3

Po obiedzie rozłożyli się na piasku niedaleko obozowiska, bo tam właśnie opadł na ręcznik zmęczony trudami dnia Kłapouch. Nadzór nad Bożenkąmiał od tej pory Rafał, ale Kaśka mu nie dowierzała. Postanowi­ła zdyscyplinować koleżankę za pomocą lektur. Poleciła wziąć na plażę Pana Tadeusza, ale Bożenka zapomniała książki.

- Idę grać w karty - sarknęła Baśka na widok poczynań Kaśki. - Nie
zniosę tego tłustego ślimaka w moim pobliżu.

Tak też zrobiła. Tymek potrzebował czwartego gracza, więc przyjął życzliwie długo nieobecną w ich gronie siostrę.

Darek tasował karty, a Baśka w tym czasie patrzyła prowokująco na Krzyśka. Była pewna, że już wkrótce zemści się na nim ostatecznie - za pomocą bliźniaków albo Marcina. Tak, pokaże temu giermkowi, które­mu się wydawało, że można ją traktować jak piąte koło u wozu!

Nie musiała mu właściwie niczego pokazywać, bo Krzysiek i tak był dostatecznie pognębiony, Baśka zawróciła mu w głowie bardziej, niż przypuszczała i niż on sam się do tego przyznawał. Jej ironiczny uśmiech nie pozostawiał mu jednak nawet cienia nadziei. Miał ochotę ją za to jakoś ukarać, ale wiedział, że musiałby się narazić Tymkowi. A na to brakowało mu odwagi. Dał więc spokój, ale jeszcze raz stwierdził, że po­został w nim uraz do szefa. Ta wiadomość bardzo by ucieszyła Baśkę. Nie było jednak szans, aby do niej dotarła - Krzysiek był najskrytszym chłopakiem w całej paczce. Nigdy nie zdradzał się ze swoimi uczuciami.

Ptyś rozdał karty i zaczęli grę w tysiąca.

Kaśka w tym samym czasie szła po Pana Tadeusza. Wydawało jej się, że w obozie nie ma nikogo, toteż zaniepokoiła się, widząc ruch w na­miocie, w którym spał Kłapouch, Rafał i Wiesio. Złodziej! - przemknęło jej przez myśl i zaczęła się ostrożnie skradać w tamtym kierunku. Obok obozowiska kilku chłopców grało w piłkę, postanowiła więc, że złapie intruza i będzie krzyczeć, by tamci ruszyli na pomoc.

Zbliżyła się bezszelestnie do namiotu, a potem nagle rozchyliła jego poły i krzyknęła:

- Mam cię!

Wiesiowi, bo to on był w środku, z przerażenia wypadł z ręki pa­pieros. Podniósł go natychmiast i usiłował schować przed wzrokiem dziewczyny.

-Zwariowałaś?! Czego wrzeszczysz! ?- wykrztusił, usiłując jedno­cześnie rozgonić dym.

Kaśkę zdziwiła jego reakcja - przecież nie od dzisiaj wiedziała, że Koala pali. Czemu w takim razie schował papierosa? Pociągnęła nosem i zrozumiała, w czym rzecz.

Kaśka jednak nie miała zamiaru zostawić go w spokoju. Poczuła, że oto stanęło przed nią prawdziwe wyzwanie - Wiesio potrzebował pomo­cy i ona mu jej udzieli. Nieważne, czy on sobie tego życzy, czy nie.

- Parę osób zdziwiłaby wiadomość, że ćpasz.
-Kto ci uwierzy?

-Ten, kto przetrząśnie twój plecak.

Zaklął szpetnie i wściekły pchnął dziewczynę tak, że przewróciła maszt. Namiot opadł im na głowy. Przez chwilę miotali się bezładnie między fałdami rozgrzanego materiału. Kaśka jednak szybko naprawiła szkody. Mimo że sięgała mu do pachy, przybrała bojowąpozę.

- Dotknij mnie jeszcze raz, a pożałujesz! - zagroziła.

210

211

- Ale się nie odczepisz, co?

-Zgadłeś. Po przyjeździe pójdziesz ze mną do poradni. Znam jedne­go fajnego lekarza, który pomógł mojej koleżance. Jedynie pod tym wa­runkiem nie zawiadomię twoich rodziców.

Jak na Wiesia to był naprawdę długi monolog. Kaśkę zabolała zwłaszcza ostatnia uwaga, ale pominęła jąmilczeniem.

Kaśka zastanawiała się przez chwilę.

Kaśka nie zamierzała z nim dyskutować.

- Pięć minut minęło i czas brać się za plecak - powiedziała.
Wiesio zgrzytnął zębami.

Chłopak jednym szarpnięciem wyrzucił na materac zawartość ple­caka. Kaśka przeszukiwała wszystko dokładnie. Zajrzała nawet do brud­nych skarpetek. W plecaku niczego nie było. Już chciała skapitulować, gdy jej wzrok padł na mały chlebak schowany w głębi namiotu. Nie nale­żał do Kłapoucha. Rafał swój miał zawsze przy sobie. Zatem ten mu­siał być Wiesia. Koala patrzył z nienawiścią, jak wyciąga z niego metalo­we pudełko. Były w nim skręty i tabletki. Wsypała wszystko do foliowej

torebki.

Pożegnał ją długi i soczysty bluzg. Wzięła Pana Tadeusza i z ulgą poszła w kierunku plaży. Po drodze wstąpiła do łazienki i wyrzuciła zawartość torebki do sedesu. Wiedziała jednak, że pozbycie się narkoty­ków niczego nie załatwiało. Jak mogła dotychczas nie spostrzec, że z Wieśkiem coś jest nie tak? Nikt tego nie zauważył. Nikt nawet nie pró­bował przebić się przez pancerz gruboskórności, którym chłopak oddzie­lił się od całego świata. Co się pod tym pancerzem kryło? Jakie problemy kazały mu sięgnąć po to odurzające świństwo? Czy bardzo był uzależnio­ny? A jeśli zacznie bez narkotyków świrować? Kaśkę mimo upału prze­mknął dreszcz - wtrąciła się w coś, co mogło jąprzerosnąć. Może jednak powinna pokazać skręty Kłapouchowi? Jedno było pewne - wzięła na siebie dobrowolnie jeszcze jeden obowiązek, w dodatku nieprzyjemny, bo każdy kontakt z Wieśkiem wyglądał tak samo.

Kaśka powlokła się w kierunku plaży, ponuro rozmyślając. Zwłasz­cza nad tym, że los się chyba tego lata na nią uwziął. Dlaczego to ona mu­siała przyłapać Wiesia? Czy mało miała kłopotów z Bożenką? Po raz pierwszy poczuła się zmęczona. Czy Baśka przypadkiem nie ma racji? -myślała gorzko. Było to zresztą pytanie retoryczne. I to chyba najbardziej jaw tej chwili przerażało. Wiedziała, że nic nie powstrzyma jej od zrobie­nia tego, co należało.

212

213

Agnieszka smarowała plecy Małgorzaty. Bogdan już dawno zni­knął. Chciał zabrać Margot ze sobą, ale ona wolała zostać na plaży.


-Nie zachwalam. Myślę jednak, że się boisz.

-Ja? Też coś!

w to bawisz.

- Ja nie mam wyjścia. Choćbym pękła z wysiłku, to nic nie jestem
w stanie zmienić. A poza tym, ja mam do stracenia przyjaźń. Ty nic nie
tracisz. Możesz tylko zyskać.

Agnieszka ciężko westchnęła. -Niby tak.

- W ostateczności przyjemnie spędzisz czas. To też coś warte.
-Wolałabym, by to Marcin wpadł na pomysł, że możemy spędzić go

razem.

- Nie wpadnie, dopóki leżysz obok mnie - zauważyła z uśmiechem

Małgorzata. - Nie poznaję cię, Aga, gdzie twój tupet?

Agnieszka rzeczywiście przesadzała. Przyzwyczaiła się do myśli, że jest brzydka, więc nie umiała spojrzeć na siebie obiektywnie i dostrzec swoich atutów, choćby tego, że była bardzo zgrabna. Samotny Mar­cin pociągał ją, niepokoił i jednocześnie odpychał. Patrzyła teraz, jak wychodzi z morza, odgarnia niedbałym ruchem mokry kosmyk z czoła i opada na tęcznik obok Emila. Zauważyła także krótkie spojrzenie chło­paka w ich kierunku, ale z góry założyła, że patrzył na Małgorzatę. Tak zresztą było.

Nie zabrakło natomiast tupetu Baśce. Nie bawiła się zresztą w zbyt­nie subtelności - zastosowała wariant klasyczny. Gdy godzinę później Marcin ponownie poszedł się kąpać, dziewczyna zrezygnowała z kart i po paru minutach pływała blisko niego. Chłopak jednak nie zwracał na nią uwagi. Baśka nie przejęła się zbytnio. Zaczęła udawać skurcz i Mar­cin musiał zagrać rolę rycerza. Udawała tak dobrze, że na pomoc ruszył ratownik, Rafał i cały klan Tymka, Marcin był jednak najbliżej, więc to

214

215


on znalazł się przy niej pierwszy. Baśka złapała go za szyję i nie puściła aż do momentu, gdy wyniósł jaz wody i położył na piasku.

Zebrał się wokół nich mały tłumek. Przybiegł także zdyszany Kła-pouch.

Zjawił się przy nich także ratownik, ale stwierdziwszy, że dziewczy­na czuje się dobrze i jest pod opieką, poklepał tylko po ramieniu Marcina i oddalił się. Tymek też go poklepał.

Marcin poczuł się jak bohater, ale wtedy zjawili się bliźniacy, Aga i cała reszta. Baśka nie przypominała żałosnej topielicy, więc zaczęły się żarty.

Aga, która miała doskonały wzrok, zauważyła ironicznie:

- To dziwne, najpierw rozcierałaś lewą nogę, a teraz prawą. To był,
zdaje się, skurcz obunożny!

Baśka prychnęła pogardliwie. Wyratowała jaz opresji Kaśka, która poczuła się w obowiązku zaopiekować niedoszłą topielicą. -Dajciejej spokój. Ona musi teraz odpocząć.

- Ja się nią zajmę - przystopował Kłapouchównę Tymek. - To nie
twoja sprawa. A wy - zwrócił się do reszty - gdzie byliście, gdy ona się
topiła?! Na ręcznikach! No to wracać na nie i wygrzewać tyłki. To nie
przedstawienie.

- Czyżby? - mruknęła ironicznie Aga, ale Tymek udał, że tego nie

słyszy.

Rozeszli się. Przy Baśce został jeszcze tylko Marcin, przyjmujący podziękowania Darka i Krzyśka.

Tymek zamilkł. Baśka już dawno wymknęła się spod jego kontroli. Robiła, co chciała, Nie było na to rady. Mógł tylko udawać groźnego i jednocześnie troskliwego brata, a Baśka czasami udawała posłuszną siostrę, wie"dział jednak, że to tylko gra pozorów. Zaprowadził teraz Baś­kę do ich dołka, podsunął ręcznik i przygniótł do niego ciężkim wzro­kiem. Wzruszyła ramionami, ale poddała sięjego woli. Lepiej zresztą by­ło teraz leżeć spokojnie na piasku i nie rzucać się w oczy Kłapouchowi, który został dzisiaj zdenerwowany po raz drugi.

A belfer nie lubił się denerwować - zwłaszcza uczniami. Zamiast położyć się i odpoczywać, przechadzał się teraz po plaży nerwowym kro­kiem i obserwował podopiecznych. Po piątym okrążeniu na szczęście zmęczył się i opadł na ręcznik. Obozowicze odetchnęli, ale przez resztę popołudnia nikt nie odważył się na dłużej oddalić od Kłapoucha. Wie­dzieli, że tego dnia stało się za dużo, by znikać mu z oczu. A on podnosił si§ co godzina i liczył swoich podopiecznych z surową bruzdą na czole.

216

217

Nikogo nie brakowało - nawet Wiesio w porę przyszedł z obozowiska i już do końca nie opuszczał ręcznika. Widząc ich zdyscyplinowanie, Kłapouch ogłosił tuż przed kolacją, że mają czas wolny. Nie przewidział, że wkrótce zostanie zdenerwowany po raz trzeci.

Tego dnia wszystko było później, także i kolacja, tym bardziej że dyżur przypadł osobom najmniej odpowiednim. Już Darek nie był zbyt utalentowanym kuchcikiem, Emil jednak przewyższał go zdecydowanie - w ogóle o niczym nie miał pojęcia. Byłjedynakiem, a w domu mieszka­ła także babcia, która uwielbiała piec, gotować i robić kanapki ukochane­mu wnukowi. Przygotowywała mu nawet herbatę, a rano specjalnie ją studziła, by wnuk nie poparzył się w pośpiechu. Czarna Jagoda miała w domu wiele obowiązków, ale w tej chwili paraliżowałajązarówno ko­nieczność współpracy z Emilem, z którym nie potrafiła nawiązać żadne­go kontaktu, jak i odpowiedzialność. Drżały jej ze zdenerwowania ręce, była przekonana, że zaraz coś wysypie albo wyleje i będzie się musiała zmierzyć z głodnymi kolegami. Pewnie tak właśnie by się stało, gdyby nie Kaśka, która w porę wróciła z wyprawy po lody. Parę jej rozsądnych poleceń uspokoiło oboje i kolacja zaczęła przybierać realne kształty. Wprawdzie Emil pokroił chleb w grube pajdy, ale nikt nie narzekał, wie­dząc, że kaprys losu za chwilę każdego może obdarzyć zaszczytną fun­kcją kuchcika. Tylko bliźniacy nie mogli powstrzymać się od żartów.

-Ale fajne kanapy robisz, chłopie -przygadywali Emilowi. - Chleb z chlebem. Bardzo pożywne. I oszczędne. Można by rzec, wielopiętrów-ki! Pięć centymetrów pieczywka i milimetr smarowidełka. Powinieneś dostać medal za inwencję kulinarną.

Emilowi i Czarnej Jagodzie jedzenie stawało w gardle. Wydawało im się, że nie przełkną ani kęsa. Mieli jednak tym razem fart - Bożenka zagapiła się i oblała herbatą. Ratowanie jej powstrzymało bliźniaków od dalszych komentarzy. Płyn na szczęście nie był zbyt gorący. Ucierpiała tylko sukienka, a Kaśka miała tego dnia jeszcze jedno zadanie - dopro­wadzić dziewczynę do stanu używalności. Nie było to proste. W plecaku Bożenki panował straszny bałagan i okazało się, że nie ma tam ani jednej

czystej rzeczy. Kaśka zgrzytnęła zębami, a potem dała Pączkowi własne ubranie. Zaplanowała też od razu pranie.

To jednak nie Agnieszka zaczepiła Marcina, tylko on ją.

- Unikasz mnie? - spytał ją wprost.

Stał oparty o rachityczną, powykręcaną sosnę, w jasnym ubraniu, które podkreślało jego opaleniznę, lekko uśmiechnięty. Rany! - pomyś­lała z przerażeniem dziewczyna, czując, że za chwilę straci po raz pierw­szy w życiu głowę. To się nie mogło stać, bo to był, jej zdaniem, jedyny atut, jaki posiadała. Bez głowy nie była warta nawet funta kłaków.

-Ja? - zdziwiła się teatralnie, by zyskać na czasie. Sto chaotycznych myśli przebiegło jej przez głowę - począwszy od tej, że ma na sobie po­gniecioną bluzkę i na pewno świeci jej się koniec nosa, po tę zbawienną myśl, że rozwiązało jej się sznurowadło od tenisówek. Kucnęła i zawią-

218

219

zała je. Staranna, wypieszczona kokardka przywróciła jej zdrowy rozsą­dek. Do diabła! -pomyślała. -Nie dam się temu fircykowi!

Marcin na chwilę spochmurniał.

- Z doświadczenia. A poza tym, Aga, na razie mam dość sercowych
historii.

-Ach tak...

- Ty jesteś inna. Można z tobą pogadać. Tak po prostu, bez tego ca­
łego cyrku.

Dziewczynie wydało się, że znowu słyszy w jego głosie lekką kpinę.

- To chyba miał być komplement - spytała zaczepnie.
-Zgadza się.

Pomyślała, że ten jedyny raz wolałaby usłyszeć coś innego. A prze­cież powinna być mu wdzięczna, że nie próbuje na niej swoich sztuczek.

To dowodziło czegoś w rodzaju szacunku. Ale także zupełnej obojętnoś­ci. Jeszcze zobaczymy - pomyślała buńczucznie, ale zaraz potem kolejny raz zauważyła spojrzenie Marcina skierowane ku przechodzącej Małgo­rzacie. Chłopak szybko odwrócił wzrok, lecz od razu zmarkotniał. Do­piero teraz Agnieszka pomyślała, że Marcin być może nie jest tak po­wierzchowny, jak jej się wydawało. Zrobiło jej się go żal.

- Chodźmy - powiedziała, by przerwać swoje i jego niezbyt przy­jemne rozmyślania.

Gdzieś tam, w pobliżu ekskluzywnych hoteli trwał pokaz amator­skich teatrów i ludowych zespołów. Całe uzdrowisko tętniło życiem. Obóz powoli pustoszał.

Czarna Jagoda i przyczepiona do jej rękawa Bożenka wybrały się. w kierunku amfiteatru, gdzie odbywały się główne imprezy festiwalu. Nie było mowy, by przedostać się przez tłum otaczający scenę. Słuchały więc ludowych rytmów z daleka. Rzępolenie - pomyślała Jagoda, a Bo­żenka aż otworzyła buzię z zachwytu i na siłę ciągnęła koleżankę bliżej estrady. Na chwilę weszły w gęsty, spocony i podrygujący tłum. Czarna Jagoda poczuła jednak, że się udusi, jeśli pozostaną tam dłużej. Tak było zawsze - nie znosiła ciasnych pomieszczeń, ścisku i zamknięcia. Czasa­mi nawet w namiocie wydawało jej się, że żółta płachta spadnie jej na głowę i odbierze powietrze. Musiała wówczas po cichu wyczołgiwać się z namiotu i spędzać kilka bezsennych godzin pod rozgwieżdżonym nie­bem. Nikt o tym nie wiedział. Dla Czarnej Jagody były to zresztą najprzy­jemniejsze godziny. Nikt na nią nie patrzył, nikt jej nie przeszkadzał. Mogła spokojnie siedzieć i marzyć pod sosną, w miejscu, w którym Emil zwykle czytał książkę. Nie były to zresztą marzenia zbyt oryginalne. Sta­wała się w nich niezwykłą, odważną dziewczyną, którą podziwiali wszyscy. To było dla niej ważne - wszyscy. Nie zdawała sobie sprawy, że wszyscy to nikt. Była bezbronna wobec swoich kompleksów i za­potrzebowania na ludzki podziw, którego dotychczas nie zaznała.

Teraz prawie siłą wyciągnęła Bożenkę z tłumu. Przysiadły na trawie w miejscu, gdzie dźwięki muzyki mieszały się z miarowym szumem mo­rza. Właśnie śpiewano liryczną miłosną pieśń, która doskonale współ-

220

221

grała z zachodem słońca. Jagoda zdjęła okulary, położyła się na piasku i słuchała słodkiej melodii. To był cudowny wieczór! -zapisywała w gło­wie słowa, które po powrocie miała wypowiedzieć przed jedyną ważną dla niej osobą. - Taki nastrojowy! Wiesz, mamo, chwilami wydawało mi się, że to samo morze tak gra!

Rozmyślania przerwałjej wysoki, jasnowłosy chłopak.

- Cześć, kobiety! - rzucił żartobliwie. Usiadł obok Jagody. Dziew­
czyna podniosła głowę zdziwiona i niepewnie odpowiedziała na powita­
nie. - No widzisz! - chłopak zwrócił się do kolegi - mówiłem, że krajan­
ki. Chociaż przyznaję - spojrzał na Jagodę - że ty równie dobrze mogła­
byś być tutejsza, Aleja mam nosa. I całe szczęście, bo znudziło mi sięjuż
rozmawianie rękoma. - Uśmiechnął się, zadowolony ze swojej przemo­
wy. - Jestem Jasiek, a to Marek.

Przedstawiły siejednocześnie. Obie były trochęprzestraszone obce-sowością chłopaka.

- Szmira, co? - kontynuował niezrażony. - Rzępoląjak wygłodzone
świerszcze. Ponoć za chwilę ma się gdzieś zacząć spektakl. Poszukamy?
- Wstał, wyciągnął rękę w kierunku Czarnej Jagody, a ona mechanicznie
podała mu swoją. Na chwilę ich spojrzenia się spotkały, dziewczyna za­
raz spuściła wzrok, ale pomyślała, że boi się mniej niż zwykle. Może dla­
tego, że nie miała na nosie okularów i twarz chłopaka widziała nieostro.
Jasiek pociągnął ją ku asfaltowej ścieżce i podtrzymał, gdy potknęła się
o wystający korzeń.

Wszystko stało się tak szybko, że Jagoda nie zdążyła nawet pomyś­leć, że idzie za kimś zupełnie nieznanym. A gdy już o tym pomyślała, by­ło za późno. Szli obok siebie, Jasiek mówił, a ona i pozostali słuchali. Jak to dobrze, że jest taki gadatliwy - pomyślała z ulgą. Nic dziwnego, że nu­dził się z cudzoziemkami. Chłopak wprawdzie rzucał czasami pytania o ich miejsce zamieszkania, szkołę, ulubione filmy, ale Jagoda miała wrażenie, że odpowiedzi mało go interesują. Nie miało to zresztą dla niej żadnego znaczenia. I tak była szczęśliwa. Oto znalazł się ktoś, kto na chwilę zainteresował się nią naprawdę. A teraz szła obok i rejestrowała każde wypowiedziane przez niego słowo, by starczyło ich na długą opo­wieść. Ach, mamo! Jak cudownie będzie mówić ci prawdę!

