z sitowia. Teraz wszyscy czterej bracia byli zatrudnieni u mnie w charakterze rybaków.

Stary Santiago okazał się beztroskim i wesołym oryginałem. Był zawsze zadowolony z życia i skory do śmiechu. Tylko wtedy ułożył twarz w grymas i okazał prawie złość, gdy Arne chciał mieszkać samotnie w namiocie przy Rano Raraku. Sam Santiago za żadne skarby świata nie poszedłby do krateru w nocy, bo aku-aku czuwały schowane za kamiennymi figurami i gwizdały nań z sitowia na jeziorze. Teraz więc niezmiernie się zdziwiłem, gdy stary ofiarował się pójść za nami do pieczary.

Późno w nocy jeep przystanął przed kamienną szopą obok drogi do Rano Raraku. Z archeologów wybrałem do towarzystwa Arnego, gdyż on najlepiej się znał ze starym Santiago. Był też z nami kapitan, pierwszy oficer i Chilijczyk Sanchez - mieliśmy nadzieję, że im też się uda dostać do środka pieczary. „Syn wodza” widocznie czuwał, gdyż natychmiast wyszedł z szopy wraz z żoną i jakimś młodym człowiekiem, który się przedstawił jako syn Santiago.

- Ale gdzie jest Santiago?

- Zachorował. Nie może iść z nami. Wyjaśnił jednak synowi, gdzie leży pieczara.

Znałem się na takich historiach. Tego rodzaju zmiana programu nigdy nie prowadziła do jakiegoś rezultatu. Poszedłem do środka, aby zobaczyć, jak bardzo chory jest Santiago. Siedział skulony na zydlu i patrzył na mnie smutnym wzrokiem, kaszląc sucho i z wysiłkiem. Nie miał gorączki, nic zresztą nie wskazywało, aby był chory. Zupełnie zaś wyraźnie było po nim widać, że żałował, iż wdał się w całą sprawę.

- Santiago, jesteś zdrów jak ryba, stary łgarzu. Chyba nie boisz się aku-aku w moim towarzystwie?

Santiago z zachwytem wziął podanego papierosa i zmarszczył się w uśmiechu od ucha do ucha.

- Boli mnie w krzyżach, Señor.

- Musisz przestać palić.

- Ale aż tak bardzo mnie nie boli.

Długo rozmawiałem ze staruszkiem, aż wreszcie z pewnym oporem dał za wygraną i wgramolił się na jeep, ciągle z niepewną miną. Było nas teraz w jeepie dziewięciu. Santiago siedział obok mnie milczący i poważny, wskazując drogę. Od Rano Raraku skręciliśmy wzdłuż południowego brzegu i jechaliśmy po niewy­raźnych śladach kół tuż przy nadmorskich skałach. Musieliśmy się dobrze trzymać na siedzeniach, bo chociaż drogi nie było widać, mocno się ją odczuwało.

- To nie jest taka pieczara, w której się chowa jakieś rzeczy, Señor - powiedział nagle Santiago jakby w nadziei, że stracę zainteresowanie.

- A więc nic w niej nie ma, czy tak?

- O, coś trochę. Nie byłem tam od czasu, gdy miałem siedem­naście lat. Pewna stara kobieta pokazała mi to miejsce przed swą śmiercią.

Zanim dotarliśmy do Yaihu, stary poprosił o zatrzymanie jeepa i pójście dalej piechotą. Przy jasnym świetle księżyca doszliśmy na samą krawędź nadbrzeżnych skał. Znów widziałem srebrzyste fale, uderzające o barykadę z lawy. Santiago niósł coś w rodzaju drabinki sznurowej domowej roboty, składającej się z cienkich linek i rzadko rozsianych szczebli. Na samym skraju skał dostał od żony „syna wodza” jakąś torbę, z której wyjął upieczoną kurę, zawiniętą w bananowe liście. Kazał mi zjeść kuper, „ponie­waż mnie miał pokazać pieczarę”. W torbie znajdowały się też pieczone słodkie kartofle, lecz spożyty został tylko kurzy kuper i ja właśnie byłem jedynym spożywającym. Resztę smacznej kury położono na skalnym głazie, a stary zaczął monotonnym głosem śpiewać jakąś pieśń, przy tym stał zwrócony w stronę morza. Melodia skończyła się nagle, jakby urwana. Stary zwrócił się łagodnie w moją stronę, oświadczając, że muszę przyrzec, iż zostawię w pieczarze jedną rzecz. Obojętne co, lecz jakaś rzecz musi zostać. Takie jest „prawo”, wyjaśnił. Pieczara należała do niego, leżeli w niej jacyś dalecy krewni. Dlatego śpiewał do aku-aku pieśń z zawiadomieniem, jakie jest nazwisko pra­wowitego właściciela.

Potem Santiago zaczepił najwyższy szczebel drabinki sznurowej o sterczący głaz, resztę zaś spuścił ze skały.

Położyłem się na krawędzi i poświeciłem w dół latarką. Znajdo­waliśmy się na jakimś nawisie, gdyż drabinka zwisała luźno w powietrzu. Santiago kazał synowi rozebrać się do kalesonów, bo on miał zejść pierwszy. Krawędź skały w tym miejscu, gdzie zwisała drabinka, była tak ostra, że aż wpijała się w dłoń, a poszczególne szczeble drabinki dzieliły duże odstępy. Tylko dziesięć metrów poniżej tej krawędzi fale biły uporczywie o brzeg, ale nawet dwa metry wystarczyłoby, aby w razie upadku zabić się na ostrych, skąpanych w pianie zębach skalnych.

Po zejściu kilku metrów w dół syn starego Santiago nagle zniknął. Drabinka zawisła pusta. Staraliśmy się wysunąć światło jak najdalej od krawędzi, lecz nic nie zobaczyliśmy. Prawdopodo­bnie wlazł do niewidocznej pieczary. Gdy „syn wodza” za chwilę ruszył tą samą drogą, również on zniknął w tym samym miejscu. Ale następny z kolei nie zdążył już wejść po drabince, bo „syn wodza” zaczął się niespodziewanie wspinać w górę, i to z taką szybkością, na jaką pozwalały mu warunki.

- Czy widziałeś coś? - zapytałem.

- Tak, długi tunel prowadzący do pieczary.

- A co było w pieczarze?

- Nie widziałem. Nie wszedłem tam, bo nie jestem przy­zwyczajony do pieczar.

- Obawia się diabłów, bo nie jest przyzwyczajony do pieczar - wyjaśnił stary Santiago, a „syn wodza” musiał mu przyznać rację. Jego żona spojrzała na niego z przestrachem, potem nie ukrywała zadowolenia ze szczęśliwego powrotu męża.

Gdy sam znalazłem się na sznurowej drabince, odczuwałem co najmniej tyle samo strachu, co rnój poprzednik. Inne jednak były przyczyny. Myślałem o tym głazie, na którym trzymała się drabinka, i o swoich własnych zmęczonych palcach, które usiłowały uchwycić przyciśnięte do skały linki i szczeble. Końcem palców u nogi mogłem dotknąć leżącego niżej szczebla drabinki dopiero wtedy, gdy kolano drugiej nogi znajdowało się pod brodą. Wkrótce byłem już na tej części drabinki, która wisiała swobodnie w powietrzu, a zaraz potem zobaczyłem w środku urwiska ciasny otwór. W nim zniknęli moi poprzednicy. Trzy­mając się rękoma lin drabinki musiałem się tak wyginać, aby wsadzić nogi do dziury. Wcisnąłem je aż po uda, balansując resztą ciała w powietrzu, potem zaś przywarty rękoma i łokciami do drabinki próbowałem wcisnąć się dalej. Nie miałem jednak oparcia, bo drabinka odsuwała się przecież od ściany, musiałem pomagać sobie piętami, aż wreszcie udało mi się wsunąć aż po brzuch. Gdy już mogłem się jedną ręką puścić drabinki, nie czułem prawie pleców i gorączkowo szukałem na skale punktu oparcia dla wolnej ręki. Drabinka tańczyła jednak niemiłosiernie i omal nie wypadłem z mej dziury, zanim jeszcze zdążyłem puścić się jej drugą ręką. W efekcie znów wisiałem niemal w powietrzu. Ten odcinek nie sprawił najmniejszej trudności „synowi wodza”, ale ja poczułem się lepiej i nabrałem odwagi dopiero wtedy, gdy udało mi się wcisnąć do tunelu całymi plecami i już nawet z szyją. A zupełnie lekko oddychałem po przesunięciu się kilka metrów w głąb, gdzie tunel wpadał w niewysoką pieczarę. Widocznie dopiero tutaj strach obleciał „syna wodza” i w końcu zrezygnował.

Syn Santiago zaświecił świecę. Usiadłszy w pieczarze zoba­czyłem, że otaczają nas szkielety pozostałe po dalekich krewnych starego. Kiedyś owinięto ich w maty z sitowia totora, lecz teraz sitowie zupełnie zbutwiało i rozsypywało się za dotknię­ciem. Zauważyłem, że przy leżących obok mnie dwu szkiele­tach znajdują się małe paczki, również z sitowia. Ostrożnie dotknąłem jednej palcem. Sitowie rozleciało się natychmiast, natomiast wewnątrz namacałem coś twardego.

W tej samej chwili nadeszło nieszczęście w postaci poważnego wypadku. Arne znajdował się na drabince i wyczyniał na niej akrobatyczne manewry. Gdy nadszedł najtrudniejszy moment wciśnięcia się do ciasnego otworu, złamał żebro. Złamał je tak dosłownie, iż później z całą powagą opowiadał, że słyszał trzask. Poczuł tak silny ból, że ledwie zdążył się utrzymać drabinki i cudem nie spadł w przepaść.

Wciągnęliśmy go do pieczary, gdzie na widok znajdujących się tam rzeczy zapomniał o bólu i cierpliwie krążył po niskiej i niewygodnej dziurze. Trudno było zrozumieć, jak dawni mieszkańcy potrafili przynieść swych zmarłych w to miejsce, spuścić ich w dół urwiska i przeciągnąć ciasnym tunelem. Ojciec Se­bastian opowiadał mi o takich wyspiarzach, którzy sami wśliz­giwali się do pieczar, aby w nich spokojnie umrzeć. Jeszcze po wprowadzeniu w ubiegłym wieku chrześcijaństwa i obowiązko­wych pogrzebów na cmentarzu w Hangaroa niektórzy staruszko­wie próbowali potajemnie kryć się w swych pieczarach, aby ich kości tam zostały. Ostatnim, który tak się pogrzebał za życia, był stary Teave, dziadek żyjących do dziś mieszkańców wsi.

Poukładane wokół nas szkielety zostały kiedyś zawinięte w maty z sitowia. Krewni musieli więc spuszczać zwłoki na linie w dół skalnej ściany, podczas gdy inni chwytali je i cią­gnęli za sobą w głąb pieczary.

Kapitan, drugi oficer i Sanchez również zeszli do nas, tylko Santiago i „syn wodza” z żoną zostali na górze. Sfotografowa­liśmy wnętrze i naszkicowaliśmy wszystko, o ile to było możliwe w tak niskim pomieszczeniu, potem zabraliśmy się do badania rzeczy leżących w pieczarze. Szkielety znajdowały się w różnych miejscach, jedynymi przedmiotami pogrzebowymi okazały się małe paczki z sitowia. Nie można było dotknąć plecionego opakowania, aby nie rozleciało się w proch. Dwie paczki jeszcze przedtem zupełnie się rozsypały, mogliśmy więc zobaczyć za­wartość. W większej znajdowała się kamienna figura kobieca. Z drugiej wyzierało podwójne oblicze z czterema oczami i dwoma nosami; te ostatnie wydłużały się tak, że otaczały kamień i spotykały się po drugiej stronie w kształcie ostrzy oszczepów. Na paczce leżącej przy jednym ze szkieletów sitowie trzymało się jeszcze tak dobrze, że po jej podniesieniu zwisało całymi kawałkami. Wewnątrz znaleźliśmy rzeźbę homara podobną do tej, wokół której zaczęła się cała historia z kamieniami wójta. Może w tym kącie spoczywał wiecznym snem jakiś stary rybak? Byłby zainteresowany w tym, aby homar okazał się płodny.

W pieczarze znalazło się razem tylko dziesięć rzeźb, wszystkie zawinięte w sitowie. Dwie były do siebie podobne, przedstawiały stojącego mężczyznę z dziobem. Jedną więc zostawiliśmy zgodnie z przyrzeczeniem danym staremu Santiago.

Rzeczy zabrane z pieczary zapakowaliśmy dobrze i wyciągnęliśmy na górę za pomocą liny. Gdy ostatnia partia znalazła się już na miejscu i Santiago upewnił się, że zostawiliśmy jedną rzecz w pieczarze, mój wzrok padł na leżącą na kamieniu kurę. Jej zapach działał mi na zmysły, nie mogłem jej zostawić dla aku-aku. I też aku-aku wcale nie zemściło się, gdy posiliłem się jego porcją, dzieląc się resztą po bratersku z pozosta­łymi. Wyspiarze nie chcieli jednak tknąć ani kawałeczka i ze strachem trzymali się w pewnej odległości, aż wrzuciliśmy do morza obgryzione resztki. Teraz kobieta zaczęła nabierać odwagi, śmiała się i żartowała z męża, że bał się wejść do pieczary. Im bardziej oddalaliśmy się od nadbrzeżnych skał, tym bardziej sobie używała. Gdy zaś stłoczeni w jeepie jechaliśmy do domu w blasku księżyca, aż żal mi było statecznego człowieka. Żona krzyczała, chichotała i tak się z niego nabijała, że on sam za­czął się wreszcie z siebie podśmiewać i oświadczył, iż już nigdy w życiu nie będzie taki głupi. Teraz znał się na rzeczy i drugi raz nie da się nastraszyć diabłom i duchom. A najważniejsze, że wybuduje nowy dom.



Był na wyspie ktoś, kto wolał trzymać się z dala od diabłów jeszcze bardziej niż „syn wodza”. Zdarzyło się tak, że naj­młodszy brat wójta, Atan, wpakował mnie niechcąco w samo gniazdo os. Po tym, jak sam pozbył się własnej pieczary i otrzy­mał w zamian pożyteczniejsze rzeczy, nie miał najmniejszej wątpliwości, że uczestniczenie w podziemnych wyprawach przyno­siło „dobre szczęście”. Atan miał we wsi wielu przyjaciół, a żad­nego wroga. Wszyscy go lubili. On zaś z największą ostrożnością starał się wybadać, kto ma pieczarę.

Pewnego wieczoru fotograf ruszył w teren na czele grupy, składającej się z kapitana, trzech mechaników, kucharza i chłopca okrętowego. Mieli udać się wzdłuż północnego wybrzeża i kręcić zdjęcia przy zachodzie słońca. Przy ich wyjeździe wójt, mały Atan i Lazarus stali obok namiotów i wymachiwali rękoma na pożegnanie. Reszta nas wybierała się tego wieczoru na przyjęcie u gubernatora, toteż Atan i wójt skorzystali z okazji, aby poje­chać z nami jeepem, podczas gdy Lazarus został, tym razem do nas wymachując na pożegnanie. Zaledwie jednak nasz jeep znikł z oczu, Lazarus wskoczył na konia i galopem pognał za grupą fotografa, którą powinien był dogonić w umówionym miejscu, Inni wyspiarze nie mogli się niczego domyślić, gdyż konna wyprawa wiozła se sobą worki pełne kartonowych pudełek i płótna do pakowania. W ciągu nocy musieli zabrać resztę rzeźb z pieczary Lazarusa i przewieźć je niepostrzeżenie do obozu.

Ja natomiast wybierałem się tej samej nocy pod przewodnic­twem Atana na nową awanturę. Już dawno podejrzewał on swego szwagra, który nazywał się Andres Haoa, że ma pieczarę. Teraz udało mu się potwierdzić to podejrzenie.

- Czy pamięta pan Andresa Haoa, Señor Kon-Tiki? To on pokazał ci skorupy z ipu maengo. Tak skorupy, jak i całe dzbany, które pokazywał ojcu Seabstianowi, ukrywał w swojej pieczarze.

Jeżeli szło o stosunki ze mną, to Andres Haoa był najnieodpowiedniejszym człowiekiem. Był śmiertelnie na mnie obrażony za to, że go oskarżyłem o oszustwo i nie dałem mu żadnego zna­leźnego wówczas, gdy postarał się porozrzucać kawałeczki skorup na miejscu naszego wykopu przy ahu Tepeu. Mały Atan wiedział o tym, zaproponował jednak, abym posłał Andresowi Haoa jakiś podarek na przeproszenie i w ten sposób wszystko się załatwi. Dałem mu więc kilka dolarów i dwa kartony papiero­sów; umówiliśmy się, że po skończeniu przyjęcia u gubernatora przyjdę w nocy do jego domu. Tymczasem Atan miał się starać o zorganizowanie spotkania.

Tuż przed północą pożegnałem się z gubernatorem. Powiedzia­łem mu, że jestem na tropie tajemniczych spraw w podziemnym świecie wyspy, lecz nie mogę mu złożyć pełnego sprawozdania przed zakończeniem sprawy. Gubernator z ulgą podziękował mi za te informacje. Słyszał o krążących po wsi plotkach, lecz w Hangaroa zawsze gadano tak wiele, że nikt nie brał podobnych szeptów poważnie.

Dokładnie o północy przyszedłem do małego domku Atana. On sam otworzył, a w kręgu świecy ujrzałem swego starego „wroga”, Andresa Haoa, który siedział nie ogolony i rozczochrany i patrzył na mnie przekrwionymi oczyma. Zerwał się na nogi, objął mnie i nazwał bratem przyrzekając mi pełną pomoc. Cała izdebka wypełniła się wielkimi słowami. Mały poczciwy Atan wypinał pierś z dumy nad mądrością swego mana; to on uratował naszą przyjaźń. Swoje silne mana otrzymał w spadku po matce, która go wybrała, aby mu przekazać całą siłę swej duszy, gdyż kochała go najbardziej ze wszystkich dzieci, chociaż był najmłodszy. Opowiedział mi, że Andres Haoa oniemiał po otrzymaniu moich darów. Sam Andres zwierzył mi się, że aż się rozpłakał, kiedy je dostał i usłyszał wiadomość o przyjaźni i pojednaniu. Wtedy gdy przyniósł mi skorupę z prawdziwej maengo, znalazł się w bardzo trudnej sytuacji. Zażądałem bo­wiem, aby mi natychmiast pokazał miejsce, gdzie znalazł sko­rupę. A przecież on nie mógł mi pokazać swojej rodzinnej pieczary, a tam właśnie tę skorupę znalazł. Zmuszony więc był pokazać nam inne miejsce, aby odciągnąć uwagę od pieczary.

