Laye蕀ara CZARNY CH艁OPAK SERIA NAOKO艁O 艢WIATA


Laye Camara

CZARNY CH艁OPAK



PRZED POR膭 WTAJEMNICZE艃 (Wprowadzenie)

Niebawem (bo o ile艣 stron dalej!) noc na polanie w gwinejskim buszu poja艣nieje od p艂omieni ogniska.

I tak samo niebawem zacznie si臋 pora wtajemnicze艅. Zanim to jednak nast膮pi (zanim gromadce murzy艅skich ch艂opc贸w przyjdzie mocowa膰 si臋 ze swoj膮 艣mierteln膮 trwog膮 w obliczu ryku lw贸w, kt贸ry trwo偶y ka偶dego, kto nie wtajemniczony), nie od rzeczy b臋dzie wnie艣膰 tu troch臋 艣wiat艂a sk膮din膮d:

Ksi膮偶ka, kt贸r膮 m艂ody, dwudziestopi臋cioletni Murzyn z Gwinei nazwiskiem Camara Laye napisa艂 w latach swych studi贸w we Francji, zdoby艂a sobie uznanie fran­cuskiej krytyki literackiej. Chwalono jej pe艂en uroku autentyzm, jej warto艣ci poznawcze (鈥濿raz z Camar膮 Laye obcujemy z cywilizacj膮 malink臋, z jej tradycja­mi, z jej zwyczajami鈥) i chwalono urod臋 jej j臋zyka (鈥濶ie spos贸b pisa膰 po francusku z wi臋ksz膮 prostot膮, trudno o wi臋ksz膮 czysto艣膰 wyrazu i uczucia鈥). Co wi臋­cej, ksi膮偶ka zosta艂a nagrodzona jedn膮 z francuskich na­gr贸d literackich, 鈥濸rix Charles Veil'lon鈥.

Chwalono, ale nie tylko. Autor dosta艂 tak偶e porz膮dne ci臋gi. I to ze strony najbardziej 鈥 jakby si臋 mog艂o wyda膰 na pierwszy rzut oka 鈥 nieoczekiwanej. Afry­ka艅scy pobratymcy Camary Laye nie poszcz臋dzili mu ostrej krytyki:

Czy ten Gwinejczyk, m贸j ziomek, kt贸ry pozwala si臋 domy艣la膰, 偶e by艂 bystrym ch卯opaczkiem, nigdy nie wi­dzia艂 innej Afryki jak tylko pogodn膮, pi臋kn膮, macie­rzy艅sk膮? 鈥 pytano z gorzk膮 ironi膮 w najbardziej re­prezentatywnym dla 贸wczesnych spraw Czarnej Afryki czasopi艣mie Pr茅sence Africaine. 鈥 Czy to mo偶liwe, 偶eby Laye nie by艂 ani razu 艣wiadkiem cho膰by ju偶 tyl­ko drobnych niegodziwo艣ci kolonialnej administracji?鈥 Albo i tak:

Czarny ch艂opak chcia艂 nam wm贸wi膰, 偶e Afryka to sielanka, lecz to tylko Afryka niewiarygodna, skoro najzupe艂niej nie wida膰 w niej bia艂ych鈥.

Zarzut?... Na pewno 鈥 tylko 偶e dzi艣 ju偶 niezbyt czy­telny. Ale 艂atwo i bezb艂臋dnie da si臋 go odczyta膰 na tle dat:

Z 1957 rokiem otworzy艂a si臋 przed Czarn膮 Afryk膮 nowa epoka: to w owym roku uzyska艂a niepodleg艂o艣膰 Ghana, w nast臋pnym Gwinea 鈥 pierwsze niepodleg艂o­艣ci w niepowstrzymanym procesie wy艂aniania si臋 afry­ka艅skich pa艅stw na rozleg艂ych obszarach, kt贸re do owej pory oznaczano na politycznej mapie 艣wiata ko­lorami Anglii i Francji. Tak wi臋c d膮偶enia i marzenia, by wyzwoli膰 Afryk臋, zacz臋艂y si臋 wtedy przeradza膰 w rzeczywisto艣膰.

Lecz zanim do tego dosz艂o 鈥 zanim 1957 rok sta艂 si臋 tak historyczn膮 dat膮 鈥 pisanie o Afryce by艂o dla Afry­kan贸w (i nie tylko dla nich) niemal jednoznaczne z po­winno艣ci膮 ci膮g艂ego demaskowania i pi臋tnowania kolo­nializmu. Ot贸偶 鈥濩zarny ch艂opak鈥 Camary Laye by艂 ksi膮偶k膮 opublikowan膮 w 1953 roku 鈥 i ani jedno jej s艂owo nie napomyka艂o o kolonializmie. Autor niczego nie demaskowa艂, niczego nie pi臋tnowa艂. Wi臋c chyba ju偶 jasne, dlaczego mu si臋 dosta艂o na 艂amach pisma zaan­ga偶owanego w sprawy Afryki i w kampani臋 antykolo- nialn膮.

I

鈻犫枲鈻犫枲

Ale wobec tego r贸wnie偶 pytanie: co Camara Laye, ten student z Gwinei debiutuj膮cy we Francji jako pi­sarz, zamy艣la艂 swoj膮 ksi膮偶k膮? Co chcia艂 ni膮 powiedzie膰 europejskim czytelnikom?...

Pisz膮c, mia艂em najpierw na my艣li tylko samego sie­bie 鈥 zwierza艂 si臋 p贸藕niej 鈥 lecz w miar臋 pisania za­czyna艂em coraz wyra藕niej zdawa膰 sobie spraw臋, 偶e kre艣l臋 portret mojej ojczystej Gwinei鈥.

Wi臋c portret w艂asny. 鈥 i portret kraju. Kraju rz膮­dzonego w贸wczas przez kolonialn膮 administracj臋, ale kt贸rej ani wida膰 w ksi膮偶ce.

Motywy krytyki by艂y niew膮tpliwie s艂uszne, ale racja koniec ko艅c贸w by艂a po stronie ksi膮偶ki. Pozwalaj膮c czy­telnikom pozna膰 intymny 艣wiat murzy艅skiego ch艂opca, pozwalaj膮c im dojrze膰 co艣 znacznie wi臋cej ni偶 prymi- tywno艣膰 w obyczajach i rytua艂ach okrzyczanych jako prymitywne, a nade wszystko zdobywaj膮c u nich ser­deczny szacunek dla postaw cenionych w tym s膮siedz­twie gwinejskiego buszu 鈥 ksi膮偶ka zdobywa艂a zarazem sojusznik贸w dla d膮偶e艅 do wyemancypowania Afryki spod wszelkich kolonialnych kuratel. Oddzia艂ywa艂a 艣rodkami przynale偶nymi sztuce. I wprawdzie 鈥濩zarny ch艂opak鈥 mia艂 swoich pryncypialnych krytyk贸w, ale nawet oni doceniali w nim urok zwany poezj膮. I nie taili tego mimo niech臋ci do publikacji, kt贸re 鈥 jak sk艂onni byli- uwa偶a膰 鈥 umo偶liwiaj膮 jedynie w艣cibskie zagl膮danie przez dziurk臋 do wn臋trza chat 鈥瀌zikich tu­bylc贸w鈥, by ocha膰 i acha膰, 偶e takie to wszystko egzo­tyczne.

Camara Laye pewn膮 r臋k膮 wprowadza nas w egzoty­k臋 swojego 偶ycia, w niezwyk艂o艣膰 wtajemnicze艅, kt贸re jednak nieoczekiwanie pozwalaj膮 odkry膰 r贸wnie偶 i to, 偶e pod egzotyczn膮 mask膮 s膮 zjawiska, o kt贸rych w in­nym sztafa偶u m贸wi艂oby si臋 jako o efektach 艣wiadomej swoich cel贸w pedagogiki. Oczywi艣cie Czarnemu Ch艂o­

pakowi ani w g艂owie wyg艂asza膰 tego rodzaju komen­tarz: on po prostu dzieli si臋 swoimi prze偶yciami, dzieli si臋 ca艂ym swoim niewielkim 艣wiatem, kt贸ry ogarnia艂 wzrokiem berbecia, dziecka, wyrostka. Tote偶 Gwinea, z kt贸r膮 pozwala czytelnikom si臋 z偶y膰, nie. jest Gwine膮 w og贸le, lecz Gwine膮 z zasi臋gu jego wzroku i bez­po艣rednich do艣wiadcze艅.

Nie jest to wi臋c ksi膮偶ka, kt贸ra chcia艂aby ukazywa膰, jak wygl膮daj膮 pewne zjawiska szerzej, o ile na przy­k艂ad uroczysto艣ci towarzysz膮ce rytua艂owi obrzezania u gwinejskich Malink臋 r贸偶ni膮 si臋 w szczeg贸艂ach od po­dobnych uroczysto艣ci u gwinejskich Soso, Fulbej贸w czy u innych tamtejszych lud贸w i plemion. I nie ona, nie jej Czarny Ch艂opak b臋d膮 zak艂贸ca膰 atmosfer臋 zwie­rzenia informacjami, 偶e chodzi o rytua艂 stosowany nie­mal w ca艂ej Afryce, kt贸rego istnienia nie wyja艣niaj膮 zreszt膮 same wp艂ywy islamu. I oczywi艣cie nie tu nale­偶y szuka膰 wiadomo艣ci, 偶e w owym czasie ludno艣膰 Gwi­nei sk艂ada艂a si臋 w trzech czwartych z wyznawc贸w Pro­roka, a w jednej czwartej z fetyszyst贸w czcz膮cych, zw艂aszcza w Gwinei le艣nej, 艣wi臋te drzewa jako symbole dobrych i z艂ych duch贸w.

Jako muzu艂manin (jeden z trzydziestu milion贸w mu­zu艂man贸w w Czarnej Afryce) m艂odziutki ch艂opak z gwi- nejskiej Kurussy uczy si臋 od berbecia wype艂nia膰 wska­zania Koranu, ale przecie偶 nie wie jeszcze, do jakiego stopnia islam wyznawany w jego stronach nasi膮k艂 t膮 afryka艅sko艣ci膮, za kt贸rej spraw膮 na przyk艂ad krokodyl jest totemem jego matki, ma艂y czarny w膮偶 duchem opieku艅czym rodu ojca, a pobo偶ni i 艣wi臋tobliwi mara­buci nie r贸偶ni膮 si臋 w gruncie rzeczy od czarownik贸w.

Nie, informacje og贸lne na pewno nie s膮 domen膮 Czarnego Ch艂opaka. Nawet gdy pokazuje okoliczno艣ci najpierwszego ze swoich wtajemnicze艅, bardzo jeszcze dzieciuchowatego, czy te偶 drugiego z kolei wtajemni­

czenia, kt贸re sprawia, 偶e nagle ch艂opak przechodzi z dzieci艅stwa w wiek m臋ski, to jednak nie zapuszcza si臋 w uczone wywody o tradycyjnym dla murzy艅skich spo艂eczno艣ci podziale na 鈥瀔lasy wieku鈥 okre艣laj膮ce do­k艂adnie miejsce oraz obowi膮zki i uprawnienia jednostki w tej ludzkiej gromadzie, jak膮 jest wie艣. Gdy m贸wi o swoim ojcu kowalu, gdy ukazuje jego znaczenie, na­wet i w tych okoliczno艣ciach nie daje si臋 skusi膰 mo偶li­wo艣ci szerszego potraktowania bardzo z艂o偶onej, ale zaw­sze wyj膮tkowej, bo pozostaj膮cej w 艣cis艂ym zwi膮zku z magi膮, pozycji kowala u r贸偶nych lud贸w Czarnej Afryki.

Jest niew膮tpliw膮 zalet膮 tej ksi膮偶ki, 偶e autor umie zbli偶y膰 czytelnikowi Afryk臋 鈥 zbli偶y膰 przez wprowa­dzenie go do w艂asnej rodziny, przez wprowadzenie go do jej zaj臋膰, w kt贸rych tak czy inaczej bierze udzia艂, przez wprowadzenie go w powszednie sprawy bytowa­nia, kt贸re okazuje si臋 nagle (jakby na podobie艅stwo walizki o podw贸jnym dnie) pe艂ne niezwyk艂o艣ci.

Tak, dla europejskiego czytelnika niezwyk艂o艣膰 jest tu obecna niemal na ka偶dym kroku. Lecz Camara Laye nie chce ni膮 epatowa膰. Nie chce nawet ni膮 zadziwia膰. Zwyczajnie, z ujmuj膮co szczer膮 i bardzo ch艂opi臋c膮 pro­stot膮 wprowadza w jej kulisy 鈥 i tak, ods艂aniaj膮c to, co tajemnicze, wtajemnicza w Afryk臋. Pozwala nas艂u­cha膰 si臋 tradycyjnych wierze艅, napatrzy膰 tradycyjnych rytua艂贸w (przynajmniej tych, kt贸re sam zd膮偶y艂 po­zna膰), ale r贸wnocze艣nie dba skutecznie, aby w trakcie takich ujawnie艅 nie wywietrza艂! z tradycyjnej afry- ka艅sko艣ci to, co jest jej sol膮 鈥 poezja, kt贸ra tak偶e wy­wodzi si臋 z magii.

I w艂a艣nie jej atmosfer臋 czujemy s艂uchaj膮c z pewnym pomieszaniem, jak Camara Laye snuje wspomnienie

o totemicznym powinowactwie swojej matki i kroko­dyli (kt贸re ze wzgl臋du na t臋 totemiczn膮 wi臋藕 nie czy­

ni膮 najmniejszej krzywdy matce czerpi膮cej wod臋 z rze­ki). Nie mamy przy tym w膮tpliwo艣ci, 偶e wprawdzie student francuskiej uczelni Camara Laye umie patrze膰 krytycznie, ale pisarz Camara Laye nadal potrafi pa­trze膰 oczami ufnego dziecka z gwinejskiej Kurussy.

I jest niemal co艣 wzruszaj膮cego w usi艂owaniu autora, aby jako艣 pogodzi膰 z sob膮 te dwa r贸偶ne widzenia. Lecz mocniejsza od tej pr贸by jest jego 艣wiadomo艣膰, 偶e na­le偶y dyskretnie, jak najdyskretniej po偶egna膰 si臋 z dzie­ci艅stwem, dla kt贸rego konsekwencje totemicznej wi臋zi by艂y r贸wnie oczywiste jak chocia偶by wiara w czaro­dziejsk膮 moc matczynego wzroku:

m贸wi臋 jedynie o tym, co widzia艂em na w艂asne

oczy. Dzi艣 rozpami臋tuj臋 owe cuda 鈥 bo zaiste by艂y to cuda 鈥 jak bajeczne wydarzenia z odleg艂ej przesz艂o艣ci. Niemniej ta przesz艂o艣膰 nie jest odleg艂a: jest przesz艂o艣­ci膮 z wczorajszego dnia. Tylko 偶e 艣wiat nie stoi w miej­scu, wci膮偶 si臋 zmienia, a m贸j 艣wiat zmienia si臋 chyba szybciej ni偶 jakikolwiek inny, zmienia si臋 tak bardzo, i偶 wydaje mi si臋, 偶e ju偶 nie jeste艣my tacy, jakimi by­li艣my. I rzeczywi艣cie: jeste艣my inni; nawet w tamtej chwili, kiedy owe cuda dzia艂y si臋 na naszych oczach, nie byli艣my bez reszty sob膮. Tak, 艣wiat nie stoi w miej­scu, wci膮偶 si臋 zmienia i zmienia si臋 w spos贸b bardzo widoczny, skoro m贸j w艂asny totem 鈥 bo ja te偶 mam sw贸j totem 鈥 jest mi jui偶 nie znany鈥...

Od czasu gdy pisa艂 te s艂owa, zmieni艂o si臋 chyba

o wiele wi臋cej, ni偶 m贸g艂 przypuszcza膰. Na pewno. W艂a艣nie w Afryce. W艂a艣nie w jego ojczystej Gwinei, kt贸rej portret skre艣li艂 nie tyle przed laty 鈥 jakby

o tym got贸w 艣wiadczy膰 kalendarz 鈥 ile w innej epo­ce. Czy wi臋c jeszcze mo偶e by膰 to portret, kt贸rego daw- no艣膰 odnajduje si臋 w gwinejskiej Kurussie i jej okolicy z dnia dzisiejszego?... W ca艂ej Gwinei dosz艂o do rewo­lucyjnych przeobra偶e艅. 艢wiat nie stoi w miejscu 鈥 nic

oczywistszego nad t臋 podstawow膮 prawd臋. Ale 鈥濩zarny ch艂opak鈥 nie jest ksi膮偶k膮, kt贸rej aktualno艣膰 mia艂aby by膰 wy艂膮cznie wypadkow膮 up艂ywu czasu i wpisanego w ten czas naporu wydarze艅. Mimo wszystko 鈥瀙ortret ojczystej Gwinei鈥 nadal tchnie 偶yciem 鈥 dzi臋ki tym swoim cechom, kt贸re mocno osadzaj膮 go w nurcie tra­dycji, w obyczajowej schedzie. P贸ki pod niebem Afry­ki b臋dzie cho膰by jedna ku藕nia podobna do tej, w kt贸­rej cieniu bawi艂 si臋 i wychowywa艂 ma艂y Camara, i p贸ki b臋dzie cho膰by jeden kowal, kt贸ry tak uczy syna by膰 cz艂owiekiem w艣r贸d ludzi 鈥 p贸ty mamy do czynienia z ksi膮偶k膮 ci膮gle na czasie.

Swoim 鈥濩zarnym ch艂opakiem鈥 Camara Laye zapo­cz膮tkowa艂 pojawienie si臋 w literaturze afryka艅skiej ca­艂ego szeregu utwor贸w autobiograficznych. W kr臋gu tej literatury to ju偶 dzisiaj pozycja klasyczna. W 艣lad za wydawnictwem francuskim nale偶y j膮 uwa偶a膰 za po­wie艣膰. Tylko 偶e przypisanie jej temu gatunkowi lite­rackiemu nie mo偶e jej wyj艣膰 na zdrowie. Jest jakby r贸wnoznaczne z propozycj膮, aby za najwarto艣ciowsze uzna膰 w niej to, co w istocie niewiele jednak wa偶y. Mianowicie elementy w膮tku fabularnego. Lecz nie tym w膮tkom {a bodaj one ponosz膮 win臋 za pewne, kokietu­j膮ce europejskopodobno艣ci膮, przes艂odzenia tekstu) za­wdzi臋cza 鈥濩zarny ch艂opak鈥 swoj膮 wysok膮 rang臋.

Wraz z urod膮 j臋zyka, kt贸ra jest jednak偶e warto艣ci膮 s艂u偶ebn膮, najwa偶niejsza warto艣膰 ksi膮偶ki Camary Laye zawiera si臋 w tym, co nazwa艂 on celnie portretem. Otrzymali艣my portrety ludzi, w艣r贸d kt贸rych si臋 wy­chowywa艂 鈥 portrety, mo偶na by powiedzie膰, 偶ycia ro­dzinnego, obyczaju, afryka艅sko艣ci, tego wszystkiego, co sprawia, 偶e ksi膮偶ka o egzotycznych stronach pozostawia w pami臋ci przede wszystkim prze艣wiadczenie, 偶e nig­dzie nie ma ludzi na tyle egzotycznych, by艣my nie mogli si臋 w nich rozpozna膰...

Przekazuj膮c swoje wspomnienia z ojcowskiej ku藕ni, gdzie ojciec od czasu do czasu wyrabia艂 ozdoby ze z艂o­ta, Camara Laye daje taki obraz:

Jedynie dyszenie miech贸w i ciche skwierczenie z艂o­ta w garnku narusza艂o cisz臋. Lecz chocia偶 ojciec nie wypowiada艂 偶adnych g艂贸w, to dobrze wiem, 偶e formo­wa艂 je w sobie: widzia艂em to po jego poruszaj膮cych si臋 wargach, gdy pochyla艂 si臋 nad garnkiem mieszaj膮c w nim z艂oto i w臋giel kawa艂kiem drewienka, kt贸re zreszt膮 zaraz zajmowa艂o si臋 ogniem i cz臋sto trzeba je by艂o wymienia膰 na inne. Jakie s艂owa ojciec tak w so­bie formowa艂? Nie wiem 鈥 nie wiem dok艂adnie: 偶ad­nego mi nie przekaza艂. Ale czym偶e innym mog艂yby one by膰, je偶eli nie zakl臋ciami?鈥

Jednak i syn wida膰 pozna艂 skuteczne zakl臋cia, dzi臋ki kt贸rym mo偶na formowa膰 po偶膮dany kszta艂t ze szlachet­nego kruszcu. Jego ksi膮偶kowy debiut 艣wiadczy o tym wyra藕nie.;

Zbigniew Stolarek

Czarna kobieto, afryka艅ska kobieto, o, matko, my艣l臋 o tobie...

O, Daman, matko moja, kt贸ra mnie nosi艂a艣 na plecach, kt贸ra wykarmila艣 mnie mlekiem, kt贸ra czuwa艂a艣 nad moimi pierwszymi krokami, kt贸ra mi pierwsza otworzy艂a艣 oczy na cuda ziemi, my艣l臋 o tobie...

Kobieto p贸l, kobieto rzek, kobieto wielkiej rzeki, o, matko, my艣l臋 o tobie...

*

O, Daman, matko moja, kt贸ra ociera艂a艣 ml 艂zy, zapewnia艂a艣 rado艣膰 serca, kt贸ra cierpliwie zno­si艂a艣 moje kaprysy, jak偶e bym chcia艂 by膰 zno­wu przy tobie 鈥 by膰 przy tobie dzieckiem I Prosta kobieto, kobieto wyrzecze艅, o, matko, my艣l臋 o tobie...

O, Daman, Daman z wielkiego rodu kowali, jestem wci膮偶 my艣lami przy tobie, a twoje my艣li towarzysz膮 mi na ka偶dym kroku, o, Da­man, matko, jak偶e bym chcia艂 nadal czu膰 two­je ciep艂o, by膰 dzieckiem przy tobie...

Czarna kobieto, afryka艅ska kobieto, o, moja matko, dzi臋kuj臋 za wszystko, co艣 dla mnie uczyni艂a, dzi臋kuje cl tw贸j syn, kt贸ry Jest tak daleko od ciebie 鈥 i tak blisko ciebieI

Ile lat mia艂em wtedy? Nie pami臋tam dok艂adnie. W ka偶dym razie musia艂em mie膰 ich niewiele: pi臋膰, mo偶e sze艣膰. By艂em jeszcze dzieckiem; akurat bawi艂em si臋 przy ojcowskiej chacie, podczas gdy mama by艂a u ta­ty w ku藕ni; ich spokojne, dobiegaj膮ce mnie stamt膮d g艂osy, z kt贸rymi miesza艂y si臋 g艂osy klient贸w i d藕wi臋ki m艂ota na kowadle, dawa艂y mi poczucie bezpiecze艅stwa.

Nagle przerwa艂em zabaw臋: moj膮 uwag臋 poch艂on膮艂 sun膮cy wok贸艂 chaty w膮偶, kt贸ry wybra艂 si臋 jakby na przechadzk臋; po chwili by艂em przy nim. Podnios艂em z ziemi tsrzcinowy patyk, jakich pe艂no w naszym obej艣­ciu otoczonym p艂otem z trzciny, i wetkn膮艂em koniec pa­tyka w pysk gada. Ani my艣la艂 ucieka膰: podoba艂a mu si臋 ta zabawa. Powoli po艂yka艂 trzcink臋 jak ka偶d膮 inn膮 zdo­bycz, po艂yka艂 j膮 z lubo艣ci膮 鈥 przynajmniej tak mi si臋 wydawa艂o 鈥 oczy mu l艣ni艂y zadowoleniem, a g艂owa coraz bardziej zbli偶a艂a si臋 do mojej r臋ki. Nasta艂 wresz­cie moment, 偶e jego pysk znalaz艂 si臋 strasznie blisko moich palc贸w.

艢mia艂em- si臋; ani mi by艂o w g艂owie ba膰 si臋 czegokol­wiek. I chyba lada chwila wbi艂by mi z臋by w palce, gdy­by nie jeden z terminator贸w, kt贸ry akurat wyszed艂 | ku藕ni. Poczu艂em nagle, 偶e co艣 podrywa mnie w g贸r臋: by艂em w opieku艅czych ramionach.

Nieopisany rwetes powsta艂 wok贸艂 mojej ma艂ej osoby, a ju偶 najg艂o艣niej krzycza艂a mama. Dosta艂em od niej kil­ka klaps贸w. Rozp艂aka艂em si臋, bardziej zreszt膮 przej臋ty t膮 nag艂膮 wrzaw膮 ni偶 klapsami. Nieco p贸藕niej, kiedy ju偶 przesta艂em p艂aka膰 i usta艂y krzyki, mama przykaza艂a mi surowo, 偶ebym nigdy wi臋cej tak si臋 nie bawi艂, co przy­rzek艂em jej solennie, chocia偶 nie bardzo pojmowa艂em, na czym mia艂oby polega膰 niebezpiecze艅stwo takiej za­bawy.

Chata ojca, gdzie cz臋sto bawi艂em si臋 pod werand膮, sta艂a tu偶 przy ku藕ni. Wzniesiona z niewypalanych ce­gie艂, okr膮g艂a jak wszystkie chaty u nas i pyszni膮ca si臋 pi臋kn膮 strzech膮, s艂u偶y艂a wy艂膮cznie ojcu. Wchodzi艂o si臋 do niej przez prostok膮tne drzwi. Sk膮pe 艣wiat艂o przeni­ka艂o do wn臋trza ma艂ym okienkiem. Po prawej znajdo­wa艂o si臋 gliniane 艂o偶e 鈥 lepione z gliny nie inaczej, ni偶 lepi si臋 ceg艂y na 艣ciany chat; by艂o nakryte rogo偶膮, a opr贸cz rogo偶y le偶a艂 na nim jeszcze zag艂贸wek wype艂­niony puchem kapoku. W g艂臋bi, pod samym okienkiem, gdzie najwidniej, sta艂y skrzynki z narz臋dziami. Po le­wej by艂o miejsce na przyodziewek, a wi臋c na bubu, oraz na sk贸ry do modlitw. Wreszcie, w g艂owach owego 艂o偶a, ponad zag艂贸wkiem, strzeg膮c tam snu ojca, znajdowa艂 si臋 rz膮d garnk贸w wype艂nionych wywarami z ro艣lin i z ko­ry. Wszystkie te garnki, z kt贸rych ka偶dy mia艂 metalow膮 przykrywk臋, by艂y pookr臋cane r贸偶a艅cami z koris贸w. Tak, to w艂a艣nie w tych garnkach trzyma艂 gri-gri: ta­jemnicze p艂yny, kt贸re nie daj膮 przyst臋pu z艂ym duchom i sprawiaj膮, 偶e cia艂o nimi natarte staje si臋 odporne na uroki, na wszelkie mo偶liwe uroki. Ojciec przed snem zawsze si臋 nimi naciera艂, czerpi膮c to z jednego, to z dru­giego garnka, gdy偶 ka偶de gri-gri ma jak膮艣 szczeg贸ln膮 w艂a艣ciwo艣膰, ale jak膮, tego dok艂adnie nie wiem, bo w zbyt m艂odym wieku opu艣ci艂em rodzinny dom.

Spod werandy, gdzie si臋 bawi艂em, mia艂em widok

wprost na ku藕ni臋 鈥 a z niej i mnie miano na oku. Ku藕­nia by艂a g艂贸wnym budynkiem w obej艣ciu. Ojciec prze­bywa艂 w niej niemal偶e ca艂y okr膮g艂y dzie艅, kieruj膮c pra­c膮 terminator贸w, w艂asnor臋cznie wykuwaj膮c wszystko, na czym mu najbardziej zale偶a艂o, i naprawiaj膮c delikat­ne mechanizmy. Tam te偶 przyjmowa艂 i przyjaci贸艂, i klienit贸w, tak 偶e od samego 艣witu dobiega艂 z ku藕ni ha­艂as, kt贸ry ustawa艂 dopiero z nastaniem nocy. Co wi臋cej, ka偶dy, kto wchodzi艂 w nasze obej艣cie lub je opuszcza艂, musia艂 przej艣膰 przez ku藕ni臋; trwa艂 wi臋c w niej ci膮g艂y ruch w jedn膮 i w drug膮 stron臋 jak w ulu 鈥 z tym tyl­ko, 偶e tutaj bodaj nikomu nie 艣pieszy艂o si臋 zbytnio: ka偶dy mia艂 co艣 do powiedzenia i ch臋tnie przystawa艂, aby popatrze膰 na robot臋. Skuszony odblaskiem ognia nie­kiedy i ja zbli偶a艂em si臋 do ku藕ni, ale wchodzi艂em do niej rzadko, bo za bardzo mnie onie艣mielali ci wszyscy za­trzymuj膮cy si臋 tam ludzie; zreszt膮 ucieka艂em od razu. jak tylko kto艣 zwraca艂 na mnie uwag臋. Ku藕nia nie by艂a jeszcze wtedy moim 艣wiatem; dopiero p贸藕niej nabra­艂em zwyczaju zachodzi膰 do niej i, przycupn膮wszy, wpa­trywa膰 si臋 w migotliwy blask ognia.

Najpierw moim 艣wiatem by艂a weranda wok贸艂 chaty ojca i chata matki, i tak偶e pomara艅czowe drzewo, kt贸re ros艂o po艣rodku obej艣cia. Rzuca艂o si臋 ono w oczy ka偶de­mu, kto po wej艣ciu do ku藕ni otwiera艂 jej tylne drzwi. To pomara艅czowe drzewo nie by艂o wielkie w por贸wnaniu z olbrzymami naszych puszcz, ale korona jego po艂ysk­liwych li艣ci dawa艂a g臋sty, chroni膮cy przed upa艂em cie艅. W porze kwitnienia ca艂e obej艣cie by艂o pe艂ne przenikli­wego zapachu. Kiedy z kolei pojawia艂y si臋 owoce, mo­gli艣my si臋 im co najwy偶ej przygl膮da膰 鈥 musieli艣my czeka膰 cierpliwie, a偶 dobrze dojrzej膮. Dopiero wtedy ojciec 鈥 zarz膮dzaj膮cy wszystkim jako g艂owa rodu, i to jak偶e licznego rodu 鈥 nakazywa艂 zbi贸r owocu. M臋偶­czy藕ni zajmuj膮cy si臋 owocobraniem znosili mu koszyki

z zerwanymi pomara艅czami, a on je rozdziela艂 mi臋dzy mieszka艅c贸w obej艣cia, s膮siad贸w, klient贸w; wreszcie i my mogli艣my bra膰 z koszyk贸w, ile kto zechcia艂!

Ojciec mia艂 hojn膮 r臋k臋, a nawet by艂 rozrzutny. Kto­kolwiek zjawia艂 si臋 u nas, uczestniczy艂 r贸wnie偶 w po­si艂kach, a poniewa偶 bardzo daleko by艂o mi do tego, 偶eby je艣膰 r贸wnie szybko jak ci go艣cie, chyba by艂bym wiecz­nie g艂odny, gdyby mama nie chowa艂a przezornie mojej cz臋艣ci posi艂ku.

Siadaj teraz i jedz 鈥 m贸wi艂a. 鈥 Tw贸j ojciec nie wiadomo co ma w g艂owie.

Mama nie patrzy艂a zbyt 艂askawym okiem na owych go艣ci, kt贸rych by艂o zbyt wielu jak na jej gust i kt贸rzy ze zbytnim po艣piechem si臋gali do jad艂a. Sam ojciec jad艂 natomiast bardzo ma艂o; by艂 nies艂ychanie wstrzemi臋藕­liwy.

Mieszkali艣my tu偶 obok toru kolejowego. Wzd艂u偶 p艂o­tu z trzcinowej plecionki, kt贸ry odgranicza艂 nasze obej­艣cie, przeje偶d偶a艂y poci膮gi 鈥 przeje偶d偶a艂y, nale偶y po­wiedzie膰, tak blisko, 偶e od iskier z lokomotywy zapala艂 si臋 niekiedy trzcinowy p艂ot, a wtedy nale偶a艂o czym pr臋­dzej gasi膰 ten zarodek po偶aru, aby wszystko nie posz艂o z dymem.

Owe alarmy, kt贸re nios艂y z sob膮 i nieco trwogi, i nie­co rozrywki, powodowa艂y, 偶e zwraca艂em baczniejsz膮 uwag臋 na przejazd poci膮g贸w. A nawet kiedy ich nie by艂o 鈥 bo w tamtym czasie istnia艂a jeszcze ca艂kowita zale偶no艣膰 ruchu kolejowego od komunikacji rzecznej, w kt贸rej panowa艂 zupe艂ny rozgardiasz 鈥 sp臋dza艂em d艂ugie chwile na kontemplowaniu 偶elaznej drogi. Prze­ra藕liwie ostro l艣ni艂y szyny w s艂onecznym 艣wietle; nic a nic go nie 艂agodzi艂o. Pra偶ona od 艣witu podsypka z czerwonych kamieni parzy艂a; by艂a tak gor膮ca, 偶e po oliwie 艣ciekaj膮cej z lokomotyw nawet 艣lad nie zostawa艂: jej plamy nik艂y bez reszty na rozpalonych kamieniach.

Czy to ten skwar jak z piekarniczego pieca, czy te偶 mo偶e oliw臋, a raczej ju偶 tylko jej zapach, kt贸ry mimo wszystko nie ulatnia艂 si臋 ca艂kowicie, upodoba艂y sobie w臋偶e? Nie wiem. W ka偶dym razie cz臋sto je widywa艂em, jak sun臋艂y po kamieniach pra偶onej ca艂odziennym s艂o艅­cem podsypki toru. Oczywi艣cie nie mog艂o si臋 te偶 obej艣膰 bez tego, 偶eby nie przenika艂y i do nas.

Odk膮d zakazano mi zabaw z nimi, bieg艂em do mamy, ilekro膰 dostrzeg艂em kt贸rego艣 w naszym obej艣ciu.

Mamo, w膮偶! 鈥 wrzeszcza艂em.

Znowu?! 鈥 odkrzykiwa艂a mi na to.

I zaraz przybiega艂a zobaczy膰, co to za w膮偶. Je偶eli by艂 taki jak wszystkie 鈥 chocia偶 trzeba powiedzie膰, 偶e w臋­偶e bardzo r贸偶ni艂y si臋 mi臋dzy sob膮 鈥 u艣mierca艂a go na­tychmiast, zawzi臋cie t艂uk膮c kijem raz po raz, a偶 zosta­wa艂a z niego miazga. Tak zreszt膮 post臋powa艂y i inne kobiety. Bo m臋偶czy藕ni zachowywali si臋 odmiennie: po­przestawali na jednym, ale dobrze wymierzonym ude­rzeniu kijem.

Gdy wi臋c pewnego dnia zauwa偶y艂em ma艂ego czarne­go w臋偶a o szczeg贸lnie po艂yskliwej sk贸rze, kt贸ry nie- 艣piesznie sun膮艂 w stron臋 ku藕ni, jak zwykle pop臋dzi艂em do mamy, 偶eby j膮 powiadomi膰 o niepo偶膮danej wizycie. Jednak偶e na jego widok mama powiedzia艂a mi z powa­g膮 w g艂osie:

Tego, synku, nie wolno zabija膰; ten nie taki jak inne: nie zrobi ci najmniejszej krzywdy, na pewno, ale te偶 lepiej nie wchod藕 mu w drog臋, pami臋taj!

Ka偶dy w naszym obej艣ciu 鈥 opr贸cz mnie i chyba moich ma艂ych kole偶k贸w, r贸wnie nie艣wiadomych jak ja 鈥 dobrze wiedzia艂, 偶e w艂a艣nie tego w臋偶a nie mo偶na zabija膰.

Ten w膮偶 to dobry duch twojego ojca 鈥 doda艂a mama.

Oszo艂omiony przygl膮da艂em si臋 ma艂emu w臋偶owi. Jego

ruchy by艂y pe艂ne gracji, gdy tak sun膮艂 w stron臋 ku藕ni, bardzo pewnie, jak gdyby 艣wiadomy swojej nietykal­no艣ci; jego po艂yskliwa czarna sk贸ra a偶 skrzy艂a si臋 w ostrym 艣wietle. Dotar艂 do ku藕ni, a ja wtedy po raz pierwszy zauwa偶y艂em, 偶e w jej 艣cianie zrobiona jest dziuTa. 'W艂a艣nie w niej znik艂 w膮偶.

Widzisz 鈥 powiedzia艂a mama 鈥 w膮偶 przyszed艂 w odwiedziny do ojca.

Chocia偶 ju偶 by艂em jakby za pan brat z wszelkimi cu­downo艣ciami, tym razem nie mog艂em wykrztusi膰 s艂owa z wra偶enia. Co jaki艣 w膮偶 m贸g艂by mie膰 wsp贸lnego z ta­t膮? Mia艂by by膰 dobrym duchem taty? I to dlatego nikt go nie zabija?'. Tak przynajmniej powiedzia艂a mama. Tyl^o co to w艂a艣ciwie duch? Kim s膮 owe duchy, z kt贸­rymi wsz臋dzie przychodzi mi si臋 po trochu spotyka膰, raz iako z duchami czego艣 zakazuj膮cymi, to zn贸w jako z duchami co艣 nakazuj膮cymi? Nie pojmowa艂em tego do­k艂adnie, chocia偶 mo偶na by powiedzie膰, 偶e 偶y艂em w艣r贸d 鈻爊ich. Istnia艂y duchy dobre i duchy z艂e, lecz wi臋cej chy­ba by艂o z艂ych ni偶 dobrych. Ale przede Wszystkim jedno 鈻爊ie mie艣ci艂o mi si臋 w g艂owie: dlaczego mia艂bym uwa偶a膰, 偶e to w膮偶 nieszkodliwy? By艂 jak ka偶dy inny; wpraw­dzie czarny, wprawdzie l艣ni膮cy, ale b膮d藕 co b膮d藕 w膮偶! 3u偶 zupe艂nie nie wiedzia艂em, co o tym my艣le膰. O nic jednak nie pyta艂em mamy, postanowi艂em sobie, 偶e za­pytam ojca 鈥 tak jakby ta w臋偶owa tajemnica by艂a spraw膮, 鈥檏t贸r膮 nale偶y omawia膰 tylko mi臋dzy m臋偶czyz­nami, bez udzialru k贸biet. Wola艂em zaczeka膰 z tym do wieczora.

Z.araz po kolacji, gdy sko艅czy艂y si臋 rozmowy, a oj­ciec po偶egna艂 si臋 | przyjaci贸艂mi i skierowa艂 do swojej chaty, podszed艂em do niego i zacz膮艂em wypytywa膰

o T脫偶me rtzeczy, bez 艂adu i sk艂adu, o wszystko, co tylko wpad艂o mi do g艂owy, w艂a艣nie tak, jak zwyk艂y pyta膰 dzieci, i zreszt膮 tak samo, jak robi艂em ka偶dego wieczo-

ru. By艂a jednak偶e pewna r贸偶nica: tym razem stawia艂em najrozmaitsze pytania, 偶eby nie zdradzi膰 si臋 od razu | tym jednym, najwa偶niejszym, kt贸re le偶a艂o mi na ser­cu od chwili, kiedy zobaczy艂em w臋偶a pe艂zn膮cego ku ku藕ni; zamierza艂em zada膰 je dopiero w odpowiedniej chwili. Wreszcie ju偶 nie mog艂em d艂u偶ej zwleka膰.

Tato 鈥 spyta艂em z nag艂a 鈥 co to za w膮偶 przycho­dzi w odwiedziny do ciebie?

O jakim ty w臋偶u?

O takim ma艂ym, czarnym, co go mama nie pozwa­la zabija膰.

Aha...

Popatrzy艂 na mnie przez d艂u偶sz膮 chwil臋, jakby zasta­nawiaj膮c si臋 nad odpowiedzi膮. Pewnie rozwa偶a艂, czy to nie za wcze艣nie wprowadza膰 w takie sekrety dwunasto­letniego ch艂opca. Nagle zdecydowa艂 si臋:

Ten w膮偶 to duch naszej rasy 鈥 powiedzia艂. 鈥 Rozumiesz?

Tak 鈥 potwierdzi艂em skwapliwie, chocia偶 nie pojmowa艂em, co ma na my艣li.

Ten w膮偶 鈥 ci膮gn膮艂 ojciec 鈥 zawsze jest obecny, zawsze objawia si臋 jednemu z nas, a w naszym pokole­niu ukaza艂 si臋 najpierw mnie.

No pewnie!

Tym razem powiedzia艂em to bez cienia w膮tpliwo艣ci, bo wyda艂o mi si臋 jak najbardziej oczywiste, 偶e w膮偶 po­winien ukaza膰 si臋 najpierw mojemu ojcu. Bo czy tato nie by艂 u nas najwa偶niejszy? Czy nie on przewodzi艂 wszystkim kowalom w okolicy? Czy nie on by艂 spo艣r贸d nich najsprawniejszy? Czy nie by艂 moim ojcem?

Jak ci si臋, tato, ukaza艂 ten w膮偶?

Najpierw zjawi艂 mi si臋 we 艣nie. I tak ukazywa艂 si臋 kilka razy, a wreszcie zapowiedzia艂 dzie艅, godzin臋 i miejsce, w kt贸rym pojawi si臋 przede mn膮 naprawd臋. Ale za pierwszym razem, kiedy do tego dosz艂o, prze­

l膮k艂em si臋. Pomy艣la艂em sobie, 偶e to najwyra藕niej taki sam w膮偶 jak inne, i ledwo si臋 powstrzyma艂em, 偶eby go nie zabi膰. A on, widz膮c, 偶e wcale go nie witam, zawr贸ci艂 i oddali艂 si臋 tam, sk膮d przyszed艂. Patrzy艂em, jak odcho­dzi, i jeszcze si臋 zastanawia艂em, czy mo偶e go zabi膰, ale powstrzymywa艂a mnie jaka艣 si艂a mocniejsza od mojej woli. Widzia艂em, jak znika; jeszcze nawet w ostatniej chwili m贸g艂bym go dopa艣膰: wystarczy艂oby kilka sus贸w; czu艂em si臋 jednak jak sparali偶owany. I tak wygl膮da艂o moje pierwsze spotkanie z ma艂ym czarnym w臋偶em.

Ojciec umilk艂, lecz tylko na chwil臋, bo zaraz podj膮艂 swoj膮 opowie艣膰:

W nocy znowu zobaczy艂em w臋偶a we 艣nie. Prze­m贸wi艂 do mnie. 鈥瀂jawi艂em si臋, jak ci zapowiada艂em 鈥 tak przem贸wi艂 鈥 a ty偶e艣 mnie nie powita艂 jak by nale­偶a艂o; nawet widnia艂em po twoich oczach, 偶e艣 mia艂 ocho­t臋 zgotowa膰 mi niedobre powitanie. Czemu mnie od­tr膮casz? Jestem dobrym duchem twojej rasy i dlatego zjawiam si臋 przed najgodniejszym jej synem: przed to­b膮. Przesta艅 si臋 mnie l臋ka膰 i nie pr贸buj odtr膮ca膰, bo przynosz臋 ci powodzenie鈥. Gdy wi臋c w膮偶 zjawi艂 si臋 po raz drugi, przyj膮艂em go bez obawy, przyj膮艂em go ser­decznie, a on od tamtej pory 艣wiadczy mi samo dobro. Znowu zamilk艂, aby po chwili powiedzie膰:

Wcale nie jestem poj臋tniejszy od innych, nie mam nic ponad to, co maj膮 inni, a nawet mam mniej od nich, bo rozdaj臋 wszystko, bo nawet odda艂bym ostatni膮 ko­szul臋. A przecie偶, sam widzisz, jestem znany jak nikt inny, wszyscy o mnie m贸wi膮 i to ja, nikt inny tylko ja, przewodz臋 kowalom z pi臋ciu gmin. Je偶eli tak si臋 dzieje, to w艂a艣nie dzi臋ki w臋偶owi, kt贸ry jest duchem naszej ra­sy. Wszystko zawdzi臋czam jemu; on mnie powiadamia

o wszystkim. Gdy rano, po przebudzeniu si臋, widz臋, 偶e ten czy 贸w czeka przed ku藕ni膮, nie nowina to dla mnie: ju偶 wcze艣niej wiedzia艂em, 偶e gdy si臋 obudz臋, b臋dzie na

A 22

>r

mnie czeka艂. I tak偶e nie nowina to dla mnie, 偶e komu艣 popsu艂 si臋 motor lub rower albo 偶e przesta艂 mu chodzi膰 zegar. Z g贸ry wiedzia艂em, co si臋 przydarzy. Ju偶 w nocy wszystko zosta艂o mi zapowiedziane 鈥 i tak oto wiem z g贸ry, jakiej roboty mam si臋 spodziewa膰. Tote偶 od ra­zu, bez zastanawiania si臋, wiem dok艂adnie, co i jak ko­mu naprawi膰. St膮d w艂a艣nie moja rzemie艣lnicza s艂awa. Ale zapami臋taj sobie, 偶e to wszystko zawdzi臋czam w臋­偶owi, 偶e zawdzi臋czam to opieku艅czemu duchowi naszej rasy.

Umilk艂, a dla mnie ju偶 przesta艂o by膰 tajemnic膮, jak si臋 to dzieje, 偶e gdy tato wychodzi na przechadzk臋, lo p贸藕niej, po powrocie, potrafi powiedzie膰 czeladnikowi: 鈥濸odczas mojej nieobecno艣ci by艂 ten i ten, tak i tak uibrany, przyni贸s艂 to i to do naprawy鈥. Wszyscy podzi­wiali t臋 niepoj臋t膮 wiedz臋 ojca. A ja teraz wiedzia艂em, sk膮d j膮 czerpie. Gdy podnios艂em na niego wzrok, zoba­czy艂em? 偶e mi si臋 przygl膮da.

Powiedzia艂em ci o tym wszystkim, bo jeste艣 moim synem, ch艂opcze, moim najstarszym synem, i niczego nie chc臋 przed tob膮 tai膰. R贸偶nie mo偶na post臋powa膰, r贸偶­nie mo偶na sobie poczyna膰 w 偶yciu, ale gdyby艣 chcia艂, 偶eby i do ciebie przyszed艂 kt贸rego艣 dnia duch naszej rasy, musisz najpierw godnie post臋powa膰, godnie sobie poczyna膰. Och, chyba pod艣wiadomie umia艂em tak po­st臋powa膰, a to sk艂oni艂o w臋偶a do odwiedzin: zechcia艂 przyj艣膰 do mnie. I ty musisz nauczy膰 si臋 tak post臋po­wa膰 w 偶yciu, je偶eli chcesz, aby kt贸rego艣 dnia i ciebie odwiedzi艂 duch naszej rasy, je偶eli chcesz, by i tobie przypad艂 on w dziedzictwie. Odt膮d cz臋艣ciej powiniene艣 przebywa膰 ze mn膮...

Wpatrywa艂 si臋 we mnie z uczuciem, kt贸re teraz obja­wi艂o mi si臋 z ca艂膮 si艂膮, i nagle westchn膮艂:

Boj臋 si臋, boj臋 si臋, ch艂opcze, 偶e nie b臋dziesz ze mn膮 tyle, ile by trzeba. Teraz chodzisz do szko艂y, a kt贸rego艣

dnia j膮 opu艣cisz, 偶eby p贸j艣膰 do innej, wi臋kszej. I mnie opu艣cisz, ch艂opcze...

Westchn膮艂 ponownie. Czu艂em, 偶e mu ci臋偶ko na sercu. W ostrym 艣wietle wisz膮cej na werandzie lampy wyda艂o mi si臋 nagle, 偶e bardzo si臋 postarza艂.

Tato! 鈥 zawo艂a艂em.

Synku... 鈥 powiedzia艂 p贸艂g艂osem.

A ja bi艂em si臋 z my艣lami, czy powinienem dalej cho­dzi膰 do szko艂y czy te偶 zosta膰 w ku藕ni; nie wiedzia艂em, 膰o pocz膮膰.

Id藕 ju偶 do siebie 鈥 powiedzia艂. 鈻

Wsta艂em, 偶eby p贸j艣膰 do matczynej chaty. Gwiazdy roziskrzy艂y noc; ta noc by艂a rozleg艂ym polem gwiazd; nie opodal pohukiwa艂a sowa. Och, jak膮 drog臋 powinie­nem wybra膰? Czy aby wiem, gdzie moja droga? Moje 'pomieszanie sta艂o si臋 podobne nocnemu niebu: by艂o te偶 bezgraniczne, ale, niestety, nie 艣wieci艂y w nim gwiaz­dy...

Wszed艂em do matczynej chaty, kt贸ra pod贸wczas by艂a i moj膮. Po艂o偶y艂em si臋 nie zwlekaj膮c, lecz sen mnie omi­ja艂 i tylko wierci艂em si臋 na podaniu.

Co ci? 鈥 spyta艂a mama.

Nic.

Bo te偶 nie by艂o mi nic takiego, co bym potrafi艂 wyra­zi膰 komukolwiek.

Nie 艣pisz? 鈥 spyta艂a jeszcze. 鈥 Dlaczego?

Nie wiem.

Spij.

Dobrze 鈥 przyrzek艂em.

Sen 鈥 powiedzia艂a jakby ze smutkiem 鈥 sen jest na wszystko doibry, nic mu si臋 nie oprze.

Dlaczego m贸wi艂a tak, jakby i jej by艂o smutno? Czy czu艂a moj膮 rozterk臋? Zawsze by艂a bardzo wra偶liwa na wszystko, co mnie n臋ka艂o. Pr贸bowa艂em zasn膮膰, ale na pr贸偶no zamyka艂em oczy i usi艂owa艂em le偶e膰 bez ruchu;

nie opuszcza艂 mnie obraz ojca, widzia艂em jego twarz 鈥 w艂a艣nie tak膮, jak膮 zobaczy艂em tego wieczoru w 艣wietle lampy. Wyda艂 mi si臋 nagle bardzo postarza艂y, on, kt贸­ry by艂 dot膮d m艂odszy i 偶ywszy od nas wszystkich, kt贸­ry nikomu nie dawa艂 si臋 wyprzedzi膰 w biegach, kt贸ry mia艂 nogi 偶wawsze od naszych m艂odych n贸g... 鈥濼ato!... Tal禄!... 鈥 powtarza艂em w duchu. 鈥 Tato, co mam ro­bi膰, 偶eby to wysz艂o na dobre?...鈥 Zap艂aka艂em po cichu i tak, p艂acz膮c, zasn膮艂em.

P贸藕niej nie by艂o ju偶 nigdy mi臋dzy nami mowy o ma­艂ym czarnym w臋偶u. Tamtego dnia ojciec m贸wi艂 mi

0 nim po raz pierwszy i ostatni. Ale odt膮d zawsze ju偶 by艂o tak, 偶e czym pr臋dzej bieg艂em do ku藕ni, ilekro膰 zo­baczy艂em ma艂ego czarnego w臋偶a. Siada艂em wtedy nie opodal ojca i patrzy艂em, jak w膮偶 prze艣lizguje si臋 przez dziur臋 w 艣cianie. Ojciec, jak gdyby uprzedzony o jego obecno艣ci, zwraca艂 g艂ow臋 w stron臋 tej dziury i u艣mie­cha艂 si臋. W膮偶 kierowa艂 si臋 prosto do niego, szeroko przy tym otwieraj膮c pysk. Gdy by艂 ju偶 na wyci膮gni臋cie r臋­ki, ojciec g艂aska艂 go, a on przyjmowa艂 t臋 pieszczot臋 drgaj膮c ca艂ym cia艂em. Nigdy si臋 nie zdarzy艂o, aby pr贸­bowa艂 uczyni膰 ojcu cho膰by najmniejsz膮 krzywd臋. Ta pieszczota i to drganie w odpowiedzi na ni膮 鈥 a raczej powinienem powiedzie膰: ta przyzywaj膮ca pieszczota i to odpowiadaj膮ce jej drganie 鈥 przyprawia艂y mnie za ka偶dym razem o takie pomieszanie uczu膰, 偶e nie potra­fi臋 ich wypowiedzie膰; my艣la艂em o tym wtedy jak o bar­dzo tajemniczej rozmowie: d艂o艅 pyta艂a, drganie odpo­wiada艂o...

Tak, to by艂a jakby rozmowa. Czy kt贸rego艣 dnia b臋d臋

1 ja rozmawia艂 w ten spos贸b? Nie, najpewniej nie: ja b臋d臋 chodzi艂 do szk贸艂. A przecie偶 chcia艂bym, tak bardzo chcia艂bym, 偶eby nadszed艂 czas, kiedy i ja m贸g艂bym po­艂o偶y膰 r臋k臋 na w臋偶u i nas艂uchiwa膰 tego drgania, i poj­mowa膰 je, lecz nawet nie umia艂em sobie wyobrazi膰, jak

w膮偶 przyj膮艂by moj膮 r臋k臋; i nie my艣la艂em, aby mi ze­chcia艂 cokolwiek zawierzy膰 鈥 ani teraz, ani kiedykol­wiek!

Gdy ojciec uznawa艂, 偶e ju偶 pora przerwa膰 to g艂aska­nie, pozostawia艂 ma艂ego w臋偶a w spokoju, a ten zwija艂 si臋 w k艂臋bek pod skrajem baraniej sk贸ry, na kt贸rej oj­ciec siedzia艂 przed paleniskiem.

Ze wszystkich ojcowskich zaj臋膰 w ku藕ni najwi臋ksze wra偶enie robi艂a na ranie jego praca przy z艂ocie, bo te偶 nic nie by艂o nad ni膮 szlachetniejszego, nic nie wy­maga艂o tak wielkiej zr臋czno艣ci. I ponadto za ka偶dym razem, kiedy ojciec przyst臋powa艂 do z艂otniczej roboty, zaczyna艂o si臋 jak gdyby wielkie 艣wi臋to 鈥 by艂o to praw­dziwe 艣wi臋to przerywaj膮ce monotoni臋 poprzednich dni.

Ilekro膰 wi臋c zdarza艂o si臋, 偶e w towarzystwie griota wchodzi艂a do ku藕ni jaka艣 kobieta, nikt mi nie potrzebo­wa艂 nic m贸wi膰, a ju偶 i ja tam by艂em. Wiedzia艂em, do­brze wiedzia艂em, po co ona przychodzi. Przynosi艂a ze sob膮 z艂oto. 呕eby z tego zlata ojciec zrobi艂 jej pi臋kn膮 ozdob臋.

Kobiety z naszych stron chodzi艂y do Siguiri szuka膰 z艂ota; przebywa艂y tam wiele miesi臋cy pod rz膮d; przy­gi臋te nad rzek膮 przep艂ukiwa艂y ziemi臋, cierpliwie wy­dzieraj膮c b艂otu z艂ote okruchy.

呕adna z przychodz膮cych do ojca kohiet nie zjawia艂a si臋 w ku藕ni sama; przewidywa艂a, 偶e ojciec na pewno ma pe艂ne r臋ce innej roboty, a nawet gdyby i m贸g艂 po艣wi臋­ci膰 ca艂y sw贸j czas z艂otniotwu, to te偶 nie zdo艂a wykona膰 wszystkich zam贸wie艅 r贸wnocze艣nie: do niekt贸rych za­bierze si臋 pr臋dzej, inne od艂o偶y na p贸藕niej. Tymczasem tak si臋 zazwyczaj dzia艂o, 偶e ka偶da chcia艂a mie膰 t臋 swoj膮 ozdob臋 na okre艣lon膮 dat臋 鈥 to na 艣wi臋to Ramadanu, to

na 艣wi臋to Tabaski b膮d藕 na jak膮艣 uroczysto艣膰 familijn膮 lub te偶 na dzie艅 ta艅c贸w.

W艂a艣nie dlatego, 偶eby za艂atwi膰 spraw臋 po swojej my艣li, a wi臋c 偶eby ojciec okaza艂 si臋 sk艂onny od艂o偶y膰 na bok wcze艣niej rozpocz臋te prace i zaj膮艂 si臋 t膮, kt贸ra we­d艂ug ka偶dej klientki by艂a najpilniejsza, kobiety zwraca­艂y si臋 do uznanego po艣rednika i pochlebcy, jakimi s膮 u nas grioci.

Wyst臋puj膮c za uzgodnion膮 op艂at膮 w imieniu kobiety, griot sadowi艂 si臋 w ku藕ni, najpierw uderza艂 w struny kory, tego naszego instrumentu odpowiadaj膮cego har­fie, po czym rozpoczyna艂 艣piew ku chwale ojca.

艢piew griota by艂 zawsze dla mnie wielkim wydarze­niem. S艂ucha艂em, jak opiewa czyny przodk贸w ojca, jak s艂awi ka偶dego z nich si臋gaj膮c a偶 do najdawniejszych czas贸w. W miar臋 recytowanych przez griota strof jak gdyhy wyrasta艂o przed oczami mojej duszy roz艂o偶yste drzewo genealogiczne o wystrzelaj膮cych tu i tam kona­rach, o setkach ga艂臋zi i ga艂膮zek. Harfa wspiera艂a t臋 obfito艣膰 imion, zag臋szcza艂a je b膮d藕 ucina艂a to g艂uchymi, to ostrymi tonami.

Sk膮d czerpa艂 griot tak膮 wiedz臋? Ponad wszelk膮 w膮t­pliwo艣膰 z usilnie 膰wiczonej i zarazem usilnie syconej przez swoich poprzednik贸w pami臋ci 鈥 tej pami臋ci, kt贸­ra jest fundamentem naszej ustnej tradycji. Czy co艣 dodawa艂 od siebie? Mo偶liwe: rzemios艂em griota jest schlebianie. Nie m贸g艂 jednak poczyna膰 sobie z tradycj膮 dowolnie, bo rzemios艂em griota jest r贸wnie偶 dba艂o艣膰

o zachowanie tradycji. Ale to ju偶 jedna ze spraw, o ja­kich jeszcze wtedy nie my艣la艂em; wtedy tylko podnosi­艂em wysoko g艂ow臋, upojony tymi wszystkimi pochwa­艂ami, kt贸re po cz臋艣ci jakby sp艂ywa艂y i na moj膮 osob臋. A gdy spogl膮da艂em na ojca, widzia艂em, 偶e wype艂nia go podobna duma; widzia艂em, jak jego mi艂o艣膰 w艂asna upa­ja si臋 tymi pochwa艂ami 鈥 i ju偶 wiedzia艂em, 偶e upojony

owym nektarem odniesie si臋 przychylnie do pro艣by kobiety; lecz nie tylko ja u艣wiadamia艂em to sobie; ona r贸wnie偶 wiedzia艂a, 偶e jego oczy l艣ni膮 dum膮; podawa艂a mu wi臋c z艂oty piasek, jakby ju偶 wszystko by艂o za艂at­wione; ojciec bra艂 wag臋- i wa偶y艂 z艂oty piasek.

