Część pierwsza
MODLITWY NA TRUDNE DNI
I
MODLITWY NA TRUDNE DNI
MODLITWA O ZGODĘ NA BRAK RACJI
O Boże, jak ciężko jest nie mieć racji...
I zgodzić się na to po prostu, nie szukając dla siebie usprawiedliwienia. Nie próbując uciec przed ciężarem czegoś, co się stało. Nie próbując obciążyć nim dwóch lub trzech innych osób.
Czy też Społeczeństwa, Przypadku albo pecha.
Nie szukać stu ważnych powodów, stu tłumaczeń..., aby dowieść innym — a przede wszystkim sobie — że to rzeczy nie mają racji, że świat jest źle urządzony.
Jak trudno zgodzić się, że nie ma się racji...
Nie wpadać we wściekłość, że się pogrążamy, używając absurdalnych argumentów. Nie chcieć za wszelką cenę być nieomylnym, nieskazitelnym, jakim jeszcze?
Panie, uwolnij mnie od strachu przed błędem, jaki popełniłem. Czy będzie to pomyłka w pracy, błąd w obliczeniach, ciężki upadek moralny czy też rozbita u sąsiada fliza.
Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie (Mt 5, 37).
Aby tak żyć, Panie, trzeba być mężczyzną. Mężczyzną, a nie smarkaczem o stężałej twarzy, którego trzyma w kleszczach zły strach.
Gdy byłem dzieckiem,
mówiłem jak dziecko,
czułem jak dziecko,
myślałem jak dziecko.
Kiedy zaś stałem się mężem,
wyzbyłem się tego, co dziecięce (1 Kor 13, 11).
Panie, abym umiał zgodzić się na dobroczynną ranę zadaną mi przez to, co Prawdziwe, wybaw mnie ode mnie samego.
II
MODLITWA NA DNI, KIEDY MA SIĘ DOŚĆ INNYCH
Panie, jak oni mnie wszyscy męczą. Jak męczą mnie ci, których mi dałeś za braci.
Moi bracia... Czasem wcale nie są zabawni. A w dodatku, przede wszystkim, są inni. I to jest najgorsze.
Inni, wszyscy są inni, każdy z nich narzuca mi coś szczególnego, co mnie krępuje, deprymuje lub rani.
Każdy z nich zmusza mnie, żebym coś uznał.
A wcale niełatwo jest uznać, że inni istnieją inaczej.
Każdy z nich zmusza mnie, żebym coś zrozumiał. Nie zawsze mam na to ochotę, Panie. To męczące.
Każdy z nich mnie zmusza, żebym coś polubił. Żebym to przyjął takie, jakie jest. Nawet jeśli ja uważam, że to trudne, denerwujące, dziwaczne.
Jakie to męczące, Panie, kochać swoich braci.
Tak bardzo mam czasem ochotę zamknąć się w wąskim kręgu małej grupy przyjaciół, których świetnie rozumiem, tak dobrze znam, których obecność rodzi zawsze takie samo miłe ciepło, taki sam bezpieczny — miałem powiedzieć: komfortowy — spokój.
Ale wszyscy inni, Panie! Ileż mnie kosztuje, żeby z nimi przestawać.
Panie, obym się nigdy nie zamykał na innych. Obym nigdy nie mówił: „Nie rozumiem was”, nie odwracał się na pięcie i odchodził do mojego uporządkowanego świata, w którym nie ma dla nich miejsca.
Żebym nigdy nie przypinał im etykietek jak karteczek z objaśnieniami w muzeum: „Ten to jest taki”. Żebym ich nie klasyfikował.
Pomóż mi raczej odnaleźć w twarzy każdego z nich zatarte rysy dziecka, którym był.
Dopiero wtedy, Panie, „zrozumiem”.
III
MODLITWA NA DNI, KIEDY NIC SIĘ NIE UDAJE
Dzisiaj, Panie, nic mi się nie układa. Złożyło się wszystko naraz: tę pracę, która tak mi odpowiadała, dostał ktoś inny. Liczyłem w związku z nią na poparcie X..., a on zachorował. Musiał zachorować akurat dzisiaj. W dodatku ta migrena. Tylko tego mi brakowało. No i jeszcze przemokłem: do autobusu oczywiście nie dało się wsiąść.
A więc jestem niesamowicie zły. Modlić się do Ciebie... Boję się, że nagadam głupstw, jak kiedy byłem dzieckiem i padało w wolny od lekcji dzień. Akurat w wolny dzień. Jedyny dzień, kiedy nie chciałem deszczu.
Co za absurd: parę godzin temu, gdy dowiedziałem się, że X... jest chory — akurat dzisiaj — opanowała mnie ta sama bezsilna wściekłość zawiedzionego dziecka. Muszę Cię prosić o przebaczenie.
W gruncie rzeczy rozumuję jak smarkacz. W moim wieku!... Ale to prawda: przypisuję Ci złe intencje... Nieprzychylne zamiary. Tobie, mój Boże.
Wyobrażam sobie, że znam Twoje myśli tak jak myśli moich przełożonych — jeśli rzeczywiście je znam, prawdę mówiąc. Wystarczająco trudno jest przeniknąć myśli tych, z którymi żyje się od dziesięciu lat!
W takie pechowe dni bardzo łatwo staję się niesprawiedliwy, Panie.
Muszę znaleźć jakąś ofiarę, kogoś, komu mógłbym mieć za złe. Dojdzie do tego, że będę zastanawiał się, co takiego mogłem Ci zrobić, że wszystko tak się nie układa.
Jakbyś Ty miewał zachcianki czy kaprysy tak jak ja!
Tak, Panie, nic mi się dzisiaj nie udało. To nie była moja wina, o, na pewno nie! A więc... już byłem gotów pomyśleć, że Twoja i że świat jest źle urządzony.
Ciągle ten nieuleczalny nawyk przerabiania wszechświata na swoją modłę...
Światłem ciała jest oko. Jeśli więc twoje oko jest zdrowe... (Mt 6, 22).
Panie, chciałbym zasłużyć na łaskę widzenia świata takim, jaki jest. Nawet jeśli straciłem jakąś wspaniałą okazję, która się prędko nie powtórzy. Nawet jeśli głowa boli mnie akurat wtedy, kiedy miałem załatwiać ważną sprawę. Nawet jeśli przemokłem, bo autobusy były przepełnione. Panie, chciałbym zasłużyć na łaskę prawdy.
I poczucia humoru...
IV
MODLITWA ROZGORYCZONEGO
Teraz wiem, Panie, że przyszłość mam już za sobą. Moja sytuacja nigdy nie będzie lepsza, wiem to od wczoraj. Zbyt wielu rzeczy trzeba mi było, żeby odnieść sukces: być znanym, mieć rekomendacje... Zadowoliłem się tym, żeby być uczciwym.
No więc, oczywiście...
Wyznaję, Panie, że czuję trochę wstręt, kiedy widzę tych wszystkich młodych, którzy przepychają się przede mną. Tych młodych i tę ich łapczywość. Im się uda. Jeśli chodzi o mnie, teraz, to sprawa załatwiona. Wyżej już się nie zdołam wspiąć.
Zacząłem ich nienawidzić, tych młodych, którzy przemykają mi przed nosem. Och! Oczywiście, że nic mi nie zrobili. Ale cóż, mają szczęście... A to wystarczy, żebym miał im za złe. Gdzie byli w czasie tych trudnych lat? Spokojnie kończyli studia, zdawali egzaminy konkursowe... A ja w tym czasie...
To od początku było oszustwo. A w każdym razie kusi mnie, żeby tak myśleć.
Dlaczego więc mierzyłem tak wysoko? To jeszcze jeden skutek mojej wyobraźni. Kiedy jest się młodym, tak bardzo wierzy się w przyszłość... Dozwolona jest każda nadzieja. Wszystko ma się potoczyć jak najlepiej. „Dlatego, że to ja...”
Później dostrzegamy, że inni też są tutaj. O, na przykład ten... Ależ on sobie radzi: od razu, już w punkcie wyjścia osiągnął stanowisko, do którego ja doszedłem na samym końcu.
On od niego zaczyna. Ma szczęście.
Więc, Panie, chciałem prosić, żebyś mi pomógł. Pomógł starzeć się z większym spokojem. Z większą godnością. Starzeć się bez goryczy. To takie smutne — zgorzkniały „stary”...
Niczego mi nie obiecywano. Nic mi się nie należało. Właśnie to muszę sobie powtarzać. Kiedy wchodzi się w życie, tak łatwo jest wierzyć, że wszystko nam się należy: teraźniejszość, przyszłość, awanse... Potem, w miarę upływu lat, widać, że to były tylko marzenia. Jak w powieści.
To łaska móc to dostrzec. Łaska, za którą muszę Ci podziękować. Tylu ludzi obciąża Cię odpowiedzialnością za to, że nie zrealizowali swoich marzeń...
Panie, obym nigdy nie uważał, że to Ty odpowiadasz za moje marzenia. Tak naprawdę, czy Ty zrobiłeś tak zwaną „świetną karierę”?
V
MODLITWA PO BOLESNEJ ROZŁĄCE
Jeszcze wczoraj o tej porze byliśmy razem. Teraz jest trudniej. Trudniej niż w momencie rozstania.