Jego historia nie brzmiała nieprawdopodobnie. Teraz zaś słyszał tak wiele od Atana, że bardzo chętnie, dałby mi klucz do pieczary, abym mógł zobaczyć tę ceramikę na własne oczy. Miał jednak młodszego brata, twardego jak skała, i tego musimy najpierw przeciągnąć na swoją stronę, bo on jest szefem pieczary. On dostał klucz od ojca, chociaż nie był najstarszy. Żył razem z aku-aku i okropnie się zirytował, gdy Andres przyszedł tego wieczoru i zaproponował, aby dać klucz do pieczary Señorowi Kon-Tiki.

- Chodźmy teraz wszyscy do twego brata - poradził mały Atan. - Przy pomocy naszych zjednoczonych mana powinniśmy sobie z nim poradzić.

Miałem jeszcze na sobie białe tropikalne ubranie, ale przebra­łem się w ciemniejsze spodnie khaki i w koszulę, które przy­niosłem z sobą. Potem wszyscy trzej wymknęliśmy się w cie­mnościach i ruszyliśmy w stronę wsi. W miarę jak szliśmy do celu, szeptaliśmy coraz przyjaźniejsze słowa i nasze braterstwo zacieśniało się. Atan miał nieograniczone zaufanie do naszego zjednoczonego mana i zwierzył mi się, że jest prawdziwszym norweskim długouchym ode mnie. Obaj podkreślali, że gdyby młodszy brat Andresa, Juan Haoa, usiłował mnie wyprowadzić w pole przez danie mi klucza do pieczary, powinienem powiedzieć „nie!” i skrzyżować ramiona. Dopiero gdy da klucz starszemu bratu, Andresowi, mam wziąć klucz z podziękowaniem, ale z rąk Andresa.

Za wsią weszliśmy na nie zamieszkany teren, a w końcu stanęliśmy przed wysokim murem z kamienia. Za murem widać było na tle księżycowej poświaty wielkie liście bananowe, a na pół skryty między nimi stał pochylony kamienny domek. Nie miał okien i wyglądał dość niesamowicie, gdyż nic nie wskazywa­ło, aby w nim ktoś mieszkał. Nadgniła drabina stała przy kamien­nym murze, podobna z drugiej strony. Mały Atan poszedł pier­wszy, aby zawiadomić o naszym przybyciu. Drabina brzydko trzeszczała, gdy przełaził przez mur; wkrótce znalazł się już przy drzwiach i zapukał w nie, bardzo powoli i ostrożnie. Zobaczyliśmy błysk światła w szparze i ktoś go wpuścił.

Nie było go pięć minut. Gdy wrócił samotnie do nas, wyglądał nieszczęśliwie i zrezygnowanie. Młodszy brat Andresa okazał się strasznie twardy i trudny. Musimy pójść tam wszyscy trzej i przerobić go przy pomocy naszych aku-aku. Przeleżliśmy więc przez mur i razem udaliśmy się do domu. Ja wszedłem pierwszy, tamci za mną. W izbie, której umeblowanie składało się tylko z pomalowanego na biało stołu i trzech niskich stołków, stało dwu krzepkich mężczyzn patrzących na nas z zaciętym, wrogim wyrazem twarzy. Obaj zdradzali po sobie, że nie lubią żartów. Jeden wyglądał na trzydzieści kilka lat, drugi na czterdzieści.

Pozdrowiłem ich, a oni mi odpowiedzieli, nie ruszając się jednak i nie zmieniając min. Młodszy miał taki niewzruszony wyraz twarzy i stoicki spokój jak Indianin na filmie z Dzikiego Zachodu. Czarne oczy błyszczały mu bystro, a czarną brodą i wąsami bardzo przypominał stojącego za mną brata. Widok zarostu na brodzie był niezwykłą rzeczą na wyspie, chociaż wójto­wi, Atanowi i wielu jeszcze innym udało się zapuścić wąsy. Bro­dacz stał z rękoma zaczepionymi o poły koszuli, która częściowo odsłaniała pierś. Zza lekko przymkniętych powiek posłał mi przenikliwe spojrzenie i powiedział powoli, głosem jakby na­brzmiałym od uczucia:

- Popatrz na moje aku-aku. To jest dom aku-aku.

Sprawa polegała na tym, aby wytrzymać tę napiętą atmosferę i nie ugiąć się przed nią, gdyż miny obu mężczyzn świadczyły wyraźnie, iż tu nie ma żartów.

- Wiem o tym - powiedziałem. - Widzę to.

Jakby zirytowany puścił moją uwagę mimo uszu. Postąpił kilka kroków naprzód, aż stanął mi twarzą w twarz mówiąc świszczącym głosem, wzbierającym hamowanym gniewem:

- Pokaż mi siłę twego aku-aku.

Atan musiał niewątpliwie opowiadać cuda o mnie i o moim aku-aku; czterech ludzi oczekiwało więc cudu. Na twarzach malowało się napięcie, do którego na brodatym obliczu tuż przed moim nosem dołączała się nienawiść. Wyglądał na pijanego, ale nie był pijany. Był natomiast pod działaniem autosugestii, jakby w transie. Był swoim własnym aku-aku.

Posunąłem się kilka centymetrów naprzód, aż nasze piersi niemal się stykały, i wziąłem się w cugle, aby stać się panem sytuacji.

- Jeżeli twoje aku-aku jest tak mądre, jak moje – nadałem swemu głosowi taki sam ton hamowanej nienawiści - to możesz go wysłać przez drzwi. Wyślij go na szczyt Orongo. Na dół do krateru Rano Kao. Na równinę Yinapu. Do figur w Rano Raraku. Do Anakena, Hangaroa, wokół całej wyspy. Zapytaj go, czy wyspa się zmieniła. Zapytaj go, czy wszystko się zmieniło na lepsze, zapytaj go, czy nie ukazały się stare mury i budowle, czy na wzgórzu nie pojawiły się nieznane figury. A gdy otrzymasz odpowiedź swego aku-aku, wtedy cię zapytam: czy potrzebujesz jeszcze dalszych dowodów na siłę mego aku-aku?

Mój rozmówca nie wahał się ani chwili. Zgodził się ze mną. Poprosił, abym usiadł obok niego na ławce.

Mały Atan poczuł się znów w dobrej skórze. On i Andres zaczęli zaraz prosić grzecznie brata, aby mi dał klucz, a trzeci jegomość wkrótce się do nich przyłączył i ze swej strony również zaproponował, że powinienem go dostać. Lecz główny aktor tego przedstawienia nie zmienił wyrazu twarzy i nie zniżał się do słuchania tego, co tamci mówią. Siedział na niewidocznym tronie ze szczerego złota, ze skrzyżowanymi ramionami, prosty jak świeca, z zamkniętymi ustami i wargami wysuniętymi jak u ka­miennych figur. Za pomocą czystej sugestii urastał w ten sposób we własnych oczach i w oczach swych przyjaciół, przypominał kogoś w rodzaju pewnego siebie szamana lub potężnego arcyka­płana, wziętego wprost z zamierzchłych czasów i przybranego w spodnie i koszulę.

Trzej pozostali prosili go o klucz, ale on zupełnie ignorował ich prośby. Prosili go wreszcie z rękoma wyciągniętymi jak do modlitwy, jeden nawet błagalnie ukląkł.

Siedzący obok mnie człowiek napawał się upokorzeniem tam­tych. Postanowiłem więc skończyć tę zabawę. W rzeczywistości zaś postąpiłem tak, jakbym od swego sąsiada pożyczył pompę do nadymania się, z tym skutkiem, że w miarę jak mnie słuchał, z niego z kolei uchodziło powietrze.

Opowiedziałem, że odziedziczyłem potężną siłę mana po swym nie żyjącym już przysposobicielu Teriieroo, ostatnim wielkim wodzu na Tahiti, który przed swą śmiercią nadał mi królewskie imię Terai Mateata, czyli „Niebieskie Niebo”. Poza tym Tei Tetua, ostatni wódz na Fatuhivie, również dał mi swoją mana. Gdy zaś wylądowałem na tratwie na wyspie Raroia, zdobyłem jeszcze silniejszą mana, bo cała ludność wyspy urządziła święto na cześć pierwszego króla, Tikaroa, a ja zostałem przyjęty w skład mieszkańców pod imieniem Yaroa Tikaroa, czyli „Duch Tika­roa”.

Więcej nie było potrzeba. Mój przeciwnik czuł się coraz słabszy i słabszy, wreszcie dał za wygraną. Podniósł się powoli, a my za nim. Wskazał na swego ponurego przyjaciela i rzekł:

- Tumu, bądź świadkiem.

Czytałem kiedyś o słowie tumu. Nie jest to imię, lecz tytuł. Dawniejsi badacze uznali je za mistyczne określenie, związane z prymitywnymi stosunkami społecznymi na Wyspie Wielka­nocnej, którego znaczenia nie rozumieją i nie potrafią wyjaśnić obecni mieszkańcy. Teraz jeden tumu stał przede mną we własnej osobie. Tumu nie poszedł więc w zapomnienie. Tumu działał. Atan opowiedział mi później, że Juan Nahoe był tumu rodziny Haoa, pośrednikiem i sędzią w sprawach między braćmi.

Teraz brodaty fanatyk stanął przede mną, a tumu umieścił się obok nas.

- Niniejszym przekazuję ci klucz do jednej z moich dwu pieczar - powiedział grobowym głosem, jakby odczytywał wyrok śmierci.

Inni milczeli. Nie było słychać najmniejszego odgłosu, nawet płomień świecy nie drgnął. Stanąłem przed zagadką. Czy to teraz mam skrzyżować ramiona i powiedzieć „nie”? Ofiarował mi przecież klucz, lecz go nie pokazał. Wahałem się przez chwilę, wreszcie powiedziałem sucho „dziękuję” nie ruszając się i nie zmieniając wyrazu twarzy. Ofiarodawca długo stał przede mną patrząc na mnie swymi czarnymi przenikliwymi oczyma. Potem nagłe odwrócił się i wymaszerował z izby tak dumnie, że aż się przeginał w plecach do tyłu.

Trzej pozostali okazali wyraźną ulgę. Mały Atan otarł pot, który wystąpił mu kroplami na czole, chociaż jedynym źródłem ciepła w izbie był płomień świecy, teraz chwiejący się po wyjściu sztywnej tyczki.

Po kilku minutach niesamowity jegomość wrócił niosąc pod pachą jakieś lekkie zawiniątko, a w ręku ciężki kosz; obie rzeczy były uplecione z sitowia totora. Płaskie zawiniątko podał bratu, który je położył na stole, a sam znów stanął przede mną w nieruchomej postawie i koszem w ręku. Przebijał mnie wzrokiem, ocią­gając się z podaniem mi kosza. Ja stałem również nieruchomo, zdradzając jedynie, że czuję się bardzo urażony i że tracę zaintere­sowanie i zapał. Nagle brodacz odwrócił się do swego brata Andresa i podał mu kosz, który ten z kolei mnie wręczył. Biorąc kosz podziękowałem młodszemu bratu, że najpierw dał klucz starsze­mu bratu, a nie wprost mnie. Burkliwy jegomość wcale jednak od tego nie złagodniał. Wahał się chwilę, potem zaś wskazał leżące zawiniątko i zupełnie niespodziewanie wystawił mnie na nową próbę ogniową.

- Co jest w tej paczce? - zapytał powoli. - Pokaż siłę swego aku-aku!

Znów wszyscy czterej patrzyli na mnie w napięciu. Zacząłem tak intensywnie myśleć, że mi dosłownie trzeszczało w mózgu. Miałem takie uczucie, jakby mi się śnił okropny sen o egzaminie i ogarniała mnie obawa, że jeśli go nie złożę, to różne rzeczy mogą mi się zdarzyć. Zawiniątko było wielkości teczki i zbyt płaskie na to, aby zawierać coś kamiennego lub drewnianego. Ładnie uplecione opakowanie wyglądało na lekkie i miękkie, na coś w rodzaju dużej koperty. Zrozumiałem, że w ręku trzy­mam kamienny klucz do pieczary, doszedłem więc do wniorku, że zawiniątko na stole też pochodzi z pieczary. Sposób plecenia sitowia nie różnił się bowiem na obu przedmiotach.

Przypomniały mi się nagle piękne wyroby z piór, które nam często przynosili wyspiarze. Były to kopie starych kapeluszy z piór i długich wstążek z piór, stanowiących część składową kostiumu tanecznego. Dawniejsi odkrywcy spotykali na Wyspie Wielkanocnej znaczniejszych mieszkańców przyodzianych w ka­py z piór i powiewające na głowach korony, podobne do noszo­nych przez wodzów Indian w wielu okolicach Meksyku i Ameryki Południowej. Czy można pomyśleć, aby coś takiego, z nowszych czasów, przechowało się w pieczarze Andresa? Czy mam zgadnąć, że pakiet zawiera wyroby z piór? Niezła myśl, ale w takim wypadku co - przepaskę na głowę czy co innego? Cała czwórka czekała z coraz większym napięciem. Trzeba było spróbować.

- Moje aku-aku mówi: Con pluma, „z piórami” – zacząłem ostrożnie, aby zostawić sobie drogę wyjścia.

- Nie! - wrzasnął fanatyk skacząc jak tygrys. - Nie! - po­wtórzył wściekle. - Spytaj swoje aku-aku jeszcze raz!

Wyglądał na kota zbierającego się do skoku, na twarzy miał zły i równocześnie triumfujący uśmiech. Mały Atan dalej ocierał pot z czoła i przypominał uosobienie rezygnacji. Patrzył błagalnie, jakby chciał mi dać do poznania, że za wszelką cenę muszę prze­mówić memu aku-aku do rozsądku. Tumu i Andres podeszli nieco bliżej, w ich oczach malowała się niebezpieczna podejrzli­wość. Nie podobało mi się położenie. Miałem do czynienia z fana­tykami, a nieproszony wlazłem w ich najtajniejsze sekrety. Gdyby coś zaszło, nikt nie miał zielonego pojęcia, gdzie się znajdowałem. Żaden głos nie wydobyłby się z samotnego domu i nie dotarłby do wsi. Moi przyjaciele sądziliby, że spadłem z urwistego brzegu lub ugrzązłem w jakiejś pieczarze. Bo też w żadnym innynm miejscu na świecie nie ma tylu kryjówek, w których człowiek może zniknąć bez śladu. Nie domyślałem się, co może zawierać za­winiątko. Mogłem najwyżej zgadywać. Czy może to być tapa, strój z kory?

- Coś do ubrania - spróbowałem.

-Nie! Zapytaj się aku-aku raz jeszcze, i to jak należy! Wszyscy dosyć groźnie podeszli ku mnie, część zaś mego mózgu zaabsorbowały myśli o ewentualnej walce lub ucieczce, podczas gdy reszta szarych komórek nadal usiłowała zgadnąć, co zawiera zawiniątko.

- Taka substancja... - jako ostatniej deski ratunku chwyciłem się terminologii z audycji o faunie i florze w Radio Norwes­kim.

W odpowiedzi usłyszałem znamienne chrząknięcie i prośbę, abym otworzył leżące na stole zawiniątko. Wszyscy wyglądali na chmury gradowe. Zdjąłem sznurek z włókien sitowia, którym obwiązana była paczka, i wyjąłem nieoprawną księgą zapełnioną pięknymi znakami rongo-rongo, podobną nieco do tej, którą widziałem u „wioskowego kapitana”. Hieroglify narysowane były atramentem nieco już wyblakłym ze starości. Nagle błysnęła mi myśl, że po hiszpańsku „pióro” oznacza albo pióro do pisania, albo pióro z upierzenia ptaka.

Trzasnąłem książką o stół, że światło omal nie zgasło, i wypro­stowałem się z obrażoną miną.

- Moje aku-aku miało rację! - oświadczyłem. - Powiedzia­łem „con pluma”, a to jest rzeczywiście napisane con pluma, piórem!

Twarze obecnych natychmiast się zmieniły. Wyprostowali się i spoglądali na siebie zupełnie osłupiali. To oni popełnili omyłkę. Ponury facet z bródką i pałającymi oczyma zdradzał kompletne zaskoczenie. Tego się nie spodziewał. Mały Atan pierwszy przerwał milczenie. Lecz przez długi czas oniemiały, nie mógł od razu wykrztusić więcej poza słowami:

- Oj, jakie potężne jest twoje aku-aku!

Jego słowa spowodowały iskrę zazdrości u brodacza.

- Spójrz na aku-aku w książce! - krzyknął. - Przypatrz się! Przewracał kartki książki, jakby to był jakiś fantastyczny album, wreszcie znalazł poszukiwane miejsce. Po lewej strome widniał tam zagadkowy ustęp, wyrażony obrazkami bez żadnych objaśnień. Po prawej stronie znajdowało się dwadzieścia ry­sunków, przetłumaczonych na język wyspiarzy za pomocą nie­zgrabnych łacińskich liter. A na samym dole napisano jedną jedyną linię brązowym, wyblakłym już atramentem,

- To jest aku-aku - mruknął brodacz wskazując na tę linię.

Przeczytałem:

- Kokava aro, kokava tua, te igoa o te akuaku, erua.

- „Gdy jest zniszczona z przodu i zniszczona z tyłu, wtedy zrób nową”, tak się nazywa aku-aku w tej książce – powiedział z dumą brodaty właściciel, służąc mi wolnym przekładem starego powiedzenia. Pomyślałem, ze jest ono genialne. Ten, kto kiedyś napisał tę księgę, dołączył również praktyczną radę. Jej dziedzice nigdy nie mogli dopuścić, aby treść księgi przepadła i poszła w niepamięć, gdyż przepisywali ją jeszcze wtedy, gdy nie było za późno. Radzie zaś nadał moc aku-aku, wobec czego nikt jej nie śmiał lekceważyć.

- Tu jest aku-aku - powtórzył z dumą fanatyk, jeszcze raz wskazując nam palcem zdanie, które mi kazał podziwiać.

