Gogol M W Noc świętojańska

Mikołaj Gogol


NOC ŚWIĘTOJAŃSKA


Zdarzenie prawdziwe opowiedziane przez diaczka ...skiej cerkwi

Z Fomy Grigorijewicza był już taki dziwak: za nic nie chciał powtarzać tego samego opowiadania. Kiedy, bywało, da się uprosić i czasami raz jeszcze coś opo­wie, to ani się spostrzeżesz, jak ci doda coś nowego lub tak wszystko przeinaczy, że wcale poznać nie po­dobna. Pewnego razu jeden z tych panów — nam, lu­dziom prostym, trudno ich nawet nazwać: skryby to czy pisarczyki, coś w rodzaju przekupni na naszych jarmarkach; nazbierają, wyproszą, nakradną, ile się tyl­ko da, i wydają co miesiąc lub co tydzień książeczki nie grubsze od elementarza* — otóż jeden z takich jegomościów wyłudził od Fomy Grigorijewicza tę właś­nie historię, Foma zaś całkiem o niej zapomniał. Aż tu przyjeżdża z Połtawy w grochowym kubraczku ten sam panicz, o którym państwu już mówiłem, a którego jedną opowieść już zapewne przeczytaliście; przywozi niewielką książczynę i otworzywszy ją w środku, po­kazuje nam. Foma Grigorijewicz już chciał osiodłać nos okularami, lecz przypomniawszy sobie, że zahaczył omotać je nićmi i oblepić woskiem, mnie podał książ­kę. Ponieważ jako tako w piśmienności się rozeznaję i okularów nie używam, zabrałem się tedy do roboty.

Autor ma na myśli dziennikarzy-wydawców, którzy wypraszali od pisarzy wiersze, opowiadania itp. układając z nich almanachy, które sprzedawali następnie z zyskiem.

Nie zdążyłem i dwóch stron- przerzucić, gdy nagle Foma łapie mnie za rękę.

Poczekaj pan! Powiedz mi nasamprzód, co pan czyta?

Przyznam się, że zdębiałem na takie pytanie.

Jak to, co czytam, Foma Grigorijewiczu? Pańskie opowiadanie, własne słowa pańskie.

Kto panu powiedział, że to są moje słowa? *

Ależ tak, tu nawet wyraźnie wydrukowane: zdarzenie opowiedziane przez diaczka ...skiej cerkwi.

Niech pan plunie w oczy temu, co to wydrukował! Bresze, suczyj Moskal*. Czy to ja tak opowiadałem? Szczo to wże, jak u koho czort ma klepki w hołowi!* Posłuchajcie no, zaraz wam opowiem, jak to było naprawdę!

Przysunęliśmy się do stołu, a diaczek zaczął:

Dziad mój (świeć Panie nad jego duszą! Oby na tamtym świecie jadał tylko kołacze i miodowe makowniki!) wspaniale umiał opowiadać. Zacznie, bywało, mówić — przez cały dzień nie ruszyłbyś się z miejsca, jeno wciąż słuchał. Nie to, co jakiś tam dzisiejszy pleciuga, który jak zacznie bajdurzyć trzy po trzy — ledwie obracając jęzorem, jakby mu trzy dni jeść nie dawali — to choć łap za czapkę i uciekaj z chaty. Jak

*/Jest to aluzja do czasopisma „Otieczestwiennyje Zapiski" Swinjina. W 1830 r. Swinjin wydrukował w swoim piśmie opowiadanie Gogola pt. „Basawriuk" (tak się początkowo nazywała ,,Noc świętojańska"), zniekształcając tekst własnymi poprawkami. Przygotowując to opowiadanie do osobnego wydania „Wieczorów", Gogol odrzucił wszystkie poprawki Swinjina, a prócz tego wprowadził do tekstu szereg zmian.

*/Łże, suczy Moskal.

*/Tak to zawsze bywa, gdy ktoś ma kiełbie we łbie.

dziś pamiętam — żyła wtedy jeszcze moja nieboszczka matka. W długie zimowe wieczory, kiedy na dworze trzaskał mróz i zamurowywał na głucho wąskie okienko w naszej chatce, siadywała przy wrzecionie, ciągnęła ręką długą nić, kołysała nogą kołyskę i nuciła piosenkę, którą jakbym w tej chwili słyszał. Przyświecało nam w chacie światełko kaganka, to rozpalając się, to drżąc, jakby się czegoś lękało. Warczy wrzeciono, a my, dzieci, zebrawszy się zwartą gromadką, słuchamy dziada, który ze starości już od pięciu lat nie ruszał się z pieca. Ale cudowne opowieści o minionych dziejach, o wyprawach Zaporożców, o Lachach, o mołojeckich bojach Podkowy, Półtora-Kożucha i Sahajdecznego* nie zajmowały nas tak, jak opowiadania o niezwykłych, dawnych wydarzeniach, od których ciarki przechodziły po całym ciele, a włosy stawały nam dęba na głowie. Czasami taki lęk nas ogarniał, że wieczorem wszystko wydawało się Bóg wie jakie straszne. Zdarzyło się wyjść w nocy po coś z chaty, a już wciąż myślisz, czy nie wpakował ci się do pościeli jakiś odmieniec z tamtego świata. I bodajbym zaniemówił, jeśli sam często z daleka nie brałem złożonej u wezgłowia świtki za zwiniętego w kłębek diabła! Ale najważniejszą zaletą opowiadań dziadka było to, że nigdy nie kłamał: opowiadał tak, jak się naprawdę rzecz miała. Powtórzę wam teraz jedną z jego przedziwnych historii. Wiem, że sporo jest takich mądrali, co to i w kancelarii sądowej potrafią pisać, i drukowane czytają, ale gdy dać im do ręki czasosłow *, to ani be, ani me, za to brać kogoś na prześmiechy — to potrafią. Cokolwiek im opowiedzieć — wszystko wyśmieją.