Dziś wieczór jest mi bardzo źle, Panie, i jestem bardzo samotny. Ból budzi się powoli, jakby przestawała działać narkoza. Wiedziałem, że tak będzie.
W pierwszej chwili trudno zdać sobie z tego sprawę. Dopiero potem, jak miną dwadzieścia cztery godziny.
Nie wiem, co innego będę mógł powiedzieć Ci, Panie, oprócz tego, że czuję ból.
Wczoraj o tej porze...
W miarę jak zbliżał się moment rozstania, czułem, że najtrudniejsze będzie żyć dalej nazajutrz, po upływie doby.
Żyć dalej, Panie, kiedy już zupełnie nie mam na to ochoty ani nie odczuwam radości. Teraz wszystko mi jedno. Na korytarzu w pociągu mówiłem sobie, że odtąd nic już nie będzie w stanie mnie zranić ani sprawić, żebym cierpiał.
Pragnąłem gorąco nigdy już z nikim się nie wiązać, żeby się nie męczyć. Powiedziałem sobie: „Gdyby to mogło być już ostatni raz...”
O Panie, gdyby rzeczy i ludzie mogli utracić zdolność przywiązywania mnie do siebie!
Skoro w końcu zawsze muszę je porzucić... Skoro nic nie może trwać. Skoro naprawdę nic nie jest wieczne.
Ponieważ ta ostatnia obecność została mi odebrana, mówiłem sobie, że w gruncie rzeczy nadeszła pora, bym uwolnił się od możliwości kochania.
A teraz zastanawiam się, Panie, czy miałem rację, rozumując w ten sposób.
Zamknąć się na innych, żeby nie narazić się któregoś dnia na cierpienie... To byłoby oczywiście jakieś „wyjście”. Niezbyt zresztą oryginalne, stare jak pogańska Mądrość, jak bunt serca wobec zamętu wywołanego czyjąś nieobecnością.
Ale jest w tym zbyt dużo urazy, zbyt dużo bólu, żeby miało ono być prawdziwe i czyste, i proste jak Twoja Ewangelia.
Zresztą lepiej, żebym dziś wieczór popracował, jakoś się rozerwał. I spróbował spać. Jutro zobaczymy.
VI
MODLITWA JEŃCA
Reeser-Lager, Steyerberg 1943
Minęły trzy dni, od kiedy tu jesteśmy. Myślę, że długo będę musiał przyzwyczajać się do tego wszystkiego. Do tych drutów, posterunków strażniczych, głów w hełmach, absurdalnej pracy, a przede wszystkim do tej zbieraniny ludzi.
Mój Boże, dopiero trzy dni. A gdyby to miało trwać miesiące, może lata...
Straciłem wszystko, nawet nazwisko. Wczoraj wieczorem w magazynie „oni” nazwali mnie numerem. Jestem 5432.
Nigdy tak naprawdę nie wiedziałem, co to znaczy być jeńcem. Wolność wydawała mi się czymś tak naturalnym... Nagle poczułem się bliski tym z Twojego Kościoła, których ludzie z Kartaginy czy Rzymu wysyłali do kopalń albo na galery. Panie, jestem trochę jednym z nich.
Bez tej chwały, bo oni, jeśli cierpieli, to dla Ciebie.
Ze mną jest inaczej. Jestem tutaj „z powodu okoliczności”. Bo potrzeba było ludzi, bo moje nazwisko figurowało na jakiejś liście.
Wszystko jest anonimowe w całej tej sprawie. Wszystko. Nie znam twarzy niemieckiego biurokraty, który podpisał nakaz zatrzymania mnie; nie znam powodów, dla których „oni” umieścili mnie tutaj, a nie gdzie indziej. Nie wiem też, jak się to wszystko skończy.
Panie, najbardziej obrzydliwa jest ta anonimowość. Z dnia na dzień stałem się przedmiotem. Przedmiotem zaledwie trochę bardziej doskonałym od miotły. Narzędziem, którego „oni” potrzebują do obsługi jakiejś maszyny. Bo tak się składa, że „oni” jeszcze nie mogą obejść się bez ludzi, żeby działały te ich maszyny. Numer 5432 przydzielony jest do 28.
Wiesz, Panie, że boję się wielu rzeczy. Ale najbardziej obawiam się, żebym nie przyzwyczaił się do tego, żebym nie stracił tu mojego nazwiska, mojej duszy.
Boję się, żebym nie przeklął mojego pokonanego kraju i „ich” kraju zwycięskiego. Żebym się nie mścił, później, kiedy „oni” przegrają.
Panie, przebacz mi. Dziś wieczór nie potrafię szczerze powiedzieć Ojcze nasz.
VII
PRZY UMIERAJĄCEJ MŁODEJ DZIEWCZYNIE
Pamięci Paulette
Wracam ze szpitala. Pielęgniarka nie dała mi żadnej nadziei. Teraz to może się już stać w każdej chwili.
Panie, nie rozumiem. I wiem, że nie można nic zrozumieć, tak zresztą jak nic zrobić.
Można już tylko tam być i modlić się, jak tylko potrafię. Wszedłem do jej pokoju, tak jak co wieczór od ośmiu dni. Dzisiaj mnie nie poznała. Po raz pierwszy.
Wydawało się, że jest bardzo daleko. Daleko ode mnie, od szpitala, od wszystkiego.
Szesnaście lat...
Patrzyłem na jej rzeczy leżące na krześle, buty ustawione obok łóżka, jakby... Patrzyłem na wszystkie te rzeczy, których już nie włoży.
Panie, odpowiedz mi, co takiego zrobiła, żeby tak cierpieć i umrzeć w szesnastym roku życia?
To straszne pytanie dopadło mnie nagle, nieubłaganie, i zwróciłem się do Ciebie prawie z wyrzutem.
A potem zdałem sobie sprawę, jaka by to była bzdura. Jakby takie rzeczy — śmierć szesnastoletniej dziewczyny — dało się rozważać w ścisłym języku matematyki...
Jakbym miał nadzieję, że da się tu rozumować jak kiedyś w liceum, kiedy szukałem rozwiązania zadań z pociągami czy kranami...
Cóż więc wiem, mój Boże, o ludzkiej tragedii, o życiu, o śmierci, ja, który nie mam jeszcze czterdziestu lat?
Cóż wiem o tajemnicy tej dziewczyny, Twojej dla niej miłości?
Cóż więc wiem oprócz tego, że tu jesteś?
VIII
MODLITWA CZŁOWIEKA ZMĘCZONEGO ŻYCIEM
Panie, wstając dziś rano, powiedziałem sobie, że będzie tak samo jak w inne dni.
I rzeczywiście, było tak samo.
Pojechałem tym samym metrem jak co dzień, przeczytałem takie same obłudne rozważania w prasie na temat nie zmieniającej się sytuacji międzynarodowej.
Wszedłem po tych samych nijakich schodach i na biurku zastałem takie same dokumenty do przejrzenia — dokumenty, które nie zmieniają się od teraz już blisko dziesięciu lat.
Dziewczyna w centrali była ta sama, tak jak kierownik działu personalnego. Miny mieli takie jak co dzień, jak każdego dnia, kiedy nie oczekuje się niczego specjalnie nowego.
W południe zjadłem to samo co zwykle w poniedziałek.
Potem wróciłem do biura i pracowałem do szóstej.
Przed chwilą przyszedłem do domu i powiedziałem sobie, że jutro będę musiał znowu robić to samo.
Panie, jestem tym wszystkim zmęczony.
Marzyłem o czymś innym. Marzyłem, że kiedyś będę prowadził życie aktywne, ruchliwe, pełne wrażeń i niespodzianek.
To były marzenia. Ale jednak ciężko jest otrząsnąć się z marzeń.
Nigdy nie będę niczym innym, niż jestem.
O, wiem dobrze, że inni byliby zupełnie zadowoleni w mojej sytaucji.
Na pewno. Ale to w niczym mi nie pomaga.
Panie, pozwól mi w ten wieczór wyrazić to moje znużenie, to pragnienie ucieczki. Komu to powiem, jeśli nie Tobie?
Nikt by nie zrozumiał. Powiedzieliby: „Na cóż on się skarży?” I mieliby w pewnym sensie rację. To przecież całkiem normalne: mężczyzna, który wykonuje swoją pracę.
No wiec powiem o tym tylko Tobie.
Nie proszę Cię, żebyś coś zmieniał. Nie. Nie potrzeba zmieniać mojego życia. To mnie trzeba zmienić.
Panie, pomóż mi mniej przyglądać się sobie samemu.
Pomóż mi zobaczyć, że są też inni ludzie, inni niż ja. Którym codziennie też przydarza się to samo.
IX
MODLITWA NA DNI, KIEDY MA SIĘ DOŚĆ SWOJEJ ROLI
Panie, wychodząc w tłumie z dworca, miałem ochotę uciec.
Uciec przed ludźmi i przed Tobą. To zresztą wychodzi na jedno.
No więc po co dałeś mi więcej wiedzy, więcej obowiązków i odpowiedzialności niż innym?
Byłbym o tyle szczęśliwszy, żyjąc tak jak inni ludzie! Był czas, kiedy nie wiedziałem tego, co wiem, i nie byłem aż tak obciążony.
Mogłem mieć taki spokój. Po co mi było szukać tak daleko?