- Co za potężna książka - powiedziałem i zorientowałem się, że właściwie dobrałem przymiotnik „potężna”, zamiast użyć słowa „interesująca”, „piękna” lub „dobrze wykonana”. Dało się zauważyć, że jej właściciel nie potrafił odczytać treści i traktował
swój skarb jak coś magicznego.

Od tej chwili staliśmy się nagle przyjaciółmi, zostałem uznany za brata i ze wszech stron spotykałem spojrzenia pełne podziwu. Nie czułem się jednak zupełnie pewny siebie.

- Jesteśmy teraz braćmi - stwierdził brodacz kładąc mi ręce na ramionach. - Musimy nawzajem wypić swoją krew!

Mały Atan obrzucił go spojrzeniem pełnym równocześnie stra­chu i podziwu. Ja zesztywniałem, starałem się pod każdym względem opanować i nie zmieniać wyrazu twarzy. Skoro potra­fiłem tej nocy wyjść zwycięsko ze wszystkich prób psychicznych, nikt nie potrafi mnie nastraszyć perspektywą cięcia nożem. Ale sama myśl picia krwi zwariowanego faceta bardzo mi się nie podobała. Pamiętałem, że wójt i Atan opowiadali raz mnie i Edowi, jak proszek z kości przodków mieszali z wodą i wypijali to, aby zyskać „siłę”. Coś podobnego miało teraz nastąpić.

Sztywny jak patyk pomaszerował narwaniec do drugiej izby. Oczekiwałem, że wróci z nożem, a on przyniósł butelkę i pięć szklanek, które zaraz napełnił. Pozostali mieli tylko po trochu płynu na dnie, mnie przypadła pełna szklanka. Następnie każdy musiał po kilka razy powtórzyć słowo „takapu”. Jeszcze przed­tem Atan mówił mi, że to słowo daje mana, i to tak, iż aku-aku mogą to widzieć. Dawniejsi badacze przetłumaczyli słowo „takapu” jako „ceremonialny piec ziemny”, lecz mylili się. Słowo to nie ma nic wspólnego z ziemnym piecem, jeżeli przed nim nie stoi słowo „umu”, i właśnie to „umu” oznacza „ziemny piec”.

Gdy już dostateczną ilość razy powtórzyliśmy magiczne słowo, ukradkiem powąchałem zawartość szklanki. Okazało się, że było w niej wino, pochodzące z okrętu „Pinto”. Zanim wypiliśmy, nasz brodaty gospodarz rzekł ponurym głosem:

- Pijemy naszą zmieszaną krew.

Pomysł traktowania wina jako krwi musiał pochodzić z ko­ścioła. Wypróżniliśmy szklanki, które znów napełniono. Moją po brzegi, ich odrobinę.

- Jesteś naszym najważniejszym bratem, więc pij i nie żałuj sobie - powiedział dobrodusznie mój niedawny adwersarz, ja zaś byłem zadowolony, że jemu nie przypadły zbyt wielkie łyki. Teraz łączyła nas harmonijna przyjaźń, wyrażająca się
w uroczystych słowach o aku-aku i braterstwie. Zostałem ich szefem i posiadałem klucz do ich pieczary i do „dobrego szczęścia” dla nas wszystkich pięciu. O ile zrozumiałem, tumu ponosił od­powiedzialność za inną pieczarę, która również miała należeć
do mnie, jeżelibym kiedyś wrócił i osiedlił się wśród nich na dobre.

Wkrótce butelka opróżniła się - większość jej zawartości znalazła się w mojej szklance.

- Popatrz na moją brodę - powiedział zarośnięty bandyta, obecnie mój młodszy brat. - W niej leży moja siła - dodał triumfalnie. Żałowałem, że w tej chwili nie wyglądałem tak, jak po sto i jednodniowej podróży na tratwie. Mimo jednak wygolonych policzków uznali moją siłę. Nigdy jeszcze wino tak mi nie smakowało. Spojrzałem na zegarek - była trzecia w nocy. Obóz leżał daleko, należało się zbierać do domu. Podziękowałem wylewnie, gdy zaś skwapliwie zabierałem cenną księgę z rongo-rongo i koszyk z kluczem do pieczary, moi bracia oświadczyli, że przyjdą do obozu i wtedy zjemy posiłek z mojego jedzenia. Serdecznie ich zaprosiłem, aby się zjawili, i w towarzystwie tumu, Andresa i Atana wyszedłem na świeże, chłodnawe powietrze.

Nazajutrz moi nowi bracia przyszli po mnie i zabrali mnie z sobą na szczyt jakiejś góry. Tam fanatyk wlazł na kopiec z ziemi i przyciszonym głosem zaczął przemowę do niewidzialnych słuchaczy, zwracając się ku morzu, raz w lewo, raz w prawo. Pod lewą ręką trzymał owiniętą w sitowie księgę rongo-rongo, a prawą gestykulował ku niebu. Mówił po polinezyjsku cichym, prawie niedosłyszalnym głosem, lecz przypominał mówcę na skrzynce po mydle w Hyde Parku. Pokazywał to na niebo, to na nas i zdradzał tyle emocji, jakby chciał utrzymać w na­pięciu niewidzialny tłum zalegający morze i roztaczającą się pod nami równinę. W otwartej na piersiach koszuli i z powjewającymi połami kurtki wyglądał na pomnik dawno zaginionego ludu, na kogoś, kto jedną stopą tkwił w zamierzchłej przeszłości, a drugą wśród nas. Po skończonej mowie zlazł z kopca i wręczył mi piękną rybę, którą sam wyrzeźbił z drzewa. Potem wypakował książkę rongo-rongo i energicznie przewracał kartki, aż znalazł miejsce z aku-aku. Trzymając palec na tej linii, jeszcze raz cichym głosem przemówił do otaczających nas niewidocznych słu­chaczy, potem poprosił mnie, abym to aku-aku głośno odczytał.

Otoczony trojgiem pobożnie skupionych wyspiarzy, a przed sobą mając widok na większą część przedziwnej wyspy, prze­czytałem:

- Kokava aro, kokava tua, te igoa o te akuaku, crua. Brzmiało to uroczyście i imponująco, stanowiąc wspaniałe zakończenie obrzędu. Przodkowie byli świadkami, że książka została mi prawnie przekazana. Zeszliśmy z góry i udaliśmy
się do zielonych namiotów, gdzie czekał już stół zastawiony przez stewarda.

Posiłek przypominał ten lunch, któryśmy Jedli przed wyrusze­niem do pieczary małego Atana. Ceremonia miała jednak jeszcze bardziej groteskowy charakter, a głosy szepcące o „sile” i „mocy” brzmiały jeszcze bardziej niesamowicie. Dziś każdy przyprowadził swą vahinę. Yvonne omal nie umarła ze strachu, gdy ja sam zaczą­łem przemawiać strasznym, ochrypłym głosem i zachowywać się równie niesamowicie jak tamci. Opowiadała mi później, że była przekonana, iż zwariowałem.

Podczas posiłku wstał w pewnej chwili mój nowy ponury brat i długo gładząc brodę wskazywał palcem na małą norwe­ską flagę, która stała na stole.

- Oto twoja siła, mój bracie - powiedział nagle i porwał flagę. - To jest twoja siła, a ja muszę ją dostać.

Dałem mu flagę razem z opakowanym w celofan małym mo­delem tratwy Kon-Tiki, do którego oczy mu wyłaziły. Z tymi dwoma darami pod pachą wynurzył się z namiotu po zakończe­niu posiłku. Gębę rozjaśniał mu triumfalny uśmiech, gdy razem z innymi pognał konno w stronę wsi.

Tego wieczora udało mi się przedrzemać kilka godzin przed czekającą nas wyprawą do nowej pieczary. Oprócz Atana mieli pójść ze mną Enlique Teao, Yvonne, Carl, fotograf i Thor junior. Pieczara okazała się doskonale zamaskowana, lecz łatwo dostępna po usunięciu kamiennego nasypu u stóp nadbrzeżnych skał po zachodniej stronie wyspy. Znów powtórzył się obrzęd zjadania kurzego kuperka, a potem puściliśmy się wąskim przejściem w podziemny świat. Pierwsze przywitały nas czaszki leżące na świeżo zamiecionej podłodze, jakby w przedpokoju. Właściwa pieczara przypominała hiszpańską szopkę z sianem na podłodze i żółtymi szmatami, na których stało w półkole mnóstwo fanta­stycznych figur. Stanowczo można było to wnętrze nazwać przy­tulnym. Enlique zachowywał się przyjaźnie i zdradzał tak naiwną łagodność, że po wizycie u sfanatyzowanych braci czułem teraz prawdziwe odprężenie. Gdyśmy znów wyszli na powierzchnię, oświetlił nas miły blask księżyca, wiatr ustał i miesiączek mógł się swobodnie przeglądać w gładkiej powierzchni kruczoczarnego morza.

Nazajutrz odbył się na równinie w Anakena festyn z tańcami. Wszędzie rozbrzmiewał śpiew i śmiech, dźwięk gitar i parskanie koni. Właśnie wracałem od ogniska, gdzie wyszukałem sobie kawał soczystego mięsa, gdy jakiś stary, chudy człowiek w zni­szczonej kurtce mundurowej osadził przy mnie konia. Oberwany, bezzębny i z zapadłymi policzkami, pokrytymi kłakami brody, przywitał się ze mną serdecznie, a ja zaprosiłem go, aby zsiadł z konia i posilił się przy ziemnym piecu. On jednak pochylił się tylko w siodle i wymamrotał cichym głosem:

- Przyjechałem, aby ci oświadczyć to: będziesz miał podwójne szczęście. El brujo, czarownik, powiedział, że dostąpisz podwójne­go „dobrego szczęścia” w niedzielę o północy, jeżeli przyjdziesz do jego domu. Potem „dobre szczęście” cię nie opuści.

Stary nie chciał odpowiedzieć na żadne pytania; ściągnął cugle i zmieszał się z tłumem, na zawsze znikając mi z oczu. Nigdy przedtem nie słyszałem o El brujo; według moich wiadomości tylko stara Tahu-tahu zajmowała się tahu i czarodziejstwem.

Wkrótce się jednak domyśliłem, że na takie miano najbardziej spośród wszystkich wyspiarzy zasługiwał mój nowy brat. Za­chowywał się przecież tak, jakby sam się uważał za szamana. Mieszkał w domu aku-aku tuż przed chatą Tahu-tahu i wierzył, że ze wszystkich stron otaczają go diabli. Tak, nie ulegało wątpliwości, że czarownik i mój świeżo upieczony młodszy brat Juan Haoa to jedna i ta sama osoba.

Gdy nadeszła niedziela, jak zwykle udaliśmy się do małego kościółka, w którym tak samo jak zawsze swobodnie latały sobie ptaki, napełniając wnętrze wesołym świergotaniem. Zgodnie ze zwyczajem ojciec Sebastian zjawił się w kolorowym ornacie, znów też powtórzył się operowy nastrój przy śpiewach. Teraz jednak nie otaczała nas zwarta masa twarzy, zlewających się w jeden obraz. Teraz znaliśmy już większość obecnych, na każdej ławce spotykało się kilku przyjaciół lub przyjaciółek. Tu siedzieli „policjanci” Nicolas i Kasimiro. Tam stary Pakornio obok Lazarusa i młodego Estevana. Nieco dalej „wioskowy kapi­tan” z „synem wodza” i czterej staruszkowie, bracia Pakarati. Atan i Enlique. Alberto z Danielem. W sam środek tłumu wmie­szała się trójka: tumu, Andres i Juan Czarownik - siedzieli obok siebie na ławce. Dziś o północy mam się znów z nimi spotkać. Nie mogłem się powstrzymać, aby ciągle na nich nie spoglądać. Każde słowo ojca Sebastiana połykali z nabożną uwagą. Polinezyjskie psalmy śpiewali nie mniej gorliwie niż wszy­scy pozostali. Znikł im z oczu diaboliczny wyraz, wyglądali miło i łagodnie, a czarny zarost nie dodawał im tym razem wyglądu bandytów. Przeciwnie, mogli uchodzić za świętych odprawiających pokutę. A gdybym ich teraz wziął na stronę i zapytał, dlaczego znaleźli się w kościele ojca Sebastiana, skoro utrzymują kontakt z aku-aku i diabelskim światem podziemia, na pewno czuliby się zaskoczeni i odpowiedzieliby słowami małego Atana:

- Jesteśmy dobrymi chrześcijanami. To jest otra cosa aparte, zupełnie odrębna sprawa.

Dziś odbywały się w kościele chrzciny. Byłem ojcem chrze­stnym i siedziałem w pierwszej ławce po stronie dla kobiet. Za mną siedziała Analola z matką i cała kolorowa gromada vahin. Obok mnie wójt pysznił się swym najlepszym ubraniem, mając przy boku żonę, czerwonowłosego syna i przyodzianą na czarno ciotkę Tahu-tahu. Wójt przeżywał wielki dzień, gdyż został dziadkiem. Synowa obdarzyła go zdrowym wnukiem w za­mian za małą dziewczynkę, która padła ofiarą cocongo. Nie posiadał się więc z radości i chciał nazwać wnuczka po mnie. Gdy więc ojciec Sebastian zapytał, jakie mały otrzyma imię, dziadek dumnie oświadczył:

- Thor Heyerdahł Kon-Tiki El Sałvador de Ninos Atan.

Ojciec Sebastian podrapał się w brodę i poprosił o krótsze.

A kiedy dziecko trzymano nad chrzcielnicą, dziadek z zadowo­loną miną trącił mnie w bok.

- Popatrz na jego włoski - zażądał.

Główkę niemowlęcia pokrywała stojąca, ogniście ruda czuprynka.

Ochrzczono je Salvador Atan. Był to najmłodszy członek rodu długouchych, trzynaste pokolenie po Ororoinie, który uszedł z życiem z okopu wodza Iko.

Po zapadnięciu nocy, gdy ciemności i cisza ogarnęły już całą wioskę, zgasło światło w domu wójta i dwie postacie wymknęły się z niego tak, iż nikt nie zauważył. Jeep i konie członków wyprawy dawno temu wróciły do Anakena, w obozie i we wsi ludzie przewracali się na drugi bok, gdyż zbliżała się północ. Ale jeep powrócił do wsi i bez świateł czekał przy płocie wójto­wego obejścia. Siedział w nim rudowłosy ojciec świeżo ochrzczo­nego dziecka i stryj Atan, obaj zrobili miejsce dla tych dwu cieni, które nadeszły z domu. Jak najciszej i bez zapalania świateł ruszył jeep wiejską drogą w stronę kościoła, tam skręcił do morza i pojechał dalej brzegiem w kierunku stacji dla trędo­watych. Czułem, jak przebiegają mnie ciarki. Ed miał czekać w jeepie razem z rudym chłopcem, ja zaś z Atanem wybierałem się pieszo do domu aku-aku. Tej nocy razem z Edem w naj­większej tajemnicy zatrzymałem się u wójta.

Gdy doszliśmy do muru z nadgniłą drabiną i między liśćmi bananowymi ukazał się dom duchów, Atan przystanął.

- Musisz najpierw sam tam pójść - szepnął. - Jesteś przecież szefem wszystkich braci. Zapukaj i powiedz: Juanie-Czarowniku, wstawaj na „dobre szczęście”!

Przelazłem przez trzeszczącą drabinę i poszedłem do domu.

Cisza panowała jak w grobie. Ostrożnie zapukałem kilka razy w stare drzwi.

- Juanie-Czarowniku, wstawaj na „dobre szczęście”! - wy­rzekłem równym głosem.

Żadnej odpowiedzi i żadnego ruchu wewnątrz. Tylko wiatr poruszał wielkie liście, które można było wziąć za palce usiłu­jące chwycić tarczę księżyca w pełni. Z oddali dolatywał słaby szum morza.

- Spróbuj jeszcze raz - szepnął mały Atan zza muru. Znów zapukałem, mechanicznie powtarzając wezwanie. Ale znów odpowiedział mi tylko wiatr.

Poczułem się teraz niepewnie. Może nowa pułapka? Może wystawili mnie znów na próbę? Atan, widząc moje wahanie, szeptem radził mi spróbować ponownie, mogli tam w środku zasnąć na „dobre szczęście”. Zdawałem sobie jednak sprawę, że wszyscy trzej nie spaliby tak mocno właśnie teraz, gdy mieli się z nami spotkać, i zacząłem się obawiać przegranej. Czyżby stali za drzwiami i czekali, czy moje aku-aku ich do­strzeże? Intrygował mnie szelest dochodzący z lewej strony, gdzie ogromne liście bananowe tak zasłaniały księżyc, że zbocze leżało w zupełnej ciemności. Schowali się tam za krzakami, aby zobaczyć, czy moje aku-aku mi pomoże? Kilka razy zdawało mi się, że słyszę słaby odgłos z wnętrza domu, lecz nikt nie otwierał. Po sześciu próbach zrezygnowałem z dalszego pukania i zabierałem się do odwrotu. Wówczas usłyszałem jakiś szelest za drzwiami. Odwróciłem się i zapukałem jeszcze ostatni raz:

- Juanie-Czarowniku, wstawaj na „dobre szczęście”!

Drzwi otworzyły się powoli. Ukazała się w nich młoda kobieta oświetlając mnie łojowym kagankiem. Rzuciłem okiem ponad jej ramionami; w domu nie było nikogo więcej, puste ławki stały wokół stolika, przy którym niedawno otrzymałem księgę rongo-rongo i klucz do pieczary.

Wszyscy trzej mężczyźni wyszli, wyjaśniła mi kobieta. Jej zdaniem udali się do pieczary.

A więc masz babo placek. Widocznie oczekiwali, że moje aku-aku znajdzie ślad i że spotkamy się przy pieczarze.

