Dostojewski Fiodor Petersburskie senne widziadla wierszem i proza

Fiodor Dostojewski




Petersburskie senne widziadła wierszem i prozą





Petersburskie senne widziadła wierszem i prozą


Myślę, że gdybym był felietonistą nie przypadkowym, lecz przysięgłym, stałym, chciałbym się chyba zamienić w Eugeniusza Sue, żeby opisywać tajemnice Petersburga. Jestem strasznie łasy na tajemnice. Jestem marzyciel, mistyk i — wyznaję — Petersburg, sam nie wiem czemu, wydawał mi się zawsze jakąś tajemnicą. Już jako dziecko, niemal zagubiony, porzucony w Petersburgu, zawsze się go jakoś bałem. Pamiętam pewne wydarzenie, w którym niemal nie było nic szczególnego, ale które mną wprost wstrząsnęło. Opowiem wam o nim ze wszystkimi szczegółami, chociaż właściwie nie jest to nawet wydarzenie — raczej po prostu wrażenie: od czegóż jestem marzycielem i mistykiem!

Pamiętam pewien zimowy, styczniowy wieczór. Spieszyłem się do domu z dzielnicy Wyborskiej. Byłem wtedy jeszcze bardzo młody. Zbliżywszy się do Newy przystanąłem na chwilę i rzuciłem przenikliwe spojrzenie w mglistą, mroźnomętną dal, która nagle spłoniła się ostatnią purpurą zachodu, dopalającego się na mglistym widnokręgu. Noc opadała na miasto i cała nieogarniona, spuchnięta od zamarzłego śniegu polana Newy z ostatnim odblaskiem słońca osypywała się niezliczonymi miriadami skier szklistego szronu. Brał mróz dwudziestostopniowy... Marznąca para buchała od zziajanych koni, od biegnących ludzi. Zgęszczone powietrze drżało od najmniejszego dźwięku, a z wszystkich dachów obydwu bulwarów nad Newą unosiły się i wzbijały w górę, ku zimnemu niebu, słupy dymu, splatając się i rozplatając po drodze, tak że, zdawało się, nowe budynki wstają nad starymi, nowe miasto kształtuje się w powietrzu... Zdawało się wreszcie, że cały ten świat, ze wszystkimi jego mieszkańcami, silnymi i słabymi, ze wszystkimi ich domostwami — schronieniami nędzarzy czy wyzłacanymi komnatami — w tej godzinie zmierzchu przypomina fantastyczne, czarodziejskie marzenie, zwid, sen, który też zniknie zaraz i rozproszy się jak dym, ulatując ku granatowemu niebu.

Jakaś dziwna myśl poruszyła się nagle we mnie. Drgnąłem i serce moje jakby oblał w tej chwili gorący strumień krwi, która zakipiała nagle od przypływu potężnego, dotąd mi nie znanego uczucia. Jakbym zrozumiał w tej chwili coś, co dotychczas ledwo poruszało się we mnie, lecz jeszcze nie nabrało sensu; jakbym przejrzawszy ujrzał coś nowego, całkowicie nowy świat, nieznajomy mi, znany tylko z jakichś mglistych niejasnych słów, z tajemnych jakowychś znaków. Sądzę, że właśnie od tamtej chwili zaczęło się moje istnienie...

No i od tej pory, od tego właśnie widzenia (nazywam swoje wrażenie nad Newą widzeniem), zaczęły mi się przydarzać raz po raz takie dziwne rzeczy. Dawniej, w swoich młodzieńczych rojeniach, imaginowałem sobie, że jestem to Peryklesem, to Mariuszem, to chrześcijaninem z czasów Nerona, to znów rycerzem na turnieju czy Edwardem Glendinningiem z powieści Klasztor Waltera Scotta, itp., itp. O czymże nie marzyłem za młodu, czegóż nie przeżyłem całym sercem, całą duszą swoją w złotych i gorączkowych widziadłach, niby w oparach opium. Nie było chwil w moim życiu pełniejszych, świętszych i czystszych. Tak bardzo się rozmarzyłem, że przegapiłem całą swoją młodość, a kiedy los nagle pchnął mnie na posadę urzędnika, to pracowałem wzorowo, ale natychmiast po godzinach urzędowania biegłem do siebie, na strych, wkładałem dziurawy szlafrok, otwierałem Schillera i marzyłem, upajałem się, cierpiałem takie bóle, które są słodsze od wszelkiej rozkoszy, i kochałem, kochałem... Chciałem uciec do Szwajcarii, do Włoch, wyobrażałem sobie, że mam przed oczyma Elżbietę, Luizę, Amalię. Lecz prawdziwą Amalię też przegapiłem; mieszkała tuż obok, za parawanem.

Mieszkaliśmy wtedy wszyscy po kątach, żywiliśmy się kawą jęczmienną. Za parawanem mieszkał też mąż pewien przezwiskiem Ssakowicz: całe życie szukał posady i całe życie biedował wraz z żoną suchotnicą, z lichymi butami i z pięciorgiem głodnych dzieci. Amalia była najstarsza, na imię miała zresztą nie Amalia, lecz Nadia, no ale niech dla mnie pozostanie na wieki Amalią.

Ileż powieści przeczytaliśmy razem! Dawałem jej książki Waltera Scotta i Schillera; opłacałem abonament w wypożyczalni Smirdina, natomiast butów sobie nie kupowałem, lecz zasmarowywałem dziurki atramentem. Przeczytaliśmy wspólnie dzieje Klary Mowbray i... tak się wzruszaliśmy, że do dzisiaj nie mogę wspominać tych wieczorów bez wstrząsu nerwowego. Za to, że jej czytałem lub streszczałem powieści własnymi słowami, cerowała mi stare skarpetki i krochmaliła moje dwa gorsy od koszul. Pod koniec, mijając mnie na naszych brudnych schodach, na których pełno było śmieci, a już najwięcej skorupek od jaj, nagle zaczęła się jakoś dziwnie czerwienić — ot tak, nie wiedzieć czemu, stanie nagłe cała w pąsach. A jaka ładna była, dobra, łagodna, pełna utajonych marzeń i tłumionych porywów — jak ja... Niczego nie dostrzegałem, a może nawet dostrzegałem, ale przyjemniej mi było czytać Intrygę i miłość czy opowieści Hoffmanna.

Jacyż byliśmy wtedy czyści, niewinni! Lecz Amalia wyszła nagle za mąż za pewne najnędzniejsze w świecie stworzenie, człowieka może czterdziestopięcioletniego (z guzem na nosie), który przez pewien czas mieszkał też kątem, obok nas, ale otrzymał posadę i zaraz nazajutrz oświadczył się Amalii, oferując jej swoją osobę i... bezgraniczne ubóstwo. Cały jego majątek stanowił płaszcz mundurowy, taki jak Akakiusza Akakiewicza, z kołnierzem z kota, „którego łatwo było zresztą wziąć za kunę". Podejrzewałem nawet, że gdyby tego kota nie można było wziąć za kunę, może by jego właściciel nie zdecydował się na ożenek, lecz jeszcze by trochę poczekał.

Pamiętam, jak się żegnałem z Amalią: ucałowałem jej ładną rączkę, pierwszy raz w życiu; ona pocałowała mnie w czoło i tak jakoś dziwnie się uśmiechnę ła, tak dziwnie, że ten śmiech potem przez całe życie ranił mi serce. I znów jakbym trochę przejrzał... O, czemu się tak zaśmiała... Gdyby nie to, nic bym nie zauważył! Czemu to wszystko tak boleśnie wryło się w moją pamięć! Teraz z udręką wspominam, mimo że gdybym był się ożenił z Amalią, byłbym na pewno nieszczęśliwy. Gdzie by się podział wtedy Schiller, wolność, kawa jęczmienna i rozkoszne łzy, i marzenia, i moja podróż na księżyc... Bo ja przecież, moi państwo, pojechałem potem na księżyc.

No, ale Bóg z nią, z Amalią. Gdy miałem już własne mieszkanie i spokojną posadkę, najspokojniejszą z posadek świata, zaczęły mi się śnić jakieś inne sny... Dawniej, w kątach, za czasów Amalii, mieszkałem prawie pół roku razem z urzędnikiem, jej narzeczonym, który chodził w płaszczu z kołnierzem z kota, mogącego ujść całkiem za kunę, a ja nawet myśleć nie chciałem o tej kunie. Nagle, zostawszy sam jeden, zastanowiłem się nad tym. Zacząłem się rozglądać i nagle zobaczyłem jakieś dziwne postacie.

Były to same dziwne, dziwaczne postacie, zupełnie prozaiczne, wcale nie jakieś tam Don Carlosy czy markizowie Posa, lecz najzwyklejsi radcowie tytularni, a jednocześnie jakby jacyś fantastyczni tytularni radcowie.

Ktoś robił do mnie miny ukryty za całym tym fantastycznym tłumem i pociągał za jakieś sznurki, sprężynki, a te kukiełki się poruszały, a on śmiał się bez przerwy! I przywidziała mi się wówczas inna historia, w jakichś ciemnych kątach, jakieś tytularne serce, uczciwe i czyste, cnotliwe i oddane zwierzchnikom, a razem z nim jakaś dzieweczka, skrzywdzona i smutna, i głęboko zraniły mi serce ich dzieje. Gdyby zebrać cały ten tłum, który przyśnił mi się wówczas, wyszłaby z tego niezgorsza maskarada... Teraz — o, teraz jest inaczej. Teraz śni mi się może nawet to samo, ale w innych kształtach, chociaż i starzy znajomi pukają niekiedy do moich drzwi.

Niedawno przyśniło mi się coś takiego: był sobie pewien urzędnik, ma się rozumieć w pewnym departamencie. Ani protestu, ani głosu nigdy nie dobywał z siebie; nie miał żadnych przewinień. Bielizny na sobie też prawie nie miał; mundur przestał spełniać swe przeznaczenie. Chodził ten mój dziwak zgarbiony, patrzył w ziemię, a kiedy wracając z urzędu do domu, na Petersburską, trafiał na Newski, to na pewno nigdy nie było na Newskim istoty pokorniejszej i bardziej bezbronnej, tak że stangret, który go kiedyś zdzielił batem — ot, tak sobie, z czułości, gdy przebiegał przez naszą wspaniałą ulicę — popatrzył nań niemal z podziwem, bo uderzony nie zwrócił nawet głowy w jego stronę, nie mówiąc już o wyłajaniu.

W domu miał nasz urzędnik starą ciotkę, która urodziła się z bólem zębów i obwiązanym policzkiem, gderzącą żonę i sześcioro dzieci. Kiedy wszyscy domownicy żądali chleba czy koszul, on sobie siedział w kąciku za piecem, nie odzywał się ani słowem, przepisywał urzędowe papiery lub milczał uparcie, wbiwszy oczy w ziemię i coś do siebie szepcząc, jakby prosił Boga o odpuszczenie grzechów. Wreszcie matce i dzieciom zabrakło cierpliwości. Mieszkali na facjatce drewnianego domku, którego połowa już się zawaliła, a druga mogła się lada chwila zawalić. Kiedy ich łzy, wymówki, udręki osiągnęły wreszcie szczyt, biedak podniósł nagle głowę i przemówił jak oślica Balaama, ale wyrzekł słowo tak dziwne, że go zabrano do domu wariatów. I jak mu mogło przyjść do głowy, że jest Garibaldim!

Tak, wszyscy jego współpracownicy poświadczyli, że już od dwóch tygodni był tym zaprzątnięty. Wyczytał coś przypadkowo w znalezionej na biurku gazecie. Nigdy prawie z nikim nie mówił, a tu nagle zaczął się denerwować, niepokoić, wypytywać wciąż o Garibaldiego, o sprawy włoskie. I oto rozwinęła się w nim stopniowo nieodparta pewność, że on właśnie jest Garibaldim, flibustierem i naruszycielem przyrodzonego stanu rzeczy.

Uświadomiwszy sobie to swoje przestępstwo, drżał dniami i nocami. Ani jęki żony, ani łzy dzieci, ani podstawiający mu nogę wyniośli lokaje przed bramami na Newskim, ani wrona, która mu razu pewnego usiadła na zmiętym kapeluszu, wywołując chóralny śmiech jego kolegów z departamentu, ani biczyki chwackich dorożkarzy, ani własny pusty brzuch — nic, nic już więcej go nie obchodziło. Cały Boży świat chwiał się przed nim i gdzieś ulatywał, ziemia usuwała mu się spod nóg. Tylko jedno widział wszędzie, we wszystkim: swoją zbrodnię, swój wstyd i hańbę. Co powie Jego Ekscelencja, co powie sam Dementy Iwanycz, naczelnik wydziału, co powie wreszcie Jemielian Łukicz, co powiedzą ci wszyscy... Biada mi!

I oto pewnego rana padł nagle do stóp Ekscelencji: moja wina, przyznaję się, jestem Garibaldi, róbcie ze mną co chcecie! No i zrobili z nim... co należało zrobić. Kiedy przyśnił mi się ten sen, sam się śmiałem z siebie i ze swych dziwacznych widziadeł. A tu nagle się okazało, że sen był wróżebny.

Jak się państwu podoba: wyczytałem niedawno w gazetach jeszcze jedną tajemnicę. Naprawdę tajemnica, chociaż w gazetach wydrukowano to i skomentowano — ale mimo to tajemnica. Otóż objawił się nagle nowy Harpagon, który zmarł w skrajnej nędzy — na stosach złota. Starzec ten był emerytowanym tytularnym radcą. Odnajmował kąt za parawanem za trzy ruble. W tym swoim brudnym kącie mieszkał Sołowiow już ponad rok, nie miał żadnego zajęcia, wiecznie narzekał na ubóstwo, a nawet, wierny pozorom swej domniemanej nędzy, nie płacił w terminie komornego — po jego śmierci okazało się, że zalegał za cały rok. W ciągu tego roku nowy Pluszkin stale chorował, cierpiał na zadyszkę i kaszlał, a po porady i leki chodził do szpitala Maksymilianowskiego. Do ostatnich dni życia odmawiał sobie świeżego pożywienia.

Po śmierci Sołowiowa, który zmarł na barłogu wśród odrażającej, smrodliwej nędzy, znaleziono w jego papierach 469 022 ruble w biletach kredytowych i w gotówce. Anons w gazecie podaje, że znalezione pieniądze oddane zostały do departamentu filantropii i że zostanie zrobiona sekcja zwłok.

Rozmyślając o tym wydarzeniu zbliżałem się do Hali Targowej. Zapadał wieczór, w sklepach za lekko spotniałymi szybami zapłonął gaz. Kłusaki i oficerowie mknęli po Newskim; z ciężkim chrzęstem mknęły po śniegu wspaniałe karety zaprzężone w dumne konie, z dumnymi stangretami i wyniosłymi lokajami. Od czasu do czasu rozlegał się dźwięczny stuk podkowy uderzającej skroś śnieg o kamień, po trotuarach pędzili tłumnie przechodnie... była Wigilia Bożego Narodzenia....

Wtem mignęła przede mną w tłumie jakaś postać — nie rzeczywista, lecz fantastyczna. Ani rusz przecież nie mogę się pozbyć nastroju fantazjowania. Już w la tach czterdziestych nazywano mnie, drocząc się, marzycielem, fantastą. Wtedy zresztą nie mieściłem się w jednej szufladce. Teraz, ma się rozumieć, jest i siwizna, i doświadczenie — ale mimo to jednak pozostałem marzycielem.

Postać, która mignęła przede mną, miała na sobie płaszcz na watolinie, stary, znoszony, który na pewno służył w nocy właścicielowi za kołdrę, co było widoczne już na pierwszy rzut oka. Potwornie zmięty kapelusz z pogiętym rondem spełzł na kark. Siwe kłaki wyłaziły spod kapelusza opadając na kołnierz płaszcza. Staruszek opierał się na kiju. Poruszał ustami jakby coś przeżuwając i z wbitym w ziemię wzrokiem śpieszył się gdzieś, pewnie do domu. Stróż odgarniający z chodnika śnieg umyślnie zrzucił mu na nogi pełną łopatę, ale staruszek tego nawet nie zauważył. Zrównawszy się ze mną spojrzał na mnie i mrugnął okiem, martwym okiem bez światła i siły, jakby uniesiono powiekę nieboszczykowi — i zrozumiałem natychmiast, że to jest ten właśnie Harpagon, który umarł z półmilionem na swoich łachmanach, a przedtem chodził do szpitala Maksymilianowskiego.

I oto (mam żywą wyobraźnię) zarysował mi się ktoś bardzo podobny do Puszkinowskiego skąpego rycerza. Wydało mi się nagle, że mój Sołowiow jest kolosalną postacią. Oddalił się od świata, od wszystkich jego pokus, ukrył się za parawanem. Co mu po całym tym martwym blichtrze, po całym naszym zbytku? Co mu po wygodach, komforcie? Co go obchodzą te wszystkie osoby, ci lokaje siedzący na karetach, te panie i panowie siedzący wewnątrz karet zaprzężonych we wspaniałe rumaki — i inni państwo, wlokący się pieszo; ci czarujący młodzi ludzie, na których twarzach maluje się nienasycone pragnienie kamelii i srebrnych rubli? Co go obchodzą te kamelie — Minny i Armancje? Nie, niczego mu nie potrzeba, on ma to wszystko — tam, pod swoją poduszką o poszewce nie zmienianej od zeszłego roku — nie szkodzi: wystarczy mu gwizdnąć, a przypełznie do niego posłusznie wszystko, czego zapragnie. Jeśli zapragnie, wiele osób zaszczyci go pełnym atencji uśmiechem. Ot, choćby wino — wino ogrzałoby mu krew, pomogłoby mu nawet niedrogie wino... Ale jemu nie trzeba żadnego. Jest wyższy nad takie pragnienia. Jest wyższy nad wszelkie pragnienia.

Kiedy tak fantazjowałem, wydało mi się nagle, że za daleko zabrnąłem, że okradam Puszkina, że tu wszystko odbyło się pewnie zupełnie inaczej. Nie, to było na pewno nie tak. Mniej więcej sześćdziesiąt lat temu Sołowiow zapewne pracował w jakimś urzędzie; był młody, młodziutki, coś około dwudziestki. Może i on się kochał, jeździł dorożkami, znał jakąś Luizę i chodził do teatru na Życie gracza. Aż tu nagle przydarzyło mu się coś takiego, co go jakby popchnęło, dało tajemny znak — jeden z takich wypadków, które błyskawicznie zmieniają całego człowieka, tak że nawet sam tego nie dostrzega. Może miał taką chwilę, kiedy nagle jakby przejrzał, jakby coś ujrzał i przeląkł się czegoś. I oto Akakiusz Akakiewicz zbiera grosze na kunę, a ten tutaj odkłada z pensji i zbiera, zbiera na czarną godzinę — nie wiadomo na co, ale w każdym razie nie na kunę. Czasem też drży, boi się, wtula się w kołnierz od płaszcza idąc po ulicy, żeby się kogoś nie przestraszyć, i w ogóle ma taką minę, jakby przed chwilą dostał porządną burę.

Mijają lata, i oto nasz urzędnik zaczyna z dobrym skutkiem zajmować się drobną lichwą, pożycza swoje grosze na niewielki procent urzędnikom i kucharkom, pod najpewniejsze zastawy. Gromadzi się spora suma, ale on czuje się coraz bardziej wystraszony. Mijają dziesiątki lat. Ma już ukryte zastawy tysięczne i dziesięciotysięczne. Milczy i gromadzi, wciąż gromadzi. Rozkoszne to, straszne, strach coraz bardziej dręczy mu serce, tak bardzo, że nagle realizuje swoje kapitały i zaszywa się w jakiś nędzny kąt.

Początkowo w swoim zapleśniałym mieszkaniu, o ścianach pomalowanych na buro, trzymał kucharkę i kotkę. Kucharka była głupia i z tej głupoty uczciwa. Ale on ją wciąż łajał i dręczył, jadał kartofle, pijał kawę zbożową i poił nią również kucharkę, bezbronną i posłuszną. Mięso kupował tylko dla kotki, po jednym funcie na miesiąc, więc kotka strasznie miauczała. Kiedy miaucząc patrzyła mu w oczy żałośnie ocierając się o jego nogi, z ogonem wyprostowanym jak drut — wówczas głaskał ją, nazywał Mizią, ale mięsa mimo to nie dawał.

Najcenniejszym jego sprzętem był zegar z ciężarkami zawieszonymi na sznurkach. Z braku zajęcia spoglądał na ten zegar, jakby się interesując, która godzina. Ale kotka zdechła, kucharka wróciła na wieś, do męża, zegar dawno już stanął i rozpadł się.

Staruszek został zupełnie sam, porozglądał się poruszając ustami, jakby coś przeżuwał, i sprzedał za dwa grosze na tandetę swoje trzy dziurawe krzesła, stół do kart, który od dawna już zamierzał obedrzeć z sukna, aby je zużyć na podszewkę do szlafroka, ale nie zużył, lecz poruszając ustami, jakby coś żuł, troskliwie złożył i schował do swego worka. Sprzedał także zegar i zamieszkał kątem.

W kącie za parawanem sypiał, jadał ziemniaki, zmniejszając co dzień ich ilość, drżał ze strachu, nie płacił za komorne i nie zapłaciwszy przenosił się do innego kąta, aby później i tam nie zapłacić. Ileż to razy na pewno uboga Niemka, jego gospodyni, w papilotach i brudna, błagała go, żeby jej oddał chociaż grosz ze swego długu. On tylko stękał i kwękał, zalecał jej pobożność, cierpliwość i miłosierdzie — i przeżegnawszy sobie usta zasypiał z trwogą i drżeniem, czy aby ktoś się nie dowie o jego tajemnicy, czy gospodyni jej nie zwęszyła.

A po co chodził do szpitala Maksymilianowskiego? Dlaczego się leczył? Na co mu było potrzebne życie? Czy przeczuwał, że całe jego pół miliona wpłynie na przechowanie do departamentu filantropii?

Chcieli otworzyć jego ciało, upewnić się, że nie był wariatem. Wydaje mi się, że sekcja nie wyjaśnia tego rodzaju tajemnic. Zresztą, jaki z niego był wariat?

Wszedłem do Hali Targowej. Pod arkadami roiło się od ludzi, trudno się było przecisnąć przez tłum. Wszyscy kupowali, robili zapasy na święta. Pod arkadami sprzedawano głównie zabawki i ubrane choinki wszelkiego gatunku, ubogie i bogate. Przed stosem zabawek stała gruba paniusia z lornetką i z lokajem w jakiejś niemożliwej liberii. Damie tej towarzyszył młody człowiek o zadartym nosie, niezwykle wyświechtany. Pani szczebiotała i wybierała zabawki; szczególnie spodobała się jej figurka w granatowym mundurze i czerwonych spodniach.

C'est un Zouave, c'est un Zouave — piszczała dama — voyez, Victor, c'est un Zouave, car enfin il a... enfin c'est rouge, c'est rouge.

I pani z zachwytem kupiła żuawa.

Nie opodal, przed innym stosem zabawek, wśród tłumu kupujących stali jacyś państwo długo zastanawiając się, co by tu kupić, żeby i ładne było, i nie za drogie. Ten ostatni wzgląd, zdaje się, bardzo absorbował pana.

Patrz, duszko, jak to szczęka — mówił do swej towarzyszki życia, pokazując jej drewnianą armatkę, która faktycznie szczękała. — Patrz, widzisz, szczęka!

I pan kilka razy szczęknął przed oczyma swej zatroskanej połowicy. Ale ona chciała nieco lepszej zabawki i ze zdumieniem patrzyła na armatkę.

Może raczej tę lalkę — powiedziała bez wielkiej nadziei, wskazując palcem.

Tę lalkę? Hm... — wyrzekł pan. — Czemuż, duszko, patrz, przecież to szczęka.

Jego posępna zaduma, zatroskane każdym groszem oblicze świadczyły, że pieniądze nie przychodzą mu łatwo. Nie decydował się i z zasępioną miną, w milczeniu, szczękał wciąż armatką. Nie wiem, co w końcu kupili. Przeciskałem się przez tłum. Od czasu do czasu słychać było nieśmiały głos dziecka, żebrzącego ukradkiem.

Wielce szanowny panie, przepraszam, że ośmielam się niepokoić...

Obejrzałem się. Szedł za mną jakiś pan w mundurowym płaszczu, zapewne zwolniony z posady. Nie może być inaczej. Wszyscy tacy chodzą potem w mundurowych płaszczach, zwłaszcza ci, którzy mieli sprawę sądową. Pan ów, sążnistego wzrostu, z wyglądu mniej więcej trzydziestopięcioletni (rodzony braciszek Nozdriowa i porucznika Żywnowskiego), w czapce z czerwonym otokiem, o odrażająco świeżej cerze i niezwykle starannie wygolonej fizjonomii, do tego stopnia szczerej i szlachetnej, że od pierwszego spojrzenia czuło się nieprzepartą chęć plunięcia prosto w tę fizjonomię. Znam go: już niejeden raz widziałem go na ulicy.

Pech mnie ściga. Sam dawałem potrzebującym po 15 rubli. Wielce szanowny panie... z pańskiej strony... jeśli się mogę spodziewać.

Nie tylko tego pana, który dawał po 15 rubli potrzebującym (trzeba by się dowiedzieć, ile zdarł z innych potrzebujących), spotykałem na petersburskich ulicach. Albo takie już mam szczęście, albo mam szczególną właściwość natrafiania na nich. Pamiętam jeszcze jednego jegomościa, też w szarym mundurowym płaszczu, niezwykle czystym i nowym — pana o wspaniałych bokobrodach i nieopisanie szlachetnej twarzy. Twarz ta lśniła zdrowiem, białe ręce błyszczały czystością. Zaczepił mnie w języku niemieckim — po to zapewne, by się nie kompromitować przed „publicznością"; nie wiedziałem, jak się od niego odczepić. Z takim bezwstydem nigdy się jeszcze nie spotkałem... A jak świetnie nadawaliby się ci wszyscy żebracy na brukarzy lub strażaków! Co za krzepa, co za zdrowie! Ale — honor przeszkadza! A jaką szkołę musieli dawać w swoim czasie podwładnym!

Lecz spotkanie z płaszczem odrażająco szlachetnej fizjonomii przypomniało mi inne spotkanie w lecie, w sierpniu. Owego dnia przydarzyły mi się nawet dwa spotkania; jedno z nich zrobiło na mnie arcyprzyjemne wrażenie. Przechodziłem Fontanką obok luksusowej willi. Przed bramą stała elegancka dwuosobowa kareta. Prześliczna, młodziutka damulka, bogato i strojnie ubrana, frunęła do karety, za nią wskoczył człowiek bardzo jeszcze młody, w olśniewającym wojskowym mundurze; ledwo lokaj zatrzasnął drzwiczki, a już młody człowiek wpił się pocałunkiem w usteczka ślicznej pani, która z zachwytem przyjęła jego pieszczotę. Spostrzegłem tę błyskawiczną scenkę przez okno karety. Oni mnie nie zauważyli, konie ruszyły z kopyta, a ja wybuchnąłem śmiechem stojąc na trotuarze. Nie było wątpliwości, że to państwo młodzi składający wizyty. Małżonkowie po miodowym miesiącu w karetach się nie całują.

Około piątej po południu tego samego dnia szedłem aleją Wozniesieńską. Wtem usłyszałem za sobą nieśmiały, słaby głos: odwróciłem się — stał przede mną chłopiec dwunasto- lub trzynastoletni, o miłej, poczciwej twarzyczce, patrząc na mnie błagalnym i zawstydzonym spojrzeniem. Mówił coś urywanym, trochę drżącym głosem. Ubrany był bardzo ubogo, lecz schludnie: letnie lekkie palto, czapka z daszkiem, buty raczej liche. Stary jedwabny krawacik, starannie zawiązany na szyi. Wszystko świadczyło, że pochodzi z rodziny ubogiej, lecz uczciwej i takiej, co to znała lepsze czasy. Było też widać, że ten krawat zawiązała mu własnoręcznie mamusia lub starsza siostra. Kołnierzyk dość grubej koszuli był bardzo czysty. Sposób bycia miał prosty i grzeczny. Jego zmęczona twarz miała szlachetny, szczery wyraz.

Przepraszam, że pana niepokoję — powiedział. — Czy nie byłby pan łaskaw ofiarować mi coś... — Powiedziawszy to, lekko się zaczerwienił.

Cofnąłem się o krok ze zdumienia. Tak dziwna mi się wydała jego prośba.

Któż ty jesteś? — spytałem zdumiony — i jak się dzieje, że... prosisz? Doprawdy nie przypuszczałem...

Tatuś i mamusia posłali mnie rano do naszych krewnych do dzielnicy Petersburskiej. Myśleli, że będę mógł tam zjeść obiad. Ale ja tam... nie mogłem zjeść obiadu, długo czekałem, a teraz idę do domu... bardzo się zmęczyłem i bardzo chce mi się jeść.

A gdzie mieszkasz?

Koło klasztoru Smolnego... Niech mi pan da sześć kopiejek. O, tu w sklepiku są paszteciki, widziałem przez okno, po sześć kopiejek. Kupię sobie jednego i trochę odpocznę w sklepiku, a potem pójdę dalej.

Na szczęście miałem w kieszeni ćwierć rubla i dałem je biednemu chłopcu.

Powiedz mi, kim są twoi rodzice? — spytałem.

Tatuś przedtem pracował w urzędzie — odparł chłopiec — a ja chodziłem do szkoły. Nas jest czworo rodzeństwa. Ale jak tatuś w tym roku stracił posadę, przestałem chodzić do gimnazjum; nie ma pensji i my teraz jesteśmy bardzo biedni.

Cały dramat w kilku słowach.

Biedni, bardzo biedni!

Oczywiście, ubóstwo jest faktem... no, powiedzmy — wyjątkowym, nie będziemy się spierać. Przecież są także ludzie bogaci i ludzie zamożni; mają dzieci miłe, mądre, dobrze ułożone, kupują im żuawów — może żuawi nie przeszkodzą dzieciom stać się z czasem bardzo dobrymi ludźmi... Jednak u nas to jest niesłychanie dziwne; dzieje się wszystko na mocy jakiegoś nieznanego prawa, a przecież powinno istnieć prawo; przecież natura działa i człowiek żyje na mocy jakichś praw. A tymczasem dzieją się dziwne rzeczy. Z chłopskiej rodziny wychodzi nagle poeta, i to jaki poeta; z za kładu specjalnego — filozof! I dlatego jestem spokojny o chłopca, którego spotkałem. On nie zginie; oczywiście żal jego ojca, ale chyba znajdzie sobie coś w końcu, da sobie jakoś radę... Zresztą pewnie to już skończony człowiek. W dodatku nie brak na ziemi i małych nieszczęść. Nie on jeden zresztą, nieprawdaż? Ale mimo wszystko trudno znieść myśl o tym, ile smutnego cynizmu, ile przytłaczających wrażeń wyniesie ten chłopiec ze swego dzieciństwa. I czy ten cynizm nie odbije się na jego rozwoju moralnym? A jeśli się odbije, to w jaki sposób? Czy rezultatem będzie odraza do tego cynizmu, czy też taki rodzaj ugody, który gubi duszę na wieki? Ten chłopiec już się uczył, już wiele rzeczy rozumie, czerwieni się i wstydzi. Jest uczciwy i już myślał samodzielnie, gdyż nieszczęście uczy myśleć, niekiedy nawet za wcześnie. Jak na nim potem zaważy ta przypadkowa żebranina? Czy będzie wspominał ten dzień ze wstrętem, ze zgrozą? Czy też zamieni się w darmozjada na emeryturze, w płaszczu mundurowym i z ohydnie szlachetną powierzchownością?

Lecz... uspokójmy się, po co te całkiem bezużyteczne pytania. Ubóstwo jest zawsze wyjątkiem; wszyscy żyją, jakoś żyją. Społeczeństwo nie może być w całości bogate; w społeczeństwie muszą istnieć także niedole. Nieprawdaż?


BOBEK

 

Tym razem zamieszczam „Notatki pewnej osoby". To nie ja, to całkiem inna osoba. Myślę, że nie trzeba więcej żadnej przedmowy.

 

NOTATKI PEWNEJ OSOBY

 

Siemion Ardalionowicz mówił do mnie akurat onegdaj:

Powiedz, Iwanie Iwanowiczu, na miłość boską — będziesz ty kiedyś trzeźwy?

Dziwne żądanie. Ja się nie obrażam, skromny ze mnie człowiek, ale cóż, zrobili ze mnie wariata. Kiedyś przypadkiem jeden malarz wziął mnie za modela: „Bądź co bądź — powiada — jesteś literat". Zgodziłem się, no a on to wystawił. A potem czytam: „Idźcie popatrzeć na to chorobliwe, bliskie obłędu indywiduum".

Trudno, niech będzie, ale — pytam — jakże tak, mimo wszystko tak od razu — w gazecie? W prasie wszystko powinno być szlachetne, ideałów potrzeba, a tu... Na to przecież ma styl, żeby powiedzieć jakoś nie wprost. Ale nie, on już nie chce nie wprost. Dziś humor i dobry styl zanikają i zamiast dowcipu miota się różne obelgi. Ja się nie obrażam: nie jestem Bóg wie jaki literat, żeby zwariować. Napisałem opowiadanie — nie wydrukowali. Napisałem felieton — nie przyjęli. Tych felietonów mnóstwo po różnych redakcjach nosiłem — wszędzie odrzucali: soli, powiadają, brak panu.

Jakiej wam soli potrzeba? — pytam kpiąco — attyckiej?

Nawet nie zrozumieli. Teraz przeważnie tłumaczę dla wydawców z francuskiego. Piszę też anonsy dla kupców: „Fenomen! Delicje! Wyśmienita herbata, z własnych plantacji". Za panegiryk dla jego ekscelencji, świętej pamięci Piotra Matwiejewicza, ładną sumkę zainkasowałem. Sztuką podobania się paniom ułożyłem na zamówienie księgarza. Takich książeczek ze sześć sztuk wydałem w swoim życiu. Chcę zebrać powiedzonka Woltera, ale obawiam się, że u nas może się to wydać postne. Bo jaki tam dzisiaj Wolter? Dziś kij sękaty w modzie, nie Wolter! Resztki zębów sobie powybijali!... No — i to już cała moja twórczość literacka. Chyba jeszcze to dodać by można, że wciąż bezinteresownie listy po redakcjach rozsyłam, podpisane pełnym moim nazwiskiem. Pouczam, udzielam przestróg, krytykuję i wskazuję drogę. Do jednej redakcji w zeszłym tygodniu czterdziesty z kolei list w ciągu dwóch lat wysłałem: same znaczki kosztowały mnie cztery ruble. Paskudny mam charakter, w tym rzecz.

Myślę, że malarz sportretował mnie nie z racji literatury, lecz dla moich dwóch symetrycznych brodawek na czole: że niby fenomen. Idei teraz brak, no to uwzięli się na fenomeny. Udały mu się te moje brodawki — jak żywe! Oni to nazywają realizmem.

A co do wariactwa, to u nas zeszłego roku niejeden trafił w prasie do czubków. I to w jakim stylu o tym pisano: „Taki samorodny talent... i co się w końcu okazało... zresztą dawno już było do przewidzenia..." To jeszcze nawet dosyć zmyślne, tak że z punktu widzenia czystej sztuki można by nawet pochwalić. A nuż tamci okażą się po powrocie jeszcze mądrzejsi. Tak, tak, zrobić z kogoś idiotę to u nas potrafią, ale mądrzejszym jeszcze nikogo nie zrobili.

Najmądrzejszy według mnie jest ten, kto choć raz na miesiąc sam siebie nazwie durniem — umiejętność dziś nie spotykana. Dawniej dureń przynajmniej raz do roku miał się za durnia, a teraz z tym ani rusz. Tak to wszystko dziś pomieszali, że durnia od mądrego już nie odróżnisz. Naumyślnie tak zrobili.

Przypomniało mi się pewne hiszpańskie powiedzonko, kiedy Francuzi dwa wieki temu zbudowali u siebie pierwszy dom wariatów: „Zamknęli wszystkich swoich durniów w osobnym domu, żeby dowieść, że sami są mądrymi ludźmi". Faktycznie tym, że zamkniesz drugiego u czubków, nie dowiedziesz swego rozumu. „K. zwariował, to znaczy, że my teraz jesteśmy mądrzy". Nie, wcale jeszcze nie znaczy.

Zresztą co, u diabła... Po co się rozwodzę o tym rozumie? Gderam i gderam. Nawet służąca ma mnie dość. Wczoraj wpadł do mnie kolega: „Styl ci się zmienia, powiada — takie to wszystko posiekane. Posiekasz, posiekasz — zdanie wtrącisz, potem do tego wtrąconego jeszcze jedno, potem jeszcze coś wstawisz w nawiasach — i znów dalej siekasz, siekasz..."

Kolega ma rację. Coś się ze mną dzieje dziwnego. I charakter mi się zmienia, i głowa mnie boli. Zaczynam widzieć i słyszeć dziwne rzeczy. Nawet nie głosy, lecz tak jakby ktoś koło mnie szmerał: „Bobek, bobek, bobek!"

Co znowu za bobek! Rozrywki mi trzeba.

 

Chciałem się rozerwać, trafiłem na pogrzeb. Mój daleki krewny. Nawet radca kolegialny. Żona, pięć córek, wszystkie niezamężne. Ileż to same trzewiki muszą kosztować. Nieboszczyk jakoś sobie radził, no a tu masz — wdowia pensyjka! Spuszczą z tonu. Zawsze mnie przyjmowali niegościnnie. Zresztą nie poszedłbym nawet teraz, gdyby nie tak wyjątkowa okazja. Szedłem za konduktem wraz z innymi, no i co? Stronią ode mnie, zadzierają nosa. To prawda, mundur mam dosyć lichy. Chyba ze dwadzieścia lat nie byłem na cmentarzu — to ci dopiero miejsce!

Po pierwsze — ten zaduch. Zjechało się może piętnastu nieboszczyków. Pogrzeby różnej klasy, były nawet dwa karawany; generała i jakiejś damy. Dużo zbolałych twarzy, niemało udanego bólu, ale sporo też nie skrywanej wesołości. Parafia nie może narzekać: dochody są. Ale ten zaduch, ten zaduch! Nie chciałbym być tutejszym duchownym.

W twarze nieboszczyków zaglądałem ostrożnie — jestem bardzo wrażliwy. Są twarze łagodne, ale trafiają się przykre. Uśmiechy, powiedziałbym, raczej niemiłe, u niektórych nawet bardzo. Nie lubię tego — przyśnić się może. W czasie nabożeństwa wyszedłem z cerkwi na powietrze; dzień był nieco ponury, ale nie padało. I zimny: cóż, październik. Przeszedłem się po kwaterach. Różne są kategorie. Trzecia kosztuje trzydzieści rubli: przyzwoite i niezbyt kosztowne. Dwie pierwsze — w cerkwi i pod kruchtą: za te słono liczą.

W trzeciej kategorii chowali ze sześć osób, wśród nich generała i damę.

Zajrzałem do mogił: okropność! Woda, i to jaka! Zupełnie zielona i... Zresztą mniejsza z tym. Grabarz co chwila usuwał ją czerpakiem. Pójdę, pomyślałem sobie, póki trwa nabożeństwo — przejść się trochę za bramę. Tam zaraz jest przytułek dla starców, trochę dalej — knajpa. Nawet całkiem niezła knajpka: zakąsić można i tak dalej. Pełno tam było uczestników pogrzebu. Dużo zauważyłem wesołości i szczerego ożywienia. Zakąsiłem i wypiłem.

Potem wziąłem własnoręczny udział w przeniesieniu trumny z cerkwi do grobu. Dlaczego nieboszczycy w trumnie robią się tacy ciężcy? Podobno z powodu jakiejś inercji, że niby ciało nie podlega już władzy swojego pana... czy inna bzdura w tym rodzaju, sprzeczna z mechaniką i zdrowym rozsądkiem. Nie lubię, kiedy ludzie mający tylko średnie wykształcenie pchają się do rozwiązywania zagadnień specjalnych; u nas to jest na porządku dziennym. Cywile wygłaszają sądy o sprawach wojskowych, nawet na szczeblu marszałka, a ludzie z dyplomem inżyniera zabierają głos w kwestiach filozoficznych i ekonomicznych.