Czasem zastanawiam się, czy nie chciałem za dobrze... Iść ciągle do przodu, dążyć do tej doskonałości, o której myślałem niejasno wtedy, kiedy nie wiedziałem jeszcze, co ze sobą niesie. Cóż za przyszłość, mój Boże!
Panie, widziałem tłum, który wychodził z tego dworca, w światłach miasta. Przez moment chciałem się w nim zagubić.
Ale zagubić się dosłownie. Stać się tym poczciwym mężczyzną, który wychodzi ze swojego biura, tym grubym tatusiem, od którego z pewnością tyle nie wymagasz, czy urzędnikiem z okienka.
Stać się kimkolwiek — to obojętne — i zanurzyć się w bezimiennym tłumie, który nie wie tego, co ja, i nie szuka dziury w całym.
Powinność...
Panie, być może jest to część tej powinności — to pragnienie ucieczki, bezgłośnego odejścia w jakieś spokojne miejsce, miejsce bez listów, bez kłopotów, przykładu, jaki należy dawać, bez modlitwy, bez...
Tak, być może. Pewnego wieczoru dobrze to powiedziałeś, Panie: „Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich!” (Mt 26, 39).
Och, oczywiście, to, co Ciebie czekało, było nieskończenie trudniejsze. Nie będę się z Tobą porównywać. Ale jednak uspokaja mnie, że poprosiłeś o to, zanim powiedziałeś: „Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty”.
X
MODLITWA ZBUNTOWANEGO
Panie, naprawdę wszystko jest nie tak, jak sobie wyobrażałem.
Ludzie Twojego Kościoła dręczą mnie i rozczarowują. Wiele razy zastanawiałem się, czy nie powinienem ich opuścić i ułożyć się z Tobą sam.
Są pełni wad, jak inni, i to mnie rani i gorszy. Szczególnie wtedy, gdy zajmują pozycję obrońców uciśnionych.
A pewność siebie niektórych... Ta nieznośna pewność ludzi, którzy zawsze mają rację. Słuchając ich czasem, można by powiedzieć, że Ty ręczysz za każde ich słowo. Nawet kiedy mówią o rzeczach, na których się nie znają.
Chciałbym, żeby byli bardziej święci. Żeby byli skromniejsi, już to by wystarczyło.
Żeby Ci powiedzieć już wszystko: zdarza się, że mnie drażnią. O mało co doszedłbym do wniosku, że byłeś bardzo nieostrożny mówiąc im: „Kto was słucha, Mnie słucha [...]” (Łk 10, 16).
A jednak — nie. Nie mogę odłączyć się od całości pod pretekstem, że łatwiej Cię znajdę.
Chcę zostać pomiędzy Twoimi, tu, gdzie Ty jesteś.
W końcu Ty musisz nas znosić, ich i mnie.
Muszę sprawić, żeby udało mi się ich pokochać. Miłością dobrowolną.
Och, nie miłością sentymentalną. Tak nie. Nie potrafiłbym. A zresztą nie tego ode mnie żądasz.
To, czego chcesz, to czystość woli przezwyciężająca niechęć.
Panie, chciałbym Ci to przyrzec — że będę usiłował ich kochać. Z Twoją łaską.
Spraw, żebym lepiej zrozumiał to, co zresztą jest takie proste — że oni są ludźmi. Ludźmi zupełnie takimi samymi jak ja, nie są ani lepsi, ani gorsi.
Kogo wybrałbyś, żeby objawić się ludziom wszystkich czasów, jeśli nie ludzi? Ludzi swojego czasu. Ludzi takich jak inni, ze wszystkimi niebezpieczeństwami, jakie to niesie i które wziąłeś od wieków na siebie.
Czego się więc spodziewałem? Że będą doskonali? Co w takim razie wiedziałem o historii i naturze ludzkiej, o tym, czym jest Odkupienie, wtedy gdy marzyłem o Kościele, w którym nie ma problemów, ludzkich ambicji i błędów...
Zbudowałem w sobie Kościół moich marzeń... Brakowało mu tylko tego, żeby był ludzki. Brakowało mu tylko, żeby istniał. Czy Twój Kościół jest odpowiedzialny za moje marzenia? Czy ciąży na nim mój optymizm?
Panie, spraw, żebym nie uciekał już od kondycji człowieka.
Daj mi też inne spojrzenie, głębsze i bardziej proste, które pozwoli mi lepiej zobaczyć jakiś ślad światła albo czystej piękności, nieoczekiwany przebłysk, na który trzeba zasłużyć.
Panie, strzeż mnie przed optymizmem, tak jak przed pesymizmem. Spraw, bym był sprawiedliwy, co jest czymś zupełnie innym — i o tyle trudniejszym.
[...] radości waszej nikt wam nie zdoła odebrać (J 16, 22).
XI
MODLITWA ZNIECHĘCONEGO SZEFA
Panie, kiedyś, dawniej, chciałem, by moi pracownicy byli moimi przyjaciółmi.
Chciałem ich nigdy nie karać ani nie napominać. Myślałem nawet, że przy odrobinie szczęścia mógłbym nie mówić im nieprzyjemnych rzeczy...
Myślałem, że aby to osiągnąć, wystarczy „umieć się do tego zabrać”, i jak bardzo byłem pewien, że umiem...
Zapomniałem tylko, co to jest ludzka natura. Moja i ich.
Naprawdę są ludzie, z których nic nie da się zrobić. Kiedy mi to dawniej mówiono, uśmiechałem się... „Ależ to pesymizm! Ja to wszystko zmienię...”
Nic nie zmieniłem. Naprawdę są tacy ludzie, z których absolutnie nic się nie da wydusić. Ludzie, z którymi trudno się żyje mimo najlepszych chęci. Pamiętasz, Panie:
O, plemię niewierne i przewrotne! Jak długo jeszcze będę u was i będę was znosił? (Łk 9, 41)
Panie, pierwszą rzeczą, jakiej muszę się od Ciebie nauczyć, jest zaakceptowanie ich takimi, jakimi są.
Brać ich takimi, jakimi są: fundamentalny akt prawdziwej miłości.
Uznać, że nie ma w nich nic pociągającego — to najdelikatniejsze, co można powiedzieć — a poczuwać się mimo to do odpowiedzialności za ich szczęście.
Uznać, że brak im inteligencji i polotu — tak jest rzeczywiście — a mimo to nie odmawiać im szacunku.
Uznać, że zawsze uważają się za pokrzywdzonych, zawsze okazują brak zaufania, nawet jeśli zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby być sprawiedliwym.
Nigdy nie mówić sobie, że „oni” nie zasługują na aż tyle.
Panie, chciałem, aby mnie kochano... Albo raczej — chciałem uwodzić.
Grać rolę „szefa uwielbianego przez swoich podwładnych”...
To była literatura. Kiepska literatura.
Panie, najpierw przebacz mi, że chciałem uwodzić. A potem pomóż mi po prostu pracować dla nich.
XII
MODLITWA PO OSTATECZNYM ROZPADZIE RODZINY
Panie, po co mam znowu myśleć dziś wieczór o tym wszystkim? Moja rodzina z dawnych czasów, nasze wzajemne pretensje i ta definitywna separacja... To stara historia.
Tyle już lat minęło, od kiedy się rozstaliśmy, tyle lat, od kiedy odszedłem, żeby nigdy nie wrócić.
Pragnienie, żeby znowu razem zamieszkać, teraz już umarło, z jednej i z drugiej strony. Przepaść jest zbyt głęboka, żeby dzięki czyjejś dobrej woli dało się ją zasypać.
Kiedy rozstanie następuje po jakimś nieporozumieniu, po gwałtownej scenie, jest jeszcze jakaś nadzieja.
My rozstaliśmy się w milczeniu.
Nie było awantur. Miłość umarła. Oni i ja położyliśmy kres jej powolnej agonii.
Agonii trwającej dwadzieścia lat, spowodowanej naszą nieuleczalną głupotą, ich i moją.
Dwadzieścia lat prawie niezauważalnych drobnych konfliktów, wszystkich drobnych nieporozumień — och! to było nic, ale nic, które zabija miłość.
Panie, jest za późno. Za bardzo się już oddaliliśmy. I przyzwyczailiśmy się do tego, że nie chcemy się już nigdy widzieć.
Każde działanie obudziłoby znowu nasze cierpienia. Nie da się niczego cofnąć: trzeba było wcześniej zdać sobie z tego sprawę. Wcześniej, kiedy nie było jeszcze za późno, żeby kochać.
Jest tak czasem, wiesz to, Panie, że miłość wymaga ciszy, czekania w ciszy i pokoju.
Trzeba czekać, aż Ty wszystko naprawisz. Później, dużo później i z pewnością nie na tym świecie, gdzie, choć przebaczamy sobie na odległość, wszystko nas dzieli, i to na zawsze.
Ludzie powinni wystrzegać się nienawiści. Nawet na miłość nie starcza nam przecież czasu! (Maxence van der Meersch)
Ale daj, Panie, tak im, jak i mnie, rozróżniać rezygnację i obojętność.
Żebyśmy umieli dźwigać, jedni i drudzy, ze spokojnym męstwem, aż do końca, żal, że za mało kochaliśmy.
XIII
W TRUDNEJ SYTUACJI MATERIALNEJ
Panie, zrobiłem właśnie rachunki. Teraz, przed Tobą, spróbuję odnaleźć trochę pokoju i ciszy. I także trochę godności.
