Shackley Ted Tajemnice CIA

Przedmowa

Życie zmarłego niedawno Teda Shackley'a i jego rola arcyszpiega w CIA mogłyby stanowić wątek doskonałej powieści. Ted jednak zbyt poważnie podchodził do życia, żeby zajmować się pisaniem powieści. Dla niego życie oznaczało pracę. Podczas trzech dziesięcioleci kariery w CIA wyróżnił się jako członek stosunkowo niewielkiej grupy, która wywierała znaczący wpływ na taj­ne operacje Agencji.

Kiedy pisał tę książkę, można było przypuszczać, że będzie to rodzaj auto­biografii, a może wspomnień w klasycznym znaczeniu tego słowa. Tak jednak nie jest. Książka nie daje wglądu w jego osobiste działania. Zamiast tego stano­wi próbę wysublimowania z własnych doświadczeń wywiadowczych tego ziar­na prawdy, które uznawał za najważniejsze. Działając jakby w roli nauczyciela, od razu wprowadza czytelnika w systematyczną analizę tego, co stary mistrz, Allen W. Dulles, nazywał rzemiosłem wywiadu".

Czerpiąc ze swoich doświadczeń zebranych w Berlinie i związanych ze Wschodnimi Niemcami i blokiem sowieckim, i wykorzystując przykłady z żcia, autor opisuje całą gamę dyscyplin operacyjnych, które składają się na po­jęcie wywiadu - zbieranie informacji, tajne działania, operacje polityczne, pro­paganda, operacje paramilitarne i działania kontrwywiadowcze. Informuje nas, że stwierdził, iż szkolenie, które prowadziła Agencja nie było wystarczające. Teraz najwyraźniej próbuje uzupełnić to niedociągnięcie i oferuje nam prawdzi­wy podręcznik dla szpiegów. Wiele osób, które go znały, pamięta, że przejawiał skłonności dydaktyczne i zawsze był gotów pomagać podwładnym. Wzorował się na swoim dawnym przełożonym, Billu Harvey'u, biorąc go za przykład wy­wiązywania się z obowiązków i sukcesów w karierze.

Shackley ujawnia, że gdy awansował na wyższe stanowisko w połowie lat sześćdziesiątych, jego obowiązki kosztowały go utratę wielu przyjaciół. Ten problem, jeżeli to jest problem, przejawiał się wielokrotnie z upływem cza­su. Współautor, Richard Finney, który zmarł również przed ukazaniem się tej książki, pisze, że w Ameryce Łacińskiej i w Wietnamie, naciski jakie wywierał Shackley na podwładnych, by zdobywali więcej informacji wystawiały go na pośmiewisko i powodowały, że grupa niechętnych mu osób rosła". To że był wymagającym i twardym przywódcąjest prawdą, ale wiedział co robi i na ogół w swoim podejściu miał rację. Nawet jeżeli niektórzy uważali, że wymagał zbyt wiele, często odnosił sukcesy skłaniając osoby, które miały słabe osiągnięcia, do większego wysiłku. Jego krytycy twierdzą, że był powodowany ambicją. Kto jednak nie jest powodowany ambicją?

7

Uznałem opisy Shackley'a agresywnych operacji kontrwywiadowczych w Berlinie, w Europie Wschodniej i w bloku sowieckim za szczególnie intere­sujące i dobrze napisane. Jest to najbardziej treściwy opis tych działań, z jakim się zetknąłem. Ciekawe, że wykazuje więcej zrozumienia dla kontrowersyjnego Jamesa Angletona, byłego szefa personelu kontrwywiadowczego Agencji niż większość jego współpracowników. Jego analiza operacji mylących sprawia wrażenie. Shackley jest bardzo dobry w tajnych operacjach. Korzysta w dużym stopniu z doświadczeń, jakie nabył w łatwym i swobodnym środowisku okupo­wanych Niemiec, gdzie niemalże wszystko było dozwolone i nie istniały prawie żadne ograniczenia. Myślę, że powinien był bardziej dobitnie zaznaczyć ogra­niczenia zaistniałe po 1967 roku, a dotyczące operacji tajnych, wprowadzone wytycznymi Katzenbacha i późniejszymi działaniami Kongresu, które bardzo utrudniły podejmowanie tajnych operacji.

Zmiana reżimu i koncentracja uwagi na Kubie były tematem Shackley'a w czasie misji w Miami w początkach 1962 roku. Jak wiemy, nadzieja na usu­nięcie Castro była powiązana z kryzysem kubańskim. Cała uwaga skoncentro­wała się na zdjęciach wykonanych przez samoloty zwiadowcze U-2 i na starciu z Sowietami, które później nastąpiło. Niewiele uwagi poświęcono natomiast doskonałym materiałom wywiadowczym zebranym na Kubie na ziemi, które pokazywały taktyczną rozbudowę sowieckiej obecności wojskowej i wskazy­wały umiejscowienie rakiet, które później były fotografowane przez samoloty U-2. Jego działalność w Miami prawdopodobnie zasługuje na znacznie większe uznanie niż to, z którym się spotkała.

Po trzech i pół roku na Florydzie przyszedł kolejny pobyt w Niemczech. Dokuczało mu to przeniesienie od operacji frontowych, które prowadził w Mia­mi do placówki w Berlinie, która była praktycznie martwa i którą kierownictwo usiłowało ożywić. Mówił o tym otwarcie. Jednak jak posłuszny żołnierz udał się do Berlina. Jego trafne spostrzeżenia na temat uciekinierów pochodzą głónie z tego okresu. Niespodziewanie jego osobiste perspektywy rozszerzyły się w 1966 roku, kiedy poproszono go o wyjazd do Laosu. Było to dla niego, jak i dla wszystkich, zaskoczeniem. Spośród jego zadań najbardziej upodo­bał sobie pracę na stanowisku kierownika placówki w Yientiane. Jego dzia­łalność tam została poddana surowej krytyce płynącej ze skądinąd dobrej książki Backftre pióra Rogera Warnera (wznowionej w 1996 roku przez Ste-erford Press pod tytułem Shooting at the Moon). Kilku oficerów z Agencji, którzy pracowali w Laosie pod jego kierownictwem, twierdziło, że kiedy Shackley objął stanowisko, zmusił plemię Hmong z północnego Laosu, które było doskonałe w walce partyzanckiej, do włączenia się do wojny regularnej i działać w formie batalionów regularnych przeciwko twardym siłom północ -nowietnamskim, którym nie mogły dać rady. W rezultacie mężczyźni z plemie­nia Hmong zostali zdziesiątkowani i skutki dla ludności cywilnej były kata-

strofalne. Jest prawda w tym twierdzeniu. Nie była to jednak wina Shackley'a. W 1966 roku siły lądowe Stanów Zjednoczonych były już w pełni zaangażowa­ne w wojnę wietnamską, która wciąż się rozszerzała. Amerykańska obecność w Laosie miała dwa podstawowe cele - obronę królewskiego rządu Laosu przed inwazją północno wietnamską oraz wsparcie wszystkimi możliwymi sposobami działań Stanów Zjednoczonych w Wietnamie Południowym. Waszyngton wciąż naciskał na nasilenie działań w Laosie i Shackley reagował. Ocenę tego, co osiągnięto w tej dziedzinie oraz podsumowanie działań ogólnych Agencji czy­telnik może znaleźć w pośmiertnie wydanej książce Richarda Helmsa A Look Over My Shoulder (Random House, New York 2003), szczególnie w rozdziale 25 poświęconym Laosowi i zatytułowanym Wojna, którą wygraliśmy.

Inne krytyczne uwagi dotyczą bitwy pod Nam Bać. Zarzuca się Shackle-y'owi, że utworzył silne zgrupowanie laotańskich sił rządowych w oddalonym punkcie na północy, co spowodowało potężny atak północnowietnamski, któ­ry doprowadził do zniszczenia sił laotańskich. W rzeczywistości Shackley nie był bezpośrednio zaangażowany w tworzenie tego zgrupowania. Jedyną formą udziału jego sił nieregularnych była działalność pomocnicza podjęta na żądanie ambasady. Niektórzy obwiniają również Shackley'a za utratę Phou Pha Thi, gdzie lotnictwo Stanów Zjednoczonych zbudowało ważną instalację łączności na pozornie niedostępnym szczycie górskim w północno-wschodnim Laosie, która miała pomagać bombowcom dokonującym nalotów na Wietnam Pomoc­ny. Instalację obsługiwał personel Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych, a jej obrona powierzona była siłom nieregularnym. Shackley ostrzegał ambasa­dę i Waszyngton o rosnącym zagrożeniu ze strony armii północnowietnamskiej i sugerował wycofanie się. Jego ostrzeżenia zostały jednak zignorowane. Siły nieregularne zostały pokonane przez armię północnowietnamską i cały personel lotnictwa zginął lub dostał się do niewoli.

Niezależnie od tej krytyki misja Shackley'a w Laosie zakończyła się sukce­sem. Rozbudowa laotańskich sił nieregularnych, którą rozpoczął, objęła także centralny i południowy okrąg wojskowy w Savannakhet i Pakse i była kontynu­owana przez jego następcę. Kiedy ja objąłem to stanowisko w 1970 roku, siły nieregularne wzrosły ilościowo, a ich siła ognia uległa wzmocnieniu podobnie jak umiejętności. Zostały później wzmocnione przez ochotników tajlandzkich, bez których mogły zostać pokonane w wyniku zintensyfikowanych wypadów armii północnowietnamskiej w tej krytycznej fazie wojny.

W odróżnieniu od opowieści o jego zaangażowaniu w Laosie prowadzonej bardzo szczegółowo, opowiadając o przeniesieniu z Laosu do Wietnamu i o dzia­łalności w Sajgonie, Shackley nie zajmuje się szerszym obrazem postawy Sta­nów Zjednoczonych w Wietnamie. Pisze szczegółowo o różnych aspektach, na temat których wygłasza zdecydowane zdanie. Omawia program Phoenix (na tematktórego jego poglądy musiały się różnić od poglądów WilliamaColby'ego),

działania Johna Paula Yanna (którego oceniał tak samo jak Neil Sheehan w Bright Shining Lie), sprawę Chuyena, która trafiła na czołówki gazet w związku z sugestią zakończenia z ekstremalnym uszczerbkiem" i skompli­kowaną sprawę Tran Ngoc Chau. Mówi niewiele lub prawie nic o ofensywie Tet, ale oczywiście ofensywa ta zdarzyła się na długo przed objęciem przez niego kierownictwa placówki. Jednak jego współautor sugeruje, że uznawał Tet za szokujące i niewybaczalne niepowodzenie wywiadu.

Po dłuższym opisie spraw Chuyena i Tran Ngoc Chau i ich konsekwencjach Shackley zmienia nagle temat i widzimy go w sztabie agencji w Wydziale La­tynoamerykańskim. Brakuje mi jego przemyśleń na temat Wietnamu i spraw, które zdominowały dyskusję na ten temat. Teraz poświęca uwagę Chile oraz podejrzeniom, że maczał palce w sprawie śmierci Allende. Opisuje interesującą wymianę zdań z Charlesem Meyerem, zastępcą sekretarza stanu do spraw połu­dniowoamerykańskich na temat wyborczego zwycięstwa Allende we wrześniu 1970 roku. Meyer powiedział mu, że w Białym Domu i w innych kręgach wa­szyngtońskich było uważane za poważne niepowodzenie polityczne, któremu przede wszystkim była winna CIA. Stwierdzenie Meyera trudno mi było pogo­dzić z własnymi wspomnieniami, ponieważ uczestniczyłem w spotkaniu na te­mat polityki w lipcu 1970 roku, na którym podsekretarz stanu U. Alexis Johnson odpowiedział na narzekania Henry'ego Kissingera, że nic się nie robi w spra­wie zapewnienia takich wyników wyborów, jakie byłyby do przyjęcia. John­son przypisywał taki rozwój sytuacji opozycji w Departamencie Stanu", czyli zastępcy sekretarza stanu Charlesowi Meyerowi. Możliwe, że Meyer uznał za stosowne zmienić po dwóch latach stanowisko i obwinie CIA. W każdym razie Shackley został odpowiednio zmotywowany i poświęcił uwagę szczegółowej analizie przebiegu wypadków, które doprowadziły do śmierci Allende czy to na drodze samobójstwa czy zabójstwa. Nadal istnieje jeszcze wiele pytań na temat tych wypadków, ale moim zdaniem Ted rozprawia się skutecznie z tymi bezpodstawnymi zarzutami.

W 1973 roku, po zakończeniu sprawy Chile i Allende, Shackley został na­czelnikiem Wydziału Azji Wschodniej. Nie komentuje tych lat i przechodzi od razu do zatytułowanego Nowa struktura. Tu staje się bardziej refleksyjny. Nie omawia już więcej pojedynczych przypadków i nie dokonuje podsumowań. Zamiast tego Ted Shackley przedstawia swoją filozofię wywiadu związaną ze zmieniającą się strukturą potrzeb państwa w nadchodzących latach. Wywiad musi zostać uwolniony z obecnego skrępowania i należy mu umożliwić dostrze­ganie zmian i reagowanie na nie w miarę ich następowania. Proponuje podejście do identyfikacji głównych elementów misji oraz działań, które pozostaną aktu­alne przez następne dziesięć lat. Obejmuje ono wszystkie zagrożenia, z jakimi mamy do czynienia w dzisiejszym świecie od rozprzestrzeniania się broni ato­mowej do terroryzmu i całej gamy innych zagrożeń. Określenie zbioru wymo-

10

w i priorytetów wymaga większej precyzji popartej większym autorytetem niż teraz. Shackley uważa, że można to osiągnąć poprzez stworzenie stanowi­ska dyrektora do spraw wywiadu na szczeblu rządowym. Większość tego, co Shackley mówi na ten temat wynika niewątpliwie z jego własnych doświadczeń zebranych w ciągu ostatnich lat służby spędzonych na stanowisku zastępcy dy­rektora operacyjnego Agencji. Niestety nie komentuje tego ostatniego trudnego okresu w historii Agencji.

Chociaż niektóre sugestie Shackley'a mogą być drastyczne, należy podzi­wiać jego umiejętność przewidywania w świetle wezwań do reorganizacji, ja­kie brzmią dzisiaj w Waszyngtonie. Posuwa się nawet tak daleko, że wzywa do likwidacji CIA i zastąpienia jej Służbą Wywiadu Zagranicznego (FIS). Inną zmianą, jaką przewiduje, będzie zastąpienie przykrywki dyplomatycznej przy­krywką handlową. Wreszcie wzywa do usprawnienia nadzoru parlamentarnego, co bardziej niż inne jego sugestie wydaje się marzeniem ściętej głowy.

Kiedy jego zdrowie uległo pogorszeniu, nawet ci, którzy dobrze znali Teda Shackley'a byli zaskoczeni jego spokojem i systematycznymi przygotowaniami na zbliżający się koniec. Odwiedziłem go na dwa dni przed śmiercią. Byłem pod wrażeniem przenikliwości i jasności jego umysłu i dobrego humoru.

- Ted - powiedziałem - wcale nie wyglądasz na tak chorego, jak ludzie mówią.

Roześmiał się i powiedział, że tego popołudnia ma umówione spotkanie z przedsiębiorcą pogrzebowym. Dla niego była to po prostu sprawa dogłębne­go spojrzenia", jak określał swoje podejście do prowadzonych spraw operacyj­nych. Jego zimna krew przy podejściu do sytuacji nie do umknięcia wynikała z siły, którą Ted Shackley czerpał z tej części swojej osobowości, z której niewielu z nas zdawało sobie sprawę, z jego wiary katolickiej. Wiara ta uległa ożywieniu w ostatnich latach i stała się ważnym aspektem jego życia. Jeżeli, jak przyznaje, jego styl nadzorcy kosztował go kilka cenionych przyjaźni" w ciągu tych lat, nie można było tego zauważyć wśród obecnych na mszy pogrzebowej w Bethes-da i na Florydzie, gdzie został pochowany. W obu przypadkach jego podwładni i starzy towarzysze licznie pojawili się, aby pożegnać swego dawnego szefa.

B. Hugh Tovar

B. Hugh Tovar służył w OSS podczas II wojny światowej na teatrze działań Chiny - Birma - Indie. Wstąpił do CIA w 1948 roku i pracował przez trzy­dzieści lat w pionie operacyjnym. Działał na Filipinach, w Malezji, Indone­zji, Laosie i Tajlandii. Później w CIA stał na czele wydziałów operacji tajnych i kontrwywiadowczych.

11

Wstęp

Kiedy powstawała CIA, jej tajne elementy zostały rozmieszczone w czterech piętrowych barakach w pobliżu pomnika Lincolna. Budynki nazwano tym­czasowymi i ponumerowano je od I do L. Zostały zbudowane w czasie I wojny światowej i wciąż były w stosunkowo dobrym stanie chociaż latem trudno je było schłodzić. Odwiedzający byli wpuszczani przez budynek L i prowadzeni przez uzbrojonego strażnika do rejonu recepcyjnego. To właśnie tam pewne­go wrześniowego poranka 1951 roku zauważyłem oficera, ponieważ rzucał się w oczy, będąc w mundurze w tym ściśle cywilnym środowisku. Młody, nie­co oszołomiony blondyn. Takie było moje pierwsze wrażenie. Reprezentował sobą jednak znacznie więcej zalet, o czym się dowiedziałem później, ponieważ z czasem stał się moim szefem, a potem moim przyjacielem.

To, że był oszołomiony, to może zbyt mało powiedziane. Zaledwie dwa­dzieścia cztery godziny wcześniej podporucznik Theodore Shackley był na po­ligonie w Zachodniej Wirginii i przeprowadzał poranne ćwiczenia z plutonem młodych żołnierzy z żandarmerii polowej. Teraz stosował się do ściśle tajnego rozkazu przenoszącego go do jakiejś nieokreślonej organizacji rządowej. Wszy­scy się na niego gapili, a on nie wiedział, gdzie właściwie się znajduje.

gł jednak mieć pewne podejrzenia. Służąc w 1947 roku w Korpusie Kontrwywiadu Armii Stanów Zjednoczonych przeszedł podstawowe szkolenie w zakresie operacji tajnych. Później, kiedy oficer rekrutacyjny CIA odwiedził Uniwersytet Maryland, Ted wypełnił dokumenty, w których wyraził zaintereso­wanie, ale od tego czasu nie miał żadnych wiadomości. Teraz, kiedy nasilała się zimna wojna, CIA zgłosiła zapotrzebowanie na personel wojskowy posługujący się płynnie jednym lub kilkoma językami obcymi używanymi w sowieckich krajach satelickich. Maszyna wybrała odpowiednią kartę perforowaną IBM i Ted został skierowany do CIA.

Sprowadziła go tu jego biegła znajomość polskiego. Należało za to podzię­kować jego dziadkom imigrantom. Nagrody, jakie zdobył w szkołach i stypen­dium w dziedzinie historii i nauk politycznych najprawdopodobniej zostały nie­zauważone.

Ted został oczywiście skierowany do sekcji polskiej w Biurze Operacji Specjalnych (Office of Special Operations - OSO) i natychmiast wysłany na podstawowe szkolenie. W tych wczesnych dniach prawie nikt, z wyjątkiem we­teranów z OSS, nie miał doświadczeń, którymi mógł się podzielić, a to doty­czyło przede wszystkim także instruktorów. Niezadowolony ze szkolenia, jakie otrzymał, Ted rozpoczął proces samokształcenia, który trwał przez całe życie.

12

Czytał całą dostępną literaturę w języku angielskim, niemieckim i polskim i korzystał z każdej okazji, by zajrzeć do dokumentów osób mających doświad­czenie w tajnej działalności.

W Niemczech Zachodnich trafił pod opiekę Billa Harvey'a, legendarnego szefa placówki w Berlinie. Harvey był wcześniej agentem specjalnym FBI uzna­nym za dobre wyniki w zwalczaniu nazistowskich agentów w czasie II wojny światowej i sławny był z tego, że nosił ukrytą broń. Ten jego zwyczaj wprawiał w konsternację agentów Secret Seryice, kiedy odkryto, że był uzbrojony w cza­sie spotkania z prezydentem Kennedym. Harvey czytywał niemieckich filozo­fów, co przekonało go do teorii, że potencjalni przywódcy muszą być poddani próbie, którą przejdą tylko najlepsi. Harvey poddał Teda próbie powierzając mu trudne zadania, a potem zaczął mianować go na kierownicze stanowiska z coraz większym zakresem odpowiedzialności. To właśnie Harvey mianował Teda na jego pierwsze wyższe stanowisko i zapoznał go z operacjami paramilitarnymi, które go pochłonęły na resztę jego pracy zawodowej.

Ted zawsze uważał Harvey'a za przyjaciela i mentora.

Myślę, że ciekawy i znaczący jest fakt, że na każde słowo agent" lub szpieg" występujące w rozdziałach poniżej, pięciokrotnie przypada słowo przyjaciel" lub jego synonimy. Ted cenił sobie przyjaźnie. W West Palm Beach na Florydzie nawiązał ścisły kontakt z kolegą ze szkolnej drużyny piłkarskiej. Uzgodnili, że pójdą na ten sam uniwersytet, żeby móc dalej razem grać. Tedowi zaoferowano stypendium w Princeton, podczas gdy jego najlepszy przyjaciel mógł liczyć najwyżej na Uniwersytet Maryland. Obydwaj więc wybrali Mary-land. Niektórzy uważali, że brak dyplomu uniwersyteckiego Ligi Bluszczowej uniemożliwił Tedowi uzyskanie najwyższych stanowisk w Agencji, a innymi słowy, że przyjaźń spowodowała, iż nie mógł osiągnąć sukcesu w wybranym zawodzie. Chociaż tak mogło rzeczywiście być, myślę, że jego oddanie swojej pracy kosztowało go wiele przyjaźni. W znaczący sposób opisał przyjaźń, która pozostała nienaruszona mimo tego, że Ted awansował na wyższe stanowisko niż jego przyjaciel [Joe Lazarsky] znalazł rozwiązanie, jak zwracać się do oso­by młodszej, ale na wyższym stanowisku - pisał Ted. - Zwracał się do mnie używając polskiego słowa «stary»".

Moja przyjaźń z Tedem Shackley'em dojrzewała powoli. Po pracy pod jego kierownictwem w Miami, Berlinie i Sajgonie, a nawet w znacznie luźniejszej atmosferze spółki, którą Ted założył po przejściu na emeryturę, zawsze go po­dziwiałem i potrzeba było wiele gestów z jego strony, zanim zrozumiałem, że pragnie się zaprzyjaźnić.

Oprócz przyjaciół miał też wrogów. Chociaż nigdy nie słyszałem, żeby ktoś mówił o nim blond zjawa", mogę uwierzyć, że byli tacy, którzy używali takich i gorszych epitetów, ponieważ swoim naciskiem na wypełnianie dyrektyw nad­syłanych z Waszyngtonu czasami wywoływał niechęć podwładnych.

13

Niechęć rozwinęła się w Wydziale Ameryki Łacińskiej wkrótce po tym jak Ted tam się zameldował w 1972 roku i dowiedział się, że renegat, Philip Agee, uciekł do Hawany i współpracuje z wywiadem kubańskim. Trzeba było założyć, że każda operacja, o której Agee mógł wiedzieć i każdy agent, z którym praco­wał, są skompromitowani. Ted rozkazał, by rana ta została wypalona". Ozna­czało to, że operacje muszą zostać przerwane, preferowani agenci unierucho­mieni, a oficerowie prowadzący przeniesieni z wygodnych miejsc w Ameryce Łacińskiej na inne, często mniej przyjemne placówki. Niechęć, którą wywołało to działanie prawdopodobnie nigdy nie wygasła.

W tamtym czasie zwyczajowo dzielono tajne operacje na trzy kategorie - wywiad zagraniczny (FI), kontrwywiad (CI) i tajne akcje (CA). Chociaż Ted czuł się dobrze w CI i CA, jego serce było przy FI, ponieważ w tej dziedzinie zdobywał pierwsze doświadczenia przy granicy Niemiec Wschodnich i Cze­chosłowacji. Zadanie, jakie otrzymał w 1962 roku na odcinku kubańskim miało na celu obalenie Fidela Castro i należało do kategorii CA, ale pierwszą rzeczą, jaką osiągnął po przyjeździe do Miami było wzmocnienie zdolności wywia­dowczych placówki. Jego pierwszą reakcją na budowę muru berlińskiego było, że to, iż nie byliśmy w stanie tego przewidzieć, okazało się niepowodzeniem wywiadowczym. Kiedy został szefem placówki w 1965 roku, podjął kroki, by ponownie nawiązać kontakty z agentami, którzy zaginęli gdzieś za żelazną kur­tyną oraz by rekrutować nowych agentów.

Podobnie Ted zareagował na ofensywę Wietkongu w 1968 roku. Dlaczego ofensywa ta była szokiem, jeżeli na miejscu w Wietnamie było tylu oficerów CIA? Aby uniknąć dalszych przykrych niespodzianek polecił, by placówki nad­syłały więcej raportów wywiadowczych. Ta teoria była oczywiście słuszna. Ofi­cer, którego podstawowym zadaniem jest doradzanie południowowietnamskie-mu szefowi okręgu, kiedy już zostanie uczulony na znaczenie informacji wy­wiadowczych, prawdopodobnie nie przeoczy jakiejś cennej informacji. Teoria ta nie doceniała jednak podstawowej różnicy pomiędzy Berlinem w 1965 roku a Sajgonem w 1970 roku. Większość personelu CIA w Wietnamie w tym okre­sie nie miała zrozumienia dla historii i polityki tego kraju, nie znała języka lokalnego i była poborowymi służącymi tylko przez osiemnaście miesięcy i skreślającymi w kalendarzu dni pozostające do zakończenia służby. Próby Teda zmierzające do zwiększenia napływu informacji wywiadowczych z Wietnamu wystawiły go tylko na pośmiewisko i przysporzyły osób mu niechętnych.

Ted lubił podkreślać, że idealna operacja szpiegowska powinna być przepro­wadzona jak operacja laserem, ponieważ laser nie pozostawia śladu potwierdza­jącego, że próbowano dotrzeć do celu. Może właśnie w związku z tym uznanie, z jakim się spotkał i trzykrotne odznaczenie Medalem Wywiadu dotyczyło trzech spektakularnych operacji paramilitarnych, podczas gdy uzyskanie po cichu in­formacji wywiadowczych z Kuby, które doprowadziły do wykrycia sowieckich pocisków balistycznych średniego zasięgu pozostało prawie niezauważone.

RichardA. Finney

14

Szpiegostwo

Nie robię tajemnicy z faktu, że jestem zdecydowanym zwolennikiem uzy­skiwania informacji od osób, czyli innymi słowy od szpiegów. Nazywamy to HUMINT. Nie podważam znaczenia informacji fotograficznej (PHOTrNT) lub z nasłuchu czy podsłuchu (SIGINT), które mają większe znaczenie niż HUMINT w takich dziedzinach jak liczenie wyrzutni rakiet lub postępy nie­przyjaciela w telemetrii. Te systemy zbierania informacji mogą nam wiele po­wiedzieć o możliwościach innego kraju. To jednak nie wystarcza. Gdybyśmy mieli rozmieszczać nasze siły zbrojne, aby przeciwstawić się każdemu zagro­żeniu, jakie może stanowić dowolny inny kraj, musielibyśmy rozproszyć nasze siły. Niezależnie od możliwości danego kraju, musimy znać jego intencje i tu ani rzut oka z nieba, ani czujne ucho niewiele nam pomogą. Informacje na temat intencji musimy zbierać za pośrednictwem metodycznie dobranych i przeszko­lonych ludzi.

Jeżeli podkreślam słowo metodycznie" wynika to z tego, że dwadzieścia osiem lat pracy ze źródłami osobowymi wbiło mi to słowo w pamięć. Działanie powierzchowne lub na wyczucie po prostu nie wystarcza.

Metoda rozpoczyna się od zebrania wszystkich pytań, na które rząd pragnie uzyskać odpowiedź. Następnie z listy należy wyeliminować te pytania, na które odpowiedzi można uzyskać poprzez PHOTINT lub SIGINT, a pozostałe pytania przeanalizować pod kątem, gdzie dana informacja się znajduje. Dopiero wtedy można uzyskać informację ze źródła osobowego w sposób, w jaki powinna być uzyskana, czyli z precyzją skalpela. Żeby porównanie było bardziej aktualne, z precyzją lasera chirurgicznego, ponieważ promień lasera nie pozostawia śla­dów potwierdzających, że cięcie zostało dokonane. Tak właśnie powinna być przeprowadzona operacja uzyskiwania informacji ze źródła osobowego.

Kiedy przyjechałem w 1953 roku do Norymbergi, uzyskiwanie informacji ze źródeł osobowych odbywało się z precyzją odkurzacza. Spieszę dodać, że ta uwaga nie jest tak krytyczna, jak może wyglądać, ponieważ pod wieloma względami w tym czasie właśnie był potrzebny odkurzacz. Było to zaledwie pięć lat po blokadzie Berlina, cztery po wybuchu pierwszej sowieckiej bomby atomowej i trzy lata po wybuchu wojny koreańskiej. Wydawało się rozsądne za­kładać, że Związek Sowiecki będzie próbował zająć całe Niemcy, tak że sprawa intencji wydawała się raczej nieistotna. Najpilniejszymi pytaniami pozostawały

kiedy?, gdzie? i w jaki sposób? Najważniejsze było wczesne ostrzeżenie i wy­brano rekonesans za żelazną kurtyną.

Rekonesans ten był prowadzony w taki sam sposób i często przez tych sa­mych ludzi, którzy działali podczas II wojny światowej. Podczas wojny agenci byli rekrutowani w obozach jenieckich, przenoszeni do specjalnych ośrodków, przechodzili podstawowe szkolenie z zakresu obserwacji i przekazywania wia­domości, otrzymywali zadanie i przerzucano ich przez linię frontu. Czasami wracali.

Jeżeli zastąpimy obozy jeńców obozami dla uchodźców, kryjówki ośrod­kami specjalnymi, a linię frontu granicami państwowymi, otrzymamy praw­dziwy obraz operacji przekraczania granicy prowadzonych z Norymbergi w latach 1953-1954 z tym, że agenci wysyłani do Polski musieli przekraczać dwie granice. Niektórzy przechodzili z Niemiec Zachodnich do Czechosłowacji i z Czechosłowacji do Polski, a jeżeli mieli szczęście, wracali tą samą drogą. Inni wędrowali do Polski przechodząc najpierw do Niemiec Wschodnich. Obie drogi pełne były niebezpieczeństw. Przede wszystkim, w tym wczesnym okre­sie przekraczanie granicy odbywało się przy pomocy przemytników, pasterzy, leśników, drwali, którzy znali wszystkie sekretne ścieżki i aktualny rozkład poruszania się patroli granicznych oraz wybierane przez nie szlaki. Oczywi­ście nie trwało długo, zanim siły bezpieczeństwa (StB w Czechosłowacji, Stasi w Niemczech Wschodnich i UB w Polsce) zorientowały się w tej sytuacji i zaczęły rekrutować informatorów z tych samych grup, z którymi współpraco­waliśmy. Kiedy przewaga w znaczący sposób przechyliła się na stronę komuni­stycznych sił bezpieczeństwa, nasi agenci musieli radzić sobie samotnie z coraz większymi utrudnieniami, w tym z zasiekami z drutów kolczastych, wieżami strażniczymi, zaoranymi pasami terenu, potykaczami i polami minowymi. Mó­wiąc prosto, operacje te były bardzo ryzykowne.

Patrząc na zimno i wobec oczekiwanego wybuchu wojny, starty w ludziach w czasie tych operacji mogły być do przyjęcia, gdyby otrzymywane informacje wywiadowcze nie były tak mizerne. Mieliśmy ponadto typowy problem jako­ści, ponieważ w rzeczywistości mieliśmy niewielkie szansę sprawdzenia infor­macji. Agent mógł wrócić i powiedzieć: Odwiedziłem kuzyna, który ostatnio rozmawiał ze swoim stryjem i ten mu powiedział, że na współrzędnych x i y znajduje się dywizja piechoty". Chociaż informacja podana przez stryja mogła być interesująca, jak można było taki raport ocenić? Żeby taki raport miał zna­czenie, należałoby obserwować taką dywizję przez jakiś czas w celu określenia stanu jej gotowości, czy jest wzmacniania i tak dalej. Nielegalne przekraczanie granicy niestety bardzo rzadko zapewniało ciągłość obserwacji. Ciągle wyda­wało mi się, że musi istnieć lepszy sposób.

W tym czasie jednym z moich głównych agentów był Austriak, Hans Fre-isinger. Stosunki między młodym oficerem prowadzącym a głównym agentem

16

można porównać do stosunków między młodym porucznikiem a starszym sier­żantem. Młody porucznik ma swój stopień, a podoficer ma doświadczenie i je­żeli porucznik jest mądry, będzie uważnie słuchać tego, co mówi podoficer.

Warto było słuchać Freisingera. Przed 1939 rokiem pracował w Polsce w firmie oponiarskiej Dunlop, a pod koniec II wojny światowej działał jako tłumacz języka polskiego w wywiadzie niemieckim. Pewnego dnia w rozmowie z nim napomknąłem o moim niezadowoleniu ze stanu operacji w Polsce.

- Powinniśmy poszukać handlowców - powiedział Freisinger. - Niemiec­cy handlowcy dopiero teraz zaczynają wracać do Europy Wschodniej, a szcze­gólnie do Polski, ponieważ to jest ich naturalny rynek zbytu. Musimy znaleźć sposób, żeby dostać się do Siemensa, AEG i Telefunkena.

Inny główny agent, którego pamiętam tylko z jego przybranego nazwi­ska, Erwin Bellermann, był Niemcem urodzonym w Pabianicach w Polsce, który przed wojną działał w przemyśle tekstylnym. Mówił płynnie po polsku i po niemiecku, i dobrze po rosyjsku. W początkach lat pięćdziesiątych pra­cował jako tłumacz rosyjskiego pułkownika kierującego zakładami uranu pod Dreznem. Mógłby tam dalej pracować, gdyby nie został niesłusznie podejrzany o szpiegostwo. Oficer prowadzący we Frankfurcie, który wiedział, że poszukuję osób mówiących po polsku, skierował go do mnie. Oceniłem go, uznałem za odpowiedniego człowieka i dałem mu pracę.

Po pewnym czasie zapytałem Bellermanna, w jaki sposób, jego zdaniem, możemy uzyskać lepsze informacje z Polski. Trzeba zwerbować montażystów z Niemiec Wschodnich" - powiedział i wyjaśnił, że z własnego doświadczenia wie, iż firmy z Niemiec Wschodnich wysyłają ciężki sprzęt do Czechosłowacji, Polski i Związku Sowieckiego i że technicy wschodnioniemieccy, czyli monta­żyści, jeżdżą do tych krajów instalować maszyny. Uznałem to za dobry pomysł ale to rodziło pytanie, w jaki sposób zwerbować odpowiednią liczbę tych ludzi żeby zapewnić stały dopływ informacji.

Trzeci główny agent z kolei, którego nazwiska niestety zapomniałem, pod­sunął mi inny pomysł. Przed 1939 rokiem był oficerem polskiego wywiadu (O-2), a w czasie II wojny światowej pułkownikiem w korpusie polskim genera­ła Andersa. W 1954 roku uczestniczył w przesłuchiwaniu polskich uchodźców w obozie Camp Yalka.


Wspominając pewnego wieczora polskie przedwojenne operacje wywia­dowcze, opowiedział o technice stosowanej przez oficerów O-2, którzy często jeździli pociągami na trasie Berlin - Warszawa wyszukując i poznając niemiec­kich biznesmenów i inżynierów w drodze do Związku Sowieckiego. Po zawar­ciu przyjaźni polscy oficerowie zapraszali nowych znajomych, by zatrzymali się na dzień lub dwa w Warszawie i zwiedzili miasto. Jeżeli wszystko poszło dobrze, werbowano ich, by obserwowali ważne szczegóły fabryk i zakładów, które ich firmy budowały w Związku Sowieckim, a po powrocie spędzali ty-

dzień w Warszawie i opowiedzieli o swoich spostrzeżeniach. Według opowieści pułkownika O-2 miało całą grupę agentów tego rodzaju, a otrzymywane od nich informacje uznawano za pierwszej klasy. Było to moje pierwsze zetknięcie się z systemem, który później nazwaliśmy operacjami legalnej podróży.

W czerwcu 1954 roku zostałem przeniesiony do Berlina, żeby prowadzić operacje w Polsce. Dla mnie, przesiąkniętego polską historią, Berlin był miej­scem pełnym duchów. To właśnie tutaj dwadzieścia lat wcześniej polski oficer kawalerii Jerzy Sosnowski i dwie dobrze urodzone niemieckie damy zostali aresztowani przez gestapo i oskarżeni o uzyskanie tajnych informacji z niemiec­kiego Ministerstwa Wojny i przekazanie ich do Polski. Sosnowski został w koń­cu wymieniony przez Polaków za trzech agentów niemieckich, ale dwie kobiety aresztowane z nim razem, Benita von Falkenhayn i Renata von Natzmer, zostały ścięte. Według jednej z wersji egzekucji, Benita von Falkenhayn zabrała ze sobą portret Sosnowskiego, żeby jego twarz była ostatnią rzeczą, którą będzie oglą­dała przed śmiercią. Czy to prawda, czy nie, nie wiadomo, ale w każdym razie miałem w pamięci zarówno przerażający, jak i romantyczny obraz.

W Berlinie Wschodnim była polska ambasada, chociaż w tym okresie, czyli przed zbudowaniem muru berlińskiego ten podział nie był tak ważny, jak stał się później. Sosnowski podobno wykorzystywał ambasadę jako bazę swych opera­cji szpiegowskich w latach 1927-1934 i z powodzeniem można była zakładać, że jego następcy robią to samo. W związku z tym placówka w Berlinie uważ­nie obserwowała ambasadę, związany z nią konsulat i Polską Misję Wojskową w Berlinie Zachodnim. Korzystając z władzy, jaką dawał nam status mocarstwa okupacyjnego mogliśmy założyć podsłuchy do telefonów Misji Wojskowej i przeglądaliśmy jej pocztę. Mieliśmy też ukryte kamery dla obserwacji osób wchodzących i wychodzących z Misji. Mogliśmy wykryć każdego, kto mógł się stać drugim Sosnowskim i mieliśmy grupy obserwacyjne, które śledziły i identyfikowały bardziej interesujących podejrzanych.

Inną ważną funkcją placówki w Berlinie było przesłuchiwanie uchodźców. Napływali nieustannie w okresie poprzedzającym zbudowanie muru berlińskie­go i można było liczyć na strzępki informacji wywiadowczych, które mogły od czasu do czasu potwierdzić lub poszerzyć wiedzę, którą przynosili agen­ci przekraczający granice. Niektórzy uchodźcy mogli też być zwerbowani do ponownego przekroczenia granicy. W rzadkich przypadkach uchodźcy mogli powiedzieć nam co nieco na temat środowiska operacyjnego, co mogło być wy­korzystane natychmiast.

Pewnego dnia jeden z przesłuchujących dowiedział się, że duża część łdunków kierowanych z Niemiec Wschodnich do Polski była wysyłana barkami szlakami żeglugi śródlądowej, które rozpoczynały się w Berlinie Wschodnim i kończyły się w dawniej niemieckim porcie Świnoujście, który zaczynał być wykorzystywany przez polską Marynarkę Wojenną. Mieliśmy zatem obiekt

18

wojskowy, który po raz pierwszy stawał się dla nas dostępny w drodze legal­nych przyjazdów do Polski, o których wspominał jeden z moich głównych agentów jeszcze w Norymberdze. Do tego nadawały się jednak tylko barki wy­produkowane w jednym z nadrzecznych miast, w Finów albo we Wrocławiu, ponieważ ten typ barek był najczęściej wykorzystywany w ruchu kierującym się do Świnoujścia.

Poleciliśmy zatem naszym pracownikom, przesłuchującym uchodźców, szukać takich, którzy pracowali ostatnio w żegludze śródlądowej i znali szy­prów barek Finów Mass lub Breslauer Mass. Udało się przekonać wielu z tych ludzi by wrócili do Berlina Wschodniego i przekonali swoich znajomych do działania w roli agentów obserwacyjnych. Wkrótce zapewniliśmy sobie stały dopływ informacji na temat tego, co działo się w Świnoujściu.

Stawaliśmy się coraz bardziej ambitni. Jednemu z szyprów barek udało się zwerbować kobietę, która pracowała w kapitanacie portu w Świnoujściu i zaczęliśmy otrzymywać dokumenty w postaci manifestów statków. Ponieważ takie dokumenty należało ukrywać przed dociekliwością polskich i wschodnio-niemieckich kontrolerów celnych, zaczęliśmy opracowywać skrytki i instalo­wać je na barkach. Stawało się to tym bardziej konieczne, bo barki notorycznie zajmowały się przemytem, o czym doskonale wiedziały władze komunistycz­ne i wyrywkowe przeszukania stawały się normalnym zjawiskiem w żegludze śródlądowej. Staraliśmy się płacić naszym szyprom tyle, by nie byli skłonni zajmować się przemytem. Nie było jednak sposobu, by uniknąć sytuacji czy jeden z członków załogi nie zechce zarobić kilku dodatkowych marek na kon­trabandzie. Ponosiliśmy więc straty, ale nigdy nie zaistniała taka sytuacja, żeby nam brakowało barek.

W tym czasie w Berlinie przebywał młody chorąży z wywiadu marynarki wojennej, który również interesował się żeglugą śródlądową i nawiązał więcej kontaktów niż mógł sobie z nimi poradzić. Co więcej, zauważył, że zaczyna się mieszać w naszą działalność, czyli kontaktował się z ludźmi, którzy również pracowali dla nas. Taka sytuacja zawsze jest niepożądana, ponieważ prowadzi do załamania się podziału kompetencji i równocześnie zagraża bezpieczeństwu dwóch zainteresowanych agencji. Wprowadzono system międzyagencyjnego rejestru kontaktów zwany w skrócie ISR (Interagency Source Register), które­go celem było uniknięcie podobnego zagrożenia. Kiedy członek jednej agencji zdecydował się kogoś zwerbować, musiał najpierw zgłosić jego nazwisko do ISR i jeżeli został poinformowany, że inna agencja już się nim zainteresowała, ten człowiek musiał się wycofać.

aśnie korzystając z tego mechanizmu chorąży John Barron zorientował się, że łowi w tych samych wodach, w których CIA rozpoczęła już połowy. Skontaktował się przez pośrednika z kierownikiem naszej placówki, Billem Har-vey'em, a ten polecił mi, żebym się z nim spotkał. John przedyskutował ze mną

19

operacje w żegludze śródlądowej i przekazał mi niektóre ze swojej nadmiernej ilości kontaktów. Nasze spotkanie przyniosło zatem natychmiastowe korzyści berlińskiej placówce, a dla mnie osobiście oznaczało korzyść w postaci nawią­zania przyjaźni, która trwała przez całe życie.

W lipcu 1953 roku zostałem szefem operacji satelickich, a w związku z tym oprócz operacji w Polsce odpowiadałem też za działania w Czechach i na Węgrzech. Moim zastępcą w tym nowym systemie organizacyjnym był Herb N., magister germanistyki Uniwersytetu Wisconsin. Jego doskonała znajomość języka wynikała po części z tego faktu, a po części z celności strzałów niemiec­kiej artylerii przeciwlotniczej, chociaż nie przypuszczam, żeby Herb traktował lata spędzone w niemieckim obozie jenieckim w ten sam sposób.

W tym czasie samoloty U-2 rozpoczynały zwiad fotograficzny nad terenami Związku Sowieckiego. Doskonałość i terminowość otrzymywanych materiałów oraz fakt, że interesujący nas obiekt mógł być nareszcie stale obserwowany spo­wodowały, że nasze operacje przekraczania granicy stały się w dużym stopniu przestarzałym sposobem działania. Dysponując pieniędzmi i personelem pozo­stałym w związku z zakończeniem starych programów mogłem wypróbować teorie moich głównych agentów z Norymbergi. Powierzyłem Herbowi odpo­wiedzialność za bieżące prowadzenie programu legalnych podróży.

Nasza pozycja jako mocarstwa okupacyjnego pozwalająca na monitorowa­nie i cenzurowanie poczty pozwoliła nam rozpocząć działania. Najpierw prze­studiowaliśmy pocztę przychodzącą do Berlina Zachodniego z Polski i Cze­chosłowacji zwracając uwagę, które firmy zachodnioberlińskie otrzymywały oficjalną korespondencję. Mając listę celów założyliśmy podsłuchy na telefony tych firm i zaczęliśmy cenzurować ich korespondencję. Szukaliśmy dwóch rze­czy - przedsięwzięć, nad którymi pracowały szczególnie w Polsce oraz nazwisk i adresów montażystów, którzy będą instalować wyposażenie. Założyliśmy akta dla każdej firmy, każdego przedsięwzięcia i każdego montażysty.

Następnie dokonaliśmy przesiewu akt przedsięwzięć w celu wyeliminowa­nia tych, które nie miały znaczenia strategicznego. Ponieważ wiele przedsię­wzięć dotyczyło elektrowni, musieliśmy za każdym razem ustalić rolę poszcze­gólnego zakładu w sieci energetycznej oraz czy miała dostarczać energii jakiejś nowej gałęzi przemysłu, czy też miała być powiązana z jakimiś instalacjami wojskowymi.

Po dokonaniu tej pracy mogliśmy skoncentrować się na poszczególnych montażystach. Z metodycznej analizy poczty dowiedzieliśmy się, że będą wy­syłani do pracy na okresy od sześciu miesięcy do roku, a potem zostaną odwo­łani i zastąpieni przez innych. Dowiedzieliśmy się też, którzy pojadą do Polski wcześniej, a poprzez kontakty z policją berlińską byliśmy w stanie wyelimino­wać tych, którzy ze względu na to, jakich mieli przodków, mogli być uznani za nieodpowiedni materiał na agentów.

20

Pozostawało nam teraz tylko spotkać się z perspektywicznymi agentami albo na starannie przygotowanym spotkaniu towarzyskim, albo po bezpośred­nim zgłoszeniu się do domu. Stwarzalibyśmy im możliwość powiększenia dochodów poprzez dokonanie niczego bardziej uciążliwego niż zapamiętanie krótkiego programu obserwacyjnego, który im dostarczymy i poświęcenie nam kilku dni po powrocie, żebyśmy mogli skorzystać z ich doświadczeń zebranych przy okazji wykonywanej pracy i z tego, co w tym czasie udało im się zauwa­żyć. Większość z nich została zachęcona wynagrodzeniem, ale niektórzy z za­dowoleniem skorzystali z możliwości zadania ciosu komunizmowi. Niektórych zachęciła nowa przygoda, a tylko nieliczni niepokoili się, że odmowa spowodu­je cofnięcie ich delegacji, co miało znaczenie zarówno finansowe, jak i z punktu widzenia ich statusu zawodowego w firmie.