Nie znaleźli miejsca, gdzie był spektakl, poszli więc na plażę, obej­rzeć zachód. Nic lepszego nie mogło się zdarzyć. Po spokojnym morzu

pełzła ku ich stopom pomarańczowa poświata, którą zresztą Czarna Ja­goda bez okularów widziała niewyraźnie. Jasiek opowiadał swoje szkol­ne przygody, więc nie trzeba było niczego rnówić. Doprawdy, wszystko układało sięjak w bajce.

- Będę jutro w tym samym miejscu o dziesiątej - powiedział do Ja­gody na pożegnanie. - Przyjdziesz? - Uścisnął przy tym znacząco jej dłoń. Zmieszana, skinęła tylko głową i prawie biegiem ruszyła brzegiem morza, ciągnąc za sobą nic nierozumiejącąBożenkę.

Nie dla wszystkich to był cudowny wieczór. Zuza plątała się po wczasowisku sama. Tymek z kumplami na początku podążali jej śladem, a potem zginęli gdzieś w tłumie przy amfiteatrze. Piwko! - pomyślała z niechęcią dziewczyna. Była coraz smutniejsza. Właściwie miała ochotę wrócić do namiotu, usiąść w kącie i popłakać. Zaczęła już iść w kierunku kempingu, gdy wpadła na Rafała. Nie było to oczywiście spotkanie przy­padkowe. Rafał też szedł za Zuza i teraz, gdy stanął z nią oko w oko, to on zmieszał się bardziej. A przecież było tyle rzeczy, które ich łączyły -wrażliwość na piękno, miłość do sztuki. Zuza nie tylko rysowała, intere­sowała się także teatrem, toteż ucieszyła się, gdy Rafał zaproponował obejrzenie spektaklu Teatru Ognia i Papieru.

Szczęście dopisało im bardziej niż Jagodzie, Bożence i ich nowym znajomym*-po chwili kluczenia zatłoczonymi uliczkami znaleźli mały plac, na którym właśnie zaczynało się przedstawienie. Zmierzchało. Była to najlepsza pora dla takiego teatru. Ubrani na czarno aktorzy byli prawie niewidoczni w mroku, a długie strzępki palącego się papieru wyglądały jak płonące węże. Zuza od początku zachwyciła się spektaklem. Było w nim coś przejmującego. Piękno i kruchość. To najbardziej odczuła -przemijanie rzeczy i kształtów. Gdy w końcu ogień zgasł, a na ziemi zo­stały zetlałe szczątki, dziewczyna poczuła, że po policzkach spływająjej łzy. Pomyślała bowiem, że miłość jest równie nietrwała jak ogień. Trawi wszysto i zostawia popiół.

Rafał dostrzegł wilgotne strużki na jej twarzy, ale taktownie milczał. Jego też wzruszyło przedstawienie. Po drodze do obozowiska nie zamie­nili ani jednego słowa. Dopiero na miejscu Zuza bąknęła krótkie: dzięku-

222

223

je. Zaraz potem zniknęła w namiocie. Musiała schować twarz w sweter,
by nie było słychać szlochu. **

- Nie mogę się poddać! Nie mogę! - szeptała w wilgotny rękaw, ale była o krok od całkowitej kapitulacji. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy przypomniała sobie Tymka trzymającego w ręku kradzioną rzeźbę. - Nie mogę, Tym. Przynajmniej dziś!

Tymek faktycznie zaszył się z kumplami w piwiarni, by zastanowić się, jak przyjemnie spędzić wieczór. Tam usłyszeli o miejscu, w którym zbierała się codziennie młodzież. Obok przystani jachtowej była ponoć plaża z wielkim telebirnem, na którym cały czas leciały teledyski. Trzeba tam było wprawdzie drałować co najmniej ze trzy kilometry, ale postano­wili zobaczyć to miejsce. Wypili po jednym piwku i ruszyli.

- W Gałacie wszystko było bliżej - narzekał Ptyś, który bał się, że
nie zdążą na czas wrócić do obozu.

-1 dlatego było tak nudno - burknął Zezol.

- Jest, jak jest - uciął dyskusję szef. Nie znosił biadolenia, zwłaszcza
w wykonaniu Darka. - Zdążymy.

Szli alejką równoległą do plaży, osłoniętą od strony morza karłowa­tymi sosenkami. Po drugiej stronie znajdował się park, w którym migota­ły światła coraz to innych hoteli.

Skręcili w bok. Od strony plaży doszedł ich zduszony krzyk i odgłos szamotaniny.

Właśnie wtedy rozległ się przeraźliwy krzyk w obcym języku, a po chwili jęk. Zatrzymali się.

- To jakaś dziewczyna- odezwał się znowu Darek. - Chyba nie jest

zadowolona.

Dotknął ramienia dziewczyny, chudej i niezbyt ładnej, z płomienis­tym warkoczem rozplecionym do połowy. Cofnęła się z jękiem, jakby ją tym dotknięciem oparzył.


Tymek jednak skupił się na tym, by przeżyć. Austriak potrząsał nim i szarpał tak, jakby miał zamiar skręcić mu kark. Wszystkie niemieckie słowa wyleciały chłopakowi z głowy. Sytuacja stawała się naprawdę groźna. Gerda szlochała spazmatycznie i nie zanosiło się na to, że wy­jaśni cokolwiek. Może nawet nie bardzo wiedziała, kto naprawdę chciał ją zgwałcić. Usłyszeli w dodatku pisk opon, po chwili zjawiła się buł­garska policja. Wprawdzie nie groził im już natychmiastowy lincz, ale zaczynały się inne kłopoty. Tymek zaklął. Teraz już nie było co marzyć o ucieczce.

Policjanci, zorientowawszy się, że mają do czynienia z międzynaro­dowym towarzystwem, nie wdawali się w dyskusję, tylko załadowali wszystkich do furgonetki - Gerdę, jej ojca, matkę i domniemanych gwał-

224

225

cicieli. Tymek nie patrzył na chłopaków. Po raz pierwszy wpakował ic> w kłopot, i od razu w taki! Zagryzł wargi. Wyobraził sobie minę Kłapo-ucha. A Zuza? Czy Zuza także mu nie uwierzy?

Ostatni do wozu wsiadł Darek. Policjant, widząc jego niezbyt impo­nującą posturę i przestraszony wzrok, złapał go za klapy i spytał o opie­kuna. Ptyś zwrócił wzrok ku szefowi, Tymek kiwnął przyzwalająco gło­wą. Wiedział, że i tak nie minie ich konfrontacja z belfrem.

Pół godziny później byli już w obozowisku. Pierwszy dostrzegł nyskę Emil. Nie zdziwił się zbytnio, gdy zobaczył, że krzepki policjant wyprowadza z niej Tymka i jego kumpli. W świetle kempingowej latarni wyglądali tak, jakby naprawdę mieli coś na sumieniu.

Zuza próbowała zrozumieć sytuację. Przyszła z łazienki zaraz po przyjeździe samochodu. Wściekły rudzielec właśnie napierał na po­licjanta, by mu wyrwać Tymka. Potem rzucił się ku Kłapouchowi z poto­kiem bełkotliwie wyrzucanych słów, pociągnął w jego kierunku przera­żoną Gerdę, którą mu zaraz wydarła z rąk żona. Zuzannę przeszył nagły dreszcz, który był wypadkową wielu sprzecznych uczuć, między innymi przerażenia, poczucia winy i obrzydzenia. Tymek spojrzał na nią i dziew­czyna ze zgrozą stwierdziła, że w jego wzroku nie ma pokory.

Kłapouch na szczęście zachował spokój. Nie rozumiał rudzielca, więc patrzył na niego jak na aktora pantonimy. Płacząca panienka według niego padła ofiarą jakiegoś żartu. Nic innego nie przychodziło mu do gło­wy, wierzył bowiem, że Tymek ma trochę oleju w swojej oskubanej łepe­tynie i gdyby zrobił coś naprawdę paskudnego, to przede wszystkim nie dałby się złapać. Przyjrzał się jeszcze nakrapianemu dziewczęciu i z całą stanowczością odrzucił możliwość napastowania jej w jakikolwiek spo­sób przez Tymka lub któregoś zjego kumpli.

Tymczasem niewzruszony spokój Kłapoucha rozognił rudzielca jeszcze bardziej. Gotowy był rzucić się na niego i wytłumaczyć mu wszystko ręcznie. Powstrzymali go policjanci.

ła w histerię, ale chyba wie, kto j ą gwałcił, a kto ratował-opowiedział la-nidarnie Tymek. Kłapouch kiwnął ze zrozumieniem. Zwrócił się do obo-zowiczów.

Zuzę.

- Tobie będzie łatwiej dogadać się z tą małą. Spróbuj ją uspokoić
i wydobyć z niej jakieś sensowne słowa. A ja z Emilem zajmę się rudziel­
cem i policjantami.

Kłapouch zaczął po rosyjsku wyjaśniać policjantom, czego dowie­dział się od Tymka. Trwało to dość długo, bo zarówno on, jak i munduro­wi niezbyt dobrze znali rosyjski. Pomagał mu Emil, a potem także bliź­niacy, którzy doskonale wszystko umieli wyjaśnić za pomocą gestów. Czego nie mogli wyjaśnić po rosyjsku, Emil próbował przełożyć na nie­miecki, a Marcin, który przed chwilą wrócił z Agą, tłumaczył na angiel­ski. Obaj policjanci znali trochę rosyjski, jeden udawał, że rozumie po niemiecku, drugi słabo znał angielski, a rudzielec domagał się, by mu wszystko natychmiast tłumaczyć, bo bał się międzynarodowego spisku. Sytuacja była groteskowa i nieprzyjemna. Kłapouch powoli zaczynał tra­cić spokój. Denerwował go zwłaszcza wrzaskliwy upór Austriaka. Gdy­by nie był od rudzielca mniejszy o pół głowy, to chyba wziąłby go w koń­cu za klapy i potrząsnął, by go trochę uspokoić.

Wtedy do akcji włączyła się nagle Gerda. Podprowadziła j ą do ojca Zuza. Gerda"złapała rudzielca za rękaw i wskazując na Tymka, powie­działa drżącym jeszcze i wilgotnym głosem;

- Nein, Yater, das war nicht er. Nein! Vater! Nein! - Austriak za­
stygł zdumiony. Nie docierały do niego słowa córki.

- Nein? - spytał jeszcze.
-Nein.

Kłapouch odetchnął. Tymek i jego kumple również. Zuza uścisnęła dziewczynę.

-Danke, Gerda. ~ Austriaczka znowu zaczęła płakać, ale tym razem bezgłośnie, jakby się w niej nazbierało za dużo łez i teraz musiały już spokojnie wypłynąć. Matka objęła ją ramieniem i zabrała do furgonetki. Wycofał się także speszony rudzielec, a policjanci krótko i wielojęzycz­ne przeprosili Kłapoucha za zajście. Po chwili nie było po nich śladu.

226

227

- Co za dzień! - powiedział groźnie Kłapouch. - Czy już wyczerpa­
liście repertuar niespodzianek? Co?!

Wszyscy przezornie milczeli. Tylko Tymek podszedł do belfra.

- Za to, że sor nie myśli, iż jestem ostatnim idiotą,
Opiekun roześmiał się. Poklepał Tymka po plecach.

Bliźniakom marzyła się jakaś scenka z Kaśką w roli głównej, ale ani Kłapouchówny, ani Pasztetniczki nie było jeszcze w obozie. Zaintono­wali więc tylko rytmicznie:

Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły, I coś tam krzyczy pod borem, Tymek na pomoc rzuca się milej Ta okazuje się indorem

Tymek na pomoc rzuca się miłej, Potem ma scysję z indorem

Żartowali tak zadowoleni z tego, że wszystko skończyło się dobrze.

Tymek się roześmiał, ale oczyma szukał Zuzy. Siedziała tuż obok wejścia do namiotu -jak zwykle trochę z boku obozowego gwaru. Ty­mek wiedział, że nadarza się świetna okazja do pogodzenia. Podszedł pewny swego.

- Chcę ci podziękować, Zuza - powiedział miękko.

-Nie ma za co.

Chłopak wytrzymał jej spojrzenie, ale uśmiech na jego twarzy zmie­nił się w grymas.

Zuza skrzywiła się. Lekceważący ton Tymka zdenerwował ją.

-To niedobry argument, Tymek. Byłaś miła! Okropnie to określiłeś. Jakby między dwojgiem ludzi chodziło tylko o to, czy sadła siebie mili. To miałkie, Tym.

- Wiesz, że nie znoszę belferki. Daj spokój, Zuza. Znam to już na pa­
mięć. Od twego gadania nie wyrosną mi anielskie skrzydła. Po prostu nie
mam na to zadatków. - Poczekał, aż dziewczyna przełknie tę gorzką
prawdę. Zuza po chwili westchnęła. Tymek przysunął się wówczas bli­
żej. Musnął palcami jej ucho, odgarnął włosy. - Jeszcze nigdy nie kocha­
liśmy się na piasku - szepnął.

Dziewczyna skuliła się. Chciała zakpić, że marzy mu się jakaś ki­czowata scena z filmu, ale nie mogła. Tymek trafił ją celniej, niż mógł

228

229

przypuszczać. Tęskniła za nim nieprzytomnie. Na plaży zazdrościła każ­dej przytulonej parze.

Chłopak dmuchnął delikatnie w jej włosy.

- Do niej powinieneś zgłosić się po nagrodę.

- W porządku, Zuza - odpowiedział chłopak z pozornym spokojem.

- Jak chcesz... - Wstał i oddalił się lekceważącym krokiem.

A może trzeba było.., - myślała Zuza chaotycznie, przerażona re­akcją Tymka. - W końcu go stracę. Chyba tym razem byłam za ostra. Naprawdę uratował tę małą. Tymek, przecież ty wiesz... Ale... Może ni­gdy się nie zmieni? Nawet dla mnie! Albo z przekory! Bo nie jestem dla niego dobra! Tymek, przecież ja cię... A może powinnam zaakceptować cię takim, jaki jesteś?! Może tak trzeba, gdy się naprawdę kocha? Nie. To niemożliwe. Tym, przecież ty też mnie... Więc i ty możesz coś zrobić dla mnie... i dla siebie... Błagam cię, Tym...

Nie wszyscy widzieli awanturę. Małgorzata i Bogdan cały wieczór spędzili z Anną.

Małgorzata już się nie buntowała. Powoli rozwijały się w niej dwa sprzeczne uczucia - miłość do Bogdana i sympatia do Anny. Zdawałoby się, że nie można tych uczuć pogodzić, a jednak istniały obok siebie. Po­jawiały się też czasami krótkie paroksyzmy nienawiści i zazdrości, które dopadały ją w najmniej odpowiednich momentach. Zazwyczaj jednak czuła coś w rodzaju smutku, ale nie do końca smutnego. Przychodziły jej na myśl oksymorony - „żyjąc umieram, konam nieśmiertelnie...", Czuła się jak barokowy „zimny ogień", zawieszona między sprzecznościami, schowanymi pod obojętną maską. Wytrzymam - powtarzała sobie i co­raz łatwiej jej to przychodziło. Nie miała zresztą innego wyjścia - Anna nie pozostawiała nikogo obojętnym. Patrzyła na świat i ludzi zachłannie, obdzielała ich swojąpasjąi energią, zdawałoby się niewyczerpaną.

Oni też widzieli ostatnie sceny Teatru Ognia i Papieru. Zrobiły na nich duże wrażenie. Anna chciała tego wieczoru urządzić święto lata, ale po spektaklu nie mieli ochoty na dzikie, pogańskie obrzędy, które zapla­nowała. W zamian za to bawili się w ognisty teatr. Małgorzata wycinała 2 papieru niezwykłe stwory, Bogdan umieszczał je na patyku zakończo­nym zagiętym gwoździem, a Anna podpalała w małym ognisku i poru­szała nimi jak wróżka czy raczej czarownica. W końcu zmęczona opadła na piasek przy Bogdanie.

- Ogień trawi do końca - szepnęła tak, że tylko on mógł to słyszeć. -
Do końca! Uwielbiam go za to...

Przytulił ją mocno, aż prawie zabrakło jej tchu. Wiedział, co ma na myśli. Kupka popiołu wydawała jej sięestetyczniejsza od gnijącego mię­sa. Odsunął zaraz tę myśl. Miał na szczęście tę umiejętność. Pozwalała mu zachować pogodę ducha w najgorszych sytuacjach.

Patryk niestety tego nie potrafił. Wstał teraz i ruszył brzegiem morza.

- Idź z nim - poprosiła Małgorzatę Anna. - Co za odludek!
Małgorzata posłusznie ruszyła za chłopakiem, chociaż wiedziała, że

nie będzie zadowolony z towarzystwa.

- Patryk! - zawołała. Zatrzymał się, ale zobaczyła w jego oczach
błysk niechęci. -Masz ochotę na lody? -spytała banalnie, ale o dziwo, to
pytanie rozbroiło go. Skręcili ku deptakowi.


230

231

chwilą. Wiesz, ile codziennie zużywa sił? Ile traci energii? Dla niego? Dla ciebie? Tak! Właśnie tak!

Małgorzata z przerażeniem zobaczyła, że w jego oczach kryje się nienawiść.

Patryk usiadł na ławce i zatopił twarz w rękach.

Odeszła w kierunku głównego placu. Rozmowa wyprowadziła ją z równowagi. Poczuła, że chłopak obdarzył ją swoim strachem i niena­wiścią. Szła teraz rozdygotana, mając przed sobą rozświetlone wczaso-wisko. Głośna muzyka wciskała się w uszy. Szczęście, radość, zabawa -powtarzała Małgorzata. - Lato, beztroska, miłość! Gdzie tu jest miejsce na umieranie? Zazdrość, nienawiść, śmierć - dokończyła wyliczankę. Niestety ona, tak jak Patryk, nie potrafiła odsunąć niedobrych myśli.

V

Przed śniadaniem Kłapouch oświadczył, że jest to ich ostatni dzień w Słonecznym Brzegu.

- Macie tu za dużo atrakcji. I mnie ich dostarczacie w nadmiarze. -
Rozejrzał się po winowajcach. - Jeśli zafundujecie mi kolejny dzień tak
bogaty w przeżycia, to przeniesiemy się w miejsce, gdzie towarzystwa
będą wam dotrzymywać mewy i wodorosty. - Ostatnie zdanie wypowie­
dział groźnym tonem.

Podopieczni woleli nie dyskutować, bo Kłapouch słynął w szkole z konsekwencji. I nigdy nie rzucał słów na wiatr. Przestraszyli się teraz, że naprawdę wylądująna jakimś odludziu.

Śniadanie jedli w kiepskich nastrojach. Nawet bliźniakom nie chcia­ło się żartować, chociaż oni właściwie cieszyli się, że wyruszą w dalszą podróż. Lubili zmiany, a zatłoczony, hałaśliwy Słoneczny Brzeg zaczy­nał ich denerwować, bo nie sposób było tu kontrolować poczynań Kaśki i Baśki. Braciom marzyło się jakieś spokojniejsze miejsce, gdzie dziew­czyny nie będą mogły się przed nimi ukryć.

Sam Kłapouch był zaniepokojony brakiem reakcji ze strony podo­piecznych. Jego belferski instynkt podpowiadał mu, że to nic dobrego. Po śniadaniu podszedł do niego jedynie Bogdan.

-To dobre miejsce - odpowiedział jednak Bogdan.

- A ty skąd to wiesz?

- Z przewodnika. A poza tym każde jest lepsze od tej zaludnionej
patelni.

Kłapouch zgadzał się z nim w zupełności.

- Miałem was pytać o zdanie, ale zrezygnowałem po wczorajszym
dniu - dodał tonem usprawiedliwienia. Bogdan skinął głową i oddalił się.

Co oni tacy potulni? - zastanawiał się tymczasem zaniepokojony Kłapouch. - Kiedyś byłoby sto propozycji i sto pomysłów. Może obcho­dzę się z nimi zbyt surowo? A może jest im wszystko jedno, gdzie poja­dą? Nie, to chyba nie to! Wolał głośny opór niż ciche i podstępne działa-

232

233

nią, jakie uprawiał na przykład klan Tymka. Wiedział, że taka spokojna i pozornie uległa grupa może narobić za plecami opiekuna mnóstwo głupstw.

-Macie się dzisiaj trzymać plaży-powiedział więc jeszcze. -Wie­cie, gdzie znajduje się mój dołek. I żadnych głupich pomysłów! - dodał. W duchu pocieszał się, że jest za duży upał, by kombinować. Zapowiadał się kolejny dzień bez choćby jednej chmurki. Poprzednim towarzyszył przynajmniej rześki wiatr od morza. Dziś powietrze było nieruchome i suche jak pieprz. Jedynym rozsądnym sposobem przeżycia bez udaru słonecznego było schowanie się pod parasol. Ruszył więc do wypoży­czalni. Po drodze zaopatrzył siejeszcze w dwie butle mineralnej i poszedł na plażę. Większość podopiecznych miała zamiar iść za nim.

Nie wszyscy jednak. Tymek i jego kumple postanowili wyko­rzystać ten ostatni dzień w Słonecznym Brzegu na handel. Mieli jeszcze trochę towaru i zamierzali pozbyć się go na bazarze, który znajdował się w nowoczesnej części Nesebyru.

Tymkowi zaś przypomniały się słowa Zuzy. Ma rację - pomyślał. -Z kim ja się zadaję i komu chcę zaimponować?! Że też musiały się ze mną wybrać na obóz same odpady.

Ale na Zuzę także był zły. Właśnie przechodziła, ubrana w ciemno­czerwony strój kąpielowy, który świetnie pasował do jej ciemnej cery. Obejrzała się i patrzyła nu niego dobrą chwilę, ale chłopak nie zareago­wał. A co, myślisz, że za tobą polecę? - powiedział do niej w myślach.

Zuza odwróciła się zaraz potem, jakby usłyszała te bezczelne słowa, a Tymek, jak zwykle w stresujących sytuacjach, odruchowo wyciągnął papierosa. Przechodzący obok Rafał rzucił ostro: -Nie przy mnie.

- Bo co? - spytał Tymek zaczepnie. Rafał od dawna działał mu na
nerwy, głównie z powodu Zuzy. Teraz też wyraźnie szedł za nią.