*/Słynni hetmani Ukrainy.

*/Czasosłow — księga cerkiewna zawierająca cerkiewno-słowiański tekst niektórych nabożeństw, tzw. „Czasów" (modlitw),- uczono na niej czytać.

Tacy to niewierni Tomasze rozmnożyli się teraz na świecie! Niech mnie Bóg skarżę, jeśli kłamię — nie dacie wiary, ale do tego doszło, że kiedyś rzekłem coś o wiedźmach i znalazła się taka postrzelona pała, co to i w wiedźmy nie wierzy. Widywałem już, chwalić Boga, takich niedowiarków, którym łatwiej było powozić popa w rzeszocie*, niźli komuś z nas zażyć tabaki; ale i ci odżegnywali się od wiedźmy. Ale co tam o nich gadać: niech im się przyśni coś takiego, czego nie chcę nawet wymówić.

Lat temu — et, chyba więcej niż sto — naszego sioła, jak mówił nieboszczyk mój dziad, nikt by nawet nie poznał: był to jeno futor, ubogi futerek! Dziesięć chałupinek, nie oblepionych gliną, nie krytych jak się patrzy słomą, sterczało tu i ówdzie pośród pola. Ani płotu porządnego, ani szopy, gdzie można by umieścić bydło czy wóz. I to tylko bogacze tak mieszkali; a zobaczyłbyś, jak mieszkali tacy jak my, zwykła biedota: jama w ziemi — oto i cała chata! Dym jeno wskazywał, że mieszka tam człowiek. Spytacie, dlaczego tak żyli? Nie tylko z biedy, gdyż wtedy prawie każdy żył na sposób kozacki i sporo dobra w obcych ziemiach zdobywał; raczej głównie dlatego, że nie warto było budować sobie porządnej chaty. Mnóstwo w owym czasie wszelakiego luda szwendało się wszędzie: krymscy Tatarzy, Lachy, Litwa! Zdarzało się też, że i swoi zwalą się kupą i ograbią. Różnie bywało.

W tym tedy futorze zjawiał się często pewien człowiek albo raczej diabeł w ludzkiej postaci. Skąd, po co przychodził, nikt nie wiedział. Hula, pije i raptem ginie jak kamień w wodzie, bez śladu. Aż tu nagle — znowu jakby z nieba spadł, krąży po ulicach sioła, po

*/„Wozić popa w rzeszocie" — skłamać na spowiedzi. (Przyp. Gogola.)

którym dziś już śladów nie zostało, a które leżało o jakieś sto kroków od Dikańki. Pozbiera spotkanych po drodze Kozaków: śmiechy, śpiewy, rzuca pieniędzmi, wódka jak woda się leje... Przyczepi się, bywało, do dziewcząt: obdaruje wstążkami, kolczykami, monistami * — aż nie wiedzą, co z tym robić! Co prawda, dziewczęta trochę się wzdragały przed przyjmowaniem podarunków: Bóg raczy wiedzieć, może rzeczywiście pochodzą z nieczystych rąk? Rodzona ciotka mego dziada, która wonczas przy obecnym oposzniańskim trakcie miała szynk, gdzie często hulał Basawriuk — tak się zwał ów odmieniec — mawiała, że za żadne skarby nie przyjęłaby od niego podarunku. Ale znowu, jak tu nie przyjąć: każdego strach obleci, gdy, bywało, nasępi szczeciniaste brwi i rzuci spode łba takie spojrzenie, że, zda się, chętnie wziąłbyś nogi za pas i kiedy zaś przyjmiesz od niego podarek — to następnej nocy odwiedza cię jakiś przyjaciel z bagna, z rogami na głowie, i nuże dusić za szyję, jeśli na szyi monisto, gryźć w palec, jeśli masz na nim pierścionek, lub też ciągnąć za warkocz, jeśli w warkoczu wstążka. Każda wyrzekłaby się wtedy chętnie tych podarunków! Lecz w tym sęk — że trudno się od nich odczepić: ciśniesz w wodę — płynie diabelski pierścień czy też monisto po powierzchni i znowu trafia człowiekowi do rąk.

We wsi była cerkiew, o ile pamiętam, czy nie pod wezwaniem świętego Pantieleja. Mieszkał naówczas w jej pobliżu jerej, świętej pamięci ojciec Afanasij. Zauważywszy, że Basawriuk nawet w dzień Zmartwychwstania Pańskiego nie przychodzi na nabożeństwa, postanowił ukarać go i wyznaczyć mu pokutę. Gdzie tam! ledwie wyszedł cało! — Słuchaj no, panocze*!

*/Monisto — naszyjnik z kolorowych paciorków lub monet.

zagrzmiał w odpowiedzi Basawriuk. — Pilnuj lepiej swoich spraw, jeżeli nie chcesz, aby ci twą koźlą gardziel zalepiono gorącą kutią *! — Cóż tu począć z takim przeklętnikiem? Ojciec Afanasij ogłosił tylko, że każdego, kto się zada z Basawriukiem, będzie uważał za katolika, wroga Chrystusowej cerkwi i całego rodzaju ludzkiego.