Naszą nagrodą za ten poważny wysiłek był ogromny napływ informacji ekonomicznej dotyczącej odbudowy wcześniej istniejących gałęzi przemy­słu, tworzenia nowych sektorów przemysłowych, a w niektórych przypadkach o związkach pomiędzy nowymi przedsięwzięciami a polskim potencjałem mi­litarnym. Nie uzyskaliśmy natomiast wiele na temat planów militarnych i za­miarów, ani też znaczących informacji politycznych. Chodziło o to, że sytuacja polityczna w Polsce w 1955 roku była bardzo napięta, a Niemcy wciąż nie byli tam mile widziani i w związku z tym montażyści nie mieli tam wielu okazji, by dowiedzieć się czegoś o sytuacji politycznej w swobodnej rozmowie z polskimi partnerami.

Były to dla nas wciąż nowe tereny, ale nie byliśmy tu monopolistami, ponie­waż Jack Gieslin i Dave Murphy z sekcji zajmującej się Związkiem Sowieckim wkrótce podjęli nasz pomysł i go rozwinęli. Zamiast prosić zwerbowanych, żeby nie robili nic oprócz obserwacji i przekazywania nam informacji gospodarczych jak robiliśmy to my, nalegali, aby agenci zbierali informacje polityczne i po­dejmowali takie działania operacyjne, jak odbieranie wiadomości ze skrzynek lub ich zostawianie tam lub też, co było najbardziej ryzykowne, werbowanie obywateli sowieckich. Ich bardziej agresywne podejście do operacji legalnych podróży przyniosło pewne sukcesy i nasz szef, Bili Harvey, zachęcał nas, żeby­śmy robili to samo.

Z upływem czasu i w miarę zdobywania doświadczeń zacząłem uznawać le­galne podróże tylko za jeden z aspektów działania w kraju trzecim, czyli opera­cje wymierzone w kraj X, w którym wybrany agent nie był ani Amerykaninem, ani obywatelem kraju X, ale obywatelem kraju Y.

Legalne podróże mogły dotyczyć działaczy komunistycznych, biznesme­nów, techników, działaczy religijnych. Innym obywatelem kraju trzeciego, któ­ry mógł się okazać bardzo przydatny, mógł być dyplomata, na przykład Fin wysłany do Hanoi lub Pekinu. Jeszcze innym wariantem mogła być osoba już mieszkająca w kraju, którym byliśmy zainteresowani. Mógł to być na przykład

21

lekarz, który pojechał do tego kraju i tak był zafascynowany jego społecznością, że tam zamieszkał.

Jednym ze sposobów patrzenia na operacje w krajach trzecich jest uznanie, że jest to zastosowanie strategii pośredniego zbliżenia do szpiegostwa opisanej przez teoretyka wojskowego Basila H. Lidell-Harta. W obu przypadkach ope­racje tajne oraz wojskowe prowadzone metodą okrężną są często najszybszą i najmniej kosztowną drogą do osiągnięcia celu.

Innym przykładem pośredniego zbliżenia w szpiegostwie jest werbowanie pod fałszywą flagą, w którym werbujący występuje nie jako obywatel swojego kraju. Nie jest to takie łatwe jak się może z początku wydawać, nawet jeżli werbujący płynnie mówi w języku kraju, którego obywatela udaje, ponie­waż istnieje wiele innych sposobów rozpoznania narodowości, takich jak krój odzieży i fryzura. Trzeba też pomyśleć o zawartości kieszeni. Jeżeli rekrutujący przedstawia się jako polski emigrant z Londynu, jak ja to robiłem, wyciąganie z kieszeni pudełka zapałek z restauracji w Waszyngtonie nie będzie pomocne.

Zorganizowanie podróży staje się kłopotliwe, jeżeli podróżuje się pod fał­szywą flagą. Jeżeli rekrutujący chce, żeby wyglądało tak, jakby przybył bez­pośrednio do kraju Y z kraju X, musi pamiętać, by pojawić się w dniu przylotu samolotu z kraju X. Najczęściej najlepiej jest podróżować z przesiadką w kraju X, ale jeżeli chce się być uznanym za obywatela kraju X należy wjechać do kra­ju Y posługując się fałszywym paszportem kraju X i ryzykując, że ten dokument może nie przejść kontroli władz imigracyjnych. Biorąc pod uwagę to wszystko werbujący może uznać, że bezpieczniej jest wjechać do kraju Y we własnym ubraniu i z własnym paszportem, a potem siedzieć cicho przez dzień lub dwa zmieniając tożsamość.

Po co sprawiać sobie tyle dodatkowych kłopotów? Istniej ą tylko dwie sytu­acje, gdy werbowanie pod fałszywą flagą jest usprawiedliwione. Jedna, gdy cel nie może być osiągnięty w inny sposób. Był taki przypadek, kiedy udawałem Polaka na emigracji, próbując zwerbować oficjalnego przedstawiciela polskie­go, którego uważano za antyamerykańskiego, ale który mógł sprzyjać sprawie polskiej. Wyjaśnia to także, dlaczego izraelscy oficerowie wywiadu czasami udają Brytyjczyków, próbując zwerbować Libijczyków lub Egipcjan. Był też przypadek, o którym dowiedzieliśmy się, kiedy wywiad niemiecki (BND) z po­wodzeniem udawał Amerykanów, dokonując przypadkowego werbunku osoby, która okazała się sympatykiem CIA.

Inną sytuacją, usprawiedliwiającą werbunek pod fałszywą flagą, jest pró­ba zminimalizowania szkód politycznych, czy nawet skierowanie odium na odpowiednio dobranego kozła ofiarnego, jeżeli próba werbunku nie uda się i wybuchnie skandal. Dlatego udawaliśmy Kubańczyków i Niemców Wschod­nich, kontaktując się z członkami partii komunistycznych z Ameryki Łacińskiej.

22

Mieliśmy nawet kiedyś werbownika, który udawał obywatela sowieckiego pra­cującego dla KGB.

Kiedy w Berlinie wyciągaliśmy wnioski z tych lekcji, twórcy polityki w Waszyngtonie stawali się coraz bardziej zaniepokojeni możliwością wybu­chu prawdziwej wojny w każdej chwili. Nie otrzymywali tego co chcieli, czyli informacji o nieodległych działaniach nieprzyjaciela. Można by zatem powie­dzieć, że wróciliśmy do punktu wyjścia. Wywiad miał dużo różnych możliwo­ści, ale mieliśmy się skoncentrować na intencjach. Oczywiście nikt na szczeblu podejmowania decyzji nie mógł użyć słów szpieg w sercu nieprzyjacielskiego obozu", ale na naszym szczeblu roboczym nie było wątpliwości, że właśnie

0 to chodzi.

Chociaż wciąż zaangażowani byliśmy w operacje legalnych podróży, nie przestałem interesować się ambasadami, konsulatami, misjami handlowymi

1 wojskowymi, i agencjami prasowymi Polski, Czechosłowacji i Węgier. Pod­
słuchy i obserwacja poczty wciąż funkcjonowały i nasze zespoły nadzorujące
wciąż śledziły ruchy podejrzanych przedstawicieli. Pewnego dnia przyszło mi
do głowy, że może niewłaściwie skoncentrowaliśmy naszą uwagę na takich roz­
wiązaniach. Zamiast informacji kontrwywiadowczej (CI) może mogliśmy uzy­
skać pozytywne materiały wywiadowcze. Może właśnie droga do wewnętrzne­
go sanktuarium komunistycznego podejmowania decyzji prowadziła tamtędy.

Program penetracji instalacji, który rozpocząłem na placówce w Berlinie i kontynuowałem na dalszych etapach kariery okazał się najbardziej uciążliwą pracą, jaką kiedykolwiek się zajmowałem. Jak mówiliśmy między sobą, było to trudniejsze niż sprzedaż lodówek Eskimosom. Było to kupowanie zdrady, co jest najtrudniejszą transakcją na świecie. Na szczęście nie wszyscy nasi per­spektywiczni współpracownicy widzieli to w ten sam sposób. Niektórzy byli niezadowoleni i rozglądali się za możliwością zmiany stron. Inni, jak się oka­zało, żywili zapiekłą nienawiść do reżimów komunistycznych ze względu na krzywdy wyrządzone im lub ich rodzinom i szukali zemsty. Chętnie stwarzali­śmy im taką okazję.

Dla niektórych inne względy były ważniejsze niż lojalność, której ich rzą­dy oczekiwały. Większość naszych rekrutów była motywowana względami materialnymi. Poszczególne osoby pragnęły zdobyć coś, co było nieosiągalne w obowiązującym systemie.

Kiedy składałem sprawozdanie na temat Czech w Waszyngtonie, w amba­sadzie Amerykańskiej w Wiedniu zjawił się czeski dyplomata. Stwierdził, że ma kłopoty. Sprzeniewierzył fundusze i teraz pilnie potrzebuje pieniędzy. Jack Whitten, oficer prowadzący, który z nim rozmawiał, zdobył fundusze bardzo szybko i utrzymał z nim kontakt. Doprowadziło to do jego zwerbowania i zapew­niło nam dopływ informacji politycznych i gospodarczych z ambasady czeskiej

23

w Wiedniu. Udało nam się też przeszkolić tego agenta tak, że po powrocie do Pragi pozostał naszym informatorem w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

Niektórzy z naszych rekrutów byli znudzeni monotonią życia i chętnie sko­rzystali z szansy podjęcia ryzyka dla samego ryzyka. Inni uważali, że ich nowi znajomi mogą pomóc im w awansie, pisaniu opracowań czy w dostaniu się na studia zaoczne na lokalnym uniwersytecie.

Niektórzy z naszych perspektywicznych agentów podczas czasami ko­niecznego okresu przygotowań zawarło przyjaźnie z osobami, które je szkoli­ły. Stwierdzali, że mają wspólne zainteresowania i są gotowi podzielać punkt widzenia swoich nowych znajomych. W jednym przypadku w czasie operacji w Chinach wspólnym punktem zainteresowań okazała się zachodnia muzyka. Członkostwo w małym zespole muzycznym prowadziło do snucia planów na dalszą przyszłość i w końcu do rekrutacji, co było mile widziane ponieważ cele chińskie zawsze były trudne do osiągnięcia.

Jeszcze inni ludzie mieli niezaspokojone pragnienie zyskania uznania. Do­strzeżenie takiej potrzeby może dokonać przemiany kontaktu, który agent uzna­wał za tymczasowy, w trwały sojusz. W czasach kiedy Stansfield Turner był dyrektorem, a ja zastępcą dyrektora do spraw operacyjnych, mieliśmy dobrego agenta w jednej z misji dyplomatycznych. Robił doskonałą robotę. Jego ofi­cerowie prowadzący wyczuli, że pochwała byłaby na miejscu. Zgodnie z ich sugestią i za zgodą Turnera przygotowaliśmy pismo z jego podpisem zawierają­ce pochwałę dla agenta za dobrze wykonaną robotę. Pismo zostało przekazane w teren i podczas kolejnego regularnego spotkania wręczono agentowi. Po dłu­gim milczeniu powiedział: Wiesz, po raz pierwszy w życiu ktoś z moich prze­łożonych docenił moją dobrą pracę".

Kiedyś doprowadziliśmy sowieckiego dyplomatę już prawie do stadium gotowości i skontaktowaliśmy go z obywatelem kraju trzeciego. Z czasem do­wiedzieliśmy się, że człowiek ten bardzo interesuje się znaczkami pocztowymi. Obywatel trzeciego kraju i amerykański oficer prowadzący mogli ocenić jego zbiory i doszli do wniosku, że brakuje mu tylko czterech znaczków, żeby jego zbiór zyskał rangę zbioru wystawowego.

Udostępniliśmy mu jeden z tych brakujących znaczków po atrakcyjnej cenie i wtedy zdał sobie w pełni sprawę, że teraz już tylko trzech znaczków brakuje mu do spełnienia marzenia. Po ocenie jego możliwości finansowych podsunęliśmy mu kolejny znaczek, ale po cenie, na którą nie mógł sobie pozwo­lić. Teraz wreszcie mogliśmy przedstawić mu perspektywę uzyskania trzeciego i czwartego znaczka w zamian za współpracę z obywatelem kraju trzeciego i jego amerykańskim przyjacielem".

wiąc ogólnie, na każde sto osób, którym przyglądaliśmy się, dochodzili­śmy do wniosku, że tylko dziesięcioma warto się zainteresować, a kiedy skon­centrowaliśmy się na tych dziesięciu osobach, stwierdzaliśmy, że warto zająć

24

się tylko trzema. Mogliśmy oczekiwać, że spośród tych trzech da się zwerbować tylko jedną.

Czasami trudno było skłonić niedoświadczoną placówkę terenową, by pod­jęła zdecydowany krok i zredukowała listę swych potencjalnych kontaktów. Jako szef wydziału Ameryki Południowej rozkazałem kiedyś dużej placówce, by jeszcze raz dokonała przeglądu listy i wybrała jakiegoś obywatela sowiec­kiego, jakiegokolwiek obywatela sowieckiego, i skoncentrowała się na nim w celu uzyskania doświadczenia.

Kiedy placówka podjęła decyzję, zaczęła starannie obserwować wybraną osobę. Wkrótce zauważono, że zachowuje się wyjątkowo skrycie. Dalsza ob­serwacja wykazała, że ma romans.

Przeprowadziliśmy w związku z tym śledztwo dotyczące kobiety. Stwier­dziliśmy, że jest wybitną postacią w biznesie, ma doskonałą reputację i nie in­teresuje się polityką. W końcu jeden z pracowników placówki zwrócił się do niej i poinformował, że i ona, i my jesteśmy tak samo zainteresowani tym, by ta znajomość nie wywołała skandalu i problemów dla każdej ze stron i powinni­śmy w tym celu współpracować.

Skłaniam głowę przed tą osobą, która wykonała to naruszające cudze prawa zadanie, a osiągnięte rozwiązanie można uznać za wzór delikatności i taktu. Dama wyjaśniła, że miała nieudane małżeństwo, że kiedy mąż ją opuścił pra­cowała ciężko i rozbudowała firmę i wreszcie zdecydowała się znaleźć kogoś, z kim mogła dzielić ostatnią część życia. Dokonała przeglądu wszystkich męż­czyzn w swoim otoczeniu i zdecydowała, że najbardziej czarujący i interesujący był właśnie ten obywatel sowiecki. W rzeczywistości zrobiła to, co próbowa­liśmy zrobić my i jej się to udało wcześniej. My przynajmniej byliśmy drudzy. Kiedy odchodziłem z Wydziału Ameryki Łacińskiej, dama ta pomagała placóce zwerbować swego kochanka.

Jeżeli używam słowa my" omawiając przypadki, w których bezpośred­nio nie uczestniczyłem, czynię to ze względu na to, że penetracja instalacji w większym stopniu niż jakakolwiek inna operacja wywiadowcza wymaga pra­cy zespołowej i współpracy pomiędzy kierownictwem zespołu obserwacyjne­go, koordynatorem podsłuchu telefonicznego, zespołem odczytującym taśmy i agentem nawiązującym kontakt. W tym ostatnim przypadku wolałem mieć obywatela kraju, w którym akcja była prowadzona, biznesmena lub dyplomatę z Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Następnie, chociaż może to być sprzeczne z wcześniej wygłoszonym poglądem, wolałem, żeby pierwszy kontakt nawiązał obywatel kraju trzeciego. Po trzecie, chciałem zawsze mieć Amerykanina, który go znał i który mógł wprowadzać go powoli przez dłuższy czas i który był z tej trójki najmniej agresywny. Chodziło o to, by otoczyć nasz cel jakby kokonem i go zdominować.

25

Byli wreszcie oficerowie werbujący i prowadzący. Nie zawsze musiały to być różne osoby. Często zdarzało się w początkowych stadiach werbunku, że nowy agent dowiadywał się wiele o oficerze werbującym. W takich przypadkach można było uznać za słuszne, aby oficer werbujący zniknął i został zastąpiony przez mężczyznę lub kobietę utrzymujących potajemne kontakty z agentem.

Dla uzupełnienia ogólnego obrazu należy wspomnieć, że oficer prowadzą­cy potrzebował wsparcia specjalistów w sztabie, jeżeli krótkie chwile spotkań z agentem miały być wykorzystane do maksimum. Jeżeli krótkie chwile nie­obecności agenta w jego normalnym środowisku miały pozostać niezauważne przez jego kolegów, mógł spędzić z oficerem prowadzącym najwyżej trzy­dzieści minut. Część tego czasu musi być poświęcona na pogawędkę na tema­ty ogólne, a część na omówienie problemów agenta (większość z nich miała problemy). Pozostawało może zaledwie dziesięć minut na to, by oficer zadał agentowi pytania w celu uzyskania ważnych informacji, co stanowiło produkt końcowy wszystkich wcześniejszych działań. Było i jest obowiązkiem placóki upewnić się, że zostaną zadane właściwe pytania tak, aby ten czas nie został zmarnowany.

Jakie są rezultaty tego całego czasu i wysiłku podjętego przez ludzi na pla­cówce na analizę przedstawicielstw dyplomatycznych i handlowych? Po pierw­sze, umożliwiają werbunek. Przez całe lata udawało się nam werbować ludzi każdego rodzaju, jacy byli nam potrzebni. Po drugie, nawet jeżeli werbunek nie był możliwy, dokonywała się zazwyczaj penetracja techniczna. W więk­szości takich przypadków skrupulatna analiza zarejestrowanych rozmów daje pozytywne rezultaty. Po trzecie, zbieranie wszystkich takich informacji umoż­liwia ukradkowe wtargnięcie, otwarcie sejfów nieprzyjaciela i sfotografowanie ich zawartości bez pozostawiania znaku, że został rozszyfrowany. Po czwarte, można zyskać uciekinierów, pomaga sprawdzić, czy działają w dobrej wierze i stosunkowo szybko zdecydować, co z nimi zrobić. Po piąte, uzyskuje się in­formacje kontrwywiadowcze i pozwala stwierdzić, kto jest oficerem wywiadu i jakie cele rozpracowuje.

Zazwyczaj największą korzyścią z penetracji jest, że umożliwia postępo­wanie z osobami, które same się zgłosiły. Wykonując całą tę pracę uzyskuje się otwarcie, które można profesjonalnie, szybko i skutecznie wykorzystać.

Pewnego dnia w Berlinie byłem sam w biurze w porze obiadowej i kończy­łem jakąś robotę papierkową. Jednym z dokumentów, jaki miałem podpisać, był raport na temat ambasady węgierskiej w Berlinie Wschodnim. Właśnie go ukończyliśmy. Był bardzo szczegółowy, wyczerpujący i zawierał opis jak doko­nano instalacji i kim były poszczególne osoby. Przeczytałem go uważnie.

Zadzwonił telefon. Ponieważ nie było sekretarek, sam podniosłem słuchaw­kę. Dzwonił wartownik z piechoty morskiej pełniący służbę w konsulacie przy Clay Allee. Zameldował, że dzwoni zgodnie z procedurą dotyczącą osób, które

26

same się zgłaszają. Dzwonił pod kilka innych numerów, ale nikt nie odpowia­dał. Telefonistka w naszym biurze podała mu mój numer. Uważał, że powinie­nem natychmiast się tam pojawić.

W prywatnym gabinecie, gdzie żołnierz go umieścił, siedział bardzo zde­nerwowany mężczyzna. Z ogólnego wyglądu można było sądzić, że nie jest Berlińczykiem, a pochodzi z Europy Środkowej. Powiedział mi, że przyszedł przekazać informacje na temat sytuacji Żydów na Węgrzech. Bardzo pragnął, żeby te informacje dotarły do Amerykanów, ale po ich przekazaniu chciał się oddalić.

Chciałem wciągnąć go w rozmowę na tematy ogólne, żeby się uspokoił i żebym mógł lepiej go ocenić. Nie chciał jednak na to przystać.

  1. Dochodzę do wniosku, że jest pan urzędnikiem ambasady węgierskiej
    w Berlinie Wschodnim - powiedziałem wreszcie. - Możemy rozmawiać o wie­
    lu rzeczach, które będą interesujące dla nas obu.

  2. Nie... nie - powiedział. - Tego nie mogę zrobić. Jeżeli ktokolwiek mnie
    tu zobaczy lub dowie się, że tu byłem, to będzie mój koniec.

  3. Nie jest aż tak źle - zaprzeczyłem. - Możemy pana chronić i poma­
    gać panu.

  4. Jak możecie zrobić cokolwiek?

  5. Dam panu przykład. Napiszę na kartce nazwisko szefa rezydentury AVH
    w ambasadzie. Złożę tę kartkę i przekażę j ą panu. Jeżeli będę miał rację, powin­
    no to pana uspokoić i będzie pan mógł dalej się ze mną spotykać.

Była to typowa sztuczka sprzedawcy. Zamiast uczynić z mojego gościa pa­sywnego odbiorcę tej informacji wypowiadając głośno nazwisko, skłoniłem go żeby ją uzyskał z własnej inicjatywy. Rozwinął złożoną kartkę i spojrzał na nią.

- Tak. Ma pan rację - przyznał. - Zdumiewające!

Rozmawialiśmy nieco dłużej i zgodził się utrzymywać kontakt. Po kilku dalszych spotkaniach w bardziej utajnionych warunkach zwerbowałem go. Uzyskał kontakty z siecią drobnych przedsiębiorców i handlowców w Berlinie, na których można było liczyć, że dostarczą pożądane towary po atrakcyjnych cenach i te kontakty spowodowały, że stał się dla nas znaczącym źródłem infor­macji zawsze, kiedy z Węgier przyjeżdżali ważni goście. Mógł nam dostarczać ważnych informacji na temat rozwoju sytuacji politycznej, który doprowadził do przejęcia władzy przez Imre Nagya w 1956 roku.

W czasie wypadków, które nastąpiły, inny urzędnik ambasady węgierskiej przeszedł na naszą stronę. Obawialiśmy się, że pociągnie to za sobą dochodze­nie, które obejmie cały personel ambasady. Aby odwrócić uwagę od naszego informatora, postanowiliśmy znaleźć robotę dla AVH.

Dokonaliśmy nagrań rozpoczynających się kilku słowami wypowiadanymi łatwym do rozpoznania głosem uciekiniera, a następnie już inny głos odczy­tywał większość informacji przekazanych nam przez nasze źródło stwarzając

27

wrażenie, że to uciekinier jest od dawna naszym informatorem. Na nagraniach umieściliśmy wschodnioniemieckie nalepki, zapakowaliśmy je razem z nagra­niami muzycznymi i przekazaliśmy je kilku pracownikom ambasady.

Zdarzyło się, że jeden z obdarowanych w ten sposób urządzał pewnego wie­czora małe przyjęcie w domu i pomyślał, że to świetny moment, żeby spraw­dzić, jakie to nagrania ktoś mu przysłał. Wywołało to konsternację. Było tam tak wiele danych o AVH, o rezydenturze, jej szefie i jego zastępcy, że AVH zawiesiło na prawie rok wszelkie działania w Berlinie.

Naszemu agentowi nic się nie stało. Został na miejscu jeszcze przez kilka lat. W końcu przeszedł na naszą stronę i z powodzeniem działał w Niemczech jako biznesmen.

Kontrwywiad

N

ewton Miller, były szef operacyjny personelu kontrwywiadu CIA, zwykle mawiał, że wyjaśnianie działalności kontrwywiadowczej jest bardzo po­dobne do prób wyjaśniania, jak należy rozumieć sztukę. Mimo tego ostrzeżenia czasami próbuję wyjaśnić działalność kontrwywiadowczą, ale tylko w kategorii celów, jakie oficer prowadzący sprawę może sobie w sposób realistyczny wy­znaczyć w kontaktach z nieprzyjacielską służbą wywiadowczą.

Według mojego rozumienia tematu są cztery takie cele i uszereguję je według potencjalnych korzyści, jakie można osiągnąć. Celem, do którego przywiązuję najmniejsze znaczenie jest wprowadzenie nieprzyjaciela w błąd. Podejrzewam, że manipulowanie nieprzyjacielską służbą, które czasami jest uważane za mini­mum tego, co kontrwywiad może osiągnąć, także odzwierciedla pewną fascyna­cję systemem oszustw. Takie działanie pozwoliło Brytyjczykom manipulować całą niemiecką siecią szpiegowską w kraju w czasie II wojny światowej. Czy realistyczne jest oczekiwanie, że aparat wywiadowczy demokratycznego kraju może w dzisiejszych czasach dokonać oszustwa na tak wielką skalę? Wątpię. Sukces systemu oszustwa wynika w dużym stopniu z okoliczności i jest mało prawdopodobne, żeby takie okoliczności wkrótce się powtórzyły, a w każdym razie nie w czasie pokoju. W czasie wojny informacje w Wielkiej Brytanii były ściśle ograniczane. Było niewiele innych źródeł informacji niż doniesienia włsnych agentów, którzy informowali Niemców co się dzieje na wyspie, a kiedy ci agenci zostali schwytani i przeszli pod kontrolę Brytyjczyków, Niemcy nie zdawali sobie z tego sprawy. Kiedy Brytyjczycy wykorzystywali takie sytu­acje, mieli także dodatkową przewagę wynikającą z rozszyfrowania Enigmy, co umożliwiało im odczytywanie niemieckich ważnych wewnętrznych depesz, z których mogli dowiedzieć się, jak Niemcy reagują na przekazywane im oszu­stwa. Tutaj przewaga była po stronie Brytyjczyków. Niemiecki wywiad nie miał szansy na sukces, ponieważ Brytyjczycy trzymali wszystkie atuty.

Jestem przekonany, że oficer prowadzący powinien zaangażować się w oszustwa i błędne informacje tylko wtedy, kiedy on i Waszyngton zyskają pewność, że przekazane fałszywe informacje zostaną przejęte przez drugą stro­nę i wprowadzone do jej wewnętrznego systemu. Dopiero wtedy możemy mieć pewność, że operacja oszustwa ma szansę powodzenia. Muszę tu dodać, że ofi­cer prowadzący powinien definiować sukces w sposób ostrożny. Znam jeden przypadek, kiedy CIA użyła oszustwa, by sprowokować Fidela Castro do zwol-

29

nienia jednego z ważnych podwładnych. W sensie ograniczonym był to sukces, ponieważ spowodował zamęt i spory w nieprzyjacielskiej biurokracji. Jednak ponieważ rewolucje zazwyczaj pożerają swoje dzieci, a zamęt i spory są rzeczą normalną, upadek jednego aparatczyka nie był znaczącym wydarzeniem. Nie przyczynił się do osiągnięcia narodowych celów, a Agencji przyniósł najwyżej doświadczenie oraz satysfakcję, że dano Fidelowi przytyczka w nos.

Innym celem operacji kontrwywiadowczej, któremu przypisuję znaczenie trzeciorzędne, jest takie zaangażowanie czasu i środków opozycyjnego oficera prowadzącego, że staje się zupełnie nieskuteczny. Jak każdy operator aparatu do wykrywania kłamstwa wie, że kłamstwo wymaga większej energii niż przeka­zanie prawdy. Podczas prowadzenia podwójnego agenta, oficer kontrwywiadu jest największym kłamcą ponieważ nie tylko musi przekazać przeciwnikowi oszukańczy materiał, ale musi też udawać, że wierzy w kłamstwa, które prze­kazuje mu druga strona. W związku z tym istnieje pewne ryzyko, że więcej niż jeden oficer kontrwywiadu będzie potrzebny, żeby zneutralizować pojedyncze­go operatora wywiadu przeciwnej strony.

wiąc krótko, neutralizacja opozycyjnego oficera prowadzącego sprawę oraz oszukanie jego politycznych przełożonych są celami operacji kontrwywia­dowczej do zaakceptowania, ale nie powinny być pierwszymi rzeczami, jakie przyjdą do głowy, kiedy będzie nadarzać się okazja. Dwa najważniejsze cele na mojej liście są następujące: (1) ochrona bezpieczeństwa własnego persone­lu, operacji i placówek i (2) rozpoznanie nieprzyjaciela poprzez identyfikację oficerów prowadzących, odkrycie, jakie mają zadania i dowiedzenie się, w jaki sposób działają, żeby te zadania wykonać oraz zwerbowanie niektórych jako podwójnych agentów.

Inni mogą się ze mną nie zgadzać. Moja lista prezentuje pogląd osobisty oparty na doświadczeniach, jakie sam zebrałem we wczesnym okresie służ­by, kiedy byłem oficerem prowadzącym. Pierwszy przypadek dotyczył spra­wy WIN-u. Kiedy polscy specjaliści z Biura Operacji Specjalnych (OSO) i z Biura Koordynacji Polityki (OPC), jednostek odpowiedzialnych za zbieranie informacji wywiadowczych i operacji tajnych przekazywali mi dane na temat pierwszego zadania w początkowym okresie pracy w Agencji, nie mogłem nie zauważyć, które towarzyszyły łączeniu tych jednostek i zdałem sobie sprawę, że chodzi tu o coś więcej niż o to, kto będzie szefem nowej organizacji. Naj­ostrzejszy spór dotyczył kierowania ruchem Wolność i Niezawisłość w skrócie zwanym WIN.

WIN była to polska armia podziemna, która miała stawić zdecydowany opór spodziewanemu wtargnięciu Armii Czerwonej do Europy Zachodniej. Jej przed­stawiciele na emigracji informowali, że WIN ma pięciuset aktywnych członków, a częściowo aktywnych członków dwadzieścia tysięcy i obiecywali, że jeszcze sto tysięcy zbiegnie się pod sztandary w przypadku wybuchu wojny. Pomimo

30

braku konkretnego potwierdzenia tych szacunków, OPC dokonywał sekret­nych zrzutów pieniędzy, broni, amunicji i aparatury radiowej dla komórek WIN w Polsce.

Kiedy te spory toczyły się wokół mnie, starałem się przeczytać wszystko, co było dostępne na temat organizacji WIN i już wtedy uderzyło mnie, że nikt właściwie nie rozumie czym jest ta organizacja, jak działa, kim są jej człon­kowie itd. Jedno co rzucało się w oczy z porażającą jasnością było to, że w tej organizacji nie ma podziałów kompetencyjnych. Moje oczytanie w dziedzinie historii wywiadu nie osiągnęło jeszcze poziomu, który pozwoliłby mi zastano­wić się czy OPC i OSO nie walczą o pietruszkę, ale moi przełożeni, jak mi się dzisiaj wydaje, mogli byli dostrzec pewne podobieństwa pomiędzy WIN-em a Trustem, głównie fikcyjnej monarchistycznej organizacji, za pośrednictwem której wywiad sowiecki kontrolował grupy rosyjskich emigrantów i wywiady zachodnie przez sześć lat.

Jak się okazało, WIN istniał niewiele ponad pięć lat od połowy 1947 roku, kiedy polskim siłom bezpieczeństwa udało się go przejąć do grudnia 1952 roku (daty niewłaściwe - przyp. red.), gdy to polskie radio ujawniło zakres tego ca­łego niepowodzenia. Ze wszystkich, jakie nasza polska sekcja musiała znieść, najboleśniejszy był raport, który stwierdzał, że Polacy przejmowali pieniądze przekazywane przez CIA dla WIN i wykorzystywali je do finansowania włskiej partii komunistycznej. Widok moich kolegów zmagających się ze świado­mością, że pięć lat strategicznego planowania i wiele milionów dolarów poszło na marne, przekonały mnie, że należy poświęcać więcej uwagi ochronie włsnego personelu, operacji i placówek.

Los chciał, że potrzebna mi była jeszcze jedna i to bardziej bolesna lek­cja. Nie musiałem na nią długo czekać. W latach 1952-1954, kiedy prowadzi­łem operacje przekraczania granicy z Norymbergi, odwiedzałem często pew­ne miejsce położone na wchód od Kassel, gdzie dwa miasteczka, Bad Sooden i Allendorf leżały w pobliżu zalesionego terenu, przez który przebiegała lekko strzeżona i słabo oznaczona granica z Niemcami Wschodnimi. Było to dobre miejsce do przerzucania agentów, a przy sprzyjającym wietrze również dogod­nym dla ich powrotu, ponieważ zapach wzbijający się z kąpieli siarkowych w Bad Sooden był dobrym drogowskazem.

W tym dniu mój główny agent i ja przygotowywaliśmy przerzut grupy agen­tów do Niemiec Wschodnich przy pomocy jednego z licznych przewodników, których zatrudnialiśmy w tamtym okresie. Były pewne kłopoty z dostarczeniem fałszywych dokumentów i ukryciem pewnych urządzeń, które agenci mieli za­brać ze sobą. Musiałem w związku z tym pozostać w Norymberdze i czekałem na rozwiązanie tych problemów, podczas gdy mój główny agent pojechał już nad granicę, żeby dokonać ostatnich uzgodnień z przewodnikiem.

31

Dotarłem do Allendorfu z godzinnym opóźnieniem. Czekała na mnie pil­na wiadomość od głównego agenta. Po przyjeździe do Allendorfu na godzinę przede mną, został zatrzymany przez dziewczynę naszego przewodnika. Za­wiadomiła go, że przewodnik został aresztowany i zwerbowany przez VoPo (wschodnioniemiecka Yolkspolizei) i przygotowano na nas zasadzkę.

Fakt, że przewodnik został aresztowany i przesłuchiwany nie był sam w sobie zaskoczeniem. Takie niepowodzenia zdarzały się od czasu do czasu pasterzom, leśnikom, drwalom i przemytnikom i byłem przyzwyczajony do my­ślenia o tych tragediach jako o części kosztów naszej roboty. Szokiem dla mnie natomiast było, kiedy zdałem sobie sprawę, że ja sam znalazłem się o krok od schwytania. Nagle abstrakcyjna zasada ochrony personelu, operacji i placówki przed nieprzyjacielską penetracją stała się uchwytną rzeczywistością.

W nieustających poszukiwaniach materiału na agentów, ja i inni oficero­wie prowadzący dokonujący przerzut ów przez granicę, stale przesiewaliśmy uciekinierów z Polski, Niemiec Wschodnich i Czechosłowacji i coraz częściej stwierdzaliśmy, że ludzie, którzy posiadali cechy i kontakty, o jakie nam cho­dziło, zostali już zwerbowani i wysłani na drugą stronę w nadziei, że przenik­ną do naszych siatek i zneutralizują nasze operacje. Czasami te osoby same przekazywały nam taką informację. W innych przypadkach pewne aspekty ich historii wzbudzały nasze podejrzenia i za pomocą wykrywacza kłamstw uzy­skiwaliśmy ich przyznanie się. Stopniowo zaczynaliśmy rozumieć, że nie tylko nieprzyjaciel, ale również i my musimy zadbać o naszą obronę. Nieprzyjaciel już nie tylko ograniczał się do wykrywania naszych agentów i prób uczynienia ich agentami podwójnymi, ale teraz w sposób agresywny próbował umieścić wśród nas swoich agentów. Ta sytuacja jest ilustracją drugiego punktu na mojej liście celów kontrwywiadu - uzyskanie informacji o misjach, celach i sposo­bach działania nieprzyjaciela. W tej grze biorą udział jednak dwie strony i nie minęło wiele czasu zanim przyszła nasza kolej.

Był maj 1959 roku. Czeski wywiad powszechnie nazywany w mediach StB robił wszystko, żeby przeniknąć do Radia Wolna Europa (RWĘ) i zneutralizować je. Właśnie zostałem szefem wydziału czeskiego i zacząłem zachęcać oficerów, prowadzących czeskie operacje w Monachium, aby wprowadzili jednego lub kil­ku pracowników RWĘ do środowiska, gdzie czaili się agenci StB w nadziei, że chwycą przynętę i będą chcieli zwerbować jedną z podsuniętych mu osób.

Jeden z czeskich pracowników RWĘ został wybrany jako przynęta. Po­instruowaliśmy go, żeby mówił dużo o niezadowoleniu z warunków pracy i o swoim pragnieniu powrotu do kraju kiedyś w przyszłości. Wysłaliśmy go następnie na urlop do Salzburga w Austrii położonego niedaleko Monachium, a równocześnie jednego z terenów łowieckich StB. Nie upłynęło wiele czasu, kiedy w jednej z Weinschenken spotkał bratnią duszę, która z czasem wpro­wadziła go do nowego grona towarzyszy zabaw, z których jednym okazał się

32

Jaroslav Nemec, oficer placówki StB w Salzburgu działający pod przykryw­ką dyplomatyczną. Nemec zaproponował naszemu człowiekowi, że umożliwi powrót do kraju. Nasz człowiek zgodził się, choć niechętnie, i już mieliśmy podwójnego agenta.

Czesi z początku przydzielili mu łatwe zadanie przekazywania mało zna­czących informacji o osobach i polityce wewnętrznej w RWĘ i na to mogliśmy się zgodzić. Jednak następne zadanie było takie, że nie mogliśmy go zaakcep­tować.

Trudno dokładnie zrozumieć, co StB chciało przez to osiągnąć. Jeżeli moż­na było dopatrzyć się jakiegokolwiek uzasadnienia, to może chodziło o to, by przedstawić RWĘ jako miejsce pracy skażone chorobami, ale raczej była to po prostu zwykła złośliwość. W książce na temat swojej kariery w StB1 Ladislav Bittman stwierdził, że Czesi po prostu się bawili. Jak się jednak okazało, to my bawiliśmy się ostatni.

W czasie jednego ze spotkań w Salzburgu z naszym podwójnym agentem, Nemec przekazał mu solniczkę wcześniej zabraną na prośbę Nemca ze stołówki w RWĘ. Nemec polecił agentowi odnieść solniczkę z powrotem do stołówki. Kiedy agent pokazał solniczkę swojemu oficerowi prowadzącemu z CIA, wy­pełniona była białą substancją wyglądającą jak sól. Po analizie okazało się, że to atropina. Jest to pochodna belladonny używana w medycynie. Okuliści używają jej do rozszerzania źrenic, ale zażyta do wewnątrz w większej ilości jest truci­zną. Koncentracja tego specyfiku, jaką przygotowali Czesi nie mogła jednak zabić, natomiast stanowiła silny środek przeczyszczający i mogła spowodować, by ludzie źle się czuli.

Działania naszego podwójnego agenta osiągnęły po części swój cel. Rzuci­ły pewne światło na metody działania StB, ale teraz najwyraźniej trzeba było skończyć, żeby osiągnąć jeszcze jakąś dodatkową korzyść, więc przekazaliśmy prasie historię naszego agenta. Jak dowiedzieliśmy się później ze wspomnień Bittmana, przyczepienie czeskiemu wywiadowi etykietki truciciele" nadwerę­żyło prestiż całego reżimu. Jaroslav Nemec został odwołany do Pragi i prawdo­podobnie popsuło to jego karierę.

Kiedy pracowałem w Berlinie Zachodnim w latach 1954-1958, miałem okazję zaobserwować przykład działań, które zakwalifikowałem jako trzeci z kolei cel działań kontrwywiadowczych, a mianowicie obniżenie skuteczności oficera prowadzącego poprzez absorbowanie jego czasu i środków.

Napływ uciekinierów poprzez Berlin był podobny do tego, jaki obserwo­wałem w Camp Valka, tyle tylko, że było ich więcej. Podczas gdy w rejonie


33

Norymbergi można było porozmawiać z pięcioma lub sześcioma potencjalnymi kandydatami w ciągu tygodnia, w Berlinie, jeżeli poświęcało się na to czas, można było spotkać się z dziesięcioma dziennie i oczywiście mieliśmy taki sam procent wrogich agentów, co oznaczało, że potencjalnie jest ich znacznie więcej.

Oficjalne dane rządu Niemiec Zachodnich za lata 1951-1961 potwierdzają, że BfV, odpowiednik FBI, wiedziało o dwudziestu trzech tysiącach agentów sowieckich lub z krajów satelickich, którzy zostali wysłani lub przygotowywali się do wysłania do Republiki Federalnej w tym okresie. Oznaczało to, że śred­nio przechodziło ich sześciu dziennie.

Wielu z tych ludzi od razu ujawniało informację, że zostali zwerbowani jako agenci. Mogli to uczynić zupełnie bezpiecznie, ponieważ byli chronieni przez ustawę Republiki Federalnej o amnestii, która miała zachęcać do zeznań. Ustawa ta jednak mogła przynosić odwrotny skutek. Zgodnie z informacjami napływającymi do nas od uciekinierów ze wschodnioniemieckiego Minister­stwa Bezpieczeństwa Państwa (MfS), Niemcy Wschodni regularnie wysyłali na Zachód ludzi z rozkazem, aby się przyznali zakładając, że będziemy tak po­chłonięci ich przesłuchiwaniem, że nie starczy nam czasu i uwagi na wykrycie prawdziwie niebezpiecznych agentów.

Tacy agenci napływali do nas ze wszystkich stron. Berlin Wschodni, oprócz tego, że był kanałem, którym napływali polscy, czescy, węgierscy i wschodnio-niemieccy agenci, był siedzibą największej sowieckiej rezydentury na świecie mieszczącej się w Karlhorst. Nawet jeżeli byliśmy skłonni zapomnieć o tym przez chwilę, co jednak nie miało miejsca, ciągle nam o tym przypominano w raportach otrzymywanych od naszych francuskich, brytyjskich i niemieckich partnerów.

Jednym z polskich uciekinierów, który przedostał się na Zachód przez Ber­lin w początkach lat pięćdziesiątych był niejaki Gustaw Górecki. Oficerowie z bazy we Frankfurcie przesłuchiwali go. Spodobał się im i zwerbowali go do operacji przez granicę do Polski. Górecki stał się gwiazdą. Odbył kilka podró­ży do Polski i za każdym razem przywoził raporty z obserwacji, które zawsze były lepsze od raportów innych agentów. W odróżnieniu od zwykłych agentów przerzucanych przez granicę, Górecki przywoził też nazwiska i charakterystyki osób, które mogłyby zostać zwerbowane i z którymi rozmawiał w kraju. Miał wyjątkowe szczęście, unikał pułapek i kontroli granicznej. Wszyscy mieli o nim bardzo dobrą opinię.

Kiedy prowadziłem własne operacje przekraczania granicy z Norymbergi i Frankfurtu, często słyszałem jak koledzy rozmawiali o poczynaniach tego wzoru doskonałości. Ich opowieści z początku drażniły mnie, ponieważ moi agenci nie mieli aż takich sukcesów. Z czasem, kiedy nabrałem doświadczenia

34

w tego rodzaju operacjach, różnice między obrazami prezentowanymi oficerom prowadzącym przez Góreckiego stawały się coraz wyraźniej sze.

Zasugerowałem, że nadszedł czas, aby kontrwywiad zainteresował się ope­racjami Góreckiego. Jakaś osoba neutralna, na przykład ja, powinna z nim po­rozmawiać. Z wyjątkiem Willa Burke'a, koordynatora współpracy placówki we Frankfurcie z innymi placówkami na terenie Niemiec, który ze mną się zgadzał, przyjęto niechętnie. Ty masz swoje operacje, a my mamy swoje" - powiedzia­no mi. Nigdy do proponowanej rozmowy nie doszło.

Rok później, już na placówce w Berlinie, Jack Reiser przyniósł mi kartkę papieru. Tu jest lista obywateli polskich. Powinieneś na to spojrzeć" - powie­dział.

Listę taką otrzymywaliśmy regularnie od policji berlińskiej i obejmowa­ła codzienny wykaz obcokrajowców rejestrujących się w berlińskich hotelach i pensjonatach. Przeglądanie takich list należało do obowiązków kogoś innego, ale tym razem zgodziłem się to zrobić. Przebiegłem oczami kolumnę nazwisk i mój wzrok zatrzymał się na nazwisku Gustaw Górecki. W głowie zapaliło mi się czerwone światełko. Górecki nie miał powodu, by przyjeżdżać do Berlina. Placówka we Frankfurcie poinformowałaby nas, gdyby wykonywał misję na naszym terenie.

Jednym z obowiązków Reisera było prowadzenie kilku grup obserwacyj­nych. Zadzwoniłem do niego. Poobserwujcie tego faceta" - powiedziałem. Coś mi tu nie gra".

W ciągu dwudziestu czterech, a może czterdziestu ośmiu godzin grupa ob­serwacyjna dotarła za Góreckim na stację kolejki S-Bahn i zobaczyła, że wysia­da na stacji w Berlinie Wschodnim. Śledzili go aż do mementu spotkania, które najwyraźniej było uzgodnione w sposób tajny.

W tym momencie zawiadomiliśmy Frankfurt i przełożonych o sytuacji. Odpowiedziano nam, że Górecki ma w tej chwili przerwę", czyli nie został jeszcze wycofany z czynnych operacji, ale w tej chwili nie ma nic do robo­ty. Zgodzono się, że obecność Góreckiego w Berlinie jest co najmniej dziwna i możemy prowadzić dalej sprawę, jeżeli uznamy za stosowne.

Wykorzystując niektórych członków grupy obserwacyjnej, skierowaliśmy na Góreckiego policję berlińską. Aresztowano go. Przewieźliśmy go do bez­piecznej kryjówki i tam zaczęliśmy go przesłuchiwać. Z początku wszystkie­mu zaprzeczał, ale kiedy zaczęliśmy dobierać się do szczegółów przyznał, że rzeczywiście spotkał się z kimś w Berlinie Wschodnim, ale źle to spotkanie interpretujemy. Ponieważ nie był w stanie uzasadnić tej historii, odwołał się do swojego drugiego usprawiedliwienia. Przyznał, że w czasie ostatniej misji do Polski miał pewne problemy" i żeby się wyswobodzić musiał się zgodzić na współpracę, natomiast wszystko co było przedtem, jest w porządku.

35

W tym momencie stało się dla mnie jasne, że proces przesłuchania musi być znacznie dłuższy. Przewieźliśmy go więc do ośrodka w Niemczech Zachodnich gdzie cała prawda została w końcu ujawniona. Naprawdę był uciekinierem kie­dy po raz pierwszy pojawił się w Berlinie. Mówił prawdę, kiedy został zwerbo­wany, szkolony i wysłany na pierwszą misję. Został jednak schwytany i od tej chwili wszystko robił na polecenie drugiej strony.

Kiedy zakończono przesłuchania Góreckiego, dokonaliśmy oceny strat w zakresie personelu, lokali i innych aspektów, które zostały skompromitowane, a dla nauki na przyszłość przestudiowaliśmy sposoby, jakimi wprowadzał nas w błąd. Jego technika polegała na tym, że zwykłe raporty z obserwacji, które przygotowywał, ozdabiał informacjami rzekomo uzyskanymi od osób spotka­nych w barach z zamiarem, by skłonić prowadzących go Amerykanów do wy­słania go z misją zwerbowania owych obiecujących kontaktów", ustanowie­nia z nimi kanałów łączności i stworzenia wokół nich organizacji. Może miały miejsce pojedyncze werbunki, ale ogólnie biorąc, sprawy nie zaszły daleko.

Po zakończeniu przesłuchań Górecki został przekazany Niemcom, ale oni nie byli zainteresowani jego osądzeniem. Skierowali go po prostu do jednego z obozów uchodźców, a on wkrótce zniknął. Kilka lat później dowiedziałem się, że funkcjonariusz CIA odwiedzający nadmorskie miasto Sopot w Polsce odkrył, że Górecki jest dyrektorem luksusowego hotelu. Najwyraźniej to stanowisko było nagrodą za jego działalność szpiegowską. Później Górecki złożył podanie o pracę w Ambasadzie Amerykańskiej w Warszawie. Czy był to wygłup? Czy może polski wywiad sprawdzał pamięć Waszyngtonu? W każdym razie koor­dynacja pomiędzy CIA a ambasadą była na tyle sprawna, że Górecki pracy nie otrzymał.