W Rafale także od paru dni narastała niechęć do Tymka. Zatrzymał się więc i przez chwilę mierzyli sięoczyma. W Tymku zwyciężył zdrowy rozsądek - nie chciał przez awanturę zepsuć sobie kupieckich planów. Wyciągnął więc z ust papierosa i spytał lekceważąco:

-W porządku?

- W porządku - odpowiedział Rafał i poszedł śladem Zuzy.

-1 tak nic z tego - rzucił Tymek tak, by tamten usłyszał. - Ten towar jest zaklepany. Zbędna fatyga, dupku.

Rafał nie dał po sobie poznać, czy usłyszał i zrozumiał tę chamską odżywkę. Zniknął za namiotami, a Tymek i jego kumple ruszyli obłado­wani w kierunku przystanku autobusowego.

Obozowisko pustoszało. Większość poszła z Kłapouchem. Kaśka została, by dopilnować Czarną Jagodę i Emila, którzy mieli posprzątać po śniadaniu. Tamci radzili sobie jako tako, więc postanowiła zająć się Wiesiem. Obserwowała go od wczoraj ukradkiem. Na szczęście dotych­czas nie zauważyła niepokojących objawów. Wyglądało na to, że nie był uzależniony. Chciała to jednak sprawdzić.

Odwrócił się do niej tyłem. Kaśka jednak nie należała do osób, które łatwo się zniechęcają.

- Też bym chciała sobie poleżeć - powiedziała. - Ale rnam kłopot.
Plącze się tu taki kempingowy kundel. Zauważyłam, że ma skaleczoną
łapę. - Wiedziała od bliźniaków, że Wiesio słabość do zwierząt. Po­
stanowiła to wykorzystać. Chłopak wydawał się jednak niewzruszony.

234

235

Wiesio milczał zasępiony. Dał się jednak nabrać na te wszystkie opowiastki i westchnienia i tylko dlatego nie odesłał jej jeszcze do diabła.

Kaśka wiedziała, że nie ma sensu niczego brać, ponieważ i pies, i je­go rana była wymyślona, ale udawała przejętą. Zabrali środek dezynfe­kujący, gaziki i plastry. Wiesio wziął także nożyczki, w razie gdyby trze­ba było wyciąć trochę sierści wokół rany. Kaśka go nie poznawała. Nagle z ospałego i bezczelnego typka zmienił się we wrażliwego chłopaka, któ­ry zresztą próbował tę wrażliwość ukryć za chmurną miną.

Ruszyli w głąb kempingu, gdzie miał być rzekomy pies, Dziewczy­na udawała, że go szuka. Zwierzaka oczywiście nigdzie nie było. Zaczęła więc przekonywać Koalę, że widocznie uciekł albo mu ktoś pomógł. Chłopak nie dawał jednak za wygraną. Krążyli wokół wskazanego przez nią miejsca, zataczając coraz większe koła.

Jakież było zdziwienie Kaśki, gdy nagle w zaroślach przy toaletach coś żałośnie zaskowytało. Zbliżyli się tam ostrożnie. Wiesio rozchylił akacje i oboje zobaczyli kundla przywiązanego drutem do krzewu. Pies musiał się szarpać od dawna, bo na nodze była żywa rana. Na ich widok też szarpnął się przestraszony, ale Wiesio przemówił do niego łagodnym głosem, którego na pewo nie słyszał u niego dotychczas żaden człowiek. W każdym bądź razie Kaśka była tak zaskoczona barwąjego głosu, że na chwilę odjęło jej mowę.

- Rusz się - burknął do niej, - Chwyć go tutaj. - Pokazał jej, jak ma to zrobić. - Spróbuję zdjąć drut. To go może boleć, więc trzymaj mocno. I niepuść, gdy go oswobodzę, bo musimy zrobić opatrunek.

Tak też się stało. Kaśka z uznaniem obserwowała sprawne poczyna­nia chłopaka i jednocześnie zastanawiała się, co robić dalej z psern. Rana okazała się mniejsza, niż przypuszczali. Wiesio oczyścił ją i zabandażo­wał. Pies na szczęście poddał się ich zabiegom bez zbytnich protestów. Trochę tylko skamlał i próbował się wyrwać, ale nie gryzł. Za to gdy go opatrzyli, nie miał zamiaru odejść. Popatrzyli na siebie bezradnie. Trzeba było znaleźć właściciela.

Wiesiek wzruszył lekceważąco ramionami, Wziął jednak psa na rę­ce i poszedł za dziewczyną.

Jakież było ich zaskoczenie, gdy na widok zwierzaka recepcjonista rzucił się w ich kierunku z entuzjastycznymi okrzykami. Nie bardzo ro­zumieli, o co mu chodziło, wyglądało jednak na to, że pies był od kilku dni poszukiwany. Zdziwili się trochę, bo wyglądał na najzwyklejszego pod słońcem kundla.

- Ja spadam - rzucił chłopak. - Ten facet gotowy jest dać nam me­
dal. Nie dla mnie takie hece,

Odwrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami. Recepcjonista na chwilę zastygł^zdziwiony, a potem całe podziękowania spłynęły na Kaś­kę. A ona, mimo ucieczki chłopaka, była wniebowzięta, bo za jednym zamachem uratowała psa i nawiązała kontakt z Wiesiem. Zadowolona z siebie, w poczuciu spełnionego obowiązku poszła na plażę.

Nie wiedziała, że w tym samym czasie w obozie doszło do wypad­ku i że bardzo przydałaby się jej pomoc. Czarna Jagoda kończyła sprząta­nie. Pakowała do worka pozostałe po śniadaniu puste puszki. Śmieci było dużo, nie bardzo mieściły się w reklamówce, więc dziewczyna chciała je trochę upchnąć. Niechcący zaczepiła o wieczko i przejechała po jego ostrej krawędzi ręką. Emil omal nie zemdlał z wrażenia, gdy lekko zdzi­wiona podniosła do góry skrwawioną, poszarpaną dłoń. Na chwilę oboje

236

237

stracili głowę. Po paru sekundach Emil rzucił się do apteczki po bandaż. Zawinął rękę w pośpiechu, by nie widzieć rany. Bandaż jednak szybko przesiąknął krwią.

Emil ciągnął ją niecierpliwie za łokieć.

- Rany! Pozbieraj się! Wtymtempienigdy nie dojdziemy na miejsce.

Jagoda przemogła się i ruszyła za nim. Po chwili oboje prawie biegli w kierunku recepcji. Dziewczyna połykała łzy, a Emil starał się nie patrzeć na bandaż, bo widok powiększającej się czerwonej plamy przy­prawiał go o mdłości.

To me było dobre przedpołudnie także dla Małgorzaty i Bogdana
Decyzja Kłapoucha zepsuła chłopakowi humor, a potem jeszcze dowie-
dz.ał_się, ze Anna znowu nie czuje się najlepiej. Jej matka zauważyła to
rano, postanowiła, że dziewczyna zostanie na werandzie, w cieniu potęż­
nej pmn. f^<-v^

- Jest za gorąco - przekonywała córkę. - Tu jest chłodniej Zrobię
wam smaczny podobiadek. J *

-Ależmamo! -Anna usiłowała oponować. Matka jednak nie zwra-niósł stolfk "" ^J Pr°teSty' WyStaWlła

-Zanudzę się-kaprysiła jeszcze Anna, choć wiedziała, że powinna posłuchać matki.

- Nie zanudzisz się. Zdaje się, że ktoś zamierza ucieszyć cię swym towarzystwem.

Rzeczywiście, między domkami pojawiły się znajome sylwetki. Bogdan pomachał z daleka, Anna wpatrywała się, jak idzie sprężystym, energicznym krokiem, z uśmiechem na twarzy. Chciała tak patrzyć na niego w nieskończoność. Trwaj, chwilo - myślała. - Trwaj! Od dawna kolekcjonowała takie chwile. Wierzyła, że po śmierci można oglądać swoje życie jak film na kasecie wideo, ale tylko te wydarzenia i momen­ty, które zostaną w pamięci. Pstryk, i zobaczy jeszcze kiedyś ten wspa­niały moment. Tak, będzie go mogła oglądać wiele razy. Potem, kiedyś, tam... I także te sekundy, gdy Bogdan pochyla się i muska jej policzek, i te, gdy splatają się ich ręce, i gdy do jej nozdrzy dociera zapach jego świeżo umytych włosów, i gdy dostrzega w jego piwnych oczach odrobi­nę niepokoju. Zapamięta wszystko - nawet uważne spojrzenie Margot i potem to szarpnięcie głowy do tyłu, twarz chowaną pod opadające wło­sy, obronne pochylenie pleców. I kolor morza też zapamięta, by te kadry miały odpowiednie tło.

Baśka od rana czekała na odpowiedni moment, żeby porozmawiać z Marcinem. W końcu okoliczności ułożyły się po jej myśli - Aga poszła po lody, Mariola już się nim nie interesowała, Emil został w obozie - nikt nie mógł ochronić chłopaka przed jej zaborczymi planami.

-Nie będę taka skąpa - powiedziała, nie przejmując się zupełnie je­go tonem. Zarejestrowała zaciekawione spojrzenia bliźniaków, co w zu­pełności jej wystarczyło.

- Dwa uśmiechy? - spytał z udawaną nadzieją.

238

239


o linię.

Baśka powoli traciła cierpliwość.

Marcin też był właściwie tego pewien - kto jak kto, ale Baśka nie by­ła w stanie zawrócić mu w głowie. Mogła co najwyżej wplątać go w jakąś intrygę. Ale czemu nie! Teraz było mu już wszystko jedno. Dlaczego nie miałby spędzić z nią paru kwadransów? Nie sposób było się z nią nudzić. Może nawet uda się utrzeć jej trochę nosa! Uśmiechnął się do tej myśli. Odpowiedziała mu takim samym uśmiechem.

Zobaczyła wracającą z lodami Agnieszkę, wstała więc i odeszła w kierunku swego ręcznika z wdziękiem modelki. Po drodze jeszcze odwróciła się i pomachała Marcinowi, a on odpowiedział jej z rozba­wieniem.

Nie uszło to uwagi Agnieszki i bliźniaków, a zwłaszcza Alberta. Przeszedł się zaraz przed ręcznikiem Baśki z równym wdziękiem i tak samo słodko i teatralnie zamachał do Marcina.

~ Wyglądasz jak glizda chorująca na paraliż - rzuciła ze złością Baś­ka. - Spadaj, bo mi zasłaniasz słońce,

Bliźniacy tylko na to czekali.

- Ależ ładnie do niego machałaś - kontynuował niezrażony Albert.
-Jak myślisz, Fredziku, kto tu kogo uwiedzie?

-1 kto kogo rzuci? - dodał Fred.

- Pasztetniczka i Casanovą. Taaak! To interesujące zestawienie.

- Glizda z glizda to też interesujące zestawienie - rzuciła zirytowana
* Baśka. Zła była przede wszystkim na siebie, za to, że dała się sprowoko­
wać. Trzeba było lekceważąco milczeć. A teraz już za późno.

-Nie oddałbym cię na rozsmarowanie takiej bestii.

-1 zjada? Na kanapie? - Albert uśmiechnął się błogo. - Do ostatniej okruszyny?

Obozowicze nie wytrzymali - wybuchnęli śmiechem. Baśka też nie wytrzymała.

- Warn to nie grozi. Glizdy są niestrawne - syknęła. Podniosła się,
wzięła ręcznik i wściekła oddaliła się od grupy.

-Niestrawne? - zastanawiał się tymczasem Albert. - Co ona chciała przez to powiedzieć? Czyżbym naprawdę nie nadawał się na kanapkę? Chińczycy, dajmy na to, uwielbiająchrząszcze. Majądoskonałe przepisy na wszystkie możliwe robale. Glizda w sosie morelowym. Pycha! Chyba że ktoś woli Casanovę w sosie własnym. Brr! Obrzydlistwo!

Albert jednak tylko udawał, że to go bawi. Gdzieś w środku przeży­wał uwagę Baśki boleśnie. Glizda to glizda! Nic pięknego. Nawet w sosie morelowym nikogo nie pociąga.

Agnieszka podała Marcinowi loda.

- Marny twój los - powiedziała. - Pasztecik! Brrr! Tylko bliźniacy roogątak dokuczyć.

240

241

-Daj spokój, Aga.



-Albo ja ją. To tylko gra. Wakacyjna gra. Trzeba jakoś wypełnić so­bie czas. Ważne sprawy się już dla mnie tego lata skończyły.

Agnieszka wyczuła w jego głosie odrobinę goryczy. Jej też zrobiło się przykr° - była przecież częścią tej jego wakacyjnej gry. Mało ważną

częścią-

- Muszę iść. Obiecałam Kaśce, że pospaceruję z Bożenką - skła­mała. Czuła, że musi się oddalić, by poskładać myśli. Miała w głowie chaos. Każda chwila spędzona z Marcinem była zabarwiona odrobiną smutku i rozczarowania. Zastanawiała się, czy w ogóle powinna się z nim zadawać.

Czarna Jagoda i Emil dopiero po godzinie wracali do obozowiska. Rana okazała się mniejsza, niż przypuszczali, a teraz była zszyta i dobrze zabandażowana. Przez chwilę rozmawiali jeszcze o tym, że lekarz był bardzo miły i dał znieczulenie, że palec na razie nie boli, a Kłapouch nie ma powodów do denerwowania się... Temat szpitalny jednak szybko się skończył i oboje poczuli się nieswojo.

Zwłaszcza Jagodzie milczenie ciążyło jak kamień. Teraz, gdy ręka była już opatrzona, wróciła nieśmiałość. Poczuła, że jej uszy i policzki zaczynają płonąć, w głowie miała zupełną pustkę. Najchętniej skręciła­by gdzieś w bok i uciekła. Nagle przyszło jej do głowy doskonałe roz­wiązanie.

- Masz* ochotę na loda? - spytała. - Chciałabym ci jakoś podzięko­
wać. Gdyby nie ty...

Emil skrzywił się nieznacznie.

- Nie ma za co - mruknął.

Czarnej Jagodzie zależało jednak na tych lodach, bo ich lizanie mog­ło rozwiązać problem milczenia. Wolała wydać ostatnie pieniądze niż rozmawiać.

242

243

Jagoda była z siebie bardzo zadowolona. Do czasu - nagle przypo­mniał jej się Jasiek. Zakrztusiła się z wrażenia. Spojrzała na zegarek Emi­la i stwierdziła, że do spotkania zostało pół godziny. Ogarnął ją uczucio­wy chaos - chciała się wybrać na tę pierwszą w życiu randkę i jedno­cześnie czuła przerażenie. Przecież Jaśkowi także nie będzie miała nic do powiedzenia. Zaczerwieni się jak burak, zatnie i to będzie koniec! Z dru­giej jednak strony Jasiek był z natury gadatliwy i może wystarczy tylko słuchać. A kolor policzków usprawiedliwi ś wieżą opalenizną. Tak, to by­ła myśl! Czarnej Jagodzie wszystko wydało się nagle proste. Przede wszystkim dlatego, że Jasiek nie był kolegą z obozu. Nawet jeśli ona się wygłupi, to może w każdej chwili zwiać. Nikt nigdy się o tym nie dowie!

Byli już w pobliżu kempingu. Dziewczyna przyśpieszyła kroku. Emil skręcił na plażę, a ona pobiegła do namiotu, żeby się przebrać. Wy­rzuciła z plecaka wszystkie rzeczy i opadły jej ręce. Jej najlepsza, czer­wona bluzka, w której było jej wyjątkowo do twarzy, pobrudziła się nie wiadomo w jaki sposób. Nie miała jej przecież na sobie-trzymała ją na specjalne okazje. A teraz, gdy ta specjalna okazja właśnie się nadarzyła, okazało się, że bluzka ma dwie duże, ciemne plamy. Czekolada! - po­myślała Czarna Jagoda z rozpaczą. To była ta czekolada, którą dała jej na podróż matka. Widocznie jakiś okruch został w plecaku i roztopił się pod wpływem upału. Nie pozostawało nic innego, jak iść w zwykłym białym trykocie, który miała na sobie. Dziewczyna wyobraziła sobie pogardliwy wzrok Jaśka - nie dość, że nie będzie miała nic sensownego do powiedze­nia, to jeszcze ten koszmarny wygląd. Poczuła, że za chwilę się rozpła­cze. Wcisnęła głowę w kolana. Nie, tylko nie to! - szeptała. - Muszę się przełamać! I to teraz. Lepiej skompromitować się dzisiaj niż kiedyś, gdy będę chciała się spotkać z kimś naprawdę ważnym. W końcu kiedyś trze­ba się nauczyć rozmawiać z ludźmi... z chłopakami...

Z takim właśnie postanowieniem wyprostowała się i nie patrząc w lusterko, niczego nie poprawiając, pełna determinacji poszła w kierun­ku miejsca, gdzie się umówili.

Mariola szła na przystanek. Uśmiechała się do siebie, bo spędziła w łazience ponad godzinę i była pewna, że prezentuje się świetnie. Zrobi-

ła staranny makijaż, zaczesała włosy do góry, by wyglądać na starszą. W uszach miała kolczyki z niebieskimi oczkami, na sobie lekką sukienkę i sandałki w tym samym kolorze. Cały poprzedni dzień myślała o przy­stojnym kelnerze. Kłapouch wprawdzie popsuł jej wczoraj plany, ale ^ariola nie zrezygnowała z wyprawy do Nesebyru. Przeciwnie, poświę­ciła wiele czasu na obmyślanie sposobów, które miały doprowadzić do tego, by nieznajomy zwrócił na niąuwagę. Tak, wczoraj wszystko wyda­wało jej się możliwe... Dopiero decyzja Kłapoucha o wyjeździe ze Sło­necznego Brzegu przywróciła jej rozsądek - cóż z tego, że zobaczy wy­marzonego mężczyznę, a nawet nawiąże z nim znajomość?! Może lepiej go nie widzieć i nie ranić sobie serca?!

Mimo takich myśli stała teraz na przystanku, czekając na autobus. Chodziła tam i z powrotem po nierównym chodniku, przeklinając upał i marząc na zmianę o spotkaniu i o chłodnym prysznicu.

Autobus niestety się spóźniał. Zniechęcona Mariola przystanęła w miejscu, gdzie był skrawek cienia. Po chwili zauważyła, że siedzący na pobliskim murku chłopak patrzy na nią z zainteresowaniem. Niebrzydki - pomyślała, zapominając o kelnerze. Właśnie nadjechał autobus do Ne­sebyru, ale Mariola kątem oka zaobserwowała, że chłopak nie ma zamia­ru do niego wsiąść, więc ona także zrezygnowała z podróży. Przeszła się jeszcze dwa razy, a potem ruszyła w jego kierunku, starając się iść naj-wdzięczniej, jak potrafiła. Chłopak nie spuszczał z niej wzroku. Usiadła obok niego i wytrząsnęła z błękitnego sandałka nieistniejący kamień. Pewnie na kogoś czeka - pomyślała z niepokojem, gdy spojrzał na zega­rek. Ona też sprawdziła godzinę, jakby chciała dać do zrozumienia, że czekają oboje. Ale przecież nie mogło to trwać w nieskończoność. Fleur postanowiła pomóc losowi. Sięgnęła do torebki, wyjęła portfel, a gdy do niego zajrzała, torebka pchnięta j ednym zręcznym ruchem spadła na be­ton i wysypały się z niej wszystkie klamoty. Mariola krzyknęła, a chło­pak rzucił się w kierunku toczącego się prosto pod jego nogi lusterka. Zdążył je złapać tuż przed upadkiem na beton.

244

245



- Wiem i mam nadzieję na nagrodę.
Mariola uśmiechnęła się uroczo.

- Czuję się nagrodzony nawet w nadmiarze i żeby wyrównać rachu­
nek, zapraszam cię gdzieś na colę. Jeśli oczywiście nie masz nic innego
w planie.

Mariola spojrzała dyplomatycznie na zegarek.

Skręcili w kierunku morza. Mariola była usatysfakcjonowana, bo Jasiek prezentował się nieźle. Pomyślała, że nareszcie utrze nosa Mar­cinowi.

Jasiek natomiast zastanawiał się, gdzie pójść, by przypadkiem nie natknąć się na poznane wczoraj dziewczyny, a zwłaszcza na Czarną Ja­godę, z którą się umówił. Zobaczył Mariolę właśnie wtedy, gdy wysiadł z autobusu z zamiarem pójścia na tamto spotkanie. Przysiadł na murku, by zapalić, jeszcze bez myśli poderwania jej. Nie wyciągnął jednak pa­pierosa, bo zauważył zaciekawione spojrzenie dziewczyny, a pięć minut później potoczyło się w jego kierunku okrągłe lusterko. Z tą będzie mniej kłopotów - pomyślał. -Łatwiejsza - dodał, gdy uśmiechnęła się do niego wystudiowanym uśmiechem. Na wakacjach o to właśnie chodziło, by wszystko było łatwe, lekkie i przyjemne. Taką przynajmniej filozofię wyznawał Jasiek. I robił wszystko, by czas spędzany w Bułgarii wypeł­niony był przyjemnościami. Wygląd i zachowanie Marioli zdawały się gwarantować doskonałą zabawę.

Po namyśle postanowili pójść na mrożoną colę, którą można było dostać w barku na plaży. Oboje lubili, gdy się dużo działo, więc wybrali miejsce w pobliżu stanowiska ratownika, gdzie kłębił się tłumek pięknie opalonych dziewczyn i muskularnych chłopaków. Pili chłodny napój i przyglądali się im z odrobiną zazdrości. W pobliżu była także wypoży­czalnia sportowego sprzętu, należąca do ekskluzywnego hotelu. Wszyst­ko tu było nowe i barwne - leżaki, parasole, deski surfingowe, materace. Ani Marioli, ani Jaśka nie było stać na wypożyczenie czegokolwiek. Mogli sobie tylko popatrzeć i pomarzyć.

W innej części Słonecznego Brzegu, w równie uroczym miejscu, pod podobnym parasolem, czekała coraz bardziej przybita i nieszczęśli­wa Jagoda.