Na stypę nie pojechałem. Mam swoją ambicję; jeśli przyjmują mnie tylko w ostateczności — po co będę łaził na ich przyjęcia, nawet z okazji pogrzebu. Nie rozumiem tylko, po co właściwie zostałem na cmentarzu. Siadłem sobie na nagrobku i zamyśliłem się, stosownie do okoliczności.

Zacząłem od moskiewskiej wystawy, a skończyłem na zdziwieniu samym w sobie. Na ten temat snułem takie oto myśli:

Wszystkiemu się dziwić jest oczywiście głupotą, ni czemu się zaś nie dziwić jest znacznie ładniej i nie wiadomo czemu uważa się to za dobry ton. Ale chyba w istocie tak nie jest. Moim zdaniem nie dziwić się niczemu jest znacznie głupiej, niż dziwić się wszystkiemu. No i, poza tym, niczemu się nie dziwić — to prawie to samo, co niczego nie szanować. Zresztą głupi człowiek w ogóle nie potrafi niczego szanować.

Ależ ja przede wszystkim chcę szanować. Pragnę szanować - powiedział mi parę dni temu pewien znajomy.

Pragniesz szanować". Boże, pomyślałem, co by to było, gdybyś się teraz ośmielił to wydrukować!

Pogrążyłem się w myślach. Nie lubię czytać napisów na nagrobkach, w kółko to samo. Na płycie obok mnie leżała nie dojedzona kanapka: och, jak głupio i nie na miejscu! Zrzuciłem ją na ziemię — to przecież nie chleb, lecz kanapka. Zresztą rzucanie chleba na ziemię zdaje się nie jest grzechem: na podłogę, owszem, jest. Sprawdzić w kalendarzu Suworina.

Przypuszczalnie siedziałem tam długo, nawet za długo; wyciągnąłem się nawet na długim kamieniu w kształcie marmurowej trumny. I nie wiem, jak to się stało, lecz nagle zacząłem słyszeć różne rzeczy. Z początku nie zwracam uwagi i lekceważę to, ale rozmowa trwa. Słyszę — dźwięki głuche, jakby spod poduszki, a przy tym zrozumiałe, z bliska dochodzące. Ocknąłem się, usiadłem i nastawiłem ucha.

Nie, ekscelencjo, tak nie można, o nie. Pan mówi kier, ja wistuję — i nagle pan ma siedem karo. Trzeba było licytować karo.

Więc co — grać na pamięć? Gdzie w takim razie emocja?

Nie, nie można, ekscelencjo, bez gwarancji ani rusz. Trzeba koniecznie z dziadkiem, i jedno wyjście w ciemno.

No, dziadka się tu nie dostanie.

Co to za aroganckie gadanie! Dziwne, zaskakujące. Jeden głos taki pewny siebie, dostojny, drugi miękki, jakby polukrowany; nie uwierzyłbym, gdybym nie słyszał na własne uszy. Na stypie przecież nie byłem... Skąd tu preferans, co to za generał? Że głosy dochodziły z grobów — co do tego nie mogło być wątpliwości. Pochyliłem się i przeczytałem na pomniku: „Tu spoczywa generał-major Pierwojedow... Kawaler następujących orderów. — Hm... — Zmarł w sierpniu bieżącego roku... w wieku lat pięćdziesięciu siedmiu... Spoczywajcie, drogie prochy, do radosnego świtu".

Hm, do diabła, faktycznie generał! Na drugim grobie, skąd dochodził uniżony głos, jeszcze nie było pomnika, tylko płyta: widocznie ktoś nowy. Sądząc z głosu, radca dworu.

Ojejejejejej! — rozległ się zupełnie inny głos z odległości mniej więcej pięciu sążni od miejsca generała, spod całkiem świeżej mogiły — głos męski, należący wyraźnie do człowieka z gminu, ale złagodzony nabożnym rozrzewnieniem. — Ojejejejejej!

Ach, on znów czka! — odezwał się wyniosły, pełen niechęci głos zirytowanej damy, zapewne z wyższych sfer. — Skaranie boskie z tym sklepikarzem! Że też ja muszę leżeć akurat obok niego.

Ależ ja wcale nie czkałem, na czczo przecież jestem, taka już moja natura. A pani dobrodziejka wciąż grymasi, nie może się odzwyczaić.

A po coś się tutaj położył?

Położyli mnie paniusieczko — małżonka i drobne dziatki, nie sam tu ległem. Tajemnica śmierci, do brodziejko! Sam bym się za nic nie położył koło pani, za skarby świata, a jeśli leżę, to stosownie do swego majątku, sądząc z taksy. Na to bowiem nas zawsze stać, żeby za grób nasz wedle trzeciej kategorii zapłacić!

Uciułałeś sobie, ludzi oszukiwałeś?

Jak panią mogłem oszukać, jeżeli prawie od stycznia ani grosika nie uiściłaś. Rachuneczek czeka na panią w sklepie.

Co za głupota! Tu, moim zdaniem, głupio jest dochodzić swych należności! Proszę iść na górę, upomnieć się u siostrzenicy — ona po mnie dziedziczy!

Gdzieżbym się teraz upominał, gdzieżbym tam chodził. Oboje osiągnęliśmy kres i przed Sądem Bożym równiśmy w grzechach.

Równiśmy w grzechach! — pogardliwie przedrzeźniała nieboszczka. — Proszę się w ogóle do mnie nie odzywać!

Ojejejejej!

Ciekawe, ekscelencjo — jednak sklepikarz liczy się z dziedziczką!

Ja myślę, że się liczy! Cóż w tym dziwnego?

Ależ ekscelencjo, tutaj jest całkiem inny porządek.

Co za inny porządek?

Przecież my, że tak się wyrażę, umarliśmy, ekscelencjo.

Ach, w istocie! No, ale jednak jest jakiś porządek...

Ale mi dogodzili, to mnie dopiero ubawili! Skoro już tutaj doszło do tego, to o co można mieć pretensję tam na górze? A to ci historia! Słuchałem jednak dalej, co prawda z niezmiernym oburzeniem.

Och, ja bym sobie jeszcze pożył! Och, wiecie — tak bym sobie jeszcze pożył! — rozległ się nagle nowy głos gdzieś spomiędzy generała i nerwowej damy.

Słyszy pan, ekscelencjo? Ten nasz znów zaczyna. Przez trzy dni milczy — i nagle: „Och, ja bym sobie jeszcze pożył!" I z takim, wie pan, apetytem! Hi-hi!

I z lekkomyślnością.

Kiedy go już porządnie bierze, ekscelencjo, i kiedy już, wie pan, całkiem zasypia — jest przecież tutaj od kwietnia — nagle znów słychać: „Och, ja bym sobie jeszcze pożył!"

Nudno tu cokolwiek — zauważył ekscelencja.

Słusznie, ekscelencjo, nudnawo. A może by tak podroczyć się nieco z Awdotią Ignatiewną, hi-hi?

Nie, ślicznie dziękuję. Nie znoszę tej krzykliwej mamzeli.

Ja ze swej strony też was obu nie znoszę — odezwała się pogardliwie mamzela. — Jesteście nudziarze, nie potraficie opowiedzieć nic dla duszy. A panu, ekscelencjo, nie radzę zadzierać nosa — ja o panu coś mogłabym powiedzieć: jak to pana spod pewnego małżeńskiego łoża lokaj rano wymiótł szczotką.

Co za złośliwa niewiasta! — syknął przez zęby generał.

Matuchno, Awdotio Ignatiewną! — znów jęknął nagle sklepikarz. — Powiedz mi pani, moja złociutka, złego nie pomnąc: cóż to ja pokutę odbywam czy co?

Ach, on znów swoje zaczyna, tego tylko brakowało. Ale zalatuje od niego! Pewnie się na bok przewrócił.

Nie ruszałem się, dobrodziejko, i wcale ode mnie nie zalatuje, bom jeszcze ciało w całości zachował, no a paniusię to widać już trochę ruszyło, bo fetor tu fak tycznie niemożliwy, nawet jak na to miejsce tutaj. Jeno z grzeczności milczę.

Ach, wstrętny złośliwiec! Sam cuchnie na odległość i jeszcze na mnie wszystko spędza!

Ojejejejej! Żeby już ten czterdziesty dzionek wreszcie nadszedł: żałosny ich lament nad sobą usłyszeć, małżonki szloch i dziatek płacz cichy!...

Masz też o czym marzyć! Nażrą się kutii i pójdą sobie. Ach, żeby się ktoś wreszcie obudził!

Awdotio Ignatiewna — przemówił usłużny urzędnik — proszę chwilę poczekać, zaraz odezwą się nowi.

A są może wśród nich młodzi ludzie?

Są i młodzi, Awdotio Ignatiewna. Nawet zupełne młodziki.

Ach, jak to dobrze!

No co, jeszcze nie zaczęli? — informował się ekscelencja.

Nawet onegdajsi jeszcze się nie ocknęli, ekscelencjo. Sam pan raczy wiedzieć, niekiedy cały tydzień milczą. Dobrze, że ich onegdaj, wczoraj i dziś naraz wszystkich przywieźli. Bo tu przecież na jakie dziesięć sążni wokół są prawie sami zeszłoroczni.

Hm, to może być ciekawe.

Dziś na przykład, ekscelencjo, pochowano rzeczywistego tajnego radcę Tarasiewicza. Po głosach poznałem. Znam jego bratanka, dopiero co spuszczał trumnę.

Hm, a gdzie on leży?

Ach, jakieś pięć kroków od pana, ekscelencjo, w lewo. Prawie tuż u pańskich nóg... Mógłby pan, ekscelencjo, zawrzeć znajomość...

Hm, nie... ja miałbym pierwszy...

Ależ on sam zacznie, ekscelencjo. Nawet mu to pochlebi, niech mi pan to powierzy, ekscelencjo, a ja...

Ach, och, cóż to się ze mną dzieje! — jęknął nagle jakiś przestraszony nowy głosik.

Nowy, ekscelencjo, nowy, Bogu dziękować, i jak prędko! Nowi czasami prawie cały tydzień milczą.

Och, zdaje się, młody człowiek! — pisnęła Awdotia Ignatiewna.

Ja... ja... wskutek komplikacji, i tak niespodzianie! — zaszczebiotał młodzieniec. — Szulc mi jeszcze w przeddzień powiedział: powstała, powiada, komplikacja... a mnie nagle rano się zmarło! Och! Och!

No trudno, młody człowieku, nie ma rady — zauważył łaskawie generał, widocznie się ciesząc z przybycia nowicjusza. — Nie trzeba rozpaczać! Prosimy bardzo do naszej, że tak powiem, doliny Jozafata. Dobrzy z nas ludzie, jak nas pan pozna, to się przekona. Jestem generał-major Pierwojedow, Wasilij Wasiljewicz, do usług.

Ach, nie, nie! Nie, to przecież niemoż... Leczę się u Szulca i, wie pan, wywiązała się u mnie komplikacja: z początku piersi mi obłożyło, zacząłem kaszleć, potem się jeszcze przeziębiłem: płuca i influenza... a tu nagle, całkiem niespodziewanie... Przede wszystkim niespodziewanie!

Powiada pan: początkowo piersi? — wtrącił łagodnie urzędnik, jakby chcąc ośmielić nowego.

Tak, piersi i flegma, a potem nagle nie ma flegmy, ale coś w piersiach... i nie mogę oddychać, i wie pan...

Wiem, wiem, ale jeżeli piersi, to powinien był pan raczej do Ecka, a nie do Szulca.

Ja, wie pan, ciągle się wybierałem do Botkina... i nagle...

No, Botkin to zdrowo drze — zauważył generał.

Ależ nie, on się wcale nie drze, słyszałem, że jest taki grzeczny, bada ponoć uważnie i rozpoznanie ma dobre.

Jego ekscelencja miał na myśli honorarium — sprostował urzędnik.

Ach, co pan mówi, tylko trzy ruble, i tak troskliwie bada, i tyle recept... Więc koniecznie chciałem do niego, tak mi go polecono... No więc jak mi panowie radzą: do Ecka czy do Botkina?

Co, dokąd? — dobrodusznie rechocąc zakołysał się trup generała. Urzędnik wtórował mu falsetem.

Kochany chłopcze, kochany, promienny chłopcze! Jakże cię kocham! — pisnęła w ekstazie Awdotia Ignatiewna. — O, gdyby takiego mieć koło siebie!

O, co to, to nie! Na to się nie mogę zgodzić! I to ma być współczesny nieboszczyk! Słuchajmy jednak dalej i nie spieszmy się z wyciąganiem wniosków. Ten młodzik, nowy — pamiętam go, jak leżał w trumnie — miał minę wystraszonego kurczaka, najpaskudniejszą w świecie! Lecz co dalej?

 

Ale tu zaczął się taki harmider, że nawet nie spamiętałem wszystkiego, bo bardzo wiele osób zbudziło się naraz. Zbudził się urzędnik — radca stanu, i z miejsca zaczął rozmowę z generałem o projekcie nowej podkomisji w ministerstwie spraw i o prawdopodobnych w związku z tą podkomisją przesunięciach na pewnych stanowiskach — czym bardzo, ale to bardzo zainteresował generała. Wyznam, że sam dowiedzia łem się o tym i owym i aż się zdziwiłem, jakimi to czasem drogami można się dowiedzieć w stolicy różnych nowinek administracyjnych. Następnie na wpół się ocknął pewien inżynier, ale długo plótł coś trzy po trzy, tak że nasi nie ruszali go nawet, zostawiając w spokoju, aż swoje odleży. Oznaki mogilnego ożywienia wykazała też pochowana dopiero dziś rano wielka dama. Lebieziatnikow (tak bowiem nazywał się ów uniżony i znienawidzony przeze mnie radca dworu, leżący obok generała Pierwojedowa) bardzo się tym przejmował i dziwił się, że tym razem wszyscy tak prędko się budzą. Wyznam, że i ja się dziwiłem; przecież niektórzy spośród obudzonych zostali pochowani dopiero przedwczoraj, na przykład pewna bardzo młodziutka panienka, może szesnastoletnia, ale cały czas chichocząca... wstrętnie i obleśnie chichocząca.

Ekscelencjo, tajny radca Tarasiewicz raczy się budzić! — oznajmił nagle Lebieziatnikow z niezwykłą skwapliwością.

Co tam znowu? — niechętnie mruknął zbudzony nagle tajny radca. W sepleniącej wymowie i głosie było coś kapryśnie rozkazującego. Zacząłem się wsłuchiwać z zaciekawieniem, bo ostatnio słyszałem coś niecoś o Tarasiewiczu — coś w najwyższym stopniu podniecającego i niepokojącego.

To ja, ekscelencjo, na razie tylko ja, łaskawco.

O co panu chodzi? Czego pan sobie życzy?

Chciałem tylko dowiedzieć się o zdrowie ekscelencji — z nieprzyzwyczajenia każdemu tu na początku trochę przyciasno, dobrodzieju. Generał Pierwojedow pragnąłby mieć zaszczyt zawarcia znajomości z ekscelencją i spodziewa się...

Nie znam takiego.

Ależ ekscelencjo, generał Pierwojedow, Wasilij Wasiljewicz...

To pan jest generał Pierwojedow?

Nie, ekscelencjo, jestem tylko radcą dworu. Lebieziatnikow, do usług, a generał Pierwojedow...

Bzdury, proszę mi dać spokój!

Daj pan spokój! — powściągnął wreszcie z godnością sam generał służalczą skwapliwość swego mogilnego fagasa.

Nie raczył się jeszcze obudzić, ekscelencjo — trzeba to mieć na względzie. To z nieprzyzwyczajenia: jak się raczy zbudzić, wtedy inaczej zareaguje...

Dajże pan spokój! — powtórzył generał.

Wasiliju Wasiljewiczu! Hej, ekscelencjo! — zawołał nagle donośnie, zuchwale tuż koło Awdotii Ignatiewny jakiś zupełnie nowy głos — głos pański i arogancki, z modnie niedbałą dykcją i natrętnie skandujący. — Ja was wszystkich obserwuję już od dwóch godzin — leżę tu przecież trzy dni. Czy pan mnie sobie przypomina, Wasiliju Wasiljewiczu? Kliniewicz jestem, spotykaliśmy się u Wołokońskich, dokąd pana też, nie wiadomo czemu, wpuszczano.

Czyżby hrabia Piotr Pietrowicz?... Czy to możliwe, że pan... w tak młodym wieku... Jakże mi przykro!

Mnie też przykro. A zresztą wszystko mi jedno i chcę zewsząd wyciągnąć, co się tylko da. Ale nie żaden hrabia, lecz baron, zaledwie baron. Nędzne z nas baroniątka, z jakichś lokajów właściwie, nie wiem zresztą, jak do tego doszło... ale gwiżdżę na to. Jestem tylko łajdakiem z pseudowyższej sfery, którego uważają za „uroczego łobuza". Ojciec mój to drugorzędny generał, a matkę kiedyś przyjmowano w wyższych sferach. Co do mnie, to w zeszłym roku razem z Żydem Zyflem wyprodukowaliśmy fałszywych papierków na sumę pięćdziesięciu tysięcy, potem zrobiłem na niego donos, a całą gotówkę zabrała do Bordeaux Julka Charpentier de Lusignan. Niech pan sobie wyobrazi ekscelencjo, byłem już prawie zaręczony. — Szczewalewska, nie ma jeszcze szesnastu lat, chodzi na pensję, dostanie w posagu dziewięćdziesiąt tysięcy. Awdotio Ignatiewno! Pamięta pani, jak to mnie pani uwiodła, gdy byłem jeszcze czternastoletnim uczniakiem?

Ach, to ty, łobuzie! No, przynajmniej mi ciebie Bóg zesłał, bo tu...

Niesłusznie pani swego sąsiada podejrzewała o niemiłą woń... śmiałem się w kułak — przecież to ode mnie zanosi: pochowano mnie nawet w zalutowanej trumnie.

Ach, obrzydliwiec! Ale mimo wszystko cieszę się. Nie uwierzy mi pan, panie Piotrze, do jakiego stopnia brak tutaj życia, humoru...

Tak, tak, i właśnie mam zamiar wprowadzić tu coś nowego, oryginalnego. Ekscelencjo — nie, nie pan, panie Pierwojedow — druga ekscelencja, panie Tarasiewicz, tajny radco! Odezwijże się pan! Tu Kliniewicz, który w czasie postu zawiózł pana do mile Fury — słyszy mnie pan?

Tak, słyszę pana, panie Kliniewicz! Bardzo mi miło, może pan wierzyć!

Nic panu nie wierzę, zresztą gwiżdżę na to. Ja pana, drogi staruszku, po prostu chcę ucałować, ale dzięki Bogu nie mogę. Czy wiecie państwo, co ten grand-père zmajstrował? Zmarł trzy lub cztery dni temu i — wyobraźcie sobie — okazało się, że zostawił ni mniej, ni więcej, jak czterysta tysięcy niedoboru w kasie państwowej. Były to pieniądze dla wdów i sierot; nie wiem dlaczego sam nimi gospodarował, tak że koniec końców prawie osiem lat nie było u niego kontroli... Wyobrażam sobie, jakie oni tam teraz mają miny i jak pomstują na niego! Prawda, że to rozkoszna myśl? Przez cały ostatni rok nie mogłem się nadziwić, skąd taki siedemdziesięcioletni staruch, podagryk i chiragryk, ma jeszcze tyle sił do rozpusty. Ale teraz już wiem! To te wdowy i sieroty — już sama myśl o nich musiała go dobrze rozpalać!... Dawno o tym wiedziałem, tylko ja jeden wiedziałem: mówiła mi Charpentier. No, a jak się dowiedziałem, to zaraz w święta — była akurat Wielkanoc — nacisnąłem go po przyjacielsku: „Kładź, bracie, dwadzieścia pięć tysięcy na stół, bo jak nie to jutro będziesz miał kontrolę!" I wiecie co, państwo? Miał zaledwie trzynaście tysięcy! Słowem, zdaje się, że umarł w samą porę. Grand-père, grand-père, słyszy mnie pan?

Cher panie Kliniewicz, całkowicie zgadzam się z panem, ale niepotrzebnie pan... zapuszcza się w takie szczegóły. Tyle jest w życiu cierpień, udręczeń i tak mało satysfakcji... Zapragnąłem wreszcie odpocząć. Jak widzę, i tutaj można będzie sobie nieźle użyć...

Założę się, że on już zwietrzył Catiche Bieriestową!

Kogo? Jaką Catiche!? — zadrgał lubieżnie głos starca.

Jaką Catiche? A o tu, na lewo, pięć kroków ode mnie, dziesięć od pana. Jest tu już piąty dzień, i gdyby pan wiedział, grand-père, co to za bestyjka!... Z dobrego domu, dobrze ułożona — a przy tym monstrum, prawdziwe monstrum! Nikomu jej tam nie pokazywa łem, tylko ja jeden wiedziałem o niej... Catiche, odezwij się!

Hi! hi! hi! — odezwał się wibrujący dziewczęcy śmiech, w którym brzmiał jakiś ostry ton. — Hi! hi! hi!

Blon-dy-neczka? — wyskandował zadyszany grand-père.

Hi!hi!hi!

Ja już od dawna — bełkotał ciężko dysząc starzec — marzyłem o blondyneczce... piętnastolatce... i właśnie w takim otoczeniu...

Potwór! Potwór! — krzyknęła Awdotia Ignatiewna.

Dość tego! — przeciął Kliniewicz. — Widzę, że materiał tu pierwszorzędny. My tu natychmiast świetnie się urządzimy. Najważniejsze to żeby spędzić wesoło resztę czasu... Ale jakiego czasu? Hej, panie urzędniku, jak tam panu, Lebieziatnikow czy jak? Słyszałem, że tak się do pana zwracano!

Lebeziatnikow, radca dworu. Siemion Jewsieicz, do usług. Jest mi naprawdę bardzo miło.

Gwiżdżę na to, że jest panu miło, ale pan tu, zdaje się, jest najlepiej poinformowany. Już od wczoraj dziwię się, jak to jest, że my tutaj mówimy? Przecież myśmy umarli, a tymczasem rozmawiamy, a nawet jakby się poruszamy — a jednocześnie ani nie rozmawiamy, ani się nie poruszamy. — Co to za sztuki magiczne?

Jeśli pan sobie życzy, baronie, mógłby to panu lepiej wytłumaczyć Platon Nikołajewicz.

Jaki znów Platon Nikołajewicz? Niech pan nie marudzi, do rzeczy!

Platon Nikołajewicz to nasz domorosły filozof, przyrodnik, magister. Wydał kilka książek filozoficz nych, jest tu od trzech miesięcy i już całkiem zasypia; teraz to już się nie da go rozruszać. Raz na tydzień wybąka zaledwie parę słów zupełnie od rzeczy...

Do rzeczy, do rzeczy!

Tłumaczy to wszystko w sposób najprostszy: mianowicie, że tam w górze, kiedy żyliśmy jeszcze, mylnie uważaliśmy tamtejszą śmierć za śmierć. Ciało tu jeszcze raz jakby ożywa, resztki życia koncentrują się, ale tylko w naszej świadomości. Nie potrafię dokładnie wytłumaczyć, ale to jest tak, jakby życie trwało nadal siłą bezwładności. Wszystko skupia się według niego gdzieś w świadomości i tak trwa jeszcze dwa — trzy miesiące, niekiedy nawet pół roku... Jest tu na przykład taki jeden, co już prawie się całkiem rozłożył, ale raz na jakieś sześć tygodni wymamrocze jedno słówko, oczywiście bezsensowne, o jakimś bobku: „Bobek, bobek" — tak powie — a więc i w nim życie wciąż jeszcze tli się niedostrzegalną iskierką.

Niezbyt to mądre. No a to, że ja na przykład — nie mając powonienia — czuję tu odór?

To... hm... No, tu już nasz filozof zapuścił się w mgliste regiony. Właśnie co do powonienia zauważył, że odór tu jest, że tak powiem, moralny! He! he! Ponoć odór duszy, żeby zdążyła się opamiętać przez te dwa—trzy miesiące... I że jest to, że się tak wyrażę, ostatnia łaska... Tylko wydaje mi się, baronie, że to wszystko — to już mistyczne bredzenie, całkiem zresztą zrozumiałe w jego sytuacji...

No, dość już tego, jestem pewien, że i dalej to takie same bzdury. Najważniejsze, że mamy przed sobą dwa — trzy miesiące życia, a w końcu i tak czeka — bobek! Proponuję więc wszystkim, żebyśmy spędzili tych parę miesięcy jak najprzyjemniej, a w tym celu należy urządzić się na innych zasadach. Proszę państwa! Proponuję, żebyśmy się niczego nie krępowali!

Ach, tak, tak! Nie krępujmy się niczego! — rozległo się naraz wiele głosów i — rzecz dziwna — były wśród nich nawet zupełnie nowe głosy, to jest głosy tych, co się tymczasem obudzili. Ze szczególną skwapliwością huknął basem swoją aprobatę całkiem już przytomny inżynier. Dziewczątko Catiche zachichotało radośnie.

Och, jakże pragnę niczego się nie krępować! — zawołała w upojeniu Awdotia Ignatiewna.

Słyszycie państwo? Jeżeli już Awdotia Ignatiewna pragnie niczego się nie krępować...

Ależ nie, panie Piotrze, ja się tam krępowałam mimo wszystko, ale tu okropnie pragnę odrzucić wszelkie więzy!

O ile rozumiem, panie Kliniewicz — huknął inżynier — proponuje pan, żeby urządzić tutejsze, że tak się wyrażę, życie na nowych, tym razem rozsądnych zasadach.

Na to ja sobie gwiżdżę! Z tym poczekamy na Kudejarowa, wczoraj go przywieźli. Jak się zbudzi, to wam wszystko wytłumaczy. To taka postać, taka kolosalna postać! Jutro chyba przytaszczą tu jeszcze pewnego przyrodnika, pewnego oficera na pewno i, o ile się nie mylę, za jakieś trzy — cztery dni pewnego felietonistę, chyba razem z redaktorem. Zresztą do diabła z nimi, ale rzecz w tym, że zbierze się nas spora gromadka i wszystko się jakoś ułoży. Ale tymczasem chcę jednego: żeby nie kłamać. To najważniejsze. Żyć na ziemi i nie kłamać niepodobna, gdyż życie i kłamstwo to synonimy; no a tu — dla zabawy — nie będziemy kłamali. Co u diabła, jesteśmy w grobie czy nie! Będziemy wszyscy na głos opowiadać swoje historie bez żadnego skrępowania. Ja pierwszy zacznę. Wiecie państwo, należę do ludzi zmysłowych. Tam na górze to wszystko było związane sparciałymi sznurkami. Precz ze sznurkami, spędźmy tych parę miesięcy w najbezwstydniejszej szczerości! Obnażmy się całkowicie!

Ach, obnażmy się, obnażmy się! — zawołały wszystkie głosy naraz.

Ach, jak ja strasznie chcę się obnażyć! — piszczała Awdotia Ignatiewna.

Ach, ach, widzę, że będzie tutaj wesoło! Ja nie chcę do Ecka!

Och, jak ja bym sobie pożył jeszcze! Jak ja bym sobie pożył!

Hi! hi! hi! — chichotała Catiche.

Najważniejsze, że nikt nam tego nie może zabronić. I chociaż Pierwojedow, jak widzę, złościł się — to jednak nie dosięgnie mnie swoją ręką. Grand-père, co pan na mój projekt?

Zgadzam się całkowicie, z największą przyjemnością, ale pod jednym warunkiem: żeby Catiche pierwsza opowiedziała swoją biografię.

Protestuję! Protestuję jak najusilniej! — rzekł stanowczo generał.

Ekscelencjo! — zniżonym głosem przekonywał, bełkocąc i zachłystując się nicpoń Lebieziatnikow — ekscelencjo, przecież to nam nawet na rękę! Powinniśmy się zgodzić. No bo... wie pan, chodzi mi o tę małą... No i wreszcie wszystkie te różne sztuczki...

Zgoda na małą, ale...

Nam to wszystko na rękę, ekscelencjo, jak Boga kocham, na rękę! No, choćby na próbę, chociaż raz...

Nawet w grobie nie dadzą spokoju!

Po pierwsze, generale, pan w grobie grywa w preferansa, po drugie — my sobie gwiż-dże-my na pana! — wyskandował Kliniewicz.

Panie szanowny, proszę się nie zapominać!

Co? Ależ pan mnie nie dosięgnie, mogę z panem się droczyć stąd jak z bolończykiem Julki. A poza tym, proszę państwa, co z niego tutaj za generał? Tam był generał, a tutaj — guzik!

Za pozwoleniem!... Ja i tutaj...

Tutaj zgnije pan w trumnie i zostanie po panu sześć mosiężnych guzików!

Brawo, Kliniewicz! Cha! cha! cha! — ryknął chór głosów.

Służyłem Najjaśniejszemu Panu! Mam szpadę!

Pańska szpada nadaje się tylko do siekania myszy! A poza tym nigdy jej pan nie dobywał!

Wszystko jedno, mój panie. Byłem częścią całości.

Różne bywają części całości.

Brawo, Kliniewicz, brawo! Cha! cha! cha!

Nie rozumiem, co to jest szpada — oznajmił inżynier.

Będziemy wiać przed Prusakami jak myszy, zrobią z nas miazgę! — zawołał z oddali jakiś nie znany mi głos, aż się zachłystujący z zachwytu.

Szpada, łaskawco, to honor! — próbował przekrzyczeć wszystkich generał, ale tylko ja go słyszałem. Wszczął się długi, nieopisany rwetes i wrzask, wśród którego można było rozpoznać tylko histerycznie podniecone piski Awdotii Ignatiewny:

No, prędzej, prędzej! Ach, kiedyż wreszcie zaczniemy być bezwstydni!

Ojejejejej! Zaiste dusza moja pokutę odbywa! — rozległ się głos człowieka z gminu — i...

I w tym momencie nagle kichnąłem. Stało się to niespodziewanie i mimo woli, ale efekt był zdumiewający: wszystko umilkło, jak na cmentarzu. Znikło jak sen. Zapadła iście grobowa cisza. Nie sądzę, żeby się mnie krępowali: przecież postanowili niczego się nie krępować! Czekałem może pięć minut, ale nic — ani słowa, ani dźwięku. Nie przypuszczałem też, aby się zlękli donosu na policję, bo i co tu może zrobić policja? Wnioskuję mimo woli, że jednak muszą mieć jakąś tajemnicę, nie znaną śmiertelnikom, którą starannie przed nimi ukrywają.

No — pomyślałem — kochani, ja was jeszcze odwiedzę", i z tymi słowami opuściłem cmentarz.

Nie, to mi się w głowie nie mieści! Nie, zaiste! Nigdy się na to nie zgodzę! Bobek nie robi na mnie wrażenia (więc to był ten bobek!).

Rozpusta w takim miejscu, rozkład ostatniej nadziei, rozpusta wśród zwiędłych, gnijących trupów — i to w ostatnich przebłyskach świadomości! Dano im w darze te chwile, a oni... Ale przede wszystkim — w takim miejscu! Nie, to mi się w głowie nie mieści!

Odwiedzę inne kwatery, posłucham wszędzie. O to właśnie chodzi, że trzeba wszędzie ucha nastawić, nie tylko w jednym miejscu, żeby sobie wyrobić jakieś pojęcie. A nuż natrafię na coś pocieszającego!

A do tamtych na pewno powrócę. Obiecali swoje biografie i różne historyjki. Tfu! Ale pójdę, muszę pójść: to sprawa sumienia!

Zaniosę to do „Obywatela"; tam pewnego redaktora też sportretowali. A nuż wydrukują.


CHŁOPCZYK NA GWIAZDCE U PANA JEZUSA

 

I

CHŁOPCZYK Z RĄCZKĄ

 

Dzieci to dziwne stworzenia, widzi je człowiek we śnie i w wyobraźni. Przed Wigilią i w czasie świąt wciąż spotykałem na ulicy, na którymś rogu, pewnego chłopaczka, mógł mieć najwyżej siedem lat. W straszny mróz był ubrany jak w lecie, ale szyję miał owiniętą jakimś starym łachem — widocznie ktoś go jednak ekwipował, posyłając na ulicę. Chłopiec ten chodził „z rączką"; jest to termin techniczny, znaczy — chodzić po prośbie. Termin wymyślili sami ci chłopcy. Takich jak on jest mnóstwo, kręcą się na naszej drodze, zawodząc jękliwie coś wyuczonego, ale ten nie zawodził, mówił jakoś niewinnie, bez rutyny i z ufnością patrzył mi w oczy — a więc rozpoczynał dopiero ten zawód. Na moje wypytywanie oświadczył mi, że ma siostrę, bezrobotną, chorą; może była to nawet prawda, ale dowiedziałem się potem, że takich chłopców jest bez liku: posyła się ich „z rączką" nawet w najsroższy mróz i jeżeli nic nie uzbierają, to na pewno czeka ich bicie. Nazbierawszy kopiejek chłopiec wraca z czerwonymi, skostniałymi rękami do jakiejś sutereny, gdzie pije jakaś banda łapserdaków, z takich, co to „zastrajkowawszy w fabryce w nocy z soboty na niedzielę, wracają do pracy dopiero w środę wieczór". Tam, w piw nicznych izbach, piją z nimi ich głodne, bite żony, a tuż obok piszczą głodne dzieciaki. Wódka, brud i rozpusta, ale przede wszystkim wódka. Chłopaka z uzbieranymi groszami od razu posyła się do szynku, aby przyniósł jeszcze wódki. Dla zabawy jemu czasem też wleją do ust setkę i rechocą, kiedy krztusząc się pada niemal zemdlony na podłogę:

 

...I do ust wódkę wstrętną mi

Nielitościwie lał...

 

Kiedy chłopak podrośnie, pozbywają się go czym prędzej do jakiejś fabryki, ale wszystko, co zarobi, znów musi oddawać łapserdakom, a ci znów przepijają wszystko. Ale jeszcze przed fabryką dzieci te stają się prawdziwymi przestępcami. Włóczą się po mieście i znają takie zakamarki w różnych suterenach, w których można się zaszyć i niepostrzeżenie przenocować. Jeden z nich nocował kilka razy z rzędu u pewnego stróża w jakimś koszu, a stróż go w ogóle nie zauważył. Naturalnie tacy chłopcy stają się złodziejaszkami. Złodziejstwo staje się nałogiem nawet u ośmioletnich dzieci; niekiedy nawet zupełnie sobie nie uświadamiają przestępczego charakteru swego postępowania. W końcu znoszą wszystko — głód, chłód, bicie — w zamian za jedną rzecz — wolność, i uciekają od swoich łapserdaków, aby się włóczyć na własną rękę. Takie dzikie stworzenie czasami nic nie rozumie i nie wie ani gdzie mieszka, w jakim kraju, ani jakiej jest narodowości, czy istnieje Bóg, czy jest cesarz; mówią o nich nawet takie rzeczy, że się wierzyć nie chce, a jednak są to wszystko fakty.


II

CHŁOPCZYK NA GWIAZDCE U PANA JEZUSA

 

Ale jestem powieściopisarzem i chyba pewną „historyjkę" sam zmyśliłem. Czemu piszę „chyba", sam przecież wiem na pewno, że zmyśliłem, wciąż mi się jednak wydaje, że to się gdzieś kiedyś zdarzyło i zdarzyło właśnie w Wigilię Bożego Narodzenia w jakimś olbrzymim mieście i w straszny mróz.

Roi mi się, że był w pewnej suterenie chłopczyk, bardzo jeszcze maleńki, coś około sześciu latek lub nawet mniej. Ten chłopczyk obudził się rano w zimnej, wilgotnej piwnicznej izbie. Miał na sobie jakąś kapotkę i drżał. Oddech wydostawał mu się z ust na kształt pary, a on siedząc w kącie na kufrze z nudów umyślnie wypuszczał tę parę z ust i bawił się patrząc, jak wylatuje. Ale bardzo mu się chciało jeść. Z rana kilka razy podchodził do pryczy, gdzie na cienkiej jak naleśnik podściółce, z jakimś tobołkiem pod głową zamiast poduszki, leżała jego chora matka. Skąd się tu wzięła? Zapewne przyjechała ze swoim synkiem z innego miasta i nagle zaniemogła. Gospodynię tych kątów zabrano dwa dni temu na policję, lokatorzy się porozchodzili, jak to przed świętami, a jedyny łapserdak, który został w domu, leżał już całą dobę pijaniuteńki, nie doczekawszy się nawet świąt. W innym kącie izby skręcała się z bólów reumatycznych osiemdziesięcioletnia starowinka, która gdzieś kiedyś służyła za niańkę, a teraz konała samotnie, jęcząc, gderając i zrzędząc na chłopca, tak że nawet bał się już zbliżyć do jej kąta. Znalazł w sieni coś do picia, ale do jedzenia nie było nic, nawet skórki od chleba. Już po raz dziesiąty podchodził do pryczy, by zbudzić swoją mamusię. W końcu przeląkł się czegoś w ciemności: dawno już zaczął się wieczór, a światła jeszcze nie zapalono. Dotknąwszy twarzy mamusi chłopczyk zdziwił się, że wcale się nie porusza i jest taka zimna jak ściana. „Zimno tu bardzo" — pomyślał, postał chwilę, wciąż trzymając bezwiednie rękę na ramieniu umarłej, potem chuchnął na swoje paluszki, żeby je ogrzać, i nagle, natrafiwszy na pryczy na swoją czapeczkę, po cichutku, po omacku wyszedł z sutereny. Byłby wyszedł już wcześniej, ale bał się w górze na schodach wielkiego psa, który cały dzień wył pod drzwiami sąsiadów. Teraz psa już nie było i chłopczyk szybko wyszedł na ulicę.

Boże, co za miasto! Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział. Tam, skąd przyjechał, w nocy jest tak czarno, jedna tylko latarnia na całą ulicę. Niskie drewniane domki mają zamknięte okiennice; na ulicach ledwo się ściemni — nikogo, wszyscy siedzą zamknięci po domach i tylko wyją całe stada psów, setki, tysiące, wyją i szczekają przez calutką noc. Ale za to tam było ciepło i dawali mu jeść, a tu — Boże, żeby tak pojeść! A jaki tu hałas i turkot, jakie światła i ludzie, konie i karety, i mróz, mróz! Mroźna para aż bucha od zziajanych koni z ich żarem dyszących pysków; skroś rozmiękły śnieg dzwonią o bruk podkowy, i wszyscy się tak pchają, i, o Boże, tak się chce jeść, żeby choć jakiś kąsek, i, ach, jak zabolały nagle paluszki. Przeszedł stróż porządku publicznego i odwrócił się, żeby nie widzieć dziecka!

O, znów ulica! Ojej, jaka szeroka! Tu już go na pewno stratują. Jak oni wszyscy krzyczą, biegną, jadą, a świateł tu ile, mój Boże! A to co? Ojej, jaka wielka szyba, a za szybą pokój, a w pokoju drzewko aż do samego sufitu: choinka, a na choince tyle świeczek, tyle złotych papierków i jabłuszek, a naokoło laleczki, małe koniki; po pokoju biegają dzieci, wystrojone, czyściutkie, śmieją się i bawią, i jedzą, i piją. O, ta dziewczynka zaczęła tańczyć z chłopczykiem, jaka ładna dziewczynka! I muzyka gra, słychać przez szybę. Patrzy chłopczyk, dziwuje się, już się nawet śmieje, a przecież go bolą paluszki u nóżek, a u rączek zrobiły się całkiem czerwone, nie zginają się i bolą, jak nimi poruszyć. Nagle przypomniał sobie chłopczyk, że go tak bolą paluszki, zapłakał i pobiegł dalej... I znów widzi przez inną szybę pokój, tu też jest drzewko, a na stołach leżą ciasta, przeróżne — migdałowe, czerwone i żółte, i siedzą tam cztery panie, bogate, kto przyjdzie, temu dają ciasta, drzwi się otwierają co chwila i wchodzi z ulicy dużo panów i pań. Podkradł się chłopczyk, otworzył nagle drzwi i wszedł. Och, jak zaczęli krzyczeć, opędzać się rękami od niego! Jedna pani podeszła szybciutko i wsunęła mu grosik do ręki i zaraz otworzyła drzwi na ulicę. Jakże się przestraszył! Grosik od razu wypadł mu z ręki i zadzwonił po stopniach: chłopczyk nie mógł zgiąć swych czerwonych paluszków i utrzymać pieniążka. Wybiegł i popędził sam nie wiedząc dokąd. Chciało mu się płakać, ale się bał, biegnie sobie, biegnie i chucha w paluszki. Smutno mu się zrobiło, bo się poczuł taki sam jeden, i bał się, aż tu nagle,

o Jezu! Cóż to takiego? Stoją ludzie tłumnie, dziwują się: w oknie za szybą — trzy lalki, malutkie, wystrojone, w czerwonych i zielonych sukienkach, całkiem jak żywe! Obok nich siedzi jakiś staruszek i niby gra na wielkich skrzypcach, dwaj inni stoją, grają na małych skrzypeczkach i kiwają głowami do taktu, i patrzą na siebie, i usta im się ruszają — mówią, naprawdę mówią, tylko przez szybę nie słychać. Chłopczyk najpierw myślał, że są żywi, ale potem się domyślił, że to laleczki, i nagle się roześmiał. Nigdy jeszcze nie widział takich laleczek i nie wiedział, że takie bywają! Chce mu się płakać, ale śmiech go ogarnia, gdy patrzy na te laleczki. Wtem poczuł, że ktoś go chwyta z tyłu za kubraczek: jakiś duży, zły chłopak stał obok — i nagle walnął go w głowę, zerwał mu czapkę i podbił nogę. Chłopczyk upadł na ziemię, ktoś zaczął krzyczeć, on się zląkł, zerwał się i w nogi; biegł, biegł i nagle wpadł, sam nie wiedząc gdzie, do jakiejś bramy, potem na jakieś obce podwórko — i przycupnął za stosem drwa: „Tu nie znajdą, tu ciemno".