Co chcesz z tego mie膰? 鈥 pyta艂.

Chc臋...

I bywa艂o, 偶e kobieta nie wiedzia艂a w ko艅cu, czego w艂a艣ciwie' chce: targa艂y ni膮 najr贸偶niejsze pragnienia, bo tak naprawd臋 chcia艂aby mie膰 wszystkie ozdoby na raz; aby zaspokoi膰 t臋 swoj膮 oskom臋, musia艂aby jednak przynie艣膰 nie tak膮 ilo艣膰 z艂ota, jak膮 przynios艂a, wi臋c nie pozostawa艂o jej nic innego, jak tylko uzale偶ni膰 swoje pragnienia od mo偶liwo艣ci.

Na kiedy by艣 to chcia艂a? 鈥 pyta艂 ojciec.

W takich razach zawsze okazywa艂o si臋, 偶e chodzi

o dat臋 bardzo blisk膮.

Ho, a偶 tak ci pilno? Sk膮d mam wzi膮膰 potrzebny na to czas?

Naprawd臋 bardzo mi pilno! 鈥 zapewnia艂a.

Jeszcze nie widzia艂em kobiety, kt贸ra by nie chcia­艂a przyozdobi膰 si臋 jak najpr臋dzej! Niech ci b臋dzie, ja­ko艣 to zrobi臋, 偶eby艣 by艂a zadowolona... dobrze ju偶?

Bra艂 gliniany gar s艂u偶膮cy do wytapiania z艂ota; wsy­pywa艂 do niego z艂oty piasek; z kolei sypa艂 na to sprosz­kowany w臋giel drzewny, jaki otrzymuje si臋 po wypale­niu specjalnego gatunku twardego drewna, a na to wszystko k艂ad艂 jeszcze kawa艂ek w臋gla z tego samego drewna.

Wtedy 鈥 widz膮c, 偶e robota zacz臋艂a si臋 na dobre 鈥 kobieta wraca艂a do powszednich zaj臋膰, ju偶 spokojna, nareszcie spokojna o swoje zam贸wienie, zdaj膮c si臋 dalej na griota i na g艂oszone przez niego pochwa艂y, kt贸re okaza艂y si臋 tak skuteczne i tak dla niej korzystne.

Na znak ojca terminatorzy zabierali si臋 do obydwu miech贸w le偶膮cych po dw贸ch stronach paleniska i po艂膮­czonych | nim glinianymi kanalikami. Skrzy偶owawszy nogi siedzieli ci terminatorzy przed miechami, a w ka偶­dym razie siedzia艂 tak m艂odszy z nich dw贸ch, bo starszy bywa艂 czasami wzywany do odpowiedzialniejszej pra­cy, natomiast m艂odszy 鈥 by艂 nim w owym czasie Sida- fa 鈥 tylko d膮艂 w miech i przygl膮da艂 si臋 wszystkiemu, czekaj膮c, a偶 i on z kolei b臋dzie m贸g艂 przy艂o偶y膰 r臋ki do wa偶niejszych zaj臋膰. Ale w takich okoliczno艣ciach jeden i drugi z ca艂ej si艂y napierali na uchwyty miech贸w, a p艂omie艅 d藕wiga艂 si臋 w g贸r臋, ja'kby staj膮c si臋 偶yw膮 i艣tat膮 鈥 偶ywym i bezwzgl臋dnym duchem.

Ojciec chwyta艂 wtedy d艂ugimi szczypcami garnek i stawia艂 go na p艂omieniu.

W owej chwili praca w ku藕ni jak gdyby zupe艂nie za­miera艂a. Bo i rzeczywi艣cie przez ca艂y czas, kiedy z艂oto si臋 najpierw topi, a nast臋pnie stygnie, nie nale偶y w jego pobli偶u obrabia膰 ani o艂owiu, ani aluminium 鈥 z oba­wy, 偶eby nie wpad艂a do garnka jaka艣 cz膮stka tych me­tali, kt贸re si臋 uwa偶a za nieszlachetne. Co najwy偶ej mo偶­na zajmowa膰 si臋 tylko obr贸bk膮 stali. Lecz robotnicy, kt贸rzy akurat mieli co艣 do roboty ze stal膮, b膮d藕 ko艅­czyli t臋 robot臋 czym pr臋dzej, b膮d藕 j膮 najzwyczajniej od­k艂adali na p贸藕niej, 偶eby od razu do艂膮czy膰 do terminato­r贸w z gro m ad zony ch wok贸艂 paleniska. Tylu ich zreszt膮 cisn臋艂o si臋 wtedy wok贸艂 ojca, 偶e ja, najmniejszy w艣r贸d nich, musia艂em wstawa膰 i podchodzi膰 jak najbli偶ej, aby nie straci膰 z oczu dalszego ci膮gu ojcowskich czynno艣ci.

ZdaTza艂o si臋 r贸wnie偶, 偶e ojciec nie mia艂 ju偶 w ko艅cu dostatecznej swobody ruch贸w w tym t艂oku, wi臋c naka­zywa艂 terminatorom odsun膮膰 si臋 nieco. Nakazywa艂 im to samym ruchem r臋ki, nigdy nie odzywaj膮c si臋 w owej chwili nawet jednym s艂owem 鈥 i nikt nie mia艂 prawa odezwa膰 si臋 cho膰by jednym s艂owem; milk艂 nawet griot.

Jedynie dyszenie miech贸w i ciche skwierczenie z艂ota narusza艂o cisz膮. Lecz chocia偶 ojciec nie wypowiada艂 偶adnych s艂贸w, to dobrze wiem, 偶e formowa艂 je w sobie: widzia艂em to po jego poruszaj膮cych si臋 wargach, gdy pochyla艂 si臋 nad garnkiem mieszaj膮c w nim z艂oto i w臋­giel kawa艂kiem drewienka, kt贸re zreszt膮 zaraz zajmo­wa艂o si臋 ogniem i cz臋sto trzeba je by艂o wymienia膰 na inne.

Jakie s艂owa ojciec tak w sobie formowa艂? Nie wiem 鈥 nie wiem dok艂adnie: 偶adnego mi nie przekaza艂. Ale czym偶e -innym mog艂yby one by膰, je偶eli nie zakl臋ciami? Czy偶 to nie duchy ognia i z艂ota, ognia i wiatru, sprowa­dzanego przez miechy wiatru, zrodzonego przez wiatr ognia, o偶enionego z ogniem z艂ota przywo艂ywa艂 ojciec w owej chwili? Tak, prawie na pewno chodzi艂o o te du­chy, kt贸re nale偶膮 do najwa偶niejszych i kt贸rych obec­no艣膰 jest nieodzowna r贸wnie偶, kiedy si臋 przetapia z艂oto.

Odbywaj膮ca si臋 na moich oczach czynno艣膰 by艂a tylko z pozoru przetapianiem z艂ota; owszem, ponad wszelk膮 w膮tpliwo艣膰 chodzi艂o w niej o to, 偶eby przetopi膰 wsypa­ny do garnka z艂oty piasek, na pewno, ale zarazem byia ona' i czym艣 innym: by艂a magiczn膮 czynno艣ci膮, na kt贸r膮 duchy mog艂y albo przysta膰, albo nie; dlatego panowa艂o wok贸艂 ojca zupe艂ne milczenie i boja藕liwe oczekiwanie. W艂a艣nie to milczenie, w艂a艣nie to oczekiwanie sprawia艂o, 偶e dobrze poj膮艂em, chocia偶 by艂em dopiero dzieckiem, 偶e nic nie mo偶e r贸wna膰 si臋 w ku藕ni iz prac膮 przy z艂ocie. Oczekiwa艂em tu uroczystego 艣wi臋ta, przychodzi艂em uczestniczy膰 w uroczysto艣ci i rzeczywi艣cie by艂a to uro­czysto艣膰, kt贸ra zarazem mia艂a sw贸j dalszy ci膮g. Nie wszystko z tego rozumia艂em, bo nie by艂em jeszcze w latach, kiedy wszystko mo偶na zrozumie膰; niemniej domy艣la艂em si臋 troch臋, upatruj膮c jakby co艣 religijnego w tym oczekiwaniu, z jakim ka偶dy z nas obserwowa艂 przeobra偶enia zachodz膮ce w garnku.

Gdy z艂oto zaczyna艂o si臋 wreszcie roztapia膰, got贸w by­艂em krzycze膰 z rado艣ci; chyba wszyscy by艣my krzyczeli, gdyby nie zakaz odzywania si臋; dr偶a艂em 鈥 i pewnie wszyscy dr偶eli patrz膮c, jak ojciec porusza t臋 ci臋偶k膮 jesz­cze mas臋, w kt贸rej dopala艂 si臋 w臋giel drzewny. Potem ju偶 szybko dochodzi艂o do nast臋pnej fazy przetopu: z艂oto mia艂o teraz p艂ynno艣膰 wody. Duchy okaza艂y si臋 przy­chylne!

Przysu艅cie ceg艂臋! 鈥 nakaza艂 ojciec, odwo艂uj膮c tym samym obowi膮zuj膮ce nas dot膮d milczenie.

Ceg艂a, kt贸r膮 jeden 'z terminator贸w 'k艂ad艂 przy pale­nisku, by艂a wydr膮偶ona i obficie wysmarowana mas艂em karitowym. Ojciec bra艂 z paleniska garnek, przechyla艂 go lekko... Patrzy艂em, jak z艂oto sp艂ywa do ceg艂y, jak sp艂ywa do niej niczym p艂ynny ogie艅. W istocie by艂a to tylko cienka stru偶ka ognia, ale jak偶e 偶ywa, jak偶e b艂yszcz膮ca! W miar臋 jak wp艂ywa艂a do ceg艂y, mas艂o skwiercza艂o, zapala艂o si臋, przeradza艂o w ci臋偶ki dym, kt贸ry chwyta艂 nas za gard艂o, szczypa艂 w oczy, tak 偶e wszyscy 艂zawili艣my i kas艂ali.

Przychodzi艂o mi niekiedy do g艂owy, 偶e t臋 czynno艣膰 przetapiania z艂ota m贸g艂by ojciec spokojnie powierzy膰 kt贸remu艣 ze swych pomocnik贸w: ka偶dy z nich mia艂 du偶e do艣wiadczenie, setki razy uczestniczy艂 w takich przygotowaniach i na pewno potrafi艂by doskonale zro­bi膰 wszystko, co trzefba. Lecz m贸wi艂em ju偶 przecie偶: ojciec porusza艂 wargami! S艂owa, kt贸rych nie s艂yszeli艣my, te tajemnicze s艂owa, te zakl臋cia, z kt贸rymi zwraca艂 si臋 do czego艣, czego nie powinni艣my, czego nie mogli艣my ani widzie膰, ani s艂ysze膰 鈥 to by艂o najwa偶niejsze. Przy­wo艂ywanie duch贸w ognia, wiatru, z艂ota, zamawianie z艂ych duch贸w, w艂a艣nie t臋 wiedz臋 ojciec posiada艂 sam jeden i dlatego te偶 sam robi艂 wszystko.

Taki jest ponadto u nas Zwyczaj, 偶e nikt poza z艂otni­kiem nie mo偶e przyk艂ada膰 T臋ki do pracy przy z艂ocie.

Niew膮tpliwie dlatego, 偶e jedynie z艂otnik posiada tajem­nic臋 zamawia艅, ale i dlatego, 偶e chodzi o zadanie wyma­gaj膮ce nie tylko bardzo wielkiej zr臋czno艣ci: jest to za­razem sprawa zaufania, sprawa sumienia, tak 偶e dopiero po dojrza艂ym namy艣le mo偶na je powierzy膰 komu艣, kto ju偶 zdo艂a艂 wykaza膰 si臋 bez reszty. Nie s膮dz臋 zreszt膮, aby jakikolwiek z艂otnik by艂 sk艂onny zrezygnowa膰 z prac 鈥 a powinienem tu raczej powiedzie膰: z widowiska 鈥 w kt贸rych jego bieg艂o艣膰 jawi si臋 w takim blasku, jakie­go nigdy mu nie przysporzy bieg艂o艣膰 w kowalstwie czy w naprawie mechanizm贸w, czy nawet w rze藕biarstwie, mimo 偶e wcale nie jest ona mniejsza w tych po艣ledniej­szych pracach 鈥 i mimo to r贸wnie偶, 偶e wcale nie s膮 po艣ledniejszymi pracami owe drewniane figury, kt贸re si臋 rodz膮 spod ostrza jego siekierki.

Gdy ju偶 z艂oto ostyg艂o w wydr膮偶eniu ceg艂y, tato ku艂 je i rozci膮ga艂: przyst臋powa艂 wtedy do w艂a艣ciwej pracy z艂otnika. Odkry艂em, 偶e przed jej rozpocz臋ciem nigdy nie omieszka艂 pog艂adzi膰 w臋偶a zwini臋tego w k艂臋bek pod ba­rani膮 sk贸r膮; czyni艂 to dyskretnie, ale nie ulega艂o w膮tpli­wo艣ci, 偶e tak, po swojemu, sposobi艂 si臋 do tego, co jesz­cze mia艂 zrobi膰, do tego, co najtrudniejsze.

Czy jednak nie by艂o to niezwyk艂e, czy nie by艂o to cu­downe, 偶e w艂a艣nie w takiej chwili w膮偶 niezawodnie znajdowa艂 si臋 pod barani膮 sk贸r膮, chocia偶 nie zawsze tam przebywa艂, chocia偶 nie co d'zie艅 przychodzi艂 w odwie­dziny do taty? Ale by艂 tam zawsze, ilekro膰 mia艂a zacz膮膰 si臋 w ku藕ni praca przy Z艂ocie. Tylko 偶e nie dziwi艂o mnie to ju偶 ani troch臋 od owego wieczoru, kiedy tato opowie­dzia艂 mi o duchu swojej rasy; obecno艣膰 w臋偶a by艂a dla mnie ju偶 jakby samo przez si臋 zrozumia艂a: on wiedzia艂, co mia艂o si臋 zdarzy膰. Czy uprzedza艂 o tym tat臋? Nie mia艂em najmniejszej w膮tpliwo艣ci, 偶e tak, bo czy nie uprzedza艂 go o wszystkim? Dodatkowym na to dowo­dem by艂a jeszcze inna okoliczno艣膰.

Przyst臋puj膮cy do pracy przy z艂ocie rzemie艣lnik musi si臋 najpierw oczy艣ci膰; musi zatem obmy膰 si臋 jak naj­dok艂adniej, nie m贸wi膮c ju偶 o wstrzymaniu si臋 na ten czas od stosunk贸w cielesnych. Ojciec nazbyt skrupula­tnie przestrzega艂 obyczajowych zakaz贸w i nakaz贸w, by m贸g艂 o tym zapomnie膰, a przecie偶 zabiera艂 si臋 do ob­r贸bki z艂ota na poz贸r bez 偶adnych przygotowa艅, bowiem nigdy nie widzia艂em, 偶eiby przedtem odchodzi艂 | ku藕ni do swojej chaty. Je偶eli tak si臋 dzia艂o, to mog艂o si臋 tak dzia膰 jedynie dlatego, 偶e uprzedzony w trakcie snu przez swego czarnego ducha o pracy czekaj膮cej go w ci膮gu dnia, przygotowa艂 si臋 do niej od razu, gdy tylko wsta艂 z 艂贸偶ka: przychodzi艂 wi臋c do ku藕ni ju偶 oczyszczo­ny. Co wi臋cej, przychodzi艂 po namaszczeniu si臋 od st贸p do g艂贸w magicznymi substancjami, tymi wszystkimi gri-gri ze swych licznych garnk贸w. Jestem zreszt膮 pe­wien, 偶e ojciec zawsze zjawia艂 si臋 tam w stanie oczysz­czenia nakazanego rytua艂em. M贸wi臋 tak nie dlatego, 偶eby go przedstawia膰 jako lepszego, ni偶 by艂 w istocie; nie inaczej ni偶 ka偶dy cz艂owiek mia艂 te偶 swoje s艂abo艣ci, ale dobrze wiem, 偶e zawsze i bez najmniejszych uchy­bie艅 respektowa艂 obrz臋dowe zwyczaje.

W艂a艣cicielka z艂ota najpierw tylko zagl膮da艂a do ku藕ni, 偶eby zobaczy膰, jak post臋puje praca nad jej zam贸wie­niem, wreszcie jednak zostawa艂a na dobre: nie chcia艂a nic uroni膰 z cudownego dla niej 鈥 chocia偶 niemniej cudownego i dla nas 鈥 widowiska, kiedy z艂oto, ju偶 wy­klepane przez ojca na drucik, przeradza艂o si臋 w klejnot. Teraz ani my艣la艂a oddala膰 si臋 cho膰by na chwil臋; poch艂a­nia艂a wzrokiem ten z艂oty drucik, wodzi艂a oczami za jego 艂agodn膮 spiral膮, niezawodnie kszta艂towan膮 wok贸艂 ma艂ej plakietki, kt贸ra s艂u偶y艂a za podstaw臋. Ojciec obserwowa艂 kobiet臋 spod oka i widzia艂em, jak na jego wargach prze­wija si臋 u艣miech: jej_ gor膮czkowe oczekiwanie cieszy­艂o go.

| Dr偶ysz? 鈥 pyta艂.

Dlaczego mia艂abym dr偶e膰? 鈥 odpowiada艂a.

Za艣miewali艣my si臋 z jej miny. Bo rzeczywi艣cie dr偶a­艂a! Dr偶a艂a z po偶膮dliwo艣ci w obliczu tej koli艣cie formo­wanej piramidki, w kt贸rej meandrach ojciec umieszcza艂 z艂ote ziarnka. Gdy wreszcie ko艅czy艂 swoje dzie艂o, wie艅­cz膮c je nieco wi臋ksz膮 grudk膮 z艂ota, kobieta a偶 podska­kiwa艂a | wra偶enia.

Nie, nikt w takiej chwili, kiedy ojciec obraca艂 w pal­cach t臋 z艂ot膮 ozdob臋 wyr贸wnuj膮c jej kszta艂t, nikt a nikt nie by艂 w stanie wyrazi膰 wi臋kszego zachwytu ni偶 owa kobieta: ust臋powa艂 jej w tym nawet griot', mimo 偶e oka­zywanie zachwytu jest jego rzemios艂em 鈥 nawet griot, kt贸ry Wzmaga艂, nasila艂, przy艣piesza艂 tok, przy艣piesza艂 rytm swych pochwa艂 i pochlebstw podczas metamorfozy z艂otego piasku, wynosz膮c pod niebiosa talent taty w miar臋, jak klejnot przybiera艂 ostateczny kszta艂t.

Prawda i to, 偶e griot w szczeg贸lny spos贸b 鈥 a po­winienem powiedzie膰: w spos贸b bezpo艣redni, w spos贸b rzeczywisty 鈥 uczestniczy艂 w tej pracy. Jego r贸wnie偶 upaja艂o szcz臋艣cie tworzenia; obwieszcza艂 swoj膮 rado艣膰, szaTpa艂 w natchnieniu struny harfy, zapala艂 si臋, jak gdyby to on by艂 z艂otnikiem, jak gdyby to on by艂 moim tat膮, jak gdyiby to w jego r臋kach powstawa艂a ta z艂ota ozdoba; ju偶 nie by艂 kim艣, czyje us艂ugi wynajmuje sobie pierwszy lepszy; by艂 cz艂owiekiem, kt贸ry z wewn臋trznej potrzeby 艣piewa, kt贸ry tworzy ten 艣piew. I gdy wresz­cie, po przylutowaniu z艂otej grudki na samym czubku zam贸wionego dzie艂a, ojciec pozwala艂 je podziwia膰, griot nie potrafi艂 ju偶 hamowa膰 si臋 d艂u偶ej: intonowa艂 dug臋, t臋 wielk膮 pie艣艅, kt贸r膮 艣piewa si臋 jedynie znaczniejszym ludziom, i kt贸r膮 tylko oni ta艅cz膮. .

Ale duga to 艣piew niebezpieczny, 艣piew prowokuj膮cy, 艣piew, kt贸rego ani griot nie odwa偶y艂by si臋 zaintonowa膰, ani ten kto艣, dla kogo griot 艣piewa, nie odwa偶y艂by si臋

t r

zata艅czy膰 dugi bez uprzedniego zabezpieczenia si臋 przed jej skutkami. Ojciec, uprzedzony we 艣nie, m贸g艂 zabez­pieczy膰 si臋 skoro 艣wit; to samo musia艂 uczyni膰 griot ju偶 w tamtej chwili, kiedy ugodzi艂 si臋 z wynajmuj膮c膮 go kobiet膮. I nie inaczej ni偶 ojciec nama艣ci艂 si臋 wtedy nie­odzownymi gri-gri, tak 偶e nic nie mog艂y mu zrobi膰 z艂e duchy, kt贸rych w艣ciek艂o艣膰 wyzwala duga. Nic r贸wnie偶 nie mogli mu zrobi膰 inni grioci, kt贸rzy 鈥 mo偶e z za­wi艣ci 鈥 tylko czekaj膮 na ten 艣piew, na towarzysz膮ce mu uniesienie 艣piewaj膮cego i jego utrat臋 kontroli nad sob膮 samym, aby wtedy rzuci膰 swoje uroki.

Gdy griot intonowa艂 dug臋, ojciec .podnosi艂 si臋 z g艂o艣­nym okrzykiem, wyra偶aj膮cym zar贸wno triumf, jak i ra­do艣膰; praw膮 r臋k膮 potrz膮sa艂 m艂otem, tym insygnium swojego rzemios艂a, a w lewej trzyma艂 barani r贸g z ma­gicznymi substancjami 鈥 i tak ta艅czy艂 s艂ynny taniec.

Potem, ledwo sko艅czy艂, a ju偶 robotnicy i terminato­rzy, i przyjaciele, i klienci, wszyscy, jedni przez dru­gich. cisn臋li si臋 wok贸艂 niego, wyra偶ali mu swoje uzna­nie, obsypywali pochwa艂ami 鈥 nie szcz臋dzili przy tym s艂贸w uznania i prezent贸w griotowi, bo prezenty to nie­mal偶e jedyne 藕r贸d艂o utrzymania dla griota w jego w臋­drownym 偶yciu, kt贸re wiedzie na spos贸b trubadur贸w z minionych czas贸w. Rozgrzany ta艅cem i pochwa艂ami ojciec cz臋stowa艂 wszystkich orzeszkami kola, tym po­wszednim dowodem gwinejsMej uprzejmo艣ci.

Wreszcie pozostawa艂o tylko sczerwieni膰 z艂oto ojcow­skiego dzie艂a w odrobinie wody z dodatkiem chloru i morskiej soli. Mog艂em odej艣膰: ju偶 by艂o po 艣wi臋cie! Cz臋sto si臋 jednak zdarza艂o, 偶e gdy wychodzi艂em z ku藕ni, przywo艂ywa艂a mnie matka zaj臋ta robot膮 przy st臋pie, w kt贸rej t艂uk艂a ry偶 czy proso.

Gdzie by艂e艣? 鈥 pyta艂a, chocia偶 doskonale wiedzia­艂a, gdzie by艂em.

W ku藕ni.

Prosz膮, zn贸w zachcia艂o si臋 ojcu z艂otnictwa! Z艂oto; wci膮偶 to z艂oto!

Wywiera艂a sw贸j gniew na ry偶u lub prosie, t艂uk膮c je zaciekle bijakiem.

Tylko zdrowie sobie rujnuje! 鈥 m贸wi艂a. 鈥 Tak, tylko tyle mu | tego przyjdzie!

Tata ta艅czy艂 dug臋.

Dug臋! 呕adna duga nie uchroni go przed popsu­ciem sobie oczu! A ty lepiej by艣 'bawi艂 si臋 tutaj, na podw贸rzu, zamiast wdycha膰 kurz i dym w ku藕ni!

Mama z niech臋ci膮 patrzy艂a na z艂otnicze prace ojca. Wiedzia艂a, jak bardzo szkodliwe dla zdrowia jest spawa­nie z艂ota: z艂otnik nadwer臋偶a sobie p艂uca u偶ywaniem dmuchawki, jego oczom daje si臋 we znaki blisko艣膰 pa­leniska, a mo偶e jeszcze bardziej owa mikroskopijno艣膰, kt贸ra wchodzi w gr臋 przy takich precyzyjnych pracach. Zreszt膮, 'gdyby nawet nie by艂o w tym nic szkodliwego dla zdrowia, mama i tak nie patrzy艂aby przychylniej­szym okiem na te z艂otnicze zaj臋cia: uwa偶a艂a je za podej­rzane, poniewa偶 nie spaja si臋 z艂ota bez u偶ycia innych metali, a wed艂ug mamy z艂oto z domieszkami to sprawa niezupe艂nie uczciwa, mimo 偶e tak si臋 przecie偶 przyj臋艂o i mimo 偶e uwa偶a艂a za rzecz normaln膮, je偶eli z bawe艂ny, kt贸r膮 odnosi艂a do tkania, otrzymywa艂a sztuk臋 p艂贸tna

o po艂ow臋 mniejszej wadze.

III

C*z臋sto bywa艂em w Tindikan, ma艂ej wiosce na zach贸d _Jod Kurussy, i sp臋dza艂em tam kilka dni. W Tindikan, sk膮d pochodzi艂a mama, nadal mieszka艂a jej rodzina: matka mamy i bracia. Szed艂em tam zaWsze z najwi臋ksz膮 ochot膮, bo bardzo mnie wszyscy lubili, dogadzali mi, a ju偶 najbardziej babcia, dla kt贸rej moje przyj艣cie by艂o prawdziwym 艣wi臋tem. Przepada艂em za ni膮.

Babcia by艂a wysok膮 kobiet膮, nosi艂a si臋 prosto, jej w艂o­sy nic nie straci艂y ze swojej czerni; smuk艂a i silna, w艂a艣ciwie jeszcze m艂oda, wci膮偶 bra艂a udzia艂 w gospo­darskich pracach, chocia偶 jej synowie, sami doskonale daj膮cy sobie rad臋 ze wszystkim, usi艂owali zaoszcz臋dzi膰 jej trudu. Lecz babcia ani my艣la艂a odpoczywa膰.-1 w tym niew膮tpliwie tkwi艂 sekret jej czerstwo艣ci. Bardzo wcze艣­nie, o wiele za wcze艣nie straci艂a m臋偶a. Zupe艂nie go nie znalem. Bywa艂o, 偶e wspomina艂a mi o nim, ale nigdy nie trwa艂o to d艂ugo: zaraz 艂zy przerywa艂y t臋 opowie艣膰. Prawd臋 m贸wi膮c, nie wiem o swoim dziadku nic a nic, co by pozwala艂o widzie膰 go cho膰by troch臋 wyra藕niej. Moja mama i wujkowie nie opowiadali o nim, bo nie opowiada si臋 u nas o zmar艂ych, kt贸rych bardzo si臋 ko­cha艂o: od takich wspomnie艅 偶byt ci臋偶ko jest na sercu.

Gdy szykowa艂 mi si臋 pobyt w Tindikan, przychodzi艂 po mnie najm艂odszy wujek. By艂 m艂odszym bratem me- Lj my, ale 偶e nie tak dawno wyr贸s艂 z lat ch艂opi臋cych, nie

czu艂em si臋 z nim jak z kim艣 zupe艂nie doros艂ym. By艂 bardzo mi艂y; mama nawet nie potrzebowa艂aby wspomi­na膰 mu s艂owem, 偶eby si臋 mn膮 dobrze opiekowa艂, bo i tak, sam z siebie, by to robi艂. Bra艂 mnie za r臋k臋 i ru­szali艣my w drog臋. Szed艂em obok niego, a on, maj膮c na uwadze m贸j dziecinny wiek, stara艂 si臋 stawia膰 jak naj­drobniejsze kroki; zamiast wi臋c -doj艣膰 do Tindikan w dwie godziny, szli艣my tam co najmniej cztery, ale mnie wcale si臋 nie d艂u偶y艂o: skraca艂y mi czas najr贸偶no­rodniejsze cuda, jakich nie brakowa艂o po drodze.

M贸wi臋 鈥瀋uda鈥, bo w mie艣cie, a Kurussa jest miastem, nie spotyka si臋 tego wszystkiego, co mo偶na spotka膰 id膮c na wie艣 i co dla miejskiego dziecka jest zawsze cudowne. W miar臋 jak si臋 oddalali艣my od Kurussy, p艂oszyli艣my to zaj膮ca, to dzika, to ptaki, kt贸re zrywa艂y si臋 z g艂o艣nym 艂opotem skrzyde艂, a niekiedy napotykali艣my i stado ma艂p. Za ka偶dym razem czu艂em przy tym, 偶e mi serce bije g艂o艣niej, jak gdybym to ja by艂 bardziej zaskoczony ni偶 zwierzyna, kt贸r膮 niepokoili艣my naszym nag艂ym naj艣ciem. Widz膮c, jak膮 mi to sprawia przyjemno艣膰, wujek podnosi艂 z ziemi kamienie i rzuca艂 nimi daleko przed siebie albo te偶 t艂uk艂 kijem po zaro艣lach, 偶eby wy­p臋dzi膰 zwierzyn臋. Na艣ladowa艂em go, ale nigdy nie trwa­艂o to d艂ugo: popo艂udniowe s艂o艅ce k艂adzie si臋 strasznie ostrym blaskiem na sawann臋, wi臋c wraca艂em do wujka i znowu, r臋ka w r臋k臋, szli艣my sobie powoli.

Nie zm臋czy艂e艣 si臋 bardzo? 鈥 pyta艂 wujek.

Nie.

Chcesz, to odpoczniemy...

Wybiera艂 jakie艣 drzewo 鈥 kapokowe albo nere 鈥 kt贸­rego cie艅 uzna艂 za wystarczaj膮co g臋sty, i rozsiadali艣my si臋 w tym cieniu. Opowiada艂 mi ostatnie nowiny z far­my, m贸wi艂 o nowo narodzonych lub nowo zakupionych zwierz臋tach, o 艣wie偶o wykarczowanej ziemi pod upra­

w臋, o szkodach wyrz膮dzonych przez dziki, lecz mnie zawsze najbardziej interesowa艂y nowo narodzone zwie­rz臋ta.

Doczekali艣my si臋 cielaka 鈥 m贸wi艂 wujek.

Od kt贸rej? 鈥 pyta艂em, bo dobrze zna艂em ca艂e stado.

Od bia艂ej.

Od tej z rogami jak p贸艂ksi臋偶yce?

O to to!

A ciel臋, jakie ono?

艁adne, nawet bardzo! Z gwiazdk膮 na czole.

Z gwiazdk膮?

Tak, | gwiazdk膮.

Marzy艂em przez chwil臋 o tej gwiazdce, ju偶 wyobra偶a­艂em j膮 sobie. Ciel臋 z gwiazdk膮! Na pewno b臋dzie 1 niego przewodnik stada.

Pewnie bardzo 艂adne musi by膰 to ciel臋, co? 鈥 do­pytywa艂em jeszcze.

Trudno o 艂adniejsze. Uszy ma takie r贸偶owiutkie, 偶e ci si臋 wydadz膮 przezroczyste.

P贸jdziemy zobaczy膰, jak tylko przyjdziemy, dobrze?

'鈻犫 Mo偶emy.

Ale p贸jdziesz tam .ze mn膮?

P贸jd臋, p贸jd臋, moje ty strachaj艂o!

Tak, ba艂em si臋 tego ros艂ego, rogatego byd艂a. Moi nie wi臋ksi ode mnie koledzy z Tindikan nic sobie z niego nie robili, wieszali si臋 rog贸w, naweft Wskakiwali zwie­rz臋tom na grzbiety, ale ja wola艂em trzyma膰 si臋 w bez­piecznej odleg艂o艣ci. Gdy wychodzi艂em za stadem do bu­szu, patrzy艂em, jak si臋 tam pasie, lecz nie podchodzi­艂em za blisko; lubi艂em je, ale rogi mnie onie艣miela艂y. Wprawdzie ciel臋ta nie maj膮 rog贸w, ale znowu ruchy ciel膮t s膮 takie niespodziewane, takie nag艂e, 偶e wci膮偶 trzeba si臋 mie膰 na baczno艣ci.

Chod藕 鈥 m贸wi艂 wujek. 鈥 Ju偶 dosy膰 偶e艣my odpo­cz臋li.

Chcia艂em czym pr臋dzej doj艣膰 do farmy, bo wiedzia­艂em, 偶e je偶eli zastan臋 cielaka w zagrodzie, b臋d臋 m贸g艂 go pog艂aska膰: w zagrodzie ciel臋ta s膮 zawsze spokojne. Wtedy wezm臋 z sob膮 troch臋 soli i ciel臋 b臋dzie mi zlizy­wa膰 t臋 s贸l z d艂oni, b臋dzie mi lekko szorowa艂o d艂o艅 j臋zy­kiem.

Pr臋dzej! 鈥 ponagla艂em wujka.

Ale moje nogi nie wytrzymywa艂y po艣piechu: zwalnia­艂y po chwili, tak 偶e dalej szli艣my ju偶 wolno, noga za nog膮. Wujek opowiada艂 mi r贸偶ne historie 鈥 na jaki spos贸b wzi臋艂a si臋 ma艂pa, 偶eby okpi膰 panter臋, czy te偶 jak szczur palmowy wyprowadzi艂 w pole hien臋, kt贸ra przez to sp臋dzi艂a ca艂膮 noc na daremnym wyczekiwaniu.

Jeszcze mieli艣my do Tindikan kawa艂ek drogi, a ju偶 ukazywa艂a si臋 babcia, bo babcia wychodzi艂a nam za­zwyczaj na spotkanie. Puszcza艂em r臋k臋 wujka i z krzy­kiem p臋dzi艂em do niej, do babci! Podnosi艂a mnie w g贸r臋. przytula艂a do piersi, a i ja przytula艂em si臋 do niej, obej­mowa艂em, nie posiadaj膮c si臋 ze szcz臋艣cia.

Jak ci si臋 powodzi, m贸j ty ma艂y m臋偶ulku? 鈥 py­ta艂a.

Dobrze! 鈥 wo艂a艂em. 鈥 Dobrze!

Na pewno, prawda to?

Przygl膮da艂a si臋, dotyka艂a... Przygl膮da艂a si臋, czy jestem pe艂ny na twarzy; dotyka艂a, 偶eby stwierdzi膰, czy nie jestem za chudy. Je偶eli egzamin wypad艂 zadowala­j膮co, chwali艂a; gdy jednak jej palce napotyka艂y ko艣ci 鈥 bo rosn膮c chud艂em przecie偶 鈥 wyrzeka艂a na ca艂y g艂os.

Co艣 podobnego! To ju偶 tam w mie艣cie przestali je艣膰? Zostaniesz u mnie, p贸ki nie nabierzesz cia艂a. Zro­zumia艂e艣?

Tak, babciu.

A mama? A tata? Wszyscy w domu zdrowi?

Czeka艂a, a偶 jej o ka偶dym co艣 powiem, i dopiero wtedy decydowa艂a si臋 postawi膰 mnie z powrotem na ziemi.

Droga nie zm臋czy艂a go za bardzo? 鈥 pyta艂a wujka.

Nic a nic 鈥 odpowiada艂. 鈥 Szli艣my jak dwa 偶贸艂­wie; teraz by gania艂 nie gorzej ni偶 zaj膮c.

Na wp贸艂 uspokojona bra艂a mnie za r臋k臋 i ruszali艣my w stron臋 wsi; wchodzili艣my tak we troje, ja mi臋dzy babci膮 i wujkiem, z d艂o艅mi w ich d艂oniach, a gdy tylko znale藕li艣my si臋 przy pierwszych chatach, babcia wo艂a艂a:

Patrzcie, dobrzy s膮siedzi, jest ju偶 m贸j ma艂y m臋偶u- lek!

Z chat wychodzi艂y kobiety i przybiega艂y do nas z we­so艂ymi okrzykami.

To偶 to najprawdziwszy ma艂y m臋偶czyzna! 鈥 wo­艂a艂y. 鈥 Doczeka艂a艣 si臋 istnego m臋偶ulka!

Niekt贸re podnosi艂y mnie do g贸ry, przyciska艂y do piersi. One r贸wnie偶 zajmowa艂y si臋 moim wygl膮dem i ciekawi艂a je zarazem moja miejska odzie偶. Wreszcie o艣wiadcza艂y, 偶e prezentuj臋 si臋 doskonale i 偶e babcia ma prawdziwe szc鈥榸臋艣cie, mog膮c si臋 pochwali膰 takim male艅­kim m臋偶em jak ja. Nadbiega艂y zewsz膮d, wita艂y, przyj­mowa艂y mnie 鈥 zupe艂nie tak, jak gdyby to szef okr臋gu zjawi艂 si臋 we w艂asnej osobie; babcia promienia艂a z ra­do艣ci.

Zatrzymywanym przy ka偶dej chacie, odpowiadaj膮­cym na wylewno艣膰 s膮siadek, udzielaj膮cym odpowiedzi na pytania o zdrowie moich rodzic贸w, przyma艂o nam by艂o dw贸ch godzin, 偶eby przej艣膰 tych sto czy dwie艣cie metr贸w, kt贸re dzieli艂y chat臋 babci od pierwszych chat wsi. I gdy wreszcie te wspania艂e kobiety pozostawia艂y nas, to tylko po to, 偶eby przygotowa膰 czubate michy ry偶u i drobiu, kt贸rych nie omieszka艂y przynie艣膰 nam niebawem na wieczorn膮 uczt臋.

To te偶 cho膰bym zjawi艂 si臋 w Tindikan chudy jak szczapka, mog艂em by膰 pewien, 偶e w dziesi臋膰 dni p贸藕niej b臋d臋 wraca艂 do domu puco艂owaty i tryskaj膮cy zdro­wiem.

Farma wujka by艂o rozleg艂a. Wprawdzie mniej, bez por贸wnania mniej ludzi mieszka艂o u wujka ni偶 u nas i wprawdzie znaczeniem ust臋powa艂o wujkowe gospo­darstwo naszemu, ale farma rozci膮ga艂a si臋 tutaj swo­bodnie, jak to na wsi, gdzie miejsca pod dostatkiem. By艂a tu zagroda dla kr贸w, zagroda dla k贸z; by艂y spich­rze na ry偶 i na proso, na maniok, ziemne orzeszki i na gombo 鈥 jak ma艂e chatki wznosi艂y si臋 na kamiennych s艂upkach dla ochrony przed wilgoci膮. Poza zagrodami i spichrzami obej艣cie wujka niewiele r贸偶ni艂o si臋 od na­szego; tylko otaczaj膮ca je palisada by艂a solidniejsza: za­miast trzcinowej plecionki, jak u nas, stanowi艂y j膮 moc­ne dr膮gi z drzewek wyci臋tych w pobliskiej puszczy. Co do tutejszych chat, w swojej budowie nie r贸偶ni艂y si臋 od naszych 鈥 tyle tylko, 偶e by艂y prymityw­niejsze.

Wujek Lansana, jako najstarszy w rodzinie, odzie­dziczy艂 po 艣mierci mojego dziadka ca艂膮 gospodark臋. Co prawda, wujek mia艂 bli藕niaka, kt贸ry m贸g艂by te偶 sta膰 si臋 spadkobierc膮, leoz Lansana przyszed艂 na 艣wiat pierw­szy, a zgodnie z naszymi obyczajami taki bli藕niak uwa­偶any jest za starszego. Zdarza si臋 te偶 jednak, 偶e to pra­wo starsze艅stwa nie jest przestrzegane zbyt 艣ci艣le, bo zawsze jeden z bli藕niak贸w okazuje si臋 bardziej zaradny i lepiej umie sobie wszystko podporz膮dkowa膰, a wtedy, cho膰by nawet ujrza艂 艣wiat艂o dzienne jako drugi z kolei, staje si臋 spadkobierc膮.

W wypadku moich wujk贸w mo偶e w艂a艣nie drugi z bli藕niak贸w potrafi艂by narzuci膰 si臋 tak swoj膮 osob膮, ale on ani o tym my艣la艂: nie mia艂 zami艂owania do ziemi i rzadko kiedy widywano go we wsi; bywa艂 to tu, to

tam, tak 偶e tylko przypadkiem i dzi臋ki nielicznym jego odwiedzinom mo偶na by艂o co艣 wiedzie膰 o miejscach jego pobytu; mia艂 natur臋 ludzi, kt贸rych ci膮gnie do przyg贸d. Widzia艂em go tylko raz, jeden jedyny raz. Niespodzia­nie zjawi艂 si臋 wtedy w Tindikan, poby艂 zaledwie kilka dni i ju偶 go ponios艂o w 艣wiat. Zapami臋ta艂em go jako niebywale uroczego cz艂owieka; zapami臋ta艂em sobie, 偶e bardzo du偶o m贸wi艂, 偶e w艂a艣ciwie nie przestawa艂 m贸wi膰 i 偶e wci膮偶 chcia艂o 'si臋 go s艂ucha膰. Opowiada艂 o swoich przygodach, takich dziwnych przygodach, 偶e s艂uchaj膮c ich traci艂em jak gdyby grunt pod nogami i otwiera艂y si臋 przede mn膮 niezwyk艂e widnokr臋gi. Obsypa艂 mnie prezentami. Czy wyr贸偶ni艂 mnie tak dlatego, 偶e by艂em uczniem, czy te偶 po prostu szczodro艣膰 le偶a艂a w jego na­turze? Nie wiem. Patrz膮c, jak wybiera si臋 w drog臋 ku ndwym przygodom, p艂aka艂em. Ale nie pami臋tam jego imienia; mo偶e te偶 nawet nigdy go nie zina艂em. Przez tych kilka dni, kiedy by艂 w Tindikan, nazywa艂em go wujkiem Bo 鈥 nie inaczej ni偶 wujka Lansan臋, gdy偶 tak zazwyczaj nazywa si臋 u nas bli藕niak贸w; jest to przy­domek, kt贸ry najcz臋艣ciej usuwa ca艂kowicie w cie艅 prawdziwe imi臋.

Wuj Lansana mia艂 poza tym jeszcze dw贸ch braci; je­den o偶eni艂 si臋 niedawno, a m艂odszy od niego, w艂a艣nie ten, kt贸ry chodzi艂 po mnie do Kurussy, mia艂 wprawdzie narzeczon膮, lecz ze wzgl臋du na sw贸j m艂ody wiek mia艂 te偶 czas na o偶enek. Tak wi臋c farm臋 zamieszkiwa艂y dwie, jeszcze niezbyt liczne, rodziny oraz babcia i ten nie偶o­naty wujek.

Gdy zjawia艂em si臋 popo艂udniem w Tindikan, najcz臋艣­ciej wuj Lansana pracowa艂 wtedy w polu; najpierw udawa艂em si臋 wi臋c do chaty babci, gdzie zreszt膮 mie­szka艂em przez ca艂y czas pobytu.

Od wewn膮trz jej chata bardzo przypomina艂a moj膮 鈥 t臋, kt贸r膮 w Kurussie dzieli艂em z mam膮; by艂a tu nawet

taka sama kalebasa na mleko i wisia艂a w dodatku tak samo pod dachem na trzech sznurach, 偶eby przypadkiem nie dosta艂o si臋 do niej jakie艣 stworzenie, i te偶 nie inaczej ni偶 u nas by艂a wci膮偶 nakryta, aby nie wpada艂y w ni膮 sadze. Wed艂ug mnie najbardziej r贸偶ni艂y babcin膮 chat臋 od naszej kukurydziane kolby wisz膮ce pod dachem nie­zliczonymi wie艅cami; wci膮偶 w臋dzi艂y si臋 tam w dymie unosz膮cym si臋 z paleniska, a dzi臋ki temu nie mia艂y do nich dost臋pu ani termity, ani meszki. Te kukurydziane wie艅ce mog艂y s艂u偶y膰 za kalendarz, bo im bli偶ej by艂o do nowych zbior贸w, tym wyra藕niej zmniejsza艂a si臋 ich ilo艣膰, a偶 wreszcie nie zostawa艂o po nich 艣ladu.

Najpierw wchodzi艂em do babcinej chaty tylko po to, 偶eby si臋 rozebra膰 i zostawi膰 odzie偶, bowiem babcia uwa­偶a艂a, 偶e z Kurussy do Tindikan jest wystarczaj膮co du偶y szmat drogi, abym zaraz po przyj艣ciu musia艂 wyszoro­wa膰 si臋 do czysta, chocia偶 nie 艂udzi艂a si臋, 偶e d艂ugo w tej czysto艣ci wytrwam. Tak czy inaczej by艂o dla niej oczy­wiste, 偶e sw贸j pobyt w Tindikan powinienem rozpoczy­na膰 pod znakiem porz膮dnego umycia si臋. Prowadzi艂a mnie zatem do 艂azienki, kt贸r膮 by艂a otoczona trzcin膮 i wy艂o偶ona p艂askimi kamieniami ma艂a zagroda w po­bli偶u chaty. Potem w chacie bra艂a znad ognia garnek z wrz膮c膮 wod膮, przelewa艂a j膮 do kalebasy i, po jej och艂odzeniu do zno艣nej temperatury, przynosi艂a do 艂a­zienki. Od st贸p do g艂贸w namydla艂a mnie szarym my­d艂em, energicznie szorowa艂a g膮bk膮 z 艂yka mi臋kkich drzew, tak 偶e koniec ko艅c贸w wychodzi艂em z 艂azienki wypucowany i wy艣wie偶ony: krew 偶ywo kr膮偶y艂a mi w 偶y艂ach, sk贸ra b艂yszcza艂a, w艂osy l艣ni艂y czerni膮. Zaraz te偶 bieg艂em osuszy膰 si臋 przy ogniu.

Moi mali towarzysze zabaw ju偶 tam byli; czekali na mnie.

To przyszed艂e艣? 鈥 m贸wili. 鈥 Jeste艣?

Jestem 鈥 potakiwa艂em.

Na d艂ugo? ,|!

Na jaki艣 czas.

I zale偶nie od tego, czy by艂em chudy czy t艂usty, bo oni r贸wnie偶 przywi膮zywali jak najwi臋ksz膮 wag臋 do wygl膮­du 鈥 a ja najcz臋艣ciej by艂em chudy 鈥 s艂ysza艂em:

| Jeste艣 zdr贸w, na pewno?

Zdr贸w 鈥 odpowiada艂em pow艣ci膮gliwie.

Albo jeszcze m贸wili:

Nie wida膰, 偶eby艣 pot艂u艣cia艂!

Rosn臋 鈥 odpowiada艂em. 鈥 Jak kto ro艣nie, to nie mo偶e by膰 t艂usty.

Wtedy na chwil臋 zapada艂o milczenie; zamy艣lali si臋 nad tym, 偶e rosn膮ce dzieci chudn膮 bardziej w mie艣cie ni偶 na wsi. Po czym zazwyczaj kt贸ry艣 wykrzykiwa艂:

Pe艂no ptak贸w w tym roku na polach!

Rok w rok by艂o jednak tak samo: na polach 偶erowa艂o co niemiara ptak贸w i w艂a艣nie my, dzieciarnia, mieli艣my za zadanie p艂oszy膰 je i odp臋dza膰.

Mam proc臋 鈥 m贸wi艂em.

Tak, przynios艂em j膮 z sob膮; czego jak czego, ale procy nie m贸g艂bym zapomnie膰. Mo偶na powiedzie膰, 偶e si臋 nie rozstawa艂em z ni膮; towarzyszy艂a mi, gdy szed艂em za by­d艂em na' pastwiska i gdy strzeg艂em p贸l z wysoko艣ci wiejskich wie偶yczek stra偶niczych.

Te wsz臋dzie napotykane wie偶yczki 鈥 te jakby rozko- 艂ysem zb贸偶 wyniesione w g贸r臋 i wspieraj膮ce si臋 na krzywych palach pomosty z desek 鈥 odgrywa艂y szcze­g贸ln膮 rol臋 podczas ka偶dego z moich pobyt贸w w Tindi- kan. Po drabinie wdrapywa艂em si臋 z kole偶kami na taki pomost, 偶eby stamt膮d strzela膰 z procy do ptak贸w pusto­sz膮cych pola, niekiedy do ma艂p. By艂o to w ka偶dym razie nasze zadanie, od kt贸rego ani my艣leli艣my si臋 wymigi­wa膰, uwa偶aj膮c je bardziej za rozrywk臋 ni偶 za obowi膮­zek. Niemniej zdarza艂o si臋, 偶e poch艂oni臋ci jak膮艣 inn膮 za­baw膮 zapominali艣my o tym, co najwa偶niejsze, o w艂a艣ci­

wym celu naszej tam obecno艣ci, a to poci膮ga艂o za sob膮 przykre nast臋pstwa 鈥 je偶eli ju偶 nawet nie dla mnie, to dla moich koleg贸w, kt贸rych rodzicom zaraz wpada艂o w oko, 偶e pola nie by艂y strze偶one jak trzeba; wtedy, za­le偶nie od rozmiaru szk贸d, przypominali roztargnionym stra偶nikom o obowi膮zku czujno艣ci 鈥 albo ostr膮 bur膮, albo i dyscyplin膮. Taka zach臋ta sprawia艂a, 偶e uwa偶a­li艣my na pola nawet w trakcie pasjonuj膮cych zwierze艅, z jakich nic nie powinno dotrze膰 do uszu os贸b doro­s艂ych, a wi臋c w trakcie zwierze艅 o r贸偶nych urwisow- skich wyczynach.

Najcz臋艣ciej jednak ju偶 same nasze wrzaski i 艣piewy wystarcza艂y z powodzeniem, 偶eby wyp艂oszy膰 ptaki, na­wet te,- kt贸re chmarami zwyk艂y dobiera膰 si臋 do prosa na polach.

Strasznie mi艂ymi ch艂opakami byli moi towarzysze za­baw. Koledzy, najprawdziwsi koledzy: jeden w drugie­go odwa偶ni, o wiele odwa偶niejsi ni偶 ja i gotowi do naj- karko艂omniejszych przedsi臋wzi臋膰, godzili si臋 przecie偶 powstrzymywa膰 co nieco przez wzgl膮d na mnie, miej­skiego dzieciaka, kt贸ry dzieli艂 ich wiejskie zabawy, ale te偶 budzi艂 zarazem ich nieustanny podziw swoim szkol­nym ubrankiem.

Ubiera艂em si臋 w nie, skoro tylko obesch艂em przy ogniu po k膮pieli. Oczy robi艂y im si臋 zupe艂nie okr膮g艂e, gdy si臋 przygl膮dali, jak wci膮gam koszulk臋 z kr贸tkimi r臋kawkami i kr贸tkie spodenki w tym samym kolorze khaki i jak nak艂adam sanda艂ki; mia艂em te偶 jeszcze beret, ale chocia偶 beretu nie wk艂ada艂em, to i tak a偶 nadto by艂o tych wspania艂o艣ci, 偶eby patrzyli ol艣nieni. Im samym s艂u偶y艂y za ca艂y ubi贸r kr贸tkie kalesonki. A przecie偶 za­zdro艣ci艂em im tych kalesonk贸w, dzi臋ki kt贸rym mieli

o wiele wi臋ksz膮 swobod臋. Bo m贸j miejski ubi贸r by艂 bar­dzo k艂opotliwy. Nic, tylko uwa偶a膰 i uwa偶a膰: niczego nie zabrudzi膰, niczego nie podrze膰! W艂a偶膮c na stra偶nicze

wie偶yczki musia艂em uwa偶a膰, 偶eby nie zaczepi膰 o szcze­ble drabiny, a p贸藕niej, na pomo艣cie, znowu uwa偶a膰 i wystrzega膰 si臋 blisko艣ci 艣wie偶o 艣ci臋tych k艂os贸w, kt贸re dla zabezpieczenia przed termitami sk艂adano tam na ziarno siewne. A gdyby艣my rozpalali ognisko, 偶eby upiec upolowane z procy jaszczurki i le艣ne myszy, te偶 musia艂em trzyma膰 si臋 na uboczu. I nawet mowy nie by艂o, abym m贸g艂 bra膰 udzia艂 w patroszeniu naszej zdo­byczy: krew by przecie偶 gotowa poplami膰 mi ubranko, a popi贸艂 zostawi膰 na nim czarne 艣lady! Mog艂em tylko przygl膮da膰 si臋, jak moi koledzy patrosz膮 te jaszczurki, te le艣ne myszy, jak sol膮 je przed po艂o偶eniem na 偶arze. Nawet gdy艣my je p贸藕niej pa艂aszowali, r贸wnie偶 musia­艂em zabiera膰 si臋 do tego bardzo ostro偶nie.

Z najwi臋ksz膮 ochot膮 zrzuci艂bym to szkolne ubranko, dobre w mie艣cie, ale przecie偶 nie na wsi. I bym je na pewno zrzuci艂, gdybym mia艂 tu cokolwiek innego, 偶eby na siebie w艂o偶y膰, ale nie mia艂em. Dobrze jeszcze, 偶e tu­taj nikt mnie nie strofowa艂, gdy co艣 pobrudzi艂em albo rozdar艂em: babcia pra艂a i cerowa艂a bez wym贸wek; uwa­偶a艂a, 偶e jestem w Tindikan po to, aby biega膰, bawi膰 si臋, w艂azi膰 na pomosty wie偶yczek, zap臋dza膰 si臋 w wysokie trawy za byd艂em, i 偶e tego wszystkiego nie mog臋 robi膰 bez szkody dla swego cennego ubranka.

Wuj Lansana wraca艂 z pola dopiero p贸藕nym wieczo­rem. Wita艂 mnie po swojemu, bez wylewno艣ci. Ma艂o­m贸wny by艂 wuj Lansana. Kto艣, kto pracuje w polu ca­艂ymi dniami, 艂atwo zamyka si臋 w sobie; jest sam ze swoimi najrozmaitszymi my艣lami, wci膮偶 je w sobie prze偶uwa, bo my艣li nigdy nie daj膮 si臋 prze偶u膰 do ko艅ca; niemowno艣膰 rzeczy, to, co jest najg艂臋bsz膮 istot膮 rzeczy, prowadzi w milczenie; wystarczy jednak, uznaj膮c ich nieprzenikniono艣膰 wspomnie膰 sobie o nich, a odblask tego zaraz wida膰 w oczach: wuj Lansana mia艂 wzrok szczeg贸lnie przenikliwy spogl膮daj膮c na kogo艣, ale nie-

48

cz臋sto tak spogl膮da艂 鈥 ca艂ym sob膮 by艂 zwr贸cony ku temu wewn臋trznemu rojeniu, kt贸remu nieprzerwanie oddawa艂 si臋 w艣r贸d rozleg艂o艣ci p贸l.

Gdy pod wiecz贸r zasiadali艣my wok贸艂 wieczerzy, cz臋­sto zwraca艂em oczy w stron臋 wujka i zazwyczaj udawa­艂o mi si臋 po chwili spotka膰 jego spojrzenie; u艣miecha艂o si臋 ono do mnie, bo wujek by艂 sam膮 dobroci膮, a poza tym mnie lubi艂 鈥 my艣l臋, 偶e mnie lubi艂 niemniej ni偶 babcia; odpowiada艂em na jego dyskretny u艣miech i nie­jednokrotnie zdarza艂o mi si臋 wtedy, 偶e ju偶 nie tylko ja­d艂em powoli, ale w og贸le zapomina艂em o jedzeniu.

Nie jesz? 鈥 upomina艂a mnie babcia.

Jem 鈥 m贸wi艂em 鈥 jem!

Jedz, trzeba wszystko zje艣膰!

Ani mowy jednak o tym nie by艂o, 偶eby mo偶na opr贸偶­ni膰 | mi臋sa i z ry偶u te kopiaste miski, kt贸re przyniesio­no na powitaln膮 uczt臋; okazywa艂o si臋 to niewykonalne, chocia偶 moi kole偶kowie dobrze si臋 przyk艂adali do jedze­nia: zaproszeni, nie szcz臋dzili z臋b贸w, mieli apetyt m艂o­dych wilcz膮t, ale miski by艂y przecie偶 kopiaste, o wiele za kopiaste; nie mo偶na by艂o da膰 rady takiej wieczerzy.

Patrz, jaki mam brzuch! 鈥 m贸wi艂 mi to jeden, to drugi.

Rzeczywi艣cie, brzuchy si臋 nam mocno pozaokr膮gla艂y. Siedzieli艣my w pobli偶u ognia, tak 偶e pracowite trawie­nie pewnie by pr臋dko sprowadzi艂o na nas sen, gdyby krew kr膮偶y艂a nam w 偶y艂ach cho膰by troch臋 wolniej.

I my, malcy, musieli艣my jeszcze odby膰 wielk膮 roz­mow臋, nie inaczej ni偶 doro艣li; nie widzieli艣my si臋 od ca艂ych tygodni, a niekiedy i od miesi臋cy, a tyle mieli艣­my sobie do opowiedzenia, tyle nowych historii do opo­wiedzenia, i oto nareszcie dochodzi艂o do tego! Jasne, wszyscy znali艣my r贸偶ne opowie艣ci, i to znali艣my ich co niemiara; zawsze jednak trafia艂y si臋 i takie, z kt贸rymi spotykali艣my si臋 po raz pierwszy; w艂a艣nie na nie cze­

kali艣my niecierpliwie przy ognisku; czekali艣my, 偶eby nagrodzi膰 oklaskami tych, dzi臋ki kt贸rym mogli艣my je us艂ysze膰.

Tak dobiega艂 ko艅ca m贸j pierwszy dzie艅 na wsi 鈥 chyba 偶e jeszcze bieg艂em, bywa艂o, do tamtam贸w; jednak nie ka偶dego dnia jest 艣wi臋to: tamtamy w Tindikan nie odzywaj膮 si臋 ka偶dego wieczoru.

Grudzie艅 nieodmiennie zastawa艂 mnie w Tindikan. Grudzie艅 to sucha pora, pi臋kna pora roku i tak偶e pora zbior贸w ry偶u. Rok w rok by艂em zapraszany na 偶niwa, kt贸re s膮 wielkim i jak偶e weso艂ym 艣wi臋tem; z niecierpliwo艣ci膮 wypatrywa艂em wi臋c wujka, kt贸ry zwyk艂 po mnie przychodzi膰.