Po obiedzie wszyscy szukali chłodu. Ani jeden powiew wiatru nie mącił popołudnia. Na niebie nie było chmur, ale powietrze wydawało się

gęste i ciężkie.

- Rany! Co za upał! - narzekała Agnieszka.

Małgorzata wytarła dłonią spocone czoło. Obiecała Annie, że wróci na werandę zaraz po obiedzie, ale zatrzymało jąbłagalne spojrzenie Agi. Usiadły pod drzewem, w cieniu, lecz niewiele to pomogło.

więcej.

- Coś w tym jest, ale tak jestem zmęczona, że nawet twój krótki filo­
zoficzny wykład wydał mi się długi jak tasiemiec, choć niepozbawio-
ny logiki.

Małgorzata roześmiała się. Aga, nawet pokonana przez upał, nie mogła sobie odmówić drobnych złośliwości.


246

247

- Czy ja wiem... - zastanawiała się tamta. - Czy mnie nie należy
się chociaż godzinka twego towarzystwa? Cały czas tylko znikasz.
Bogdan też.

Małgorzata zachmurzyła się. -Tak się ułożyło.

-Jutro stąd wyjeżdżamy, może się coś zmieni - powiedziała Agnieszka z nadzieją.

-Nic się nie zmieni. Pojadą za nami.

Mówiła to żartobliwym tonem, ale Małgorzata wiedziała, że jest w jej słowach odrobina goryczy. Obok nich grupka młodzieży grała w siatkówkę. Bawili się świetnie i widać było, że są zgraną, zaprzyjaź­nioną paczką. Tak miało być także na ich obozie - wspólna zabawa, wy­głupy, wieczory przy gitarze... Nic z tego nie wyszło. A przecież w pocią­gu już się coś zaczynało. Byli razem - Bogdan, bliźniacy, Aga, Marcin i ona. Reszta z czasem dołączyłaby do tej grupki, bo tak zawsze było, gdy pojawiał się gdzieś Bogdan. Wokół niego i jego gitary koncentrowało się życie każdej wyprawy. Gdyby nie tamto spotkanie przy kiosku z napoja­mi... To była właśnie ta chwila, która zdecydowała, że wszystko potoczy­ło się inaczej, jedna chwila - śmiech Anny, ruch, jakim przerzuciła na ra­mię długie, kasztanowe włosy, i jej pierwsze słowa...

Małgorzata wstała.

Została pod drzewem, zła na cały świat, a zwłaszcza na Margot j Bodka, którzy przedłożyli ledwie poznaną dziewczynę nad starą przy­jaźń. Agę zwykle otaczał wianuszek wielbicieli jej dowcipu, toteż nie mogła teraz pogodzić się z samotnością. Czy nikt już nie ceni sobie dob­rej rozmowy? - spytała siebie, bo nie było nawet komu zadać tego pyta­nia. Przed namiotami było pusto. Część obozowiczów leżała na plaży, a część schroniła się przed upałem w pobliskich kafejkach i siedziała teraz przy lodach i zimnych napojach. Aga z niechęcią pomyślała, że nie ma z kim iść do kawiarni. Wzięła więc z namiotu ręcznik i ruszyła nad morze.

Bliźniakom samotność nie groziła. Zawsze i wszędzie byli razem. Teraz rozsiedli się w najbliższej kafejce i pili colę z lodem. Cieszyli się nawet, że w pobliżu nie ma nikogo znajomego.

- Wszystkie rybki na patelni - rzucił Fred. - Co za spokój. Odpoczną
mi mięśnie twarzy.

Albert nie miał humoru po scysji z Baśką, więc się nie odzywał.

- Taaaak! - kontynuował Fred. - Chłód, cisza i samotność we
dwóch... *

Urwał nagle, bo do ich stolika zbliżały się właśnie dwie smagłolice i hoże dziewczyny. Albert zrobił minę śliniącego się debila, co je wystra­szyło. Usiadły daleko i ukradkim obserwowały poczynania bliźniaków.

-Mówisz o mnie?

248

249

- Nie, o Ramzesie III, zwanym glizdą afrykańską!

Fred przez chwilę nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Rozgryzał słowa brata, ruszając przy tym brwiami i wysilając się, jakby rzeczywiś­cie odczytywał jakieś starożytne hieroglify. Wreszcie dał spokój i tylko wpatrywał się w brata z wyrzutem.

-I co?

- Coś. Sam jeszcze nie wiem. Wszystko! Rozumiesz? Wszystko!
Ale Fred nie rozumiał. Widział tylko, że z bratem działo się coś

dziwnego.

- Może zaszkodziło ci słońce? - spytał z nadzieją, ale Albert pokrę­
cił głową. Milczeli przygnębieni, popijając chłodny napój.

fvaśka i Baśka znalazły tymczasem następną kawiarenkę i usiadły w miejscu, gdzie było najchłodniej. Zamówiły olbrzymie porcje lodów i patrzyły przez otwarte okna w kierunku plaży,

- Dwa głupie i rozciągliwe robale - podsumowała Baśka spotkanie
z bliźniakami.

- To ci powiem, że oni robią wrażenie, jakby byli połączeni gdzieś
w okolicach rozumu. Pewnie dlatego sąnierozdzielni. Widziałaś które­
goś pojedynczo? - Kaśka zamyśliła się głęboko, ale jakoś nie mogła so­
bie przypomnieć takiego faktu. - A widzisz! - triumfowała Baśka. -
Zawsze są razem! - W jej oczach zaświeciły diabelskie ogniki. Doszła do
wniosku, że czas odsłonić przed Kaśką dalsze szczegóły misternego pla­
nu pognębienia braci. - Ciekawe, jak by się zachowywali, gdyby tak ich
rozdzielić? Co ty na to?

-Interesująca myśl...

- Interesująca? Genialna! I koniecznie trzeba ją wcielić w życie.
-To chyba nierealne.

- Realne, ale nie mogę tego dokonać sama. Ktoś musiałby mi po­
móc.

-Ktoś?

-Ty! Bez ciebie to się nie uda. Jesteś ich ulubienicą.

- No wiesz! - Kaśka zaczerwieniła się po czubki uszu. - Ja mam

ich dość!

- Ich! Ale teraz nie mówimy o nich, tylko o pojedynczym bliźniaku.
Zaczynamy wielki eksperyment rozdzielenia syjamskich braci.

-Czyja wiem...

-Nie zrobisz tego dla ich dobra? - kpiła Baśka. - To będzie przecież dobry uczynek, a ty uwielbiasz się poświęcać.

- Sama mi mówiłaś, że poświęcanie to strata czasu. Właśnie to zro­
zumiałam.

Baśka przestraszyła się, że Kaśka mówi serio.

- Nie wygłupiaj się. Ktoś to musi dla nich zrobić - naciskała. - Przy
okazji odpłacisz im za głupie żarty.

-No dobrze, ale jak ty to sobie wyobrażasz?

- Normalnie, trzeba ich zmusić do tego, by się z nami umówili na
randki.

Kaśkę zamurowało,

-No dobrze, cofam te randki. Przecież można się umówić na spacer. To zobowiązuje tylko do stawiania kolejnych kroczków!

250

251

-Nie przypominaj mi tego.

Baśka jednak niczego nie zauważyła, zajęta wymyślaniem sposo­bów, którymi można by rozdzielić bliźniaków.

-A jak się przyzwyczajądo tych...no...spacerów?-spytała jeszcze Kaśka.

- Owszem, mogą się przyzwyczaić. O to nawet chodzi, by się
przyzwyczaili. - Baśka oczyma wyobraźni już widziała tę chwilę.
Uśmiechnęła się słodko. -1 cóż z tego? Mówi się takiemu: „Spadaj, ko­
leś", i koleś musi się odzwyczaić. -Nie dodała, że bliźniacy, jej zdaniem,
już byli trochę przyzwyczajeni. Zwłaszcza do Kaśki. Teraz trzeba było
tylko im to uzmysłowić. Już od kilku dni nad tym pracowała, ale nie było
to niestety proste zadanie. Zwłaszcza po dzisiejszej scysji z Albertem.
Baśka jednak nie byłaby sobą, gdyby nie podjęła się tej arcytrudnej rze­
czy. Jutro się nad tym zastanowię - pomyślała. Dziś postanowiła całą
energię i pomysłowość przeznaczyć na omotanie Marcina, a przynajm­
niej na stworzenie pozorów, że zdołała go omotać.

Tymek i jego kumple byli w wyśmienitych humorach. Handel się udał, pozbyli się towaru i zarobili na dalsze wakacyjne zachcianki. Nie-

wiele brakowało, a spóźniliby się na obiad, bo zatłoczone autobusy omi­jały ich przystanek, ale Tymek w ostatniej chwili załatwił transport cięża­rówką, przewożącą do Słonecznego Brzegu winogrona.

Zaraz po obiedzie postanowili policzyć zyski. Tymek, zajęty dziele-\. niern pieniędzy, tylko kątem oka zarejestrował rozmowę Zuzy z Rafa­łem. Potem o tym na chwilę zapomniał, a gdy wyszli z namiotu, okazało się, że w obozowisku nie ma ani dziewczyny, ani opiekuna.

-Musicie pobawić się sami -powiedział do kumpli. Wziął od Ptysia lornetkę. - Ja mam do załatwienia pewną drobną sprawę.

Zaniepokoili się.

-Nie zapominaj, że Rafał nie jest już twoim kumplem z piaskowni­cy- odważył się powiedzieć Krzysiek. - Jest tu służbowo.

-To na służbie dostanie w zęby.

-Lepiej zdyscyplinować Zuzę. To mniej kosztowne.

Tymka zaś, zwykle kierującego się zdrowym rozsądkiem, zaślepił gniew i zazdrość. Czuł, że Zuza mu się wymyka i jeśli czegoś natych­miast nie zrobi, to ją straci na zawsze.

Nie musiał używać lornetki. Dostrzegł ich sylwetki niknące na koń­cu alejki prowadzącej do lasu. Tym razem, Zapałka, przesadziłaś - po­myślał, zaciskając pięści. Nie mógł znieść myśli, że gdzieś tam, wśród drzew, Rafał odważy się objąć dziewczynę, a może nawet pocałować. Po co innego mieliby tam iść? Nic z tego, koleś! Jeśli nie ja, to nikt! Nikt!

Tamci zaś nie myśleli o romansowaniu. Rafał ciągle jeszcze nie do końca zdawał sobie sprawę z rodzącego się w nim uczucia. Gdyby mu ktoś powiedział, że zakochał się od pierwszego wejrzenia, a właściwie od

252

253

p ierwszego wplątania się w owe nieszczęsne frędzelki, toby się bardzo zdziwił. A że poprosił ją o narysowanie rzeźby, która stała przy źródełku w lesie? Nic dziwnego - w tym miejscu był zawsze półmrok i zdjęcia mogły nie wyjść dobrze. Zuza przecież świetnie rysowała. W dodatku sprawiało jej to przyjemność.

Doszli do rzeźby. Dziewczyna wyjęła z reklamówki szkicownik i ołówek, gdy nagle wpadła jej do oka muszka. Tymek zjawił się przy nich w chwili, gdy Rafał pochylał się nad twarzą dziewczyny w jedno­znacznym, jak mu się wydawało, celu. Bez namysłu złapał go za koszulę, odciągnął od Zuzy i pchnął tak, że obaj potoczyli się w zarośla przy źród­le. Pierwszy zerwał się Tymek, ale nie docenił przeciwnika. Rafał zręcz­nie uniknął kilku kolejnych ciosów, a potem jednym mocnym uderze­niem w nos zwalił Tymka z nóg. Było już po walce. Tymek przez chwilę nie mógł dojść do siebie. Na twarzy miał krew. Zuza rzuciła się w jego kierunku.

-Odczep się! Rafał zacisnął pięści.

Chłodny ton jej głosu zdziwił Rafała.

Dziewczyna była stanowcza. Rafał zrozumiał, że nie ma tu nic do roboty. Wziął reklamówkę i oddalił się bez słowa. Zuza zbliżyła się do Tymka. Miał rozkwaszony nos, ale szarpnął się do tyłu na widok zmoczo­nej chustki.


-Nie ze mną te numery, Zuza.

v - Cóż, przykro, że mi nie wierzysz. Na szczęście noszę dowód przy sobie, pod powieką. Wyjmij mi to świństwo, bym mogła obejrzeć sobie szkody na twojej bezczelnej gębie. Tylko najpierw zetrę z niej krew, bo pobrudzisz mi bluzkę.

Tymek w końcu pozwolił jej zająć się zakrwawionym nosem. Pa­trzył jednak ponuro na jej troskliwe zabiegi.

Jeszcze przez chwilę walczył z pokusą odtrącenia jej, ale bliskość dziewczyny złagodziła złość.

Zajrzał do oka i znalazł tam szczątki owada. Zuza uśmiechnęła się znacząco, a gdy wstał, objęła go w pasie i przytuliła się do jego ramienia.

- Gdybym wiedział, że tak lubisz poturbowanych, codziennie da­
wałbym się prać po gębie - zauważył ironicznie chłopak. Zuza w odpo­
wiedzi przytuliła się mocniej. Zmoczyli jeszcze raz chustkę, a potem
zgodnym krokiem poszli alejką w głąb egzotycznego lasu, ciesząc się tą
nagle odzyskaną bliskością i porozumieniem.

Baśka specjalnie umówiła się z Marcinem przed kolacją. Był to czas, gdy większość obozowiczów kręciła się już po obozie, a ona lubiła publiczność. Jeszcze na plaży zdenerwowała Agnieszkę, gdy słodkim głosem spytała Marcina, czy nie zapomniał o ich spotkaniu. Chłopak od­powiedział równie słodko, że nie zapomniał.

A teraz stali przed namiotami naprzeciwko siebie, wystrojeni i pach­nący. Oboje dołożyli starań, by wyglądać dobrze. Marcin na widok Baśki aż podniósł brwi. Wprawdzie nie była w jego typie, ale przyjemnie było ją mieć obok siebie.

254

255

-Należąci się oklaski.

Baśka roześmiała się bezczelnie.

- Mnie również wydawało się, że jesteś zarozumiała, i jesteś.
Baśka znowu się roześmiała. Wieczór zaczął się interesująco.

Wszystko szło po jej myśli. Już była pewna, że to ona zwycięży, przynaj­mniej w tej rundzie. Choćby dlatego, że chłopakowi było wszystko jed­no, a jej nie. On, pewny swej inteligencji, zdał się na przypadek, a ona wszystko szczegółowo sobie zaplanowała.

Kilka osób faktycznie straciło humor, widząc tę parę. Wyjście Baś­ki ucieszyło natomiast Freda. Zauważył, że Kaśka kręci się po obozie sa­ma, w dodatku już umyta po plaży i w świeżym, nienagannym ubraniu. Poczuł ogromną chęć, by ją trochę pomęczyć.

- Niekoniecznie rozprasować - rzucił ponuro Albert. - Czy wszyscy
muszą być zaprasowani?

Fred aż przysiadł na trawie. Nagle doznał olśnienia.

- Baśka! - powiedział. - Jasne! To przez niąjesteś taki przygnębio-
. Tylko nie wiem czemu. Poszła, ale wróci. I wtedy ją sobie pomę­
czysz. Nawet ci pomogę. No co, lepiej ci?

-Nie lepiej.

Fred już miał nawymyślać bratu od ponuraków, gdy spostrzegł, że Kłapouchówna zbliża się do Wiesia, przysiada na jego materacu, nachy­la się do jego ucha i coś mu szepcze. Zastygł zaniepokojony-już wczo­raj zauważył te Kaśczyne konszachy z Koalą. No proszę! - pomyślał so­bie. - Wychowuje człowiek taką, dokłada starań, a ta ni z gruszki, ni z pietruszki siada na materac obok Wiesia i wchodzi mu do ucha, Czy to sprawiedliwie? Niedługo w ogóle nie będzie kogo wychowywać! - Jego też ogarnął smutek. Podnieśli się jak na komendę i ruszyli ku bramie kempingu.

Humor nie dopisywał też Czarnej Jagodzie. Miała ochotę zaszyć się w namiocie i trochę nad sobą popłakać, ale Bożence właśnie urwało się sznurowadło i wpadła w zwykłą u niej rozpacz. Obie z Kaśką musiały ją uspokajać. W końcu Aga, by nie słuchać jęków Bożenki, dała jej sznuro­wadło od swoich zapasowych tenisówek, a po nowe zgodziła się pójść Czarna Jagoda.

Gdy tylko wyszła z kempingu, zobaczyła naprzeciwko Jaśka z Ma­riolą. Na chwilę zastygła i wydawało jej się, że nigdy nie zdoła się ruszyć z miejsca. Jasiek też był zaskoczony. Jagoda pozbierała się jednak i po chwili przeszła obok tamtych ze spuszczonym wzrokiem i kamienną twarzą. Dopiero gdy znalazła się za zakrętem alejki, poczuła, że policzki jej płoną, a oczy ma pełne łez. To był zdecydowanie najgorszy jej dzień na obozie - zraniona ręka, zawiedzione nadzieje, a teraz jeszcze to upo­karzające spotkanie. A przed sobą miała jeszcze konfrontację z Kłapo-uchem, który w końcu przecież dostrzeże bandaż na jej dłoni. Tak, to był okropny dzień. Czarna Jagoda miała ochotę iść przed siebie i nie wracać

256

257

już w ogóle do obozowiska. Przecież i tak nie mogło jej tam spotkać nic dobrego.

Bogdan cicho brzdąkał na gitarze. Obok niego siedział na schod­kach zapatrzony w morze Patryk. Dziewczyny leżały na wygodnych le­żakach w pobliżu stolika z resztkami podwieczorku.

Anna, patrząc na ten sielski obrazek, pomyślała, że jest podobny do kadru dramatycznego filmu. Cisza przed burzą - w sensie dosłownym i metaforycznym. Sielanka potrzebna do tego, by tym okropniejszy wy­dał się, obraz katastrofy. Poczuła, że na samą myśl o rozstaniu z Bogda­nem robi jej się słabo. Co będzie, jeśli nie uda im się odnaleźć na zatłoczo­nym wybrzeżu? Kłapouch może przecież w ostatniej chwili zmienić de­cyzję i rozbić obozowisko nie wiadomo gdzie. Nawet wokół Sozopola było kilka kempingów. Wprawdzie na ułamek sekundy pojawiła się w jej głowie myśl, że może tak byłoby lepiej - dla Bogdana, a może nawet dla niej - ale zaraz jąodsunęła. Nie, jeszcze nie teraz... Jeszcze za wcześnie... Jeszcze...

Po tych męczących myślach zatęskniła za Bogdanem. Chciała usiąść przy nim na schodku i przytulić policzek do jego opalonego ramie­nia. Czuła, że samo dotknięcie jego skóry uratuje ją przed dusznością, którą zaczynała odczuwać. Nie zdążyłajednak się do niego przytulić. Nie zdążyła nawet na dobre wstać. Złapała tylko dłoń Małgorzaty, a potem ogarnęła jąciemność. Margot w ułamku sekundy zobaczyła jej kredowo-białą twarz, krzyknęła i tym krzykiem przywołała nie tylko tamtych, ale i Annę. Przybiegła także jej matka. Odsunęła ich ręką, by córka miała więcej powietrza, zbadała puls. Anna na szczęście była już przytomna.

- Nic mi nie jest - szepnęła, chcąc rozproszyć ich niepokój. - Na­
prawdę. To tylko ten upał...

Próbowała się uśmiechnąć.

- Zaraz zacznie się ulewa. Odpoczniesz - powiedziała matka, a po­
tem spojrzała na Małgorzatę i Bogdana i dodała stanowczo: - Wracajcie
do obozu, bo inaczej zmokniecie, a poza tym... - zawahała się na chwilę
- Ania potrzebuje odpoczynku.

Dziewczyna popatrzyła na matkę błagalnie, ale ta nie zmieniła zda­nia. Dotychczas była zadowolona z towarzystwa Małgorzaty i Bogdana. Teraz jednak zaczynała tak jak Patryk patrzyć na nich z niechęcią.

- Przyjdź po kolacji - poprosiła Anna Bogdana. - Chociaż na go-
dzinkę, na chwilę... Obiecujesz?

Bogdan spojrzał pytająco na jej matkę. Skinęła niechętnie głową.

- Obiecuję - powiedział.

Czarnej Jagodzie udało się ukryć zabandażowaną rękę aż do ko­lacji.

-I do tego małego skaleczenia potrzebowałaś aż tyle bandażu - Kła­pouch miał bystry wzrok. - To nie jest bandaż z naszej apteczki. Rafał, wiesz coś o tym?

Rafał oczywiście o niczym nie wiedział. Czarna Jagoda skuliła się i w popłochu spojrzała w kierunku Emila, nie wiedząc, co zrobić. Wszystkie słowa gdzieś uciekły, tylko pod powiekami miała gotowe do pokazu, wielkie łzy. Emil o dziwo postanowił kolejny raz wesprzeć ją w trudnej sytuacji.

Z pomocą przyszedł im Rafał, który był odpowiedzialny za opiekę medyczną.

- Dziś może lepiej tego nie ruszać. Widać, że zabandażowane facho­
wo. Obejrzymy to przy zmianie opatrunku.

Kłapouch poklepał więc tylko Emila po ramieniu.

- Nieźle się spisałeś! - powiedział. - Zdumiewacie mnie - dodał. -
Tymek ratuje dziewczynę, ty odrywasz się od lektury i pomagasz Jago­
dzie. Może jednak nie zawiozę was do całkiem nieznanej miejscowości.

258

259

- Pójdę do bufetu i obejrzę te desery - powiedział.

Właśnie na to liczyła Baśka. Gdy tylko chłopak oddalił się od stoli­ka, ona cofnęła wskazówki o godzinę. Marcin niczego nie spostrzegł. Po paru minutach jedli już wielkie lody z bitą śmietaną i bakaliami, w dodat­ku polanę jakimś trunkiem, płonącym przez chwilę w pucharku. Potem Baśka zamówiła danie, na które trzeba było poczekać, a po nim jeszcze kawę. Marcin stracił poczucie czasu. O powrocie do obozu przypomniało mu się, gdy pierwsze krople uderzyły o szyby kawiarni. Uspokoił sięjed-nak, spojrzawszy na zegarek.