Na szczęście Atan zdecydował się natychmiast wrócić do wsi i poszukać Andresa. Kobieta zgasiła kaganek i przy świetle księżyca usiadła na drewnianej ławce przed domem, prosząc mnie, abym zajął miejsce obok. Przypomniałem ją sobie, była to żona Juana Haoa i najmłodsza siostra wójta. Nie mogłem nie zwrócić uwagi na piękny profił, rysujący się w blasku księżyca. W jej rysach nie było ani śladu cech połinezyjskich, uderzająco przypominała piękność arabsko-semicką. Miała kla­syczny profił z małym, ładnie zaokrąglonym nosem i cienkimi wargami. Nie do pojęcia, że była pełnej krwi wyspiarką, mieszkanką Wyspy Wielkanocnej. A w jej żyłach płynęła czysta krew długouchych, próbkę przechowywaliśmy na statku. Poza tym okazała się mądrą kobietą, bawienie mnie rozmową nie sprawiało jej najmniejszej trudności. Czasu zaś na rozmowę nam nie brakło, bo minęła najpierw pierwsza godzina, potem druga, a Atan nie wracał. Gwarząc więc przy blasku księżyca, wydobyłem z niej trochę różnych informacji. Trzej mężczyźni zdecydowali, że powinienem otrzymać pewien rodzaj aku-aku z piór, ponieważ poprzedniej nocy była mowa o piórach. Aby zaś nadać temu siłę, poszli do starej Tahu-tahu, która zabiła kurę i zrobiła koronę z piór na głowę. Gdy kobieta szła spać, tamci mieli tę koronę przy sobie na stole, teraz zaś jej nie było. Zapewne więc z tą koroną oczekiwali mnie w pieczarze. Gdzie jednak leżała pieczara, o tym nie miała pojęcia. Orientowała się tylko, że gdy mąż wybierał się nocami, ruszał w północnym kierunku. Wiedziała coś niecoś o pieczarach i związanych z tym zwyczajach, lecz żadnej nie oglądała nigdy na własne oczy.

Informację o koronie z piór uważałem za bardzo cenną na wypadek, gdyby mnie chciano wystawić na nową próbę. Teraz ja mogłem ich zaskoczyć swoimi wiadomościami.

Gdy zbliżała się trzecia, mały Atan przybiegł wreszcie ze wsi. Znalazł Andresa i Juana w domu ich własnej siostry, a wraz z nimi tumu. To ten ostatni zażądał, aby w sprawie przekazania mi pieczary pomówili również z siostrą, posiadającą w spadku udział na równi z braćmi. Teraz jednak siostra wściekała się, że nie spytali jej o zgodę przed daniem mi klucza. Starali się ułagodzić ją obietnicą, że otrzyma ode mnie cenne podarunki, lecz ona dalej się złościła i groziła awanturą za oddanie pieczary. Atana nie chciała nawet słuchać. Trzej mężczyźni byli bardzo speszeni, szczególnie tumu, któremu przypadło w udziale znalezienie takiego wyjścia z sytuacji, jakie by wszystkich zadowoliło. Przepraszali za zwłokę, a mnie nie pozostawało nic innego, jak czekać.

Czekałem do czwartej, potem poszedłem uspokoić tych, którzy zostali w jeepie. Postanowiliśmy dać za wygraną i jeep ruszył już w stronę wsi, gdy nagle usłyszeliśmy tętent galopującego konia. W świetle księżyca poznaliśmy Juana-Czarownika. Nadje­chał nie od wsi, lecz z północnej strony, i powiedział, że musimy zawrócić i udać się za nim. Robił wrażenie podnieconego i zmę­czonego. Zawróciliśmy samochód. Juan pojechał przodem, a my za nim, ze zgaszonymi światłami, wzdłuż brzegu w kierunku stacji dla trędowatych. Przypuszczałem, że wkrótce nas tam usłyszą, gdy Juan dał znak, żeby stanąć i pójść dalej piechotą obok potężnych bloków lawy przez kamieniste pole. Senny i ze sztywnymi nogami wylazłem z wozu, a wtedy zza głazów wyskoczyły nagle dwie postacie i podbiegły do mnie. Zanim się spostrzegłem, zjawy włożyły mi na głowę koronę z piór. Juan zeskoczył z konia, uwiązał go do kamienia i w mgnieniu oka zarzucił sobie na ramiona długą girlandę również z piór, Wyjaśnił mi znaczenie tych symboli: ja byłem najstarszym bratem, a on następny rangą. Potem poprosił mnie, abym poszedł za nim; najszybciej, jak tylko można, ruszyliśmy kamienistym zboczem. Za nami postępowali Ed, tumu. Andres i Atan, rudo­włosy chłopiec został pilnować jeepa.

Sporządzona przez Tahu-tahu korona z piór była wierną kopią ha'u teke-teke, znanego stroju noszonego na głowach przez daw­nych mieszkańców Wyspy Wielkanocnej; w kilku muzeach na świecie przechowywane są takie okazy. Czułem się w tym stroju dosyć głupio i miałem takie uczucie, jakbym wrócił do czasów dzieciństwa i biegając po kamiennych polach Wyspy Wielkano­cnej przy świetle księżyca bawił się w Indian. Nierzeczywistość tych przeżyć wcale się nie zmniejszyła, gdy po jakimś czasie musiałem usiąść w kucki i zjeść kupry dwu kur.

Potem usunęliśmy kilka kamieni w miejscu, gdzie jeszcze widniały ślady przepływającego tu niegdyś strumienia lawy, i z koroną na głowie spuściłem się w głąb szybu. Pod ziemią trafiliśmy na obszerną pieczarę z niskim, wypukłym sklepieniem. Podłogę zaścielało stare siano. Na prawo od wejścia, na pokrytym matą z sitowia niewielkim ołtarzu, majestatycznie królowała kamienna głowa w otoczeniu dwu czaszek. Jedna czaszka była ludzka, druga natomiast z kamienia i tak wyrzeźbiona, że szczęka wystawała jej do przodu i ku górze, kończąc się małą czarką czy lampką oliwną. Zdawało się, że na tę lampę gapią się puste oczodoły. Naprzeciw tej nieprzyjemnej trójki leżała jeszcze jedna biała czaszka i wysmukły kamienny postument z twarzą wyrzeźbiona w górnej części. Środek podłogi zajmo­wała kamienna platforma pokryta sianem i matą z sitowia. Juan-Czarownik poprosił mnie, abym na niej usiadł i patrzył we wskazanym kierunku, jak to jego ojciec zwykł był czynić. Podobne podniesienie ciągnęło się wzdłuż ścian, na nim zaś stały przedziwne figury tak z rzeczywistego świata, jak i ze świata baśni. Po obu stronach platformy, na której siedziałem jak na tronie, leżały żółte paczki z sitowia.

Pierwsza czynność Juana-Czarownika polegała na wyciągnię­ciu małego modelu statku i norweskiej flagi, zabranej ze stołu w jadalni obozowej.

- To jest twoja krew - szepnął mi ochrypłym głosem, oburącz trzymając flagę. - Tu zaś czeka na ciebie nowa siła, tu masz ipu maengo.

Byłem tak przejęty, że zdejmując opakowanie z leżących po obu stronach paczek aż wstrzymałem oddech. W każdej znala­złem brązowy, nie polewany dzbanek. Musiały to być owe dwa za­gadkowe dzbanki, które Andres pokazał ojcu Sebastianowi wtedy, gdy złościł się na mnie.

- On ma w drugiej pieczarze wiele innych różnego rodzaju - wmieszał się tumu. -Tamta pieczara pełna jest maengo i będzie twoja, gdy do nas wrócisz.

Jeden z brązowych dzbanków posiadał prosty ornament, nary­sowany dokoła skorupy. Juan twierdził, że zrobił to „dziadek” i że rysunek przedstawia mężczyzn udających się na wojnę. Dzbanki służyły do tego, aby zmarli mogli się napić, gdy im przyjdzie na to ochota.

Po wypakowaniu dzbanków w obozie tylko Gonzalo poznał ich typ. Widział podobne w Chile, gdzie Indianie od pokoleń robili takie dzbanki i prawdopodobnie dalej je robią w odle­głych okolicach. Powstał jednak nowy problem. Te ręcznie robione dzbanki nie były dziełem naszej białej rasy, używającej koła garncarskiego. Wykonano je w sposób typowo indiański przez ręczne wyciskanie. Ale w jaki sposób takie prymitywne dzbanki dostały się do rąk mieszkańca Wyspy Wielkanocnej, niezależnie od tego, czy to nastąpiło w dawnych czasach, czy w nowszych? Co sprawiało, że zasługiwały na to, aby się znaleźć wśród figur w rodzinnej pieczarze? Dlaczego ów wyspiarz nie stawiał wody dla duchów w szklanych naczyniach, w puszkach od kon­serw lub w metalowych garnkach? W miejscowych chatach nie znano ceramiki, a jednak Juan musiał ją posiadać w większych ilościach. Okazało się bowiem, że żaden z dwu dzbanków, które mieliśmy w rękach, nie odpowiadał tym trzem, które Andres pokazał ojcu Sebastianowi.

Tylko jeszcze jeden raz doszły mnie wieści o pieczarze pełnej starych dzbanków. Należała ona do kuzyna Enlique, który jednak wyjechał na „Pinto” do Chile.

Świtało już i rozlegało się pianie koguta, gdy starałem się bezszelestnie wejść do domu wójta. Nie było widać żywej duszy, a moje łóżko zastałem w takim stanie, w jakim je opuściłem. Jakieś ręce postawiły obok łóżka owoce, sok i pieczoną kurę, najbardziej smakowało mi jednak wyciągnięcie się na nowym, białym prześcieradle, które niegdyś sam podarowałem gospoda­rzowi domu w związku z jego planowaną podróżą na „Pinto”.

- Don Pedro, szanowny panie wójcie - powitałem nazajutrz uśmiechniętego gospodarza, gdy rano przyniósł mi wodę do mycia - dziękuję za wspaniały nocleg, ale kiedy okażesz mi własną pieczarę?

- Spokojnie, Señor, chyba miałeś tej nocy „dobre szczęście”?

- Miałem „dobre szczęście”. Ale wkrótce przyjdzie mi opuścić wyspę. Kiedy zobaczę pieczarę Ororoiny?

- Spokojnie, Señor, dostałeś przecież ode mnie klucz. Czy trzymasz go pod łóżkiem?

Trzymałem klucz pod łóżkiem. Nie mogłem zaś o tym myśleć bez wewnętrznego śmiechu, gdyż to, co leżało pod moirn łóżkiem, przedstawiało głowę długouchego zupełnie innego typu, niż ocze­kiwałem.

Wójt sprawiał jednak ostatnio wiele niespodzianek. Już od chwili wyjścia ze szpitala zachowywał się nieco dziwnie i prawie go nie poznawałem. Że był chudy i miał ziemistą cerę, to było zrozumiałe, lecz w jego oczach nad zapadniętymi policzkami pojawił się jakiś nowy błysk. Sprawiał wrażenie wesołego i peł­nego optymizmu, ciągle obnosił się z nowymi awanturniczymi planami. Nie bał się już babki. Mieliśmy wypróżnić pieczarę i obaj zostać milionerami. Zamierzał kupić mały statek parowy i rozpocząć regularne rejsy turystyczne między kontynentem a wyspą. Jego brat, „wioskowy kapitan”, miał nawigować według gwiazd, a syn, który nauczył się prowadzić jeepa, mógłby się zajmować maszyną statku. Wszyscy mieszkańcy wyspy mogliby się niezmiernie wzbogacić, gdyż przywożeni przez niego turyści zdolni byliby zakupić większą ilość ludzi-ptaków i moai kava-kava, niż ludność zdążyłaby wykonać.

Próbowałem złagodzić nieco ten przesadny optymizm, ale na nic się to nie zdało. Na „dobre szczęście” nie powinienem tego mówić. Mimo jednak ciągłego gadania i wielkich obietnic po swym wyjściu ze szpitala wójt nie przyniósł mi ani jednego kamienia. Nie pracował również dla mnie. Nagle okazało się, że nie ma na nic czasu. Był przecież wójtem, straszliwie zajętym człowiekiem.

Dopiero za kilka dni zupełnie niespodziewanie wpadł na mnie przy furtce do swego ogrodu.

- „Dobre szczęście”! Dziś jest bardzo, bardzo szczęśliwy dzień - szeptał uradowany. Potem opowiedział bez żadnych osłonek, w obecności kapitana, że Tahu-tahu zgodziła się wreszcie, aby dał mi klucz do pieczary Ororoiny. Stawiała jednak warunek, abym przy odjeździe z wyspy zabrał z sobą, oprócz wójta i jego syna, także jej najstarszego syna. Przyrzekłem pomówić o tym z gubernatorem, a wójt dosłownie aż skakał z radości. Uszczęśliwiony poprosił mnie i kapitana, abyśmy zaraz poszli z nim do domu. Przy okrągłym stole, przy którym tak często siadywałem, zastaliśmy dość brutalnie wyglądającego faceta z sze­rokim nosem i kręconymi włosami. Nie zachowywał się specjalnie
przyjaźnie, chociaż próbował się uśmiechać. Na stole stały dwa kieliszki i napoczęta butelka chilijskiej miętówki. Nabiegłe krwią oczy jegomościa świadczyły o tym, że większość brakującego płynu jemu przypadła w udziale. Nie był jednak pijany; wstał i łaskawie wyciągnął na przywitanie potężną łapę.

Wójt zapewnił nas uroczyście, że to porządny człowiek, jego przyrodni kuzyn, gdyż miał za matkę Tahu-tahu. Jego ojciec pochodził natomiast z Wysp Tuamotu.

- On nam pomógł - zapewnił wójt. - On przekonał Tahu--tahu.

Wyciągnął jakąś torebkę i tajemniczym szeptem oświadczył, że kamiennym kluczem była głowa z trzema dziurami wypełnio­nymi śmiercionośnym proszkiem z kości przodków. Facet z prze­krwionymi oczyma ponuro potakiwał. Teraz głowa jest bezpiecz­na, gdyż usunęli proszek.

Ten szczegół okazał się więc taki sam jak przy pieczarze małego Atana. Gdy jednak wójt wyciągnął kamienny klucz z torby, nie zobaczyliśmy wcale szczerzącej zęby trupiej czaszki. Wprost przeciwnie, klucz przedstawiał jowialnie uśmiechnięty pysk świński ze zwisającymi uszami, podobny do najweselszej z tych trzech świnek, które tańczyły sobie beztrosko przed wilkiem i budowały domek ze słomy. Tylko w przeciwieństwie do tamtej świnki ten pysk posiadał potężne zakrzywione kły i trzy otwory na czaszce, przeznaczone na proszek z kości.

Wójt i jego kuzyn raz po raz przenosili wzrok z kamienia na nas. Usiłowałem zachować się z taką powagą jak oni, ale wójt musiał widocznie zobaczyć w moich oczach ukrywaną wesołość, gdyż nagle sam się roześmiał i dał świńskiemu pyskowi całusa w ryj. Obaj z kapitanem ledwo wytrzymaliśmy, aby nie wy­buchnąć śmiechem. Szybko zacząłem z wielką powagą dziękować za świński łeb, kapitan zabrał pudło pełne innych rzeźb i ruszyliśmy ku drzwiom. Wójt prosił, aby cierpliwie zaczekać kilka dni, trzymając świński łeb pod łóżkiem; przez kilka nocy z rzędu musi piec kurę w ziemnym piecu, aby w chwili wejścia do pieczary wszystko się dobrze udało.

Z dni zrobiły się tygodnie. Zdawało się, że wójt nigdy nie skończy z tym pieczeniem kur, świński ryj zaś był pod łóżkiem narażony na ciekawość Anetki, która właziła tam, aby się poba­wić z tatusiową ciucią. Figury z innych pieczar znajdowały się już dawno na pokładzie statku, nie chcieliśmy ich trzymać w namiotach, gdyż z dziur w kamieniach często wyłaziły skor­piony.

- Dziś w nocy miałem „dobre szczęście”. A klucz leży pod moim łóżkiem - oświadczyłem. - Muszę go jednak zabrać na pokład, bo już odjeżdżamy.

Gdy wójt to usłyszał, ilość upieczonych kur okazała się już dostateczna, i wyznaczył wreszcie noc na pójście do pieczary. Bill miał się udać z nami, fotograf też, ale nikt więcej.

Po południu oznaczonego dnia odwiedziło nas w obozie wielu wyspiarzy. Pierwsza przybyła konno partia miała na sprzedaż drewniane figury i handel rozwijał się bardzo żywo. Wśród jeźdźców znalazł się też jakiś milczący pomyleniec, który w to­bołku przyniósł do mego namiotu sześć zniszczonych rzeźb z ka­mienia. Na jednej rósł mech.

- Kto to zrobił? - zapytałem.

- Ja - odrzekł chłopiec apatycznie

- Niemożliwe, przecież tu rośnie mech.

Chłopiec nie odpowiedział, ale wyglądało tak, jakby zaczął się uśmiechać. Potem zwierzył mi się, że ojciec wybiłby go, gdyby o tym wiedział. Mały znał bowiem wejście do dziadkowej pieczary.

Dałem mu wiele prezentów dla niego i dla ojca i chłopiec odje­chał do domu uszczęśliwiony. Widocznie znał pieczarę przez nikogo nie strzeżoną. Więcej jednak o tej sprawie nie słyszałem.

Sprzedawcy rzeźb z drzewa odjechali o zmroku. Zaledwie zniknęli, jakiś nowy samotny jeździec zjechał ze zbocza, uwiązał konia i przyszedł do mego namiotu. Był to Juan-Czarownik. Zamyślony i poważny, objął mnie, nazwał bratem i powiedział, że przyszedł mnie ostrzec. Gdyby ktoś zjawił się jeszcze u mnie z kamieniami, nie powinienem ich brać, gdyż to przyniesie „złe szczęście”. Te, które już mam, są w porządku, lecz muszę na tym poprzestać i nie przyjmować już ani jednego więcej. Jego aku-aku wie o wszystkim, co się dzieje we wsi. Gdybym wziął jakiś kamień, będzie o tym też wiedział, w imię braterstwa prosi mnie więc, abym przyrzekł, że wysłucham jego prośby. Jeżeli nie, to nigdy nie zobaczę jego drugiej pieczary i ipu maengo. Dał mi cudowną rzeźbę statku z sitowia, z głową na dziobie i dwoma żaglami. Przyniósł ją z drugiej pieczary po to żebym nie zapomniał. Głos jego brzmiał tak ostrzegawczo i niemal tak błagalnie, że domyśliłem się, iż we własnym mniemaniu wpadł na ślad czegoś, czego nie mógł zdradzić.

Gdy tylko załatwił sprawę, dla której przybył, Juan-Czarownik znów wskoczył na konia i znikł w ciemnościach.

Drapałem się w głowę i usiłowałem zrozumieć, co się właści­wie działo. Potem zgasiłem światło i próbowałem uciąć sobie drzemkę przed spotkaniem z wójtem o północy.