Rzecz jasna, 偶e takie 艣wi臋to nie mog艂o przypada膰 na jeden i ten sam dzie艅 w ka偶dym roku. Data zale偶a艂a od dojrza艂o艣ci ry偶u, co znowu zale偶a艂o od nieba, od dobrej woli nieba, a mo偶e jeszcze bardziej od woli duch贸w zie­mi, kt贸rych koniecznie nale偶a艂o spyta膰, czy pozwalaj膮 na to 偶niwne 艣wi臋to. Je偶eli odpowied藕 by艂a pomy艣lna, nie pozostawa艂o ju偶 nic wi臋cej, jak tylko w wigili臋 zbio­r贸w zwr贸ci膰 si臋 do tych samych duch贸w z pro艣b膮 o po­godne niebo i opiek臋 nad 偶niwiarzami nara偶onymi na uk膮szenia w臋偶贸w.

O samym 艣wicie nast臋pnego dnia m臋偶czy藕ni 鈥 ale jedynie g艂owy rodzin 鈥 wychodzili na pola, ka偶dy na swoje, 偶eby wzi膮膰 pierwszy pokos. P贸藕niej, skoro si臋 to ju偶 sta艂o, tamtamy oznajmia艂y, 偶e czas rozpocz膮膰 偶niwa. Taki by艂 zwyczaj. Wtedy, kiedy jeszcze bywa艂em w Tin­dikan, nie umia艂bym powiedzie膰, dlaczego najpierw musi by膰 wzi臋ty pierwszy pokos, a dopiero potem tam- tamy g艂osz膮, 偶e ju偶 wszyscy 偶e艅cy mog膮 wyj艣膰 na pola 鈥 wiedzia艂em tylko, 偶e tak jest, 偶e tak musi by膰,

i ani my艣la艂em zastanawia膰 si臋 dlaczego. Ten zwyczaj, jak wszystkie nasze zwyczaje, musia艂 si臋 jednak czym艣 t艂umaczy膰, mie膰 swoj膮 przyczyn臋 鈥 艂atwo mo偶na by wprawdzie wywiedzie膰 si臋 o to u wiejskich starc贸w, doszuka膰 si臋 tego w g艂臋bi ich serc i w zakamarkach ich pami臋ci, lecz wtedy jeszcze by艂em za m艂ody i dbca mi by艂a tego rodzaju ciekawo艣膰, a p贸藕niej, kiedy dosze­d艂em odpowiedniego wieku, 偶eby zadawa膰 takie pyta­nia, znajdowa艂em sd臋 ju偶 poza Afryk膮.

Dzi艣 jestem sk艂onny s膮dzi膰, 偶e chodzi艂o o rodzaj uro­czystego aktu odejmuj膮cego wzesz艂emu zbo偶u jego przywilej nienaruszalno艣ci, lecz nie przypominam sobie, by ten pierwszy pokos mia艂 jakie艣 szczeg贸lne przezna­czenie 鈥 by sk艂adano go na ofiar臋. Bywa przecie偶, 偶e z jakiej艣 tradycji zachowuje si臋 czasem wy艂膮cznie jej duch, jak i bywa r贸wnie偶, 偶e pozostaje po niej tylko sama forma, sama zewn臋trzna oprawa. Co tutaj si臋 za­chowa艂o? Trudno mi przes膮dza膰; wprawdzie chodzi艂em do Tindikan cz臋sto, ale nie by艂y to pobyty wystarcza­j膮co d艂ugie, bym zdo艂a艂 wszystko pozna膰. Wiem tylko, 偶e dopiero po tym pierwszym pokosie rozbrzmiewa艂y na polach tamtamy. I wiem, 偶e oczekiwali艣my tego znaku z niecierpliwo艣ci膮: chcieli艣my jak najpr臋dzej przyst膮pi膰 do 偶niw, ale chcieli艣my tak偶e wyj艣膰 ju偶 jak najpr臋dzej spod cienia drzew, gdzie o 艣wicie panowa艂 przejmuj膮cy ch艂贸d.

Na sygna艂 tamtam贸w 偶e艅cy ruszali w drog臋; do艂膮cza­艂em do nich, szed艂em w ich gromadzie, szed艂em jak oni w tamtamowym rytmie. Co m艂odsi podrzucali sierpy wysoko w g贸r臋, chwytali je w powietrzu, wydawali g艂o艣ne okrzyki, wydawali je dla przyjemno艣ci krzycze­nia, szli jakby tanecznym krokiem za poprzedzaj膮cymi ich grajkami na tamtamach. Na pewno rozs膮dniej bym wtedy robi艂 s艂uchaj膮c babci, kt贸ra nakazywa艂a mi trzy­ma膰 si臋 w bezpiecznej odleg艂o艣ci od 偶e艅c贸w 偶ongluj膮­

cych sierpami, ale w tym ich 偶onglowaniu, w tym wi­rowaniu sierp贸w, kt贸re z nag艂a rozb艂yskiwa艂y w s艂o艅cu, by艂o tyle wesela i tak偶e naoko艂o by艂o tyle o偶ywienia, i tyle werwy mia艂y tamtamy, 偶e nie potrafi艂bym trzy­ma膰 si臋 na uboczu.

By艂a to zreszt膮 pora roku, kiedy nie spos贸b by艂oby si臋 tak zachowywa膰. W grudniu wszystko kwitnie, pachnie

i ai偶 kipi m艂odo艣ci膮: wiosna spotyka si臋 z latem, a polny krajobraz tak d艂ugo dot膮d nasi膮kaj膮cy wod膮, tak d艂ugo przyt艂aczany chmurzyskami bierze oto rewan偶 swoim rozbuchaniem. Nie, nigdy niebo nie bywa przejrzystsze ani bardziej l艣ni膮ce ni偶 wtedy. 艢piewaj膮 ptaki, 艣piewaj膮 jak oszala艂e, nic, tylko rado艣膰 wsz臋dzie, wielka, roz­brzmiewaj膮ca we wszystkich sercach rado艣膰. Ta pi臋k­na pora roku rozpiera艂a mi pier艣, ale nie tylko ona, bo

i tamtamy, 1 od艣wi臋tna weso艂o艣膰 naszej drogi w pola, tak, w艂a艣nie tak, jak m贸wi臋! Ta pi臋kna pora roku i to wszystko, co w niej, co z niej w jej ca艂ej szczodrobli­wo艣ci, wszystko to sprawia艂o, 偶e ta艅czy艂em z ucie­chy.

Po przyj艣ciu na pole, od kt贸rego mia艂y zacz膮膰 si臋 偶ni­wa, m臋偶czy藕ni stawali rz臋dem wzd艂u偶 jego skraja 鈥 nadzy do pasa, z sierpami w r臋ku, czekaj膮c na znak. Wuj Lansana 鈥 albo te偶 inny rolnik, bo do 偶niw wy­chodzi si臋 u nas razem i wszyscy s膮 偶e艅cami u wszyst­kich 鈥 zwraca艂 si臋 do nich, 偶eby zaczyna膰. Zaraz te偶 czarne torsy pochyla艂y si臋 nad z艂ocisto艣ci膮 pola i sierpy sz艂y w ruch. Nie tylko od porannego wiatericu k艂oni艂y si臋 teraz 艂any, ale ju偶 tak偶e za spraw膮 ludzi i sierp贸w, kt贸rych chy偶o艣膰 i niezawodno艣膰 zdumiewa艂a.

Ostrze sierpa winno ci膮膰 ry偶owe 藕d藕b艂a mi臋dzy ich ostatnim kolankiem i ostatnim listkiem, tak aby listek pozostawa艂 przy 艣ci臋tym 藕d藕ble 鈥 i prosz臋: nie zabrak艂o go nigdy! Oczywi艣cie, 偶eniec dopomaga艂 sobie, dopoma­ga艂 tej swojej niezawodno艣ci, przytrzymuj膮c 藕d藕b艂o

d艂oni膮 i nadstawiaj膮c je pod ostrze sierpa; niemniej by艂o co艣 zdumiewaj膮cego w szybko艣ci, z jak膮 sierp si臋 porusza艂. Zreszt膮 ka偶dy z 偶e艅c贸w mia艂 sobie za honor 偶膮膰 jak najsprawniej: posuwa艂 si臋 naprz贸d z bukietem k艂os贸w w r臋ku i w艂a艣nie ilo艣膰, w艂a艣nie obfito艣膰 owych ry偶owych bukiet贸w 艣wiadczy艂a w oczach innych 偶e艅c贸w

o jego sprawno艣ci.

M贸j m艂ody wuj by艂 tutaj niezr贸wnany: prze艣ciga艂 najlepszych. Rozpiera艂a mnie duma, gdy szed艂em za nim krok w krok, bior膮c z jego r膮k bukiety z偶臋tych k艂os贸w, obsmykuj膮c z nich najpierw listki, potem wyr贸wnuj膮c 藕d藕b艂a i sk艂adaj膮c na kupk臋; musia艂em przy tym uwa­偶a膰, aby za bardzo nimi nie potrz膮sa膰, bo ry偶 zbiera si臋 przecie偶, kiedy jest ju偶 zupe艂nie dojrza艂y, tak 偶e k艂osy 艂atwo gubi膮 ziarno przy mocniejszych wstrz膮sach. Nie wi膮za艂em jednak ry偶u w snopki; to nale偶a艂o do m臋偶­czyzn; wolno mi by艂o natomiast odnosi膰 je na 艣rodek pola i tam ustawia膰.

W miar臋 jak mija艂 poranek, robi艂o si臋 coraz upalniej; rozedrgane od 偶aru powietrze nabiera艂o jak gdyby za- wiesisto艣ci; do tego dochodzi艂y jeszcze smugi py艂u wzbi­janego stopami z ziemi, ze 艣cierniska. Ocieraj膮c pot z twarzy i z piersi wujek wo艂a艂 wtedy o kalebas臋 z wod膮. W te p臋dy bieg艂em po ni膮, wyci膮ga艂em spod li艣ci, w kt贸­rych cieniu le偶a艂a w ch艂odzie.

Zostawisz mi? 鈥 pyta艂em, ledwo zd膮偶y艂 wzi膮膰 j膮 w r臋ce.

Nie b贸j si臋, nie wypij臋 wszystkiego!

Patrzy艂em, jak d艂ugimi 艂ykami pije do syta.

Np, ju偶 lepiej! 鈥 m贸wi艂 oddaj膮c mi kalebas臋. 鈥 Ze te偶 gard艂o mog艂o tak zar贸艣膰 kurzem!

Przyk艂ada艂em wargi do naczynia: wnika艂a we mnie rze艣ko艣膰 wody i od razu rozchodzi艂a si臋 promieni艣cie po ca艂ym ciele; ale by艂a rze艣ko艣ci膮 pozorn膮: pr臋dko prze­mija艂a i tylko poci艂em si臋 co niemiara,

艢ci膮gnij koszul臋 鈥 m贸wi艂 wujek. 鈥 Ca艂a mo­kra. Lepiej nie chodzi膰 w mokrym; to niedobrze na piersi.

I znowu zabiera艂 si臋 do roboty, a ja rusza艂em w 艣lad za nim, bardzo dumny z tego, 偶e wszystkich wyprze­dzamy.

Nie jeste艣 zm臋czony? 鈥 pyta艂em.

Wygl膮dam na zm臋czonego?

Sierp a偶 miga ci w r臋ku.

A jak偶e: miga.

Wci膮偶 jeste艣my pierwsi!

Pierwsi? Ta鈥榢?

'Przecie偶 dobrze wiesz! M贸wisz, jakby艣 nie wie­dzia艂!

Mam si臋 przechwala膰 mo偶e?

No, nie...

Zastanawia艂em si臋, czy kiedy艣 potrafi臋 robi膰 sierpem jak on, czy zdo艂am mu kiedy艣 dor贸wna膰.

Dasz mi troch臋 po偶膮膰?

A babcia? Co by powiedzia艂a babcia? Sierp to nie zabawka; nawet nie wiesz, jaki on ostry!

Sam widz臋, 偶e ostry.

No w艂a艣nie. To nie dla ciebie robota. Chyba nigdy nie b臋dzie dla ciebie; p贸藕niej...

Nie lubi艂em, jak mnie tak odsuwa艂 od roboty w polu. 鈥濸贸藕niej...鈥 Dlaczego 鈥瀙贸藕niej...鈥? Uwa偶a艂em, 偶e ja te偶 m贸g艂bym 偶膮膰 tak samo dobrze jak inni, by膰 takim sa­mym rolnikiem jak inni. Bo czy...

W ob艂okach bujasz? 鈥 przywo艂ywa艂 mnie do po­rz膮dku wujek.

Zn贸w bra艂em z jego r膮k p臋czek ry偶u, usuwa艂em listki z 藕d藕be艂, wyr贸wnywa艂em je. Tak, to prawda: buja艂em w ob艂okach; rozpami臋tywa艂em sobie, 偶e nie tutaj mam 偶y膰... i nawet nie w ojcowskiej ku藕ni. Tylko gdzie?

Dr偶a艂em na my艣l o tym nieznanym 偶yciu. Czy nie by艂o­by pro艣ciej, 偶ebym poszed艂 w 艣lady taty? 鈥濻zko艂a... szko艂a 鈥 my艣la艂em sobie 鈥 czy ja naprawd臋 tak lubi臋 szko艂臋?鈥 Jeszcze mo偶e mi si臋 rzeczywi艣cie bardziej spo­doba. Moi wujkowie... Wprawdzie mam wujk贸w, kt贸rzy jak najzwyczajniej poszli w ojcowskie 艣lady, ale mam te偶 takich, kt贸rzy poszli w艂asnymi drogami: bracia taty wyw臋drowali do Konakri, bli藕niaczy brat wuja Lansany jest teraz... Ciekawe, gdzie on mo偶e si臋 teraz podziewa膰?

Spisz na stoj膮co?

Tak... Nie... Ja... ,

Uwa偶aj, ch艂opcze, uwa偶aj, bo przestaniemy by膰 pierwsi.

My艣la艂em sobie o drugim wujku Bo. Gdzie on teraz?

B贸g go wie. Ostatnim razem, jak by艂 tutaj, to przecie偶... Masz, ju偶 nawet nie pami臋tam, sk膮d go do nas przynios艂o. Wci膮偶 go tak nosi z miejsca na miejsce: jest jak ptak, 'kt贸ry nie wysiedzi na jednym drzewie, musi mie膰 ca艂e niebo.

Wujku, czy ja b臋d臋 kiedy艣 jak ptak?

O czym ty?

Sam m贸wisz, 偶e wujek Bo jest jak ptak.

Chcia艂by艣 jak on?

Nie wiem.

Masz jeszcze czas o tym my艣le膰, na pewno; we藕 no teraz ode mnie ten p臋czek...

Znowu bra艂 si臋 do sierpa. Mimo 偶e ocieka艂 potem, 偶膮艂 z nie mniejszym zapa艂em ni偶 rano, kiedy dopiero przy­st臋powa艂 do roboty.

Spiekota doskwiera艂a jednak coraz bardziej; przyt艂a­cza艂a; dawa艂a o sobie zna膰 zm臋czeniem, na kt贸re ju偶 nie pomaga艂o popijanie wody z kalebasy. Zwalczali艣my je wtedy 艣piewem.

艢piewaj z nami 鈥 m贸wi艂 wujek.

Wyra藕nym rytmem zestraja艂 nasze g艂osy tamtam, kt贸ry pod膮偶a艂 za nami w miar臋, jak wg艂臋biali艣my si臋 w pole. 艢piewali艣my ch贸rem, to bardzo g艂o艣no, zapa­mi臋tale, to zn贸w cicho, bardzo cicho, 偶e ledwie by艂o nas s艂ycha膰... I tak odchodzi艂o od nas zm臋czenie, zmniej­sza艂 si臋 upa艂.

Gdy przystawa艂em na chwil臋 i podnosi艂em wzrok na 偶e艅c贸w, uderza艂a mnie wtedy, a powinienem powie­dzie膰, 偶e urzeka艂a, bo rzeczywi艣cie urzeka艂a mnie wiel­ka, niezmierzona 艂agodno艣膰 ich oczu, g艂臋boki spok贸j ich spojrze艅 鈥 nie tylko dalekich, lecz jakby nieobecnych, chocia偶by nawet rozgl膮dali si臋 chwilami wok贸艂 siebie. A przecie偶 mimo to, 偶e sprawiali na mnie wra偶enie, jakby o ca艂e mile byli odlegli od swojej pracy, jakby

0 ca艂e mile byli odlegli wzrokiem od tego, co robili, ich sprawno艣膰 nie pozostawia艂a nic do 偶yczenia; r臋ce, sierpy wci膮偶 tak samo bezb艂臋dnie wykonywa艂y ruch za ru­chem.

Na co w艂a艣ciwie patrzyli? Nie wiem. Na okolic臋? Mo偶e. Mo偶e na drzewa w oddali, na bardzo odlegle niebo. A mo偶e i nie. By膰 mo偶e nie patrzyli na nic. I chyba dla­tego, 偶e nie patrzyli na nic, co widoczne, ich oczy spra­wia艂y wra偶enie jakby nieobecnych, bo zapatrzonych tak daleko. D艂ugim rz臋dem szli coraz g艂臋biej to pole, 偶臋li... Czy to jeszcze ma艂o? Czy ten ich trud, czy ten trud czarnych ramion, przed kt贸rymi chyli艂y si臋 k艂osy, a za kt贸rymi zostawa艂a rozleg艂o艣膰 pola po zebranych plo­nach, to jeszcze ma艂o? 艢piewali, 偶臋li; 艣piewali ch贸rem w czas wsp贸lnego 偶niwa: ich glosy zestraja艂y si臋 z sob膮. ich ruchy zestraja艂y si臋 z sob膮, byli razem 鈥 po艂膮czeni t膮 sam膮 prac膮, po艂膮czeni tym samym 艣piewem. Tak, wszystkich ich jednoczy艂 ten sam duch; wszyscy razem

1 ka偶dy z osobna czerpali jednakowe zadowolenie, sycili si臋 jednakowym zadowoleniem ze wsp贸lnie dokonywa­nego dzie艂a.

Czy to zadowolenie, czy w艂a艣nie to zadowolenie nie wp艂ywa艂o na nich o wiele bardziej ani偶eli ch臋膰 przeciw­stawienia si臋 zm臋czeniu i upa艂owi, 偶e 艣piewali, 偶e znaj­dowali w sobie tyle wigoru? Tak, to ono okazywa艂o si臋 najistotniejsze, zapewne ono: zadowolenie, kt贸re zara­zem dawa艂o ich oczom ten wyraz wielkiej 艂agodno艣ci. Odczuwa艂em to jako co艣 bardzo przyjemnego, chocia偶 r贸wnocze艣nie troch臋 przykrego 鈥 bo przecie偶 by艂em przy nich, by艂em z nimi, by艂em po艣r贸d tej wielkiej 艂a­godno艣ci, a jednak nie by艂em z nimi bez reszty, lecz tylko jako bawi膮cy tu chwilowo ucze艅, o czym na pew­no wola艂bym zapomnie膰.

I rzeczywi艣cie zapomina艂em o tym: jeszcze by艂em bardzo m艂ody i zapomina艂em. Wszystko, o czym sobie my艣la艂em 鈥 a my艣la艂em sobie o tylu rozmaitych rze­czach 鈥 okazywa艂o si臋 o wiele ulotniejsze i l偶ejsze ni偶 ob艂oki na niebie; zreszt膮 by艂em wtedy w wieku (a i do­t膮d jestem pod tym wzgl臋dem tak samo m艂ody!), kiedy 偶yje si臋 g艂贸wnie chwil膮 bie偶膮c膮 i kiedy wi臋cej obcho­dzi艂o mnie to, 偶e wraz z wujkiem wyprzedzamy reszt臋 偶niwiarzy, ni偶eli w艂asna przysz艂o艣膰.

Po艣piesz si臋! 鈥 m贸wi艂em do wujka.

Oho, ju偶 si臋 ockn膮艂e艣?

Tak 鈥 odpowiada艂em. 鈥 Nie tra膰 teraz czasu.

To ja trac臋 czas?

Nie, ja tylko na wszelki wypadek... Nie mamy ju偶 du偶ej przewagi.

Tak?

I wujek ogl膮da艂 si臋 za siebie.

. 鈥 Jeszcze ci ma艂o tej przewagi? 鈥 m贸wi艂. 鈥 To co艣 ci powiem. Na pewno nie traci艂em czasu, ale teraz do­brze chyba zrobi臋, je偶eli go troch臋 strac臋. Nie uwa偶asz, 偶e nie powinienem zanadto wyprzedza膰 innych, 偶e by艂o­by to nie艂adnie?

Nie mam poj臋cia, dlaczego si臋 utar艂o, 偶e powiedzenie

chowa艂 si臋 na wsi鈥 ma oznacza膰 brak og艂ady i deli­katno艣ci; przecie偶 na wsi o wiele bardziej ni偶 w mie艣cie przestrzega si臋 form wsp贸艂偶ycia: o ile cz臋艣ciej spotyka­艂em si臋 tam z ceremonialno艣ci膮 i obyczajno艣ci膮, jakich nie zna 偶yj膮ce szybszym rytmem miasto. To jedynie 偶ycie, samo 偶ycie jest na wsi prostsze, lecz ludzie we wzajemnych stosunkach wyra藕niej trzymaj膮 si臋 ustalo­nych prawide艂 post臋powania. Widzia艂em, 偶e w Tindikan czyhi si臋 wszystko z godno艣ci膮, jakiej przyk艂ady nie zawsze widywa艂em w mie艣cie. Nikt na wsi nie narzuca si臋; nie post膮pi kroku bez zaprosin, cho膰by mog艂o si臋 wydawa膰, 偶e takie zaprosiny s膮 zb臋dne; wynika to z ch臋ci niekr臋powania sob膮 bli藕nich, z szacunku dla ich poczucia niezale偶no艣ci. A je偶eli u ludzi ze wsi my艣l jest powolniejsza, to dlatego, 偶e namys艂 poprzedza s艂owa 鈥 lecz s艂owa maj膮 zarazem wi臋ksz膮 wag臋.

Gdy nadchodzi艂o po艂udnie, kobiety wyrusza艂y ze wsi

i jedna za drug膮 sz艂y w pole d藕wigaj膮c misy paruj膮cego ku艣kusu. Z daleka witali艣my je g艂o艣nymi okrzykami. Po艂udnie! To ju偶 po艂udnie! Na ca艂ej rozleg艂o艣ci p贸l od razu ustawa艂a praca.

Ohod藕! 鈥 ponagla艂 wujek. 鈥 Chod藕!

Bieg艂em w dyrdy tu偶 za nim.

: Nie tak pr臋dko! 鈥 wo艂a艂em. 鈥 Nie mog臋 nad膮偶y膰!

A co tw贸j brzuch na to? Bo m贸j taki jest pusty, 偶e bym wo艂u zjad艂!

Rzeczywi艣cie, apetyt nam dopisywa艂! Skwar m贸g艂 trwa膰 sobie w najlepsze, a pola 鈥 wraz z ich kurzem

i z rozedrganym nad nimi powietrzem 鈥 mog艂y przy­pomina膰 rozpalony piec, w niczym to nie pomniejsza艂o naszego apetytu: siedzieli艣my wok贸艂 mis i pa艂aszowali艣­my, poch艂aniali艣my gor膮cy kuskus, kt贸ry piek艂 tym bar­dziej, 偶e nie brakowa艂o w nim ostrych przypraw; ten obfity posi艂ek zapijali艣my krynicznie ch艂odn膮 wod膮 z wielkich dzban贸w nakrytych li艣膰mi bananowca.

Przerwa obiadowa wyd艂u偶a艂a si臋 a偶 do drugiej godzi­ny; m臋偶czy藕ni sp臋dzali ten czas na drzemce w cieniu drzew lub na ostrzeniu sierp贸w. Ale my, wci膮偶 nie­zmordowane dzieciaki, bawili艣my si臋, szli艣my zastawia膰 sid艂a, jak zwykle ha艂asuj膮c co niemiara, lecz bardzo uwa偶aj膮c tym razem, 偶eby przypadkiem nie zagwizda膰, Bo podczas 偶niw nie nale偶y ani gwizda膰, ani zbiera膰 chrustu lub usch艂ych ga艂臋zi: sprowadzi艂oby to nieszcz臋艣­cie na pola.

Popo艂udniowy, o wiele kr贸tszy czas pracy mija艂 b艂ys­kawicznie: ledwo zd膮偶yli艣my si臋 spostrzec, by艂a pi膮ta. Wok贸艂 nas 艣cieli艂a si臋 rozleg艂a przestrze艅 p贸l ju偶 ogo艂o­conych ze swojego bogactwa.

Poprzedzanym przez niezmordowanego grajka na tamtamie, w stron臋 wszystkich ech wy艣piewuj膮cym pie艣艅 o ry偶u 鈥 ju偶 dawa艂y powitalne znaki wysokie drzewa chlebowe i dymy chwiej膮ce si臋 nad chatami; uroczy艣cie wracali艣my do wsi.

Jask贸艂ki szybowa艂y ju偶 ni偶ej, bo chocia偶 powietrze wci膮偶 jeszcze by艂o przejrzyste, to jednak zapowiada艂o wieczorn膮 por臋. Przez ca艂y dzie艅 dobre duchy okazy­wa艂y nam swoj膮 przychylno艣膰: nikogo nie uk膮si艂 ani jeden z w臋偶y, kt贸re p艂oszyli艣my id膮c przez pola. Zbli偶a艂 si臋 wiecz贸r i budzi艂 kwiaty 鈥 znowu pachnia艂y wszyst­kimi swoimi woniami spowijaj膮c nas jak gdyby w 艣wie­偶e girlandy. Gdyby nasz 艣piew nie by艂 taki dono艣ny, mogliby艣my na pewno us艂ysze膰 znajome odg艂osy ko艅­cz膮cego si臋 dnia: nawo艂ywania, 艣miechy przemieszane z porykiwaniami zd膮偶aj膮cego do zagr贸d byd艂a; ale my 艣piewali艣my, 艣piewali艣my! Ach, jacy byli艣my w tam­tych dniach szcz臋艣liwi!

WKurussie mieszka艂em w chacie mamy, podczas gdy moi m艂odsi bracia i siostry, z kt贸rych najstar­sza mia艂a o rok wi臋cej ni偶 ja, spali u drugiej babci, u matki ojca. Dzia艂o si臋 tak z powodu ciasnoty naszych chat. Ka偶de z mojego rodze艅stwa pozostawa艂o z mam膮 tylko przez okres, kiedy karmi艂a je piersi膮; zaraz jednak po odstawieniu od piersi 鈥 co wed艂ug naszych zwycza­j贸w nast臋puje bardzo p贸藕no 鈥 powierza艂a je opiece babci. Tylko mnie jednego mia艂a wci膮偶 przy sobie. Jed­nak nie sam zajmowa艂em drugie 艂贸偶ko w jej chacie: dzieli艂em je z najm艂odszymi terminatorami ojca. 鈥

Ojciec mia艂 zawsze du偶o terminator贸w; zg艂aszali si臋 do ku藕ni | r贸偶nych stron, nieraz z bardzo daleka, chyba dlatego, 偶e dobrze traktowa艂 swoich pracownik贸w, lecz g艂贸wnie, jak my艣l臋, dlatego, 偶e od lat cieszy艂 si臋 s艂aw膮 dobrego rzemie艣lnika i 偶e w jego ku藕ni nigdy nie bra­kowa艂o roboty. Wszystkim terminatorom trzeba by艂o jednak da膰 dach nad g艂ow膮.

Ci, kt贸rzy ju偶 doszli m臋skich lat, mieli w艂asne chaty. Natomiast najm艂odsi 鈥 jeszcze nie obrzezani, tak samo jak ja 鈥 sypiali w chacie mamy. Najpewniej ojciec uwa偶a艂, 偶e b臋dzie dla nich najlepiej, je偶eli si臋 znajd膮 pod mamin膮 opiek膮. I s艂usznie: mama by艂a dobra, by艂a sprawiedliwa, lecz umia艂a te偶 utrzyma膰 wszystko w ry­zach i mia艂a na wszystko oko 鈥 chc臋 przez to powie­

dzie膰, 偶e dobro膰 mamy nie by艂a pozbawiona surowo艣ci. Jak偶e by zreszt膮 mog艂o by膰 inaczej, skoro nawet bez terminator贸w by艂o nas dziesi臋cioro dzieciak贸w ugania­j膮cych si臋 po ca艂ym obej艣ciu, najcz臋艣ciej niesfornych

i rozbrykanych, wystawiaj膮cych na ci臋偶k膮 pr贸b臋 cierp­liwo艣膰 mamy, kt贸ra wcale nie by艂a uosobieniem cierp­liwo艣ci.

Wydaje mi si臋 zreszt膮, 偶e mama mia艂a wi臋cej wy­rozumienia dla terminator贸w ni偶 dla nas 鈥 偶e o wiele bardziej panowa艂a nad sob膮, gdy chodzi艂o o nich, ni偶 gdy chodzi艂o o nas. Przebywali oni z dala od swoich ro­dzic贸w, tote偶 na pewno dlatego mama i tato okazywali im du偶o serdeczno艣ci; odnosili si臋 do nich, co nieraz za­uwa偶y艂em, jak do takich w艂asnych dzieci, kt贸rym trzeba okaza膰 wi臋cej uczucia i zarazem wi臋ksz膮 wyrozumia­艂o艣膰. Je偶eli mama najwi臋cej serca mia艂a dla mnie 鈥 a tak na pewno by艂o 鈥 to nie uzewn臋trznia艂a tego: ter­minatorzy mogli uwa偶a膰, 偶e nie robi r贸偶nicy mi臋dzy w艂asnymi dzie膰mi i nimi. Ja zn贸w odnosi艂em si臋 do nich jak do starszych braci.

Szczeg贸lnie dobrze pami臋tam jednego z nich: Sidaf臋. By艂 nieco starszy ode mnie, bardzo bystry, smuk艂y

i ruchliwy, ju偶 krew go ponosi艂a, tak 偶e najr贸偶niejsze pomys艂y przychodzi艂y mu do g艂owy. Poniewa偶 j膮 sp臋­dza艂em ca艂y dzie艅 w szkole, a on w ku藕ni, nigdzie nie znajdowali艣my lepszego miejsca do pogaw臋dek ni偶 w 艂贸偶ku. W chacie nie by艂o ani za gor膮co, ani za ch艂o­dno, oliwne lampki w g艂owach 艂贸偶ek pr贸szy艂y 艂agodnym 艣wiat艂em i w艂a艣nie wtedy powtarza艂em Sidafie wszyst­ko, czego dowiedzia艂em si臋 w szkole, a on w zamian opowiada艂 mi drobiazgowo o tym, co wydarzy艂o si臋 w ku藕ni. Oczywi艣cie mama, kt贸rej 艂贸偶ko znajdowa艂o si臋 tu偶, tu偶, po drugiej stronie paleniska, si艂膮 rzeczy wy­s艂uchiwa艂a naszej paplaniny: nie odzywaj膮c si臋 s艂ucha­艂a wszystkiego, lecz szybko mia艂a dosy膰.

Po艂o偶yli艣cie si臋, 偶eby rozmawia膰 czy, 偶eby spa膰? 鈥 m贸wi艂a. 鈥 Spijcie!

Jeszcze troch臋! 鈥 prosi艂em. 鈥 Jeszcze nie opo­wiedzia艂em do ko艅ca...

Albo te偶 wstawa艂em, 偶eby napi膰 si臋 wody z glinianego dzbanka stoj膮cego na warstwie 偶wiru. Lecz mama nie zawsze zgadza艂a si臋 na zw艂ok臋, o kt贸r膮 prosi艂em. Je偶eli si臋 jednak zgadza艂a, tak to wykorzystywali艣my, 偶e mu­sia艂a Wdawa膰 si臋 energiczniej.

Czy to si臋 sko艅czy nareszcie? 鈥 m贸wi艂a. 鈥 Nie chc臋 ju偶 s艂ysze膰 ani s艂owa wi臋cej! Jutro nie b臋d臋 mog艂a doibudzi膰 si臋 was.

I rzeczywi艣cie: o ile odwlekali艣my chwil臋 za艣ni臋cia,

o tyle rano odwlekali艣my chwil臋 wstawania.

Przerywali艣my wi臋c rozmow臋: obydwa 艂贸偶ka sta艂y zbyt blisko siebie i mama mia艂a zbyt dobre ucho, 偶e­by艣my dalej pr贸bowali rozmawia膰 szeptem. Zreszt膮, ledwo zd膮偶yli艣my zamilkn膮膰, czuli艣my od razu, 偶e z ka偶d膮 chwil膮 powieki staj膮 si臋 ci臋偶sze; przytulne ciep艂o po艣cieli i znajome potrzaskiwanie ognia na pale­nisku dokonywa艂y reszty: zapadali艣my w sen.

Po przebudzeniu si臋, po wys艂uchaniu porcji upom­nie艅, 偶e najwy偶szy czas wstawa膰, byli艣my niebawem gotowi do 艣niadania. Mama wstawa艂a o pierwszym 艣wicie, 偶eby je przyrz膮dzi膰. Wszyscy zasiadali艣my wok贸艂 paruj膮cego posi艂ku: moi rodzice, siostry, bracia, termi­natorzy 鈥 zar贸wno ci, kt贸rzy sypiali ze mn膮, jak i ci, kt贸rzy mieli swoje chaty. Jeden p贸艂misek by艂 dla m臋偶­czyzn, drugi dla mamy i dla moich si贸stn

Nie mog臋 powiedzie膰, 偶e mama by艂a g艂贸wn膮 osob膮 przy posi艂ku, bo by艂 ni膮 w zasadzie ojciec, ale przede wszystkim liczy艂a si臋 jednak obecno艣膰 mamy. Czy dla­tego, 偶e w艂a艣nie ona przygotowywa艂a posi艂ki i 藕e rola kobiet jest zazwyczaj taka wa偶na przy tym? Na pewno, ale to jeszcze nie wszystko: w艂a艣nie mama 鈥 mimo 偶e

nie zasiada艂a przy naszym p贸艂misku 鈥 czuwa艂a, aby wszystko odbywa艂o si臋 jak nale偶y, bo podczas posi艂k贸w musieli艣my przestrzega膰 kilku zasad.

Przy posi艂ku nie wolno mi by艂o podnosi膰 oczu na starszych, tak samo jak nie wolno mi by艂o rozmawia膰: ca艂膮 uwag臋 mia艂em zwraca膰 na jedzenie. Rozmowy podczas posi艂ku 艣wiadczy艂y o braku wychowania. Na­wet moi najm艂odsi bracia zdawali sobie spraw臋, 偶e nie pora papla膰; nale偶a艂o uszanowa膰 jedzenie. Doro艣li r贸w­nie偶 zachowywali si臋 tak samo, jedli niemal偶e w mil­czeniu. Ale nie by艂y to jedyne zasady: nie mniejsz膮 wag臋 przywi膮zywano w domu. do wszystkiego, co tyczy­艂o czysto艣ci. Poza tym, gdy po艣rodku p贸艂miska znajdo­wa艂o si臋 mi臋so, nie wolno mi by艂o si臋ga膰 po nie same­mu; mog艂em sobie nabra膰 dopiero wtedy, kiedy tato mi je podsun膮艂. Odmienne post臋powanie by艂oby 藕le wi­dziane i natychmiast zganione; zreszt膮 posi艂ki mieli艣my wystarczaj膮co obfite i wcale mnie nie kusi艂o bra膰 wi臋­cej, ni偶 dostawa艂em.

Ko艅cz膮c posi艂ek m贸wi艂em:

Dzi臋kuj臋, tato.

Podobnie m贸wili terminatorzy:

Dzi臋kujemy, panie majstrze.

K艂aniaj膮c si臋 dzi臋kowa艂em potem mamie:

Bardzo mi smakowa艂o, mamo.

Nie inaczej post臋powali moi bracia, siostry, termina­torzy, a rodzice odpowiadali ka偶demu: 鈥濪zi臋kuj臋鈥. Tak nakazywa艂 dobry obyczaj, j Gdyby kto艣 pr贸bowa艂 nie przestrzega膰 tego, ojciec by si臋 na pewno roze藕li艂, cho­cia偶 nie on, lecz mama, energiczniejsza, od razu by przykr贸ci艂a takie pr贸by; ojciec, wci膮偶 przebywaj膮cy my艣lami w ku藕ni, zdawa艂 na mam臋 te swoje upraw­nienia.1

Wiem, 偶e czym艣 zaskakuj膮cym mo偶e si臋 wyda膰 taka w艂adza matki, skoro najcz臋艣ciej uwa偶a si臋, 偶e rola afry-

ka艅skiej kobiety jest nieznaczna, co zreszt膮 odpowiada prawdzie w wielu okolicach., lecz Afryka jest wielka

i r贸wnie r贸偶norodna jak wielka. Zwyczaje s膮 u nas zwi膮zane z poczuciem niezale偶no艣ci, z poczuciem du­my; w艂azi膰 na g艂ow臋 mo偶na tylko komu艣, kto na to przystaje, a kobiety nie s膮 sk艂onne na to przystawa膰. Ojciec ani my艣la艂 w艂azi膰 na g艂ow臋 komukolwiek 鈥 ma­mie jeszcze mniej ni偶 komukolwiek; bardzo j膮 powa偶a艂; wszyscy j膮 powa偶ali艣my; nasi przyjaciele i s膮siedzi r贸w­nie偶. Chyba ju偶 sama osobowo艣膰 mamy narzuca艂a po­wa偶anie i szacunek. Ale i owa moc, jak膮 mama posia­da艂a, te偶 mia艂a sw贸j wp艂yw na to.

Troch臋 si臋 waham m贸wi膰 o tej mocy i nawet nie pr贸­buj臋 m贸wi膰 o niej wszystkiego, bo wiem, 偶e si臋 to spotka z niedowierzaniem. Dzisiaj, kiedy to rozpami臋­tuj臋, sam si臋 zastanawiam, co mam s膮dzi膰, bo wydaje mi si臋 to niewiarygodne 鈥 i w艂a艣nie jest takie: niewiary­godne! A przecie偶 wystarczy, 偶ebym powiedzia艂 tylko tyle, ile bardzo dobrze pami臋tam, na co sam patrzy艂em, co widzia艂em na swoje w艂asne oczy... Czy mam odrzuci膰 艣wiadectwo w艂asnych oczu? To, o czym m贸wi臋, 偶e nie­wiarygodne, widzia艂em i pami臋tam. Czy zreszt膮 nie ma zjawisk, kt贸rych nie spos贸b wyt艂umaczy膰? U nas jest ich niesko艅czenie du偶o i moja mama by艂a z nimi za pan brat.

Pewnego dnia, ju偶 pod wiecz贸r, zbiegli si臋 do nas lu­dzie z naleganiem, 偶eby mama zechcia艂a u偶y膰 swojej mocy wobec konia, kt贸ry, oboj臋tny na pro艣by i gro藕by, ani rusz nie chce si臋 podnie艣膰. Ten ko艅 najzwyczajniej w 艣wiecie pas艂 si臋 na pastwisku, najzwyczajniej w 艣wie- cie po艂o偶y艂 si臋, ale gdy przyszed艂 jego w艂a艣ciciel, by sprowadzi膰 go przed noc膮 do zagrody, uparcie nie wsta­wa艂, jakby bez 偶adnego widocznego powodu postanowi艂 nie ruszy膰 si臋 z miejsca, ot tak, z czystej fantazji, chyba 偶e kto艣 rzuci艂 na niego urok i unieruchomi艂 wiadomym

sobie sposobem. S艂ysza艂em, jak ludzie uskar偶ali si臋 na to przed mam膮 i zwracali do niej o pomoc.

Dobrze, chod藕my zobaczy膰! 鈥 powiedzia艂a. Zawo艂a艂a najstarsz膮 z moich si贸str, kaza艂a jej dopil­nowa膰 gotuj膮cej si臋 strawy, a sama zabra艂a si臋 z owymi lud藕mi. Poszed艂em za ni膮. Gdy znale藕li艣my si臋 na pastwisku, rzeczywi艣cie zobaczyli艣my le偶膮cego w trawie konia, kt贸ry spogl膮da艂 na nas oboj臋tnym okiem. Jego w艂a艣ciciel zn贸w pr贸bowa艂 sk艂oni膰 go do wstania zach臋­caj膮c na r贸偶ne sposoby, ale bez najmniejszego skutku, tak 偶e wreszcie chcia艂 si臋 wzi膮膰 do bicia.

Nie bij! 鈥 powiedzia艂a mama. 鈥 Nic biciem nie wsk贸rasz.

Podesz艂a bli偶ej do konia, podnios艂a r臋k臋 i powiedzia艂a uroczystym g艂osem:

Je偶eli to prawda, 偶e od urodzin a偶 do zam膮偶p贸j艣cia nie zada艂am si臋 z 偶adnym m臋偶czyzn膮, i je偶eli to prawda, 偶e od zam膮偶p贸j艣cia nie zada艂am si臋 z 偶adnym m臋偶czyzn膮 opr贸cz m臋偶a, to wsta艅, koniu!

Wszyscy patrzyli艣my, jak ko艅 wstaje bez oci膮gania si臋 i pos艂usznie idzie za swoim panem. M贸wi臋 o tym, nic nie dodaj膮c; m贸wi臋 wiernie, co widzia艂em na w艂asne oczy, ale my艣l臋, 偶e to niewiarygodne, chocia偶 odby艂o si臋 dok艂adnie tak, jak m贸wi臋: ko艅 od razu wsta艂 i poszed艂 za swoim panem. Gdyby nie chcia艂 i艣膰, mama zn贸w- by potrafi艂a sprawi膰, 偶e poszed艂by jednak.

Sk膮d mia艂a tak膮 moc? Ot贸偶 to! Mama urodzi艂a si臋 jako nast臋pne dziecko po moich wujkach, tych z Tindi- kan, bli藕niakach. A u nas ludzie uwa偶aj膮, 偶e bli藕niacy s膮 wra偶liwsi od innych dzieci, 偶e s膮 zdolni do czar贸w

i 偶e tak膮 sam膮 zdolno艣ci膮 obdarzone jest r贸wnie偶 dziec­ko, kt贸re przychodzi na 艣wiat w nast臋pnej po nich kolejno艣ci; ludzie nawet uwa偶aj膮, 偶e to nast臋pne dziec­ko 鈥 nazywane 鈥瀞ajon鈥, czyli 鈥瀖艂odsze od bli藕nia­k贸w鈥 鈥 jest bardziej tajemnicze i niebezpieczniejsze ni偶

bli藕niacy. Ono te偶 spe艂nia wa偶n膮, bardzo wa偶n膮 rol臋: kiedy si臋 zdarza, 偶e bli藕niacy nie zgadzaj膮 si臋 z sob膮 w czymkolwiek, to rozs膮dza ich i godzi w艂a艣nie sajon, kt贸­ry okazuje si臋 dla nich autorytetem. Jemu te偶 ludzie przypisuj膮 wi臋ksz膮 m膮dro艣膰 i ma u nich wi臋ksze uwa­偶anie ni偶 bli藕niacy; jasne przy tym, 偶e jego po艣rednic­two jest zawsze spraw膮 delikatn膮.

Wed艂ug naszych obyczaj贸w bli藕niacy maj膮 wi臋ksze prawo ni偶 inne dzieci do wyra藕nie zaznaczanej r贸wno­艣ci: je偶eli co艣 daje si臋 jednemu, nale偶y to samo da膰 dru­giemu. Tej zasady lepiej nie lekcewa偶y膰, bo bli藕ni臋ta w r贸wnej mierze odczuwaj膮 obraz臋 i, dochodz膮c do poro­zumienia, w ostateczno艣ci mog膮 nawet rzuci膰 urok na osob臋, kt贸ra im uchybi艂a. Je偶eli zdarzaj膮 si臋 mi臋dzy ni­mi jakie艣 nieporozumienia, je偶eli jeden chce uczyni膰 co艣, co drugiemu wydaje si臋 g艂upie, zwracaj膮 si臋 z tym, jak m贸wi艂em, do swojego sajona i potulnie podporz膮d­kowuj膮 jego decyzji.

Nie wiem, czy mama musia艂a cz臋sto rozs膮dza膰 swoich braci bli藕niak贸w, ale je偶eli nawet nie, to jednak od naj­wcze艣niejszych lat nauczy艂a si臋 wa偶y膰 鈥瀦a鈥 i 鈥瀙rzeciw鈥: od najwcze艣niejszych lat formowa艂a si臋 w niej umiej臋t­no艣膰 os膮dzania. Dlatego te偶 ludzie m贸wi膮, 偶e m艂odszy brat czy m艂odsza siostra bli藕niak贸w maj膮 wi臋cej od nich rozs膮dku, co 艂atwo si臋 t艂umaczy wi臋ksz膮 odpowiedzial­no艣ci膮 sajon贸w.

Da艂em jeden przyk艂ad niepowszedniej mocy, jak膮 po­siada艂a mama; m贸g艂bym przytoczy膰 jeszcze inne, nie­mniej dziwne, niemniej tajemnicze. Ile偶 razy widzia艂em, jak mama wychodzi艂a o samym brzasku na podw贸rze, jak zwraca艂a si臋 twarz膮 w t臋 czy inn膮 stron臋 i wo艂a艂a g艂o艣no:

Je偶eli nie zaprzestaniesz swoich praktyk, wyja­wi臋 je! Pami臋taj, 偶e ci臋 uprzedzi艂am.

O tej wczesnej porze jej g艂os ni贸s艂 si臋 daleko; dopada艂

tego kogo艣, kto rzuca艂 uroki w tamtej stronie, gro偶膮c mu, 偶e je偶eli nie zaprzestanie nocnych praktyk, mama wyjawi jego imi臋; gro藕ba skutkowa艂a: rzucaj膮cy uroki wola艂 ustatkowa膰 si臋. O tych jego poczynaniach mama dowiadywa艂a si臋 we 艣nie 鈥 i dlatego nikt nigdy nie powa偶y艂 si臋 jej budzi膰, 偶eby przypadkiem nie przerwa膰 toku jej sn贸w i nie zak艂贸ci膰 owych ostrze偶e艅. Wszyst­kim, bo i naszym s膮siadom, i ca艂ej naszej dzielnicy do­brze by艂a znana moc mamy. Nikt w to nie w膮tpi艂.

Lecz chocia偶 mama posiada艂a dar dostrzegania szkod­liwych praktyk i by艂a w stanie wyjawi膰, kto si臋 nimi zajmuje, nie mog艂aby jednak 鈥 cho膰by nawet chcia­艂a! 鈥 u偶y膰 swojej czarodziejskiej mocy na czyj膮艣 szko­d臋. Tego ju偶 nie mog艂a. Nikt zatem nie podejrzewa艂 ma­my o co艣 z艂ego. I je偶eli wszyscy byli dla niej mili, to wcale nie dlatego, 偶e si臋 jej obawiali; po prostu byli dla niej mili, bo na to zas艂ugiwa艂a, bo chcieli by膰 mili i mieli szacunek dla jej czarnoksi臋skiego daru, kt贸rego nie tyl­ko nie musieli si臋 obawia膰, ale po kt贸rym mogli spo­dziewa膰 si臋 wiele dobrego dla siebie. Tote偶 ich uprzej­mo艣膰 by艂a zupe艂nie odmienna od uprzejmo艣ci, z jak膮 odnosili si臋 w s艂owach, ale wy艂膮cznie w s艂owach, do lu­dzi podejrzanych o rzucanie urok贸w.

Z tym czarodziejskim darem 鈥 czy mo偶e raczej po­艂owicznym darem 鈥 艂膮czy艂a si臋 u mamy inna jeszcze moc,'kt贸ra r贸wnie偶 przypad艂a jej w dziedzictwie. Dzia­dek, czyli ojciec mamy, zajmowa艂 si臋 w Tindikan ko­walstwem, by艂 kowalem, zr臋cznym kowalem i st膮d prze­sz艂y na mam臋 si艂y przynale偶ne ka艣cie kowali. Z tej ka­sty wywodzi si臋 nie tylko wi臋kszo艣膰 bieg艂ych w obrze­zywaniu, ale r贸wnie偶, cho膰 ju偶 nie tak licznie, jasnowi­dz膮cych, kt贸rzy odkrywaj膮 ludziom sprawy niewidocz­ne zwyk艂ym okiem. Bracia matki wybrali sobie prac臋 na roli, lecz mogliby tak偶e przej膮膰 po dziadku jego za­w贸d, zosta膰 kowalami, co zale偶a艂o tylko od nich sa­

mych. Wuj Lansana, kt贸ry niewiele m贸wi艂, a tak cz臋sto oddawa艂 si臋 rojeniom, by膰 mo偶e odwi贸d艂 swych braci od ojcowskiej ku藕ni tym, 偶e upodoba艂 sobie 偶ycie rol­nik贸w i bezmierny spok贸j p贸l. Nie wiem tego na pew­no, ale wydaje mi si臋 to prawdopodobne. Czy on r贸w­nie偶 by艂 jasnowidz膮cy? Nie wiem, ale chyba tak: mia艂 przecie偶 dar przyrodzony bli藕niakom i zarazem dar przynale偶ny swojej ka艣cie. Tylko nie s膮dz臋, 偶eby chcia艂 to uzewn臋trznia膰. Ju偶 m贸wi艂em, 偶e by艂 zamkni臋ty w so­bie, lubi艂 by膰 sam na sam ze swoimi my艣lami i sprawia艂 na mnie wra偶enie jakby nieobecnego. Nie, wuj Lansana nie by艂 cz艂owiekiem, kt贸ry by cokolwiek uzewn臋trz­nia艂. To w osobie mojej matki duch jej kasty przejawia艂 si臋 w spos贸b najbardziej widoczny czy te偶 najbardziej narzucaj膮cy si臋. Ani mi jednak w g艂owie m贸wi膰, 偶e ma­ma by艂a mu wierniejsza ni偶 wujkowie, lecz 偶e jedynie ona wyra藕nie okazywa艂a t臋 wierno艣膰. Poza tym, co ju偶 oczywiste, mama odziedziczy艂a dziadkowy totem, kt贸­rym jest krokodyl. Ten totem pozwala艂 ka偶demu z Da- man贸w bezpiecznie czerpa膰 wod臋 z Nigru.

Zazwyczaj wszyscy u nas zaopatruj膮 si臋 w wod臋 z rzeki. Niger p艂ynie wtedy rozlewnie, leniwie, mo偶na przechodzi膰 go w br贸d, a krokodyle trzymaj膮 si臋 g艂臋­bin 鈥 powy偶ej lub poni偶ej miejsca, gdzie schodzi si臋 po wod臋. Nie potrzeba si臋 ich wtedy obawia膰; spokoj­nie mo偶na za偶ywa膰 k膮pieli obok 艂ach 偶贸艂tego piasku

i pra膰 tam bielizn臋.

Zmienia si臋 to jednak podczas przyboru w贸d wzra­staj膮cych trzykrotnie i zalewaj膮cych rozleg艂e przestrze­nie. Wtedy nie ma p艂ycizn, krokodyle s膮 wsz臋dzie nie­bezpieczne, wsz臋dzie wida膰 ich tr贸jk膮tne 艂by na po­wierzchni. Tote偶 wszyscy wol膮 trzyma膰 si臋 w贸wczas z daleka od rzeki: poprzestaj膮 na czerpaniu wody z ma­艂ych dop艂yw贸w.

Mama natomiast chodzi艂a nad rzek臋 w ka偶dym cza­

sie. Patrzy艂em, jak czerpa艂a wod臋 nie zwa偶aj膮c na bli­sko艣膰 krokodyli. Patrzy艂em, rzecz jasna, z daleka, bo totem mamy nie by艂 moim totemem i mia艂em wszelkie powody, 偶eby si臋 l臋ka膰 tych 偶ar艂ocznych stwor贸w; ma­ma jednak czerpa艂a wod臋 bez obawy i nikt nawet nie ostrzega艂 jej przed niebezpiecze艅stwem, bo ka偶dy wie­dzia艂, 偶e dla niej nie ma w tym nic niebezpiecznego. Gdyby jednak ktokolwiek inny spr贸bowa艂 zrobi膰 to samo, nieuchronnie pad艂by obalony uderzeniem ogona, | gro藕ne szcz臋ki schwyta艂yby go i natychmiast zawlok艂y w g艂臋biny. Lecz mamie nie mog艂y krokodyle wyrz膮dzi膰 krzywdy, bo mi臋dzy totemem i jego posiadaczem ist­nieje ca艂kowita, jak najpe艂niejsza to偶samo艣膰, tak dale­ko si臋gaj膮ca to偶samo艣膰, 偶e posiadacz totemu mo偶e na­wet przyj膮膰 posta膰 swojego totemu. St膮d te偶 zrozumia­艂e, 偶e totem nie po偶re przecie偶 samego siebie. Oczywi艣cie i moi wujkowie z Tindikan posiadali taki przywilej.

Nie chc臋 przez to wszystko powiedzie膰 nic wi臋cej, ni偶 m贸wi臋, a m贸wi臋 jedynie o tym, co widzia艂em na w艂asne oczy. Dzi艣 rozpami臋tuj臋 owe cuda 鈥 bo zaiste by艂y to cuda 鈥 jak bajeczne wydarzenia z odleg艂ej przesz艂o艣ci. Niemniej ta przesz艂o艣膰 nie jest odleg艂a: jest przesz艂o艣ci膮 | wczorajszego dnia. Tylko 偶e 艣wiat nie stoi w miejscu, wci膮偶 si臋 zmienia, a m贸j 艣wiat zmienia si臋 chyba szyb­ciej ni偶 jakikolwiek inny, zmienia si臋 tak bardzo, i偶 wy­daje mi si臋, 偶e ju偶 nie jeste艣my tacy, jakimi byli艣my. I rzeczywi艣cie: jeste艣my inni; nawet w tamtej chwili, kiedy owe cuda dzia艂y si臋 na naszych oczach, nie by­li艣my bez reszty sob膮. Tak, 艣wiat nie stoi w miejscu, wci膮偶 si臋 zmienia i zmienia si臋 w spos贸b bardzo wi­doczny, skoro m贸j w艂asny totem 鈥 bo ja te偶 mam sw贸j totem 鈥 jest mi ju偶 nie znany.

Wcze艣nie zacz膮艂em chodzi膰 do szko艂y. Najpierw cho­dzi艂em do szko艂y koranicznej, a nast臋pnie, troch臋 p贸藕niej, do szko艂y francuskiej. Wtedy jeszcze nie wie­dzia艂em, 偶e b臋d臋 w szko艂ach przez ca艂e 艂ata 鈥 i na pewno mama tak samo nie wiedzia艂a o tym, bo gdyby mog艂a to przewidzie膰, nie pu艣ci艂aby mnie od siebie; tylko tato by膰 mo偶e wiedzia艂 ju偶 wtedy...

Zaraz po 艣niadaniu obydwoje z siostr膮 wyruszali艣my do szko艂y; zeszyty i ksi膮偶ki nosili艣my w tornistrach z rafii.

W drodze do艂膮cza艂y do nas inne dzieci, a im bardziej zbli偶ali艣my si臋 do celu, tym wi臋ksza stawa艂a si臋 nasza gromada. Siostra sz艂a z dziewcz臋tami, ja razem z ch艂op­cami. Jak wsz臋dzie na 艣wiecie my, ch艂opaki, lubili艣my wy艣miewa膰 si臋 z dziewczyn i dokucza膰 im; odp艂aca艂y nam pi臋knym za nadobne i te偶 nas wy艣miewa艂y. Ale gdy szarpali艣my je za w艂osy, ju偶 nie poprzestawa艂y na przedrze藕nianiu i wy艣miewaniu; broni艂y si臋 cho膰by i paznokciami, drapa艂y zawzi臋cie i jeszcze gorzej prze­zywa艂y. Inna rzecz, 偶e w swojej czupurno艣ci nie zwa­偶ali艣my na takie drobiazgi. Spo艣r贸d wszystkich dziew­cz膮t oszcz臋dza艂em tylko swoj膮 siostr臋, a ona wobec mnie zachowywa艂a si臋 tak samo 鈥 podobnie zreszt膮 jak i jej kole偶anka Fanta, chocia偶 ja Fancie dawa艂em si臋 dobrze we znaki.

Dlaczego mnie wci膮偶 drzesz za w艂osy? 鈥 spyta艂a mnie kt贸rego艣 dnia, kiedy sami byli艣my na szkolnym dziedzi艅cu.

A dlaczego nie mia艂bym drze膰? 鈥 zdziwi艂em si臋. 鈥 Jeste艣 dziewczyn膮!

Ja ci臋 nigdy nie przezywam!

Nie, nie przezywasz 鈥 przyzna艂em.

Zamy艣li艂em si臋 przez chwil臋: dot膮d jakby zupe艂nie

uchodzi艂o to mojej uwagi, 偶e ona, tak samo jak siostra, nigdy mnie nie przezywa艂a.

Dlaczego mnie nie przezywasz? 鈥 spyta艂em.

Bo nie!

Bo nie? Taka odpowied藕 to nie odpowied藕.

Nawet jakby艣 mnie teraz wytarga艂 za w艂osy, te偶 bym nie przezywa艂a.

No to zaraz wytargam!

Dlaczego jednak mia艂bym j膮 targa膰 teraz za w艂osy? Kiedy si臋 jest w gromadzie, to co innego! Fanta wy­buch艂a 艣miechem, widz膮c, 偶e si臋 wcale nie 艣piesz臋 z wy­konaniem gro藕by.

Poczekaj, zobaczysz, jak b臋dziemy szli do szko­艂y! 鈥 zapowiedzia艂em. 鈥 Mam czas; to ci臋 nie minie!

艢miej膮c si臋 uciek艂a. Nie wiem dlaczego, ale w powrot­nej drodze ju偶 jako艣 nie mia艂em ochoty targa膰 Fant臋 za w艂osy; i p贸藕niej te偶 si臋 tak najcz臋艣ciej sk艂ada艂o, 偶e j膮 oszcz臋dza艂em.

Co艣 ma艂o kiedy targasz Fant臋 za w艂osy 鈥 zagad­n臋艂a mnie siostra.

A dlaczego mia艂bym targa膰? Nie przezywa mnie.

My艣lisz, 偶e nie zauwa偶y艂am?

Jak zauwa偶y艂a艣, to ju偶 wiesz dlaczego.

Tak? Naprawd臋?... Tylko dlatego?

Co chcia艂a przez to powiedzie膰? Wzruszy艂em ramio­nami; ot, dziewczy艅skie historie, z kt贸rych nic nie mo偶­na zrozumie膰. Z dziewczynami tak zawsze.