Pewien Kozak, mieszkaniec owej wsi, przezwiskiem Korż, miał parobka, którego ludzie zwali Piotrem Bezrodnym — może dlatego, że nikt nie pamiętał ani jego ojca, ani matki. Wprawdzie starosta cerkiewny mówił, że w rok po urodzeniu się Piotra oboje zmarli na zarazę, ale ciotka mojego dziada słuchać o tym nie chciała i wszelkimi siłami starała się go obdarzyć rodziną, chociaż biednego Piotra tyle to obchodziło, co nas zeszłoroczny śnieg. Dowodziła, że ojciec Piotra jeszcze teraz jest na Zaporożu, że był w niewoli tureckiej, wycierpiał niesłychane męki i jakimś cudem, przebrany za eunucha, dał drapaka. Czarnobrewe dziewczęta i młódki nie troszczyły się o rodzinę chłopaka. Mówiły jeno, że gdyby go ubrać w nowy żupan, przepasać czerwonym pasem, włożyć mu na głowę czapkę z czarnego baranka z szykownym granatowym denkiem, zawiesić u boku karabelę, dać w jedną rękę nahaj, a w drugą lulkę w pięknej oprawie, to by wszystkich chłopców we wsi zapędził w kozi róg. Lecz biedny Piotruś miał tylko jedną szarą świtkę, w której więcej było dziur niż u niejednego Żyda złotych w kieszeni. Nie byłoby to jeszcze wielkim nieszczęściem; nieszczęście zaś polegało na tym, że stary Korż miał piękną córkę, jakiej, myślę, chyba nie zdarzało

*/Panocze — Panie ojcze.

*/Kutia — słodka potrawa, znana powszechnie na Ukrainie, sporządzana z pszenicy lub ryżu, miodu i rodzynków. Podawano ją w wilię Bożego Narodzenia, a czasami na stypach pogrzebowych.

się wam widzieć. Ciotka nieboszczyka dziada opowiadała — a wiadomo, za przeproszeniem, łatwiej kobiecie pocałować się z diabłem, niż nazwać kogoś piękną — że pulchniutkie policzki Kozaczki były świeże i rumiane jak mak najdelikatniejszego różowego koloru, gdy omyty rosą płonie prostując płatki i wdzięczy się przed wschodzącym słonkiem; że jej równo wygięte brwi, podobne do czarnych sznureczków, jakie teraz nasze dziewczęta kupują do zawieszania krzyżyków i cekinów u wędrownych Moskali, jakby przeglądały się w jasnych oczach; że usteczka, na które patrząc oblizywała się ówczesna młodzież, zdawały się być stworzone do wyśpiewywania słowiczych trelów; że włosy jej czarne jak skrzydła kruka i miękkie jak młody len (wtedy jeszcze nasze dziewczęta nie splatały ich w drobne warkoczyki, przeplatając pięknymi, kolorowymi wstążkami) opadały kędzierzawymi lokami na szamerowany złotem kontusz. Ech, bodaj-bym nigdy więcej nie śpiewał Alleluja na kryłosie *, jeślibym natychmiast nie wycałował jej, chociaż siwizna przyprószyła już stary las, pokrywający moje ciemię, a pod bokiem sterczy moja starucha, niczym bielmo na oku. Ano, wiadomo, jeżeli chłopak i dziewczyna żyją blisko siebie... To sami wiecie, co z tego wynika. Bywało, o wczesnym świcie można dojrzeć ślady podkówek czerwonych butów w tym miejscu, gdzie przekomarzała się Pidorka ze swym Piotrusiem. A przecie Korżowi nie postało w głowie żadne podejrzenie; aliści razu pewnego — nic innego, tylko zły duch go podkusił — Piotruś, nie rozejrzawszy się dobrze w sieniach, wlepił, jak to się mówi, z całej duszy pocałunek w różowe usteczka Kozaczki i wtedy to właśnie ten sam zły duch — bodaj mu, psiemu synowi,

*/Kryłos — miejsce dla chóru cerkiewnego.

przyśnił się krzyż święty! — podjudził starego grzyba, aby otworzył drzwi chaty. Korż zdębiał, rozdziawił usta i schwycił się ręką za futrynę. Przeklęty pocałunek, zdawało się, całkiem go ogłuszył. Zabrzmiał mu w uszach głośniej niż uderzenie w ścianę tłuczkiem, którym zazwyczaj chłop żegna kutię*, nie mając już w naszych czasach fuzji ani prochu.

Ocknąwszy się zdjął ze ściany dziadowski nahaj i chciał już wyłoić grzbiet biednemu Piotrusiowi, gdy nagle wypadł skądsiś sześcioletni brat Pidorki Iwaś, objął ojca rączkami za nogi i krzyknął: — Tatku, tatku, nie bij Piotrusia! — Cóż miał robić? Serce ojcowskie nie kamień; zawiesiwszy z powrotem nahaj na ścianie wyprowadził grzecznie Piotrusia z chaty. — Jeśli mi kiedykolwiek ważysz się pokazać w chałupie czy chociażby tylko pod oknami, to jak mi Bóg miły, pożegnasz się ze swymi czarnymi wąsami, a i osełedec, który ci się już dwukrotnie owinął dokoła ucha — jakem Tierentij Korż — pożegna się z twoją głową! — Rzekłszy to szturchnął go leciuchno w kark, tak że Piotruś nie czując pod sobą ziemi wyleciał z chaty na łeb na szyję. Ano, doigrali się! Smutek ogarnął naszych gołąbków; a przy tym w siole zaczęto gadać, że do Korża zaczął przyłazić jakiś Lach szamerowany złotem, z wąsiskami, szablą, ostrogami i kieszeniami dzwoniącymi jak dzwonek przy sakiewce, z którą nasz pałamarz* Taras co dzień kwestuje w cerkwi. Wiadomo, po co tacy panowie chodzą do ojca, który ma czarnobrewą córkę. Pewnego razu zalewając się łzami Pidorka schwyciła na ręce Iwasia. — Iwasiu mój miły, Iwasiu kochany! Leć do Piotrusia, moje złote dzieciątko, jak strzała z łuku; opowiedz mu wszystko kochałabym

*/,,Żegnać kutię" — starodawny obrzęd, któremu towarzyszył hałas i strzelanina, mające wystraszyć złego ducha.