Niedługo jednak ta drzemka trwała, a już przyszedł fotograf i powiedział, że jeep czeka. Billa mieliśmy zabrać na umówionym miejscu we wsi, a w tamtą stronę jechał z nami pierwszy oficer, który udawał się na inną tajemniczą wyprawę. Pewien stary wyspiarz zwierzył mi się, że w jakiejś pieczarze leży ludzka czaszka z rudymi włosami. Sam nie śmiał dotknąć włosów, lecz chętnie wskaże to miejsce komuś, kto nie obawia się popłynąć nocą po morzu. A pierwszy oficer Sanne nie obawiał się. Zresztą wójt też wspominał raz o takiej czaszce. Czyżby w pieczarach leżały zmumifikowane głowy? Walcząc z sennością ruszyliśmy do celu rozpędzając po drodze białe stada owiec. Wkrótce zdobę­dziemy rozwiązanie zagadek.

Już dobrze po północy nasza niewielka gromadka podeszła ostrożnie pod dom Tahu-tahu. Oprócz wójta, jego kuzyna i rudego syna było nas trzech: Bill, fotograf i ja. Na kamienistym zboczu tuż obok domu poczułem znany zapach kury pieczonej w ziemnym piecu, a wkrótce potem siedzieliśmy w kucki dokoła i delektowa­liśmy się smakołykiem; ja oczywiście wystartowałem od kuperka. Zaczynałem się już oswajać z tym obrzędem umu takapu, nigdy jednak nie przebiegał on tak mile, jak tej nocy. Wyspiarze nie zdradzali ani śladu zdenerwowania, a wójt z niemal teatralną pewnością siebie zajadał kurę i nonszalancko rzucał za siebie kości dla aku-aku, jakby one były psami krążącymi wokół i skomlącymi prosząco. Gdy już miał dość, odszedł na bok i zapa­lił papierosa, a po powrocie uprzejmie zaproponował, żeby pójść do pieczary.

Do otworu wejściowego nie szliśmy tym razem tylko kilka kroków, zaskakująco wielka odległość dzieliła go od miejsca obrzędu. Przełaziliśmy przez mury, gramoliliśmy się po kamieni­stych polach i krętych ścieżkach. Szliśmy już chyba dziesięć minut, gdy wójt wreszcie stanął obok jakiejś góry kamieni. Przypatrzywszy się uważniej tej górze, łatwo było stwierdzić, że środkowy kamień był odwrócony.

Wójt poprosił mnie o wyjęcie kamiennego klucza, który niosłem w worku. Powiedział, że muszę spróbować przy jego pomocy znaleźć wejście. Gdy je znajdę, muszę trzy razy krzyknąć w głąb tej góry kamieni, że jestem długouchym z Norwegii i żeby otwarto drzwi.

Pochylony ku przodowi ruszyłem ku kamieniom trzymając przed sobą świński łeb, jakby to był detektor do min. Kierowałem ryj ku podejrzanym kamieniom i powtarzałem magiczne słowa wójta. Już po krótkiej chwili spuszczałem się wąskim tunelem w głąb podziemnego świata Wyspy Wielkanocnej.

Gdy dotarłem do dna i chciałem się ostrożnie wyprostować w pieczarze, poczułem ostre uderzenie w ciemię. Nie walnąłem jednak w sufit, lecz w coś ruchomego, a jednocześnie twardego. Ktoś tu musiał być. Jeszcze zanim o tym pomyślałem, przysia­dłem i zaświeciłem latarkę. Okazało się tak, jak przypuszczałem, rozpoznałem zarys czegoś ruszającego się. Co to może być, u ciężkiego licha? Światło latarki padło na potężnego ptaka z rozwartymi skrzydłami i zakrzywionym dziobem, dźwigającego na grzbiecie ludzką czaszkę. Ptaszysko było z kamienia i wisiało u sufitu na sznurze. Po moim uderzeniu jeszcze się kręciło powoli w kółko. Ptak wyglądał zbyt nowy i jasny, aby mógł tu wisieć przez okres jedenastu pokoleń od czasów Ororoiny. Również sznur, na którym wisiał, wyglądał na nowy. Oświetliłem całą pieczarę. Nie była wcale wielka. Wprost na podłodze leżały trzy maty z sitowia, a na nich równoległe rzędy okrągłych, płaskich kamieni; na każdym kamieniu widniała jakaś wyryta figura, zaczerpnięta wprost z pisma rongo-rongo. Na każdej macie znaj­dowała się też w charakterze strażnika mała brodata głowa. Już od pierwszej chwili doszedłem do przekonania, że ta pieczara nie mogła służyć jako magazyn wyszukanych rzeźb, jakie mi przedtem przynosił wójt. Jedynymi wyróżniającymi się tu przed­miotami był statek z żaglem i stojąca w kącie wielka kamienna misa. Obie rzeczy miały staranne wykonanie, lecz nowością nie różniły się od wiszącego ptaka. Zajrzałem do misy. Leżało w niej jedenaście kosmyków włosów różnych odcieni, od rudych do czarnych, lecz rude przeważały. Każdy kosmyk przewiązany był sznurkiem z pięknymi węzłami. Włosy nie miały jednak suchego i matowego wyglądu jak u starych mumii, musiały być niedawno obcięte u żyjących ludzi, gdyż zachowały jeszcze świeży połysk. Podejrzenie, które mnie ogarnęło po zauważeniu ptaka u su­fitu, znalazło teraz potwierdzenie. Rzeźby w tej pieczarze nie pochodziły z dawnych czasów, lecz wykonano je teraz. Pieczara okazała się oszustwem, a my daliśmy się wywieść w pole. Po uświadomieniu sobie tego pierwsza myśl dotyczyła wyjścia. Widocznie o tym właśnie chciał mnie ostrzec Juan-Czarownik. Ale w otworze wejściowym zaczęła się już kołysać noga Billa i za późno było go zatrzymać. Za nim zjawił się fotograf. Wszczynanie teraz awantury nie miało żadnego sensu, bo gdyby trzej wyspiarze domyślili się odkrycia oszustwa, mogliby się zanadto przestraszyć. A gdyby im wtedy przyszło do głowy zasypać wejście kamieniami, aby uniknąć nieprzyjemnych na­stępstw, mielibyśmy się z pyszna w tym podziemnym schowku.

- Zostaliśmy nabrani - szepnąłem do Billa, gdy tylko wysunął głowę z wejściowego szybu. - Wyłaźmy stąd jak najprędzej. To nie jest rodzinna pieczara, a kamienie nie są stare.

Bill popatrzył na mnie takim wzrokiem, jakby właśnie spadł z księżyca, i podpełznął obejrzeć kamienie rongo-rongo.

- Rzeczywiście, nic nie wygląda staro - szepnął w odpowie­dzi.

- Przypatrz się ptakowi, statkowi, misie i włosom.

Bili oświetlił te przedmioty i zgodził się ze mną. Zobaczyłem za sobą przekrwione oczy wójtowego kuzyna. Patrzył na mnie uważnie, lecz nie rozumiał, co szepczemy po angielsku. W kręgu światła znalazła się też twarz wójta pokryta nerwowym potem. Jego syn rozglądał się wokół ze zdziwieniem.

A więc wyjście stało teraz otworem.

- Strasznie tu złe powietrze - powiedziałem do wójta chwy­tając się za czoło.

Natychmiast się ze mną zgodził i zaczął ocierać pot.

- Wyjdźmy i pogadamy na powietrzu - powiedziałem kieru­jąc się do wyjścia.

- Zgoda - odparł wójt idąc za mną.

Odetchnąłem z ulgą, gdy znalazłem się pod gołym niebem i gdy pozostali jeden po drugim wyleźli z pieczary.

- A więc idziemy - powiedziałem krótko i ostro, podejmując świński łeb, który leżał na kamieniach i jakby się do mnie uśmiechał.

- Zgoda - oświadczył wójt i poskoczył skwapliwie naprzód.

Cała grupa wracała w milczeniu tą samą drogą, którąśmy przyszli. Nie zamieniliśmy ani jednego słowa. Śpiący, zmęczony i wściekły wlokłem się na przedzie, mając za sobą wójta. Potem szedł Bill i pozostali. Wójtowy kuzyn nie zwlekał z rozpłynięciem się w mroku, wkrótce też zniknął syn.

Gdy dotarliśmy do pierwszych domów wsi, razem z fotografem życzyliśmy Billowi dobrej nocy. Była godzina druga i musiał on dotrzeć do domu, mieszkał bowiem u miejscowych ludzi. Przy pożegnaniu szepnął mi, że gdyby mi się teraz udało namówić wójta, aby nas zaprowadził do właściwej pieczary, to nie miałby czasu przygotować nowego oszustwa. Już we wsi poprosiłem fotografa, aby zaczekał przy jeepie, a sam pomaszerowałem wprost do domu wójta, który jak pies trzymał się mojej nogi.

Wszedłem do środka i milcząc usiadłem na stołku przy okrągłym stole. Wójt usiadł natychmiast obok mnie, gapiąc się niewinnym wzrokiem na ściany. Zacząłem bębnić palcami po blacie. Wójt poprawił się na krześle. Próbowałem go zmusić, aby mi spoj­rzał w oczy. Przez jakiś czas patrzył wielkimi, niewinnymi oczyskami w moje, potem znów rozglądał się po ścianach. Mogliśmy tak przesiedzieć resztę nocy. Nie zgodzi się na to, aby się przyznać do przegranej. Chwytał się myśli, że jeszcze nie wszystko stra­cone, bo przecież nie wyrzekłem ani słowa.

- To było „złe szczęście”, Pedro Atan - zacząłem i natychmiast zauważyłem, że mój głos też zdradza przejęcie. - „Złe szczęście” dla mnie i dla twojej podróży.

Pierś wójta zaczęła się poruszać. Wstrzymał oddech, a w końcu wybuchł płaczem i ukrył głowę w ramionach. Chwilę leżał łkając, potem zerwał się nagle i wypadł przez drzwi. Słyszałem, że pobiegł do mniejszej izby, gdzie rzucił się na óźłko i dalej zawodził. Potem uspokoił się na chwilę i znów przybiegł do mnie.

- To mój kuzyn, ten niegodziwy drań, on jest wszystkiemu winien. Sądziłem tak jak ty, że idziemy do pieczary ze starymi rzeźbami.

- Ale przecież ty wskazywałeś drogę. Twoja pieczara - odpo­wiedziałem.

Przez chwilę zastanawiał się. Potem znów wybuchł płaczem.

- Ale to on wszystko wymyślił. Nie powinienem był go słuchać - załkał i skoczył do drzwi. Znów znalazł się w łóżku, gdzie przeleżał dłuższą chwilę. Wreszcie zjawił się ponownie w dużej izbie.

- Señor, możesz mnie prosić o wszystko. Wszystko. Tylko nie o wejście do pieczary. Tylko nie o wejście do pieczary. Chętnie przyniosę ci wszystkie kamienie!

- Nie musisz nam pokazywać pieczary, ale wtedy musisz pogodzić się z tym, że nikt ci nie będzie wierzył. Zbyt dobrze rzeźbisz te rzeczy.

Wymownie wskazałem głową na przeklęty świński łeb, który leżał w worku na stole. Był wspaniale wykonany i mimo całego zmęczenia i przygnębienia nie mogłem się powstrzymać od wewnętrznego śmiechu na wspomnienie tej chwili, kiedy chytremu wójtowi udało się doprowadzić mnie do łażenia jak ostatni idiota ze świńskim łbem po kupie kamieni.

- Jeżeli tej nocy nie zaprowadzisz nas wprost do pieczary, to na pewno przygotujesz całą masę nowych kamieni - powie­działem.

- Wszystko z wyjątkiem wejścia do pieczary - odparł wójt spokojnie i zdecydowanie.

Wstałem z wyraźnym zamiarem odejścia.

- Mogę cię wziąć tej nocy do innej tajemnej pieczary - dodał prędko mój gospodarz ogarnięty niemal rozpaczą.

- Do pieczary Ororoiny? - spytałem.

- Nie, ale do takiej, co jest pełna starych rzeczy.

Zabrałem worek ze świńskim łbem jako wspomnienie nocnej przygody i nie wykazując zainteresowania słowami wójta ruszy­łem do wyjścia.

- Jeżeli rozmyślisz się jeszcze tej nocy, możesz się porozumieć z Billem w domu Rapu. Ja jadę do Anakena.

Wójt został w drzwiach i przeklinał swego kuzyna, a ja zmęczo­ny i przygnębiony powlokłem się do czekającego w jeepie foto­grafa.

Zaledwie zniknęliśmy z oczu, już nieszczęsny wójt pognał do domu Rapu. Zbudził Billa i zaproponował, że natychmiast zaprowadzi go do właściwej pieczary. Senny BilL miał już wójta powyżej uszu, a gdy jeszcze się dowiedział, że ja z foto­grafem wróciliśmy do Anakena, odmówił pójścia gdziekolwiek.

Tuż przed świtem wójt musiał samotnie wrócić do domu nie naprawiwszy swej pokpionej sprawy.

Mniej więcej w tym samym czasie pierwszy oficer Sannę dopłynął do brzegu niedaleko stacji dla trędowatych. Stary wyspiarz nie pozwolił mu użyć łodzi, musiał więc popłynąć wpław przy blasku gwiazd do pustej wysepki z ławy, gdzie zgodnie ze wskazówkami znalazł dwie pieczary grobowe. W jed­nej z nich naprawdę zobaczył czaszkę, z której zsunął się leżący obok gęsty kosmyk bardzo pięknych, brązoworudych włosów. Zabrał je do torebki i popłynął z powrotem ku nadbrzeżnym skałom. Włosy nie miały połysku, były bardzo suche i łamliwe. Tak powinny też wyglądać te, które leżały w kamiennej misie wójta, gdyby on ich własnoręcznie nie ścinał u swych rudo- i czar­nowłosych krewnych po swym wyjściu ze szpitala. Przeklęta cocongo. Ona to spowodowała u wójta prawdziwy szok i przywróciła mu zaufanie do babki i aku-aku, podczas gdy moja osoba została zdegradowana do rangi zwykłego człowieka, który starał się go nabrać. W rezultacie postanowił tytułem wzajemnoś­ci nabrać mnie. Aby zaś niepotrzebnie nie drażnić nieznanych aku-aku, urządził fałszywe umu daleko od wszystkich pieczar, za to blisko domu Tahu-tahu, gdzie liczył na życzliwą ochronę.

Następnego dnia późnym popołudniem z bardzo poważną miną przyjechał konno do obozu Juan, rudowłosy syn wójta. Był to niezwykle przystojny i świetnie zbudowany chłopiec, a podobnie jak i reszta rodziny długouchych Atanów nie miał w swym wyglądzie ani śladu cech polinezyjskich. Równie dobrze mógłby być Irlandczykiem i nikt nie zgadłby, że pochodzi z wyspy na Oceanie Spokojnym.

Juan oświadczył zmartwiony, że jego zdaniem ojciec chyba umrze. Nie chce widzieć żony ani jeść, ani pić. Cały czas leży w łóżku, jęczy, płacze i narzeka na „złe szczęście”. Z mojej twarzy Juan poprzedniej nocy wyczytał, że z pieczarą coś było nie w porządku. Sam pierwszy raz w życiu znalazł się w pie­czarze, sądził więc, że wszystko było w porządku.

Gdy mu opowiedziałem, co zaszło, Juan nie zmienił wyrazu twarzy, tylko z oczu pociekły mu łzy. Zawiadomił mnie, że ojciec zaraz po moim odejściu poszedł do Señora Billa, aby mu pokazać inną pieczarę, lecz Señor Bill nie chciał wybierać się tam bez polecenia Señora Kon-Tiki. Teraz ojciec chce tylko leżeć w łóżku i umrzeć. Jeżeli jednak napisałbym list do Señora Billa, to on spróbuje dowiedzieć się od ojca, gdzie leży druga pieczara, i obaj z Señorem Billem będą mogli pójść, aby znów sprowadzić „dobre szczęście”.

Napisałem kartkę do Billa i chłopiec galopem wrócił z nią do wsi.

Gdy zaś Bill po otrzymaniu mojej kartki wyszedł z domu Rapu, przez resztę dnia śledziło go dwu wyspiarzy. Zaczęto również śledzić Lazarusa, przez co nie mogłem się dostać do jego drugiej pieczary mieszczącej się w Vinapu. Billowi udało się jednak około północy wymknąć niepostrzeżenie z domu i spotkać z Juanem na umówionym miejscu. Chłopiec miał z sobą prymitywną mapkę, którą ojciec mu narysował na kawałku papieru.

Z tej mapki wynikało, że najpierw musieli dojechać do ahu Tepeu, daleko w kierunku północnego wybrzeża. Juan przypro­wadził dwa osiodłane konie i wyruszyli w drogę zaopatrzeni w zwój długiej liny. Po przybyciu do starego ogromnego ahu znów zajrzeli do mapki. Należało się przedostać przez płot dla owiec, musieli więc zostawić tam konie. Następnym znakiem rozpoznawczym były wielkie głazy lawy po prawej ręce. U ich stóp, na krawędzi nadbrzeżnego urwiska, mieli znaleźć wystający ze skały okrągły kamień, do którego można przymocować linę. Spuściwszy się na koniec liny, powinni trafić na pieczarę.

Znaleźli płot, potem głazy lawy, a wreszcie okrągły kamień. Po zamocowaniu liny Juan znikł w mroku. Nie zjedli przedtem kury, nie urządzili umu takapu, obeszło się bez ceremonii. Juan długo nie wracał, wreszcie wylazł na górę bardzo zmęczo­ny. Nie było tam żadnej pieczary. Spróbowali uwiązać linę do innego kamienia, z tym samym rezultatem. Przekładali ją więc na wszystkie kamienie po kolei, aż w końcu Juan wgramolił się na górę kompletnie wyczerpany. Ledwie zdołał się przedostać przez krawędź przy pomocy Billa. Ale okazało się, że wreszcie znalazł pieczarę.

W ciemnościach spuścił się Bill po linie. Najpierw droga wiodła po stromym urwisku do skalnego występu, na którym można było wygodnie stanąć, później jednak lina wisiała w po­wietrzu. Ruszył dalej. Pod sobą słyszał fale, nic natomiast nie widział. Nagle znalazł się przy poziomej szparze w skale, leżą­cej tuż przy jego nosie. Zdawało mu się, że widzi w niej jakieś zarysy, ale nie mógł tego czegoś dosięgnąć, a szpara okazała się za wąska na to, aby w nią wsadzić głowę. W końcu po zaświe­ceniu latarki obaj z Juanem zobaczyli, że płaską pieczarę wy­pełniają figury pokryte grubą warstwą kurzu. Juan wcisnął w szparę nogę aż po pachwinę i udało mu się wysunąć ku przodowi jakąś głowę z zakrzywionym nosem i falującą brodą; wyglądem głowa ta przypominała kościelne rzeźby z czasów średniowiecza. Obaj odczuwali takie zmęczenie, że ostatkiem sił wydostali się na górę ze swą zdobyczą. Nie próbowali ryzy­kować drugiej wyprawy po linie.