Tej godności, którą zżera mi dwadzieścia lat żmudnych obliczeń, „żeby związać koniec z końcem”.
Tego spokoju, którego za każdym razem pozbawia mnie strach, że w tym miesiącu „nie dam rady”.
Tego spokoju, który tak trudno zachować, gdy widzi się, jak głodowa pensja topnieje pomimo najskromniej zaplanowanych wydatków.
Panie, to właściwie nie nędzy tak się boję. W gruncie rzeczy zawsze jakoś tam będę żyć, lepiej czy gorzej.
Boję się upadku. Prawdziwego.
Że będę myśleć tylko o pieniądzach, właśnie dlatego, że ich nie mam.
Że będę bez przerwy przeprowadzać łatwe porównania z innymi, z tymi, którzy te pieniądze zarabiają. I będę to robić setki razy dziennie, przed wszystkimi wystawami i stoiskami.
Panie, boję się też zazdrości. Tego, że powiem jak tylu innych z niedobrym uśmiechem: „Oni to mają szczęście...”
Że będę nienawidzić.
I przy tym wszystkim, Panie, odkryłem, że jestem skąpy. Tego wstrętnego małego odkrycia, dokonanego dziś rano, nie mogę zapomnieć.
Dlatego mówię Ci o tym wszystkim. Żeby Cię prosić o łaskę prawdziwej godności.
XIV
MODLITWA CZŁOWIEKA, KTÓRY MA ZOSTAĆ W SZPITALU
Panie, jaka tu przygnębiająca atmosfera. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze jest nieznane. I właśnie to zbija mnie z tropu.
Więc boję się. To wszystko.
Karetka, nosze, winda, to wszystko szybko przesuwa mi się przed oczami... Miałem ochotę im powiedzieć: „Ależ nie, to pomyłka, to wszystko nie dla mnie, no jak to? To nie może być dla mnie...”
A jednak to właśnie dla mnie. To i z pewnością jeszcze wiele innych rzeczy.
Bardzo chciałbym wiedzieć, Panie, chciałbym wiedzieć na pewno.
Przed chwilą przyszedł młody człowiek w zielonej bluzie i fartuchu. Twarz chłopca, ale ruchy pewne, wygląd kogoś bardzo precyzyjnego, prawie surowego. I doskonale anonimowego. Nie wiem właściwie, co mi odpowiedział. Bąknął coś jakby: „W porządku, zobaczymy...”, z zainteresowaniem, i odchodząc powiedział coś pielęgniarce, nie wiem co.
W każdym razie nie wiem więcej, niż wiedziałem.
I to właśnie tego nie chcę. Tego się boję. Że nie wiem.
Nie wiedzieć ani co mi naprawdę jest, ani co takiego „oni” będą mi robić, ani czy długo mnie tu zatrzymają, ani nic.
Być zależnym. Nauczyć się, że jestem zależny od wszelkiego rodzaju rzeczy i ludzi.
Jest taka łaska, o którą chciałem Cię prosić. Pokoju? Tak, bardzo go potrzebuję.
Ale jeszcze coś więcej. Potrzebuję czegoś więcej, bo nie wiem, jak to wszystko się skończy. Chciałbym Cię prosić o cnotę najważniejszą dla chorego... Żebym umiał być wesoły.
XV
MODLITWA NA DNI, KIEDY JEST SIĘ ZNUŻONYM MODLITWĄ
Panie, właściwie powiedziałem, że nie chcę się modlić dziś wieczór.
Za bardzo się boję: wolę nie ryzykować, że usłyszę Twój głos.
Trzeba by się raz jeszcze postarać, ciągle się starać. A ja nie chcę dziś wieczór.
Nie dziś wieczór, naprawdę.
Ten długi szereg dni, kiedy nie dzieje się nic nowego i które mnie tak nużą... Te wszystkie dni, które mijają, a ja nie wiem, czy zrobiłem jakieś postępy, czy jestem choć trochę lepszy.
Jest ciemno, niedługo będzie nowy dzień. Kiedy się obudzę — jeśli uda mi się zasnąć — wiem, że będę taki sam. Ani lepszy, ani gorszy, stojący u progu takiego samego dnia, który trzeba przeżyć, takich samych okazji do czynienia dobra, których nie wykorzystam, jak zwykle.
A jednak ile to razy prosiłem Cię o doskonałość: „Bądźcie doskonali, jak doskonały jest wasz Ojciec niebieski...”
Nie udało mi się.
A teraz, z wiekiem, zastanawiam się, czy kiedykolwiek mi się uda. I czy warto tak się starać.
Zastanawiam się, Panie, czy szukałem tej doskonałości w wystarczająco czysty sposób. Ach! Chciałem się nią przyozdobić, upiększyć... Być dla innych — i dla siebie samego — jakby świętym...
Muszę z tego zrezygnować. I przyjąć w końcu i po prostu, że jestem tym, kim jestem.
Tak naprawdę, Panie, może to właśnie nazywasz „stawać się jak dzieci”. Zgodzić się na siebie z taką prostotą serca, jak Ty zgodziłeś się na nas, wszystkich, takich, jacy jesteśmy.
Zaakceptować to, że jesteśmy po prostu z tych, dla których przyszedłeś: grzesznikami, dla których Twoja Ewangelia jest tak dobra.
Jeszcze lepsza niż się to mówi.
Muszę Ci wyznać, że dawniej niepokoiło mnie trochę Twoje wyraźne upodobanie do grzeszników. To, że otwarcie wolałeś wszystko, co upada, wszystko, co „nie jest wiele warte”.
O mało co, Panie, zacząłbym bronić faryzeuszy. Znalazłbym nawet argumenty.
Teraz jest inaczej.
To właśnie tych innych rozumiem, tych wszystkich, o których mówi Ewangelia. Biednych zwykłych ludzi, którzy wiedzą, że nie są niczym specjalnym. Niewątpliwie zaczynam rozumieć... że ja też jestem jednym z nich.
I że to dla nas przyszedłeś.
Ale dziś wieczór nie żądaj ode mnie zbyt wiele, Panie.
XVI
MODLITWA O POGODZENIE SIĘ Z NIEWDZIĘCZNOŚCIĄ
Panie, nigdy bym go o to nie podejrzewał. Gdyby to chodziło o kogoś innego, zmartwiłoby mnie to oczywiście. Ale ponieważ w grę wchodzi on, czuję się zraniony. Po tym wszystkim, co dla niego zrobiłem...
W pierwszym odruchu oburzyłem się. Muszę Cię nawet przeprosić, Panie, za coś, co nie zgadza się z moim poczuciem honoru.
Kiedy zobaczyłem, jak on się zachowuje w stosunku do mnie, pomyślałem: „Nie przepuszczę mu, jak się nadarzy okazja. To go nauczy...”
Tak naprawdę, czego „to go nauczy”?
To ja muszę się jeszcze wiele nauczyć. Nauczyć się, że ludzie są, jacy są. Powiedziano o Tobie, że wiedziałeś, „co w człowieku się kryje” (J 2, 25).
A jednak wcale nie odwróciłeś się od nich. Przepraszam: od nas. Nie wzbudzaliśmy w Tobie odrazy.
Muszę się jeszcze wiele nauczyć.
Nauczyć się, że nie wszyscy mogą być wdzięczni. Nie zawsze z własnej winy. W każdym razie nie z Twojej.
Nauczyć się... Czego jeszcze?
Możliwe, że najtrudniejszego. Nauczyć się kochać ich mimo wszystko, pragnąć ich dobra, nawet jeśli płatają mi figle, nagle zmieniają stanowisko, jak ten człowiek, i posłużywszy się mną, udają, że mnie nie znają.
Panie, uważam się za kogoś znającego życie, a nie wiem nic o tych sprawach! Nie wiem, że zapomina się o wyświadczonych przysługach... Szczególnie o niektórych.
Aha, jeszcze jedno, Panie... Ale to najtrudniej powiedzieć.
Tego ranka, kiedy dowiedziałem się, że ten człowiek mnie, powiedzmy, zapomniał, byłem bliski porównania się z Tobą, Tobą cierpiącym i zdradzonym.
Panie, spraw też, poza wszystkim, żebym miał poczucie śmieszności.
XVII
MODLITWA STUDENTA, KTÓRY NIE ZDAŁ EGZAMINU
Panie, to było ciężkie doświadczenie. Od wczoraj jestem wściekły. Kiedy zobaczyłem listę tych, którzy zdali...
Jakie to absurdalne: od wczoraj nawet nie modliłem się do Ciebie. Byłem całkiem wyprowadzony z równowagi. Musiałem obciążyć kogoś za to odpowiedzialnością. Dostało się kolejno każdemu...
Profesorowie — nie zrozumieli mnie i byli niesprawiedliwi...
Koledzy — zdali, a to znaczy, że mieli szczęście.
Pytania — wydały mi się łatwe, a w jednej chwili stały się idiotyczne.
Rodzice — mogli mnie byli zrozumieć, a nie wymagać...
Ty również, Panie — na pewno powinieneś był...
Proszę Cię więc o przebaczenie, bo zachowałem się okropnie, jak rozpieszczone dziecko.
Muszę Cię też prosić o wiele rzeczy.
Najpierw chciałbym poznać lepiej siebie. Umieć zmierzyć swoje siły we wszystkich dziedzinach.