Sprawę Goleniewskiego pamiętam jako dobry przykład działań kontrwy-wiadowczych, w których różne komórki CIA odgrywały kolejno swoją rolę. Mój skromny wkład w sprawę zwerbowania tego polskiego agenta rozpoczął się w Berlinie pod koniec lat pięćdziesiątych, kiedy nasz program przechwyty-wania poczty doprowadził do znalezienia listu napisanego przez kogoś, kto pod­pisywał się Heckenschuss. List był pełen dwuznaczności. Kilku z nas próbowa­ło go zrozumieć, ale nic z tego nie wychodziło. Samo nazwisko Heckenschuss wyglądało, jakby przekazywało coś ogromnie ważnego. Dosłowne tłumaczenie jako strzał pożegnalny" wydawało się sugerować, że autor listu działał albo jak straż tylna albo starał się osłonić i zabezpieczyć siebie. W nadziei, że któregoś dnia znowu usłyszymy coś od pana Heckenschussa, odłożyłem list do akt.

Kilka tygodni później złożył nam wizytę Howard Roman, dawny agent OSS, mówiący świetnie po niemiecku, i czujny zorientowany na ludzi oficer operacyjny. Wcześniej był szefem sekcji polskiej, a obecnie działał w naszej kwaterze głównej jako starszy oficer specjalizujący się w prowadzeniu szcze­gólnie wartościowych agentów.

36

Howard powiedział, że jest na tropie czegoś, co zdaniem wszystkich jest prowokacją, ale wygląda, jakby ktoś chciał wykorzystać pocztę i ogłoszenia prasowe jako kanał przekazywania informacji wywiadowczych otwartym tek­stem. Czy przypadkiem nie natknęliśmy się na jakieś dziwne teksty w czasie operacji weryfikacji poczty? - dopytywał się.

Rzeczywiście - przyznałem - ostatnio znaleźliśmy jeden dziwaczny list podpisany Heckenschuss. Howard wyraźnie był zelektryzowany tą wiadomo­ścią i jego radość, kiedy mu ten list przekazałem świadczyła wyraźnie, że włśnie tego poszukiwał. Jednak ponieważ był zawodowcem, nie wtajemniczył mnie w znaczenie tego listu.

Kilka lat później Howard przyznał, że list od Heckenschussa był posunięciem otwierającym skomplikowaną grę, która doprowadziła w 1960 roku do uciecz­ki Michała Goleniewskiego, polskiego oficera wywiadu, który został zwerbo­wany przez KGB dla obserwacji działań jego organizacji. Po ucieczce okazał się jednak trudnym dzieckiem CIA, ponieważ zaczął uważać się za ostatniego z linii Romanowów. Jednakże informacje, które nam przekazał, doprowadziły z czasem do ujawnienia długoletnich agentów KGB, w tym sierżanta Roberta Lee Johnsona, Heinza Flefe'a, Gordona Lonsdale'a i George'a Blake'a.

Jeszcze dziś zgrzytam zębami, kiedy myślę o George'u Blake'u. Jak obec­nie wiadomo, był jednym z najskuteczniejszych agentów KGB w wywiadzie brytyjskim MI-6. Ujawniono go, aresztowano i osadzono w więzieniu, ale udało mu się uciec i obecnie rezyduje w Moskwie. Chociaż jego czteroletni pobyt w Berlinie pokrywał się mniej więcej z moim, nie pamiętam czy kiedykolwiek się z nim spotkałem, chociaż moi koledzy, którzy również służyli w Berlinie w tym czasie twierdzą, że nasze ścieżki musiały się skrzyżować na jakimś przy­jęciu czy przy innej okazji.

Jako szef wydziału placówki berlińskiej do spraw operacji w krajach sate­lickich przez większość mojego pobytu byłem głęboko zaangażowany w dzia­łania przeciwko Polskiej Misji Wojskowej. Była to dziwna pozostałość z cza­sów II wojny światowej, kiedy to Polska była naszym sojusznikiem w walce z Niemcami i w związku z tym mogła uczestniczyć w Alianckich Władzach Kontrolnych. Zawsze było dla nas oczywiste, że penetracja Polskiej Misji Woj­skowej byłaby skomplikowana, ponieważ mieściła się w brytyjskim sektorze Berlina. Brytyjczycy z pewnością zastanawiali się nad tym, albo może nawet już coś robili przeciwko tej placówce położonej tak kusząco blisko. Gdybyśmy więc zaczęli wtrącać się na własną rękę, ryzykowalibyśmy, że popełniamy błąd i zdekonspirujemy całą operację.

Okazja do koordynacji działań pojawiła się pod koniec lat pięćdziesiątych, kiedy Polacy mianowali Władysława Tykocińskiego, doświadczonego dyplo­matę, szefem Misji. Tykociński mówił biegle po niemiecku i był specjalistą od spraw niemieckich. Było oczywiste, że jego kwalifikacje są zbyt wysokie dla

37

tej jak dotąd nieważnej placówki, działającej gdzieś na marginesie. Logicznym wnioskiem było, że Polska Misja Wojskowa zyskała na znaczeniu i otrzymała nowe zadania. Jeżeli stała się ważniejsza dla Polski, była również ważniejsza dla nas.

Nasze źródła doniosły wkrótce, że personel Misji pilnie poszukuje mieszka­nia dla nowego ministra. Najwyraźniej żaden z już posiadanych lokali nie był dość prestiżowy. Skłoniło to nas do zastanowienia się nad możliwością założe­nia podsłuchu.

Technika podsłuchu z końca lat pięćdziesiątych, chociaż może wydawać się prymitywna w porównaniu z dniem dzisiejszym, była jednak dość zaawanso­wana w zestawieniu z dniami, kiedy jedyne co można było zrobić to umieścić mikrofon pod stołem, przeciągnąć kabel wzdłuż nogi stołu i pod dywanem do punktu nasłuchowego położonego nie dalej niż w piwnicy. Żeby w pełni skorzy­stać z bardziej skomplikowanego sprzętu, którym dysponowaliśmy, konieczna była pełna kontrola otaczającego rejonu, a to sugerowało, że mieszkanie mi­nistra powinno znajdować się w sektorze amerykańskim. Naszym pierwszym zadaniem było zatem wykorzystać wszelkie wpływy, jakie mieliśmy wśród ber­lińskich agentów nieruchomości i pośredników, by zapewnić, że jedyne repre­zentacyjne lokale, jakie zostaną pokazane Polakom, a które będą natychmiast dostępne i niczym nie obciążone, będą willami w dzielnicach Wilmersdorf i Charlottenburg.

Nasze wysiłki zostały ukoronowane sukcesem i zajęliśmy się zakładaniem podsłuchów w wybranym lokalu od strychu do piwnic. Niektóre z naszych mi­niaturowych mikrofonów były połączone kablami pod fundamentami piwnicy prowadzonymi w rurach na drugą stronę ulicy do lokali, gdzie czekała bateria magnetofonów. Inne mikrofony były połączone z równie małymi nadajnikami zasilanymi z baterii. Nadajniki mogły być włączane i wyłączane drogą radiową.

Kiedy Tykociński wprowadził się, zaczęliśmy otrzymywać produkt, który przekroczył nasze najśmielsze oczekiwania. Zaczęliśmy odbierać rozmowy polityków zachodnioniemieckich i zachodnioberlińskich, którzy chcieli prze­dyskutować długoterminowe rozwiązania problemów interesujących Polskę i Niemcy, w tym problem granicy na Odrze i Nysie. Polacy, którzy przyjeżdżali do Berlina Wschodniego załatwiać sprawy w polskiej ambasadzie, odwiedzali część zachodnią na wieczorne przyjęcia w rezydencji ministra. Wszyscy dużo mówili, a najwięcej mówił Tykociński przekazując swemu personelowi infor­macje na temat wydarzeń w kraju i treści depesz nadchodzących z Warszawy. Była to kopalnia złota.

Następnie nasze mikrofony odebrały rozmowę, której raczej wolelibyśmy nie usłyszeć. Były to głosy techników poszukujących ukrytych mikrofonów. Z początku mieliśmy nadzieję, że jest to kontrola rutynowa i myśleliśmy, że na­sze instalacje pozostaną niezauważone, chyba że technicy prowadzący poszuki-

38

wania będą szczególnie zdeterminowani. Żeby się zabezpieczyć, wyłączyliśmy mikrofony transmitujące drogą radiową i korzystaliśmy tylko z mikrofonów kablowych, żeby zorientować się, gdzie prowadzone są poszukiwania i jakie metody są stosowane.

Technicy spierali się między sobą. Niektórzy narzekali, że nic nie mogą znaleźć i można się spakować i wracać do domu. Niestety głos, który rozpozna­łem jako należący do szefa ekipy, powtarzał: To trudna robota, ale wiemy, że one tu są".

W końcu spokojne i powolne poszukiwania opłaciły się i nasza operacja była skończona. To już było niedobrze. Gorsze jednak było to, że zespół techni­ków pojawił się w odpowiedzi na godny zaufania raport, iż rezydencja ministra jest podsłuchiwana. Gdzieś po naszej stronie był przeciek i przeprowadziliśmy szczegółowe dochodzenie kontrwywiadowcze, zaczynając od głównych agen­tów, którzy prowadzili rozmowy z agencjami nieruchomości, a kończąc na ca­łym amerykańskim i brytyjskim personelu, który w jakimkolwiek stopniu był zaangażowany w operację. Nigdzie nie znaleźliśmy dowodu na niedyskrecję i w końcu musieliśmy uznać tę porażkę za jedno z tych niewyjaśnionych wyda­rzeń, które maj ą miejsce od czasu do czasu w pracy wywiadu.

Taka sytuacja trwała do 1961 roku do aresztowania George'a Blake'a, który wyznał, że to on zniszczył naszą kopalnię złota. Podsłuchał rozmowę dwóch członków personelu MI-6 w berlińskiej kwaterze i dowiedział się dość, by przekazać sowieckiemu oficerowi prowadzącemu, że prowadzona jest opera­cja przeciwko niezidentyfikowanej placówce polskiej w Berlinie Zachodnim. Sowieci przekazali wiadomość Polakom, a Polacy skoncentrowali uwagę na nowej rezydencji i tak to się skończyło.

Intensywność i wytrwałość zademonstrowane przez Polaków przy poszu­kiwaniu podsłuchów w Berlinie są przykładem skutecznej operacji kontrwy-wiadowczej. Doświadczenie pokazuje, że kiedy pojawia się znaczący wątek kontrwywiadowczy, trzeba iść za nim z wyobraźnią, energią i wytrwałością. Wszystko to jednak musi odbywać się w otoczce zdrowego rozsądku. Jeżeli tak nie będzie, może być źle. Jest to szczególnie prawdziwe kiedy wywiad staje wobec możliwości zdrady jednego z członków swego personelu, który dopuścił do penetracji przez obcą służbę. Niestety żaden z zachodnich wywiadów nie był wolny od wrogiej penetracji po 1945 roku. Na przykład, wywiad zachodnionie-miecki (BND) miał przyznać w 1961 roku, że jeden z jego wyższych oficerów, Heinz Felfe, był agentem sowieckim. CIA też ucierpiała przez renegatów, ta­kich jak Philip Agee, Edward L. Howard, William Kampiles, Lany Wu-tai Chin i Aldrich H. Ames. Brytyjskie MI-6 miało też licznych zdrajców, chociaż naj­gorszym był agent KGB Harold Kim" Philby.

Prawdziwy przemysł chałupniczy rozwinął się w świecie literatury na te­maty wywiadowcze wokół postaci Philby'ego. Nie chcę wywołać sporu na ten

39

temat. Powiem tylko, że Bili Harvey stwierdził kilkakrotnie w mojej obecności, że zidentyfikował Philby'ego jako możliwego agenta KGB w łonie MI-6 już w 1951 roku. Brytyjczycy oczywiście wzięli amerykańskie zarzuty pod uwagę, przeprowadzili własne dochodzenie i oczyścili go w 1955 roku.

Jednym z obrońców Philby'ego w tym okresie był Nicholas Elliott, oficer MI-6, który w czasie swej długiej działalności poznał wiele znaczących osób w Afryce. Po moim przejściu na emeryturę, nasz wspólny przyjaciel przedstawił mi Elliota w Londynie. Później uczestniczyliśmy w konferencjach na tematy polityki międzynarodowej w Londynie, w Waszyngtonie i w Wiedniu i znaj­dowaliśmy czas na spokojną rozmowę. Przy jednej takiej okazji, kiedy Elliott zaprosił mnie do White's Club w Londynie, rozmowa zboczyła przypadkowo na temat Philby'ego. Nastrój rozmowy uległ subtelnej zmianie. W ciągu kilku minut jowialny Elliott stał się zamyślony i wygłosił kilka fascynujących re­welacji takich, które się wysłuchuje i które się pamięta, ale nie ma się ochoty poszukiwać ich potwierdzenia.

Elliott przyznał, że został oszukany przez Philby'ego i wierzył w jego nie­winność aż do końca 1962 roku. W tym roku Dick White, szef MI-6, pokazał Elliotowi raport, zawierający niezaprzeczalne dowody przeciwko Philby'emu. Zagniewany faktem, że został wystrychnięty na dudka, Elliott przekonał Whi­te^, by pozwolił mu pojechać do Bejrutu, gdzie Philby wówczas działał jako dziennikarz, spotkać się z nim i spróbować uzyskać jego zeznania.

Zgodnie z opowieścią Elliota, w Bejrucie odbyło się dramatyczne spotkanie z Philbym w styczniu 1963 roku i w końcu Philby przyznał, że jest agentem KGB. Tu Elliott na chwilę przerwał swoją opowieść i dodał: Ted, twój dawny szef, Bili Harvey, miał rację podejrzewając go. Philby był zdrajcą".

Odzyskując spokój Elliott zajął się szczegółami dalszego postępowania z rewelacjami Philby'ego. Przyznał, że uzyskał zeznanie na piśmie podpisane przez Philby'ego w zamian za gwarancję uniknięcia postępowania karnego. Na­stępnym krokiem było uzgodnienie z Philbym planu kolejnych spotkań, który pozwalał Philby'emu pozostać w Bejrucie, a Elliott poleciał do Londynu, żeby złożyć raport o sytuacji i uzgodnić z Dickiem Whitem plan uzyskania pełnych zeznań od Philby'ego. Kiedy to się działo, zapomniano najwyraźniej o wytrwa­łości. Z powodów, których Elliott nie wyjaśnił, złożył raport White'owi, a po­tem udał się w podróż do Afryki w roli kontrolera MI-6 do spraw afrykańskich. Londyn ze swej strony działał powoli przy zastąpieniu Elliota w sprawie Phil-by'ego, podczas gdy ten skorzystał z okazji, uciekł z Libanu i znalazł schronie­nie w Moskwie.

Kiedy delikatnie zacząłem się dopytywać o powody, dla których MI-6 nie działało bardziej agresywnie, albo aresztując Philby'ego przy zastosowaniu od­powiedniej procedury prawnej, albo utrzymując z nim nieprzerwany kontakt, Elliott odpowiedział lakonicznie: „Źle go zrozumieliśmy". Wyczułem, że nie

40

pierwszy raz zadano Elliotowi to pytanie. Z późniejszych uwag wywniosko­wałem, że jego odczucia w sprawie Philby'ego były mieszane. Odczuwał dużą satysfakcję w związku z uzyskaniem zeznania Philby'ego, a równocześnie wiedział, że obciążano go za stworzenie Philby'emu możliwości ucieczki. Ta wiedza musiała być dla niego wielkim ciężarem, ale Elliott dźwigał go z god­nością.

Brak ciągłości w dochodzeniu kontrwywiadowczym był jednym z czynni­ków, które spowodowały, że CIA też miała swoją cierniową koronę w związku ze sprawą Aldricha Amesa. Ten zdrajca spowodował więcej szkód dla amery­kańskich tajnych operacji wywiadowczych na całym świecie niż jakikolwiek inny zdrajca od czasu uchwalenia ustawy o bezpieczeństwie narodowym (Na­tional Security Act) w 1947 roku. Kiedy jednak nawiązał kontakt z KGB w 1985 roku i amerykańscy agenci w Rosji zaczęli znikać jeden po drugim, akcja wy­jaśniająca była prowadzona bez wigoru. Ostatecznie, kiedy podejrzenia zaczęły skupiać się na Amesie, nie poddano go intensywnemu dochodzeniu, co nastą­piło dopiero na krótko przed jego aresztowaniem 21 lutego 1994 roku. Wręcz przeciwnie. Historia krążąca wśród emerytów CIA w 1994 roku głosiła, że na pewnym etapie dochodzenia Waszyngton zwrócił się do personelu CIA w Bo-gocie w Kolumbii, żeby sprawdzili żonę Amesa, ponieważ Ames, próbując wy­jaśnić swoją wyjątkowo dobrą sytuację ekonomiczną, którą zawdzięczał KGB, dał do zrozumienia, że jego małżonka, urodzona w Kolumbii, odziedziczyła znaczny majątek po śmierci ojca. Zgodnie z tą historią, Bogota odpowiedziała, że nie ma czasu na takie głupstwa i Waszyngton potulnie dał się spławić. Mogę jedynie powiedzieć, że jeśli ta historia jest chociaż w części prawdziwa, głowy powinny się potoczyć, ale do dzisiaj tak się nie stało.

Nie można mówić o działalności kontrwywiadu w okresie, którym się tu zajmuję, nie wspominając o sprawie Jamesa Jesusa Angletona, szefa personelu kontrwywiadowczego. Spotkałem go po raz pierwszy w połowie lat pięćdzie­siątych, kiedy wciąż był otoczony mgłą tajemnicy. Byłem młodym oficerem, który właśnie zakończył prace na swojej pierwszej placówce w Berlinie i przed nowym zadaniem zgłosiłem się do Angletona, żeby przekazać mu list od Billa Harvey'a. To, co miało być dziesięciominutową wizytą kurtuazyjną, przemieniło się w dwugodzinny monolog. Wyjaśnił mi cały światowy spisek komunistycz­ny wraz z całą sprawą Trustu i cały czas rysował coś w notatniku. Wyszedłem z tego spotkania starając się zrozumieć dlaczego ten facet poświęcił tyle czasu na rozmowę ze mną. Później zrozumiałem, że jeżeli nawiązało się z nim jakiś kontakt umysłowy, chciał poszerzyć wiedzę rozmówcy.

Poznałem go lepiej, kiedy byłem szefem sekcji czeskiej w dowództwie i prowadziliśmy pewne delikatne operacje, które wymagały jego koordynacji. Problem polegał na tym, że wszystkie działania musiały odbywać się w odpo­wiednim czasie. Nie mogłem zostawić żadnej wiadomości w jego biurze i cze-

41

kac aż się z nią zapozna. Musiałem spotykać się z nim osobiście. Czasami było to późne popołudnie, czasami wczesny wieczór zanim mogło dojść do spotka­nia. Zawsze jednak okazywał się pomocny i mogłem liczyć na jego wsparcie.

Z czasem zaczęło się tyle dziać w prowadzonych sprawach, że powiedzia­łem: Wydaje mi się, że to niedobrze, że muszę ciągle do ciebie przychodzić. Spowoduje to zaciekawienie, jakie to operacje koordynujemy. Czy ktoś inny z twojego personelu nie mógłby uczestniczyć w niektórych z tych spraw?". Zor­ganizował więc tak, że jego zastępca, Jim Hunt, włączył się w niektóre sprawy. To ogromnie ułatwiło mi życie, ponieważ Jim Hunt był bardzo przyzwoitym człowiekiem i bardzo punktualnym. Jeżeli powiedział Spotkamy się o dru­giej", miało się pewność, że będzie o drugiej, czego nie można było powiedzieć o Angletonie.

Kiedy byłem szefem placówki w Miami i jeździłem do Waszyngtonu na spotkania koordynacyjne, był jednym z ludzi, z którymi się spotykałem. Pamię­tam też, że kiedy przyjechałem na spotkanie koordynacyjne z Laosu, spotkałem się ze wszystkimi właściwymi osobami. Wtedy powiedział do mnie: Ted, nig­dy nie martwię się o kontrwywiad na placówkach, gdzie ty jesteś szefem".

W czasie jednej z moich regularnych wizyt w Waszyngtonie, kiedy przy­jechałem z Yientiane, podczas jednego z osławionych lunchów Angletona za­krapianych Martini, uraczyłem go kilkoma najnowszymi historyjkami na temat wojny kontrwywiadów. Pierwsza dotyczyła delegacji polskiej do Międzynaro­dowej Komisji Nadzoru i Kontroli. Stwierdziłem, że byłem zaskoczony łatwo­ścią, z jaką osoby posługujące się językiem polskim na placówce w Yientiane, w tym i ja, nawiązywały i utrzymywały kontakt z członkami delegacji polskiej. Obejmowało to również cotygodniowy mecz siatkówki rozgrywany w różnych miejscach, w tym i w mojej siedzibie, po którym można też było wypić po kieli­chu, a także stałe spotkania towarzyskie na lunchach i różnych przyjęciach. Taka sytuacja trwała około czternastu miesięcy, co pozwoliło nam wybrać dwóch Po­laków jako możliwych do zwerbowania.

Robiliśmy postępy w kierunku wykorzystania tych dwóch możliwości, kie­dy nagle z trzaskiem zapadła żelazna kurtyna. Polacy mieli grać w siatkówkę w mojej rezydencji, a potem byli zaproszeni na lunch i piwo z lodu. Oczekiwa­liśmy też swobodnej konwersacji. Wszyscy Amerykanie, pracownicy agencji USAID, ambasady i CIA, którzy mieli grać, pojawili się punktualnie. Polacy nie przyjechali. Co więcej, nie było żadnej wiadomości telefonicznej ani notatki z przeprosinami.

Analizując ten incydent wstecz, zauważyliśmy związek między nadejściem z Warszawy przez Bangkok poczty dyplomatycznej dla delegacji polskiej do MKNiK i jej nagłym zerwaniem stosunków towarzyskich z ambasadą amery­kańską. Doszliśmy do wniosku, że delegacja polska zapytała Warszawę o infor­macje na temat trzech czy czterech Amerykanów mówiących po polsku, których

42

spotkano w Laosie i przesyłka dyplomatyczna zawierała odpowiedź identyfi­kującą jednego lub kilku z nas jako potwierdzonych oficerów wywiadu lub po­dejrzewanych o to i w związku z rym Polacy zdecydowali się ograniczyć swoje kontakty z siłami imperializmu".

W ciągu następnych tygodni jeden z amerykańskich attache wojskowych zapytał Polaka, z którym miał kontakt, dlaczego mecze siatkówki się skończyły. Mecze z Amerykanami - odpowiedział Polak - okazały się nie być tym, na co wyglądały. Lepiej więc było rozgrywać mecze na naszym terenie".

Polacy ograniczyli stosunki towarzyskie z Amerykanami mówiącymi po polsku do chłodnej wymiany ukłonów na przyjęciach dyplomatycznych i za­proszeń na obchody polskiego święta narodowego.

Wykorzystałem tę historię jako punkt wyjścia, by dobrodusznie wytknąć Angletonowi opóźnienie, z jakimi centrala odpowiadała na nasze pytania na temat Polaków, Czechów, Chińczyków i Rosjan. Angleton zwinnie uniknął tego przytyku stwierdzając, że nie zajmuje się takimi szczegółami. Jeżeli chodzi

0 Rosjan to pamiętam, że powiedziałem Angletonowi, że chociaż mieliśmy am­
basadę sowiecką na podsłuchu telefonicznym, pod obserwacją, a także mieli­
śmy informatorów na niskim szczeblu, wydaje się mało prawdopodobne, by
udało się dokonać jakiegoś poważniejszego werbunku któregokolwiek z Rosjan
w Yientiane, ponieważ ich grupa składała się z osób prymitywnych.

Żeby uzasadnić moją tezę, opowiedziałem Angletonowi o naszym spotka­niu z sowieckim attache wojskowym, podpułkownikiem Wasilijem A. Federo-wem. Na uroczystym balu sylwestrowym w Yientiane wydanym przez premiera Souvanna Phoumę zademonstrowano i uczono gości tradycyjnego laotańskiego tańca lamvong. W czasie tańca moja żona, Hazel, została rozdzielona ze swoim partnerem i znalazła się naprzeciw Federowa. Podpułkownik zawsze pił dużo

1 już miał problemy z koordynacją ruchów.

  1. Wiem kim jesteś - powiedział do Hazel scenicznym szeptem.

  2. A ja wiem, że jest pan rosyjskim attache wojskowym - odpowiedziała
    patrząc na jego galowy mundur.

  3. Nie - zaprzeczył Federow - to ja wiem kim ty i twój mąż naprawdę je­
    steście.

Wtedy tańczący ich rozdzielili i Hazel mogła zejść z parkietu w towarzy­stwie swego oryginalnego partnera, australijskiego attache wojskowego, pod­pułkownika Robina Hone'a.

Potem Hazel odciągnęła mnie na stronę i opowiedziała o swoim spotkaniu z Federowem. Nie widziałem żadnego pożytku z utrzymywania kontaktu z nim i poradziłem Hazel, żeby go zignorowała. Jeżeli jednak Federow upierałby się przy swoich gierkach miała mu powiedzieć, że my wiemy kim on naprawdę jest.

43

Oczywiście nieco później tego wieczora Hazel znowu natknęła się na par­kiecie na Federowa.

  1. Ja naprawdę wiem kim jesteś - powiedział znowu do niej.

  2. My też wiemy, kim pan naprawdę jest - odpowiedziała.

Kiedy dowiedziałem się o tym drugim spotkaniu, postanowiłem interwenio­wać. Załatwiono tak, by generał Oudone Sananikone i jeszcze jeden laotański oficer zajęli Federowa rozmową. Kiedy Laotańczycy z nim rozmawiali, pod­szedłem do nich i też zacząłem z nimi rozmawiać zupełnie ignorując Federo­wa. Po jakiejś minucie Oudone Sananikone zapytał mnie, czy znam Federowa. Odpowiedziałem, że formalnie nigdy się nie spotkaliśmy. Przedstawiono nas sobie -jego jako rosyjskiego attache wojskowego, a mnie jako pierwszego se­kretarza ambasady amerykańskiej. Patrząc wprost na Federowa powiedziałem, że bardzo się cieszę z tego spotkania, bo niedawno przeczytałem niezwykle interesujące dossier na jego temat i miałem nadzieję, że będziemy mogli kiedyś porozmawiać. Federow wyraźnie zbladł, był zakłopotany, szybko nas przeprosił i dołączył do rosyjskich kolegów.

Moi dwaj przyjaciele laotańscy, którzy wiedzieli, jaką rolę odgrywam w CIA, dopytywali się, o co właściwie chodzi. Powiedziałem im, że ambasador, William Sullivan, jest w dobrych stosunkach z ambasadorem sowieckim, Bo-rysem Kirnassowskim i nie widzę potrzeby na otwarcie nowego kanału z Fede-rowem. Jednakże ten ostami chciał mi dać do zrozumienia, że jest ważną osobą w ambasadzie sowieckiej. O ile mogłem się zorientować, interesował się głónie amerykańskimi lotniskami w północno-wschodniej Tajlandii i poziomem amerykańskiej pomocy dla laotańskich Królewskich Sił Zbrojnych. Były to te­maty, które lepiej pozostawić innym. Dałem więc Federowowi do zrozumienia, że moje zainteresowanie nim nie obejmuje rozmów na przypadkowe tematy. Moja wiadomość dla niego oznaczała, że interesowałem się nim jedynie jako szpiegiem, który mógłby pracować dla CIA. Zwrócił na to uwagę i oddalił się, a mnie dokładnie o to chodziło.

Angleton zgodził się ze mną, że Federow działał jak niecelna armata. Za­wsze był bardzo pomocny w moich działaniach kontrwywiadowczych wobec Czechów, Polaków, Węgrów, Wietnamczyków i Kubańczyków, ale na punkcie Rosjan miał swoje poglądy. Uważał, że nie można dobrze poprowadzić sprawy sowieckiej, ponieważ sprawy te nie są czyste. Nigdy się z nim pod tym wzglę­dem nie zgadzałem, co czasami doprowadzało do gorących, a czasem zajadłych sprzeczek. Nie muszę dodawać, że nigdy nie udało mi się wyjść z takiego star­cia z uczuciem, iż udało mi się chociaż trochę podważyć jego teorię na temat operacji sowieckich.

Patrząc wstecz dostrzegam, że Angleton wyraźnie mylił się w sprawie Golicyna. Anatolij Golicyn był oficerem KGB, który uciekł w 1961 roku. In­formacje, jakich udzielił, przekonały Angletona o penetracji CIA na wysokim

44

szczeblu. Wywołało to niszczące łowy wewnątrz CIA. Nie znaleziono żadnej penetracji, ale zrujnowano życie i kariery kilku oficerom.

Nie ma racjonalnego usprawiedliwienia dla Angletona, który pokazywał Golicynowi akta osobowe oficerów prowadzących CIA, żeby pomóc mu zi­dentyfikować wtyczkę. We wrześniu 1993 roku omawiałem tę sprawę z Rayem Rocca, długoletnim zastępcą Angletona. Rocca powiedział mi w czasie przy­padkowego spotkania, że pokazywanie akt osobowych Golicynowi nie było najwyższym osiągnięciem Angletona. Powiedział również, że przyjął na siebie część odpowiedzialności za naruszenie procedury.

Rozłam chińsko-sowiecki był kolejnym wydarzeniem, którego Angleton nie zrozumiał. Myślał, że jest to mistyfikacja. Rozwój wypadków udowodnił jednak, że rozłam między komunistycznymi gigantami był faktem.

Kiedy Colby powiedział Angletonowi, że powinien przejść na emeryturę, utworzono nowy zespół, aby unowocześnić personel kontrwywiadowczy i ujaw­niło się kilka obiecujących spraw w tej dziedzinie, które zaczęto prowadzić już wcześniej. Kiedy skupiono na tych sprawach taką uwagę, na jaką zasługiwały, osiągnięto znaczące korzyści dla bezpieczeństwa Zachodu. Jedną z takich spraw było zwerbowanie przez sowiecki wywiad wojskowy (GRU) generała brygady Jean-Louisa Jeanmaire, oficera szwajcarskiego sztabu generalnego i dowódcę szwajcarskiej obrony powietrznej. Kiedy Szwajcarzy poszli za naszą sugestią i rozpoznali sprawę Jeanmaire'a, generał został postawiony przed sądem i trafił do więzienia. Podobne przypadki miały miejsce w Indonezji i we Francji.

Nie chcę przez to powiedzieć, że wszystko co robił Angleton było złe. Uczy­nił też wiele dobrego. Nawiązał świetne kontakty, które przez lata przynosiły najwyższej klasy materiał wywiadowczy na temat Związku Sowieckiego przy niewielkich kosztach. Na przykład, uzyskał tekst przemówienia Chruszczowa na XX Zjeździe KPZS i pierwszy zadbał o to, by został odpowiednio docenio­ny i wykorzystany. Był zwolennikiem selektywnego podejścia do ujawniania treści przemówienia tak, aby wywarło maksymalny negatywny wpływ na ko­munistyczne partie na świecie. Doktor Ray Cline, wówczas zastępca dyrektora wywiadu, optował za jego opublikowaniem w całości, by ujawnić światu praw­dziwy zamęt panujący w łonie KPZS. Allen Dulles zaniósł przemówienie do Departamentu Stanu i wkrótce pełen tekst ukazał się w New York Timesie". Reszta to już historia.

Kiedy już wszystko powiedziano, można podsumować, że pozwolono An­gletonowi pozostawać zbyt długo w kontrwywiadzie. Ciężar błędów oceny wi­nien być podzielony między szereg dyrektorów w centrali zaczynając od Dul-lesa poprzez Johna McCone'a, Williama Raborna, Richarda Helmsa i Jamesa Schlesingera. Racjonalne wyjaśnienie, dlaczego ci ludzie, każdy na swój spo­sób, przyczynili się do powstania takiej sytuacji, nigdy się nie pojawiło w moich rozmowach z osobami, które mogły znać prawdę.

45

Łotrowskie sztuczki

Tajne operacje zawsze mnie fascynowały. Przypisywałem to faktowi, że zgodnie z historią opowiadaną przez moją babkę, jeden z moich przodków ze strony ojca po raz pierwszy prowadził je w służbie naszego kraju. Nazy­wał się Silas Deane. W 1776 roku Komitet Tajnej Korespondencji wysłał go do Francji, żeby pod przykrywką handlowca zorganizował tajne dostawy broni dla Armii Kontynentalnej.

Kiedy Deane opracowywał swoje plany, Brytyjczycy uczyli się śpiewać swój nowy hymn narodowy God Save the King. Jego druga zwrotka zwracała się do Boga: Przepędź [jego] wrogów, spowoduj ich upadek, pokrzyżuj ich politykę, udaremnij ich łotrowskie sztuczki".

Zwrot „łotrowskie sztuczki" bardo dobrze pasuje do tajnych operacji. Polity­ka może być pokrzyżowana najlepiej poprzez tajne działania, o czym świadczy fakt, że sekretarze stanu i ministrowie spraw zagranicznych unikają przedsta­wienia swoich intencji w sposób jasny. Wrogów można przepędzić też w sposób tajny. Chociaż to niełatwe, warto spróbować i wielu generałów tego próbowało. Można uniknąć poważnych strat, jeżeli tylko skłoni się przeciwnika, by rzucił broń i uciekł.

Nie ma nic nowego ani typowo amerykańskiego w tajnych operacjach. W krajach powstałych po rozpadzie Związku Sowieckiego i w byłych krajach satelickich takie działania nazywane są środkami aktywnymi. Wydaje się, że inne społeczeństwa wcale nie mają dla nich ukutego terminu może dlatego, że wywieranie wpływu na zachowanie przeciwnika i zachowania własnych pro­jektów i planów dla siebie są aspektami nierozerwalnie związanymi z kierowa­niem państwem i wojskiem.

Z tego powodu operacje tajne nie są bronią, którą wywiad może się dowolnie posługiwać. Szpiedzy mogą być wzywani, by pomagać królom i marszałkom, snując swoje intrygi. To jednak królowie i marszałkowie podejmują decyzje. Wniosek z tych rozważań jest taki, że żadna tajna operacja nie ma szansy powo­dzenia, jeżeli nie jest solidnie wspierana na najwyższym szczeblu rządowym i koordynowana z innymi środkami perswazji - dyplomatycznymi, wojskowymi i propagandowymi. Przykładem może tu być sprawa zatrutej solniczki, o której pisałem w Rozdziale 2. Wydaje się, że czeski wywiad potraktował ją bardziej jako psotę niż jako wsparcie polityki państwa, a kiedy się nie udała, wprawiła czeski rząd w zakłopotanie.

46

Wracając do bliższych nam przykładów, porównajmy dwie inwazje spon­sorowane przez CIA. Pierwsza miała miejsce w Gwatemali, a druga na Kubie w Zatoce Świń. W tym kontekście ważnymi sprawami, o których należy pa­miętać są: (1) Rząd Stanów Zjednoczonych zdecydowanie popierał operację w Gwatemali, podczas gdy operacja kubańska była niechętnie uznawana przez administrację, która ją odziedziczyła, (2) prasa amerykańska była nastawiona przyjaźnie wobec pierwszej operacji, a wrogo wobec drugiej i (3) pierwsza ope­racja była udana, a druga zakończyła się niepowodzeniem.

Operacje tajne mogą być myląco pokojowe, takie jak kampania pisania li­stów lub wyraźnie gwałtowne jak partyzantka. W każdym przypadku jednak rozpoczynający ją rząd musi podjąć choćby symboliczny wysiłek w celu ukry­cia swego uczestnictwa. Napływ listów potępiających bombę neutronową w czasie administracji Cartera, pozornie wysyłanych przez prostych miłujących pokój obywateli, byłby nieskuteczny gdyby te listy były podpisane przez szefa KGB Jurija W. Andropowa. Stąd wynikała konieczność skrytego działania so­wieckich sponsorów kampanii.

Dla uproszczenia klasyfikujemy taktykę tajnych operacji według kategorii jako wojna psychologiczna, akcja polityczna i akcja paramilitarna, ale ich za­stosowanie przysłania myśl strategiczną, ponieważ linie podziału między tymi kategoriami nie zawsze są jasno sprecyzowane. Na przykład, wpływanie na opinię publiczną wyraźnie należy do kategorii wojny psychologicznej, ale co z wywieraniem wpływu na rząd? Zmiana rządu poprzez wybory jest niezaprze­czalnie akcją polityczną, a jak zakwalifikować zmianę rządu w wyniku działań terrorystycznych? Jak wyraźnie zaznaczona jest granica pomiędzy terroryzmem a wojną partyzancką? Poniżej będę wielokrotnie korzystać z tych kategorii, ale powinienem ostrzec czytelnika, że nie wszystkie przykłady, które zacytuję, będą wyraźnie pasować do tej czy innej kategorii.

Sowieci byli uznanymi mistrzami w sztuce wywierania skrytego wpływu na opinię publiczną kraju docelowego. Chociaż i my odnosiliśmy zwycięstwa na tym teatrze wojny, nic, co uczyniliśmy, nie mogło się równać sowieckim korzyściom strategicznym osiąganym w wyniku operacji tajnych. Powody są oczywiste. Głównym powodem było to, że media opiniotwórcze i grupy na­cisku na zachodzie są otwarte i podatne na wpływy każdego, kto gotów jest poświęcić czas i pieniądze, podczas gdy w krajach totalitarnych takiej sytuacji zdecydowanie nie ma. W wyniku tego, na tym polu bitwy Stany Zjednoczone i ich sojusznicy byli i prawdopodobnie zawsze będą na stanowiskach obron­nych. Musimy zatem zdawać sobie w pełni sprawę, co zrobiono i co jeszcze może być zrobione w walce przeciwko nam.

KGB było sowiecką organizacją wykorzystującą zachodnie media. Zamiast podejmowania prób zwerbowania właścicieli, wydawców i redaktorów, czego można się było spodziewać, KGB stwierdziło, że łatwiej można się dostać na

47

łamy oddziałując bezpośrednio na reporterów. Wybierając i sprawdzając kandy­datów przyznawano pierwszeństwo autorom, którzy byli znanymi ekspertami od spraw politycznych, militarnych i gospodarczych.

Whittaker Chambers, były agent sowiecki, dobrze o tym wiedział. W 1952 roku napisał, że w Stanach Zjednoczonych nie było ważniejszego czasopisma lub dziennika, które do pewnego stopnia nie zostały spenetrowane przez ko­munistów1. A kiedy pomyślimy jak niewiele sowieckich ośrodków propagan­dowych zostało ujawnionych w ciągu czterdziestu lat, jakie upłynęły od tej pu­blikacji, możemy docenić jak bezpieczne było to zajęcie. Jeżeli wtyczka nie wychyla się, a jej oficer prowadzący nie popełnia błędów, może być praktycznie pewna, że dożyje starości w spokoju.

W Berlinie, kiedy zajmowałem się operacjami w krajach satelickich, ktoś z placówki przedstawił Jima Kelly'ego pewnemu niezależnemu dziennikarzo­wi z krajów trzeciego świata. Po kilku pierwszych spotkaniach zaczęliśmy za­stanawiać się z Kellym, jak powinniśmy postąpić. Dziennikarz ten miał swoją kolumnę w kilku publikacjach i wydawał się stanowić obiecującą perspektywę, gdyby udało się go zwerbować. A oto jak zabraliśmy się do tego.

Wkrótce stało się oczywiste, że sytuacja rozwija się w pożądanym kierunku. Dziennikarz okazał się być agresywnym człowiekiem z wyobraźnią. Skierowa­liśmy go więc w stronę urzędników z krajów satelickich. Wkrótce zaczął rela­cjonować nam rozmowy, które przeprowadzał z Polakami, Czechami i Węgrami i przynosił informacje wywiadowcze czasami tak zdumiewające, że dziwiliśmy się, dlaczego mu je przekazano.

Po pewnym czasie dziennikarz skontaktował się z Rosjanami i dotarł aż do Jewgienija Pietrowicza Pitowranowa, szefa KGB w Berlinie Wschodnim. Spra­wa, która rozpoczęła się od możliwości pozyskania agenta w ramach operacji tajnej, przerodziła się w zbieranie informacji wywiadowczych, a nawet zaczęła przybierać charakter operacji kontrwywiadowczej.

Zaczęliśmy dokonywać sprawdzenia, żeby upewnić się, czy nasz agent mówi nam prawdę. Z góry wiedzieliśmy, jaką drogą zamierza udać się z Berlina Zachodniego do Wschodniego. Był obserwowany. Kiedy stwierdził, że udaje się do ambasady sowieckiej, widzieliśmy jak tam wchodzi. W kilku przypad­kach mieliśmy potwierdzenia od ludzi z wewnątrz sowieckiej placówki, którzy widzieli, jak wprowadzano go z recepcji do prywatnego gabinetu. Wszystko, co można było zrobić w celu sprawdzenia dziennikarza, zostało dokonane.

Sprawa stała się strasznie skomplikowana. Wreszcie Kelly i ja zabraliśmy dziennikarza do Niemiec Zachodnich i spędziliśmy z nim cały tydzień w od­osobnieniu przesłuchując go. Doszliśmy do wniosku, że dziennikarz przekazy-

\

wał nam prawdziwe wiadomości. Kiedy wyjeżdżałem z Berlina, sprawa wciąż była aktualna.

Niewinny dziennikarz czy redaktor może być czasami oszukany i skłonio­ny do napisania sensacyjnego artykułu, jeżeli pokaże mu się odpowiednią do­kumentację. Taką dokumentację przygotowywała specjalna komórka w KGB (Sekcja A w Pierwszym Głównym Dyrektoriacie). Zacytuję tu jeden z przykła­dów jej pracy. W lutym 1968 roku dziennik Free Press Journal", ukazujący się w Bombaju, otrzymał sfałszowany list adresowany do wydawcy, a napisany rzekomo przez Gordona Goldsteina z Biura Badań Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. List zawierał zapewnienie, że Stany Zjednoczone nie miały żad­nych złych zamiarów tworząc składy broni biologicznej w Tajlandii i w Wiet­namie. List opublikowany przez Free Press Journal" i przedrukowany przez londyńskiego Timesa" wydawał się stanowić dowód, że Stany Zjednoczone przyznały się do czegoś, czego w rzeczywistości nie zrobiły. Mając taki dowód w garści, Radio Moskwa mogło nadawać dla Azji programy obwiniające Stany Zjednoczone o spowodowanie epidemii chorób zakaźnych w Wietnamie.

CIA oczywiście prowadziła własną wojnę psychologiczną. Jej najstarszymi i najlepiej znanymi elementami są Radio Wolna Europa i Radio Wolność, któ­re zaczęły nadawać wiadomości i audycje propagandowe dla Europy Wschod­niej odpowiednio w 1950 i 1951 roku. Ich nikła osłona prywatnego finanso­wania wkrótce się załamała, ale istniały nadal, bo były chętnie odbierane przez słuchaczy.

W Laosie mieliśmy radiostację Union od Lao Races (ULR), którą w lipcu 1964 roku uruchomił Vint Lawrence. Nadajnik miał moc 250 W i znajdował się w królewskiej stolicy Luang Prabang. W 1965 roku ULR otrzymało nadajnik l kW i zostało przeniesione do Long Tieng. Podczas mojej służby w Yientia-ne udało się nam podnieść moc nadajnika w Long Tieng do 5 kW. Pozwalało nam to nadawać program przez 8 godzin dziennie i 248 godzin w miesiącu. Z punktu widzenia językowego najlepszy odbiór uzyskiwaliśmy nadając przez 108 godzin w języku lao, 93 godziny w języku hmong i 47 godzin w języku lao tung. Stale dopasowywaliśmy tematykę programu radiowego, by zachęcić powiększające się grono słuchaczy. Z czasem dowiedzieliśmy się, że nasze najchętniej słuchane audycje dotyczyły króla, jako ojca narodu laotańskiego i jedności Laosu. Największą liczbę słuchaczy przyciągały wiadomości z Laosu i ze świata, porady lekarskie, wychowanie dzieci, muzyka i wiadomości o życiu w rejonach kraju zajętych przez Pathet Lao. Innym sposobem poszerzania grona słuchaczy było nakłanianie przywódców regionalnych, takich jak generał Vang Pao, by przekazywali do małych wsi radia tranzystorowe ustawione tylko na częstotliwość ULR.

Sprawdzanie reakcji słuchaczy obejmowało udział w loteriach i prośby o nadsyłanie pisemnych komentarzy na wskazany adres. Z zaskoczeniem

49

stwierdziliśmy, że do radia ULR napływało około tysiąca listów miesięcznie. Informacje od uciekinierów z rejonów zajętych przez Pathet Lao dowodziły, że ludzie żyjący na terenach pod kontrolą nieprzyjaciela też słuchali radia ULR w poszukiwaniu obiektywnych wiadomości i informacji. Schwytani żołnierze Pathet Lao twierdzili, że nie wolno im było słuchać ULR, ale słuchali kiedy tylko mogli, ponieważ programy ULR były po prostu lepsze niż to, co mogli usłyszeć w innych stacjach.

U szczytu rozwoju radio ULR zatrudniało dziewięćdziesięciu dziewięciu pracowników miejscowych i jednego oficera prowadzącego na pełen etat. Jego audycje podbudowywały morale w wojsku, wzmacniały pozycję Vang Pao jako znaczącej postaci politycznej i przyczyniały się do tworzenia się laotańskiego narodu.

Gazety były innym ulubionym medium CIA, podobnie jak i KGB. Na po­czątku próbowaliśmy iść na całość kupując całe gazety, finansując je, ale też stopniowo nauczyliśmy się, podobnie jak KGB, że skuteczniej jest nawiązywać indywidualne stosunki, żeby przekazać nasze informacje do druku za pośred­nictwem reporterów, komentatorów i redaktorów. Wyraźnym naruszeniem tej zasady było finansowanie przez nas chilijskiej gazety El Mercurio", ale naszym celem w tym przypadku było utrzymanie istnienia gazety jako symbolu oporu oraz jako środka, którym można było przemycać materiały przeciwko Allende.

Kiedy po raz pierwszy przybyłem do Berlina, placówka utrzymywała do­bre robocze stosunki z miejscową gazetą. Później, kiedy kierowałem Wydzia­łem Wschodnioazjatyckim, mieliśmy duży wybór gazet, z którymi można było współpracować, od najbardziej wziętych do najmniej znanych o niskim nakła­dzie i tygodników o niskim nakładzie w różnych stolicach. Nasz wybór zależał od tego, czy chcieliśmy, aby wiadomość dotarła do grona czytelników danej gazety, albo żeby miała szerszy zasięg. W tym ostatnim przypadku ważną spra­wą była wiarygodność danej gazety, ponieważ wykorzystywaliśmy później wy­cinki z tej gazety i rozsyłaliśmy je do innych gazet, które mogły zdecydować się przedrukować nasz artykuł, jeżeli znały jego źródło.