Przycupnął i skurczył się, ledwo dysząc ze strachu, i nagle, całkiem nagle, zrobiło mu się tak dobrze: rączki i nóżki przestały boleć i tak mu było ciepło, ach jak ciepło, jak na piecu. Wtem wzdrygnął się: poczuł, że zasypia. Może by tu zasnąć? „Ale nie, posiedzę tu chwilkę i znów pójdę popatrzeć na laleczki" — pomyślał i uśmiechnął się przypomniawszy je sobie — „zupełnie jak żywe!" I nagle mu się wydało, że jego mamusia zaśpiewała przy nim piosenkę. „Mamusiu, ja śpię, ach, jak się tu dobrze śpi!"

Chodź do mnie na gwiazdkę, chłopczyku — szepnął ktoś nad nim cichutko.

W pierwszej chwili pomyślał, że to jego mamusia, ale nie, to nie ona. No to kto go zawołał — nie widać, ale ktoś się nad nim pochylił i objął go w ciemności, on wyciągnął do niego rękę i... i raptem... ojej, co za jasność! Jejciu, co za choinka! Nie, to nie choinka, nigdy jeszcze nie widział takich drzew! Gdzież on jest teraz: wszystko błyszczy, lśni, naokoło same laleczki — ależ nie, to są chłopcy i dziewczynki, tyle dzieci, a wszy stkie takie jasne, i wszystkie kręcą się wokół niego, latają, całują go, biorą, unoszą ze sobą, on sam też leci, wtem widzi: jego mamusia patrzy i śmieje się do niego radośnie.

Mamo! Mamo! Ach, jak tu dobrze, mamusiu! — woła do niej chłopczyk i znów się całuje z dziećmi, i chce im opowiedzieć czym prędzej o tamtych laleczkach za szybą. — Kto wy jesteście, chłopcy? Kto wy jesteście, dziewczynki? — pyta śmiejąc się i kochając ich wszystkich.

To jest Panajezusowa choinka — odpowiadają mu dzieci. U Pana Jezusa jest zawsze w Wigilię gwiazdka dla małych dzieci, które nie mają własnej gwiazdki.

...I dowiedział się, że ci chłopcy i dziewczynki byli takimi samymi dziećmi jak on, ale niektóre zamarzły jeszcze w swoich koszykach, w których je podrzucono na schody przed drzwiami petersburskich urzędników, niektóre zaczadziały na wsi, oddane przez dom sierot na garnuszek do biednych kobiet, inne zmarły przy wyschniętych piersiach swych matek w czasie głodu w ziemi samarskiej, jeszcze inne udusiły się od zaduchu w wagonach trzeciej klasy, a teraz wszystkie są tutaj, są teraz aniołkami u Pana Jezusa, a On jest wśród nich, wyciąga do nich ręce i błogosławi je i ich występne matki... A te matki też stoją tu wszystkie na boku i płaczą, każda poznaje swego synka albo córeczkę, dzieci podbiegają do nich, całują je, ocierają im rączkami łzy i błagają, żeby nie płakały, bo im tu przecież tak dobrze....

 

Nazajutrz stróż znalazł na dole zwłoki chłopczyka, który wbiegł na podwórko i zamarzł za stertą drew.

Odszukano też jego mamę: zmarła jeszcze przed nim. Oboje spotkali się w niebie u Pana Boga.

No i po co zmyśliłem tę historię, tak nie pasującą do zwykłego, rozsądnego dziennika, w dodatku dziennika pisarza? Przecież obiecywałem pisać głównie o rzeczywistych zdarzeniach! Ale w tym rzecz: ciągle mi się coś roi, ciągle mam przywidzenia, że to wszystko mogło się zdarzyć naprawdę — to, co się stało w suterenie i za drwami... A co do gwiazdki u Pana Jezusa — sam nie wiem, co wam powiedzieć, czy się to mogło zdarzyć, czy nie? Po to jestem w końcu pisarzem, by zmyślać.

 

1876


CHŁOP MAREUSZ

 

...Opowiem pewną historię nawet nie historię -ot tak, pewne tylko odległe wspomnienie, które, sam nie wiem czemu, mam wielką ochotę opowiedzieć właśnie tutaj i teraz, na zakończenie naszej rozprawy o ludziach. Liczyłem sobie wtedy dopiero dziewięć lat życia... ale nie, lepiej zacznę od tego momentu, kiedy sobie liczyłem dwadzieścia dziewięć lat życia.

Był drugi dzień świąt wielkanocnych. Było ciepło, pogodnie, niebo błękitne, słońce wysokie, „ciepłe", jaskrawe, ale w mojej duszy było bardzo ponuro. Wałęsałem się za koszarami, liczyłem pale mocnego ogrodzenia więziennego, ale nie chciało mi się liczyć, choć była to dla mnie zwyczajna rzecz. Już drugi dzień w więzieniu „trwała zabawa"; katorżników nie wyprowadzano do roboty, było mnóstwo pijanych, co chwila wybuchały we wszystkich kątach połajanki i kłótnie. Wstrętne, ohydne piosenki, meliny z grą w karty pod pryczami, kilku katorżników wyrokiem swych towarzyszy pobitych niemal na śmierć za szczególne rozpasanie leżało na pryczach; przykryto ich kożuchami w nadziei, że się wreszcie jednak ockną. Kilka razy już sięgano po noże — to wszystko przez dwa dni świąt umęczyło mnie do cna, aż czułem się chory. Nigdy zresztą nie mogłem znieść bez odrazy pijackiego rozpasania wśród ludu, a tu, w tym miejscu — szczególnie. W takie dni nawet władze nie zaglądały do więzienia, nie robiły rewizji i nie szukały alkoholu rozumiejąc, że trzeba dać się pobawić raz do roku nawet tym nieszczęśnikom i że inaczej byłoby gorzej. W końcu gniew zapłonął w moim sercu. Spotkałem Polaka M-ckiego, politycznego; spojrzał na mnie ponuro, oczy mu zabłysły, wargi zadrgały: Je hais ces brigands! — zgrzytnął do mnie półgłosem i poszedł. Wróciłem do koszar, mimo że dopiero przed kwadransem wybiegłem z nich jak szalony, kiedy sześciu tęgich chłopów rzuciło się jednocześnie na pijanego Tatara Hazina, by go uciszyć, i zaczęło go bić; bili go niedorzecznie, nawet wielbłąd by padł od takiego bicia, ale oni wiedzieli, że tego Herkulesa trudno zabić, więc go walili bez obawy. Teraz, wróciwszy, zauważyłem na końcu koszar, na pryczy w kącie, nieprzytomnego już Hazina niemal bez oznak życia; leżał przykryty kożuchem i wszyscy go omijali w milczeniu: byli wprawdzie zupełnie pewni, że do rana się ocknie, ale „kto wie, jeszcze człek, nie daj Boże, skona od takiego bicia". Przecisnąłem się na swoje miejsce, naprzeciw okna z żelazną kratą, i ległem na wznak, z rękami pod głową i zamkniętymi oczami. Lubiłem tak leżeć: do śpiącego się nie przyczepią, poza tym można myśleć i marzyć. Ale z marzenia nic nie wychodziło: serce biło mi niespokojnie, a w uszach brzmiały słowa M-ckiego: Je hais ces brigands! Po co zresztą opisywać wrażenia, jeszcze teraz śnią mi się nieraz po nocach te czasy — i nie ma snów tak męczących jak te. Może czytelnicy zauważą, że do dziś pra wie nigdy nie wspominałem w druku o swoim życiu na katordze, a Wspomnienia z domu umarłych napisałem piętnaście lat temu w imieniu zmyślonej osoby, rzekomo zbrodniarza, który zabił swoją żonę. A propos, dodam ten szczegół, że od tego czasu bardzo wiele osób myśli i twierdzi nawet jeszcze teraz, że zostałem zesłany za zabójstwo żony.

Po jakimś czasie rzeczywiście ni to się zdrzemnąłem, ni to się pogrążyłem we wspomnieniach. Przez całe cztery lata mego pobytu na katordze bezustannie wspominałem całą swoją przeszłość i myślę, że we wspomnieniach przeżyłem na nowo całe swoje dawniejsze życie. Wspomnienia przychodziły same, rzadko wywoływałem je świadomie. Zaczynało się od jakiegoś punktu, kreski, czasami niedostrzegalnej, a potem stopniowo przeradzało się w cały obraz, w jakieś mocne, jednolite wrażenie. Analizowałem te wrażenia, dodawałem do przeszłości nowe rysy, a przede wszystkim poprawiałem ją — poprawiałem bezustannie, na tym polegała cała moja zabawa.

Tym razem przypomniał mi się, sam nie wiem czemu, pewien przelotny moment z wczesnego dzieciństwa, kiedy miałem dopiero dziewięć lat — moment, zdawałoby się, zupełnie zapomniany przeze mnie, ale ja wtedy szczególnie lubiłem wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. Przypomniał mi się sierpień na wsi — w naszej wiosce: dzień suchy, pogodny, ale niezbyt ciepły i wietrzny. Lato się kończy, wkrótce trzeba będzie jechać do Moskwy, znów się nudzić przez całą zimę na lekcjach francuskiego... Jakże mi żal się rozstawać z wsią!

Pobiegłem za gumno i zszedłem do parowu, wspiąłem się na Łosk — tak się nazywały u nas gęste za rośla po tamtej stronie parowu, ciągnące się aż do gaju. Zaszyłem się w krzaki i słyszę, że nie opodal o jakieś trzydzieści kroków ode mnie orze samotnie chłop. Wiem, że orze posuwając się stromo w górę i że koń idzie z trudem, od czasu do czasu dolatuje do mnie okrzyk: „Wio, wio!" Znam prawie wszystkich naszych chłopów, ale nie wiem, który to z nich, zresztą wszystko mi jedno, jestem całkowicie pogrążony w swoim zajęciu, bo ja też jestem zajęty: wyłamuję sobie gałązkę leszczyny na bacik, żeby smagać nim żaby... bicze z leszczyny są takie ładne, ale takie nietrwałe, nie ma porównania z brzozowymi. Zajmują mnie również różne żuczki, robaczki i muszki, zbieram je, niektóre są bardzo ładne. Lubię też małe, zwinne, czerwono-żółte jaszczurki w czarne plamki, ale wężyków się boję. Zresztą węże trafiają się znacznie rzadziej niż jaszczurki. Grzybów tu niewiele, po grzyby trzeba iść do brzeziny, właśnie mam zamiar iść. Niczego w życiu tak nie kochałem, jak lasu z jego grzybami i jagodami, z jego żuczkami i ptaszkami, jeżykami i wiewiórkami, z jego tak miłą mi wilgotną wonią zetlałych liści. Nawet teraz, kiedy to piszę, czuję zapach naszej wiejskiej brzeziny: te wrażenia pozostają na całe życie.

Wtem wśród głębokiej ciszy jasno i wyraźnie usłyszałem krzyk: „Wilk biegnie!" Wrzasnąłem i nieprzytomny ze strachu, z głośnym krzykiem wybiegłem na polanę, wprost na orzącego chłopa.

Był to nasz chłop Mareusz. Nie wiem, czy jest takie imię, ale wszyscy mówili na niego Mareusz. Mógł mieć około pięćdziesiątki, silnie zbudowany, rosły, z mocno siwiejącą płową szeroką brodą. Znałem go, ale dotychczas nigdy prawie nie miałem sposobności z nim mówić.

Usłyszawszy mój krzyk, zatrzymał swoją klacz, a gdy z rozpędu uczepiłem się jedną ręką jego sochy, a drugą rękawa, zauważył, jak bardzo się boję.

Wilk biegnie! — krzyknąłem bez tchu. Podniósł głowę i mimo woli obejrzał się wokół, prawie mi uwierzywszy na moment.

Gdzie ten wilk?

Zawołał... Ktoś zawołał: „Wilk biegnie" — wybąkałem.

Coś ty, co ty mówisz, jaki wilk, przywidziało ci się. Skąd tu może być wilk! — mamrotał dodając mi otuchy. Ale ja się trząsłem jak liść i jeszcze mocniej wczepiłem się w jego kapotę. Musiałem być bardzo blady, bo patrzył na mnie z niespokojnym uśmiechem, widać lękając się o mnie.

A to ci się przeląkł, aj, aj, aj! — kiwał głową. — Nie bój się, synku. Biedny mały!

Wyciągnął rękę i nagle pogłaskał mnie po twarzy.

Nie bój się, Pan Jezus ma cię w swojej opiece, przeżegnaj się.

Ale ja się nie przeżegnałem. Kąciki moich ust drgały i to go musiało najwięcej uderzyć. Wyciągnął ostrożnie swój gruby, uwalany ziemią paluch o czarnym paznokciu i leciutko dotknął moich trzęsących się warg.

A to ci dopiero, aj, aj, aj — uśmiechnął się do mnie jakimś macierzyńskim przeciągłym uśmiechem. — Rany boskie, a to ci dopiero!

Zrozumiałem wreszcie, że wilka nie ma i że wołanie „Wilk biegnie" było wytworem mojej wyobraźni. Było zresztą zupełnie wyraźne, ale takie krzyki (nie tylko o wilkach) słyszałem już raz czy dwa razy w życiu, choć nikt nie krzyczał, i wiedziałem o tym. (Później wraz z dzieciństwem te halucynacje minęły).

To ja już pójdę — powiedziałem patrząc na niego pytająco i nieśmiało.

Idź, idź z Bogiem, będę patrzył za tobą. Już ja ciebie nie dam wilkowi! — dodał z tym swoim macierzyńskim uśmiechem. — Idź, idźże z Bogiem! — i przeżegnał mnie, i sam się przeżegnał.

Poszedłem oglądając się za siebie co parę kroków. Póki szedłem, Mareusz cały czas stał ze swoją kobyłką i patrzał za mną, kiwając mi głową, ilekroć się obejrzałem. Muszę wyznać, że było mi trochę wstyd, że się tak przestraszyłem, ale wciąż jeszcze bardzo bałem się wilka, dopóki nie dotarłem przeszedłszy przez parów do pierwszej stodoły. Wtedy strach mnie zupełnie opuścił, i nagle nie wiadomo skąd wpadł na mnie nasz podwórzowy pies Wilczek. Przy nim poczułem się już całkiem pewnie i obejrzałem się po raz ostatni za Mareuszem: jego twarzy już nie widziałem wyraźnie, ale czułem, że wciąż jeszcze tak samo łagodnie uśmiecha się do mnie i kiwa głową. Skinąłem mu ręką, on mi też i ruszył za swoją klaczą.

Wio, wio! — posłyszałem znów odległe wołanie, i klacz znów pociągnęła sochę.

Wszystko to nagle stanęło mi w pamięci, nie wiem czemu, ale z niezwykłą precyzją szczegółów. Raptem ocknąłem się i usiadłem na pryczy — pamiętam, czułem jeszcze na swojej twarzy łagodny uśmiech wspomnienia. Jeszcze chwilę wspominałem dalej.

Wtedy, po przyjściu do domu od Mareusza, nikomu nie opowiedziałem o swej „przygodzie". Cóż to zresztą za przygoda? I o Mareuszu także wnet zapomniałem. Spotykając go potem od czasu do czasu, nigdy z nim nie rozmawiałem nie tylko o wilku, lecz w ogóle o niczym — i nagle teraz, po dwudziestu latach, tu, na Sy berii, przypomniało mi się to spotkanie tak wyraźnie, z najdrobniejszymi szczegółami. A więc musiało zapaść w moją duszę niepostrzeżenie, samo przez się i mimo woli, i nagle powróciło wtedy, kiedy było trzeba: przypomniał mi się ten czuły, macierzyński uśmiech biednego chłopa pańszczyźnianego, jego znaki krzyża, kiwanie głową: „A to ci dopiero, przeląkł się mały!" A zwłaszcza ten jego gruby, uwalany ziemią paluch, którym łagodnie, z macierzyńską czułością dotknął moich dygocących warg. Oczywiście każdy inny też uspokoiłby dziecko, ale tu, w tym spotkaniu na odludziu, zdarzyło się jakby coś zupełnie innego: gdybym był jego własnym synem, nie mógłby spojrzeć na mnie wzrokiem jaśniejącym większą miłością. A kto go zmuszał do tego? Był naszym własnym chłopem pańszczyźnianym, a ja mimo wszystko jego paniczem; nikt się nie miał dowiedzieć, jak mnie przytulił, i wynagrodzić go za to. A może tak bardzo lubił dzieci? Bywają i tacy. Spotkanie zdarzyło się na odludziu, w szczerym polu, i tylko Bóg mógł widzieć z góry, jak głębokie i światłe uczucie, jak ludzka, jak subtelna, niemal kobieca czułość może wypełniać serce jakiegoś prostaka, zwierzęco ciemnego rosyjskiego chłopa, poddanego, który jeszcze wtedy nawet nie śnił, nie marzył o wyzwoleniu. Powiedzcie, czy nie to miał na myśli Konstanty Aksakow, mówiąc o wielkiej kulturze naszego ludu?

Więc teraz, zszedłszy z pryczy i rozejrzawszy się naokoło, pamiętam, poczułem nagle, że mogę patrzeć na tych nieszczęśliwych zupełnie inaczej — nagle jakimś cudem znikła z mego serca wszelka nienawiść. Poszedłem przed siebie wpatrując się w napotykane twarze. Oto chłop z ogoloną głową, z napiętnowaną twarzą, pijany, wrzeszczący swoją ochrypłą pijacką pieśń — przecież to też, być może, taki sam Mareusz, przecież nie mogę zajrzeć mu w serce!

Tego wieczoru spotkałem jeszcze raz M-ckiego. Nieszczęśliwy! Ten na pewno nie mógł mieć wspomnień o żadnych Mareuszach i żadnego innego poglądu na tych ludzi prócz: Je hais ces brigands! O tak, Polacy przeszli wtedy więcej od nas!

 

1876


STULETNIA

 

Dziś rano długo się guzdrałam — opowiadała mi parę dni temu jedna pani — i wyszłam z domu dopiero koło południa, a nazbierało się, jak na złość, mnóstwo spraw do załatwienia. Akurat na Mikołajowskiej miałem wstąpić w dwa miejsca, jedno niedaleko od drugiego. Po pierwsze do urzędu, i tuż przy bramie spotykam tę właśnie starowinkę, i taka mi się wydała stara, pochylona, z laseczką, ale jednak nie zorientowałam się, ile może mieć lat. Doszła do bramy i tu w kąciku usiadła sobie na ławeczce stróża, żeby odpocząć. Ja zresztą przeszłam obok niej i tylko mignęła mi w oczach.

Po jakichś dziesięciu minutach wychodzę z urzędu, a tam dwa domy dalej jest sklep, gdzie jeszcze w ubiegłym tygodniu zamówiłam buciki dla Soni, więc poszłam je odebrać przy sposobności, wtem widzę — staruszka siedzi teraz już przed tym domem, znów na ławeczce przy bramie — siedzi sobie i patrzy na mnie. Uśmiechnęłam się do niej, wstąpiłam do sklepu i odebrałam buciki. Trwało to może ze trzy — cztery minuty, potem poszłam dalej, w stronę Newskiego, a tu widzę — moja staruszka jest już koło trzeciego domu, też przy bramie, tylko nie na ławeczce, lecz na występie przycupnęła, bo ławki w tej bramie nie było. Mimo woli zatrzymałam się przy niej. Czemuż to, myślę sobie, siada przy każdym domu?

Zmęczyłaś się — mówię — staruszko?

Zmęczonam, kochana, wciąż jestem zmęczona. Myślę sobie: ciepło, słoneczko świeci, pójdę sobie do wnucząt na obiad.

To ty, babciu, idziesz na obiad?

Na obiad, kochana, na obiad.

Toż ty tak nigdy nie dojdziesz.

Dojdę, dojdę — ot, przejdę kawałeczek i odpocznę sobie, a potem wstanę i pójdę dalej.

Patrzę na nią i okropna mnie zdjęła ciekawość. Staruszka mała, schludna, odzież na niej stara, zniszczona; pewnie z mieszczan pochodzi, z laseczką; twarz blada, żółta — skóra i kości, usta bezbarwne — istna mumia, ale siedzi sobie, uśmiecha się, słonko wprost na nią świeci.

Co, babciu, chyba jesteś bardzo stara? — pytam jakby żartem.

Sto cztery lata, kochana, sto cztery latka mam dopiero — zażartowała. — A ty gdzie idziesz?

I patrzy na mnie — śmieje się, jakby się ucieszyła, że może z kimś porozmawiać, ale dziwna mi się wydała u stuletniej taka ciekawość — gdzie ja idę, jakby to było dla niej takie ważne.

Widzisz, babciu — zaśmiałam się i ja — wzięłam buciczki ze sklepu dla mojej córeczki, no i niosę je do domu.

A to ci maleńkie buciczki, masz małą córeczkę, co? To dobrze. Więcej dziatek nie masz?

I znowu się śmieje patrząc na mnie. Oczy mętne, prawie martwe, a jednak bije z nich jakiś ciepły blask.

Babciu, chcesz, dam ci piątkę, kupisz sobie bułeczkę — i podaję jej pięć kopiejek.

Co to, piątkę mi dajesz? No cóż, Bóg zapłać, wezmę tę twoją piątkę.

To masz, babciu, nie gniewaj się. — Wzięła. Widać, że nie żebrze, nie przyszło jej na to, nie — wzięła ode mnie tak ładnie, wcale nie jak jałmużnę, lecz jakby z grzeczności czy dobroci serca. A zresztą może nawet była zadowolona, bo któż się do takiej staruszki odezwie, a tu z nią nie tylko rozmawiają, lecz jeszcze się troszczą o nią życzliwie.

No, żegnaj — mówię — babciu. Obyś doszła szczęśliwie.

Dojdę, kochana, dojdę. Na pewno dojdę. A ty idź do swojej wnuczki — pomyliła się staruszka zapomniawszy, że mam córkę, nie wnuczkę — widać myślała, że każdy ma wnuki.

Poszłam i ja, obejrzałam się za nią ostatni raz: widzę, dźwignęła się z trudem, powoli, stuknęła laseczczką i powlokła się po ulicy. Pewnie jeszcze z dziesięć razy odpocznie po drodze, zanim dojdzie do swoich na obiad. Gdzie ona może chodzić na obiad? Taka dziwna staruszka.

 

Wysłuchałem tego samego ranka tej opowieści; zresztą, prawdę mówiąc, nie była to nawet opowieść — ot po prostu takie wrażenie przy spotkaniu ze stuletnią (w samej rzeczy, jak często zdarza się spotkać stuletnią, w dodatku o takiej pełni życia duchowego?) — i zupełnie zapomniałem o nim; dopiero późną nocą, przeczytawszy pewien artykuł w piśmie i odłożywszy to pismo, przypomniałem sobie nagle o tej staruszce i, sam nie wiem czemu, błyskawicznie dorysowałem sobie dalszy ciąg: jak to doszła do swoich na obiad — i powstał inny, może całkiem prawdopodobny obrazek.

Wnuki jej, a może i prawnuki, ale już tak za jednym zamachem nazywa ich również wnukami, to pewnie jacyś rzemieślnicy, rozumie się ludzie mający rodzinę, inaczej nie przychodziłaby do nich na obiad; mieszkają w suterenie, może dzierżawią balwiernię; ludzie zapewne niebogaci, a jednak odżywiają się jakoś i utrzymują porządek. Dobrnęła do nich zapewne dopiero koło drugiej. Nie spodziewali się jej, ale powitali, być może, dość życzliwie.

A, Maria Maksimowna, wejdź, wejdź, sługo Boża, prosimy bardzo.

Staruszka wchodzi uśmiechnięta, dzwonek przy drzwiach wejściowych długo jeszcze przenikliwie dźwięczy. Jej wnuczka pewnie jest żoną balwierza, a on sam to człowiek jeszcze niestary, może trzydziestokilkuletni, stateczny jak na swój fach, bo to fach lekkomyślny, i oczywiście w surducie wyszmelcowanym jak naleśnik, pewnie od brylantyny, bo ja wiem, nigdy nie widziałem „balwierza" wyglądającego inaczej — tak samo kołnierz surduta zawsze mają jakby umączony. Troje małych dzieci — chłopczyk i dwie dziewczynki — podbiegło natychmiast do prababci. Takie bardzo już stare staruszeczki prawie zawsze przyjaźnią się z dziećmi: same stają się bardzo podobne do dzieci, czasem nawet zupełnie. Siadła sobie staruszka. Gospodarz ma gościa: ni to interesant, ni to znajomy, coś koło czterdziestki, już się zabierał do wyjścia. No i siostrzeniec przyjechał w odwiedziny, chłopak może siedemnastoletni, stara się o pracę w drukarni. Staruszka przeżegnała się i siadła, patrzy na gościa:

Ale żem się zmęczyła. A kto to jest u was?

O mnie idzie? — odzywa się gość z uśmiechem. — Cóż to, Mario Maksimowna, nie poznajecie mnie? Toć zaprzeszłego lata wybieraliśmy się razem do lasu na opieńki.

Ach, to ty — znam cię, znam, prześmiewco. Ja ciebie pamiętam, tylko z nazwiska nie wiem, ktoś ty taki, ale ciebie pamiętam. Och, ale żem zmęczona!

No i czemuż to, Mario Maksimowna, staruszko czcigodna, wcale nie chcecie rosnąć? O to chciałem zapytać — żartuje gość.

A niech cię — śmieje się babcia, zresztą wyraźnie zadowolona.

Dobry człowiek ze mnie, Mario Maksimowna.

No, z dobrym to i miło porozmawiać. Och, tak mi jakoś duszno, matuchno. Paletko dla Sieriożeńki, widzę, już wykombinowaliście.

Wskazuje na siostrzeńca.

Siostrzeniec, rosły, tęgi chłopak, uśmiecha się całą gębą i przysuwa się bliżej. Ma na sobie nowiutkie popielate palto i jeszcze nie potrafi go obojętnie wkładać. Obojętność przyjdzie może dopiero za tydzień, a teraz co chwila patrzy na swoje wyłogi, na klapy

i w ogóle cały przegląda się w lustrze i czuje do siebie wielki respekt.

Obróć się — trajkocze żona balwierza. — Patrz, Maksimowno, jakieśmy mu paletko wyszykowali, sześć rubli kosztowało, co do grosza — taniej, mówił Prochorycz, teraz nawet zaczynać nie warto, sami, powiada, będziecie potem płakali gorzkimi łzami — no, a coś takiego jest nie do zdarcia. Widzisz, co za materia! No obróć się! Patrz, co za podszewka — żelazo! No obróćże się! Tak, tak, uciekają pieniążki, Maksimowno, poszły w świat nasze grosze.

Tak, matuchno, taka się teraz drożyzna zrobiła na świecie, że do niczego to niepodobne, lepiej nawet nie mów, nie denerwuj mnie — zauważyła z przejęciem Maksimowna, wciąż jeszcze nie mogąc odsapnąć.

No, już dość tego — przerywa pan domu — trzeba by coś przekąsić. Cóż to, widać tyś się porządnie zmachała, Maksimowno?

Zmachałam się, racja, dzionek taki ciepły, słoneczko — odwiedzę ich, myślę sobie... co będę leżeć po próżnicy. Och! Jedną panią spotkałam po drodze, młodziutką, trzewiki dzieciom kupiła. „Coś ty taka zmęczona, staruszko? — powiada. — Masz tu piątkę, kup sobie bułeczkę". To i wzięłam tę piątkę...

Babciu, babciu, odsapnij kapkę, coś ty się dziś tak zdyszała? — raptem z troską w głosie powiedział gospodarz.

Wszyscy patrzą na nią — nagle bardzo jakoś zbladła, usta jej całkiem zbielały. Ona też patrzy na wszystkich, ale jakoś mgliście.

No i... myślę sobie... pierniczków dzieciom... za piątkę...

I znów milknie, znów próbuje odetchnąć. Wszyscy nagle umilkli, na parę sekund.

Co ci, babciu? — pochylił się ku niej gospodarz. Ale babcia nie odpowiada. Znów milczenie przez parę sekund. Staruszka zrobiła się jakby jeszcze bledsza, twarz się raptem skurczyła. Oczy znieruchomiały, uśmiech zastygł na ustach. Patrzy przed siebie, ale jakby nie widzi.

Trza by po księdza! — odezwał się półgłosem gość.

Ale... czy nie za późno... — bełkocze gospodarz.

Babciu, babciu! — woła żona golarza w popłochu, ale babcia jest nieruchoma, tylko głowa jej chyli się w bok. W prawej ręce, leżącej na stole, zaciska swoją piątkę, lewa pozostała na ramieniu starszego prawnuczka Miszy, chłopca może sześcioletniego. Ten stoi bez ruchu i przygląda się babuni wielkimi, zdziwionymi oczami.

Skonała! — wolno, z powagą mówi gospodarz przeżegnawszy się i z pokłonem.

Otóż to właśnie! No bo widzę, przechyla się całkiem! — mówi gość załamującym się głosem; jest wstrząśnięty i ogląda się na wszystkich.

Boże wielki, coś takiego! Co teraz robić, Makarycz? Tam ją odstawimy, czy jak? — trajkocze z przejęciem zaskoczona gospodyni.

Gdzie tam — odpowiada statecznie pan domu. — Sami ją tu oporządzany, toż to twoja krewniaczka. A zawiadomić trzeba musowo.

Sto cztery latka, oho! — drepcze w miejscu gość, coraz bardziej przejęty. Nawet poczerwieniał z wrażenia.

Tak, mało co życia w niej było ostatnimi laty — jeszcze stateczniej zauważa gospodarz, szukając czapki i zdejmując płaszcz z haka.

A przecież dopiero co śmiała się, tak się cieszyła! Patrzcie, piątkę ma w ręce! Pierniczków, powiada, dla dzieci, och, dolo nasza, dolo!

No chodźmy już, Piotrze Stiepanyczu — przerywa gościowi gospodarz i obaj wychodzą.

Po takiej nieboszczce oczywiście nie płaczą. Sto cztery lata — „skonała bez boleści i przystojnie". Gospodyni posłała po sąsiadki do pomocy. Przybiegły w te pędy, niemal z przyjemnością usłyszały nowinę, zawodząc i pojękując. Przede wszystkim, rozumie się, nastawiono samowar. Dzieci ze zdumionymi minami stłoczyły się w kącie i patrzą stamtąd na martwą babunię. Misza będzie do końca życia pamiętał staruszkę — jak zmarła z ręką na jego ramieniu, no, a kiedy sam umrze, wtedy nikt już na całej ziemi nie wspomni, nie dowie się, że była kiedyś na świecie taka staruszka i dożyła do stu czterech lat, ale po co i jak — nie wiadomo. Zresztą na co pamiętać: przecież to wszystko jedno. Tak odchodzą miliony ludzi: żyją niepostrzeżenie i niepostrzeżenie umierają. Może tylko sam moment śmierci tych stuletnich starców i staruszek zawiera w sobie, coś wzruszającego, spokojnego, coś jakby nawet ważkiego i kojącego: sto lat dziwne jakieś wrażenie robi do dziś na człowieku. Niech Bóg błogosławi życie i śmierć prostych dobrych ludzi.

Ot, taki sobie lekki obrazek bez fabuły. Doprawdy, postanowi człowiek powtórzyć coś ciekawego z zasłyszanych w ciągu miesiąca opowieści, ale gdy przystąpi do pracy, to akurat albo nie wolno, albo jest nie na temat, albo „nie mów wszystkiego, o czym wiesz", tak że w końcu zostają same tylko rzeczy bez fabuły...

 

1876


POTULNA

OPOWIADANIE FANTASTYCZNE

 

OD AUTORA

 

Zechcą mi czytelnicy wybaczyć, że tym razem zamiast Dziennika w jego zwykłej postaci daję tylko opowieść, ale naprawdę zabrała mi większą część miesiąca. W każdym razie proszę czytelników o pobłażliwość.

A teraz, co do samego opowiadania. Określiłem je jako „fantastyczne", mimo że uważam je za wysoce prawdziwe. Lecz element fantastyki jest tu istotnie, i to w samej formie opowiadania, co też uważam za konieczne wyjaśnić na wstępie.

Rzecz w tym, że nie jest to ani opowiadanie, ani pamiętnik. Proszę sobie wyobrazić męża, który ma przed sobą na stole zwłoki żony, samobójczyni: kilka godzin temu wyskoczyła oknem. Jest wzburzony, nie zdążył jeszcze skupić myśli. Chodzi po mieszkaniu i usiłuje zrozumieć, co się stało, „skupić myśli w jednym punkcie". W dodatku jest to niepoprawny hipochondryk, z gatunku tych, co to rozmawiają sami ze sobą. No i rozmawia sam ze sobą, opowiada o tym, co się stało, próbuje to sobie wyjaśnić. Mimo pozornej konsekwencji relacji raz po raz popada w sprzeczność zarówno logiczną, jak uczuciową. Usprawiedliwia się i oskarża żonę, i zbacza z tematu snując różne dygresje; a w tym wszystkim jest i przyziemność myśli i serca, i głębokie uczucie. Stopniowo, krok po kroku, rzeczywiście wyjaśnia sobie rzecz całą i skupia „myśli w jednym punkcie". Szereg rozbudzonych wspomnień nieodparcie przywodzi go w końcu ku prawdzie, a prawda nieodparcie uszlachetnia jego umysł i serce. Pod koniec zmienia się nawet ton opowieści w porównaniu z jej chaotycznym początkiem. Prawda objawia się nieszczęsnemu dość jasno i wyraziście, przynajmniej dla niego samego.

Taki jest temat. Oczywiście proces opowiadania trwa kilka godzin, z przerwami i wtrętami, w formie dość chaotycznej: narrator to mówi do siebie, to znów zwraca się jakby do niewidzialnego słuchacza, do jakiegoś sędziego. Tak zresztą bywa zawsze w rzeczywistości. Gdyby mógł go podsłuchać stenograf i wszystko od razu zapisać, zapis byłby nieco bardziej chropawy, mniej gładki niż u mnie, lecz wydaje mi się, że proces psychologiczny pozostałby chyba ten sam. Otóż właśnie to założenie o notującym wszystko stenografie (po którym ja bym opracował zapis) jest tym, co nazywam w tej opowieści pierwiastkiem fantastycznym. Ale coś w pewnej mierze podobnego stosowano już nieraz w literaturze: na przykład Wiktor Hugo w swoim arcydziele Ostatni dzień skazańca użył prawie takiego samego chwytu i choć nie wprowadził stenografa, dopuścił się jeszcze większego nieprawdopodobieństwa zakładając, że człowiek skazany na śmierć może (i ma czas) prowadzić notatki w ostatnim dniu życia, w ostatniej godzinie, ba — dosłownie w ostatniej minucie. Ale gdyby sobie na tę fantazję nie pozwolił, nie powstałby w ogóle utwór — najrealniejszy, najprawdziwszy ze wszystkich, jakie napisał.


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

I

KIM BYŁEM JA, A KIM ONA

 

...Póki jeszcze tu jest — wszystko dobrze: podchodzę i patrzę co chwila, ale gdy ją jutro zabiorą — jakże zostanę sam jeden? Teraz jest w salonie na stole, zsunęliśmy dwa stoliki do kart, a trumna będzie jutro, biała, biały atłas, a zresztą nie o tym miałem... Ja wciąż chodzę i chcę coś zrozumieć. Już od sześciu godzin usiłuję zrozumieć, ale wciąż nie mogę się skupić. W tym właśnie rzecz, że wciąż chodzę i chodzę, i chodzę... To było tak. Po prostu opowiem po kolei, porządnie. (Porządek!) Proszę państwa, nie jestem w ogóle literatem, bynajmniej, i wy to widzicie, ale niech tam, opowiem tak, jak sam to rozumiem. To właśnie jest tak okropne!

Więc jeżeli was to interesuje, to znaczy, jeżeli mam zacząć od samego początku — po prostu przychodziła wtedy do mnie zastawiać rzecz, aby mieć pieniądze na opłacanie anonsów w „Głosie", że niby tak a tak, guwernantka przyjmie kondycję, może wyjechać lub przychodzić na lekcje do domu, itd., itp. Tak było na samym początku i nie odróżniałem jej naturalnie od innych: przychodzi jak wszyscy, i tak dalej. Ale potem zacząłem odróżniać. Była taka szczuplutka, blondyneczka, średniego wzrostu, wobec mnie zawsze jakaś niezręczna, jakby zmieszana (pewnie była taka wobec wszystkich obcych, a ja, ma się rozumieć, byłem dla niej taki sam jak każdy inny, oczywiście nie jako zastawnik, lecz jako człowiek). Otrzymawszy pieniądze, od razu w tył zwrot i wychodzi. I zawsze w milczeniu. Inni to się sprzeczają, proszą, targują się, żeby więcej uzyskać, ona — nie, weźmie, ile dam... Zdaje się, że coś plączę... Aha, przede wszystkim zaskoczyły mnie jej rzeczy: srebrne pozłacane kolczyki, jakiś lichy medalionik — takie groszowe drobiazgi. Sama zresztą wiedziała, że są warte grosze, ale wyczytałem z jej twarzy, że dla niej są bardzo cenne — i w istocie było to wszystko, co jej zostało po rodzicach, potem się dowiedziałem. Raz tylko pozwoliłem sobie na uśmiech na widok jej rzeczy. Ja sobie na to, uważacie państwo, nigdy nie pozwalam, wobec klientów zachowuję się po dżentelmeńsku: mówię mało, uprzejmie i surowo. „Surowo, surowo i surowo". Ale pozwoliła sobie raptem przynieść resztki (dosłownie resztki) jakiejś starej zajęczej salopki — i wypsnęło mi się coś w rodzaju żartu. Boże, jak się żachnęła! Oczy ma wielkie, niebieskie, pełne zadumy, ale — jakże się zaiskrzyły! Lecz nie rzekła słowa, zabrała swoje „resztki" i — poszła. Wtedy właśnie dostrzegłem ją po raz pierwszy w szczególny sposób i pomyślałem o niej coś w tym rodzaju, to znaczy coś właśnie w szczególnym rodzaju. Aha, pamiętam jeszcze jedno wrażenie, a właściwie, prawdę mówiąc, główne wrażenie, po prostu syntetyczne: mianowicie, że jest strasznie młoda, tak młodziutka, jakby miała dopiero czternaście lat. A przecież miała już wtedy prawie szesnaście, bez trzech miesięcy. A zresztą nie to chciałem powiedzieć, wcale nie na tym polegała owa synteza. Nazajutrz znów przyszła. Dowiedziałem się potem, że była z tą salopką u Dobronrawowa i u Mozera, ale ci oprócz złota niczego nie przyjmują i nawet z nią gadać nie chcieli. Ja natomiast przyjąłem od niej kiedyś kameę (ot, takie byle co) — a po chwili sam się zdziwiłem: ja przecież także nie przyjmuję nic oprócz złota i srebra, a od niej raptem wziąłem kameę. Była to wtedy druga myśl o niej, pamiętam.