Nazajutrz rano dostałem list od Billa. Jego zdaniem ta pieczara warta była zachodu. O ile mógł stwierdzić, tym razem mieliśmy do czynienia ze starymi rzeźbami.

Zbadaliśmy dziwną głowę, którą oni przynieśli. Różniła się zdecydowanie od świeżych rzeźb, oglądanych poprzedniej nocy. Nie ulegało wątpliwości, że była stara.

Wybrałem dwu najlepszych akrobatów z całej załogi - kucha­rza i drugiego mechanika. Z Juanem i Billem jako przewodnikami pojechaliśmy w biały dzień do pieczary przy ahu Tepeu. Lało jak z cebra, co w okresie suszy oznaczało „dobre szczęście”, dlatego trzęsącemu się z zimna Juanowi gęba śmiała się od ucha do ucha. Dotarliśmy wreszcie do płotu dla owiec, tam zsiedliśmy z mokrych koni i poszliśmy dalej piechotą. Gdy by­liśmy na miejscu, deszcz ustał. Rozebraliśmy się do naga, aby wyżąć odzież, a ja dla rozgrzewki zacząłem biegać w kółko niedaleko krawędzi. Nagle wraz z porywem wiatru uderzył mi w nozdrza znajomy zapach. Odróżniłbym go od tysięcy kwiatów i perfum, tak bowiem pachnie tylko umu takapu z kurą i słodkimi kartoflami. Powiedziałem o tym Billowi, lecz ten namiętny palacz nie potrafił odróżnić zapachu. Nie widziałem ani dymu, ani ludzi, miałem jednak pewność, że tu ktoś był i wyczyniał jakieś tajemnicze rzeczy, bo przecież nie można przypuszczać, aby miesz­kańcom wsi wpadło do głowy piec tu na skałach kurę na zwy­czajny obiad.

Juan umocował linę i przerzucił ją przez krawędź. Przestra­szyłem się na widok miejsca, gdzie Bilł spuszczał się w nocy, a on też zbladł, gdy je zobaczył w dziennym świetle. Urwisko wznosiło się tu blisko sto metrów nad morzem, a pieczara leżała około dwudziestu metrów od krawędzi.

Bili nie miał najmniejszej ochoty do powtórzenia tej akro­bacji, ja zaś cieszyłem się bardzo, że towarzyszyli nam dwaj najlepsi wspinacze, gdyż teraz, nie musząc bronić honoru swego aku-aku, chętnie odstępowałem innym okazję do sportowych wyczynów. Wspinacze zabrali z sobą worek i żerdkę z hakiem na końcu, wkrótce też worek począł wędrować: pełny do góry, pusty na dół.

Wyciągaliśmy z niego najfantastyczniejsze rzeźby ludzi, zwierząt i demonów. Nagle usłyszałem głośny okrzyk Billa. Trzymał w ręku duży kamienny dzban, wysoki dzban na wodę, o wytwor­nej linii i z uchem. Gdy zdmuchnęliśmy osadzony na powierzchni pył, ukazały się płaskorzeźby: prawie zupełnie wytartej twarzy i dwu lecących ptaków utrzymanych w stylu Wyspy Wielka­nocnej.

- Właśnie taką rzecz miałem nadzieję znaleźć - cieszył się Bili. - Nie prawdziwą ceramikę, lecz właśnie coś w kamieniu jak to, coś opartego na ceramicznych wzorach.

Bili był człowiekiem powściągliwym, rzadko używającym super­latywów. Teraz jednak zapalił się. Gdy w czasie wojny domowej zniszczenie dotarło do ahu Tepeu i potężne figury na wielkiej budowli zostały przewrócone, ta pieczara stanowiła, logicznie biorąc, najlepszą kryjówkę na rzeźby uratowane z ahu.

Znów pojawił się pełny worek. Znaleźliśmy w nim jeszcze jeden kamienny dzbanek z uchem, ale znacznie mniejszy, figurę falliczną ozdobioną trzema głowami u szczytu i figurę wojowni­czej postaci w sięgającym stóp płaszczu z piór, siedzącej na grzbiecie żółwia. Najoryginalniejszą była jednak rzeźba praw­dziwego wieloryba z otwartą paszczą pełną zębów. Na ogonie miał ten wieloryb trupią czaszkę, a na grzbiecie typowy dla Wyspy Wielkanocnej dom z sitowia w kształcie łodzi z drzwiami w bocz­nej ścianie i z pięciokątnym miejscem na ognisko. Z brzucha wystawało mu sześć kuł wielkości pomarańczy, a na bokach ciągnęły się równolegle linie, które przywodziły na myśl jakiś bajkowy statek zbudowany z powiązanego razem sitowia. Krót­kie schody albo przejście wiodło z domku po boku wieloryba aż do miejsca, gdzie mogłaby się znajdować „linia wodna” statku.

Juan nie potrafił nam udzielić żadnych wyjaśnień co do rzeczy wydobywanych z pieczary, wiedział tylko tyle, że pokazała ją ojcu jakaś stara ciotka.

Wreszcie kucharz i drugi mechanik wyleźli na górę z ostatnim ładunkiem w worku. Wyciągali rzeźby z niewielkiego pomiesz­czenia w głębi szpary. Większe figury stały z tyłu, a mniejsze z przodu. Wszystkie pokrywała gruba warstwa pyłu i pajęczyny. Poza dwudziestu rzeźbami w pieczarze nie znaleziono niczego więcej, żadnych szkieletów lub mat.

W drodze do dornu rudowłosy chłopiec jechał obok mnie i rzucał mi raz po raz pytające spojrzenie.

- To jest wspaniałe - oświadczyłem mu. - Należy się za to sowite wynagrodzenie. Kłaniaj się jednak ojcu i powiedz, że to nie była pieczara Ororoiny.

W domu Rapu, gdzie mieszkał Bill, wyładowaliśmy wszystkie rzeźby, gdy zaś przejeżdżaliśmy obok kościoła, wstąpiłem do ojca Sebastiana. Gdy ten usłyszał, że wójt pokazał nam teraz prawdzi­wą pieczarę, założył ręce w tył i zadowolony spacerował po pokoju. Bardzo się przejął zdarzeniem z ubiegłej nocy. Długo leżał w łóżku po silnym ataku cocongo, na którą zachorował jeszcze przed odejściem „Pinto”. Ale nawet w łóżku interesował się żywo tym wszystkim, co się działo. Gdy wśliznąłem się do jego domu o niezwykłej nocnej porze, usiadł w koszuli na łóżku i z szeroko otwartymi oczyma słuchał mojego sprawozdania. Jak zawsze potrafił dodawać bardzo ciekawe szczegóły. Tym razem na przykład to, że od starych ludzi słyszał, iż właśnie w nadbrzeżnych skałach na północ od ahu Tepeu miały się znajdować pieczary z „czymś”.

Wiadomości o wydarzeniu ostatnich dni rozeszły się letem błyskawicy i we wsi zaczęły się dziać najdziwniejsze rzeczy.

Gdy tylko wójt wystawiał nos przez drzwi, wszyscy rzucali się na niego i krzyczeli „reoreo!” - „kłamca!” Wszyscy też usiłowali wyciągnąć jak najlepsze dla siebie korzyści z powsta­łej sytuacji.

Część spośród tych wyspiarzy, którzy najgłośniej wygadywali na wójta, po cichu zabrało się w domu do rzeźbienia figur z ka­mienia. Teraz, gdy tajemnica dotycząca motywów z rodzinnych pieczar wyszła na światło dzienne, nie było sensu zajmować się tylko powtarzanymi już w nieskończoność rzeźbami z drzewa.

Skoro zaś zabrano się do rzeźby w kamieniu, nie ograniczano się do modeli wielkich figur lub do naiwnych okrąglaków z no­sami i oczyma. Pojawiła się nagle zupełnie dojrzała i oryginalna rzeźba, i to równocześnie u wielu twórców. Powstał nowy sposób zarobkowania oparty na starych formach sztuki, dotąd dostępnych tylko wtajemniczonym.

Dotychczas nikt nie próbował sprzedawać kamieni z pieczar, wymiana opierała się na wzajemnych podarunkach. Nowe rzeźby zrównały się jednak z rzeźbami w drzewie, oferowano je na sprzedaż. Niektórzy próbowali pobrudzić rzeźby ziemią, inni bili je zgniłymi liśćmi bananowymi - aby wyglądały na stare. Coraz więcej wyspiarzy zjawiało się nocą ż takimi falsyfikatami, próbując szczęścia. Bo przecież okazało się, że Señor Kon-Tiki jednak nie posiadał wszechwiedzącego aku-aku. Jak inaczej dałby się wójtowi zwabić do fałszywej pieczary?

Na Wyspie Wielkanocnej można się wszystkiego spodziewać. Podczas gdy niektórzy wyspiarze przynosili nowe rzeźby i twier­dzili, że to stare, inni tuż przed odejściem naszego statku próbowa­li odwrotnego sioosobu. Udawali wariatów, przynosili na sprzedaż stare rzeźby i wmawiali, że je sami wykonali. Gdy wskazy­waliśmy na pleśń lub miejsca starych uszkodzeń albo gdy znaj­dowaliśmy takie szczegóły, które uszły ich uwagi, wyszukiwali najprzeróżniejsze wytłumaczenia. Kłamali, że motywy i wzory czerpali z „obrazków w książkach”, chociaż żaden badacz i pisarz nie widział dotąd na oczy żadnej rzeźby tego typu, jakie znaj­dowały się w pieczarach. Gdy zaś pytałem, czy może widzieli to w książce Lavachery'ego, skwapliwie potakiwali i wpadali w pułapkę.

Nie mogłem pojąć, co się dzieje, ale wkrótce wszystko wyszło na jaw. Poszanowanie dla tabu zaczęło słabnąć. U tego i owego znacznie zmniejszyła się obawa przed aku-aku po tym wszystkim, co zaszło. Señor Kon-Tiki nie miał wszechwiedzącego aku-aku, ale pieczary również nie były pod taką władzą. Przesąd zaczął działać przeciw przesądowi, w niektórych domach wioski za­bobon spalił się w ogniu roznieconym z przeciwnej strony. Jedno tylko pozostało nie zmienione, mianowicie obawa przed krytyką ze strony sąsiadów, gdyby ci się dowiedzieli, że ktoś złamał tabu i zabrał kamienie z własnej pieczary.

Wójt toczył z sobą cichą walkę zamknąwszy się w domu. Gdy zwijaliśmy obóz, odwiedził mnie znów jego syn. Ojciec rniał już dość tego piętnowania go jako oszusta. Nie skłamał wobec mnie ani razu od chwili mego zejścia na ląd aż do chwili udania się do owej nieszczęsnej pieczary. Teraz pokaże mnie i archeologom, że wszystko, co mówił o pieczarze Ororoiny, było prawdą. Ojciec Sebastian i gubernator też mogą pójść i zobaczyć, że nie kłamał. Wszystkich nas zabierze do pieczary. Bo Don Pedro Atan nie jest łobuzem zajmującym się reo-reo i pustym gadaniem.

Ustaliliśmy noc, kiedy udamy się do pieczary Ororoiny. Wraz z Billem, Edem, Carlem i Arnem pojechaliśmy późnym wieczo­rem do wsi, aby zabrać gubernatora i ojca Sebastiana. Ale wójt rozmyślił się w ostatniej chwili, na łeb na szyję poleciał przynieść czterdzieści rzeźb, z których urządził we własnym domu wystawę. Uprzedził ojca Sebastiana, że nie może nas mimo wszystko zabrać do pieczary Ororoiny, gdyż tam jest zbyt wiele kamieni. Zbyt wiele, aby mi je mógł wszystkie przekazać, a gdyby nas zaprowadził do wejścia, wówczas zdradziłby tajemni­cę i nie miałby żadnego innego miejsca na przechowywanie swych skarbów.

Ojciec Sebastian i gubernator pojechali z nami do domu wójta. Przyjął nas pełen uśmiechu i z otwartymi ramionami, potem zaprowadził do izby, gdzie po usunięciu okrągłego stołu całą podłogę zajmowały rzeźby. Niektóre wyglądały na stare, większość jednak była zupełnie wyraźnie świeżej roboty. Rozpo­znałem też takie, które mi już oferowano na sprzedaż, a w kilku wypadkach dało się rozróżnić nieudolne naśladownictwo rzeźb pochodzących z jego własnej pieczary w nadmorskim urwisku.

Co też, do licha ciężkiego, strzeliło teraz wójtowi do głowy? Przecież pomysł oszukania nas na nowo był najzupełniej poro­niony.

- Po co próbujesz tego wszystkiego? - spytałem. – Dlaczego nie dotrzymałeś przyrzeczenia, że weźmiesz nas do pieczary Ororoiny, jeżeli naprawdę posiadasz taką pieczarę?

- To prawda, Señor. Kiedy jednak poszedłem do pieczary Ororoiny, zobaczyłem tam taką masę rzeźb, że nie mogę ci tak wielu przekazać.

- Ale musiałeś o tym wiedzieć wcześniej. Nie mówiłeś, że regularnie myjesz wszystkie rzeźby?

- Tak, ale te, które znalazłem dzisiejszej nocy, leżały głębiej. Nie widziałem ich przedtem, bo kurz zupełnie je pokrywał.

- Mówiłeś mi jednak, że masz coś w rodzaju książki, w której prowadzisz rejestr wszystkich posiadanych rzeźb.

- Nie rzeźb, Señor, tylko posiadanych pieczar.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że w książce zapisujesz liczbę tych pieczar, które do ciebie należą?

- Oczywiście, Señor, ale to jest malutka książeczka, całkiem malutka - odrzekł wójt przyjaźnie, pokazując dwoma palcami rozmiary znaczka pocztowego.

Dałem za wygraną.

Żal ściskał mnie za gardło, gdy na czele całej gromady schodziłem po schodach wójtowego domu. Zrozpaczony gospo­darz stał w drzwiach, mając za sobą na podłodze swoje rzeźby. Ostatni raz oczy moje oglądały wtedy wójta, Don Pedro Atana, najdziwniejszą postać Wyspy Wielkanocnej, wodza długouchych. Człowieka z głową tak pełną tajemnic, że sam nie wiedział, gdzie kończy się rzeczywistość, a gdzie zaczyna się fantazja. Jeżeli niegdyś wyspę zamieszkiwało kilka tysięcy jemu podob­nych ludzi, to nic dziwnego, że potężne figury dokonywały niewiarogodnych wyczynów, wypełzały z gór i stawały tam, gdzie im kazano. Nic dziwnego, że powstawały aku-aku i niewido­czne skarbce, jako pewne schowki na nadmiar ludzkiej fantazji, która znajdowała sobie siedzibę w małych rzeźbach. Przecież takie rzeźby łatwo można było ukraść.

Gdy na dźwięk, komendy kotwica zaczęła się podnosić z mor­skiej głębiny, a telegraf maszynowy ożywił tłoki i koła w brzuchu statku, niewiele ludzi zdradzało wesołość na pokładzie i na lądzie. Zrośliśmy się z tym małym skupiskiem. Nasze zielone namioty doprawdy stały się częścią składową królewskiej po­siadłości w Anaken?.. Teraz nowo postawiony kolos został znów sam, jakby zdradzony, został i patrzył na pustkę wyzłoconej słońcem doliny. Gdy zwijaliśmy ostatni namiot, zdawało się, że kolos błaga, aby go znów wywrócić, aby niógł pozostać tak, jak leżał przez wieki, nosem do ziemi.

Ale kolos w Anakena był tylko kamienną figurą. We wsi Hangaroa zostawialiśmy innego kolosa, z krwi i kości. Na przy­stani, wśród tłumu naszych miejscowych przyjaciół, górowała postać ojca Sebastiana. Stał w swym białym habicie, z gołą głową. Zdawało się nam, że należy do składu naszej wyprawy jak każdy z jej uczestników. Lecz jego nogi twardo tkwiły w ziemi Wyspy Wielkanocnej. Nie został samotny jak kolos z Anakena, był otoczony całą ludnością wyspy jako jej centralna postać, jako jej ożywczy duch. Tak musiał niegdyś stać król Hotu Matua wśród przodków dzisiejszych mieszkańców, gdy wywiódł ich na ląd dalekiej wyspy. Musieliśmy obejść cały tłum żegnając się z każdym z osobna. Na końcu każdy członek wyprawy, jeden po drugim żegnał się z ojcem Sebastianem, który dla każdego zawsze będzie stanowił szczególne wspomnie­nie. Po Yvonne i małej Anetce nadeszła moja kolej. Uściskaliśmy sobie ręce, nie powiedzieliśmy ani słowa pożegnania. Łatwiej znaleźć takie słowa na dworcu kolejowym, przy odchodzącym pociągu, niż wtedy gdy człowiek na najsarnotniejszej wyspie świata żegna się na zawsze z przyjacielem. Ojciec Sebastian odwrócił się, a wyspiarze zrobili mu miejsce. W swych olbrzy­mich, czarnych buciorach wolno odszedł na wysoki brzeg. Tam czekał jego nowy, czerwony jeep. Jak długo wytrzymają opony, tak długo stary kapłan może oszczędzać zelówek w swych ustawicznych wędrówkach, gdy odwiedza chorych i strapionych na całej kamienistej wyspie, aż po stacje trędowatych.

Gubernator z rodziną był już w motorówce, aby nas odprowa­dzić. Odwróciłem się chcąc skoczyć za nimi, gdy stary Pakomio ostrożnie wziął mnie za ramię i pociągnął na bok. To ten, co pierwszy wyprawił się ze mną na ptasią wyspę, aby mi pokazać pieczarę, której nie znaleźliśmy. Potem był prawą ręką Arnego i brygadzistą kopaczy pracujących na Rano Raraku. Gdy raz u stóp jakiejś figury Arne wykopał malutką statuetkę, stary Pakomio szeptem obiecał pokazać mu pieczarę pełną podo­bnych figurek. Po rozgłosie jednak, którego nabrała sprawa pie­czar, przestraszył się i wycofał ze wszystkich obietnic. To on wła­śnie gorączkowo mnie zapewniał, że dziś już nic podobnego nie istnieje. Za czasów przodków były takie rzeźby w pieczarach, ale dziś zagubiono ślady wszystkich wejść i jeżeli ktoś mi przynosi jakieś rzeźby, to są to tylko kopie tych dawnych.