Przed egzaminem byłem taki pewny siebie... No — myślałem — to w końcu pierwszy raz bym czegoś nie zdał!
Wracając po przeczytaniu wyników, czułem, że jestem skończony. Żałosny facet, który nie jest w stanie zrobić studiów...
W każdym razie była to tylko pycha. Widzę to teraz wyraźniej.
Nie mam jeszcze odwagi podziękować Ci, Panie, za łaskę, która towarzyszy tym ciężkim chwilom.
Nie, jeszcze nie. To zbyt świeże.
Ale teraz pomóż mi wykorzystać to ciężkie doświadczenie... Żebym poznał siebie, bez niechęci, ale i bez ufania sobie ślepo.
Spraw, żebym potrafił oceniać siebie rzeczowo i precyzyjnie.
Właśnie bez niechęci i bez złości zawiedzionego smarkacza.
Również bez tragizowania. Żebym był poważny.
Bez fałszywej ironii. To nic dobrego.
Bez odgrywania roli pozbawionego złudzeń czterdziestoletniego mężczyzny. To śmieszne... dla czterdziestoletnich mężczyzn. I myślę, że mają trochę racji.
O Panie, naucz mnie powoli prostoty.
XVIII
MODLITWA O UMIEJĘTNOŚĆ CZEKANIA
Ta odpowiedź nie nadchodzi. Powinienem już mieć ten list. Tym razem już nie mogę wysiedzieć na miejscu.
Panie, jestem zmęczony czekaniem.
Ciągle czekać. Czekać na list, czekać na rezultat jakichś starań, czekać, żeby wyzdrowieć z najdrobniejszej dolegliwości, czekać, żeby przyjechał autobus.
Czekać... na wszystko.
Po raz setny przychodzę prosić Cię, Panie, o łaskę cierpliwości.
Ale na to również muszę poczekać... Wyobrażałem sobie, że cierpliwość można zdobyć, jak inne rzeczy, z dnia na dzień...
Przynajmniej w tym idealnym świecie, który tak pięknie potrafię budować z różnych kawałków. Świecie, w którym czas nigdy nie staje w miejscu.
O Panie, chciałbym pojąć choć trochę sens przyrody, sens jej rytmu.
Pogodzić się z tym, że żniwa potrzebują słońca.
Pogodzić się, że ludzie potrzebują snu.
I że odpowiedzi wymagają namysłu i odczekania.
Pogodzić się, że trzeba dziewięciu miesięcy, aby dziecko przyszło na świat.
I niekiedy dziesięciu lub dwudziestu lat, żeby napisać książkę.
Jak bardzo chciałbym — już! — skończyć pisać.
Pogodzić się bez narzekania, które niczego nie zmienia, z trybem, jaki narzuca natura rzeczy.
Na koniec zgodzić się na to, by żyć w tym, co Ty stworzyłeś, a nie w tym, co ja. Nic nie stracę na tej zamianie.
O Panie, spraw, żebym pokochał to monotonne, ale pełne sensu mijanie dni i pór roku, to nie kończące się dojrzewanie owoców i słów...
Spraw, żebym umiał czekać na cierpliwość.
XIX
MODLITWA PRZEMĘCZONEGO NAUCZYCIELA
Panie, to pora mojej modlitwy. Odmówię ją dziś wieczór przy biurku, pod lampą, obok ostatniego poprawionego wypracowania. Ostatniego na dziś wieczór. Jutro zaczynam od nowa.
Już znowu widzę tę moją klasę, czterdzieści szalonych głów, które muszę nauczyć rzeczy tak naprawdę wcale nie prostych... a jeśli nawet!
Widzę tego chłopaka, tę czarną owcę, który kolejny raz zapomni odrobić zadania, i będę miał ochotę go spoliczkować.
Albo ten... — denerwuje mnie, bo kręci się przez całą lekcję i na pewno wyrzucę go za drzwi.
Czy tamten..., który pojmuje wszystko z opóźnieniem, jeśli w ogóle pojmuje cokolwiek.
Nawet o tych „dobrych” nie chce mi się myśleć dziś wieczór. Czuję ich tutaj wszystkich, kręcących się, męczących, wymagających, nie pozostawiających mi minuty wytchnienia, niezależnie od tego, czy pracują, czy nic nie robią.
Dziś wieczór nie mogę Ci ofiarować, Panie, nic mądrego. Mam tylko napięte nerwy, zły humor, zdarte gardło.
I jestem bliski załamania, a nie chcę się z tym pogodzić.
Bo jutro będę musiał być gotowy i spokojnie, nie podnosząc głosu, powiedzieć: „Proszę, bądźcie trochę ciszej... Wejdźcie”.
Jak co rano od dwudziestu lat.
Jutro... O, chciałbym odnaleźć trochę mojego dawnego entuzjazmu, mojej trochę naiwnej dumy z pierwszych lat.
Chciałbym, Panie, mieć dla „nich” każdego ranka spokojny głos, ogoloną brodę, wypoczęty umysł.
Chciałbym brać ich takimi, jakimi są, takimi, jakim ja sam byłem w ich wieku.
Chciałbym dla nich pracować, nie oczekując nic w zamian. Oni nie są po to, żeby przynosić mi satysfakcję. Ciągle o tym zapominam; muszę to jeszcze przemyśleć, bo to ważne.
Ale nie dzisiaj wieczorem, Panie. Dziś wieczór muszę się przespać. Dla nich.
XX
MODLITWA GRZESZNIKA
Panie, dziś wieczór wszystko jest nie tak. Nie spodziewałem się tego po sobie.
A myślałem, że już się od tego uwolniłem... No więc — nie. Nie mogę nic zrobić, naprawdę. I tym razem mam już wielką ochotę poddać się.
Jeśli do tego mają prowadzić moje usiłowania... Bo przecież znasz je, Panie.
No więc wolę zrezygnować od razu.
Najbardziej boli mnie w gruncie rzeczy... to, że muszę odstąpić od wysokiego wyobrażenia o sobie, do jakiego stopniowo doszedłem.
Muszę to wyznać, Panie: najbardziej ciąży mi zraniona miłość własna.
Wiem, że to niedobrze. Ale wolę szczerze Ci to powiedzieć. Bez ogródek.
Mój żal nie jest czysty.
Tak, żałuję mojej winy, to oczywiste.
Ale najbardziej żal mi... mnie samego. Tego mnie, którego, jak sądziłem, udało mi się przemienić. Tego mnie, który w końcu zaczął przynosić mi zaszczyt.
Myślę, że to trochę tak jak z Seneką, który co wieczór odwiedzał swoją piękną duszę i zachwycał się, znajdując ją w porządku.
Przepraszam, Panie, że kochałem siebie bardziej niż Ciebie. Że stawiałem Cię na drugim miejscu, nawet wtedy, gdy czułem skruchę.
Spraw, żebym mógł nieść moją winę, bo ją wlokę. Spraw, żebym zaakceptował siebie jako grzesznika, z odwagą, pod Twoim spojrzeniem, i żebym nie dąsał się już jak rozzłoszczone dziecko.
Przebacz mi, Panie, proszę Cię o to. Moją winę, oczywiście.
Ale też... moją zranioną dumę.
Panie, dziękuję, że dałeś mi zrozumieć, iż jestem jak inni ludzie — „przewrotni i wiarołomni”...
XXI
MODLITWA ZALĘKNIONEGO
Panie, jak ciężko nie zaznać nigdy chwili spokoju.
Nie móc przedsięwziąć niczego, czego niepokój nie zamieniłby w męczarnię.
I nie móc nic na to poradzić. Albo prawie nic...
„Musisz kierować się rozsądkiem...” Mówiono mi to sto razy. Gdybym mógł...
Panie, w braku czegoś lepszego ofiarowuję Ci moje obawy i moją udrękę.
Trzykrotnie przepisywane listy, w których zawsze czegoś jeszcze brakuje...
Obłędny strach przed telegramem, kiedy ci, których kocham, wyjeżdżają gdzieś samochodem...
Dziesięć razy sprawdzany kurek od gazu i kontrolowane co wieczór drzwi wejściowe...
Lęk, „żeby to nie było nic poważnego”, kiedy boli mnie głowa...
I kłopoty dnia, który minął, oglądane po sto razy z każdej strony, kiedy zgaszę światło.
Panie, żebym zrobił chociaż tyle, ile mogę, aby wyjść z tego przygnębiającego świata moich obsesji i majaków.
Strzeż mnie od tych cieni, sto razy bardziej niepokojących niż prawdziwe niebezpieczeństwo.
Trzeba mi odwagi, Panie.
Aby oprzeć się tej okropnej potrzebie przerabiania dziesięć razy tego, co od samego początku jest dobrze zrobione, o czym wiem...
Aby nie wertować encyklopedii zdrowia przy każdej najmniejszej migrenie...
Potrzebuję Twojej pomocy, Panie.
Aby zdobywać dzień po dniu moją wolność.
Aby z kleszczy moich koszmarów wyrywać drobne zwycięstwa.
Gdy śpię, potrzebuję słyszeć, jak mówisz: „To Ja jestem, nie bójcie się!” (J 6, 20)
XXII
MODLITWA NA DNI PRZEMĘCZENIA
Modlić się do Ciebie, Panie... Nie, chciałbym tylko spać pod Twoim wejrzeniem. Dziś wieczór tak będzie lepiej.