*/Pałamarz — sługa cerkiewny, zakrystian.

jego czarne oczy, całowałabym jego białe liczko, ale nie pozwala na to mój los. Niejeden ręcznik zmoczyłam gorącymi łzami. Smutno mi. Ciężko na sercu. Rodzony ojciec stał mi się wrogiem: zmusza mnie do wyjścia za nielubego Lacha. Powiedz mu, że już szykują wesele, tylko nie będzie muzyki na tym weselu; diacy będą śpiewać zamiast kobz i fujarek. Nie pójdę tańczyć z moim oblubieńcem, jeno mnie poniosą. Ciemna, oj ciemna będzie moja chata: z klonowego drzewa, a zamiast komina krzyż stanie na dachu!

Jak skamieniały, nie ruszając się z miejsca słuchał Piotr, gdy niewinne dziecię szczebiotało mu słowa Pidorki. — A ja, nieszczęsny, marzyłem o tym, żeby pójść na Krym i Turecczyznę, zdobyć tam złota i przyjechać do ciebie ze zdobyczą, moja krasawico! Aleć nic z tego nie będzie. Snadź uroczyło nas czyjeś niedobre oko. Będzie i u mnie, moja droga rybeńko, będzie i u mnie weselisko: ale nawet diacy na nim nie zaśpiewają; kruk czarny zamiast popa zakracze nade mną; puste pole stanie się moją chatą; siwa chmura — dachem; orzeł wydziobie moje czarne oczy; obmyją deszcze kosteczki kozackie, a wicher je wysuszy. Nikomu nie jestem potrzebny. Komuż mam się poskarżyć? Taka już widać wola boska, że zginąć mi sądzone! — rzekłszy to poszedł prościutko do szynku.

Ciotka nieboszczyka dziada trochę się zdziwiła, zobaczywszy w szynku Piotrusia, a przy tym o takiej porze, kiedy porządny człowiek idzie na jutrznię, i wytrzeszczyła nań oczy jak obudzona ze snu, kiedy zażądał glinianej czarki siwuchy, tylej prawie co pół wiadra. Lecz na próżno sądził, biedaczysko, że wódką zaleje zgryzotę. Siwucha parzyła go w język niczym pokrzywa i wydawała mu się bardziej gorzka niż piołun. Odrzucił tedy czarkę precz, na ziemię. — Nie martw się, Kozacze! — zagrzmiał ktoś nad nim basem.

Obejrzał się: Basawriuk! ależ gęba! Włosy jak szczecina, oczy jak u wołu! — Wiem ja, czego ci brakuje; oto czego! — Tu z diabelskim uśmiechem brzęknął zawieszoną u pasa skórzaną sakiewką. Piotr drgnął. — He-he-he! Spójrz, jak płonie! — ryknął wysypując na dłoń czerwonce. — He-he-he! Jak dzwoni! A przecie jednej tylko rzeczy od ciebie zażądam za całą górę tych cacek. — Diable! — zawołał Piotr. — Zgoda! Na wszystko jestem gotów! — Uderzyli się po ręku. — Uważaj, Piotrze, akurat zdążyłeś na czas: jutro noc świętojańska. Tylko w tę jedną noc, raz do roku, rozkwita kwiat paproci. Nie przegap! Czekam na ciebie o północy w Niedźwiedzim Jarze.

Myślę, że nawet kury nie czekają tak chwili, kiedy baba wyniesie im ziarno, jak Piotruś oczekiwał wieczora. Wciąż patrzył, czy cienie od drzew nie stają się dłuższe, czy nie rumieni się zachodzące słonko, a im dalej, tym bardziej się niecierpliwił. Jakżeż to się wszystko dłużył Widocznie dzień boży zgubił gdzieś swój koniec. Ale oto już słońca nie ma. Tylko niebo czerwienieje na jednym krańcu. Już i ono przygasa. W polu coraz chłodniej. Zmierzcha się, zmierzcha — aż zupełnie zapadł zmrok. Nareszcie! Serce omal mu nie wyskoczyło z piersi; ruszył w drogę i ostrożnie gęstym lasem zeszedł do głębokiego wąwozu zwanego Niedźwiedzim Jarem. Basawriuk już tam czekał. Ciemno choć oko wykol. Trzymając się za ręce uważnie brnęli przez grząskie trzęsawiska chwytając się bujnie rozrosłych krzaków tarniny, potykając się prawie co krok. Wyszli wreszcie na równe miejsce. Piotr obejrzał się; nigdy jeszcze tu nie był. Basawriuk również stanął.

Widzisz, masz tu przed sobą trzy pagórki. Wiele różnych kwiatów tam zobaczysz, ale niech cię nieziemskie moce ochronią przed zerwaniem choćby jednego. Dopiero gdy zakwitnie paproć, chwytaj i nie oglądaj się na nic, chociażby nie wiem co się za tobą działo.

Piotr chciał o coś zapytać... ale Basawriuk już mu gdzieś zniknął. Podszedł do trzech pagórków; gdzież tu kwiaty? Nic nie widać! Dzikie burzany czernieją dokoła i zagłuszają wszystko swoją gęstwiną. Ale oto błysnęła letnia błyskawica, a przed nim ukazała się grzęda kwiatów cudnych i nieznanych; obok zobaczył zwykłe liście paproci. Piotr zafrasował się, stanął w zamyśleniu i ujął się obydwoma rękami w boki.

Cóż tu osobliwego? Dziesięć razy dziennie widuję to zielsko; niby co tu dziwnego? Czy aby ten diabelski ryj nie chce zakpić sobie ze mnie?