Tym razem, to znaczy po Mozerze, przyniosła bursztynowy munsztuk — ot, taki sobie drobiazg dla amatora, dla nas też bez wartości, bo my uznajemy tylko złoto. Ponieważ było to po wczorajszym buncie, przyjąłem ją surowo. Surowość u mnie oznacza oschłość. A jednak wręczając jej dwa ruble nie wytrzymałem i oświadczyłem z niejaką irytacją: „Robię to tylko dla pani, bo Mozer nie przyjąłby czegoś takiego". Słowo „dla pani" wypowiedziałem ze szczególnym naciskiem, i to właśnie w pewnym sensie. Byłem zły. Znów się żachnęła usłyszawszy te słowa, ale nic nie powiedziała, nie rzuciła pieniędzy, przyjęła — co znaczy bieda! Ale jak się żachnęła! Zrozumiałem, żem dotknął boleśnie. A gdy wyszła, zadałem sobie nagle pytanie: „Czyżby zwycięstwo nad nią warte było dwa ruble?" Cha, cha, cha! Pamiętam, że zadałem sobie właśnie to pytanie dwa razy: „Czy było warte? Czy było warte?" I śmiejąc się odpowiedziałem sobie na nie twierdząco. O, bardzo mnie to wtedy ubawiło. Ale nie to brzydkie uczucie: zrobiłem to rozmyślnie, w określonym celu: chciałem ją wystawić na próbę, bo nagle zaświtał mi w związku z nią pewien pomysł. Była to moja trzecia szczególna myśl o niej.

...No i właśnie od tej chwili wszystko się zaczęło. Naturalnie od razu postarałem się dowiedzieć o niej wszystkiego pośrednio i oczekiwałem jej przyjścia z wielką niecierpliwością. Przewidywałem, że wkrótce się zjawi. Kiedy przyszła, wszcząłem uprzejmą rozmowę z niezwykłym ugrzecznieniem. Jestem przecież nieźle wychowany i mam dobre maniery. Hm! Wtedy się domyśliłem, że jest dobra i potulna. Dobrzy i potulni ludzie nie opierają się długo i jeśli nawet nie są skłonni do zwierzeń, od rozmowy nie potrafią się wykręcić ani rusz, odpowiadają skąpo, ale bądź co bądź odpowiadają, im dalej, tym więcej, byle się nie zniechęcać, jeżeli nam zależy. Ma się rozumieć, sama niczego mi wtedy nie wyjaśniła. Potem dopiero dowiedziałem się o „Głosie" i o wszystkim. Ogłaszała się wtedy rozpaczliwie, z początku, rozumie się, ambitnie: tak a tak, „guwernantka przyjmie kondycję, zgodzi się na wyjazd, oferty przysyłać listem poleconym", a potem „przyjmie wszelkie warunki, zgodzi się udzielać korepetycji i do towarzystwa, i zajmować się gospodarstwem, i pielęgnować chorą osobę, i szyć umie" itd. — znane rzeczy! Oczywiście wszystko to dodawano w ogłoszeniu w różnych wariantach, a pod sam koniec, kiedy sytuacja stała się rozpaczliwa, to nawet „bez pensji, za samo utrzymanie". I cóż — nie znalazła posady! Postanowiłem ją wtedy wypróbobować po raz ostatni: biorę nagle dzisiejszy „Głos" i pokazuję jej anons: „Młoda osoba, sierota, szuka posady guwernantki do małych dzieci, najchętniej u starszego wdowca. Może pomóc w prowadzeniu domu".

O, widzi pani, ta się dziś ogłosiła, a do wieczora na pewno znajdzie miejsce. Tak się trzeba ogłaszać!

Znów się żachnęła, znów oczy się zaiskrzyły, w tył zwrot i już jej nie było. Bardzo mi się to spodobało. Zresztą byłem już wtedy całkiem pewien swego i nie obawiałem się wiedząc, że przecież munsztuków nikt nie przyjmie, tym bardziej że już nie miała nawet munsztuków. No i faktycznie, na trzeci dzień przychodzi bledziutka, wzburzona — domyśliłem się, że coś musiało zajść w domu, i rzeczywiście zaszło. Zaraz powiem, co zaszło, ale teraz chcę tylko opowiedzieć, jak to nagle zadałem szyku i urosłem w jej oczach. Taki raptem zamiar powziąłem. Chodzi o to, że przyniosła ten obraz (zdecydowała się przynieść)... Ach, słuchajcie, słuchajcie! Teraz to się już naprawdę zaczęło, bo przedtem jakoś tylko krążyłem... Chodzi o to, że teraz chcę to wszystko sobie przypomnieć, każdy drobiazg, najdrobniejszy szczegół. Wciąż chcę skupić myśli w jednym punkcie i — nie mogę, bo ciągle te szczegóły, szczególiki, drobiazgi...

Obraz Matki Boskiej, Matka Boska z Dzieciątkiem — familijny, antyczny, w srebrnym pozłacanym ornacie, wart — no, ze sześć rubli wart. Widzę, że jej bardzo zależy na tym obrazie — zastawia cały, nie zdejmując ornatu. Mówię do niej:

Lepiej byłoby zdjąć ornat, a obraz zabrać, bo obraz to jednak jakoś nie tego...

A co, to jest zakazane?

Ach, nie o to chodzi, ale chyba dla pani samej...

No to proszę zdjąć.

Wie pani co, nie będę zdejmował, ale postawię tam, w ołtarzyku — powiedziałem po namyśle — obok innych obrazów, pod lampką (u mnie zawsze, od chwili otwarcia kasy, paliła się lampka oliwna), i proszę po prostu wziąć dziesięć rubli.

Nie potrzebuję dziesięciu, niech pan da pięć, na pewno wykupię.

Nie chce pani dziesięciu? Obraz wart jest tyle — dodałem zauważywszy, że oczęta jej znów zaiskrzyły się. Milczała. Wręczyłem jej pięć rubli.

Nie trzeba nikim gardzić, sam byłem w takich opałach, nawet w jeszcze gorszych, i jeżeli widzi mnie pani teraz przy takim zajęciu... to po tym wszystkim, co zniosłem...

Mści się pan na społeczeństwie? Tak? — przerwała mi nagle z dość zjadliwą ironią, w której było zresztą sporo pobłażliwości (to znaczy nie był to przytyk osobisty, bo na pewno nie odróżniała mnie wtedy od innych, tak iż zabrzmiało to prawie nieszkodliwie). „Aha — pomyślałem — takie z ciebie ziółko, nowomodny charakterek".

Widzi pani — odparłem pół żartem, pół tajemniczo: — „Jam jest tej siły cząstką drobną, co zawsze złego chce — i zawsze sprawia dobro"...

Spojrzała na mnie szybko i z wielkim zaciekawieniem, bardzo zresztą dziecinnym.

Chwileczkę... Co to za myśl? Skąd to jest? Już to chyba słyszałam...

Niech się pani nie głowi, tymi słowami przedstawia się Mefistofeles Faustowi. Czytała pani Fausta"?

Nie... nieuważnie.

A więc w ogóle pani nie czytała. Trzeba przeczytać. Ale znów widzę na pani ustach ironiczny uśmiech. Proszę mnie nie posądzać o taki brak smaku, że dla upiększenia roli zastawnika przedstawiam siebie jako Mefistofelesa. Zastawnik zastawnikiem zostanie. Wiadoma rzecz.

Jaki pan dziwny... Wcale nie chciałam tego powiedzieć...

Miała ochotę powiedzieć: „Nie spodziewałam się, że pan jest wykształconym człowiekiem", ale nie powie działa, ja jednak wiedziałem, że to pomyślała. Ogromnie jej zaimponowałem.

Widzi pani — zauważyłem — na każdym polu można czynić dobrze. Oczywiście nie mówię o sobie, nic dobrego, powiedzmy, nie robię, ale...

Oczywiście można dobrze czynić w każdym miejscu — powiedziała obrzuciwszy mnie szybkim, przenikliwym spojrzeniem. — Właśnie w każdym miejscu — dodała raptem.

O, ja pamiętam, wszystkie te chwile pamiętam! I chcę jeszcze dodać, że kiedy ta młodzież, ta kochana młodzież, chce powiedzieć coś mądrego i głębokiego, to zbyt szczerze i naiwnie odmaluje się na ich twarzy, że „widzisz, bracie, mówię ci oto coś mądrego i głębokiego" — ale nie z próżności to czyni, jak my, lecz widać od razu, że sama ogromnie ceni to wszystko i wierzy głęboko i poważa, i myśli, że my to poważamy tak samo jak ona. Ach, ta szczerość! Tym właśnie nas rozbrajają. A u niej jakież to było urocze!

Pamiętam, niczego nie zapomniałem! Kiedy poszła, od razu postanowiłem. Tego samego dnia poszedłem po raz ostatni na zwiady i dowiedziałem się o niej wszystkiego bez wyjątku, teraz już o jej obecnym życiu; o poprzednim wiedziałem już wszystko od Łukierii, która wtedy u nich służyła i którą przekupiłem parę dni wcześniej. To, czego się dowiedziałem, było tak straszne, że w ogóle nie rozumiałem, jak mogła śmiać się przed chwilą i interesować słowami Mefistofelesa, będąc w tak okropnej sytuacji. Ale — taka jest młodzież! Tak właśnie pomyślałem o niej wtedy z dumą i radością, bo jest w tym wszakże i wielkoduszność: widzicie, stoję nad brzegiem przepaści, a jednak wielkie słowa Goethego jaśnieją. Młodość jest zawsze, bo daj odrobinkę i bodaj w nieodpowiednim kierunku, wielkoduszna. Chociaż właściwie mówię tylko o niej jednej. A przede wszystkim patrzyłem już wtedy na nią jak na moją i nie wątpiłem o swej potędze. Wiecie państwo, to wysoce lubieżna myśl, kiedy się już nie wątpi.

Ale cóż to się ze mną dzieje? Jeżeli tak pójdzie dalej, kiedyż skupię to wszystko w jednym punkcie? Prędzej, prędzej — przecież nie o to chodzi, o Boże!

 

II

OŚWIADCZYNY

 

Wszystko bez wyjątku", czego się dowiedziałem o niej, da się streścić w paru słowach: jej rodzice zmarli już dawno, przed trzema laty, i wtedy zamieszkała u niepoczciwych ciotek. Właściwie to za mało powiedzieć o nich niepoczciwe. Jedna z ciotek to wdowa obarczona liczną rodziną — sześcioro dzieci, sam drobiazg. Druga panna, stara, wstrętna. Obie wstrętne. Ojciec jej był urzędnikiem, ale z kancelistów, szlachcicem tylko z nominacji — słowem, wszystko mi sprzyjało. Zjawiłem się jakby z wyższego świata: byłem przecież bądź co bądź dymisjonowanym sztabskapitanem świetnego pułku, rodowitym szlachcicem, człowiekiem niezależnym itd., no a kasa pożyczkowa w ciotkach mogła budzić tylko szacunek. Była u ciotek trzy lata w niewoli, ale mimo to zdała gdzieś egzamin — zdołała zdać, udało jej się zdać mimo stałej bezlitosnej harówki — a to przecież świadczyło o dążeniu do czegoś wyższego, wzniosłego! Bo i czemu chciałem się żenić? A zre sztą, do diabła ze mną, o tym później... I czy w ogóle o to chodzi! — Dzieci ciotczyne uczyła, szyła bieliznę, a pod koniec nie tylko szyła, lecz z tymi jej płucami nawet podłogi szorowała. A one ją biły po prostu, każdy kęs wymawiały. Doszło do tego, że miały zamiar ją sprzedać. Tfu! opuszczam ohydne szczegóły... Później opowiedziała mi wszystko dokładnie.

Wszystko to obserwował przez cały rok sąsiad, gruby sklepikarz, ale nie jakiś tam zwyczajny sklepikarz, lecz właściciel dwóch sklepów kolonialnych. Zdążył już dwie żony wykończyć i szukał trzeciej, no i ją właśnie sobie wypatrzył: spokojna, myślał pewnie, wyrosła w biedzie, a ja się żenię ze względu na moje sieroty. W istocie miał sieroty. Posłał swaty, zaczął omawiać rzecz z ciotkami, w dodatku miał pięćdziesiąt lat. Oczywiście była w rozpaczy. No i wtedy zaczęła przychodzić do mnie w związku z ogłoszeniami w gazecie. Wreszcie zaczęła błagać ciotki, żeby jej dały odrobinę czasu do namysłu. Dały jej tę odrobinę, ale tylko raz, drugi raz już nie dały, zadręczały ją wymówkami: „Same nie mamy co do ust włożyć, nie trzeba nam dodatkowej gęby". Wiedziałem już o tym wszystkim, a po tym, co się stało rano, zdecydowałem się ostatecznie. Wieczorem tego dnia przyjechał kupiec, przywiózł ze sklepu funt cukierków za pół rubla. Ona z nim siedzi, a ja wywołałem z kuchni Łukierię i kazałem jej szepnąć, że czekam w bramie i chcę z nią pomówić w bardzo pilnej sprawie. Byłem z siebie zadowolony. W ogóle przez cały tamten dzień byłem niezwykle zadowolony.

No i zaraz tam, w bramie, w obecności Łukierii, oświadczyłem jej — zdumionej już tym, że ją wywołałem — że będę sobie poczytywał za szczęście i za szczyt... Po drugie: żeby się nie dziwiła tej formie i że w bramie, bo człowiek ze mnie szczery, no i wiem, jak się rzeczy mają. Nie kłamałem — jestem szczery. Ach, do licha z tym... A mówiłem nie tylko przyzwoicie, to znaczy prezentując się jako człowiek z wychowaniem, lecz i oryginalnie, a to przecież najważniejsze. Cóż, czy to zbrodnia przyznać się do tego? Chcę siebie sądzić — i sądzę. Muszę mówić pro i contra — i mówię. Później też wspominałem to z lubością, chociaż to głupie: po prostu oświadczyłem wtedy bez najmniejszego zakłopotania, że po pierwsze nie jestem specjalnie uzdolniony, niespecjalnie mądry, dość przeciętny egoista (pamiętam to wyrażenie, wymyśliłem je sobie wtedy po drodze i byłem z niego bardzo zadowolony) i że bardzo, ale to bardzo możliwe, że mam wiele innych niemiłych cech. Wszystko to zostało powiedziane ze szczególnego rodzaju dumą — wiadomo, jak się mówi takie rzeczy. Oczywiście starczyło mi taktu, żeby uczciwie wymieniwszy moje wady, nie zabrać się do wyliczania zalet: „że niby w zamian mam to i owo". Widziałem, że na razie ona jeszcze strasznie się boi, ale nie złagodziłem niczego — więcej, widząc, że się boi, rozmyślnie podkreśliłem: powiedziałem bez ogródek, że głodu nie zazna, ale strojów, teatrów, balów — o, tego nie będzie, chyba że w przyszłości, kiedy osiągnę swój cel. Ten surowy ton mnie naprawdę upajał. Dodałem, też jakby mimochodem, że jeżeli zajmuję się czymś takim, to znaczy prowadzę tę kasę, to mam w tym pewien określony cel, bo jest pewna okoliczność... Przecież miałem prawo tak mówić: rzeczywiście miałem taki cel i była taka okoliczność. Chwileczkę, proszę państwa, sam przez całe życie nienawidziłem tej kasy pożyczkowej, ale wszak w istocie, choć to śmieszne mówić do siebie samego zagadkowymi zdaniami — przecież „mściłem się na społeczeństwie", naprawdę, naprawdę, naprawdę! Tak iż jej ironiczna uwaga tego rana o mojej „zemście" była niesprawiedliwa. To jest, widzicie państwo, gdybym powiedział jej wprost te słowa: „Tak, mszczę się na społeczeństwie", roześmiałaby się jak z rana i wypadłoby to w samej rzeczy śmiesznie. No a taką pośrednią aluzją, rzucając zagadkowe zdanie, okazało się, można podziałać na wyobraźnię. W dodatku niczego się już wtedy nie bałem: wiedziałem przecież, że gruby sklepikarz jest dla niej bądź co bądź wstrętniejszy ode mnie i że ja, stojąc tu w bramie, jestem zbawcą. Rozumiałem to przecież. O, podłość człowiek szczególnie dobrze rozumie! Ale czy to jest podłość? Jakże tu sądzić człowieka? Czyż już wtedy jej nie kochałem?

Chwileczkę: oczywiście nie napomknąłem jej wtedy ani słowem o dobrodziejstwie, przeciwnie, wręcz przeciwnie : „że niby to ja muszę być wdzięczny, nie pani". Tak iż nawet to wyraziłem słowami, nie mogłem się powstrzymać, i pewnie wypadło to głupio, bo dostrzegłem przelotny skurcz na jej twarzy. Ale w sumie stanowczo wygrałem. Chwileczkę, jeżeli już mam tę ohydę wywlekać, przypomnę także ostatnie świństwo: gdy tak stałem, chodziło mi po głowie: jesteś wysoki, zgrabny, dobrze ułożony — i wreszcie, mówiąc bez fanfaronady, całkiem przystojny. Takie to myśli snuły się w moim mózgu. Ma się rozumieć, zaraz w bramie powiedziała mi tak. Ale... ale muszę dodać, że w tejże bramie długo się namyślała, zanim powiedziała tak. Zamyśliła się do tego stopnia, że aż spytałem: „No i co?" — nie wytrzymałem i spytałem takim dziarskim tonem, z naciskiem: „No i co?" — z ironicznym szacunkiem.

Proszę zaczekać, zastanawiam się.

I taką poważną miała twarzyczkę, taką — że już wtedy mogłem był wyczytać! A ja się czułem dotknięty: „Czy to możliwe — myślałem — że wybiera między mną a kupcem?" Ach, wtedy jeszcze nie rozumiałem! Niczego jeszcze nie rozumiałem! Do dzisiaj nie rozumiałem! Pamiętam, Łukieria wybiegła za mną, kiedy już odchodziłem, zatrzymała mnie na ulicy i rzekła zdyszana: „Bóg zapłać, że pan bierze naszą kochaną panienkę, tylko proszę jej tego nie mówić, bo ona jest dumna".

A dumna! Właściwie to lubię dumne osóbki. Dobre są zwłaszcza wtedy, kiedy... ano, kiedy już nie wątpimy o naszej władzy nad nimi, co? O, podły, niezręczny człowieku! Ach, jakiż byłem zadowolony! A wiecie państwo, kiedy tak stała zamyślona w bramie, zanim powiedziała mi tak, a ja się dziwiłem — czy wiecie, że mogła nawet pomyśleć: „Jeżeli i jedno, i drugie jest nieszczęściem, czy nie lepiej wybrać od razu najgorsze, to znaczy grubego sklepikarza — niech po pijanemu czym prędzej zatłucze na śmierć!" Co? Jak sądzicie, mogło jej to przyjść do głowy?

Ale i teraz nie rozumiem, nawet teraz nic nie rozumiem! Powiedziałem przed chwilą, że mogła tak pomyśleć: a gdyby tak z dwojga nieszczęść wybrać gorsze, czyli kupca? Ale kto był dla niej wtedy gorszy — ja czy kupiec? Kupiec czy zastawnik cytujący Goethego? To jeszcze pytanie! Jakie pytanie? Tego też nie rozumiesz: odpowiedź leży na stole, a ty powiadasz — pytanie! A, do diabła ze mną! Wcale nie o mnie idzie... Zresztą, co mi teraz do tego, czy idzie o mnie, czy nie o mnie? Tego to już w ogóle nie mogę rozstrzygnąć. Trzeba by się położyć. Głowa boli...


III

NAJSZLACHETNIEJSZY Z LUDZI, ALE SAM W TO NIE WIERZĘ

 

Nie, nie zasnąłem. Skąd, cały czas coś pulsuje w głowie. Chce to wszystko zrozumieć, całą tę ohydę. O, co za ohyda! O, z jakiego błota ją wtedy wyciągnąłem! Przecież powinna to była zrozumieć, docenić mój postępek! Podobały mi się też różne myśli, na przykład, że ja mam czterdzieści jeden, a ona zaledwie szesnaście. To mnie upajało, to poczucie nierówności, bardzo to rozkoszne, ach! bardzo.

Chciałem właściwie urządzić ślub à l'anglaise, czyli tylko we dwoje, najwyżej z dwojgiem świadków, z których jednym byłaby Łukieria, a potem od razu do pociągu, ot, choćby do Moskwy (tam miałem akurat coś do załatwienia), do hotelu, na jakieś dwa tygodnie. Sprzeciwiła się, nie zgodziła, i byłem zmuszony złożyć oficjalną wizytę jej ciotkom jako krewnym, od których ją biorę. Ustąpiłem, i ciotkom zostały okazane należyte względy. Dałem nawet tym kreaturom po sto rubli i obiecałem, że dam jeszcze, naturalnie jej o tym nie wspominając, żeby nie martwić jej nikczemnością tej atmosfery. Ciotki od razu się zrobiły, że do rany przyłóż. Była także różnica zdań co do wyprawy: nic nie miała, prawie dosłownie nic, ale niczego nie chciała. Jednak udało mi się ją przekonać, że w ogóle bez niczego — nie można, i sam załatwiłem wyprawę, bo i któż by coś dla niej załatwił? No, ale do diabła ze mną. Różne swoje poglądy zdążyłem jej jednak już wtedy przedstawić, żeby przynajmniej wiedziała. Może się nawet zbytnio z tym pośpieszyłem. Przede wszystkim ona zaraz na początku, mimo że się starała hamo wać, rzucała mi się niemal na szyję; kiedy przyjeżdżałem wieczorami, witała mnie z zachwytem, opowiadała tym swoim dziecinnym szczebiotem (uroczym szczebiotem niewinności!) całe swoje dzieciństwo, o domu rodzinnym, o ojcu i matce. Ale ja ten entuzjazm od razu zgasiłem. Na tym właśnie polegał mój system. Na zachwyty odpowiadałem milczeniem, oczywiście życzliwym... ale mimo to prędko dostrzegła, że jest między nami różnica i że jestem zagadką. A ja właśnie starałem się być zagadkowy. Przecież całe to głupstwo popełniłem może po to właśnie, żeby zadać zagadkę! Przede wszystkim oschłość — pod tym znakiem wprowadziłem ją do swego domu. Słowem, mimo że byłem wtedy zadowolony, stworzyłem cały system. O, powstał sam z siebie, bez żadnego silenia się z mojej strony. A i nie można było inaczej, musiałem stworzyć ten system z konieczności — czemuż ja siebie szkaluję doprawdy! Był to cały system. Nie, posłuchajcie, skoro już trzeba sądzić człowieka, to pod warunkiem, że się zna sprawę... Słuchajcie!

Jak by tu zacząć, bo to jest bardzo trudne. Kiedy się zaczynamy usprawiedliwiać — pojawiają się trudności. Widzicie bo: młodzież na przykład pogardza pieniędzmi — więc położyłem od razu nacisk na pieniądze. Taki nacisk, że zaczęła stopniowo milknąć. Otwierała szeroko oczy, słuchała, patrzyła — i milkła. Bo, widzicie, młodzież jest wielkoduszna, oczywiście dobra młodzież, wielkoduszna i porywcza, ale niezbyt tolerancyjna, niech no tylko coś będzie nie po jej myśli — już się zjawia pogarda. A ja chciałem szerszych poglądów, chciałem zaszczepić tolerancję wprost w serce, w najgłębsze przekonania, nieprawdaż? Wezmę najpospolitszy przykład: jak miałem na przykład wy tłumaczyć swoją kasę pożyczkową takiemu charakterowi? Ma się rozumieć, nie zacząłem wprost, bo wyglądałoby, że błagam o wyrozumiałość dla tej kasy pożyczkowej, a ja, że tak powiem, działałem za pomocą dumy, mówiłem prawie milczkiem. O, jestem mistrzem w mówieniu milczkiem, całe swoje życie przegadałem w milczeniu, całe tragedie przeżyłem sam ze sobą w milczeniu. Ach, wszak i ja byłem nieszczęśliwy! Byłem odtrącony przez wszystkich, odtrącony i zapomniany, ale o tym nikt a nikt nie wie. I raptem ta szesnastolatka nazbierała informacji o mnie od podłych ludzi i myślała, że wie wszystko, a tymczasem to, co najskrytsze, zostało w sercu tylko jednego człowieka! Ja wciąż milczałem, zwłaszcza z nią milczałem, aż do wczorajszego dnia — a dlaczego milczałem? A z dumy. Chciałem, żeby się dowiedziała sama, beze mnie, ale już nie z opowiadań nikczemników, lecz żeby się sama domyśliła tego człowieka i pojęła go! Wprowadzając ją do swego domu, chciałem całkowitego szacunku. Chciałem, żeby klęczała przede mną za moje cierpienia — zasługiwałem na to. O, ja zawsze byłem dumny, zawsze chciałem mieć wszystko lub nic! Właśnie dlatego, że nie chciałem połowicznego szczęścia, lecz całkowitego — właśnie dlatego musiałem wtedy tak postąpić: żeby sama się domyśliła i oceniła! Bo, nieprawdaż, gdybym zaczął się przed nią tłumaczyć i podpowiadać, przymilać się i upominać o szacunek — byłoby to tym samym, co żebranie. A zresztą... a zresztą po co ja o tym mówię!

Och, jakież to głupie, głupie i jeszcze raz głupie! Bez ogródek i bezlitośnie (podkreślam, bezlitośnie) wytłumaczyłem jej wtedy w paru słowach, że wielkoduszność młodzieży jest piękna, ale — nic niewarta. A dlaczego niewarta? A dlatego, że łatwo im przyszła, spadła z nieba, że są to, że tak powiem, „pierwsze wrażenia egzystencji", ale zobaczymy, jak będziecie wyglądali w praktycznym życiu! Tania wielkoduszność jest zawsze łatwa, nawet oddać życie — nawet i to nie za drogo kosztuje, bo to tylko krew kipi z nadmiaru sił, z namiętnego dążenia do piękna! Ale weźmy dzieło wielkoduszne, trudne, ciche, niedosłyszalne, bez blasku, na które się rzuca potwarz, w którym jest dużo ofiary i ani kropli chwały — w którym ty, wzniosły człowieku, uchodzisz wobec wszystkich za szubrawca, mimo że jesteś najuczciwszym człowiekiem na ziemi — ano spróbujcie udźwignąć takie dzieło — nie, łaskawcy, odmówicie! A ja — ja przez całe życie nic tylko dźwigałem takie dzieło.

Z początku spierała się, i to jak, a potem zaczęła milknąć, nawet całkiem umilkła, tylko oczy szeroko otwierała słuchając, takie wielkie, uważne. I... i prócz tego zobaczyłem nagle uśmiech — nieufny, niemiły, niedobry. Z tym uśmiechem wprowadziłem ją do mego domu. Co prawda nie miała już dokąd iść...


IV

WCIĄŻ PLANY I PLANY

 

Kto z nas wtedy pierwszy zaczął?

Nikt. Samo się zaczęło od pierwszej chwili. Powiedziałem, żem ją wprowadził do domu pod znakiem surowości, jednakże od pierwszej chwili złagodziłem. Jeszcze przed ślubem oznajmiłem jej, że się zajmie przyjmowaniem zastawów i wypłacaniem pieniędzy, i przecież wtedy nic nie powiedziała (na to proszę zwrócić uwagę). Mało tego — zabrała się do roboty nawet gorliwie. Oczywiście mieszkanie, meble — wszystko zostało po staremu. Moje mieszkanie to dwa pokoje; jeden to duży salon, gdzie za przegródką jest także kasa, a drugi też duży, nasz pokój, wspólny, a jednocześnie sypialnia. Meble mam nędzne, nawet ciotki miały lepsze. Ołtarzyk z lampką — w salonie, tam gdzie kasa, a w moim pokoju szafa, w niej kilka książek i kufer, ja mam klucze do niego, no i łóżko, stoły, krzesła. Jeszcze przed ślubem powiedziałem, że na nasze utrzymanie, dla mnie, dla niej i dla Łukierii, którą do nas zwabiłem, przeznaczam rubla dziennie, nie więcej, bo „musze mieć trzydzieści tysięcy rocznie, inaczej się nie uskłada pieniędzy". Nie sprzeciwiała się, ale sam podwyższyłem fundusz na utrzymanie o trzydzieści kopiejek. To samo z teatrem. Mówiłem przed ślubem, że teatru nie będzie, a jednak postanowiłem, że będzie raz na miesiąc, i to przyzwoicie, fotele. Chodziliśmy razem, byliśmy trzy razy, widzieliśmy Pogoń za szczęściem i Śpiewające ptaki, zdaje się (o, do diabła z tym, do diabła!). Chodziliśmy w milczeniu i w milczeniu wracaliśmy. Dlaczego, ach dlaczego od samego początku milczeliśmy? Na początku przecież nie było kłótni, ale już wtedy milczenie. Wciąż jakoś, pamiętam, zerkała na mnie z ukosa; zauważyłem to kiedyś i milczałem jeszcze bardziej zaciekle. Tak, to ja do milczenia dążyłem, nie ona. Z jej strony raz czy dwa były jakieś porywy, rzucała mi się na szyję, ale ponieważ porywy były chorobliwe, histeryczne, a mnie trzeba było szczęścia solidnego, opartego na jej szacunku, przyjąłem to chłodno. No i miałem rację: za każdym razem po tych porywach nazajutrz była kłótnia.

To jest kłótni właściwie nie było, ale było milczenie i — coraz częściej, zuchwała mina z jej strony.

Bunt i niezależność" — tak, to było właściwie to, chociaż nie bardzo umiała. Tak, ta potulna istota stawała się coraz zuchwalsza. Czy dacie wiarę, że zaczynała czuć do mnie odrazę? Niewątpliwie chwilami traciła panowanie nad sobą. Jak mogła na przykład, wydostawszy się z takiej nędzy i ohydy, włącznie z szorowaniem podłóg! — jak mogła sarkać na nasze ubóstwo? Nie ubóstwo to było, uważacie, lecz oszczędność, a gdzie trzeba — to nawet zbytek, na przykład w bieliźnie, w czystości. Od dawna roiłem sobie, że schludność męża ujmuje żonę. Zresztą nie na biedę narzekała, lecz na moje rzekome sknerstwo w gospodarowaniu: „że niby, patrzajcie go, jakie to ma cele, jaki to wykazuje niezłomny charakter". Z teatru sama nagle zrezygnowała. I coraz częściej ten ironiczny grymas... a ja milczę coraz bardziej zawzięcie.

Przecież nie będę się usprawiedliwiał, prawda? Najważniejsza w tym była ta kasa pożyczkowa. Za pozwoleniem: wiedziałem, że kobieta, w dodatku szesnastoletnia, nie może nie podporządkować się całkowicie mężczyźnie. Kobietom brak oryginalności, to — to jest pewnik, nawet teraz, nawet i teraz jest to dla mnie pewnik! A cóż to jest — to co tam leży w salonie: prawda jest prawdą i nawet sam Mill nic tu nie poradzi! A kobieta kochająca — o, kochająca kobieta nawet przywary, nawet występki ukochanego człowieka ubóstwi. Sam nie znajdzie dla swych bezeceństw takiego usprawiedliwienia, jakie mu ona wyszuka. Jest to wielkoduszne, ale nie oryginalne. Tylko brak oryginalności zgubił kobiety. I cóż, powtarzam, pokazujecie mi tam na stole? Czy to, co tam leży na stole, jest oryginalne? O — o!

Uważajcie: jej miłości byłem wtedy pewien. Prze cież rzucała mi się wtedy na szyję. Kochała więc, a raczej — chciała kochać. Tak, właśnie tak było: chciała kochać, usiłowała kochać. A najważniejsze, że tu nawet żadnych bezeceństw nie było, dla których musiałaby szukać usprawiedliwienia. Powiadacie: zastawnik, i wszyscy tak powiadają. No i co z tego, że zastawnik? Widać muszą być jakieś przyczyny, skoro najszlachetniejszy z ludzi został zastawnikiem. Widzicie państwo, są takie myśli... to jest, widzicie, jeżeli pewne myśli wypowie się na głos, słowami, wypadnie to strasznie głupio. Sam się człowiek zawstydzi. A dlaczego? Dla niczego. Dlatego żeśmy wszyscy niewarci i nie znosimy prawdy, albo sam już nie wiem co. Powiedziałem przed chwilą „najszlachetniejszy z ludzi". Śmieszne to, ale przecież tak właśnie było. Wszak to prawda, najszczersza prawda! Tak, miałem prawo pomyśleć wtedy o zabezpieczeniu się i założyć tę kasę. „Wyście mnie odtrącili, wy, ludzie, odpędziliście z pogardliwym milczeniem. Na mój namiętny poryw ku wam odpowiedzieliście mi krzywdą do końca mego życia. A więc miałem prawo odgrodzić się od was murem, uciułać te trzydzieści tysięcy rubli i dokonać żywota gdzieś na Krymie, na południowym wybrzeżu, wśród gór i winnic, we własnym majątku kupionym za te trzydzieści tysięcy, ale koniecznie z dala od was wszystkich, choć bez złości do was, z ideałem w duszy, z ukochaną kobietą przy boku, z potomstwem, jeśli Bóg zechce, i — pomagając okolicznym wieśniakom". Ma się rozumieć, dobrze jest, że sam to teraz mówię do siebie, bo jakież by to było głupie, gdybym jej to wtedy naopowiadał! Stąd moje dumne milczenie, stąd siedzieliśmy milcząc. Bo cóż by z tego zrozumiała? Lat szesnaście, toć to pierwsza młodość — cóż mogła zrozumieć z moich usprawiedliwień, z moich cierpień? Z jednej strony — prostolinijność, nieznajomość życia, niedojrzałe, tanie przekonania, kurza ślepota „szlachetnych serc", a z drugiej — kasa pożyczkowa i — basta (ale czy byłem łotrem w tej kasie, czyż nie widziała, jak postępuję i czy wyzyskuję ludzi? O, jakże straszna jest prawda na ziemi! To cudo, ta potulna, to niebo — toż ona była tyranem, nieznośnym tyranem mej duszy i dręczycielem! Przecież ja siebie oszkaluję, jeżeli tego nie powiem! Myślicie, że jej nie kochałem? Jest w tym, uważacie, ironia, złośliwa ironia losu i natury! Jesteśmy przeklęci, w ogóle życie ludzi jest przeklęte (a moje w szczególności!). Ja przecież teraz rozumiem, że się w czymś pomyliłem. Coś wyszło nie tak. Wszystko było jasne, mój plan był jasny jak słońce. „Surowy, dumny, niczyjej pociechy nie potrzebuje, cierpi w milczeniu". I tak właśnie było, nie kłaniałem, nie kłamałem! „Sama potem zobaczy, że była w tym wielkoduszność, ale ona nie umiała jej dostrzec — a jak się kiedyś domyśli, oceni dziesięćkroć wyżej i sama uklęknie przede mną". Taki miałem plan. Ale o czymś zapomniałem, czy coś przeoczyłem. Czegoś tu nie umiałem zrobić. Ale dość, dość! I przed kim się mam teraz usprawiedliwiać. Jak koniec, to koniec. Odwagi, człowieku, bądź dumny. Nie ty jesteś winien!...

Cóż, powiem prawdę, nie ulęknę się stanąć twarzą w twarz z prawdą: to ona jest winna, ona jest winna!...


V

POTULNA BUNTUJE SIĘ

 

Kłótnie zaczęły się wtedy, gdy nagle pozwoliła sobie wypłacać pieniądze podług własnego uznania, szacować rzeczy powyżej ich wartości, a nawet ze dwa razy raczyła dyskutować ze mną na ten temat. Nie ustąpiłem. No i właśnie wtedy napatoczyła się ta kapitanowa.

Przyszła ta stara kapitanowa z medalionem — upominek od nieboszczyka męża, wiadomo, pamiątka. Wypłaciłem trzydzieści rubli. Zaczęła nudzić jękliwie, prosić o przechowanie zastawu — naturalnie przechowamy. No i masz, nagle po pięciu dniach przychodzi z prośbą, żeby jej wymienić medalion na bransoletkę, która nie była warta nawet ośmiu rubli — rozumie się, odmówiłem. Musiała jednak coś wyczytać z oczu żony, bo przyszła podczas mojej nieobecności i ta jej medalion wymieniła.

Dowiedziawszy się o tym tego samego dnia, przemówiłem spokojnie, ale stanowczo i rozsądnie. Siedziała na łóżku, patrzyła w podłogę uderzając czubkiem prawego pantofla o dywanik (jej stały gest), na jej wargach błąkał się niedobry uśmieszek. Oświadczyłem nie unosząc się i nie podnosząc głosu, że pieniądze są moje, że mam prawo patrzeć na życie moimi oczami i że — kiedy ją wprowadzałem do swego domu, niczego przed nią nie ukryłem.

Raptem zerwała się, zatrzęsła się cała i — proszę sobie wyobrazić — zatupała nogami. To była bestia, to była furia, to była bestia w ataku furii. Osłupiałem ze zdumienia, czegoś takiego nigdy bym się nie spodziewał. Ale nie straciłem panowania nad sobą i z zimną krwią, nie podnosząc głosu, oświadczyłem bez ogródek, że odtąd pozbawiam ją udziału w swoich zajęciach. Roześmiała mi się w twarz i wyszła z domu.

Chodzi o to, że wychodzić z domu nie miała prawa. Beze mnie — nigdy, taka była umowa jeszcze przed ślubem. Pod wieczór wróciła; nie rzekłem ani słowa.

Nazajutrz znów wyszła z rana, na trzeci dzień również. Zamknąłem kasę i udałem się do ciotek. Od razu po ślubie zerwałem z nimi — ani my do nich, ani one do nas. Teraz okazało się, że nie ma jej u nich i nie było. Wysłuchały z ciekawością, lecz wyśmiały mnie w oczy: „Dobrze ci tak", powiadają. Ale ja byłem przygotowany na ich kpiny. Młodszą z nich, starą pannę, z miejsca przekupiłem za sto rubli, dając dwadzieścia pięć z góry. Po dwóch dniach przyszła do mnie: — „Jest w to, powiada, zamieszany porucznik Jefimowicz, pański były kolega". Byłem ogromnie zdumiony. Ten Jefimowicz zrobił mi w pułku najwięcej złego, a jakiś miesiąc temu ten bezwstydnik wstąpił do kasy pod pretekstem zastawu i zaczął, pamiętam, przekomarzać się z żoną. Od razu podszedłem do niego i powiedziałem, żeby się nie ważył przychodzić do mnie z uwagi na nasze dawniejsze stosunki, ale nawet mi przez myśl nie przeszło coś takiego, po prostu pomyślałem sobie, że jest bezczelny. A teraz ciotka nagle mnie informuje, że są już umówieni na spotkanie i że wszystkim zajmuje się dawna znajoma ciotek, Julia Samsonowna, wdowa, i to po pułkowniku — do niej rzekomo chodzi teraz moja żona.

Skrócę ten opis. W sumie kosztowała mnie ta sprawa około trzystu rubli, ale w ciągu dwu dni została załatwiona w taki sposób, że miałem stać w sąsiednim poko ju, za uchylonymi drzwiami, i być świadkiem pierwszego sam na sam mojej żony z Jefimowiczem. Ale w przeddzień rozegrała się miedzy nami pewna krótka, lecz bardzo znamienna dla mnie scena.

Wróciła przed wieczorem, usiadła na łóżku, patrzy na mnie kpiąco i uderza nóżką o dywanik. Gdy patrzyłem na nią, raptem przeszyła mnie myśl, że przez cały ostatni miesiąc, a ściślej przez dwa ostatnie tygodnie była jakaś nieswoja — prawdę mówiąc, jakby w ogóle odmieniona. Zamiast niej zjawiła się istota gwałtowna, napastliwa, nie powiem bezwstydna, ale niezrównoważona i świadomie dążąca do awantur. Prowokująca awantury. Ale przeszkadzała jej w tym potulność. Kiedy taka zacznie szaleć, to choćby nawet przebrała miarę, jest widoczne, że sama się zmusza do tego, sama się podbechtuje, ale że nie jest zdolna przezwyciężyć własnej wstydliwości i niewinności. I właśnie dlatego takie osoby niekiedy tak bardzo przebierają miarę, że aż trudno uwierzyć świadectwu własnego rozumu. Natomiast istota przywykła do rozpusty złagodzi ton, postąpi obrzydliwiej, ale w ramach porządku i przystojności, stwarzając tym nawet pozory górowania nad nami.