Spróbować już nie myśleć, nie ruszać się. Przynajmniej w ten sposób oddam się Tobie; nie będę już próbował wiercić się w Twych rękach, bez przerwy wiercić się jak nerwowe dziecko.
Moje troski dziś wieczór są zbyt ciężkie, bym mógł je dalej nieść. Jest za późno. Trzeba spać.
Muszę jeszcze napisać te listy... Nie. Jutro.
Panie, naucz mnie odpoczywać.
Naucz mnie pozostawiać rzeczy nie dokończone, nie próbować załatwić przed zaśnięciem wszystkich spraw.
Tak jakby dało się wszystko załatwić!...
Naucz mnie godzić się z tym, że jestem zmęczony, bez niechęci, złości, bez przeklinania tego absurdalnego faktu, że mój organizm wymaga snu.
Naucz mnie składać papiery, nie wyrzucając sobie, że powinienem był się urodzić „wołem roboczym”, nadczłowiekiem czy nie wiem czym jeszcze.
Naucz mnie kończyć dzień. W przeciwnym razie nie będę umiał umrzeć.
Bo jeszcze zostanie po mnie praca do zrobienia...
Naucz mnie pogodzić się z tym, że... nie jestem Tobą...
XXIII
MODLITWA CZŁOWIEKA USTAWICZNIE CHOREGO
Panie, jestem zmęczony tymi ciągłymi chorobami, tymi wyczerpującymi i śmiesznymi niedomaganiami i tym zmęczeniem, choć nie robię nic ciężkiego.
Jestem zmęczony tymi stale nie przewidzianymi przeszkodami, które powodują, że mówi się o mnie: „On to zawsze jest nie w formie...”
Tak, ciągle coś mi dolega.
Och, nic poważnego, nic, co sprawiłoby, że inni patrzyliby na mnie z trochę zalęknionym szacunkiem, jaki ma się zwykle w takich wypadkach... Kiedy sobie mówimy: „To mogło się zdarzyć mnie...”
Nawet nie. To, co mi jest, to błahostki. Drobnostki, które nikogo nie niepokoją: a to jakaś migrena, a to jakaś grypa; potem wątroba, następnie coś innego. Po prostu drobiazgi.
Ale to trwa nieprzerwanie. I zaczynam tracić cierpliwość.
Łapię się na tym, że marzę czasem o życiu człowieka silnego, życiu bez chorób...
O pięknym życiu w pełni sił, kiedy wstawałbym co rano wypoczęty, świeży, gotów z uśmiechem przeprowadzać swoje plany...
Piękne, wyśnione życie...
A potem dochodzę do tego, że zazdroszczę innym. Tym, którzy „mają się dobrze”. Uważam, że to niesprawiedliwe — ich odprężone twarze, świeża cera, spożywane bez obawy posiłki...
I ten uśmiech, z jakim mnie pytają: „No, co tam dziś znowu się dzieje?...”, i ta mina ludzi, którzy nigdy tego nie zaznali.
Przebacz mi, Panie, że byłem niesprawiedliwy. Wiem dobrze, że to nie tylko moja wina. Ale jednak miałem im to za złe. To absurdalne.
Pozwól mi, Panie, zrozumieć, że... oni mnie nie rozumieją.
Daj mi również siłę, która jest taka cenna, gdy nie ma się na nic ochoty.
Siłę, żebym sobie nie „folgował”, jak to się mówi. Siłę, żebym był w porządku mimo wszystko.
Panie, spraw, żebym te moje małe, nie kończące się nieszczęścia znosił z klasą.
XXIV
MODLITWA ZAZDROSNEGO (Z DZIENNIKA CZTERDZIESTOLETNIEGO MĘŻCZYZNY)
Pamięci przyjaciela
Po co ją więc spotkałem, Panie, jeśli miała odejść do kogoś innego?
Po co taka wielka namiętność, miłość, która na pewno jest czymś, co we mnie najlepsze, jeśli w efekcie ktoś inny miał zamknąć za nią drzwi swojego domu?...
I wziąć jej ciało i duszę, i stworzyć ją powtórnie na swój obraz i podobieństwo?...
Żyłem sobie spokojnie, nie oczekując nic specjalnego. Niczego nie chciałem. Po co mi więc było budzić się do życia, jeśli miałem się dowiedzieć, że to i tak nie dla mnie?
Nie miałem nic. Teraz mam jej nieobecność, która tkwi we mnie w dzień i w nocy.
I bardziej niż nieobecność — przeszywającą świadomość tego, co wyobrażam sobie jako „ich” szczęście.
Panie, Boże mój, oddal ode mnie tę mroczną nienawiść, zwierzęcą nienawiść samca pozbawionego swoich praw, wściekłość pierwotnego człowieka, który gotów jest zabić. Myśli się czasem o takich śmiesznych rzeczach...
Panie, oddal gorycz i to dziwne upodobanie do samoudręczenia, które nachodzi mnie czasem, kiedy zapada noc i mogę już tylko w kółko myśleć o moim nieszczęściu i smutku tamtych przeżyć.
Zabierz też te drogie wspomnienia, wspomnienia, które przywołuje nagle nazwa jakiejś ulicy, jakiś zapach czy słowa piosenki...
Panie, wyrwij mnie z rozpaczy, niebezpiecznej chęci, która czasem mnie nachodzi, żeby niczego się już nie spodziewać... I z przeświadczenia, że moje życie skończyło się wcześniej, niż sądziłem.
Bo w takie wieczory...
Kiedyś inaczej wyobrażałem sobie rozpacz. Jak burzę, tak — jak nawałnicę.
Otóż ona jest prosta, dziwnie prosta, pociągająca jak pustka, jak woda.
Przerażająca, a równocześnie fascynująca jak śmierć.
Panie, zanim będzie za późno, chciałbym coś zrobić i zwrócić się ku innym.
Ku tym wszystkim, których spotkam.
Zapytać o ich nieszczęście, ich również.
Poprosić ich, żeby pozwolili się poznać, pomóc sobie, żeby pozwolili się pokochać.
Wyleczyć się z mojego nieszczęścia, dzieląc ich nieszczęście.
Pomóc im dzięki temu, czego się nauczyłem, zapytać ich o to, czego jeszcze nie wiem.
Mój ratunek i mój obowiązek... Inni.
XXV
MODLITWA NA DNI ZWĄTPIENIA
Ta wędrówka w ciemnościach, o mój Boże, jest taka nużąca. Iść nic nie widząc — tak można przez jakiś czas. Ale gdy to trwa długo...
Czyż i wy chcecie odejść? (J 6, 67)
Rozumiem, Panie, tych, do których to mówiłeś. I tych, którym słowa Twojego przesłania wydawały się za trudne. Niektórzy woleli odejść.
Czasem mam ochotę zrobić to samo.
Chciałbym, żeby wszystko było jasne, wykazane, uporządkowane. Żeby nie było już tej krawędzi ciemności, która pozbawia mnie ochoty do wędrowania ku Twojemu światłu.
W gruncie rzeczy to, czego bym chciał, to porzucenie kondycji człowieka.
Bo tak naprawdę, uwzględniając wszystko, umyka mi nie tylko sens Twojego przesłania.
Bo co wiem o sprawach zwanych ludzkimi, co wiem o tajemniczych prawach rządzących światem, o zagadkach życia?
Cóż wiem o tłumach, które mnie otaczają, o sercu moich przyjaciół?
Cóż wiem o sobie samym, o mojej własnej twarzy, o ukrytych pobudkach tylu decyzji podejmowanych, jak mi się wydaje, „w dobrej wierze”?
A oburzam się, że już teraz nie dałeś mi oczu zdolnych oglądać Cię twarzą w twarz...
Czy skoro nie widzę Cię, Panie, uznam, że winien jest temu nadmiar Twojego światła?
Czy gdybym znał Cię tak, jak znam rzeczy, byłbyś moim Bogiem?
Panie, obym nigdy nie sądził, że ciemność wiary jest karą, jaką na mnie zsyłasz.
Szykaną, której każesz mi doświadczać.
Czy to Twoja wina, że jesteś ponad wszystkim?
O Panie, o mój Boże, czy będę Ci czynił wyrzuty, że wyprowadziłeś mnie z nocy, z tej nocy, w której nie wiedziałem jeszcze, czym jest pragnienie Ciebie?...
XXVI
MODLITWA NIEUDACZNIKA
Panie, wiem, że nie jestem wiele wart w tym świecie.
Nie skończyłem studiów, próbowałem wszystkich zawodów, a przynajmniej tych, które nie wymagają „żadnej specjalnej wiedzy”. W żadnej pracy nie udaje mi się zostać dłużej niż pół roku.
Ludzie mówią o mnie: „To nieudacznik!”
W pewnym sensie to prawda. I już nie wiem nawet, czy gdy byłem jeszcze młody, mierzyłem za wysoko czy za nisko.
To smutne być nieudacznikiem. Kiedy zdajemy sobie z tego sprawę, jest już zawsze za późno.
Przedtem mnie to nie bolało. Teraz z tego powodu cierpię. To przyszło powoli, wraz z wiekiem. I wiem, że z pewnością jest za późno, abym kiedykolwiek stał się kimś innym niż nieudacznikiem.
Nie wiedziałem, że życie toczy się tak szybko.