Daj mi spok贸j z t膮 twoj膮 Fant膮! 鈥 powiedzia­艂em. 鈥 Nudna jeste艣.

Zacz臋艂a 艣mia膰 si臋 do rozpuku.

M贸wi臋 ci przesta艅, bo zaraz zobaczysz!

Odskoczy艂a, 偶ebym nie m贸g艂 jej dosi臋gn膮膰, i w naj­lepsze zacz臋艂a wrzeszcze膰:

Fanta!... Fanta!...

Przestaniesz czy nie?!

Ani my艣la艂a przesta膰. Gdy rzuci艂em si臋 do niej, za­cz臋艂a ucieka膰 krzycz膮c w k贸艂ko:

Fanta!... Fanta!...

Rozejrza艂em si臋, czy nie ma w pobli偶u jakiego艣 ka­myka, 偶eby cisn膮膰 nim za ni膮, ale nie by艂o kamyk贸w pod r臋k膮. 鈥濲eszcze si臋 z tob膮 policz臋!鈥 鈥 pomy艣la艂em sobie.

W szkole, ju偶 wszyscy razem, ch艂opcy i dziewcz臋ta przemieszani i pogodzeni z sob膮, zajmowali艣my czym pr臋dzej miejsca, zamieniali艣my si臋 w s艂uch, nierucho­mieli艣my, tak 偶e nauczyciel prowadzi艂 lekcj臋 w zupe艂­nej ciszy. Zreszt膮 tego by tylko brakowa艂o, 偶eby艣my si臋 wiercili! Mieli艣my nauczyciela ruchliwego jak 偶ywe srebro: nie usiedzia艂 na miejscu, to by艂 tu, to ju偶 gdzie indziej, by艂 wsz臋dzie r贸wnocze艣nie; jego 偶ywo艣膰 mo­g艂aby pewnie oszo艂omi膰 uczni贸w nieco mniej uwa偶nych ni偶 my. Ale my byli艣my niezwykle uwa偶ni 鈥 i to ani troch臋 nie przymuszaj膮c si臋 do tego; mimo naszego m艂o­dego wieku nauka jawi艂a si臋 nam jako sprawa wa偶na i pasjonuj膮ca; wszystko, czego si臋 dowiadywali艣my, by­艂o dla nas dziwne, nieoczekiwane, jak gdyby z innej planety. Mogliby艣my s艂ucha膰 i s艂ucha膰, nigdy nie maj膮c dosy膰. Ale i bez tego cisza by艂aby niemniej idealna pod czujnym okiem nauczyciela, kt贸ry sprawia艂 wra偶enie, 偶e jest wsz臋dzie r贸wnocze艣nie, i nikomu nie pozostawia艂 okazji do roztrzepania. Ale, jak powiedzia艂em, nawet do g艂owy nam nie przychodzi艂o, 偶eby nie uwa偶a膰 鈥 ist-

nial zreszt膮 jeszcze jeden pow贸d tego przyk艂adnego za­chowywania si臋: ka偶de z nas robi艂o wszystko, aby aku­rat nim nie zainteresowa艂 si臋 nauczyciel; 偶yli艣my w ci膮g艂ej obawie przed wyrwaniem do tablicy.

Ta czarna tablica by艂a prawdziwym koszmarem: niby w ciemnym lustrze odbija艂y si臋 w niej a偶 nadto wy­ra藕nie nasze umiej臋tno艣ci, jak偶e cz臋sto mizerne, a je­偶eli nawet wygl膮da艂y nieco lepiej, to zawsze by艂y go­towe gdzie艣 czmychn膮膰. 呕eby nie zas艂u偶y膰 sobie na so­lidn膮 porcj臋 kij贸w, trzeba by艂o przecie偶 z kred膮 w r臋ku rozlicza膰 si臋 ze swojej wiedzy. Najdrobniejszy szczeg贸艂 nabiera艂 przy tym niepomiernej wagi: ta okropna tabli­ca wszystko wyolbrzymia艂a. Wystarczy艂o, 偶eby po艂膮cze­nia pisanych przez nas liter nie znajdowa艂y si臋 na w艂a艣ciwej wysoko艣ci, a ju偶 skutki tego nie dawa艂y na siebie czeka膰: grozi艂a nam albo dodatkowa lekcja w nie­dziel臋, albo 鈥 podczas przerwy 鈥 wizyta w klasie na­zywanej dziecinn膮, gdzie nauczyciel tak garbowa艂 nam sk贸r臋 na pupie, 偶e d艂ugo to pami臋tali艣my. Nasz nauczy­ciel odnosi艂 si臋 ze szczeg贸ln膮 niech臋ci膮 do niepopraw­nego 艂膮czenia liter: sprawdza艂 nasze zadania przez lup臋 i dostawali艣my potem tyle ci臋g贸w, ile znalaz艂 w zada­niu takich niepoprawnych po艂膮cze艅. A ju偶 m贸wi艂em, 偶e by艂 偶ywy jak rt臋膰; macha艂 kijem z niepohamowan膮 werw膮!

Owe pomoce szkolne stosowano u nas zazwyczaj wobec uczni贸w, najm艂odszej klasy. P贸藕niej kij by艂 ju偶 rzadziej w u偶yciu, lecz w jego miejsce przychodzi艂y kary wcale nie przyjemniejsze. Pozna艂em w tej szkole rzeczywi艣cie wielk膮 r贸偶norodno艣膰 kar, ale wszystkie by艂y jednakowo dotkliwe i przykre. Tak, musieli艣my mie膰 niebywa艂膮 ochot臋 do nauki, skoro 偶e艣my to wy­trzymywali!

W drugim roku najpowszedniejsz膮 kar膮 by艂o zamia­tanie szkolnego dziedzi艅ca; wtedy te偶 przysz艂o nam

u艣wiadomi膰 sobie dok艂adnie, jaki rozleg艂y jest ten szkol­ny dziedziniec i jak bardzo mog膮 dawa膰 si臋 we znaki rosn膮ce na nim drzewka gujawowe; gotowi by艣my przy­si膮c, 偶e rosn膮 one tylko po to, by za艣mieca膰 dziedziniec li艣膰mi, bez reszty zachowuj膮c przy tym owoce dla in­nych ust ni偶 nasze. W trzeciej i czwartej klasie skwap­liwie zaganiano nas do pracy w ogrodzie warzywnym; trudno by na pewno znale藕膰 ta艅sz膮 si艂臋 robocz膮, co jed­nak dopiero p贸藕niej sta艂o si臋 dla mnie jasne. Wreszcie w obydwu ostatnich klasach, a wi臋c przed otrzymaniem 艣wiadectwa uko艅czenia szko艂y, powierzano naszej pie­czy 鈥 be偶 czego z najwi臋ksz膮 ochot膮 by艣my si臋 obe­szli! 鈥 szkolne stado byd艂a.

To pilnowanie byd艂a nie by艂o wcale zabawnym zaj臋­ciem. Na wiele mil dooko艂a nikt by nigdzie nie znalaz艂 stada tak znarowionego jak to szkolne. Wystarczy艂o bo­wiem, 偶eby kto艣 w okolicy mia艂 bydl臋 wyj膮tkowo szkod- ne, a ju偶 z g贸ry by艂o wiadome, 偶e znajdzie si臋 ono w stadzie nale偶膮cym do szko艂y; przyczyna tego by艂a pro­sta 鈥 przynajmniej o tyle, o ile prost膮 spraw膮 jest chci­wo艣膰! W艂a艣ciciel takiego bydl臋cia chcia艂 oczywi艣cie si臋 go pozby膰. Wi臋c pozbywa艂 si臋 sprzedaj膮c je, rzecz jasna, po bardzo niskiej cenie; szko艂a czym pr臋dzej korzysta艂a z rzekomej okazji. Dosz艂o do tego, 偶e w艂a艣nie szko艂a posiada艂a najdziwaczniejsz膮, najr贸偶norodniejsz膮 i naj­pe艂niejsz膮 kolekcj臋 byd艂a, w kt贸rej ka偶da sztuka wspa­niale bod艂a znienacka czy te偶 skr臋ca艂a w lewo, gdy si臋 j膮 p臋dzi艂o w prawo.

Wszystkie sztuki tego stada galopowa艂y po buszu, jakby je 偶膮dli艂y ca艂e roje os, a my galopowali艣my za nimi przemierzaj膮c zupe艂nie nieprawdopodobne odle­g艂o艣ci. Wola艂y tak galopowa膰, wola艂y dopada膰 si臋 na­wzajem rogami ni偶 偶re膰 traw臋, co mo偶e wydaje si臋 dziwne, ale jest zgodne z prawd膮. Te ich upodobania nie by艂y nam wcale na r臋k臋: wiedzieli艣my, 偶e niezad艂u­

go, po powrocie z pastwiska, te wszystkie zapad艂e brzu­chy b臋d膮 艣wiadczy膰 przeciw nam i 偶e b臋dziemy si臋 mieli z pyszna!

Jeszcze gorzej by艂oby 鈥 i to o ile gorzej! 鈥 gdyby po powrocie mia艂o si臋 okaza膰, 偶e kt贸rej艣 sztuki brakuje w tym piekielnym stadzie. Chc膮c je wi臋c pod wiecz贸r jako艣 zebra膰 razem, ganiali艣my za nimi bez tchu. Nie 偶a艂owali艣my przy tym kij贸w, co zreszt膮 nie na wiele si臋 przydawa艂o i, jak s膮dz臋, niezbyt wp艂ywa艂o na popraw臋 charakteru tych zwariowanych bydl膮t; nast臋pnie p臋dzi­li艣my je do wodopoju, 偶eby si臋 opi艂y wody, od kt贸rej mia艂y si臋 im brzuchy bardziej zaokr膮gli膰 ni偶 od nie­wielkiej ilo艣ci zjedzonej trawy. Wracali艣my zmordowani do ostatka; ju偶 nawet nie potrzeba dodawa膰, 偶e 偶aden z nas nie odwa偶y艂by si臋 zjawi膰 w szkole, o ile by nie przyp臋dzi艂 stada co do jednej sztuki; lepiej nie my艣le膰, co by nas wtedy spotka艂o!

Tak w艂a艣nie wygl膮da艂y stosunki mi臋dzy nami i na­szymi nauczycielami, a w ka偶dym razie tak wygl膮da艂a ciemna strona tych wzajemnych stosunk贸w. Tote偶 pra­gn臋li艣my, 偶eby jak najszybciej sko艅czy艂 si臋 nasz szkol­ny 偶ywot, 偶eby艣my jak najszybciej mogli otrzyma膰 艣wiadectwo uko艅czenia szko艂y, kt贸re b膮d藕 co b膮d藕 mia­艂o by膰 dla nas konsekracj膮 na 鈥瀢ykszta艂conych鈥.

Wydaje mi si臋 jednak, 偶e nie powiedzia艂em jeszcze nic a nic o ciemnych stronach naszej uczniowskiej doli, skoro nawet nie wspomnia艂em o tym, jak dawali si臋 nam we znaki starsi uczniowie. Ci starsi, silni, ju偶 nie tak surowo trzymani w ryzach uczniowie, kt贸rych ani my艣l臋 nazywa膰 kolegami, dr臋czyli nas, ile mogli. W ten spos贸b dodawali sobie wa偶no艣ci (pewnie ju偶 nigdy p贸藕­niej nie byli wa偶niejsi) i chyba brali r贸wnie偶 rewan偶 za wszystko, co im samym dosta艂o si臋 w m艂odszych kla­sach; zbytnia surowo艣膰 niezbyt s艂u偶y, jak wiadomo, krzewieniu si臋 szlachetnych uczu膰.

Pami臋tam 鈥 pami臋taj膮 to moje r臋ce, moje palce! 鈥 pocz膮tek roku szkolnego. Drzewa gujawowe sta艂y wte­dy w m艂odziutkich li艣ciach, ale wszystkie stare, kt贸re poopada艂y, 艣cieli艂y si臋 grub膮 warstw膮 na dziedzi艅cu; miejscami nie by艂y to ju偶 nawet li艣cie, tylko ich prze­gni艂e szcz膮tki, sam gn贸j.

Macie mi z tym zrobi膰 porz膮dek! 鈥 powiedzia艂 dyrektor. 鈥 Chc臋, 偶eby tu by艂o czysto natychmiast!

Natychmiast?...

Czeka艂a nas robota, piekielna robota, kt贸rej trudno by poradzi膰 przez tydzie艅 鈥 tym ci臋偶sza, 偶e jedynymi narz臋dziami, na jakie mogli艣my liczy膰, by艂y nasze r臋ce, nasze palce, nasze paznokcie.

Przypilnujcie, 偶eby to by艂o dok艂adnie zrobione 鈥 poleci艂 dyrektor uczniom z ostatniej klasy 鈥 inaczej b臋dziecie mie膰 ze mn膮 do czynienia!

Stawali艣my wi臋c w rz臋dzie jak ch艂opi przyst臋puj膮cy do 偶niwa lub okopywania p贸l. Stawali艣my pod nadzo­rem starszych ch艂opak贸w i zabierali艣my si臋 do kator偶­niczej roboty. Jeszcze na samym dziedzi艅cu by艂o p贸艂 biedy, bo drzewa gujawowe ros艂y tam w wi臋kszych odst臋pach od siebie. Lecz ponadto musieli艣my uprz膮tn膮膰 r贸wnie偶 ogrodzon膮 cz臋艣膰, terenu szkolnego, gdzie ga艂臋zie a偶 zachodzi艂y na siebie, krzy偶owa艂y si臋 z sob膮, tworzy艂y g臋st膮 pl膮tanin臋, jeden gruby pu艂ap, przez kt贸ry s艂o艅ce nie mog艂o si臋 przebi膰, tak 偶e zawsze, bo nawet w suchej porze roku, ziemia parowa艂a tam kwa艣nym odorem wil­goci.

Widz膮c, 偶e praca posuwa si臋 wolniej, ni偶 dyrektor sobie 偶yczy艂, starsi ch艂opacy ochoczo zabierali si臋 do roboty, co jednak wcale nie znaczy艂o, 偶e wraz z nami przyk艂adali r臋ki do uprz膮tania; bardziej im odpowia­da艂o ok艂ada膰 nas gujawowymi witkami, a by艂y to witki

o wiele spr臋偶ystsze, ni偶 mogliby艣my sobie 偶yczy膰: ze 艣wistem ci臋艂y powietrze i 偶ywym ogniem spada艂y na

plecy. Bole艣nie piek艂a nas sk贸ra, 艂zy nap艂ywa艂y do oczu i kapa艂y na stert臋 gnij膮cych li艣ci.

呕eby unikn膮膰 raz贸w, mieli艣my tylko jedno' wyj艣cie: okupywa膰 si臋 naszym prze艣ladowcom smakowitymi, ku­kurydzianymi lub pszennymi plackami czy te偶 kusku­sem z mi臋sem lub z ryb膮 鈥 wszystkim, co przynosi­li艣my z dom贸w na posi艂ek w szkole 鈥 a gdy zdarza艂o si臋, 偶e kt贸ry艣 z nas mia艂 troch臋 pieni臋dzy, pieni膮dze szybko zmienia艂y w艂a艣ciciela. Je偶eli kto艣 si臋 oci膮ga艂, je­偶eli mu si臋 nie u艣miecha艂o siedzie膰 w szkole o pustym brzuchu lub nie mia艂 ochoty wyzby膰 si臋 swoich gro­szak贸w, razy podwaja艂y si臋, spada艂y w takim zawrot­nym tempie, by艂a ich taka obfito艣膰, 偶e i najwi臋kszy t臋- pak musia艂 zrozumie膰, o co chodzi: ta ulewa raz贸w mia艂a na celu nie tylko zmusi膰 nas do wi臋kszego po艣piechu, ale r贸wnie偶, czy raczej przede wszystkim, sk艂oni膰 do wyzbywania si臋 posi艂k贸w i pieni臋dzy.

Gdy zdarza艂o si臋, 偶e to wyrachowane okrucie艅stwo dojad艂o ju偶 kt贸remu艣 z nas ponad wszelk膮 wytrzyma­艂o艣膰 i odwa偶y艂 si臋 poskar偶y膰, wtedy oczywi艣cie wkra­cza艂 dyrektor i wymierza艂 kar臋, ale by艂a to kara lekka, zawsze taka lekka, 偶e koniec ko艅c贸w niewiele znaczy艂a w por贸wnaniu z tym, co wycierpieli艣my. Skargi w ni­czym wi臋c nie zmienia艂y naszego po艂o偶enia. Chyba le­piej by艣my zrobili, gdyby艣my o tym wszystkim po­wiedzieli rodzicom, lecz my艣l o czym艣 takim nawet nie za艣wita艂a nam w g艂owie; nie wiem, czy艣my milczeli przez solidarno艣膰, czy te偶 tak przejawia艂a si臋 nasza ambicja, w ka偶dym razie milczeli艣my g艂upio, jakby niepomni jednego: to dr臋czenie by艂o o tyle bardziej przeciw nam, 偶e zaprzecza艂o, 偶e podwa偶a艂o, 偶e przeciw­stawia艂o si臋 temu, co w nas najistotniejsze, najwra偶­liwsze 鈥 naszemu umi艂owaniu niezale偶no艣ci i r贸w­no艣ci.

Jednak偶e pewnego dnia m贸j kole偶ka Kujate Kara-

moko, kt贸rego starsze ch艂opaki st艂uk艂y bezlito艣nie, o艣wiadczy艂, 偶e ma tego dosy膰 i 偶e si臋 to musi zmieni膰. Kujate by艂 drobny i w膮t艂y, taki bardzo drobny i bardzo w膮t艂y, 偶e wed艂ug nas chyba nie m贸g艂 mie膰 prawdzi­wego 偶o艂膮dka, tylko co najwy偶ej ma艂y 偶o艂膮deczek jak u ptaszka. Kujate w dodatku nic nie robi艂, by mu ten ptasi 偶o艂膮deczek chocia偶 troch臋 si臋 rozr贸s艂; lubi艂 tylko kwa艣ne 鈥 lubi艂 owoce; przed po艂udniem dop贸ty nie by艂 zadowolony, dop贸ki nie wymieni艂 swojego kuskusu na gujawy, pomara艅cze lub cytryny. Ale gdy dosz艂o do tego, 偶e musia艂 wyzbywa膰 si臋 nawet owoc贸w, pomy艣le­li艣my sobie, 偶e koniec ko艅c贸w jego ptasi 偶o艂膮deczek pewnie zmieni si臋 na jeszcze mniejszy, mo偶e owadzi albo podobnie. W ka偶dym razie najstarsi uczniowie zmuszali go swoimi ci膮gle powtarzaj膮cymi si臋 偶膮dania­mi do 艣cis艂ego postu. I w艂a艣nie dlatego, 偶e przepada艂 za owocami, i troch臋 te偶 dlatego, 偶e ca艂膮 pup臋 mia艂 w pr臋­gach, Kujate zbuntowa艂 si臋 owego dnia.

Mam tego dosy膰, s艂yszysz?! 鈥 m贸wi艂 mi przez 艂zy, poci膮gaj膮c nosem. 鈥 Mam dosy膰! Poskar偶臋 si臋 ta­cie!

Lepiej sied藕 cicho 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Nic ci nie pomo偶e, 偶e powiesz.

Nie pomo偶e?

Zastan贸w si臋! Tamci...

Nie da艂 mi sko艅czy膰.

Powiem! 鈥 za艂ka艂. 鈥 Powiem!

Nie drzyj si臋 tak!

Ba艂em si臋, 偶e mo偶e zn贸w 艣ci膮gn膮膰 sobie na kark kt贸­rego艣 ucznia z najstarszej klasy.

To ty pewnie nie znasz mojego ojca?!

Znam, jakbym m贸g艂 nie zna膰.

Jego ojciec by艂 griotem bardzo szanowanym w ca艂ej okolicy. By艂 cz艂owiekiem po szkole, wsz臋dzie ch臋tnie widzianym, ale z czasem przesta艂 wykonywa膰 sw贸j za­

w贸d; by艂 jakby griotem honorowym, wci膮偶 mocno zwi膮-1 zanym ze swoj膮 kast膮.

Tw贸j ojciec ju偶 stary 鈥 powiedzia艂em.

Jest bardzo silny! 鈥 zapewni艂 z dum膮 Kujate. M贸wi膮c to wyprostowa艂, na ile tylko m贸g艂, swoj膮 I

drobn膮 posta膰.

Lepiej si臋 nie wyg艂upiaj!

Na to Kujate znowu zacz膮艂 chlipa膰.

To r贸b sobie, jak uwa偶asz 鈥 powiedzia艂em. Ledwo Kujate znalaz艂 si臋 nast臋pnego dnia na szkol­nym dziedzi艅cu, zaraz podszed艂 do Himurany, ucznia ostatniej klasy, kt贸ry st艂uk艂 go niemi艂osiernie poprzed­niego dnia.

M贸j tato 鈥 powiedzia艂 mu 鈥 bardzo chce, 偶e­bym zaprosi艂 ucznia z ostatniej klasy, kt贸ry najlepiej si臋 do mnie odnosi. Od razu pomy艣la艂em o tobie. Chcesz przyj艣膰 do nas na kolacj臋?

Pewnie! 鈥 powiedzia艂 Himurana, kt贸ry by艂 nie mniej g艂upi ni偶 brutalny i chyba nie mniej 艂akomy ni偶 g艂upi.

Pod wiecz贸r, o oznaczonej godzinie, zjawi艂 si臋 wi臋c ten zakuty 艂eb w obej艣ciu ojca Kujatego. Nale偶a艂o ono do najbardziej niedost臋pnych w Kurussie; mia艂o tylko jedno wej艣cie i by艂o ogrodzone nie trzcinowym p艂ot­kiem, lecz glinianym murem, na kt贸rego szczycie tkwi艂y szyjki z rozbitych butelek; by艂o wi臋c obej艣ciem, gdzie wchodzi si臋 i wychodzi jedynie za pozwoleniem w艂a艣ci­ciela. Sam ojciec Kujatego otworzy艂 Himuranie furt臋, a gdy ten znalaz艂 si臋 wewn膮trz, zaryglowa艂 j膮 dok艂adnie.

Zechciej, kawalerze, zaj膮膰 miejsce na podw贸rzu 鈥 powiedzia艂. 鈥 Ca艂a rodzina ju偶 czeka.

Rzuciwszy okiem na garnki, po kt贸rych obiecywa艂 sobie wiele dobrego, Himurana zasiad艂 w艣r贸d domow­nik贸w, spodziewaj膮c si臋 w b艂ogo艣ci ducha mi艂ych s艂贸w ze strony rodziny ucznia, kt贸ry go uzna艂 za tak sobie

偶yczliwego. Ale Kujate wsta艂 naraz i wymierzy艂 w nie­go palcem.

Tato 鈥 powiedzia艂 鈥 to on, Himurana, wci膮偶 mnie bije i zmusza, 偶ebym mu oddawa艂 jedzenie i pie­ni膮dze!

Ho, ho, co ja s艂ysz臋? 鈥 pokr臋ci艂 g艂ow膮 ojciec. 鈥 Prawda to, co mi m贸wisz?

Przysi臋gam na Allacha!

To znaczy, 偶e prawda 鈥 stwierdzi艂 ojciec.

Zaraz te偶 zwr贸ci艂 si臋 do Himurany:

M贸j kawalerze, chyba pora teraz, 偶eby艣 si臋 wy­t艂umaczy艂. Mo偶e masz co艣 do dodania? Je偶eli tak, to m贸w pr臋dko; wprawdzie mog臋 ci da膰 na to niewiele czasu, ale tej niewielkiej jego ilo艣ci nie b臋d臋 ci sk膮pi艂.

Gdyby piorun strzeli艂 tu偶 obok, nie zrobi艂oby to wi臋k­szego wra偶enia na Himuranie. Pewnie nawet nie s艂u­cha艂 do ko艅ca s艂贸w ojca Kujatego. Jak tylko otrz膮sn膮艂 si臋 | pierwszego oszo艂omienia, uzna艂, 偶e czym pr臋dzej powinien wzi膮膰 nogi za pas. I rzeczywi艣cie, na poz贸r by艂 to najlepszy pomys艂, ale jedynie kiep m贸g艂 sobie wyo­bra偶a膰, 偶e zdo艂a uciec z tak doskonale strze偶onego obej­艣cia. Nie zd膮偶y艂 przebiec dziesi臋ciu krok贸w, a ju偶 go z艂apano.

Teraz, m贸j kawalerze, s艂uchaj mnie uwa偶nie 鈥 powiedzia艂 ojciec Kujatego. 鈥 Dobrze wbij sobie w g艂o­w臋 raz na zawsze, 偶e ja nie po to posy艂am syna do szko­艂y, aby艣 ty tam robi艂 sobie z niego niewolnika!

I w tej samej chwili 鈥 bo wszystko by艂o dok艂adnie obmy艣lane 鈥 Himurana poczu艂, 偶e go chwytaj膮 za r臋ce i nogi, 偶e podnosz膮 w g贸r臋, 偶e trzymaj膮 na odpowied­niej wysoko艣ci, nic nie zwa偶aj膮c na jego krzyki i p艂a­cze. Ojciec Kujatego zacz膮艂 mu wtedy raz po razu gar­bowa膰 sk贸r臋 rzemieniem. Potem puszczono go wolno. Odszed艂; pali艂 go wstyd, ale jeszcze mocniej pali艂o sie­dzenie.

s 鈥 C-

81

Wiadomo艣膰 o nauczce, jak膮 dosta艂 Himurana, roze­sz艂a si臋 nazajutrz w szkole z szybko艣ci膮 b艂yskawicy. Wywo艂a艂a oburzenie. By艂o to co艣 tak odmiennego od wszystkiego, co dzia艂o si臋 dot膮d, 偶e nie mie艣ci艂o nam si臋 w g艂owie 鈥 nawet mimo to, 偶e czuli艣my si臋 jakby pomszczeni przez ojca Kujatego. Starsi uczniowie, ci z obydwu ostatnich klas, zebrali si臋 i postanowili, 偶e nikt nie ma zadawa膰 si臋 z Kujatem ani z jego siostr膮 Mariam膮; nakazali tak samo post臋powa膰 i nam, m艂od­szym. Nie odwa偶yli si臋 jednak tkn膮膰 ani Kujatego, ani jego siostry; wtedy nawet najbardziej kr贸tkowzrocz­nym z nas objawi艂a si臋 nagle ich s艂abo艣膰 鈥 i poczuli艣my, 偶e oto sko艅czy艂 si臋 jaki艣 okres, 偶e chyba nadchodzi dzie艅, kiedy wreszcie odetchniemy swobodnie.

Powiedzia艂em sobie, 偶e z艂ami臋 zakaz starszych ch艂o­pak贸w, i podszed艂em w po艂udnie do Kujatego.

Uwa偶aj 鈥 powiedzia艂 鈥 mog膮 ci臋 za to zbi膰.

Gwi偶d偶臋 na nich!

Da艂em mu pomara艅cze, kt贸re przynios艂em sobie do szko艂y. Podzi臋kowa艂, dodaj膮c zaraz:

Ale teraz ju偶 id藕; boj臋 si臋 o ciebie.

Zanim cokolwiek zd膮偶y艂em odpowiedzie膰, zobaczy­艂em, 偶e kilku dryblas贸w z ostatniej klasy kieruje si臋 w nasz膮 stron臋; zawaha艂em si臋 przez chwil臋, co robi膰, czy mam ucieka膰 przed nimi, czy nie. I nagle powie­dzia艂em sobie, 偶e nie b臋d臋 ucieka艂: postawi臋 si臋 im, bo czy ju偶 zreszt膮 nie dosz艂o do tego? Zanim jednak zd膮­偶y艂em zda膰 sobie spraw臋, co si臋 dzieje, ju偶 poczu艂em, 偶e g艂owa mi leci to w jedn膮, to w drug膮 stron臋 pod pla艣ni臋ciami ich 艂ap. Wzi膮艂em nogi za pas. Zatrzyma­艂em si臋 dopiero na ko艅cu dziedzi艅ca; zacz膮艂em p艂aka膰 i ze z艂o艣ci, i z b贸lu. Kiedy si臋 troch臋 uspokoi艂em, zoba­czy艂em, 偶e obok mnie siedzi Fanta.

Czego tu chcesz? 鈥 burkn膮艂em.

Przynios艂am ci placek.

Wzi膮艂em go od niej i zacz膮艂em je艣膰, nawet nie wie­dz膮c dobrze, co jem, chocia偶 matka Fanty by艂a znana z wy艣mienitego smaku swoich plack贸w. Wsta艂em i po­szed艂em napi膰 si臋 wody, a przy tej okazji obmy艂em tro­ch臋 twarz. Potem wr贸ci艂em na to samo miejsce.

Nie lubi臋, jak kto艣 ko艂o mnie siedzi, kiedy p艂a­cz臋 鈥: powiedzia艂em.

P艂aka艂e艣? 鈥 zdziwi艂a si臋. 鈥 Nie widzia艂am, 偶eby艣 p艂aka艂.

Popatrzy艂em na ni膮. K艂ama艂a. Dlaczego k艂ama艂a? Wi­docznie nie chcia艂a, 偶ebym si臋 poczu艂 upokorzony. U艣miechn膮艂em si臋 do niej.

Chcesz jeszcze placka? 鈥 spyta艂a.

Nie, ju偶 nie prze艂kn膮艂bym ani kawa艂ka; wszystko a偶 gotuje si臋 we mnie ze z艂o艣ci. W tobie nie?

We mnie te偶 鈥 zapewni艂a.

W jej oczach pokaza艂y si臋 nagle 艂zy.

Nienawidz臋 ich! 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Nawet nie masz poj臋cia, jak ich nienawidz臋! Powiem ci co艣: p贸jd臋 sobie ze szko艂y. Zrobi臋 wszystko, 偶eby jak najpr臋dzej by膰 du偶y, a wtedy tu wr贸c臋 i oddam im z nawi膮zk膮, sto razy wi臋cej!

Tak, tak! 鈥 potwierdzi艂a. 鈥 Oddasz im sto razy wi臋cej!...

Przesta艂a p艂aka膰; patrzy艂a na mnie z podziwem.

Wieczorem poszed艂em do chaty ojca.

Tato, nie chc臋 ju偶 chodzi膰 do szko艂y.

Co takiego?

Ju偶 nie chc臋 chodzi膰 do szko艂y.

Nie wiedzia艂em jednak, 偶e wie艣膰 o tym, co wydarzy艂o si臋 w obej艣ciu ojca Kujatego, zd膮偶y艂a obiec ca艂膮 Ku- russ臋.

Co si臋 tam dzieje w tej twojej szkole? 鈥 spyta艂 ojciec.

Boj臋 si臋 ch艂opak贸w z najstarszych Mas.

My艣la艂em, 偶e si臋 nikogo nie boisz?

Tak, ale ich si臋 boj臋!

Co ci robi膮?

Zabieraj膮 mi wszystko! Zabieraj膮 pieni膮dze, zja­daj膮 wszystko, co tylko przynosz臋 z sob膮 do jedzenia.

To tak? 鈥 powiedzia艂. 鈥 I bij膮?

Bij膮.

No to 艂adnie; jutro p贸jd臋 pogada膰 z tymi pirata- . mi. W porz膮dku?

Tak, tato.

Nazajutrz rano ojciec usadowi艂 si臋 z terminatorami i ze mn膮 przed wej艣ciem do szko艂y. Za ka偶dym razem, gdy nadchodzi艂 kt贸ry艣 ze starszych ch艂opak贸w, ojciec pyta艂:

To ten?

M贸wi艂em, 偶e nie, chocia偶 wielu z nich t艂uk艂o mnie i ograbia艂o ze wszystkiego, co mia艂em. M贸wi艂em, 偶e nie, bo czeka艂em na tego, kt贸ry mnie najbardziej prze艣la­dowa艂. Gdy go dostrzeg艂em, krzykn膮艂em:

Ten bi艂 najwi臋cej!

Terminatorzy rzucili si臋 na niego, rozci膮gn臋li w mgnieniu oka i tak mu si臋 zacz臋li dobiera膰 do sk贸ry, 偶e tato musia艂 go wyrwa膰 im z r膮k. Dryblas sta艂 potem i patrzy艂, jakby wci膮偶 nie m贸g艂 si臋 z rozumem po艂apa膰, a tato mu zapowiedzia艂:

Jeszcze dzi艣 pogadam z dyrektorem, czy tacy jak ty chodz膮 po to do szko艂y, 偶eby bi膰 m艂odszych od siebie i zabiera膰 im pieni膮dze. .

Tego dnia nawet mowy nie by艂o, 偶eby kt贸ry艣 ze starszych zabrania艂 m艂odszym zadawa膰 si臋 z kimkol­wiek; Kujate i jego siostra przebywali z nami, a 偶aden dryblas z艂ego s艂owa na to nie mrukn膮艂. Czy偶by ju偶 na­sta艂 nowy klimat? W艂a艣nie na to wygl膮da艂o. Ci z oby­dwu najstarszych klas trzymali si臋 razem. A poniewa偶 woleli艣my by膰 mo偶liwie najdalej od nich i poniewa偶

byli艣my liczniejsi, sprawia艂o to takie wra偶enie, jakby tym razem oni musieli przebywa膰 w odosobnieniu. Ich z艂e samopoczucie by艂o widoczne. Prawd臋 m贸wi膮c, zna­le藕li si臋 w. nieweso艂ej sytuacji: ich rodzice oczywi艣cie nic

0 niczym nie wiedzieli; gdyby si臋 wi臋c dowiedzieli o ich wyczynach w szkole 鈥 a teraz wiele za tym przema­wia艂o, 偶e si臋 dowiedz膮 鈥 nasi prze艣ladowcy nie mu­sieliby czeka膰 d艂ugo na domowe rozm贸wki, kt贸rym to­warzyszy艂yby w niejednym wypadku bardzo namacalne upomnienia.

Po po艂udniu, zaraz po lekcjach, zjawi艂 si臋 tato 鈥 tak jak zapowiedzia艂. Dyrektor sta艂 akurat na podw贸rzu w otoczeniu nauczycieli. Tato skierowa艂 si臋 w jego stron臋

1 od razu, nawet nie pozdrawiaj膮c, spyta艂:

Co si臋 tu wyprawia w tej twojej szkole?

Na pewno nic z艂ego; wszystko w jak najlepszym porz膮dku 鈥 powiedzia艂 dyrektor.

Ach tak, tak uwa偶asz? To nie wiesz, 偶e starsi uczniowie bij膮 m艂odszych, objadaj膮 ich, zabieraj膮 im pieni膮dze? Slepy偶e艣 na to czy mo偶e tego chcesz?

Nie wtr膮caj si臋 w nie swoje sprawy!

W nie swoje sprawy? 鈥 powt贸rzy艂 ojciec. 鈥 To nie moja sprawa, 偶e mojego syna traktuj膮 u ciebie jak niewolnika?

Nie!

Akurat tego s艂owa nie powiniene艣 powiedzie膰! 鈥 stwierdzi艂 ojciec.

I ruszy艂 prosto na dyrektora.

Chcesz mo偶e mnie obi膰 jak twoi terminatorzy mo­jego ucznia?! 鈥 wrzasn膮艂 dyrektor i rzuci艂 si臋 czym pr臋dzej z pi臋艣ciami do przodu.

By艂 wprawdzie ro艣lejszy od taty, lecz by艂 przy tym oty艂y i ta oty艂o艣膰 bardziej mu przeszkadza艂a, ni偶 poma­ga艂a. Ojciec 鈥 wprawdzie szczup艂y, ale 偶ylasty i zr臋cz­ny 鈥 bez trudu uchyla艂 si臋 przed zamachami jego pi臋艣ci,

a偶 wreszcie go dopad艂, obali艂 i t艂uk艂 z pasj膮, tak 偶e nie wiem, czym by si臋 to sko艅czy艂o, gdyby nie rozdzielili ich nauczyciele.

Dyrektor obmacywa艂 sobie policzki i ju偶 si臋 ani odezwa艂. Tato otrzepa艂 z kurzu kolana, po czym wzi膮艂 mnie za r臋k臋 i opu艣ci艂 wraz ze mn膮 szkolny dziedzi­niec, nie m贸wi膮c nikomu do widzenia. Dumny wraca艂em w jego towarzystwie do domu. Ale pod wiecz贸r, gdy wypu艣ci艂em si臋 na miasto, us艂ysza艂em, jak ludzie m贸­wi膮 za mn膮:

Patrzcie, to ten uczniak, to jego ojciec poturbowa艂 dyrektora... Co艣 takiego, i to jeszcze w. szkole!

Poczu艂em nagle, 偶e moja duma opada raptownie; prze­cie偶 ten skandal by艂 bez por贸wnania gorszy ni偶 tamten, kt贸ry si臋 wydarzy艂 u ojca Kujatego; tutaj sta艂o si臋 to w obecno艣ci nauczycieli, w obecno艣ci uczni贸w, i to nikt inny tylko sam dyrektor zosta艂 obity. Tak, to o wiele wi臋kszy skandal! Teraz ju偶 my艣la艂em wy艂膮cznie o tym, 偶e po takim skandalu mog膮 mnie wyrzuci膰 ze szko艂y. Czym pr臋dzej wr贸ci艂em do domu.

Dlaczego go bi艂e艣, tato? 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Przez to nie b臋d膮 mnie chcieli w szkole!

Przecie偶 m贸wi艂e艣, 偶e ju偶 nie chcesz chodzi膰 do szko艂y 鈥 roze艣mia艂 si臋 ojciec jakby nigdy nic.

Nie ma si臋 z czego 艣mia膰, tato!

Spij na obydwa uszy, f膮flu. Je偶eli jutro nie us艂y­szymy przed naszym obej艣ciem perkotania motorka przy rowerze, z艂o偶臋 skarg臋 u administratora okr臋gu.

Jednak ani ojciec nie musia艂 obmy艣la膰 owej skargi, ani ja nie zosta艂em wyrzucony ze szko艂y, bo nast臋pne­go dnia, tu偶 przed wieczorem, zaperkota艂 przed naszym obej艣ciem motorek roweru dyrektora. Dyrektor wszed艂, a wszyscy 鈥 m贸j ojciec nie inaczej ni偶 wszyscy 鈥 po­st膮pili mu naprzeciw.

Dobry wiecz贸r panu 鈥 powitali go uprzejmie.

Zaraz te偶 kto艣 poda艂 dyrektorowi krzese艂ko.

I on, i ojciec usiedli, a my, reszta, odsun臋li艣my si臋 na znak ojca; obserwowali艣my ich z daleka. Wydawa艂o mi si臋, 偶e ich rozmowa jest jak najbardziej przyjaciel­ska. I rzeczywi艣cie by艂a taka, skoro obydwoje z siostr膮 zostali艣my odt膮d zwolnieni w szkole od wszelkich obo­wi膮zk贸w pozalekcyjnych.

Niemniej nie sko艅czy艂o si臋 na tym: wskutek zbioro­wej skargi rodzic贸w dyrektor musia艂 w kilka miesi臋cy p贸藕niej przenie艣膰 si臋 gdzie indziej. Zanim do tego dosz艂o, rozesz艂y si臋 jeszcze pog艂oski, 偶e 偶ony dyrektora wyr臋­czaj膮 si臋 jak s艂u偶b膮 tymi wszystkimi uczniami, kt贸rych rodzice oddali dyrektorowi na stancj臋, odp艂acaj膮c mu si臋 za szczeg贸ln膮 opiek臋 nad swoimi dzie膰mi darami w bydle. Nie potrafi臋 dok艂adnie powiedzie膰, jak to by艂o, ale wiem, 偶e sta艂o si臋 to kropl膮, kt贸ra dope艂ni艂a miary 鈥 i wiem, 偶e odt膮d uczniowie z ostatniej Masy przestali si臋 pastwi膰 nad nami.

Ros艂em. I ja doszed艂em lat, kiedy ch艂opcy w wieku I sprzed inicjacji, a wi臋c jeszcze nie obrzezani dwu- I nasto-, trzynasto-, czternastolatkowie, najpierw przy- I st臋puj膮 do zrzeszenia nie wtajemniczonych. Temu b膮d藕 I co b膮d藕 troch臋 tajemniczemu, chocia偶 niezbyt tajnemu, I mimo 偶e w moich oczach bardzo tajemniczemu zrzesze- I niu przewodzili starsi od nas ch艂opacy nazywani Wiel- I kimi Kondenami. Znalaz艂em si臋 w nim i ja pewnego I wieczoru tu偶 przed 艣wi臋tem Ramadanu.

S艂o艅ce ju偶 zachodzi艂o, gdy odezwa艂 si臋 tamtam; I wprawdzie by艂 jeszcze daleko, wprawdzie jego g艂os do­chodzi艂 dopiero z odleg艂ej dzielnicy, ale trafia艂 mnie tym g艂osem prosto w pier艣, prosto w serce, jak gdyby Kodoke, mistrz nie maj膮cy u nas r贸wnych sobie w grze na tamtamie, gra艂 wy艂膮cznie dla mnie. Wkr贸tce dos艂y­sza艂em dyszkanty dzieci towarzysz膮cych 艣piewem i krzykiem tamtamowi... Tak oto przychodzi艂a i moja pora; mia艂a nadej艣膰 lada chwila.

Tego roku po raz pierwszy sp臋dza艂em Ramadan w Kurussie; dot膮d zawsze chodzi艂em na 艣wi臋ta do Tin- dikan, zgodnie z wyra藕nym 偶yczeniem babci. Ca艂e przedpo艂udnie, a jeszcze bardziej popo艂udnie uczestni­czy艂em w og贸lnym o偶ywieniu, gdy偶 ka偶dy by艂 przej臋ty przed艣wi膮tecznymi przygbtowaniami, krz膮ta艂 si臋, gubi艂 w rozgardiaszu, wo艂a艂 na mnie, 偶ebym pomaga艂 w do­

mu. Na zewn膮trz panowa艂 nie mniejszy harmider. Gminni wodzowie maj膮 zwyczaj udawa膰 si臋 na 艣wi臋ta do Kurussy jako stolicy okr臋gu; patrzy艂em zza furty obej艣cia, jak id膮 z muzyk膮, w orszaku griot贸w, gitarzy­st贸w, balafonist贸w, grajk贸w na tamtamach i b臋bnach. W Tindikan my艣la艂em tylko o 艣wi臋cie i o smakowi­tych, czekaj膮cych mnie potrawach. Teraz chodzi艂o o co艣 zupe艂nie innego!

Rozkrzyczana gromada, w kt贸rej otoczeniu szed艂 Ko- doke z tamtamem, zbli偶a艂a si臋 coraz bardziej. Pod膮偶a艂a od obej艣cia do obej艣cia, zatrzymywa艂a si臋 wsz臋dzie, gdzie by艂 jaki艣 ch艂opak w moim wieku, maj膮cy przysta膰 jak i ja do zrzeszenia nie wtajemniczonych, i zabiera艂a go z sob膮. W艂a艣nie dlatego nadchodzi艂a powoli; ale jej przyj艣cie by艂o tak pewne, tak nieuniknione, jak pewny i nieunikniony by艂 los, kt贸ry mia艂 mi przypa艣膰.

Jaki los?

Spotkanie z Konden Diar膮!

O, niema艂o wiedzia艂em o Konden Diarze: albo偶 ma­ma, albo偶 czasami wujkowie, albo偶 wszyscy maj膮cy ja­k膮kolwiek w艂adz臋 nade mn膮 nie m贸wili mi o nim wi臋­cej, ni偶 bym chcia艂, nie straszyli mnie cz臋sto tym okropnym ludojadem, tym 鈥瀕wem na dzieci鈥? I oto Kon­den Diara 鈥 tylko czy to cz艂owiek czy zwierz臋, czy te偶 raczej p贸艂 cz艂owiek i p贸艂 zwierz臋 albo mo偶e, jak uwa偶a m贸j przyjaciel Kujate, bardziej cz艂owiek ni偶 zwierz臋? 鈥 w ka偶dym razie to on, Konden Diara, wychodzi teraz z cienia s艂贸w, staje si臋 cia艂em: zbudzony przez tamtam Kodokego, skrada si臋 oto wok贸艂 miasta! Ta noc ma by膰 noc膮 Konden Diary.

Coraz wyra藕niej s艂ysza艂em tamtam 鈥 Kodoke ju偶 bardzo si臋 zbli偶y艂! 鈥 doskonale s艂ysza艂em 艣piewy i krzyki wype艂niaj膮ce ciemno艣膰 wieczoru; niemal tak sa­mo wyra藕nie s艂ysza艂em r贸wnie偶 jakby puste, suche i przenikliwe d藕wi臋ki koro, tych jak gdyby male艅kich

艂贸deczek, w kt贸re stuka si臋 pa艂eczkami. Sta艂em przed obej艣ciem i czeka艂em; ja r贸wnie偶 mia艂em koro i pa艂ecz­k臋; ju偶 na to przygotowany, 偶e niebawem zaczn臋 wy­stukiwa膰 ten sam rytm, 艣ciska艂em je nerwowo w r臋ku; czeka艂em ukryty w cieniu chaty, czeka艂em pe艂en okropnego l臋ku wpatruj膮c si臋 w ciemno艣膰.

Czekasz? 鈥 spyta艂 ojciec.

Nawet nie us艂ysza艂em, kiedy przeszed艂 przez ku藕ni臋.

Boisz si臋? 鈥 spyta艂 jeszcze.

Troch臋 鈥 odpowiedzia艂em.

Po艂o偶y艂 mi r臋k臋 na ramieniu.'

Wszystko b臋dzie dobrze. B膮d藕 spokojny. Przyci膮gn膮艂 mnie do siebie; poczu艂em jego ciep艂o; to

ojcowskie ciep艂o przesz艂o na mnie i zacz膮艂em si臋 uspo­kaja膰, serce nie bi艂o mi ju偶 tak mocno.

Masz si臋 nie ba膰 鈥 powiedzia艂.

Wiem 鈥 potwierdzi艂em.

Wiedzia艂em, 偶e cho膰bym prze偶ywa艂 nawet najwi臋k­szy strach, musz臋 okaza膰 si臋 dzielny; nie mog臋 ujawni膰, 偶e si臋 boj臋. I za nic w 艣wiecie nie mog臋 sobie pozwoli膰 na to, 偶eby si臋 gdzie艣 chowa膰, albo, co gorsza, wyrywa膰 si臋 lub krzycze膰, gdy przyjd膮 po mnie.

Ja te偶 przeszed艂em t臋 pr贸b臋 鈥 powiedzia艂 ojciec.

Co si臋 tam stanie, tato?

Nic takiego, czego by trzeba naprawd臋 si臋 ba膰; nic takiego, czego by艣 nie m贸g艂 w sobie pokona膰. Pa­mi臋taj: musisz opanowa膰 strach, musisz zapanowa膰 nad sob膮! Konden Diara ci臋 nie porwie; Konden Diara ry­czy, ale poprzestaje na samym ryku. Nie b臋dziesz si臋 ba艂?

Spr贸buj臋.

Gdyby艣 nawet si臋 ba艂, nie pokazuj tego po sobie.

Odszed艂, a ja dalej trwa艂em w oczekiwaniu; niepoko­j膮cy tumult zbli偶a艂 si臋 nieustannie. Nagle dostrzeg艂em wynurzaj膮c膮 si臋 z mroku gromad臋; kierowa艂a si臋 w mo­

j膮 stron臋; na przedzie szed艂 Kodoke z tamtamem prze­wieszonym przez rami臋, a za nim grajkowie z b臋ben­kami

Czym pr臋dzej wycofa艂em si臋 i stan膮艂em po艣rodku podw贸rza: czeka艂em; z ca艂ym zdecydowaniem, na jakie by艂o mnie sta膰, oczekiwa艂em tego gro藕nego naj艣cia. Nie musia艂em czeka膰 d艂ugo: gromada ju偶 wchodzi艂a na podw贸rze, otacza艂a mnie ze wszystkich stron 鈥 ha艂a艣li­wie, prze艣cigaj膮c si臋 w nawo艂ywaniach, kipi膮c okrzy­kami, 艂omotem tamtamu i b臋benk贸w.

Otoczyli mnie kr臋giem, sta艂em po艣rodku, sta艂em sam, dziwnie sam, jeszcze wolny, a ju偶 schwytany. Na skraju kr臋gu dojrza艂em Kujatego i innych, wielu innych moich koleg贸w zabranych po drodze, zabranych tak samo, jak i mnie mia艂o to lada chwila spotka膰, jak ju偶 mnie spot­ka艂o. Moi koledzy nie sprawiali na mnie wra偶enia, 偶e si臋 czuj膮 pewni siebie 鈥 a ja, czy czu艂em si臋 pewniej ni偶 oni? Podobnie jak oni uderza艂em pa艂eczk膮 w koro, ale uderza艂em chyba z mniejszym od nich przekonaniem.

W 艣rodek kr臋gu wesz艂y naraz dziewcz臋ta i kobiety: zacz臋艂y ta艅czy膰. Odrywaj膮c si臋 od gromady w艣lizgiwali si臋 za nimi m艂odzi m臋偶czy藕ni i dorastaj膮cy ch艂opcy: sta­wali naprzeciw kobiet, stawali szeregiem, m臋偶czy藕ni 艣piewali, kobiety klaska艂y w d艂onie. Niebawem otacza­j膮cy ich kr膮g sk艂ada艂 si臋 ju偶 tylko z samych nie obrze­zanych. R贸wnie偶 艣piewali, ale ta艅czy膰 nie by艂o im jeszcze dozwolone 鈥 i tak 艣piewaj膮c, 艣piewaj膮c ch贸­rem, zapominali o l臋ku; do艂膮czy艂em sw贸j g艂os do ich g艂os贸w.

Gdy gromada znowu si臋 ustawi艂a, 偶eby opu艣ci膰 nasze obej艣cie, ruszy艂em za wszystkimi ju偶 na wp贸艂 uspoko­jony, gorliwie bij膮c pa艂eczk膮 w koro. Tu偶 obok, po mo­jej prawej r臋ce, szed艂 Kujate.

Nasze w臋drowanie przez miasto i zbieranie innych nie obrzezanych sko艅czy艂o si臋 oko艂o p贸艂nocy; doszli艣my

do kra艅ca ostatnich obej艣膰: przed nami otwiera艂 si臋 busz. Zawr贸ci艂y wtedy wszystkie kobiety i dziewcz臋ta; potem opu艣cili nas r贸wnie偶 m臋偶czy藕ni. Zostali艣my sami ze starszymi od nas ch艂opakami, a raczej 鈥瀦ostali艣my wydani na ich pastw臋鈥, jakby mo偶e nale偶a艂o powiedzie膰 pami臋taj膮c, jak si臋 do nas odnosili.

Kobiety i dziewcz臋ta bardzo si臋 teraz 艣pieszy艂y, aby jak najpr臋dzej wr贸ci膰 do domu. Bo prawd臋 m贸wi膮c, nie musia艂y czu膰 si臋 o wiele lepiej ni偶 my: ju偶 p贸藕niej nie odwa偶y艂yby si臋 wyj艣膰 noc膮 na miasto, co do tego nie mam w膮tpliwo艣ci; i miasto, i noc w mie艣cie, w艂a艣nie ta noc, musia艂y a偶 nadto budzi膰 w. nich niepok贸j. Niejed­na, kt贸rej wypad艂o na koniec wraca膰 samotnie, 偶a艂owa­艂a na pewno, 偶e w og贸le do艂膮cza艂a przedtem do groma­dy; troch臋 ra藕niej czu艂a si臋 dopiero wtedy, gdy ju偶 zamkn臋艂a za sob膮 furt臋 obej艣cia i drzwi chaty. A p贸ki co, p贸ki nie znalaz艂y si臋 jeszcze u siebie, przy艣piesza艂y kroku i rozgl膮da艂y si臋 z obaw膮. Bo lada chwila dojdzie przecie偶 do tego, 偶e wzdrygn膮 si臋 na ryk Konden Dia- ry. O, b臋dzie du偶o takich, kt贸re nie zdo艂aj膮 opanowa膰 dr偶enia; b臋dzie du偶o takich, kt贸re ponownie zaczn膮 sprawdza膰, czy dobrze zaryglowa艂y drzwi. I dla nich, mimo 偶e w niesko艅czenie mniejszej mierze, ta noc b臋­dzie noc膮 Konden Diary.

Przewodz膮cy nam ch艂opacy upewnili si臋 najpierw, 偶e nie ma ju偶 w艣r贸d nas nikogo, czyja obecno艣膰 mog艂a­by grozi膰 naruszeniem tajemnicy; dopiero wtedy osta­tecznie wyszli艣my z miasta i poszli艣my w busz kieru­j膮c si臋 ku u艣wi臋conemu miejscu, gdzie rokrocznie odby­wa si臋 obrz臋d inicjacji. Miejsce to u nas znane ka偶de­mu: znajduje si臋 pod olbrzymim drzewem kapokowym na swoistej polanie u zbiegu rzek Komoni i Nigru. W zwyk艂ym czasie wst臋p nie jest tam zakazany; na pewno jednak nie zawsze tak by艂o i co艣 z owej nie zna­nej mi przesz艂o艣ci zachowa艂o si臋 dot膮d; wok贸艂 olbrzy-

miego pnia kapokowego drzewa jaka艣 cz膮stka owej przesz艂o艣ci odradza si臋 w tak膮 w艂a艣nie noc.

Szli艣my w milczeniu, ciasno otoczeni ruchomym kor­donem przewodz膮cych nam ch艂opak贸w. Czy szli tak blisko z obawy, 偶eby艣my nie umkn臋li? Chyba w艂a艣nie dlatego. Nie my艣l臋 jednak, by komukolwiek z nas za艣wi­ta艂a w g艂owie ch臋膰 ucieczki: noc, a szczeg贸lnie ta noc, jest nieprzenikniona. Kt贸偶 mo偶e wiedzie膰, gdzie akurat czai si臋, gdzie akurat kr膮偶y Konden Diara? Pewnie w pobli偶u. Je偶eli wi臋c mamy go spotka膰 鈥 a tak czy inaczej musimy go spotka膰! 鈥 to lepiej niech si臋 to sta­nie, kiedy jeste艣my w gromadzie, id膮c obok siebie, ra­mi臋 przy ramieniu, przywieraj膮c jedni do drugich, znajduj膮c w tej wzajemnej blisko艣ci jak gdyby ostatnie mo偶liwe schronienie przed niebezpiecze艅stwem.

Ale nawet najwi臋ksze poczucie wzajemnej blisko艣ci, ale nawet najwi臋ksza czujno艣膰 naszych przewodnik贸w nie mog艂y odmieni膰 tego, 偶e nasz bezg艂o艣ny marsz po tak niedawnym tumulcie, 偶e ten marsz w wyblak艂ym 艣wietle ksi臋偶yca i z daleka od chat, 偶e ta nocna droga ku u艣wi臋conemu miejscu, 偶e nade wszystko ta niewi­doczna obecno艣膰 Konden Diary przera偶a艂y nas. I czy jedynie dlatego, aby艣my przypadkiem nie umkn臋li, starsi ch艂opacy trzymali si臋 tak blisko nas? By膰 mo偶e. Ale mo偶e im r贸wnie偶 udziela艂o si臋 co艣 z tego l臋ku, kt贸ry nas d艂awi艂? Chyba ani troch臋 bardziej ni偶 my nie lu­bili takiego zespolenia si臋 w jedno ciszy i nocy; woleli i艣膰 rami臋 w rami臋 z nami: ta bezpo艣rednia blisko艣膰 im te偶 dodawa艂a otuchy.

Prawie ju偶 dochodz膮c na miejsce zobaczyli艣my p艂o­n膮ce ognisko, kt贸re nam dot膮d zas艂ania艂y zaro艣la. Ku- jate 艣cisn膮艂 mnie z nag艂a za r臋k臋: zrozumia艂em, 藕e dzieli si臋 tak ze mn膮 wra偶eniem, jakie zrobi艂a na nim obecno艣膰 ognia. Tak: ogie艅! Gdzie艣 w pobli偶u kr膮偶y Konden Diara, istnieje niewidoczna obecno艣膰 Konden

Diary, ale jest r贸wnie偶 po艣r贸d tej nocy inna, bo uspo­kajaj膮ca obecno艣膰 pal膮cego si臋 ogniska. Podtrzyma艂o mnie to na duchu, podtrzyma艂o mnie to troch臋 na du­chu; ja te偶 tak samo u艣cisn膮艂em r臋k臋 Kujatego. Przy­艣pieszy艂em kroku 鈥 wszyscy艣my przy艣pieszyli kro­ku! 鈥 i-ogarn膮艂 nas czerwony odblask ogniska. Znale藕­li艣my si臋 w przystani, dotarli艣my jakby do przystani: przed sob膮 mamy ognisko, a za plecami pot臋偶ny pie艅 kapokowego drzewa. Och, niezbyt pewna jest ta przy­sta艅, ale b膮d藕 co b膮d藕 daje wi臋ksze poczucie bezpiecze艅­stwa ni偶 mrok i cisza, ni偶 pos臋pna cisza mroku. I nie ma tu trzdin, nie ma traw: wyci臋to je na tym male艅kim skrawku buszu. Ustawiamy si臋 pod drzewem.

Wszyscy na kolana!

Na to polecenie starszych ch艂opak贸w wszyscy kl臋ka­my czym pr臋dzej.

Pochyli膰 g艂owy!

Pochylamy je nisko.

Ni偶ej, jeszcze ni偶ej!

Ka偶dy przygina g艂ow臋 do ziemi jak w kornej modlit­wie.

Zas艂oni膰 oczy!

Nie dajemy powtarza膰 sobie tego dwa razy; zamyka­my oczy, jak najszczelniej zakrywamy je d艂o艅mi, bo czy ju偶 sam widok Konden Diary, cho膰by i najbardziej przelotny widok Konden Diary nie mo偶e przyprawi膰

o 艣mier膰 ze strachu i grozy?! Zreszt膮 starsi ch艂opacy pilnuj膮 nas, biegn膮 od jednego do drugiego, sprawdzaj膮, czy zas艂onili艣my oczy dok艂adnie. A biada 艣mia艂kowi, kt贸ry by spr贸bowa艂 naruszy膰 zakaz. Czeka艂aby go do­tkliwa ch艂osta, tym dotkliwsza, 偶e nie mia艂by nawet cienia nadziei na jak膮kolwiek pociech臋, bo nie wzru­szy艂by nikogo swoimi skargami, nikt by nie powsta艂 przeciwko obyczajowi. Ale komu by tutaj takie zuch­walstwo w g艂owie!

Wi臋c przywieramy czo艂ami do ziemi, zaciskamy d艂o­nie na oczach, a wtedy, gdy tak kl臋czymy, rozlega si臋 nagle ryk Konden Diary!