Patrzy, aż tu czerwienieje malutki pączek kwiatowy i porusza się jak żywy. Rzeczywiście, coś dziwnego! Rusza się, rośnie i coraz bardziej czerwienieje jak płonący węgiel. Błysnęła iskierka, coś zatrzeszczało cicho i kwiat rozwinął się w jego oczach niby płomień oświetlając inne dokoła siebie.

Teraz czas!" — pomyślał Piotr i wyciągnął rękę. Jednocześnie spoza jego pleców setki kosmatych rąk wyciągnęły się do kwiatka, a z tyłu za nim coś przebiegało z miejsca na miejsce. Zamknąwszy oczy szarpnął za łodyżkę i kwiat pozostał w jego ręku. Wszystko naraz ucichło. Zobaczył na pniu Basawriuka sinego jak nieboszczyk. Żeby choć palcem ruszył. Oczy wpatrzone uporczywie w coś, co tylko jemu było widoczne; usta na pół rozwarte. Dokoła wszystko ani drgnie. Strach obleciał Piotra!.. Ale oto rozległ się świst, od którego serce w nim zamarło; wydało mu się, jakby trawa zaszumiała, kwiaty zaczęły ze sobą mówić cieniutkimi głosikami, niby srebrne dzwoneczki; drzewa zagrzmiały przekleństwami... Twarz Basawriuka nagle ożyła; oczy zabłysły. — No, nareszcie wróciłaś, babo Jago! — warknął przez zęby. — Uważaj, Piotrze, zaraz stanie przed tobą krasawica; rób wszystko, co ci każe, inaczej zginiesz na wieki! — W tym momencie rozsunął sękatym kijem krzak tarniny i ukazała się chałupinka, jak to się mówi, na kurzych nóżkach. Basawriuk uderzył w nią pięścią; ściana się zachwiała. Wypadł duży czarny pies i z jazgotem, zmieniając się w kota, skoczył im do oczu. — Nie wariuj, nie wariuj, stara diablico! — powiedział Basawriuk dodając takie słówko, że uczciwy człowiek zatkałby uszy. Zamiast kota stanęła nagle przed nimi starucha z twarzą pomarszczoną jak pieczone jabłko, zgięta w pałąk; nos z podbródkiem tworzyły szczypce, podobne do tych, którymi gniecie się orzechy. ,,A to mi piękna krasawica'" — pomyślał Piotr i ciarki przebiegły mu po plecach. Wiedźma wydarła mu kwiat z ręki, pochyliła się i długo coś nad nim szeptała spryskując go jakąś wodą. Iskry posypały się z jej ust; piana wystąpiła na wargach. — Rzucaj! — powiedziała, oddając mu kwiat. Piotr podrzucił. Co za dziwo! Kwiat nie upadł na ziemię, lecz długo majaczył ognistą kulką w mroku i niby łódka płynął w powietrzu; wreszcie pomalutku zaczął opadać coraz niżej, aż spadł tak daleko, że ledwo migotał jak gwiazdka nie większa od ziarenka maku. — Tu! — głucho zachrypiała starucha, a Basawriuk podając mu rydel powiedział: — Tu kop, Piotrze. Zobaczysz tyle złota, ile ani tobie, ani Korżowi się nie śniło. — Piotr splunął w garście, chwycił rydel, nacisnął nogą i odwalił jedną, drugą i trzecią bryłę ziemi... natrafił na coś twardego!... Rydel dzwoni i dalej nie idzie. Teraz oczy jego wyraźnie rozróżniały niewielki, okuty żelazem kuferek. Chciał już sięgnąć po niego ręką, ale kufer począł zagłębiać się w ziemię. Z tyłu rozległ się śmiech bardziej podobny do syku żmii. — Nie, nie zobaczysz tego złota, zanim nie zdobędziesz krwi ludzkiej — powiedziała wiedźma i przyprowadziła do niego dziecko lat około sześciu, nakryte białym prześcieradłem, dając mu znak, żeby odrąbał dziecku głowę. Piotr osłupiał. Niemała to rzecz tak ni stąd, ni zowąd urżnąć komuś głowę, a przy tym, niewinnemu dziecku! Z gniewem zerwał prześcieradło nakrywające głowę biednego dziecka — i cóż zobaczył? Przed nim stał Iwaś. Rączki złożył na krzyż; główkę zwiesił... Piotr jak oszalały rzucił się z nożem do wiedźmy i już podniósł rękę...

A coś mi obiecał za dziewczynę? — ryknął Basawriuk i jakby mu kulę wpakował w grzbiet. Wiedźma tupnęła nogą: błękitny płomień buchnął z ziemi;

jej wnętrze, niby odlane z kryształu, zajaśniało światłem na wskroś i wszystko, co się pod nią znajdowało, stało się widoczne jak na dłoni. Czerwonce, drogie kamienie w kufrach, w kotłach, stosami leżały pod tym samym miejscem, gdzie stali. Oczy mu zapłonęły... rozum się zmącił... Jak szalony porwał za nóż i niewinna krew trysnęła mu w oczy... Diabelski chichot zagrzmiał ze wszystkich stron. Jakieś ohydne potwory stadami zaczęły gnać przed nim, wiedźma wpiła się rękami w pozbawione głowy zwłoki i jak wilk chłeptała z nich krew. Piotra całkiem zamroczyło. Zebrawszy resztki sił rzucił się do ucieczki. Wszystko dokoła stało się purpurowe. Drzewa, całe we krwi, zdawały się płonąć z jękiem. Rozjarzone niebo drżało... Ogniste plamy jak błyskawice łyskały mu w oczy. Bez tchu dopadł swej chałupy i jak snop zwalił się na ziemię. Zmorzył go kamienny sen.