Zwłaszcza że nie jest łatwo wspiąć się z powrotem. Inni nie traktują już takich jak ja poważnie. Wszystko skończone: dla nich jestem byle kim, człowiekiem przegranym. Utwierdzają mnie definitywnie w tym przekonaniu.
Przychodzi taka chwila, kiedy nie da się już żyć jakoś lepiej.
Panie, z pewnością jest już za późno, żeby udało mi się zrobić z moim życiem coś mądrego.
Muszę się z tym pogodzić, bez rozgoryczenia, po prostu. Nie oskarżając o to Społeczeństwa, Rządu, moich rodziców i w ogóle Innych... To byłoby zbyt łatwe.
A jednak chciałbym, Panie, móc jeszcze jakoś się pozbierać. Nie zgadzać się zbyt prędko na to, że zawsze już będę tylko piątym kołem u wozu.
Nie specjalizować się już ze spokojem w tej mojej szczególnej zdolności nienadawania się do niczego.
Chciałbym, Panie, nadawać się jeszcze do czegoś. Nawet wiedząc, że teraz jest już bardzo późno.
XXVII
MODLITWA PANNY (Z NOTATEK TRZYDZIESTOPIĘCIOLETNIEJ KOBIETY)
Panie, najwyższy czas, żebym przestała marzyć. To niczemu nie służy i sprawia mi zbyt wielki ból.
Byłoby lepiej, gdybym pogodziła się — odważnie, z prostotą i wdziękiem — z tym, że jestem... mój Boże, tak: że jestem „panną”.
Panie, wiesz, jak bardzo cierpiałam... w niektóre wieczory, sama, zupełnie sama, bez innego oparcia niż praca i jakichś kilkoro przyjaciół.
Wiesz, że czasem uważałam Cię za niesprawiedliwego, zanim zrozumiałam, że nie mam prawa do niczego.
Czy to Twoja wina, że kiedyś marzyłam o innym życiu? Czy marzenia dają prawo do posiadania tego, o czym się marzy?
Nie, nie trzeba już przywoływać tego, co „mogło być”. Nie trzeba już marzyć.
Trzeba nauczyć się nowego życia. Mojego. Zachować godność i prostotę, przydać się innym.
Oddal, Panie, śmieszne „nadzieje”, plany, których nie da się zrealizować, złość i urazę.
Zrezygnowane westchnienia i „rekompensaty”.
Pozwól, bym była dla innych pomocą, a nie przeszkodą.
Żebym była przyjaciółką, prostą i dobrą, która umie nie zazdrościć innym szczęścia i nie mówić bezustannie o swoich zawiedzionych nadziejach.
Żebym była oparciem, a nie wyrzutem.
Panie, spraw też, żebym nie uważała się za ofiarę... Ofiarę czego?
Żebym nie uważała swojego życia za heroiczne, skoro żyję zwyczajnie, z dnia na dzień, tak samo jak inni, choć trochę inaczej, i czasem udaje mi się komuś pomóc.
Bez wyrafinowanej ucieczki w poświęcenie.
Nie. Niech wszystko we mnie będzie proste, pokorne i pełne spokoju.
Będzie to, jeśli zechcesz, Panie, mój sposób „bycia jak inni”.
XXVIII
MODLITWA O DOBRY UŻYTEK Z WSZELKIEGO CIERPIENIA
Panie, jestem akurat dość młody, aby móc rozumieć, że mam jeszcze drogę do przebycia.
I jestem akurat wystarczająco stary, żeby wiedzieć, iż czeka mnie jeszcze wiele bolesnych chwil, wiele godzin, kiedy trzeba będzie cierpieć i starzeć się. Czekając na moment odejścia.
Niech to nigdy nie stanie się przyczyną mojego upadku, niepokoju czy zgorszenia.
Żebym nigdy nie zwracał się do Ciebie z oburzeniem, obciążając Cię odpowiedzialnością.
Żebym, nie odgrywając roli niewinnie cierpiącego, brał rzeczy takimi, jakimi są — a nie jakimi chciałbym, żeby były.
Żebym nigdy nie zaczął myśleć o sobie jak o ofierze Twego gniewu. Co by to była za duma, w dodatku jaki byłbym śmieszny!
A jeśli wspomnienie Twojej Męki da mi jakąś siłę, żebym nie ośmielił się nigdy porównywać z Tobą. Nawet przez moment.
Żeby inni nigdy nie czuli się zobowiązani do wyrzutów sumienia wobec mnie z tego powodu, że wcale nie są nieszczęśliwi.
Żebym nigdy nie zamykał się w swoim cierpieniu jak w ostoi, lubując się w gorzkim zadowoleniu człowieka opuszczonego.
Żebym zatroszczył się raczej o to, co powinienem zrobić, żeby odzyskać spokój i dawać sobie radę.
Żebym umiał czekać, Panie, na Twoje przyjście.
XXIX
MODLITWA NA DNI, KIEDY Z TRUDEM ZNOSI SIĘ JAKĄKOLWIEK DYSCYPLINĘ
O mój Boże, gdybym mógł uciec, uciec nie wiem gdzie.
Wszystko jedno.
Uciec...
Jak te lekkie nasionka, które unosi wiatr. Wyrwać się z przymusów, ograniczeń, ze wszystkiego, co mnie łamie.
I każe mi rezygnować z tego, co kochałem.
O Panie, znowu wraca do mnie pragnienie niezależności.
Pragnienie, którego doświadczałem w wieku piętnastu lat, a teraz sądziłem, że już wygasło.
Upodobanie do szalonych eskapad i bezkresnych horyzontów. Chcę być panem samego siebie i nie słuchać nikogo.
I powiedzieć sobie jak tylu innych: „Co mnie to w końcu obchodzi?
Nie ma już prawa, bo ja nie chcę, żeby było”.
Ale nie mam już piętnastu lat, wiem. I chciałbym prosić Cię o łaskę, która pomogłaby mi zrozumieć, jak próżne są marzenia i jak poważne życie.
Pomyśleć o obecności innych i zadaniach, jakie mam przed sobą.
O Panie, daj mi prostotę, realizm, jasność patrzenia i prawą wolę, bo to wszystko przyda mi się, skoro chcę porzucić kondycję człowieka.
I pójść za przeznaczeniem utkanym z moich marzeń.
W takie dni strzeż mnie, Panie, przed jakimś nowym szaleństwem. Było ich już wystarczająco dużo.
Przypomnij mi, ile dobrego należy jeszcze zrobić, ilu ludziom trzeba pomóc, a ilu nieść pokój.
Jeżeli przez moment będę się złościć, przebacz mi, Boże, bo wiesz, że zrobię tylko to, co Ty zechcesz.
Jezus powiedział im:
Pewien człowiek miał dwóch synów. Zwrócił się do pierwszego i rzekł: „Dziecko, idź dzisiaj i pracuj w winnicy!” Ten odpowiedział: „Idę, panie!”, lecz nie poszedł. Zwrócił się do drugiego i to samo powiedział. Ten odparł: „Nie chcę”. Później jednak opamiętał się i poszedł. Któryż z tych dwóch spełnił wolę ojca? (Mt 21, 28—31)
XXX
MODLITWA O ZGODĘ NA BYCIE TYM, KIM SIĘ JEST
Nie wiedziałem o tym, Panie, kiedy byłem dzieckiem.
Nie wiedziałem, że można być zmęczonym, zmęczonym samym sobą. I mówić sobie, że zmarnowało się życie.
Miałem już różne pokusy. Ta jest chyba najsilniejsza.
Ach! Chcieć lepszego zdrowia, bardziej błyskotliwego umysłu, mniej wątłego ciała, lepszego wykształcenia...
Innej sytuacji i tego wielkiego kredytu, który zdają się mieć niektórzy...
Odkrywać u innych sto szans, które mnie by się przydały, i sto ułatwień, których nigdy nie miałem...
Wiedzieć, że najwyższy czas żyć, a za późno, żeby snuć mrzonki.
Wiedzieć, że niemożliwe nigdy nie nastąpi.
Wiedzieć to, o Boże, to już jest światło.
I oto przychodzi ono stąd, skąd nie oczekiwałem niczego.
Marzenia skończone. Zostaje mi życie — prawdziwe, takie, które mam kochać.
Moje życie takie, jakie jest, i moje słabe zdrowie, i moja marna kariera.
I wszystko pozostałe, czego nie chciałem.
To wszystko, Panie, chciałbym zaakceptować.
I zaakceptować siebie samego, choć jestem taki żałosny.
Nie zastanawiać się już, co „mogło być”.
I znaleźć szczęście w robieniu tego, co potrafię.
XXXI
PROŚBA O WOLĘ KOCHANIA „WROGA”
Panie, ten człowiek przebrał miarę. Mimo to nadal muszę z nim pracować. Dziś wieczór o mało co nie posłałem go do wszystkich diabłów.
Ileż razy próbowałem znaleźć jakąś płaszczyznę porozumienia z nim! Ile razy mam robić „pierwszy krok”? Nic tu już nie poradzę.
Nigdy bym nie uwierzył, że Twoje przykazanie, Twoje ulubione przykazanie, jest aż tak trudne. Kochać tego człowieka... Kochać go „jak siebie samego”. Ależ, Panie, wszystko mnie od niego odstręcza... Wszystko. Jego pospolita twarz, jego umysł, który jest mi tak obcy, jak tylko może być. Mam wrażenie, jakby odpychała mnie nawet jego dusza, kiedy próbuję zrobić krok w jego stronę.