Ten ochryp艂y ryk... Tak, na nic innego nie czekali艣my, tylko na ten ryk, a przecie偶 zaskakuje nas teraz, po­ra偶a, jak gdyby艣my wcale si臋 go nie spodziewali. I serca w nas lodowaciej膮. Ryk... oto rozlega si臋 naraz ryk nie jednego lwa, ju偶 nie tylko jednego lwa, nie tylko sa­mego Konden Diary! To dziesi臋膰, dwadzie艣cia, mo偶e trzydzie艣ci lw贸w ryczy w 艣lad za nim, ryczy okropnie i tak rycz膮c okr膮偶a polan臋. Jest tu dziesi臋膰, mo偶e nawet trzydzie艣ci lw贸w w zaledwie kilkumetrowej odleg艂o艣ci od nas, oddzielonych tylko ogniskiem, a pewnie ognisko nie zdo艂a utrzyma膰 ich przez ca艂y czas w tej odleg艂o艣ci! Pe艂no lw贸w: wi臋kszych, mniejszych, lw贸w w r贸偶nym wieku, bo przecie偶 poznajemy po ich ryku, 偶e s膮 i bar­dzo stare, i s膮 tak偶e lwi膮tka. Nie, nikt spo艣r贸d nas nie odwa偶y si臋 cho膰by tylko zerkn膮膰 ukradkiem, nikt, na pewno nikt! Podnie艣膰 g艂ow臋? Ka偶dy z nas mia艂by ra­czej ochot臋 wt艂oczy膰 j膮 w ziemi臋, zary膰 si臋 ni膮, ukry膰 j膮, ca艂y ukry膰 si臋 pod ziemi膮. Przyginam grzbiet, wszyscy jak najbardziej przyginamy grzbiety, jeszcze ni偶ej przysiadamy na kolanach, przyp艂aszczamy si臋; chc臋 sta膰 si臋 jak najmniejszy; stajemy si臋 mniejsi,

o wiele mniejsi, ni偶 to mo偶liwe.

Masz si臋 nie ba膰! 鈥 powtarzam sobie. 鈥 Musisz opa­nowa膰 strach! Tato m贸wi艂, 偶e masz opanowa膰 strach!" Ale jak偶e m贸g艂bym si臋 nie ba膰? Nawet w mie艣cie, tak daleko st膮d, kobiety i dzieci dygoc膮 teraz, zaszywaj膮 si臋 w najdalszy k膮t chat; s艂uchaj膮 g艂osu Konden Diary. Tyle os贸b zatyka sobie teraz uszy, 偶eby nie s艂ysze膰 tego g艂osu; bardziej odwa偶ni wstaj膮 鈥 a trzeba b膮d藕 co b膮d藕 odwagi, by w taki czas wsta膰 z 艂贸偶ka 鈥 id膮 sprawdzi膰, ponownie id膮 sprawdzi膰 drzwi chaty, id膮 przekona膰 si臋 jeszcze raz, 偶e wszystko dobrze zaryglowali, tak, za­

ryglowali jak najdok艂adniej, a mimo to s膮 niespokojni. Jak偶e wi臋c ja, kt贸ry znajduj臋 si臋 w zasi臋gu tej okropnej bestii, m贸g艂bym si臋 nie ba膰? Gdyby Konden Diara mia艂 ochot臋, jednym susem przesadzi艂by ognisko i zatopi艂 mi w karku pazury.

Nawet przez sekund臋 nie w膮tpi臋 w jego obecno艣膰. Kt贸偶 inny, je偶eli nie Konden Diara m贸g艂by w t臋 noc sprowadzi膰 z sob膮 tutaj dziesi膮tki lw贸w i urz膮dzi膰 takie piek艂o? 鈥濼ylko on 鈥 powtarzam sobie 鈥 tylko on mo­偶e nakaza膰 to lwom... Odejd藕, Konden Diaro! Odejd藕 st膮d, id藕 w busz, id藕 tam, sk膮d przyszed艂e艣!...鈥 Ale Kon­den Diara nie chce odej艣膰; Konden Diara ryczy, chwi­lami ryczy nawet jakby tu偶 nade mn膮, jakby prosto w ucho. 鈥濷dejd藕, Konden Diaro, b艂agam ci臋, odejd藕!...鈥 Co mi ojciec m贸wi艂? 鈥濳onden Diara ryczy, zadowala si臋 tym, 偶e ryczy, nic ci jednak nie zrobi...鈥 Tak, jako艣 tak m贸wi艂. Ale czy to aby prawda, czy to na pewno prawda? Nieraz przecie偶 opowiadaj膮, 偶e Konden Diara dopada kogo艣, wbija pazury, porywa i unosi daleko, bardzo daleko, w niedost臋ny busz, a potem, po wielu dniach albo i po miesi膮cach, albo i po latach, ludzie przypadkiem znajduj膮 tam zbiela艂e ko艣ci... A czy nie bywa i tak, 偶e kto艣 umiera ze strachu?... Och, jakbym chcia艂 by膰 daleko od tej polany, jakbym chcia艂 by膰 te­raz w naszym obej艣ciu, w naszym spokojnym obej艣ciu, w bezpiecznym cieple chaty!... Czy nigdy nie ustan膮 te ryki?... 鈥濷dejd藕, Konden Diaro! Odejd藕!... Przesta艅 ry­cze膰!...鈥 Och, ten ryk!... Chyba nie wytrzymam ju偶 d艂u偶ej...

I oto wszystko nagle ustaje! Cisza. Nic nie s艂ycha膰; ani jednego rycz膮cego lwa!

Ta cisza zapad艂a tak nagle, 偶e jeszcze boj臋 si臋 ni膮 cie­szy膰. Czy to ju偶 po wszystkim? Naprawd臋 po wszyst­kim?... Czy to tylko taka chwila przerwy... Boj臋 si臋,

偶e tylko chwila przerwy... I naraz g艂os starszych ch艂o­pak贸w:

Wstawa膰!

Oddech ulgi wyrywa si臋 nam z piersi. Koniec! Tym razem to ju偶 koniec! Spogl膮damy na siebie. Patrz臋 na Kujatego, na innych. Gdyby by艂o nieco ja艣niej... Ale wystarczy i 艣wiat艂o od ogniska: tak, na czo艂ach perl膮 si臋 im grube krople potu, chocia偶 noc jest ch艂odna... Tak: bali艣my si臋! Dobrze wida膰 po nas, 偶e si臋 bali艣my.

Pada nowy rozkaz: rozsiadamy si臋 wok贸艂 ogniska. Teraz starsi ch艂opcy przygotowuj膮 nas do wtajemnicze­nia: ucz膮 艣piew贸w dla nie obrzezanych. Siedz膮c bez ruchu powtarzamy za nimi s艂owa, powtarzamy za nimi melodi臋; przez ca艂膮 reszt臋 nocy siedzimy jak w szko­le 鈥 uwa偶ni, bardzo uwa偶ni i potulni.

Nauka sko艅czy艂a si臋 o 艣wicie. Zupe艂nie zdr臋twia艂y mi nogi i r臋ce; pr贸bowa艂em je rozrusza膰, mocno rozciera­艂em sobie nogi, ale krew d艂ugo jeszcze nie chcia艂a w nich p艂yn膮膰 szybciej; prawie upada艂em ze zm臋czenia i by艂o mi zimno.

Rozgl膮daj膮c si臋 dooko艂a nie wierzy艂em teraz w艂asnym oczom, 偶e w nocy mog艂em dr偶e膰 tutaj z l臋ku; tak uspo­kajaj膮co, tak lekko sp艂ywa艂 teraz brzask na polan臋, na kapokowe drzewo! I jak偶e czyste jawi艂o si臋 niebo! Kto by da艂 temu wiar臋, 偶e jeszcze przed kilku godzinami ca艂a gromada lw贸w, kt贸r膮 sprowadzi艂 tu Konden Diara we w艂asnej postaci, buszowa艂a z rykiem w艣r贸d tych trzcin i wysokich traw, oddzielona od nas jedynie ogniskiem, wygasaj膮cym ju偶 o tej porannej godzinie? Nikt by w co艣 takiego nie uwierzy艂 鈥 ja r贸wnie偶 prze­sta艂bym wierzy膰 w艂asnym uszom i uzna艂, 偶e to wszystko nie by艂o niczym innym tylko koszmarnym snem, gdyby ten lub 贸w z moich koleg贸w nie popatrywa艂 co chwila po najwy偶szych k臋pach trawy wci膮偶 jeszcze podejrzli­wym okiem.

7 鈥 Czarn^ch艂opak 11

芦SN*

Naraz zdumia艂 mnie widok sp艂ywaj膮cych z kapoko­wego drzewa 鈥 czy mo偶e raczej p艂yn膮cych od jego wierzcho艂ka 鈥 d艂ugich bia艂ych nici, kt贸re zdawa艂y si臋 wskazywa膰 na niebie kierunek miasta. Co to za bia艂e nici? Nie mia艂em jednak czasu zastanawia膰 si臋, bo ju偶 starsi ustawiali nas do odmarszu z polany, a 偶e po wi臋k­szej cz臋艣ci zasypiali艣my na stoj膮co, sz艂o to im niesporo; nie obywa艂o si臋 bez wrzask贸w i poszturchiwa艅. Wresz­cie wyruszyli艣my w drog臋 powrotn膮 艣piewaj膮c nowo wyuczone pie艣ni. 艢piewali艣my bardziej dziarsko, ni偶 mo偶na by si臋 spodziewa膰 鈥 tak ko艅, gdy stajnia blisko, o偶ywia si臋 z nag艂a cho膰by i po najwi臋kszej fatydze.

Gdy tylko doszli艣my do pierwszych zabudowa艅, zno­wu mnie zdumia艂 widok takich samych d艂ugich bia艂ych nici: od samej g贸ry by艂y nimi obwieszone dachy wszystkich najwa偶niejszych chat.

Widzisz te bia艂e nici? 鈥 spyta艂em Kujategp.

Pewnie! Zawsze tak jest po nocy Konden Diary.

Kto je zawiesza?

Kujate wzruszy艂 ramionami.

One a偶 stamt膮d 鈥 powiedzia艂em wskazuj膮c na bardzo ju偶 od nas odleg艂e drzewo kapokowe.

Kto艣 pewnie wszed艂 na jego czub.

Kto by si臋 tam dosta艂? Na takie drzewo kapoko­we? Zastan贸w si臋!

Nie wiem.

Nikt by nie obj膮艂 jego pnia. A nawet gdyby obj膮艂, to my艣lisz, 偶e m贸g艂by si臋 wspi膮膰? Ile na jego korze kol­c贸w! Pleciesz! Zreszt膮, jak tam jest wysoko do pierw­szych ga艂臋zi!

A niby dlaczego ja mam wiedzie膰 lepiej od cie­bie? 鈥 zdziwi艂 si臋 Kujate.

Ja pierwszy raz podczas ceremonii, a ty...

Nie doko艅czy艂em zdania; dochodzili艣my do miejskie­go placu i zobaczy艂em ze zdumieniem, 偶e ocieniaj膮ce

ten plac drzewa kapokowe te偶 s膮 w takich samych bia­艂ych nitkach. Wszystkie co wa偶niejsze chaty, wszystkie co wy偶sze drzewa by艂y w ten spos贸b po艂膮czone ze sob膮, a olbrzym z polany, oznaczaj膮cy u艣wi臋cone miejsce, stanowi艂 dla nich i punkt wyj艣ciowy, i zborny.

To jask贸艂ki tak rozprowadzaj膮 te nici 鈥 powie­dzia艂 naraz Kujate.

Jask贸艂ki? Wariat! Jask贸艂ki nie lataj膮 w nocy!

Spyta艂em jeszcze jednego ze starszych ch艂opak贸w,

kt贸ry szed艂 obok nas.

To nasz w贸dz 鈥 powiedzia艂 鈥 nasz w贸dz tak to wszystko po艂膮czy艂. On si臋 przemienia noc膮 w jask贸艂k臋, lata od drzewa do drzewa, od chaty do chaty i pr臋dzej, ni偶by si臋 kto zd膮偶y艂 obejrze膰, wi膮偶e te bia艂e nici.

Lata od drzewa do drzewa? 鈥 zdumia艂em si臋. 鈥 Jak jask贸艂ka?

A tak! Jest jask贸艂k膮, najprawdziwsz膮 jask贸艂k膮, lata szybko jak ona. Wszyscy to wiedz膮!

I co, nie m贸wi艂em ci?! 鈥 triumfowa艂 Kujate.

Nie odezwa艂em si臋 ju偶 ani s艂owem: noc Konden Diary

to dziwna noc, to straszna i cudowna noc, kt贸ra jest po­nad wszelkie zrozumienie.

Podobnie jak ubieg艂ego wieczoru szli艣my od obej艣cia do obej艣cia, z tamtamami i b臋bnami na przedzie, tylko 偶e tym razem ch艂opcy po kolei od nas odstawali: wra­cali do swoich dom贸w. Gdy przechodzili艣my obok tych nielicznych obej艣膰, w kt贸rych zdarzy艂o si臋 wczoraj, 偶e kandydat do wtajemniczenia okaza艂 po sobie l臋k, 艣pie­wali艣my piosenk臋 pe艂n膮 drwiny.

Wraca艂em bardzo zm臋czony, ale i bardzo zadowolony z siebie: bra艂em udzia艂 w obrz臋dzie lw贸w! I je偶eli na­wet mi 艂ydki dygota艂y, kiedy Konden Diara szala艂 na polanie, to by艂a tylko moja sprawa: mog艂em j膮 zachowa膰 wy艂膮cznie dla siebie. Wkracza艂em wi臋c w obej艣cie z uczuciem dumy.

1

Zaczyna艂o si臋 艣wi臋to Ramadanu i akurat rodzice byli na podw贸rzu, bo wybierali si臋 ju偶 do meczetu.

Jeste艣! 鈥 zawo艂a艂a mama.

Jestem! 鈥 potwierdzi艂em dumnie.

呕eby dopiero o tej porze wraca膰 do domu! 鈥 po­wiedzia艂a przytulaj膮c mnie mocno. 鈥 Ju偶 dzie艅, a jeszcze nie zmru偶y艂e艣 oka!

Sko艅czy艂o si臋 dopiero o 艣wicie.

Wiem 鈥 powiedzia艂a. 鈥 M臋偶czy藕ni to zupe艂ni sza­le艅cy!

A lwy? 鈥 spyta艂 tato. 鈥 A Konden Diara?

S艂ysza艂em je: by艂y blisko, prawie tak blisko jak wy teraz, tyle 偶e ogie艅 mnie od nich oddziela艂!

Wariactwo! 鈥 powiedzia艂a mama. 鈥 Id藕 spa膰: oczy ci si臋 same zamykaj膮.

Zwr贸ci艂a si臋 do ojca:

W g艂owie mi si臋 nie mie艣ci: do czego to wszystko podobne?

Taki zwyczaj!

Nie lubi臋 tego zwyczaju. Dzieci powinny w nocy spa膰.

Ba艂e艣 si臋? 鈥 spyta艂 mnie tato.

Czy si臋 przyzna膰, 偶e si臋 ba艂em?

Jasne, 偶e si臋 ba艂! 鈥 powiedzia艂a mama. 鈥 Chy­ba sobie nie wyobra偶asz, 偶e m贸g艂by si臋 nie ba膰?

Tylko troch臋 si臋 ba艂 鈥 z艂agodzi艂 tato.

Id藕 spa膰! 鈥 .powt贸rzy艂a mi mama. 鈥 Jak si臋 teraz nie wy艣pisz, b臋dziesz senny przez ca艂e 艣wi臋ta.

Poszed艂em do chaty, 偶eby si臋 po艂o偶y膰. S艂ysza艂em jeszcze, jak mama spiera si臋 z tat膮: m贸wi艂a, 偶e nie ma nic g艂upszego ni偶 niepotrzebne ryzyko.

O wiele p贸藕niej dowiedzia艂em si臋 wszystkiego o Kon­den Diarze 鈥 i dowiedzia艂em zarazem, 偶e najmniejsze niebezpiecze艅stwo nie wchodzi艂o w gr臋; dowiedzia艂em si臋 jednak o tym dopiero wtedy, kiedy by艂o mi wolno

o tym wiedzie膰. Przed obrzezaniem 鈥 przed przest膮­pieniem progu tego drugiego 偶ycia, kt贸re staje si臋 na­szym prawdziwym 偶yciem 鈥 niczego nam si臋 nie wy­jawia, a nie spos贸b, 偶eby艣my mogli wywiedzie膰 si臋 sami.

Dopiero po pewnym czasie, kiedy ju偶 wielokrotnie brali艣my udzia艂 w obrz臋dzie lw贸w, zaczynali艣my do­my艣la膰 si臋 czego艣, ale bardzo mgli艣cie, ale zachowuj膮c w tajemnicy nasze domys艂y: dzielili艣my si臋 nimi tylko mi臋dzy sob膮, mi臋dzy ch艂opcami z takim samym do­艣wiadczeniem. Istota rzeczy pozostawa艂a jednak dla nas nieuchwytna a偶 po dzie艅 inicjacji, zapocz膮tkowuj膮cej okres naszego m臋skiego 偶ycia.

Nie, to nie lwy, nie prawdziwe lwy rycza艂y na pola­nie; to starsi od nas ch艂opcy, oni, po prostu oni... S艂u­偶y艂y im do tego ma艂e owalne, wypuk艂e po艣rodku i bar­dzo ostre po brzegach deszczu艂ki, kt贸re im bardziej s膮 wypuk艂e, tym ostrzejsze maj膮 brzegi; te deszczu艂ki maj膮 po jednej stronie otw贸r, przez kt贸ry przeci膮ga si臋 sznu­rek, 偶eby m贸c nimi kr臋ci膰 jak proc膮 鈥 z tym, 偶e ch艂op­cy, kt贸rzy nimi kr臋c膮, tak偶e si臋 przy tym kr臋c膮 wok贸艂 w艂asnej osi, aby wirowanie by艂o jeszcze szybsze, bo gdy deszczu艂ki przecinaj膮 powietrze z tak膮 szybko艣ci膮, wy­daj膮 wtedy d藕wi臋ki najzupe艂niej podobne do lwiego ry­ku; najmniejsze 鈥 to g艂os lwi膮tek, wi臋ksze 鈥 doros艂ych lw贸w.

Mo偶e to oczywi艣cie wyda膰 si臋 dziecinn膮 zabaw膮. Lecz nic a nic z dziecinnej zabawy nie ma w odczuciach ko­go艣 nie uprzedzonego: zamiera w nim serce! I gdyby nie l臋k, jeszcze gorszy l臋k przed b艂膮dzeniem w poje­dynk臋 po buszu, ci wszyscy ch艂opcy na pewno by si臋 rozpierzchli. Jak gdyby wi臋c przystani膮 umo偶liwiaj膮c膮 im pozostanie na miejscu jest pie艅 drzewa kapokowego i p艂on膮ce ognisko.

O ile jednak 艂atwo wyt艂umaczy膰 ryk Konden Diary, to ju偶 trudniejsza jest do wyt艂umaczenia obecno艣膰

owych d艂ugich bia艂ych nitek, kt贸re 艂膮cz膮 olbrzymie drzewo kapokowe na polanie z wielkimi drzewami i z chatami Kurussy. Nie znam ostatecznego wyja艣nie­nia: w owym czasie, kiedy ju偶 wreszcie m贸g艂bym je otrzyma膰 鈥 wraz z innymi starszymi ch艂opakami kie­ruj膮c obrz臋dem 鈥 przesta艂em mieszka膰 w Kurussie. Wiem tylko, 偶e te bia艂e nitki prz臋dzie si臋 z bawe艂ny i 偶e za pomoc膮 bambusowych tyk zamocowuje si臋 je na szczycie chat; nie wiem natomiast, w jaki spos贸b umieszcza si臋 je na wierzcho艂ku drzew kapokowych.

Nasze drzewa kapokowe to drzewa ogromne, a trudno by sobie wyobrazi膰 tyki d艂ugo艣ci dwudziestu metr贸w, bo gdyby nawet wzi膮膰 wi臋cej tyk i po艂膮czy膰 je wszystkie w jedn膮, to przecie偶 taka niepomiernie d艂uga tyka za bardzo by si臋 gi臋艂a. I nie potrafi臋 sobie wyobrazi膰, jakim sposobem mo偶na by wej艣膰 a偶 na wierzcho艂ek tych kol­czastych drzew. Istnieje wprawdzie rodzaj pomocnego w podobnych okoliczno艣ciach pasa, kt贸ry zak艂ada si臋 lu藕­no wok贸艂 pnia, a samemu wchodzi si臋 mi臋dzy pie艅 i pas, tak 偶e pas stanowi oparcie dla tu艂owia na wysoko艣ci bioder, podczas gdy stopy wspieraj膮 si臋 o pie艅, co w su­mie pozwala wspina膰 si臋 jak gdyby skokami 鈥 nie jest to jednak spos贸b daj膮cy si臋 zastosowa膰 wobec pni

o rozmiarach naszych olbrzymich drzew kapokowych.

Nie wiem, by膰 mo偶e proca, po prostu proca jest na­rz臋dziem s艂u偶膮cym przygotowywaniu owych niepoj臋­tych zjawisk. Dobrego procarza sta膰 na istne cuda. Mo­偶e wi臋c tego rodzaju cudowi nale偶y najzwyczajniej przypisa膰 niezrozumia艂膮 obecno艣膰 bia艂ych nitek na wierzcho艂ku drzew? Nie mog臋 jednak twierdzi膰 na pewno, 偶e w艂a艣nie tak si臋 to odbywa.

Wiem za to dobrze, 偶e starsi ch艂opcy, do kt贸rych na­le偶y rozwieszanie owych nitek, musz膮 bardzo uwa偶a膰, by ich poczyna艅 nie zdradzi艂y tyki. Nie mog膮 dopu艣ci膰 do tego w 偶adnym wypadku. Wystarczy艂oby przecie偶,

偶eby przez zapomnienie jedna z tyk pozosta艂a gdzie艣 na widoku, a ju偶 kobiety lub dzieci mog艂yby co艣 zacz膮膰 ko­jarzy膰 sobie i tak wpa艣膰 na trop tajemnicy. Dlatego te偶 najwa偶niejszym zadaniem po rozwieszeniu nitek jest jak naj艣pieszniejsze ukrycie tyk, podobnie zreszt膮 jak i deszczu艂ek s艂u偶膮cych do na艣ladowania ryku lwa. Zazwyczaj ukrywa si臋 je w s艂omie strzech lub w naj­bardziej niedost臋pnych miejscach buszu. Koniec ko艅­c贸w nic wi臋c nie zdradza przejaw贸w pot臋gi Konden Diary.

Ale doro艣li m臋偶czy藕ni, jak si臋 w tym wszystkim za­chowuj膮 doro艣li m臋偶czy藕ni?

C贸偶, ani nie puszcz膮 pary z ust; to, co wiedz膮, uwa­偶aj膮 za 艣cis艂膮 tajemnic臋. Nie tylko pozostawiaj膮 偶ony i dzieci w niepewno艣ci b膮d藕 w obawie, ale jeszcze ostrzegaj膮 i upominaj膮, 偶eby dobrze zamyka膰 drzwi chat.

Wiem, oczywi艣cie wiem, 偶e takie post臋powanie wyda si臋 dziwne, niemniej jest ono w pe艂ni uzasadnione. Ob­rz臋d lw贸w ma wprawdzie co艣 z zabawy, polega w znacznej mierze na mistyfikacji, ale jest r贸wnie偶 spraw膮 wa偶n膮: jest pr贸b膮, jest sposobem hartowania i jest obrz臋dem poprzedzaj膮cym inny, p贸藕niejszy obrz臋d, ju偶 jak najdalszy od dziecinady. Gdyby obrz臋d lw贸w nie by艂 otoczony tak膮 tajemnic膮, niew膮tpliwie wiele by straci艂 na znaczeniu. Wprawdzie nauki, kt贸re nast臋puj膮 po ryku lw贸w, ani troch臋 by si臋 nie zmieni艂y, lecz nic nie pozosta艂oby z pr贸by strachu, z tej udost臋pnionej ka偶demu okazji do zapanowania nad w艂asnym strachem, zapanowania nad sob膮 samym 鈥 i tak偶e nic by nie pozosta艂o z nieodzownego przygotowania do rytua艂u, kt贸ry stanowi o przej艣ciu z dzieci艅stwa w m臋sko艣膰, a kt贸rym jest obrzezanie. Lecz c贸偶 w艂a艣ciwie pozosta艂o z tego do dzi艣, kiedy o tym pisz臋? Tajemnica... Czy偶 istniej膮 jeszcze tajemnice?!

Tak 鈥 prze偶y艂em p贸藕niej pr贸b臋 ju偶 inaczej niepoko­j膮c膮 ni偶 tamta z Konden Diar膮, pr贸b臋 tym razem naprawd臋 niebezpieczn膮, w kt贸rej nie ma nic z zabawy: obrzezanie.

By艂em wtedy w. ostatniej klasie: mia艂em wi臋c ju偶 otrzyma膰 艣wiadectwo uko艅czenia szko艂y, znajdowa艂em si臋 nareszcie w艣r贸d du偶ych ch艂opak贸w, jakich do nie­dawna nie cierpieli艣my za wymuszanie od nas posi艂k贸w, wymuszanie pieni臋dzy i bicie, a oto z kolei sami przy­chodzili艣my na ich miejsce. Na szcz臋艣cie ju偶 nawet 艣la­du nie by艂o po dawnych zwyczajach, wskutek kt贸rych tyle wycierpieli艣my.

Jednak by膰 du偶ym to jeszcze nie wszystko; nale偶y by膰 nim w pe艂nym sensie tego s艂owa, a to znaczy: uro­dzi膰 si臋 do m臋skiego 偶ycia. Tymczasem wci膮偶 by艂em dzieciakiem, wci膮偶 uwa偶ano, 偶e jeszcze nie wyros艂em z dzieci艅stwa. W艣r贸d klasowych koleg贸w, w wi臋kszo艣ci ju偶 obrzezanych, uchodzi艂em jak najbardziej za dzie­ciaka. Przypuszczam, 偶e by艂em nieco m艂odszy od nich, a mo偶e te偶 moje ci膮g艂e pobyty w Tindikan wp艂yn臋艂y na op贸藕nienie mojej inicjacji. Tak czy inaczej, doszed艂em lat, kiedy i dla mnie nastawa艂a pora powt贸rnych uro­dzin: mia艂em porzuci膰 dzieci艅stwo i niewinno艣膰, sta膰 si臋 m臋偶czyzn膮.

Nie mog臋 powiedzie膰, 偶ebym nie obawia艂 si臋 tego; szczerze m贸wi膮c, przera偶a艂o mnie to niemniej ni偶 ka偶­

dego | ch艂opc贸w, razem z kt贸rymi mia艂em przej艣膰 przez t臋 pr贸b臋. Owszem, nie by艂 to obrz臋d nam obcy, przy­najmniej w swojej cz臋艣ci publicznej, bo ka偶dego roku patrzyli艣my, jak kandydaci do obrzezania ta艅cz膮 na rynku miasta; by艂a jednak r贸wnie偶 bardzo istotna cz臋艣膰 obrz臋du, cz臋艣膰 najwa偶niejsza, kt贸r膮 otacza tajemnica i o kt贸rej mieli艣my bardzo m臋tne poj臋cie. W gruncie rzeczy wiedzieli艣my tylko, na czym polega sam zabieg i 偶e jest to zabieg bolesny.

Mi臋dzy obrz臋dem publicznym i obrz臋dem sekretnym istnieje zupe艂na antynomia. Ten pierwszy jest po艣wi臋­cony rado艣ci 鈥 jest okazj膮 do 艣wi臋towania, jak najbar­dziej hucznego, trwaj膮cego wiele dni 艣wi臋towania, w kt贸rym bierze udzia艂 ca艂e miasto. Dzieje si臋 wtedy tak, jak gdyby ha艂asem i o偶ywieniem, zabawami i ta艅­cami chciano sprawi膰, aby艣my zapomnieli o l臋ku ocze­kiwania przed w艂a艣ciw膮 pr贸b膮. Jednak l臋k nie daje si臋 tak 艂atwo zag艂uszy膰: przeczuwana przez nas bolesno艣膰 rych艂ego zabiegu wci膮偶 ka偶e pami臋ta膰 o sobie, tym bar­dziej zreszt膮 偶e nie jest to 艣wi臋to podobne do innych 艣wi膮t. Wprawdzie po艣wi臋cone jest ono rado艣ci, niemniej cechuje je r贸wnie偶 powaga, jakiej inne 艣wi臋ta nie maj膮.

I nic te偶 bardziej naturalnego nad ow膮 powag臋, ponie­wa偶 wydarzenie zapowiadane tym 艣wi臋tem jest naj­wa偶niejsze w 偶yciu: jest w samej rzeczy pocz膮tkiem nowego 偶ycia. Wi臋c mimo tumultu i wielkiego o偶ywie­nia, mimo kaskady rytm贸w i tanecznego wirowania ka偶dy nawr贸t owej powagi to jakby g艂os, kt贸ry przy­pomina o czekaj膮cej nas pr贸bie, o istnieniu nieznanej nam twarzy sekretnego obrz臋du.

Lecz cho膰by nie wiem jak wielki by艂 nasz l臋k, cho膰by nie wiem jak zupe艂na by艂a nasza pewno艣膰, 偶e przyjdzie nam cierpie膰, nikt z nas ani {禄my艣la艂, 偶e lepiej by mo­偶e by艂o uchyli膰 si臋 od tej pr贸by 鈥 podobnie czy w jeszcze mniejszej mierze, jak nikt nie mia艂 za­

miaru uchyla膰 si臋 od pr贸by lw贸w. W ka偶dym razie do mnie podobne my艣li nie mia艂y przyst臋pu: chcia艂em si臋 urodzi膰, ponownie urodzi膰! Dobrze wiedzia艂em, 偶e si臋 nacierpi臋, ale chcia艂em by膰 m臋偶czyzn膮 i uwa偶a艂em, 偶e nie ma tak wielkiego b贸lu, kt贸rego by nie warto znie艣膰, aby zosta膰 m臋偶czyzn膮. Moi koledzy my艣leli nie inaczej: r贸wnie偶 byli gotowi op艂aci膰 to krwi膮. Przed nami inni p艂acili tak膮 sam膮 cen臋 鈥 i ci, kt贸rzy urodz膮 si臋 po nas, te偶 j膮 b臋d膮 p艂aci膰. Dlaczego wi臋c mieliby艣my si臋 uchy­la膰? Z-krwi wschodzi 偶ycie.

Przez ca艂y tydzie艅, przez ca艂ych siedem dni ta艅czy­艂em owego roku na rynku Kurussy taniec soli, kt贸ry jest ta艅cem poprzedzaj膮cym rytua艂 obrzezania. Ka偶dego po­po艂udnia moi towarzysze i ja szli艣my na plac ta艅c贸w, wszyscy w takich samych czepkach na g艂owie, ubrani w, bubu, ale d艂u偶sze od noszonych zazwyczaj, bo si臋ga­j膮ce 艂ydek i ponadto rozci臋te po bokach; czepki, a ra­czej czapeczki z pomponem spadaj膮cym na plecy, by艂y naszym pierwszym nakryciem g艂owy. Kobiety i dziew­cz臋ta wybiega艂y przed obej艣cia, a偶eby zobaczy膰 nas id膮cych na plac, a zaraz potem stroi艂y si臋 od艣wi臋tnie i rusza艂y czym pr臋dzej za nami. Chrapliwie rozbrzmie­wa艂 tamtam, a my ta艅czyli艣my na placu do ostatniego tchu. Z ka偶dym dniem tygodnia ta艅ce trwa艂y coraz d艂u­偶ej i z ka偶dym dniem coraz t艂umniej by艂o na placu.

Tak samo jak i moi towarzysze mia艂em na sobie bru­natne bubu, kt贸rego brunatno艣膰 wpada艂a w czerwie艅, tak 偶e plamy krwi by艂yby na nim ma艂o co widoczne.

Nasze bubu by艂y tkane specjalnie na t臋 ceremoni臋. Odpowiedzialni za ni膮 brali je, kiedy jeszcze by艂y bia艂e, i barwili kor膮 drzew, a nast臋pnie k艂adli w b艂otnist膮 wo­d臋 bajora w buszu, mocz膮c je w niej przez kilka tygod­ni; by膰 mo偶e by艂o to konieczne, aby nada膰 materia艂owi po偶膮dany odcie艅, a mo偶e te偶 wchodzi艂 tu w gr臋 jaki艣 nie znany mi, przepisany obrz膮dkiem zabieg. W taki

sam spos贸b barwiony by艂 r贸wnie偶 czepek, ale opr贸cz pomponu, bo pompon pozostawa艂 bia艂y.

Ta艅czyli艣my, jak m贸wi艂em, do utraty tchu, lecz nie tylko my: ta艅czy艂o ca艂e miasto! Ludzie przychodzili, 偶eby nas zobaczy膰, przychodzili t艂umnie, rzeczywi艣cie przychodzi艂a ca艂a Kurussa, bo pr贸ba, kt贸r膮 mieli艣my przej艣膰, by艂a bardzo wa偶na nie tylko dla nas 鈥 mia艂a niema艂e znaczenie dla wszystkich. Nikomu nie mog艂o by膰 oboj臋tne, 偶e te nasze drugie narodziny, kt贸re mia艂y si臋 sta膰 naszymi prawdziwymi narodzinami, przysporz膮 miastu nowych m臋偶czyzn. A poniewa偶 tak si臋 u nas dzieje, 偶e ma艂o kto potrafi si臋 oprze膰 wezwaniom tam- tam贸w w czas ta艅c贸w, wi臋c ludzie, kt贸rzy przychodzili, 偶eby popatrze膰, szybko przemieniali si臋 z widz贸w w tan­cerzy: brali w posiadanie plac, a chocia偶 nie mieszali si臋 z nasz膮 grup膮, to przecie偶 uczestniczyli i rywalizowali | nami w zapale, w tanecznym zapami臋taniu 鈥 wszys­cy, zar贸wno m臋偶czy藕ni jak kobiety i dziewcz臋ta, mimo 偶e kobiety i dziewcz臋ta ta艅czy艂y tu osobno.

Podczas gdy ta艅czy艂em, moje rozci臋te po bokach bubu, rozci臋te od g贸ry do do艂u, szeroko ods艂ania艂o wzo­rzyst膮 chustk臋, kt贸r膮 mia艂em wok贸艂 bioder. Oczywi艣cie wiedzia艂em o tym, ale ani my艣la艂em temu zapobiega膰 鈥 przeciwnie nawet: stara艂em si臋, 偶eby j膮 by艂o wida膰. Rzecz w tym, 偶e wszyscy mieli艣my wok贸艂 bioder takie chustki, mniej lub bardziej kolorowe, mniej lub bar­dziej ozdobne, a otrzymane na t臋 uroczysto艣膰 w prezen­cie od kole偶anek, kt贸re dla nas zdejmowa艂y je najcz臋艣­ciej prosto z g艂owy. Poniewa偶 owe chustki stanowi艂y jedyny osobisty akcent w naszych jednakowych ubio­rach, od kt贸rych wyra藕nie si臋 odcina艂y, nie tylko wi臋c musia艂y rzuca膰 si臋 ka偶demu w oczy, ale 艂atwo by艂o je rozpozna膰 po kolorze i po wzorach, tote偶 odbywa艂o si臋 w ten spos贸b swojego rodzaju publiczne manifestowa­nie tej czy innej przyja藕ni. Bodaj nie trzeba nawet do­

dawa膰, 偶e w gr臋 wchodzi艂y przy tym przyja藕nie jak naj­bardziej dziecinne, kt贸re mog艂y bez 艣ladu rozwia膰 si臋 ju偶 podczas samej ceremonii, ale te偶 mog艂y, jak niekie­dy bywa艂o, przerodzi膰 si臋 w co艣 trwalszego i mniej nie­winnego. Jasne w ka偶dym razie, 偶e im bardziej taka honorowa przyjaci贸艂ka wyr贸偶nia艂a si臋 urod膮, tym bar­dziej biodra ta艅cz膮cego ch艂opca nie ustawa艂y .w ruchu, 偶eby przeci臋te bubu ods艂ania艂o w. ca艂ej okaza艂o艣ci otrzy­man膮 od niej w podarunku chustk臋. Jednocze艣nie na­stawiali艣my ucha, 偶eby pos艂ysze膰, co m贸wi si臋 o nas,

o naszych wybrankach, o naszym powodzeniu, ale nie­wiele udawa艂o nam si臋 dos艂ysze膰: og艂uszaj膮co gra艂y in­strumenty, trwa艂 niebywa艂y ruch 鈥 g臋sta ci偶ba ludzi zalega艂a pobrze偶e placu.

Zdarza艂o si臋, 偶e przez t臋 ci偶b臋 przedziera艂 si臋 nagle jaki艣 m臋偶czyzna i kierowa艂 w nasz膮 stron臋. Na og贸艂 by艂 to ju偶 kto艣 w latach, cz臋sto kto艣 z notabl贸w, kogo 艂膮­czy艂y z rodzin膮 kt贸rego艣 z nas wi臋zy przyja藕ni lub ja­kie艣 zobowi膮zania. Dawa艂 wtedy znak, 偶e chce m贸wti膰; cich艂y na chwil臋 tamtamy, ustawa艂 na chwil臋 taniec. Podchodzili艣my do niego, a on zwraca艂 si臋 do kt贸rego艣 | naszej gromady.

S艂uchaj! 鈥 m贸wi艂. 鈥 Twoja rodzina 偶y艂a zawsze w przyja藕ni z moj膮; tw贸j dziadek jest przyjacielem mo­jego ojca, tw贸j ojciec jest moim przyjacielem, a ty jeste艣 przyjacielem mojego syna. Dzi艣 wobec wszyst­kich daj臋 temu 艣wiadectwo. Niech wszyscy wiedz膮, 偶e jeste艣my przyjaci贸艂mi i 偶e pozostaniemy przyjaci贸艂mi! A na znak tej trwa艂ej przyja藕ni i na znak mojej wdzi臋czno艣ci za wszystko dobre, co tw贸j dziadek i tw贸j ojciec wy艣wiadczyli mnie i moim, daj臋 ci jednego ba- woia w podarunku z okazji twojego obrzezania.

Oklaskiwali艣my go wszyscy, oklaskiwa艂 go ca艂y t艂um. e u | arszych m臋偶czyzn, w艣r贸d kt贸rych nie zabrak艂o ogo z naszych przyjaci贸艂, prawd臋 m贸wi膮c 鈥 czyni艂o

podobnie. Zapowiadali, czym nas obdarz膮. Ka偶dy ofia­rowywa艂 wed艂ug swoich mo偶liwo艣ci, a nawet nieco po­nad swoje mo偶liwo艣ci, bo tak偶e rywalizacja dawa艂a tu zna膰 o sobie. Je偶eli ju偶 nie baw贸艂 by艂 prezentem, to by艂 nim worek ry偶u albo prosa, albo kukurydzy.

Rzecz w tym, 偶e 艣wi臋to, bardzo wielkie 艣wi臋to obrze­zania nie obywa si臋 nigdy bez wielkiej uczty z udzia艂em wielu go艣ci 鈥 uczty naprawd臋 wielkiej, bo niezale偶nie od liczby go艣ci trwaj膮cej wiele dni pod rz膮d. Taka uczta to powa偶ny wydatek. Tote偶 ka偶dy z przyjaci贸艂 rodziny ch艂opca, dla kt贸rego /nadszed艂 czas obrzezania, uwa偶a za sw贸j punkt honoru ul偶y膰 jej w wydatkach. I tak w艂a艣nie dopomagaj膮. Zar贸wno rodzinom potrzebuj膮cym tego, jak i tym, kt贸re mog艂yby z powodzeniem obej艣膰 si臋 bez pomocy. W ka偶dym razie st膮d bierze si臋 u nas podczas 艣wi膮t obrzezania taka nag艂a obfito艣膰 wszelkich d贸br, taka mnogo艣膰 smakowitych potraw.

Czy cieszyli艣my si臋 z tej wielkiej obfito艣ci wszystkie­go? Owszem 鈥 z tym jednak, 偶e nasze my艣li kierowa艂y si臋 zarazem ku czemu innemu: czekaj膮ca nas pr贸ba nie zwyk艂a zaostrza膰 apetytu, jak o tym wiedzieli艣my. Tak, wiedzieli艣my, 偶e apetyt nie b臋dzie nam dopisywa艂, kie­dy nas zaprosz膮, ju偶 po obrz臋dzie obrzezania, do udzia艂u w uczcie. Wprawdzie by艂o nam o tym wiadomo nie z w艂asnego do艣wiadczenia (oby艣my mogli mie膰 ju偶 to do艣wiadczenie za sob膮!), ale przecie偶 wiedzieli艣my wy­starczaj膮co dobrze, 偶e nowo obrzezani maj膮 na og贸艂 nieszczeg贸lne miny.

Owe my艣li przypomina艂y nam brutalnie o naszych l臋kach; oklaskiwali艣my ofiarodawc臋, lecz one, my艣li, od razu zaczyna艂y ko艂owa膰 wok贸艂 czekaj膮cej nas pr贸by. M贸wi艂em ju偶, 偶e taki l臋k po艣r贸d powszechnego o偶ywie­nia mia艂 w sobie co艣 z paradoksu, skoro to my, w艂a艣nie my, nieustannie ta艅cz膮cy na placu, byli艣my o艣rodkiem owego o偶ywienia. Czy mo偶e wi臋c ta艅czyli艣my tylko dla­

tego, 偶eby zapomnie膰 o tym, czego艣my si臋 obawiali? Chyba tak. I rzeczywi艣cie chwilami zapominali艣my. Ale l臋k nie zapomina艂 odradza膰 si臋 raz po raz. Mia艂 zreszt膮 po temu wci膮偶 nowe okazje. I nasze matki do woli mo­g艂y sk艂ada膰 ofiary na nasz膮 intencj臋 鈥 bo sk艂ada艂y je przecie偶, ka偶da je sk艂ada艂a 鈥 jednak dla nas nie by艂o to niczym wi臋cej jak tylko po艂owiczn膮 pociech膮.

Od czasu do czasu kt贸ra艣 z matek 鈥 a je偶eli ju偶 nie matka, to kt贸ra艣 z bliskich krewnych 鈥 do艂膮cza艂a do ta艅cz膮cych i wtedy, w ta艅cu, potrz膮sa艂a god艂em na­szych powszednich zaj臋膰, jakimi s膮 w Gwinei prze­wa偶nie zaj臋cia rolnicze; chcia艂a w ten spos贸b za艣wiad­czy膰, 偶e ch艂opak, kt贸ry niebawem stanie si臋 m臋偶czyzn膮, oka偶e si臋 dobrym rolnikiem.

Zdarzy艂o si臋 wi臋c r贸wnie偶, 偶e zobaczy艂em, jak w艣r贸d nas, ta艅cz膮cych, pojawi艂a si臋 druga 偶ona mojego ojca z zeszytem i wiecznym pi贸rem w r臋ku. Musz臋 powie­dzie膰, 偶e wcale nie sprawi艂o mi to przyjemno艣ci, nie wp艂yn臋艂o ani troch臋 na moje lepsze samopoczucie 鈥 przeciwnie nawet: raczej mnie to speszy艂o, chocia偶 do­skonale rozumia艂em, 偶e moja druga matka post膮pi艂a zgodnie ze zwyczajem i w najlepszych intencjach, gdy偶 zeszyt i pi贸ro by艂y w jej poj臋ciu god艂em zaj臋膰 wy偶szej rangi ni偶 praca rolnika i rzemie艣lnika.

O ile偶 dyskretniej zachowywa艂a si臋 mama! Poprze­stawa艂a na obserwowaniu mnie z daleka, a nawet, jak zauwa偶y艂em, wola艂a ukrywa膰 si臋 w t艂umie. Jej niepo­k贸j by艂 przy tym nie mniejszy od mojego, na pewno nie mniejszy, chocia偶 robi艂a wszystko, aby nie okazy­wa膰 tego po sobie. W ka偶dym razie na placu panowa艂o najcz臋艣ciej tak wielkie o偶ywienie, tak bez reszty ogar­niaj膮ce wszystkich o偶ywienie, 偶e brzemi臋 naszego nie­pokoju d藕wigali艣my sami.

Czy trzeba jeszcze dodawa膰, 偶e jedli艣my byle pr臋dzej i 藕le? Jak偶eby mog艂o dzia膰 si臋 inaczej, skoro wszystko

by艂o podporz膮dkowane ta艅com i przygotowaniom do uroczysto艣ci! Wracali艣my wy偶臋ci z si艂; zasypiali艣my kamiennym snem. Z rana nie mogli艣my zwlec si臋 z 艂贸­偶ek: polegiwali艣my, dop贸ki si臋 da艂o, wstaj膮c nie wcze艣­niej ni偶 na kilka minut przed wezwaniem tamtamu. Kto by wi臋c my艣la艂 o jedzeniu! Prze艂ykali艣my tyle co nic, bo nie by艂o ju偶 czasu na posi艂ek: jak najszybciej nale­偶a艂o si臋 umy膰, wci膮gn膮膰 na siebie bubu, wdzia膰 czepek i biec czym pr臋dzej na plac. 呕eby ta艅czy膰! I to ta艅czy膰 z ka偶dym dniem d艂u偶ej; ta艅czyli艣my my, ta艅czyli teraz wszyscy, po po艂udniu i wieczorem, ju偶 przy 艣wietle po­chodni. W wigili臋 obrz臋du Kurussa ta艅czy艂a ca艂y dzie艅 i ca艂膮 noc.

Ten ostatni dzie艅 up艂ywa艂 nam jak gdyby w dziwnej gor膮czce. M臋偶czy藕ni kieruj膮cy inicjacj膮 ogolili nam naj­pierw g艂owy, a potem zgromadzili wszystkich w bar­dzo obszernej, stoj膮cej na uboczu chacie, kt贸ra mia艂a by膰 odt膮d naszym domem. Jej r贸wnie偶 obszerne pod­w贸rze by艂o otoczone trzcinow膮 plecionk膮 tak 艣cis艂膮, 偶e nikt nie zdo艂a艂by przez ni膮 dojrze膰 cokolwiek.

Nasze bubu i czepki le偶a艂y roz艂o偶one na ziemi, gdy艣­my si臋 ockn臋li w tej chacie. Bubu zmieni艂y si臋 prze:禄 noc o tyle, 偶e pozszywano je po bokach, zostawiaj膮c jedynie na wysoko艣ci bark贸w w膮skie otwory, aby艣my mogli przesun膮膰 przez nie r臋ce; poza tym okrywa艂y nam cia艂o bez reszty. Sw贸j wygl膮d zmieni艂y r贸wnie偶 czepki; przedstawia艂y si臋 teraz jako niezmiernie wy­sokie czepce, co zreszt膮 uzyskano w 艂atwy spos贸b, bo 偶eby je tak przeinaczy膰, wystarczy艂o napi膮膰 i umoco­wa膰 na lekkim rusztowaniu z pr臋t贸w ich materia艂 pod­wini臋ty dot膮d do wewn膮trz. Gdy艣my wdziali na siebie bubu, poczuli艣my si臋 w nich jak w futera艂ach. Wygl膮­dali艣my teraz na jeszcze szczuplejszych, ni偶 byli艣my. A gdy w dodatku na艂o偶yli艣my czepce, te jak偶e wysokie czepce, przez d艂u偶sz膮 chwil臋 przygl膮dali艣my si臋 sobie

nawzajem: w innych okoliczno艣ciach na pewno parskn臋­liby艣my 艣miechem; upodobnili艣my si臋 do bambus贸w 鈥 sama wysoko艣膰 rzuca艂a si臋 w. oczy, nic z grubo艣ci!

Przejd藕cie si臋 troch臋 po podw贸rzu 鈥 powiedzieli I nam m臋偶czy藕ni. 鈥 Musicie przywykn膮膰 do pozszywa- I nych bubu.

Mogli艣my chodzi膰, owszem, lecz pod warunkiem, 偶eby nie stawia膰 wi臋kszych krok贸w, gdy偶 na to nie po­zwala艂y szwy: materia艂 od razu si臋 napina艂, nogi by艂y jakby w ciasnej obr臋czy, jakby sp臋tane.

Wr贸cili艣my do chaty, porozsiadali艣my si臋 na matach, tak ju偶 pozostaj膮c tam pod opiek膮 m臋偶czyzn. Rozma­wiali艣my mi臋dzy sob膮 o tym i owym, w miar臋 mo偶­no艣ci ukrywali艣my nurtuj膮cy nas niepok贸j. Czy mo­gliby艣my jednak nie my艣le膰 o maj膮cej si臋 odby膰 na­st臋pnego dnia ceremonii? M贸wili艣my o tym i owym, ale przecie偶 niepok贸j wci膮偶 wyziera艂 zza naszych s艂贸w. Obecni w chacie m臋偶czy藕ni zdawali sobie spraw臋 z na­szego stanu; ilekro膰 zdradzali艣my si臋 z tym, co nas nurtuje, starali si臋 doda膰 nam otuchy, uspokoi膰; po­st臋powali wi臋c zupe艂nie inaczej, ni偶 podczas uroczy­sto艣ci lw贸w post臋powali starsi ch艂opcy, kt贸rzy prze- my艣liwali tylko nad tym, 偶eby nas bardziej nastraszy膰.

Nie macie si臋 czego ba膰 鈥 m贸wili nasi opieku- i nowie. 鈥 Wszyscy m臋偶czy藕ni przez to przeszli. Albo przydarzy艂o si臋 im co艣 z艂ego? I wam nic nie b臋dzie. & Teraz, kiedy macie si臋 sta膰 m臋偶czyznami, musicie po- |L| czyna膰 sobie, jak przystoi m臋偶czyznom: wyzb膮d藕cie si臋 i> strachu. M臋偶czyzna niczego si臋 nie boi.

Rzecz jednak w tym, 偶e wci膮偶 byli艣my鈥 dzie膰mi 鈥 mieli艣my by膰 nimi jeszcze ten ca艂y ostatni dzie艅 i t臋

(ca艂膮 ostatni膮 noc. Uwa偶ano przecie偶, jak ju偶 m贸wi艂em, 偶e wcale jeszcze nie wyro艣li艣my z dzieci艅stwa. I je偶eli a rzeczywi艣cie p贸藕no si臋 u nas z niego wyrasta, to z dru­giej strony i nasze nag艂e wej艣cie w wiek m臋ski musi

wyda膰 si臋 przedwczesne. Tymczasem wci膮偶 jeszcze by­li艣my dzie膰mi. Jutro... Nie, ju偶 lepiej my艣le膰 o czym艣 innym: o tym na przyk艂ad, 偶e ca艂e miasto jest teraz na placu, 偶e ca艂e miasto ta艅czy! A my? Chyba lada chwila i my do艂膮czymy do nich.

Jednak nie! Tym razem b臋dziemy ta艅czy膰 sami, tyl­ko my b臋dziemy ta艅czy膰, a inni b臋d膮 patrze膰, bo teraz ju偶 nie mo偶emy miesza膰 si臋 z nimi 鈥 teraz ju偶 nasze matki nie mog膮 nawet odezwa膰 si臋 do nas, a tym bar­dziej dotkn膮膰.

Jak w futera艂ach zamkni臋ci w swoich ciasnych bubu, u wysmukleni wysokimi czepcami, wyszli艣my z chaty.

Zaledwie znale藕li艣my si臋 na placu, t艂umnie podbiegli do nas m臋偶czy藕ni i ustawili si臋 podw贸jnym szpalerem, w kt贸rym posuwali艣my si臋 jeden za drugim. Z tego szpaleru wyst膮pi艂 ojciec Kujatego, nobliwy starzec z si­wymi w艂osami, i stan膮艂 na czele nas. To on, ojciec Ku­jatego, mia艂 nam pokaza膰, jak si臋 ta艅czy kob臋. Podob­nie jak soli r贸wnie偶 koba jest ta艅cem zastrze偶onym tylko dla tych, kt贸rzy dopiero maj膮 przej艣膰 przez obrz臋d obrzezania; ale kob臋 ta艅czy si臋 w sam膮 wigili臋 obrz臋du. Prawem starsze艅stwa i dzi臋ki swojej dobrej s艂awie jedynie ojciec Kujatego mia艂 przywilej intono­wa膰 za艣piew towarzysz膮cy kobie.

Szed艂em tu偶 za nim. Powiedzia艂 mi, 偶ebym po艂o偶y艂 d艂onie na jego barkach 鈥 i tak samo wszyscy po艂o偶yli d艂onie na barkach tych, kt贸rzy ich poprzedzali. A gdy ju偶 zespolili艣my si臋 w ten spos贸b ze sob膮, naraz umilk­艂y tamtamy. Ojciec Kujatego wyprostowa艂 si臋 wtedy na ca艂膮 swoj膮 wysoko艣膰, powi贸d艂 wzrokiem wok贸艂 sie­bie 鈥 a co艣 w艂adczego i majestatycznego by艂o w jego postawie 鈥 i niczym rozkaz zaintonowa艂 bardzo g艂o艣­no za艣piew koby:

Koba! Aye koba, lama!

Natychmiast zahucza艂y tamtamy i b臋bny, a my pod­j臋li艣my jego s艂owa:

Koba! Aye koba, lama!

Podobnie jak ojciec Kujatego szli艣my w mo偶liwie najszerszym rozkroku, na tyle szerokim, na ile nam pozwala艂y nasze bubu. I szli艣my oczywi艣cie krokiem powolnym. Powtarzaj膮c za艣piew obracali艣my g艂owy nie inaczej ni偶 ojciec Kujatego, to w lewo, to w prawo, a nasze czepce dziwnie wyd艂u偶a艂y ten ruch g艂ow膮.

Koba! Aye koba, lama!

Zacz臋li艣my obchodzi膰 plac dooko艂a. W miar臋 jak po­suwali艣my si臋 naprz贸d, m臋偶czy藕ni przesuwali si臋 ci膮gle do przodu, tak 偶eby艣my przez ca艂y czas przechodzili w ich szpalerze. Szli艣my, o czym ju偶 m贸wi艂em, powoli i w szerokim rozkroku; musia艂o to wi臋c troch臋 tak wy­gl膮da膰, jak gdyby艣my szli chodem kaczym.

Koba! Aye koba, lama!

Szpaler m臋偶czyzn, mi臋dzy kt贸rymi przechodzili艣my, by艂 g臋sty i zwarty. Stoj膮ce za nim kobiety nie mog艂y dojrze膰 nic opr贸cz naszych wysokich czepc贸w, a dzieci nie widzia艂y, ma si臋 rozumie膰, ani troch臋 wi臋cej, czyli akurat tyle, co i ja w poprzednich latach. Lecz w艂a艣nie

o to chodzi艂o: koba jest spraw膮 samych m臋偶czyzn. Ko­biety... Nie, koba to nie rzecz kobiet.

Koba! Aye koba, lama!

Powr贸cili艣my w ko艅cu na miejsce, od kt贸rego zacz臋­li艣my taniec. Wtedy ojciec Kujatego zatrzyma艂 si臋; umilk艂y tamtamy i b臋bny, a my wyruszyli艣my z powro­tem do naszej chaty. Skoro tylko znikn臋li艣my z placu, znowu zacz臋艂y si臋 tam ta艅ce i zapanowa艂a wrzawa.

Trzykrotnie chodzili艣my tak na plac, 偶eby odta艅czy膰 kob臋 鈥 i r贸wnie偶 trzykrotnie w ci膮gu nocy, ju偶 w 艣wietle pochodni. I za ka偶dym razem znajdowali艣my si臋 w ruchomym szpalerze m臋偶czyzn. Nie spali艣my, w og贸le nie spali艣my. Nikt zreszt膮 nie spa艂: ca艂e miasto

nawet nie zmru偶y艂o oka, wszyscy ta艅czyli przez ca艂膮 noc. Po raz ostatni wyszli艣my z chaty tu偶 przed 艣wi­tem.

Koba! Aye koba, lama!

Nasze wysokie czepce znowu wyznacza艂y rytm, na­sze bubu znowu napina艂y si臋 poi艂 naporem n贸g st膮pa­j膮cych w rozkroku; ju偶 ledwo trzymali艣my si臋 ze znu­偶enia, gor膮czkowo b艂yszcza艂y nam oczy i wzmaga艂 si臋 nasz l臋k. Gdyby nie podtrzymywa艂y nas tamtamy, gdy­by nie narzuca艂y nam swojego rytmu... Ale podtrzy­mywa艂y, ale zagarnia艂y tym rytmem! Pos艂uszni im, su­n臋li艣my naprz贸d, szli艣my z dziwnie pust膮 g艂ow膮, pust膮 wskutek zm臋czenia, lecz zarazem dziwnie pe艂n膮 tego wszystkiego, co by艂o naszym przeznaczeniem.

Koba! Aye koba, lama!

Gdy znowu okr膮偶yli艣my plac, poja艣nia艂 on ju偶 w brzasku nastaj膮cego dnia. Tym razem nie powr贸cili艣my do chaty; od razu wyruszyli艣my w busz, daleko, gdzie nic nie mia艂o zak艂贸ca膰 naszego spokoju. Usta艂o te偶 wte­dy 艣wi臋towanie na placu. Kilku m臋偶czyzn uda艂o si臋 za nami, podczas gdy wszyscy inni porozchodzili si臋 po domach, 偶eby u siebie czeka膰 i nas艂uchiwa膰 odg艂osu wystrza艂贸w, z kt贸rych ka偶dy mia艂 wszem wobec ob­wie艣ci膰 o narodzinach jeszcze jednego m臋偶czyzny, jesz­cze jednego Malink臋.