Jako dobre źródło, nasza placówka w Berlinie miała własny biuletyn infor­macyjny, który zawierał wiadomości, komentarze, dowcipy i rysunki i rozsyłała go do redakcji prasowych w krajach wolnego świata z wyjątkiem Stanów Zjed­noczonych. CIA utworzyła tę publikację jako mechanizm mający zwrócić uwa­gę świata na krzywdy i ludzkie tragedie wywołane budową muru berlińskiego, ale zanim wróciłem do Berlina na stanowisko kierownika placówki zaczęto też wykorzystywać biuletyn w celu poszerzenia poparcia dla interwencji Stanów Zjednoczonych w Wietnamie. Odbiorcy otrzymywali biuletyn bezpłatnie. Pro­szono ich jedynie o nadsyłanie wycinków, jeżeli zdecydują się coś z tego mate­riału wykorzystać. Wycinki te wysyłaliśmy do centrali, aby personel do spraw operacji tajnych mógł je rozesłać do innych publikatorów.

50

Żeby dotrzeć do czytelników książek, CIA inspirowała niektóre pozycje i zajmowała się dystrybucją innych. Kiedy w 1954 roku jeden z czołowych ko­munistów jugosłowiańskich, Milovan Dżilas, zerwał z partią, a potem napisał książkę, w której potępiał korupcję i przywileje, jakimi cieszyli się nowi władcy Jugosławii, CIA zadbała, aby ta książka zyskała jak najszerszy odbiór.

Sami też napisaliśmy kilka książek. Rosyjski agent, Oleg Pieńkowski, mó­wił dużo w czasie przesłuchań o niesprawiedliwościach systemu sowieckiego i o swoich marzeniach, aby Rosjanie mogli pewnego dnia cieszyć się taką wol­nością, jaką uznaje się za coś zwyczajnego na Zachodzie. CIA postarała się w związku z tym, by starannie dobrać i zredagować jego zeznania i wydała, książkę pod tytułem The Penkovsky Papers (Akta Pieńkowskiego).

W 1959 roku, kiedy przejąłem w centrali odpowiedzialność za sprawy czeskie, po raz pierwszy miałem okazję rozpocząć wojnę psychologiczną na większą skalę na własną rękę. Było dla mnie oczywiste, że ograniczenia nałżone przez reżim komunistyczny na intelektualistów w Czechosłowacji wywo­ływały ich niepokój i powodowały, że nastrój ten nasila się. Zastanawiałem się w związku z tym, czy jest jakiś punkt wspólny, wokół którego mogły się zjed­noczyć. Kiedy takiego nie znalazłem, zacząłem się zastanawiać, czy można coś takiego stworzyć.

Przykładem, jaki wybrałem, było czasopismo, które od kilku lat wydawała grupa z pewnego kraju wschodnioeuropejskiego jako wehikuł do operacji taj­nych. Z redakcji mieszczącej się na Zachodzie i pod sprawnym kierownictwem założyciela i redaktora naczelnego, publikowało krytykę literacką i komentarze polityczne adresowane do intelektualistów w kraju docelowym. Większość ma­teriałów była napisana przez ludzi mieszkających w tym kraju i podpisana za ich zgodą prawdziwym imieniem i nazwiskiem. To typowe - pomyślałem - że gotowi są podjąć ryzyko. W przypadku jakiejkolwiek konfrontacji z władzami byli najwyraźniej przygotowani, żeby potwierdzić, że napisali ten artykuł, ale nie mieli zamiaru publikować go w tym czasopiśmie. Ktoś musiał wywieźć za granicę ten tekst bez ich zgody. Był to dowód przekonania autorów artykułów, że literatura narodowa powinna rozkwitać i powinna być poznana na Zachodzie, jeżeli maj ą przetrwać jako naród.

Przedyskutowałem tę sprawę z Milanem Halla, Czechem z urodzenia, który był naszym oparciem w sprawach Czechosłowacji oraz jej historii i kultury. Milanowi pomysł się podobał. Już wcześniej myślał o tym, ale nie miał żadnego wsparcia. Wcześniejsi szefowie oddziału, jak powiedział, byli w większości sta­rymi wygami z OSS i chcieli się skoncentrować na zbieraniu informacji wywia­dowczych. Nie wykazywali większego zainteresowania tajnymi operacjami.

Uważałem, że nie ma powodu, dlaczego nie mielibyśmy się zająć obydwo­ma tematami. Przy odrobinie szczęścia nasze czasopismo przyciągnie dysyden-

51

w wyższego szczebla, ludzi, którzy z czasem mogą uznać, że mogą również rozmawiać na tematy interesujące wywiad.

Milan stwierdził, że ma dobre kontakty z czeskimi emigrantami i przypusz­cza, że znajdzie kogoś kto mógłby redagować i wydawać czasopismo. Spró­buj" - powiedziałem.

W zaskakująco krótkim czasie Milan przedstawił dwóch kandydatów. Jed­nym był czeski pisarz na uchodźstwie, a drugim młody Słowak mieszkający w Austrii, a obecnie przebywający w Stanach Zjednoczonych na studiach dok­toranckich. Zgodziłem się otworzyć dla nich biuro w Paryżu i pokryć koszty wydawania czasopisma.

To co wyprodukowali rozprowadzaliśmy na trzy sposoby. Po pierwsze, mie­liśmy listę czeskich intelektualistów, którzy już otrzymywali pocztę z zagranicy i których uważaliśmy za skłonnych do skorzystania z tego rodzaju wsparcia. Pismo wysyłaliśmy do nich bezpośrednio pocztą w nadziei, że niektóre egzem­plarze dotrą do adresatów. Ku naszemu zaskoczeniu, wiele docierało.

Po drugie, obserwowaliśmy czeskie delegacje odwiedzające ośrodki konfe­rencyjne, na przykład w Paryżu lub w Wiedniu i załatwialiśmy, żeby egzempla­rze czasopisma dostarczono im do pokojów hotelowych lub zostawialiśmy je w recepcji. Chociaż nie mogliśmy mieć pewności, że odbiorcy zabiorą ze sobą czasopismo do kraju, wydawało się możliwe, że chociaż niektórzy będą na tyle ciekawi, że przeczytająjeden lub dwa artykuły.

Po trzecie, rozdawaliśmy czasopismo obywatelom państw zachodnich uda­jącym się oficjalnie do Czechosłowacji, którzy byli gotowi zabrać jeden lub dwa egzemplarze w prezencie dla przyjaciół.

Wkrótce stało się oczywiste, że operacja przynosi pożądany efekt. Intelek­tualiści czescy korzystali z pomocy zaufanych przyjaciół, żeby szmuglowali ich artykuły do Paryża i czasopismo było w stanie rozgłosić fakt, że jego materiały pochodzą od autorów zza żelaznej kurtyny.

W połowie lat sześćdziesiątych czasopismo nawet otrzymywało i publiko­wało tajne i poufne dokumenty pochodzące z praskiej siedziby czechosłowac­kiej partii komunistycznej. To zaniepokoiło pierwszego sekretarza partii, Anto­nina Nowotnego, który polecił StB coś z tym zrobić. W sierpniu 1966 roku StB aresztowało pisarza Jana Benesa i reżysera Karela Zamecnika pod zarzutem pisania dla czasopisma. Na procesie Beneś został skazany na pięć lat więzienia, a Zamecnika uniewinniono. Sąd skazał również zaocznie wydawcę na czterna­ście lat więzienia.

Jak już wcześniej wspomniałem, istnieje taka szara strefa, w której nakłada­ją się wojna psychologiczna i akcja polityczna. Tajna operacja, która doprowa­dziła do czystek w Armii Czerwonej w 1937 roku jest tu klasycznym przykła­dem. Według jednej z wersji tej historii, dokumenty wydające się potwierdzać zdradziecki spisek przygotowywane przez marszałka Michaiła N. Tuchaczew-

52

skiego, wicekomisarza obrony i naczelnego dowódcę Armii Czerwonej, były sfałszowane przez niemiecki Sicherheitsdienst i zostały sprzedane berlińskiemu agentowi NKWD, organizacji, którą później przekształcono w KGB. Agent ten przesłał je następnie jako oryginalne do Moskwy. Jeżeli ta wersja jest praw­dziwa, operacja ta ma cechy wojny psychologicznej i akcji politycznej, której celami były morale Armii Czerwonej i skład sowieckiego rządu. Dziwne, że w pewnym stopniu przypominała również operację paramilitarną, jeżeli weźmie­my pod uwagę straty, jakie spowodowała w przywództwie Armii Czerwonej - trzech z pięciu marszałków, czternastu z szesnastu dowódców armii, sześć­dziesięciu z sześćdziesięciu siedmiu dowódców korpusów i stu trzydziestu sze­ściu ze stu dziewięćdziesięciu dziewięciu dowódców dywizji.

Inna wersja tej historii utrzymuje natomiast, że obciążające dokumenty zostały sfałszowane przez NKWD i przekazane podwójnemu agentowi, któ­ry podrzucił je antykomunistycznej grupie uchodźców rosyjskich w Paryżu. Podwójny agent przekazał je do Sicherheitsdienst, które z kolei podrzuciło je prezydentowi Czechosłowacji Eduardowi Beneszowi. Benesz, który właśnie podpisał traktat o wzajemnej pomocy ze Związkiem Sowieckim, przekazał je Stalinowi. Ten ostatni miał wiele powodów, by pozbyć się Tuchaczewskiego i odpowiednio zaczął działać. Istnieje zasada stwierdzająca, że należy prefe­rować najprostsze rozwiązanie. Nie dotyczy to jednak operacji tajnych, gdzie komplikacje są istotne, jeżeli trzeba zacierać ślady. Jeżeli miałbym wybierać między tymi dwiema wersjami fałszerstwa wymierzonego przeciwko Tucha-czewskiemu, wybrałbym drugą po części dlatego, że jest tak skomplikowana, a także dlatego, że fałszerstwo było standardową taktyką sowiecką od pierw­szych dni rewolucji bolszewickiej i Sowieci byli w tym bardzo dobrzy. W każ­dym razie i Hitler, i Stalin mieli powody, żeby pozbyć się Tuchaczewskiego i że i niemieckie, i sowieckie tajne służby w ten czy inny sposób maczały w tym palce. Był to klasyczny przykład fałszerstwa w trakcie operacji tajnej.

Sam próbowałem tej techniki, kiedy byłem szefem sekcji czeskiej. Po do­kładnym przyjrzeniu się przywództwu czeskiego rządu i partii wybraliśmy z Warrenem Frankem wyższego urzędnika komunistycznego jako swój cel. Zwrócił naszą uwagę z dwóch powodów. Po pierwsze, był twardogłowy i z naszego punktu widzenia łatwo go było poświęcić. Po drugie, w jego prze­szłości były pewne niejasności. Był aresztowany i więziony przez gestapo w 1941 roku.

Warren w związku z tym sfabrykował dwa dokumenty. Jednym była kopia listu od szefa gestapo w Brnie do Reichssicherhauptamt w Berlinie informują­cego, że nasz człowiek zgodził się działać w charakterze informatora gestapo na temat słowackiego podziemia i zalecającego, żeby został zwolniony z więzie­nia. Drugim dokumentem była odpowiedź Reichssicherhauptamt, że nie zgłasza zastrzeżeń. Ostateczną formę nadała tym listom nasza sekcja usług technicz-

53

nych wykorzystując papier i atrament z odpowiedniego okresu, przystawiając pieczątki, nadając pismom właściwy kształt i stosując biurokratyczne sformułwania, które wszyscy znaliśmy z długotrwałych badań w Berlińskim Centrum Dokumentacyjnym.

Te sfałszowane dokumenty zostały załączone do listu zaadresowanego do redakcji wiedeńskiego dziennika Wochenpresse", że zostały przeszmuglowane z Czechosłowacji przez osobę podróżującą legalnie. Autor pisma przewodniego przedstawiał się jako słowacki patriota, który znalazł te akta, kiedy wszedł do Brna razem z Armią Czerwoną podczas II wojny światowej. Pisał, że jest to dla niego pierwsza okazja, żeby zdemaskować kanalię i skwapliwie z niej korzysta.

Wydawca schwytał przynętę i opublikował oba nasze dzieła w wydaniu z dnia 5 maja 1962 roku. Nie jestem przekonany, czy ta operacja była jedyną przyczyną wypadnięcia naszego celu z łask, ale myślę, że stała się kolejną kro­plą smaru, która ułatwiła jego wyślizganie.

Czesi tymczasem pilnie umieszczali agentów w zachodnioniemieckiej struk­turze politycznej. Czeski uciekinier, Ladislav Bittman, powiedział, że wszystkie niemieckie partie polityczne są spenetrowane na poziomie federalnym i na po­ziomie landów i nie widzę powodów, żeby mu nie wierzyć. Agenci ci zbierali głównie informacje poufne, ale w niektórych przypadkach byli wykorzystywani do wywierania bezpośredniego osobistego wpływu na twórców polityki.

Specjaliści od tego typu działania nazywali się agentami wpływowymi. Chociaż wiadomo było, że KGB i służby krajów satelickich zatrudniały takich agentów, ujawniono tylko nieliczne potwierdzone przypadki. Jeżeli, jak się wy­daje, agenci wpływowi prowadzili bezpieczniejsze życie niż propagandziści, głównym tego powodem mogło być, że rzadko zostawiali za sobą ślad na pi­śmie. Słowo szepnięte do ucha właściwej osoby lub czasami nie więcej niż ski­nienie głową, mrugnięcie lub wzruszenie ramionami mogły wystarczyć, żeby wykonać zadanie.

Żeby dotrzeć do szerszego grona odbiorców niż agenci wpływowi, istniały organizacje masowe. Jednym z typów takich organizacji, z którymi lubiliśmy pracować, był ruch studencki. Studenci mogą być energiczni i hałaśliwi. Ce­chy te mogą okazać się przydatne przy bardziej gwałtownych formach tajnych informacji. Jako rzecznik młodej generacji mogą często przyciągnąć większą uwagę mediów niż na to zasługują. KGB wiedziało o tym od dłuższego czasu.

To jak KGB i służby krajów satelickich manipulowały studentami w na­szym kraju może być zilustrowane na przykładzie organizacji Students for De-mocratic Society (SDS). Była to organizacja lewicowa od samego powstania w 1962 roku, ale prawdopodobnie nie była jeszcze kontrolowana przez So­wietów. Zaczęła jednak dryfować w tym kierunku w 1965 roku i usunęła ze swego statutu klauzulę uniemożliwiającą uczestnictwo członkom partii komu­nistycznej. Partia ta wkrótce zaczęła wysyłać swych młodych bojowników do

54

organizacji2. Następny krok został podjęty w 1969 roku, kiedy bardziej skłon­ni do gwałtownych czynów członkowie SDS utworzyli organizację partyzantki miejskiej nazywanej Weathermen, a później Weather Underground. W ramach tych przygotowań kubańskie i północnowietnamskie odpowiedniki KGB rekru­towały amerykańskich studentów w ramach Brygady Yenceremos rzekomo do pomocy przy zbiorach trzciny, a w rzeczywistości na szkolenie w technikach partyzanckich.

Sowieci napisali książkę o ruchach studenckich w 1946 roku, kiedy powo­łali Międzynarodowy Związek Studentów. Działając z centrali w Pradze, MZS natychmiast zabrał się do infiltrowania i kontrolowania organizacji studenckich w innych krajach. CIA reagowała powoli na to zagrożenie. Czekała do lat pięć­dziesiątych, zanim zaoferowała wsparcie finansowe amerykańskiemu odpo­wiednikowi MZS, antykomunistycznemu National Student Association (NSA) oraz jej międzynarodowej organizacji International Student Conference. Cho­ciaż ta reakcja była spóźniona, subwencja w wysokości około 200 000 dolarów rocznie skutecznie zablokowała penetrację MZS do organizacji studenckich wolnego świata.

Ta tajna operacja zaczęła wygasać w lutym 1967 roku, kiedy czasopismo Ramparts" opublikowało serię trzech artykułów ujawniających powiązania między CIA i NSA. Gdyby stało się to kilka lat wcześniej, skutki mogły nie być tak poważne. Obraz Agencji został jednak zbrukany przez masową propagandę, która rozpętała się zaraz po nieudanym lądowaniu w Zatoce Świń, co spowodo­wało, iż społeczeństwo było gotowe uwierzyć, że CIA wykorzystywała NSA, żeby infiltrować studencki ruch przeciwników wojny w Wietnamie.

Awantura zrobiła się tak wielka, że CIA wydała wewnętrzne polecenie za­braniające werbowania studentów jakiejkolwiek narodowości w jakimkolwiek celu. Absurd ten doprowadził do logicznych konsekwencji, kiedy to centrala nakazała zwolnienie efektywnego agenta, który nie pomyślawszy zapisał się na kurs wieczorowy.

Zanim to nastąpiło przeżyłem własne doświadczenie z organizacją studenc­ką. Była to grupa działaczy i przeciwników reżimu Castro. Działali w Miami kiedy ja byłem tam szefem placówki. Robili dla nas dobrą robotę, kiedy pre­zentowali swoje poglądy na temat Kuby na międzynarodowych konferencjach studenckich. Jednakże, będąc zmienni, jak to bywa ze studentami, byli również trudni do kontrolowania. Wreszcie z własnej inicjatywy i nie informując nas o swoich planach wpłynęli małą łodzią do portu w Hawanie i ostrzelali z kara­binu maszynowego kiedyś elegancki bulwar nadmorski Malecón. Tego już było za wiele i rozstaliśmy się.

Zmiana reżimu

C

IA już wcześniej obalała zagraniczne reżimy. Tak było w Iranie w 1953 i w Gwatemali w 1954 roku. Kolejna próba na Kubie w 1961 roku zakoń­czyła się kompletną katastrofą. Teraz, w 1962 roku, Bili Harvey powiedział mi, że Agencja otrzymała rozkaz spróbować jeszcze raz. Była jednak pewna różni­ca. O ile w trzech poprzednich przypadkach nasze interwencje były motywowa­ne korzyściami, jakie można było osiągnąć na froncie zimnej wojny, teraz siłą napędową była osobista zemsta. Prezydent Kennedy i jego brat Robert wciąż cierpieli z powodu upokorzenia, jakie przyniosło niepowodzenie inwazji w Za­toce Świń i teraz chcieli usunąć Fidela Castro nieważne czy w drodze rewolucji pałacowej, wojskowego zamachu stanu, powstania ludowego czy zabójstwa.

Grupa składająca się z przedstawicieli kilku departamentów, w której uczest­niczyli Ed Landsdale

1, Richard Helms, Robert Kennedy i kilka innych osób miała nadzorować to zadanie, które powierzono nowemu zastępcy dyrektora planowania CIA. Helms, nowy zastępca dyrektora planowania przekazał spra­wę Grupie W Harvey'a, zaś większość roboty miała wykonać placówka w Mia­mi nazywana JMWAYE. Dopiero po latach dowiedziałem się, że nazwa Grupa W została wymyślona przez Harvey'a. Litera W pochodziła od nazwiska Wil-liama Walkera, amerykańskiego poszukiwacza przygód, który został rozstrze­lany w Hondurasie w 1860 roku po próbie podboju Ameryki Środkowej. Wciąż zastanawiam się, czy wybór tej złowróżbnej litery przez Harvey'a nie został podyktowany przeczuciem.

Harvey chciał, żebym pojechał do Miami jako szef operacyjny JMWAYE z jasną perspektywą zostania szefem całej placówki, która wkrótce miała stać się największą placówką CIA. Chwytaj tę szansę" - powiedział.

Oczywiście chciałem mieć szansę. Harvey popychał mnie w kierunku coraz wyższych stanowisk od 1954 roku, kiedy to zacząłem współpracować z nim w Berlinie jako młodszy oficer prowadzący. Uchylałem się od tego, ponieważ prawdziwie lubiłem ciepło bezpośrednich stosunków międzyludzkich związa­nych z kontaktami z agentami w terenie, a coraz bardziej odpowiedzialne za-


dania nadzorcze, które zaczął mi powierzać, kosztowały mnie kilka cenionych przyjaźni.

Jednakże troską Harvey'a nie była tylko moja kariera zawodowa. Uważał także, że ma zobowiązania wobec Agencji. Ted - powiedział do mnie otwarcie w Berlinie - na tym etapie rozwoju Agencji, jeżeli ktoś jest oficerem prowadzą­cym i daje sobie radę, wykorzystuje się go do maksimum jego umiejętności". To w dalszym ciągu obowiązywało wiosną 1962 roku. Jeżeli miałem jakiekolwiek zastrzeżenia (a było ich niewiele), przemilczałem je i zgodziłem się pojechać do Miami.

Moje powitanie na placówce w Miami było poprawne, ale chłodne. Szef placówki, Al Cox, był na urlopie zgodnie z tym, co przekazała mi sekretar­ka. Uzgodniono zatem, że jego zastępca, Bob Moore, będzie zajmować się co­dzienną pracą stacji, podczas gdy j a, jako szef operacyjny, będę przygotowywać i organizować przyszłe zadania. Potem nastąpiły ponad cztery dni śniadań, obia­dów i kolacji oraz pospiesznych rozmów przy cafe cubano z agentami kontak­towymi i osobistościami kubańskimi. Były również narady z oficerami placóki, głównie z Davem Moralesem i Tonym Sforzą, którzy mówili płynnie po hiszpańsku i wcześniej służyli w Hawanie. Morales, który był szefem operacji paramilitarnych, często przychodził ze swoim asystentem, Tomem Clinesem. Z przyjemnością oczekiwałem spotkań z tymi agentami terenowymi.

O ile wiem, w 1962 roku nikt na placówkach terenowych nie prowadził nawet obronnych działań wobec przemytu narkotyków. Sprawy tej nie poru­szano na odprawach, w których uczestniczyłem w centrali. Nie dowiedziałem się też niczego podczas naszych kontaktów z FBI, Strażą Przybrzeżną, Stra­żą Graniczną, że te organizacje niepokoją się wzrostem przemytu narkotyków z Karaibów i Meksyku do Stanów Zjednoczonych, dopóki nie podjąłem nowych obowiązków.

Tony Sforzą i Dave Morales zwrócili moją uwagę na zagrożenie, jakie sta­nowiły mafie przepędzone z Kuby i teraz poszukiwały nowej bazy skąd prowa­dzić mogły swoje narkotykowe interesy. Powiedziano mi, że szczególnie niepo­kojąca jest możliwość, iż powszechnie znany Santos Trafficante może osiedlić się w Miami.

Nigdy nie spotkałem się z Trafficante, ani się w żaden sposób z nim nie kontaktowałem i o ile wiem nie robił tego także nikt z placówki. Musiałem tę sytuację utrzymać. Gdyby się okazało, że musieliśmy się podzielić południowo--wschodnim wybrzeżem Florydy z Trafficante, byłem przygotowany wydać surowe rozkazy zabraniające jakichkolwiek kontaktów bezpośrednich lub po­średnich. Jak się okazało, nie musiałem tego robić. Społeczność uchodźców ku­bańskich odbierała sygnały, że Trafficante wybrał okolice Tampy, a w tej części Florydy pokazywaliśmy się rzadko, jeżeli musieliśmy przybić tam statkiem. Po pewnym czasie urzędnicy zajmujący się ochroną prawa potwierdzili tę dobrą wiadomość o przeniesieniu się Trafficante do Tampy.

57

Te same źródła potwierdziły też jednak, że szefowie grup przestępczych uczynili Miami miastem otwartym. To terytorium nie należało do żadnego z nich i mogli swobodnie korzystać z rozrywek i plaży nie obawiając się, że zo­staną zaatakowani przez przeciwników zainteresowanych terenem, wpływami czy zemstą.

Chociaż CIA nie była jeszcze gotowa, żeby uczestniczyć w rozwiązywaniu tego problemu, chciałem się przynajmniej upewnić, że placówka w Miami nie będzie stanowić problemu. Nasze grupy paramilitarne i operatorzy łodzi cały czas kursowali po wodach kubańskich i spotykali się z kubańskimi trawlerami rybackimi przy wyspie Cay Sal i nie chciałem, żeby te grupy lub właściciele łodzi przywozili nielegalnie narkotyki z Kuby.

Żeby się przed tym bronić, ustanowiliśmy wyszukany system kontroli bez­pieczeństwa. Zwracaliśmy głównie uwagę na przeszukiwanie sprzętu i kontroli osobistej ekip wracających z Kuby. Z każdą grupą spotykał się po powrocie oficer prowadzący i w większości przypadków także oficer bezpieczeństwa. Wszyscy członkowie ekipy pozostawali cały czas pod naszą kontrolą. Po do­konaniu inwentaryzacji otrzymywali swoje cywilne ubrania, które pozostawały u nas podczas misji.

Prowadziliśmy również wyrywkowe kontrole obozów treningowych, bez­piecznych kwater i łodzi, żeby upewnić się, że nie jest prowadzona żadna dzia­łalność kryminalna. Ponadto prowadziliśmy rutynowe przesłuchania na wykry­waczu kłamstw całego personelu i zawsze zadawano pytania w sprawie narko­tyków.

Wiedzieliśmy o nocnych lokalach w Miami w dzielnicy Little Havana, gdzie często przebywali nasi ludzie. Przekazywaliśmy im specjalnie spreparowane in­formacje. Mogliśmy w ten sposób nabrać pewności, że nasz system działa, po­nieważ od czasu do czasu uzyskiwaliśmy informacje, że nasi ludzie nie zawsze potrafią trzymać język za zębami. Tym bardziej brak jakichkolwiek informacji na temat handlu narkotykami był powodem do zadowolenia.

Kiedy zmądrzałem w wyniku zebranych doświadczeń, zrozumiałem, że było wiele sposobów, na które doświadczony przemytnik mógł ominąć nasz system obronny, ale przynajmniej wywieraliśmy na naszych ludzi nacisk, żeby pozosta­li czyści. Jest to może dowód jakości naszego personelu, a także skuteczności naszego systemu zabezpieczeń, że w okresie, kiedy pełniłem służbę w Miami w latach 1962-1965, ani jeden członek naszych grup nie został wykryty przez nas, ani przez inne służby ochrony prawa, że bierze udział w handlu narkotykami.

Dave Morales był pierwszą osobą, która wprowadziła mnie w kubańskie użycie pseudonimów wojennych", według których bojownicy ruchu oporu lepiej byli znani niż według nazwisk rodowych. Wcześniej w Hawanie agen­ci kubańscy nazywali go El Gordo, czyli Grubas. Teraz w połowie 1962 roku powiedział mi, że Kubańczycy współpracujący z placówką w Miami nazywają

58

mnie Teąuila. Wyjaśnił, że wynika to z tego, że jestem blondynem, że zacho­wuję się jak gentleman, ale w robocie jestem konkretny, a to wszystko, to cechy charakterystyczne teąuili -jest jasna, gładko się pije, ale nie można z nią żarto­wać, bo daje kopa.

Z informacji wywiadowczych, które zbieraliśmy od naszych agentów na Kubie i od uciekinierów przesłuchiwanych w Opa Locka wkrótce wywniosko­wałem, że rozpatrywane sposoby zmiany reżimu nie mają przyszłości. Trady-cjonalistyczna Komunistyczna Partia Kuby pod kontrolą sowiecką nie zrobi nic, żeby usunąć Fidela. W wojsku były elementy niezadowolone, ale nie tak dużo, żeby doprowadzić do zamachu stanu. Perspektywa powstania ludowego też nie wyglądała lepiej, ale w strategicznym rozumowaniu Roberta Kennedy'ego było światełko przewodnie. Według niego kluczem był tu sabotaż gospodar­czy. Chciał głośnych operacji paramilitarnych, organizowanych przez placówkę w Miami przeciwko ważnym celom przemysłowym, na przykład kopalni mie­dzi Matahambre. Dla nas w Miami brzmiało to tak, jakby Robert chciał po­traktować operacje sabotażowe jak bombardowania strategiczne wymierzone w nieprzyjacielską bazę przemysłową. Niestety myślenie Roberta oparte było na doświadczeniach z II wojny światowej, podczas gdy walka z Kubą musiała opierać się na niekonwencjonalnych technikach wojennych. Skąd Robert wpadł na taki pomysł i jak przekuł go w strategię, nikt nie potrafił mi wyjaśnić, w każ­dym razie to podejście było niewłaściwe.

Było oczywistym faktem, że zniszczenie Matahambre, Casildy i podobnych zakładów nie rzuci gospodarki kubańskiej na kolana. Nasze operacje paramili­tarne powinny mieć zatem cechy walki partyzanckiej, która miała być prowa­dzona z rządem centralnym na terenie całego kraju, co zmusiłoby siły rządowe do rozproszenia się w odpowiedzi na liczne incydenty. Odnosząc serię drobnych sukcesów stworzylibyśmy wśród kubańskich polityków wrażenie, że opór jest powszechny i obejmuje całą wyspę i skłonilibyśmy mieszkańców do bardziej powszechnego uczestnictwa w ruchu oporu. Podpalenia upraw trzciny cukrowej mogły się nasilić. Wtedy świat doszedłby do wniosku, że opór na Kubie to coś więcej niż garstka gusanos (robaków, co było ulubionym epitetem Castro pod adresem przeciwników rewolucji). Czy ograniczyłoby to tempo, w jakim Castro konsolidował władzę? Kto wie? W każdym razie poszlibyśmy za przykładem Castro, który wykazał, że stworzenie iluzji siły w początkach wojny partyzanc­kiej jest tak samo ważne jak posiadanie rzeczywistej siły zbrojnej do walki z rządem centralnym.

Ponieważ Robert Kennedy i Grupa W nie potrafili grać na tę samą nutę w temacie dywersji, ze strony Roberta nieustannie wznawiano naciski, żeby robić więcej. Te żądania zmusiły nas do zaangażowania wszystkich środków, żeby je zaspokoić. Proszono nas również o przedstawianie tylu szczegółów na temat każdej operacji sabotażowej, że coś tak prostego jak wysadzenie w po-

59

wietrze transformatora lub cieku odwadniającego pod drogą wymagało planu operacyjnego na 40-50 stron. Plan miał być przeanalizowany przez mędrców z Grupy Specjalnej (powiększonej).

Żeby ograniczyć do minimum otępiający proces analizowania, Jack Corris, szef wsparcia i Rudy Enders, morski oficer prowadzący i absolwent Kings Point Merchant Marinę Academy, ustalili procedurę mającą na celu przegląd każdej operacji sabotażowej przynajmniej na dwadzieścia jeden dni przed terminem jej rozpoczęcia. Nazwali tę procedurę komisją mordującą". To sformułowanie było używane przez biurokrację waszyngtońską w czasie nieformalnych przy­gotowań do trudnych przesłuchań przed komisją Kongresu lub inną grupą do­chodzeniową. Podobała mi się ta nazwa. Tak więc pod koniec stycznia lub na początku lutego 1962 roku zorganizowaliśmy naszą pierwszą komisję mordu­jącą", która miała przeanalizować nasz program operacyjny na marzec.

To ćwiczenie było czymś, co moim zdaniem Harvey powinien obserwować i w czym powinien uczestniczyć. Przekonano go, żeby przyjechał do Miami na jeden dzień i uczestniczył w wydarzeniu.

W ustalonym terminie odebrałem Harvey'a z lotniska w Miami. Widząc, że jestem jedyną osobą, która go wita, mruknął: A gdzie jest Cox?". Zasko­czony nieco tym pytaniem powiedziałem Billowi, że Cox jest prawdopodobnie w domu, ponieważ nie było go w biurze przez ostatnie dwa dni.

  1. Co się dzieje z tym facetem? - zapytał Bili

  2. Może ma jakieś problemy zdrowotne - powiedziałem. Jego sekretarka
    - dodałem - jest mu bardzo oddana i spędza wiele czasu opiekując się nim
    w domu.

  3. Jedźmy do niego od razu i wyjaśnijmy to.

Sprzeciwiłem się, bo komisja mordująca" miała rozpocząć posiedzenie za niecałą godzinę i koniecznie muszę tam być. Po zastanowieniu Harvey przyznał mi rację.

Harvey rozstał się ze mną, kiedy przyjechaliśmy do placówki. Poszedł do biura zabezpieczenia i przepadł. Kontynuowałem przygotowania do posiedze­nia komisji mordującej", która okazała się wielkim sukcesem jako technika analizy operacyjnej.

Jakieś trzy godziny później Harvey wrócił do biura. Powiedział, że zastał Coxa w domu w łóżku i natychmiast zwolnił go ze stanowiska szefa placówki. Dodał, że wysłał już depeszę do Helmsa opisującą to wydarzenie. Poinformo­wał go również, że tymczasowo powierzył mi pełnienie obowiązków szefa pla­cówki. To pełnienie obowiązków trwało do maja 1962 roku, kiedy to zostałem oficjalnie zatwierdzony na stanowisku szefa JMWAYE.

Kiedy już ustanowiono procedurę komisji mordującej" zdecydowano, że będzie analizować operacje sabotażowe przewidziane do przeprowadzenia. Okazało się, że zespół składający się z Ripa Robertsona, Graystona Lyncha

60

i Mickey'a Kappesa od miesięcy planował operację przeciwko kopalni miedzi Matahambre w prowincji Pinar del Rio. Było to ważne przedsiębiorstwo eks­portujące, a zatem wartościowe dla Castro.

Rip miał dobry zespół Kubańczyków przygotowany do przeprowadzenia tej operacji. Dwaj przywódcy zespołu byli weteranami lądowania w Zatoce Świń w zeszłym roku. Udało im się uratować. Plan operacji był ambitny, ale ponie­waż był to cel o dużym znaczeniu, zdecydowaliśmy się j ą przeprowadzić.

Zakończyliśmy planowanie operacji, uzyskaliśmy akceptację Grupy Spe­cjalnej (rozszerzonej) i rozpoczęliśmy działania. Grupa przeniknęła do kom­pleksu Matahambre zgodnie z planem, umieściła ładunki wybuchowe pod prze­nośnik taśmowy urobku i z powodzeniem wycofała się z Kuby. Niestety wybuch nie nastąpił w przewidzianym momencie. Co się stało? Któż mógł wiedzieć?

Później dowiedzieliśmy się, że władze kubańskie znalazły ładunki wybu­chowe, rozbroiły je i cieszyły się, że operacja się nie udała.

Podczas naszego własnego podsumowania doszliśmy do wniosku, że ope­racja nie udała się na skutek błędu człowieka. Jeden z naszych kubańskich in-filtratorów najprawdopodobniej niewłaściwie ustawił zapalnik czasowy, mimo wcześniejszych wielogodzinnych szkoleń w zakresie tego stosunkowo prostego zadania.

Nie trzeba dodawać, że niepowodzenie misji Matahambre zostało źle przy­jęte przez Roberta Kennedy'ego. Jego jadowity język nie próżnował, żeby prze­kazać wszystkim, że jesteśmy następnymi gliniarzami z Keystone.

20 października grupa wróciła do Matahambre. Tym razem została wykryta przez kubańskie siły bezpieczeństwa. Nastąpiła krótka wymiana ognia. Spośród ośmiu członków grupy, sześciu zostało schwytanych. Castro ogłosił swój triumf w hawańskim radio. Oczywiście w Waszyngtonie odczuwano zgagę i wyrazy niezadowolenia zostały przekazane do Miami wraz ze złośliwymi i niepochleb­nymi uwagami.

Tymczasem, jak się później dowiedziałem, nasza komórka nadrzędna, czy­li Grupa W, zastanawiała się nad opcją zabójstwa. W sierpniu 1975 roku se­nacki komitet do spraw badania rządowych operacji w zakresie działalności wywiadowczej zapytał mnie czy wiedziałem, że Harvey spotykał się w Miami z członkiem mafii Johnem Rosellim. Odpowiedziałem, że wiedziałem, iż Harvey, od czasu do czasu z kimś się spotykał w Miami, ponieważ sam jeździł na lunche i kolacje w czasie wizyt inspekcyjnych, ale nigdy mi nie powiedział z kim się spotyka. To było jego normalne postępowanie. W Berlinie dopiero po dwóch latach dowiedziałem się o tunelu, który saperzy pod kierunkiem Harvey'a wy­drążyli do sowieckiego sektora. Jeżeli nie musiałem o czymś wiedzieć, nie mó­wiono mi o tym.

Z konieczności Harvey musiał nieco się odsłonić w kwietniu 1962 roku, kie­dy poprosił mnie o przekazanie sprzętu o wartości 5000 dolarów, w tym broni,

61

z zasobów JAMWAYE dla Grupy W, załadowanie wszystkiego na ciężarówkę i pozostawienie na parkingu. Zadający mi pytania członkowie komitetu stwier­dzili, iż słyszeli, że sprzęt ten był przeznaczony dla przywódcy uchodźców ku­bańskich, Tony'ego Yarony. Myślę teraz, iż jest całkiem prawdopodobne, że ten epizod był związany z operacją opisaną przez Helmsa, ale nie pamiętam, czy powiedziano mi o tym wówczas, czy nie. Operacja ta rozpoczęła się w 1960 roku i polegała na nawiązaniu kontaktów z mafią przez Biuro Bezpieczeństwa CIA, a miała na celu usunięcie Castro2. Helms pisał również, że kiedy dowiedział się

0 tej operacji, polecił Harvey'owi przerwać ją. Niezależnie od tego jak rzeczy­
wiście było, nigdy nic podobnego mnie nie spotkało od wiosny 1962 roku.

Czy słowa usunięcie Castro" miały oznaczać jego zabójstwo? Prawdopo­dobnie tak, ponieważ przepytujący mnie stwierdzili, że dowody wskazuj ą na to, iż CIA rozmawiała z mafią od października 1960 roku na temat trucizn w pi­gułkach, eksplodujących muszli, które Castro mógł zebrać podczas nurkowania lub dostarczenia kombinezonu do nurkowania skażonego groźnymi bakteriami. W dokumentach placówki nie znalazłem nic, co by wskazywało, że takie spra­wy były kierowane do JMWAYE przed objęciem przeze mnie obowiązków

1 mogę potwierdzić, że nic takiego mnie też nie proponowano.

Pamiętam jednakże, że w jednym przypadku polecono placówce w Miami przepytanie naszych agentów, jakie mieliby sugestie. Propozycji było mnóstwo. W tym czasie nie można było odwiedzić żadnej kawiarni w dzielnicy Miami Little Havana, żeby nie usłyszeć jakiejś propozycji pozbycia się najwyższego przywódcy". Wszystkie były nierealistyczne. Kubańczycy nie są samobójcami. Kochają życie, kobiety, jedzenie i alkohol. W związku z tym, jeżeli mieliby przeprowadzić operację zabójstwa, ich podstawowym celem byłoby jakoś ją przeżyć, żeby zostać później bohaterem narodowym. A zatem, chociaż odważni i oddani sprawie pokonania Castro, nie są gotowi zapłacić najwyższej ceny, ceny życia, za zabicie Castro. Ich plany dotyczące zabójstwa zawsze zakładały zrobienie tego z dużej odległości, co oczywiście zmniejszało perspektywę suk­cesu.

Opracowaliśmy swego rodzaju proforma zestaw propozycji, ale nigdy nie miałem okazji przedyskutować ich z moimi przełożonymi - ani z dyrektorem wywiadu McConem, ani z wicedyrektorem do spraw planowania Helmsem, ani tez z szefem Grupy W Harvey'em.


Kryzys kubański

W

raz z napływem dodatkowych pracowników w 1962 roku, działalność wywiadowcza prowadzona przez JMWAYE stawała się coraz aktywniej­sza. Poszukiwaliśmy nowych agentów wśród osób podróżujących oficjalnie - biznesmenów, techników, kurierów dyplomatycznych, dyplomatów, którzy w każdym tygodniu przybywali do Miami, by skorzystać z regularnych połączeń lotniczych z Hawaną i mieli też tamtędy wracać. Rozglądaliśmy się również wśród uchodźców poszukując ludzi, którzy nie spalili całkowicie za sobą mo­stów i którzy mogli ewentualnie wrócić do domów. Tacy ludzie, którzy chcieli z nami współpracować, a w tych przepełnionych optymizmem i burzliwych cza­sach było takich wielu, byli szkoleni w zakresie informacji, która nas intereso­wała i w niewidocznym piśmie i wysyłaliśmy ich do Hawany.

Technika niewidocznego pisma posunęła się już znacznie dalej od czasów, kiedy jedynymi dostępnymi atramentami do sekretnego pisania były sok cytry­nowy, mleko i mocz. Takie pismo można było łatwo odczytać przez podgrze­wanie. Zrezygnowaliśmy nawet z bardziej skomplikowanych atramentów che­micznych, ponieważ sama czynność rozprowadzania płynu po papierze ostrym piórem powoduje naruszenie porządku włókien papieru. Pozostawia to ślady, które mogą być wykryte w świetle ultrafioletowym. Zazwyczaj używaliśmy ar­kusza papieru nasyconego chemikaliami, który podkładano pod list, na którym agent miał napisać tajny meldunek. W ten sposób chemikalia przenikały do ar­kusza, który zawierał tajny meldunek i na którym miał napisać list oficjalny. Byliśmy raczej pewni, że ten system umknie uwadze cenzora pod warunkiem, że nic na kopercie lub w liście oficjalnym nie wzbudzi podejrzeń.

Jeden z naszych nowych oficerów prowadzących, człowiek, którego będę nazywać Juan, odnosił niezwykłe sukcesy w werbowaniu ludzi, którzy zmienili front. Przyjaźniliśmy się już od lat pięćdziesiątych, kiedy obydwaj służyliśmy w Berlinie i wiedziałem, że jest człowiekiem pełnym wyobraźni, agresywnym i mówi po hiszpańsku. Jak miałem odkryć później, miał również inne talenty, które ujawniły się, kiedy sekretne wiadomości od jego nowych agentów zaczęły docierać do JMWAYE. Każdy list nie zawierał informacji wywiadowczych, ale wyznania miłosne.

Dopiero kiedy Juan zaczął wykorzystywać swoje talenty wobec naszego personelu, musiałem interweniować i to tylko dlatego, że otrzymałem oficjalną skargę od matki jednej z naszych młodych koleżanek. Juan po męsku przy-

63

znał się do swoich wybryków i obiecał poprawę. Nasze stosunki uległy jednak zmianie i po kilku latach Juan stał się przyczyną pewnych moich osobistych kłopotów.

Werbując nowych agentów, staraliśmy się udoskonalać bieżące operacje. Jedna z takich operacji rozpoczęła się w 1961 roku, kiedy trzech młodych Ku-bańczyków dotarło do Miami z nadziej ą wstąpienia do jakiejś organizacji dzia­łającej przeciwko Castro. CIA odnalazła ich, przeszkoliła w zakresie pisania sekretnych listów i odesłała do Hawany. W wyniku represji, które nastąpiły po lądowaniu w Zatoce Świń, jeden z nich został rozstrzelany na dziedzińcu wię­zienia La Cabana, a drugi otrzymał azyl polityczny w ambasadzie Wenezueli.

Trzeci, który używał pseudonimu Julio, zachował zimną krew i utrzymał swoje normalne kontakty towarzyskie i handlowe. Wśród tych ostatnich byli jego dawni znajomi, którzy dostosowali się do wymogów rewolucji i chcieli przekonać Julia, żeby postąpił tak samo. W strumieniu sekretnej korespondencji płynącej między Hawaną a Miami przekazaliśmy do Julia zalecenie, żeby kon­tynuował te kontakty.

Jednym z regularnych kontaktów Julia był jego były kolega, który awanso­wał na wysoką pozy ej ę w biurokracji i uczestniczył w okresowych spotkaniach z przedstawicielami rządu. Pewnego dnia pod koniec lata 1962 roku kolega po­wiedział do Julia: NATO jest pasem okalającym Związek Sowiecki, a Kuba jest klamrą, która ten pas rozepnie".

Następnie we wrześniu 1962 roku pewien pilot cywilny opowiedział Ju-liowi, że kiedyś spotkał się na popijawie z osobistym pilotem Fidela Castro, a ten powiedział mu coś takiego: Kuba już nie musi się bać Stanów Zjednoczo­nych i ich rakiet dalekiego zasięgu. Będziemy walczyć do ostatniego człowieka i może nawet zwyciężymy, bo mamy wszystko co nam potrzeba, nawet głowice nuklearne".

W tej grze o Kubę pojawił się z dnia na dzień nowy gracz - Związek So­wiecki, który zaczął gromadzić tam ludzi i sprzęt. Odkryliśmy to za pośrednic­twem naszych informatorów na wyspie już w lipcu 1962 roku, kiedy Sowieci zaczęli instalować na Kubie sprzęt, który okazał się pociskami sterowanymi obrony wybrzeża i rakietami Frog. Pierwszy informator opisał tę broń, że była wysokości niewielkich palm. Pociski przewożone były nocą owinięte brezentem i naszym agentom, którzy je widzieli, trudno było je szczegółowo opisać. Nasi analitycy i zastępca dyrektora do spraw wywiadu z początku ignorowali na­sze raporty twierdząc, że Sowieci pragną uniknąć eskalacji napięcia w związku z Kubą i nie instalowaliby rakiet na wyspie. To słabe usprawiedliwienie zmie­niono następnie na tezę, że to rozmieszczanie broni jest posunięciem obronnym, które ma na celu pomóc Kubie bronić wybrzeża przed wypadami z Miami lub inwazją inspirowaną przez Amerykanów.

64

Jedna szkoła myślenia zakładała, że Kreml odkrył naszą rozbudowę zdol­ności operacyjnych na południu Florydy w początkach 1962 roku i reagując na to, a także żeby wyeliminować pretekst dla amerykańskiej inwazji na Kubę, So­wieci zdecydowali się wzmocnić obronę wyspy. Innymi słowy, zwolennicy tej teorii sugerowali, że Waszyngton swoimi działaniami sprowokował Rosjan do reakcji, która doprowadziła do kryzysu kubańskiego. Ta teoria nigdy nie miała dla mnie sensu. Bardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem było założenie, że sowiecki premier, Nikita Chruszczow, człowiek z żyłką hazardzisty, doszedł do wniosku w oparciu o brak zdecydowania Kennedy'ego w sprawie Zatoki Świń oraz jego słabego wystąpienia na konferencji w Wiedniu 4 czerwca 1961 roku, że Kuba stwarzała okazję do zmiany równowagi sił. Była to odważna gra i po­dejmując ją Chruszczow doprowadził świat do skraju wojny nuklearnej.

A zatem, niespodziewany rozwój wypadków, który rozpoczął się w lip­cu 1962 roku, trwał. Waszyngton oceniał, co można zrobić z Kubą. Były to działania z zakresu zbierania informacji wywiadowczych. Moskwa próbowa­ła zmienić parytet sił nuklearnych, a Kuba była placem gry. Rozbieżne cele zderzyły się przypadkowo, co pozwoliło Waszyngtonowi wykryć instalowanie pocisków rakietowych i przyłapać Moskwę na gorącym uczynku i chociaż CIA, mimo posiadanych możliwości zbierania informacji, nie dostrzegła jasnych i niedwuznacznych ostrzeżeń strategicznych i nie doniosła twórcom polityki, że Chruszczow zamierza rozmieścić broń nuklearną na Kubie, to jednak placówka w Miami wykryła zbrojenia na szczeblu taktycznym zanim jeszcze broń była gotowa do użytku. Pozwoliło to prezydentowi podjąć działania, które z czasem oddaliły zagrożenie wojną jądrową.

Faktyczny wywiad, który umożliwił ostrzeżenie na temat rozbudowy sił so­wieckich na Kubie stanowił mozaikę technik zbierania informacji, szczęścia i pilnej pracy badawczej. W lipcu 1962 roku otrzymaliśmy fragmentaryczne raporty o sowieckich specjalistach od rolnictwa przybywających drogą po­wietrzną na Kubę. Dalsze raporty agentów przekonały nas, że ci nowo przybyli stanowią personel wojskowy. Oczywiście byliśmy zainteresowani, ilu ich jest na Kubie i jakie są ich zadania. Nowo zwerbowany agent okazał się wyjątkowo dobrze usytuowany i pomógł nam w ocenie ich liczby.