A czy to prawda, że wyrzucono cię z pułku za to, żeś stchórzył, żeś nie chciał się pojedynkować? — wyrwała się raptem z roziskrzonymi oczami.

Tak, to prawda, z wyroku sądu oficerskiego zwrócono się do mnie, abym opuścił pułk, ale ja jeszcze przedtem podałem się do dymisji.

Wyrzucono cię jako tchórza?

Tak, uznali mnie za tchórza. Ale ja nie zgodziłem się na pojedynek nie z tchórzostwa, lecz dlatego, że nie chciałem się podporządkować ich idiotycznemu wyrokowi i rzucać wyzwania, skoro nie czułem się obrażony. Musisz wiedzieć — nie zdołałem się powstrzymać — że czynne przeciwstawianie się takiej tyranii i poniesienie wszystkich skutków było dowodem znacznie większej odwagi niż jakikolwiek pojedynek.

Nie wytrzymałem, tym zdaniem próbowałem się jakby usprawiedliwić, a jej w to i graj — chciała mego dalszego poniżenia. Roześmiała się zjadliwie.

A czy to prawda, że potem przez trzy lata włóczyłeś się po Petersburgu i wyciągałeś rękę po grosze i nocowałeś pod bilardami?

Nawet na Siennej nieraz nocowałem, w domu Wiaziemskiego. Tak, to prawda; po wyjściu z pułku moje życie było pełne hańby i upadku, ale to nie był upadek moralny, bo sam nienawidziłem swoich postępków już wtedy. Był to tylko upadek woli i umysłu, wywołany jedynie moją rozpaczliwą sytuacją. Ale to minęło...

O, teraz jesteś — finansistą!

Aha, aluzja do kasy pożyczkowej. Ale zdążyłem już zapanować nad sobą. Widziałem, że ona łaknie poniżających dla mnie wyjaśnień, i nie złożyłem ich. Akurat zadzwonił do drzwi klient i poszedłem do niego do salonu. Później, po godzinie, kiedy nagle się ubrała do wyjścia, stanęła przede mną i powiedziała:

A jednak nie wspomniałeś mi o tym przed ślubem.

Nie odpowiedziałem i wyszła.

Tak więc nazajutrz stałem w tamtym pokoju za drzwiami i słuchałem, jak się rozstrzyga mój los, a w kieszeni miałem rewolwer. Była odświętnie ubrana i siedziała przy stole, a Jefimowicz wdzięczył się do niej. I cóż: wypadło tak (mówię to ku swojej chwale), wypadło co do joty tak, jak przeczuwałem i przewi dywałem, nie zdając sobie sprawy, że przeczuwam to i przewiduję. Nie wiem, czy się dość jasno wyrażam.

Wypadło to tak. Słuchałem przez całą godzinę i przez całą godzinę byłem świadkiem pojedynku najszlachetniejszej, najwznioślejszej z kobiet ze światową, rozpustną, tępą kreaturą o duszy gadziny. I stąd — myślałem zdumiony — skąd ta naiwna, potulna, małomówna istota wie to wszystko? Najdowcipniejszy autor komedii z życia wyższych sfer towarzyskich nie potrafiłby stworzyć takiej sceny kpin, szyderstwa, niewinnego śmiechu i świętego oburzenia, jakie cnota żywi dla występku. Ach, jak się iskrzyły jej słowa, wszystkie powiedzonka, co za dowcip w błyskawicznych ripostach, jaka trafność w potępieniu! A ile przy tym niemal dziewczęcej naiwności. Śmiała mu się w twarz z jego wyznań miłosnych, z jego gestów i propozycji. Przyjechawszy z zamiarem obcesowego przystąpienia do rzeczy i nie przewidując oporu, nagle oklapł. Początkowo mogłem przypuszczać, że z jej strony jest to po prostu kokieteria — „kokieteria wprawdzie rozpustnej, lecz zarazem dowcipnej istoty, która się droży". Ale nie, prawda zajaśniała jak słońce i niepodobna było wątpić. Tylko z nienawiści do mnie, gwałtownej, choć sztucznie rozniecanej w sobie, ta niedoświadczona istota mogła się zdobyć na taki krok, odważyć na schadzkę, ale gdy przyszło do rzeczy — od razu oczy się jej otworzyły. Po prostu miotało się stworzenie, aby mnie w jakikolwiek sposób znieważyć, ale zdecydowawszy się na taką ohydę, nie zniosło błota. Czyż ją, niewinną, bez skazy, z ideałem w duszy, mógł uwieść Jefimowicz lub którakolwiek z tych wielkoświatowych kreatur? Ależ skąd, rozśmieszył ją tylko. Cała prawda wezbrała w jej duszy, a oburzenie wywołać sarkazm w sercu. Powtarzam, ten błazen pod koniec zupełnie osowiał i siedział zasępiony, ledwo odpowiadając, tak że byłem nawet w strachu, by nie poważył się jej obrazić z podłej zemsty. Jeszcze raz postarzam: ku swojej chwale scenie tej przysłuchiwałem się niemal bez zdumienia, jakbym się spotkał z czymś znanym, jakbym przyszedł w tym celu, aby to spotkać. Szeptem niczemu nie wierząc, żadnemu oskarżeniu, mimo że wziąłem rewolwer do kieszeni — taka jest prawda! I czy mogłem ją sobie wyobrazić inaczej ? Za to ją przecież kochałem, za to wielbiłem, za to się z nią ożeniłem. O, oczywiście aż nadto się przekonałem, jak bardzo mnie teraz nienawidzi, ale przekonałem się także o tym, że jest bez winy. Przerwałem scenę rantem otwierając drzwi. Jefimowicz zerwał się, wziąłem ją za rękę i skłoniłem do wyjścia ze mną. Jefimowicz od razu oprzytomniał i wybuchnął śmiechem.

O, ja szanuję święte prawa małżeńskie, może pan zabrać małżonkę, proszę bardzo! I wie pan co — zawołał w ślad za mną — chociaż porządny człowiek nie powinien się z panem pojedynkować, ale z szacunku dla pani jestem do dyspozycji... Oczywiście, jeżeli pan się odważy...

Słyszysz? — zatrzymałem ją chwilę na progu.

Potem przez całą drogę do domu ani słowa. Prowadziłem ją za rękę, nie opierała się, przeciwnie, była potwornie wstrząśnięta, ale tylko w drodze. Po przyjściu do domu usiadła na krześle i utkwiła we mnie wzrok. Była strasznie blada; wprawdzie wargi jej najpierw skrzywiły się ironicznie, ale teraz patrzyła już na mnie z uroczystym, surowym wyzwaniem i była chyba naprawdę przekonana, że ją zastrzelę. Ale wyjąłem bez słowa rewolwer z kieszeni i położyłem na stole. Patrzyła na mnie i na rewolwer. (Proszę zwrócić uwagę: znała już ten rewolwer. Sprawiłem go sobie i trzymałem nabity od chwili uruchomienia kasy. Zakładając kasę postanowiłem nie trzymać ani ogromnych psów, ani silnego lokaja, jak na przykład czyni to Mozer. U mnie klientom otwierała kucharka. Ale w naszym zawodzie konieczne jest zapewnienie sobie na wszelki wypadek samoobrony, więc trzymałem w domu zawsze nabity rewolwer. Początkowo, po zamieszkaniu ze mną, bardzo się interesowała tym rewolwerem, wypytywała o jego konstrukcję i system, co też jej wytłumaczyłem, a nawet namówiłem, żeby wystrzeliła raz kiedyś do celu. Trzeba to wszystko wziąć pod uwagę.) Nie zwracając uwagi na jej wystraszoną minę, położyłem się na pół rozebrany na łóżku. Byłem bardzo wyczerpany, dochodziła jedenasta. Siedziała dalej na tym samym miejscu bez ruchu jeszcze około godziny, potem zgasiła świecę i położyła się przy ścianie, na kanapie. Po raz pierwszy nie położyła się ze mną — to też należy podkreślić...


VI

STRASZNE WSPOMNIENIE

 

A teraz to straszne wspomnienie...

Obudziłem się rano chyba przed ósmą, w pokoju było już prawie jasno. Obudziłem się od razu całkiem przytomny i raptownie otworzyłem oczy. Stała przy stole trzymając w ręku rewolwer. Nie widziała, że się zbudziłem i patrzę. Raptem widzę, że zaczyna zbliżać się do mnie z rewolwerem w ręku. Szybko zamknąłem oczy i udałem, że mocno śpię.

Doszła do łóżka i stanęła nade mną. Słyszałem wszystko; chociaż zapanowała grobowa cisza, słyszałem jednak tę ciszę. Wtem pod wpływem nagłego impulsu wbrew woli otworzyłem oczy. Patrzyła na mnie, prosto w oczy, a rewolwer był tuż przy mojej skroni. Nasze spojrzenia spotkały się. Ale patrzyliśmy na siebie zaledwie przez mgnienie. Znów mocno zaniknąłem oczy i w tym samym momencie postanowiłem z całej mocy, że się więcej nie poruszę i nie otworzę oczu, cokolwiek ma się stać.

Bo przecież zdarza się, że nawet mocno śpiący człowiek nagle otworzy oczy, uniesie głowę i na moment obrzuci pokój spojrzeniem, by po chwili nieprzytomnie opuścić głowę na poduszkę niczego nie pamiętając. Gdy spotkawszy się z jej spojrzeniem i poczuwszy rewolwer na skroni raptem znów zamknąłem oczy i leżałem bez ruchu, jak pogrążony we śnie, stanowczo mogła przypuszczać, że śpię naprawdę i że nic nie widziałem, tym bardziej, że właściwie było niepodobieństwem zamknąć oczy w takiej chwili, ujrzawszy to, co ujrzałem.

Tak, niepodobieństwem. Ale mimo wszystko mogła odgadnąć prawdę — i właśnie to mi przemknęło przez myśl w tym momencie. O, jakaż wichura myśli i wrażeń zakłębiła się błyskawicznie w mojej głowie — niech żyje elektryczność myśli ludzkiej! W takim razie (przemknęło mi przez myśl), jeżeli odgadła prawdę i wie, że nie śpię — już ją zmiażdżyłem gotowością przyjęcia śmierci i teraz może się zawahać. Poprzednia decyzja może się rozbić o nowe, niesłychanie mocne wrażenie. Podobno ludzie stojący na szczycie dążą jakby sami w dół, w przepaść. Zapewne wiele samobójstw i zabójstw dokonało się tylko dlatego, że rewolwer znalazł się już w rękach. W tym też jest otchłań, w tym też jest pochyłość 45°, na której się nie sposób utrzymać, i coś nas korci przemożnie, by nacisnąć spust. Ale świadomość, że wszystko widziałem, wiem wszystko i w milczeniu oczekuję śmierci z jej ręki — mogła ją wstrzymać na pochyłości.

Cisza trwała i nagle poczułem na skroni, u nasady włosów, zimne dotknięcie stali. Zapytacie: czy naprawdę wierzyłem, że ocaleję? Odpowiem wam jak przed Bogiem: nie miałem żadnej nadziei, najwyżej jedną szansę na sto. Czemuż więc się godziłem na śmierć? A ja spytam: na co mi było życie po tym rewolwerze przystawionym mi do skroni przez uwielbianą istotę? Prócz tego wiedziałem całą mocą mojego jestestwa, że między nami w tej właśnie chwili toczy się walka, straszliwy pojedynek na śmierć i życie, pojedynek tego właśnie wczorajszego tchórza, wypędzonego za tchórzostwo przez kolegów. Wiedziałem to i ona też to wiedziała, oczywiście jeżeli się domyśliła, że nie śpię.

Może zresztą tak wcale nie było, może nie myślałem wtedy tego wszystkiego, ale jednak musiało być coś w tym rodzaju, bodaj bez tych myśli, bo przecież o niczym innym nie myślałem potem, w każdej chwili mojego życia.

Ale zadacie mi nowe pytanie: czemuż jej nie uchroniłem przed zbrodnią? O, ja sobie potem setki razy zadawałem to pytanie — za każdym razem, kiedy z mrowiem w plecach przypominałem sobie ten moment. Ale dusza moja była wtedy w ponurej rozterce: ginąłem, sam ginąłem, więc kogóż mogłem uratować! A skąd wiecie, czy chciałem jeszcze wtedy kogoś uratować? Skąd wiadomo, co mogłem wtedy odczuwać?

Świadomość jednak kłębiła się; chwile mijały, panowała grobowa cisza; ona wciąż stała nade mną — i nagle drgnąłem w nadziei! Czym prędzej otworzyłem oczy: już jej nie było w pokoju. Wstałem z łóżka: zwyciężyłem — a ona była na wieki zwyciężona!

Poszedłem na śniadanie. Samowar podawano u nas zawsze do pierwszego pokoju, a ona zawsze nalewała herbatę. Siadłem przy stole w milczeniu i wziąłem od niej szklankę herbaty. Może po pięciu minutach spojrzałem na nią. Była strasznie blada, jeszcze bledsza niż wczoraj, patrzyła na mnie. Wtem — spostrzegłszy, że na nią patrzę, blado się uśmiechnęła bladymi wargami, z nieśmiałym pytaniem w oczach. „A więc wciąż jeszcze się waha i zadaje sobie pytanie: czy on wie, czy nie, widział czy nie widział?" Obojętnie odwróciłem wzrok. Po śniadaniu zamknąłem kasę, poszedłem na rynek i kupiłem żelazne łóżko i parawan. Wróciwszy do domu kazałem wstawić łóżko do salonu i odgrodzić je parawanem. Było to łóżko dla niej, ale nie powiedziałem jej ani słowa. I bez słów zrozumiała, przez to łóżko, że „wszystko widziałem i wiem wszystko" i że nie ma już żadnych wątpliwości. Na noc zostawiłem rewolwer na stole, jak zawsze. Wieczorem w milczeniu położyła się do swego nowego łóżka: małżeństwo zostało rozwiązane, ona „zwyciężona, lecz nie rozgrzeszona". W nocy zaczęła majaczyć, a rano dostała wysokiej gorączki. Przeleżała sześć tygodni.


ROZDZIAŁ DRUGI

 

I

SEN DUMY

 

Łukieria oświadczyła przed chwilą, że nie zostanie u mnie i jak panią pochowają — odejdzie. Modliłem się klęcząc pięć minut, chciałem się modlić godzinę, ale wciąż myślę, bez przerwy, i myśli takie bolesne, i głowa obolała — jakże się tu modlić, nie przystoi, doprawdy! Dziwne też, że spać mi się nie chce: przecież zbyt wielkie nieszczęście po pierwszych mocnych wybuchach zawsze wywołuje senność. Podobno skazani na śmierć zawsze niezwykle twardo śpią ostatniej nocy. To i dobrze, to naturalne, inaczej by nie wytrzymali... Położyłem się na kanapie, ale nie zasnąłem...

 

...Przez sześć tygodni choroby doglądaliśmy jej dniem i nocą — ja, Łukieria i dyplomowana pielęgniarka ze szpitala, którą zaangażowałem. Pieniędzy nie szczędziłem, nawet z chęcią wydawałem na nią. Wezwałem doktora Schroedera i płaciłem mu po dziesięć rubli za wizytę. Gdy odzyskała przytomność, przestałem tak ciągle sterczeć jej przed oczami. A zresztą po co o tym mówię? Kiedy już całkiem wstała, cichutko, w milczeniu usiadła w swoim pokoju przy osobnym stole, który wtedy też dla niej kupiłem... Tak, to prawda, milczeliśmy absolutnie, to znaczy, nieco później zaczęliśmy nawet rozmawiać, lecz tylko o sprawach powszednich. Ja oczywiście umyślnie się zbytnio nie rozwodziłem, ale doskonale widziałem, że i ona raczej woli się nie wywnętrzać. Wydawało mi się to zupełnie naturalne z jej strony. „Jest nazbyt wstrząśnięta i nazbyt pokonana — myślałem — i niewątpliwie trzeba jej pozwolić zapomnieć i przyzwyczaić się". Tak więc milczeliśmy oboje, ale ja się wciąż przygotowywałem po cichu, myśląc o przyszłości. Myślałem, że ona też, i zgadywałem namiętnie, o czym myśli właśnie w tej chwili?

Dodam jeszcze: o, oczywiście nikt nie wie, com przecierpiał biadając nad nią w czasie jej choroby. Lecz biadałem wewnętrznie, dławiłem jęki w piersi wobec wszystkich, nawet wobec Łukierii. Nie mogłem sobie wyobrazić, nawet nie przypuszczałem, że może umrzeć nie dowiedziawszy się o wszystkim. A kiedy niebezpieczeństwo minęło i zaczęła powracać do zdrowia, wtedy prędko, pamiętam, i zupełnie się uspokoiłem. Nie dość na tym: postanowiłem odłożyć naszą przyszłość na możliwie najdłuższy czas, a na razie zostawić wszystko w obecnej postaci. Tak, stało się wtedy ze mną coś dziwnego, osobliwego, nie umiem tego inaczej określić: zatriumfowałem, i sama ta świadomość była dla mnie zupełnie wystarczająca. I tak upłynęła zima. O, byłem zadowolony jak nigdy jeszcze, i to przez całą zimę.

Widzicie, w moim życiu była pewna straszna historia, która do tego czasu, to znaczy aż do chwili katastrofy z żoną, dręczyła mnie co dzień, co godzina, mianowicie — utrata reputacji i opuszczenie pułku. Krótko mówiąc: była tyrańska niesprawiedliwość wo bec mnie. Co prawda koledzy nie lubili mnie z powodu mego ciężkiego charakteru, charakteru może nawet śmiesznego, chociaż zdarza się często, że to, co jest dla nas wzniosłe, najbardziej osobiste i święte, jednocześnie śmieszy z jakiegoś powodu ogół naszych kolegów. O, mnie nigdy nie lubiano, nawet w szkole. Mnie zawsze i wszędzie nie lubiano. Nawet Łukieria nie może mnie lubić. Zdarzenie zaś w pułku było wprawdzie wynikiem niechęci do mnie, ale bez wątpienia miało przypadkowy charakter. Mówię to dlatego, że nie ma nic boleśniejszego i dotkliwszego, niż zginąć w wypadku, który mógłby się wcale nie zdarzyć — wskutek fatalnego zbiegu okoliczności, które mogły przemknąć obok jak obłoki. Jakie to poniżające dla obdarzonej rozumem istoty. A zdarzenie było takie:

Podczas antraktu w teatrze poszedłem do bufetu. Nagle wszedł huzar A- -w i w obecności wszystkich zebranych oficerów i cywilów zaczął głośno opowiadać swoim kolegom, huzarom, że przed chwilą kapitan naszego pułku Biezumcew urządził w kuluarach awanturę i że „jest chyba pijany". Tematu nie podjęto, zresztą była to pomyłka, bo kapitan Biezumcew nie był pijany, a awantury też właściwie nie było. Huzarzy zaczęli mówić o czymś innym i na tym się wszystko skończyło, ale nazajutrz historia dotarła do naszego pułku i od razu zaczęto u nas mówić, że w bufecie z naszego pułku byłem tylko ja jeden i że kiedy huzar A- -w odezwał się arogancko o kapitanie Biezumcewie, powinienem był podejść do A- -wa i skarcić go. Ale z jakiej racji miałem to zrobić? Jeżeli on ma na pieńku z Biezumcewem, jest to ich prywatna sprawa, więc po cóż miałem się wtrącać? Oficerowie jednak skłaniali się do poglądu, że sprawa nie jest osobista, lecz dotyczy również pułku, a ponieważ z oficerów naszego pułku byłem przy tym tylko ja, dowiodłem wszystkim obecnym w bufecie, wojskowym i cywilom, że w naszym pułku trafiają się oficerowie niezbyt drażliwi na punkcie własnego i pułkowego honoru. Nie mogłem się zgodzić z tym określeniem. Dano mi do zrozumienia, że mogę jeszcze wszystko naprawić, jeżeli choćby teraz, mimo że to nieco spóźnione, zechcę zażądać od A- -wa formalnych wyjaśnień. Nie zechciałem, a ponieważ byłem zirytowany, odmówiłem wyniośle, po czym natychmiast podałem się do dymisji. I to już cała historia. Wyszedłem z niej z godnością, ale złamany duchowo, z osłabioną wolą i umysłem.

Akurat się tak zdarzyło, że mąż mojej siostry w Moskwie przehulał nasz niewielki majątek, w tym i moją część, wprawdzie niewielką, ale zostałem bez grosza przy duszy i bez dachu nad głową. Mogłem przyjąć cywilną posadę, ale nie chciałem: jak to — po tak świetnym mundurze miałem zgodzić się na jakąś tam kolej? A więc — jak wstyd, to wstyd, jak hańba, to hańba, upadek, to upadek, im gorzej, tym lepiej — to właśnie wybrałem. Trzy lata ponurych doświadczeń, a nawet dom Wiaziemskiego.

Przed półtora rokiem zmarła w Moskwie moja matka chrzestna, bogata staruszka, niespodziewanie zostawiając w spadku między innymi i mnie trzy tysiące. Namyśliłem się i od razu zdecydowałem o swoim losie. Zdecydowałem się na kasę pożyczkową, nie zważając na opinię ludzką: pieniądze, następnie własny kąt i — nowe życie z dala od dawnych wspomnień, taki był mój plan. Wszelako ponura przeszłość i na zawsze splamiony honor dręczyły mnie stale, bezustannie. Potem ożeniłem się. Przypadkiem czy nie — sam nie wiem. Ale wprowadzając ją do swego domu myślałem, że wprowadzam przyjaciela, a przyjaciel był mi bardzo potrzebny. Lecz rozumiałem, że przyjaciela trzeba oswoić, a nawet pokonać. Bo czy mogłem tak od razu wytłumaczyć cokolwiek tej szesnastolatce, i to uprzedzonej do mnie? Jak mógłbym na przykład bez przypadkowej pomocy owej strasznej katastrofy z rewolwerem przekonać ją, że nie jestem tchórzem i że zarzut tchórzostwa w pułku był niesłuszny? Ale katastrofa przyszła w samą porę. Wytrzymawszy rewolwer, wziąłem odwet za całą swoją ponurą przeszłość. I chociaż nikt się o tym nie dowiedział, dowiedziała się ona, a to było dla mnie wszystkim, bo właśnie ona była dla mnie wszystkim, całą moją nadzieją na przyszłość piastowaną w marzeniach! Była jedynym człowiekiem, którego urabiałem sobie, inni mi nie byli potrzebni — i oto o wszystkim się dowiedziała; dowiedziała się w każdym razie, że niesłusznie postąpiła przyłączając się tak pochopnie do moich wrogów. Ta myśl upajała mnie. W jej oczach nie mogłem już być nędznikiem, najwyżej dziwnym człowiekiem, ale ta myśl teraz, po wszystkim, co się stało, nie była najgorsza: dziwactwo nie jest przywarą, przeciwnie, czasami pociąga naturę kobiety. Słowem, umyślnie odsunąłem rozwiązanie: to co się stało, było tymczasem aż nadto wystarczające dla mego spokoju i zawierało aż nazbyt wiele obrazów i materiału do moich marzeń. Właśnie to jest fatalne, że taki ze mnie marzyciel: dla mnie materiału starczyło, a o niej myślałem, że poczeka.

Tak upłynęła cała zima, w jakimś oczekiwaniu na coś. Lubiłem przyglądać się jej ukradkiem, kiedy siedziała za swoim stolikiem. Zajmowała się szyciem, bielizną, a wieczorami niekiedy czytała książki, które brała z mojej szafy. Dobór tych książek też powinien był świadczyć na moją korzyść. Prawie nie wychodziła z domu. Przed wieczorem, po obiedzie zabierałem ją zwykle na spacer i przechadzaliśmy się, nie w całkowitym milczeniu, jak przedtem. Próbowałem udawać, że nie milczymy, że zgodnie rozmawiamy, ale jak już wspomniałem, oboje staraliśmy się zbytnio nie rozwodzić. Ja to robiłem umyślnie, a jej, myślałem, trzeba koniecznie „zostawić trochę czasu". Dziwne oczywiście, że ani razu, niemal do końca zimy, nie przyszło mi do głowy, że sam lubię patrzeć na nią ukradkiem, lecz nie zauważyłem ani jednego jej spojrzenia na mnie przez całą zimę! Myślałem, że z jej strony jest to nieśmiałość. Zwłaszcza że w ogóle miała tak zalęknioną, nieśmiałą minę, tak bezsilnie wyglądała po chorobie. Nie, lepiej poczekaj, bracie, a — „a nuż ona sama nagle podejdzie do ciebie..."

Ta myśl zachwycała mnie nieskończenie. Jedno dodam: niekiedy jakby umyślnie się rozjątrzałem i udawało mi się wprawić swego ducha i umysł w taki stan, że czułem do niej jakby urazę. I tak było kilkakroć i trwało jakiś czas. Ale nienawiść nigdy nie mogła dojrzeć i utrwalić się w mojej duszy. Sam zresztą czułem, że jest to poniekąd tylko gra. A i wtedy, choć rozwiązałem małżeństwo kupując łóżko i parawan, nigdy jednak, przenigdy nie potrafiłem w niej dostrzec zbrodniarki. Nie dlatego, żem lekceważył jej przestępstwo, lecz dlatego, że od razu miałem zamiar jej przebaczyć, od pierwszego dnia, nawet zanim kupiłem łóżko. Słowem było to z mojej strony dziwactwo, gdyż mam surowe zasady moralne. Rzecz w tym, że była w moich oczach tak pokonana, tak poniżona, tak unicestwiona, że chwilami litowałem się nad nią do bólu, choć przy tym wszy stkim stanowczo miłą mi była niekiedy myśl o jej poniżeniu. Miłą myśl o naszej nierówności...

Tej zimy zdarzyło mi się umyślnie spełnić kilka dobrych uczynków. Umorzyłem dwa długi, a pewnej ubogiej kobiecie dałem pieniądze w ogóle bez zastawu. Żonie o tym nie powiedziałem, zresztą wcale nie po to to zrobiłem, żeby się dowiedziała, ale kobieta sama przyszła podziękować nieomal na klęczkach. Tak że wyszło to na jaw i odniosłem wrażenie, że sprawiło jej przyjemność.

Lecz zbliżała się wiosna, była już połowa kwietnia, wyjęto podwójne okna i słońce poczęło oświetlać jaskrawymi snopami nasze milczące pokoje. Ale łuska tkwiła i zaciemniała mój umysł. Straszna, fatalna łuska! Jakże się stało, że nagle spadła z oczu, że nagle przejrzałem i wszystko zrozumiałem? Czy był to przypadek, czy nadszedł wreszcie właściwy dzień, czy promień słońca zapalił myśl, domysł w mym otępiałym mózgu? Nie, to nie była myśl ani domysł, lecz nagle drgnęła pewna żyłka, od dawna zamarła — zaczęła pulsować, ożyła i oświetliła całą moją otępiałą duszę i moją pychę szatańską. Nagle jakby zerwałem się z miejsca. Bo to stało się nagle, niespodziewanie. Stało się przed wieczorem, około piątej po południu...


II

ŁUSKA SPADŁA Z OCZU

 

Ale przedtem dwa słowa. Miesiąc wcześniej zauważyłem u niej jakieś zamyślenie — już nie tylko milkliwość, lecz ponadto zamyślenie. To również zauważyłem nagle. Szyła wtedy z głową pochyloną nad ro botą i nie widziała, że patrzę na nią. I raptem uderzyło mnie, że zrobiła się taka szczuplutka, przeźroczysta, twarzyczka pobladła, wargi zbielały — wszystko to wraz z zadumą niezwykle mnie zafrapowało. Już przedtem słyszałem suche pokasływanie, zwłaszcza nocami. Natychmiast wstałem i nic jej nie mówiąc udałem się do Schroedera, żeby poprosić go do nas.

Schroeder przybył nazajutrz. Była bardzo zdziwiona i patrzyła to na Schroedera, to na mnie.

Ależ nic mi nie jest — powiedziała z bladym uśmiechem.

Schroeder nie zbadał jej dokładnie (ci lekarze bywają czasami lekceważąco niedbali), powiedział mi tylko w drugim pokoju, że są to pozostałości po chorobie i że na wiosnę warto by pojechać gdzieś nad morze, a jeżeli się nie da, to choćby przeprowadzić się na letnisko. Słowem, nic nie powiedział prócz tego, że jest osłabiona czy coś w tym rodzaju. Po jego wyjściu powtórzyła, patrząc na mnie z ogromną powagą:

Nic mi nie jest, jestem zupełnie zdrowa.

Lecz po tych słowach raptem się zarumieniła, widocznie ze wstydu. O, teraz rozumiem; wstydziła się, że jestem jeszcze jej mężem, że wciąż jeszcze troszczę się o nią jak prawdziwy mąż. Ale wtedy nie zrozumiałem i rumieniec przypisałem pokorze (łuska!).

Otóż miesiąc później, około piątej po południu, w kwietniu, w jasny słoneczny dzień siedziałem przy kasie i rachowałem. Nagle słyszę, że ona w naszym pokoju, przy swoim stole, przy pracy, cichutko... zaśpiewała. Nowość ta zrobiła na mnie wstrząsające wrażenie. Dotychczas prawie nigdy nie słyszałem jej śpiewającej, chyba że na samym początku, kiedy ją wpro wadziłem do swego domu i kiedy jeszcze mogliśmy się zabawiać strzelaniem z rewolweru do celu. Wtedy głos miała jeszcze dość silny, dźwięczny, wprawdzie niewyrobiony, ale nadzwyczaj przyjemny i zdrowy. Teraz natomiast piosenka była taka wątlutka — nie, nie mówię żałosna (był to jakiś romans), lecz jakby w głosie było coś pękniętego, jakby głosik nie mógł podołać, jakby sama piosenka była chora. Nuciła sobie półgłosem, wtem głos wzniósł się i urwał — taki biedny głosik, tak żałośnie się urwał; odchrząknęła i znów cichuteńko zaśpiewała...

Śmieszne się wyda zapewne moje wzruszenie, ale nikt nigdy nie zrozumie, czym się tak przejąłem. Nie, nie czułem dla niej litości, było to jeszcze coś całkiem innego. Z początku przynajmniej, w pierwszej chwili, pojawiło się raptem zdziwienie, ogromne zdumienie, ogromne i dziwne, chorobliwe i niemal mściwe: „Śpiewa — przy mnie! Czyżby zapomniała o moim istnieniu?"

Wstrząśnięty do głębi, trwałem jakiś czas w miejscu, potem nagle wstałem, wziąłem kapelusz i wyszedłem, niezupełnie przytomny. W każdym razie nie wiedziałem, gdzie idę i po co; Łukieria podała mi palto.

Ona śpiewa? — zapytałem mimo woli. Nie zrozumiała, patrzyła na mnie pytająco. Zresztą istotnie trudno mnie było zrozumieć. — Po raz pierwszy śpiewa?

Nie, jak pana nie ma, pani śpiewa czasem — odrzekła Łukieria.

Pamiętam wszystko. Zszedłem po schodach, wyszedłem na ulicę i poszedłem, gdzie oczy poniosą. Doszedłem do rogu i zacząłem patrzeć przed siebie. Mijano mnie, potrącano — nic nie czułem. Zawołałem dorożkę i kazałem się zawieźć do mostu Policyjnego, sam nie wiem po co. Lecz po chwili rozmyśliłem się i dałem dorożkarzowi dwadzieścia kopiejek:

Za to, żem cię fatygował — powiedziałem zaśmiawszy się bezmyślnie, ale w sercu nagle zjawiło się jakieś uniesienie.

Skierowałem się w stronę domu, przyspieszając kroku. Pęknięta, żałosna, urwana nutka nagle znów zadźwięczała w mojej duszy. Brakło mi tchu. Spadała, spadała z oczu łuska! Skoro zaśpiewała przy mnie to znaczy, że o mnie zapomniała — było to jasne i straszne. Serce to czuło. Lecz uniesienie promieniało w mej duszy przemagając strach.

O, ironio losu! Przecież nic innego nie było i nie mogło być w mojej duszy przez całą zimę prócz tego właśnie uniesienia, ale gdzie ja sam byłem przez całą zimę? Czy byłem obok swojej duszy? Wbiegłem po schodach w wielkim pośpiechu, nie wiem, czy wszedłem spokojnie. Pamiętam tylko, że cała podłoga falowała, jakbym płynął po rzece. Wszedłem do pokoju, ona siedziała na tym samym miejscu, szyła z pochyloną głową, ale już nie śpiewała. Przelotnie, bez zaciekawienia spojrzała na mnie, lecz nie było to nawet spojrzenie, ot, taki sobie ruch, zwyczajny i obojętny, gdy wchodzi ktoś do pokoju.

Podszedłem od razu i usiadłem na krześle tuż obok niej, jak opętany. Zerknęła na mnie jakby przestraszona : wziąłem ją za rękę i nie pamiętam, co powiedziałem, a raczej, co chciałem powiedzieć, gdyż nawet nie mogłem mówić normalnie. Głos mi się załamywał i odmawiał posłuszeństwa. Nie wiedziałem zresztą, co powiedzieć, i nie mogłem tchu złapać.

Porozmawiajmy... wiesz... powiedz coś! — wybąkałem wreszcie głupawo. O, czy mogłem się zdobyć w tej chwili na coś mądrego?

Znów drgnęła i odsunęła się bardzo przestraszona wyrazem mojej twarzy, lecz nagle surowe zdziwienie pojawiło się w jej oczach. Tak, zdziwienie, i to surowe. Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami. Ta surowość, to surowe zdziwienie po prostu mnie zdruzgotały. „Więc tobie jeszcze potrzeba miłości? Miłości?" — jakby zabrzmiało nagle w tym zdziwieniu, chociaż milczała. Ale ja wszystko wyczytałem, wszystko. Wstrząśnięty runąłem do jej stóp. Tak, padłem do jej stóp. Zerwała się natychmiast, ale ja z nadzwyczajną siłą przytrzymałem ją za obie ręce.

O, dobrze rozumiałem swoją niedolę. Ale wierzcie mi, uniesienie wzbierało w mym sercu tak nieodparcie, że myślałem, iż umrę. Całowałem jej stopy w upojeniu i szczęściu. Tak, w szczęściu. Tak, w szczęściu bezgranicznym i nieskończonym — choć rozumiałem swą rozpaczliwą i beznadziejną sytuację! Płakałem, mówiłem coś, ale mówić nie mogłem. Przestrach i zdziwienie ustąpiły w niej nagle miejsca jakiemuś zatroskaniu, jakiemuś niesamowitemu pytaniu, i dziwnie patrzyła na mnie, wręcz ze zgrozą, chciała coś jak najprędzej zrozumieć i uśmiechnęła się. Była ogromnie zawstydzona, że ją całuję po nogach, odsuwała je, ale ja całowałem miejsce na podłodze, gdzie stały. Spostrzegła to i nagle zaczęła się śmiać ze wstydu (wiecie zapewne, że można się śmiać ze wstydu). Zbliżał się atak histerii, widziałem to, ręce jej dygotały — ale nie myślałem o tym i wciąż bełkotałem, że ją kocham, że nie wstanę: „Pozwól mi całować twoją suknię... całe życie modlić się do ciebie"... Nie wiem, nie pamiętam — raptem zaszlochała, zatrzęsła się, nastąpił straszny atak histerii. Przestraszyłem ją.

Zaniosłem ją na łóżko. Kiedy atak minął, usiadła na łóżku, z ogromnie przygnębioną miną chwyciła mnie za ręce i prosiła, żebym się uspokoił. „Daj spokój, nie dręcz się tak!" — i znów zaczynała płakać. Przez cały wieczór nie odstępowałem jej ani na krok. Mówiłem wciąż, że ją zawiozę do Boulogne sur Mer, że będzie się kąpać w morzu, wnet, za dwa tygodnie, że ma taki słabiutki głosik, słyszałem dopiero co; że zamknę kasę, sprzedam Dobronrawowowi, że wszystko zaczniemy od nowa, ale najważniejsze to Boulogne, Boulogne! Słuchała — i ciągle się bała. Coraz bardziej się bała. Ale nie to było dla mnie najważniejsze, lecz to, że coraz bardziej, coraz gwałtowniej pragnąłem znów leżeć u jej stóp i znów całować, całować ziemię, na której stoją jej stopy, modlić się do niej i — „więcej nic, nic nie chcę od ciebie — powtarzałem raz po raz — nic mi nie odpowiadaj, nie dostrzegaj mnie wcale, pozwól tylko patrzeć z kąta na siebie, zrób ze mną swoją rzecz, psiaka"... A ona płakała.

A ja myślałam, że zostawisz mnie tak — wyrwało się jej raptem, mimowolnie — tak mimowolnie, że może sama nie zauważyła, a przecież — o, to były jej najważniejsze, najbardziej fatalne słowa i najbardziej zrozumiałe dla mnie tego wieczoru, i jakby dźgnęły mnie nożem w samo serce! Wszystko mi wyjaśniły, wszystko, ale póki była obok, przed moimi oczami, łudziłem się nieodparcie i byłem szalenie szczęśliwy. O, jakże ją strasznie zmęczyłem tego wieczoru, i sam to czułem, ale bez przerwy myślałem, że wszystko od razu naprawię. Wreszcie przed nocą zupełnie opadła z sił; namówiłem ją, żeby spała, i od razu twardo zasnęła. Obawiałem się maligny i rzeczywiście była, ale nieznaczną. Wstawałem w nocy niemal co chwila, cichutko w papuciach zbliżałem się, żeby na nią popa trzeć. Załamywałem ręce nad nią, patrząc na to chore stworzenie, na tym nędznym żelaznym łóżeczku, które kupiłem jej wtedy za trzy ruble. Klękałem, ale nie ważyłem się całować nóg śpiącej (bez jej wiedzy!) Klękałem, żeby się pomodlić, ale zaraz się zrywałem. Łukieria przyglądała mi się i ciągle wchodziła tu z kuchni. Poszedłem do niej i powiedziałem, żeby się kładła i że jutro zacznie się „nowe życie".

I wierzyłem w to ślepo, szaleńczo wierzyłem. O, jakież uniesienie mnie przepełniało! Oczekiwałem tylko jutrzejszego dnia. A przede wszystkim nie wierzyłem w nic złego, mimo symptomów. Rozeznanie jeszcze nie całkiem wróciło, mimo że łuska spadła z oczu, i długo jeszcze nie wracało — ach, do dzisiaj, aż do dzisiaj !!! Bo i jak mogło wrócić: przecież żyła jeszcze wtedy, przecież była tuż obok, przy mnie, a ja przy niej. „Jutro się zbudzi, a wtedy powiem jej to wszystko i wszystko zrozumie". Tak wówczas rozumowałem, było to rozumowanie proste i jasne, stąd właśnie uniesienie! A najważniejszy był ten wyjazd do Boulogne. Nie wiem czemu, myślałem, że Boulogne — to jest wszystko, że zawiera się coś ostatecznego. „Do Boulogne, do Boulogne!"... W opętaniu oczekiwałem rana.


III

AŻ ZA DOBRZE ROZUMIEM

 

A przecież to było dopiero kilka dni temu — pięć dni, dopiero pięć dni, w zeszły wtorek! Ach, gdybym miał jeszcze trochę czasu, gdyby tylko odrobinkę zaczekała, — rozproszyłbym mrok! Przecież się uspokoiła. Już nazajutrz słuchała mnie z uśmiechem, mimo niepokoju. Najważniejsze, że przez cały ten czas, całe te pięć dni, był w niej niepokój albo wstyd. Bała się też, bardzo się bała. Nie przeczę, nie będę przeczył jak jakiś szaleniec; strach był, ale czy mogła się nie bać? Przecież tak dawno staliśmy się sobie obcy, tak bardzo odzwyczailiśmy się od siebie — i raptem to wszystko... Ale ja nie zważałem na jej strach, roiło mi się coś nowego, promiennego! To prawda, niewątpliwa prawda, że popełniłem błąd. A może nawet dużo błędów. Gdy się zbudziliśmy nazajutrz (było to w środę), popełniłem błąd: zacząłem od razu traktować ją jak przyjaciela. Pośpieszyłem się, zbytnio się pośpieszyłem, ale spowiedź była potrzebna, niezbędna, ba, więcej niż spowiedź! Nie ukryłem nawet tego, co przed samym sobą ukrywałem przez całe życie. Powiedziałem bez ogródek, że przez całą zimę nic tylko byłem pewien jej miłości. Wytłumaczyłem jej, że kasa pożyczkowa była tylko upadkiem mej woli i umysłu, prywatnym pomysłem samobiczowania i samowywyższenia. Wyjaśniłem jej, że wtedy w bufecie rzeczywiście stchórzyłem, przez mój charakter, przewrażliwienie: onieśmieliła mnie atmosfera, bufet onieśmielił; sparaliżowała myśl: jakże ja tak ni stąd, ni zowąd wystąpię, czy nie wypadnie to głupio? Stchórzyłem nie przed pojedynkiem, lecz przed obawą śmieszności... A potem nie chciałem się przyznać i dręczyłem wszystkich, i ją za to dręczyłem, po to się z nią ożeniłem, aby ją za to dręczyć. W ogóle mówiłem prawie cały czas jak w malignie. W końcu sama brała mnie za ręce i prosiła, żebym przestał: „Przesadzasz... zadręczasz się" — i znów zaczynały się łzy, znów niemal ataki! Wciąż prosiła, żebym nie mówił takich rzeczy i nie wspominał ciągle.