- Przeczekajmy ulewę tutaj - zaproponował. Baśka przystała na to
ochoczo. Zamówili jeszcze colę.

Wracali do obozowiska zadowoleni z siebie i rozbawieni. Zwłasz­cza Baśka, ciesząca się na myśl o numerze, który wykręciła Marcinowi. Deszcz trochę ich zmoczył, ale dziewczyna była i z tego zadowolona - na głowie miała malownicze mokre sploty, które tylko dodawały jej uroku, koszulka przylgnęła do jej ciała, uwidaczniając rozliczne walory. Tak! To było naprawdę cudowne popołudnie.

Marcin także nie miał powodów do narzekania. Przynajmniej tak mu się wydawało. Weszli do obozowiska roześmiani. Po chwili uśmiech zniknął z twarzy chłopaka, dostrzegł bowiem, że bliźniacy jedzą ostat­nie kanapki. Marcin nie był wprawdzie głodny, ale wiedział, co to może oznaczać. Ze zdziwieniem zerknął na zegarek raz i drugi. Złapał w końcu za przegub Baśkę i wtedy uświadomił sobie, że jego spóźnia się godzinę.

me...

Z powodu siąpiącego ciągle jeszcze deszczu wszyscy zostali W obozowisku. Po raz pierwszy od kilku wieczorów byli w nim razem, w dodatku stłoczeni w namiotach, skazani na siebie. Bogdan chciał się ^ymknąć do Anny zaraz po kolacji, ale Małgorzata go zatrzymała.

- Poczekaj, ona musi trochę odpocząć. Jej matka też. Siedzieliśmy
tam prawie cały dzień.

Przyznałjej rację. Wziął gitarę i postanowił pograć trochę kolegom. Skupili się wokół niego. Co chwila wchodziła pod tropik inna osoba, tak' że namiot pękał w szwach. Długie kończyny bliźniaków coraz to ktoś przesuwał sprzed swego nosa, bo nie było dla nich miejsca.

Po godzinie zastąpił go przy gitarze Marcin, a Bogdan, spojrzawszy tylko przelotnie na Małgorzatę, wysunął się z namiotu i po chwili znikał w mgle, która podnosiła się nad kempingiem.

Anna"czuła się już lepiej. Popołudniowe zmęczenie zniknęło bez śladu.

- Jesteś... - powiedziała, nie zwracając uwagi na niezadowoloną mi­
nę matki. - Tak się cieszę. Pójdziemy zobaczyć tę mgłę. Chcesz?

-Oczywiście.

Spojrzał w kierunku matki, ale ona zaprotestowała tylko oczyma. Udał, że tego nie dostrzega. Po chwili szedł już z przytuloną do ramienia dziewczyną. Gdy nie było widać domku, objąłjąi pocałował.

- Mogłabym się z tobą zgubić w tej mgle - szepnęła.
-Ja z tobą też.

Ruszyli ku plaży, gdzie mgła była najgęstsza, potem przez chwilę szli jeszcze wolno po mokrym piasku, a jedynym ich przewodnikiem by-

262

263

la linia morza. Czuli się tak, jakby przekraczali granicę realnego świata i zatapiali się w sen. Niech tak będzie jak najdłużej -myślała Anna. Bog­dan rozłożył swoją kurtkę i usiedli na niej przytuleni.

ZŁOTA RYBKA

I

JGapouch specjalnie opóźnił wyjazd ze Słonecznego Brzegu, by namioty zdążyły wyschnąć po wczorajszym deszczu. Na niebie znowu nie było ani jednej chmurki, tylko powietrze zrobiło się dużo bardziej rześkie i pachnące.

Większość pracowała przy zwijaniu obozu. Baśka i Marcin w tym czasie mieli przygotować śniadanie. Dziewczyna nie lubiła się przepra­cowywać, więc postanowiła zwerbować Kaśkę.

- Nie przesadzaj. Zobacz, ile jest chętnych do pomocy przy garach.
Każda chce się chociaż otrzeć o tego przystojnego kuchcika. A ty nie?

Marcin pochylał się właśnie nad szprotkami w oliwie i Kaśka mu­siała przyznać, że chłopak nawet przy tak prozaicznej czynności wygląda zachwycająco. Był przy tym zły na Baśkę, co czyniło go bardziej intere­sującym niż zwykle. Z chmurną miną otwierał kolejne konserwy, i to z takim zapamiętaniem, że Kłapouchówna przestraszyła się, iż w końcu otworzy wszystkie, jakie mieli. Powstrzymała to dzieło zniszczenia.

Baśka zaś, pełna udawanej słodyczy, wykorzystywała każdy mo­ment, by mu dogryźć.

- Za chwile przyjemności trzeba płacić - mówiła na przykład
i wzdychała znacząco, jakby nie wiadomo co się między nimi wczoraj
działo. - Naprawdę, musimy to powtórzyć. Co o tym sądzisz?

Marcin, mądrzejszy o wczorajszą lekcję, odpowiadał jej tylko iro­nicznym spojrzeniem. Była to dobra metoda, chociaż wobec pomysło­wości i bezczelności Baśki nie do końca skuteczna. Dziewczyna próbo­wała nawet wesprzeć się na jego ramieniu, ale chłopak się natychmiast odsunął. Ona jednak się nie speszyła. Przeciwnie.

- Ach, ta twoja dyskrecja - powiedziała. - Czy naprawdę musimy
to ukrywać? - Okrasiła to pytanie najsłodszym i naj naiwni ej szym uśmie­
chem, jaki znała. Marcin jednak i to wytrzymał w lekceważącym mil­
czeniu.

Nie wytrzymał natomiast Tymek, którego postępowanie Baśki nie po raz pierwszy wyprowadziło z równowagi. Ścisnął ją boleśnie za łokieć podciągnął na bok.

-Ja jego też.

-To o co ci chodzi?

- Niech trochę pocierpi. Ostatnio nie był dla mnie uprzejmy.
-To można zmienić.

Baśka się najeżyła.

Tymek nie bardzo j ej wierzył, nie chciał jednak psuć sobie dobrego humoru kłótnią z siostrą. Puścił ją i wrócił do czekającej na niego Zu-zy. Musnął dłonią jej włosy, przytulił na chwilę. Odpowiedziała mu uśmiechem, czającym się w samym kąciku warg, przeznaczonym tylko dla niego.

Bliźniacy żałowali, że nie mogą całej uwagi poświęcić „scenom ku­chennym". Bogdan poprosił ich, by zastąpili go przy składaniu namio­tów, bo chciał przed wyjazdem chociaż na moment zobaczyć się z An­ną. Zgodzili się i tylko podczas krótkich przerw w pracy rzucali złośliwe uwagi.

266

267

Marcin nie wdawał się w nimi dyskusję, bo wiedział, że źle na tym wyjdzie. Już nawet nie był zły na Baśkę i jej podchody, bo gdy w końcu podniósł głowę znad konserw, zauważył posępne, zazdrosne spojrzenie Krzyśka. W zachowaniu bliźniaków też było odrobinę zazdrosnego ro­zedrgania, że to jego dziewczyny może zechcą „zaprasować" i „rozsma-rować", a nie ich. Marcinowi wydawało się nawet, że przez chwilę patrzyła w jego kierunku także Małgorzata, ale nie wiedział, co się kryło w tym spojrzeniu i czy nie było przypadkowe.

Za to robienie jedzenia dla wygłodzonych kolegów nie miało w so­bie żadnego uroku. Kaśką zawołała wkrótce Bożenka, bo jej rzeczy w ża­den sposób nie chciały się zmieścić do plecaka. Trzeba też było pomóc Czarnej Jagodzie, która nie bardzo radziła sobie jedną ręką przy pakowa­niu. Zostali więc we dwoje - Marcin robił wielkie pajdy, żeby było jak najmniej krojenia i smarowania, a Baśka równie niedbale ozdabiała je grubymi plasterkami pomidorów. Doprawdy, daleko im było do finezyj­nych kanapek, które przygotowywała Kłapouchówna.

Inni sarkali najedzenie mniej dowcipnie.

Niestety, Kłapouch też nie był zadowolony ze śniadania.

- Jeśli j eszcze raz zrobicie taką fuszerkę, to będziecie ćwiczyć robie­
nie kanapek do końca obozu - zagroził.

Baśka jednak zupełnie nie przejęła sięjego groźbą. Uśmiechnęła się słodko do Marcina, co miało oznaczać, że z nim wytrzyma wszystko, naj­gorsze prace i najgorsze szykany. Marcin miał zagadkową minę - nicze­go nie potwierdzał i niczemu nie zaprzeczał. Tak było mu wygodniej. Postanowił tylko, że do robienia kolacji zapewni sobie pomoc Agi.

Wyruszyli zaraz po śniadaniu. Przy wyjściu z kempingu zatrzymali się, by załatwić formalności. Mieli już odchodzić, gdy zdarzył się zabaw­ny incydent - recepcjonista z namaszczeniem i ceremonialnie wręczył Kaśce i Wiesiowi olbrzymie torby wypełnione słodyczami. Uścisnął \.w dodatku dłoń zaskoczonemu Kłapouchowi i coś tam po bułgarsku dłu­go i z zachwytem opowiadał, wskazując na tych dwoje.

Kłapouch popatrzył na nich wnikliwie, po czym dał spokój. Wyglą­dało na to, że właściwy powód powinien pozostać tajemnicą. Nigdy nie był zbytnio wścibski - za to też go lubiono. Podziękował zatem recep­cjoniście i zarzucił plecak. Obejrzeli się jeszcze na Emonę i plażę, po czym ruszyli w stronę przystanku.

Podróż nie była długa, ale okazała się męcząca. Tym razem Kłapo­uch wybrał autobusy -najpierw do Burgas, a potem, po ponad półgodzin­nym czekaniu w upale, do Sozopola. Ruch w tym kierunku i o tej porze na szczęście fiie był zbyt duży. Mieli siedzenia przy oknach i mogli po­dziwiać mijane krajobrazy.

Nie dojechali jednak do samego Sozopola. Wysiedli przy kempingu Złota Rybka, znajdującym się kilometr od pierwszych zabudowań mias­teczka. Kłapouch bowiem postanowił, że zamieszkają w spokojnym miejscu, ale położonym blisko miejscowości, w której będzie trochę atrakcji.

W pierwszej chwili podopieczni przyjęli to bez entuzjazmu. Po Emonie nowy kemping wydawał im się mały i prymitywny. W dodatku znaleźli miejsce na lekko pochylonym terenie, co utrudniało rozbicie na­miotów. Wystarczyło jednak, że ktoś uważniej spojrzał ku zatoce i krzyk­nął z zachwytu, by wszyscy zapatrzyli się na piękny widok. Takiego ko­loru morza jeszcze nie widzieli.

268

269

Reszta była w podobnych nastrojach. Nagle ucieszyli się odmianą. Głodni byli nowych wrażeń, a lazurowa zatoka i tajemniczy zarys mias­teczka na horyzoncie zdawał się obiecywać wiele cudownych niespo­dzianek. Mieli przecież przed sobą ulubione miejsce malarzy i artystów, starożytną Apollonię, założonąjeszcze przez Greków. Miejsce zmieniało nazwy i właścicieli, ale nie zmieniał się jego urok.

Obiad zjedli w kempingowym barze, gdzie było brudno, ale tanio. Potem Kłapouch zarządził czas wolny aż do kolacji. Poszli jednak za nim na plażę, a po chwili większość ze śmiechem i niespożytą energią wbieg­ła do wody. Małgorzata też odważyła się zamoczyć. Okazało się bowiem, że są w miejscu, gdzie na przestrzeni kilkudziesięciu metrów woda sięga im do ramienia. Morze wyglądało tu jak olbrzymi basen - było ciepłe i spokojne. Nawet Bożenka taplała się przy brzegu pod czujnym okiem Rafała.

Dopiero teraz było widać, kto potrafi pływać, a kto udaje. Bliźniacy robili wokół siebie dużo zamieszania, ale nie mogli dogonić ani Kaśki, ani Baśki, ani Marcina, nie mówiąc już o Tymku, Zuzie i Krzyśku, którzy czuli się w wodzie jak ryby.

Bogdan także pływał nieźle, ale trzymał się Małgorzaty, więc nie pokazywał w pełni swoich umiejętności. Agnieszka plasowała się nieste­ty za bliźniakami. Reszta była odważna tylko w niezbyt głębokiej wo­dzie. Tutaj, w płytkiej zatoce, mogli więc bezpiecznie udawać, że umieją pływać.

Bliźniacy byli natomiast mistrzami w różnego rodzaju fikołkach i nurkowaniu. W ten sposób rekompensowali sobie porażką w ściganiu dziewczyn. Wkrótce wokół nich skupili się inni, próbując naśladować ich sztuczki. Albert jednak robił to wszystko bez entuzjazmu. Od śniadania

nie opuszczał go zły humor, co martwiło Freda. Im bardziej próbował rozerwać brata, tym bardziej tamten pochmurniał. Fred na próżno usiło-wd znaleźć przyczynę dziwnego nastroju brata. Nic nie przychodziło mu do głowy - pogoda była cudowna, woda ciepła, wokół mnóstwo kole-vgów, nawet Kaśka i Baśka były w pobliżu. Czegóż więcej można chcieć od życia? Widocznie jednak Albert miał inne zdanie - nagle oświadczył, że idzie na plażę, bo ma dość tych idiotycznych i dziecinnych zabaw.

Małgorzata po raz pierwszy doceniła urok pływania. Udawało jej się wprawdzie tylko kilka chwil utrzymać na powierzchni wody, ale czu­ła jej delikatny opór i gęstość. Wiedziała, że wystarczy opanować kilka odpowiednich ruchów i pokonać resztki strachu, by jak inni cieszyć się kąpielą.

- Nauczę cię tu pływać - obiecywał po raz kolejny Bogdan.

Nie będziesz miał czasu - pomyślała, ale nie powiedziała tego głoś­no. Nie chciała psuć tego dziwnego nastroju, który ją tutaj ogarnął. Czuła, że w takim miejscu powinny wydarzyć się same dobre rzeczy. To był raj­ski zakątek, a przecież w raju nie ma cierpienia - powtarzała w myślach.

Wylegiwali się potem obok siebie na piasku, nieopodal zmęczonych pływaniem kolegów, tak jakby nie było Anny, Patryka i niczego poza ra­dością, słońcem i bliskością.

Dopiero gdy odpoczęli, dziewczyna stwierdziła, że leżą w najhałaś-liwszym punkcie plaży, gdy całkiem niedaleko, wśród trzcin, między skałkami, musiały się kryć dzikie i puste zatoczki. Poczuła tęsknotę za ja­kimś ustronnyhi miejscem, które zastąpiłoby kamienie z Gałaty i małą wydmę ze Słonecznego Brzegu. Powiedziała o tym Bogdanowi, a on postanowił, że wyruszą na poszukiwanie tego miejsca od razu.

Mariola tego dnia nie podzielała stadnego entuzjazmu z tej prostej przyczyny, że nie czuła się zbyt dobrze. Poszli wczoraj z Jaśkiem do sma­żalni ryb i chyba właśnie zjedzona tam flądra zaszkodziła dziewczynie. Może zresztą były to dzisiejsze lody albo zjedzony w podróży nadmiar owoców. W każdym razie gdy inni pędzili do wody, Mariola poczuła pierwsze mdłości. Przeszło jej trochę po wizycie w toalecie i tabletce, ostała od Rafała, ale miała siły tylko na to, by ułożyć się w cieniu

270

271

plażowej kawiarenki i marzyć w półśnie. Dała wczoraj Jaśkowi adres i numer telefonu i teraz wyobrażała sobie ich romantyczne spotkanie po powrocie do Polski. Na szczęście mieszkali w tym samym mieście, A może Jasiek przyjedzie do Sozopola, jak obiecywał?

Przypomniała sobie jego pocałunki i poczuła przyjemny dreszcz. Całował prawie tak samo dobrze jak Marcin, ale był dużo milszy. I tyle miał do powiedzenia! Mówił cały czas. Wprawdzie nie pamiętała

  1. czym, ale za to doskonale zapisał się w jej pamięci zarys jego oczu

  2. mocny podbródek z początkami ciemnego zarostu. Czy to było spra­
    wiedliwe, że poznała Jaśka w przeddzień wyjazdu ze Słonecznego Brze­
    gu?! Nie zdążyła go jeszcze nikomu pokazać. Zwłaszcza Marcinowi. Co
    za pech! A teraz pozostaje jej marzyć w samotności o jego przyjeździe
    tutaj. A j eśli nie przyjedzie? Nikt się nie dowie o rym, że są umówieni na
    spotkanie w Polsce. Niestety! I tego Mariola najbardziej żałowała.

Baśka wiedziała, że poza śniadaniami i kolacjami nie może liczyć na towarzystwo Marcina. Tym intensywniej zabrała się do wcielania w życie planu rozdzielania bliźniaków. Nie było to niestety łatwe zada­nie, bo bracia zatrzymali się. na etapie rozprasowywania i zdawało się, że nic innego nie potrafią.

Na pewno tak było z Fredem. Miał właśnie ochotę pomoczyć Kaśkę albo czymś ją nasmarować. Kłapouchówna jednak włożyła nowy kos­tium kąpielowy i śliczny kapelusik, który za namową Baśki kupiła w Sło­necznym Brzegu. Bliźniak po namyśle doszedł do wniosku, że tej odmie­nionej Kaśki nie ma odwagi męczyć po dawnemu. Więcej, dawne za­bawy nagle wydały mu się głupie, ale nie wiedział, co mądrego mógłby z tą nową Kaśką robić. Czuł, że trzeba to przedyskutować z bratem i coś wymyślić. I tu się wszystko komplikowało, bo Albert w ogóle nie zwra­cał na Freda uwagi, tylko melancholijnie patrzył na kołujące w błękicie albatrosy.

- Leżysz na piasku jak zdechły śledź - powiedział w końcu Fred. -
Zobacz, ile wkoło ciekawych rzeczy. Czy to cię nie obchodzi?

-Nie.

- Kaśka i Baśka właśnie wychodząz wody, To też cię nie obchodzi?

-Nie. I ciebie nie powinno. -A to niby dlaczego?

- Dlatego.

Rozmowa szła jak po grudzie. Fred miał po raz pierwszy w życiu v>chotę palnąć brata w ucho. Albert bywał czasami lakoniczny, ale nigdy jednowyrazowy.

- Co może być ciekawego w tych albatrosach? Są ich tu setki, a taka
Kaśka jedna.

Albert w ogóle się nie odezwał, jakby go ten temat nie interesował, przygnębiło to Freda.

- Idę popływać - powiedział, by jakoś przerwać to przerażające za­
chowanie brata. - A ty?

-Nie.

- Nie?! - zdumiał się Fred. Zwykle mieli takie same pragnienia. -
Jesteś pewien?

Poszedł, ale tak jakoś niepewnie. Było mu pusto z tej strony, z której zawsze szedł Albert. I w ogóle samotne moczenie się w wodzie nie mia­ło dla niego żadnego uroku. Zacisnął jednak zęby, wskoczył do wody i popłynął w głąb zatoki, by pokazać bratu, że nie zależy mu na j ego towa­rzystwie.

Albert tymczasem dalej obserwował ptaki, choć i jemu zrobiło się nieswojo. W dodatku Baśka, przyczyna jego złego humoru i zgryzoty, wypatrzyła to ich niecodzienne rozdzielenie i nie tracąc ani chwili, po­pchnęła Kaśkę do wody, by ruszyła za Fredem, a sama zjawiła się przy Albercie i opadła na piasek tuż przy jego ręczniku. Chłopak był przeko­nany, że przyszła z niego kpić. Najeżył się więc cały, ale dziewczyna przemówiła do niego ze słodyczą i bezradnością w głosie:

- Nie mogę otworzyć tej butelki. Pomożesz?
Albert otworzył j ą bez trudu,

- No proszę, co to jednak męska siła. A ja tak się męczyłam z tą
nakrętką.

- Trzeba było poprosić Marcina - powiedział zgryźliwie Albert.
-Nie pomyślałam o tym. A może posmarowałbyś mi plecy?

272

273

Bliźniak spojrzał nieufnie na buteleczkę. Podejrzewał jakiś podstęp. Czyżby to był klej wszystkoklejący albo jakaś ciecz przypominająca za­pachem wydzieliny skunksa? Nie, to nie mogła być zwykła emulsja. Roz­myślał o tym przez chwilę, aż Baśkę to zniecierpliwiło.


Kaśka zaczerwieniła się.

-Nic. Jakoś nie mogłam... Zresztą Fred nie zwracał na mnie uwagi.

-Zaciekawiasz mnie.

Kaśka znowu zapłoniła się po czubki uszu. To ją trochę rozzłościło, tym pewniej powiedziała:

( - Nie trzeba im opowiadać o spacerach, ale zaprosić na spacer. y - To czemu tego nie zrobiłaś? - spytała Baśka ironicznie. - Miałaś wyjątkową okazję.

Kaśka jednak na samą myśl o spacerowaniu z Fredem dostawała gęsiej skórki, a cóż dopiero mówić o składaniu bliźniakowi takich pro­pozycji.

- O rany! - sapnęła Baśka, widząc jej płonące policzki. - Ałe mam
z ciebie pożytek! Mogłabyś kwitnąć w prowincjonalnym ogródku za­
miast piwonii. Zaczerwieniłaś się tak, jakbyś miała pogadać nie z Fre­
dem, kolegą z tej samej klasy i wrednym robalem, a co najmniej z księ­
ciem z bajki. Nawet z Wieśkiem umiesz szeptać po kątach. Fred nie
jest chyba gorszy od Wiesia? Co?! A dużo bardziej nieszczęśliwy, bo nie
zaznał samotności. To życiowy kaleka! Biedaczysko! Nie pomożesz
Fredzikowi?