Nasz nowy agent działał w kubańskiej łączności. Kiedy dowiedzieliśmy się o jego istnieniu od zaprzyjaźnionego Amerykanina, wysłaliśmy mu list werbu­jący za pośrednictwem przychylnego nam dyplomaty z neutralnego kraju z pro­pozycją wykorzystania go do celów łączności. Łatwo się zgodził i znowu przy pomocy dyplomatów przekazaliśmy mu kompletny aparat radiowy nadawczo--odbiorczy FSS-7. W ciągu trzech dni nawiązaliśmy łączność.

Na naszą prośbę przesłał nam listę przyjaciół i współpracowników, których uznawał za godnych zaufania. Wśród nich był dyrektor departamentu w Mi­nisterstwie Obrony, do którego obowiązków należało załatwianie i akceptacja

65

wniosków o przydziały żywności dla sowieckich oddziałów stacjonujących na Kubie. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin od dotarcia tych wniosków na biurko tego urzędnika, znaliśmy ich treść w Miami.

Najpilniejsze zamówienia dotyczyły mięsa i ryb. Latem 1962 roku Sowieci zamawiali 14 000 kg mięsa dziennie, a do jesieni 1962 roku wielkość ta wzrosła do 15-16 rys. kg. Podczas gdy Sowieci nie ujawnili liczby żołnierzy, dla których te dostawy są przeznaczone, urzędnik stwierdził, że najprawdopodobniej norma nie przekracza 400 g dziennie na osobę, a zatem Sowieci zamawiają dostawy mięsa i ryb dla ponad 40 000 ludzi.

Analizy posiadane przez zastępcę dyrektora do spraw wywiadu jasno stwier­dzały, że Sowieci nie mają więcej niż 15 000 żołnierzy na Kubie. Przez kilka dni po złożeniu przez nas pierwszego szczegółowego raportu od naszego agenta, w Waszyngtonie zapadła dziwna cisza i wiedzieliśmy, że analitycy zastępcy dy­rektora do spraw wywiadu szukaj ą usprawiedliwienia.

Pierwszą reakcją centrali był ostrożny komentarz, że nie ma sposobu, by dowiedzieć się ile mięsa sowieci podawali żołnierzom. Odpowiedzieliśmy, że wyrażamy wątpliwość, czy norma jest wyższa niż l funt przewidziany dla żoł­nierzy amerykańskich ustalony jako cel podczas II wojny światowej. Chociaż centrala dotarła do regulaminów armii sowieckiej z 1947 roku, które zalecały 350 - 400 g mięsa na żołnierza dziennie, zastępca dyrektora do spraw wywiadu nigdy właściwie nie wycofał się z szacunku podającego 15 000 żołnierzy.

Nasza metodologia nie była idealna, ale miała swoje mocne strony. Sam Halpern, który był asystentem Billa Harvey'a przed, w czasie i po kryzysie z października 1962 roku uczestniczył w konferencji w Hawanie w 1992 roku na temat kryzysu kubańskiego, miał okazję obejrzeć sowieckie dokumenty po­twierdzające, że w październiku 1962 roku na Kubie było 42 200 żołnierzy so­wieckich.

Sowiecki proces powiększania ilości żołnierzy był kontynuowany w sierp­niu. Równocześnie odkryto, że Sowieci przewozili nocami sprzęt na place bu­dowy w okolicach Mariel, Hawany i Matanzas. Dane o ich działalności napłwały ze źródeł na wyspie przez radio i w tajnej poczcie. Również w Opa Locka uciekinierzy, których przesłuchiwano, opowiadali o tym co widzieli. Nie było zatem wątpliwości co do tempa rozbudowy sił. Ważną sprawą było odkrycie, co właściwie przewożono.

Agenci opisywali okryty brezentem sprzęt, że ma długość dużej palmy. Kiedy staraliśmy się zrozumieć, co to oznacza, doszliśmy do wniosku, że opo­wiadano nam o rakietach ziemia-powietrze (SAM-2). Było problemem, w jaki sposób możemy nabrać pewności. Próbowaliśmy zrobić zdjęcia sprzętu na ta­śmie 35 mm w czasie przewożenia go bocznymi kubańskimi drogami. Nie osią­gnęliśmy większych sukcesów, bo transporty odbywały się przeważnie nocą.

66

Niestety żadne filmy, które nasi zwiadowcy mogli zdobyć na Kubie nie były na tyle czułe, żeby poradzić sobie z ciemnością.

Przez jeden dzień w tym szalonym sierpniu byłem w Waszyngtonie, by przeanalizować z centralą program infiltracji Kuby we wrześniu. Dyrektor wywiadu, McCone, miał tego popołudnia wyznaczone spotkanie w Gabine­cie Owalnym i poproszono mnie, bym do niego dołączył na wypadek, gdyby prezydent zadał pytanie, na które odpowiedź znała tylko placówka w Miami. Prezydent zadał mi kilka pytań na temat naszych agentów, którzy porównują długość sprzętu do palm. Zakończył rozmowę tym, że potrzebuje twardych do­wodów" potwierdzających, czym te palmy właściwie są. Nikt na tym spotkaniu nie wpadł na pomysł, żeby zapytać, co prezydent będzie mógł uznać za twardy dowód. Późniejsze wydarzenia przyniosły odpowiedź. Prezydent chciał mieć wyraźne niedwuznaczne zdjęcia wyrzutni SAM-2 czy innych rozmieszczanych pocisków zrobione przez samoloty U-2. Dla niego to właśnie była informacja wywiadowcza.

Sygnał zwiastujący rozwiązanie tego problemu nadszedł od Julia, który w sekretnym liście rozpowszechnionym w Waszyngtonie 18 września 1962 roku wskazał na wycinek terenu w kształcie trapezu wyznaczony miastami San Cristóbal, San Diego de los Banos, Consolación del Norte i Los Pozos. Donosił, że wszyscy Kubańczycy z tego rejonu zostali wysiedleni i dostęp do niego jest niemożliwy, ponieważ prowadzone są tam tajne i ważne prace jakoby związane z pociskami rakietowymi. Raport ten podobno spowodował, że 14 października 1962 roku skierowano tam U-2, który przywiózł twarde dowody potrzebne pre­zydentowi Kennedy'emu. To właśnie tam znaleziono pociski balistyczne śred­niego zasięgu.

Helms w nastroju refleksyjnym rozmawiając z Halpernem w lipcu 1997 roku zauważył kwaśno, że lot U-2 nad rejonem Pinar del Rio wskazanym przez agenta JMWAYE dostarczył 928 zdjęć dowodzących, że Związek Sowiecki wprowadził pociski dalekiego zasięgu na Kubę. Następnie Helms pozwolił so­bie na uszczypliwe stwierdzenie, że ten raport agenta był jedynym pozytywnym aspektem operacji Mongoose Kennedy'ego i Lansdale'a.

Oczywiście blokada Kuby, która później nastąpiła, nie zakończyła kryzysu. Zawsze istniała możliwość, że jakiś sowiecki oficer, pijany lub trzeźwy, wy­strzeli pocisk średniego zasięgu w akcji nieskoordynowanej z Moskwą. Możli­wość taka była minimalna, ale przezorność dyktowała, że należy wziąć ją pod uwagę.

Było również jasne, że gdyby nastąpiła amerykańska inwazja, placówka w Miami będzie musiała dostarczyć przewodników, aby pomóc naszym oddzia­łom, szczególnie jednostkom spadochronowym, poruszać się szybko po kraju. Ponadto będziemy musieli zapewnić wojsku oddziały kontrwywiadowcze dla

67

wyeliminowania agentów kubańskich służb bezpieczeństwa i innych potencjal­nych sprawców kłopotów.

Na koniec, chociaż było to mniej ważne, będziemy musieli zapewnić gru­pę kubańskich ekspertów, którzy działaliby w charakterze władz lokalnych po inwazji. Tu szczególną uwagę należało zwrócić na urządzenia komunalne - wo­dociągi, kanalizację, energię elektryczną, a także policję. Byliśmy do tego przy­gotowani, ponieważ od miesięcy współpracowaliśmy z byłymi pracownikami Departamentu Skarbu w rządzie Batisty, którzy zbierali informacje na temat Kubańczyków wyspecjalizowanych w służbach komunalnych.

wnie ważne było to, że wykorzystaliśmy czas pomiędzy 14 a 18 paź­dziernika na przegląd całej naszej dokumentacji na tematy żeglugowe. Potwier­dziło to, że wszystkie nasze łodzie zostały odpowiednio zarejestrowane przez Straż Przybrzeżną, spełniają wszystkie wymogi bezpieczeństwa, a szyprowie mają odpowiednie dokumenty dotyczące ich własności i dowody świadczące o ich niewinności. Również kontrola naszego gospodarowania bronią i amu­nicją uspokoiła mnie i zapewniła, że nasz system jest szczelny. Wszystko, co było wydawane łodziom przed misją, było odzyskiwane po zakończeniu misji zanim dana łódź dobiła do brzegu w Stanach Zjednoczonych lub zanim załoga otrzymała pozwolenie zejścia na ląd.

Celem tego przeglądu oprócz potwierdzenia tego, co już wiedzieliśmy, było poszukiwanie dla nas miejsca na wypadek wojny. W rzeczywistości przekształ­caliśmy się w planistów strategicznych dla dowództwa wojskowego kierujące­go inwazją na Kubę, jeżeli taka byłaby decyzja prezydenta. Na szczęście takiej decyzji nie było. W wyniku tego, po 28 października 1962 roku misją CIA stało się monitorowanie sowieckiego wycofywania się z Kuby. Większa część tego zadania była wykonywana przez służby fotograficzne wywiadu nasłuchowego.

30 października przyszedł rozkaz zawieszenia działalności sabotażowej na Kubie. Ograniczyliśmy zatem nasze struktury paramilitarne na rzecz przerzu­cania na Kubę zaopatrzenia dla agentów zbierających informacje wywiadow­cze, poprawy tajnej łączności, a czasami wycofywania agentów, którzy zostali skompromitowani.

W tym okresie zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że działalność kubańskich służb wywiadowczych szybko się usprawnia. O ile do tej pory działały głównie jako część sił policyjnych, teraz, pod opieką KGB, stawały się bardziej wyrafi­nowane. Wcześniej mogliśmy być dość pewni, że agent jest wolny tak długo, jak długo się z nami kontaktuje. Teraz musieliśmy brać pod uwagę możliwość, że wywiad kubański schwytał go i uczynił z niego podwójnego agenta. W związku z tym musieliśmy analizować depesze, w których agent ostrzegał nas przed taką katastrofą. Musieliśmy też opracować programy natychmiastowej ewakuacji dla zagrożonych agentów.

68

W tym okresie mieliśmy też dwa nowe sposoby komunikowania się z naszymi źródłami informacji na wyspie - jednostronne połączenia głosowe i przesyłanie skompresowanych sygnałów. Oba sposoby zostały wymyślone dla ochrony agentów przed działaniem radiolokatorów, ponieważ eliminowały dłu­gie i uciążliwe procedury kontaktu radiowego z centralą i przekazywania rapor­tów przy użyciu klucza. W przypadku jednostronnego połączenia agent musiał tylko nastawić odbiornik na uzgodnioną częstotliwość w określonym czasie, zapisać podaną ustnie wiadomość składającą się wyłącznie z cyfr, a potem ją odkodować.

Skompresowany sygnał był nieco bardziej skomplikowany i wymagał od agenta zakodowania raportu w tym samym kodzie, przeniesienia meldunku na papierową taśmę dziurkowaną i wprowadzenia taśmy do nadajnika FSS-7. Następnie nastawiał nadajnik na określoną częstotliwość w określonym czasie i przepuszczał taśmę przez nadajnik z taką prędkością, że radiolokatory nie mia­ły czasu, by namierzyć sygnał.

Oba systemy działały dobrze. Ponad dwudziestu pięciu naszych agentów korzystało z systemu jednostronnego połączenia oraz miało dużą liczbę dwu­stronnych połączeń przekazujących skompresowany sygnał w czasie rzeczy­wistym. Po 28 października odgrywały znaczącą rolę w ogólnym programie zbierania informacji wywiadowczych.

Ryzykiem, którego zawsze staraliśmy się unikać, były niepotrzebne kon­takty pomiędzy agentami z różnych sieci łączności, ponieważ naruszały system podziału, który zawsze staraliśmy się zachować w naszych operacjach. Trud­no było jednak uniknąć takich kontaktów w praktyce. Jest zrozumiałe, że nasi agenci rekrutowali się głównie z kubańskiej klasy średniej. Ponieważ Kuba jest krajem niewielkim, jej klasa średnia jest również nieliczna i w związku z tym pula, z której mogliśmy werbować agentów była ograniczona. Często zdarzało się, że musieliśmy ostrzegać agentów przed kontaktami z określonym znajo­mym niekoniecznie dlatego, że wiedzieliśmy, iż stanowi on niebezpieczeństwo, ale także dlatego, że działał w innej sieci, w wywiadzie innego zaprzyjaźnio­nego kraju lub wreszcie, ponieważ jest tak zagorzałym przeciwnikiem reżimu Castro, że mogliśmy zakładać, iż jest obserwowany przez wywiad kubański.

W połowie 1963 roku jeden z agentów podlegających Juliowi, młoda kobie­ta, którą pamiętam jako Betty, wpadła w taką pułapkę. Zaczęła odwiedzać dom Mongo i Polity, znanych także jako Ramón Grau Alsina i Maria Leopoldina Grau Alsina, adoptowanych dzieci byłego prezydenta Kuby, Ramóna Grau San Martin. Ich dom przyciągał niezadowolonych Kubańczyków, a sam Mongo był powiązany z jedną z naszych sieci.

Pewnego dnia Betty przekazała nam w skompresowanym meldunku, że gro­zi jej aresztowanie. Rozpoczęliśmy więc operację wycofywania jej z Kuby. Stu­diując fotografie wykonane w wysokiego pułapu przez U-2, przyjrzeliśmy się

69

polnym drogom w prowincji Matanzas i wybraliśmy miejsce, w którym Betty miała się spotkać z grupą paramilitarną, która po nią zostanie wysłana. Miejsce to mogło być opisane tak dokładnie, że żadna ze stron nie mogła się pomylić. Wysłaliśmy następnie do niej instrukcje połączeniem jednostronnym ustalając miejsce, czas, sygnały rozpoznawcze oraz czas alternatywny, gdyby pierwsze randez vous się nie udało. Wysłaliśmy Rexa, jeden z naszych stateczków z gru­pą paramilitarną na pokładzie.

Grupa przesiadła się do łodzi, a Rex popłynął dalej. Ukryli łódź w gąszczu namorzyn i skierowali się do wyznaczonego miejsca, gdzie spotkali Betty i jesz­cze jednego agenta, którego dołączono w toku operacji. Morze jednak wzburzy­ło się i pojawiły się nieprzewidziane komplikacje.

Grupa paramilitarna wraz z dwoma pasażerami wyruszyła na morze na spo­tkanie Rexa, ale stateczku nigdzie nie było widać. Wrócili na brzeg do kryjówki. Spróbowali ponownie dnia następnego, ale pogoda okazała się jeszcze gorsza i Rexa nadal nie było w pobliżu.

Betty miała ze sobą sprzęt łączności i informowała nas o dramatycznym roz­woju sytuacji. W Miami otrzymaliśmy wiadomość, że posiadanych materiałów kryptograficznych wystarczy tylko na jeszcze jeden seans łączności. Baterie też mogły wystarczyć jeszcze tylko na jedną transmisję, a paliwa w łodzi tylko na jedno wypłynięcie na spotkanie z Rexem.

Mieliśmy ochotę wysłać Rexa jeszcze raz, ale było to ryzykowne, gdyż sta­wiało wszystko na jedną kartę. Zamiast tego załadowaliśmy ponton żywnością, wodą, benzyną, bateriami oraz materiałami kryptograficznymi i przygotowali­śmy operację dostarczenia go do namorzyn do miejsca, które zostanie dokładnie opisane naszym agentom w ostatnim sekretnym liście, jaki mogliśmy wysłać.

Dostaliśmy w końcu meldunek z nadajnika FSS-7, na który czekaliśmy. Na­sza grupa znalazła ponton i teraz mogła spokojnie czekać na Rexa. W końcu spotkanie odbyło się i dwoje naszych ściganych agentów znalazło się bezpiecz­nie na Florydzie.

Spróbujmy jeszcze raz

Napięcie zmniejszyło się, kiedy się okazało, że Sowieci rzeczywiście się wycofują. Twórcy polityki zaczęli zwracać uwagę na oczyszczenie pola walki. Robert Kennedy był wiodący w tej działalności. W listopadzie 1962 roku zażądał, żeby Harvey został zwolniony ze stanowiska w Grupie W.

Przyznaję, że nie jestem tu bezstronnym obserwatorem, ponieważ zawsze uznawałem Harvey'a za mentora i przyjaciela. Co więcej, moja bezpośrednia wiedza na ten temat jest ograniczona. Harvey powiedział mi, że jest to wyni­kiem poważnego starcia z Robertem, w czasie którego Harvey nazwał Roberta kłamcą. Oczywiście Robertowi to się nie podobało i Harvey został poświęcony. Spór dotyczył tego, czy Harvey działał samodzielnie wykorzystując agentów i grupy komandosów i wysyłał je na Kubę w okresie od 14 do 28 października. Harvey powiedział, że nie była to samodzielna operacja Grupy W, ale koordy­nowana z innymi agencjami. Robert nie zgodził się z tym i nerwy puściły. Ha-rvey zachował się nierozsądnie zamykając sprawę i jego dni w Grupie W były policzone. Tyle tylko mogłem się od niego dowiedzieć.

Później Sam Halpern powiedział mi, że Harvey, reagując na zapotrzebo­wanie Kolegium Szefów Sztabu i jego personelu polującego na aktualne tak­tyczne dane wywiadowcze na temat stanowisk pocisków rakietowych, planował wykorzystać okręt podwodny, by wysadzić na Kubę dziesięć pięcioosobowych grup składających się z Kubańczyków, które miały obserwować nowo odkryte stanowiska rakiet. Lansdale był również zaangażowany w tę operację. Wiedzieli o niej także Helms, wicedyrektor CIA Marshall S. Carter i prawdopodobnie też dyrektor wywiadu McCone. Robert też musiał wiedzieć, że CIA nie ma okrę­tów podwodnych. Jak zatem Harvey mógł prowadzić taką operację na własną rękę?

Wszyscy na szczeblu twórców polityki CIA zgodzili się, że Robert niesłusz­nie wysuwał oskarżenia pod adresem Harvey'a, że przekroczył swoje upraw­nienia i działał na własną rękę w tak krytycznej sytuacji. Jednak kiedy Robert upierał się przy swoich bezpodstawnych oskarżeniach i domagał się żeby Ha-rvey został usunięty ze stanowiska szefa Grupy W, nie można było nic zrobić, by wpłynąć na zmianę jego stanowiska. Harvey był załatwiony. W styczniu 1963 roku Harvey stracił stanowisko i został szefem placówki w Rzymie. Za­dało to poważny cios jego psychice. Moim zdaniem już nigdy nie doszedł do siebie. Incydent ten oznaczał koniec błyskotliwej kariery starego zrzędy. Media

71

dowiedziały się o zarzutach Roberta i odejściu Harvey'a. W rezultacie teksty na temat kryzysu kubańskiego, poruszające tę konkretną sprawę, są zupełnie nieprawdziwe. Harvey obciążony takim materiałem nie mógł strząsnąć z siebie odium, szczególnie że nie był zbyt sprawny w sztuce pielęgnowania kontaktów w Waszyngtonie.

W styczniu 1963 roku odwiedził nas następca Harvey'a, Desmond FitzGe-rald. Des stwierdził jasno, że zmiana reżimu w Hawanie jest w dalszym ciągu na liście priorytetów Waszyngtonu, a preferowanym sposobem jest wojskowy zamach stanu. Przemawiając do podwładnych polecił nam nawiązać więcej kontaktów w kubańskiej armii i milicji na wystarczająco wysokim szczeblu, by orientować się w poglądach politycznych dowódców.

Dokonaliśmy przeglądu naszych kontaktów w wojsku i stwierdziliśmy, że nie są wystarczające na potrzeby nowych zadań. Nasze źródła były nastawione na monitorowanie ruchów wojsk sowieckich. Byli to głównie podoficerowie, zaopatrzeniowcy, dostawcy żywności, przydatni, ale nie w wypadku zamachu stanu. Musieliśmy sprawdzić, czy te istniejące źródła mogły skontaktować nas z jednostkami pancernymi lub piechoty, które byłyby niezbędne dla każdego, kto przygotowuje zamach stanu.

Kiedy rozpoczęliśmy akcję, z początku nam się powiodło. Dowiedzieliśmy się, że Jose Richard Rabel Nunez, uciekinier z Instytutu Reformy Rolnej, który przyleciał małym samolotem na Key West w listopadzie 1962 roku lecąc tuż nad falami, znał wielu starszych oficerów z czasów, kiedy służył w kubańskim lotnictwie oraz w wyniku bliskiej przyjaźni z Fidelem, z którym często uprawiał nurkowanie z kuszą w latach 1960-1962. W związku z tym włączyliśmy Rabela do programu w celu założenia akt na temat znanych mu oficerów.

Zbieranie danych szło całkiem nieźle. Ujemną stroną tej sytuacji było to, że z upływem czasu Rabel coraz bardziej się niecierpliwił naszym brakiem goto­wości do przeprowadzenia operacji wysokiego ryzyka polegającej na wywiezie­niu jego żony i trojga dzieci z Hawany. Wyjaśniliśmy Rabelowi, że jego rodzina jest pod stałą obserwacją służby bezpieczeństwa, że nie możemy bezpiecznie kontaktować się z jego żoną, ani też przekazać jej planu ucieczki i w związku z tym nie możemy przeprowadzić operacji ratunkowej. Rabel był znużony tymi wyjaśnieniami i w sierpniu 1965 roku wrócił na Kubę po rodzinę w małej łó­deczce. Ten szalony pomysł nie powiódł się. Rabela aresztowano 4 września i cała praca, jaką wykonał w Miami na temat osobistości wojskowych stała się znana kubańskim tajnym służbom. Pozwoliło to im dojść do wniosku, że CIA poważnie rozważa możliwość wojskowego zamachu stanu.

Ostateczny wynik był taki, że wzbogaciliśmy naszą wiedzę na temat oso­bistości wojskowych, ale nie mieliśmy żadnych szans na zorganizowanie gru­py, która mogłaby przeprowadzić zamach stanu. Nie mieliśmy po prostu bez­piecznego dostępu do dysydentów i nie mogliśmy zatem dojść do porozumienia

72

z potencjalnymi przywódcami zamachu. To czego szukaliśmy w 1963 roku, nie zmaterializowało się aż do połowy 1989 roku, kiedy to Arnaldo Ochoa Sanchez nie zaczął stanowić poważnego militarnego zagrożenia dla Castro w wyniku jego działań w Angoli.

Kiedy przedstawiłem prywatnie moje wnioski Desowi gdzieś w marcu 1963 roku, zareagował stwierdzając, że moja ocena jest niewątpliwie słuszna. Nie­mniej jednak zadanie, które zostało postawione przed CIA przez Roberta zmu­sza nas do prób rozwiązania tego problemu.

Des następnie wysunął propozycję bliższej współpracy z jedną czy dwie­ma grupami emigrantów kubańskich kierowanymi przez Manuela Artime lub Manolo Ray'a, znanego też jako Manuel Ray Rivero, żeby sprawdzić czy będą w stanie nawiązać dialog z ludźmi, którzy mogliby przeprowadzić zamach sta­nu. Ta próba, jeżeli sprawa ruszyłaby z miejsca, podjęta byłaby przez Waszyng­ton. Wymagałaby wsparcia operacyjnego z Miami w formie tworzenia skrytek na Kubie, a może i szkolenia Artime'a i Ray'a w zakresie prowadzenia operacji i kontrolowania flotylli małych łodzi. Powiedziałem Desowi, że takie rozwią­zanie jest możliwe, ale współpraca z Ray'em wydaje się w najlepszym wypad­ku co najmniej sprawą marginesową. Des odrzucił to ostrzeżenie gestem ręki i odparł, że przyśle Alfonso Rodrigueza do Miami na dzień lub dwa, by ocenił potencjał Ray'a. Jeżeli sprawa ruszy z miejsca - stwierdził - Rodriguez będzie oficerem prowadzącym".

Wyjaśniłem Rodriguezowi, że Ray nie jest zakotwiczony w Miami, a ra­czej w Portoryko, gdzie pracuje w jakiejś agencji nieruchomości i podobno jest w bliższych stosunkach z Luisem Munozem Martinem, gubernatorem Porto­ryko. Plotki donosiły, że naciski ze strony Muńoza Martina skłoniły Roberta Kennedy'ego do włączenia Ray'a do planu obalenia Castro. W Miami były ele­menty organizacji Rafa - Rewolucyjnego Ruchu Ludowego. Rodriguez mógł uzyskać informacje o tej grupie od Dave'a Moralesa, Toma Clinesa i Boba Wal­ia z sekcji paramilitarnej. Zakończyłem informację charakteryzując Ray'a jako ideologa lewicowego stanowiącego takie samo zagrożenie polityczne i gospo­darcze dla interesów amerykańskich w rejonie Karaibów, jakie stanowił Castro. Stwierdziłem, że spotkanie z nim mnie nie interesuje.

O ile dobrze pamiętam, Miami przygotowało kilka skrytek na Kubie dla Ray'a, do których ani on, ani członkowie jego organizacji nigdy nie dotarli. Przy jedynej okazji, kiedy Miami miało spotkać się na morzu z łodzią obsadzo­ną przez ludzi Ray'a, żeby poprowadzić j ą do bezpiecznego miejsca lądowania na Kubie, łódź nie stawiła się na spotkanie. Wyjaśnieniem, jakie przedstawili później było, że zabrakło im paliwa. To brzmiało jak opowieść o gangsterach, którzy nie potrafią strzelać.

Artime był inny. Miał solidne podstawy po uczestnictwie w ruchu antyba-tistowskim, ponieważ działał jako kapitan w armii rebeliantów. Od początku

73

uczestniczył w Ruchu Odnowy Rewolucyjnej i pomógł w tworzeniu partii, cho­ciaż później jego nadmierna ambicja spowodowała, że stał się siłą rozłamową. Cieszył się prestiżem wśród uchodźców w związku z faktem, że dowodził Bry­gadą 2506 w czasie inwazji w Zatoce Świń i jako członek przywództwa Rewo­lucyjnego Frontu Demokratycznego.

Intencją Desa było subsydiowanie Artime'a rzędu 50-100 tysięcy dolarów miesięcznie, aby działał z Nikaragui powodując niepokój kubańskich sił mili­tarnych jako preludium do zamachu stanu przeciwko Castro. Henry Hecksher miał być oficerem prowadzącym przedsięwzięcie. Powiedziałem Henry'emu, że wielką niewiadomą było to, co właściwie Ruch Odnowy Rewolucyjnej reprezentował na Kubie i jaka jest pozycja Artime'a w całokształcie polityki kubańskiej. Nasz wywiad sugerował, że Ruch Odnowy Rewolucyjnej nie jest znaczącą podziemną organizacją na Kubie i nie mieliśmy żadnych informacji wskazujących na to, że Artime jest na Kubie popularny i jest w stanie skupić wokół siebie znaczący ruch rewolucyjny.

Henry nie chciał wdawać się w polemikę. Powiedział, że bracia Kennedy chcieli, aby program z udziałem Artime'a został przeprowadzony. Zgodziliśmy się zatem, że JMWAYE będzie popierać program udzielając pomocy przy wypo­sażeniu oddziałów Artime'a w Nikaragui, przekazując informacje wywiadow­cze na temat celów możliwych do zaatakowania na Kubie oraz szkoląc Artime'a w zakresie kierowania działaniami paramilitarnymi, a także przygotowując na Kubie skrytki z wyposażeniem dla ludzi Artime'a.

W którymś momencie w ciągu następnego roku JMWAYE wyświadczył wszystkie te usługi grupie Artime'a. Była to starannie wykonana robota, która nie przyniosła widocznych rezultatów. Artime naprawdę starał się stać znaczą­cym graczem i wywołać powstanie ludowe na Kubie, ale włączył się zbyt późno do gry i nie posiadał koniecznych umiejętności. W związku z tym nie osiągnął sukcesu i po zabójstwie prezydenta Kennedy'ego program Artime'a stopniowo zakończono.

Trzecią dziką kartą, którą zagrano w tej międzynarodowej grze o wysokie stawki był Rolando Cubela. W JMWAYE nie wiedzieliśmy o nim wiele z wy­jątkiem tego, że miał problem alkoholowy i rozpaczliwie pragnął pozbyć się Castro. Ta operacja była prowadzona z Waszyngtonu. Nestor Sanchez, mówiący biegle po hiszpańsku, doskonały fachowiec, był oficerem prowadzącym Cubeli. JMWAYE założył kilka skrytek na Kubie na jego potrzeby. Jego towarzysze skorzystali z kilku z nich. Innych nie ruszyli. Operacja ta została w zasadzie przerwana po zabójstwie Kennedy'ego 22 listopada 1963 roku. CIA formal­nie zerwała wszelkie powiązania z Cubela w czerwcu 1965 roku. Kiedy jednak współpraca trwała, przyniosła wiele znaków zapytania i nie dała żadnych rezul­tatów.

74

Tymczasem Robert Kennedy wciąż domagał się przeprowadzania ataków sabotażowych na Kubie. Z Davem Moralesem spędziliśmy w Miami wiele wieczorów przy moim basenie omawiając ten problem. Było jasne, że nasze grupy paramilitarne nie maj ą problemów z dotarciem na Kubę. Mogły przerzu­cać ludzi na wyspę i odbierać ich stamtąd oraz przygotowywać kryjówki, ale gdy chciały przeniknąć w głąb lądu nawet na ćwierć mili, zaczynały się kłopo­ty. Próbowaliśmy więc poszukać sposobów, które umożliwiłyby nam ataki na obiekty położone blisko wybrzeża wychodząc z założenia, że potrafimy osiągać sukcesy blisko brzegów, a ludzie z wyspy mogli powodować podpalenia i znisz­czenia, aby podtrzymać i ożywić ruch oporu. W rezultacie zaczęliśmy atakować łatwiejsze cele na wybrzeżu, jak niewielkie mosty, przepusty itp.

Wydawało się też, że zawsze poszło coś nie tak w czasie operacji sabota­żowych. Czy było coś złego w naszej metodologii, co pozwalało nieprzyjacie­lowi przewidzieć nasze działania? A może nasz system miał gdzieś przecieki pomimo wysokich norm bezpieczeństwa w ośrodkach szkoleniowych dla grup paramilitarnych i w bazach wypadowych?

Pewnego niedzielnego popołudnia zdecydowaliśmy z Davem, że chcemy utworzyć nową komórkę operacyjną całkowicie oddzieloną od innych i nie po­wiązaną z żadnymi naszymi działaniami w dziedzinie paramilitarnej. Uważali­śmy, że z całkowicie nowymi ośrodkami szkoleniowymi, nowymi bezpieczny­mi lokalami, nowym personelem i nowymi instruktorami będziemy w lepszej sytuacji, by odkryć czy istnieją jakieś wady w naszych wcześniejszych rozwią­zaniach.

Grupa paramilitarna w tym czasie obejmowała byłego oficera marynarki o nazwisku Bob Simons. Zanim wstąpił do CIA osiągnął stopień porucznika, ale potem wystąpił z marynarki, żeby zająć się innymi sprawami. Simons od pew­nego czasu nalegał, żebyśmy z Davem zainteresowali się techniką wybuchów podwodnych, w których on miał duże doświadczenie. Były to przedsięwzięcia wysokiego ryzyka, ale Dave i ja zdecydowaliśmy się spróbować i postawiliśmy Boba na czele całego przedsięwzięcia poczynając od doboru personelu. Zebrał naprawdę dobry zespół. Wszyscy byli doskonałymi pływakami i oczywiście byli wysoce inteligentni. Niektórzy mieli nawet studia inżynierskie. Bob opracował również program szkolenia, pływał ze swoimi ludźmi i uczył ich wszystkiego, co wiedział o wybuchach podwodnych. Kiedy dotarliśmy do etapu wyboru ce­lów, odgrywał swoją rolę przygotowując plany operacyjne.

Zakładając, że operacje te przyniosą sukcesy wiedzieliśmy, iż będziemy mu­sieli komuś je przypisać, a do tego celu potrzebowaliśmy nazwiska innego niż znane już w środowisku uchodźców kubańskich. Potrzebowaliśmy też kogoś, kto mógł firmować grupę, człowieka ze zdolnościami kierowniczymi, może też z pieniędzmi i niezwiązanego z żadną kubańską organizacją uchodźców.

75

Dave przedstawił kandydata, którego poznał w Hawanie, Rafaela M., człwieka, który na Kubie został multimilionerem, ale cały jego majątek został skonfiskowany przez Castro, a który teraz podróżował intensywnie po całej Ameryce Środkowej jako przedstawiciel różnych amerykańskich firm, w tym Uncle Ben's.

Sprawdziliśmy M. rutynowo, a potem ja i Dave przeprowadziliśmy z nim rozmowę. Był dokładnie takim, jakiego potrzebowaliśmy - dyskretnym odda­nym patriotą kubańskim, który chciał zrobić coś przeciwko Castro, ale który, ze względu na swój ą długą nieobecność w Miami, nie został wciągnięty do żadne­go profesjonalnego kręgu rewolucjonistów. Jego plany podróżowania powodo­wały, że był idealny do naszych celów, ponieważ mógł przyznawać się do na­szych operacji na konferencjach prasowych, które mógł organizować w takich miejscach jak Dominikana czy Kostaryka, znajdując się daleko od nas.

Zwerbowaliśmy go i z nim oraz z Davem zaczęliśmy się zastanawiać jak na­zwać naszągrupę. Wszyscy zgadzaliśmy się, że słowo komandosi" powinno zna­leźć się w nazwie, ale jacy komandosi"? Nie można było zdecydować pochopnie i Dave razem z M. myśleli o tym całymi dniami. Wreszcie M. przypomniał sobie, że kubańscy bojownicy ruchu oporu przeciwko Hiszpanii nazywali się Mambises. Nie trzeba było dłużej się zastanawiać. Tak narodziła się Comman-dos Mombises.

Grupa jeszcze nie działała, ponieważ konieczny był długi okres szkolenia. W czasie kryzysu kubańskiego w październiku 1962 roku część grupy była już przeszkolona i przez pewien czas myśleliśmy, że może będziemy musieli sko­rzystać z ich umiejętności dla oznakowania plaż do lądowania. Kryzys jednak minął i operacje podwodne rozpoczęły się dopiero w 1963 roku.

18 sierpnia M. stawił się w biurach Miami Herald" w Gwatemala City, by oznajmić, że Commandos Mambises zaatakowało ostatniej nocy instalacje ropy naftowej w Casilda na południowym wybrzeżu w prowincji Las Yillas. Com­mandos Mambises, jak powiedział, liczy ponad tysiąc członków działających na trzech górskich frontach pod dowództwem charyzmatycznej postaci znanej pod wojennym pseudonimem Ignacio. Organizacja ta, jak stwierdził dalej, działa na całej półkuli zachodniej i ma swoje komórki w większości ważniejszych miast Stanów Zjednoczonych i Ameryki Łacińskiej.

Dziennikarze byli przyzwyczajeni do wysłuchiwania tego rodzaju wiado­mości. Tym razem jednak różnica polegała na tym, że M. był znaną i znaczącą osobą w Gwatemala City. Jego oświadczenie, że rezygnuje ze stanowiska kie­rownika wydziału kredytowego i wiceprezesa Banku Handlowo-Przemysłowe-go Gwatemali, by stać się rzecznikiem Mambises przydało dodatkowego zna­czenia całej historii. M. zrobił następnie coś bezprecedensowego. Zapowiedział następną operację Mambises. Tej nocy - oznajmił - komandosi zniszczą zakład przemysłowy w Santa Lucia na pomocnym wybrzeżu w prowincji Pinar del

76

Rio. Rząd Castro był na tyle uprzejmy, że potwierdził atak. Oficjalny komunikat stwierdzał, że atakujący nie trafili w cel, ale przyznawał, że powstały szkody w zbiornikach ropy i kwasu siarkowego i uszkodzono również rurociągi. Kie­dy nadeszły bardziej wiarygodne dane w postaci doniesień agentów i zdjęć sa­telitarnych, oceniliśmy szkody na czterodniowe dochody z inwestycji wartej 15 335 000 dolarów, czyli 184 000 dolarów oraz 14 000 galonów paliwa po 10 centów za galon, czyli 1400 dolarów i koszt napraw pięciu zbiorników pali­wa po 100 dolarów za zbiornik, czyli 500 dolarów.

Commandos Mambises zaatakowali jeszcze trzykrotnie w 1963 roku. l paź­dziernika zniszczono tartak w Cayo Guin na północno-wschodnim wybrzeżu w prowincji Oriente powodując straty rzędu 39 000 dolarów. Tartak ten był naj­większym producentem podkładów kolejowych w regionie, a brak podkładów już był boleśnie odczuwany na Kubie.

22 października komandosi zaatakowali i zniszczyli rządowe łodzie patrolo­we stacjonujące w porcie Isabela de Sagua w prowincji Las Yillas. Jednynąjed-nostką całkowicie zniszczoną w tym ataku była barka, której wartość oceniono na 75 000 dolarów. W komunikacie stwierdzono, że atak został przeprowadzony w odwecie za przechwycenie w dniu 8 sierpnia dziewiętnastu osób uciekają­cych z Kuby, którym udało się dotrzeć aż na wody Bahamów zanim zostali zatrzymani przez kubańskie łodzie patrolowe.

Trudno jest udokumentować wpływ operacji Commandos Mambises na inne przypadki sabotażu na Kubie. Zarejestrowaliśmy na podstawie meldunków radiowych napływających z Kuby, że spontaniczne przypadki sabotażu zdarzały się wkrótce po atakach przeprowadzonych przez Commandos Mambises. Na przykład, 24 października 1963 roku zaatakowano jednostkę milicji w prowin­cji Las Yillas. Budynek podpalono, tak jak zalecał M. Potem, 30 października, wykolejono pociąg w prowincji Matanzas. 5 listopada w Colón w prowincji Matanzas porwano ciężarówkę z ładunkiem butów i spalono ją.

Ostatnią operacją Commandos Mambises w tym roku była operacja prze­prowadzona 23 grudnia, kiedy poważnie uszkodzono łódź patrolową produkcji sowieckiej w zatoce Ensenada przy Isle de Pinas. Według naszej oceny, jed­nostka została zniszczona w połowie, co kosztowało rząd kubański 375 000 dolarów.

Rząd kubański wyraźnie boleśnie odczuwał ten rozmach grupy i szkody, które powodowała. W listopadzie 1963 roku radio i telewizja na Kubie przed­stawiły kilku więźniów, którzy przyznali, że należą do Mambises. W rzeczy­wistości nigdy nie straciliśmy ani jednego człowieka przez cały czas trwania działalności.

Jednakże zmienne rozkazy, które zaczęliśmy otrzymywać z Waszyngtonu w 1964 roku wreszcie położyły kres operacji. Ta grupa świetnych ludzi nie chciała jednak siedzieć bezczynnie czekając na twórców polityki, żeby wreszcie

77

podjęli jakąś decyzję. Zlikwidowaliśmy zatem Commandos Mambises, a ludzie poszli swoją drogą. Była to przykra tendencja, ponieważ trzy jednostki podobne do Commandos Mambises mogły prowadzić skuteczną kampanię partyzancką na Kubie, gdyby strategia Waszyngtonu była bardziej zdecydowana i trwała.

Chociaż to zakończenie z mojego punktu widzenia było niezadowalające, obecnie przynajmniej pozwala sprostować fałszywe wrażenie wciąż panujące wśród zbyt wielu ludzi, że CIA działa jak się jej podoba, a jak powiedział nie­żyjący już senator, Frank Church, jak słoń w składzie porcelany. Prawdą jest natomiast, że CIA nie jest w stanie użyć ani kłów, ani trąby bez zgody jakiegoś specjalnego ciała koordynacyjnego Narodowej Rady Bezpieczeństwa. Oznacza to, że ostateczna akceptacja terenu działań pozostaje jak zwykle w gestii prezy­denta.

W kwietniu 1964 roku prezydent Johnson zakończył operacje paramilitarne przeciwko Kubie. Oznaczało to, że Kuba stała się terenem zakazanym, jeżeli chodzi o zbieranie informacji wywiadowczych. Dla mnie oznaczało to, że woj­na skończyła się. Nie będzie już powstania ludowego, nie będzie pretekstu do inwazji amerykańskiej, nie będzie zamachu stanu, nie będzie prób zabicia Ca­stro. Brodaty diabeł wygrał wojnę. Nadszedł czas, żeby pogodzić się z prawdą i gdzieś się przenieść zanim jakiś mędrzec w Waszyngtonie nie powie: Spró­bujmy jeszcze raz".

Dezerterzy

P

odczas trzech lat i pięciu miesięcy, które spędziłem w Miami wiele ty­sięcy Kubańczyków uciekło do Stanów Zjednoczonych, ale dezerterami można było nazwać tylko nielicznych. Fidel Castro wciąż trzymał się mocno i większość osób zajmujących wysokie stanowiska w aparacie gospodarczym, politycznym lub wojskowym wciąż się ich trzymało. Ci, którzy uznali, że nie podoba im się to co oglądają, trafili albo do więzienia jak Huber Matos, albo umierali w niejasnych okolicznościach jak Camilo Cienfuegos. Szczególnym wyjątkiem była siostra Fidela, Juanita. Była aktywną uczestniczką j ego Ruchu 26 Lipca tak długo jak występował przeciwko dyktatorowi Fulgencio Batista. Kiedy jednak l grudnia 1961 roku Castro oznajmił, że jest marksistą- leninistą, otwarcie okazała swoją dezaprobatę. Trzeba przyznać, że niechęć Castro do za­łatwienia jej sprawy tak jak załatwił sprawy swoich byłych towarzyszy Matosa i Cienfuegosa mogła wynikać z uczuć braterskich, chociaż myślę, że bardziej prawdopodobne jest, iż chciał rac/ej uniknąć nieprzychylnego rozgłosu w Ame­ryce Łacińskiej za podobne potraktowanie siostry. Nie uniknął go jednak, kiedy Juanita uciekła.

Musiała prawdziwie sprawiać trudności Fidelowi, ponieważ w latach 1962-1963 w coraz bardziej otwarty sposób udzielała pomocy jego wrogom. Mieliśmy dobre informacje na temat tej sytuacji z naszych źródeł na wyspie i nie wątpię, że informatorzy Fidela również jemu to samo przekazywali.

Powoli tworzyliśmy obraz Juanity Castro jako kobiety, która może zdezer­terować po części ze względu na jej sprzeciw wobec reżimu, a po części wobec rosnącego prawdopodobieństwa, że Fidel będzie miał w końcu dość jej kapry­sów i wreszcie ze względu na izolację, w której żyła w wyniku powiązań ro­dzinnych. Oczywiście izolacja ta oznaczała też, że posiada niewiele informacji o znaczeniu wywiadowczym, ale uważaliśmy, że psychologiczne znaczenie jej ucieczki dla Ameryki Łacińskiej przeważy nad tym niedostatkiem.

Jednym z kanałów, przez który utrzymywaliśmy kontakt z Juanita był pra­cownik Departamentu Stanu i żona Vasco Leitao de Cunha, ambasadora bra­zylijskiego na Kubie. Status dyplomatyczny tej pani pozwalał jej na wyjazdy do Miami i skorzystaliśmy z tego, by wysłać do Juanity wiadomość, że gdyby poprosiła o pozwolenie na wyjazd do Meksyku, by odwiedzić swój ą zamężną siostrę, Emmę, może na nas polegać, że udzielimy jej wszelkiej pomocy w zor­ganizowaniu sobie życia. Juanita wykonała ruch w lipcu 1964 roku. Zabrała ze sobą dwadzieścia jeden walizek. Trudno więc uwierzyć, że Fidel przełknął

79

twierdzenie, że wyrusza na krótką rodzinną wizytę. Z przyjemnością jednak myślę, że był zaskoczony konsekwencjami jej ucieczki.

Wysłałem Tony'ego Sforze do Mexico City, żeby porozmawiał z Juanitą. Tony był doświadczonym funkcjonariuszem, który służył na Kubie przed doj­ściem Castro do władzy. Mówił płynnie po hiszpańsku i miał doskonałe wyczu­cie rozwoju sytuacji w polityce kubańskiej. Jak spodziewałem się, kiedy nawią­zał dialog z Juanitą, stwierdził, że jej informacje o znaczeniu wywiadowczym są minimalne, chociaż potrafiła wyjaśnić niektóre wydarzenia z przeszłości i przekazać przydatne informacje na temat wiodących osobistości kubańskich.

Największą wartością było znaczenie propagandowe. Po przybyciu do Me-xico City Juanitą powiedziała na konferencji prasowej transmitowanej przez telewizję, że zerwała wszelkie więzy" z braćmi Fidelem i Raulem i że Kuba jest ogromnym więzieniem otoczonym wodą". Cieszyliśmy się, że dzieliła się swymi poglądami ze słuchaczami latynoamerykańskimi, którzy byli skłonni utożsamiać rewolucję kubańską z jej oficjalnie głoszonymi hasłami.

Przeprowadzka nie była dla Juanity problemem. Była silną osobowością i potrafiła postawić na swoim. Kiedy już była w Stanach Zjednoczonych, wy­rażała swe poglądy niezależnie i otwarcie w programach radiowych i telewi­zyjnych, udzielała wywiadów tygodnikom i wreszcie 11 czerwca 1965 roku złożyła zeznania przed Komitetem Kongresu do spraw Działalności Antyame-rykańskiej. Żadne z tych wystąpień nie było z nami uzgadniane. Przede wszyst­kim prawo zabrania CIA prowadzenia działalności propagandowej na terenie Stanów Zjednoczonych. Po drugie, próby skłonienia Juanity do powiedzenia tego, co chcielibyśmy usłyszeć, zakończyłyby się niepowodzeniem.

Pod wieloma względami lepiej jest mieć dezertera niż przeciętnego agenta na miejscu. Kiedy nie ma ograniczeń w porozumiewaniu się, można siedzieć i rozmawiać całymi godzinami, a nawet w miarę potrzeby całymi miesiącami i uzyskać bardzo przydatne informacje z możliwie najdrobniejszymi szczegóła­mi. Można uzyskać bieżące informacje wywiadowcze czy to polityczne, gospo­darcze czy wojskowe, które dana osoba posiadała przed momentem ucieczki. Rozmawiając o przeszłości, dezerter może przedstawić wydarzenia i osoby we właściwym świetle stwarzając podstawy do interpretacji wydarzeń z przeszłści, a nawet dać wskazówki co do tego, co może się zdarzyć w przyszłości. W zależności od tego, jakie posiada znajomości, może dostarczyć danych bio­graficznych, które umożliwią stworzenie obrazu osobowości lub potwierdzić in-formacje uzyskane z innych źródeł. Jeżeli ma się szczęście, może podać nazwi­ska jednej lub dwóch osób, które mogą zdezerterować w przyszłości, a nawet ludzi, których można zwerbować jako agentów. Może pomóc podjąć decyzje, które z posiadanych kontaktów nie maj ą przyszłości, ponieważ niektóre osoby mogą zostać odwołane do kraju albo w ramach normalnej rotacji lub ze wzglę­du na bliższą znajomość z dezerterem, co musi być natychmiast wykorzystane.