Kochać go... To coś, o czym na pewno sam nigdy bym nie pomyślał. Muszę Ci wyznać, że często marzyłem o świecie, w którym by jego... nie było.
Tymczasem jednak on istnieje. I mam go kochać.
A najtrudniejsze jest to, że Ty, Panie, nie chciałbyś, abym obdarzał go miłością na zamówienie, miłością anonimową, nakazaną. Kochać go... „dla Twojej miłości”... Jest taki sposób rozumienia tego, jakiego nie chcesz. To byłoby najgorsze.
Ty chcesz, by moje szukanie i oczekiwanie doprowadziło mnie do uświadomienia sobie, że w gruncie rzeczy mam tego człowieka kochać dla niego samego. Dlatego że to on i że tylko on jeden na świecie jest tym człowiekiem. Twoim dzieckiem.
Prawdę mówiąc, pamiętam, jak któregoś dnia... Tak, możliwe, że byłem wtedy na dobrej drodze... Tego dnia pomyślałem sobie, że on też miał matkę i był kochany. Że jakieś oczy szukały jego oczu, a on się nie odwrócił. Że wzbudził być może jakąś wielką, prostą miłość lub wielkie oddanie.
Ktoś na tej ziemi poczuł może nagle, że on jest jedyny na świecie, że jego życie jest bardzo cenne, że należy spieszyć się kochać go.
Tamtego dnia nie zastanawiałem się dłużej nad tą myślą: to, żeby jego ktoś miał kochać, wydawało mi się takie śmieszne... A jednak!
Wrócę do tego, przyrzekam. Może w ten sposób zrozumiem, w jaki sposób on może być moim „bratem”.
Tymczasem, Panie, co do jutrzejszego dnia — spraw, żebym mógł go znosić. I gdybym mógł, ja także, zrozumieć go...
XXXII
PROŚBA O ŁASKĘ PRAWDZIWEJ WOLNOŚCI
Bardzo długo wierzyłem, Panie, że być wolnym to móc robić, co się chce. To, co przyjdzie mi do głowy lub zakiełkuje w sercu. Największe szaleństwa.
Wiesz, że chciałem skosztować wszystkich owoców, niekoniecznie najlepszych. Tych przede wszystkim.
Chciałem wszystko poznać i wszystkiego spróbować na tym świecie.
Miałem ochotę wszystko przeżyć. Odstręczała mnie myśl, że mógłbym dokonywać jakichś wyborów. Miałbym umrzeć, nie wyczerpawszy wszystkiego, co oferuje mi życie w wieku dwudziestu lat?
Wierzyłem w to, Panie, bardzo długo. Czasem łapię się na tym, że dalej tak myślę. I męczę się, że nie mogę brać wszystkiego.
Więc chciałbym, Panie, żebyś nauczył mnie prawdziwej wolności.
Żebym wreszcie rozpoznał prawdziwy sens mojego życia. Dlatego muszę znów nauczyć się patrzeć jak dziecko.
Muszę zobaczyć w głębi siebie samego to coś czystego, co mówi mi o Tobie.
Coś nieskalanego, pomimo absurdalnych wyborów, jakich dokonywałem.
Chciałbym odnaleźć w głębi mojej przeszłości — tym zamęcie, w którym nie było radości — wieczne Oblicze, które oglądało moje życie.
Prawdziwie Pan jest na tym miejscu, a ja nie wiedziałem (Rdz 28, 16).
Być wolnym, Panie, teraz to wiem, to chcieć.
Chcieć tego, czego chcesz Ty, kochać to, co Ty kochasz. A kiedy trzeba dokonać wyboru, brać po prostu to, co Ty byś wybrał.
Być wolnym, Panie, to próbować rozpoznać Twoje myśli o moim życiu, Twoje plany i Twój sposób patrzenia.
I kształtować moje rysy według rysów Twojego Oblicza, Wiecznego Oblicza, którego obraz jest we mnie.
XXXIII
MODLITWA NA DNI, KIEDY MA SIĘ DOŚĆ WOJEN
O Panie, w obliczu tego szalonego świata, świata ludzi, którzy nie opamiętają się, dopóki się wzajemnie nie wyniszczą, ogarnia mnie załamanie.
Wobec tych narodów, które upodobały sobie w nienawiści, grabieżach, gwałtach i masakrach, jestem na krawędzi rozpaczy.
I mam ochotę zwątpić w człowieka, zwątpić w życie, zwątpić... — O Panie, co zamierzałem powiedzieć?
Chciałbym wykrzyczeć swoją pogardę dla tego świata, ale nie, nie powinienem.
Nie, przeciwstawię się tej rozpaczy i nie ucieknę.
Nie zamknę się w wieży z kości słoniowej, z dala od ludzi, z dala od szaleńców, uciekając myślami z tego niemożliwego świata.
Chcę pozostać w jego centrum, w centrum tego świata, który prowadzi wojny. Chcę pozostać na swoim miejscu.
Wiem, że nie jestem nikim ważnym. Co może zdziałać pośród chaosu światełko sumienia, słabe światełko, które zostanie pochłonięte przez noc?
A mimo to, Boże, muszę wypełnić to, do czego jestem stworzony.
[...] cóż mam powiedzieć? Ojcze, wybaw Mnie od tej godziny. Nie, właśnie dlatego przyszedłem na tę godzinę (J 12, 27).
[...] na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie (J 18, 37).
Muszę świadczyć.
Mówić — i pokazywać — ludziom, że istnieje coś innego niż noc, coś innego niż wycie ze strachu, bzdurne jazgotanie, mowy podżegaczy i agresja.
Coś innego niż tony żelastwa wyrzucane w przestworza i wysadzane mosty, które trzeba będzie odbudowywać. Przez dziesięć lat.
Coś innego niż bezdenna głupota atakujących — w sposób naukowy — hord.
Coś innego niż pieniądze i ideologia.
Świadczyć o Twojej, Boże, obecności w świecie i objawiać ludziom, mimo wszystko i za wszelką cenę, inny sens życia.
XXXIV
MODLITWA CZŁOWIEKA, KTÓRY WIELE WYCIERPIAŁ
O Panie, minęło już wiele czasu, od kiedy ugodził mnie ostatni cios. Przyszedł po tylu innych.
Nie mam już nic do stracenia. Albo niewiele. Może zyskam pokój?
Chciałbym, żeby przyszedł powoli jak sen.
O Panie, spraw, żebym nigdy nie zamęczał innych moimi troskami.
Co ich w końcu obchodzą moje nieszczęścia? Spraw, by nie oburzało mnie, że są obojętni na to, co mnie złamało. To normalne: jak mogliby to zrozumieć?
Spraw, aby nie wydawało mi się dziwne, że na świecie dalej świeci słońce i kwitną kwiaty po tym, czego ja doświadczyłem. I że są zgodne rodziny, wierne sobie małżeństwa, szczęśliwa miłość. I dzieci, które żyją.
Spraw, żebym nie narzucał się innym z moim nieszczęściem.
O Panie, daj, żebym nie rozpamiętywał przeszłości i nie chciał przeżywać bolesnych godzin minionego życia...
Żebym nie przywoływał bezustannie tych ukochanych twarzy, utraconych uśmiechów i tego całego szczęścia, które trwało tylko przez pewien czas.
Spraw, żebym nie analizował moich nieszczęść.
O Panie, ocal mnie też przed mroczną radością rozpaczy.
Obym nigdy nie był jak ten stary złamany Szekspirowski król, który przyzywał burzę i wiatr, i wszystkie nieszczęścia, jakich można doświadczyć w życiu.
Moje cierpienie nie jest żadnym powodem do chwały.
Spraw, żebym nie szczycił się moimi nieszczęściami.
Panie, uczyń mnie spokojnym i oderwanym od wszystkiego, ale nie obojętnym.
Żebym był hojny i dobry, mądry doświadczeniem cierpienia, gotowy dawać innym to, czego sam nie miałem.
Nie mam nic. Na czym mogłoby mi jeszcze zależeć? A jednak chciałbym, żeby radość każdego człowieka odbijała się jakby echem w moim uspokojonym sercu.
Zamiast cierpieć bez żadnej korzyści dla kogokolwiek i pogłębiać jeszcze w ten sposób smutek świata, chciałbym, by w zamian za ból, jakiego doświadczyłem, dana mi była moc rozumienia innych w samej głębi ich istoty, tam, gdzie są sobą i czekają na miłość.
Chciałbym, by moje nieszczęścia mogły się komuś przydać.
XXXV
A JEŻELI NIC Z TEGO WAS NIE POCIESZY...
Powiedzcie:
OJCZE NASZ, KTÓRYŚ JEST W NIEBIE, ŚWIĘĆ SIĘ IMIĘ TWOJE;
PRZYJDŹ KRÓLESTWO TWOJE;
BĄDŹ WOLA TWOJA JAKO W NIEBIE, TAK I NA ZIEMI.
CHLEBA NASZEGO POWSZEDNIEGO DAJ NAM DZISIAJ;
I ODPUŚĆ NAM NASZE WINY, JAKO I MY ODPUSZCZAMY NASZYM WINOWAJCOM;
I NIE WÓDŹ NAS NA POKUSZENIE,
ALE NAS ZBAW ODE ZŁEGO. AMEN.