Dwa dni i dwie noce spał bez przebudzenia. Ocknąwszy się trzeciego dnia, zaczął oglądać kąty swej chaty, lecz na próżno starał się coś sobie przypomnieć:

pamięć jego była jak kieszeń starego kutwy, z której pół grosza nie wyłudzisz. Wyciągnąwszy się usłyszał, jak coś zabrzęczało mu w nogach. Patrzy: dwa wory ze złotem. Teraz dopiero, niby przez sen, przypomniał sobie, że szukał jakiegoś skarbu i że było mu straszno samemu w lesie... Ale za jaką cenę, jak go zdobył, tego już ani rusz nie pamiętał.

Korż zobaczył wory... i rozczulił się. — Ach ty taki owaki, Piotrusiu! alboż cię nie kochałem, alboż nie miałem cię za rodzonego syna? — i plótł dalej stary grzyb, aż Piotrusiowi na łzy się zebrało. Pidorka zaczęła mu opowiadać, jak przechodzący koło wsi Cyganie ukradli Iwasia, ale Piotr nie mógł sobie nawet przypomnieć jego twarzy; tak zamroczyła mu pamięć diabelska moc! Zwlekać nie było powodu. Polakowi pokazali figę i zaczęli przygotowywać wesele: napiekli kołaczy, uszyli mnóstwo ręczników i chustek, wytoczyli beczkę gorzały; posadzili przy stole młodych; pokrajali korowaj*; zagrały bandury, cymbały, kobzy i fujarki — i zaczęło się weselisko...

Wesela z dawnych czasów nie przyrównałbyś do dzisiejszego. Ciotka mojego dziada, bywało, cudeńka o nich opowiadała! Jak to dziewczęta w strojnym przybraniu głowy z żółtych, niebieskich i różowych wstążek, obwiązanych po wierzchu złotym galonem, w cienkich koszulach wyszywanych wzdłuż każdego szwu czerwonym jedwabiem i zahartowanych drobny­mi, srebrnymi kwiatkami, w safianowych butach na wysokich żelaznych podkówkach posuwiście jak pa-wice i z szumem niby wicher hasają w horlicy*. Jak

*/Korowaj — specjalny chleb podawany na weselach. „Krajać korowaj" — czyli karmić państwa młodych chlebem — należało do najstarszych obyczajów wesela ukraińskiego.

*/Horlica — synogarlica, nazwa tańca ukraińskiego.

mołodycie* w korabliku* na głowie, z wierzchem ze złotogłowiu, z niewielkim z tyłu wycięciem, spoza którego wyglądał złoty czepiec, z dwoma wystającymi — jeden naprzód, a drugi w tył — rożkami z najdrobniejszych jagnięcych skórek, w niebieskich kontuszach z najlepszej jedwabnej kitajki, z czerwonymi wylotami, ująwszy się dumnie w boki sunęły pojedynczo, rytmicznie wybijając hopaka. Jak parobcy w wysokich kozackich czapkach, w świtkach z cienkiego sukna, ściągniętych szytymi srebrnymi pasami, z lulkami w zębach, zalecali się do nich smaląc koperczaki. Patrząc na młodzież nawet sam Korż nie wytrzymał, żeby nie pokazać, jak to w dawnych czasach pląsali. Z bandurą w ręku, pykając fajkę, a jednocześnie podśpiewując, z czarką na głowie puścił się starowina w prysiudy przy głośnym pokrzykiwaniu biesiadników. Czegóż to nie wymyślą podchmieleni goście! Zaczną, bywało, przywdziewać maszkary — Panie Święty, do ludzi niepodobni! To nie to, co przebieranie się na dzisiejszych weselach. Cóż teraz? Tyle tylko, że udają Cyganów lub Moskali. A wtedy, bywało, jeden przebierze się za Żyda, drugi za czarta, zrazu zaczną się całować, a potem biorą się za czuby... Dalibóg, człek się za brzucho trzyma ze śmiechu. Przywdzieją stroje tureckie lub tatarskie: wszystko aż płonie na nich jak żar... A jak zaczną swawolić, a figle stroić.. no, wtedy mało ducha ludzie ze śmiechu nie wyzioną Z ciotką nieboszczyka dziada, która była na tym weselu, zdarzyła się zabawna historia: ciotka przyodziana w szeroki tatarski strój z czarką w ręku ugaszczała całą kompanię. Jednego z gości diabeł skusił oblać ją z tyłu wódką; drugi zaś, snadź też żartowniś

*/Mołodycia — młódka, młoda zamężna kobieta.

*/Korablik — okręcik, starodawne przybranie głowy noszone przez młode mężatki.

niezgorszy, skrzesał w tejże chwili ognia i podpalił... Buchnął płomień: biedna ciotka, przerażona, nuże zrzucać ze siebie przy wszystkich suknie... Hałas, śmiechy, rozgardiasz jak na jarmarku! Słowem, najstarsi ludzie nie pamiętali tak hucznego wesela.

Zaczęli sobie żyć Pidorka z Piotrusiem jak pan z panią. Wszystkiego mieli pod dostatkiem, wszystko u nich aż błyszczało. A jednak zacni ludzie patrząc na ich życie z lekka kręcili głowami. — Od diabła nic dobrego nie bywa — pogadywali zgodnie. — Bo skądże jak nie od kusiciela ludu prawosławnego mogło na nich spłynąć takie bogactwo? Skądby wziął taką furę złota? Dlaczego w tym samym dniu, w którym się zbogacił, Basawriuk znikł jak kamień w wodę?