Pakomio stał przede mną z gołą głową na tle milczącego tłumu i powoli obracał w ręku słomiany kapelusz domowej roboty.

- Czy przyjedziesz jeszcze raz na naszą wyspę, Señor? - za­pytał i spojrzał na mnie wielkimi, brązowymi oczyma.

- To zależy od tych kamieni, które zabieram z sobą. Jeżeli wszystko jest tylko oszustwem i blagą, jak sam mówisz, to przyniosą mi „złe szczęście”. Wtedy nie mam po co tu wracać.

Pakomio stał ze spuszczonymi oczyma, poprawiając wstążkę z białych piór na kapeluszu. Potem powoli podniósł wzrok i powiedział cicho:

- Nie wszystkie kamienie, które masz, są oszustwem. One ci przyniosą „dobre szczęście”, Señor.

Patrzył na mnie dużymi, zatroskanymi, przyjaznymi oczyma. Ostatni raz uścisnęliśmy sobie ręce, potem wskoczyłem do mo­torówki.

Wyspiarze posuwali się piechotą i konno wzdłuż brzegu, aby do ostatniej chwili kiwać do nas na pożegnanie. Zdawało mi się, że odgłos kopyt odbija się gdzieś w głębi, bo Wyspa Wielka­nocna jest światem o dwu poziomach. W rzeczywistości jednak mogłem słyszeć tylko fale, które rozbijały się o strome skały.


X. Moje aku-aku mówi...



W górnej części doliny Taipi czuło się woń dzików, nie widziało się jednak żadnego śladu życia ani ludzi, ani zwie­rząt. Nic też nie można było usłyszeć. Wodospad, który odrywał się ze skały nade mną, tworzył w powietrzu dwudziestometrową kaskadę i spadał do głębokiej wyrwy, w której właśnie pływałem.

Piekielny upał panował tego dnia w dolinie. Prawdziwą rozkosz sprawiało człowiekowi chłodzenie się w zbiorniku wodnym tu na górze. Nurkowałem, pławiłem się z uciechą, chwytałem się ka­mienia i pozwalałem wodzie unosić całe ciało. Wspaniały widok rozciągał się stąd na leżącą poniżej dżunglę. Przedostałem się tamtędy brodząc środkiem łożyska strumienia, skacząc przez omszałe pnie zwalonych drzew, przedzierając się przez gęste krzaki i pnącza. Nikt tu nie używał siekiery, choć już wiele czasu upłynęło, odkąd na Wyspy Markizy wprowadzono żelazo. Dziś ludzie mieszkają tylko na brzegach u ujść największych dolin, a tak jest nie tylko tu, na Nukuhiva, lecz i na innych wyspach tej grupy. Zakłada się, że w chwili zjawienia się przedstawicieli białej rasy mieszkało tu sto tysięcy Polinezyj­czyków. Teraz liczba ta spadła do dwu lub trzech tysięcy. Dawniej ludzie mieszkali wszędzie. W czasie swej wędrów­ki w górę strumienia zauważyłem wiele zarosłych murów. Lecz teraz panowała tu pustka, miałem całą sławną dolinę Taipi wyłącznie dla siebie, gdyż zakręt nie pozwalał dostrzec nawet nadbrzeżnej wioski, przy której zakotwiczyliśmy nasz statek.

Patrząc z góry, widziałem na zboczu doliny jedenaście grubych, czerwonych postaci, stojących w wyrębie leśnym, który był naszym dziełem. Gdy przybyliśmy, stało ich osiem, lecz poprze­dniego tygodnia podniosły się jeszcze trzy i pierwszy raz spojrzały w chrześcijańskie twarze. Leżały tak z obliczami za­grzebanymi w ziemi i gęstym poszyciu jeszcze od czasów, kiedy tu przychodzono modlić się w świątyniach i składać ofiary. Po podniesieniu pierwszego kolosa za pomocą lin przewiązanych pod ramionami stwierdziliśmy ze zdziwieniem, że monstrum posiadało jeden tułów i dwie głowy. Nikt nie widział jeszcze podobnej figury na obszarze Oceanu Spokojnego. Ed sporządzał plany ruin, a Bill rozpoczął prace wykopaliskowe w nadziei ustalenia daty pochodzenia starych figur. Chociaż to brzmi nie­prawdopodobnie, to jednak pierwszy raz teraz archeolodzy zabrali się do roboty na tej bogatej w pomniki kultury grupie Wysp Markizów. Linton był tu wprawdzie, lecz chociaż archeolog, nie prowadził prac wykopaliskowych.

Bili miał szczęście. W najniższym pokładzie pod murem przy figurach znalazł węgiel nadający się do ustalenia daty. Dostaliśmy też pozdrowienia od jakiegoś starego długouchego. Może został tu uroczyście pochowany, a może po prostu złożony w ofierze i zjedzony. Zostały po nim tylko wielkie zatyczki do uszu, leżące w głębokim szybiku w murze między znajdują­cymi się tam resztkami ludzkich kości.

W tym czasie kiedy pracowaliśmy w lasach na wyspie Nuku-hiva, Arne i Gonzalo z grupą kopaczy prowadzili poszukiwania i na wyspie Hivaca, leżącej nieco dalej na południe w tej samej grupie. W ten sposób w poszukiwaniu kamiennych figur odwie­dziliśmy i zbadaliśmy już wszystkie ośrodki kulturowe na obsza­rze Oceanu Spokojnego. Na Raivaevae ten sam dwuosobowy zespół znalazł większą liczbę małych figur, o których nikt dotąd nie wiedział, a niezależnie od tego przeprowadził intere­sujące prace wykopaliskowe w miejscach, gdzie leżały stare świątynie i osiedla. Teraz na Hivaoa Arne i Gonzalo mieli się dokopać fragmentów, które posłużyłyby do ustalenia daty powstania figur, nadto zaś zamierzali sporządzić gipsową maskę największej figury na Wyspach Markizach. Ta liczyła tylko dwa i pół metra wysokości, w skali więc Wyspy Wielkanocnej zasługiwała na miano karła. Arne i Gonzalo zabrali ze sobą ostatnie worki dentystycznego gipsu. Większość naszego trzytonowego zapasu zużyliśmy na sporządzenie maski dziesięcio­metrowego kolosa na Wyspie Wielkanocnej. Odlew ma stanąć w Muzeum Kon-Tiki w Oslo, nad pieczarą z kamiennym „kluczem” i małymi figurkami.

Pławiąc się w chłodnej wodzie, przeżywałem jeszcze raz wra­żenie naszej wyprawy i nagle stanęła mi w oczach Wyspa Wielkanocna jako coś najważniejszego, skupiającego całą uwagę. Jedenaście małych, groteskowych figur na wyspie Hivaoa - wszystko zdawało się tylko skromnym dodatkiem w porównaniu z bogactwem dumnych kolosów pochodzących z dwu różnych epok rozwoju kulturalnego na Wyspie Wielkanocnej. Wszystko mogło uchodzić najwyżej za resztki ze stołu po bogatej uczcie, nawet po dodaniu pojedynczych rzeźb z wysp Pitcairn i Raivaevae. Jako ośrodek rozwoju kulturalnego Wyspa Wielkanocna zdecy­dowanie górowała nad całym obszarem wyspiarskim. Żadna inna wyspa nie mogła rościć sobie pretensji do miana „Pępka Świata”.

Pewien współczesny badacz wyraził myśl, iż to, co zaszło na Wyspie Wielkanocnej, spowodowane zostało warunkami kli­matycznymi. Jego zdaniem stosunkowo chłodny klimat nie sprzy­jał tak bujnemu życiu seksualnemu i tak leniwej bezczynności, jak na innych wyspach. Brak lasów zaś sprawił, że energia ludności skierowała się ku skałom. Jeżeli idzie o życie miłosne, to stwierdziliśmy, że niektórzy z członków naszej załogi byli zgoła odmiennego zdania. Jeżeli zaś klimat ma takie właśnie działanie, to na Islandii powinniśmy spotykać potężne figury.. U żadnego jednak kulturalnego ludu Europy lub Ameryki Pół­nocnej nie spotykamy kamiennych monolitów przedstawiających postacie ludzkie. Nie spotykamy ich nawet u zimnokrwistych Eskimosów. A przeciwnie, znajdują się one od Meksyku aż do Peru, w głąbi najgorętszych lasów Ameryki Centralnej. Nie można uznać tego za rzecz zupełnie naturalną, że ktoś ni stąd, ni zowąd ruszy z kamieniem w ręku na rozbijanie skał. Nikt nigdy nie widział, aby zwykły Polinezyjczyk wpadł na podobny pomysł, nawet w najchłodniejszych górach Nowej Zelandii. Do podjęcia takich przedsięwzięć potrzeba doświadczenia wielu po­koleń. Trzeba też ludzi o fantastycznej pracowitości i inicjatywie, ludzi typu wójta Wyspy Wielkanocnej. A nie był to typ polinezyjski, ten przeklęty wójt. Miałem go przed oczyma, jak stał w drzwiach swego domu, którego podłogę zapełniały dziwne figury. Obok, po lewej stronie na wysokości kolan, stało jego niewidoczne aku-aku.

Wstrząsnął mną dreszcz, wylazłem więc z chłodnej kąpieli i wyciągnąłem się na nagrzanej przez słońce kamiennej płycie. Mgła znad wodospadu opadła na mnie jak drobniutki tusz, wspa­niale łagodząc tropikalny skwar. Mogłem leżeć, drzemać i ma­rzyć. Myślami byłem na Wyspie Wielkanocnej. Myśli stanowiły moje aku-aku, mogłem je wysłać, gdzie mi się podobało, z taką samą szybkością, z jaką wójtowe aku-aku mogło podróżować do Chile i do innych odległych krajów.

Spróbowałem wytworzyć sobie jasny obraz tego aku-aku, które posiadał wójt. Wątpliwe, czy on sam zdawał sobie sprawę z jego treści i znaczenia. Ale na pewno składały się na nie jego własne myśli, sumienie, intuicja - to wszystko, co w sumie może stanowić pojęcie niewidocznego ducha, czegoś wolnego, bez kości, co potrafi żywe ciało natchnąć do niezwykłych czynów, co bez mięsa i krwi potrafi bronić twej pieczary jeszcze wtedy, gdy już twoje kości rozsypią się na proch.

Gdy wójt pytał swoje aku-aku o radę, zachowywał się wtedy tak cicho, jakby rozmawiał ze zmarłą babką, Babka znikła wraz z jego własnymi myślami, bo pozwoliłem sobie na podnie­sienie głosu. Milczenie oznaczało, że wójt zapytywał się swego sumienia, doszukiwał się głosu swej intuicji. Wtedy rozmawiał z aku-aku. Różnie można nazwać to, co siedzi wewnątrz czło­wieka, co nie da się zmierzyć ani na metry, ani na kilogramy. Wójt nazywał to aku-aku. Ponieważ zaś nie miał innego po­mysłu, umiejscawiał to obok swego lewego kolana. Dlaczego nie? Przecież i tak aku-aku ciągle wędrowało w najprzedziwniejsze miejsca.

Żal mi się zrobiło mego własnego aku-aku. Przez cały rok chodziło przy mnie na uwięzi, nie mogąc sobie poszybować po wszechświecie. Zdawało mi się, że słyszę jego skargi.

- Wszystko odzierasz z romantyzmu - mówiło. - Nie intere­sujesz się już niczym poza suchymi faktami. Pomyśl nieco o przedziwnych rzeczach, które działy się kiedyś na tych wyspach. Pomyśl o ludzkich losach. O tym, czego nie możesz wygrzebać kielnią z ziemi.

- Ale to jest wyprawa naukowa - odpowiedziałem. - Większość swego życia przeżyłem wśród ludzi nauki i nauczyłem się ich pierwszego przykazania: zadaniem nauki jest czyste badanie. Nie spekulowanie. Nie rzucanie twierdzeń bez żadnych dowodów.

- Złam to przykazanie - radziło aku-aku. - Nastąp uczo­nym na palce.

- Nie - odparłem stanowczo. - Tak postąpiłem wtedy, gdyśmy płynęli ku tym wyspom na tratwie. Tym razem jesteśmy z naukową wyprawą.

- Wielkie rzeczy - zadrwiło aku-aku. - Archeolodzy są też ludźmi. Miałem dosyć okazji, aby się im przypatrzyć.

Poprosiłem moje aku-aku, żeby zamknęło buzię, i prysnąłem wodą na komara, który aż tu się zaplątał. Ale aku-aku nie mogło usiedzieć spokojnie.

- Jak myślisz, skąd zjawili się na Wyspie Wielkanocnej ru­dowłosi mieszkańcy?

- Siedź cicho - upomniałem. - Wiem tylko tyle, że byli tam przed przybyciem pierwszych Europejczyków7. Właśnie wójt pochodzi z takiej rodziny. Poza tym wszystkie wielkie figury mają rude peruki. Jeżelibyśmy powiedzieli coś więcej, to nie
stalibyśmy już dłużej na twardym gruncie.

- A ci rudzi, którzy odkryli Wyspę Wielkanocną, też nie zostali na twardym gruncie. Gdyby bowiem zostali, nigdy by tam nie dotarli - oświadczyło aku-aku.

- Nie chcę snuć domysłów - uciąłem przewracając się na brzuchu. - Nie chcę mówić więcej, niż wiem.

- Doskonale. Jeżeli potrafisz powiedzieć to, co wiesz, wtedy ja dodam to, czego nie wiesz - ucieszyło się diablątko. - A więc dogadaliśmy się.

- Czy myślisz, że te rude włosy mieli z powodu klimatu na wyspie? - ciągnęło dalej. - A może masz jakiś inny pomysł?

- Bzdury - odparłem. - Wiem oczywiście to, że na wyspę musieli przybyć ludzie z rudymi włosami. W każdym razie niektóre osobniki.

- A czy w okolicy spotyka się takich?

- Na wielu wyspach, na przykład na Markizach.

- A na stałym lądzie?

- W Peru. Gdy Hiszpanie odkryli państwo Inków, Pedro Pizzarro, jeden z braci Francisca, zanotował, że między małymi, ciemnymi Indianami andyjskimi spotykało się przedstawicieli panującego plemienia Inków, wysokich i posiadających skórę bielszą niż Hiszpanie. Wymienia niektórych osobników w Peru o białej skórze i czerwonych włosach. To samo stwierdza się na mumiach. Na wybrzeżu Oceanu Spokojnego obok Paracas znajduje się obszerny, sztucznie zbudowany grobowiec, gdzie w suchym powietrzu pustyni mumie doskonale się zachowały. Po zdjęciu kolorowych zwojów okazuje się, że niektóre mumie mają czarne, grube i twarde włosy jak większość Indian. Inne natomiast, leżące tam w tych samych warunkach, mają włosy rude, często barwy kasztanowej, jedwabiste i faliste jak u Euro­pejczyków. Za życia byli to ludzie długogłowi, o znacznych wymiarach ciała, różniący się zdecydowanie od dzisiejszych Indian z Peru. Specjaliści od badania włosów za pomocą mikro­skopowej analizy stwierdzili, że rude włosy posiadają te wszy­stkie właściwości, które zwykle odróżniają nordycki typ włosów od włosów Mongołów lub Indian,

- A co mówią legendy, bo przecież wszystkiego nie zobaczy się pod mikroskopem.

- Legendy niczego nie dowodzą.

- Ale co mówią?

- Pizarro pytał, kim byli ci czerwonowłosi osobnicy. Indianie Inka odpowiedzieli, że byli to ostatni potomkowie ludu viracocha, a nazwa ta oznaczała ludzi boskiego pochodzenia, białych i z bro­dami. Tak bardzo przypominali Europejczyków, że Europejczy­ków natychmiast po ich przybyciu do państwa Inków zaczęto nazywać viracocha. Jest faktem, że dlatego właśnie Francisco Pizarro mógł z garścią Hiszpanów wmaszercwać w samo serce państwa Inków i zawojować króla-słońce wraz z całym jego ogromnym królestwem, a potężne armie wojowników tego króla bały się sięgnąć nawet po włos na głowach przybyszów. Inkowie wierzyli, że stoją w obliczu ludu viracocha, który po­
wrócił przez Ocean Spokojny. Według ich najważniejszej legendy poprzednik Inków, król-słońce Con-Tiki Viracocha, wywędrował z Peru i wraz ze swymi poddanymi pożeglował przez Ocean Spokojny. Gdy Hiszpanie przybyli do jeziora Titicaca w górach,
ujrzeli najpotężniejsze ruiny Ameryki Południowej: Tiahuanaco. Sztucznie uformowana góra z tarasami, mury z bloków o kla­sycznych, dopasowanych kształtach, niezliczone figury ludzkich postaci. Zapytali Indian, po kim zostały te potężne ruiny. Znany kronikarz Cieza de Leon otrzymał odpowiedź, że zbudowano je na długo przed dojściem Inków do władzy. Twórcami byli ludzie biali i brodaci, podobni do Hiszpanów. Opuścili oni w końcu swe
własne figury i budowle i pod wodzą Con-Tiki Viracocha po­wędrowali najpierw do Cusco, a później w kierunku Oceanu Spokojnego. Nazwano ich viracocha, co oznacza „piana morska”, ponieważ byli biali i ponieważ Jak piana znikli na morzu.

- Aha - rzekło moje aku-aku z uznaniem. - Widzisz, że to interesujące.

- Ale jeszcze niczego nie dowodzi - zastrzegłem się.

- Niczego — przyznało moje aku-aku.

Musiałem ochłodzić się nieco w wodzie, gdy zaś wróciłem znów na płytę, aku-aku już na mnie czekało.

- Wójt pochodził z takiego rudowłosego rodu – oświadczyło.- On i jego przodkowie, którzy wznosili wielkie figury, nazywali się długouchymi. Czy to nie dziwne, że wpadło im do głowy podłużać sobie uszy tak, żeby im zwisały aż po ramiona?

- Nic znów takiego dziwnego - odparłem. - Podobny zwy­czaj spotyka się również na Wyspach Markizach, i na Borneo. I wśród niektórych plemion w Afryce.