80

Jeżeli dezerter sam jest oficerem wywiadu, może ujawnić, jakie operacje są ak­tualnie prowadzone, kim są agenci, a w niektórych przypadkach, co robią inni oficerowie w rezydenturze. Mówiąc krótko, właściwy dezerter może okazać się kopalnią złota.

To jeszcze nie wszystko. Często można skłonić dezertera do zrobienia pew­nych rzeczy. Jeżeli plany dezercji przygotowywane są wcześniej, można za­aranżować, żeby dezerter przywiózł ze sobą dokumenty. Jeżeli to się nie uda, można przynajmniej uzyskać informacje o zamkach i systemach alarmowych, które mogą umożliwić ukradkowe wejście do placówki, w której dezerter wcze­śniej działał. Kiedy już podjęło się decyzję, że można ufać dezerterowi, można też skorzystać z jego pomocy w nawiązaniu kontaktów z osobami, które według jego opinii mogą być skłonne do współpracy.

Na początku mojej kariery miałem szczęście, że przypadła mi tego rodzaju gratka. Dezerter nazywał się Józef Światło. W grudniu 1953 roku przedostał się z Berlina Wschodniego do Zachodniego i zgłosił się do władz amerykańskich. Właśnie przeniesiono mnie z bazy operacyjnej CIA we Frankfurcie do Norym-bergi, ale natychmiast odwołano mnie do Frankfurtu i polecono zająć się prze­słuchiwaniem osoby, która podawała się za pułkownika UB, czyli sił polskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa. Dezerter przebywał we Frankfurcie w centrum recepcyjnym dla dezerterów.

owo centrum w tym kontekście było dobrane niewłaściwie. Nie było nic centralnego" w tej instytucji prócz tego, że kierowano tam wszystkich ucieki­nierów z europejskich krajów bloku sowieckiego. Dezerterów nie przetrzymy­wano jednak razem, ale rozmieszczano ich pojedynczo w willach rozrzuconych wokół miasta. Światło był przetrzymywany w bezpiecznym lokalu gdzieś na pomoc od Frankfurtu w kierunku na Oberursel w towarzystwie tylko ochrony CIA i sprawdzonego gospodarza domu.

W owym czasie najważniejszym pierwszym krokiem przy przesłuchiwaniu dezerterów z krajów przyszłego Paktu Warszawskiego było dowiedzieć się, czy mają jakiekolwiek informacje na temat możliwości wczesnego rozpoczęcia się działań zbrojnych. Kiedy to już zostało załatwione, mogłem zabrać się z nudne zadanie ustalenia wiarygodności Światły lub, innymi słowy, potwierdzenia czy rzeczywiście jest osobą, za którą się podaje, że miał dostęp do informacji wy­wiadowczych, które rzekomo posiada i że jego powody dezercji są rzeczywiście takie, jakie podaje.

CIA wyposażyła swoich oficerów prowadzących w narzędzia, które podob­no miały pomóc w tym procesie i w pewnym sensie rzeczywiście pomagały. Składały się na nie test na wykrywaczu kłamstw, analiza grafologiczna oraz ocena psychologiczna. Zawsze chętnie ich używałem, ale nigdy nie polegałem na nich, jak na bezbłędnej wyroczni. Czasami okazywały się przydatne, po­nieważ podpowiadały, jak postępować w rozmowie bezpośredniej. Staranne

81

i metodyczne przepytywanie, sprawdzanie i jeszcze raz sprawdzanie odpowie­dzi oraz osobiste wrażenie wyniesione z rozmowy, która w przypadku Światły trwała do pięciu godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu przez trzy miesią­ce, były dla mnie najlepszym sposobem ustalania wiarygodności dezertera.

Pierwszą rzeczą, którą należy ustalić w tym procesie jest motywacja. Dla­czego zdezerterował? Trzeba wyeliminować możliwość, że pierwotnym moty­wem dezertera jest przekazanie nam nieprawdziwych informacji, które mają nam zaszkodzić. Oprócz tego trzeba zrozumieć, że motywacja dezertera będzie niezmiernie ważna później, kiedy zdecydujemy się pomóc mu rozpocząć nowe życie na Zachodzie.

Pytany, dlaczego zdezerterował, dezerter może odpowiedzieć, że jest ide­ologicznie przeciwny systemowi, w którym żył i jest przekonany o wyższości życia na Zachodzie. Wybór wolności", zwrot, który nasi propagandziści ukuli, był używany przez wielu dezerterów w odpowiedzi na to pytanie. Fakty jed­nak na ogół były inne. Motywy dezertera mogły wypływać z obawy o własne bezpieczeństwo, rozczarowania warunkami życia, nienawiści do przełożonego, problemów małżeńskich, komplikacji życiowych spowodowanych alkoholi­zmem, długów hazardowych, ze sprzeniewierzenia pieniędzy lub problemów z kobietami. Niezależnie od przyczyn, kiedy się już je zrozumie, przyjmuje się dezertera za takiego człowieka, jakim jest.

Światło był zastępcą szefa X Departamentu UB, departamentu, który był odpowiedzialny za zachowanie czystości polskiej partii komunistycznej. W praktyce oznaczało to eliminowanie tych członków partii, którzy w jakiś sposób wywołali niezadowolenie Józefa Stalina. Ponieważ w tym czasie celami ideologicznymi Stalina było zwalczanie postaw kosmopolitycznych i syjoni­stycznych, jego ofiarami byli przeważnie Żydzi. Światło odgrywał wiodącą rolę w tym programie, a ponieważ sam był żydowskiego pochodzenia, obciążało to jego sumienie. Wywoływało to też jego obawę o własne przetrwanie, a obawa ta była pogłębiana zamętem, w jakim pogrążała się polska polityka. Jeżeli dodamy do tego fakt, że Światło miał problemy małżeńskie oraz że jego stosunki z prze­łożonymi, na przykład z wiceministrem bezpieczeństwa Romanem Romkow-skim, psuły się, mieliśmy do czynienia z klasycznym przykładem motywacji mieszanej.

Pewnego dnia, kiedy rozmawiałem ze Światłą, zapytał mnie nagle czy znam sprawę Noela i Herty Field, ponieważ on znał ją dokładnie i wie, co się z nimi stało. Te nazwiska nie były mi obce, ale to było wszystko, co wiedziałem. Stwierdziłem, że znam ją tylko w ogólnych zarysach i umieszczę jaw progra­mie naszych rozmów w terminie późniejszym.

Gdy wróciłem tego popołudnia do Frankfurtu, zapytałem kilku starszych oficerów o sprawę Fieldów. Znalazłem ich nazwiska w kartotece placówki oraz sprawdziłem, co biblioteka służb specjalnych miała na ich temat. To co

82

znalazłem w tych źródłach, pozwoliło mi sformułować depeszę do centrali z prośbą o wytyczne i zapotrzebowanie. Odpowiedź, którą otrzymałem pozwo­liła mi skompletować obraz tego, co rząd Stanów Zjednoczonych wiedział na ich temat.

wiąc w skrócie, Noel Field był urzędnikiem Departamentu Stanu w la­tach 1926-1936, kiedy zrezygnował ze stanowiska i został urzędnikiem Ligi Narodów w Genewie. Tam pozostał i pracował dla różnych organizacji mię­dzynarodowych i dobroczynnych do maja 1949 roku, kiedy wyjechał do Pragi i zniknął. Jego żona, Herta, wyjechała do Pragi w lipcu 1949 roku szukać go i po niecałym miesiącu również zniknęła. Oficjalne zainteresowanie amery­kańskie sprawą Fieldów wynikało po części z normalnego zaniepokojenia biu­rokracji, kiedy wydaje się, że coś złego spotkało amerykańskiego obywatela w czasie podróży zagranicznej, po części z chęci wyj aśnienia pewnych niej asności w historii tej pary. Ich zniknięcie miało miejsce kilka miesięcy po rozpoczęciu w Budapeszcie pokazowego procesu Laszlo Rajka w ramach czystki komu­nistycznej, która zaniepokoiła naszego przyjaciela Światłe, a Rajk zeznał na procesie, że Noel Field próbował go zwerbować, aby prowadził na Węgrzech akcję szpiegowską jako sługus amerykańskiego imperializmu". Zakładając, że te dwa wydarzenia, czyli zniknięcie Fielda i proces Rajka, były ze sobą powią­zane, to powiązanie można było rozpatrywać z dwóch punktów widzenia. Po pierwsze, władze węgierskie chciały, żeby Field zeznawał na procesie Rajka, a po drugie, żeby Field nie powiedział czegoś publicznie, co byłoby sprzeczne z zeznaniami Rajka.

Tymczasem w Stanach Zjednoczonych dwóch byłych agentów sowieckich powiedziało jeszcze coś innego na temat zniknięcia Noela Fielda. Zarówno Whittaker Chambers, jak i Hede Massing zidentyfikowali Fielda jako jednego z tych Amerykanów w służbie państwowej, którzy jak Alger Hiss wstąpili do komórki komunistycznej w latach trzydziestych i stali się oddanymi sługami Związku Sowieckiego. Zniknięcie Fielda nastąpiło w dwa tygodnie po rozpo­częciu procesu Hissa w Nowym Jorku, a Chambers, który miał być głównym świadkiem oskarżenia, sugerował, że Field został porwany, żeby zapobiec jego zeznaniom na procesie Hissa.

Patrząc wstecz mogło się wydawać, że poświęcono sprawie Fielda więcej uwagi niż na to zasługiwała. Jednak swego czasu wywołała poważne zaniepo­kojenie. W Czechosłowacji, domniemanym miejscu przestępstwa, komuniści rok wcześniej obalili demokratycznie wybrany rząd. W Waszyngtonie uważa­no, że jest to preludium do inwazji Armii Czerwonej na Niemcy Zachodnie, co doprowadziło bezpośrednio do utworzenia NATO. Wszystkie niezwykłe wyda­rzenia mające miejsce w Czechosłowacji, w które zamieszani byli Amerykanie, musiały być traktowane poważnie i zniknięcie Noela i Herty Field, niezależnie

83

od tego co oznaczało, tak zostało potraktowane. Waszyngton zareagował na moją depeszę przesyłając listę pytań i żądał pilnej odpowiedzi. Zabrałem się więc znowu do przesłuchań Światły poważnie traktując sprawę Fieldów.

Światło powiedział mi, że Noel i Herta Field zostali przewiezieni z Cze­chosłowacji na Węgry, które chciały wykorzystać ich w sprawie Rajka i wciąż są tam przetrzymywani. Powiedział dalej, że sam przesłuchiwał Noela w Bu-dapes/cie. Ponadto osobiście aresztował brata Noela, Hermanna, w Warszawie na lotnisku w tym samym celu w 1949 roku według Światły, Hermami wciąż przebywał w więzieniu w Warszawie. Posiadając tę informację, Departament Stanu wysłał pod koniec 1954 roku noty do Polski i Węgier żądając natych­miastowego dostępu konsula" do trojga uwięzionych i jeszcze przed końcem roku wszyscy troje zostali uwolnieni.

Światło nie potrafił ani potwierdzić, czy oskarżenia Chambersa i Massinga, że Noel Field jest świadomym agentem sowieckim są prawdziwe, ale powie­dział mi, że nie wątpił, że Noel Field jest sympatykiem komunizmu. Nie było więc zaskoczeniem, że prawdopodobnie ani Noelowi, ani Hercie, nie spieszyło się wracać na łono ojczyzny. Po pięciu latach pobytu w węgierskim więzieniu poprosili o azyl polityczny na Węgrzech i ogłosili, że ich zamiarem jest tam pozostać.

Sprawa Fieldów oraz bogactwo szczegółów, które Światło był w stanie po­dać na temat organizacji, funkcjonowania i przestępstw UB wkrótce upewni­ło mnie, że jest w stanie udzielić odpowiedzi na pytania, które od dłuższego czasu pozostawały bez odpowiedzi i byłem bombardowany depeszami z cen­trali domagającymi się, abym przepytał Światłe na inne tematy. Na szczęście przydzielono do sprawy Sernice L., co złagodziło dodatkowy nacisk na mnie. Sernice miała talent językowy i potrafiła stenografować po polsku. Jej udział w przesłuchaniach i notatki, które robiła, oraz poszukiwania nazwisk w kartote­ce we Frankfurcie, a także pomoc przy przygotowywaniu depesz do Waszyng­tonu, ograniczały mój ą pracę papierkową. Miałem też więcej czasu pod koniec dnia, aby przygotować się do kolejnej sesji. Miałem też czas na rozmowy to­warzyskie ze Światłą. Zdałem także sobie sprawę, że życie stało się dla niego nużące, ponieważ po południu nie miał żadnego towarzystwa oprócz ochrony i gospodarza.

Światło był również w stanie wyjaśnić, co stało się w Władysławem Go-mułką, byłym sekretarzem generalnym polskiej partii komunistycznej. Było powszechnie wiadomo, że Gomułka, jak Laszlo Rajk na Węgrzech i Rudolf Slansky w Czechosłowacji, wywołali niezadowolenie Józefa Stalina i Komi­tet Centralny polskiej partii komunistycznej grzecznie przegłosował usunięcie Gomułki ze stanowiska we wrześniu 1948 roku, wyrzucił go z biura polityczne­go i wreszcie w listopadzie 1949 roku z Komitetu Centralnego. Od tego czasu

brakowało wiadomości o tym, co się z Gomułką dzieje. Były plotki, że zmarł w więzieniu.

Nasze zainteresowanie losem Gomułki było czysto praktyczne. Jeżeli w polskiej partii komunistycznej była frakcja antystalinowska, chcielibyśmy ją wesprzeć. Jeżeli w polskim przywództwie i biurokracji panował zamęt, chcie­libyśmy go podgrzewać. Potrzebowaliśmy jednak faktów, a Światło był gotów nam ich dostarczyć.

Światło powiedział, że Gomułką żyje i jest w więzieniu. To Światło był tym oficerem UB, który aresztował go 31 lipca 1951 roku w sanatorium w Tatrach i przewiózł go wraz z żoną Zofią do Warszawy, gdzie został zamknięty w willi należącej do X Departamentu 10. Wyglądało na to, że nikt w polskiej hierarchii nie chciał pójść za przykładem Węgier lub Czech i postawić Gomułkę przed sądem, ponieważ nie było pewności, że Gomułką się dostosuje. Bali się też zwolnić go, żeby nie rozdrażnić Sowietów. Państwo Gomułkowie siedzieli więc w swoim więzieniu w willi przez dwa i pół roku otrzymując dobre jedzenie i coś do czytania, ale pod stałą obserwacją.

Wykorzystaliśmy usługi RWĘ, żeby przekazać te ciekawostki Polakom. Chociaż radiostacja działała jako organizacja prywatna finansowana przez ame­rykańskich biznesmenów, mająca przekazywać prawdziwe wiadomości słucha­czom za żelazną kurtyną, w rzeczywistości RWĘ należało do CIA i było przez nią kierowane. Zbierało wiadomości od dezerterów i uciekinierów i nadawało je dla swoich słuchaczy w stylu spokojnym i pozbawionym tonu polemicznego. Jego wpływ był ogromny, szczególnie w Polsce, gdzie podczas rewolucyjnych wydarzeń 1956 roku, które przywróciły Gomułkę do władzy, sugerowano, że RWĘ powinno być uznane za lojalną opozycję".

Jednak w 1954 roku wydarzenia te były jeszcze przyszłością, kiedy RWĘ zaczęło nadawać rewelacje Światły nie tylko na temat Gomułki, ale też na temat UB. Nie ma wątpliwości, że te programy podgrzewały nastroje i przygotowały grunt pod liberalizację, która w Polsce nastąpiła. Władze polskie w tym cza­sie otwarcie narzekały na te audycje nazywając Światłe zdrajcą i domagając się jego ekstradycji pod zarzutem morderstwa, ale zakulisowe dochodzenie w sprawie nadużyć UB, które już się rozpoczęło, zostało przyspieszone. We wrześniu 1954 roku państwo Gomułkowie zostali po cichu zwolnieni z więzie­nia. To wprowadziło polską politykę na śliską ścieżkę, która w końcu doprowa­dziła do powstania Solidarności i demokracji w Polsce.

W kwietniu 1954 roku pojechałem ze Światłą do Stanów Zjednoczonych starym wojskowym samolotem, który miał swoje najlepsze dni już za sobą i był przystosowany głównie do transportu towarów. Nawet jak na ówczesne warunki była to długa i niewygodna podróż. Z Frankfurtu polecieliśmy najpierw na Azory. Tam spędziliśmy noc. Potem polecieliśmy na Bermudy i mieliśmy ko-

lejny postój. Później powiedzieli mi inni, którzy również prowadzili przesłucha­nia Światły, a wśród nich Bili Holtzman, że niewiele przeoczyłem we wstępnym przesłuchaniu. Poczułem się bardzo dobrze1.

Jeżeli chodzi o Światłe, kiedy już wypełnił swoje zobowiązania wobec rzą­du Stanów Zjednoczonych, prowadził spokojne prywatne życie jako legalny mieszkaniec. Niewiele o nim słyszałem. Podobno przeniósł się do Nowego Jor­ku, nie wiem, czy do stanu Nowy Jork, czy do miasta, i otworzył małą firmę. Brak innych wiadomości świadczy o tym, że program osiedlenia zakończył się sukcesem.

Imigracja i osiedlanie takich dezerterów, jak Józef Światło w normalnych warunkach byłoby niemożliwe w wyniku paradoksu, który mogliśmy przeła­mać tylko za pomocą Kongresu. Paradoks polegał na tym, że aby mieć dostęp do informacji, które uczyniłyby dezertera atrakcyjnym źródłem, musiał on z definicji być członkiem partii komunistycznej. Natomiast ustawa imigracyjna McCarrana z 1952 roku zabraniała członkom partii komunistycznej wjazdu do Stanów Zjednoczonych. Natomiast wysoko na liście powodów dezercji była na­dzieja, że dezerter otrzyma pozwolenie na rozpoczęcie nowego życia w Stanach Zjednoczonych stymulowana przez informacje rozpropagowane przez RWĘ.

W 1949 roku Kongres przegłosował Ustawę 110, która wśród innych po­stanowień zawierała artykuł nadający dyrektorowi CIA prawo sprowadzenia do Stanów Zjednoczonych stu osób w celu stałego pobytu pod warunkiem, że CIA będzie gotowa poświadczyć, że osoby te przekazały ważne polityczne, gospo­darcze lub wojskowe informacje wywiadowcze rządowi Stanów Zjednoczonych i CIA przyjmuje odpowiedzialność za ich osiedlenie.

Żeby uzyskać zgodę dyrektora, oficer prowadzący powinien przygotować i przedstawić oszałamiającą liczbę zaświadczeń i kiedy uzyskał zgodę musiał w bardzo krótkim czasie załatwić sprawę z władzami imigracyjnymi. Dodat­kowa robota papierkowa z tym związana oraz przymus zaspokojenia życzeń centrali przed upływem terminu poważnie zwiększyły moje obciążenie.

O ile wiem, wszyscy dyrektorzy w centrali korzystali z uprawnień przyzna­nych im przez Ustawę 110 z dużą rozwagą i nie słyszałem nigdy o przypadku ich niewłaściwego lub beztroskiego zastosowania. Zdarzył mi się jednak przy­padek, kiedy żałowałem, że ustawa nie została sformułowana w sposób bardziej elastyczny.

1 Wiele lat później wszedłem w posiadanie książki Zbigniewa Bażyńskiego, Mówi Józef Światło opublikowanej przez Polską Fundację Kulturalną w Londynie w 1985 roku. Książka napisana po polsku omawia rewelacje Światły, z których większość zo­stała nadana przez RWĘ. Z przyjemnością stwierdziłem, że w książce zawarto wszyst­kie informacje, które uzyskałem podczas wstępnego przesłuchania Światły i nic poza tym. Najwyraźniej minione lata nie przyniosły żadnych niespodzianek.

86

Frantisek Tiśler, pułkownik w czeskim wywiadzie wojskowym, nigdy nie chciał zostać szpiegiem. Zawsze chciał zostać artystą, ale nie mógł urzeczywist­nić swoich aspiracji w Czechosłowacji. Aparat partyjny skierował go na ścieżkę kariery, która do lipca 1959 roku zaprowadziła go do czeskiej ambasady w Wa­szyngtonie z zadaniem werbowania obywateli amerykańskich jako szpiegów.

W zeznaniach jakie rok później składał przed Komisją Kongresu do spraw Działalności Antyamerykańskiej stwierdził, że rozczarował się do komunizmu po procesie Rudolfa Slansky'ego. To niewątpliwie była prawda, ale powody, dla których zdezerterował, były znacznie bardziej skomplikowane, w tym cią­głe uniemożliwianie mu spełnienia jego powołania artystycznego oraz fakt, że wkrótce miał zostać odwołany do Pragi po niezbyt błyskotliwej służbie jako oficer wywiadu, a także problemy małżeńskie, które prawdopodobnie uniemoż­liwiłyby mu kolejny wyjazd na placówkę zagraniczną, gdyby jego przełożeni się o nich dowiedzieli, co było raczej nieuniknione.

wiąc krótko, Tiśler odkrył już na początku służby w Waszyngtonie, że jego status oficera wywiadu usprawiedliwia jego wielogodzinne nieobecności

  1. dowolnej porze, a równocześnie zwalnia go z obowiązku wytłumaczenia się
    z nieobecności przed żoną. Skuszony tą sytuacją wdał się w szereg romansów,
    a jego żona, Adela Tiślerova, reprezentantka Czechosłowacji w rzucie kulą

  2. dyskiem, przyłapała go na tym. Po uzyskaniu przyrzeczenia, że się poprawi,
    a podejrzewając, że tak nie zrobił, zaczekała na niego którejś nocy, zaskoczyła
    go i spuściła mu tęgie lanie.

W lipcu 1959 roku Tiśler zjawił się w waszyngtońskim biurze FBI i poprosił o azyl polityczny. Tu miał szczęście, że został przekazany w ręce agenta spe­cjalnego Landona McDowella, ciepłego i współczującego człowieka, którego znajomość działalności kontrwywiadowczej kompensowała z nadwyżką jego stosunkowy brak wiedzy o czeskiej służbie wewnętrznej, wywiadzie wojsko­wym i sytuacji politycznej.

Pierwsze posunięcie Landona było typowo podręcznikowe. Przekonał Ti-ślera, żeby wrócił do ambasady i działał tam jako agent amerykański. Obiecał mu też pomoc w momencie, kiedy Tiśler nie będzie już mógł dłużej odwlekać ostatecznej decyzji. Następnie poprosił Sama Papicha, łącznika FBI z CIA, aby skontaktował się z kimś z agencji, kto byłby zainteresowany oficerem czeskiego wywiadu wojskowego.

Byłem wtedy szefem wydziału Europy Wschodniej i odpowiadałem za Cze­chosłowację. Stwierdziłem, że definitywnie jestem zainteresowany. Spotkałem się z Landonem i rozpoczęliśmy dyskusję, która, jak obaj myśleliśmy, ustali jak wykorzystać tak wyjątkowo umiejscowionego agenta. Na czele naszej listy życzeń była możliwość zainstalowania podsłuchu w ambasadzie czeskiej, ale to się nie udało. Biorąc sprawę we własne ręce Tiśler zawiadomił FBI, że tej nocy będzie oficerem dyżurnym i będzie mieć klucze do wszystkich sejfów. W toku

87

prymitywnej ale skutecznej operacji, zapakował zawartość sejfów do worków, wyrzucił worki przez okno i opuścił ambasadę na dobre. Odebrałem go z FBI później i przekazałem go do bezpiecznego lokalu.

Ku mojemu zaskoczeniu Adela Tiślerova również zdezerterowała. Nigdy nie dowiedziałem się, co wpłynęło na jej decyzję. Przypuszczam, że uznała, iż jej udział w międzynarodowych zawodach sportowych będzie niemożliwy, je­żeli pozostanie w Czechosłowacji, natomiast może mieć szansę w reprezentacji Stanów Zjednoczonych. Może jestem dla niej niesprawiedliwy. Może kochała Tislera, ale w to wątpię.

Chociaż Tisler teraz oficjalnie był pod opieką CIA, powiedziałem Lando-nowi, że mam nadzieję, iż będzie się z nim nadal spotykać ponieważ szkoda by było, gdyby Tisler na tym trudnym etapie nowego życia utracił przyjaźń, która się między nimi nawiązała. Landon i jego żona poświęcili wiele czasu poza pracą, by Tislerowie poczuli się jak w domu i jestem pewien, że przyczynili się w dużym stopniu do sukcesu osiedlenia się Tiślerów.

Teraz moim zadaniem było przesłuchanie Tislera i uzyskanie informacji, co robiła ambasada czeska i z kim utrzymywała kontakty. To, co Tisler ujawnił, nie było zbyt podniecające. Jeżeli chodziło o rezydenturę wywiadu wojskowego (czyli sam Tisler i trzech oficerów pod jego dowództwem), to Czesi nie mie­li agentów prowadzonych z Waszyngtonu. Tisler był w stanie wymienić tyl­ko dwa nazwiska obywateli amerykańskich pochodzenia czeskiego, Antonina Krchmarka i Charlesa Musila, jako członków Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych, z którymi kontaktowali się pracownicy czeskiej ambasady. Krchmarek rzeczywiście otrzymywał pieniądze od Czechów za sprawozdania na temat procesu wyborczego w Stanach Zjednoczonych, ale Tisler nie miał powodu, by przypuszczać, że jakakolwiek zastrzeżona informacja została prze­kazana w tych sprawozdaniach.

Ambasada czeska rzeczywiście nie była wylęgarnią szpiegów i to nie ze względu na to, że nie próbowała. Tisler powiedział, że czterdzieści pięć procent personelu ambasady było w jakiejś formie zaangażowane w działalność wywia­dowczą. Te dane, kiedy zostały przedstawione przed Komitetem Kongresu do spraw Działalności Antyamerykańskiej i powtórzone w New York Timesie", były uzdrawiającym szokiem dla amerykańskiego społeczeństwa, które w du­żym stopniu nie było świadome, w jakim zakresie przedstawicielstwa dyploma­tyczne krajów Europy Wschodniej uzupełniały działalność KGB i GRU.

Dokumenty, które Tisler wyrzucił przez okno ambasady, zostały zbada­ne przez analityków znających język czeski. Przygotowano streszczenia, a te najbardziej interesujące przetłumaczono. Posłużyły one za podstawę w czasie przesłuchań Tislera na temat struktury czeskiego wywiadu wojskowego, po­wiązań między wywiadem wojskowym a Ministerstwem Spraw Wewnętrznych i planów wojennych. Tisler przekazał również informacje na temat personelu

wywiadu wojskowego w różnych częściach świata. Zrobiliśmy do nich podej­ścia i jak to zwykle bywa niektóre były owocne, a niektóre nie.

Osiedlenie Tiślera zakończyło się sukcesem. Uczęszczał do szkoły arty­stycznej. Uzyskał magisterium i został zatrudniony przez Uniwersytet Miami, gdzie mogłem go raz czy dwa razy odwiedzić podczas mojej służby w JMWA-VE w latach 1962-1965.

Kiedy pilot MiG-a Wiktor Iwanowicz Bielenko przyleciał swoim samolotem do Japonii 9 września 1976 roku, byłem zastępcą dyrektora operacji i w związku z tym odpowiadałem za wiele decyzji, które musiały być podjęte w związku z nim, ale spotkałem się z nim dopiero po przejściu na emeryturę. Moja rola w ciągu miesięcy, które nastąpiły po jego dezercji, polegała na koordynacji działań z innymi agencjami rządowymi i departamentami. Musiałem dopilno­wać, żeby rząd mówił jednym głosem w sprawie tego ważnego dezertera.

Przylot MiG-a-25 Foxbat Bielenki, nowego myśliwca przechwytującego, na lotnisko Hakodate w Japonii wywołało sensację w Langley. James R. Schlesin-ger, były dyrektor wywiadu, a później sekretarz obrony, uznawał Foxbata za tak groźną broń, że uważał, iż jego rozmieszczenie w sowieckich siłach powietrz­nych wymusi zasadnicze zmiany w zachodniej strategii i uzbrojeniu. Informacje na temat Foxbata od dawna były na liście pożądanych danych technicznych i tylko czekaliśmy na dzień, kiedy będzie można maszynę przestudiować. Teraz chcieliśmy przejrzeć samolot od nosa do stateczników oraz przesłuchać świet­nie wyszkolonego pilota, któremu udało się przeniknąć przez japoński system obronny.

Osiągnięcie tego drugiego celu nie stwarzało trudności. Nawet jeszcze przed startem z syberyjskiego lotniska Bielenko starannie przygotował notat­kę, w której prosił o azyl w Stanach Zjednoczonych. Japończycy byli całkiem przychylni, a nawet chcieli pozbyć się go z kraju i w ciągu kilku dni już był w drodze do Wirginii.

Bielenko okazał się prawdziwą rzadkością. Oprócz tego, że miał już szcze­rze dość dotychczasowych warunków życia i pracy, jego motywacja okazała się czysto ideologiczna. Nie miał żadnych kłopotów politycznych lub prawnych i chociaż małżeństwo miał nieudane, ta okoliczność jedynie usunęła ostatnią przeszkodę, która powstrzymywała go przed ucieczką.

Dotarcie do Foxbata było już trudniejsze. Na wsparcie swego żądania, by sowiecki pilot poleciał maszyną z powrotem do kraju, Sowieci stosowali naj­prymitywniejsze formy nacisku gospodarczego na Japonię, w tym internowanie japońskich statków rybackich oraz przetrzymywanie ich załóg w więzieniach pod zarzutem połowów na wodach sowieckich. Przez jakiś czas nikt z personelu amerykańskiego nie mógł zbliżyć się do samolotu. W końcu jednak Japończycy znaleźli formułę, która chociaż w części pozwalała Sowietom zachować twarz i dała nam prawie wszystko, czego chcieliśmy z wyjątkiem lotów próbnych.

89

Oczywiście MiG-25 był własnością sowiecką i oczywiście Sowieci mogli go sobie zabrać. Niestety sowiecki pilot nie mógł polecieć nim z powrotem do kraju, ponieważ start sowieckiego samolotu wojskowego z japońskiego lotniska oznaczałby pogwałcenie japońskiej przestrzeni powietrznej. Japończycy mieli pewność -jak twierdzili - że Sowieci docenią ten punkt prawa międzynarodo­wego. Oczywiście samo lądowanie maszyny na lotnisku Hakodate też było po­gwałceniem prawa japońskiego. Popełniono przestępstwo i dochodzenie musi być przeprowadzone. Samolot jest dowodem w sprawie i musi być zbadany.

Kiedy już to ustalono, pozwolono naszym technikom pracować w ubraniach cywilnych razem z technikami japońskimi. Dokładnie sfotografowano samo­lot, delikatnie pobrano próbki materiału i prawie całkowicie rozebrano maszy­nę na części. W ten sposób poznaliśmy dziewięćdziesiąt procent tego, czego chcieliśmy się dowiedzieć o samolocie. Ostatecznie Sowieci otrzymali swojego Foxbata z powrotem, ale w częściach zapakowanych w skrzynie.

Według szacunku upublicznionego przez senatora Bircha Bayha, łączna wartość samolotu i wiedzy, które dostarczył Bielenko przekraczała wartość pięciu milionów dolarów. Mój szacunek był znacznie wyższy, ponieważ sama osoba Bielenki miała wartość dla naszego kraju, co po części zawdzięczamy przemyślanemu programowi osiedlenia, który, jak można powiedzieć, wpro­wadzał przesiedlonego krok po kroku do społeczeństwa. Po zakończeniu z po­wodzeniem intensywnego kursu języka angielskiego Bielenko współpracował z Johnem Barronem opisując historię swojego życia. Senacki komitet do spraw wywiadu przeprowadził własną ustawę uchylającą wymóg dziesięcioletniego okresu oczekiwania na naturalizację wymaganego normalnie wobec byłych członków Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego, tak żeby jako obywatel Stanów Zjednoczonych, Bielenko mógł pomagać w szkoleniu pilotów amery­kańskich w radzeniu sobie z taktyką sowiecką.

Jakieś trzy lata po dezercji Bielenki inny dezerter sowiecki powiedział CIA, że największy nacisk na rząd japoński w sprawie zwrotu samolotu był wywierany przez Hirohide Ishidę, przewodniczącego Ponadpartyjnej Ligi Par­lamentarzystów na rzecz Przyjaźni Japońsko-Sowieckiej. Według dezertera, by­łego majora KGB, Stanisława Lewczenki, KGB finansowała działalność Ligi. Temu zarzutowi Ishida gniewnie zaprzeczał. Agencja nie była w stanie dotrzeć w żaden sposób do prawdy. Można jednak mieć pewność, że Lewczenko mógł znać prawdę, ponieważ był członkiem jednostki „środków aktywnych" KGB w Tokio, którego zadaniem było oderwać Japonię od Stanów Zjednoczonych i przyciągnąć ją do Związku Sowieckiego wykorzystując takie techniki, jak przekupstwo i dezinformacja.

Lewczenko zdezerterował w 1979 roku, w czasie kiedy CIA już tak bardzo nie dbała o to, by zapewnić dezerterom zadowalające osiedlenie się. Powodem mógł tu być spadek morale lub brak oddanego personelu, co było przeciągaj ą-

90

cymi się konsekwencjami Masakry Halloween" Stansfielda Turnera z 31 paź­dziernika 1977 roku3. Niezależnie od przyczyn, oficerowie prowadzący uznali, że działają tylko w godzinach pracy, czyli od 8.30 do 17.30. Później trudno było znaleźć ludzi, którzy chcieliby posiedzieć i pogadać w Lewczenką lub zaintere­sować się, jak sobie radzi z adaptacją do nowego środowiska.

John Barron przyszedł na ratunek z propozycją wspólnego napisania książ­ki, ale zanim The KGB Today: The Hidden Hand się ukazała w maju 1983 roku Lewczenko był znudzony, tęsknił za krajem i zaczynał pić zbyt dużo. Zdając sobie sprawę, że Lweczenko potrzebuje wsparcia i pracy, John pomógł mu zna­leźć pracę w prywatnej agencji ochrony w Oakland w Kalifornii. Lewczenko ożenił się z córką właściciela agnecji, ale małżeństwo okazało się nieudane i Lewczenko wrócił do Waszyngtonu i ożenił się z Rosjanką, która zdezertero­wała z ambasady sowieckiej. Chciałbym tu odnotować, że zakończyło to jego problemy, ale z tego co słyszałem, nie jest to takie pewne.

Historia Lewczenki jest nie tylko tragedią człowieka, ale także niepowodze­niem wywiadu. W Langley znajdą się tacy, którzy będą temu zaprzeczać. Mogą pytać, jak można uznać za niepowodzenie wywiadu, kiedy uzyskuje się infor­macje o agentach i działalności służb wywiadowczych tak nieprzyjaznych wo­bec Stanów Zjednoczonych, jak KGB w tamtym okresie? To wszystko prawda, ale tak długo jak współpracujący i cenny dezerter nie będzie miał zapewnionego nowego życia, praca nie jest zakończona.

W czasie przesłuchiwania dezertera oficer prowadzący musi starać się prze­konać go o swojej dobrej woli, ponieważ fałszywy dezerter, mężczyzna lub kobieta podstawieni przez przeciwnika, może spowodować ogromne szkody. Jednak nadmierna podejrzliwość również może być szkodliwa. W CIA podejrz­liwość co do motywów dezertera stała się zinstytucjonalizowana wśród per­sonelu wywiadu, którym kierował James Jesus Angleton przez trzydzieści lat, dopóki Bili Colby nie zwolnił go. Przynajmniej w jednym przypadku, który znam, nadmierna podejrzliwość przyniosła nam szkody.

Jurij Nosienko, oficer KGB, skontaktował się z CIA w Genewie w czerwcu 1962 roku proponując sprzedaż tajemnic za gotówkę. Spowodowało to spory, sprzeciwy i kłopoty w Agencji.

Akta Nosienki dotarły do mnie dopiero około piętnastu lat po jego dezercji. Byłem wtedy zastępcą dyrektora wydziału operacyjnego i moim zadaniem było przejrzeć wyczerpującą analizę tej sprawy dokonaną przez Johna Harta, wyż­szego oficera tajnych służb, który ostatnio przeszedł na emeryturę, ale został przywrócony do pracy właśnie w tym celu. Lektura była porażająca.

Nosienko pracował dla CIA jako agent do lutego 1964 roku, kiedy w końcu zdezerterował i poleciał do Stanów Zjednoczonych. Przedtem jednak Angle-ton nabrał przekonania, że Nosienko jest fałszywym dezerterem. Jednym ze znaczących powodów takiej opinii był fakt, że większość materiałów wywia­dowczych uzyskanych w czasie przesłuchań Nosienki w Genewie po prostu nie miała większego sensu. Hart zbyt późno był w stanie znaleźć przekonujące wy­jaśnienia szeregu rozbieżności. Nosienko był alkoholikiem. Nie ukrywał tego przed oficerami prowadzącymi. Sam im powiedział, że jednym z powodów jego dezercji był fakt, że sprzeniewierzył oficjalne fundusze, żeby kupować alko­hol. Wydaje się teraz, że większość jego przesłuchań w Genewie miała miejsce, kiedy był mocno pijany. Taka okoliczność musiała z pewnością powodować brak jasnego rozumienia. Dodatkową barierą dla porozumienia między agentem a oficerem prowadzącym, Petem Bagley'em, był fakt, że przesłuchania prowa­dzone były po rosyjsku, a Bagley znał ten język słabo.

Można zrozumieć, że raporty Bagley'a mogły wywołać u Angletona wra­żenie, że w Genewie jest coś nie tak. Wątpliwości Angletona w stosunku do Nosienki nasiliły się, kiedy przeczytał, że Nosienko zdecydowanie zaprzeczył stwierdzeniom Anatolija Golicyna, wcześniejszego dezertera, któremu Angle-ton całkowicie ufał. Golicyn przewidywał, że KGB wyśle fałszywego dezerte­ra, żeby go zdyskredytował, a Nosienko pasował do tego obrazu. Wątpliwości przemieniły się w pewność, gdy Angleton przeczytał, że Lee Harvey Oswald nie pracował dla KGB, kiedy zastrzelił prezydenta Kennedy'ego. Tego An­gleton już nie mógł przełknąć. Trzydzieści lat walki z KGB spowodowało, że wszędzie widział działania KGB. Oczywiście wysłali fałszywego dezertera, żeby zamazać swoją winę. To wszystko pasuje".

Kiedy Nosienko przyjechał do Stanów Zjednoczonych w kwietniu 1964 roku, jego powitanie polegało na półtorarocznym poniżającym uwięzieniu, któ­rego jedynym usprawiedliwieniem wydaje się nadzieja, że zostanie zmuszony do wskazania powiązań Związku Sowieckiego z zabójstwem Kennedy'ego. Kie­dy ta nadzieja rozwiała się, został zwolniony, ale jego nazwisko otoczone było niesławąjeszcze przez dziesięć lat, dopóki Hart nie zakończył analizy sprawy.

Hart doszedł do wniosku, że Nosienko był zwykłym dezerterem. Jego raport był dla mnie przekonujący.

Agencja chciała naprawić swoje błędy i zapewniła Nosience dożywotni do­chód. Kiedy widziałem go po raz ostatni, był żonaty z Amerykanką i wydawał się szczęśliwy. Jeżeli zaś chodzi o Angletona, niektórzy twierdzą, że jego obse­sja na temat KGB przemieniła się w paranoję. Nie mam kwalifikacji medycz­nych, żeby to ocenić, ale jestem pewien, że dwadzieścia dziewięć lat to za długo dla jednej osoby, by pełnić rolę szefa personelu kontrwywiadowczego.

Berlińskie interludium

W

iosną 1965 roku już wszystkie znaki wskazywały na to, że JMWAYE zo­stanie skierowane na inne cele w Ameryce Łacińskiej i w rejonie Karaibów, co przemieni je w zwykłą placówkę terenową podlegającą Wydziałowi Półkuli Zachodniej. Uznałem, że przezornie jest się wycofać. W okresie kiedy JMWAYE uznawane było za priorytetowe przy przydziałach funduszów i personelu było nieuniknione, że uraziłem uczucia niektórych wyższych oficerów z Wydziału Półkuli Zachodniej. W związku z tym przyszła współpraca ze starymi wygami z Ameryki Łacińskiej będzie niewątpliwie obciążona bagażem przeszłości.

Pragnąłem w mojej przyszłej pracy znaleźć się na wyższym szczeblu karie­ry na zagranicznej i najlepiej dużej placówce. Uważałem, że na to zasłużyłem. Zamiast tego stwierdziłem, że szykowano mnie na kierownika placówki w Ber­linie. Nie miałem ochoty wracać do Berlina. Byłem tam w latach 1946-1947 jako młody człowiek pełniący służbę wojskową w jednostce Korpusu Kontrwy­wiadu Armii (CIC). Wtedy zainteresowałem się karierą w wywiadzie. To tam pracowałem pod kierunkiem legendarnego praktyka wywiadu, Billa Harvey'a.

Oznaczało to również przesunięcie na niższe stanowisko. Podczas gdy w Miami miałem bezpośredni dostęp do wyższych szczebli w Langley, będąc w Berlinie musiałbym się kontaktować poprzez pośredni szczebel biurokratycz­ny w Bonn.

Zgodziłem się jednak. Przekonywano mnie i obiecywano różne rzeczy, żeby pomóc mi podjąć decyzję. Twierdzono, że od czasu wzniesienia niesławnego muru placówka w Berlinie stała się terenem problemowym. Jej agenci zostali odcięci, a personel stracił ducha. Ponieważ mówiłem po niemiecku i znałem teren, a także miałem doświadczenie w prowadzeniu operacji na strzeżonym terenie, byłem właściwym człowiekiem dla ożywienia tej placówki. Nie trzeba było mnie przekonywać. Zgodziłem się, ponieważ jeszcze nigdy nie odmówi­łem wykonania zleconego mi zadania i nie miałem zamiaru robić tego teraz.

Po powrocie do Waszyngtonu w lipcu 1965 roku w celu przygotowania się do podjęcia pracy w Berlinie odwiedziłem Wydział Sowiecki i poszczegól­ne sekcje krajów Europy Wschodniej oraz Wydział Europy Zachodniej, żeby dowiedzieć się, czego spodziewano się po mnie na moim nowym stanowisku. Okazało się, że niewiele. Wydawało się, że po wzniesieniu muru zapanował defetyzm. Panowało przekonanie, że nic ważnego nie można zrobić z Berlina.

93

Berlin z 1965 roku przypominał dawny Berlin tylko z nazwy. Były czasy, kiedy komicy w berlińskich nocnych lokalach pytali: Jaka jest różnica mię­dzy Berlinem a światem?", a odpowiedź brzmiała: Nie ma żadnej! Berlin jest światem". Te dni minęły. Berlin Zachodni był miastem w szoku sparaliżowa­nym przez mur. Przeciętny mieszkaniec nie cieszył się swoim otoczeniem i nie wierzył w przyszłość. Firmy wycofywały się, a śmietanka fachowców albo już wyjechała, albo przygotowywała się do wyjazdu do Niemiec Zachodnich, gdzie mogli znaleźć lepszą pracę i zapewnić sobie przyszłość. Emeryci, którzy nie mogli pozwolić sobie na przeprowadzkę stanowili coraz większą grupę miesz­kańców. W mieście było również wielu próżniaków w wieku poborowym, co bezpośrednio wynikało z faktu, że zachodnioniemiecka ustawa o służbie woj­skowej nie obejmowała Berlina Zachodniego. Właściwymi słowami dla opisu sytuacji było kurczenie się i ochrona - ochrona własnej skóry, własnego kapita­łu, własnej prywatności. W ciągu zaledwie siedmiu lat Berlin Zachodni stał się nudnym i ciasnym miejscem.

Tak jak nastrój panujący w dawnym Berlinie ożywiał ducha tam przydzielo­nego personelu agencji, teraz tak samo mój nowy personel zaraził się letargiem i defetyzmem panującym w mieście. Zamiast zespołu dowodziłem zbieraniną indywidualistów, którzy sumiennie wykonywali zadania im powierzone, ale nie przejmowali się zadaniami placówki jako całości.

Wysoko na liście celów, jakie sobie wyznaczyłem było przełamanie tego schorzenia. W nadziei, że uda mi się rozwinąć poczucie działalności zespołowej wśród oficerów prowadzących oznajmiłem, że będę grać w siatkówkę w każdą niedzielę rano z każdym kto będzie chciał się przyłączyć. Przychodziło wiele osób przez kilka pierwszych tygodni, ale jak tylko zacząłem zajmować się pil­niejszymi sprawami, sportowcy zaczęli znikać jeden po drugim.

Jeżeli mój personel miał skupić uwagę na misji placówki jako całości, będę musiał sformułować tę misję w bardziej dynamiczny sposób. Kiedy zacząłem badać sytuację stwierdziłem, że stoimy wobec sześciu wyzwań, a cztery z nich wynikały bezpośrednio z wybudowania muru. Po pierwsze, wśród ludności pa­nowały nastroje defetystyczne. Czy mogliśmy przeprowadzić jakąś tajną akcję żeby ożywić Berlin Zachodni i wywołać nastroje niezmienności i przetrwania? Byli przecież niemieccy agenci, których mur od nas odciął. Wielu z nich było jeszcze w dobrej sytuacji. Czy mogliśmy jakoś nawiązać z nimi łączność? Nasi czescy, polscy i inni nieniemieccy agenci w Berlinie Wschodnim wciąż jeszcze mogli przechodzić do Berlina Zachodniego, więc nie utraciliśmy z nimi kontak­tu. Brakowało tylko pewności. Jak mogliśmy ich zapewnić, że wciąż pracują dla właściwej strony? Zwerbowanie nowych agentów - niełatwe nawet w naj­lepszym czasie - stało się znacznie trudniejsze z powodu muru. Jak mogliśmy poradzić sobie z jego negatywnym oddziaływaniem?

94

Mogłem jedynie zakładać, że sytuacja nie ulegnie poprawie. Trzeba się było jednak przygotować na ewentualność, że sytuacja się pogorszy. Co będzie, jeżli staniemy przed koniecznością ewakuacji personelu z Berlina? Czy mogliśmy z góry przygotować się na taki rozwój wypadków stwarzając warunki dla pozo­stania w mieście? Czy mogliśmy to zrobić nie wysyłając sygnału alarmowego dla wszystkich mieszkańców? To przypominało chodzenie po kruchym lodzie, ale taką możliwość też trzeba było rozważyć.