Dotarli艣my w buszu do miejsca w kszta艂cie rozleg艂e­go kr臋gu; by艂o ono jak najdok艂adniej oczyszczone z po­rastaj膮cych je przedtem traw, natomiast wok贸艂 niego trawy pleni艂y si臋 bujnie i bardzo wysoko, bo ponad wzrost doros艂ego cz艂owieka. Znajdowali艣my si臋 w miejscu najzupe艂niej odosobnionym. Ustawiono nas w jednym rz臋dzie, ale zarazet臋i tak, 偶e ka偶dy z nas znalaz艂 si臋 przed du偶ym kamieniem. Na drugim kra艅cu tej polany stan臋li m臋偶czy藕ni zwr贸ceni twarzami w. na­sz膮 stron臋. Rozebrali艣my si臋.

lis

Ba艂em si臋, okropnie si臋 ba艂em, ale ca艂膮 uwag臋 sku­pi艂em na tym, by nic nie okaza膰 po sobie 鈥 偶eby przy­padkiem ci wszyscy obserwuj膮cy nas m臋偶czy藕ni nie spostrzegli, 偶e si臋 boj臋. Moi towarzysze zachowywali si臋 niemniej dzielnie, bo te偶 nie do pomy艣lenia by艂oby zachowywa膰 si臋 inaczej: w艣r贸d stoj膮cych naprzeciw m臋偶czyzn znajdowa艂 si臋 by膰 mo偶e przysz艂y te艣膰 czy przysz艂y krewny kt贸rego艣 z nas, wi臋c tym bardziej nie nale偶a艂o traci膰 twarzy w takiej chwili!

Nagle zjawi艂 si臋 on: cz艂owiek, kt贸ry mia艂 dokona膰 obrzezania. Widzieli艣my go ju偶 poprzedniego dnia, ale tylko kr贸tko, kiedy zjawi艂 si臋 na placu po to, 偶eby od­ta艅czy膰 sw贸j taniec. I r贸wnie偶 tym razem widzia艂em go nie d艂u偶ej ni偶 przez chwil臋: zaledwie zda艂em sobie spraw臋 z jego obecno艣ci, ju偶 by艂 przy mnie.

Czy si臋 ba艂em?... W艂a艣ciwie powinienem wyrazi膰 to inaczej: czy ba艂em si臋 bardziej, czy m贸j strach sta艂 si臋 w owej chwili jeszcze wi臋kszy, skoro ba艂em si臋 przez ca艂y czas, odk膮d si臋 tam znale藕li艣my? Ot贸偶 nie star­czy艂o mi ju偶 czasu, 偶ebym zd膮偶y艂 si臋 ba膰: poczu艂em jakby oparzenie i na u艂amek sekundy zamkn膮艂em oczy. Chyba nie krzykn膮艂em. S膮dz臋, 偶e nie krzykn膮艂em 鈥 r贸wnie偶 na to, by krzycze膰, nie starczy艂o mi czasu! Gdy otworzy艂em oczy, by艂o po wszystkim, a cz艂owiek, kt贸­ry dopiero co mnie zoperowa艂, pochyla艂 si臋 ju偶 nad moim s膮siadem. W ci膮gu kilku sekund oko艂o tuzina dzieci, ba tyle by艂o nas w owym roku, przesz艂o tak z dzieci艅stwa w wiek m臋ski. Nawet nie potrafi臋 po­wiedzie膰, z jak膮 szybko艣ci膮 ten specjalista od obrze­zania wprowadzi艂 mnie w nowy okres 偶ycia.

Dopiero p贸藕niej dowiedzia艂em si臋, 偶e by艂 on z rodu Daman贸w, z rodu mojej mamy, i cieszy艂 si臋 jak naj­bardziej zas艂u偶on膮 s艂aw膮: podczas wielkich 艣wi膮t zda­rza艂a mu si臋 przeprowadzi膰 obrzezanie kilkuset dzieci w nieca艂膮 godzin臋. W艂a艣nie ta szybko艣膰 skracaj膮ca pe艂­

ne l臋ku oczekiwanie by艂a bardzo ceniona, tote偶 rodzi­ce, wszyscy rodzice, je偶eli tylko mogli, zwracali si臋 do niego; by艂 ich go艣ciem na jeden wiecz贸r, by艂 go艣ciem notabl贸w, po czym wraca艂 do siebie, gdy偶 mieszka艂 w jednej z okolicznych wsi.

Natychmiast po operacji odezwa艂y si臋 strzelby. Ich huk dotar艂 do naszych matek, do naszych rodzic贸w. Nam w tym czasie kazano usi膮艣膰 na kamieniach, kt贸re znajdowa艂y si臋 obok. R贸wnocze艣nie do Kurussy pop臋­dzili przez busz pos艂a艅cy ze szcz臋sn膮 nowin膮. Biegli nie zatrzymuj膮c si臋 w drodze i nie zwa偶aj膮c na to, 偶e twarze, piersi, ramiona op艂ywa艂y im potem; biegli tak, 偶e gdy wreszcie znale藕li si臋 w obej艣ciach rodzin nowo obrzezanych, z trudem chwytali oddech, z trudem do­bywali g艂osu.

Tw贸j syn 鈥 obwieszczali wreszcie matkom 鈥 okaza艂 si臋 naprawd臋 bardzo dzielny!

I rzeczywi艣cie wszyscy zas艂u偶yli艣my sobie na miano dzielnych, wszyscy potrafili艣my ukry膰 sw贸j strach. Lecz ju偶 w chwil臋 p贸藕niej mo偶na by chyba r贸偶nie m贸­wi膰 o tej naszej dzielno艣ci. Wylew krwi po zabiegu jest obfity, d艂ugo nie ustaje i taki widok budzi jak najgor­sze obawy. Patrzy艂em na sp艂ywaj膮c膮 krew: i serce we mnie martwia艂o. My艣la艂em: 鈥濩zy tak wykrwawi臋 a偶 do ostatniej kropli?鈥 B艂agalnym wzrokiem spogl膮da­艂em na uzdrowiciela.

Krew powinna 艣cieka膰 鈥 odpar艂 uzdrowiciel, kt贸ry nazywa si臋 u nas sema. 鈥 Gdyby nie 艣cieka艂a...

Nie doko艅czy艂 zdania i tylko obserwowa艂 przez chwi­l臋 okaleczenie. Gdy wreszcie stwierdzi艂, 偶e krew za­cz臋艂a nieco krzepn膮膰, udzieli艂 mi pierwszej pomocy

i zaraz zaj膮艂 si臋 innymi.

Koniec ko艅c贸w krew skrzep艂a; wtedy ubrano nas znowu w te same d艂ugie bubu, bo w艂a艣nie one, nie licz膮c kr贸ciutkiej koszulki, mia艂y nam s艂u偶y膰 za jedy­

n膮 odzie偶 przez ca艂e tygodnie rekonwalescencji. Jako艣 bardzo niepewnie trzymali艣my si臋 na nogach, wszyst­kim nam szumia艂o w g艂owach i zbiera艂o si臋 na wymio­ty. W艣r贸d m臋偶czyzn, kt贸rzy byli 艣wiadkami zabiegu, widzia艂em kilku bardzo przej臋tych naszym 偶a艂osnym stanem; widzia艂em, jak si臋 odwracali, 偶eby ukry膰 艂zy.

W tym czasie nasi rodzice przyjmowali pos艂a艅c贸w

i obdarzali ich podarkami; nastawa艂a tam pora rado艣ci, w艂a艣nie 艣wi膮tecznej rado艣ci, bo czy偶 nie nale偶a艂o si臋 cieszy膰 z pomy艣lnego zako艅czenia owej wielkiej pr贸by, czy偶 nie nale偶a艂o si臋 cieszy膰 i pomy艣lnego przebiegu naszych ponownych narodzin? Ju偶 przyjaciele i s膮sie- dzi schodzili si臋 t艂umnie w obej艣ciach nowo obrzeza­nych: na nasz膮 cze艣膰 zaczynali ta艅czy膰 fady-fady 鈥 taniec dzielno艣ci 鈥 偶eby zasi膮艣膰 nast臋pnie wok贸艂 p贸艂­misk贸w gargantuicznej uczty.

Oczywi艣cie ta uczta by艂a w niema艂ej mierze prze­znaczona dla nas, bohater贸w tego dnia. Po przygoto­wane na ni膮 potrawy zaraz zreszt膮 wyruszyli do mia­sta m臋偶czy藕ni, m艂odzi m臋偶czy藕ni, kt贸rzy dot膮d kiero­wali ca艂膮 ceremoni膮 i sprawowali nad nami opiek臋, a teraz znajdowali si臋 z kolei niejako na naszych us艂u­gach!.

Niestety, utracili艣my zbyt wiele krwi, napatrzyli艣my sie na zbyi wiele krwi, wci膮偶 nam si臋 wydawa艂o, 偶e czujemy jej md艂膮 wo艅 i coraz wstrz膮sa艂y nami dresz­cze. Ot臋pia艂ym wzrokiem patrzyli艣my wi臋c na smako­wite potrawy: nie n臋ci艂y nas: raczej odstr臋cza艂y. Nie­wiele, bardzo niewiele korzystali艣my z tej wspania艂ej, na nasza intencje przygotowanej obfito艣ci jedzenia; spogl膮dali艣my, wdychali艣my zapach potraw, brali艣my ieden czy drugi kes, po czym odwracali艣my g艂owy 鈥

i tak to si臋 odbywa艂o dzie艅 po dniu, przez okres naj­zupe艂niej wystarczaj膮cy, aby owa wspania艂a obfito艣膰

przemin臋艂a bez 艣ladu i aby znowu nasta艂 czas powszed­niego jad艂a.

W asy艣cie m艂odych m臋偶czyzn' i uzdrowiciela wyru­szyli艣my pod wiecz贸r w drog臋 powrotn膮 do miasta. Szli艣my bardzo ostro偶nie, 偶eby materia艂 naszych bubu nie ociera艂 si臋 o okaleczone cia艂o. Mimo ca艂ej naszej ostro偶no艣ci nieraz zdarza艂o si臋 jednak, 偶e nagle b贸l wykrzywia艂 nam twarze, 偶e nie mogli艣my powstrzy­ma膰 si臋 od j臋ku, 偶e przystawali艣my na chwil臋, podtrzy­mywani przez towarzysz膮cych nam m臋偶czyzn. Nie­bywale d艂ugo trwa艂a ta powrotna droga. Byli艣my u kre­su si艂, gdy dotarli艣my wreszcie do naszej chaty na ustroniu. Natychmiast po przyj艣ciu pok艂adli艣my si臋 na matach.

Czekali艣my na sen, jednak sen nie nadchodzi艂; go­r膮czka nie pozwala艂a nam zasn膮膰. 呕a艂osnym wzrokiem b艂膮dzili艣my po 艣cianach chaty. Byli艣my bliscy despe­racji na my艣l, 偶e mamy tu 偶y膰 przez ca艂y czas rekon­walescencji 鈥 przez tygodnie rekonwalescencji! 鈥 tyl­ko w towarzystwie opiekuj膮cych si臋 nami m臋偶czyzn

i uzdrowiciela. Oto my tak偶e stali艣my si臋 m臋偶czyzna­mi, tak, stali艣my si臋 wreszcie m臋偶czyznami, lecz za jak膮 cen臋! Dopiero nazajutrz, kiedy si臋 obudzili艣my ju偶 bez gor膮czki, 艣miali艣my si臋 z naszych pos臋pnych my艣li z poprzedniego dnia.

Nasze 偶ycie toczy艂o si臋 w tej chacie oczywi艣cie nie tak, jak przywykli艣my 偶y膰 pod rodzinnym dachem, ale nie by艂o to wcale 偶ycie niezno艣ne 鈥 mieli艣my i tutaj swoje rado艣ci, chocia偶 bardzo nas pilnowano i zapro­wadzono dosy膰 ostr膮 dyscyplin臋. Jednak nie chodzi艂o przy tym o dyscyplin臋 dla dyscypliny: s艂u偶y艂a ona do zapobie偶enia wszystkiemu, co mog艂oby 藕le wp艂ywa膰 na nasze ca艂kowite wyzdrowienie.

Byli艣my nadzorowani i dniem, i noc膮, a nawet do­k艂adniej w nocy ni偶 za dnia; nie mogli艣my si臋 k艂a艣膰

ani na boku, ani na brzuchu: do czasu zabli藕nienia si臋 okakcze艅 mieli艣my le偶e膰 wy艂膮cznie na wznak i w 偶ad­nym wypadku nie krzy偶owa膰 przy tym n贸g. Ma si臋 rozumie膰, 偶e nie byli艣my w stanie przestrzega膰 tego zakazu podczas snu, ale ilekro膰 pr贸bowali艣my zmieni膰 we 艣nie nakazan膮 pozycj臋, zaraz wdawali si臋 w to m臋偶­czy藕ni, kt贸rzy przebywali z nami: znowu uk艂adali nas jak trzeba, czyni膮c to mo偶liwie najdelikatniej, by nie zak艂贸ci膰 naszego wypoczynku. W艂a艣nie dlatego ka偶dej nocy dy偶urowali przy nas na zmian臋, tak 偶e wci膮偶 znajdowali艣my si臋 pod ich nadzorem.

S艂uszniej by zreszt膮 m贸wi膰 nie o nadzorze z ich stro­ny, lecz o opiece: byli raczej piel臋gniarzami. Gdy w ci膮gu dnia ju偶 za bardzo nam si臋 dawa艂a we znaki po­zycja le偶膮ca czy siedz膮ca, pomagali nam wsta膰, pod­trzymywali pieczo艂owicie, bo wprawdzie mogli艣my chodzi膰, ale niepewnie, krok za krokiem. To oni przy­nosili nam posi艂ki, oni przekazywali nowiny od nas

i nowiny dla nas. Ich s艂u偶ba na pewno nie by艂a odpo­czynkiem; nie tylko korzystali艣my z ich uczynno艣ci, ale chyba jej nadu偶ywali艣my; nie brali nam jednak tego za z艂e: niezmiennie uprzejmi, zawsze byli gotowi do pos艂ug.

Na tak wielk膮 wyrozumia艂o艣膰 nie mogli艣my liczy膰 natomiast ze strony uzdrowiciela. Opatrywa艂 nas z ca­艂ym oddaniem, to pewne, lecz cechowa艂a go surowo艣膰, wprawdzie pozbawiona szorstko艣ci, niemniej surowo艣膰. Bra艂 nam za z艂e, je偶eli jego zabiegi wywo艂ywa艂y jaki­kolwiek grymas na naszych twarzach.

Ju偶 nie jeste艣cie dzie膰mi 鈥 m贸wi艂a. 鈥 Umiejcie zacisn膮膰 z臋by!

Musieli艣my wi臋c zaciska膰 z臋by, 偶eby nie uchodzi膰 za niepoprawnych mazgaj贸w. Zaciskali艣my je tak dwa razy dziennie, rano i wieczorem, kiedy uzdrowiciel przemywa艂 nam okaleczenia. U偶ywa艂 do tego wody, w

kt贸rej macerowa艂y si臋 kawa艂ki kory pewnych drzew, a jednocze艣nie wypowiada艂 podczas owych przemywa艅 uzdrawiaj膮ce zakl臋cia. Jego zadaniem by艂o r贸wnie偶 udziela膰 nam nauk i wtajemnicze艅.

Po pierwszym tygodniu sp臋dzonym wy艂膮cznie w chlacie, gdzie tylko kilkakrotne odwiedziny ojca uroz­maica艂y mi monotoni臋 odosobnienia, mogli艣my ju偶 cho­dzi膰 na tyle swobodnie, 偶e pod opiek膮 uzdrowiciela udawali艣my si臋 na kr贸tkie spacery do buszu.

Jak d艂ugo jednak znajdowali艣my si臋 podczas takich spacer贸w w, pobli偶u miasta, tak d艂ugo poprzedzali nas opiekuj膮cy si臋 nami m臋偶czy藕ni. Szli przodem, gdy偶 ich zadaniem by艂o uprzedza膰 zawczasu ka偶d膮 napotkan膮 kobiet臋, 偶eby oddali艂a si臋 w por臋, 偶eby czym pr臋dzej zesz艂a nam z drogi. Bo nie wolno nam by艂o spotyka膰 kobiet, pod 偶adnym pozorem nie wolno nam by艂o wi­dzie膰 kobiet, nawet w艂asnych matek, a偶 do czasu ca艂­kowitego zabli藕nienia si臋 okalecze艅. Rzecz w tym, 偶e nic nie powinno zak艂贸ca膰 procesu zabli藕niania si臋 ran­ki, a nie s膮dz臋, by nale偶a艂o doszukiwa膰 si臋 w tym za­kazie jakich艣 g艂臋biej ukrytych powod贸w.

'Nauki, kt贸re otrzymywali艣my w buszu, z dala od wszelkich os贸b niepowo艂anych, nie zawiera艂y nic ta­jemniczego; nie by艂o w nich, wed艂ug mnie, ani krzty czego艣, czego inni nie mogliby s艂ysze膰. Sedno owych tradycyjnych nauk, kt贸re towarzysz膮 rytua艂owi przej­艣cia w wiek m臋ski, stanowi膮 zasady post臋powania w 偶y­ciu, post臋powania godnego m臋偶czyzny: mieli艣my by膰 prawi, mieli艣my rozwija膰 w sobie cechy przynosz膮ce m臋偶czy藕nie zaszczyt w ka偶dej sytuacji, mieli艣my wy­pe艂nia膰 obowi膮zki wobec Boga, rodzic贸w, notabl贸w, bli藕­nich. A przecie偶 by艂y to zarazem nauki, o kt贸rych ani s艂owem nie mogli艣my wspomnie膰 kobietom i nie wta­jemniczonym 鈥 mieli艣my zachowywa膰 je w tajemnicy tak samo jak wszelkie okoliczno艣ci rytua艂u obrzezania.

Tego wymaga艂 obyczaj. Zgodnie z nim i kobiety nie wspomina艂y ani s艂owem o swoim rytuale ablacji.

Na wypadek, gdyby kto艣 nie wtajemniczony usi艂o­wa艂 wywiedzie膰 si臋 czego艣 o udzielanych nam naukach

i podawa艂 si臋 w tym celu za wtajemniczonego, uczono nas r贸wnie偶, w jaki spos贸b mo偶emy zdemaskowa膰 oszu­sta. Najprostszy, lecz mimo to bardzo skomplikowany z owych sposob贸w, polega na u偶ywaniu zda艅 z gwiz­danymi refrenami. Takich zda艅 jest du偶o, wystarcza­j膮co du偶o, by oszust 鈥 nawet w wypadku, gdyby nie­mal cudem zdo艂a艂 opanowa膰 z nich dwa lub trzy 鈥 zdradzi艂 si臋 jednak przy czwartym, dziesi膮tym lub dwudziestym! Owych jak偶e d艂ugich i jak偶e pokr臋tnych refren贸w nie spos贸b powt贸rzy膰, je偶eli si臋 nie s艂ucha艂o ich wielokrotnie, je偶eli nie uczy艂o si臋 ich cierpliwie.

Rzeczywi艣cie trzeba wielkiej cierpliwo艣ci i dobrze wy膰wiczonej pami臋ci, 偶eby je opanowa膰. Sami mo­gli艣my przekona膰 si臋 o tym, bo gdy nasz uzdrowiciel dochodzi艂 do wniosku, 偶e zbyt opornie przyswajamy sobie jego nauki 鈥 a nie zawsze byli艣my dostatecznie uwa偶ni, to prawda! 鈥 wtedy energicznie przywo艂ywa艂 nas do porz膮dku, pos艂uguj膮c si臋 przy tym pomponem naszych czepc贸w: t艂uk艂 nas nim po plecach! Mog艂oby si臋 wi臋c wydawa膰, 偶e by艂o to delikatne upomnienie, ale tylko na poz贸r. Taki pompon, cho膰by nawet najpuszy- stszy i cho膰by najsuciej przybrany bawe艂n膮, zawsze ma w 艣rodku twarde j膮dro, kt贸re potrafi porz膮dnie da膰 si臋 we znaki!

W trzecim tygodniu pozwolono mi zobaczy膰 si臋 z mam膮. Gdy jeden z opiekun贸w przyszed艂 powiedzie膰, 偶e mama jest przed furt膮, zerwa艂em si臋, by do niej pobiec.

Oho, nie tak pr臋dko! 鈥 zaoponowa艂, chwytaj膮c mnie za r臋k臋. 鈥 Mo偶e by艣 na mnie zaczeka艂!

Dobrze, niech ci b臋dzie, tylko szybciej!

Trzy tygodnie! Dot膮d jeszcze nigdy nie rozstawa艂em si臋 z mam膮 na tak d艂ugo. Na wakacjach w Tindikan by艂em przewa偶nie nie d艂u偶ej ni偶 dziesi臋膰, pi臋tna艣cie dni, podczas gdy tym razem...

Idziesz czy nie? 鈥 pop臋dza艂em opiekuna, nie po­siadaj膮c si臋 z niecierpliwo艣ci.

Pos艂uchaj! 鈥 powiedzia艂. 鈥 Pos艂uchaj mnie naj­pierw! Zaraz zobaczysz matk臋, dosta艂e艣 na to pozwo­lenie, ale nie mo偶esz ani krokiem wychodzi膰 za furt臋, masz ca艂y czas by膰 wewn膮trz ogrodzenia!

Dobrze, nie wyjd臋, tylko ju偶 daj mi i艣膰!

Poniewa偶 trzyma艂 mnie za r臋k臋, chcia艂em mu j膮

wyrwa膰.

P贸jdziemy razem 鈥 powiedzia艂.

Nie pu艣ci艂 mnie: razem wyszli艣my z chaty. Furta ogrodzenia by艂a' uchylona. Siedzia艂o przy niej kilku m艂odych m臋偶czyzn; pokazali mi, 偶ebym si臋 zatrzyma艂 w艂a艣nie tam, nie wychodz膮c na zewn膮trz. Szybkim krokiem przeszed艂em tych kilka metr贸w, kt贸re jesz­cze dzieli艂y mnie od furty, i naraz zobaczy艂em mam臋! Sta艂a w kurzu drogi, o kilka krok贸w od ogrodzenia: ona r贸wnie偶 nie mog艂a podej艣膰 bli偶ej.

Mamo! 鈥 krzykn膮艂em. 鈥 Mamo!

I nagle co艣 艣cisn臋艂o mi gard艂o. Czy poczu艂em ten ucisk dlatego, 偶e ju偶 bli偶ej nie mog艂em podej艣膰, 偶e nie mog艂em si臋 przytuli膰 do mamy, czy te偶 dlatego, 偶e mie­li艣my za sob膮 tyle dni roz艂膮ki b膮d藕 偶e ta roz艂膮ka mia艂a potrwa膰 jeszcze wiele dni? Nie wiem. Wiem tylko tyle, 偶e potrafi艂em jedynie wo艂a膰 鈥瀖amo!鈥 i 偶e moja rado艣膰 na jej widok ust膮pi艂a raptownie dziwnemu przygn臋bie­niu. Czy ta moja odmiana wynika艂a z przeobra偶enia, jakie przeszed艂em? Kiedy opuszcza艂em mam臋, wci膮偶 jeszcze by艂em dzieckiem. A teraz... Czy rzeczywi艣cie sta艂em si臋 m臋偶czyzn膮? Czy by艂em ju偶 m臋偶czyzn膮? Tak, ju偶 by艂em m臋偶czyzn膮, sta艂em si臋 m臋偶czyzn膮! W艂a艣nie

to okre艣la艂o teraz dystans mi臋dzy mam膮 i mn膮: m臋偶­czyzna! By艂 to dystans, by艂a to odleg艂o艣膰 niesko艅cze­nie wi臋ksza ni偶 tych kilka metr贸w, kt贸re nas dzie­li艂y.

Mamo! 鈥 zawo艂a艂em ponownie.

Tym razem m贸j okrzyk by艂 taki w膮t艂y, jakbym si臋 u偶ala艂 nad samym sob膮.

Przecie偶 jestem 鈥 powiedzia艂a mama. 鈥 Widzisz, 偶e jestem. Przysz艂am ci臋 zobaczy膰.

Tak, mamo, przysz艂a艣!...

I moje przygn臋bienie zmieni艂o si臋 naraz w rado艣膰. Bo dlaczego mia艂bym odczuwa膰 jakie艣 zak艂opotanie? Mama przysz艂a! Przecie偶 to mama jest przede mn膮! W dw贸ch susach m贸g艂bym znale藕膰 si臋 przy niej, na pewno by艂bym ju偶 przy niej, gdyby nie ten absurdal­ny zakaz.

Tak si臋 ciesz臋, 偶e ci臋 widz臋! 鈥 doda艂a. U艣miechn臋艂a si臋. Od razu zrozumia艂em, dlaczego si臋

u艣miecha. By艂a dot膮d niespokojna, by艂a troch臋 niespo­kojna. Wprawdzie mia艂a ode mnie wiadomo艣ci, wpraw­dzie tato jej m贸wi艂, co ze mn膮, lecz mimo to wci膮偶 by艂a troch臋 niespokojna, czy aby na pewno s膮 to wiado­mo艣ci odpowiadaj膮ce prawdzie. Teraz mog艂a ju偶 sama os膮dzi膰. Teraz ju偶 sama widzia艂a po mojej minie, 偶e jestem na dobrej drodze do zupe艂nego wyzdrowienia 鈥

i rzeczywi艣cie ucieszy艂o j膮 to.

Tak si臋 ciesz臋 鈥 doda艂a jeszcze raz.

I ju偶 na tym poprzesta艂a. Wola艂a ograniczy膰 si臋 do tej odleg艂ej aluzji. O powrocie do zdrowia, a zw艂aszcza

o powrocie do zdrowia w takich szczeg贸lnych okolicz­no艣ciach, nigdy nie nale偶y m贸wi膰 wprost: by艂aby to du偶a nieostro偶no艣膰. Jeszcze by mog艂o to grozi膰 wyzwo­leniem si艂 wrogich wyzdrowieniu.

Przynios艂am ci orzeszk贸w kola.

Otworzy艂a koszyk, z kt贸rym przysz艂a, i pokaza艂a mi

orzeszki. Jeden z siedz膮cych przy furcie m臋偶czyzn pod­ni贸s艂 si臋, podszed艂 do niej po te orzeszki i poda艂 mi je.

Dzi臋kuj臋, mamo!

Teraz ju偶 sobie p贸jd臋 鈥 powiedzia艂a.

Pozdr贸w ode mnie tat臋, pozdr贸w wszystkich!

Na pewno pozdrowi臋.

Teraz to ju偶 b臋dzie nied艂ugo!

Tak, to ju偶 nied艂ugo 鈥 powt贸rzy艂a w odpowiedzi.

G艂os jej troch臋 zadr偶a艂. Zawr贸ci艂em natychmiast.

Nasze widzenie nie trwa艂o nawet dw贸ch minut, ale tylko na tyle mieli艣my pozwolenie 鈥 i przez ca艂y czas istnia艂a mi臋dzy nami ta odleg艂o艣膰, kt贸rej pod 偶adnym pozorem nie nale偶a艂o przekracza膰. Biedna mama! Na­wet nie przytuli艂a mnie do siebie. A przecie偶 jestem pewien, 偶e odchodzi艂a wyprostowana i bard偶o godna 鈥 jak zazwyczaj. Bo zawsze trzyma艂a si臋 prosto, co zresz­t膮 sprawia艂o, 偶e wygl膮da艂a na wy偶sz膮, ni偶 by艂a w isto­cie. Tak, umia艂a si臋 nosi膰 z godno艣ci膮, z naturaln膮 god­no艣ci膮. Mia艂em wra偶enie, 偶e widz臋, jak idzie drog膮, w tej swojej sukni, kt贸ra ju偶 samym uk艂adem fa艂d przydaje jej dostojno艣ci, jak idzie wyprostowana, ze starannie zaplecionymi i 艣ci膮gni臋tymi nad kark w艂o­sami. A przecie偶 bardzo musia艂y jej ci膮偶y膰 te d艂ugie trzy tygodnie!

Zanim wr贸ci艂em do chaty, pochodzi艂em troch臋 po podw贸rzu: by艂o mi smutno, znowu by艂o mi smutno. Czy mo偶e razem z dzieci艅stwem utraci艂em beztrosk臋? Przy艂膮czy艂em si臋 do koleg贸w, pocz臋stowa艂em wszyst­kich orzeszkami kola. Przyjemna goryczka 鈥 ta za­zwyczaj przyjemna i daj膮ca ustom tak膮 艣wie偶o艣膰 go­ryczka orzeszk贸w, gdy napi膰 si臋 potem wody 鈥 by艂a teraz dla mnie sam膮 gorycz膮.

Ojciec przychodzi艂 oczywi艣cie cz臋sto, bo m贸g艂 mnie odwiedza膰, ile razy zechcia艂, jednak niewiele m贸wi­li艣my sobie podczas tych odwiedzin: na prawdziw膮

mi臋dzy nami intymno艣膰 nie by艂o miejsca po艣r贸d gro­mady koleg贸w, i m艂odych m臋偶czyzn; m贸wili艣my to o tym, to owym, s艂owa kierowa艂y si臋 ku coraz innym sprawom, aby wreszcie utkn膮膰, jakby zagubione, i chy­ba koniec ko艅c贸w zapad艂oby milczenie, gdyby w kt贸­rej艣 chwili moi koledzy czy te偶 m臋偶czy藕ni nie podtrzy­mali rozmowy.

W czwartym tygodniu mieli艣my ju偶 wi臋cej swobody. Po wi臋kszej cz臋艣ci ranki zabli藕ni艂y si臋 b膮d藕 ich stan nie budzi艂 najmniejszych obaw, by cokolwiek mog艂o zak艂贸ci膰 proces gojenia si臋. Z ko艅cem tygodnia wydo- brzeli艣my ca艂kowicie. Opiekuj膮cy si臋 nami m臋偶czy藕ni sp艂aszczyli wtedy nasze czepce do poprzednich rozmia­r贸w i porozrywali szwy naszych bubu. Dostali艣my te­raz szerokie m臋skie spodnie; oczywi艣cie nie posiada­li艣my si臋 z niecierpliwo艣ci, 偶eby si臋 w nich pokaza膰. Dumni, nies艂ychanie dumni z tej nowej odzie偶y, wy­brali艣my si臋 na miasto. Szli艣my gromad膮, rozmawiaj膮c bardzo g艂o艣no, o wiele g艂o艣niej ni偶 trzeba, mimo 偶e

i bez tego zwracali艣my a偶 nadto uwag臋 wszystkich.

Mieli艣my wi臋cej swobody, lecz jeszcze pozostawa­li艣my razem. I w艂a艣nie tak, gromadnie, chodzili艣my w odwiedziny do rodzin ka偶dego z nas. Te nasze od­wiedziny stawa艂y si臋 wsz臋dzie 艣wi臋tem, po艂膮czonym z prawdziw膮 uczt膮, co jak najbardziej nam odpowia­da艂o, bo teraz, w pe艂ni rekonwalescencji 鈥 czy nawet ju偶 po rekonwalescencji, jak mi臋dzy innymi w moim wypadku 鈥 mieli艣my niebywa艂y apetyt.

Je偶eli zdarza艂o si臋, 偶e jaki艣 jeszcze nie obrzezany ch艂opak pr贸bowa艂 spwufali膰 si臋 z nasz膮 rozbrykan膮 gro­mad膮, chwytali艣my go i dla zabawy ok艂adali艣my pom­ponami. Jednak w dalszym ci膮gu obowi膮zywa艂 nas za­kaz zbli偶ania si臋 do dziewcz膮t i nikt nie o艣mieli艂by si臋 go naruszy膰: byli艣my przecie偶 uprzedzeni, wyra藕nie uprzedzeni, 偶e je偶eli nie b臋dziemy unika膰 blisko艣ci ko­

biet, mo偶emy si臋 narazi膰 na bezp艂odno艣膰. Gdy spoty­ka艂em Fant臋, dyskretnie dawa艂a mi znak z daleka, a ja odpowiada艂em jej podobnie, poprzestaj膮c niemal偶e na mrugni臋ciu. Czy wci膮偶 j膮 lubi艂em jak poprzednio? Nie umia艂bym na to odpowiedzie膰. Bo wprawdzie dopiero miesi膮c min膮艂 od dnia, kiedy z dzieci艅stwa weszli艣my w okres m臋ski, lecz przez ten miesi膮c tak zupe艂nie by­li艣my odgrodzeni od 艣wiata, tak bardzo zd膮偶yli艣my si臋 zmieni膰 i tak bardzo stali艣my si臋 oboj臋tni wobec tego, jacy byli艣my uprzednio, 偶e naprawd臋 nie wiedzia艂em... 鈥瀂 czasem lepiej si臋 w sobie rozeznam鈥 鈥 powtarza­艂em w duchu. Ale na czym mia艂oby polega膰 to lepsze rozeznanie? R贸wnie偶 i tego nie umia艂bym jasno okre­艣li膰.

Nadesz艂a wreszcie chwila, 偶e uzdrowiciel uzna艂 nas za ostatecznie wykurowanych 鈥 i zwr贸ci艂 rodzicom. Lecz jeszcze nie dla wszystkich oznacza艂o to powr贸t do domu. Dla mnie jednak tak: jako ucze艅 nie mog艂em ju偶, ze wzgl臋du na szko艂臋, bra膰 udzia艂u w w臋dr贸wkach do pobliskich miasteczek i wsi razem z reszt膮 podob­nych mi m臋偶czyzn. R贸wnie偶 z tego samego powodu nie mog艂em uczestniczy膰 w pracach na polu uzdrowiciela, mimo 偶e wed艂ug zwyczaju tak nale偶a艂o odp艂aci膰 mu si臋 za opiek臋 nad nami. Rodzice uczynili jednak wszystko co trzeba, by mnie uwolni膰 od tych powin­no艣ci.

Mog艂em wreszcie na dobre wr贸ci膰 do domu. W obej­艣ciu oczekiwa艂a na m贸j powr贸t cala rodzina. Rodzice u艣cisn臋li mnie serdecznie, zw艂aszcza mama 鈥 jak gdy­by ni膮 powodowa艂a ukryta ch臋膰 utwierdzenia si臋, 偶e nadal jestem jej synem i 偶e moje drugie narodziny w niczym nie pomniejszy艂y mojego synostwa. Ojciec obserwowa艂 mnie przez chwil臋, px> czym, jakby wbrew sobie, wskaza艂 na chat臋 stoj膮c膮 naprzeciw chaty ma­my i powiedzia艂:

Od dzisiaj, ch艂opcze, ta chata jest twoj膮 chat膮.

Tak 鈥 doda艂a mama 鈥 odt膮d spa艂 b臋dziesz tu­taj, ale, jak widzisz, jestem od ciebie na odleg艂o艣膰 g艂osu...

Otworzy艂em drzwi: na 艂贸偶ku le偶a艂a przygotowana dla mnie odzie偶. Podszed艂em; bra艂em do r臋ki sztuka po sztuce i odk艂ada艂em jak najstaranniej. To by艂a m臋ska odzie偶!

Tak, moja chata sta艂a naprzeciw chaty nale偶膮cej do mamy, znajdowa艂em si臋 w zasi臋gu g艂osu mamy, ale ubranie na 艂贸偶ku by艂o m臋skim ubraniem! By艂em m臋偶­czyzn膮!

Jeste艣 zadowolony z nowego ubrania? 鈥 spyta艂a mama.

Czy zadowolony? Tak, zadowolony: zrozumia艂e, samo przez si臋 zrozumia艂e, 偶e zadowolony! Dlaczego by mia­艂o by膰 inaczej? To przecie偶 pi臋kne ubranie, to przecie偶... Obejrza艂em si臋 na mam臋: u艣miecha艂a si臋 偶a艂o艣nie.

Mia艂em pi臋tna艣cie lat, gdy pojecha艂em do Konakri zdobywa膰 tam wykszta艂cenie techniczne w szkole nazywanej pod贸wczas imieniem Georges Poireta, a p贸藕­niej przemianowanej na Gimnazjum Techniczne.

Po raz drugi opuszcza艂em wtedy rodzic贸w. Za pierw­szym razem dosz艂o do tego zaraz, jak tylko otrzyma­艂em 艣wiadectwo uko艅czenia szko艂y podstawowej w Ku- russie: w roli t艂umacza wybra艂em si臋 z oficerem, kt贸ry przeprowadza艂 w naszym rejonie pomiary geodezyjne kieruj膮c si臋 w stron臋 Sudanu. Ale tym razem chodzi艂o

o wyjazd powa偶niejszej natury.

Mama przez ca艂y tydzie艅 gromadzi艂a zapasy. Kona­kri le偶y o jakie艣 sze艣膰set kilometr贸w od Kurussy, a wi臋c by艂a to dla mamy jakby ziemia nieznana, mo偶e nawet tak nieznana, 偶e tylko Bogu wiadomo, czy ludzie tam jedz膮 do syta. W艂a艣nie dlatego mama przygoto­wa艂a ca艂膮 g贸r臋 kuskusu, mi臋siwa, ryb, ignam贸w, ry偶u, patat贸w. Ju偶 na tydzie艅 wcze艣niej zacz臋艂a obchodzi膰 najbardziej szanowanych marabut贸w *, 偶eby zasi臋gn膮膰 ich opinii co do mojej przysz艂o艣ci i z艂o偶y膰 ofiary. Dla uczczenia pami臋ci swojego ojca z艂o偶y艂a ofiar臋 z byka i zwr贸ci艂a si臋 do duch贸w przodk贸w swojego rodu z b艂a-

galn膮 pro艣b膮 o opiek臋 nade mn膮, bym pomy艣lnie zdo­艂a艂 odby膰 ca艂膮 podr贸偶, kt贸ra w jej oczach by艂a troch臋 jakby podr贸偶膮 do dzikus贸w. Okoliczno艣膰, 偶e Konakri , jest stolic膮 Gwinei, jedynie podkre艣la艂a wed艂ug niej obco艣膰 tego miejsca, do kt贸rego si臋 udawa艂em.

Na dzie艅 przed moim odjazdem wielka uczta zgro­madzi艂a w naszym obej艣ciu marabut贸w i specjalist贸w od sporz膮dzania fetyszy, notabl贸w i przyjaci贸艂 domu 鈥 zreszt膮, prawd臋 m贸wi膮c, wszystkich, kt贸rzy mieli ocho­t臋 przyj艣膰 do nas, gdy偶 w prze艣wiadczeniu mamy nie tylko nie wypada艂o broni膰 komukolwiek wst臋pu, ale, przeciwnie, nale偶a艂o stara膰 si臋, by przedstawiciele wszystkich warstw wzi臋li udzia艂 w tej uczcie, gdy偶 w艂a艣nie to mia艂o zapewni膰 pe艂n膮 pomy艣lno艣膰 mojej wy­prawie. W takiej zreszt膮 intencji marabuci nakazali mamie ponie艣膰 owe koszta w wiktua艂ach. Zrozumia艂e wi臋c, 偶e ka偶dy, kto si臋 ju偶 nasyci艂, dawa艂 mi swoje b艂o­gos艂awie艅stwo.

Niech ci臋 szcz臋艣cie nigdy nie opuszcza! 鈥 m贸wi艂, 艣ciskaj膮c mi d艂o艅. 鈥 Oby艣 dobrze si臋 uczy艂! Niech ci臋 B贸g ma w swojej opiece!

Sami marabuci pos艂ugiwali si臋 d艂u偶szymi formu艂ka­mi. Zaczynali od wyrecytowania stosownych do oko­liczno艣ci werset贸w Koranu, a po owych inwokacjach wypowiadali imi臋 Allacha i udzielali mi b艂ogos艂awie艅­stwa.

Mia艂em smutn膮 noc. By艂em bardzo przej臋ty, by艂em troch臋 wyl臋kniony, a w ka偶dym razie budzi艂em si臋 wielokrotnie. I nagle wyda艂cT mi si臋, 偶e s艂ysz臋 p艂acz. Natychmiast pomy艣la艂em o mamie. Wsta艂em i pod­szed艂em do jej chaty: z t艂umionym 艂kaniem mama mio­ta艂a si臋 na pos艂aniu. Mo偶e powinienem do niej podej艣膰, spr贸bowa膰 j膮 pocieszy膰; nie mia艂em jednak pewno艣ci, jakby to przyj臋艂a: chyba nie by艂aby zadowolona, 偶e niespodziewanie nachodz臋 j膮 w p艂aczu; wycofa艂em si臋

I

ze 艣ci艣ni臋tym sercem. Czy musi tak by膰 w 偶yciu, 偶e wa偶ne przedsi臋wzi臋cia op艂aca si臋 艂zami?

Mama obudzi艂a mnie o 艣wicie i nie potrzebowa艂a powtarza膰 mi dwa razy, 偶e czas wstawa膰. Twarz, wi­dzia艂em, mia艂a 艣ci膮gni臋t膮, ale poza tym nie okazywa艂a niczego po sobie. I ja te偶 nic nie powiedzia艂em; zacho­wywa艂em si臋 tak, jakby jej pozorny spok贸j rzeczywi­艣cie pozwoli艂 mi nie zauwa偶y膰 jej b贸lu. Ca艂y m贸j ba­ga偶 by艂 ju偶 spakowany i le偶a艂 w chacie.

A co w tej butelce? 鈥 spyta艂em wskazuj膮c przy­troczon膮 do niego w dobrze widocznym miejscu bu­telk臋.

Tylko jej nie zbij! 鈥 powiedzia艂a mama.

B臋d臋 uwa偶a艂.

Pami臋taj! Ka偶dego rana masz z niej upi膰 jeden 艂yk, zanim p贸jdziesz do szko艂y.

To woda na inteligencj臋? 鈥 spyta艂em domy艣lnie.

Ot贸偶 to! I nie ma skuteczniejszej ni偶 ta tutaj: to woda z Kankan!

Ju偶 mia艂em okazj臋 pi膰 ow膮 wod臋: m贸j profesor da­wa艂 mi j膮 przed ko艅cowymi egzaminami w szkole. To woda o cudownym dzia艂aniu; ma wiele w艂a艣ciwo艣ci, ale przede wszystkim rozwija umys艂. Przygotowuje si臋 j膮 w niepowszedni spos贸b: marabuci wypisuj膮 na tablicz­kach modlitwy z Koranu, po czym zmywaj膮 napisany tekst i w艂a艣nie woda, ta woda, kt贸r膮 skrz臋tnie zbieraj膮 po zmyciu tekstu modlitwy, stanowi, wraz z dodatkiem miodu, najwa偶niejszy sk艂adnik eliksiru. Najdro偶szy i najskuteczniejszy z nich sporz膮dzany jest w Kankan, najbardziej muzu艂ma艅skim i 艣wi膮tobliwym z naszych miast. Opr贸cz tego eliksiru, w kt贸ry zaopatrzy艂a mnie mama, ju偶 poprzedniego dnia otrzyma艂em od taty wy­pe艂niony talizmanami ko藕li r贸g; mia艂em si臋 z nim ni­gdy nie rozstawa膰 dla ochrony przed z艂ymi duchami.

Teraz biegnij po偶egna膰 si臋 ze wszystkimi 鈥 po­wiedzia艂a mama.

Poszed艂em powiedzie膰 do widzenia wszystkim star­szym ludziom, wszystkim s膮siadom; by艂o mi ci臋偶ko na sercu. Zna艂em ich, od najwcze艣niejszych lat zna艂em tych m臋偶czyzn i te kobiety, zawsze ich tutaj widzia艂em, ale tak偶e widzia艂em, jak niejedni z nich schodzili z tego 艣wiata: odesz艂a ju偶 tak przecie偶 moja druga babcia, matka taty. Czy wi臋c jeszcze zobacz臋 tych, z kt贸rymi teraz si臋 偶egnam? To nag艂e uczucie niepewno艣ci spra­wi艂o, 偶e mia艂em wra偶enie, jakbym si臋 偶egna艂 ze swoj膮 w艂asn膮 przesz艂o艣ci膮. I czy troch臋 nie by艂o to tak rze­czywi艣cie? Czy nie pozostawia艂em tutaj du偶ej cz臋艣ci swojej przesz艂o艣ci?

Gdy wr贸ci艂em i zasta艂em mam臋 p艂acz膮c膮 nad moim baga偶em, sam te偶 zacz膮艂em p艂aka膰. Rzuci艂em si臋 jej w ramiona, obj膮艂em.

Mamo! 鈥 zawo艂a艂em.

S艂ysza艂em, jak szlocha, czu艂em, jak ci臋偶ko oddycha.

Nie p艂acz 鈥 m贸wi艂em 鈥 mamo, nie p艂acz!

Sam jednak r贸wnie偶 nie potrafi艂em powstrzyma膰 艂ez; wszystko wo艂a艂o we mnie, 偶e rozstanie na stacji b臋dzie ponad moje si艂y, 偶e nie zdo艂am si臋 rozsta膰. I mama najwidoczniej odczuwa艂a to podobnie, bo uzna艂a, 偶e lepiej po偶egna膰 si臋 ju偶 tutaj, w domu. U艣cisn膮艂em j膮 po raz ostatni i odszed艂em czym pr臋dzej, niemal bie­giem. Moimi baga偶ami zaj臋li si臋 terminatorzy, bracia, siostry.

Zaraz potem znalaz艂 si臋 przy mnie ojciec i jak daw­niej, kiedy jeszcze by艂em dzieckiem, wzi膮艂 mnie za r臋k臋. Zwolni艂em kroku: zupe艂nie opu艣ci艂a mnie odwa­ga. Zanosi艂em si臋 p艂aczem.

Tato!...

Tak...

To naprawd臋 mam jecha膰?

Jak偶eby inaczej? Wiesz, 偶e masz jecha膰.

Tak...

Znowu zacz膮艂em p艂aka膰.

Przesta艅, uspok贸j si臋. Przecie偶 ju偶 jeste艣 du偶y!

Lecz sama jego obecno艣膰, a nawet jego czu艂o艣膰, a na­wet 鈥 jeszcze bardziej 鈥 opieku艅czy u艣cisk jego c臋ki, wszystko to odbiera艂o mi do reszty odwag臋. I ojciec zda艂 sobie z tego spraw臋.

Ju偶 st膮d zawr贸c臋 鈥 powiedzia艂. 鈥 Po偶egnamy si臋 tutaj; nie ma co zalewa膰 si臋 艂zami na stacji, w obec­no艣ci twoich koleg贸w; zreszt膮 nie chc臋, 偶eby mama by艂a sama w takiej chwili: ona mocno prze偶ywa to roz­stanie. Ja te偶 je mocno prze偶ywam, prze偶ywamy je tak wszyscy, ale nie mo偶emy si臋 temu poddawa膰. B膮d藕 dzielny! W Konakri nie b臋dziesz sam, moi bracia zaj­m膮 si臋 tob膮. Tylko pami臋taj, b膮d藕 pilny! Ucz si臋, jak si臋 tutaj uczy艂e艣. To nas kosztuje wiele wyrzecze艅, 偶e­by艣 m贸g艂 si臋 tam uczy膰; nie powinny one p贸j艣膰 na mar­ne. S艂yszysz?

Tak.

Pomilcza艂 chwil臋.

Widzisz 鈥 zacz膮艂 鈥 ja nie mia艂em ojca czy raczej mia艂em go tak kr贸tko, 偶e potem nie by艂o komu o mnie dba膰: zosta艂em sierot膮 w dwunastym roku 偶ycia i o w艂asnych si艂ach musia艂em i艣膰 dalej. Nie by艂o mi 艂atwo! U wujk贸w, kt贸rzy mnie wzi臋li do siebie, by艂em bardziej, za niewolnika ni偶 za krewnego, chocia偶 nied艂u­go by艂em na ich utrzymaniu, bo prawie natychmiast oddali mnie do s艂u偶by u pewnego Syryjczyka. Wszyst­ko, co zdo艂a艂em zarobi膰, im oddawa艂em, lecz nawet i to nie mia艂o najmniejszego wp艂ywu na ich grubia艅sko艣膰

i zach艂anno艣膰. Mocno musia艂em si臋 przyk艂ada膰, du偶o pracowa膰, 偶eby doj艣膰 do tego, do czego doszed艂em. Ty teraz... Ale do艣膰 o tym... Umiej wykorzysta膰 szans臋!

Chcia艂bym z ciebie by膰 dumny. Nic wi臋cej mi nie trze­ba. Postarasz si臋?

Postaram si臋, tato.

No to i dobrze... Powiedzia艂em ci: b膮d藕 dzielny. Id藕 ju偶!...

Tato!

Przytuli艂 mnie do siebie; nigdy dot膮d jego u艣cisk nie by艂 taki mocny jak ter.az.

Id藕, ch艂opcze, id藕!

Pu艣ci艂 mnie nagle i szybko zawr贸ci艂; chyba nie chcia艂, bym zobaczy艂, 偶e p艂acze. Ruszy艂em w. stron臋 stacji. Naj­starsza z moich si贸str, moi bracia, co m艂odsi termina­torzy, a w艣r贸d nich oczywi艣cie Sidafa, szli ze mn膮, nie艣li baga偶e. W miar臋, jak ubywa艂o nam drogi, coraz wi臋cej sz艂o z nami przyjaci贸艂. R贸wnie偶 Fanta! Wygl膮da艂o to troch臋 tak, jakbym znowu szed艂 do szko艂y 鈥 znowu w艣r贸d koleg贸w do艂膮czaj膮cych po drodze! Chyba nawet nigdy przedtem nie szli艣my r贸wnie liczn膮 gromad膮. Zreszt膮: albo nie wybiera艂em si臋 teraz do szko艂y?

Fanta 鈥 powiedzia艂em 鈥 idziemy do szko艂y... Odpowiedzia艂a mi na to tylko bladym u艣miechem,

jedynie takie echo wzbudzi艂y moje s艂owa. Owszem, uda­wa艂em si臋 do szko艂y, lecz sam, tym razem sam! Nigdy dot膮d nie szli艣my r贸wnie wielk膮 gromad膮, a jednak nigdy nie by艂em bardziej samotny ni偶 teraz. By艂o mi niew膮tpliwie najci臋偶ej, ale wszyscy odczuwali to roz­stanie: zamienili艣my z sob膮 zaledwie kilka s艂贸w. Zna­le藕li艣my si臋 na peronie stacji, czekali艣my na poci膮g, na­dal prawie nie odzywaj膮c si臋, bo i c贸偶 ka偶de z nas mog艂oby powiedzie膰 innego ni偶 to, co czuli艣my wszyscy i co bez s艂贸w by艂o oczywiste.

R贸wnie偶 wielu griot贸w przysz艂o na m贸j odjazd. Led­wo znalaz艂em si臋 na peronie, od razu zarzucili mnie swoimi 艣piewnymi pochlebstwami: 鈥濲este艣 ju偶 m膮dry jako biali! Zaprawd臋 jeste艣 jako biali! Zasi膮dziesz

w Konakri po艣r贸d najs艂ynniejszych!鈥 Oczywi艣cie tyle przesady wp臋dza艂o mnie o wiele bardziej w zak艂opota­nie, ni偶 艂echta艂o moj膮 pr贸偶no艣膰. Bo niby c贸偶 ja umia­艂em? Niewiele, jeszcze bardzo niewiele. A to, co umia­艂em, umieli r贸wnie偶 otaczaj膮cy mnie koledzy. Jak偶e ch臋tnie powiedzia艂bym griotom, 偶eby przestali albo 偶e­by przynajmniej tak bardzo nie przesadzali w pochwa­艂ach! By艂oby to jednak wbrew zwyczajom, wi臋c zmil­cza艂em. Zreszt膮 te ich pochlebstwa nie by艂y mo偶e tak zupe艂nie bezsensowne: kaza艂y mi my艣le膰 o tym, ze b臋­d臋 musia艂 porz膮dnie zabra膰 si臋 do nauki. Wprawdzie zawsze uczy艂em si臋 pilnie, ale teraz czu艂em si臋 jak gdyby zmuszony spe艂ni膰 to, o czym 艣piewali grioci 鈥 tak, 偶ebym za swoim powrotem tutaj, za ka偶dym powrotem, nie wychodzi艂 w oczach ludzi na os艂a.

Te pochlebstwa mia艂y jeszcze jedn膮 dodatkow膮 w艂a艣ciwo艣膰: pozwoli艂y mi zapomnie膰 o smutku. Roz­艣mieszy艂y mnie, rzeczywi艣cie roz艣mieszy艂y mnie naj­pierw, a dopiero potem spowodowa艂y moje pomieszanie. Ich 艣mieszno艣膰 na pewno nie mog艂a uj艣膰 r贸wnie偶 uwagi moich koleg贸w, na pewno nie mog艂a, jednak nie oka­zywali tego po sobie; bodaj jeste艣my tak ju偶 przyzwy­czajeni do przesady griot贸w, 偶e nawet nie zwracamy na to uwagi. Natomiast Fanta... Fanta sprawia艂a wra­偶enie, 偶e bierze te wszystkie pochlebstwa za dobr膮 mo­net臋. S艂uchaj膮c ich, ani si臋 u艣miechn臋艂a i mia艂a oczy wniebowzi臋te! Droga Fanta... Jakbym chwyta艂 si臋 ostat­niej deski ratunku, spojrza艂em jeszcze ku siostrze, 偶eby u niej znale藕膰 potwierdzenie swoich odczu膰, bo naj­pewniej odczuwa艂a to samo. Siostra by艂a jednak zaj臋ta wy艂膮cznie moimi baga偶ami. Ju偶 mi zreszt膮 wielokrotnie powtarza艂a, 偶ebym uwa偶a艂 na nie, a i teraz, gdy nasze spojrzenia skrzy偶owa艂y si臋, nie omieszka艂a mi znowu

o tym przypomnie膰.

Nie b贸j si臋 鈥 odpowiedzia艂em. 鈥 B臋d臋 uwa偶a艂.

Pami臋tasz, ile ich masz?

Jasne!

To niech ci si臋 nic nie zapodzieje nie wiadomo gdzie. Pami臋taj, 偶e pierwszej nocy b臋dziesz w Mamu i 偶e na noc poci膮g tam staje.

Ju偶 nie jestem dzieckiem, 偶eby艣 mi musia艂a wszystko t艂umaczy膰.

Nie, nie jeste艣, ale nie wiesz, na jakich ludzi mo­偶esz si臋 natkn膮膰. Trzymaj baga偶e przy sobie i licz je od czasu do czasu: miej wszystko na oku.

Dobrze przyrzek艂em.

I nie dowierzaj pierwszym lepszym! S艂yszysz?

S艂ysz臋, s艂ysz臋!

Ale w艂a艣ciwie przesta艂em ju偶 s艂ucha膰, co m贸wi艂a, tak samo jak przesta艂em si臋 u艣miecha膰 na przesadne pochwa艂y griot贸w: zn贸w mnie nasz艂y bolesne my艣li

o rozstaniu! Akurat moi mali braciszkowie wsun臋li mi w d艂onie swoje 艂apki, czu艂em mi艂e ciep艂o tych drobnych 艂apek i my艣la艂em o tym, 偶e zaraz, jak tylko nadjedzie poci膮g, b臋d臋 musia艂 je pu艣ci膰, b臋d臋 musia艂 rozsta膰 si臋 z tym ciep艂em, z tym mi艂ym ciep艂em. My艣la艂em z l臋­kiem o przyje藕dzie poci膮gu, pragn膮艂em, 偶eby si臋 sp贸藕­ni艂; przecie偶 zdarzaj膮 si臋 sp贸藕nienia, wi臋c mo偶e sp贸藕ni si臋 i dzisiaj? Spojrza艂em na zegar: tak, poci膮g si臋 sp贸藕­nia, ma i dzisiaj op贸藕nienie!... Ale naraz wynurzy艂 si臋: ju偶 nadje偶d偶a艂, ju偶 musia艂em rozsta膰 si臋 z tymi r膮czy- nami, rozsta膰 si臋 z tym ciep艂em 鈥 tak samo jak rozsta膰 si臋 ze wszystkim!

W przedodjezdnym tumulcie nie widzia艂em nikogo innego, jak mi si臋 wydawa艂o, tylko moich braciszk贸w: to tu, to tam, byli r贸wnocze艣nie wsz臋dzie, jak gdyby nie wiedzieli, co z sob膮 pocz膮膰, a przecie偶 za ka偶dym razem przemykali si臋 do pierwszego rz臋du, szuka艂em ich tam wzrokiem, wypatrywa艂em ich nieznu偶enie. Czy偶bym a偶 tak ich kocha艂? Nie wiem. Przecie偶 bywa­

艂o nieraz, 偶e ani o nich dba艂em: gdy wychodzi艂em z ra­na do szko艂y, najm艂odsi jeszcze spali lub ich akurat k膮pano, a gdy wraca艂em do domu, znowu nie po艣wi臋­ca艂em im za wiele czasu. Ale teraz mia艂em oczy tylko dla nich. Czy by艂 to wp艂yw tego mi艂ego ciep艂a, kt贸re jeszcze zachowa艂o mi si臋 w d艂oniach i przypomina艂o zarazem, 偶e dopiero co ojciec r贸wnie偶 trzyma艂 mnie za r臋k臋? By膰 mo偶e; tak, mo偶e by艂 to dla mnie ostatek tego ciep艂a, kt贸re jest ciep艂em rodzinnego domu.

Ca艂y baga偶 podano mi przez okno; zwali艂em to wszystko na jedn膮 stert臋 wok贸艂 siebie. Wprawdzie z tym samym skutkiem co i do tej chwili, ale na pewno udziela艂a mi jeszcze ostatnich przestr贸g siostra i na pewno r贸wnie偶 mieli mi jeszcze wszyscy co艣 mi艂ego do powiedzenia przed samym odjazdem, niemniej ja podczas owej po偶egnalnej sceny, gdy poci膮g ju偶 rusza艂, gdy powiewa艂y chusteczki i wznosi艂y si臋 r臋ce, ja wte­dy niczego nie widzia艂em wyra藕niej jak to, 偶e wzd艂u偶 peronu, wzd艂u偶 ruszaj膮cego poci膮gu biegn膮 moi bra­ciszkowie i co艣 do mnie wo艂aj膮 na po偶egnanie. U ko艅ca peronu do艂膮czy艂y do nich jeszcze Fanta i siostra. Pa­trzy艂em, jak malcy wymachuj膮 berecikami, jak Fanta z siostr膮 powiewaj膮 chustkami 鈥 i nagle przesta艂em widzie膰, wszystkich straci艂em z oczu wcze艣niej, ni偶by powinno to nast膮pi膰 wskutek odleg艂o艣ci: 艂zy mi zm膮­ci艂y wzrok. Jak oczadzia艂y d艂ugo potem tkwi艂em w k膮­cie przedzia艂u, po艣r贸d sterty baga偶y, z tym ostatnim obrazem w. oczach: bracia, siostra, Fanta...

Oko艂o po艂udnia poci膮g dojecha艂 do Daboli. U艂o偶y艂em wreszcie baga偶e, policzy艂em wszystko i poma艂u zacz膮­艂em zwraca膰 uwag臋 na otoczenie, na rzeczy, ludzi. Us艂y­sza艂em, 偶e m贸wi si臋 tu w j臋zyku peul: Dabola to ju偶 pocz膮tek krainy Peul贸w. Wielka r贸wnina, na kt贸rej do­tychczas 偶y艂em 鈥 ta jak偶e bogata i zarazem biedna r贸wnina, niekiedy sk膮pa wskutek spiekoty, ale przecie偶

i przyjazna przez rodzimo艣膰 swojego pejza偶u 鈥 ust臋po­wa艂a miejsca pierwszym wzniesieniom Futy D偶alon.