Nie zważałem na te prośby albo niewiele zważałem. Boulogne! Tam jest słońce, nasze nowe słońce, powtarzałem to bez przerwy. Zamknąłem kasę, wszystkie sprawy przekazałem Dobronrawowi. Zaproponowałem jej nagle, żebyśmy wszystko rozdali ubogim oprócz podstawowych trzech tysięcy, otrzymanych od matki chrzestnej, za które pojechalibyśmy do Boulogne, a potem wrócimy i zaczniemy nowe, pracowite życie. Tak też zostało postanowione, chociaż nic nie powiedziała... uśmiechnęła się tylko. I chyba raczej przez delikatność się uśmiechnęła, żeby mi nie zrobić przykrości. Widziałem przecież, że jej ciąży moja obecność, nie myślcie, że byłem takim głupcem i egoistą, żeby tego nie widzieć. Wszystko widziałem, aż do najdrobniejszych szczegółów, widziałem i wiedziałem najlepiej; cała moja nędza leżała jak na dłoni!

Opowiadałem jej ciągle o sobie i o niej. I o Łukierii. Mówiłem, żem płakał... Oczywiście zmieniałem temat, starałem się nie przypominać pewnych rzeczy. I nawet się ożywiła raz czy dwa, przecież ja to pamiętam — tak, pamiętam! Czemu mówicie, że patrzyłem i nic nie widziałem? I gdyby tylko to się nie zdarzyło, wszystko by zmartwychwstało. Opowiadała mi przecież jeszcze onegdaj, kiedy rozmowa zeszła na lekturę i na to, co przeczytała przez tę zimę — opowiadała mi wszak ze śmiechem, przypomniawszy sobie tę scenę Gil Blasa z arcybiskupem Grenady. I to z jakim dziecinnym śmiechem, miłym jak dawniej, przed ślubem (mgnienie! mgnienie!); jakże się cieszyłem! Zresztą bardzo mnie to uderzyło — ta scenka z arcybiskupem: a więc znalazła w sobie tyle równowagi ducha i radości, żeby śmiać się czytając arcydzieło, kiedy tak siedziała w zimie. A więc już całkiem zaczęła się uspokajać, całkiem wierzyć, że zostawię ją tak. „Myślałam, że zostawisz mnie tak" — powiedziała to przecież we wtorek. O, ta myśl dziesięcioletniej dziewczynki! A przecież wierzyła — wierzyła, że w samej rzeczy wszystko zostanie tak: ona przy swoim stole, ja przy swoim, i tak oboje, do sześćdziesięciu lat. Nagle — podchodzę, mąż, i ten mąż potrzebuje miłości! O, nieporozumienie, o, moja ślepota!

Błędem było i to, że patrzyłem na nią z zachwytem: należało się pohamować, bo zachwyt ją przerażał. Ale przecież się hamowałem, nie całowałem już więcej jej stóp. Ani razu nie dałem do poznania, że... no, że jestem mężem — o, nawet mi to przez myśl nie przeszło, ja się do niej tylko modliłem! Ale przecież nie mogłem zupełnie milczeć, nie mogłem w ogóle nie mówić! Nagle jej się zwierzyłem, że upajam się jej słowami, że uważam ją za bez porównania inteligentniejszą i bardziej wykształconą ode mnie. Zarumieniła się i powiedziała z zażenowaniem, że przesadzam. Wtedy ja, głupi, nie wytrzymałem i opowiedziałem jej, jaki byłem zachwycony stojąc za drzwiami i słuchając jej pojedynku — pojedynku niewinności z tą kreaturą, jak się rozkoszowałem jej rozumem, bystrością, dowcipem — przy takiej dziecięcej prostoduszności. Wzdrygnąłem się, znów bąknęła, że przesadzam, ale raptem spochmurniała, ukryła twarz w dłoniach i znów zaniosła się łkaniem... Teraz nie wytrzymałem: znów padłem jej do nóg, znów zacząłem całować jej stopy i znów się skończyło atakiem histerii, tak samo jak we wtorek. Było to wczoraj wieczorem, a nazajutrz rano...

Nazajutrz rano!? Szaleńcze, przecież to nazajutrz rano było dziś, dopiero co!

Posłuchajcie i zważcie: przecież kiedy spotkaliśmy się dziś przy samowarze (po tym wczorajszym ataku), aż mnie zdumiał jej spokój — tak, tak właśnie było! A ja przez całą noc drżałem ze strachu na myśl o tym, co było wczoraj. Raptem podchodzi do mnie, staje przede mną ze złożonymi rękami i (dopiero, dopiero co!) zaczyna mówić, że jest zbrodniarką, że sama wie o tym, że zbrodnia dręczyła ją przez całą zimę, dręczy i teraz... że w pełni docenia moją wielkoduszność... „będę ci wierną żoną, będę cię szanować..." W tym momencie zerwałem się i objąłem ją jak szalony! Całowałem ją, całowałem jej twarz, usta, jak mąż, pierwszy raz po długiej rozłące. I po co wychodziłem, tylko na dwie godziny... nasze paszporty zagraniczne... O Boże! Gdybym wrócił pięć minut — tylko pięć minut wcześniej! A tu ten tłum w naszej bramie, te spojrzenia na mnie... O Boże, Boże!

Łukieria mówi (o, ja teraz Łukierii za nic w świecie nie puszczę, ona wszystko wie, była z nami przez całą zimę, będzie mi wszystko opowiadała), mówi, że kiedy wyszedłem z domu, najwyżej dwadzieścia minut przed moim powrotem — nagle weszła do pani do naszego pokoju spytać o coś, nie pamiętam, i zobaczyła, że obraz pani (ten właśnie Matki Boskiej) jest na wierzchu, stoi przed nią na stole, a pani jakby dopiero się przed nim modliła. — Co pani jest? — „Nic Łukierio, możesz iść. — Nie, poczekaj, Łukierio" — podeszła do niej i ucałowała. — Jest pani szczęśliwa? — powiadam. — „Tak, Łukierio". — Pan już dawno powinien był panią przeprosić... Dzięki Bogu, że się państwo pogodzili. — „Dobrze, powiada, Łukierio, idź już, Łukierio" — i uśmiechnęła się, ale jakoś tak dziwnie, że Łukieria nagle po dziesięciu minutach wróciła, żeby na nią popatrzeć: „Stoi sobie przy ścianie, przy samym oknie, rękę trzyma na ścianie, głowę oparła na ręce, stoi sobie i myśli. Tak głęboko się zamyśliła, nawet nie słyszy, że stoję i patrzę na nią z tamtego pokoju. Widzę, że się niby uśmiecha, stoi, myśli i uśmiecha się. Popatrzyłam na nią, odwróciłam się i cichutko wyszłam, no i tak sobie myślę, wtem słyszę — otworzyło się okno. Zaraz poszłam powiedzieć: »chłodno, proszę pani, jeszcze się pani przeziębi«, raptem widzę, weszła na okno, stoi już na nim wyprostowana, w otwartym oknie, plecami do mnie, w rękach obraz trzyma. Serce we mnie omglało, wołam: »Pani, pani!« Usłyszała, chciała się do mnie obrócić, ale się nie obróciła, jeno zrobiła krok, obraz przycisnęła do piersi — i wyskoczyła oknem".

Pamiętam tylko, że kiedy wszedłem na podwórko, ona była jeszcze ciepła. Wszyscy patrzą na mnie. Przedtem krzyczeli, a teraz nagle umilkli i nagle się rozstępują przede mną, a ona... ona leży z obrazem. Pamiętam jak przez mgłę, że podszedłem milcząc długo patrzyłem. Wszyscy mnie obstąpili i coś do mnie mówią. Łukieria też tam była, a ja nie widziałem. Mówi, że rozmawiała ze mną. Pamiętam tylko tego człowieka: ciągle wołał do mnie, że „kapka krwi z ust wyciekła, kapka, kapka" — i wskazywał mi na krew obok na kamieniu. Zdaje się, że dotknąłem krwi palcem, uwalałem palec, patrzę na palec (to pamiętam), a on do mnie wciąż: „kapka, kapka!"

A idźże z tą kapką! — wrzasnąłem podobno co sił i rzuciłem się na niego z pięściami...

O zgrozo, zgrozo! Nieporozumienie! Niepodobieństwo! Niemożliwość!


IV

SPÓŹNIŁEM SIĘ TYLKO PIĘĆ MINUT!

 

A czyż nie tak? Czyż jest to prawdopodobne? Czyż można powiedzieć, że jest to możliwe? Dlaczego, po co umarła ta kobieta?

O, wierzcie mi, wszystko rozumiem, ale dlaczego umarła — to jednak pytanie. Zlękła się mojej miłości, poważnie zadała sobie pytanie: przyjąć czy nie przyjąć, i nie zniosła pytania, i wolała umrzeć. Wiem, wiem, nie warto się głowić: za wiele naobiecywała, przelękła się, że nie będzie mogła dotrzymać — to jasne. Jest w tym kilka momentów naprawdę okropnych.

Bo czemu jednak umarła? Problem jest mimo wszystko otwarty. Pytanie pulsuje, w moim mózgu pulsuje. Ja bym przecież zostawił ją tak, gdyby chciała, żeby zostało tak. Ale nie uwierzyła, w tym rzecz! Nie, nie kłamię, to nie to. Po prostu dlatego, że ze mną trzeba było uczciwie postępować: jak kochać — to kochać w pełni, nie tak, jak kochałaby kupca. A ponieważ była zbyt czysta, zbyt wstydliwa, żeby się zgodzić na taką miłość, jakiej potrzeba kupcowi, nie chciała mnie oszukiwać. Nie chciała oszukiwać półmiłością pod pozorem miłości lub ćwierćmiłością. Nadto uczciwa, tak, moi państwo! Chciałem wtedy zaszczepić szerokie poglądy, pamiętacie! Dziwny pomysł.

Ciekaw jestem ogromnie, czy mnie szanowała? Nie wiem, czy mną pogardzała, czy nie. Nie sądzę, żeby pogardzała. Bardzo to dziwne, czemu mi ani razu nie przyszło do głowy przez całą zimę, że ona mną gardzi? Byłem święcie przekonany, że nie, aż do chwili kie dy spojrzała na mnie z surowym zdziwieniem. Właśnie z surowym. Wtedy od razu zrozumiałem, że mną gardzi. Zrozumiałem nieodwracalnie, na zawsze! Ach, niech tam, niechby nawet gardziła, bodaj przez całe życie, ale — niechby żyła, żyła! Dopiero co jeszcze ruszała się, mówiła. W ogóle nie rozumiem, jak wyskoczyła przez okno! Więc jak mogłem przypuszczać pięć minut wcześniej? Zawołałem Łukierię. Ja teraz Łukierii za nic w świecie nie puszczę, za nic w świecie!

Och, mogliśmy jeszcze się porozumieć. Myśmy się tylko strasznie odzwyczaili od siebie w ciągu zimy, ale czyż nie można było z powrotem przywyknąć? Czemuż byśmy nie mieli się zbliżyć na nowo i rozpocząć nowego życia? Jestem wielkoduszny, ona też — oto już jakiś punkt styczności. Żeby tak jeszcze parę słów, dwa dni, nie więcej, a zrozumiałaby wszystko.

Ale najbardziej boli mnie, że to wszystko przypadek — zwyczajny barbarzyński, tępy przypadek! Jakże to boli! Pięć minut, jedynie tylko pięć minut się spóźniłem! Gdybym przyszedł pięć minut wcześniej — moment przemknąłby mimo jak obłok i nigdy potem nie przyszłoby jej to do głowy, i w końcu wszystko by zrozumiała. A teraz znów puste pokoje, znów jestem sam. O, tam zegar tyka, jego to nic nie obchodzi, nikogo mu nie żal. Nie ma nikogo — w tym cała tragedia!

Chodzę teraz, wciąż chodzę. Wiem, wiem, nie podpowiadajcie: śmieszy was, że narzekam na przypadek i na pięć minut? Ale to przecież bije w oczy. Zważcie tylko: nawet kartki nie zostawiła, że nikt nie ponosi winy za jej śmierć, tak jak to robią wszyscy. Mogła przecież przypuszczać, że będą niepokoić nawet Łukierię: „wszak byłaś z nią sama w mieszkaniu, no to ty żeś ją pchnęła". W każdym razie umęczyliby ją włóczeniem po sądach, gdyby cztery osoby na podwórku nie widziały przez okna oficyny, że stała z obrazem w rękach i że sama skoczyła. Ale to przecież też tylko przypadek, że ludzie stali i widzieli. Nie, była to tylko chwila, tylko bezwiedny odruch. Taka nagła fantazja! I co z tego, że się modliła przed obrazem? Nie znaczy to wcale, że przed śmiercią. Cała rzecz trwała zaledwie dziesięć minut, cała decyzja — właśnie kiedy stała przy ścianie oparłszy głowę na ręku i uśmiechając się. Wpadł jej nagle ten pomysł do głowy, zawirował i — i już nie mogła mu się oprzeć.

Nie... jest w tym jawne nieporozumienie, z pewnością. Ze mną można by jeszcze żyć. A jeżeli to niedokrwistość? Po prostu z niedokrwistości, z wyczerpania się energii życiowej? Zmęczyła się przez tę zimę, w tym rzecz...

Spóźniłem się!

Jaka ona szczuplutka w trumnie, jak się nosek zaostrzył! Rzęsy leżą jak strzałki. I pomyśleć, jak dziwnie upadła — niczego sobie nie uszkodziła, nie zmiażdżyła. Tylko ta jedna „kapka krwi". Czyli deserowa łyżka. Wstrząs wewnętrzny. Dziwna myśl: a co, gdyby nie chować? Bo jeżeli ją zabiorą, to... o nie, to niemożliwe, żeby ją zabrano! Ach wiem, wiem, że ją muszą zabrać, nie jestem szaleńcem i nie majaczę, o nie, na odwrót, nigdy jeszcze nie myślałem tak trzeźwo — ale jak to możliwe, że znów w domu nikogo nie będzie, znów dwa pokoje, znów ja sam z zastawami. Koszmar, koszmar i jeszcze raz koszmar! Zadręczyłem ją, w tym rzecz!

Co mi teraz po waszych prawach? Co mi po waszych obyczajach, waszej moralności, waszym życiu, waszym państwie, waszej religii? Niech mnie sądzi wasz sędzia, niech mnie postawią przed sądem, przed waszym sądem publicznym, a powiem, że nie uznaję niczego. Sędzia krzyknie: „Proszę milczeć, oficerze!" A ja zawołam do niego: „Skąd weźmiesz teraz taką moc, żebym cię usłuchał? Dlaczego ponury przypadek zniszczył to, co miałem najdroższego na świecie? Na cóż mi teraz wasze prawa? Odłączam się od was". O, mnie jest wszystko jedno!

Ślepa, ślepa! Martwa, nie słyszy! Nie wiesz, jakim bym cię rajem otoczył. Raj miałem w duszy, zasadziłbym go wokół ciebie. Niechbyś mnie nie kochała — no i co z tego? Wszystko byłoby tak, wszystko zostałoby tak. Opowiadałabyś mi wszystko jak przyjacielowi — no i cieszylibyśmy się i śmiali, patrząc sobie radośnie w oczy. I tak byśmy sobie żyli. Gdybyś nawet pokochała innego — niechby nawet tak było! Szłabyś z nim, śmiałabyś się, a ja bym się wam przyglądał z drugiej strony ulicy... Och, zgodziłbym się na wszystko, byleby chociaż raz otworzyła oczy! Na jedno mgnienie, tylko na jedno! Spojrzałaby na mnie jak dziś rano, kiedy stała przede mną i przysięgała, że będzie wierną żoną! Och, z jednego spojrzenia zrozumiałaby wszystko!

Przypadek! O, naturo! Ludzie są samotni na ziemi — w tym całe nieszczęście. „Jestli w polu żyw człowiek?" — woła witeź rosyjski. Wołam i ja, nie witeź, ale nikt się nie odzywa. Podobno słońce ożywia wszechświat. Wzejdzie słońce i — spójrzcie na nie, czyż to nie trup? Wszystko jest martwe i wszędzie są trupy. Samotni ludzie, a wokół nich milczenie — i to jest ziemia! „Ludzie, miłujcie się" — kto to powiedział? Czyje to przykazanie? Tyka zegar, obojętnie, ohydnie. Druga po północy. Jej trzewiczki stoją przy łóżeczku, jakby na nią czekały... Nie, serio, jak ją jutro zabiorą, co ja pocznę?

 

1876


SEN ŚMIESZNEGO CZŁOWIEKA

 

I

 

Jestem śmiesznym człowiekiem. Oni mnie teraz nazywają wariatem. Byłby to może awans, gdybym nie pozostał dla nich tak samo śmieszny jak przedtem. Ale teraz już się nie gniewam, teraz ich wszystkich kocham, nawet wówczas, kiedy się ze mnie śmieją — wtedy nawet, nie wiem czemu, szczególnie ich kocham. Sam bym się śmiał razem z nimi — nie z siebie, lecz dlatego że mi są drodzy, gdyby mi nie było tak smutno, kiedy patrzę na nich. Smutno mi dlatego, że nie znają prawdy, a ja ją znam. Ach, jak ciężko człowiekowi samemu znać prawdę! Ale oni tego nie zrozumieją. Nie, przenigdy.

Przedtem bardzo rozpaczałem z tego powodu, że wydawałem się śmieszny. Nie wydawałem się, lecz byłem. Zawsze byłem śmieszny, wiem o tym, być może od pierwszej chwili życia. Może już mając siedem lat wiedziałem, że jestem śmieszny. Potem chodziłem do szkoły, potem na uniwersytet, i cóż — im więcej się uczyłem, tym lepiej pojmowałem, że jestem śmieszny. Cała moja uniwersytecka nauka istniała jak gdyby tylko po to, żeby mi udowadniać i tłumaczyć, w miarę tego, jak się w niej zagłębiałem, że jestem śmieszny. Podobnie jak w nauce, było w życiu. Z każdym rokiem rosła we mnie i utwierdzała się świadomość śmieszności pod każdym względem. Śmiali się ze mnie wszyscy i wszędzie. Ale nie wiedzieli, nikt spośród nich, i nie domyślali się, że jeśli był człowiek na ziemi, który najlepiej ze wszystkich wiedział o tym, że jest śmieszny, to tym człowiekiem byłem ja sam, i to właśnie było dla mnie najbardziej krzywdzące, że oni tego nie wiedzą, ale to była moja własna wina: zawsze byłem tak dumny, że za nic i nigdy nie chciałem nikomu się przyznać do tego. Duma ta rosła we mnie z latami i gdyby się zdarzyło, żebym sobie pozwolił przyznać się, wszystko jedno przed kim, że jestem śmieszny, to chyba natychmiast, tego samego wieczoru, palnąłbym sobie w łeb. O, jakże cierpiałem za czasów chłopięcych myśląc o tym, że nie wytrzymam i kiedyś nagle sam się przyznam przed kolegami. Lecz odkąd stałem się młodzieńcem, to — mimo że z każdym rokiem coraz lepiej zdawałem sobie sprawę z mojej okropnej właściwości — nie wiem dlaczego, stałem się trochę spokojniejszy. Tak, właśnie tak — nie wiem, dlaczego — gdyż dotychczas nie potrafię określić, dlaczego. Być może dlatego, że w mojej duszy rosła straszna melancholia z pewnego powodu, który już nieskończenie mnie przerasta: mianowicie — ugodziło we mnie przekonanie o tym, że na świecie wszędzie jest wszystko jedno. Bardzo dawno to przeczuwałem, ale zupełne przekonanie zjawiło się ostatniego roku jakoś nagle. Poczułem nagle, że byłoby mi wszystko jedno, czy świat będzie istniał, czy też nigdzie nic nie będzie. Zacząłem słyszeć i wyczuwać całą swoją istotę, że nic przy mnie nie ma. Z początku zdawało mi się, że za to wiele było przedtem, ale później się przekonałem, że przedtem też nic nie było, tylko, nie wiem czemu, się wydawało. Stopniowo się przekonywałem, że nigdy też nic nie będzie. Wtedy nagłe przestałem się gniewać na ludzi i niemal ich nie dostrzegałem. Doprawdy, przejawiało się to nawet w największych drobiazgach: bywało, na przykład, że idę po ulicy i obijam się o ludzi. Nawet nie z zamyślenia: o czym miałem myśleć, zupełnie przestałem wtedy myśleć, było mi wszystko jedno. Gdybym przynajmniej znalazł odpowiedź na pytania — ale nie, ani jednej nie znalazłem, a ile ich było? Ale zrobiło mi się wszystko jedno i wszystkie pytania zniknęły.

I oto, już potem, poznałem prawdę. Poznałem ją w ubiegłym listopadzie, a mianowicie trzeciego listopada, i odtąd pamiętam każdą swoją chwilę. Było to ponurego, najbardziej ponurego wieczoru, jaki tylko może być. Wracałem wtedy po dziesiątej wieczór do domu i właśnie, pamiętam, pomyślałem, że w ogóle nie jest możliwa bardziej ponura pogoda. Nawet pod względem fizycznym. Lało przez cały dzień, był to najzimniejszy, najbardziej ponury deszcz, jakiś nawet groźny deszcz, pamiętam to, z wyraźną wrogością do ludzi, aż tu nagle po dziesiątej ustał i zrobiło się strasznie wilgotno, bardziej nawet wilgotno i zimno niż wtedy, kiedy padało, i od wszystkiego biła jakaś para, od każdego kamienia na ulicy — z każdego zaułka, jeśli zajrzeć do niego aż w głąb, jak najdalej, z ulicy. Nagle mi się wydało, że gdyby zgasł wszędzie gaz, zrobiłoby się weselej, a z gazem jest smutniej na sercu, bo on to wszystko oświetla. Tego dnia prawie nie jadłem obiadu, cały wieczór przesiedziałem u jednego inżyniera, byli tam jeszcze dwaj jego znajomi. Cały czas milczałem i chyba się im sprzykrzyłem. Mówili o czymś poruszającym i w pewnym momencie nawet się zapalili. Ale było im wszystko jedno, widziałem to, i zapalili się tylko ot tak. No i ja im to nagle wygarnąłem: „Proszę panów, powiadam, przecież wam jest wszystko jedno". Nie obrazili się, wszyscy się tylko śmiali ze mnie. Bo powiedziałem to całkiem bez żadnego wyrzutu i po prostu dlatego, że było mi wszystko jedno. No i zobaczyli, że mnie jest wszystko jedno, i to ich rozweseliło.

Kiedy pomyślałem na ulicy o gazie, popatrzyłem na niebo. Niebo było okropnie ciemne, ale wyraźnie było widać rozdarte obłoki, a miedzy nimi bezdenne czarne plamy. Nagle dojrzałem w jednej z tych plam gwiazdkę i zacząłem uważnie się w nią wpatrywać. To dlatego że ta gwiazdka dała mi pomysł: postanowiłem tej nocy się zabić. Powziąłem to postanowienie już dwa miesiące temu i chociaż byłem bardzo ubogi, kupiłem wspaniały rewolwer i tego samego dnia nabiłem go. Ale minęły już dwa miesiące, a rewolwer wciąż leżał w szufladzie; było mi do tego stopnia wszystko jedno, że zapragnąłem znaleźć wreszcie taką chwilę, kiedy nie będzie mi tak zupełnie wszystko jedno; po co właściwie — nie wiem. W ten sposób przez ostatnie dwa miesiące co noc, wracając do domu, myślałem, że się zastrzelę. Wciąż czekałem na ten moment. No i wreszcie ta gwiazdka dała mi pomysł i postanowiłem, że to będzie nieodwołalnie jeszcze tej nocy. A dlaczego gwiazdka dała mi pomysł — nie wiem.

No i właśnie kiedy tak patrzyłem na niebo, nagle chwyciła mnie za łokieć ta dziewczynka. Ulica była już pusta, nikogo prawie nie było. W oddali spał na koźle dorożkarz. Dziewczynka mogła mieć jakieś osiem lat, była w chusteczce i w samej sukience, mokrzu teńka, ale zapamiętałem szczególnie jej mokre podarte trzewiki, pamiętam je do teraz. Zwłaszcza one wpadły mi w oczy. Nagle zaczęła mnie szarpać za łokieć i wołać. Nie płakała, lecz jakoś dziwnie wykrzykiwała urywanym głosem jakieś słowa, których nie mogła dobrze wymówić, ponieważ drżała na całym ciele drobnym dreszczem gorączki. Była czymś przerażona i rozpaczliwie wołała: „Mamusia! Mamusia!" Obróciłem ku niej twarz, ale nie powiedziałem ani słowa, szedłem dalej, lecz ona biegła i szarpała mnie, i w jej głosie zabrzmiał ten dźwięk, który u bardzo przestraszonych dzieci oznacza rozpacz. Znam ten dźwięk. Chociaż nie wymawiała dokładnie słów, zrozumiałem, że jej matka gdzieś kona lub coś się tam im przydarzyło, więc wybiegła, by kogoś zawołać, coś znaleźć, aby pomóc mamie. Ale nie poszedłem za nią, odwrotnie, nagle przyszło mi do głowy, żeby ją przepędzić. Z początku powiedziałem jej, aby poszukała stójkowego. Ale ona złożyła błagalnie rączki i zanosząc się łkaniem wciąż biegła obok mnie. No i wtedy tupnąłem na nią i krzyknąłem. Zawołała tylko: „Proszę pana, proszę pana", i nagle oddaliła się ode mnie, w okamgnieniu przebiegła na drugą stronę ulicy: ukazał się tam jakiś przchodzień, widocznie rzuciła się teraz ku niemu.

Wszedłem na swoje czwarte piętro. Mieszkam jako sublokator, gospodarze odnajmują pokoje. Pokój mam nędzny, mały, owalne okno wychodzi na strych. Jest tylko kanapa obita ceratą, stół, na nim książki, dwa krzesła i wygodny fotel, bardzo stary, ale za to wolterowski. Usiadłem, zapaliłem świecę i zacząłem myśleć. W pokoju obok, za przepierzeniem, trwała sodoma i gomora. Trwała już trzeci dzień. Mieszkał tam emerytowany kapitan, miał gości — ze sześciu nygusów, pili wódkę i grali w sztosa starymi kartami. Ubiegłej nocy była tam bójka i wiem, że dwaj spośród nich długo się szarpali za włosy. Gospodyni chciała się poskarżyć, ale okropnie boi się kapitana. Prócz tego w jednym z pokoi mieszka pewna niziutka, szczuplutka pani, chyba żona wojskowego, przyjezdna, z trojgiem małych dzieci, które zachorowały już u nas w mieszkaniu. I ona, i dzieci boją się kapitana do nieprzytomności i całą noc trzęsą się i czynią znak krzyża, najmniejsze dziecko dostało nawet ze strachu jakiegoś ataku. Ten kapitan, wiem o tym na pewno, zatrzymuje czasami przechodniów na Newskim i prosi o wsparcie. Pracy nie może dostać nigdzie, lecz dziwna sprawa (po to właśnie mówię o tym) — kapitan przez cały miesiąc, odkąd się tu sprowadził, nie wzbudził we mnie najmniejszej irytacji. Od znajomości oczywiście uchyliłem się zaraz na początku, zresztą jemu też nudziło się ze mną od pierwszej chwili, ale choćby nie wiem ile tam wrzeszczeli za swoim przepierzeniem i choćby nie wiem ilu ich tam było — jest mi zawsze wszystko jedno. Siedzę przez całą noc i, doprawdy, nie słyszę ich — do tego stopnia o nich zapominam. Ja przecież co noc nie śpię aż do świtu, i tak już od roku. Przesiaduję całymi nocami przy stole na fotelu i nic nie robię. Książki czytam tylko w dzień. Siedzę i nawet nie myślę, tak po prostu, jakieś myśli się snują, a ja im folguję. Świeczka w ciągu nocy wypala się do ostatka. Siadłem cicho przy stole, wyjąłem rewolwer i położyłem przed sobą. Kiedy go położyłem, to pamiętam, zadałem sobie pytanie: „Czy tak?", i z całą stanowczością odpowiedziałem sobie: „Tak". To znaczy, zastrzelę się. Wiedziałem już, że tej nocy zastrzelę się na pew no, ale jak długo jeszcze będę siedział przedtem przy stole — tego nie wiedziałem. I z pewnością bym się zastrzelił, gdyby nie ta dziewczynka.

 

II

 

Rzecz w tym, że chociaż było mi wszystko jedno, to ból jednak na przykład czułem. Gdyby mnie ktoś uderzył, poczułbym ból. Tak samo pod względem moralnym: gdyby się, dajmy na to, zdarzyło coś bardzo żałosnego, to poczułbym litość, zupełnie tak jak wtedy, kiedy nie było mi jeszcze w życiu wszystko jedno. Poczułem też litość tego wieczoru: dziecku na pewno bym pomógł. Więc dlaczego nie pomogłem dziewczynce? Z powodu pewnej myśli, która wtedy zjawiła się: kiedy szarpała mnie i wołała, nagle stanęło przede mną pytanie i nie umiałem na nie odpowiedzieć. Pytanie było błahe, ale się zirytowałem. Zirytowałem się wskutek takiego rozumowania, że skoro już postanowiłem, że tej nocy skończę ze sobą — wobec tego wszystko na świecie powinno stać się dla mnie teraz bardziej niż kiedykolwiek obojętne. Czemu więc nagle poczułem, że nie jest mi wszystko jedno i że mi żal dziewczynki? Pamiętam, że mi się zrobiło jej bardzo żal, aż do bólu jakiegoś dziwnego, zupełnie nawet niewiarygodnego w moim położeniu. Doprawdy nie potrafię lepiej wyrazić tego przelotnego wrażenia, ale trwało ono również w domu, kiedym się usadowił za stołem, zirytowany, jak już dawno nie byłem. Wydawało się jasne, że skoro jestem człowiekiem, jeszcze nie zerem, dopóki nie zamieniłem się w zero, więc żyję, a zatem mogę cierpieć, gniewać się i od czuwać wstyd z powodu swoich postępków. Dajmy na to. Lecz jeśli się zabiję na przykład za dwie godziny, to co mnie obchodzi dziewczynka, co mnie wtedy obchodzi wstyd i w ogóle wszystko na świecie. Staję się zerem, zerem absolutnym. Więc, czy świadomość tego, że za chwilę całkowicie przestanę istnieć, a zatem nic w ogóle nie będzie istniało, nie mogła mieć najmniejszego wpływu ani na uczucie litości dla dziewczynki, ani na uczucie wstydu wskutek podłego postępku? Przecież właśnie dlatego zatupałem i wrzasnąłem nieludzko na nieszczęsne dziecko, że, widzicie, nie tylko nie czuję litości, ale choćbym nawet popełnił najhaniebniejszy uczynek, to teraz mi wolno, bo za dwie godziny wszystko ustanie. Czy mi uwierzycie, że dlatego krzyknąłem? Jestem teraz niemal pewien tego. Wydawało mi się jasne, że życie i świat teraz jakby ode mnie zależą. Można powiedzieć nawet tak, że świat teraz jakby dla mnie jednego istnieje: wystarczy, bym się zastrzelił, a świata nie będzie, przynajmniej dla mnie. Nie mówiąc już o tym, że może istotnie dla nikogo, nic nie będzie po mnie, i cały świat, ledwo zgaśnie moja świadomość, też zgaśnie od razu jak mara, jak coś, co należy tylko do mojej świadomości, i przestanie istnieć, albowiem może cały ten świat i ci ludzie — to tylko ja jeden. Pamiętam, że siedząc i rozmyślając roztrząsałem wszystkie te nowe pytania, tłoczące się jedno za drugim, i wymyślałem coś już zupełnie nowego. Na przykład nagle przyszła mi do głowy dziwna myśl, że gdybym żył przedtem na Księżycu, albo dajmy na to na Marsie, i gdybym popełnił tam jakiś najhaniebniejszy, najbezecniejszy uczynek, jaki w ogóle można sobie wyobrazić, i gdybym został tam z jego powodu pohańbiony i zbez czeszczony tak, jak tylko można poczuć to i wyobrazić sobie chyba czasami we śnie, w koszmarze, i gdybym, znalazłszy się potem na Ziemi, zachował nadal świadomość tego, co popełniłem na innej planecie, a poza tym wiedziałbym, że już tam w żadnym wypadku nie wrócę — czy wtedy, patrząc z Ziemi na Księżyc, byłoby mi wszystko jedno, czy nie? Czy wstydziłbym się tego uczynku, czy nie? Pytania były błahe i zbyteczne, ponieważ rewolwer leżał już przede mną i całą swoją istotą wiedziałem, że to się stanie, ale mnie rozpalały, i wściekałem się. Było mi tak, jakbym nie mógł już teraz umrzeć, nie rozstrzygnąwszy czegoś uprzednio. Jednym słowem, ta dziewczynka mnie uratowała, dlatego że pytaniami oddaliłem wystrzał. U kapitana tymczasem też zaczęło się wszystko uciszać: przestali grać w karty, szykowali się do snu, a na razie gderali i ospale, od niechcenia łajali się. No i właśnie wtedy zasnąłem — co mi się nigdy przedtem nie przytrafiło — za stołem w fotelu. Zasnąłem całkiem niepostrzeżenie. Sen, jak wiadomo, to nadzwyczaj dziwne zjawisko: niektóre rzeczy widzimy przerażająco wyraźnie, z najbardziej szlifierskim wykończeniem szczegółów, przez inne natomiast przeskakujemy, jakby w ogóle ich nie dostrzegając, na przykład przez czas i przestrzeń. Snami chyba kieruje nie rozum, lecz chęć, nie głowa, lecz serce, a co za przedziwne sztuki robił niekiedy mój rozum we śnie! Dzieją się z nim we śnie rzeczy zupełnie niepojęte. Mój brat na przykład umarł pięć lat temu. Niekiedy mi się śni: bierze udział w moich sprawach, bardzo jesteśmy zaaferowani, a jednocześnie doskonale, na przestrzeni całego snu, wiem i pamiętam, że brat zmarł i został pochowany. A więc dlaczego nie dziwię się temu, że chociaż nie żyje, on jest jednak przy mnie i razem ze mną o coś zabiega? Dlaczego mój rozum to całkowicie dopuszcza? Ale dość tego. Przystępuję do mego snu. Tak, przyśnił mi się wtedy ten sen, mój sen z trzeciego listopada! Oni droczą się teraz ze mną, że to przecież był tylko sen. Ale czy nie wszystko jedno, czy to sen, czy nie sen, skoro zwiastował mi Prawdę? Przecież jeżeli raz się poznało prawdę, zobaczyło się ją, to się wie, że to prawda i że innej nie ma i nie może być, bez względu na to, czy śpimy, czy też żyjemy. No więc niech to będzie sen, przypuśćmy, ale wszak ja to życie, które wy tak wychwalacie, chciałem zgasić samobójstwem, a sen mój, sen mój — o, on mi zwiastował nowe, wielkie, odnowione, mocne życie ! Posłuchajcie!

 

III

 

Powiedziałem, że zasnąłem niepostrzeżenie i nawet jakby dalej rozmyślając o tej samej materii. Nagle mi się przyśniło, że biorę rewolwer i siedząc kieruję go sobie prosto w serce — tak, w serce, nie w głowę; bo przedtem postanowiłem koniecznie strzelić sobie w głowę, i to nie inaczej niż w prawą skroń. Skierowawszy go w pierś, zatrzymałem się na jedną czy dwie sekundy, a wtedy świeczka moja, stół i ściana przede mną nagle poruszyły się i zawirowały. Czym prędzej strzeliłem.

We śnie spadamy czasem z wysokości albo nas zarzynają lub biją, ale nigdy nie odczuwamy bólu, chyba że rzeczywiście uderzymy się o coś w łóżku; wtedy czujemy ból i niemal zawsze budzimy się z bólu.

Tak było i w moim śnie: nie czułem bólu, ale wydało mi się, że wraz z wystrzałem targnął mną jakiś wstrząs i wszystko nagle zgasło, i zrobiło się wokół mnie okropnie czarno. Było tak, jakbym oślepł i oniemiał i oto leżę na czymś twardym, wyciągnięty na wznak, nic nie widzę i nie mogę zrobić najmniejszego ruchu. Wokoło chodzą i krzyczą, huczy basem kapitan, piszczy histerycznie gospodyni — i nagle znów przerwa, i oto już niosą mnie w zamkniętej trumnie. Czuję, jak kołysze się trumna, i zastanawiam się nad tym, i nagle po raz pierwszy zdumiewa mnie myśl, że ja przecież umarłem, zupełnie umarłem, wiem o tym i nie wątpię, nie widzę i nie poruszam się, a jednocześnie czuję i zastanawiam się. Ale wkrótce godzę się z tym i normalnie, jak we śnie, przyjmuję rzeczywistość bez dyskusji.

Oto mnie zakopują do ziemi. Wszyscy odchodzą, jestem sam, zupełnie sam. Nie poruszam się. Zawsze dawniej, kiedy sobie wyobrażałem na jawie, jak to mnie pochowają w mogile, kojarzyłem z nią właściwie tylko wrażenie wilgoci i zimna. Teraz też poczułem, że mi bardzo zimno, zwłaszcza w koniuszki palców u nóg, ale więcej nic nie czułem.

Leżałem i, dziwna rzecz — niczego nie oczekiwałem, przyjmując jako coś bezspornego, że nieboszczyk nie ma się czego spodziewać. Ale było wilgotno. Nie wiem, ile to trwało — godzinę, kilka dni czy wiele dni. Ale w pewnej chwili na moje lewe zamknięte oko spadła, przesączywszy się przez wieko trumny, kropla wody, za nią po chwili druga, następnie po chwili trzecia, i tak dalej w takich samych odstępach. Głębokie oburzenie zapłonęło w moim sercu i nagle poczułem w nim fizyczny ból. „To moja rana — pomyślałem — to wystrzał, tam jest kula..." A krople wciąż kapały, co chwila, prosto na moje zamknięte oko. I nagle zawołałem, nie głosem, byłem bowiem nieruchomy, lecz całą swoją istotą — do władcy tego wszystkiego, co działo się ze mną:

Kimkolwiek jesteś, jeżeli jesteś i jeżeli istnieje coś rozumniejszego nad to, co się teraz dzieje, to pozwól temu czemuś być również tutaj. Jeżeli zaś mścisz się na mnie za nierozsądne moje samobójstwo potwornością i bezsensem dalszego bytu, to wiedz, że przenigdy żadna męka, jakakolwiek mnie spotka, nie da się porównać z pogardą, którą będę odczuwał w milczeniu, choćby to trwało miliony lat męczarni!

Wezwałem i umilkłem. Prawie całą minutę trwała głęboka cisza, nawet jeszcze jedna kropla spadła, ale wiedziałem, bezgranicznie i nieugięcie wiedziałem i wierzyłem, że zaraz wszystko musi się zmienić. Wtem nagle rozwarła się moja mogiła. To jest nie wiem, czy została otwarta i rozkopana, ale uczułem, że jestem pochwycony przez jakąś dziwną i nieznaną istotę i znaleźliśmy się w przestrzeni. Nagle przejrzałem: była głęboka noc, nigdy, przenigdy nie było jeszcze tak ciemno!