Przypomniałem sobie, że słowo kryzys" ma w podtekście także wyzwa­nie" i możliwości". Rozpoznałem wyzwania. Czy są jakieś możliwości? Rząd zachodnioniemiecki był tak samo jak my zaniepokojony przyszłością Berlina Zachodniego i robił wszystko, żeby móc kontrolować rozwój sytuacji. Czy mo­gliśmy w związku z tym wykorzystać Berlin do wglądu w politykę zachodnio-niemiecką?

Uznałem, że podkreślanie potrzeby przygotowania się na możliwość po­zostania w mieście wywołałoby zbyt negatywny nastrój w placówce. Zamiast tego wybrałem wzmocnienie bieżąco podejmowanych wysiłków, by zaakcento­wać pozytywne aspekty wykorzystując wszystkie nasze środki do prowadzenia operacji tajnych w kampanii mającej na celu pomóc w zachowaniu idei Berlina jako jednostki, która może przetrwać i jako symbolu anty sowieckiego oporu. Wykorzystywaliśmy wszystkie nasze możliwości zakulisowego wpływania, by różne międzynarodowe konferencje i seminaria były organizowane w Berlinie, a agencja informacyjna, która normalnie rozsyłała komiksy, materiały uzupeł­niające, komentarze i opowiadania o wymowie antykomunistycznej do gazet w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej, zaczęła włączać tematykę berlińską. To pomogło nadać sprawie Berlina wymiar ogólnoświatowy.

Dzięki ciężkiej pracy udało nam się też nawiązać ponownie kontakty z sze­regiem naszych agentów po wschodniej stronie muru. Na początek musieliśmy przetestować każdy z dziesięciu punktów kontrolnych na przejściach między Berlinem Wschodnim a Zachodnim, by dowiedzieć się co można, a czego nie można przez nie przewieźć, jak prowadzono poszukiwania przemytu i jacy podróżni byli poddawani najbardziej szczegółowym przeszukaniom. Kiedy to już zostało zrobione, mogliśmy zaryzykować przewożenie listów do Berlina Wschodniego, żeby je wysłać pod określone adresy na Zachodzie. Kiedy li­sty te do nas wracały, eksperci w Wydziału Usług Technicznych byli w stanie powiedzieć nam, które z nich zostały szczegółowo sprawdzone przez cenzo­rów wschodnioniemieckich i jakie testy na nich przeprowadzano. Na podstawie tych informacji mogliśmy określić miejsca, gdzie powinny być rozmieszczane nasze adresy kontaktowe - w republice Federalnej czy za granicą, jaki rodzaj listów wzbudza najmniejsze podejrzenia, czy można używać niewidzialnych atramentów, mikroznaków lub ukrytych obrazów w naszej tajnej łączności, a jeżeli niewidzialny atrament, to jaki? Dopiero po wykonaniu całej tej pra-

95

cy mogliśmy podjąć decyzję, jak najlepiej szkolić naszych agentów w nowych technikach łączności, jakich skrytek używać, żeby przekazywać im materiały (i w niektórych przypadkach odbierać od nich dokumentację) i którędy, i przez kogo przewozić to wszystko do i z Berlina Wschodniego.

Wymienialiśmy poglądy na ten temat z wywiadem zachodnioniemieckim (BND). W czasie jednego z takich spotkań z Niemcami w Pullach, gdzie mie­ściła się ich centrala, zauważyłem, że oficerowie BND bardzo bronili swoich agentów za to, że nie udało im się wcześniej zawiadomić Bonn o budowie muru. Jednym z tematów operacyjnych, który wyniknął z tego spotkania, był wnio­sek, że potrzebujemy radia średniej prędkości dla komunikowania się z naszymi agentami w Niemczech Wschodnich w przyszłości.

Praca nad odbudową łączności z agentami była utrudniana przez niestowa-rzyszonych przemytników ludzi, którzy oczywiście działali po swojemu kieru­jąc się zyskiem lub zasadami. Chociaż mogliśmy zrozumieć idealistów, którzy ryzykowali własnym życiem i wolnością pomagając innym uciec z komuni­stycznego Wschodu, nie było to większym pocieszeniem, kiedy niewłaściwie przeprowadzona ucieczka ku wolności spowodowała zatrzaśnięcie Checkpoint Charlie. Mimo tego z sukcesem stworzyliśmy możliwości rozbudowy zdolności pomagania ludziom, którzy chcieli uciec ze Wschodu. Dyplomata z Bliskiego Wschodu, którego zwerbowaliśmy do tej pracy miał swoją chwilę w 1968 roku, kiedy wywiózł podpułkownika Eugena Runge z Berlina Wschodniego. Runge był nielegalnym

1 agentem KGB, który był oficerem prowadzącym Leonore He­inz, która przeniknęła do zachodnioniemieckiego Ministerstwa Spraw Zagra­nicznych. Przy okazji rozmów z nim CIA zrozumiała fakt, że tworzenie siatki agentów jest jak wpłacanie pieniędzy do banku. Ma sieje i używa tylko wtedy, kiedy są potrzebne.

Było dla mnie prawdziwą satysfakcją, że pracując w tym nieprzychylnym środowisku byliśmy w stanie przeszkolić wschodnioniemieckiego kapitana statku, mieszkającego w Rostocku, w obsłudze radia średniej prędkości RS-7 i przekazać mu ten sprzęt do Niemiec Wschodnich. Ta operacja miała bardzo prostą filozofię. Kapitan był w stanie dostrzec wczesne oznaki nadchodzących wydarzeń w postaci ruchów wojsk lub przewozu sprzętu. Jeżeli dostrzegłby coś takiego, mógł nas szybko zawiadomić przez radio. A jeżeli udałoby się nam zwerbować agenta lepszego niż kapitan, który wcześniej mógłby nas ostrzec o zbliżających się działaniach zbrojnych, mogliśmy wykorzystać skrzynki kon­taktowe dla przekazania wiadomości kapitanowi, który z kolei przesłałby jąnam przez radio. Kapitan był niezwykłą postacią ze względu na to, że jego praca po-


96

zwalała mu na codzienny dostęp do lądu w rejonie Rostocku i mógł obsługiwać skrzynki kontaktowe na rozległym terenie, jeżeli było to konieczne.


1 W terminologii KGB nielegalnym agentem był oficer prowadzący w kraju doce­lowym, działający pod fałszywym nazwiskiem bez wyraźnych powiązań ze Związkiem Sowieckim.


To zainteresowanie się wczesnym ostrzeżeniem było zrodzone z determina­cji, by uniknąć jakichkolwiek niespodzianek podczas mojego pobytu w Berlinie. Jedną z przyczyn takiej postawy był mój udział w grze wojennej sponsorowanej przez Rand Corporation i przeprowadzonej w Camp David w czasie pełnego napięć weekendu we wrześniu 1961 roku. W tej grze scenariusz dotyczący Ber­lina zakładał opracowanie alternatyw dla konfrontacji wielkich mocarstw w tym podzielonym mieście. Wśród głównych uczestników gry byli Henry Kissinger, wówczas jeszcze pracownik naukowy, Carl Kayser z personelu Białego Domu, John McNaughton z Departamentu Obrony i David Henry z Departamentu Stanu. Ja wchodziłem w skład grupy kontrolnej, która miała pomóc ludziom z Rand Corporation zbliżyć grę do rzeczywistości w tematyce Berlina. Wynio­słem z tego ćwiczenia wniosek, że twórcy polityki nie lubią niespodzianek. Im krótszy czas na zareagowanie na niespodziewane wydarzenia, tym mniejsze szansę, że podjęta decyzja będzie oparta na zdrowych strategicznych uzasad­nieniach, które nieprzyjaciel zrozumie.

Po przyjeździe do Berlina i zapoznaniu się z istniejącymi dokumentami, po rozmowach z oficerami, którzy służyli w Berlinie w czasie bezpośrednio po­przedzającym budowę muru i po zapoznaniu się z opiniami polityków niemiec­kich oraz francuskich i brytyjskich, a także niemieckich oficerów łącznikowych, nie mogłem powstrzymać się od zdziwienia, dlaczego media i nadzorcy dzia­łalności wywiadowczej w Kongresie nie okrzyknęli tej całej sprawy wielkim niepowodzeniem wywiadu. Gdyby tak zrobili, w sposób nieunikniony wynik­nęłaby z tego wielka afera. W takiej atmosferze należało być przygotowanym na udowodnienie, że nauka nie poszła w las, a osiągnięte wnioski stosowane są w praktyce. Moim zdaniem dwa takie wnioski były następujące: CIA brakowało łączności radiowej ze Wschodnimi Niemcami i CIA potrzebuj e więcej agentów z kontaktami i inicjatywą, by donosić o faktach, które mogły oznaczać wczesne ostrzeżenie.

Kapitan nawiązał kontakt radiowy w czasie, kiedy już przygotowywałem się do wyjazdu z Berlina. Było to pierwsze radio średniej prędkości, które zo­stało uaktywnione przez zachodnie służby w Niemczech Wschodnich. Było to jednak gorzkie osiągnięcie, ponieważ dostałem za nie reprymendę od Bronsona Tweedy'ego, szefa wydziału wschodnioeuropejskiego. Wysłałem mu depeszę opisującą szczegółowo, co planujemy zrobić i kiedy po dłuższym czasie nie do­czekaliśmy się odpowiedzi ani pozytywnej, ani negatywnej przyjęliśmy, że brak reakcji oznacza zgodę. Tak postępowano przy operacjach JMWAYE. Przepro­wadziliśmy więc nasz plan. Następnie, kiedy złożyliśmy meldunek, że zadanie zostało wykonane, otrzymaliśmy odpowiedź w tonie krytycznym.

97

Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego Tweedy uznał za błąd umiesz­czenie radia RS-7 dokładnie w takim miejscu, dla jakiego było przeznaczone. Można spróbować to wyjaśnić na kilka sposobów. Można przypuszczać, że ze względów politycznych Tweedy widział potrzebę skoordynowania takiej akcji z Departamentem Stanu. Mógł też uważać, że ta operacyjna nowość mogła zde­nerwować Rosjan, gdyby się o niej dowiedzieli, co mogło naruszyć delikatną równowagę w Berlinie.

Inna możliwość miała coś do czynienia ze stylem kierowania. Możliwe, że centrala chciała sprawować ścisłą kontrolę nad procesem podejmowania decy­zji we wszystkich sprawach, podczas gdy postępowałem według teorii zdecen­tralizowanej kontroli. Teoria ta przewidywała, że centrala ustala politykę, za­pewnia ludzi i fundusze dla placówki w terenie, zapewnia wsparcie, kiedy jest poproszona o pomoc lub sprzęt i zapewnia koordynację między jednostkami w terenie, natomiast placówki terenowe same prowadzą bieżące operacje. W tym schemacie działania centrala dokonywałaby okresowych przeglądów skuteczności pracy placówki, a nie kontrolowała każdego posunięcia. Wiele lat później, kiedy Tweedy odwiedził mnie na jednej z placówek w Azji, żeby zo­rientować się na temat wojny wietnamskiej, zacząłem delikatnie wypytywać go o sprawę radia, ponieważ chciałem dowiedzieć się, dlaczego nasze opinie tak bardzo się różniły w tak podstawowej sprawie. Tweedy odpowiedział jak wyrocznia delficka: Wyraźnie pan się lepiej czuje w zdecentralizowanym pro­wadzeniu wojny wietnamskiej niż w Berlinie".

Problemem, który zaprzątał umysły twórców polityki w kraju było, czy Republika Federalna będzie nadal opowiadać się po stronie niekomunistycz-nego Zachodu, czy też będzie stopniowo znajdować płaszczyznę współpracy ze Wschodem. My w Berlinie musieliśmy być czujni wypatrując jakichkol­wiek oznak tendencji, że Bonn przystosowuje się do potrzeb i życzeń Niemiec Wschodnich. Takie znaki mieliśmy tuż pod nosem. Stawało się to coraz bardziej oczywiste poczynając od 1962 roku, kiedy sowiecki szpieg Rudolf Abel został wymieniony za pilota U-2, Gary'ego Powersa, na moście Glenicke w Berlinie. W latach 1964-1989 przelano do Niemiec Wschodnich ponad 2,4 miliardów dolarów w zamian za zwolnienie 33 755 wschodnioniemieckich więźniów po­litycznych oraz za łączenie rodzin. W ramach tej akcji 215019 osób połączyło się z krewnymi i opuściło Niemcy Wschodnie.

Był to swego rodzaju okup płacony w gotówce za wypuszczenie do Nie­miec Zachodnich więźniów politycznych przetrzymywanych we wschodnionie­mieckich więzieniach. Taka wymiana była prowadzona wyraźnie z korzyścią dla Niemiec Wschodnich, które potrzebowały zastrzyku waluty wymienialnej i nie ponosiły najmniejszej straty przez pozbycie się elementów antypań­stwowych" przeważnie w podeszłym wieku. Niektóre osoby nie uczestniczyły w czynnym życiu od 1945 roku. Natomiast opinia publiczna Niemiec Zachod-

98

nich była głęboko podzielona na temat aspektu moralnego tych transakcji. Nie­którzy potępiali je jako niesławny handel ludźmi, a niektórzy chwalili uznając go za akt humanitarny, a jeszcze inni z zadowoleniem uznawali go za budowę powiązań pomiędzy dwiema częściami Niemiec.

John Mapother, starszy oficer placówki, powiedział mi, że te transakcje są załatwiane przez dwóch prawników - zachodnioniemieckiego Jiirgena Stange i jego wschodnioniemieckiego partnera Wolfganga Yogla. Mapother stwierdził, że potrzeba nam lepszego zrozumienia ich działalności. Zgodziłem się z nim. Później, zapoznając się z aktami na temat Stangego i Yogla dowiedziałem się, że wschodnioberlińscy socjaliści, Willy Brandt i Dietrich Spangenberg, popierali kiedyś ten handel ludźmi korzystając z pieniędzy pochodzących z funduszu po­mocy społecznej, do którego Brandt miał dostęp. Kiedy to źródło funduszy się wyczerpało, zastąpiono je całą plątaniną kanałów, w których kontakty osobiste odbywały się często równolegle i obejmowały wielu graczy, wśród których byli Brandt, Yogel, Rainer Barzel (szybko awansujący członek partii chadeckiej) i hamburski potentat prasowy Axel Springer. W końcu rząd federalny, reprezen­towany w Berlinie przez biuro federalnego ministerstwa Spraw Ogólnoniemiec-kich, włączył się do gry, podobnie jak kościół ewangelicki, który dokonywał płatności z własnych środków za pośrednictwem Stangego i Yogla w zamian za zwolnienie parafian.

Zaplecze Yogla było bardziej zawoalowane. Ujawnił, że pierwszy raz zwró­cił się do władz wschodnioniemieckich z zachodnioniemiecką propozycją wy­miany autobusu wypełnionego wschodnioniemieckimi dysydentami za kopertę pełną gotówki. To była prawda. Nie wyjaśniało to jednak problemu, kim byli mocodawcy Yogla. Było jasne, że nawiązał dialog z Niemcami ze Wschodu zarówno na szczeblu politycznym, jak i na szczeblu służby bezpieczeństwa. To po części wyjaśniało rozrzutny tryb życia, jaki Yogel prowadził w Berlinie Wschodnim. Miał również powiązania z Moskwą, co potwierdziła wymiana Abela na Powersa. Uważaliśmy zatem, że powinniśmy go traktować jako agen­ta KGB lub wschodnioniemieckiego Ministerstwa Bezpieczeństwa i czujnie ob­serwować sieć jego interesów, którą tworzył w Berlinie Zachodnim.

Wysoko na tej liście znajdował się Willy Brandt i jego bliscy współpracow­nicy z SPD, przez krótki okres mojego pobytu w Berlinie polityka wschodnia Brandta była wciąż prowadzona próbnie i skromna, ale kiedy został kanclerzem federalnym w 1969 roku, stał się zwolennikiem poważnych ustępstw na rzecz Niemiec Wschodnich. Na tej liście znajdowało się również berlińskie biuro Mi­nisterstwa Spraw Ogólnoniemieckich. Obserwowaliśmy te cele za pośrednic­twem źródeł osobowych i technicznych, i chociaż w okresie 1965-1966 nie uzyskaliśmy pewności, że Yogel jest agentem sowieckim, byliśmy na bieżąco w temacie zakresu i kierunków płatności za ludzi i byliśmy w stanie monitoro-

99

wać rozwój polityki wschodniej Brandta. Waszyngtońscy twórcy polityki nie natknęli się więc na żadne niespodzianki w tym zakresie.

Do 1966 roku Waszyngton próbował skłonić Bonn za pośrednictwem kana­łów dyplomatycznych, aby publicznie opowiedziało się za wojną w Wietnamie, ale bez większych sukcesów. Wydział Europy Wschodniej zwrócił się następnie do nas, żebyśmy się zorientowali co można zrobić kanałami nieoficjalnymi, któ­re zostały nawiązane przez Ralpha Browna, urodzonego w Niemczech oficera prowadzącego zatrudnionego obecnie na placówce w Berlinie. Kiedy Brown dyskutował z politykami niemieckimi sprawę Wietnamu, powiedziano mu, że strona oficjalna wzięła byka za rogi. Rząd chce zademonstrować solidarność ze Stanami Zjednoczonymi, ale stara się uniknąć wewnętrznych sporów, które niewątpliwie wybuchną po okazaniu wrogości wobec Hanoi lub Wietkongu. Rozmówcy Browna stwierdzili, że byliby wdzięczni, gdyby Brown mógł za­sugerować jakiś gest, który mogliby wykonać, a który osiągnąłby jedno, a po­zwolił uniknąć drugiego. Brown, działając w zgodzie z wcześniej uzgodnioną strategią CIA, zasugerował, aby wyposażyli i wysłali statek szpitalny. Pomysł się przyjął i kiedy przyjechałem do Sajgonu w 1968 roku były prom Helgoland, kursujący wcześniej po Morzu Pomocnym, pływał po wodach indochińskich w roli anioła miłosierdzia.

Nasza większa operacja w dziedzinie działań sowieckich przyniosła mi głę­bokie rozczarowanie. Mniej więcej w czasie, kiedy przyjechałem do Berlina, jeden z naszych ludzi zwerbował sowieckiego oficera polowego. Ponieważ ist­nieje duża możliwość, że ten oficer wciąż jeszcze żyje, muszę być ostrożny przy wypowiadaniu się na jego temat, ale myślę, że można przyznać, iż jego specjalnością nie były ani wywiad, ani polityka, a raczej strona techniczna. Pra­cowaliśmy pilnie nad sprawdzeniem go i z mojego punktu widzenia odnieśli­śmy sukces. Był rzeczywiście tym, za kogo się podawał, pracował tam, gdzie powiedział, że pracuje, mieszkał tam, gdzie powiedział, że mieszka, a poziom informacji, jakie nam dostarczał odpowiadał jego stanowisku. Jego motywa­cja do współpracy z nami również była zdrowa. Jak wielu innych obywateli z krajów Europy Wschodniej, którzy poczuli zapach i smak Zachodu, poczynił nadmierne wydatki i potrzebował pieniędzy.

Spodziewałem się, że centrala będzie zadowolona z takiego rozwoju sytu­acji, chociaż może nie będzie nam gratulować. Jednak jej reakcją były niezado­wolenie i grymasy. Nasze procedury sprawdzania zostały odrzucone jako mało znaczące i zapewniono nas, że nie możemy ufać naszemu nowemu agentowi.

Trudno było sprzeciwić się tym argumentom, ponieważ nie miałem pewno­ści skąd pochodziły - z wydziału sowieckiego, z wydziału Europy Wschodniej czy od kontrwywiadu. Myślę, że to ostatnie źródło jest najbardziej prawdopo­dobne, jeżeli przypomnimy sobie o znanej niechęci Jima Angletona do sowiec­kich agentów.

100

Jednak próbowałem. Wysłałem depeszę, na którą otrzymałem odpowiedź: No, dobrze. Powiedzmy, że facet nie dostarcza nam informacji o istotnym zna­czeniu, ale musimy przeszkolić go tak, że kiedy wróci do domu i może na wyż­sze stanowisko, będziemy mieli prawdziwego agenta. Zobaczymy co się stanie, a tymczasem potraktujcie to jako operację dodatkową, która pozwoli naszym oficerom nabrać pewności siebie i należy dać im do zrozumienia, że odnieśli sukces werbując jeden z najtrudniejszych celów, a mianowicie obywatela so­wieckiego".

Nie było sensu dalej zabiegać. Wszystko, co otrzymywałem z centrali na ten temat, rozpoczynało się od założenia, że wpadliśmy w sowiecką pułapkę i prze­szkolenie tego nowego agenta w jakimkolwiek zakresie byłoby po prostu ujaw­nieniem naszego modus operandi. Zdaniem wszystkich personel kontrwywiadu lub ktokolwiek z kim korespondowałem mógł mieć jakieś informacje, którymi mógł poprzeć swoje argumenty, informacje ze źródeł tak tajnych, że nie mogły być mi ujawnione, ale nie było w depeszach, którymi mnie zasypywano, żadnej sugestii na ten temat. Zamiast tego powtarzano: To jest Sowiet, a Sowietom nie można ufać, a zatem twoja operacja jest wadliwa od początku". W końcu, nie chcąc wysłuchiwać coraz to więcej nowych sformułowań na ten sam temat, zerwaliśmy kontakt z agentem. Wciąż myślę, że zmarnowaliśmy okazję.

W styczniu 1966 roku dostałem depeszę od Desa FitzGeralda, który był zastępcą dyrektora planowania. Depesza stwierdzała: Zdajemy sobie sprawę, że byłeś w Berlinie bardzo krótko, ale chcielibyśmy, żebyś pojechał do Laosu. Co ty na to?".

Zgodziłem się natychmiast.

Laos: Konieczna zmiana

Przygotowując się do objęcia nowego stanowiska, poszedłem do biblioteki służb specjalnych, żeby zobaczyć wszystko, co maj ą na temat Laosu. Mieli tylko jedną książkę, która dawała pewne pojęcie co do znaczenia, jakie armia Stanów Zjednoczonych przywiązywała do Laosu. Dopisywało mi jednak szczę­ście. Mój partner we francuskim wywiadzie (SDECE), pułkownik Clemenceau, służył w Wietnamie i miał pewną wiedzę na temat Laosu. Był na tyle miły, że spędził ze mną wiele wieczorów opowiadając mi, jak należy postępować z ple­mionami indochińskimi i Wietnamczykami.

Przepisy podróżne agencji ograniczały Hazel i mnie do 45 funtów nadbaga-żu i 150 funtów nietowarzyszącego frachtu lotniczego. Reszta naszych rzeczy, które mieliśmy w Berlinie, trafiła do składu w Bremerhaven i tam miały czekać na przesłanie do miejsca, gdzie trafimy po zakończeniu służby w Laosie, jeże­li koszty przesyłki do naszej kolejnej placówki nie będą zbyt wysokie. Hazel zaczęła ważyć różne przedmioty, które mogłyby trafić do nadbagażu. Wkrótce okazało się jednak, że ta część przesyłki musiała być przeznaczona na najcen­niejsze rzeczy naszej córki, Suzanne, jak lalki, misie i książki. Niestety nie było już miejsca na konia na biegunach, który w tym czasie był największym skar­bem Suzanne. Wiele lat później, już jako nastolatka, Suzanne wciąż wspominała utratę konia jako jeden z negatywnych aspektów podróży taty po świecie, który wlókł za sobą rodzinę.

Po załatwieniu spraw związanych z podróżą odbyliśmy z Hazel całą turę pożegnalnych przyjęć w Berlinie. Nasi niemieccy partnerzy byli zakłopotani z powodu skrócenia mojego pobytu. Nie widzieli nic słusznego w decyzji Wa­szyngtonu przeniesienia ich zdaniem człowieka doświadczonego w sprawach niemieckich do dżungli Azji Południowo-Wschodniej. Jeden z moich kontak­tów, szef policji Berlina Zachodniego, który wiedział o moich doświadczeniach w paramilitarnych działaniach przeciwko Castro, lepiej rozumiał moją sytuację. Kiedy pewnego wieczora rozmawialiśmy przy pożegnalnym drinku powiedział: Będziesz w Azji Południowo-Wschodniej przez wiele lat. W pewnym momen­cie okaże się, że będziesz musiał robić wszystko, w tym kierować działaniami partyzanckimi, a potem zwalczać siły nieregularne. Kiedy będziesz stawał przed tymi wyzwaniami, przypomnij sobie o moich doświadczeniach, kiedy byłem młodym oficerem na froncie rosyjskim podczas II wojny światowej. Walczyłem z partyzantami. My Niemcy ponieśliśmy więcej start na skutek działań party-

102

zantów niż w innych rodzajach walki. Nauczyliśmy się, że siły nieregularne są tanim sposobem osłabiania sił bojowych nieprzyjaciela. Jeżeli będziesz mógł skorzystać z partyzantów w walce w Hanoi, zrób to".

Kiedy przyjechałem do centrali, zorientowałem się, że robi się wszystko co możliwe, abym znalazł się w Laosie na początku lipca 1966 roku. Moja odpra­wa w wydziale Europy Wschodniej była w najlepszym przypadku pobieżna. Sprawy Berlina straciły priorytet na rzecz wojny w Indochinach.

Pierwszą osobą, z którą nawiązałem kontakt w wydziale dalekowschodnim był Bili Colby, kierownik wydziału. Wcześniej się nie spotkaliśmy. Wiedzia­łem o nim tylko tyle, ile można dowiedzieć się z plotek na korytarzu. Podczas II wojny światowej działał w OSS i został zrzucony na spadochronie do Skan­dynawii, gdzie spisał się po bohatersku. Po wojnie służył z wyróżnieniem jako oficer CIA w Rzymie i Sajgonie. W Waszyngtonie mówiono o nim z uśmie­chem, że jest jezuickim rezydentem w Langley i specjalizuje się w teologii wy­zwolenia, co było aluzją do jego prób utworzenia więzi narodowych w takich krajach, jak Wietnam i Laos. Wreszcie, co było nie mniej ważne, przypuszcza­no, że jest kandydatem na stanowisko wicedyrektora planowania, a może nawet na dyrektora CIA.

Powiedział mi, że muszę podjąć szczególny wysiłek i poświęcić któryś ze spokojnych waszyngtońskich wieczorów Yintowi Lawrence'owi, który właśnie wrócił z Long Tieng w Laosie, gdzie był w stałym kontakcie z Vang Pao, głónym przywódcą partyzantów Hmong. Vint miał dołączyć do personelu Col-by'ego w ciągu kilku dni. Był kopalnią informacji na temat Laosu, z której po­winienem korzystać, bo takich informacji będę potrzebować.

W ciągu dni i tygodni, które nastąpiły, przychodziłem do pracy wcześnie i wychodziłem późno, żeby zapoznać się z materiałami Narodowej Rady Bez­pieczeństwa (NSC) na temat Laosu, z decyzjami Grupy 303, które wpłynęły na wzrost liczebności sił paramilitarnych w Laosie oraz z dokumentami na temat budżetu, personelu i programów. Ponadto zacząłem wertować dane wywiadow­cze napływające z placówki w Yientiane oraz monitorować działania operacyj­ne placówki związane z operacjami bieżącymi. Spędzałem przerwy na lunch i na kawę oraz wszystkie wolne chwile w towarzystwie oficerów, którzy służyli w Laosie, aby zapoznać się z ich doświadczeniami i wiedzą na temat kraju, jego mieszkańców i jego problemów.

Vint Lawrence poświęcił kilka spotkań w biurze, aby mi wyjaśnić, jak wy­gląda sytuacja w Laosie. Zorganizował również spotkanie towarzyskie u siebie w domu, aby omówić życie plemienia Hmong z punktu widzenia antropologicz­nego. Kiedy ostrożnie starałem się wysondować, co można zrobić w Laosie, żeby przyczynić się do zwycięstwa w wojnie wietnamskiej, Vint wyraził opinię, że niewiele więcej można zrobić z rejonu Hmong w Laosie Pomocnym. Uwagę należałoby skoncentrować na południowej wydłużonej części kraju, ale Vint nie

103

miał wielu informacji na temat żyjących tam plemion, takich jak Kha, żeby móc służyć jakąś przydatną radą. Była to szczera ocena sytuacji i podobne opinie wyrażało wielu pracowników Agencji, którzy wcześniej służyli w Laosie.

Następnie rozpocząłem szereg wizyt kurtuazyjnych u urzędników w Wa­szyngtonie. Odwiedziłem Pentagon, Departament Stanu i NSC. Z tej serii wizyt wynikało, że wszyscy przejmowali się koniecznością zwiększenia wysiłku woj­skowego przeciwko siłom Hanoi w południowym Laosie. Twórcy polityki, tacy jak William P. Bundy, zastępca sekretarza stanu do spraw Dalekiego Wschodu, który powiedział Colby'emu i mnie, że takie działania uznaje się za istotne dla ochrony sił Stanów Zjednoczonych w Wietnamie. W tej chwili w Wietnamie było około 300 tysięcy żołnierzy armii i lotnictwa, a jeszcze dwie dodatkowe dywizje miały tam dotrzeć w grudniu 1966 roku, co w połączeniu z innymi rozmieszczonymi jednostkami oznaczało, że do końca roku siły amerykańskie w Wietnamie osiągną około 400 tysięcy żołnierzy.

Nie zauważyłem rozbieżności zdań pomiędzy poszczególnymi agencjami co do koniecznej potrzeby zrobienia czegoś z faktem, że Hanoi wykorzystuje Szlak Ho Szi Mina. Nierozwiązaną zagadką pozostawało, co można zrobić i kto to ma zrobić i jaką cenę polityczną trzeba będzie zapłacić. Wyczuwałem zbliżające się spory ponieważ Departament Obrony chciał wysłać na Szlak Ho Szi Mina silne oddziały amerykańskie, aby zakłócały ruch tak bardzo, jak to tylko możliwe. Departament Stanu natomiast pragnął zachować złudzenie o pozornej neutral­ności Laosu. Jednym ze sposobów rozwiązania tego problemu było skłonienie Laotańczyków, by robili co mogą w działaniach przeciwko siłom wietnamskim na południu Laosu. Wszyscy zgadzali się, że Królewska Armia Laosu nie jest do tego zdolna. Pozostawało więc tylko jedno wyjście opierające się na założeniu, że CIA może wykorzystać tubylcze siły paramilitarne w południowym Laosie i osiągnąć to samo, co zostało osiągnięte w Laosie Pomocnym. Jeżeli po upłwie pewnego krótkiego czasu okaże się, że wkład CIA w działania nie spełnił oczekiwań, poszerzenie wojny będzie nieuniknione. Nie było jasne, jaką przy­bierze formę. Stworzyło to sytuację, w której naciski na CIA, aby robiła więcej, będą co najmniej intensywne.

Podczas naszego pożegnalnego spotkania Colby nalegał, abym pomyślał nad alternatywnymi źródłami siły żywej dla działań w południowym Laosie. Powiedziałem, że rozmawiałem na temat wykorzystania Tajów lub Nung. Tu padały przeważnie odpowiedzi negatywne. Tajów charakteryzowano jako do­brych artylerzystów, ale nie uznawano ich za wystarczająco agresywnych do podejmowania wypadów i przygotowywania zasadzek. Nung, chociaż godni zaufania żołnierze, zostali zepsuci przez miejski tryb życia w Wietnamie Po­łudniowym i raczej byli uznawani za kowbojów z Cholonu" nadających się bardziej do statycznej obrony niż do działań z zaskoczenia w dżungli. Jeżeli mo-


glibyśmy przełamać spodziewany opór Departamentu Stanu do wykorzystania obcych sił w Laosie, może Ghurkowie byliby właściwym rozwiązaniem.

Pozostawiając na koniec to, co uważałem za temat najbardziej kontrower­syjny zauważyłem, że poziom wysiłku placówki wkładanego w tworzenie wię­zi narodowych wydaje się nadmierny. Zasugerowałem, że powinniśmy kłaść nacisk na poprawę bytu tych plemion, które z nami współpracują. Jeżeli zaś chodzi o inne aspekty tworzenia więzi narodowych, to wydaje się, że bardziej leżą one w gestii agencji USAID niż CIA, szczególnie, że pomoc amerykańska dla Laosu w 1966 roku była zaplanowana na 50 milionów dolarów na cele nie­wojskowe.

Ku mojemu zaskoczeniu Colby stwierdził, że naciski na CIA stały się tak duże, że w dziedzinie naszych tajnych działań konieczne stawało się bardzo delikatne postępowanie.

- Sprawdź, do jakich wniosków dojdziesz po zapoznaniu się ze sprawami na miejscu - powiedział. - Jeżeli uznasz, że cięcia są usprawiedliwione lub określone programy powinny być przekazane innym agencjom, na przykład USAID, tak zrobimy.

Było to większe uprawnienie do wprowadzania zmian niż się spodziewa­łem. Pozwoliło mi również lepiej zrozumieć oczywiste ograniczenia środków zarówno finansowych, jak i kadrowych, które wojna wietnamska narzucała na CIA.

Mija ostateczna odprawa u dyrektora wywiadu, Richarda Helmsa, w pełni wyjaśniła mi, że wojna wietnamska ma absolutne pierwszeństwo. Helms stwier­dził, iż ma nadzieję, że dokładnie poznałem niuanse schizofrenii panującej na temat Laosu jako integralnej części wojny wietnamskiej. Z jednej strony waż­ne głosy twórców polityki chciały dla Laosu figowego listka neutralności tak jak go zapewniały układy genewskie. Inni i podobnie wpływowi twórcy poli­tyki domagali się większego wkładu Laosu do osiągnięcia sukcesu w wojnie wietnamskiej, czyli że CIA musiała zrobić coś więcej w południowym Laosie w działaniach przeciwko siłom północnowietnamskim. Helms sugerował, że działając na delikatnej granicy między tymi dwiema wpływowymi grupami podczas określania strategii dla placówki CIA w Yientiane, byłoby rozsądniej z mojej strony zapewnić sobie poparcie ambasadora Williama Sullivana dla mo­ich nowych inicjatyw, niż wdawać się z nim w spory.

Od razu zdałem sobie sprawę, że Helms daje mi do zrozumienia, abym nie wpadł w pułapkę spierania się z ambasadorem, jak to uczynił wcześniejszy szef placówki, Henry Hecksher, który spierał się z ambasadorem Winthropem Brownem. Zakłopotany i nieco zaniepokojony prawdziwym znaczeniem tej rady stwierdziłem, że dobrze znam osiągnięcia Heckshera. Podziwiałem jego wiele talentów i chociaż nie mógłbym mu dorównać co do zakresu wiedzy na temat historii i polityki Niemiec, jestem przekonany, że moje wcześniejsze do-

106

świadczenia w zakresie harmonijnej współpracy z ambasadorami pozwoliły mi rozwinąć w sobie wyczucie sytuacji do tego stopnia, iż jest mało prawdopodob­ne, bym popadł w nieprzyjazne stosunki z ambasadorem Sullivanem. Helms po tym ostrzeżeniu stwierdził, że ma nadzieję, iż moje stosunki z Sullivanem będą się dobrze układać. Na tym spotkanie się zakończyło. Pożegnaliśmy się. Helms oświadczył, że czeka na moje rekomendacje programowe na temat Laosu za sześćdziesiąt dni.

W drodze na Daleki Wschód zatrzymałem się w Honolulu, aby złożyć wi­zytę kurtuazyjną admirałowi Ulyssesowi S. Grantowi Sharpe'owi, naczelnemu dowódcy na Pacyfiku. Był to niski mężczyzna drobnej budowy i o spokojnym sposobie bycia. Cechowała go naturalna uprzejmość. Pytał o moją rodzinę, pro­gram podróży do Laosu, a przede wszystkim o moje doświadczenia w pracy w Agencji. Było oczywiste, że mnie ocenia. Równie oczywista była troska ad­mirała rozszerzaniem się wojny wietnamskiej potwierdzanym przez rozbudowę sił amerykańskich w Wietnamie Południowym. Było też oczywiste, że Hanoi również poczyni odpowiednie kroki rozbudowując siły i zwiększając dostawy zaopatrzenia. Właśnie w tym kierunku zmierzały posunięcia generała Nguyena Chi Thanha, najwyższego stopniem generała Hanoi na południu. To właśnie było największą strategiczną troską naczelnego dowództwa na Pacyfiku.

Następnie admirał przedstawił mi rozpatrywaną listę możliwych działań zmierzających do ograniczenia dostaw zaopatrzenia z Hanoi. Pierwsza na liście była potrzeba zaminowania portu w Hajfongu i wykorzystania okrętów pod­wodnych, by port pozostawał zamknięty. To powstrzymałoby dostawy zaopa­trzenia z Rosji i Chin do Wietnamu Pomocnego najtańszą drogą morską. Po drugie, trzeba było rozpocząć nieustającą kampanię powietrzną i atakować sieć kolejową Wietnamu, a szczególnie połączenia z Chinami, a później w części południowej kraju. Po trzecie, należy zbombardować wały ochronne na Rzece Czerwonej, a spowodowane powodzie ograniczą wysiłek wojenny Hanoi. Łącz­ne oddziaływanie takiej strategii pozwoli osiągnąć dwa cele - ograniczy zdol­ności zaopatrzeniowe Hanoi i nie pozwoli w najbliższej przyszłości zabiegać o zdecydowane zwycięstwo militarne nad Saj gonem, a dodatkowo zmusi gene­rała Vo Nguyen Giapa, pierwszego stratega Hanoi, by wrócił do opcji przedłżającej się wojny wspieranej wyłącznie infiltracją ludzi i zaopatrzenia Szlakiem Ho Szi Mina. Z czasem koszty narzucone Hanoi związane z wykorzystywa­niem szlaku, a spowodowane przez lotnictwo amerykańskie i operacje lądowe wyprowadzane zarówno z Wietnamu, jak i z Laosu i zmierzające do przecię­cia szlaku mogą doprowadzić albo do zastoju na polu walki, albo do takiego zwycięstwa Sajgonu, że zostanie wynegocjowane długoterminowe rozwiązanie polityczne. Po przedstawieniu swoich poglądów admirał dodał, że Waszyngton jak dotąd inwestował pieniądze w kampanię bombardowań selektywnych Wiet­namu Północnego znaną pod nazwą operacja Rolling Thunder. W operacji tej

107

nie wykorzystywano jednak inteligentnych bomb, nie była więc tak skuteczna jak być mogła, ponieważ zwykłe bomby nie przynosiły pożądanych rezulta­tów przy atakowaniu mostów. Szlak Ho Szi Mina też był atakowany zarówno z powietrza, jak i przez siły lądowe w ograniczonym zakresie. Operacje lądowe wyprowadzane były z Wietnamu Południowego przez specjalną jednostkę, Gru­pę Badawczo-Operacyjną (SOG) Dowództwa Doradców Wojskowych w Wiet­namie (MACY). Jednostce tej zezwalano jedynie na płytkie penetracje granic Laosu na tereny oznaczone kryptonimem Pożar Prerii. Admirał Sharpe przy­puszczał, że to ambasador Sullivan spowodował, że nałożono tak liczne ograni­czenia na operacje MACY-SOG w Laosie południowym. Admirał prosił, abym pamiętał o jego zdaniu, że MACY-SOG może zdziałać więcej w Laosie Połu­dniowym, kiedy będę tworzyć nowy program CIA dla tej części kraju. Stwier­dziłem, że poglądy ambasadora na ten temat nie sami jeszcze znane, ponieważ jeszcze się nie spotkaliśmy. Ze swej strony zapewniłem jednak admirała, że jego poglądy będą wzięte pod uwagę przy przygotowywaniu planów przez CIA w zakresie przyszłych działań na Szlaku Ho Szi Mina.

Po zatrzymaniu się w Tokio i Bangkoku Hazel i ja po raz pierwszy zobaczy­liśmy oznaki wojny wietnamskiej, kiedy nasz mały samolot należący do Agencji wylądował w Udorn. Było to polowe lotnisko wojskowe niedawno wykrojone na tajlandzkich terenach wiejskich na wielkiej płaszczyźnie czerwonej ziemi. Kiedy nasz samolot toczył się po pasie startowym, różne typy amerykańskich odrzutowców pomalowanych w barwy ochronne przygotowywały się do lotu. Jeden rzut oka na podwieszone bomby pozwalał zrozumieć, że maszyny te star­towały w ramach operacji związanej z wojną wietnamską. Było to pierwsze zetknięcie się z rzeczywistością. Tutaj już nikt nie rozprawiał o teorii.

W czasie tego krótkiego lotu poznałem pułkownika Dhepa z Dowództwa 333. Był czarujący, inteligentny i konkretny i wyraźnie dobrze się czuł w to­warzystwie przedstawicieli Zachodu. Cechował się otwartością, co nie pa­sowało do tego, o czym mówiono na odprawach, w których uczestniczyłem w Waszyngtonie na temat typowych oficerów tajlandzkich. Dhep chciał się do­wiedzieć, jakie sąperspektywy na zmianę polityki amerykańskiej w wojnie wiet­namskiej, walkach w Laosie i wobec groźby powstania w Tajlandii popieranego przez Wietnam Pomocny. Żeby dać choćby pobieżną odpowiedź na te słuszne pytania stwierdziłem, że Waszyngton chce osiągnąć takie rezultaty na polach bitew w Wietnamie, które doprowadzą do rozwiązania politycznego dogodnego dla interesów wolnego świata. W związku z tym wojna w północnym Laosie prawdopodobnie będzie prowadzona w przyszłości tak jak do tej pory. Laos Południowy to inna sprawa. Waszyngton chce zdziałać coś więcej w tym rejo­nie, by podwyższyć koszty naruszania suwerenności Laosu przez Hanoi. Był to temat, który chciałbym przedyskutować szczegółowo z Dhepem w najbliższej przyszłości, kiedy jego wszelkie sugestie będą mile widziane. W odniesieniu do

108

narastającego zagrożenia w północno-wschodniej Tajlandii powiedziałem, że na moich odprawach w Waszyngtonie nie poruszano tego tematu. Dhep wyda­wał się zadowolony ze szczerości moich odpowiedzi i ustaliliśmy, że spotkamy się w Udorn w najbliższym czasie, by przeprowadzić dalsze rozmowy.

W Udorn przedstawiono nam Jima Lilley'a i Pata Landry'ego. Ci panowie bardzo różnili się wyglądem i sposobem bycia. Lilley, który był zastępcą kie­rownika placówki w Yientiane i działał pod przykrywką dyplomatyczną, był wysoki i atletyczny. W jego włosach pojawiały się przebłyski siwizny. Ubrany był w tropikalny garnitur i wyglądał na dyplomatę. Zapoznałem się z jego akta­mi w centrali i wiedziałem, że zebrał duże doświadczenie w Azji i służył już na Filipinach, w Kambodży i w Tajlandii. Urodził się w Chinach jako syn dyrek­tora towarzystwa naftowego. Mówił biegle w języku mandaryn. Znał również francuski. Waszyngton uznawał, że zapowiada się na gwiazdę.

Landry był zastępcą szefa placówki w Udorn. Był krępy, opalony, mocno zbudowany. Włosy miał przycięte krótko, a ubrany był w brązową sportową koszulę z krótkimi rękawami, jasne bawełniane spodnie i sandały. Wyglądał jak były uczelniany gracz w amerykański futbol, który prawdopodobnie grał na obronie. Uderzającym uzupełnieniem jego wyglądu była laseczka oficerska, którą uderzał po nogawce spodni. Wiedziałem, że Landry wywodził się z Texas A&M i spędził kawał życia w Azji prowadząc operacje paramilitarne. On i Bili Lair zajmowali się działalnością paramilitarną w Laosie i byli odpowiednikami sławnych byłych graczy w futbol z West Point, Doca Blancharda i Glenna Davi-sa, znanych jako Mr. Inside" i Mr. Outside". Landry wyglądał jak Mr. Inside i taką miał reputację. On zajmował się przemieszczaniem ludzi i sprzętu, pod­czas gdy Lair utrzymywał kontakty z Vang Pao i Tajlandczykami.

Potem wsiedliśmy z Lilley'em do dwusilnikowego Dorniera i po piętnastu czy dwudziestu minutach znaleźliśmy się w Yientiane. Po wylądowaniu spo­tkaliśmy się z grupą ludzi - personelem Air America i pracownikami placówki. Jedna osoba wyróżniała się z tłumu nie tylko ze względu na wygląd, czarujący uśmiech i elegancki sposób bycia. Była to Sally Lilley, która szybko i skutecz­nie przejęła Suzanne i Hazel i zapakowała je do volkswagena Jima. My z Jimem wsiedliśmy pospiesznie za nimi, ponieważ panował popołudniowy upał.

Jim prowadził. Wyjechaliśmy z lotniska i wkrótce znaleźliśmy się na dro­dze, którą opisano jako główną drogę do miasta. Kiedy patrzyłem na domki i sklepy z blachy falistej ciągnące się wzdłuż drogi widziałem handlarzy hin­duskich, chińskich i wietnamskich sprzedających bele tkanin, garnki i patelnie i ryż, uderzyło mnie, że znaleźliśmy się w środowisku bardziej prymitywnym niż to wyglądało na odprawach w Waszyngtonie. Właśnie wtedy moją uwagę zwrócił wypadek. Dziecko w wieku pięciu czy sześciu lat zostało zabite przez ciężarówkę. Zebrał się tłum. Hazel zwróciła uwagę Suzanne w inną stronę. Po przeciwnej stronie drogi pełno było kur, kaczek, bawołów wodnych i koni. Kie-

109

dy Suzanne zobaczyła zwierzęta zawołała: Mamo, mamo jak fajnie! Laos to farma". Wtedy zrozumiałem, że przynajmniej jedna osoba w rodzinie nie będzie miała kłopotów z przyzwyczajeniem się do życia w Laosie. Lilley'owie zabrali nas do swojego domu pokazując nam po drodze jedną z ciekawostek Yientiane - poranne targowisko i inne interesujące widoki. Po krótkiej przerwie na kawę i odświeżeniu się Jim powiedział, że chciałby zabrać mnie do biura na spotka­nie z odjeżdżającym szefem placówki Dougiem Blaufarbem. Kiedy przyjecha­liśmy, Doug kończył jakąś papierkową robotę w ambasadzie. Wieczorem miał przewidziany obiad pożegnalny, a następnego dnia opuszczał Laos. W tej sytu­acji musieliśmy ograniczyć się tylko do symbolicznego przekazania władzy.

W ambasadzie udaliśmy się prosto do biur naszej placówki. Ambasadora nie było. Nie było więc potrzeby składania mu wizyty kurtuazyjnej. Jim przed­stawił mnie Blaufarbowi i dyplomatycznie wycofał się, żeby zakończyć jakąś robotę w swoim gabinecie. Lilley najwyraźniej wyczuwał, że czas, jaki pozostał nam z Blaufarbem na wymianę poglądów o sytuacji na placówce najlepiej bę­dzie wykorzystany bez obecności osoby trzeciej.

Blaufarb wyglądał na wyniszczonego. Kiedy mówił, jego głos brzmiał ma­towo. Stwarzał wrażenie, że jest zmęczony i należy mu się pobyt przez jakiś czas w luksusowym nadmorskim kurorcie. Poprzysięgłem sobie, że nie pozwolę na to, by praca w Yientiane tak mnie zniszczyła.

Kiedy rozmawialiśmy, przywołałem w pamięci listę spraw koncentrując się na potencjalnych problemach.