Kropla drąży skałę. Baśka postanowiła, że nie da Kaśce ani chwili spokoju. Albertowi też -jutro znowu będzie smarował jej plecy. A może nawet jeszcze dzisiaj... Fred zapragnie tego samego, ale będzie musiał poszukać sobie innych pleców, bo ona mu swoich nie wypożyczy. A wówczas... -"Baśka uśmiechnęła się do siebie słodko. Była pewna, że wcześniej czy później jej plany się zrealizują.

Nie byłaby tego taka pewna, gdyby słyszała rozmowę bliźniaków. Ich spacer nie trwał długo - znaleźli kawałek pustej plaży w pobliżu win­nic i opadli tam na piasek. Albertowi humor poprawił się tylko na czas smarowania Baśki, teraz był jeszcze bardziej przybity. Fred dorównywał mu nastrojem, bo był niezadowolony, że brat nie zostawił mu nawet skrawka skóry do posmarowania. Wprawdzie to były tylko plecy Baśki, a*e przecież zawsze wszystko robili razem. A tu taki egoizm! Siedział ^Sc obok brata obrażony.

274

275

Fredowi to wszystko nie mieściło się w głowie. Dotychczas dzielili każdą przyjemność i smutek, a teraz Albert czuje coś zupełnie innego i chce to zatrzymać dla siebie.

Okazało się, że to jeszcze nie wszystko.

Fred doznał kolejnego tego dnia wstrząsu. Z obrzydzeniem przy­pomniał sobie samotne pływanie. Pojedynczość go przerażała. Aż się wzdrygnął na samą myśl o tym. W dodatku Bóg jeden raczy wiedzieć, co Baśka zechce zrobić z Albertem, a on go nie będzie mógł obronić! Nie wyglądało to dobrze.


f - Zakochany - powtórzył już spokojny Albert. Teraz, gdy pogodził się z tą przerażającą myślą, nagle odzyskał pogodę ducha. - To jest dużo

Sardziej emocjonujący stan od rozprasowywania i innych tego typu rze­czy. Powinieneś sam spróbować.

- Spróbować! ? Też coś! - oburzył się Fred. - To nie konserwa, którą
w dowolnej chwili można otworzyć i zjeść. A poza tym, jeśli mam być ta­
ki ponury jak ty, to dziękuj ę bardzo. - Zerwał się, odszedł kawałek i wró­
cił. - Rób, co chcesz! Słyszysz? Ja sobie idę!

-Uspokój się! Przecież spacerowanie z dziewczyną nie zajmuje ca­łego dnia. Teraz możemy popływać razem w tej cieplutkiej wodzie. Co ty na to?

Po chwili byli już parę metrów od brzegu i płynęli obok siebie. Albert, który zwykle poruszał się w wodzie szybciej, teraz specjalnie odrobinę został w tyle, by poprawić Fredowi humor. Po chwili obaj nie pamiętali o nieporozumieniach, zgodnie i miarowo machali długimi kończynami.

Tymek postanowił ten dzień spędzić tak, jak sobie tego życzyła Zuza. Chociaż właściwie oboje mieli podobne życzenia - urwać się i zniknąć z oczu wszystkim. Popływali trochę w pobliżu Kłapoucha, a potem ruszyli wzdłuż brzegu na południe, gdy większość obozowiczów wybierała raczej spacer na północ, w kierunku wzgórz i Sozopola.

Szli obok siebie długimi, zgodnymi krokami, złączeni jedynie ko­niuszkami palców. Minęli ostatnie grupki leżących na piasku turystów. Przed nimi była już tylko pusta plaża, mknąca za małym cypelkiem. Dopiero teraz Tymek objął Zuzę i pocałował. Brnęli przez piasek ku win­nicy i kukurydzianemu polu. Wybrali miejsce, gdzie plaża i oba pola zbiegały się ze sobą.

276

277

- Czuję się jak na bezludnej wyspie —szepnęła Zuza.

Opadli na trawę. Rzeczywiście, byli sami w bezkresie piasku, morza i zieleni, nareszcie sami. Leżeli na skraju kukurydzianego pola, schowani pod wielkimi liśćmi. Tymek zajrzał w miodowe tęczówki dziewczyny, nakrapiane gdzieniegdzie złotymi punkcikami, pocałował prawie czeko­ladowe powieki. Zuza w odpowiedzi przytuliła się do niego. Była teraz uśmiechnięta, czuła i ufna, jakby nie było* tych wszystkich milczących dni i przewin Tymka. Tak, taka też potrafiia być.

- Tym... - szepnęła i chciała mówić jmu jakieś czułe głupstwa, ale
zakrył jej usta dłonią. Nie chciał nic słyszeć. Położył się obok i razem
patrzyli na czysty błękit przetykany żółtymi kolbami kukurydzy. Coś
cykało za ich głowami. Niedaleko szumiało morze. Jeszcze głośniej biło
serce Zuzy, oszołomione bliskością Tyinka i niespodziewaną chwilą
szczęścia.

Marcin i Agnieszka także byli już ptoza zasięgiem wzroku Kłapo-ucha. Chłopak namówił Agę na wyprawę na pobliskie wzgórza. Nie bar­dzo miała ochotę drapać się na góry, ale Marcinowi nie sposób było od­mówić. Po kwadransie stwierdziła, że to tbył świetny pomysł, Wspinali się łagodną ścieżką, otoczoną karłowatą roślinnością.

Odpoczęli na polance, z której rozcią-gał się widok na Sozopol i za­tokę. Agę bardziej jednak zainteresowały pasące się niedaleko czarno--białeowce.

-Jakie śmieszne! - zachwycała się. -iGdyby je spruć, to powstałaby fajna, pstra wełna!

- Spruć? - zdziwił się Marcin. - Ty njasz, Aga, wyobraźnię. Gdyby
to było takie proste, to złapalibyśmy ze dwa zwierzaki i nawinęlibyśmy
kilka kłębków.

Dziewczyna roześmiała się.

- Dobrze, że tak nie jest. Tymek musiałby przyjechać tu ciężarówką,
a po Bułgarii chodziłyby same łyse owce. (Brr!

Pomachali do siedzącego na kamieniu starego Bułgara, który przy­glądał się im z życzliwą ciekawością. W (Odpowiedzi skinął głową i za­machał parę razy sękatą laską. Agnieszka się zamyśliła,

- Siedzimy na plaży i wydaje nam się, że nie ma tu nic poza morzem,
piaskiem i turystami - powiedziała. - A przecież gdzieś tutaj żyją nor­
malni ludzie, mają swoje sprawy, kłopoty. Nie staramy się tego poznać.

''Czyto n'e dziwne? Przecież kurorty są wszędzie takie same, a codzienna egzystencja zawsze trochę inna. Zauważyłeś te wiejskie altanki oplecio­ne winoroślą? Chciałabym choć przez chwilę posiedzieć w takim miejs­cu i obejrzeć sobie życie bułgarskich wieśniaków.

- No proszę! Budzi się w tobie instynkt podróżnika. Odkrywam cię
na nowo, Aga.

-Nie żartuj sobie ze mnie. Trochę jałowe jest to nasze wędrowanie. Plaża, tłum i kramiki. Nic nam nie zostanie w głowie z tego kraju. Może gdzieś za tym wzgórzem jest wieś. Koniecznie musimy tam pójść.

- Za duży upał. Może gdybyśmy podróżowali samochodem...
Zresztą, mnie wystarczy to, co robimy. Trzeba umieć wypoczywać. Zo­
bacz, jak tu pięknie! - Marcin oparł się o skałę i patrzył na zatokę. Widok,
który rozpościerał się przed nimi, rzeczywiście zapierał dech w piersi.
Cała zatoka lśniła żywym srebrem, łączyła się na horyzoncie z zarysem
odległego miasteczka i błękitem nieba. Z boku cienki pasek plaży gubił
siew soczystej zieleni winnic i wzgórz. Marcin żałował, że nie ma apara­
tu fotograficznego. Jak gdyby dla dopełnienia tego pięknego pejzażu
z portu w Sozopolu wypłynęło kilka żaglówek.

-No, no! - mruknęła Aga, wpatrzona w ten obrazek. Odechciało jej się dalszego wędrowania. - W porządku, zostańmy tu. Kiedy indziej po­szukamy wsi. f

Marcin odetchnął z ulgą. Podsunął jej ramię do oparcia.

- Jest pewna stara bułgarska legenda, która doskonale pasuje do tego
widoku - zaczął tajemniczym głosem. - Masz ochotę j ą poznać?

Dziewczyna skinęła głową. Było jej dobrze na ramieniu Marcina i mogłaby w tej pozycji słuchać nawet książki telefonicznej.

- To krótka opowieść. Otóż kiedy Bóg podzielił ziemię między
wszystkie narody, zgłosił się zdyszany Bułgar. Zafrasował się wówczas
dobry Stwórca, bo nie chciał spóźnionego odsyłać z niczym. Myślał,
myślał, aż w końcu podarował mu skrawek raju.

-Ten widok na pewno przypomina raj, ale czy w raju jest bieda? -spytała z przekorą.

- Widocznie ludzie potrafią popsuć nawet raj - odrzekł Marcin.

278

279

Dziewczyna machnęła ręką.

-Nie musisz.

Podniosła się i bez słowa zaczęła schodzić w dół. Dogonił ją.

- Okay. Czas wracać. Kłapouch zrobił się ostatnio nadwrażliwy.
Schodzili w milczeniu. Oboje trochę źli na siebie. Aga za to, że nie

umiała obrócić wszystkiego w żart, Marcin zaś za tę głupią próbę ocza-/rowania dziewczyny - głupią, bo przecież nic do niej nie czuł oprócz

sympatii-^ Ten nie najlepszy humor popsuł mu do reszty widok Margot i Bod-

ka, siedzących na niewielkim cypelku, otoczonym z trzech stron wodą, a od strony lądu zasłoniętym trawami i akacjami. Zobaczyli ich tylko dla­tego, że byli w górze. Nowe miejsce Margot - pomyślał Marcin z niechę­cią. - Świątynia dumania! - powtórzył za Agą. Dlaczego Złotowłosa zawsze szuka odosobnienia i samotności? Dziwaczka! Czy po to wybrała się na obóz, żeby się przed wszystkimi chować? - Był rozdrażniony, mo­że dlatego po raz pierwszy tak o niej pomyślał. Ale nie przyniosło mu to ulgi, bo następna myśl była o tym, jak przyjemnie byłoby teraz siedzieć w tym osłoniętym przed ludzkim wzrokiem zakątku. Wyobraził sobie, że jest obok dziewczyny zamiast Bogdana i wdycha zapach jej włosów, a potem pochyla się nad nią i szuka jej ust, jak wtedy, na wydmie. Co za idiota z tego Bogdana, że potrafi siedzieć obok Margot obojętnie! Mają przecież tak blisko siebie, że bliżej już nie można. Jak to możliwe, że nie zauważa jej uroku? Trzeba być ślepym, by go nie dostrzegać! Zupełnie ślepym!

Po chwili zobaczył, że Bogdan się podnosi. Przez parę minut śledził jego drogę - chłopak skręcił w stronę Sozopola. A więc zostawił Mar­got samą na długo. Marcin przez sekundę czuł pokusę, by do niej pójść, spróbować jeszcze raz, objąć ją, przytulić! Mrzonki - przecież od tam­tego nieszczęsnego wieczoru nie dała mu ani jednego znaku, który mógł­by świadczyć, że zmieniła zdanie. Unikała go taktownie, a gdy przypad­kiem stawali naprzeciwko siebie, patrzyła lekko spłoszona, bez cienia uśmiechu, z odrobiną poczucia winy... Nie sposób było znieść to spoj­rzenie, gdy zwykle patrzyły na niego zachwycone i pełne uśmiechów dziewczyny.

Aga też dostrzegła, że Małgorzata została sama. Pomyślała, że przy­da jej się przyjacielskie wsparcie.

- Pójdę do niej - powiedziała. - Spotkamy się na plaży. Marcin ski-
oał głową.

Agnieszka po chwili błądzenia wśród traw znalazła cypel.

280

281

-Niezłe miejsce - rzuciła na powitanie.

-Nie... Tak sobie płaczę. Po prostu. Już mi przechodzi.

- Może przeszkadzam?

-Nie. Zostań... Bogdan poszedł do Sozopola. Musi znaleźć kwaterę. Wróci przed kolacją. -Więc jednak.

- Tak. Przecież ci mówiłam.

Zamilkły. Agnieszka usiadła na kamieniu do połowy zanurzonym w cicho plumkającej wodzie. Małgorzata siedziała na piasku oparta

0 wyrzucony na brzeg gładki pień. Nad nimi zwieszała się karłowata,
pokręcona pinia, dająca trochę zbawiennego cienia. Z trzech stron cypel
otaczała woda. To było wspaniałe miejsce dla zakochanej pary, szuka­
jącej odosobnienia i spokoju - tak przynajmniej pomyślała Agnieszka

1 ogarnął j ą dławiący żal. Czemu wszystko się tak pokomplikowało i żad­
na z nich nie może być szczęśliwa? Małgorzata ukryła twarz w kolanach
-po jej drgających plecach Aga domyśliła się, że znowu nie może zatrzy­
mać łez. Usiadła obok niej i przytuliła ją.

Koło Kłapoucha ciągle było mniej więcej tyle samo osób -j edni od­chodzili, drudzy wracali, by się wykąpać, pokręcić niedaleko belfra, zro­bić frekwencję i znowu gdzieś zniknąć. Tak się po cichu umówili. Kłapo-uch jak zwykle udawał, że nie widzi tych wszystkich uczniowskich za­biegów. Tylko Bożenka była w jego pobliżu cały czas, pilnowana i zaba­wiana coraz to przez kogo innego. Tym razem siedziała przy niej znudzo­na Baśka.

Niedawno wrócili także Krzysiek i Darek, a teraz rozglądali się za towarzystwem do kart. Krzysiek ponuro spytał Baśkę, czy z nimi zagra. _Zgodziła się tylko dlatego, że przystał na to także Marcin, który przed chwilą wyszedł z morza, otrzepując sięjak psiak. Baśka nie mogła sobie odmówić przyjemności zdenerwowania Krzyśka, a wiedziała, że tak bę-ozie, gdy tylko zrobi w jego obecności parę słodszych minek do Marcina. Tak się stało. Zezol często wygrywał, a Baśka za każdym razem nie omieszkała mu powiedzieć, że kto nie ma szczęścia w miłości, ma szczęście w kartach, i dodawała znacząco, że z Marcinem jest zupełnie inaczej. Marcin zresztą udawał, że nie rozumie, o co jej chodzi. Była to je­dyna godna postawa. Mógł jeszcze rzucić karty i rozciągnąć się na ręcz­niku, ale chwilowo miał ochotę na towarzystwo.

Baśka jeszcze raz zmieniła postępowanie, gdy wrócili ze spaceru bliźniacy. Teraz była słodka nie tylko dla Marcina, ale także dla Krzyśka, a nie raczyła w ogóle zauważyć braci, którzy przysiedli, by poobserwo­wać grę. Albert udawał jednak, że go to nie obchodzi.

Baśka poczuła się zdemaskowana, już miała odpowiedzieć coś złoś­liwego, ale przypomniało jej się, że ze względu na wiadome plany nie powinna.

Wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem, Baśka też miała nie naj­mądrzejszą minę. Albert jednak wytrzymał te spojrzenia dzielnie.

- Już wybrałem trasę. Bardzo malownicza - skłamał.

Krzysiek gotowy był go udusić, Marcin patrzył na całą scenę z roz­bawieniem, Darka też ogarnął nerwowy chichot, a Fred z niepokojem czekał na dalszy ciąg. Łudził się, że dziewczyna odpowie odmownie i raz na zawsze cała sprawa zostanie załatwiona. Baśce rzeczywiście prze­niknęła taka myśl przez kudłatą głowę. Z chęcią powiedziałaby publicz-

282

283

nie Albertowi, by się pocałował w nos. Z drugiej jednak strony spacer i w ogóle flirt z bliźniakiem to by było nie tylko spełnienie jej planów, ale i zaspokojenie ciekawości. Tak, przede wszystkim bardzo była ciekawa tego pojedynczego, osamotnionego Alberta. Freda zresztą też, ale Alber­ta - nie wiadomo dlaczego - jakby bardziej. To mogła być niezła zabawa i Baśka nie mogła sobie jej odmówić. Uśmiechnęła się więc pięknie do bliźniaka i ku zdumieniu wszystkich powiedziała:

- To świetnie. Z przyjemnością obejrzę tę malowniczą trasę po
kolacji.

Sam Albert przyjął jej odpowiedź spokojnie. Nie wydawał się ani zdziwiony, ani wniebowzięty -jakby codziennie umawiał się z dziew­czynami na spacery. A przecież robił to po raz pierwszy w życiu. Fred podziwiał brata za odwagę, tupet i opanowanie. Żałował tylko, że Albert marnuje to wszystko dla kogoś takiego jak Baśka. Ale cóż, stało się!

- Będę czekał - rzucił j eszcze Albert do dziewczyny i poszli przetra­
wić we dwóch to niespodziewane wydarzenie. Nie mieli zresztą na to
czasu, bo zaraz ich wzrok przyciągnęła dziwna scena.

Wiesio od wczoraj chodził rozdrażniony - bez środków odurzają­cych wszystko wydawało mu się nie do zniesienia. To rozdrażnienie, a w porywach nawet wściekłość, skupiło się w końcu na Kaśce. Siedział właśnie oparty o ścianę wypożyczalni i walił głową w deski, gdy tuż przy nim wyrosła dziewczyna z dwoma lodami w dłoni. Nic by się może nie stało, gdyby bez słowa przeszła obok niego, ale Kaśka czuła się w obo­wiązku zbadać samopoczucie Koali.

- Jak się masz? - spytała.

Chłopaka ogarnęła fala wściekłości. Zdawało mu się, że dziewczyna kpi. Nie dość, że pozbawiła go wiadomej przyjemności, nie dość, że na­raziła go na tę koszmarną sytuację z recepcjonistą, która mogła ośmie­szyć go do końca życia, to jeszcze się czepia jak rzep psiego ogona! Wy­obraził sobie ten odurzający haust, który mógłby być jego udziałem w tej chwili, gdyby nie wścibstwo dziewczyny. Złość prawie go oślepiła.

- Miałem się dobrze! - wyrzucił z siebie. - Nawet bardzo dobrze!
Do momentu, gdy się mną nie zajęłaś. Może teraz ja się tobą zajmę?! -

Złapał ją za ramiona i podniósł do góry jak szmacianą lalkę. Kaśce ze zdziwienia wypadły z ręki oba lody. - Mam ochotę wcisnąć cię w tę -TJrewnianąbudę, rozgnieść jak karalucha. Słyszysz?!

Kłapouchówna słyszała, ale nie potwierdziła tego faktu, bo ze zdzi-\wienia i trochę ze strachu odjęło jej mowę. Słyszała także trzask swojej bluzki i czuła, że jeśli się poruszy, to w rękach Koali zostaną płócienne strzępy, a ona opadnie pomaga na piasek. -Zwariowałeś?! -wykrztusiławreszcie.

- A jeśli tak, to co? - Wiesio rzeczywiście miał w oczach odrobinę
szaleństwa. Jemu samemu wydawało się, że krew rozsadzi mu czaszkę.
-Przyjemnie byłoby widzieć, jak spływasz z tej ściany w płynnej mazi -
zasyczał. - Ale jak już pewnie wiesz, mam jedną małą słabość, nie ru­
szam psów, żabek, ptaszków i dzieci. Może gdybyś była większa, ale ty
masz wzrost niedorozwiniętej pluskwy. - Wiesio nie przebierał w sło­
wach. Potrząsnął nią i dziewczyna usłyszała kolejne niebezpieczne
trzaski.

Na szczęście obok wypożyczalni zjawili się bliźniacy, zaciekawieni tą dziwną sceną. Wiesio na ich widok postawił Kaśkę na piasku, ale jej nie puścił.

-Tak jątrzymasz, Wiesiu- zaczął Fred, - Czy ona aby jest z tego za­dowolona?

-Dziękuję, braciszku.

- Ależ z ciebie ciamajda - rzucił jeszcze za Wiesiem Albert. - Omal
mi nie złamałeś nogi.

Koala zerwał się, by się z bliźniakiem policzyć, ale kątem oka zoba­czył, że Kłapouch usiadł w swoim dołku i patrzy ku nim. Bluznął więc tylko najszpetniej, jak umiał, i ruszył wściekły w przeciwnym kierunku.

- Tak się kończą konszachty z gburami - pouczał tymczasem Kaśkę
rred. Dziewczyna wzruszyła ramionami i usiłowała się wyswobodzić.

284

285

Fred westchnął. - No tak, w dodatku zero wdzięczności. Uratowałem ci przecież życie -mówił, trzymając ją dalej w swoich splotach.

- Niepotrzebnie, jeśli teraz masz zamiar mnie udusić - burczała,
szarpiąc się bezskutecznie.

- Udusić? - oburzył się Fred. - Przecież ja cię podtrzymuję.
Kaśka szarpnęła się stanowczo i w końcu wyswobodziła się z jego

objęć.

Fred był niepocieszony.

- Trzymaj te łapy przy sobie. I nie mieszaj się w cudze sprawy! -
syknęła jeszcze i poszła śladem Wiesia. Nie miała czasu na wygłupy bliź­
niaków. Bała się, że chłopakowi może strzelić do głowy coś naprawdę
głupiego. Czy nie czas było zawiadomić o wszystkim Kłapoucha? Koala
szedł przed siebie, ze złością rozkopując piasek. Za nim skradała się Kaś­
ka, a za Kaśką bliźniacy.

- Rozumiesz coś z tego? - pytał brata Fred.
-Nic a nic.

- Czy to aby nie miłosna kłótnia? - Pod Fredem nagle ugięły się
nogi. Czy mógłby bowiem rozprasowywać cudzą dziewczynę? Poczuł
się tak jak w dzieciństwie, gdy jego ulubiony samochodzik wpadł z mos­
tu do rzeki i zniknął bezpowrotnie. Wszyscy się zakochiwali, nawet
Albert zakochał się w kobrze. Czemuż nie miałaby temu stanowi ulec
Kaśka? Wyjawił swoje wątpliwości bratu.