Powiecie, że ludzie zawsze Bóg wie co wymyślą! Ale, naprawdę, nie minął miesiąc, a Piotruś tak się zmienił, że nikt go poznać nie mógł. Co się z nim stało, dlaczego — Bóg to raczy wiedzieć. Siedzi na jednym miejscu i ani słowem do nikogo się nie odezwie. Wciąż myśli, jakby coś usiłował sobie przypomnieć. Kiedy Pidorce uda się zmusić go do rozmowy, to oderwie się nieco od swoich myśli, zacznie mówić, a nawet się rozweseli; aleć spojrzy przypadkiem na worki: — Poczekaj, poczekaj, zapomniałem! — krzyczy i znowu się zamyśli, i znów usiłuje sobie coś przypo­mnieć. Czasami, gdy długo tak siedzi na jednym miejscu, zdaje mu się, że już-już chwyta... i znowu wszystko zanika w pamięci. Widzi mu się, że siedzi w szynku; podają mu wódkę; pali go wódka; ma do niej wstręt. Ktoś podchodzi, uderza go w ramię... lecz dalej znowu wszystko jakby mgłą się powleka. Pot kroplisty spływa mu po twarzy; zupełnie wyzuty z sił siada z powrotem na swoim miejscu.

Czego też Pidorka nie robiła: i ze znachorkami się naradzała, i przestrach wylewała, i gotowała soniasznicę * — nic nie pomagało. Tak minęło lato. Wielu Kozaków zakończyło kośbę, wielu, bardziej niespokojnego ducha, poszło gdzieś na wyprawę. Stada kaczek jeszcze zbierały się na naszych błotach; ale strzyże już dawno odleciały. Stepy pokryły się purpurą. Sterty zboża niby kozackie czapy sterczały tu i ówdzie na polu. Na drogach widziało się wozy z chrustem i drwami. Ziemia stała się twardsza i miejscami przemarzła. Już i śnieg czasami prószył z nieba, a gałęzie drzew przystroiły się sadzią niby zajęczym futerkiem. Oto już w jasny mroźny dzień gil o czerwonej piersi, niby wystrojony szlachcic polski, spacerował po kupach śniegu, wygrzebując z nich ziarna, a dzieci ogromnymi kijami toczyły po lodzie drewniane wartałki, podczas gdy ich ojcowie spokojnie wylegiwali się na piecu, wychodząc od czasu do czasu z zapaloną fajką w zębach, żeby jak się patrzy obezwać prawosławny mrozek lub też przewietrzyć się i przemłócić w sieniach zleżałe zboże. Wreszcie śniegi zaczęły tajać i szczupak rozbił ogonem lód*, lecz Piotr wciąż taki sam i im dalej, tym bardziej ponury. Jak przykuty siedzi pośrodku chaty ustawiwszy przy nogach worki. Zdziczał; zarósł kudłami; strach było patrzeć na niego; wciąż myśli o jednym, wciąż usiłuje sobie coś przypomnieć — i gniewa się, i złości, że nie może. Często podnosi się groźnie, rozstawia ręce, wbija wzrok,

*/Przestrach wylewają u nas wtedy, gdy chcą dowiedzieć się, z jakiego powodu nastąpił. Wlewają roztopioną cynę lub wosk do wody i z kształtu, jaki przybierze, wnioskują, co przeraziło; chorego; po czym przestrach go opuszcza. Soriasznicę gotują na niezdrowie i na ból żołądka. Zapalają kłak konopnych pakuł, wrzucają do czarki i przewracają ją do góry dnem do miski z wodą, którą stawiają na brzuchu chorego; potem po zaklęciach dają mu wypić łyżkę tejże wody. (Przyp. Gogola.)

*/Według wierzeń ludowych lód na rzekach rusza dopiero wtedy, gdy go szczupaki rozbiją ogonami.

rzekłbyś, przygląda się czemuś; wargi poruszają się, jakby chciały wyrzec jakieś dawno zapomniane słowo — i nieruchomo pozostają wpółotwarte... Wściekłość go ogarnia, jak oszalały gryzie i kąsa własne ręce i w gniewie wydziera garściami włosy, aż uspokoiw­szy się, padnie nieprzytomny, a potem znowu stara się przypomnieć i znowu wściekłość, i znowu męka... Cóż to za dopust boski? Pidorce życie obrzydło. Z początku bała się sama z nim zostawać w chacie, lecz potem przywykła, biedactwo, do swego nieszczęścia. Ale już byś dawnej Pidorki w niej nie poznał. Ani rumieńca, ani uśmiechu; zmarniała, schudła, wypłakała jasne oczy. Wreszcie snadź ktoś zlitował się nad nią i poradził pójść do czarownicy, mieszkającej w Niedźwiedzim Jarze, o której mówiono, że umie leczyć wszystkie choroby. Postanowiła spróbować tego ostatniego sposobu; od słowa do słowa, dogadała się jakoś ze staruchą, namówiła ją, żeby z nią poszła. Działo się to wieczorem, akurat przed nocą świętojańską. Piotr nieprzytomny leżał na ławie i wcale nie zauważył nowego gościa. Aż stopniowo zaczął się podnosić i wpatrywać. Raptem zatrząsł się jak skazaniec na miejscu straceń; włosy stanęły mu dęba... i roześmiał się tak okropnie, że strach przeszył serce Pidorki. — Przypomniałem sobie, przypomniałem! — krzyknął z okropną wesołością i wzniósłszy topór z całej siły cisnął nim w staruchę. Topór na dwa werszki werżnął się w dębowe drzwi. Starucha znikła, a dziecię lat siedmiu, w białej koszulince, z nakrytą głową, stanęło pośrodku chaty... Prześcieradło zsunęło się. — Iwaś! — zawołała Pidorka i rzuciła się ku niemu; lecz zjawa od stóp do głów pokryła się krwią i oświetliła całą chatę czerwonym światłem... Przerażona Pidorka wybiegła do sieni; opamiętawszy się trochę chciała mu czymś pomóc, ale na próżno! Drzwi tak mocno zatrzasnęły się za nią, że nie dała im rady. Zbiegli się ludzie; zaczęli się dobijać; wyważyli drzwi: w chacie ani żywej duszy! Pełno dymu, a tylko pośrodku, gdzie stał Piotr, kupa popiołu, z którego jeszcze szedł swąd. Skoczyli do worków: zamiast czerwońców jeno potłuczone skorupy. Wytrzeszczywszy oczy, z rozwartymi ustami, nie ważąc się nawet wąsem poruszyć, stali Kozacy jak wkopani w ziemię. Takiego strachu napędziło im to dziwowisko!