Unosiliśmy się w przestrzeni już daleko od Ziemi. Nie pytałem o nic tego, który mnie niósł, czekałem i byłem dumny. Zapewniałem siebie, że się nie boję, i zamierałem z zachwytu na myśl o tym, że się nie boję. Nie pamiętam już, jak długo mknęliśmy, nie mogę sobie tego nawet wyobrazić: wszystko odbywało się tak, jak zawsze we śnie, kiedy się przeskakuje przestrzeń i czas oraz prawa istnienia i rozsądku, zatrzymując się tylko na punktach, o których marzy serce. Pamiętam, że nagle dojrzałem w ciemnościach jedną gwiazd kę. „To Syriusz?" — zapytałem wbrew woli, nie mogąc się powstrzymać, o nic bowiem nie chciałem pytać. „Nie, to ta sama gwiazda, którą widziałeś wśród obłoków wracając do domu" — odpowiedziała niosąca mnie istota. Wiedziałem, że ma jak gdyby ludzkie oblicze. Dziwna rzecz, nie lubiłem tej istoty, nawet czułem do niej głęboki wstręt. Spodziewałem się zupełnego niebytu, z tą myślą strzeliłem sobie w serce. A teraz jestem w rękach istoty, nie ludzkiej, rzecz jasna, ale która jest, istnieje: „A więc i za grobem jest życie!" — pomyślałem z ową dziwną lekkomyślnością snu, ale najistotniejsza treść mego serca pozostawała ze mną w całej pełni: „Jeżeli trzeba być znowu — pomyślałem — i znów żyć wskutek czyjejś nieuniknionej woli, to nie chcę, żeby mnie pokonano i poniżono!" — „Ty wiesz, że się ciebie boję, i dlatego mną pogardzasz" — odezwałem się nagle do swego towarzysza, nie mogąc się powstrzymać od poniżającego pytania, w którym zawarte było wyznanie, czując zarazem w sercu jak ukłucie szpilką swoje poniżenie. Nie odpowiedział mi na pytanie, ale nagle poczułem, że mną nie pogardza i nie śmieje się ze mnie, i że nasza droga ma cel niewiadomy, tajemniczy i dotyczący tylko mnie jednego. Trwoga rosła w mym sercu. Coś bez słów, ale w męce udzielało mi się od mojego milczącego towarzysza i jakby mnie przenikało. Mknęliśmy w ciemnych, nieznanych przestworzach. Dawno już przestałem widzieć znajome oku gwiazdozbiory. Wiedziałem, że są takie gwiazdy w niebiańskich przestworzach, których promienie dochodzą do Ziemi dopiero po tysiącach, milionach lat. Być może lecieliśmy już po tych przestworzach... Oczekiwałem czegoś pełen strasznego szarpiącego mi serce smutku. Wtem targnęło mną jakieś zna jome uczucie, jakiś przemożny zew: ujrzałem nagle nasze Słońce! Wiedziałem, że to nie może być nasze Słońce, które zrodziło naszą Ziemię, wiedziałem, że znajdujemy się w nieskończonej odległości od naszego Słońca, ale poznałem, nie wiem czemu, całą swoją istotą, że jest to zupełnie takie samo słońce jak nasze, jego powtórzenie, jego sobowtór. Błogie, tęskne uczucie zabrzmiało zachwytem w mej duszy: bratnia siła światła, tego samego, co mnie zrodziło, odezwała się echem w mym sercu i wskrzesiła je, poczułem życie, dawne życie, po raz pierwszy od wzlotu z mogiły.

Ale jeśli to jest słońce, jeśli to zupełnie takie samo słońce jak nasze — zawołałem — to gdzie jest ziemia? — Mój towarzysz wskazał mi gwiazdkę, świecącą w ciemności szmaragdowym blaskiem. Mknęliśmy prosto ku niej.

Czyżby możliwe były takie powtórzenia we wszechświecie, czyżby takie było prawo natury? A jeśli to ziemia, czyż to może być taka sama ziemia jak nasza... zupełnie taka sama, nieszczęśliwa, nędzna, ale droga i wiecznie kochana, taką samą dręczącą miłość rodząca ku sobie w najbardziej niewdzięcznych dzieciach swoich jak nasza? — wołałem drżąc z niepowstrzymanej ekstatycznej miłości do tej dawnej, bliskiej sercu Ziemi, którą porzuciłem. Obraz biednej skrzywdzonej przeze mnie dziewczynki przemknął mi przed oczami.

Zobaczysz wszystko — odrzekł mój towarzysz i jakiś smutek zabrzmiał w jego słowach. Szybko zbliżaliśmy się do planety. Rosła w mych oczach, już dostrzegałem ocean, zarysy Europy; wtem dziwne uczucie jakiejś wzniosłej, świętej zazdrości zapłonęło w mym sercu: „Czy możliwe jest podobne powtórzenie i po co? Kocham, mogę kochać tylko tę Ziemię, którą porzuciłem, na której zostały smugi krwi mojej, kiedy, niewdzięcznik, wystrzałem w serce zgasiłem swoje życie. Ale nigdy, przenigdy nie przestałem kochać tej Ziemi, nawet owej nocy, rozstając się z nią, może kochałem ją jeszcze boleśniej niż kiedykolwiek. Czy jest ból na tej nowej ziemi? Na naszej Ziemi, zaiste, możemy kochać tylko boleśnie i tylko poprzez ból! Inaczej nie potrafimy kochać, nie znamy innej miłości. Chcę bólu, aby kochać. Chcę, pragnę natychmiast całować, zalewając się łzami, tylko tę Ziemię, którą porzuciłem, i nie chcę, nie przyjmę życia na żadnej innej!..."

Ale mój towarzysz już mnie opuścił. Nagle, niemal nie dostrzegając tego, stanąłem na tej drugiej ziemi w jaskrawym blasku słonecznego dnia, uroczego jak raj. Stałem chyba na jednej z tych wysp, które stanowią na naszej ziemi archipelag grecki, albo gdzieś na brzegu lądu sąsiadującego z tym archipelagiem. O, wszystko było zupełnie takie samo jak u nas, ale, rzekłbyś, wszędzie lśnił jakiś odświętny blask, jakiś wielki, święty i osiągnięty nareszcie triumf. Łagodne szmaragdowe morze cicho pluskało o brzegi i całowało je z miłością jawną, widoczną, niemal świadomą. Wysokie, piękne drzewa stały w pełnej krasie kwitnienia, a niezliczone ich listki, pewien jestem tego, witały mnie cichym, pieściwym szmerem, wymawiając jak gdyby słowa miłości. Murawa płonęła jaskrawymi wonnymi kwiatami. Ptaszki stadami fruwały w powietrzu i bez trwogi siadały mi na ramionach i rękach, radośnie muskając mnie wdzięcznymi, drgającymi skrzydełkami. Wreszcie zobaczyłem i poznałem również mieszkańców tej szczęśliwej ziemi. Przyszli do mnie sami, otoczyli mnie, całowali mnie. Dzieci słońca, dzieci swojego słońca — o, jakże byli piękni! Nigdy nie widziałem na naszej Ziemi ludzi o takiej urodzie. Jedynie bodaj u dzieci naszych, w zaraniu ich życia, można znaleźć daleki odblask tej urody. Oczy tych szczęśliwych ludzi lśniły pogodnym blaskiem, twarze jaśniały mądrością i pełnią spokojnej świadomości, ale twarze te były wesołe; w słowach i głosach tych ludzi dźwięczała dziecinna radość. Gdym tylko spojrzał na ich twarze, zrozumiałem wszystko, wszystko! Była to ziemia nie skażona grzechem pierworodnym, żyli na niej ludzie, co nie zgrzeszyli; żyli w takim samym raju, jak — zgodnie z wierzeniami całej ludzkości — nasi grzeszni prarodzice, z tą tylko różnicą, że cała ziemia była jednym wielkim rajem. Ci ludzie, radośnie się śmiejąc, otoczyli mnie ciasnym kołem i okazywali mi swoją życzliwość, zabrali mnie do siebie i każdy z nich chciał mnie uspokoić. O, nie wypytywali mnie o nic, lecz jakby wszystko wiedzieli, tak mi się wydawało, i pragnęli jak najszybciej zetrzeć cierpienie z mej twarzy.

 

IV

 

No dobrze, przypuśćmy, że to był tylko sen! — Ale wrażenie miłości tych niewinnych i pięknych ludzi pozostało we mnie na zawsze i czuję, że ich miłość płynie do mnie stamtąd jeszcze teraz. Widziałem ich, poznałem z bliska, kochałem ich, bolałem z ich powodu później. O, ja natychmiast pojąłem, że pod wieloma względami nie rozumiem ich wcale; jako nowoczesny rosyjski postępowiec i plugawy petersburżanin nie pojmowałem na przykład tego, że przy takiej wiedzy nie posiadają naszej nauki. Ale wkrótce zrozumiałem, że ich wiedza żywi się innymi wtajemniczeniami niż u nas na ziemi i że cele ich też są zupełnie inne. Nie pragnęli niczego i byli spokojni, nie dążyli do poznania życia, tak jak my to czynimy, ponieważ żywot ich był tak pełny. Ale wiedza ich była głębsza i wyższa niż nasza; nauka bowiem pragnie wytłumaczyć, co to jest życie, dąży do pojęcia go, aby nauczyć innych, jak żyć; oni zaś i bez nauki wiedzieli, jak żyć, i zrozumiałem to, ale nie mogłem pojąć ich wiedzy. Wskazywali mi na drzewa swoje — a ja nie mogłem zrozumieć tego stopnia miłości, z jakim na nie patrzyli: jakby rozmawiali z podobnymi sobie istotami. I, wiecie, chyba się nie omylę twierdząc, że istotnie z nimi rozmawiali! Odnaleźli ich język i jestem pewien, że drzewa ich rozumiały. Tak patrzyli na całą przyrodę — na zwierzęta, które żyły z nimi w zgodzie, które nie napadały na nich i kochały ich, ujęte ich miłością. Wskazywali na gwiazdy i mówili o nich do mnie coś, czego nie mogłem zrozumieć, ale jestem przekonany, że w pewnym sensie obcowali z gwiazdami w niebie, i to nie za pomocą samej myśli, lecz jakiegoś żywego kontaktu. Och, ci ludzie nie starali się wcale o to, bym ich rozumiał, kochali mnie i bez tego, ale za to wiedziałem, że oni też nigdy mnie nie zrozumieją, i dlatego nic prawie im nie mówiłem o naszej ziemi. Całowałem tylko przy nich tę ziemię, na której żyli, i bez słów ubóstwiałem ich, a oni to widzieli i pozwalali się ubóstwiać, bo sami bardzo kochali. Nie cierpieli z mojego powodu, kiedy czasami we łzach całowałem ich nogi, wiedząc radośnie w swym sercu, z jaką mocą uczucia mi odpowiedzą. Niekiedy pytałem sam siebie w zdumieniu: jak to możliwe, że przez cały czas nie obrazili kogoś takiego jak ja, ani razu nie wzbudzili w kimś takim uczucia zazdro ści czy zawiści? Wiele razy zadawałem sobie pytanie, jak mogłem ja — łgarz i zarozumialec — nie puszyć się swoimi wiadomościami (o których, rzecz jasna, nie mieli pojęcia), chcąc zadziwić ich — lub choćby tylko z miłości dla nich? Byli radośni i figlami jak dzieci. Błądzili po swoich pięknych gajach i lasach, śpiewali swoje piękne pieśni, spożywali lekkie pokarmy, owoce drzew swoich, miód lasów i mleko przywiązanych do nich zwierząt. Aby wyżywić się i przyodziać, pracowali niewiele i bez wysiłku. Miłowali się i rodziły się im dzieci, ale nigdy nie dostrzegłem tam wybuchów owej okrutnej zmysłowości, która jest udziałem niemal wszystkich na naszej ziemi, wszystkich i każdego, i stanowi jedyne prawie źródło wszystkich występków naszej ludzkości. Cieszyli się z pojawiających się dzieci jako z owych uczestników ich błogostanu. Nie było między nimi kłótni i nie było zazdrości, nie rozumieli nawet, co to znaczy. Ich dzieci były dziećmi wszystkich, gdyż wszyscy stanowili jedną rodzinę. Niemalże nie spotykało się wśród nich chorób, chociaż była śmierć, ale starzy ludzie umierali cicho, jakby zasypiając, otoczeni żegnającymi ich ludźmi, błogosławiąc ich, uśmiechając się do nich, odprowadzani z kolei ich pogodnymi uśmiechami. Bólu, łez przy tym nie widziałem, była tylko miłość spotęgowana aż do zachwycenia, lecz zachwycenia, jakie daje spokój, spełnienie, kontemplacja. Można było pomyśleć, że obcują jeszcze ze swymi zmarłymi i że ziemska łączność z nimi nie została zerwana przez śmierć. Prawie nie rozumieli mnie, kiedy pytałem ich o wieczny żywot, ale widocznie byli bezwiednie tak pewni jego istnienia, że nie było to dla nich problemem. Nie mieli świątyń, ale mieli jakąś powszednią, żywą i nieustanną więź z Całością wszechświata; nie mieli wiary, mieli natomiast pewność, że gdy się wyczerpie ich radość ziemska do ostatecznych ziemskich granic, wówczas zaznają wszyscy, żyjący i umarli, jeszcze większej wspólnoty z Całością wszechświata. Oczekiwali tego momentu z radością, wszelako nie spiesząc się, nie tęskniąc za nim, lecz mając go już jakby w przeczuciach serca swojego, o czym wieści podawali sobie nawzajem. Wieczorami, udając się na spoczynek, chętnie tworzyli zgodne harmonijne chóry. W pieśniach tych przekazywali wszystkie wrażenia, których dostarczył im odchodzący dzień, sławili go i żegnali się z nim. Opiewali przyrodę, ziemię, morze, lasy. Lubili składać pieśni o sobie i wychwalali się też nawzajem, jak dzieci; były to całkiem proste pieśni, ale wylewały się z serca i przenikały serca. Zresztą nie tylko w pieśniach — rzekłbyś, całe życie spędzali jedynie na wzajemnym podziwianiu się. Było to jakieś powszechne zakochanie, całkowite, wszechogarniające. Ale niektórych pieśni, uroczystych, ekstatycznych, prawie zupełnie nie rozumiałem. Rozumiejąc słowa, nigdy nie umiałem przeniknąć całego ich sensu. Pozostawał jakby niedostępny mojemu umysłowi, natomiast serce moje wchłaniało go bezwiednie, coraz to bardziej. Często mówiłem im, że ja to wszystko od dawna już przeczuwałem, że cała ta radość i chwała odzywała się we mnie już na naszej ziemi tęsknym wołaniem, graniczącym czasami z dotkliwym smutkiem; że przeczuwałem ich wszystkich, ich wspaniałość w snach mego serca i w marzeniach mego umysłu, że często nie mogłem patrzeć na ziemi naszej na zachodzące słońce bez łez... Że w nienawiści mojej do ludzi naszej ziemi zawsze kryła się troska: czemu nie mogę ich nienawidzić bez kochania, czemu nie mogę im nie przebaczać; w mojej miłości zaś do nich troska: czemu nie mogę ich kochać bez nienawiści? Słuchali mnie i widziałem, że nie mogą sobie wyobrazić tego, o czym mówię, ale nie żałowałem, że mówię im o tym: wiedziałem, że rozumieją całą moc mojej tęsknoty do tych, których porzuciłem. Tak, kiedy patrzyli na mnie swym kochanym, pełnym miłości spojrzeniem, kiedy czułem, że przy nich i moje serce staje się równie niewinne i szczere jak ich serca, nie żałowałem, że ich nie rozumiem. Uczucie pełni życia zapierało mi dech i w milczeniu modliłem się do nich.

O, wszyscy teraz śmieją mi się w twarz i zapewniają, że nawet we śnie nie sposób widzieć takich szczegółów, jakie tutaj podaję, że we śnie miałem tylko jedno wrażenie, zrodzone przez moje własne serce w malignie, a szczegóły zmyśliłem już po przebudzeniu. A kiedy wyznałem im, że może tak było naprawdę — Boże, jak śmieli mi się w oczy, jak ich ubawiłem!

O tak, oczywiście zostałem ugodzony tylko przez jedno doznanie, tylko ono ocalało w moim do krwi zranionym sercu; natomiast rzeczywiste obrazy i formy mego snu, to znaczy te, które istotnie widziałem w czasie trwania marzenia sennego, przepełnione były taką harmonią, były tak piękne i urocze, tak realne, że obudziwszy się nie byłem w stanie przekazać ich naszymi słabymi słowami, tak że poniekąd z musu zatarły się w moim umyśle, a więc może istotnie sam bezwiednie zmuszony byłem zmyślać potem szczegóły, no i, rzecz jasna, wypaczyłem je, zwłaszcza wobec tak namiętnego pragnienia, by je czym prędzej i w jakimś przynajmniej stopniu przekazać. Jakżebym natomiast miał nie wierzyć, że wszystko to było naprawdę? Było, i może po tysiąckroć piękniejsze, pogodniejsze, rado śniejsze, niż opowiadam! Przypuśćmy nawet, że to sen, ale to wszystko nie mogło nie mieć miejsca. A wiecie, co wam powiem w tajemnicy? Może wszystko wcale nie było snem! Stało się bowiem tam coś takiego, coś tak przeraźliwie realnego, że nie mogłoby się tylko śnić. Przypuśćmy, że sen zrodził się w moim sercu, ale czy samo tylko serce zdołałoby zrodzić tę potworną rzecz, która potem zdarzyła się ze mną? Jakżebym mógł sam ją wymyślić czy wyśnić w sercu? Czyżby moje płytkie serce i mój kapryśny marny umysł mogły wznieść się do takiego objawienia prawdy? O, sądźcie sami; kryłem się z tym dotychczas, ale teraz dopowiem i to także. Chodzi o to, że ja... zdeprawowałem ich wszystkich!.

 

V

 

Tak, tak, skończyło się na tym, że ich wszystkich zdeprawowałem!

Jak się to mogło stać — nie wiem, ale pamiętam wyraźnie. Sen przeleciał przez tysiąclecia i pozostawił we mnie jedynie wrażenie całości. Wiem tylko, że przyczyną upadku byłem ja. Jak złośliwa trychina, jak atom dżumy zarażającej całe państwa, tak i ja zaraziłem sobą całą tę szczęśliwą, bezgrzeszną przede mną ziemię. Nauczyli się kłamać i pokochali kłamstwo, i poznali jego piękno. O, to być może zaczęło się niewinnie, od żartu, kokieterii, gry miłosnej, w samej rzeczy może od atomu, ale ten atom kłamstwa przeniknął w ich serca i spodobał się im. Następnie szybko zrodziła się zmysłowość, ona z kolei zrodziła zazdrość, a ta — okrucieństwo... O, nie wiem, nie pamiętam, ale prędko, bardzo prędko trysnęła pierwsza krew: zdziwili się i przerazili, i zaczęli się rozdzielać, oddalać od siebie. Pojawiły się związki, ale już przeciwko sobie. Zaczęły się wyrzuty, zarzuty. Poznali wstyd i podnieśli go do rangi cnoty. Zrodziło się pojęcie honoru, i w każdym związku pojawił się własny sztandar. Zaczęli dręczyć zwierzęta, a one uciekły do lasów i stały się im wrogami. Zaczęła się walka o rozdział, o wyodrębnienie, o sprawy osobnicze, o moje i twoje. Zaczęli mówić różnymi językami. Poznali smutek i pokochali smutek, pragnęli cierpienia i mówili, że prawdę osiąga się tylko przez cierpienie. Wtedy pojawiła się u nich nauka. Kiedy stali się źli, zaczęli mówić o braterstwie i humanitaryzmie i zrozumieli te idee. Kiedy się stali występni, wynaleźli sprawiedliwość i ułożyli sobie całe kodeksy, żeby ją zagwarantować, a dla zabezpieczenia kodeksów wystawili gilotynę. Ledwie pamiętali o tym, co utracili, nawet nie chcieli wierzyć w to, że byli kiedyś niewinni i szczęśliwi. Śmiali się nawet z możliwości tego dawnego szczęścia i nazywali je marzeniem. Nie mogli go nawet wyobrazić sobie w kształtach i obrazach, ale dziwna, przedziwna rzecz: utraciwszy wszelką wiarę w minione szczęście, nazwawszy je baśnią, do tego stopnia zapragnęli być z powrotem niewinni, szczęśliwi, że padli przed pragnieniem serc swoich jak dzieci, ubóstwili to pragnienie, wybudowali świątynie i zaczęli się modlić do własnego pomysłu, własnego „pragnienia", całkowicie wierząc zarazem w jego nieziszczalność, ale ze łzami je adorując i korząc się przed nim. Jednak gdyby się mogło tak stać, żeby wrócili do tego stanu niewinności i szczęścia, który utracili, gdyby ktoś nagle znów im pokazał i zapytał, czy chcą go odzyskać — na pewno by odmówili. Odpowiedzieli mi: „Zgoda, jesteśmy kłamliwi, źli i niesprawiedliwi, ale wiemy o tym i płaczemy z tego powodu, dręczymy się za to sami, i torturujemy siebie, i karzemy więcej nawet, być może, niż uczyni ten miłosierny sędzia, który będzie nas sądził, a którego imienia nie znamy. Ale mamy naukę, a poprzez nią odnajdziemy znów prawdę, lecz przyjmiemy ją już świadomie, wiedza jest wyższa nad uczucie, świadomość życia — ponad życie. Nauka daje nam mądrość głęboką, mądrość odkryje nam prawa, a znajomość praw szczęścia wyższa jest ponad szczęście". Tak mówili, a po takich słowach każdy pokochał siebie więcej niż wszystkich, zresztą nie mogło być inaczej. Każdy stał się tak zazdrosny o swoją osobowość, że wszystkimi siłami starał się tylko poniżyć ją i pomniejszyć u innych ludzi, i w tym widział sens swego życia. Pojawiło się niewolnictwo, nawet dobrowolne niewolnictwo: słabi chętnie podporządkowali się silniejszym, po to tylko, żeby ci pomagali im uciskać jeszcze słabszych. Zjawili się sprawiedliwi, którzy przychodzili do tych ludzi ze łzami i mówili im o ich pysze, o utracie miary i harmonii, o utracie przez nich wstydu. Śmiano się z nich lub kamienowano ich. Święta krew lała się na progach świątyń. Zaczęli się także pojawiać ludzie, którzy się zastanawiali: jak by się na nowo połączyć, aby każdy, nie przestając kochać siebie ponad wszystkich, jednocześnie nie przeszkadzał nikomu innemu, żeby wszyscy mogli w ten sposób żyć w zgodnym społeczeństwie. W związku z tą ideą zaczęły się wojny. Wszyscy wojujący jednocześnie wierzyli niezłomnie, że nauka, mądrość i instynkt samozachowawczy zmuszą wreszcie ludzi do zjednoczenia się w zgodne i rozsądne społeczeństwo, i dla tego tymczasem, dla  przyspieszenia rzeczy, „najmądrzejsi" starali się jak najszybciej wytępić „nie najmądrzejszych" i nie rozumiejących ich idei, aby nie przeszkadzali jej zatriumfować. Ale instynkt samozachowawczy zaczął szybko słabnąć, pojawili się pyszałkowie, zachłanni, których mowa znała jedno: wszystko albo nic. Dla osiągnięcia celu uciekano się do zbrodni, a jeżeli się nie udawała — do samobójstwa. Pojawiły się religie z kultem niebytu i samozniszczenia, które wieść miały do wiecznego spokoju w nirwanie. Wreszcie ludzie osłabli w bezsensownym trudzie i na ich twarzach pojawił się wyraz cierpienia, a wtedy ogłosili wszem wobec, że cierpienie to piękno, jedynie albowiem w cierpieniu jest myśl. Opiewali cierpienie w pieśniach swoich. Chodziłem między nimi załamując ręce, płakałem nad nimi, ale kochałem ich może jeszcze bardziej niż przedtem, kiedy to na ich twarzach nie było jeszcze cierpienia, kiedy byli niewinni i piękni. Pokochałem ich skalaną przez nich ziemię jeszcze bardziej niż wtedy, gdy była rajem, za to jedynie, że zjawiło się na niej nieszczęście. Niestety, zawsze kochałem smutek i cierpienie, ale tylko dla siebie, dla siebie, bo nad nimi płakałem z litości. Wyciągałem do nich ręce w rozpaczy, oskarżając się, przeklinając i gardząc sobą. Mówiłem im, że to wszystko zrobiłem ja, ja jeden, że to ja im przyniosłem rozpustę, zarazę i kłamstwo! Błagałem ich, żeby mnie ukrzyżowali, uczyłem ich, jak mają zrobić krzyż. Nie mogłem, nie miałem sił sam się zabić, ale chciałem przyjąć od nich mękę, pragnąłem męki, pragnąłem, aby w tej męce została przelana moja krew do ostatniej kropli. Ale oni tylko śmiali się ze mnie i w końcu zaczęli uważać mnie za pomyleńca. Usprawiedliwiali mnie, mówili, że otrzymali tylko to, czego sami pragnęli, i że wszystko, co się dzieje teraz, musiało się dokonać. Wreszcie oświadczyli mi, że zaczynam być dla nich niebezpieczny i że wsadzą mnie do domu wariatów, jeżeli nie zamilknę. Wtedy przepełnił mi duszę tak potężny ból, że serce mi się skrwawiło i poczułem, że umieram, a wtedy — wtedy się właśnie obudziłem.

 

Był już ranek, i choć jeszcze się nie rozwidniło, mogło być mniej więcej po piątej. Ocknąłem się w tym samym fotelu, moja świeca dopaliła się do końca. U kapitana spali — i naokoło była niezwykła w naszym mieszkaniu cisza. Zerwałem się z miejsca pełen zdumienia; nigdy jeszcze nie działo się ze mną nic podobnego, nie tylko ogólnie, lecz i w drobiazgach. Na przykład nigdy nie zasypiam w fotelu. Kiedy tak stałem, stopniowo odzyskując przytomność, nagle wpadł mi w oczy rewolwer, gotowy, nabity — ale teraz błyskawicznie odepchnąłem go od siebie! O, teraz żyć! Żyć całą duszą! Podniosłem w górę ramiona i wezwałem wieczną Prawdę. Nie, nie wezwałem, lecz zapłakałem; zachwyt, bezmierny zachwyt wypełniał całą moją istotę. Tak, żyć i — głosić Prawdę! Tak zadecydowałem w owej chwili — przez całe życie głosić prawdę. Będę głosić, chcę głosić — co? Prawdę, albowiem widziałem ją, widziałem na własne oczy, widziałem całą jej wspaniałość!

No i od tego czasu głoszę ją! Poza tym — kocham tych, co się ze mnie śmieją, bardziej niż wszystkich innych. Dlaczego tak jest — nie wiem i nie potrafię wytłumaczyć, ale niech już tak będzie. Oni mówią, że ja już teraz się plączę, no więc skoro już teraz tak mi się poplątało, to co będzie dalej? To szczera prawda: plączę się, i może dalej będzie jeszcze gorzej. Oczywiście, pomylę się kilka razy, zanim dojdę do tego, jak głosić, to znaczy jakimi słowami i jakimi czynami, gdyż to bardzo trudno wykonać. Przecież już teraz jest to wszystko dla mnie jasne jak słońce, ale słuchajcie: kto się nie myli? A tymczasem wszyscy idą przecież do tego samego, przynajmniej dążą do tego samego, od mędrca do ostatniego zbója, tylko różnymi drogami. To stara Prawda, ale jest w niej coś nowego: nawet pomylić się zbytnio nie mogę — ponieważ widziałem Prawdę, widziałem i wiem, że ludzie mogą być piękni i szczęśliwi, nie tracąc możliwości życia na ziemi. Nie chcę i nie mogę wierzyć, żeby zło było normalnym stanem ludzi. A przecież oni cały czas właśnie z tej mojej wiary się śmieją. Jakże mam nie wierzyć: widziałem Prawdę — nie, nie doszedłem do niej na drodze rozumowania, lecz widziałem, widziałem, i żywy jej wizerunek wypełnił duszę moją na wieki. Widziałem ją w tak pełnej postaci, że nie wierzę, aby nie mogła być u ludzi. A więc jak ja się mogę mylić? Mogę zboczyć oczywiście, nawet kilka razy, będę mówił być może nawet cudzymi słowami, ale nie na długo: żywy wizerunek tego, co widziałem, będzie zawsze ze mną, zawsze mnie naprostuje i mną pokieruje. O, jestem rześki, pełen energii, idę, idę i mogę iść tysiąc lat. Wiecie, chciałem nawet ukryć początkowo, że zdeprawowałem ich wszystkich, ale to był błąd — oto już pierwszy błąd! Ale Prawda szepnęła mi, że kłamię, i ochroniła mnie, i pokierowała mną. Ale jak urządzić raj — nie wiem, bo nie potrafię przekazać tego słowami. Po śnie moim zgubiłem słowa. Przynajmniej wszystkie główne słowa, najpotrzeb niejsze. Ale mimo to pójdę i wszystko będę mówił, bezustannie, bo jednak widziałem na własne oczy, chociaż nie umiem przekazać, co widziałem. Lecz tego właśnie kpiarze nie rozumieją: „Sen, powiadają, nic więcej, maligna, halucynacja". Ech! Co w tym mądrego? A oni się tak puszą! Sen? Cóż to jest sen? A nasze życie — czy nie jest może snem?! Powiem więcej: dobrze, niech się to nigdy nie spełni, niech nie będzie raju (przecież nawet ja to rozumiem!) — ale ja mimo to będę wieścił. To takie proste: w ciągu jednego dnia, w ciągu jednej godziny — wszystko by było od razu gotowe! Przede wszystkim: kochać innych jak siebie, to jest najważniejsze, i koniec, absolutnie nic więcej nie potrzeba: natychmiast będziemy wiedzieli, jak się urządzić. Właściwie to przecież tylko stara prawda, którą bilion razy powtarzano i czytano, a jednak się nie przyjęła! „Świadomość życia jest ponad życiem, znajomość praw szczęścia — ponad szczęściem" — z tym trzeba walczyć! I będę walczył. Jeżeli tylko wszyscy będą chcieli, od razu wszystko się urządzi.

A tamtą małą dziewczynkę odszukam... I pójdę! Tak, pójdę!

 

1877


O NIEBEZPIECZEŃSTWIE POGRĄŻANIA SIĘ W AMBITNYCH SNACH

Farsa całkiem nieprawdopodobna,

wierszem, z domieszkąprozy.

Napisali p. Sprężyniec, Szczerzyzębski,

Białopiętowicz i Ska (kolektywnie).

 

Stało się przed pięciuset laty, może dawniej..."

Żukowski - Ondyna

I

 

Blady księżyc zagląda przez szyby

Do zacisznej małżeńskiej sypialni...

Piotr Iwanycz z chrapaniem straszliwym

Leży obok małżonki legalnej.

Mężowskiemu chrapaniu do wtóru

Delikatnie przez nos świszcze żona.

Oto Negr jej się śni czarnoskóry.

I krzyknęła przez sen, zalękniona.

Lecz małżonek nie słyszy jej krzyku,

Uśmiech błogi na twarzy mu gości:

On, właściciel tysiąca muzyków,

Oto wjeżdża do nowych swych włości.

Przed pałacem się tłoczą ludziska,

Niby fale na morzu wzburzonem...

I już każdy przez tłum się przeciska,

Aby paść mu do nóżek z ukłonem.

Dziedzic krótkie wygłasza orędzie,

Swoją trzodę przed buntem ostrzega,

Obiecuje, że ojcem im będzie,

Potem wchodzi do domu wielkiego.

Tutaj szubę wspaniałą bobrową

Lokaj ściąga z szacunkiem mu z ramion...

Zaraz uchę mi w winie gotować

I udusić mi leszcza w śmietanie!

Tylko żwawo! Żartować nie lubię!"

(Woła tupiąc znacząco nogami)

............................................

............................................

Przekazawszy czeladce naukę,

Drzemkę uciąć malutką zamierzył,

I przed lustrem zdejmuje perukę

(Bo był łysy) — i blednie... „O Jezu!"

Tam, gdzie wcale nie było zarostu,

Włos się kręci, geściutki i kruczy,

Nos jest krótszy o wiele i prosty,

A spojrzenie — naprawdę zabójcze!

Postał chwilkę przed lustrem — i w nogi,

Z przerażenia pobladły umyka,

Lecz po chwili podkrada się znowu,

Spojrzał — zapiał jak kogut w kurniku!

Ręce w bok, szybki krok, zawadiaka,

Głowę śmiało zadarłszy do góry,

Zaczął tańczyć przed lustrem kozaka:

Oj da dana, da dana, hip hura!

Teraz nikt mnie nie pozna. Co, bracie?

Dobra nasza. Widzieliście dziwy?"

Wtem, ujrzawszy przez okno dzieweczkę,

Okiem łypnął szelmowsko z daleka,

Pomyślawszy: „Co, Piotrze, Piotreczku?

Dobry z ciebie numerek, kolego!"

Otworzyły się drzwi i stanęła

Czarnobrewka ponętna u proga

I do stołu podawać zaczęła,

A w jej sercu — ciekawość i trwoga.

Już podany jest leszcz apetycznie,

Lecz on nie je, zmagając się z dreszczem...

Leszcz to rzecz wyśmienita, faktycznie,

Lecz są rzeczy wspanialsze niż leszcze...

Jak cię zowią, ślicznotko?" — „Awdotią".

Czemuż, Duniu, ty moje kochanie,

Łazisz boso, choć takie tu błoto?"

Nie mam butów, ubodzyśmy, panie".

Zaraz jutro dostaniesz trzewiczki...

Skosztuj ze mną leszczyka, maleńka...

Daj no, muchę ci spędzę z policzka...

Rety... Jaka gorąca ta ręka!...

Lada dzień do stolicy pojadę,

Jak królewnę cię pięknie ubiorę,

A tymczasem..."

 

II

 

Tymczasem na jawie

Wszystko idzie normalnym swym torem...

 

Ale wydarzenia są tego rodzaju, ze stanowczo nie zachodzi konieczność opiewania ich wierszem. Pod czas gdy w sypialni nie było słychać nic prócz subtelnego nosowego gwizdania oraz nie mniej harmonijnego chrapania, w kuchni panował już niejaki ruch: kucharka, będąca jednocześnie pokojówką małżonki Piotra Iwanycza, obudziła się, zarzuciła na siebie jakąś czerwoną bluzkę i upewniwszy się przez szparę w drzwiach, że państwo jeszcze śpią, pospiesznie wyszła zamykając za sobą drzwi na zasuwę. Czy tak zawsze robiła, czy też tylko tym razem zapomniała zawiesić przy zasuwie kłódkę — nie wiadomo. Mrok spowija również przyczynę i cel jej wyjścia, wiadomo jedynie, że się udała na jedno z wyższych pięter tejże kamienicy. Można także założyć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że udała się na poszukiwanie towarzystwa odpowiedniego do jej rangi i skłonności, gdyż mimo bardzo wczesnej pory po całych schodach uwijali się już lokaje, kucharki i pokojówki bądź z dzbanem wody, bądź ze skrzynią węgla, i na wszystkich piętrach rozlegały się donośne głosy, wesoły, piskliwy śmiech i szuranie szczotek do butów. Schody kuchenne odgrywają wielką rolę w życiu petersburskiej czeladzi: na nich spędza służący najlepsze godziny swego życia — godziny, kiedy jego lękliwy słuch nie wytęża się bezustannie: czy pan nie dzwoni? A myśl, że pan może się niespodziewanie pojawić i chwycić go za czub, zanim zdąży stłumić wesoły uśmiech i nadać swojej fizjonomii wyraz ponurego szacunku, jest tak odeń daleka, że w ogóle zapomina o istnieniu pana. Tutaj omawia się zalety i wady swoich państwa, dyskutuje się o tym co to jest barynia, dziedziczka, i swobodnie płynie piosenka o baryni, o której tak lubią śpiewać Rosjanie i o której znają tyle pięknych piosenek; tutaj czyta się na głos anonse prasowe. Ogłoszenie: „Po trzebny człowiek na pokoje, przystojny, wysoki, z dobrymi świadectwami", i temu podobne szczególnie zaciekawiają słuchaczy, stając się powodem długotrwałych, zażartych dyskusji, czasem interesujących nawet dla tych, co się nie starają o posadę lokaja. Wreszcie ujawnia się tutaj w całej rozciągłości tak właściwa czeladzi uprzejmość.

Ale dosyć o schodach. Nie minęło pięć minut od wyjścia kucharki, kiedy drzwi leciutko skrzypnęły i do kuchni ostrożnym krokiem wszedł człowiek o nieco pomiętym, lecz nobliwym wyglądzie, ktoś w rodzaju tych szlachetnie ubogich istot, które nawet żebrząc czynią to nie inaczej, jak na podstawie dokumentu przypominającego swą wymową najlepsze karty utworów, które się rozchodziły w naszym obszernym państwie w ilości czterdziestu wydań:

 

Oddana panu (pani) całą duszą, pełna czci dla pana (pani) istota ludzka, w chwili obecnej wskutek nieznośnych cierpień spowodowanych brakiem kurtuazji pogrzebana żywcem bez możności zachowania dobrego imienia, a nawet prawa do miana człowieka... Leżąc plackiem błaga krwawymi łzami z grobu rozpaczy o pomoc dla nieszczęśliwego nędzarza i jego opłakanej niedoli".

 

Niewątpliwie cechy tych istot — to siedmioro dzieci (koniecznie siedmioro, ani mniej, ani więcej), matka na łożu boleści, język plączący się nieco przy wyznaniu, że od trzech dni (też ani mniej, ani więcej) nie miałem nic w ustach i przy innych zapewnieniach, oraz poczucie własnej godności warte trzydzieści pięć kopiejek, gdyż niezawodnie się obrażą otrzymawszy mniej, co jest zresztą całkowicie usprawiedliwione ich szlacheckim pochodzeniem. Znają bardzo dobrze drogę do szynku i mogą powiedzieć o sobie, że i oni są w szynkach znani.

Zresztą znają też wiele innych dróg. Gdy przyjdzie im chęć, wchodzą do czyichś mieszkań i dzwonek u drzwi wprawiony w ruch ich ręką wydaje jakiś szczególny, nieśmiały i błagalny dźwięk, jakby on też miał siedmioro dzieci i matkę złożoną niemocą. Niekiedy wchodzą nie dzwoniąc, po prostu nacisnąwszy klamkę nie zamkniętych na klucz drzwi — a wtedy wchodzą niezwykle ostrożnie i jeżeli nie zastaną nikogo w pierwszym pokoju, przedostają się na palcach do drugiego, potem do trzeciego — i drgnie, zblednie jakiś zamyślony lub zapracowany jegomość, który posłał lokaja do sklepiku po ćwiartkę tytoniu, ujrzawszy przed sobą jakby spadłą z nieba nieznajomą a dziwną postać... Ale najchętniej odwiedzają przybyłych do stolicy malarzy, sztukmistrzów, wszelkich artystów i artystki — moskiewskich i zagranicznych, u których zjawiają się zwykle z takimi listami:

 

Wielce łaskawy panie!

Jest taki nieszczęśliwy sierota, obciążony liczną nieletnią rodziną, którego los zasługuje na współczucie każdego, kto posiada duszę zdobią do zrozumienia niedoli bliźniego. W kwiecie wieku stracił dobrą, łagodną matkę, a w ślad za tym czułego ojca, który zostawił pod jego opieką siedmioro maleństw. Znosząc wszystkie cierpienia z chrześcijańską pokorą, świadectwem wzniosłej godności duchowej, zdobywa środki utrzymania zarówno dzięki pomocy osób z dobroczynności, jak dzięki własnej pracy, która ledwo daje możliwość wyżywienia powierzonej mu przez los gromadki. Nieszczęśnikiem tym jest oddawca niniejszego listu. Ja zaś, nie mając zaszczytu znać pana (pani) osobiście, a więc nie mając prawa zapewnić pana (pani) przed czasem o swoim prawdziwym szacunku, spodziewam się, że pan (pani) jako artysta rozumiejący duszę doświadczonych losem ludzi, nie pogniewa się na mnie o to, że się ośmieliłem dostarczyć mu iście chrześcijańskiej wzniosłej radości (dużymi literami): okazji do pomocy nieszczęśliwemu! Ofiarować siedmiorgu dziesięć, pięć czy nawet jednego rubla srebrem jest niczym dla pana, sieroty natomiast skłoni to do przelania łez wdzięczności zarówno przed obrazem naszego Zbawiciela, jak i wspólnej opiekunki nas wszystkich — Najświętszej Panny.