- Mógłbyś zakochać się w Wiesiu? - spytał go pocieszająco Albert.
-Ja?Nie!Brrr!

Skradali się więc aż do namiotów, a tam okazało się, że Wiesio przy­siadł na materacu, zapalił papierosa i trochę wziął się w karby. Kaśka sta-

ła za sosną, oni zaś wyglądali zza kiosku, gotowi ruszyć do akcji. Wiesio położył się jednak w cieniu, a uspokojona dziewczyna wróciła na plażę.

^ Obozowicze siedzieli nad morzem aż do kolacji. Większość czasu spędzali w wodzie. Była tak ciepła, że można było pływać w niej godzi­nami. Nawet Bożenka raz po raz zażywała kąpieli pod kontrolą znudzo­nej Kaśki, która wolałaby sobie popływać na głębszej wodzie. Niestety, Rafał właśnie robił zakupy na kolację, więc ona zajmowała się Pączkiem.

Tylko Czarna Jagoda musiała pozostać na piasku, by nie zmoczyć bandaża. Ręka j ą trochę bolała, ale ukrywała to przed Kłapouchem. Ten jednak przypomniał sobie o niej. Dopiero wówczas Czarna Jagoda ze łza­mi w oczach przyznała się, że rana była w szpitalu zszywana i lekarz ka­zał zgłosić się na opatrunek dopiero po czterech dniach. Czekało ją także zdjęcie szwów, ale dziewczyna wyliczyła, że będzie to mogła zrobić już po powrocie do Polski. Tyle że wówczas trzeba będzie pokazać zawiniętą rękę matce. Na samą myśl o tym chciało jej się płakać. Nazbierała tyle wspaniałych opowieści i kłamstw, a ta pręga na dłoni odbierze im urok i siłę.

-Spokojnie. Do wesela się zagoi! - pocieszał ją teraz Kłapouch, ale ona nie mogła się opanować. - Chyba cię aż tak nie boli? - spytał zanie­pokojony. Potrząsnęła przecząco głową. - No to głowa do góry!

Kłapouch podszedł także do Emila. Ten przypomniał sobie wczoraj­sze kłamstwa"

286

287

szość pływała lub udawała, że pływa, a wszyscy wesoło pokrzykiwali, oblewali się. nawzajem wodą i gonili. Wspólnota i sielanka. Na brzegu siedziała tylko zapatrzona na to wszystko Czarna Jagoda. Po powrocie nie będę nawet wiedział, jaki był kolor morza - pomyślał przestraszony Emil i po raz pierwszy zastanowił się, dlaczego nie może wtopić się w ten wesoły tłum. Jestem inny - pomyślał. - Ale dlaczego jestem inny? Wiem wszystko o starożytnej Apollonii, a co wiem o dzisiejszym dniu? Nic. Ten dzień się kończy, a ja nic o nim nie wiem! - Poczuł nagle dziwny skurcz w piersi, jakby coś stracił bezpowrotnie. Siedział obok otwartej książki, z niedoczytanym do końca zdaniem, rozdarty między tą dziwną tęsknotą za mijającym dniem a tą drugą, by powrócić do lektury, dokoń­czyć zdanie i zatopić się w bezpiecznym i cudownym świecie fikcji. Po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że ze strachu chowa się w papierowy, martwy, choć fascynujący świat.

Tuż po kolacji doszło do kolejnego starcia Tymka i Rafała. Zuza patrzyła w ich kierunku z niepokojem. Rozmawiali z boku, tak że nie by­ło słychać ich słów. Rafał był wyraźnie zdenerwowany, chociaż usiłował się hamować. Tymek przybrał swoją lekceważącą postawę.

Rafał ledwie się powstrzymywał.

- Słuchaj, koleś! - zbliżył się niebezpiecznie. - Już raz zaliczyłeś!
Mogłeś zaliczyć więcej, nie chciałem jednak denerwować Zuzy. Udajesz
bohatera, ale jesteś cienki. Taka jest prawda. Ona też w końcu przejrzy
na oczy.


Tymek skrzywił się kpiąco.

- Od wczoraj jestem dla niej bardzo miły. A zamierzam być jeszcze
milszy. Ona też jest miła. Powinieneś być zadowolony, panie opiekunie.

-Doprawdy, szkoda j ej dla takiego dupka jak ty. Tymek się roześmiał.

Tymek musiał na kimś wyładować swą złość. Zuza była najbliżej.

- Na drugi raz lepiej dobieraj sobie towarzystwo - warknął, - Nie­
potrzebne mi pouczenia belfrów i ich pomagierów!

Sielankowy nastrój prysnął. Zuza przemilczała uwagę Tymka, bo nie lubiła z nim"dyskutować, kiedy był zdenerwowany. Ogarnąłjąjed-nak smutek - Tymek bowiem mruknął coś do kumpli i wszyscy trzej od­dalili się w stronę toalet, by zapalić i omówić plany na wieczór. Już wszystko było po staremu i chłopak nie spytał jej nawet, co ona by chcia­ła robić. Po kwadransie wrócili z gotową decyzją. Zamierzali pójść do Sozopola.

288

289

Do Sozopola wybierał się także Bogdan, któremu przed kolacją nie udało się znaleźć kwatery. Była pełnia sezonu i miasteczko po brzegi wy­pełniali turyści.

- Pomogę ci - zaproponowała Małgorzata. - Może będę miała wię­
cej szczęścia niż ty.

Ucieszył się z tej propozycji, także i dlatego, że mało ze sobą ostat­nio przebywali.

- Pogadamy po drodze, a rozdzielimy się dopiero w miasteczku -
postanowił. Ale potem szli w milczeniu, podziwiając pejzaż, który roz­
ciągał się po lewej stronie szosy biegnącej wzdłuż wybrzeża.

Reszta pozostała w obozie. Marcin rozłożył się przed namiotem z gitarą i cicho na niej brzdąkał. Wokół niego powoli zaczęli gromadzić się inni. Także Fred z organkami, żałośnie patrzący w kierunku Alberta, który niedawno wrócił spod prysznica, a teraz w czystej koszulce, staran­nie uczesany przechadzał się przed namiotem Baśki. Dziewczyna wkrót­ce wyszła - ubrana śmiało i skąpo, bo znowu pożyczyła sobie od Kaśki spódniczkę. Bliźniak nosił wszystko za duże, Baśka za małe, więc dosko­nale do siebie pasowali. Albert machnął jeszcze do brata i poszli.

Skręcili w kierunku plaży i brzegiem morza doszli do pierwszego wzgórza.

- Proponuję zdobycie tej góry. Z jej szczytu obejrzymy zachód
słońca.

Nie znalazł jednak dla tej propozycji uznania Baśki. Prychnęła po­gardliwie.

- Myślałam, że to mnie chcesz zdobyć, a nie jakąś tam górę!
Alberta zaskoczył tupet dziewczyny, ale postanowił się nie dać.

- Ciebie? - udał zdumienie. - To ty jesteś do zdobycia w jeden
wieczór?

Baśka zapowietrzyła się. Miała nawet ochotę grzmotnąć Alberta w uśmiechniętą głupio i - jej zdaniem - obraźliwie gębę. Ale bliźniak

zrobił szybki unik i dziewczyna pomieszała tylko powietrze. Wkurzona odwróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem. Dopiero teraz doszło do Alberta, że jego zdanie zabrzmiało paskudnie. Postanowił to natychmiast załagodzić. Ruszył za nią.

- To znaczy - tłumaczył się - chciałem powiedzieć, że to ty zdoby­
wasz. Może mnie przegniesz i pocałujesz?!

Baśka zatrzymała się i spojrzała na bliźniaka z politowaniem.

- No właśnie - ucieszył się chłopak. - Fajnie się z tobą gada.
Baśka nie wytrzymała i wybuchnęła śmiechem.

Po tej odpowiedzi Baśkę skręciło w środku i Albert zaczął się poważnie obawiać, czy na jego oczach nie skona ze śmiechu.

Baśkę znowu skręciło. Opadła bezsilna na piasek, a bliźniak rzucił sieją ratować. A potem wszystko potoczyło się jak w filmie - Baśka się przekręciła, Albert zobaczył jej usta tak blisko, że nagle przyssał się do nich, jakby od tego miało zależeć jego życie. Baśka w pierwszej chwili chciała go odepchnąć, a potem też się do niego przyssała. Albert zaczął się potem z równą desperacją przysysać do szyi i uszu Baśki, co później, gdy się w końcu od siebie z niechęcią oderwali, wydawało mu się barba­rzyńskie i przerażające. Dziewczyna jednak nie podzielała tego zdania.

- Kłamczuch! - rzuciła, wstając i otrzepując z piasku spódniczkę.
" Jej głosie była nutka podziwu. Ruszyła w kierunku wzgórza. - Mieliś-
my je zdobyć - przypomniała zalotnie.

290

291

Fred musiał mu przyznać w duchu rację, ale zazdrość go nie opusz­czała. Albert go wyprzedził. Stało się! Nie byli już tacy sami, bo brat się zakochał, potem umówił z dziewczyną, a w końcu przećwiczył całowa­nie i teraz już wiedział dokładnie, jak to z tym jest.

Fred zmarkotniał. Rzeczywiście, był pewien, że dziewczyna w ża­den sposób nie da się namówić na spacer.

Zrobił taką nieszczęśliwą minę, że Albertowi mało nie pękło serce. Objął brata pocieszająco. Usiedli nad samym morzem i patrzyli na za­chód słońca, mocząc w wodzie takie same, wielkie stopy. Trochę to uspo­koiło Freda, który pomyślał, że może to nie onjestprzerośniętą anomalią, Kaśka też nie jest niedorozwiniętym krasnoludkiem, a tylko razem pasu­ją do siebie jak pięść do nosa. Było to pocieszające tylko trochę, bo takie myślenie nie zmieniało niestety proporcji. A gdyby tak, przypuśćmy, chciał Kaśkę pocałować? Musiałby się złożyć jak scyzoryk albo postawić

dziewczynę na krześle, a skąd je wziąć na plaży? Albert nie miał takich problemów, bo Baśka była wysoka.

~ Przysysałeś się do Baśki na stojąco? - spytał brata.

-Też.

-Też?

Zuza rozglądała się z zachwytem po Sozopolu. Miała słabość do ta­kich miejsc, bo jej babcia mieszkała w Kazimierzu Dolnym, w którym tak jak tutaj nie brakowało latem malarzy. A poza tym była wrażliwa na piękno i teraz nie mogła napatrzyć się na wąskie uliczki, na domy z parte­rami zbudowanymi z kamienia, a wyżej drewniane, z werandami i balko­nami pełnymi kwiatów. Czasami zostawała w tyle i podziwiała jakiś ko­lejny ładny zakątek. Złościło to Tymka.

Chłopak spojrzał na nią ciężko. Mierzyli się przez chwilę wzrokiem i ona pierwsza opuściła powieki. Nie chciała się z nim kłócić. Nie dzisiaj. Tymek też chyba nie chciał, bo w tej samej chwili objął ją na moment i przyciągnął do siebie. Trwało to tylko ułamek sekundy, ale Zuza przyję­ła to jako przeprosiny. Umieli się tak właśnie porozumiewać - mieli swój własny kod, niezrozumiały dla innych. Tak było także teraz. Ptyś i Zezol czekali na ich kłótnię, a oni ruszyli zgodnie dalej. I jakkolwiek Zuza, zo­baczywszy otoczony drzewami figowymi zabytkowy dom, pomyślała, 26 to miejsce spodobałoby się Rafałowi i że on zrozumiałby w pełni jej zachwyt, to myśli te zaraz uciekły, gdy Tymek pociągnął jąza sobą w kie-

292

293

runku szeroko otwartych drzwi, z których wylewała się ostra, pulsują­ca muzyka.

Za to Małgorzata i Bogdan poznali tego wieczoru prawie całe mias­teczko. Ale po pierwszych zachwytach zapomnieli o jego uroku, zajęci szukaniem kwatery. Bogdan znalazł sposób, by dziewczyna mu pomaga­ła, a jednocześnie była w zasięgu jego wzroku. Szli tymi samymi uliczka­mi, ale po przeciwnych stronach i pytali o wolne pokoje w kolejnych do­mach. Była to syzyfowa praca - wszystke miejsca były zajęte. Na balko­nach i tarasach wylegiwali się różnojęzyczni turyści.

Oddalali się coraz bardziej od morza i zabytkowej części miasta, wchodzili w mniej zadbane zaułki. Wszystko na próżno. Poddawanie się nie było jednak w stylu Bogdana.

- Czuję, że ten wolny pokój gdzieś tu jest. Musi być! - mówił z upo­
rem. - Musi! I my go znajdziemy!

Kiedyś lubiła ten jego upór. Tam gdzie inni dawno machali ręką, on znajdował energię i wolę, by rzecz dokończyć. Zdobywał bilety na nieco­dzienne imprezy, wystawy i zadymy, wyszukiwał unikatowe książki, na­wiązywał interesujące znajomości. I zawsze gotowy był podzielić się tym wszystkim z Małgorzatą. Jej pierwszej proponował obejrzenie cie­kawego filmu czy koncertu, o niej myślał, gdy wybierał się na zwykły spacer...

Teraz też nie zapomniał o Małgorzacie.

teraz poderwał i pociągnął ją w kierunku nabrzeża, by obejrzeć dokład­niej zabudowania portu i okręty. A tak tylko stwierdził zamyślony: -Ucieka nam trochę to lato, zwłaszcza tobie. Chwilami mam wyrzuty su­mienia.

- Dlaczego? Przecież nie jesteś zobowiązany do zabawiania mnie,
-Ale chciałbym.

- Wiem. Czasami można wybierać - powiedziała cicho - a czasami
nie ma wyboru... Ja to rozumiem. Naprawdę rozumiem. Wszystko jest
w porządku, Bodek.

-To dobrze - odpowiedział, czując jednak, że nic nie jest w porząd­ku. Margot była smutna, zmęczona i jakby nieobecna. Kiedyś tyle ze so­bą rozmawiali, teraz rozmowa się nie kleiła. Od dawna miał na przykład ochotę zapytać o Marcina, ale nie miał odwagi. Aga... no właśnie. Od cza­su tamtej rozmowy z Agą wszystko się jakoś skomplikowało. Każde sło­wo i gest nabierały innego znaczenia. Zwykle nie miał czasu się nad tym zastanawiać, zbyt był zajęty Anną. Teraz jednak słowa Agi wróciły jak echo i chłopak poczuł się nieswojo. Co naprawdę czuje Małgorzata? A jeśli... Nie, to niemożliwe. Aga fantazjowała. Po prostu choroba An­ny przygnębia także Małgorzatę. Stąd ten smutek na jej twarzy. I próby ucieczki. Któż chciałby na wakacjach myśleć o śmierci? Nikt. A on? Dla­czego nie uciekł? Dlaczego z takim uporem szuka teraz pokoju? Nie ma -mógłby jutro powiedzieć przez telefon. -Nigdzie ani skrawka wolnego miejsca. Parę^słów i cała ta historia mogłaby być przerwana. Koniec. Spokój. Słońce. Plaża. Dlaczego by tego nie zrobić? Mógłby nauczyć Małgorzatę pływać. Zwiedziliby ten ponury port, nad którym teraz różo­wiło się wieczorne niebo. Mógłby...

- Chodźmy - powiedział, zrywając się nagle, przestraszony własny­
mi myślami. Przecież gdzieś tam czekała na wiadomość od niego Anna.
Nie mógł jej zawieść. Musiał jąjeszcze raz zobaczyć... Musiał!

Pół godziny później, gdy zmęczeni i zniechęceni wracali na kem­ping, udało im się wreszcie znaleźć kwaterę. To Małgorzata wypatrzyła mały domek oddalony od szosy, prawie całkiem schowany wśród figo­wych drzewek. Miejsce było doskonałe, bo położone w połowie drogi między Sozopolem i Złotą Rybką. Bogdan poszedł tam bez żadnej na­dziei, a po paru minutach wypadł rozpromieniony.

294

295

- Jest! Jest miejsce! Znaleźliśmy je dzięki tobie! - wykrzyknął, pod­
nosząc jądo góry i okręcając.

Małgorzata poczuła, że robi jej się niedobrze - ze zmęczenia, stresu i od tego szalonego wirowania. Zachwiała się., gdy jąpostawił na ziemi.

- Jaki ze mnie głupek. Przecież wiem, że nie znosisz karuzeli.
Lepiej ci?

Skinęła głową, chociaż jeszcze przez chwilę nie czuła się dobrze. Otoczył ją ramieniem, przytulił do siebie i tak szli w kierunku pierw­szych świateł kempingu.

tak zgrabnąjak Aga. Baśka nie dostrzegała jednak swego nietaktu i kon­tynuowała złośliwie:

- Nó^proszę, jak się koło niego kręci! Taka jest niby wyluzowana j przyjacielska. Jakby w ogóle nie zauważała, kogo ma przed sobą. Ale to tylko taka sprytna gierka. Za wysoko mierzy, mówię ci! Marcinowi mu­siałyby się poprzestawiać klepki, by zająć się taką szarzyzną.

Tymczasem jednak wyglądało na to, że Aga i Marcin są w doskona­łej komitywie, bo dowcipkowali i śmiali się. Baśka zagryzła ze złością usta i postanowiła, że wcześniej czy później zniszczy tę przyjacielską sielankę.

II

Przy robieniu śniadania Marcin miał do pomocy Agnieszkę, a Baś­ka Kaśkę, dzięki czemu posiłek nie wyglądał i nie smakował tak ko­szmarnie jak wczoraj. Za to było dużo kwasów, bo obecność Agi dener­wowała Baśkę.

Baśka oburzyła się.

Baśka wzruszyła ramionami. Patrzyła przy tym cały czas w kierun­ku rozmawiającej z Marcinem Agnieszki.

Kłapouch po śniadaniu oznajmił, że spędzą trochę czasu nad mo­rzem, a dopiero potem wybiorą się do Sozopola. Na plaży było jeszcze mało osób, więc mieli całą zatokę dla siebie. Nurkowali, robili fikołki, ścigali się.

Baśka, obrażona na cały świat, dołączyła zaraz po śniadaniu do gru­py Tymka, która jak zwykle trzymała się osobno. Teraz też odeszli kawa­łek plażą, rozłożyli ręczniki za małą wydmą i dopiero wtedy weszli do wody.

Kaśka była więc skazana na samotne pływanie, i to pod czujnym okiem bliźniaków. Na szczęście w wodzie to ona była lepsza i szybko zostawiła ich w tyle. Zanurkowała, gdy była już dostatecznie daleko od nich. Niestety, po wynurzeniu się na powierzchnię ze zgrozą stwierdziła, że nie ma na sobie górnej części stroju. Schowała się do wody na­tychmiast, ale jej nieszczęście i tak zostało zarejestrowane przez Alberta. Stuknął brata w ramię i pokazał dziewczynę siedzącą po szyję w wodzie.

- Kaśka zgubiła cyckonosz.

-Coś takiego! - ucieszył się Fred. - To fajnie!

-1 tak nic nie zobaczysz. Prędzej się utopi, niż coś pokaże.

. Kaśka jęknęła, gdy zaczęli płynąć w jej kierunku.

-Tylko się do mnie nie zbliżajcie! - krzyknęła przerażona. Nie mog­ła jednak uciekać, by nie zgubić miejsca, w którym straciła stanik.

296

297

Dyskusje bliźniaków doprowadzały dziewczynę do rozpaczy. Za­pragnęła zmienić się w rybę albo wodorost.

Bracia zaczęli nurkować. Zakreślali coraz większe kręgi. Po chwili Fred triumfalnie wyciągnął stanik jakieś dwadzieścia metrów od Kaśki. Bliźniacy zaczęli go z zainteresowaniem oglądać.

Fred zaczął zbliżać się do dziewczyny. Ta patrzyła nieufnie na jego poruszenia.

-Niebój się, lalka-przemawiał łagodnie.-Fredzik odnosi ci zgubę.

_ Fred, nie zachowuj się jak pijawka. Oddaj strój, to postawię ci lo­dy dziesięć śmietankowych gałek.


-Chciałbym... żebyś wybrała się ze mną na spacer! - wydusił w końcu z siebie i zaczerwienił się, ale patrzył dziewczynie w oczy. - Co tynato?

- Jak na lato. - Kaśce znowu wyrwał się głupi cytat, a bliźniak po­
nownie się nachmurzył. - To znaczy, chciałam powiedzieć, że trudno czy
raczej że owszem - plątała się Kaśka.

- Tak czy nie? - Bliźniak zażądał jasnej odpowiedzi.
-Tak.

-Dajesz słowo? -Daję.

Fred rzucił w jej kierunku zwinięty stanik. Kaśce udało się go zła-Pac, chociaż cały czas była zanurzona po szyję w wodzie. Włożyła go,

298

299

a potem zanurkowała i na długo zniknęła w morzu. Wynurzyła się daleko od bliźniaków i szybko się od nich oddalała.

-Z drugiej strony-zastanawiał się jeszcze Fred-jak ma się przy tym tak strasznie męczyć, to może nie powinienem jej zmuszać...

Godzinę później całą grupą mijali pierwsze zabudowania Sozopo-la. Zwiedzanie miasta zaczęli od obejrzenia schowanej pod ziemią cerk­wi Świętej Bogurodzicy.

- Schodzimy w dół? - dziwili się.

Rzeczywiście. Po pokonaniu wielu schodków ujrzeli rzeźbione drzwi, a za nimi bogato zdobioną cerkiewkę.

Małgorzatę oczarowało to miejsce - zwłaszcza to, że było tak świet­nie ukryte.

-Czemu nie...

Już nawet nie buntowała się, słysząc, że Bogdan we wszystko wplą­tuje myśli o Af«iie. Przed śniadaniem martwił się, jak dziewczyna zniesie podróż, po śniadaniu zastanawiał się, czy spodoba jej się kwatera, w cza­sie marszu do Sozopola planował przyszłe rozrywki, i to takie, by Anna się nimi nie zmęczyła.