Poci膮g ruszy艂 dalej w kierunku na Mamu i niebawem ukaza艂y si臋 g贸ry. Zagradza艂y horyzont, a poci膮g jecha艂 zdobywa膰 je; by艂 to jednak podb贸j bardzo powolny i beznadziejny, tak powolny i beznadziejny, 偶e niekiedy jechali艣my niewiele szybciej, ni偶by i艣膰 piechot膮. Ta nowa, zbyt nowa dla mnie i zbyt powik艂ana w swoim urze藕bieniu kraina bardziej mnie zbija艂a z tropu, ni偶 zachwyca艂a; nie dociera艂o do mnie jej pi臋kno.

Przyjecha艂em do Mamu na kr贸tko przed ko艅cem dnia. Poniewa偶 poci膮g wyrusza艂 st膮d dalej dopiero na­zajutrz, pasa偶erowie urz膮dzali si臋, jak mogli, nocowali w hotelu lub u przyjaci贸艂. Mnie udzieli艂 go艣ciny dawny terminator ojca, kt贸ry by艂 uprzedzony o moim przy- je藕dzie. Okaza艂 mi w s艂owach wielk膮 偶yczliwo艣膰, lecz mo偶e ju偶 zapomnia艂 o r贸偶nicy mi臋dzy tutejszym klimatem i klimatem Kurussy, bo ofiarowa艂 mi nocleg w ciemnej chacie na wzg贸rzu, gdzie mog艂em do woli 鈥 i o wiele dok艂adniej, ni偶bym sobie 偶yczy艂! 鈥 poznawa膰 nocne zimno i ostro艣膰 powierza Futy D偶alon. Nie, nie przypad艂y mi g贸ry do gustu!

Nazajutrz pojechali艣my dalej i z nag艂a co艣 si臋 we mnie odmieni艂o: nie wiem, czy to mo偶e dlatego, 偶e ten g贸rzysty krajobraz przesta艂 ju偶 by膰 dla mnie zaskocze­niem, w ka偶dym razie zmieni艂em o nim zdanie tak bar­dzo, 偶e od Mamu do Kindii ani na chwil臋 nie odst膮pi艂em od okna. Patrzy艂em. Tym razem patrzy艂em z zachwy­tem na przesuwaj膮ce si臋 szczyty i przepa艣cie, strumie­nie i wodospady, lesiste zbocza i g艂臋bokie doliny. Wsz臋­dzie jawi艂a si臋 woda: dawa艂a wszystkiemu 偶ycie. By艂 to cudowny widok, chocia偶 chwilami, kiedy poci膮g za bardzo si臋 zbli偶a艂 do przepa艣ci, robi艂o mi si臋 troch臋 straszno. I powietrze by艂o tak niebywale przejrzyste, 偶e ka偶d膮 rzecz widzia艂em w najdrobniejszych szczeg贸艂ach.

Rzeczywi艣cie szcz臋艣liwa to ziemia, a w ka偶dym razie wygl膮daj膮ca na szcz臋艣liw膮. Pas艂y si臋 tu niezliczone sta­da; wci膮偶 je mijali艣my, pozdrawiani przez pasterzy.

Na postoju w Kindii nie s艂ysza艂em ju偶 ani s艂owa w peul: ludzie m贸wili dialektem susu, kt贸rym m贸wi si臋 r贸wmie偶 w Konakri. Przys艂uchiwa艂em si臋 im przez chwil臋, ale ma艂o co potrafi艂em zrozumie膰.

Teraz poci膮g jecha艂 ju偶 w d贸艂, ku wybrze偶u: o ile przedtem, gdy wspina艂 si臋 pod g贸r臋, sapa艂 i dysza艂, to teraz, z g贸ry, gna艂 chy偶o naprz贸d. Tak偶e krajobraz si臋 odmieni艂, coraz bardziej si臋 r贸偶ni艂 od tamtego mi臋dzy Mamu i Kindi膮, inne te偶 ju偶 by艂y jego uroki: utraci艂 swoj膮 gro藕no艣膰, wydawa艂 si臋 jakby oswojony; rozleg艂e przestrzenie, z ich symetri膮 obszar贸w zieleni to bana­nowc贸w, to palm, monotonnie nast臋powa艂y po sobie. I upa艂 stawa艂 si臋 wi臋kszy, wzmaga艂 si臋 w miar臋, jak zbli偶ali艣my si臋 do r贸wniny i wybrze偶a 鈥 i w miar臋 wci膮偶 nasilaj膮cej si臋 wilgotno艣ci; oczywi艣cie przejrzy­sto艣膰 powietrza traci艂a na tym wyra藕nie.

Z nadej艣ciem wieczoru ukaza艂 si臋 rz臋si艣cie o艣wietlony p贸艂wysep Konakri. Wyda艂 mi si臋 z daleka jakby rzuco­nym na wod臋 kwiatem, kt贸ry jednak trzyma si臋 brze­gu swoj膮 艂odyg膮. Woda wok贸艂 niego l艣ni艂a 艂agodnie, l艣ni艂a niczym niebo, tylko 偶e niebo nie posiada a偶 tak intensywnej migotliwo艣ci. Kwiaf zacz膮艂 si臋 niebawem rozrasta膰, woda cofa艂a si臋, utrzymuj膮c si臋 jeszcze przez chwil臋 po obydwu stronach 艂odygi, po czym znik艂a. Po­ci膮g zbli偶a艂 si臋 teraz szybko. A gdy znale藕li艣my si臋 w 艣wiat艂ach p贸艂wyspu, jak w samym 艣rodku kwiatu, zatrzyma艂 si臋.

Ros艂y, wyr贸偶niaj膮cy si臋 t膮 swoj膮 ros艂o艣ci膮 m臋偶czyzna podszed艂 do mnie. Nigdy dot膮d go nie widzia艂em 鈥 a je偶eli nawet, to w tak wczesnym dzieci艅stwie, 偶e ju偶 zupe艂nie go nie pami臋ta艂em 鈥 poniewa偶 jednak patrzy艂

na mnie nie jak na kogo艣 obcego, odgad艂em, 偶e to brat taty.

Czy pan... czy wujek Mamadu? 鈥 spyta艂em.

A ty艣 m贸j bratanek Laye! Z miejsca ci臋 pozna艂em: zupe艂nie, jakbym zobaczy艂 twoj膮 mam臋, wykapany por­tret! Trudno by ci臋 nie pozna膰! Mama zdrowa?... A ojciec?... Np, narozmawiamy si臋 jeszcze, teraz ju偶 chod藕my: najpierw musisz co艣 zje艣膰, odpocz膮膰 sobie. W drog臋, kolacja ju偶 czeka i pok贸j te偶 masz przygoto­wany.

Tej nocy po raz pierwszy spa艂em w europejskim do­mu. Ale chyba dlatego, 偶e nigdy dot膮d nie spa艂em w ta­kich domach 鈥 czy jeszcze mo偶e z powodu wilgotnej duchoty w Konakri lub te偶 d艂ugiej dwudniowej podr贸­偶y poci膮giem 鈥 spa艂em 藕le. A przecie偶 w dostatnim domu wuja mo偶na by艂o czu膰 si臋 wy艣mienicie, tym bar­dziej 偶e m贸j pok贸j by艂 wystarczaj膮co du偶y, a 艂贸偶ko oka­za艂o si臋 takie mi臋kkie jak nigdzie u nas! I ponadto przyj臋to mnie w domu wuja z ca艂膮 serdeczno艣ci膮, przy­j臋to jak syna! A jednak 偶a艂owa艂em swojej Kurussy, 偶a­艂owa艂em swojej chaty! Wszystkie moje my艣li bieg艂y tam z powrotem, widzia艂em w my艣lach mam臋, tat臋, widzia艂em braci i siostry, widzia艂em przyjaci贸艂. By艂em ju偶 w Konakri, ale przecie偶 niezupe艂nie, bo wci膮偶 jeszcze ty艂em w Kurussie, chocia偶 tam, w Kurussie, ju偶 mnie nie by艂o. Znajdowa艂em si臋 i tu, i tam, by艂em jakby rozdarty. I mimo ca艂ej serdeczno艣ci, z jak膮 mnie przy­j臋to u wujostwa, czu艂em si臋 bardzo osamotniony.

I jak, dobrze ci si臋 spa艂o? 鈥 spyta艂 mnie wuj Mamadu, gdy zjawi艂em si臋 przed nim rano.

Dobrze 鈥 zapewni艂em.

No, chyba nie za dobrze 鈥 powiedzia艂. 鈥 Zbyt raptowna zmiana... Ale to rzecz przyzwyczajenia. Mo­偶e nast臋pnej nocy ju偶 odpoczniesz lepiej...

Na pewno.

No w艂a艣nie. A co dzi艣 masz zamiar robi膰?

Nie wiem. Chyba powinienem zg艂osi膰 si臋 w szkole?

P贸jdziemy tam obydwaj jutro. Dzisiaj id藕 sobie zwiedzi膰 miasto. Skorzystaj z ostatniego dnia wakacji. Masz ochot臋?

Tak, wujku.

Zwiedzi艂em miasto. Ogromnie r贸偶ni艂o si臋 od Kurussy. Ulice bieg艂y jak pod sznurek i przecina艂y si臋 pod k膮tem prostym. By艂y wysadzane po brzegach drzewami man- gowymi, kt贸re wydawa艂y si臋 tu b艂ogos艂awie艅stwem, bo upa艂 ledwo pozwala艂 oddycha膰, nie dlatego zreszt膮, 偶e­by w Konakri by艂o upalniej ni偶 w Kurussie, co to, to nie 鈥 chyba temperatura jest nawet wy偶sza w Ku­russie, ale tutaj upa艂 okaza艂 si臋 parny ponad wszelkie poj臋cie. Domy stoj膮ce w艣r贸d kwiat贸w i li艣ci wygl膮da艂y tak, jak gdyby zupe艂nie gin臋艂y w艣r贸d zieleni, jak gdy­by ton臋艂y w rozbuchanym odm臋cie zieleni. A potem zobaczy艂em morze!

Zobaczy艂em je nagle u wylotu kt贸rej艣 ulicy 鈥 i przez d艂ug膮 chwil臋 tam sta艂em patrz膮c na jego rozleg艂o艣膰, na fale p臋dz膮ce jedna za drug膮 i rozbijaj膮ce si臋 wreszcie

o czerwone ska艂y brzegu. W oddali wynurza艂y si臋, mi­mo otaczaj膮cych je opar贸w, bardzo zielone wyspy. Wydawa艂o mi si臋, 偶e mam przed sob膮 najniezwyklejsze zjawisko, jakie mo偶na ujrze膰. Jad膮c poci膮giem, noc膮, ma艂o co z niego widzia艂em; nie by艂em w stanie zda膰 sobie wtedy sprawy z niezmierzono艣ci morza, a tym bardziej z ruchu fal, z tej fascynacji, kt贸re morze na­rzuca owym ruchem fal. Teraz mia艂em to widowisko przed sob膮. I nie mog艂em od niego oderwa膰 oczu.

Jak ci si臋 spodoba艂o miasto? 鈥 spyta艂 wuj Ma- madu, gdy wr贸ci艂em do domu.

Pi臋kne!

Na pewno, tylko chyba w nim troch臋 za gor膮co,

s膮dz膮c po twoim ubraniu 鈥 powiedzia艂. 鈥 Ca艂y艣 mokry od potu! Id藕 si臋 przebierz. Tutaj b臋dziesz musia艂 prze­biera膰 si臋 kilka razy dziennie. Tylko si臋 po艣piesz: obiad ju偶 pewnie gotowy i twoje ciotki nie mog膮 si臋 docze­ka膰, 偶eby wreszcie poda膰 do sto艂u.

Wuj Mamadu zajmowa艂 ten dom ze swoimi dwiema 偶onami, Aw膮 i N鈥橤ady, oraz z m艂odszym bratem Seku. Obydwie one, nie inaczej ni偶 obydwaj moi wujkowie, mia艂y oddzielne pomieszczenia, kt贸re zajmowa艂y wraz ze swymi dzie膰mi.

Ciocie Awa i N鈥橤ady bardzo mnie polubi艂y ju偶 od tego pierwszego wieczoru; niebawem nie robi艂y zreszt膮 najmniejszej r贸偶nicy mi臋dzy w艂asnymi dzie膰mi i mn膮. Nikt nawet nie powiedzia艂 dzieciom, du偶o m艂odszym ode mnie, 偶e jestem tylko ich kuzynem: uzna艂y mnie za swojego starszego brata i tak si臋 te偶 do mnie odnosi艂y; jeszcze dzie艅 nie min膮艂, a ju偶 nie odst臋powa艂y mnie i sadowi艂y mi si臋 na kolanach. P贸藕niej, kiedy wesz艂o w zwyczaj, 偶e ka偶dy wolny dzie艅 sp臋dza艂em w domu wujka, nie omieszka艂y czatowa膰 na moje przyj艣cie: ledwo mnie dostrzeg艂y lub dos艂ysza艂y, by艂y przy mnie. A je偶eli zdarzy艂o si臋 kiedy, 偶e poch艂oni臋te zabaw膮 nie zjawia艂y si臋 od razu, ciocie strofowa艂y je: ,,To tak? Ca艂y tydzie艅 nie widzia艂y艣cie brata i jeszcze nie biegniecie, 偶eby go czym pr臋dzej przywita膰?鈥 Obydwie robi艂y rzeczywi艣cie wszystko, i to przez ca艂y czas mo­jego pobytu, by mi zast膮pi膰 mam臋. Swoj膮 wyrozumia­艂o艣膰 posuwa艂y tak daleko, 偶e nigdy mi nie wypomina艂y 偶adnej niezr臋czno艣ci, co mnie nawet niekiedy peszy艂o. By艂y dobre, z gruntu dobre, i mia艂y bardzo pogodne usposobienie. W kr贸tkim czasie zdo艂a艂em si臋 r贸wnie偶 przekona膰, 偶e trudno by o lepsz膮 harmoni臋 ni偶 harmo­nia panuj膮ca mi臋dzy nimi. Znalaz艂em si臋 w rodzinie, do kt贸rej jakakolwiek k艂贸tliwo艣膰 nie mia艂a dost臋pu. My艣l臋, 偶e to autorytet wuja Mamadu, jego nie ujawniany

autorytet, bo id膮cy w parze z wielkim taktem, by艂 fun­damentem tego spokoju i tej zgodno艣ci.

Wuj Mamadu, troch臋 m艂odszy od mojego ojca, ros艂y i silny, zawsze ubrany nienagannie, pe艂en opanowania i poczucia w艂asnej godno艣ci, by艂 cz艂owiekiem, kt贸rego osobowo艣膰 narzuca艂a si臋 z miejsca i nieodparcie. Uro­dzi艂 si臋 jak i jego brat, a m贸j ojciec, w Kurussie, lecz wcze艣nie j膮 opu艣ci艂; pocz膮tkowo tam chodzi艂 do szko艂y, ale p贸藕niej, nie inaczej ni偶 ja teraz, uczy艂 si臋 w Ko- nakri i sko艅czy艂 szko艂臋 nauczycielsk膮 w Gore. Bodaj jednak nied艂ugo by艂 nauczycielem: szybko poci膮gn膮艂 go handel. W czasie mojego pobytu w Konakri zajmo­wa艂 stanowisko starszego ksi臋gowego w pewnym przed­si臋biorstwie francuskim. Powoli poznawa艂em go coraz lepiej, a im lepiej go poznawa艂em, tym bardziej go lu­bi艂em i powa偶a艂em.

By艂 muzu艂maninem 鈥 m贸g艂bym powiedzie膰, 偶e tak samo jak my wszyscy by艂 muzu艂maninem, a jednak by艂 nim o wiele pe艂niej, ni偶 to bywa na og贸艂. W jego prze­strzeganiu Koranu nie spos贸b by si臋 dopatrzy膰 cho膰by najdrobniejszych uchybie艅. Nie palii, nie pi艂, by艂 w ka偶dym calu uczciwy. Ubiera艂 si臋 po europejsku tylko do pracy, w domu zaraz si臋 przebiera艂, wk艂ada艂 bubu, kt贸re zawsze musia艂o by膰 niepokalanej czysto艣ci, i odmawia艂 modlitwy. Po uko艅czeniu szk贸艂 zacz膮艂 si臋 uczy膰 arabskiego i mimo 偶e uczy艂 si臋 bez niczyjej po­mocy, tylko pos艂uguj膮c si臋 dwuj臋zycznymi ksi膮偶kami

i s艂ownikiem, tak dobrze pozna艂 ten j臋zyk, 偶e teraz m贸­wi艂 nim r贸wnie swobodnie jak francuskim. Nigdy jed­nak nie chwali艂 si臋 swoj膮 umiej臋tno艣ci膮, poniewa偶 przy­st膮pi艂 do nauki arabskiego jedynie z ch臋ci lepszego poznania religii, nie powoduj膮c si臋 niczym innym, jak tylko tym jednym jedynym pragnieniem, by m贸c czy­ta膰 Koran w oryginale. Bo Koran by艂 mu w 偶yciu dro­gowskazem. Nigdy nie widzia艂em, 偶eby wuj Mamadu

wpada艂 w gniew, 偶eby si臋 wadzi艂 ze swoimi 偶onami; zawsze by艂 spokojny, opanowany, niezwykle cierpliwy. Cieszy艂 si臋 wielkim powa偶aniem w Konakri; wystar­cza艂o, bym si臋 powo艂a艂 na pokrewie艅stwo z nim, .a za­raz jakby sp艂ywa艂a na mnie cz臋艣膰 estymy, jak膮 go ota­czano. Mia艂em go za 艣wi臋tego.

Najm艂odszy z braci mojego ojca, wujek Seku, r贸偶ni艂 si臋 od wujka Mamadu. Nie cechowa艂a go taka niez艂om- no艣膰. I by艂 mi w. pewien spos贸b bli偶szy. Podoba艂 mi si臋 w nim ten jaki艣 nadmiar, kt贸ry przejawia艂 si臋 w wiel­kiej obfito艣ci s艂贸w. Skoro wujek Seku zaczyna艂 m贸wi膰, m贸wi艂 nieznu偶enie. Ch臋tnie go s艂ucha艂em 鈥 wszyscy go ch臋tnie s艂uchali 鈥 bo jego s艂owa nigdy nie by艂y ani czcze, ani powierzchowne i m贸wi艂 urzekaj膮co. Owemu nadmiarowi towarzyszy艂y te偶 jednak zalety, kt贸re ce­chowa艂y jego starszego brata, Mamadu. Gdy pozna艂em wujka Seku, nie by艂 on jeszcze 偶onaty; dopiero si臋 za­r臋czy艂, a to mi臋dzy innymi r贸wnie偶 sprawi艂o, 偶e jako艣 bardziej si臋 zbli偶y艂em do niego. Wujek Seku by艂 urz臋d­nikiem kolei Konakri鈥擭iger. On r贸wnie偶 odnosi艂 si臋 do mnie jak najlepiej, tak 偶e przy niezbyt wielkiej r贸偶­nicy wieku mi臋dzy nami by艂 mi raczej starszym bratem ni偶 wujkiem.

Nazajutrz po moim przyje藕dzie, a wi臋c po ostatnim dniu wakacji, wuj Mamadu zaprowadzi艂 mnie do szko艂y.

Zabierz si臋 teraz porz膮dnie do pracy, a B贸g ci do­pomo偶e 鈥 powiedzia艂. 鈥 W niedziel臋, gdy do nas przyj­dziesz, opowiesz mi o swoich pierwszych wra偶eniach.

Na dziedzi艅cu, gdzie otrzyma艂em pierwsze informa­cje, i w sypialni, dok膮d poszed艂em zanie艣膰 swoj膮 garde­rob臋, napotka艂em uczni贸w, kt贸rzy jak i ja przybyli tu z G贸rnej Gwinei. Zapozna艂em si臋 z nimi i ju偶 nie czu­艂em si臋 osamotniony. Niebawem udali艣my si臋 do klasy. Wszyscy uczniowie, zar贸wno starsi jak i nowi, znale藕li艣­my si臋 razem w jednej wielkiej sali. Ju偶 nawet ostrzy­

艂em sobie z臋by, 偶e dzi臋ki temu b臋d臋 m贸g艂 w dw贸jnas贸b korzysta膰 ze szko艂y, 偶e zdo艂am wynie艣膰 jaki艣 po偶ytek r贸wnie偶 z lekcji dla starszych uczni贸w. Od razu rzuci艂o mi si臋 jednak w oczy, 偶e nie robiono tu prawie 偶adnej r贸偶nicy mi臋dzy dawnymi i nowymi uczniami. Odnio­s艂em wra偶enie, 偶e tym starszym od nas k艂adzie si臋 w g艂ow臋 po raz drugi czy nawet trzeci to samo co i w pierwszym roku nauki. 鈥瀂obaczymy, jak b臋dzie da­lej!鈥 鈥 pomy艣la艂em sobie, niemniej by艂em speszony: ten wst臋p zdawa艂 si臋 nie zapowiada膰 nic dobrego.

Na pocz膮tek dostali艣my bardzo 艂atwe dyktando. Gdy nauczyciel poprawi艂 je wszystkim, nie mog艂o mi si臋 w g艂owie pomie艣ci膰, 偶e a偶 tylu napisa艂o je z zupe艂nie nieprawdopodobn膮 ilo艣ci膮 b艂臋d贸w. A by艂o to, jak m贸wi臋, dyktando bardzo 艂atwe, bez jakichkolwiek pu艂apek, tak 偶e na czym艣 takim nie potkn膮艂by si臋 ani jeden z moich koleg贸w w Kurussie. Nast臋pnie dano nam zadanie ra­chunkowe: rozwi膮za艂o je tylko dw贸ch z nas czy mo偶e trzech. Poczu艂em si臋, jakbym dosta艂 pa艂k膮 po g艂owie:

i to ma si臋 nazywa膰 szko艂a o wy偶szym programie nau­czania?! Przecie偶 wygl膮da艂o to tak, jakbym cofn膮艂 si臋

o kilka lat wstecz i znalaz艂 w kt贸rej艣 z najm艂odszych klas szko艂y w Kurussie! I rzeczywi艣cie: min膮艂 ca艂y ty­dzie艅, a ja nic, ale to dos艂ownie nic nowego si臋 nie do­wiedzia艂em. W niedziel臋 zacz膮艂em bardzo si臋 na to uskar偶a膰 przed wujem Mamadu.

Niczego, naprawd臋 niczego si臋 tam nie ucz臋, wuj­ku! Wszystko, co nam zadaj膮, umiem od dawna. Po co mi chodzi膰 do takiej szko艂y?! Jak tak, to lepiej wr贸c臋 do Kurussy!

Nie 鈥 powiedzia艂 wujek 鈥 zaczekaj troch臋!

Na co jeszcze czeka膰? Ju偶 si臋 przekona艂em, 偶e po tej szkole nie mam czego si臋 spodziewa膰!

Powoli, nie b膮d藕 w gor膮cej wodzie k膮pany! Zaw­sze jeste艣 taki niecierpliwy? Je偶eli jest to nawet szko艂a

o niedostatecznie wysokim poziomie nauczania pod wzgl臋dem wykszta艂cenia og贸lnego, to jednak mo偶e ci da膰 przygotowanie zawodowe, jakiego by艣 nie znalaz艂 nig­dzie indziej. Jeszcze nie pracowa艂e艣 w warsztatach?

Pokaza艂em mu r臋ce: ca艂e pokancerowane, z obola艂ymi opuszkami palc贸w.

Kiedy, wujku, ja wcale nie chc臋 zosta膰 robotni­kiem 鈥 zaprotestowa艂em.

Dlaczego akurat robotnikiem?

Nie chc臋, 偶eby mn膮 pogardzali!

Wed艂ug tutejszej opinii istnia艂a olbrzymia r贸偶nica mi臋dzy uczniami naszej szko艂y i uczniami liceum imie­nia Kamila Guy. Nas uwa偶ano po prostu za przysz艂ych robotnik贸w; oczywi艣cie, nie za robotnik贸w niewykwa­lifikowanych, ale jednak takich, kt贸rzy mog膮 co naj­wy偶ej zosta膰 majstrami. W ka偶dym razie nie za uczni贸w, kt贸rzy p贸藕niej mogliby si臋 dosta膰, jak ci z li­ceum Kamila Guy, do szk贸艂 w Dakarze.

Pos艂uchaj uwa偶nie, co ci powiem 鈥 powiedzia艂 wujek. 鈥 Wszyscy uczniowie z Kurussy, jacy tylko tu­taj przyje偶d偶ali, odnosili si臋 z pogard膮 do szko艂y zawo­dowej; marzy艂a si臋 im kariera gryzipi贸rk贸w. Ty te偶 masz podobne ambicje? Marzysz o karierze, kt贸ra tyle ci da, 偶e zawsze b臋dzie was tuzin na dziesi臋膰 miejsc? Je偶eli taki cel widzisz przed sob膮, je偶eli tak ju偶 sobie

postanowi艂e艣, zmie艅 szko艂臋. Ale przemy艣l i zapami臋taj cho膰by tyle, 偶e gdybym mia艂 o dwadzie艣cia lat mniej

i gdybym m贸g艂 zacz膮膰 nauk臋 od nowa, ju偶 za nic bym nie poszed艂 do liceum pedagogicznego, na pewno! Wyu­czy艂bym si臋 dobrego fachu w szkole zawodowej: tak, dobrego fachu, i zaszed艂bym z tym daleko!

Je偶eli tak, to z powodzeniem mog艂em zosta膰 w ojcowskiej ku藕ni!

Owszem, z powodzeniem mog艂e艣 w niej zosta膰. Ale

powiedz mi, czy nie mia艂e艣 i czy nie masz ambicji zaj艣膰 dalej?

Jasne, 偶e jak najbardziej by艂o to moj膮 ambicj膮, jed­nak ani my艣la艂em d膮偶y膰 do jej urzeczywistnienia jako robotnik fizyczny. Co do tego zgadza艂em si臋 z og贸ln膮 opini膮, wed艂ug kt贸rej praca fizyczna to niby co艣 gor­szego i nie zas艂uguj膮cego na respekt.

A kto tu m贸wi o pracy robotnika fizycznego? 鈥 powiedzia艂 wujek. 鈥 Technik niekoniecznie musi by膰 robotnikiem fizycznym, a w ka偶dym razie nie tylko fi­zycznym: jest cz艂owiekiem, kt贸ry kieruje i kt贸ry w ra­zie potrzeby umie przy艂o偶y膰 r臋ki do roboty. Tymczasem dzieje si臋 tak, 偶e nie potrafi膮 tego ludzie zajmuj膮cy kierownicze stanowiska w przedsi臋biorstwach; nie znam ani jednego, kt贸ry by to potrafi艂. B臋dziesz mia艂 nad ni­mi w艂a艣nie t臋 wy偶szo艣膰. Wierz mi: zosta艅, gdzie jeste艣. Powiem ci zreszt膮 co艣, czego jeszcze nie wiesz: twoja szko艂a znajduje si臋 w obliczu reorganizacji. Ju偶 nieba­wem zajd膮 w niej wielkie zmiany. R贸wnie偶 wykszta艂­cenie og贸lne nie b臋dzie u was ani troch臋 gorsze ni偶 w liceum Kamila Guy.

Czy te argumenty wuja przekona艂y mnie ostatecznie? Chyba nie. Ale i wujek Seku, i nawet ciocie przy艂膮czyli swoje g艂osy do g艂osu wuja Mamadu, wi臋c uleg艂em.

Przez cztery dni w tygodniu pracowa艂em w szkolnych warsztatach, gdzie pod okiem nauczyciela pi艂owa艂em 偶elastwo lub heblowa艂em deski. By艂a to na poz贸r praca 艂atwa i wcale nienudna, a jednak okaza艂a si臋 trudniej­sza, ni偶by mog艂o si臋 wyda膰 na pierwsze wejrzenie: w ko艅cu zacz臋艂a mi si臋 nawet porz膮dnie dawa膰 we znaki pewnie dlatego, 偶e nie by艂em do niej wdro偶ony i 偶e wie­le godzin musia艂em tkwi膰 przy warsztacie na nogach. Nie wiem wskutek czego 鈥 mo偶e wskutek tego wysta­wania przy warsztacie czy te偶 podra偶nienia sk贸ry opi艂­kami metalu lub wi贸rami 鈥 w ka偶dym razie spuch艂y

mi stopy i zacz膮艂 formowa膰 si臋 wrz贸d. W Kurussie by­艂aby to chyba nieznaczna dolegliwo艣膰 czy nawet, jak my艣l臋, w og贸le by nie dosz艂o do czego艣 takiego, ale tu­taj, w tym nawilg艂ym upale, w tym klimacie, do kt贸­rego organizm nie zd膮偶y艂 si臋 jeszcze przystosowa膰, wrz贸d tak si臋 rozr贸s艂, 偶e musia艂em i艣膰 do szpitala.

Lepiej ju偶 nie m贸wi膰 o moim samopoczuciu w wyni­ku tego wszystkiego! Na dodatek bardziej ni偶 sparta艅­skie po偶ywienie w szpitalu, kt贸ry by艂 zreszt膮 okaza艂ym szpitalem, mog艂o tylko pogorszy膰 to samopoczucie. Ca艂e szcz臋艣cie, 偶e skoro tylko ciocie dowiedzia艂y si臋, co ze mn膮, natychmiast odmieni艂o si臋 wiele: dzie艅 w dzie艅 przynosi艂y mi posi艂ki, a i wujkowie przychodzili mnie odwiedza膰. Gdyby nie oni wszyscy, znalaz艂bym si臋 w ostatecznym opuszczeniu 鈥 sam jeden w tym mie艣­cie o wrogim mi klimacie, w mie艣cie obcym mi z ducha, gdzie prawie nic nie rozumia艂em z u偶ywanego tu dia­lektu, bo ludzie dooko艂a rozmawiali tylko w susu, a ja, jako Malink臋, zna艂em opr贸cz francuskiego jedynie ma­link臋.

Uwa偶a艂em poza tym, 偶e nie mo偶e by膰 nic g艂upszego ni偶 tak le偶e膰 i le偶e膰, i gapi膰 si臋 w sufit, i oddycha膰 tym lepkim powietrzem, i poci膰 si臋 bez ustanku zar贸wno za dnia, jak i moc膮. Lecz jeszcze gorzej znosi艂em to, 偶e nie chodz臋 do sziko艂y, 偶e jestem skazany na bezczynno艣膰 鈥

i ta atmosfera przymusowej bezczynno艣ci przyt艂acza艂a mnie. Bo czy wszystko nie sprowadza艂o si臋 do tego, 偶e bezu偶ytecznie, 偶e beznadziejnie traci艂em tu czas? Wrz贸d ani rusz nie chcia艂 si臋 goi膰! Wprawdzie nic mi nie by艂o gorzej, ale te偶 nic nie lepiej; wrz贸d sprawia艂 wra偶enie, 偶e mu ta sytuacja w pe艂ni odpowiada...

Powoli, bardzo powoli mija艂 rok szkolny; mia艂em uczucie, 偶e trwa i trwa 鈥 jak te deszcze, kt贸re tutaj ca艂ymi dniami, a niekiedy ca艂ymi tygodniami b臋bni膮 w blaszany dach 鈥 偶e trwa i trwa tak samo bez ko艅ca

jak moje dochodzenie do zdrowia. I nagle, jakby nie­wyt艂umaczalnym zrz膮dzeniem losu, wraz z ko艅cem ro­ku wydobrza艂em. Ju偶 by艂 zreszt膮 najwy偶szy czas po temu, bo naprawd臋 zaczyna艂em si臋 dusi膰! Wszystko go­towa艂o si臋 we mnie ze zniecierpliwienia!

Jecha艂em do Kurussy jak do ziemi obiecanej!

Gdy po wakacjach wr贸ci艂em w pa藕dzierniku do Ko- nakri, ju偶 zd膮偶y艂y dokona膰 si臋 w szkole przeobra­偶enia, o kt贸rych m贸wi艂 mi wujek. Zmieni艂o si臋 w niej^ nie do poznania. Zbudowano nowe sale, nasta艂 nowy dyrektor, przybyli profesorowie z Francji. Teraz by艂a to szko艂a, kt贸ra dawa艂a nie tylko solidne wykszta艂cenie zawodowe, ale r贸wnie偶 wystarczaj膮co pog艂臋bione wy­kszta艂cenie og贸lne. Ju偶 nie musia艂em zazdro艣ci膰 uczniom liceum Kamila Guy: uczy艂em si臋 w gruncie rzeczy tego samego co oni, a ponadto zdobywa艂em wykszta艂cenie zawodowe. Po starszych uczniach nie by艂o 艣ladu: wszy­scy co do jednego zostali zaanga偶owani przez kolej Ko- nakri-Niger. Tak wi臋c nauka wed艂ug nowego programu zaczyna艂a si臋 od nas. Nie myli艂 si臋 wuj Mamadu, nie wprowadzi艂 mnie w b艂膮d. Uczy艂em si臋 zawzi臋cie, uczy­艂em si臋 tak, 偶e z ko艅cem ka偶dego okresu moje nazwisko pojawia艂o si臋 na tablicy honorowej. Wuj Mamadu nie posiada艂 si臋 z rado艣ci.

W艂a艣nie owego roku, w gruncie rzeczy pierwszego dla mnie roku szkolnego w Konakri, bo poprzedni ma艂o co si臋 liczy艂, zacz臋艂a si臋 moja przyja藕艅 z Mari膮.

Gdy my艣l臋 o tej przyja藕ni 鈥 a cz臋sto o niej my艣l臋, cz臋sto o niej marz臋, ci膮gle o niej marz臋! 鈥 wydaje mi si臋, 偶e nie istnia艂o w贸wczas nic, co bym bardziej ceni艂, co by mi bardziej rozgrzewa艂o serce w latach pobytu na

obczy藕nie. Wcale zreszt膮 nie dlatego tak si臋 dzia艂o, by mi brak by艂o serdecznej atmosfery, na pewno nie: cio­cie, wujkowie odnosili si臋 do mnie z jak najwi臋ksz膮 serdeczno艣ci膮. By艂em jednak w wieku, kiedy serce od­czuwa niedosyt, p贸ki nie zdarzy mu si臋 odkry膰, 偶e oto istnieje kto艣, ku komu mo偶e si臋 zwr贸ci膰 z niepoj臋t膮 czu艂o艣ci膮, i jest to oczywi艣cie odkrycie wolne od wszel­kich nakaz贸w pr贸cz tego jednego, jak najbardziej w艂asnego, a przemo偶nego i kategoryczniejszego ni偶 wszelkie inne. Czy jednak w mniejszym lub wi臋kszym stopniu cz艂owiek nie jest w tym wieku zawsze? Czy偶 nie dzieje si臋 tak, 偶e w mniejszym lub wi臋kszym stop­niu zawsze odczuwa nap贸r owych pragnie艅? Bo czy na­prawd臋 serce jest kiedykolwiek spokojniejsze?...

Maria by艂a uczennic膮 szko艂y dla dziewcz膮t. Jej oj­ciec 鈥 zanim jeszcze zacz膮艂 studiowa膰 medycyn臋 i za­nim osiedli艂 si臋 w Bela 鈥 uczy艂 si臋 razem z wujem Ma- madu i obydwaj tak bardzo zaprzyja藕nili si臋 z sob膮 od tamtej pory, 偶e teraz Maria sp臋dza艂a wszystkie niedziele w domu wujostwa, znajduj膮c tu, jak i ja, ciep艂o domo­wego ogniska. By艂a Mulatk膮 o bardzo jasnym, prawie bia艂ym kolorze sk贸ry. By艂a pi臋kna, na pewno najpi臋k­niejsza ze wszystkich dziewcz膮t w swojej szkole; dla mnie by艂a pi臋kna jak z bajki! I mi艂a, i pe艂na wdzi臋ku,

i zawsze pogodna! Mia艂a wyj膮tkowo d艂ugie w艂osy, miu- 艂a warkocze, kt贸re si臋ga艂y do pasa.

Zjawia艂a si臋 w niedziel臋 u wujostwa bardzo wcze艣nie, zazwyczaj wcze艣niej ode mnie, gdy偶 ja lubi艂em po艂azi- kowa膰 sobie najpierw po ulicach. Zaraz po przyj艣ciu ob­chodzi艂a ca艂y dom i wita艂a si臋 z ka偶dym, by nast臋pnie ju偶 na dobre rozgo艣ci膰 si臋, najcz臋艣ciej u cioci Awy, gdzie zostawia艂a teczk臋, przebiera艂a si臋 z europejskiej sukienki w gwinejsk膮 tunik臋, kt贸ra zapewnia wi臋ksz膮 swobod臋 ruch贸w, i pomaga艂a w gospodarstwie.'Obydwie ciotki bardzo j膮 lubi艂y, mia艂y do niej taki sam stosunek

jak do mnie, ale r贸wnie偶 lubi艂y przekomarza膰 si臋 z ni膮.

I to na m贸j temat.

C贸偶 to 鈥 m贸wi艂y 鈥 gdzie艣 znowu podzia艂a m臋偶a?

Jeszcze nie zd膮偶y艂am wyj艣膰 za m膮偶 鈥 odpowiada­艂a Maria pogodnie.

Kto by pomy艣la艂! 鈥 zdumiewa艂a si臋 ciotka N鈥橤ady. 鈥 By艂am pewna, 偶e nasz kuzyn to ju偶 tw贸j m膮偶.

Jeszcze jestem na to za m艂oda, ciociu!

A kiedy, uwa偶asz, nie b臋dziesz za m艂oda? 鈥 na­piera艂a ciotka N鈥橤ady.

Maria poprzestawa艂a na u艣miechu.

U艣miech to nie odpowied藕 鈥 wtr膮ca艂a swoje ciot­ka Awa. 鈥 Nie mog艂aby艣 odpowiedzie膰 wyra藕niej?

Ja przecie偶 nic a nic nie odpowiedzia艂am, ciociu!

W艂a艣nie o to mi chodzi! Ja w twoim wieku nie by艂am taka Skryta.

Albo偶 ja jestem skryta? Lepiej mi opowiedz, cio­ciu, o sobie, bo przy twojej urodzie musia艂a艣 wszystkich zauroczy膰 w ca艂ej okolicy, kiedy by艂a艣 w moim wieku!

Patrzcie j膮, chytrusk臋! Ja o niej, a ona na to

o mnie! I w dodatku jeszcze o moich rzekomych sukce­sach! Czy dziewcz臋ta w waszej szkole wszystkie s膮 takie wygadane?

Obydwie ciotki pr臋dko zda艂y sobie spraw臋 z naszej przyja藕ni, obydwie temu sprzyja艂y, a co wi臋cej popy­cha艂y nas ku sobie! Lubi艂y nas jednakowo i bardzo chcia艂y, 偶eby艣my si臋 ju偶 zar臋czyli pomimo naszej m艂o­do艣ci, ale by艂y to plany o wiele, o jak偶e wiele przera­staj膮ce nasz膮 nie艣mia艂o艣膰.

R贸wnie偶 moje coniedzielne wizyty zaczyna艂y si臋 od obej艣cia ca艂ego domu: zatrzymywa艂em si臋 u wszystkich po kolei, 偶eby si臋 z ka偶dym przywita膰 i zamieni膰 kilka s艂贸w; cz臋sto przy tym bawi艂em u wuja Mamadu, kt贸ry lubi艂 sprawdza膰 moje post臋py w nauce i rozpytywa膰

O wszystko, co robi艂em. Tote偶 gdy zjawia艂em si臋 potem ' u ciotki Awy, nieodmiennie wita艂a mnie w jeden i ten sam spos贸b:

Ozy to 艂adnie tak, 偶eby pani Camara numer trzy musia艂a znowu na ciebie czeka膰?!

To Mari臋 nazywa艂a ciotka Awa pani膮 Camara numer trzy; sama by艂a pani膮 Camara numer jeden, a ciotka N鈥橤ady numer dwa. Bra艂em ten 偶art z jak najlepszej strony i k艂ania艂em si臋 Marii:

Dzie艅 dobry, pani Camara numer trzy!

Dzie艅 dobry, Laye 鈥 odpowiada艂a po prostu.

Witali艣my si臋 u艣ciskiem d艂oni, a ciotka Awa wzdy­cha艂a w贸wczas, uwa偶aj膮c, 偶e jeste艣my za bardzo po­w艣ci膮gliwi.

Ale safandu艂y! I鈥 m贸wi艂a. 鈥 S艂owo daj臋, jeszcze nie widzia艂am takich safandu艂.

Wymyka艂em si臋 na to bez s艂owa: brak mi by艂o ce­chuj膮cej Mari臋 obrotno艣ci j臋zyka, tak 偶e 艂atwo by艂o ciotce Awie wp臋dzi膰 mnie w ambaras. Znowu szed艂em do innych domownik贸w, ale ju偶 mnie dopada艂y, ju偶 mnie bra艂y w obroty dzieci, z kt贸rych najm艂odsze no­si艂em na barana lub na r臋kach. Wreszcie rozsiada艂em si臋 w najdogodniejszym miejscu, najcz臋艣ciej w ogro­dzie, bo w艂a艣nie tam mog艂a do woli ha艂asowa膰 otacza­j膮ca mnie dzieciarnia; bawi艂em si臋 wi臋c ze szkrabami, czekaj膮c na chwil臋, kiedy jedna b膮d藕 druga ciotka przy­niesie mi co艣 do zjedzenia.

Za ka偶dym razem przychodzi艂em do wujostwa o pu­stym, straszliwie pustym brzuchu, bo po pierwsze zaw­sze mia艂em wilczy apetyt, a po drugie nic nigdy nie jad艂em w niedzielne przedpo艂udnia: uwa偶a艂em, 偶e przed przyj艣ciem tutaj by艂oby grzechem po偶ywia膰 si臋 szkol­n膮 zalewajk膮, kt贸rej mia艂em dosy膰 przez sze艣膰 dni ty­godnia! Oczywi艣cie w niedziele ciocie szczeg贸lnie dba艂y

o jako艣膰 posi艂k贸w i ch臋tnie by widzia艂y, 偶ebym jad艂 ra-

zem z Mari膮, ale czy mog艂em na to przysta膰? Nie, we­d艂ug mnie by艂oby to niedopuszczalne i s膮dz臋, 偶e r贸w­nie偶 Maria by sobie tego nie 偶yczy艂a: na pewno wsty­dziliby艣my si臋 je艣膰, siedz膮c naprzeciw siebie twarz膮 w twarz... Taka ju偶 by艂a nasza wstydliwo艣膰, wprawdzie niezrozumia艂a i niemal oburzaj膮ca w oczach ciotek, ale wed艂ug nas najzupe艂niej naturalna 鈥 taki by艂 nasz respekt dla zasad dobrego obyczaju. Dopiero po po­si艂ku spotykali艣my si臋 z sob膮 i przebywali艣my ra­zem.

Najcz臋艣ciej korzystali艣my z pokoju wujka Seku 鈥 by艂 najspokojniejszy w ca艂ym domu. Oczywi艣cie nie dlatego by艂 taki, 偶eby艣my zaliczali wujka Seku do ludzi ma艂om贸wnych 鈥 przeciwnie, jak ju偶 wspomina艂em, wujek posiada艂 prawdziwie oratorski talent 鈥 ale mo­gli艣my by膰 w tym pokoju sami, gdy偶 wujek, jako ka­waler, ch臋tnie przebywa艂 poza domem.

Pozwala艂 nam zreszt膮 korzysta膰 nie tylko ze swojego pdkoju, ale r贸wnie偶 z gramofonu i p艂yt. Wi臋c ta艅czy­li艣my. Ta艅czyli艣my jak najobyczajniej, co jest ju偶

o tyle samo przez si臋 zrozumia艂e, 偶e przecie偶 nie ma u nas zwyczaju obejmowa膰 si臋 w ta艅cu: stykaj膮 si臋 z sob膮 tylko d艂onie ta艅cz膮cych, a i to nie zawtsze. Czy wi臋c musz臋 dodawa膰, 偶e dobrze si臋 z tym czu艂a nasza nie艣nlia艂o艣膰? Tak, jak najbardziej tak. Gdyby jednak, powiedzmy, wypada艂o obejmowa膰 si臋 przy tym, czy by艣my w贸wczas r贸wnie偶 ta艅czyli? Nie wiem. Ale chyba nie 鈥 nawet mimo to, 偶e 艣mia艂o mogli艣my o sobie po­wiedzie膰, 偶e mamy taniec we krwi jak wszyscy Afry­kanie.

Nie tylko zreszt膮 ta艅czyli艣my. W pewnej chwili Ma­ria wyjmowa艂a z teczki zeszyty i zwraca艂a si臋 do mnie, bym jej pom贸g艂. By艂a to dla mnie okazja 鈥 najlepsza okazja, jak s膮dzi艂em! 鈥 by si臋 popisa膰 swoimi umiej臋t­no艣ciami. I oczywi艣cie nie przepuszcza艂em takiej oka-

zji: wyja艣nia艂em, wyja艣nia艂em, nie pomijaj膮c najmniej­szego szczeg贸艂u.

Widzisz 鈥 m贸wi艂em 鈥 najpierw musisz znale藕膰 iloraz tego tutaj... czy s艂yszysz, co m贸wi臋?

S艂ysz臋, jasne, 偶e s艂ysz臋!

Ale Maria s艂ucha艂a niezbyt uwa偶nie, mo偶e nawet nie s艂ucha艂a w og贸le; wystarcza艂o jej, 偶e mia艂a przed sob膮 rozwi膮zane zadanie, z kt贸rym zapewne nie upora艂aby si臋 beze mnie. Mia艂a je rozwi膮zane, a reszta ma艂o j膮 obchodzi艂a: jakby si臋 od niej odbija艂y wszystkie szcze­g贸艂y, wszelkie dlaczego i jak, i tak偶e ten uczony ton, kt贸ry niew膮tpliwie przybiera艂em; niby s艂ucha艂a, ale wzrokiem by艂a nieobecna. O czym mog艂a marzy膰? Nie wiem. A w艂a艣ciwie powinienem powiedzie膰, 偶e w贸wczas nie wiedzia艂em. Gdy dzi艣 o tym my艣l臋, jestem sk艂onny przypuszcza膰, 偶e osnow膮 jej marze艅 by艂a nasza przy­ja藕艅. By膰 mo偶e, myl臋 si臋; by膰 mo偶e, 偶e nie... W ka偶dym razie powinienem wyrazi膰 to ja艣niej.

Mairia mnie kocha艂a, ja kocha艂em Mari臋, lecz tego, co nas 艂膮czy艂o, nie nazywali艣my czu艂ym i niebezpiecz­nym imieniem mi艂o艣ci. Mo偶e wi臋c nie by艂o to mi艂o艣ci膮 w jej najpe艂niejszym sensie, nawet je偶eli i ona wcho­dzi艂a tu w gr臋 w jakiej艣 mierze. Czym wi臋c by艂o to co艣 mi臋dzy nami? Niew膮tpliwie czym艣 dla nas wielkim

i szlachetnym: niezmiern膮 czu艂o艣ci膮 i niewypowiedzia­nym poczuciem szcz臋艣cia. Chc臋 powiedzie膰: poczuciem szcz臋艣cia bez jakichkolwiek innych przymieszek, poczu­ciem czystego szcz臋艣cia, kt贸rego jeszcze nie m膮ci po偶膮­danie. Tak, chyba by艂 to raczej stan szcz臋艣liwo艣ci ni偶 mi艂o艣膰, mimo 偶e wyst臋puj膮 razem 鈥 i mimo 偶e ju偶 sa­mo dotkni臋cie d艂oni Marii wywo艂ywa艂o we mnie dr偶e­nie, a przypadkowe mu艣ni臋cie jej w艂os贸w napawa艂o mnie wzruszeniem. O, taka szcz臋艣liwo艣膰 to uczucie go­r膮ce! Lecz mo偶e to, w艂a艣nie to jest mi艂o艣ci膮. By艂a to na pewno mi艂o艣膰 鈥 taka, jak j膮 odczuwaj膮 dzieci, bo

wci膮偶 jeszcze byli艣my dzie膰mi. Wprawdzie uchodzi艂em ju偶 za m臋偶czyzn臋 鈥 przecie偶 przeszed艂em inicjacj臋! 鈥 ale czy to wystarcza, 偶eby by膰 m臋偶czyzn膮? A nawet, czy wystarcza poczyna膰 sobie jak m臋偶czyzna? Zostaje si臋 nim dopiero z wiekiem, a ja nie by艂em jeszcze w tym wieku...

Czy mo偶e Maria inaczej pojmowa艂a nasz膮 przyja藕艅? Nie s膮dz臋. Czy by艂a bardziej 艣wiadoma ni偶 ja? Wpraw­dzie u dziewcz膮t cz臋sto tak bywa, ale nie wydaje mi si臋, 偶eby ju偶 wtedy mog艂o si臋 to odnosi膰 do Marii. We­d艂ug mnie 艣wiadczy艂a o tym nasza obop贸lna pow艣ci膮­gliwo艣膰, jej pow艣ci膮gliwo艣膰. A by艂a to pow艣ci膮gliwo艣膰 tym wi臋cej znacz膮ca, 偶e wsz臋dzie, gdziekolwiek Maria si臋 pokaza艂a, ju偶 sam膮 swoj膮 obecno艣ci膮 wyzwala艂a na­mi臋tno艣ci, z czego chyba musia艂a zdawa膰 sobie spraw臋. Czy rzeczywi艣cie zdawa艂a sobie z tego spraw臋? Nie wiem. I nie wiem r贸wnie偶, czy by艂o to w niej 艣wiado­me czy te偶 instynktowne, lecz wiem i pami臋tam, 偶e nie znajdowa艂y w niej odzewu owe pragnienia, kt贸re bu­dzi艂a. Bo wielu kocha艂o si臋 w Marii, chocia偶 bodaj tyl­ko ja jeden kocha艂em si臋 w niej tak niewinnie. Ko­chali si臋 w niej wszyscy moi koledzy!

Gdy oboje mieli艣my ju偶 dosy膰 p艂yt, dosy膰 ta艅ca i gdy odrobione ju偶 by艂y wszystkie zadania, wybierali艣my si臋 na spacer. Rowerem. Wioz艂em Mari臋 na ramie, a ch艂opa­cy z Konakri, zw艂aszcza moi szkolni koledzy i ucznio­wie od Kamila Guy, patrzyli za nami z zazdro艣ci膮. Ka偶dy by chcia艂 by膰 na moim miejscu i tak jecha膰 z Mari膮 na spacer, lecz ona nigdy nawet nie spojrza艂a na kt贸rego艣 z nich 鈥 mia艂a oczy tylko dla mnie.

Wspominam o tym nie dlatego, 偶eby si臋 przechwala膰, chocia偶 w贸wczas by艂em dosy膰 dumny ze swojego uprzy­wilejowania; tak wspominam, rozpami臋tuj臋 鈥 z bolesn膮 czu艂o艣ci膮 rozpami臋tuj臋 i marz臋, melancholijnie marz臋 鈥 bo by艂a to ostatnia i nietrwa艂a chwila w mojej m艂odo艣ci,

kiedy zaczyna艂 j膮 ogarnia膰 p艂omie艅, jakiego ju偶 nigdy p贸藕niej nie mia艂em zazna膰, a po kt贸rym pozosta艂 mi je­dynie s艂odki i zarazem gorzki urok spraw przebrzmia­艂ych na zawsze.

Zazwyczaj jecha艂em z Mari膮 na skraj wybrze偶a. Sia­dali艣my tam i patrzyli艣my na morze. Podbi艂o mnie bez reszty ju偶 od owego pierwszego dnia, kiedy po przyje藕- dzie z Kurussy odkry艂em je nagle przed sob膮. Ta roz­leg艂a r贸wnina, ta p艂ynna r贸wnina mog艂a mi te偶 chyba przypomina膰 inn膮... rozleg艂膮 r贸wnin臋 mojej G贸rnej Gwinei. Ale nie jestem tego pewien.

Gdyby nawet zdarzy艂o si臋, 偶e moje oszo艂omienie mo­rzem os艂ab艂oby troch臋 od tamtego pierwszego dnia, to

i tak bym tu wraca艂, aby na nie popatrze膰; wraca艂bym posiedzie膰 nad jego brzegiem, bo r贸wnie偶 Maria lubi艂a ponad wszystko zachodzi膰 tutaj, usi膮艣膰 i patrze膰 鈥 pa­trze膰 na nie jak najd艂u偶ej.

Jak偶e pi臋kne, jak偶e zmienne w swoim rozbawieniu jest morze, gdy si臋 patrzy z wysoko艣ci brzegu: zielonka­we u skraja, 艂膮cz膮ce w sobie b艂臋kit nieba i po艂yskliw膮 ziele艅 przybrze偶nych palm, przybrane koronkami piany, migotliwe z nag艂a t臋czowo艣ci膮 rozb艂ysk贸w, jest dalej ca­艂e jak gdyby z per艂owej masy. Z lekka omglone, wi­doczne w oddali wysepki z kokosowymi palmami maj膮 tak 艂agodny, tak delikatny koloryt, 偶e ich widok zdaje si臋 wype艂nia膰 serce niepoj臋t膮 s艂odycz膮. Ponadto jeszcze nadci膮ga od pe艂nego morza bryza, wprawdzie s艂aba, ale kt贸ra b膮d藕 co b膮d藕 odgarnia duchot臋 miasta.

Mo偶na odetchn膮膰, nareszcie mo偶na odetchn膮膰 鈥 m贸wi艂em.

Maria potakiwa艂a.

Widzisz te wysepki, tam daleko? 鈥 pokazywa­艂em. 鈥 Za艂o偶臋 si臋, 偶e tam oddycha si臋 jeszcze swobod­niej ni偶 tutaj.

Hf K

Na pewno.

Nie chcesz si臋 tam wybra膰?

Gdzie? Na te wysepki? Przecie偶 one na morzu!...

Jasne, 偶e na morzu.

Ich nikt a nikt nie odwiedza; to takie zagubione wysepki.

Ale rybacy dop艂ywaj膮. We藕miemy 艂贸d藕 i za p贸艂 godziny b臋dziemy.

艁贸d藕? 鈥 dziwi艂a si臋 Maria.

Wzrokiem ocenia艂a gwa艂towno艣膰 fal rozbijaj膮cych si臋

o czerwone ska艂y brzegu.

Nie mia艂abym ochoty p艂yn膮膰 tam 艂odzi膮 鈥 stwier­dza艂a. 鈥 Nie widzisz, jakie morze wzburzone?

Tak, morze by艂o wzburzone: gwa艂townie bi艂o o brzeg. Wobec jego pot臋gi 艂贸d藕 to nie wi臋cej ni偶 krucha 艂upina. Wprawdzie rybacy nie wahali si臋 wyp艂ywa膰 na takich 艂upinach, ale my nie byli艣my rybakami. Trzeba by jak oni umie膰 radzi膰 sobie z 艂odzi膮, zna膰 miejsca, gdzie mo­rze jest spokojniejsze, i wiedzie膰, jak je oswaja膰, a ja nie mia艂em o morzu poj臋cia! Na Nigrze to co innego, na Nigrze nie raz i nie dwa wypuszcza艂em si臋 艂odzi膮, lecz Niger niesie si臋 z si艂膮 pe艂n膮 spokoju, Niger jest spokoj­ny i tylko w okresie przyboru w贸d z艂o艣ci si臋 troch臋. Natomiast morze nigdy nie jest spokojne, bezustannie okazuje swoj膮 rebelianck膮 si艂臋.

Mogliby艣my powiedzie膰 rybakom, 偶eby nas za­wie藕li 鈥 proponowa艂em.

Po co? I bez rybak贸w, i nawet bez 艂odzi mo偶esz si臋 tam znale藕膰: wystarczy patrze膰. Je偶eli d艂ugo, bardzo d艂ugo b臋dziesz patrzy艂 na te wysepki, je偶eli bez zmru­偶enia powiek b臋dziesz si臋 w nie wpatrywa艂 na tyle d艂u­go, 偶eby ci zacz臋艂y dr偶e膰 w oczach, to wtedy ju偶 jakby艣 do nich dop艂ywa艂: wtedy ju偶 jeste艣 na tych wysepkach.

Tak my艣lisz?

Tylko pos艂uchaj! Nie s艂yszysz, jak tam bryza szu­mi w koronach palm, jak szumi膮 palmowe li艣cie?...

Ale to jedynie nad naszymi g艂owami, na naszym brze­gu szele艣ci艂a tak bryza w wierzcho艂kach kokosowych palna. I nagle ko艅czy艂y si臋 czary: wybuchali艣my 艣mie­chem.

O czym jeszcze rozmawiali艣my? Oczywi艣cie o szkole: wymieniali艣my najnowsze plotki szkolne, dzielili艣my si臋 te偶 chyba wspomnieniami, by膰 mo偶e opowiada艂em

0 Kurussie, o swoich pobytach w Tindikan. I o czym jeszcze? Nie pami臋tam, ju偶 nie pami臋tam. Na pewno nie przemilczali艣my niczego 鈥 niczego opr贸cz naszej przyja藕ni, opr贸cz tego, co w naszych sercach; by艂y one niczym owe wysepki, na kt贸re patrzyli艣my, jak drgaj膮 w oddali omglone blaskiem. Mogli艣my dociera膰 do nich my艣lami, ale nie s艂owem. W nas, g艂臋boko w nas, by艂a ta przyja藕艅. I trwali艣my w prze艣wiadczeniu, 偶e powinna tam pozostawa膰 nie ujawniana, bo mo偶e jedno s艂owo, jedno jedyne s艂owo jeszcze by gotowe j膮 sp艂oszy膰 鈥 jedno s艂owo by j膮 riajpewniej gotowe przeobrazi膰, a my ani my艣leli艣my o jej przeobra偶eniu: lubili艣my j膮 w艂a艣­nie tak膮. Co wi臋c by艂o mi臋dzy nami? Mo偶na by uzna膰, 偶e wszystko i nic. Jednak nie! By艂o wszystko: nigdy niikt nie sta艂 si臋 bli偶szy mojemu sercu, nikt nie 偶y艂 w nim pe艂niej ni偶 Maria!