- I w Peru?

- I w Peru. Hiszpanie opowiadali, że niektóre rody panującej warstwy Inków nazywały się orejones, czyli długousi, ponieważ posiadały przywilej sztucznego wydłużania małżowin usznych dla odróżnienia się od poddanych. Przekłuwanie uszu w celu ich przedłużania obchodzono jako wielką uroczystość. Pedro Pizarro wskazał na to, że głównie długousi mieli białą skórę.

- A co mówi legenda?

- Na Wyspie Wielkanocnej legenda mówi, że zwyczaj ten został tam przywieziony. Ich pierwszy król miał ze sobą długouchych, gdy przybył na pełnomorskim statku po sześćdziesięciodniowej podróży w kierunku zachodu słońca.

- Na wschodzie leżało państwo Inków. Co mówią tamtejsze legendy?

- Mówią, że gdy Con-Tiki Viracocha pożeglował morzem na zachód, miał przy sobie ludzi z długimi uszami. W drodze od jeziora Titicaca do Oceanu Spokojnego zatrzymał się w Cusco. Tam mianował wodzem człowieka imieniem Alcaviza i wydał rozkaz, że po jego wyjeździe wszyscy jego następcy mają prze­dłużać sobie uszy. Gdy Hiszpanie przybyli nad jezioro Titicaca, również tam dowiedzieli się od Indian, że Con-Tiki Viracocha był
wodzeni ludu długouchych, którzy pływali po tym jeziorze na statkach z sitowia. Przekłuwali sobie uszy, wtykali w nie koła z sitowia totora i nazywali siebie ringrim, co oznacza „ucho”. Indianie opowiadali, że to właśnie ci długousi pomagali Con-Tiki
Viracocha przy transportowaniu i stawianiu kolosalnych bloków kamiennych, które ważyły ponad sto ton, a teraz leżą w Tiahuanaco.

- A jak potrafili manewrować tak potężnymi głazami?

- Nikt tego nie wie. Po długouchych nie został w Tiahuanaco żaden wójt, nikt, kto mógłby zademonstrować dawne sztuczki. Posiadali jednak brukowane drogi, jak na Wyspie Wielkanocnej. Niektóre największe bloki musiały być przewożone ponad pięć­dziesiąt kilometrów przez samo jezioro Titicaca na ogromnych statkach z sitowia, gdyż ten rodzaj kamienia znajduje się tylko w wygasłym wulkanie Kapia po drugiej stronie. Sam widziałem porzucone u stóp wulkanu gigantyczne bloki, gotowe do transportu na wielkie jezioro. Tu obok leżą dotąd ruiny obszernego mola załadowawczego, które Indianie z tej okolicy nazywają Taki Tiahuanaco Karna, czyli „Droga do Tiahuanaco”. Sąsiednią górę nazywają zresztą „Pępkiem Świata”.

- Zaczynasz mi się teraz podobać - oświadczyło moje aku-aku. - Samo też zaczynam się sobie podobać.

- Ale to wszystko nie ma faktycznie nic wspólnego z Wyspą Wielkanocną.

- Czy to sitowie, z którego oni budowali swe statki, nie nazywa się naukowo scirpus totora? I czy nie ten sam gatunek cennego sitowia mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej przywieźli i zasadzili w wulkanicznych jeziorach?

- Tak.

- A gdy Reggeveen i kapitan Cook dotarli na Wyspę Wielka­nocną, najważniejszą uprawianą tam rośliną były słodkie kartofle, przez wyspiarzy zwane kumara. Czy nie tak?

- Tak.

- A botanicy udowodnili, że roślina jest pochodzenia połu­dniowoamerykańskiego i że mogła być przewieziona tylko pod troskliwą opieką ludzi, że wreszcie ta sama nazwa komara używana jest przez Indian na przeważającym obszarze Peru jako
określenie dokładnie tej samej rośliny. Czy nie tak?

- Tak.

- Wobec tego mam jeszcze tylko jedno pytanie, a potem opowiem ci coś od siebie. Czy możemy liczyć się z tym, że poprze­dnicy Inków w Peria byli żeglarzami, jeżeli wiemy, że sami Inkowie byli nimi?

- Tak. Wiemy, że wielokrotnie odwiedzili Wyspy Galapagos. Wiemy też, że w grobowcach obok Paracas, które pochodzą z okre­su przed Inkami i w których właśnie znaleziono mumie wysokich, rudowłosych ludzi, znajdują się wielkie ilości Rzeźbionych kilów z uchwytami. Kilu nie można używać bez żagla, żagla zaś nie używa się bez statku. Taki jeden kil mówi nam więcej o wy­sokim rozwoju techniki żeglarskiej w dawnym Peru niż jakieś podania czy legendy.

- Teraz ja ci coś opowiem.

- Nie chcę nic słyszeć. Ty wyciągasz wnioski, nie trzymasz się suchych faktów. A to jest naukowa wyprawa, a nie biuro detektywów.

- Niech ci będzie - zgodziło się moje aku-aku. - Ale jak daleko zaszedłby Scotłand Yard, gdyby ograniczył się tylko do zbierania odcisków palców, a nie próbował łapać złodziei?

Trudno odpowiedzieć na taki argument. Mój uparty rozmówca ciągnął dalej:

- Dajmy temu spokój. Długousi ludzie z rudymi włosami wznosili na Wyspie Wielkanocnej długouche figury z czerwonymi perukami. Robili to albo dlatego, że im było zimno, albo dlatego, że pochodzili z kraju, gdzie byli przyzwyczajeni do transportowa­
nia potężnych kamieni i wznoszenia figur. Na to zjawili się krótkousi. Byli to Polinezyjczycy, którzy nie odczuwali zimna i którzy znaleźli dosyć drzewa na rzeźbienie ludzi-ptaków i mo­deli długouchych straszydeł z brodami i małymi, zakrzywionymi
nosami Inków. Skąd się tam wzięli?

- Z innych wysp Polinezji.

- A skąd przybyli mieszkańcy Polinezji?

- Jeżeli sądzić według języka, to świadczy on, że są dalekimi krewnymi małych, płaskonosych mieszkańców Archipelagu Ma­lajskiego między Azją a Australią.

- A jak się stamtąd dostali?

- Nie wiadomo. Nie znaleziono najmniejszego śladu ani tam, ani na wyspach leżących po drodze. Ja osobiście sądzę, że płynęli z prądem morskim wzdłuż wybrzeży Azji aż do północno-zachodniej Ameryki. Tam na wyspach przybrzeżnych znajdują się bardzo dziwne ślady, znaleziono tam potężne, dwukadłubowe canoe z pokładami, które mogły ewentualnie służyć do przeprawy przy wykorzystaniu prądu morskiego i wiatru na Wyspy Hawajskie i na wyspy leżące dalej na południe. Pewne jest tylko, że na
Wyspę Wielkanocną dotarli oni w ostatnich czasach, może tylko sto lat lub coś około tego przed przybyciem tam Europejecyków.

- Jeżeli diugousi przybyli ze wschodu, a krótkousi z zachodu, to oznacza, że po oceanie można pływać w obu kierunkach?

- Oczywiście. Tylko pierwszy kierunek jest nieskończenie łatwiejszy od drugiego. Przyjrzyj się naszym własnym podróżom odkrywczym. Europejczycy byli już długo usadowieni na dobre w Indonezji i wzdłuż brzegów Azji, ale żaden statek nie próbował
przedrzeć się przez wiatry i burze po Oceanie Spokojnym. Dopie­ro po tym, jak Kolumb dopłynął z wiatrem i prądem do Ameryki, Portugalczycy i Hiszpanie ruszyli stamtąd, również wykorzystując morski prąd i wiatr, i wreszcie odkryli niezmierzony Ocean Spokojny. Polinezję i Melanezję odkryli Hiszpanie płynący z prą­dem od strony Peru, a nawet Palau i wyspy położonone blisko brzegów Azji odkryte zostały przez wyprawy płynące z Ameryki
Południowej. Hiszpanie ani razu nie próbowali wrócić tą samą drogą. Przez kilkaset lat wszystkie ich flotylle żeglowały z Me­ksyku i Peru do brzegów Azji w poprzek tropikalnej części Oceanu Spokojnego, w drodze powrotnej jednak płynęły na północ z prą­dem japońskim i zbliżały się do Ameryki od strony Wysp Hawajskich. Od malajskich canoe albo od tratw Inków nie możemy oczekiwać więcej niż to, do czego były zdolne europejskie flotylle. Czy pamiętasz Francuza De Bisschopa, który był gotów do wyruszenia na tratwie z Tahiti, gdy tamtędy przepływaliśmy? Już raz próbował żeglować na prymitywnej łodzi z Azji do Polinezji. Nie udało mu się. Potem spróbował z Polinezji do Azji. Popłynął tak wspaniale, że aż bruzda w morzu zostawała. Teraz zamierza przepłynąć na tratwie z Polinezji do Ameryki. Musi dostać się daleko na południe, na zimny prąd antarktyczny. Jako Euro­pejczyk, może przetrzymać tamtejsze zimne burze. Jeżeli się jednak szczęśliwie dostanie w okolice wybrzeży Ameryki Po­łudniowej, będzie miał jeszcze przed sobą najgorsze, gdy będzie musiał przepłynąć w poprzek prądu Humboldta. Jeżeli mu się to nie uda, skręci z powrotem ku Polinezji drogą przebytą przez tratwę Kon-Tiki i pewnego samotnego Amerykanina, który potem poszedł w nasze ślady 0. Co innego jest pływać parowcem. Co innego podróżować ołówkiem po mapie, a co innego puszczać się na prymitywnych łodziach lub tratwach na prawdziwe oceany. Słuchałem, co powie moje aku-aku. Lecz ono zasnęło.

- Na czym to skończyliśmy - powiedziało, gdy je zbudziłem. - Aha, przecież mówiliśmy o krótkouchych. Że są to dalecy krewni Malajów.

- Słusznie. Ale sarni nie byli Malajami. Musieli się po drodze zatrzymać w jakimś miejscu, gdzie częściowo zmienili język, a całkowicie rasę. Antropolodzy uważają, że Polinezyjczycy i Ma­laje różnią się od siebie kontrastowo pod wszystkimi względami,
począwszy od budowy ciała, a skończywszy na kształcie głowy i typie krwi. Tylko lingwiści znajdują między nimi jakieś po­krewieństwo. To właśnie jest najdziwniejsze.

- Tak, ale komu należy wierzyć?

- Obydwu stronom, jak długo obie posługują się wyłącznie faktami. Żadnej zaś, jeżeli zaczną się nawzajem ignorować i samodzielnie rozwiązywać swe zagadki. Tu właśnie możesz zobaczyć, na czym polega siła i znaczenie czystej nauki.

- I w tym właśnie tkwi też słabość - dodało moje aku-aku. - Specjaliści zagłębiają się w swoje problemy jak w jamy, aż w końcu sami się już nawzajem nie dostrzegają. Rezultaty swych poszukiwań układają sobie ślicznie na wierzchu. A tam powinien siedzieć jeszcze jeden specjalista, którego teraz brakuje. On nie powinien włazić do tych jam, powinien zostawać na górze i tylko zestawiać i porównywać wszystkie Wyniki.

- To świetne zajęcie dla aku-aku - orzekłem.


- Nie, to zajęcie dla uczonego - sprostowało mnie moje aku-aku. - My zaś moglibyśmy udzielić mu różnych cennych wskazówek.

- Mówiliśmy o krótkouchych - podjąłem. - Jako aku-aku jak byś rozsądziło tę sprawę, skoro lingwiści mówią „tak”, a antropolodzy mówią „nie”?

- Gdyby lingwiści powiedzieli, że Murzyni z Harlemu i India­nie z Kalifornii pochodzą z Anglii, to raczej uwierzyłbym antro­pologom.

- Ale my znajdujemy się na Oceanie Spokojnym. Jeżeli ignorujesz wyniki badań lingwistów, to jesteś osłem. Język nie może sobie sam lecieć z wiatrem.

- Język może używać wielu dróg - odpowiedziało aku-aku. - Ale w żadnym razie nie może sobie sam lecieć pod wiatr. Jeżeli ludzie nie pochodzą z tego samego pnia, to po drodze musiało zajść coś niewytłumaczonego, a mogło to zajść na tym lub innym
szlaku, na północy lub na południu.

Daleko w dolinie pojawił się samotny jeździec. To lekarz naszej wyprawy wracał z doliny Taihae, mając torbę pełną probówek z krwią. Na wszystkich wyspach, któreśmy odwie­dzali, pobierał próbki. Wodzowie, starcy i lokalne władze - wszyscy pomagali wybierać tych, których można było uważać za czystej krwi. W specjalnych, wypełnionych lodem naczyniach wysłaliśmy z Tahiti krew samolotem do Commonwealth Serum Laboratories w Melbourne. Z Panamy mieliśmy posłać następną partię. „Pinto” zabrał pierwszą przesyłkę. Pierwszy raz krew żyjących mieszkańców tych wysp docierała do laboratorium w stanie umożliwiającym badanie dziedzicznych powiązań. Dotąd badano tylko krew grupy A-B-O. To wykazało, że rodowici mieszkańcy Polinezji nie posiadają dziedzicznego czynnika B, dokładnie tak samo jak rodowici mieszkańcy Ameryki, podczas gdy ten czynnik B dominował u wszystkich ludów na obszarze od Indii do Chin i na obszarze malajskim aż do Melanezji i Mikronezji.

- Zobaczymy, co wykażą próbki krwi - powiedziałem do mego aku-aku. Nie wiedziałem wtedy, że doktor Simson ze swymi kolegami dokona najgruntowniejszej analizy, jaką kiedy­ kolwiek przeprowadzono w badanej grupie. Nie wiedziałem, że
stwierdzą oni, iż wszystkie czynniki dziedziczne w krwi świadczą wprost o pochodzeniu od pradawnych mieszkańców Ameryki, co zdecydowanie odróżnia Polinezyjczyków od Malajów, mie­szkańców Melanezji, Mikronezji i innych azjatyckich grup etni­cznych. O tym nie mogło mi wtedy moje aku-aku powiedzieć nawet w mych - a raczej swych - najśmielszych marzeniach.

Zacząłem odczuwać chłód, więc się ubrałem. Ostatni raz spojrza­łem na wysoką skałę, gdzie szumiał wodospad i krople spadały na mech. Z prądem nadpłynęły dwa żółte kwiaty hibiscusa i tanecznymi ruchami pożeglowały dalej, ku odwiecznej dżungli. Mnie też czekała teraz droga w dół strumienia. Okazała się niewiarogodnie łatwiejsza.

Wszyscy zgromadziliśmy się na mostku i na tylnym pokładzie. Nawet obsługa maszyn tu się znalazła patrząc na czerwone, dzikie kontury górskie Wysp Markizów, które powoli zamykały widok na piękną dolinę. Widzieliśmy jeszcze, jak dziewicza dżungla opadała po zboczach ku morzu. Eleganckie palmy ko­kosowe stały na wysmukłych nogach przy samym brzegu, wi­tając przybywających i żegnając odjeżdżających. Poza nimi koń­czyła się granica kultury, rozpoczynała się piękna dzikość. Upa­jaliśmy się widokiem i zapachem. Wkrótce to wszystko zleje się w jeden zamazany obraz i zniknie, przeobrażając się tylko w cień na zachodnim horyzoncie, za nami.

Staliśmy w tropikalnym słońcu, szyje okalały nam chłodne, pachnące girlandy kwiatów. Zgodnie z tradycją powinniśmy je teraz wrzucić do morza i życzyć sobie powrotu na te zagadkowe wyspy. Wszyscy jednak wahali się, nie spiesząc z rzucaniem. Gdy girlandy znajdą się za burtą, będą płynąć za nami, jakby symbolizowały kropki kończące nasze przygody. Dwa razy już rzucałem girlandy w tym bajkowym świecie, zjawiłem się tu po raz trzeci.

Ale oto pierwsze girlandy zaczęły spadać na wodę. Kapitan i Sanne rzucili je z mostku. Thor junior i podręczny chłopiec stewarda ze szczytu najwyższego masztu. Leciały w morze girlan­dy archeologów i marynarzy, fotografa i lekarza, rzuciłem ja i rzuciła Yvonne. Na krześle przystawionym do wysokiej burty na górnym pokładzie stała Anetka. Wspięła się na paluszki, długo obracała w rączkach swój wianek, potem rzuciła go z całą siłą wprost na dół.

Podniosłem ją i wyjrzałem za burtę. Dwadzieścia trzy biało-czerwone wieńce kołysały się i kręciły w wodnej bruździe, którą po sobie zostawiała śruba okrętowa. Brakowało wianka Anetki. Jej wianek zaczepił się o reling na dolnym pokładzie. Chwilę pa­trzyłem na wiszącą girlandę kwiatów, potem zdecydowanie po­szedłem na dół i strąciłem ją w morze. Sam nie wiedziałem dlaczego. Zadowolony wróciłem do innych. Nikt tego nie zauważył. Zdawało mi się jednak zupełnie wyraźnie, że usłyszałem śmiech.

- Nie rzucaj kamieniami w wójta - powiedziało moje aku-aku.


0 Vahina - w jęz. polinezyjskim: kobieta.


0


W ten sposób bezcenna treść książki uratowała się dla potomności. Przypadek chciał bowiem, że „kapitan” ruszył na morze natychmiast po odpłynięciu naszego statku. Nikt nie zna jego losu. Może książka leży w pieczarze, do której wejście jest tajemnicą. Może wraz z właścicielem przepadła na oceanie.

0 W czasie druku norweskiego oryginału taj książki załoga tratwy Bisschopa została wyratowana przez okręt wojenny, który usłyszał prośbę o pomoc, nadaną przed osiągnięciem przez żeglarzy wyspy Juan Fernandez.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Heyerdahl Thor Wyprawa Kon Tiki
Heyerdahl Thor Wyprawa Kon Tiki
Heyerdahl Thor Wyprawa Kon Tiki
Thor Heyerdahl Aku Aku
Karta AKU 25
podstawy aku
EDER 24 AKU P W ściana akustyczna
analiza akupunktury, aku-punkt
niemiec kartkówka?t aku
NOWE BATERIE AKU
aku
Varta aku
EDER 24 AKU B
opel zafira awaria klimatyzacji aku
dane aku
Karta AKU 25
Porotherm 25 37 5 AKU karta techniczna 1 09 09,0