Po opuszczeniu cerkwi poszli do muzeum. Rafał chciał pokazać im przedmioty z czasów, gdy miasteczko było w rękach Greków i Rzymian - zwłaszcza piękne naczynia z ceramiki. A właściwie chciał to wszystko pokazać Zuzie i w ogóle pogadać z nią o tym wyjątkowo pięknym, zabyt­kowym miasteczku, o kryjących się w zaułkach niezwykłych detalach ar­chitektonicznych, które powinien sfotografować, a ona mogłaby dla nie­go naszkicować. Niestety, Zuza trzymała się Tymka, który ze swoim zwykłym, lekceważącym wyrazem twarzy patrzył na „skorupy" i „ru­piecie". Niecierpliwił się zwłaszcza przy ikonach, na które dziewczyna nie mogła się napatrzyć.

Obejrzeli jeszcze wspólnie eksponaty zgromadzone w Domu Ryba­ka, a potem Kłapouch, zmęczony zwiedzaniem, zaprowadził ich do par­ku. Było to miejsce położone w centralnej części miasteczka. Niedaleko znajdowała się plaża i port, a także plac ze straganami, tutaj więc wyzna­czył podopiecznym spotkanie przed obiadem.

W Sozopolu nie brakowało atrakcji. Rozchodzili się na wszystkie strony wąskimi, brukowanymi uliczkami. Głównie w dół, ku miejskiej plaży i deptakowi, który ciągnął się wzdłuż wybrzeża od portu aż do koń­ca miejskich zabudowań.

-Dogdan namówił Małgorzatę i bliźniaków na wyprawę do portu z okrętami wojennymi, które tak go wczoraj zainteresowały. Machnął zachęcająco do Agnieszki. Braci nie trzeba było zbyt długo nama-

300

301

wiać. Aga natomiast nie wiedziała, co zrobić. Spojrzała pytająco na Mar­cina. Po chwili chmurnego namysłu chłopak postanowił pójść razem z ni­mi. W końcu trzeba było przestać omijać Margot, bo było to męczące i bezsensowne. Przecież i tak spotkają się kiedyś oko w oko, jeśli nie tu, na obozie, to na pewno na szkolnym korytarzu. Lepiej było więc od razu przełamać impas i udawać, że wszystko wróciło do normy.

Pomógł mu w tym los. Zachciało im się lodów. Bogdan i bliźniacy stali w kolejce, a Aga szukała w plecaku portmonetki. Małgorzata i Mar­cin przez chwilę stali obok siebie sami. Dziewczyna poczuła, że coś uwiera ją w bucie, a może tylko udawała sama przed sobą, że tak jest-w każdym razie pochyliła się nad sandałkiem, zdążyła nawet rozpiąć pa­sek, gdy nagle zachwiała się i omal nie pacnęła na asfalt. Marcin w porę j ą podtrzymał.

- Pomóc ci? - spytał, gdy schyliła się ponownie, tym razem po to, by
zapiąć but. Były to jego pierwsze słowa skierowane do niej od tamtego
nieszczęsnego wieczoru.

- Nie. Dziękuję - odpowiedziała, a potem stanęła naprzeciwko
i spojrzała w jego oczy lekko spłoszona. Ona też chciała zakończyć te
głupie uniki i ucieczki, ale nie wiedziała jak.

- W takim razie dobrze, że byłem w pobliżu.
-1 że nie podstawiłeś mi nogi.

Roześmiał się.To już było prawie w dawnym stylu. Czułjednak, że coś go ściska w środku, jakiś głupi żal do dziewczyny, a może do losu, okruch niechęci, ale stłumił to wszystko. To w końcu były jego proble­my, a nie jej. Na szczęście tamci już kupili lody. Bogdan zagarnął jak zwykle Margot dla siebie, a przy Marcinie stanęła Agnieszka, która oczy­wiście zarejestrowała całą sytuację.

- Jak było? - spytała cicho.

- Daj spokój, Aga! - Nie miał zamiaru zwierzać się nikomu ze swo­
ich poplątanych uczuć,

Aga dała mu nie tylko spokój, ale także loda.

_ Liż. To cię trochę ochłodzi - dodała odrobinę złośliwie.

Szli już przez chwilę w kierunku portu, gdy dołączył do nich Emil. Trochę się tym zdziwili, bo chłopak nie trzymał w ręku żadnej książki. pierwsza zauważyła to Aga.

_ Nie czytasz? - spytała zaciekawiona. - To coś nowego.

-Znam je.

- Słyszysz, Alberciku? - Fred jak zwykle zdumiał się zuchwal­
stwem Agi.

-Nie przejmuj się, braciszku. Lepiej zobacz, czy w tym swoim po­radniku nie masz jakiegoś przepisu na wyciąganie. Wyciągnęlibyśmy trochę Adze nos i już by się znalazł w księdze rekordów. Mogłaby potem na ten nos łapać, kogo by tylko zapragnęła - dodał bezlitośnie Albert.

Dziewczyna prychnęła.

-Nie znoszę ich!

Ale to nie była prawda. Lubiła ich. Teraz była zła tylko na swój nos. Zupełnie o nim zapomniała i zaczynała głupio marzyć. Może i dobrze, że mi o nim przypomnieli - pomyślała twardo. - Grunt to nie mieć złudzeń.

302

303

KJan Tymka najpierw udał się na plac handlowy. Szybko jednak stwierdzili, że na kramach leży głównie tandeta, przeznaczona dla naiw­nych turystów. Po namyśle postanowili znaleźć jakąś przystań, gdzie bę­dzie można wypożyczyć narty wodne, miniskuter albo deskę surfingową. Tymek co roku jeździł na Mazury i lubił tego typu sporty. Nie były to wprawdzie tanie atrakcje, ale oni mogli sobie na nie teraz pozwolić. Wo­leli tylko, by Kłapouch ich nie widział. Postanowili więc ominąć plażę miejską, gdzie belfer mógł się pojawić w każdej chwili, i wybrali Harma-nite, plażę położoną bardziej na południe, nie tak zatłoczoną, w dodatku przechodzącą w szereg zatoczek i fiordów. Tymek chciał trochę czasu spędzić z Zuzą sam na sam, więc zaplanował, że gdzieś tam urwą się Ze-zolowi i Ptysiowi i znajdą trochę piasku między skałkami albo półkę skalną, na której nikt nie będzie im przeszkadzał.

Na miejscu jednak zmienili plany. Na skraju Haimanite, w małej za­toczce, przypadkiem natknęli się na młodych niemieckich płetwonur­ków, którzy właśnie wyładowywali sprzęt.

Rozłożyli się w pobliżu Niemców i przyglądali się ich poczynaniom z zainteresowaniem, zwłaszcza Tymek, który miał już z nurkowaniem do czynienia i teraz marzył o choćby krótkiej wyprawie w głąb morza. Oczywiście koniecznie z Zuzą. To byłoby to! Nareszcie mógłby pokazać jej coś niezwykłego, co warto zapamiętać i co wyparłoby z jej pamięci złe dni.

Niemcy zauważyli ich obecność, zamachali przyjaźnie, więc Tymek podpłynął do ich statku i zaczął rozmowę. Płetwonurkowie szybko zo­rientowali się, że chłopak zna się na rzeczy i w dodatku pali się do mor­skiej przygody. Może zresztą zadziałał urok Zuzy, w każdym razie po go­dzinnej znajomości Tymek i Zuzą stałi już przy burcie statku, z butlami na plecach, odpowiednio poinstruowani i przygotowani do zejścia w głąb morza. Mieli pływać w towarzystwie dwóch innych nurków, ale to nie psuło Tymkowi humoru. Wziął dziewczynę za rękę, ścisnął ją porozu­miewawczo i razem skoczyli do wody. Trzymali się jeszcze jakiś czas, a potem ruszyli za przewodnikami w kierunku skał oblepionych skoru­piakami i wodorostami. Mijali kolonie przestraszonych ryb, meduz i zwierząt, których nazw nie znali. Zuzą płynęła pierwsza. Była zachwy­cona podwodnym światem i szczęśliwa, że może to wszystko zobaczyć.

Oglądała się caagami w jego kierunku i machała ręką. Podziwiał grację, jaką poruszała się w wodzie. Nie on jeden. Niemcy też oglądali się za dziewczyną. Tymek dogonił ją więc i objął na chwilę, by zaznaczyć, że Zuzą należy do niego. Pacnęła go za to ręką, ale wiedział, że tym razem nie umie się na niego złościć.

Dopiero w Sozopolu Kaśka zdecydowała się opowiedzieć koleżan­ce o swojej okropnej rannej przygodzie. Siedziały w lodziarni i Baśka omal nie spadła z krzesła.

- Dobrze ci się śmiać. Ciekawe, jak byś się czuła, gdyby spotkało to

ciebie.

- Ja nie jestem taka skromna jak ty. I nie mam się czego wstydzić -
dodała złośliwie Baśka. - Założę się, że siedziałaś w wodzie po szyję.
Miałaś okazję ich w końcu czymś zadziwić. Po takim pokazie już nigdy
nie śmieliby cię nazwać Granatową Zakładką. - Znowu skręciło ją ze
śmiechu.

Kaśka miała ochotę ją zamordować. Zwłaszcza z powodu tych wszystkich złośliwych aluzji pod adresem jej biustu.

- Idę - powiedziała rozżalona.
Baśka złapała ją za rękaw.

- Poczekaj! Chyba się nie obraziłaś?! No dobra, już się nie śmieję.
I w ogóle nie pqwinnaś się przejmować tym zdarzeniem. Bliźniacy prze­
cież niczego nie zobaczyli, a ty w dodatku umówiłaś się z Fredem na spa­
cer. Świetnie!

Kaśka była jednak innego zdania. Właśnie skutki tej nieszczęsnej przygody denerwowały jąnajbardziej.

- Swoją drogą to trochę dziwne, że Fred poprosił cię właśnie o to -
zastanawiała się Baśka. - Kto by to pomyślał. Pewnie pozazdrościł bratu
-powiedziała, by jakoś zmniejszyć zasługi samej Kaśki,

Tak - myślała. - Oczywiście, że zaprosił jaz zazdrości. A może na­wet dla wygłupu? Ale tego już Kłapouchównie nie powiedziała, by jej nie przestraszyć. Koniecznie chciała zobaczyć, jak ona i Fred będą razem spacerowali. Gdzieś w środku czuła jednak jakąś niewygodę. Bliźniacy ją trochę zaskoczyli. Nie myślała, że ich rozdzielenie potoczy się tak

304

305

szybko, więcej, że to oni sami złożą im propozycje. Kto by pomyślał, że tyle w nich przedsiębiorczości. Te dwa robale myślą o sobie Bóg wie co! - myślała niezadowolona. - Doprawdy, co za tupet! Co za pewność sie­bie! Miło będzie później powiedzieć im, by się wypchali.

Baśka aż się uśmiechnęła na myśl o tej słodkiej chwili. Zaraz potem zaczęła urabiać Kaśkę w związku ze spacerem.

- Pożyczę ci swoją czerwoną bluzkę. Będzie ci w niej do twarzy.
A poza tym to kolor intensywny. Dzięki niej Fred cię nie zgubi. - Znowu
nie mogła stłumić śmiechu.

Kaśka się nastroszyła.

Baśka przeciwnie, po raz pierwszy się z nich cieszyła. W ogóle roz­pierało jązado wolenie - pogoda była piękna, wszystko układało się po jej myśli, wieczór zapowiadał się interesująco. Czegóż więcej mogła chcieć? I gdy tak się w myślach cieszyła, jej wzrok padł na Marcina i Ag­nieszkę, którzy na czele całej grupy wracali z portu. Byli w doskonałych humorach. Baśka zagryzła ze złości wargi. Doszła do wniosku, że do szczęścia brakuje jej tylko tego, by popsuć humory tamtym.

Przy plaży miejskiej zwarta dotąd grupa rozsypała się. Wzrok bliź­niaków przyciągnęła olbrzymia budowla, Była to wodna ślizgawka o skomplikowanej konstrukcji.


Fredowi wydawało się w pierwszej chwili, że brat nie tylko chce go pozbawić ostatnich stotinek, ale w dodatku bagatelizuje jego problemy. Pomyślał nawet, że Albert wzdycha z jakimś fałszywym zaśpiewem. No bo jakie miał powody do wzdychania - przecież się z Baśką przespa­cerował, już się w dodatku przysysał i w ogóle dużo miał za sobą, gdy on ciągle jeszcze nie znał tych przyjemności i nie wiadomo, czy w najbliż­szym czasie pozna. Fred zamierzał się na brata obrazić, ale gdy spojrzał na jego smętną minę, zrobiło mu się go żal.

- No dobra, pożyczę ci tę forsę - powiedział. Albert omal go nie
udusił. - A jak*Kaśce zechce się na spacerze loda, to co? - przypomnia­
ło mu się.

- Na loda ci zostawię. Nawet na kilka lodów.
-1 na dziesięć napojów.

-Zgoda. Jesteś najlepszym bratem pod słońcem! A teraz musisz mi pomóc wymyślić coś takiego, żeby Baśka ze zdziwienia oniemiała. Ina­czej marny mój los. Co dwie głowy to niejedna. Bardzo na ciebie liczę.

Fred myślał, myślał, myślał i nic nie wymyślił.

306

307


Nie do końca tylko rozumiem, czemu ty ją chcesz aż tak bardzo zadziwić.

^ - Stare indiańskie przysłowie mówi, że na kobrę jest tylko jeden spo sob, tekją trzeba zaskoczyć, żeby zapomniała machnąć językiem A no temjuz tylko do wora i po problemie.No neiwiem powatpiewał Fred z baska to chyba nie będzie takie latwe

" Z Baśką to chyb

-Ale nie niemożliwe.

Fred nie odpowiedział, by nie odbierać bratu nadziei. Patrząc na za­frasowaną twarz Alberta, coraz bardziej się cieszył, że to z Kaśką idzie dzisiaj na spacer. I w ogóle Kaśka to było co innego, A Baśka?! Bnr! Doprawdy, nie rozumiał brata.

Mariola chodziła po Sozopolu znudzona. Obejrzała wprawdzie kramy i by poprawić sobie humor, kupiła jeszcze jeden srebrny pierścio­nek, ale po godzinie znowu poczuła się osamotniona i nikomu nie­potrzebna. Wyrzucała sobie teraz, że nie wybrała się na obóz z jakąś ko­leżanką. Specjalnie żadnej nie namawiała na wyjazd, by być sam na sam z Marcinem. Anitę nawet musiała zniechęcić. A teraz godzinami nie ma się do kogo odezwać. Co za nudy! Próbowała wprawdzie porozmawiać z Rafałem, ale on musiał zająć się Bożenką, która zostawiła gdzieś torbę i rozpaczała strasznie, bo był w niej nie tylko krem do opalania i ledwie zaczęta czekolada, ale przede wszystkim pieniądze, a bez lodów i napo­jów dziewczyna nie wyobrażała sobie dalszego życia. Ruszyli więc na poszukiwania - to znaczy ruszył Rafał, Jagoda, która się właśnie Bożen­ką opiekowała, i Kłapouch, nie mogąc znieść krokodylich łez Pączka. Mariola też udała, że zamierza pomóc, ale skręciła w pierwszą z brzegu uliczkę i zajęła się rozmyślaniem o własnych problemach.

Właśnie kolejny raz mijała małą fontannę stojącą na głównym pla­cu, gdy ze zdumieniem zobaczyła, że moczy sobie w niej nogi Jasiek. Chłopak zamachał do niej,

-Hej! Co za spotkanie! Niedo wiary! Przed chwilą wysiadłem z au­tobusu! Właśnie miałem zamiar coś zjeść i zacząć cię szukać. - Jasiek jak zwykle wyrzucał z siebie potoki słów. A Mariola ciągle jeszcze nie mog-

ła uwierzyć w tak.szczęśliwy zbieg okoliczności. Nie był to koniec mi-tvch niespodzianek. - A to mój kumpel. Poznaliśmy się na trasie.

Przyciągnął Mariolę do siebie i poszli objęci w kierunku budki z chińskim jedzeniem. Wery szedł obok, machał niedbale białym wor­kiem i czasami patrzył na dziewczynę. Gdy ich spojrzenia przypadkiem się spotkały, Mariolę przeszedł dziwny dreszcz. Wery był przystojniej­szy od Jaśka i dziewczyna pomyślała, że przyjemniej by było, gdyby to on ją w tej chwili obejmował. To zmąciło jej trochę nastrój, ale zaraz po­cieszyła się myślą, że przejdzie się z nimi oboma po miasteczku i po pla­ży, by koledzy mogli ją zobaczyć w tak cudownym towarzystwie. Obaj wyglądali nieźle, zatem nie było ważne, który j ą obejmo wał. Liczył się efekt, a ten był murowany.

Rzeczywiście - jeszcze przed wejściem do baru spotkali Kaśkę i Baśkę i dziewczyny aż się obejrzały za jej świtą.

Zjedli i przenieśli się na plażę, gdzie opadli na piasek w wygodnym dołku nieopodal morza. Jasiek paplał jak zwykle o wszystkim i o niczym, a Mariola i Wery puszczali to mimo uszu, zajęci wymianą spojrzeń. Dziewczyna zdjęła ubranie i Wery z uznaniem popatrzył na jej smukłe opalone ciało. Jaki on wrażliwy - myślała tymczasem Fleur. Nie to co Jasiek, który zakochany jest w swoim głosie i w ogóle nie zwraca na nią uwagi. Położył wprawdzie rękę na jej ramieniu, ale tak jakoś niedbale i bez czułości. To Wery podsunął jej własny worek, by wygodniej było jej siedzieć. W dodatku miał taki śmieszny zarost na twarzy i w ogóle nie wyglądał tak szczeniakowato jak Jasiek. Tak, Mariola była nim coraz bardziej oczarowana.

- Napiłbym się czegoś - rzucił tymczasem Wery. - Ale chyba zrobił
nu się burchel na nodze. Nie skoczyłbyś, Jasiek, po mineralną?

Jaśkowi też chciało się pić po pikantnym daniu, więc przerwał swój monolog i ruszył ku deptakowi.

- Długo go znasz? - spytał Wery.

308

309

-Jeden dzień. Chłopak się zaśmiał.

-1 dlatego będziesz się z nim męczyć? Pozwolisz mi patrzeć, jak cię ściska? Przecież ten mówca nic a nic cię nie obchodzi. Mam rację? -py­tał, zaglądając jej w oczy. Mariola po chwili namysłu musiała przyznać, żetak właśnie jest.-No to na co czekamy? Hej! Decyduj się, dziewczy­no, bo za chwilę będzie za późno. - Dmuchnął jeszcze w stronę jej jas­nej grzywki. - Zrywamy się! - postanowił, gdy w jej oczach zobaczył przyzwolenie.

Błyskawicznie zebrali rzeczy i pobiegli w stronę zarośli. Po chwili stali już za akacjami, zdyszani i roześmiani. Wery przyciągnął Mariolę do siebie.

- Brawo, Fleur! - powiedział i po raz pierwszy ją pocałował. Marioli znowu nasunęło się porównanie z Marcinem. Wery robił to nawet le­piej niż on. - Zobaczysz, jak przyjemnie spędzimy dzisiejszy dzień -obiecywał chłopak. Wymyślimy coś fajnego. Jestem pewny, że będziesz zadowolona.

Pięć minut później Jasiek z głupią miną patrzył na pusty dołek. W pierwszej chwili pomyślał, że poszli ochłodzić się w morzu, ale na piasku sterczał tylko jego samotny plecak i ten fakt nie pozostawiał wąt­pliwości. Jasiek zaklął szpetnie, kopnął parę razy worek, ale mu nie ulży­ło. Nikt go tak jeszcze w życiu nie wyrolował. A to dziwa! - myślał wściekły o Marioli. Przyjechał za nią do tej dziury, wydał na to kupę for­sy, nie szczędził jej także na przedwczorajszą flądrę i na dzisiejszą chiń-szczyznę, a ona zwinęła się z zupełnie nieznanym facetem!

Jasiek jeszcze si^ łudził, że może zrobili mu głupi kawał i za chwilę wyjrzą zzajakiejś budki i zamachająw jego kierunku, ale nic takiego się nie wydarzyło. Podniósł się więc, wziął plecak i ruszył przed siebie, bo nie mógł znieść myśli, że może są gdzieś w pobliżu i obserwują go ze śmiechem. Zresztą sam nie wiedział, czego chce. Gotów był ich poszukać i wygarnąć, co o nich myśli, a jednocześnie marzył, by jak najszybciej wynieść się z tego cholernego miasteczka. Zaczął nawet iść w stronę przystanku i wtedy przydarzyła mu się następna nieprzyjemna histo­ria. Spotkał Czarną Jagodę, która ciągle jeszcze szukała zgubionej przez Bożenkę torby. Przypomniało jej się, że Pączek korzystał z dworcowej toalety, i szła teraz w jej kierunku z nadzieją, że może tam znajdzie zgu­bę. Jasiek wyrósł przed nią niespodziewanie, gdy skręciła w uliczkę przy dworcu. Prawie na siebie wpadli i nie było możliwości udania, że się nie znają. Zatrzymali się zaskoczeni naprzeciwko siebie. Jasiek pierwszy odzyskał mowę.

Czarna Jagoda doskonale wiedziała, że spotkanie nie było aż takim przypadkiem. Chłopak pewnie od Marioli dowiedział się, dokąd jadą. Bezczelność Jaśka zdumiała ją. Nie dość, że nie przyszedł na spotkanie, nie dość, że paradował potem po wczasowisku z Mariolą, to jeszcze teraz ma czelność zaczepiać ją na ulicy.

-Nie jesteś? - speszył się Jasiek. -Nie - odpowiedziała twardo.

310

311


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
3
3
3
3
Wykład 3 03 2014
122 3,124 ttl i cmos
3
Gotyckie pismo epigraficzne w Polsce str 3 156
3
3
3
3
3
3
3
3
3
3
3
3