Co było dalej, nie pamiętam. Pidorka ślubowała odbyć pielgrzymkę; zebrała pozostały po ojcu dobytek i po paru dniach rzeczywiście znikła ze wsi. Dokąd poszła, nikt nie umiał powiedzieć. Usłużne staruchy już i ją wyprawiły tam, dokąd poszedł Piotr; aleć pewnego razu przyjezdny Kozak z Kijowa opowiedział, że widział w klasztorze mniszkę, wyschłą jak szkielet i nieustannie modlącą się, w której ziomkowie według wszelkich oznak rozpoznali Pidorkę; ponoć nikt jeszcze nie usłyszał od niej ani jednego słowa; przyszła zaś do klasztoru pieszo i przyniosła przybranie na ikonę Matki Boskiej z tak jaskrawo płonącymi kamieniami, że wszyscy, co na nie patrzyli, musieli mrużyć oczy.

Ale to jeszcze nie koniec. Tego samego dnia, kiedy bies porwał Piotrusia, zjawił się znowu Basawriuk; lecz tym razem wszyscy już od niego uciekali. Dowiedzieli się, co to za ptaszek: nikt inny tylko szatan, który po to przybrał ludzką postać, aby wykrywać skarby; a ponieważ do wydobycia skarbów potrzebne są czyste ręce, zwabia więc do siebie junaków. W tymże roku wszyscy opuścili swoje lepianki i przenieśli się do sioła; ale i tam przeklęty Basawriuk nie dawał spokoju. Ciotka nieboszczyka dziada mówiła, że najbardziej na nią się zawziął, bo porzuciła dawny szynk przy oposzniańskim trakcie, i jak mógł starał się wywrzeć na niej zemstę. Pewnego razu starszyzna sioła zebrała się w szynku i jak to się mówi, godnie biesiadowała za stołem, na środku którego postawiono pieczonego barana — grzech byłoby rzec, iż niewielkiego. Gadali sobie o tym i owym, o różnych dziwnościach i cudach, aż wydało im się — i to nie jednemu, lecz wszystkim — że baran podniósł głowę; ożyły mu i zabłysły błędne oczy, a czarne szczeciniaste wąsy, które nagle wyrosły, znacząco kiwnęły na obecnych. Natychmiast rozpoznali w baraniej głowie gębę Basawriuka; ciotka mego dziada myślała nawet, że lada chwila zażąda wódki... Stateczna starszyzna porwała za czapki i w nogi. Innym razem starosta cerkiewny, który od czasu do czasu lubił sam na sam zabawiać się z dziadową czarką, nie zdążył jeszcze ze dwa razy zajrzeć do jej dna, gdy nagle widzi, że czarka kłania mu się w pas. A niech cię licho! Dalejże czynić znak krzyża!... A znowu z jego połowicą taka się dziwna rzecz zdarzyła: zaledwie zaczęła miesić ciasto w olbrzymiej dzieży, raptem dzieża zeskakuje ze stołka. „Stój, stój!" Ale, gdzie tam! dzieża ująwszy się pod boki nuże w prysiudy po całej chacie... Śmiejcie się sobie na zdrowie; jednak naszym dziadom było nie do śmiechu. Nawet to nie pomogło, że ojciec Afanasij po całym siole chodził ze święconą wodą i wypędzał diabła kropidłem ze wszystkich ulic; mimo to ciotka nieboszczyka dziada długo jeszcze się skarżyła, że jak tylko za­padnie wieczór, ktoś stuka w dach i drapie w ścianę.

Co tu gadać! Dziś w naszym siole, zdaje się, wszystko spokojnie; a przecie jeszcze nie tak dawno — mój nieboszczyk ojciec to pamiętał, a i ja również — jak koło rozwalonego szynku, który złe moce przez długi czas naprawiały własnym sumptem, porządny czło­wiek nie mógł przejść. Z okopconego komina walił dym i podniósłszy się tak wysoko, że gdy chciałeś na niego spojrzeć, to ci czapka spadała ze łba, sypał gorącymi węglami po całym stepie, a diabeł — nie warto go wspominać, psie nasienie! — tak żałośnie pochlipywał w swym zakamarku, że spłoszone gawrony stadami wylatywały z pobliskiego dębowego lasu i z przeraźliwym krakaniem miotały się po niebie.

Przełożył Jerzy Brzęczkowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
NOC ŚWIĘTOJAŃSKA
Noc świętojańska-(Dignif)
Noc Świętojańska w Śląskim Ogrodzie ZOOlogicznym
05 Noc świętojańska
Margit Sandemo Cykl Saga o Królestwie Światła (05) Noc Świętojańska
Noc Świętojańska-(Aibhill)
05 Noc Swietojanska
NOC ŚWIĘTOJAŃSKA
Sandemo Margit Saga o Królestwie Światła 05 Noc Świętojańska
Sandemo Margit Saga o Królestwie Światła Tom 5 Noc Świętojańska
Noc Świętojańska (Aibhill)
Noc świętojańska (Dignif)(1)
NOC SWIETOJANSKA
Noc Swietojanska
Sandemo Margit Saga o Królestwie Światła 05 Noc Świętojańska