Gdy nadchodzi艂a noc, wracali艣my do miasta. Peda艂u­j膮c, my艣la艂em sobie: 鈥濼o ju偶 sko艅czy艂 si臋 dzie艅?...鈥 Tak, niedziela dobiega艂a ko艅ca! Przez ca艂y tydzie艅 czas wy­dawa艂 mi si臋 jakby nieruchomy, ale w niedziel臋 up艂y­wa艂 szybko, zupe艂nie jakby jednym susem przebywa艂 ca艂膮 odleg艂o艣膰 mi臋dzy ranem i wieczorem! Zawsze up艂y­wa艂 mi tak szybko 鈥 zar贸wno w niedziele deszczowe, kt贸re sp臋dzali艣my w czterech 艣cianach, jak i w niedzie­le s艂oneczne. Nawet niezmienna w swojej szaro艣ci

1 przygn臋biaj膮ca, gdy zapada艂a przed oknami szko艂y,

kurtyna deszczu, okropna kurtyna deszczu z Konakri okazywa艂a si臋 jasna, je偶eli znajdowa艂em si臋 w贸wczas przy Marii...

Tak mija艂y tamte lata. By艂em daleko od rodzic贸w, da­leko od Kurussy, daleko od ojczystych r贸wnin; du偶o my艣la艂em o rodzicach, cz臋sto my艣la艂em o Kurussie, my艣la艂em o Tindikan, niemniej ka偶d膮 niedziel臋 sp臋dza­艂em w rodzinnym domu, gdzie mnie ka偶dy kocha艂, gdzie ja kocha艂em ka偶dego 鈥 i gdzie mia艂em przyja藕艅 Marii! By艂em daleko, ale nie by艂em nieszcz臋艣liwy.

W ko艅cu trzeciego roku ubiega艂em si臋 o 艣wiadectwo przydatno艣ci zawodowej. Uprzedzono nas, 偶e wymaga­na 艣rednia za egzaminacyjne prace z przedmiot贸w tech­nicznych i og贸lnych b臋dzie wynosi膰 szesna艣cie punkt贸w na dwadzie艣cia i 偶e egzaminacyjne jury b臋dzie si臋 sk艂a­da膰 z in偶ynier贸w przebywaj膮cych w Konakri. Nast臋pnie szko艂a wyznaczy艂a do egzamin贸w czternastu kandyda­t贸w, kt贸rych uzna艂a za najlepiej przygotowanych; zna­laz艂em si臋 na szcz臋艣cie w艣r贸d nich.

Uwa偶a艂em, 偶e musz臋 zda膰 egzaminy i uzyska膰 艣wia­dectwo. Przez ca艂e trzy lata ku艂em zawzi臋cie; nigdy nie zapomina艂em ani o przyrzeczeniu, kt贸re da艂em ojcu, ani te偶 o przyrzeczeniu, kt贸re z艂o偶y艂em samemu sobie. Przez te trzy lata wci膮偶 by艂em w pierwszej tr贸jce uczni贸w, wi臋c nie bez powodu mia艂em nadziej臋, 偶e mo­偶e i podczas egzamin贸w nie p贸jdzie mi gorzej. Niemniej napisa艂em do mamy, aby zwr贸ci艂a si臋 do marabut贸w

i zapewni艂a mi ich pomoc. Czy by艂em w贸wczas jako艣 wyj膮tkowo zabobonny? Nie s膮dz臋. Po prostu by艂em bar­dzo wierz膮cy; wierzy艂em, 偶e nic si臋 nie otrzymuje bez boskiej pomocy 鈥 i wierzy艂em, 偶e je偶eli wszystko si臋 dzieje zgodnie z odwieczn膮 wol膮 bo偶膮, to jednakowo偶 przejawia si臋 ona nie na zewn膮trz nas, przez co chc臋 powiedzie膰, 偶e i nasze usi艂owania, chocia偶 przewidzia­ne z g贸ry, mog膮 chyba zawa偶y膰 w jakiej艣 mierze na

owej woli, a zarazem wierzy艂em, 偶e w艂a艣nie marabuci mog膮 przy tym skutecznie po艣redniczy膰.

Ciocie Awa i N鈥橤ady te偶 z艂o偶y艂y ofiary na intencj臋 moich egzamin贸w i obdarowa艂y orzeszkami kola roz­maite osoby wskazane przez marabut贸w z Konakri. Wi­dzia艂em, 偶e obydwie bardzo si臋 niepokoj膮. My艣l臋, 偶e by艂y niemniej przej臋te ni偶 mama, ale jeszcze bardziej 鈥

o ile to mo偶liwe 鈥 przejmowa艂a si臋 moimi egzaminami Maria. Do swoich w艂asnych wynik贸w w nauce odno­si艂a si臋 wprawdzie dosy膰 oboj臋tnie, ale doprawdy nie wiem, co by gotowa uczyni膰, gdyby nie znalaz艂a w urz臋dowym dzienniku Gwinei mojego nazwiska w艣r贸d dopuszczonych kandydat贸w. Dowiedzia艂em si臋, 偶e ona r贸wnie偶 zwraca艂a si臋 do marabut贸w 鈥 i nawet nie potrafi臋 powiedzie膰, jak mnie to wzruszy艂o.

Wreszcie dosz艂o do egzamin贸w! Trwa艂y trzy dni; d艂u­gie trzy dni obaw. Nale偶y jednak uzna膰, 偶e najwidocz­niej marabuci przyszli mi 1 pomoc膮, gdy偶 nie tylko zna­laz艂em si臋 w艣r贸d siedmiu przyj臋tych kandydat贸w, ale otrzyma艂em pierwsz膮 lokat臋.

XI

Ilekro膰 wraca艂em z Konakri do Kurussy, za ka偶dym razem za艣tawa艂em moj膮 chat臋 pi臋knie od艣wie偶on膮 bia艂膮 glink膮 鈥 i zastawa艂em mam臋 czekaj膮c膮 niecierpli­wie na wyrazy mojego podziwu dla coraz to nowych ulepsze艅, kt贸rymi rok w rok uzupe艂nia艂a wyposa偶enie chaty.

Pocz膮tkowo by艂a to chata najzupe艂niej podobna do innych. Jednak p贸藕niej zacz臋艂a si臋 po trochu przeobra­偶a膰, jak gdyby pr贸bowa艂a zbli偶y膰 si臋 do Europy. Z na­ciskiem m贸wi臋: 鈥瀓ak gdyby pr贸bowa艂a鈥, bo dobrze wiem, 偶e by艂o jej do tego bardzo daleko. Za ka偶dym ra­zem przyjmowa艂em owe zmiany z przej臋ciem, a przy tym ceni艂em je sobie nie tyle jako zapewniaj膮ce wi臋k­sz膮 wygod臋 dodatki w wyposa偶eniu chaty, ile jako 'wy­ra藕ny i sprawdzalny dow贸d wielkiej mi艂o艣ci mamy. Bo mimo 偶e wi臋kszo艣膰 miesi臋cy roku sp臋dza艂em w Konakri, to jedhak wci膮偶 by艂em jej beniaminkiem. Widzia艂em to wyra藕nie. Zreszt膮 nawet nie potrzebowa艂em widzie膰 鈥 wiedzia艂em przecie偶! Ale i widzia艂em, jakby na do­k艂adk臋.

I co na to powiesz? 鈥 pyta艂a mama, czekaj膮c na moje wyrazy podziwu dla takiego czy innego ulepsze­nia w chacie.

Wspania艂e!

Obejmowa艂em j膮 mocno, a mamie w艂a艣nie tylko o to chodzi艂o. Jednak m贸j entuzjazm by艂 zarazem szczery 鈥

w pe艂ni zdawa艂em sobie spraw臋, ile mama musia艂a wy­kaza膰 pomys艂owo艣ci, ile musia艂a si臋 natrudzi膰, 偶eby wy­nale藕膰 ubo偶uchne odpowiedniki europejskich udogod­nie艅, nie maj膮c nic opr贸cz bardzo, ale to bardzo ele­mentarnych materia艂贸w.

Najwa偶niejszym i natychmiast rzucaj膮cym si臋 w oczy sprz臋tem sta艂 si臋 u mnie tapczan. Najpierw by艂 on 艂贸偶­kiem, kt贸re nie r贸偶ni艂o si臋 niczym od 艂贸偶ek we wszyst­kich chatach G贸rnej Gwinei, a wi臋c zrobionym z wy­sch艂ych na s艂o艅cu cegie艂. Z czasem znik艂y z jego 艣rod­kowej cz臋艣ci wszystkie ceg艂y, tak 偶e pozosta艂y tylko dwie 艣cianki po skrajach, stanowi膮c jakby podpory 鈥 jedna w g艂owach, druga w nogach 鈥 a na miejscu usuni臋tych cegie艂 znalaz艂y si臋 dobrze dopasowane deski. Na tak zaimprowizowanej i b膮d藕 co b膮d藕 elastycznej podstawie mama u艂o偶y艂a materac czy raczej siennik wype艂niony ry偶ow膮 s艂om膮. M贸j 艂贸偶kotapczan sta艂 si臋 te­raz wygodny i by艂 wystarczaj膮co szeroki cho膰by nawet dla trzech czy czterech os贸b.

Mimo ca艂ej jego szeroko艣ci trudno by jednak powie­dzie膰, 偶e starcza艂o na nim miejsca dla moich niezliczo­nych koleg贸w i kole偶anek, kt贸rzy wieczorami 鈥 przy­najmniej niekt贸rymi wieczorami 鈥 przychodzili do mnie w odwiedziny. Poniewa偶 jednak by艂 on jedynym u mnie sprz臋tem, na kt贸rym mogli si臋 porozsiada膰, upy­chali si臋 na nim, jak tylko si臋 da艂o, do ostatecznych granic mo偶liwo艣ci 鈥 zdawa艂oby si臋, 偶e do ostatecznych granic, lecz ju偶 w chwil臋 p贸藕niej nowi go艣cie znajdo­wali jeszcze w tym t艂oku luki, gdzie z mniejszym czy wi臋kszym wysi艂kiem sadowili si臋 przecie偶, Ju偶 nie po­trafi臋 powiedzie膰, jak to by艂o mo偶liwe, 偶e tak st艂oczo­nym udawa艂o nam si臋 brzd膮ka膰 na gitarach i bra膰 tyle tchu w piersi, aby 艣piewa膰, niemniej fakt pozostaje faktem: grali艣my, 艣piewali艣my 鈥 i to pe艂n膮 piersi膮, bo s艂ycha膰 nas by艂o daleko.

Nie m贸g艂bym zar臋czy膰, 偶e mama gustowa艂a w tych naszych wieczornych spotkaniach. S膮dz臋, 偶e raczej nie bardzo. Tolerowa艂a je jednak, m贸wi膮c sobie najpraw­dopodobniej, 偶e za t臋 cen臋 ma mnie przynajmniej w do­mu, 偶e si臋 nie wypuszczam, B贸g wie gdzie. Natomiast dla ojca te towarzyskie wieczory by艂y czym艣 najzupe艂­niej naturalnym. Tak si臋 zreszt膮 sk艂ada艂o, 偶e za dnia widywa艂em go ma艂o kiedy, bo albo bywa艂em wtedy u koleg贸w, albo te偶 wybiera艂em si臋 na dalsze wycieczki, wi臋c ojciec zachodzi艂 do mnie wieczorami po sko艅czo­nej pracy. Na pukanie do drzwi, bo ojciec zawsze puka艂, wo艂a艂em 鈥瀙rosz臋!鈥, a wtedy wchodzi艂, m贸wi艂 ka偶demu 鈥瀌obry wiecz贸r鈥 i rozpytywa艂 mnie, jak sp臋dzi艂em dzie艅. Potem jeszcze zamienia艂 kilka s艂贸w z tym czy owym i wycofywa艂 si臋. Wprawdzie dobrze wiedzia艂, 偶e jego obecno艣膰 sprawia nam najprawdziwsz膮 przy­jemno艣膰, ale te偶 zdawa艂 sobie spraw臋, 偶e swoj膮 obec­no艣ci膮 onie艣miela jednak to m艂ode i niesforne towarzy­stwo.

Inaczej, zupe艂nie inaczej poczyna艂a sobie mama. Po­niewa偶 jej chata i moja sta艂y naprzeciw siebie, drzwi w drzwi, wystarcza艂o mamie da膰 jeden krok i ju偶 by艂a u mnie. Robi艂a ten 'krok w taki spos贸b, 偶e nikt nigdy nie zd膮偶y艂 si臋 spostrzec. I nie puka艂a 鈥 wchodzi艂a! Nie poprzedzona nawet skrzypni臋ciem drzwi, stawa艂a nagle przed nami i bacznie przygl膮da艂a si臋 twarzom obec­nych.

O, nie twarze koleg贸w interesowa艂y j膮 tak bardzo, na pewno! Koledzy to by艂a wy艂膮cznie moja sprawa, bez znaczenia dla niej. Mam臋 obchodzi艂y jedynie przeby­waj膮ce w chacie dziewcz臋ta, im przygl膮da艂a si臋 tak pil­nie. I umia艂a w艣r贸d nich szybko wypatrzy膰 twarze, kt贸­re jej si臋 nie podoba艂y. Bo te偶 zdarza艂o si臋, przyznaj臋, 偶e mi臋dzy innymi zachodzi艂y do mnie dziewcz臋ta po­czynaj膮ce sobie mniej czy bardziej swobodnie, dziew­

cz臋ta z troch臋 nadszarpni臋t膮 reputacj膮. Czy mia艂em je wyprasza膰? I co wi臋cej: czy mia艂em ochot臋 je wypra­sza膰? Je偶eli zachowywa艂y si臋 nieco swobodniej, ni偶by wypada艂o, to zarazem nikt inny tylko w艂a艣nie one wno­si艂y zazwyczaj najwi臋cej o偶ywienia w nasze towarzy­stwo. Ale mama mia艂a na ten temat swoje zdanie i wy­ra偶a艂a je bez ogr贸dek:

A ty co tu robisz? 鈥 pyta艂a. 鈥 U mojego syna nie ma dla ciebie miejsca. Wracaj do siebie! I niech ci臋 tylko jeszcze raz tutaj zobacz臋, to ju偶 twoja matka us艂yszy, co trzeba. Uprzedzam ci臋!

Je偶eli adresatka tej reprymendy nie wynosi艂a si臋 we­d艂ug mamy do艣膰 szybko b膮d藕 te偶 nie mog艂a wyswobo­dzi膰 si臋 od razu spo艣r贸d ci偶by os贸b upchanych na tap­czanie, mama bra艂a j膮 za r臋k臋, ci膮gn臋艂a i czym pr臋dzej otwiera艂a drzwi.

Id藕 sobie, id藕 ju偶, id藕! 鈥 m贸wi艂a. 鈥 Wracaj do domu!

Robi艂a przy tym ruchy r臋kami, jakby wygania艂a na­tr臋tne kury. Dopiero potem m贸wi艂a wszystkim pozosta­艂ym 鈥瀌obry wiecz贸r鈥.

Nie mog臋 powiedzie膰, 偶eby mi odpowiada艂y te poczy­nania mamy: nie cierpia艂em ich. By艂o te偶 ju偶 o nich na tyle g艂o艣no, 偶e gdy zaprasza艂em kt贸r膮艣 kole偶ank臋, na­zbyt cz臋sto s艂ysza艂em w odpowiedzi:

A jak twoja matka mnie zobaczy?

Przecie偶 ci臋 nie zje!

Nie, ale zacznie mi ur膮ga膰 i wyrzuci za drzwi!

Rozmawiaj膮c wi臋c z t膮 czy inn膮 dziewczyn膮 musia­艂em r贸wnocze艣nie zastanawia膰 si臋: 鈥濩zy rzeczywi艣cie mama mog艂aby j膮 wyrzuci膰? Czy s膮 jakie艣 powody, dla kt贸rych mog艂aby j膮 wyrzuci膰?鈥 I nigdy nic nie wiedzia­艂em na pewno, bo mieszkaj膮c wi臋ksz膮 cz臋艣膰 roku w Ko- nakri nie orientowa艂em si臋 dok艂adnie w tym wszystkim, co w powszedniej kronice Kurussy mia艂o posmak skan­

dalu. A nie mog艂em przecie偶 spyta膰 dziewczyny: 鈥濵ia­艂a艣 jakie艣 historie, za kt贸re si臋 dosta艂a艣 na ludzkie j臋­zyki? A je偶eli mia艂a艣, to jak my艣lisz, dotar艂o co艣 z tego do mojej mamy?鈥 Nie posiada艂em si臋 z irytacji.

Znajdowa艂em si臋 w wieku, kiedy krew zaczyna upo­mina膰 si臋 o swoje prawa, a tymczasem moje przyja藕nie czy mi艂o艣ci wci膮偶 by艂y tak samo niewinne: Maria, Fan- ta, bo r贸wnie偶 Fanta, chocia偶 Maria przede wszystkim... Lecz Maria sp臋dza艂a wakacje u ojca, w Bela, a Fanta by艂a niejako moj膮 uznan膮 przyjaci贸艂k膮, kt贸rej winie- nem respekt, tak 偶e gdyby nawet nachodzi艂a mnie ocho­ta przekroczy膰 granice owego respektu, to zarazem bym tego nie chcia艂 ze wzgl臋du na nale偶ne poszanowanie dla obyczaj贸w. Poza tym... Poza tym by艂y jakie艣 inne spra­wy, wprawdzie bez dalszych perspektyw, ale przecie偶 by艂y. Czy mama nie potrafi艂a poj膮膰, 偶e mia艂em krew coraz bardziej gor膮c膮?

Ot贸偶 pojmowa艂a, a偶 nazbyt dobrze pojmowa艂a. Cz臋sto wstawa艂a noc膮 i przychodzi艂a upewni膰 si臋, czy rzeczy­wi艣cie jestem w swojej chacie sam. Zazwyczaj przepro­wadza艂a t臋 inspekcj臋 o p贸艂nocy; zapala艂a zapa艂k臋 i o艣­wietla艂a m贸j tapczan. Je偶eli zdarza艂o si臋, 偶e jeszcze nie spa艂em, wtedy udawa艂em 艣pi膮cego, aby w nast臋pnej chwili znowu uda膰, 偶e 艣wiat艂o mnie zbudzi艂o i wyrwa­艂o ze snu.

Co tu?!... 鈥 pyta艂em.

Spisz?

Tak... Po co mnie budzisz?

. 鈥 Dobrze, ju偶 dobrze... Spij sobie!

Jak mam spa膰, kiedy mnie budzisz?

Nie denerwuj si臋, 艣pij!

Niezbyt mi odpowiada艂a taka kuratela; 偶ali艂em si臋 wi臋c na to Kujatemu i Czekowi, kt贸rzy w贸wczas byli moimi powiernikami.

Podobno by艂em ju偶 na tyle du偶y, 偶eby dosta膰

osobn膮 chat臋, a teraz?... Co to za w艂asna chata, je偶eli

o ka偶dej porze mama do niej wchodzi jakby nigdy nic!

To tylko dow贸d, 偶e ci臋 kocha. Chyba si臋 nie b臋­dziesz na to skar偶y艂, 偶e matka ci臋 kocha?

Nie 鈥 musia艂em przyzna膰. 鈥 Jasne, 偶e nie.

Uwa偶a艂em jednak, 偶e uczucia mog艂yby by膰 mniej za­borcze, mnt贸j tyra艅skie. Zreszt膮 widzia艂em, 偶e zar贸w­no Kujate, jak i Czek korzystaj膮 z wi臋kszej swobody ni偶 ja.

Przesta艅 ju偶 wyrzeka膰, lepiej si臋gnij po gitar臋 鈥 proponowa艂 Kujate, kt贸ry mnie nauczy艂 gra膰 na tym in­strumencie.

Zdejmowa艂em j膮 ze 艣ciany i wyruszali艣my w tr贸jk臋 na miasto, w臋drowali艣my jego ulicami zamiast sp臋dza膰 wiecz贸r w domu 鈥 obaj z Kujatem brzd膮kali艣my na gitarach, Czek na swoim banjo, 艣piewali艣my ch贸rem. Przechodzili艣my przed obej艣ciami dziewcz膮t, kt贸re nie­rzadko znajdowa艂y si臋 ju偶 o tej porze w 艂贸偶kach. Budzi­艂y si臋 wtedy, nas艂uchiwa艂y. Zaprzyja藕nione z nami, po­znawa艂y nas po g艂osach: wstawa艂y, ubiera艂y si臋 czym pr臋dzej, do艂膮cza艂y do nas. I chocia偶 zaczynali艣my t臋 noc­n膮 w臋dr贸wk臋 przez miasto we trzech, to niebawem szli艣­my w sze艣cioro, dziesi臋cioro, a niekiedy i w pi臋tna艣cio- ro, budz膮c echa w艣r贸d u艣pionych ulic.

Kujate i Czek byli moimi kolegami z tej samej Masy w podstawowej szkole w Kurussie. Bardzo bystrzy, oby­dwaj mieli wyj膮tkowe zdolno艣ci do matematyki. Jeszcze dzi艣 widz臋, jakby to by艂o wczoraj: ledwo nauczyciel sko艅czy艂 dyktowa膰 nam jakie艣 zadanie, oni ju偶 wstawali

i wr臋czali mu zeszyty z gotowym rozwi膮zaniem. Ta ich szybko艣膰 zdumiewa艂a ca艂膮 klas臋, ol艣niewa艂a nas, ale

i troch臋 peszy艂a, chyba mnie najbardziej, chocia偶 re­wan偶owa艂em si臋 obydw贸m we francuskim. W ka偶dym razie od tamtych lat, mo偶e nawet za spraw膮 owego

wsp贸艂zawodnictwa, datowa艂a si臋 nasza przyja藕艅 鈥 taka jak to mi臋dzy uczniakami: raczej niezbyt trwa艂a, na og贸艂 bez perspektyw na d艂u偶szy 偶ywot.

Nasza w艂a艣ciwa przyja藕艅, wielka przyja藕艅, zacz臋艂a si臋 dopiero w贸wczas, kiedy ja pojecha艂em do Konakri, a Kujate i Czek te偶 opu艣cili Kuruss臋, 偶eby uczy膰 si臋 da­lej w szko艂ach pedagogicznych 鈥 jeden w Popodrze, drugi w Dakarze. Pisywali艣my do siebie s膮偶niste listy, przekazywali艣my sobie wszelkie mo偶liwe wiadomo艣ci

o 偶yciu w naszych szko艂ach i o przedmiotach, kt贸rych nas uczono. Potem, podczas wakacji, odnajdowali艣my si臋 w Kurussie. Wtedy stawali艣my si臋 ju偶 nieroz艂膮czni.

Pocz膮tkowo nasi rodzice patrzyli na t臋 przyja藕艅 ma艂o 偶yczliwym okiem, a to z tego prostego powodu, 偶e albo znikali艣my na ca艂e dnie zapominaj膮c o godzinach posi艂­k贸w i nawet o samych posi艂kach, albo te偶 niespodziewa­nie dla rodzic贸w kt贸rego艣 z nas okazywa艂o si臋, 偶e oto w porze posi艂ku musz膮 bra膰 pod uwag臋 obecno艣膰 dw贸ch nie zapowiedzianych go艣ci. By艂a to na pewno bezcere- monialno艣膰 z naszej strony. Ale niezadowolenie rodzi­c贸w z tego powodu trwa艂o kr贸tko: w ka偶dym z trzech dom贸w rych艂o si臋 spostrzegli, 偶e wprawdzie co trzeci dzie艅 zjawiaj膮 si臋 tacy dwaj nie zapowiedziani go艣cie, ale, z drugiej strony, synalek ka偶dej z rodzin jada u sie­bie te偶 tylko w jednym dniu na trzy. I ju偶 nie potrze­bowali艣my rodzicom t艂umaczy膰, 偶e cichcem ustanowi­li艣my jak najsprawiedliwszy spos贸b wzajemnego gosz­czenia si臋, aby i podczas posi艂k贸w by膰 razem.

Nie mog艂e艣 mnie uprzedzi膰? 鈥 oburza艂a si臋 ma­ma. 鈥 Przecie偶 bym przygotowa艂a na ten dzie艅 co艣 lep­szego!

Nie, w艂a艣nie o to nam chodzi, 偶eby przypadkiem z naszego powodu nie by艂o wi臋kszych koszt贸w: nic spe­cjalnego dla nas, tylko j'ak najzwyklejszy posi艂ek.

Gdy podczas kolejnych wakacji 鈥 kt贸re dla Kujate-

go i Czeka przypad艂y po ich trzecim roku nauki, a dla mnie po drugim, poniewa偶 jeden rok straci艂em przecie偶 przez chorob臋 i szpital 鈥 znowu spotka艂em si臋 z nimi, obydwaj mieli ju偶 dyplomy nauczycielskie i oczekiwali nominacji na obj臋cie posady w kt贸rej艣 ze szk贸艂. Co prawda ich sukces nie by艂 dla mnie niespodziank膮, bo wed艂ug mnie inaczej by膰 nie mog艂o, niemniej bardzo si臋 ucieszy艂em i pogratulowa艂em im serdecznie. Nie omie­szka艂em te偶 spyta膰, jak si臋 teraz czuj膮. Czek powiedzia艂, 偶e nieszczeg贸lnie:

Strasznie si臋 naharowa艂em i teraz to si臋 odbija: c贸偶, przem臋czenie...

Czy jednak by艂o to tylko przem臋czenie? W ka偶dym razie wygl膮da艂 藕le: cera poszarza艂a, rysy jakby za­ostrzone. W kilka dni p贸藕niej, gdy akurat znalaz艂em si臋 sam na sam z Kujatem, spyta艂em go, czy wed艂ug niego to tylko przem臋czenie.

Nie, co艣 mu naprawd臋 dolega. Nie ma apetytu, chudnie, a jednocze艣nie, widzia艂e艣, jaki ma wzd臋ty brzuch?

Mo偶e zwr贸ci膰 mu na to uwag臋?

Pewnie ju偶 zd膮偶y艂 si臋 spostrzec.

I nic na to nie robi?

Chyba nie. Ale i nie m贸wi, 偶eby go co艣 bola艂o: by膰 mo偶e uzna艂, 偶e mu to samo przejdzie.

A je偶eli nie?...

Nie wiedzieli艣my, co pocz膮膰: nie chcieli艣my niepokoi膰 Czeka, a jednocze艣nie wydawa艂o nam si臋, 偶e co艣 trzeba przedsi臋wzi膮膰.

Porozmawiam z mam膮 鈥 powiedzia艂em.

Ledwo zd膮偶y艂em napomkn膮膰 jej o tym, przerwa艂a mi

wp贸艂 s艂owa:

Czek Omar jest naprawd臋 chory 鈥 orzek艂a. 鈥 Ju偶 od kilku dni go obserwuj臋. Chyba powinnam p贸j艣膰 przestrzec jego matk臋...

Id藕, id藕 koniecznie 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Mo偶e wte­dy zacznie si臋 leczy膰.

Matka Czeka post膮pi艂a nie inaczej, ni偶 zazwyczaj po­st臋puje si臋 u nas w mniej czy bardziej podobnych oko­liczno艣ciach: zwr贸ci艂a si臋 do uzdrowicieli. Ci zalecili masa偶e i picie zi贸艂ek. C贸偶, kiedy nie pomaga艂y ani ma­sa偶e, ani zi贸艂ka: wzd臋cie brzucha by艂o coraz wyra藕niej­sze, szaro艣膰 nie ust臋powa艂a ani troch臋. Jednak Czek nie przejmowa艂 si臋 za bardzo.

W艂a艣ciwie nic mi nie dolega 鈥 m贸wi艂. 鈥 Apetytu nie mam, to prawda, ale te偶 nie odczuwam 偶adnych b贸­l贸w. Jako艣 mi przejdzie.

Nie wiem, jak wielk膮 ufno艣膰 pok艂ada艂 w uzdrowicie­lach; s膮dz臋, 偶e nieprzesadn膮: ju偶 zbyt wiele lat sp臋dzi­li艣my w szkole, by odnosi膰 si臋 do nich z naiwnym zau­faniem. Ale nale偶y te偶 powiedzie膰, 偶e nie wszyscy nasi uzdrowiciele to szarlatani; wielu z nich potrafi rzeczy­wi艣cie uzdrawia膰 znanymi sobie sposobami. I co do tego Czek na pewno nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, ale musia艂 r贸w­nie偶 zdawa膰 sobie spraw臋, 偶e tym razem ich 艣rodki zawodz膮. A je偶eli m贸wi艂 鈥瀓ako艣 mi przejdzie鈥, to chyba bardziej liczy艂 na dzia艂anie czasu ni偶 na zi贸艂ka i masa偶e. Jego 鈥瀓ako艣 przejdzie鈥 uspokoi艂o nas na kilka dni. Ale nie na d艂u偶ej, bo w艂a艣nie po kilku dniach zacz膮艂 napraw­d臋 cierpie膰, mia艂 ataki, podczas kt贸rych b贸l doprowa­dza艂 go do p艂aczu.

S艂uchaj 鈥 powiedzia艂 mu Kujate 鈥 uzdrowiciele nie zdo艂ali ci nic pom贸c; chod藕my razem do ambulato­rium.

Poszli艣my. Lekarz zbada艂 go i zadecydowa艂, 偶e Czek musi pozosta膰 w izbie chorych. I chocia偶 nie powiedzia艂, co to za choroba, ale wiedzieli艣my teraz, 偶e to choroba powa偶na. Czek te偶 to ju偶 wiedzia艂. Tylko czy bia艂y lekarz zdo艂a lepiej z ni膮 sobie poradzi膰 ni偶 nasi uzdro­wiciele, kt贸rzy zawiedli? Choroba nie zawsze daje si臋

pokona膰. Byli艣my pe艂ni obaw. Na zmian臋 dy偶urowali艣­my u wezg艂owia Czeka; miota艂 si臋 z b贸lu, a my patrzy­li艣my pora偶eni tym widokiem. Jego wzd臋ty i twardy brzuch by艂 zimny niczym co艣, co ju偶 obumar艂o. Gdy wzmaga艂y si臋 ataki, jak oszaleli biegli艣my po lekarza: 鈥濸anie doktorze!... Pr臋dzej, pr臋dzej!...鈥 Ale lekarstwa ju偶 nie skutkowa艂y; mogli艣my tylko ujmowa膰 d艂onie Czeka i 艣ciska膰 je mocno, 偶eby nie czu艂 si臋 osamotniony w obliczu b贸lu 鈥 i mogli艣my powtarza膰 bezradnie: 鈥濼o nic, Czek, to nic... We藕 si臋 w gar艣膰! To minie...鈥

Przez tydzie艅 tak siedzieli艣my u jego wezg艂owia, nie tylko my dwaj, ale oczywi艣cie i jego matka, jego bra­cia, a ponadto i moja mama, i mama Kujatego. P贸藕niej, pod koniec tygodnia, b贸le usta艂y, wi臋c powiedzieli艣my wszystkim, by poszli do domu odpocz膮膰. Czek spa艂 spo­kojnie; jedynie nale偶a艂o uwa偶a膰, 偶eby go nie zbudzi膰. Patrzyli艣my, jak 艣pi, i wst臋powa艂a w nas nadzieja: przez sk贸r臋 jego wychud艂ej twarzy wyra藕nie by艂o wida膰 ko艣ci, ale nie by艂a to ju偶 twarz skurczona b贸lem; i wargi jak gdyby si臋 u艣miecha艂y. Potem, z wolna, b贸l zacz膮艂 powraca膰, wargi przesta艂y si臋 u艣miecha膰 鈥 Czek si臋 obudzi艂. Powiedzia艂, dla kogo przeznacza swoje ksi膮偶ki, komu ofiarowuje banjo... dyktowa艂 swoj膮 ostatni膮 wol臋. Jego s艂owa stawa艂y si臋 coraz cichsze i nie ka偶de z nich s艂yszeli艣my wyra藕nie. Potem zacz膮艂 偶egna膰 si臋 z nami. Kiedy umilk艂, by艂a prawie p贸艂noc. Niebawem us艂ysze­li艣my, jak bije zegar ambulatoryjny. Czek ju偶 nie 偶y艂...

Jeszcze dzi艣 od偶ywaj膮 we mnie tamte dni i noce; wy­daje mi si臋, 偶e nigdy nie zazna艂em gorszych. Nie wie­dzia艂em, co z sob膮 pocz膮膰, gdzie si臋 podzia膰; obydwaj, Kujate i ja, chodzili艣my jak b艂臋dni, jak zagubieni, wci膮偶 wracaj膮c my艣lami do Czeka... Tyle szcz臋艣liwych dni razem... i nagle sko艅czy艂o si臋. My艣la艂em o nim, obydwaj o nim my艣leli艣my i tylko z trudem 偶e艣my si臋 opanowywali, by nie przywo艂ywa膰 go g艂o艣no po imie-

niu. Lecz jedynie jego cie艅, jedynie cie艅 by艂 przy nas... A gdy si臋 sta艂o, 偶e zobaczyli艣my Czeka wyra藕niej 鈥 chocia偶 nie spos贸b powiedzie膰, 偶eby艣my widzieli go wy­ra藕nie 鈥 to po艣rodku jego obej艣cia, gdy spoczywa艂 pod ca艂unem na chwil臋 przed poch贸wkiem, a potem ju偶 w ziemi, na dnie do艂u, gdzie le偶a艂 z nieco uniesion膮 g艂o­w膮, jakby czekaj膮c, a偶 nad nim u艂o偶膮 pokryw臋 z desek, potem li艣cie, grub膮 warstw臋 li艣ci, a wreszcie ziemi臋, jak偶e ci臋偶k膮 ziemi臋...

Czek!... Czek!...鈥 Nie, nie... wiedzia艂em, 偶e nie mog臋 go g艂o艣no przyzywa膰, 偶e nie wolno przywo艂ywa膰 g艂o艣no umar艂ych! Gdy p贸藕niej, noc膮, tak jako艣 by艂o, jakbym go g艂o艣no wo艂a艂 鈥 stan膮艂 nagle przede mn膮! Obudzi艂em si臋 ca艂y mokry od potu. Ba艂em si臋. I ba艂 si臋 Kujate, bo cho­cia偶 obydwaj darzyli艣my Czeka najserdeczniejszym uczuciem, aby je 偶ywi膰 teraz dla jego cienia, kt贸ry po­zosta艂 z nami, to jednak zarazem bali艣my si臋 go bardzo, bali艣my si臋 spa膰 w pojedynk臋, bali艣my si臋 zostawa膰 sam na sam z czekaj膮cymi nas snami...

Gdy dzisiaj si臋gam pami臋ci膮 do tamtych odleg艂ych dni, nie potrafi臋 ju偶 dok艂adnie powiedzie膰, co mnie wte­dy tak przera偶a艂o. Ale wiem dobrze, 偶e teraz my艣l臋

o 艣mierci inaczej ni偶 w贸wczas. Zwyczajniej. My艣l臋 po prostu, 偶e Czek tylko wcze艣niej od nas wszed艂 na bo偶膮 drog臋, kt贸r膮 pewnego dnia p贸jdziemy wszyscy, a kt贸rej straszno艣膰 jest nie wi臋ksza, jest na pewno mniejsza ni偶 tamtej... Tamtej?... Tak, tej drogi 偶ycia, na kt贸r膮 wst臋­pujemy przychodz膮c na 艣wiat i idziemy ni膮 jako drog膮 naszego chwilowego wygnania...

XII

Gdy przyjecha艂em z Konakri maj膮c w kieszeni 艣wia­dectwo uko艅czenia szko艂y, a w g艂owie, przyznaj臋, lekki zawr贸t od sukcesu, oczywi艣cie przyj臋to mnie w Kurussie z szeroko otwartymi ramionami, przyj臋to mnie owacyjnie i gor膮co, wi臋c w gruncie rzeczy nie ina­czej ni偶 w poprzednich latach, nie inaczej ni偶 za ka偶dym powrotem. Bo chocia偶 w tym roku dosz艂o jeszcze do g艂osu uczucie dumy z mojego sukcesu, tak 偶e ju偶 nawet mi臋dzy stacj膮 i naszym domostwem powitania przybra艂y na nat臋偶eniu, to przecie偶 by艂a w nich ta sama co zaw­sze mi艂o艣膰, wszystko podporz膮dkowuj膮ca sobie mi艂o艣膰.

Ale gdy rodzice brali mnie w ramiona, gdy mama bodaj bardziej radowa艂a si臋 z mojego powrotu ni偶 z ja­kiego艣 tam dyplomu, ja wobec nich obojga, a zw艂aszcza wobec mamy, nie mia艂em zbyt czystego sumienia.

Rzecz w tym, 偶e zanim opu艣ci艂em Konakri, wezwa艂 mnie do siebie dyrektor szko艂y i spyta艂, czy chcia艂bym uda膰 si臋 do Francji na dalsze studia. Odpowiedzia艂em | miejsca, odpowiedzia艂em twierdz膮co, z rado艣ci膮 odpo­wiedzia艂em 鈥瀟ak!鈥, ani si臋 zastanawiaj膮c, jak si臋 b臋d膮 na to zapatrywa膰 rodzice, jak si臋 b臋dzie na to zapatry­wa膰 mama. Obydwaj wujkowie utwierdzili mnie zreszt膮 w prze艣wiadczeniu, 偶e s艂usznie post膮pi艂em, 偶e to dla mnie niebywa艂a szansa i 偶e niewart by艂bym chodzi膰 po tej ziemi, gdybym takiej szansy nie pochwyci艂 od razu.

Co jednak na to powiedz膮 teraz rodzice, a zw艂aszcza mama? Wcale nie by艂em pewien, jak to przyjm膮. Wi臋c odczeka艂em, troch臋 odczeka艂em, a偶 cokolwiek opadnie powitalne rozgor膮czkowanie, i dopiero wtedy zawo艂a艂em takim tonem, jakbym obwieszcza艂 nowin臋, kt贸ra po- winna wszystkich zachwyci膰:

Jeszcze co艣 wam powiem: dyrektor chce mnie wy­s艂a膰 do Francji!

Do Francji? 鈥 powt贸rzy艂a mama.

Zobaczy艂em, 偶e twarz jej jakby st臋偶a艂a.

Tak! Mam dosta膰 stypendium... nic by nas to nie kosztowa艂o.

To wed艂ug ciebie rzecz tylko w kosztach? 鈥 po­wiedzia艂a mama. 鈥 Aha... To znowu mia艂by艣 nas opu艣ci膰?

W艂a艣nie nie wiem... 鈥 b膮kn膮艂em.

I ju偶 zda艂em sobie spraw臋, ju偶 wiedzia艂em bez naj­mniejszych w膮tpliwo艣ci, 偶e si臋 zagalopowa艂em, 偶e strasz­nie pochopne by艂o tamto moje 鈥瀟ak鈥 w odpowiedzi dy­rektorowi.

Nie pojedziesz! 鈥 zakonkludowa艂a mama.

Nie... 鈥 potwierdzi艂em. 鈥 Tylko 偶e taki wyjazd nie potrwa艂by d艂u偶ej ni偶 rok...

Rok? 鈥 podj膮艂 ojciec. 鈥 Jeden rok to nie tak d艂ugo.

Co? 鈥 偶achn臋艂a si臋 mama. 鈥 Rok to nie tak d艂u­go? Przecie偶 nie licz膮c wakacji on ju偶 od czterech lat nie jest z nami, a ty mi tutaj, 偶e jeszcze jeden rok to nied艂ugo?!

No c贸偶... 鈥 zacz膮艂 ojciec.

Nie! Nie! 鈥 uci臋艂a mama. 鈥 Nie poj臋dzie. I ju偶 ani s艂owa o tym!

Dobrze, ju偶 nie m贸wmy o tym 鈥 zgodzi艂 si臋 ojciec. 鈥 Dzi艣 dzie艅 jego powrotu, dzie艅 jego sukcesu,

dzie艅 rado艣ci dla nas. P贸藕niej porozmawiamy o wszy­stkim...

Na tym si臋 sko艅czy艂o, bo ludzie nap艂ywali w nasze obej艣cie, aby okaza膰, jak ich cieszy m贸j sukces.

Dopiero p贸藕nym wieczorem, kiedy ju偶 wszyscy spali, poszed艂em do chaty ojca. Jeszcze w tym samym dniu musia艂em z nim porozmawia膰, poniewa偶 dyrektor mi zapowiedzia艂, 偶e zanim przyst膮pi do za艂atwiania czego­kolwiek w sprawie mojego wyjazdu, najpierw musi mie膰 na to pozwolenie ojca i to w mo偶liwie najkr贸tszym terminie.

Tato 鈥 zacz膮艂em bez wst臋p贸w 鈥 gdy mi dyrektor zaproponowa艂 ten wyjazd i spyta艂, czy chc臋 jecha膰, od­powiedzia艂em, 偶e chc臋.

Aha, to ju偶 przyj膮艂e艣 propozycj臋?

Odpowiedzia艂em, 偶e chc臋, jako艣 mi si臋 wtedy tak powiedzia艂o bez zastanowienia, co ty i mama b臋dziecie

o tym s膮dzi膰.

Masz ochot臋 jecha膰?

Tak. Wuj Mamadu powiedzia艂, 偶e to wielka szansa.

M贸g艂by艣 pojecha膰 do Dakaru jak kiedy艣 wuj Ma­madu.

To nie to samo.

Tak, to nie to samo... Ale jak powiedzie膰 o tym mamie?

To znaczy, 偶e si臋 zgadzasz, tato?! 鈥 zawo艂a艂em.

Tak... zgadzam si臋. Dla ciebie si臋 zgadzam. Rozu­miesz: dla ciebie, dla twojego dobra!

Umilk艂 na chwil臋.

Widzisz 鈥 podj膮艂 鈥 to taka sprawa, nad kt贸r膮 cz臋sto si臋 zastanawia艂em. My艣la艂em nad ni膮 i nocami, w zupe艂nej ciszy, i w ha艂asie ku藕ni. Przecie偶 wiedzia­艂em, 偶e pewnego dnia nas opu艣cisz: wiedzia艂em o tym od chwili, kiedy艣 pierwszy raz poszed艂 do szko艂y. Patrzy­艂em, | jak膮 ochot膮, z jakim zapa艂em si臋 uczysz... Tak,

od tamtej chwili wiedzia艂em... i poma艂u si臋 z tym po­godzi艂em.

Tato!...

Ka偶demu droga wed艂ug jego przeznaczenia; ludzie nie mog膮 go odmieni膰. Twoi wujkowie te偶 si臋 uczyli. A ja... m贸wi艂em ci ju偶 zreszt膮, je偶eli pami臋tasz, przed twoim wyjazdem do Konakri m贸wi艂em ci, 偶e ja nie mia艂em takiej szansy jak moi bracia, nawet ju偶 nie wspominaj膮c o tobie... Ale teraz, gdy ci si臋 trafia a偶 ta­ka okazja, chc臋, 偶eby艣 z niej skorzysta艂; umia艂e艣 nie za­przepa艣ci膰 poprzedniej, to schwy膰 teraz i t臋, schwy膰 j膮 mocno! Tyle jest u nas w kraju do zrobienia... Tak, chc臋, 偶eby艣 pojecha艂 do Francji, chc臋 tego niemniej ni偶 ty sam: wkr贸tce b臋d膮 u nas bardzo potrzebni tacy ludzie jak ty... Oby艣 nie na d艂ugo nas opuszcza艂...

Siedzieli艣my teraz bez s艂owa, zapatrzeni w noc, a po­tem nagle ojciec powiedzia艂 rw膮cym si臋 g艂osem:

Przyrzeknij, 偶e kt贸rego艣 dnia wr贸cisz...

Wr贸c臋!

Te dalekie kraje... 鈥 zacz膮艂 jeszcze, lecz nie do­ko艅czy艂 zdania; wci膮偶 patrzy艂 przed siebie. W 艣wietle latami widzia艂em, 偶e patrzy jak gdyby w jeden punkt nocy i 偶e marszczy brwi, jakby by艂 z czego艣 niezado­wolony lub niepokoi艂 si臋 czym艣, co tam dojrza艂.

Na co tak patrzysz? 鈥 spyta艂em.

Pami臋taj, zawsze pami臋taj, by nikogo nie zawie艣膰, nikogo nie oszuka膰 鈥 powiedzia艂. 鈥 B膮d藕 uczciwy w my艣lach i w uczynkach, a B贸g b臋dzie z tob膮.

Uczyni艂 gest, kt贸rym chyba wyra偶a艂 znu偶enie, i prze­sta艂 patrze膰 w ciemno艣膰 nocy.

Nazajutrz napisa艂em do dyrektora, 偶e ojciec si臋 zga­dza. Zachowywa艂em spraw臋 swojego wyjazdu w tajem­nicy; zwierzy艂em si臋 tylko jednemu jedynemu Kujacie. Potem uda艂em si臋 w podr贸偶 po naszym okr臋gu, co mi u艂atwia艂a okoliczno艣膰, 偶e dosta艂em bezp艂atny bilet na

przejazdy kolej膮, wi臋c je藕dzi艂em tak cz臋sto, jak chcia­艂em. Zwiedzi艂em pobliskie miasta: pojecha艂em do Kan­kan, kt贸re jest naszym miastem 艣wi臋tym. Gdy wr贸ci­艂em stamt膮d, ojciec pokaza艂 mi list, kt贸ry otrzyma艂 od dyrektora z Konakri. List zawiera艂 potwierdzenie mo­jego rych艂ego wyjazdu do Francji i adres szko艂y, do kt贸rej mia艂em wst膮pi膰; znajdowa艂a si臋 w Argenteuil.

Wiesz, gdzie to Argenteuil? 鈥 spyta艂 ojciec.

Nie, ale zaraz b臋d臋 wiedzia艂.

Poszed艂em zobaczy膰 w podr臋cznej encyklopedii: moje Argenteuil znajdowa艂o si臋 kilka kilometr贸w od Pary偶a.

To nie opodal Pary偶a 鈥 powiedzia艂em.

I zamarzy艂 mi si臋 Pary偶: ju偶 od tylu lat opowiadano mi o nim! Nagle wr贸ci艂em my艣lami do mamy.

Czy mama ju偶 wie? 鈥 spyta艂em.

Jeszcze nie. Razem p贸jdziemy jej to powiedzie膰.

Mo偶e by lepiej, 偶eby艣 sam, tato...

Sam? Nie, m贸j drogi. Jak p贸jdziemy we dw贸ch, to te偶 nie b臋dzie nas za du偶o, wierz mi!

Wyszli艣my rozejrze膰 si臋 za mam膮. T艂uk艂a w st臋pie proso na wieczerz臋. Przez d艂u偶sz膮 chwil臋 ojciec patrzy艂, jak raz po raz bijak z si艂膮 opada na dno st臋py. Nie wie­dzia艂, od czego zacz膮膰. Nie mia艂 w膮tpliwo艣ci, 偶e sprawi mamie b贸l swoj膮 decyzj膮, a i jemu by艂o te偶 ci臋偶ko na sercu. Co do mnie, nie mia艂em odwagi nawet podnie艣膰 oczu. Lecz mamie niewiele by艂o trzeba, 偶eby przeczu膰, o co chodzi: tylko spojrza艂a na nas i od razu wiedzia艂a wszystko lub prawie wszystko.

Czego tu chcecie? 鈥 spyta艂a. 鈥 Nie widzicie, 偶e jestem zaj臋ta?

I przy艣pieszy艂a rytm uderze艅 bijakiem.

Zwolnij troch臋 鈥 powiedzia艂 ojciec. 鈥 Tak zm臋­czysz si臋 bardziej.

Chcesz mnie uczy膰 roboty przy st臋pie? 鈥 rzuci艂a kr贸tko.

Zaraz jednak podj臋艂a stanowczo:

Je偶eli to o jego wyjazd do Francji, to nawet nie zaczynaj: ju偶 powiedzia艂am, 偶e nie!

W艂a艣nie... 鈥 zacz膮艂 ojciec 鈥 m贸wisz swoje, a dobrze nie wiesz, jakie znaczenie ma ten wyjazd dla niego.

I nie chc臋 wiedzie膰!

Naraz odstawi艂a bijak i post膮pi艂a ku nam o krok.

Czy ju偶 nigdy nie b臋d臋 mie膰 spokoju? 鈥 powie­dzia艂a. 鈥 Wczoraj by艂a szko艂a w Konakri, dzisiaj szko­艂a we Francji, a jutro... no co b臋dzie jutro? Dzie艅 w dzie艅 co艣 nowego, 偶eby pozbawi膰 mnie syna!... Pewnie ju偶 nawet nie pami臋tasz, jaki by艂 chory w Konakri? Ale tobie jeszcze ma艂o tego, teraz go znowu musisz wy­s艂a膰 do Francji! Czy艣 ty rozum straci艂? Czy te偶 chcesz, 偶ebym ja oszala艂a? Bo w ko艅cu na pewno oszalej臋!... A ty!... 鈥 zwr贸ci艂a si臋 do mnie. 鈥 Taki niewdzi臋cznik, taki niewdzi臋cznik! Ka偶dy pretekst ci dobry, 偶eby tylko dalej od matki! Ale tym razem b臋dzie inaczej, ni偶 sobie umy艣li艂e艣: zostaniesz tutaj! Tutaj twoje miejsce!... Co oni sobie wyobra偶aj膮 tam, w tej twojej szkole? Czy mo­偶e my艣l膮, 偶e mam ju偶 tak ca艂e 偶ycie prze偶y膰 daleko od syna? Umrze膰 daleko od syna? Czy oni nie maj膮 matek? Najpewniej nie maj膮, bo jakby mieli, to by nie odje偶­d偶ali od nich tak daleko!

Skierowa艂a oczy w g贸r臋, zwr贸ci艂a wzrok do nieba:

Tyle lat, ju偶 tyle lat, jak mi go uprowadzili! A teraz jeszcze chc膮 zabra膰 do siebie!...

Potem obr贸ci艂a oczy w d贸艂; znowu patrzy艂a na ojca:

Kto by chcia艂 przysta膰 na co艣 takiego? Czy ty nie masz ani krzty serca?

Kobieto, kobieto! Zrozum, 偶e to dla jego dobra...

Dla jego dobra? Przy mnie by膰 to jego dobro! Albo jeszcze ma艂o jest uczony?

Mamo... 鈥 zebra艂em si臋 na odwag臋.

Przerwa艂a mi gwa艂townie:

A ty b膮d藕 cicho! Jeszcze偶e艣 niedorostek! Co z sob膮 poczniesz tam daleko? Czy chocia偶 wiesz, jak oni tam 偶yj膮? Nie, nie masz najmniejszego poj臋cia! Kto tam b臋dzie o ciebie dba艂, kto ci臋 obszywa艂, kto b臋dzie ci go­towa艂?

Uspok贸j si臋 鈥 powiedzia艂 ojciec 鈥 we藕 na rozum: biali nie umieraj膮 z g艂odu!

To ty nie widzisz, biedny wariacie, 偶e jedz膮 ina­czej ni偶 my, jeszcze偶e艣 tego nie zauwa偶y艂? I rozchoruje mi si臋 dzieciak, tak si臋 to sko艅czy! A co wtedy ze mn膮, co b臋dzie ze mn膮? Och, mia艂am syna i ju偶 go nie mam!

Podbieg艂em do niej, obj膮艂em.

Odejd藕! 鈥 krzykn臋艂a. 鈥 Przesta艂e艣 by膰 mi sy­nem!

Nie odtr膮ca艂a mnie jednak: p艂aka艂a i r贸wnie偶 obej­mowa艂a mocno.

Nie opu艣cisz mnie, prawda? Powiedz, 偶e nie opu艣­cisz?

Ale ju偶 wiedzia艂a, 偶e pojad臋, 偶e mnie nie zdo艂a po­wstrzyma膰, 偶e nic mnie nie powstrzyma przed odjaz­dem. Pewnie zdawa艂a sobie z tego spraw臋 ju偶 w chwili, gdy zobaczy艂a, 偶e obydwaj do niej idziemy; tak, na pew­no widzia艂a obroty tych tryb贸w, kt贸re prowadz膮 ze szko艂y w Kurussie do szko艂y w Konakri i dalej, a偶 do Francji. I przez ten ca艂y czas, kiedy m贸wi艂a, kiedy wal­czy艂a o mnie, musia艂a mie膰 przed oczami te obracaj膮ce si臋 tryby: najpierw jedno i drugie z臋bate ko艂o, nast臋p­nie trzecie, a potem jeszcze inne, by膰 mo偶e du偶o z臋ba­tych k贸艂, kt贸rych jeszcze teraz nikt nie dostrzega艂. I co pocz膮膰, 偶eby je zatrzyma膰? Mo偶na tylko patrze膰, jak si臋 obracaj膮, jak obraca si臋 ko艂o przeznaczenia: moim przez­naczeniem by艂a t驴隆5 podr贸偶! I mama skierowa艂a teraz swoj膮 z艂o艣膰 鈥 lecz by艂y to ju偶 tylko ostatki z艂o艣ci 鈥

przeciw tym, kt贸rzy w jej mniemaniu znowu mnie jej zabierali:

To ludzie, kt贸rym wszystkiego wci膮偶 ma艂o! Wszy­stko by chcieli! Na co spojrz膮, zaraz to musz膮 mie膰!

Nie powinna艣 im z艂orzeczy膰 鈥 powiedzia艂em.

Nie 鈥 odrzek艂a | gorycz膮 鈥 nie b臋d臋 im z艂orze­czy膰.

I tak dosz艂a wreszcie do kresu swojej z艂o艣ci; z艂o偶y艂a mi g艂ow臋 na ramieniu i szlocha艂a g艂o艣no. Ojciec wyco­fa艂 si臋. A ja tuli艂em mam臋, ociera艂em jej 艂zy, m贸wi艂em... Co jej m贸wi艂em? Wszystko i w艂a艣ciwie niewiele, ale nie to by艂o istotne: wydaje mi si臋, 偶e ma艂o co dociera艂o do niej z tego, co m贸wi艂em, 偶e dociera艂 do niej tylko sam d藕wi臋k mojego g艂osu 鈥 i to wystarcza艂o; jej szloch po­woli ucicha艂, wstrz膮sa艂 ni膮 coraz rzadziej...

Tak zadecydowa艂a si臋 sprawa mojej podr贸偶y 鈥 i sta­艂o si臋 pewnego dnia, 偶e wsiad艂em w samolot odlatuj膮cy do Francji. Och, to by艂o okropne uczucie 鈥 jak gdyby rozdarcia! Nie lubi臋 tego wspomina膰. Jeszcze dzi艣 s艂y­sz臋 艂kanie mamy, widz臋 ojca nie mog膮cego powstrzy­ma膰 艂ez, widz臋 siostry, braci... Nie, nie lubi臋 rozpami臋­tywa膰, czym by艂 dla mnie ten odlot: czu艂em si臋, jak gdyby mnie wyrywano samemu sobie!

W Konakri dyrektor szko艂y uprzedzi艂 mnie, 偶e samo­lot wyl膮duje na lotnisku w Or艂y.

Z Or艂y 鈥 powiedzia艂 鈥 odwioz膮 ci臋 do Pary偶a, na dworzec Inwalid贸w, a ju偶 stamt膮d pojedziesz metrem na dworzec Saint-Dazare, gdzie b臋dziesz mia艂 poci膮g do samego Argenteuil...

Roz艂o偶y艂 przede mn膮 plan metra i pokaza艂 tras臋 cze­kaj膮cej mnie jazdy pod ziemi膮. Ale nic z tego planu nie rozumia艂em, nawet poj臋cie metra wci膮偶 by艂o dla mnie niejasne.

Zrozumia艂e艣 wszystko? 鈥 spyta艂.

Tak.

Jednak nadal nic nie rozumia艂em.

We藕 ten plan z sob膮.

Wsun膮艂em plan do kieszeni. Dyrektor przygl膮da艂 mi si臋 przez chwil臋.

Troch臋 za lekko jeste艣 ubrany 鈥 powiedzia艂.

Mia艂em na sobie bia艂e p艂贸cienne spodenki, koszulk臋

z kr贸tkimi r臋kawkami i z otwartym ko艂nierzem, a na stopach bia艂e skarpetki i sanda艂y.

Musisz si臋 tam cieplej ubiera膰, o tej porze roku dnie s膮 ju偶 zimne.

Pojecha艂em na lotnisko z Mari膮 i z obydwoma wuj­kami; Maria lecia艂a ze mn膮 a偶 do Dakaru, gdzie mia艂a kontynuowa膰 nauk臋. Maria!... Wsiad艂em z ni膮 do sa­molotu i p艂aka艂em, wszyscy p艂akali艣my. Potem 艣mig艂o zacz臋艂o si臋 obraca膰, jeszcze widzia艂em, jak z daleka wujkowie machaj膮 nam r臋kami na po偶egnanie... i zie­mia Gwinei zacz臋艂a ucieka膰, ucieka膰...

Jeste艣 zadowolony, 偶e jedziesz? 鈥 spyta艂a Maria, gdy byli艣my ju偶 niedaleko Dakaru.

Nie wiem 鈥 powiedzia艂em. 鈥 Chyba nie.

A potem, gdy samolot wyl膮dowa艂 w Dakarze, spyta艂a:

Wr贸cisz?

Twarz mia艂a we 艂zach.

Tak 鈥 powiedzia艂em 鈥 tak...

I jeszcze przytakn膮艂em ruchem g艂owy, wciskaj膮c si臋 r贸wnocze艣nie jak najg艂臋biej w fotel, 偶eby ukry膰 艂zy. 鈥濿r贸c臋, na pewno!鈥 D艂ugo siedzia艂em bez ruchu, ze skrzy偶owanymi, mo偶liwie najmocniej skrzy偶owanymi na piersi ramionami, by 偶aden g艂os si臋 z niej nie doby艂...

P贸藕niej poczu艂em pod r臋k膮 jak膮艣 wypuk艂o艣膰: to plan metra wypycha艂 mi kiesze艅.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Krzysztof Baranowski Naoko艂o 艣wiata Hobo
oceany 艣wiata
puchar swiata 2006 www prezentacje org
KIERUNKI 艢WIATA
Zmiany na mapie politycznej 艣wiata
7 CUD脫W 艢WIATA
Wyk艂ad 10 Klimatologia, klimaty 艣wiata, Europy i Polski
13 Obrazy swiata I
religie swiata (1)
SIEDEM CUD脫W SWIATA STARO呕YTNEGO ppt
Grzegorczykowa R , J臋zykowy obraz 艣wiata i sposoby jego rekonstrukcji
003 Zagraj mi czarny cyganie
Narodziny nowo偶ytnego 艣wiata 艣ci膮ga
II seria, 膯wiczenie 2 Badanie rezystywnosci
BWCZ Pytania BWCZ 1 seria id 64 Nieznany (2)
艢wi臋ta z r贸偶nych stron 艣wiata KLT (2)