Byłem stałym świadkiem pańskiego triumfu i zgadzając się z jednogłośną opinią oświeconej publiczności powtarzam raz jeszcze (bardzo dużymi literami): Jesteś pan(i) wielkim artystą! O, szczerze wyznam, z całego serca dziękowałem publiczności za przyjęcie, jakim uczciła niespodziewanego drogiego gościa...

Chrześcijańskie miłosierdzie — azaliż nie jest udziałem artystów? Proszę pomóc nieszczęśliwemu — a nowy, zbawczy czyn uwieczni pański pobyt w Petersburgu.

Z głębokim szacunkiem i nie mniej głębokim oddaniem mam zaszczyt być świadkiem pańskiego triumfu" itd.

 

Kto im pisze takie listy — Bóg to wie. Ale figuruje zazwyczaj pod nimi podpis: generał taki a taki lub generałowa taka a taka, o których oczywiście nikt ni gdy nie słyszał, odkąd świat światem, i których nie ujrzy nawet we śnie najlojalniejszy obywatel, co to spędził cały sylwestrowy wieczór na obmyślaniu, komu by jeszcze należało złożyć jutro życzenia.

Otóż taki właśnie osobnik pojawił się w kuchni. Niewykluczone zresztą, że nie był to wcale taki osobnik, o jakich mówiliśmy, lecz po prostu taki, o których w Moskwie mówią „cwaniak", a w Petersburgu „łotrzyk", to jest osobnik, który się przyzwyczaił od dziecka do łatwego życia i głoduje po trzy dni z rzędu, aby na czwarty przepić ze strachem i drżeniem w jakiejś knajpie skradziony przedmiot. A może był to po prostu lokaj hulaka, który przez dwa dni nie pokazywał się w obowiązku i przed powrotem do swego pana poczuł nieodpartą potrzebę łyknięcia dla dodania sobie animuszu, ale łyknąć nie miał za co — mniejsza o to, kimkolwiek był, będziemy go nazywali po prostu tajemniczym nieznajomym.

Otóż w miarę jak tajemniczy nieznajomy rozglądał się po kuchni i utwierdzał w przekonaniu, że nikogo tam nie ma, twarz jego traciła wyraz niepewności, ruchy stawały się bardziej zdecydowane. Śmiało podszedł do drzwi prowadzących do sypialni i przyłożywszy ucho do szpary długo, czujnie się przysłuchiwał, po czym zdjął wyrudziałe, podbite calowymi gwoździami buty i nieco uchylił drzwi, które zdradziecko skrzypnęły, co sprawiło, że cofnął się gwałtownie i stał przez chwilę bez ruchu jak skamieniały. Lecz upewniwszy się, że wszystko śpi jak przedtem, śmiało pochylił się do przodu i wsadziwszy głowę w otwór między skrzydłami drzwi zaczął oglądać sypialnię. Należy sądzić, że znalazł tu sporo interesujących przedmiotów, gdyż bez dalszego wahania pchnął zdecydo wanie prawe skrzydło drzwi, poczekał, aż zupełnie ucichnie spowodowane tym ruchem skrzypienie i — odważnie wszedł do sypialni. Tutaj siadł na wygodnym wyściełanym fotelu, przeciągnął się i zaczął się przebierać... zamieniając swoją, jak się można domyślić, niezbyt wygodną i piękną odzież na odzież Piotra Iwanycza. Należy zaznaczyć, że przebierał się z godnością i spokojem człowieka wkładającego własne ubranie i tylko trochę się spieszącego z obawy przed spóźnieniem się do urzędu. Piotr Iwanycz był dość korpulentny, jak każdy prawomyślny obywatel po dojściu do pewnego wieku, natomiast tajemniczy nieznajomy był bardzo chudy — w związku z czym, poprawiwszy przed lustrem czub, porwał ze stołu dwa platerowane świeczniki, które dla większej pewności uważał za stosowne zawinąć w suknię Fiedosji Karpowny, po czym tak je schował, że się od razu upodobnił do Piotra Iwanycza, gdyż zafasował niezgorszy, pokaźny brzuszek. W powrotnej drodze od łóżka, z którego poręczy została ściągnięta suknia, nieznajomy zagarnął kieszonkowy zegarek (Piotr Iwanycz był człowiekiem dokładnym i z obawy przed spóźnieniem się do urzędu kładł zwykle zegarek obok siebie) z pozłacanym łańcuszkiem, włożył go do kieszonki i zbliżył się do drugiego lustra, gdzie przyjrzawszy się sobie z lubością, znów mimochodem zabrał dwa świeczniki. Schowawszy je do kieszeni, zaczął szperać po kątach, sprzątając z niewiarygodną szybkością wszystkie drobne przedmioty.

III

 

Sen jest kapryśny i dziwnie okrutny. Często po wspanialej perspektywie tego wszystkiego, co powinno z czasem uwieńczyć prawomyślność, nagle przyśni się najcnotliwszemu człowiekowi ni stąd, ni zowąd coś takiego, czego w żaden sposób nie może strawić nie zawoławszy natychmiast, że nigdy nie był w opałach, nie stawał przed sądem i nie żywił w duchu żadnych myśli sprzecznych z regułami moralności.

Piotrowi Iwanyczowi nagle przyśniła się jakaś dziewczyna w czapce, pod którą (nie pod czapką, lecz pod dziewczyną) stały dwa wiersze:

 

W jakiej bo czapce nie do twarzy

Pannie, co lat ma siedemnaście?

 

które kiedyś usłyszał przechodząc obok otwartego okna, skąd walił gęsty dym tytoniowy, leciały na ulicę różne słowa i widniały wesołe, rozczerwienione twarze jakichś młodych ludzi — a które potem przez całe trzy miesiące nie wychodziły mu z pamięci: czy coś pisał, czy opowiadał, czy przegrywał w preferansa całkiem pewną partię, czy też wygrywał niepewną, czy szedł do urzędu, czy z urzędu, czy jadł obiad — wciąż je miał w myśli, wciąż szumiały, kręciły się, wierciły się w głowie, jakby nic prócz nich nie mogło już w ogóle przyjść do głowy. Im bardziej chciał się ich pozbyć, tym uporczywiej go prześladowały. Z nimi usypiał, z nimi się budził, nierzadko odpowiadał nimi na pytania wcale nie dotyczące czapek i dziewcząt, bezustannie szeptał je sobie, nawet pisał górnymi zębami na dolnych, nawet popsuł kiedyś arkusz herbowego pa pieni wartości jednego rubla, włączywszy go ni stąd, ni zowąd do podania jakiejś wdowy, oskarżającej swego stołownika seminarzystę o to, że ukradł jej kłębek nici, nawiniętych jakoby na banknot sturublowy. Słowem, te przeklęte dwie linijki (które stały się, nawiasem mówiąc, przyczyną jego nienawiści do wierszy w ogóle) zupełnie zatruły mu życie. W końcu się od nich odczepił — a tu raptem zjawia się dziewczę w czapce, nawet całkiem niebrzydkie, i owszem, i owszem! Gorzej, że zaraz potem przyśnił mu się jakiś człowiek z ogromnymi wąsiskami, z wyrazem stanowczości na twarzy i w nieprawdopodobnym ubiorze, jakiego nie tylko nigdy nie widział na jawie, lecz nawet później wielce się dziwił, że podobne ubiory mogą się śnić porządnym ludziom.

Zalękniony zaczął pospiesznie bełkotać, że jest w porządku — jest człowiekiem żonatym, o stałych zasadach, zresztą żadną bronią nie włada, gdyż francuskiej światowej edukacji z szermierką, tańcem i wszelkimi modnymi pomysłami, demoralizującymi ku powszechnemu ubolewaniu dzisiejszą młodzież, nie otrzymał i nawet nie żałuje tego, gdyż dzięki Bogu urodził się w takim kraju, gdzie i bez szurgania po parkietach, samą lojalnością i uczciwą pracą, nawet przy miernym dostatku można zyskać powszechny szacunek; i że zresztą jest całkiem w porządku, idzie swoją drogą i prosi tylko, by mu nie przeszkadzano iść tą drogą, a wówczas dojdzie...

Lecz okazało się, że i dziwny nieznajomy to też nic złego, przeciwnie, mimo nieprawdopodobnych butów okazał się poczciwcem, zaproponował partyjkę preferansa i przegrał w jednej puli po kopiejce osiem rubli srebrem, tak że Piotr Iwanycz poczuł się nawet trochę zażenowany i tylko tym uspokajał siebie, że gra, to gra, nie umiesz grać — nie zaczynaj, jeśli nie potrafisz — nie pchaj się na afisz.

Gorzej, że po wyjściu nieznajomego, o którym Piotr Iwanycz wyrobił sobie zdanie, że to jakiś Anglik, turysta dziwak, który nie wie, co robić z pieniędzmi (o Anglikach w ogóle wiedział, że to straszni dziwacy) — gorzej, że po odejściu dziwnego nieznajomego nagle przyśnił się Piotrowi Iwanyczowi cały departament z mundurami, dywanikami, biurkami, kałamarzami, aktami i naczelnikiem wydziału. Naczelnik wydziału wstaje raptem zza biurka z jakąś teczką, podchodzi do niego i mówi „proszę przepisać" zupełnie takim tonem, jakim się mówi do zwykłego kopisty.

Dobrze, dam to Jefimowowi — odpowiada nieco zdumiony Piotr Iwanycz, stojąc w pełnej respektu postawie.

Jakiemu Jefimowowi? — mówi, surowo naczelnik. — Czyś pan zapomniał, że Jefimow zajął pańskie stanowisko, a pan za niewykonywanie obowiązków i nieodpowiedzialne zachowanie zostałeś przeniesiony na miejsce Jefimowa!

Piotr Iwanycz zbudził się przerażony, otworzył oczy i natknął się nimi wprost na tajemniczego nieznajomego, który szperał w szufladzie komody pochyliwszy się nad nią. Biorąc go za Jefimowa, Piotr Iwanycz, zdumiony, pełen słusznego oburzenia, w pierwszej chwili nie krzyknął, nie chrząknął, nawet się nie poruszył, ale tajemniczy nieznajomy, wiedziony jakąś szczególną intuicją, zrozumiał od razu, że czas przerwać wizytę, i błyskawicznie wypadł za drzwi. Teraz dopiero domyślił się nasz bohater, w czym rzecz...


Kopnął w udo małżonkę uśpioną,

Krzyknął: „Gwałtu, ratunku, na pomoc!"

I zerwawszy się z ciepłych pieleszy,

Tak jak stał, za złodziejem pospieszył.

Przebiegł szybko przez sień i już prawie

Że dopędził złodzieja przy bramie,

A ten szast prędziuteńko przez furtkę.

A wiec znowu „Na pomoc! Ratunku!"

Piotr Iwanycz zakrzyknął nerwowo

I o furtkę walnąwszy się głową

Ściga łotra z szybkością szaloną,

Pocierając swą głowę stłuczoną.

Biegnie szybciej niż koń wyścigowy,

Bosych stóp jego tupot miarowy

Budzi echo śród mroku nocnego,

Niby kamień rzucony na wodę Zwinną ręką...

 

IV

 

Petersburskie letnie noce są jaśniejsze od petersburskich zimowych dni. Było jeszcze bardzo wcześnie, ale już całkiem jasno; na ulicy pusto. Tylko po drugiej stronie chodnika szedł jakiś chłopak w płaszczu wojskowym, spod którego wystawał spory kawałek zgrzebnego kitla. Chłopak zataczał się na całą szerokość chodnika i zobaczywszy biegnących zawołał radośnie: „Łap go! Łap!", po czym stanął i długo patrzył za nimi, wydając od czasu do czasu okrzyki zachęty: „A to ci wieje!", „Zuch! zuch!", „To lubię" — dotyczące najwyraźniej tajemniczego nieznajomego, który, używając terminu z myślistwa, odsadzał się coraz dalej od ścigającego. Tymczasem krzyk Piotra Iwanycza usłyszały jeszcze dwie osoby, których nazwisk nie chcemy wymieniać. Pierwsza z nich, dawno już wyprzedzona przez tajemniczego nieznajomego i Piotra Iwanycza, podeszła nieco do przodu i przyglądając się biegnącym mówiła: ,A to szelma!", „A to szelma!" Druga wyszła flegmatycznie na środek ulicy, stała chwilę w niezdecydowaniu, powąchała tabakę i zaczęła stanowczo przechodzić na drugą stronę ulicy, starając się trafić na chodnik w taki sposób, żeby przeciąć drogę tajemniczemu nieznajomemu. Druga osoba rzeczywiście zdążyła w samą porę, ale biegnący nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, jeno przebiegając obok niej z krzykiem „A niech cię..." pchnął ją tak mocno w ramię, że od razu zwaliła się na chodnik ku niemałej uciesze wesołego chłopaka i pierwszej osoby obserwującej z daleka tę scenę. Po chwili nadbiegł i Piotr Iwanycz, potknął się o leżącego i sam też upadł, ale natychmiast się zerwał, nawet nie poczuwszy w ferworze stłuczenia, i pobiegł dalej. Dwakroć potrącony uniósł się, popatrzył za biegnącymi i wyrzekłszy: „Jest krzepa", skierował się powoli na poprzednie miejsce. Tymczasem tajemniczy nieznajomy dobiegł już do końca ulicy i skręcił... dokąd? w którą stronę? Piotr Iwanycz nie widział i dlatego biegł jeszcze wprawdzie, ale już wolno i niepewnie, jak człowiek, który zgubił swoją gwiazdę przewodnią. Nagle przy tym końcu ulicy, do którego jeszcze nie dobiegł Piotr Iwanycz, ukazała się dorożka nazywana powozem, czyli taka dorożka, do której się wsiada, kiedy się pragnie zachować w całości żebra i plecy. W dorożce siedział jegomość w palcie, z wesołym obliczem, świadczącym, że preferans, z którego widocznie powracał, okazał się dlań szczęśliwy: oblicze dosłownie promieniało. Ujrzawszy biegnącą w jego stronę dziwaczną postać, jegomość w paltocie roześmiał się, a potem zaczął się jej bacznie przyglądać, i nagle na jego twarzy odbiło się głębokie zdumienie. Rzekłbyś, nie wierzy własnym oczom.

Witam, Piotrze Iwanyczu! — powiedział nieco ironicznie, kiedy dorożka znalazła się w niewielkiej odległości od naszego bohatera.

Piotr Iwanycz podniósł głowę, spojrzał i zbladłszy jak chusta odwrócił się i pobiegł jeszcze szybciej.

Ale siedzący w dorożce jegomość znów powtórzył: — Witam, Piotrze Iwanyczu! — a jego głos nie miał już w sobie poprzedniej przychylnej, łagodnej ironii, brzmiał ostro, dźwięczał w nim rozkaz — i Piotr Iwanycz zrozumiał, że musi się zatrzymać, i pospiesznie sięgnął ręką do głowy, ale przekonawszy się o niemożności zdjęcia z niej czegokolwiek, bowiem nie było na niej nawet peruki, musiał poprzestać na ukłonie. Ukłon był taki, jakie się składa tylko zwierzchnikom, z czego też można wnioskować z całą pewnością, że jegomość w paltocie był jego zwierzchnikiem.

Cóż to pan... o tej porze... w takim stroju... tańczy?

Tańczę — zdołał tylko wymówić drżącym głosem Piotr Iwanycz, przyzwyczajony od dziecka nie sprzeciwiać się starszym...

Opamiętawszy się, nic już nie słyszał prócz turkotu oddalającej się dorożki i wybuchów śmiechu, od którego mrowie mu przeszło po plecach.


V

 

Klnę się na tę północną gwiazdę

Oraz na pańską, generale!

Klnę się na klamrę mą bez zmazy

I duszę nie bez zmazy wcale!

Klnę się na zacny kapitalik,

Który-m zgromadził w służbie świętej,

Na rąk zmęczonych każdy paluch,

Klnę się na beczkę atramentu!

Klnę się na szczęście nienatrętne,

Pecha w zarobkach i awansach,

I na dziesiątkę kier ponętną

W lubej partyjce preferansa —

Że nadszedł dla mnie czas wyrzeczeń,

Nie pragnę uciech, dawniej miłych,

I w całym świecie nie ma rzeczy,

Które by jeszcze mnie kusiły.

Od dawna dusza ma swobodna

Od marzeń, snów skąpanych w szale...

Tyś jedna mej miłości godna

I będę kochał cię wytrwale.

Przysięgam, że występnych objęć

Jam dziś, jak zawsze, się wystrzegał

I w dezabilu w nocnej dobie

Na schadzkę wcalem nie wybiegał.

Kogo prócz ciebie mi potrzeba?

Ty jesteś dla mnie puklerz, zbroja!

O, mój promyku! Gwiazdko z nieba!

Fiedosjo Karpowno ty moja!"


Umilkł i „niczym młody dąb, burzą powalon" padł do stóp swej małżonki. Ale ona była nieubłagana.

Nie wierze! Mów co chcesz — nie wierzę! Zdrajco! Istoto bez serca! Potworze!

I zaszlochała, a potem wpadła w zupełną rozpacz i bijąc się w piersi powtarzała raz po raz:

O ja nieszczęśliwa! Takiej się hańby doczekałam, nieszczęśliwa!

Jak Boga kocham, nie zrobiłem nic złego, Fiedosjo Karpowno!

Rzeczywiście nie zrobił nic złego, co mogą potwierdzić także czytelnicy. Zamiary miał czyste, nawet chwalebne: chciał ująć rabusia i odebrać mu swoje rzeczy. Ale Fiedosja Karpowna zrozumiała wszystko zupełnie inaczej. Zbudziwszy się od kopnięcia w udo i nie znalazłszy małżonka obok siebie, przede wszystkim zawołała: „Zdrajca!" Po chwili, upewniwszy się, że ubrania męża też nie ma na zwykłym miejscu — okoliczność ponad wszelką wątpliwość świadcząca, że zdrajca poszedł na schadzkę — z głośnym jękiem opadła na poduszki i wykrzyknęła: „Och ja nieboga, och ja sierota!" Następnie zerwała się i sięgnęła tam, gdzie zostawiła wieczorem swoją suknię, ale, jak nam wiadomo, sukni tam nie było. Nie zastanawiając się, gdzie się mogła podziać — albowiem niewiasta w ataku zazdrości, jak zapewniają doświadczeni ludzie, zupełnie traci zdolność rozumowania — przez chwilę miotała się po sypialni, lecz nie znalazłszy niczego, w co można by się ubrać oprócz zostawionej przez tajemniczego nieznajomego kapoty, zarzuciła ją na siebie i wypadła z pokoju. Kierowana wciąż tymże instynktem zazdrości, pomknęła w kierunku, w którym tajemniczy nieznajo my porwał za sobą Piotra Iwanycza. Piotr Iwanycz w tym czasie wracał już do domu, przerażony, przybity, cały od stóp do głów siny z zimna i różnych potłuczeń. Spotkanie ich było straszne: padło niewiele stów, ale zdążyła się rozegrać tragedia.

 

Milczeli więc oboje. Smutne były

Jej oczy, pełne troski utajonej

I żalu. On trzepotał powiekami

I coś tam najwyraźniej chciał powiedzieć,

Lecz ona milcząc pokręciła głową

I palec położyła na drgających,

Zsiniałych wargach jako znak milczenia.

Potem do domu poszli, ciągle milcząc,

I było w ich milczeniu więcej męki

I straszliwego bólu, niż w szlochaniach,

Z którymi zwykło się garść ziemi rzucać

Na grób osoby, którą się kochało

I która może nas kochała. W bramie

Zetknęli się z kucharką. I kucharka

Zmieszała się, bo żal jej serce ścisnął,

I długo, długo spoglądała na nich

Zdumionym wzrokiem, ale ani słowa

Nie rzekli do niej i w milczeniu dalej

Szli swoją drogą... Wreszcie znikli z oczu...

 

Ale gdy przekroczyli próg sypialni, Fiedosja Karpowna od razu przekręciła klucz w zamku i autorzy nie mieli żadnej możliwości dowiedzieć się, co się tu działo zaraz potem, albowiem ku ich wielkiemu ubolewaniu okiennice pozostawały zamknięte, tak iż nie można było nawet niczego podpatrzyć. Można się zresztą domyślić, że rozegrał się tu dramat w pięciu lub nawet w sześciu aktach (z epilogiem), w jakim oby Bóg nie dał brać udział żonatemu czytelnikowi! Wiadomo tylko na pewno, że Piotr Iwanycz daremnie zapewniał Fiedosję Karpownę o swej niewinności. Jakiekolwiek przytaczał argumenty, wszystkie się obracały przeciw niemu. Fiedosja Karpowna upierała się przy tym, że jej suknie i inne przedmioty wyniósł Piotr Iwanycz do tej szelmy, swej kochanicy, że sam się znalazł na dworze bez ubrania dlatego, że go rozebrały łotrzyki, kiedy wracał od tej szelmy, swej kochanicy, i że wreszcie łachmany tajemniczego nieznajomego podrzucił on sam, Piotr Iwanycz, kupiwszy je uprzednio na rynku, żeby oddalić od siebie wszelkie podejrzenia w razie fiaska. Mimo całego bezsensu tego przypuszczenia, mimo zaklęć Piotra Iwanycza (przysięgał na wszystko, co miał najdroższego) — nic nie pomogło. Nie pomógł nawet ostatni, bardzo mocny argument, że peruka została w domu, a przecież to nielogiczne, żeby człowiek potrzebujący peruki zapomniał ją włożyć idąc na schadzkę z kochanką. Nic nie pomogło! Taki już był tok myśli Fiedosji Karpowny. Zazdrość szarpała jej duszę na strzępy. W dodatku kucharka, rada ze sposobności, stanowczo twierdziła, że ani na chwilę się nie oddalała i nikt do nich nie wchodził i że chociaż słyszała przez sen jakieś kroki w sypialni — zmiarkowawszy, że stamtąd nie może wyjść nikt oprócz pana lub pani, nie uważała za potrzebne wstać i popatrzeć... Mimo że nasz bohater nie był pochyłym drzewem, nasuwa się tu nieodparcie uwaga, że na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą!


VI

 

Jest już godzina dziewiąta — pora, kiedy, bywało, Piotr Iwanycz spokojny i szczęśliwy, połknąwszy dwie— trzy szklanki herbatki, ucałowawszy żonę, ucałowawszy córkę, z teczką pod pachą udawał się leciutko zgarbiony, pokornym, nikogo nie prowokującym, lecz i nie całkiem pozbawionym samodzielności kroczkiem do swego departamentu.

Ale dziś zbity z tropu Piotr Iwanycz nie ubiera się, nie pije nawet herbatki, nie całuje żony i córki i nie idzie do departamentu: na samą myśl, że trzeba iść do urzędu, przebiegają mu ciarki po skórze od stóp aż do głowy. Przesuwa mu się przed oczami całe życie, poczynając od rózeg i koniugacji greckich w dzieciństwie, głodówki i przepisywania papierów w młodości aż do ostatniego, niedawnego Paternoster — i nic w nim nie widzi prócz potulności i wiecznej bezgranicznej pokory: żeby choć jakie słowo grubiańskie powiedział, żeby zrobił niezadowoloną minę — nigdy! Przenigdy! Nigdy! Nawet żadnych pokuszeń o coś podobnego nie pamięta! Jest czysty, czysty! Z wszystkich stron, którąkolwiek się do was obróci — czysty! A jednak serce mu się ściska boleśnie ze strachu, jakby zbrodnię jakąś człowiek popełnił, jakby nagadał impertynencji swemu pryncypałowi.

Co powie naczelnik wydziału" — myśli Piotr Iwanycz (nie ulega wątpliwości, że jegomość, który jechał dorożką, był naczelnikiem jego wydziału). — „Co powie naczelnik wydziału?" — myśli chodząc wielkimi krokami po pokoju — i ani rusz nie może zgadnąć, co powie naczelnik wydziału, choć przeczuwa, że powie coś strasznego, tak strasznego, że można od tego osiwieć w ciągu go dziny, ba nawet się zapaść pod ziemię. I ani przekonanie o swej niewinności, ani żadne rozumowanie, ani logiczne argumenty — nic nie pociesza niepocieszonego Piotra Iwanycza. — „A może podać się po prostu do dymisji — myśli — nawet się w ogóle nie stawić w urzędzie, lecz po prostu podać się do dymisji i basta, a w oczekiwaniu dymisji zamieścić w »Gazecie Policyjnej« inserat, że tak a tak, urzędnik z pozytywnym świadectwem..." W tym miejscu zawahał się. — „Chyba dostanę dobre świadectwo? — myślał z niejakim zakłopotaniem. — Cóż, służyłem nie gorzej od innych, tak, nie gorzej od innych, dobrodzieju, karany nie byłem, przed sądem nie stawałem, wrogów, Bogu dziękować, nie mam... podałem się do dymisji... no i co z tego? Zdarzył się taki wypadek, każdemu może się zdarzyć! Ot, taki sobie wypadek. No więc dobrze by było ogłosić, że urzędnik z dobrymi świadectwami, radca tytularny — myślę, że warto by nawet podać: mający takie a takie odznaczenia... No więc, że taki a taki urzędnik, mający takie a takie odznaczenia, dobry urzędnik, prawomyślny urzędnik, szuka posady administratora majątku, najchętniej w którejś z guberni małoruskich, na warunkach dogodnych dla właściciela majątku... Tak, tak! W małoruskich guberniach jest lepiej — i klimat cieplejszy, i ludzie poczciwsi... ludzie, panie, poczciwsi, tak, dobrodzieju, w tym rzecz, że ludzie poczciwsi, takie buty, mój panie! A spróbowałbyś wleźć do kostromskiej, do jarosławskiej — uch, tam szelma siedzi na szelmie! tam każdy się rozpycha łokciami, każdy piśmienny paraduje w granatowej sukmanie... każdy, szelma, w granatowej sukmanie, takie buty, panie mój, takie to buty! Rozpieszczone gubernie! Nie, bodaj to gdzieś w małoruskiej, ot, dajmy na to w połtawskiej: ze trzy — cztery tysiączki dusz, z młynami, sadami, z wszystkimi użytkami, z dworem... a dziedzic to siedzi w Moskwie, w Petersburgu, a dziedzic to sobie siedzi w Paryżu, a dziedzic to sobie za górami, za lasami, jak się w bajce mówi, jak się w rosyjskiej bajce opowiada... Ach, swobodaż mi, swoboda".

W tym miejscu Piotr Iwanycz zatarł ręce z zadowolenia, bo już się poczuł naprawdę administratorem majątku — do czego każdy Rosjanin jest bardzo skory. „Och, tylko z tym gorzej, że — myślał dalej, nagle się opamiętawszy i znów całkiem zbaraniawszy jak ktoś, kto połknął muchę — tylko z tym gorzej, że mnie nikt nie weźmie, przez to nazwisko nikt nie weźmie. Administrator! już w samym tym słowie zaraz czuć Niemca... jakiś Karol Iwanycz Briesenmeister, czy coś jeszcze zawilszego, tak żeby się chłopu nawet nie śniło odważyć wymówić to nazwisko, żeby mu język kołowaciał. To ci los! Żebyż to mieć niemieckie nazwisko, bodaj podobne do niemieckiego... a tu — Blinow! masz, zatkaj sobie gębę... Blinów, gorących blinów! Udław się!"

Tu nasz bohater po raz pierwszy w życiu pożałował, że ma rosyjskie nazwisko, z czego od przeszło czterdziestu lat był zawsze zadowolony, a nawet dziękował Bogu, że nazwisko się kończy na -ow, a nie na -ski. „No i to jeszcze — rozmyślał dalej nasz bohater — że nie mam takiej postawy — postawy licującej z rangą administratora nie mam, to ci pech, to ci nieszczęście, ale ze mnie pechowiec, brak mi postawy licującej z rangą administratora, całkiem takiej postawy mi brak. Takie chudziny jak ja mają zawsze taką minę, jakby się wciąż czegoś bali, chodzą tak, jakby przepraszali chodniki, że je depczą swymi niegodnymi nogami, a na twarzy wypisaną mają taką uniżoność, taką uniżoność, że się nie da powiedzieć, ani rusz się nie da powiedzieć, brak słów, jak się mówi dobrym stylem, ludzkim językiem... o to idzie... takie to sprawy... takie to dziwne sprawy!

Toć wiadomo: człowiek minę dostosowuje do swojej rangi... ważność miny dostosowujesz do swojej sytuacji na świecie. A tu trzeba mieć pyszną minę, puszyć się jak paw, na twarzy musi być wypisane, że się niczego nie zlękniesz, musisz działać odważnie, stanowczo, otwarcie, musisz potrafić z szczerością nie pozbawioną szlachetności kropnąć czasem w potrzebie mocne słówko, no i co tam wypadnie... Tak, tak, bracie! Żeby, jak wyjdzie i przemówi tym swoim łamanym językiem, to żeby chłop nie śmiał nawet popatrzeć na niego, a tylko w pas by się kłaniał i powtarzał: »Słucham, dobrodzieju, Karolu Iwanyczu«. — Nie, gdzie nam do czegoś takiego! Najwyżej zostać maklerem...

Lecz i ten pomysł okazał się nieodpowiedni. Długo myślał Piotr Iwanycz i doszedł wreszcie do wniosku, że tak czy owak rzucenie pracy jest niekorzystne, rujnujące, słowem, nierozsądne pod każdym względem. Toteż postanowił, acz z ciężkim sercem, pójść do urzędu. Niech się dzieje co chce! Może nie będzie nic złego, może mu się tylko przywidziało, a naprawdę nic nie zaszło! W końcu doszedł nawet do wniosku, że może to i dobrze, że naczelnik zobaczył go na ulicy — kto wie, może się nim zainteresują, dadzą mu jednorazową zapomogę?

Tak, tak! — powtarzał Piotr Iwanycz. — Nawet dobrze się stało, faktycznie — a jednocześnie czuł, że ciarki mu biegną po plecach. Trzy dni zeszły mu na kurowaniu różnych stłuczeń i sińców i na utwierdzaniu się w szlachetnej decyzji, by nie tracić animuszu, pamiętać, że Bóg nas doświadcza na tym padole łez dla zwiększenia naszej odwagi duchowej i że człowiekowi nie byłaby zgoła potrzebna nieśmiertelna dusza, gdyby się załamywał w obliczu nieszczęścia. Na czwarty dzień postanowił iść do urzędu. Ale wtedy ogarnął go taki strach, że dosłownie z miejsca ruszyć się nie mógł i przez kilka godzin siedział całkiem gotów, umyty, ogolony, z teczką pod pachą — siedział jak przykuty do krzesła, patrząc bezmyślnie na jakieś trzy głowy, rajcujące w przeciwległej bramie.

Kiedy się opamiętał, była już prawie dwunasta. — Za późno — powiedział do siebie z tajoną radością. — Widać jutro dopiero! — i w tej samej chwili porwał czapkę, włożył płaszcz i kalosze i wybiegł z domu. Biegł niesłychanie szybko, na nic nie zwracając uwagi, nawet nie zaglądając do okien, chociaż lubił zaglądać do okien, bo wiedział, że zajrzawszy przez okno można czasem zobaczyć ciekawe rzeczy...

Biegł do urzędu...

 

VII

 

O dziesiątej godzinie tego dnia, w którym zdarzył się opisany w czwartym rozdziale wypadek, Stiepan Fiodrycz Farafontow po przyjściu do urzędu od razu skierował się do biurka, gdzie zazwyczaj siedział Piotr Iwanycz, by go wypytać o nocną przygodę i zgodnie z obowiązkiem służbowym porządnie natrzeć mu uszu. Ale Piotra Iwanycza tak, jak wiemy, nie było. Ponieważ wspomnienie wczorajszej wygranej wciąż jeszcze utrzymywało naczelnika wydziału w wesołym nastroju, więc podszedłszy do buchaltera i zapytawszy go o zdrowie, nader komicznie opowiedział mu o dziwnym spotkaniu z Piotrem Iwanyczem, rozwodząc się specjalnie nad niesamowitym tańcem, w którym tamten się ćwiczył, oraz nad arią, chyba z Lunatyczki, którą nucił akompaniując swoim malowniczym pas, po czym obaj, opowiadający i słuchacz, długo się śmiali wzruszając ramionami. Stiepan Fiodrycz opowiadał nie aż tak cicho, żeby go nikt nie mógł usłyszeć poza buchalterem, toteż historia Piotra Iwanycza stała się zaraz znana jeszcze dwu — trzem osobom. Te z kolei przekazały ją z odpowiednimi uzupełnieniami swoim sąsiadom, wskutek czego za pół godziny wiedział o niej cały urząd, w którym pracował nasz bohater. Do wieczora poznało ją całe miasto i przez kilka dni z rzędu w Petersburgu nie mówiono o niczym innym, tylko o tańczącym urzędniku ogromnego wzrostu, z końskimi kopytami zamiast zwykłych ludzkich stóp. Łatwo sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością czekali na niego koledzy, ile było domysłów i przypuszczeń i jak się rozwinęła, wzbogaciła i zmieniła właściwa historia. Ale upłynął dzień, upłynęły dwa, upłynęły trzy, oto nadszedł już czwarty, a Piotra Iwanycza wciąż ani śladu. Ciekawość sięgnęła zenitu.

Wreszcie na czwarty dzień, gdzieś koło wpół do pierwszej, w chwili powszechnej nabożnej ciszy, zapadłej w związku z pojawieniem się samego pryncypała, który wskazując na jakieś akta tłumaczył coś z wielkim przejęciem Stiepanowi Fiodryczowi, a ten słuchał słów zwierzchnika w postawie pełnej szacunku — w tej właśnie uroczystej chwili otworzyły się nagle drzwi i zjawił się nasz bohater. Mimo całego szacunku podwład nych dla pryncypała naturalny odruch wziął górę i zespół wybuchnął na całą salę tłumionym śmiechem, jakby nagle kichnął tabun koni. Pryncypał naturalnie zapytał niechętnie o przyczynę tak niewłaściwego wybuchu. Stiepan Fiodrycz podniósł głowę, ponieważ sam jeszcze nie wiedział, co ma znaczyć podobne zuchwalstwo, ale spostrzegłszy żałosną postać Piotra Iwanycza, też nie zdołał, jak jego podwładni, powstrzymać śmiechu.

Naczelnik urzędu powtórzył pytanie.

Stiepan Fiodrycz przeraził się i poczuł konieczność usprawiedliwienia swoich podwładnych i samego siebie. W tym celu uznał za najlepsze wyjście opowiedzieć ze szczegółami historię Piotra Iwanycza, przy czym usiłował nie tyle zachować historyczną ścisłość, ile wywołać wesołość zwierzchnika, co mu się w zupełności udało, gdyż w miarę jego opowiadania twarz słuchacza się rozchmurzała, a kiedy doszło do opisu dziwnego tańca Piotra Iwanycza oraz towarzyszących mu motywów z Łucji, słuchacz nie zdołał utrzymać wyrazu powagi na swoim czcigodnym obliczu i też się roześmiał...

Ale ten śmiech, jak się można domyślić, nie trwał zbyt długo. Przybrawszy surowy, zdecydowany wyraz twarzy, pryncypał podszedł do Piotra Iwanycza, który znieruchomiał przy drzwiach, i wyrzekł wolno, znacząco, akcentując każde słowo:

No, a co pan powie?

Ale Piotr Iwanycz nic nie zdołał powiedzieć, chociaż było widoczne, że chce coś powiedzieć.

Wówczas pryncypał sądząc słusznie, że dla zniweczenia podobnych przekroczeń w zarodku należy działać natychmiast, uważał za stosowne wygłosić spore przemówienie i wykazać Piotrowi Iwanyczowi całą nieprzyzwoitość jego postępku. Powiedział mu, że zarówno jego ranga, jak i wiek nie dawały mu prawa do czegoś takiego; że tańczyć oczywiście można, ale w odpowiednim miejscu, a poza tym w stroju przyjętym w oświeconych społeczeństwach Europy, która pod względem oświaty może w ogóle uchodzić za pierwszą wśród wszystkich części świata. Powiedział też (a w miarę mówienia jego głos stawał się coraz energiczniejszy, a oblicze coraz bardziej uduchowione), że podobne wyskoki można wybaczyć tylko prostakom, ciemnym dzikusom, nie znającym użycia ognia i odzieży, zresztą nawet i oni (dodał) okrywają swą nagość listowiem. Na ostatku powiedział, że tego rodzaju postępek hańbi nie tylko sprawcę, lecz nawet rzuca niemiły cień na cały zawód urzędniczy, zawód czcigodny, którego nie wolno profanować, gdyż urzędnicy

 

Są tym samym, w cywilnym choć trybie,

Dla ojczyzny, czym wojsko w szeregu.

Kto na honor i godność ich dybie,

Ten jest wrogiem dla państwa naszego.

Że finanse i handel, i sądy —

Wszystkie funkcje urzędnik sprawuje

I że służy w urzędzie, kto mądry

I przystojnie się tam zachowuje.

Że niewinnych by bez nich krzywdzono,

Winowajca by kary unikał,

Że czasami od byle kulfona

Ludzkich losów zależy bez liku.

Że urzędnik, co nie ma ambicji,

Jest zaiste żałosnym pajacem

I że źle jest, gdy bez amunicji

Popisuje się nagle przed placem.

A gdy ktoś ma naprawdę ochotę

Zamiast służyć — tańcować kankana:

Może wybrać tę piękną robotę —

Ja nie będę wstrzymywał waćpana!"

 

Tak zakończyła się przemowa, która wywarła na obecnych w ogóle mocne wrażenie, ale na Piotrze Iwanyczu takie, że może nigdy i nigdzie żadna przemowa nie zrobiła jeszcze takiego wrażenia. Porażony nią, z wszystkich zdolności użyczonych mu przez Boga zachował tylko jedną — zdolność poruszania, a raczej jakiegoś mamrotania wargami, a i to odbywało się z największym wysiłkiem, i w ogóle w tym momencie nasz bohater, całkiem siny, przypominał konającego, który ma coś ważnego do powiedzenia, ale któremu odjęło już mowę...

Dopiero znalazłszy się na ulicy i wciągnąwszy w płuca haust świeżego powietrza poczuł, że jeszcze żyje.

 

VIII

 

Okręt, na łasce

Fal — moje życie!

W srogiej niełasce,

Ach, cierpię skrycie.

Co mnie zniszczyło?

Czy traf ponury?

Czy też tak było

Sądzone z góry?

Choć dola smutna —

Śmieszne twe żale:

Śmierć cię okrutna

W końcu powali!

Zbytek, zaszczyty,

Dobre posady,

Kariery szczyty —

Ach, cień to blady!

Czy mają wartość

Krzyże z gwiazdami?

Wszystko to marność

Nad marnościami!

Płaszcz się człowieku,

Wciąż bij pokłony,

Męcz się pół wieku —

Koniec wiadomy.

Wszyscy pomrzemy,

My tu na krótko.

Choć harujemy,

Nie widać skutku.

Jużem się znużył

W wiecznym dążeniu,

Czas już o duszy

Myśleć zbawieniu.

Lepszy los pionka,

Niż zgubić duszę...

 

Och, już dziesiąta!

Spieszyć się muszę!

Dzień dziś sposobny

Do konkurencji:

Zaraz się kropnę

Do ekscelencji:

Dziś nasz dyrektor

Ma imieniny —

Z niego protektor

Lepszy niż inny.

Jak czuły będzie

Na komplementa,

Może pozbędzie

Się referenta

I tę posadkę

Łaskawie mnie da...

Bez pleców, bratku,

Wyżyć się nie da!"


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fiodor Dostojewski Petersburskie senne widziadła wierszem i prozą
Dostojewski Fiodor Potulna
Dostojewski Fiodor Lagodna
Dostojewski Fiodor Chłop Mareusz
Dostojewski Fiodor Stuletnia
000 Dostojewski Fiodor Idiota
Dostojewski Fiodor Łagodna
Dostojewski Fiodor Gracz
Dostojewski Fiodor Sen śmiesznego człowieka
Dostojewski Fiodor Stuletnia
Dostojewski Fiodor Lagodna (Potulna)
Dostojewski Fiodor Biale noce
Dostojewski Fiodor - Zbrodnia i kara , opracowania, Zbrodnia i kara Fiodora Dostojewskiego, "Zb
Dostojewski Fiodor Chłopczyk na gwiazdce u Pana Jezusa
Dostojewski Fiodor Skrzywdzeni i poniżeni
Dostojewski Fiodor Wspomnienia z domu umarłych
Dostojewski Fiodor Sen smiesznego czlowieka
Dostojewski Fiodor Biale noce