  1. Czy sąjakieś niezałatwione sprawy z ambasadorem?

  2. Nie.

  3. Czy placówka ma jakieś spory kompetencyjne z innymi członkami ze­
    społu ambasady?

  4. Tak. Dyrektor USAID, Joe Mendenhall nie jest zadowolony z propono­
    wanej pacyfikacji doliny Sedone, ale to nie jest zbyt poważna sprawa.

  5. Czy powinienem się zatroszczyć o jakieś sprawy personalne, na przykład
    alkoholizm?

  6. Nie.

  7. Czy mam przyjąć, że zaopatrzenie i finanse placówki są w porządku?

  8. Tak.

  9. Czy sąjakieś problemy we współpracy z Laotańczykami?

  10. Nie.

Zauważyłem, że Blaufarb staje się niespokojny.

  1. Ile pozostało nam czasu? - zapytałem.

  2. Niewiele - przyznał. - Muszę stawić się na pożegnalną kolację wydawaną
    na jego cześć przez zagranicznego dyplomatę. Mamy więc jeszcze jakieś trzy­
    dzieści minut na rozmowę, zanim będę musiał pojechać do domu przebrać się
    i zabrać żonę.

110

- Dobrze - powiedziałem chłodno. - A kiedy przekaże mi pan placówkę
formalnie?

Blaufarb zauważył zmianę w moim głosie.

- Wiem, że zrobił pan wszystko co w ludzkiej mocy, żeby tu dotrzeć
w terminie pozwalającym spędzić więcej czasu razem ze mną. Nie udało się ze
względu na okoliczności, na które nie miał pan wpływu. Ja muszę jednak wyje­
chać zgodnie z planem, a planu nie mogę zmienić.

Dowiedziałem się w centrali, że pośpiech nie wynikał z następnego przy­działu Blaufarba. To musiało być coś osobistego. Niech już tak będzie" - po­myślałem.

Czas uciekał. Blaufarb zaproponował, żebym pojechał razem z nim do jego mieszkania i w ten sposób mogliśmy kontynuować rozmowę i uzgodnić pla­ny na następny dzień. Przewidywały one tak istotne wydarzenie, jak spotkanie z ambasadorem Sullivanem oraz telegraficzne powiadomienie Waszyngtonu, że objąłem kierownictwo placówki. Dojechaliśmy bez przeszkód do mieszkania Blaufarba, gdzie poznałem wyniosłą panią Blaufarb. Ta dama paliła się, by jak najprędzej wyjechać z Laosu. Rozmawialiśmy krótko, a potem pożegnałem się. Kierowca Blaufarba odwiózł mnie do domu Lilley'ów, gdzie dołączyłem do reszty rodziny. Suzanne znalazła już sobie przyjaciela w osobie młodszego syna Lilley'ów, Jeffrey'a, a Hazel dowiadywała się od Lilley'ów o życiu w Laosie.

Następny dzień był pełen wydarzeń. Samochód z placówki zabrał mnie z domu o godzinie 7.15 i zawiózł do ambasady. W jasnym świetle azjatyckiego poranka budynek ambasady, położony przy bocznej ulicy nieopodal porannego targowiska, wyglądał na zaniedbany. Kiedy przyjrzałem się lepiej terenom am­basady i obejrzałem jej wnętrze, doszedłem do wniosku, że jest to najnędzniej-sza amerykańska ambasada, jaką kiedykolwiek widziałem. Jim Lilley przed­stawił mnie kilku osobom obecnym w biurze - sekretarkom, pracownikom łączności, oficerowi dyżurnemu i jednemu czy dwóm oficerom prowadzącym. Po przełamaniu pierwszych lodów znalazłem krzesło w gabinecie Blaufarba i przygotowałem projekt depeszy o przejęciu obowiązków. Poprosiłem o prze­pisanie go na maszynie, żeby był gotów do podpisu Bulfarba. Następnie zaczą­łem przekopywać się przez stos depesz, które nadeszły do placówki w nocy.

Później, w ciągu dnia, odbyłem pierwszą długą rozmowę z ambasadorem Billem Sullivanem, człowiekiem, którego znałem tylko z opinii moich przyja­ciół z Departamentu Stanu, z Pentagonu i z Agencji. Sullivan był absolwentem Uniwersytetu Browna, oficerem marynarki, a po wstąpieniu do służby zagra­nicznej zwrócił uwagę przełożonych bystrością umysłu, umiejętnością pisania interesujących raportów dyplomatycznych i gotowością szczerego przedstawie­nia własnego zdania, która nie była typowa dla większości amerykańskich dy­plomatów średniego szczebla. Ta ostatnia cecha powodowała od czasu do czasu, że trafiał na podrzędne placówki. Z drugiej strony, ta sama cecha spowodowała,

111

że zwrócił uwagę Averella Harrimana, kiedy ten uczestniczył w konferencji ge­newskiej na temat Laosu w latach 1961-1962. Sullivan współpracował ściśle z Harrimanem i zyskał zaufanie i szacunek starszego pana. W rezultacie Harri-man, który został mianowany asystentem sekretarza stanu do spraw Dalekiego Wschodu i stał się mentorem i patronem Sullivana. To wsparcie w powiąza­niu ze znacznymi umiejętnościami Sullivana doprowadziły do tego, że stał się najmłodszym ambasadorem Stanów Zjednoczonych w momencie przybycia do Laosu w 1964 roku.

Sullivan był wybitnym ekspertem w sprawach laotańskich. Uznawano, że jest w doskonałych stosunkach z premierem, księciem Souvanna Phoumą, uważanym za neutralnego. Znał też przywódcę Pathet Lao, księcia Souphano-uvonga, a także potrafił nawiązać kontakty z mało towarzyskim prawicowym księciem Boun Oumem na Champassakiem. Znany był również z tego, że był zwolennikiem zachowania sfatygowanego listka figowego neutralności Laosu. Najwyraźniej pogląd Sullivana przeważał jak dotąd w waszyngtońskich kołach formułujących politykę.

Sullivan powiedział, ze zna moją karierę i wie, że szybko awansu­ję w CIA. Jego koledzy z Departamentu Stanu, którzy współpracowali ze mną w przeszłości, stwierdzili, że jestem uczciwy, szczery i posiadam dobrą praktykę w dziedzinie wywiadu, a także jestem zdecydowanym obrońcą stanowiska CIA w kontaktach z innymi instytucjami. Ta ostatnia cecha spowodowała pew­ne wątpliwości co do mojej umiejętności pracy w zespole w skomplikowanym środowisku laotańskim. Ze względu na to Sullivan chciał wyjaśnić sytuację w dwóch sprawach. Po pierwsze, Sullivan jako ambasador jest najwyższym przedstawicielem Ameryki w Laosie.

  1. Ta zasada jest wyraźnie sprecyzowana w porozumieniach między instytu­
    cjami i nie mam zamiaru jej podważać - stwierdziłem.

  2. Świetnie - powiedział Sullivan - ale proszę podpisać to oświadczenie, że
    tę sprawę omówiliśmy - powiedział Sullivan.

Dokument, który położył przede mną nie zawierał nic nowego dla stosun­ków pomiędzy CIA a Departamentem Stanu. Podpisałem go, ale zauważyłem, że jest właściwie niepotrzebny ze względu na istniejące porozumienia między instytucjami.

Sullivan, wyczuwając moje zirytowanie tym gambitem, szybko przeszedł do drugiej sprawy. W zasadzie było to upomnienie, żebym trzymał się z dala od premiera Souvanna Phoumy. Zadanie utrzymywania kontaktów z premierem zostało określone jako wyłączna kompetencja Sullivana. Mówiąc po prostu Sul-livan stwierdził, że chce uniknąć sytuacji, która zaistniała w Tajlandii, gdzie szef placówki miał taki sam lub nawet lepszy dostęp do premiera niż ambasador.

- Świetnie - powiedziałem. - Bezpośrednie kontakty z głowami państw nie
stanowią integralnej części mojej strategii.

112

Po tych ustaleniach Sullivan zapytał, jak planuję kontynuować najważniej­sze zadanie zorganizowania operacji paramilitarnych przeciwko siłom północ­no wietnamskim działającym na terenie i z terenu Laosu Południowego przy równoczesnym zachowaniu ducha laotańskiej neutralności". W odpowiedzi zarysowałem moje wstępne pomysły rozpoczęcia nowych operacji poprzez roz­szerzenie działalności zespołów obserwujących Szlak Ho Szi Mina i ich mody­fikację. Dziesięcioosobowe zespoły - stwierdziłem - składające się z tubylców Lao lub Kha powinny być utworzone, przeszkolone i wysłane w rejon Szlaku w celu znalezienia odpowiedniego terenu, skąd będą mogły obserwować nie­przyjaciela i meldować o jego ruchach przez radio, stwarzając w ten sposób podstawę dla działań powietrznych i lądowych przeciwko siłom północnowiet-namskim i Pathet Lao i ich zaopatrzeniu. Ponadto miałem zamiar skorzystać z lekcji wyniesionych z zakończonych sukcesem operacji w pomocnym La­osie podejmowanych przez siły Vang Pao. Oznaczało to, że będziemy korzystać z dwunastoosobowych patroli zwiadowczych w celu odszukania nieprzyjaciela, ostrzelania go, zdobycia jeńców i przeszukiwania zabitych w celu znalezienia dokumentów. Dodatkowo rozmieścimy miny na szlakach infiltracji Północno-wietnamskiej w południowym Laosie w szczególnie dobranych miejscach oraz będziemy atakować punkty dowodzenia nieprzyjaciela lub składy. Mieliśmy na­dzieję, że w wyniku tego programu stale rosnąca liczebność sił Hanoi zostanie związana w celu zabezpieczenia skrzydła w południowym Laosie i odciągnie je od ataków na siły amerykańskie w Wietnamie Południowym. Oczywiście konieczna będzie rozbudowa placówek CIA w Savannakhet i Pakse, ale trudno mi mówić o szczegółach dopóki nie nawiążę kontaktów z kolegami z Udorn, Savannakhet i Pakse.

Sullivan zastanawiał się przez chwilę. Zapytał następnie, czy programy te będzie można wprowadzić w życie z końcem pory deszczowej, w listopadzie 1966 roku.

Powiedziałem mu, że program ten może być wdrożony najwcześniej w tym terminie. Jako przykład naszych problemów wskazałem, że kiedy już zbierze­my personel do obserwacji szlaku, szkolenie trwać będzie od sześciu do ośmiu tygodni.

- Nie będzie pan mieć Vang Pao do współpracy w Savannakhet - powie­dział Ambasador. - Generał Bounphone Makthepharak z 3 Okręgu Wojskowego (ÓW) jest upolityczniony i bardziej zainteresowany biznesem i robieniem pie­niędzy niż prowadzeniem wojny. Nie może pan liczyć na jego pomoc przy po­szukiwaniu rekrutów. W Pakse ma pan generała Phasouka, dowódcę 4 ÓW. Jest wysoko ceniony jako wojskowy konwencjonalny, ale nie ceni sobie koncepcji działań partyzanckich. To oznacza, że jego stosunki z grupami etnicznymi w regionie, takimi jak Kha, są złe, co nie stwarza perspektyw szybkiego sukcesu.

113

W odpowiedzi zauważyłem, że nasze opcje są różnorodne, zaś dokumenty w Waszyngtonie sugerują, że Phasouk był kluczowym graczem, który spowo­dował, iż operacja pacyfikacyjna w dolinie Sedone zakończyła się sukcesem. Może, posiadając takie doświadczenie, Phasouk da się przekonać naszemu człwiekowi w Pakse, Brandy'emu Carlonowi, żeby w większym stopniu popierał agresywny program paramilitarny, szczególnie, że słuszne było opierać budo­wę naszych grup obserwacyjnych na członkach plemienia Kha. W Savannakhet może będziemy musieli zwerbować Laotańczyków lub sprawdzić czy nie uda nam się pozyskać ochotników tajlandzkich do naszych programów. Jeżeli się to nie uda, spróbujemy wykorzystać plemię Nung z Wietnamu Południowego lub Gurkhów zdemobilizowanych przez Brytyjczyków.

Sullivan skrzywił się na wzmiankę o Gurkhach. Powiedział, że ich wyko­rzystanie w Laosie zniszczyłoby koncepcję o neutralności tego kraju. Z tego względu prosił, żeby porzucić pomysł wykorzystania Gurkhów, dopóki nie zo­staną rozważone inne rozwiązania. Tę prośbę łatwo było spełnić, ponieważ, jak powiedziałem ambasadorowi, musielibyśmy uzyskać akceptację takiej polityki z Waszyngtonu.

Sullivan pytał, z jaką presją ze strony Pentagonu powinniśmy się liczyć w sprawie zgody na rozszerzenie operacji MACY na Laos. Powiedziałem am­basadorowi, że szybka rozbudowa sił Stanów Zjednoczonych w Wietnamie Po­łudniowym trwa nadal i że twórcy polityki w Waszyngtonie są zdecydowani, że w Laosie trzeba zrobić więcej przeciwko wykorzystywaniu przez Hanoi po­łudniowej części tego kraju. Tylko było pytanie, jak to zrobić. Preferowanym rozwiązaniem jest osiągnięcie tego celu przy zachowaniu neutralności Laosu. Opcją uznawaną za najlepszą było rozszerzenie działań partyzanckich CIA. Według mojej oceny nastrojów w Waszyngtonie mogę przypuszczać, że w po­rze suchej 1966-1967 (grudzień - kwiecień) nadejdzie czas próby. Albo Laos podejmie wysiłki, by zwiększyć swój wkład w zadawanie szkód Hanoi na po­łudniu kraju, albo będzie musiał zrobić to ktoś inny. Tą inną siłą będzie albo MACY, albo Dowództwo Działań na Terenie Azji Południowo-Wschodniej, które powstanie po przeformowaniu MACY.

Później tego popołudnia Jim Lilley i ja pojechaliśmy na cywilne lotnisko Wattay pod Yientiane, żeby uczestniczyć w pożegnaniu Blaufarba. Byłem pod wrażeniem tłumu, jaki się zebrał i zapytałem Jima czy Blaufarb był rzeczywi­ście tak popularny w społeczności dyplomatycznej. Jim powiedział, że byłoby błędem wyciągać wnioski z ilości osób obecnych na pożegnaniu. W Yientiane było bardzo niewiele wydarzeń towarzyskich, więc dyplomaci i Laotańczy-cy jak zwykle korzystali licznie z takich okazji, gdzie można było się spotkać i zebrać informacje dyplomatyczne. Jednakże - dodał - Blaufarb był aktywny towarzysko i lubiany.

114

To właśnie przy tej okazji spotkałem generała brygady Oudone Sanani-kone, szefa sztabu Królewskiej Armii Laosu i pułkownika Etama Singvongsa z G-2, czyli szefa wywiadu wojskowego. Najbardziej jednak pamiętnym spotka­niem była rozmowa z generałem majorem Kouprasithem Abhay'em, dowódcą 5 ÓW, w którym leżało Yientiane. Kouprasith był uznawany za silnego człowieka Yientiane ponieważ dysponował wojskami, które mogły przeprowadzić zamach stanu lub mu zapobiec. Stosunki placówki z nim nie były dobre, ponieważ wciąż miał żal w sprawie wcześniejszych związków generała Vang Pao z generałem Phoumi Nosavanem, byłym ministrem obrony Laosu, który obecnie przebywał na uchodźstwie w Tajlandii. Nie podobało mu się poparcie, jakiego CIA udzie­lała generałowi Vang Pao. Ponadto Kouprasith był frankofilem i jako taki wie­rzył we francuską doktrynę militarną, która zakładała, że królewski rząd Laosu powinien być na tyle silny wojskowo, by dorównać siłom neutralistów Kong Le i Pathet Lao. Według tej oceny sytuacji Kouprasith, jako dowódca 5 ÓW, uwa­żał, że dostanie lwią część francuskiej pomocy wojskowej, a szczególnie czoł­gów, które miały być dostarczone do Laosu. Tego właśnie pragnął, ponieważ czołgami można było dokonać zamachu stanu lub się mu przeciwstawić.

Kiedy przedstawiono nas sobie i Kouprasith dowiedział się, że do Laosu zo­stałem przeniesiony z Berlina, chciał wiedzieć, dlaczego. Moja odpowiedź była szczera. Powiedziałem mu, że wojna wietnamska wchodzi w nową fazę, która wywrze znaczący wpływ na Laos. Ze względu na to i ze względu na umiejętno­ści, jakie zebrałem przy okazji innych ograniczonych wojen, mój rząd uznał za słuszne wysłać mnie do Yientiane.

Angielski Kouprasitha nie pozwolił mu zrozumieć mojej odpowiedzi, po­prosił więc stojącego w pobliżu generała Oudone Sananikone o tłumaczenie na laotański. Odpowiedzią Kouprasitha Było: To interesujące. Musimy jeszcze o tym porozmawiać przy innej okazji". Potem się oddalił.

- Zwrócił pan jego uwagę - powiedział Oudone. - Niech pan kontynuuje tę
znajomość, ponieważ potrzebujemy lepszego dialogu Amerykanów z Koupra­
sithem.

Kiedy Blaufarb szykował się do wsiadania do samolotu, znów odezwał się generał Oudone.

  1. Zgodnie z laotańską tradycją dobrze jest zaczynać długą podróż oczysz­
    czony deszczem.

  2. Tak - przyznał Balufarb. - To dobry omen.

  3. Po deszczach, które mieliśmy - ciągnął dalej Oudone - i po dalszych
    zapowiedzianych opadach, za kilka tygodni, może będąc w Paryżu, będzie pan
    mógł powiedzieć apres moi le deluge.

Oudone roześmiał się ze swego żartu, ale jak odwrócił się do mnie zauwa­żył, że mój uśmiech jest słaby. Zawsze delikatny Laotańczyk, Oudone pospie­szył wyjaśnić, że nie ma zamiaru sugerować jakoby Laos miał ponieść jakieś

115

poważniejsze straty na polu walki, jak już Baufarba nie będzie. Jego uwaga mia­ła na celu wyrazić prawdziwe zaniepokojenie możliwością powodzi w sierpniu, ponieważ opady przesuwały się z północy ku środkowi kraju. Uwagi generała były dla mnie pierwszym ostrzeżeniem o możliwości powodzi w Yientiane i na południu. Podziękowałem generałowi za wyjaśnienie odnotowując w pamięci żeby sprawdzić, jakie mamy plany na wypadek powodzi przy prowadzeniu na­szych operacji.

10

Powódź i zamach stanu

Skontaktowałem się z szefem wsparcia placówki Jerrym Ferrentinosem i z jego zastępcą Allenem Elkinsem i obydwaj potwierdzili, że jest prawdo­podobne, iż doświadczymy powodzi, o której wspominał generał Oudone Sa-nanikone. Poprosiłem ich, żeby opracowali plan awaryjny placówki pasujący do jakiegokolwiek planu, jaki ma ambasada na wypadek powodzi. W zasadzie chciałem przygotować scenariusz ewakuacji rodzin pracowników CIA do Udorn lub Bangkoku w Tajlandii, umieszczenia zapasów żywności i wody w pomiesz­czeniach ambasady, awaryjny plan łączności wiążący cały personel placówki w zasięgu radia głosowego i wybór alternatywnych pomieszczeń na terenach wyżej położonych, gdzie podstawowy personel placówki mógłby funkcjono­wać pomimo powodzi. Ferrentinos, Elkins i nasz główny zaopatrzeniowiec Joe Nolan przygotowali i opracowali doskonały plan, który obejmował również rozmieszczenie gumowych pontonów w kluczowych punktach do wykorzysta­nia w razie konieczności.

Pod koniec sierpnia 1966 roku już mogliśmy być pewni, że będziemy mie­li powódź w Yientiane. Codzienne ulewy monsunowe, przerażające z powodu częstotliwości i intensywności, przewyższały wszystko czego moja rodzina i ja zaznaliśmy podczas sezonu huraganów na podzwrotnikowej południowej Flo­rydzie. Doniesienia techników z USAID, którzy mieli obserwować opady na pomoc od Yientiane i pojedyncze raporty oficerów CIA w pomocnym Laosie nie pozostawiały wątpliwości. W rzeczywistości spodziewaliśmy się, że cały Laos wzdłuż Mekongu poniżej Yientiane również ucierpi. Bez odpowiedzi po­zostawało wciąż pytanie, jak wysoko spiętrzą się wrześniowe wody powodzio­we i jak długo główne skupiska ludności, a szczególnie Yientiane, pozostaną pod wodą. Wobec braku gotowych odpowiedzi i ze względu na moją odpo­wiedzialność za bezpieczeństwo pracowników CIA oraz pomieszczeń Agencji w Yientiane, Savannakhet i Pakse, odłożyłem swoje plany krótkiej podróży do Waszyngtonu. Szef placówki po prostu nie opuszczał swojego stanowiska w czasie potencjalnego kryzysu.

W ciągu kilku dni Mekong wystąpił z brzegów, a w Yientiane pojawiły się nagle liczne dopływy. W sercu miasta w rejonie porannego targowiska pewne odcinki można było pokonywać tylko w małych miejscowych łódeczkach lub w gumowych pontonach typu RB-10 z małym motorkiem zaburtowym. Miej­scami woda płynęła tak wartko, że porywała żywy inwentarz, zanim ktokol-

117

wiek zdążył go uratować. Po kilku dniach bystra woda naniosła wszelkiego ro­dzaju szczątki, martwe świnie, pnie drzew, a czasami ludzkie ciała. Na szczęście w mieście były również wyżej położone tereny, szczególnie w dzielnicach mieszkalnych, gdzie mieszkała większość cudzoziemców. Yientiane przemieni­ło się w zalane miasto, gdzie tu i ówdzie pojawiały się wyspy suchego lądu.

Dom, w którym wtedy mieszkałem, wcześniej rezydencja Blauforda, stał na takiej suchej wyspie. Żeby zdążyć na codzienne spotkanie o godzinie 9.00 z am­basadorem i personelem musiałem pokonać raczej skomplikowaną trasę. Moja wędrówka zaczynała się o godzinie 6.00, kiedy przyjeżdżał po mnie ciężki samo­chód wojskowy z napędem na cztery koła. Zabierał mnie w dziesięciominutową podróż przez ludzkie morze - Laotańczycy, Tajowie, Wietnamczycy i Chińczy­cy - wszyscy poszukiwali suchego miejsca, jedzenia i schronienia. Samochód zostawiał mnie w miejscu, gdzie oczekiwał gumowy ponton obsługiwany przez żołnierzy z piechoty morskiej z ambasady, który przewoził mnie przez zdra­dziecki odcinek wód do innej suchej wyspy oddalonej o pięć minut pływania. Tak kolejna wojskowa ciężarówka przewoziła mnie w poprzek wyspy do innego miejsca, gdzie czekał drugi ponton obsługiwany przez piechotę morską, który dowoził mnie na dziedziniec ambasady. Tu wysiadałem około 7.00 i brnąłem w gumiakach przez wodę do kolan do budynku ambasady, w którym na parterze stała woda głęboka na sześć do dziesięciu cali. Potem udawałem się do swojego biura na drugim piętrze, gdzie czytałem depesze, które nadeszły w ciągu nocy z Waszyngtonu, Sajgonu, Bangkoku i Udorn. Około 8.00 rozpoczynałem po­dróż powrotną, żeby na godzinę 9.00 dotrzeć do skrawka suchego lądu, gdzie w rezydencji spotykała się grupa pod kierunkiem ambasadora Sullivana.

Awaryjny plan placówki funkcjonował idealnie. Kilka żon z dziećmi wyje­chało z Laosu na urlop do Bangkoku. Inne rodziny zamieszkały u znajomych. Na przykład Sally i Jim Lilley'owie udzielili schronienia kilku Amerykanom, jak Mark Pratt i Bili Manes z żoną oraz kilkoro przyjaciół laotańskich. Nasze awaryjne radia działały tak, jak tego oczekiwaliśmy i byliśmy w stanie utrzy­mać kontakt z całym personelem placówki. Personel wsparcia pod kierunkiem Jerry'ego Ferrentinosa, Allena Elkinsa i Joego Nolana wykonał wspaniałą robo­tę utrzymując wszystko w ruchu i dostarczając wszystko, co było potrzebne do życia. Pracownicy łączności placówki też sprawili się doskonale.

W rzeczywistości prawie nigdy nie byliśmy odizolowani, ponieważ skrawek suchego lądu wokół That Luang służył jako doskonałe lądowisko dla helikopte­rów. Pozwoliło to mi odwiedzać Udorn, gdzie mogłem odbywać kilkugodzinne spotkania. Lot helikopterem z Yientiane do Udorn, nad rozlanym Mekongiem pozwalał oglądać niezwykłe widoki.

Powódź pozwoliła mi wcześnie zrozumieć, jak funkcjonuje ten łagodny Laos. Buddyzm zaznaczył się wyraźnie, kiedy w rozmowie z generałem Oudo-ne Sananikone poruszyłem sprawę zabezpieczenia przed stadami dzikich psów

118

wałęsających się po skrawkach suchego lądu i atakujących kury, koty i inne zwierzęta domowe. Kilka stad zagroziło dzieciom i osobom starszym. W Laosie zaczynało brakować żywności i wydawało się tylko kwestią czasu, kiedy psy za­czną atakować ludzi. Wścieklizna była również powodem do niepokoju. Policja nie chciała się zajmować dzikimi psami twierdząc, że jest to sprawa wojska.

Oudone zapytał, co bym sugerował. Moja wstępna żartobliwa odpowiedź brzmiała, że kilku strzelców wyborowych wyposażonych w karabiny M-1 byłoby w stanie przerzedzić stada nie zagrażając ludziom. Ta propozycja zo­stała w sposób uprzejmy odrzucona, ponieważ nie była zgodna z wartościa­mi buddyjskimi. Potem omówiliśmy kilka innych możliwych rozwiązań. Wreszcie Oudone zdecydował się na rozrzucenie gałek mięsnych w miejscach gdzie zbierały się dzikie psy. Co trzecia gałka byłaby nafaszerowana tru­cizną. Który pies zje którą gałkę, zależało od losu i to było bardziej zgodne z tradycjami laotańskimi. Rzeczywiście po kilku dniach stada psów zaczęły maleć. Kilku naszych amerykańskich cyników sugerowało, że Laotańczycy z głodu wzorem Wietnamczyków zabijali i jedli psy. Inni pokładali nadzieję w gałkach Oudone.

Zgodnie z naszym planem awaryjnym rozmieściliśmy w kilku miejscach w Yientiane zapasy ryżu dla personelu placówki i naszych pracowników miej­scowych. Dobrze się stało, ponieważ z nastaniem powodzi wkrótce zabrakło ryżu dla ludności. Ponieważ w zwyczaju Laotańczyków leży dokonywanie za­kupów żywności codziennie i tylko na jeden dzień, tylko ryż jako żywność pod­stawowa jest przechowywany w ilościach wystarczających na kilka dni.

Handel ryżem w Yientiane skoncentrowany był głównie w rękach emi­grantów chińskich. Ta grupa, traktując powódź jako okazję do powiększenia zysków, zaczęła gwałtownie podnosić ceny. Laotańczycy narzekali. Chińczycy wzruszali ramionami, trzymali się twardo i ceny pozostały na niezwykle wyso­kim poziomie. Informacja ta szybko do nas dotarła i wkrótce sytuacja ta stała się przedmiotem dyskusji na jednym z naszych porannych spotkań. Opracowano plan, żeby Chińczycy dostali wiadomość, że USAID ma lub jest gotowe zdobyć duże ilości ryżu i dostarczyć go, by pomóc królewskiemu rządowi zwalczać drożyznę.

Nasza placówka miała poprzeć tę akcję. Poleciliśmy naszej służbie zaopa­trzenia przewieźć około tony w stutuntowych workach do mojego domu. To posunięcie nie uszło uwagi sąsiadów i dokładnie o to nam chodziło. Kiedy miej­scowi kulisi skończyli układać worki w salonie, stos sięgał prawie do sufitu. Kiedy tylko ryż znalazł się w domu, dookoła rozstawiono dodatkowych war­towników, by chronić skład. Przywieźliśmy także kilka kartonów papierowych torebek. Taka torebka mogła pomieścić około funta ryżu. Kiedy tego wieczora wróciłem do domu, Hazel ubrana w stare spodnie, sandały i koszulę z drugimi

119

kawami siedziała prawie na szczycie stosu worków. Zapytałem, czy bawi się w króla gór.

- Nie - odpowiedziała słodkim głosikiem - zastanawiam się tylko, jak to
się stało, że dziewczyna z Coffee County w Alabamie doszła do tego, że siedzi
teraz na tonie ryżu w swoim salonie w zalanym wodą Yientiane w Laosie.

Wyjaśniłem jej, że jest to część strategii ambasady zmierzającej do przywo­łania kupców chińskich do rozsądku.

- Mam nadzieję, że to zadziała - powiedziała Hazel. - Jeżeli nie, to ufam,
że będziesz wiedział, jak się tego stąd pozbyć.

Następnego dnia zrobiliśmy dwie rzeczy w z góry założonej kolejności. Najpierw oficerowie z placówki odwiedzili kilku znajomych Chińczyków han­dlujących ryżem i dali im do zrozumienia, że ambasada nie jest zadowolona ze wzrostu cen ryżu. Tak - przyznali Chińczycy. Słyszeliśmy już o tym od per­sonelu USAID. Następnie oficerowie z placówki stwierdzili, że ambasada już posiada duże zapasy ryżu w różnych bezpiecznych miejscach w Yientiane i wo­kół miasta. W południe sięgnie się do tych zapasów w celu sprawdzenia, czy można będzie spokojnie przeprowadzić rozdział tego ryżu między lokalnych pracowników ambasady i USAID. Jeżeli to zda egzamin, system rozdziału ryżu zostanie rozszerzony następnego dnia na ludność Yientiane w ramach pomocy związanej z powodzią. Druga część planu mogłaby zostać pominięta, gdyby normalna dystrybucja ryżu zaczęła funkcjonować po normalnych cenach ryn­kowych. Po zwyczajowym wypiciu herbaty dyskusję zakończono, a oficerowie wrócili do swoich zadań.

Tego samego dnia rozdaliśmy kilkaset funtów ryżu w jednofuntowych pa­pierowych torebkach miejscowym pracownikom ambasady i USAID. Następne­go dnia ceny ryżu na rynku spadły do poziomu sprzed powodzi. Kupcy chińscy najwyraźniej zdecydowali, że lepiej liczyć na bezpieczny zysk niż ryzykować stratę udziału w rynku. Rzeczywistość ekonomiczna potrafiła dotrzeć nawet do Laosu.

Kiedy wody powodziowe zaczęły opadać i kiedy rozpoczęło się wielkie sprzątanie, zaczęły krążyć plotki o zamachu stanu. Jim Lilley przeżył w La­osie jeden czy dwa zamachy stanu. Opierałem się na jego doświadczeniu przy­gotowując plan postępowania wobec tego problemu. Zidentyfikowaliśmy po­tencjalnych przywódców zamachu, jednostki, które byłyby potrzebne do jego przeprowadzenia i jednostki, które mogły zamach uniemożliwić. Okazało się to pouczające gdyż wykazało, że potrzebujemy jeszcze jednego czy dwóch agen­tów w kluczowych jednostkach Królewskiej Armii Laosu, żeby otrzymywać wcześniejsze ostrzeżenia o przygotowywaniu zamachu stanu. Następnie zaję­liśmy się sprawami funkcjonowania placówki w czasie zamachu, utrzymaniem łączności, ewakuacją członków rodzin i ograniczeniem personelu placówki do koniecznego minimum.

120

Jako przykład wzięliśmy przypadek generała Siho Lamphoutakoula, do­wódcy laotańskiej policji. Uciekł on z Laosu do Tajlandii 3 lutego 1965 roku z generałem Phoumi Nosavanem w wyniku nieudanego zamachu stanu. Siho został wymanewrowany w czasie zamachu stanu przez dowódcę 5 ÓW i swego śmiertelnego wroga, generała Kouprasitha Abhay'a. Z powodów znanych tylko Siho, po konsultacjach z wróżbitą w Tajlandii, zdecydował się wrócić do Laosu w czerwcu 1966 roku, żeby znaleźć nowe miejsce dla siebie. Siho przekradł się do Laosu przepływając Mekong w okolicach Pakse i rozpoczął rozmowy z dowódcą 4 ÓW, generałem Phasoukiem Somly. Ten przekonał Siho, żeby się ujawnił i Siho się zgodził. Phasouk pozostawił wówczas Siho na łasce jego wro­ga, Kouprasitha. Ten zamknął Siho w więzieniu Phou Khao Khouai w 5 ÓW. Była to ironia losu, ponieważ kiedy Siho był u władzy, jego główną bazą było Phou Khao Khouai.

Historia Siho jest pełna niejasności. Kluczowe sprawy nigdy nie zostały wyjaśnione. Nie było przekonujących odpowiedzi na pytania dlaczego wrócił, dlaczego Phasouk przekazał go Kouprasithowi i co Kouprasith chciał osiągnąć przesłuchując go w Phou Khao Khouai. Siho został zastrzelony we wrześniu 1966 roku, rzekomo podczas próby ucieczki. Ambasada i attache wojskowy chcieli wyjaśnić tę sprawę, a my próbowaliśmy pomóc wypytując naszych agentów, ale o ile wiem, nikt nigdy nie przedstawił konkretnych dowodów w sprawie śmierci Siho. Uporczywa plotka stwierdzała, że zabiło go czterech żołnierzy wówczas podlegających bezpośrednio podpułkownikowi Thongli-thowi Chokbengbounowi, szefowi sztabu 5 ÓW. Jako motyw przypisywano mordercom eliminację możliwości ucieczki niebezpiecznego wroga w zamęcie spowodowanym powodzią. Tak więc wygląda ten łagodny Laos.

W tym roku głównym spiskowcem miał być generał brygady Thao Ma, dowódca laotańskiego lotnictwa. Wśród innych rzekomych spiskowców byli dowódca 4 ÓW generał Phasouk Somly i Vang Pao. Plotki twierdziły, że Ma jest oburzony korupcją generałów Ouana Rathikouna i Kouprasitha Abhay'a i martwi się perspektywą podziału laotańskiego lotnictwa na dwie czę­ści - taktyczną, składającą się z T-28, która pozostawałaby pod jego dowódz­twem i transportową, obejmującą samoloty C-47, która byłaby wykorzystywana do operacji przemytniczych generałów Ouana i Kouprasitha. Zarzucano tak­że, że Ma czuje się pod ogromną polityczną presją, aby przeniósł dowództwo z Savannakhet do Yientiane. Ponieważ laotańskie T-28 atakowały cele w połdniowym Laosie, więcej sensu miało pozostanie w Savannakhet. W ten sposób Ma byłby bliżej teatru działań i z dala od politycznej kloaki stolicy.

Pułkownik Paul Pappy" Pettigrew, attache lotniczy, często rozmawiał z Jimem Lilley'em o Ma. Pettigrew twierdził, że Ma jest narwany jak zwykle, ale nie ma dowodów, że przygotowuje zamach stanu. W rzeczywistości Petti­grew twierdził, że odnosi wrażenie, iż w okresie od końcowych dni lipca do

121

początków sierpnia 1966 roku Ma poświęcał całą energię udzielając wsparcia powietrznego operacjom armii laotańskiej w dolinie Nam Bać. Operacja ta za­kończyła się sukcesem i Królewska Armia Laosu odzyskała terytorium, którego rząd nie kontrolował od 1961 roku.

Placówka nie miała agenta w otoczeniu Ma. Spotkałem Ma raz czy dwa razy na bardzo krótko w Yientiane dzięki pułkownikowi Pettigrew i uznałem, że jest w porządku. Pettigrew zaczął twierdzić, że Ma jest wyczerpany i nikt nie jest w stanie skłonić go, żeby odpoczął. Ma najwyraźniej uważał, że jeżeli pójdzie na urlop lub poluzuje kontrolę nad T-28 i ich pilotami, nigdy nie odzyska do­wództwa.

Pytaliśmy Vang Pao i Phasouka o postawę Ma i obaj zapewniali nas, że nie są wplątani w jakiekolwiek przygotowania do zamachu stanu. Zgod­nie z tym co powiedział Vang Pao Billowi Lairowi, ludzie, których należłoby obserwować w związku z działaniami Ma i możliwym zamachem sta­nu to pułkownicy Thao Ly i Bounleut Saycocie, ale to nie była zaskakująca wiadomość wywiadowcza, ponieważ to trio było wplątane w inne zamachy. Kiedy chcieliśmy uporządkować te plotki, okazało się, że tylko Thao Ly do­wodził jakimiś oddziałami i niestety dla Ma, oddziały te były rozmieszczone w 4 ÓW, a więc daleko od Yientiane, gdzie dokonywano zamachów stanu lub im zapobiegano. Nasze anteny odbiorcze były nastawione na możliwość zama­chu stanu, ale nic się nie działo.

Rankiem 21 października 1966 roku około godziny 8.30 spotkało mnie peł­ne zaskoczenie. Kiedy mój kierowca zjeżdżał z drogi gruntowej, przy której stała ambasada, zobaczyłem T-28 lecący nad główną ulicą i prowadzący ogień z broni maszynowej. Kilka pocisków uderzyło w drogę o trzy stopy przed moim samochodem. A zatem Ma jednak spróbował szczęścia. Powiedziałem Lumowi, mojemu kierowcy, żeby zawrócił do ambasady. Kiedy kończyliśmy zawracać, usłyszałem w dali eksplozję w okolicach mojego domu i siedziby sztabu gene­ralnego Królewskiej Armii Laosu w Phone Kheng.

Już w ambasadzie usłyszałem i zobaczyłem nad nami samotny T-28 kierujący się w stronę budynku głównej kwatery Pathet Lao dalej na tej sa­mej ulicy. Mijając nas na wysokości wierzchołków drzew, T-28 wystrze­lił serię z broni maszynowej. Pociski uderzyły po obu stronach drogi. Wszystko to wyglądało jak film klasy B na temat II wojny światowej. Pi­lot albo nie chciał nas trafić, a tylko przestraszyć, albo nie potrafił trafić w tak łatwy cel. W każdym razie Lum i ja byliśmy wdzięczni za opiekę bo­ską wjeżdżając na dziedziniec ambasady. Wysiadając z samochodu zobaczyłem chmurę czarnego dymu wzbijającą się w rejonie Phone Kheng i mojego domu. Modliłem się po cichu, żeby to palił się Phone Kheng, a nie mój dom, ponieważ były tam Hazel i Suzanne.

122

Wchodząc do ambasady powiedziałem wartownikowi z piechoty morskiej, że ma miejsce zamach stanu i powinien zastosować przewidzianą procedurę. Potem pobiegłem do mojego biura i powiedziałem naszemu oficerowi dyżurne­mu, by natychmiast przekazał wiadomość ambasadorowi. Następnym przystan­kiem było centrum łączności, gdzie powiadomiłem personel na służbie o tym, co się dzieje i poleciłem im uruchomić naszą awaryjną sieć radiową i powiado­mić wszystkich pracowników, że jeżeli nie są już w drodze do biura, powinni zostać w domach i raportować o tym, co widzą i słyszą.

Następnie skontaktowałem się telefonicznie z Udom, ostrzegłem ich o za­machu stanu i poprosiłem, żeby skontaktowali się z wywiadem radiowym, by informował o ruchach oddziałów w 2,3 i 4 ÓW. Kiedy to już załatwiłem, posze­dłem do biura operacji lotniczych placówki, które mieściło się po drugiej stronie ulicy naprzeciw ambasady. Kiedy przechodziłem przez dziedziniec zatrzyma­łem się i powiedziałem Lumowi, żeby pojechał do mojego domu, powiedział pani, żeby włączyła radio i żeby jak może pomagał w domu.

Potem poszedłem do biura operacji powietrznych i skłoniłem oficera dy­żurnego, żeby połączył mnie przez radio z Tomem Fosmirem, szefem placówki w Savannakhet. Ten w odpowiedzi na moje pytanie, co się dzieje, powiedział, że wczesnym rankiem sześć T-28 wystartowało z Savannakhet, jakby udawały się na rutynową operację na południu kraju. Od tego czasu dowiedziano się z radia laotańskiego w Savannakhet, że nastąpił zamach stanu. Ma mówił przez radio, że jego samoloty zaatakowały dowództwo Armii Królewskiej w Phone Kheng, bazę Kouprasitha w Chinaimo i lotnisko Wattay. Fosmire stwierdził, że wygląda na to, że Ma kontroluje lotnisko w Savannakhet, ale wydaje się też, że żadne większe jednostki lądowe do niego nie dołączyły. Poleciłem, żeby powiadomił nas kiedy wrócą maszyny, które dokonały ataków i meldował o wszystkim, co mogłoby wskazywać, co zrobią potem oraz o wszelkich oznakach ruchów od­działów lądowych, które mogłyby popierać Ma lub atakować jego pozycje.

Następnie skontaktowałem się przez radio z Jonathanem R. w Long Tieng. Donosił, że nie ma żadnych niezwykłych ruchów wojsk w tym rejonie. Kiedy rozmawiałem z R., w biurze R. pojawił się Vang Pao i odbyliśmy krótką rozmo­wę, z której wynikało, że Ma działa na własną rękę. Vang Pao powiedział, że nie zamierza wplątywać się w to fiasko. Następnie skontaktowałem się z Pakse i stwierdziłem, że na tym froncie nic się nie dzieje. Placówka skontaktowała się z Phasoukiem, który stwierdził, że po raz pierwszy dowiedział się o zamachu Ma od jednego z naszych oficerów. Phasouk uznał, że jest to sprawa Yientiane i nie zrobi nic, dopóki nie otrzyma rozkazów ze sztabu głównego Armii Kró­lewskiej.

Ten zamach stanu najwyraźniej do niczego nie prowadził. Wróciłem do biu­ra i dowiedziałem się, że w Yientiane nie ma żadnych ruchów wojsk. Wiedząc o tym zatelefonowałem do Udorn i wymieniłem informacje z Patem Landrym.

123

Wszystko wskazywało na to, że Ma działa samotnie. Jego zamach opierał się wyłącznie na siłach powietrznych i nie miał żadnych widoków powodzenia.

Było już około 10.00. Podyktowałem depeszę do Waszyngtonu opisując po­czątek zamachu. Rezultaty jak dotąd - 31 osób zabitych i 16 rannych. W Phone Kheng wybuchł pożar. Wciąż oczekujemy na wiadomości z Chinaimo i Wattay. Podkreśliłem, że próba zamachu stanu nie zyskała poparcia sił lądowych i za­kończy się niepowodzeniem. Wciąż nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak to wszystko się skończy (czy Ma ucieknie do Tajlandii lub czyjego życie zakoń­czy się w jakiś dramatyczny sposób).

aśnie kiedy skończyłem depeszę i ją nadałem, powiadomiono mnie, że ambasador dotarł do biura. Poszedłem szybko do jego gabinetu i poinformo­wałem go o tym, co już wiedzieliśmy. Ambasador powiedział, że dowiedział się od Laotańczyków, że samoloty wróciły do Savannakhet i szykowały się do następnej misji. Ambasador poprosił, żeby nasi ludzie w Savannakhet starali się dowiedzieć, co robi Ma.

Wracając do biura zadzwoniłem do Hazel, ale nie było odpowiedzi. Skorzy­stałem z radia i udało mi się uzyskać połączenie. Hazel i Suzanne są bezpieczne, a Lum wrócił do domu. Służba wpadła w panikę, ale wciąż pozostaje na miejscu, chociaż jest oczywiste, że chcą uciekać do Tajlandii. Nasz dom był wykorzysty­wany jako punkt orientacyjny przy nalotach na Phone Kheng. W wyniku tego w niektórych oknach wypadły szyby, a flary jeszcze dopalają się na dziedzińcu przed domem. W bazie armii wybuchł pożar, ale nie było słychać żadnych czoł­gów wyjeżdżających z Phone Kheng do centrum miasta.

Wtedy zszedłem na dół do ambasadora. W holu ambasady spotkałem gene­rała Oudone Sananikone, który właśnie wchodził do budynku. Zauważył mnie.

- Jak wygląda sytuacja?-zapytał.

Powiadomiłem go w skrócie o tym, co już wiedzieliśmy. Oudone był zado­wolony i poczuł ulgę, że ani Vang Pao, ani Phasouk nie są zamieszani w zamach stanu. Poszliśmy razem do ambasadora. Opowiedziałem mu o naszej rozmowie w holu. Następnie przeprosiłem i wróciłem do miejsca, gdzie odbierano wiado­mości napływające do placówki. Pomyślałem, że to interesujące, że szef sztabu Królewskiej Armii Laosu przychodzi do ambasady amerykańskiej, by uzyskać pewne wiadomości o zakresie zamachu stanu i perspektywach jego sukcesu lub niepowodzenia.

Później tego samego ranka ambasador Sullivan przeprowadził naradę, na której każda agencja raportowała o wszystkim, co wie o sytuacji. Wkład CIA był oparty na sprawozdaniach amerykańskich naocznych świadków. Wszyst­kie T-28 generała Ma wróciły do Savannakhet. Uzupełniły paliwo, załadowały bomby i rakiety, i są gotowe do startu. Ale czy wystartują? Któż mógł wiedzieć. Ma i jego towarzysze kontrolują lotnisko, ale nie otrzymali żadnej pomocy od sił lądowych, którą oficerowie CIA w Savannakhet mogliby zidentyfikować.

124

Nasi oficerowie w innych ÓW - 2, 4 i l nie zarejestrowali żadnych ruchów wojsk, które można by uznać za próbę pomocy dla Ma. Wszystkie te obserwacje były popierane danymi z nasłuchu. Wynikało z tego jasno, że Ma wmanewrował się w ślepą uliczkę.

Pułkownik Pettigrew otrzymał wiarygodne informacje od jednego ze swo­ich ludzi w Savannakhet, które świadczyłyby, że Ma i jego towarzysze nie za­mierzali dostać się do niewoli. Planowali coś zrobić i wszystko zdawało się wskazywać na to, że będzie to kolejny nalot na wybrane cele w Yientiane.

Ambasador Sullivan poinformował, że rozmawiał z czołowymi politykami laotańskimi, takimi jak minister finansów Sisouk na Champassak i Marszałek Zgromadzenia Narodowego Phoui Sananikone, ponieważ premier Souvanna Phouma przebywa w Paryżu. Sullivan stwierdził, że wszystkie te rozmowy zmierzały do wyplątania Ma z sytuacji nie do przyjęcia. Wyniknęło z nich, że ambasador brytyjski Fred Warner, ambasador Sullivan i książę Boun Oum na Champassak powinni spotkać się z Ma w Savannakhet, żeby zorientować się, w jaki sposób można zakończyć próbę zamachu stanu tak, żeby Ma mógł za­chować twarz.

Ambasadorowie Sullivan i Warner polecieli następnie do Savannakhet. Do-łąc/ył do nich Boun Oum. Uważali, że osiągnęli jakieś porozumienie i że Ma nie podejmie żadnych dalszych działań. Zgodnie z tym porozumieniem, Ma oceni sytuację razem z premierem po jego powrocie do Laosu 23 października. Po tym uzgodnieniu ambasadorowie amerykański i brytyjski wrócili do Yientia­ne. Wydawało się, że kryzys się zakończył. Ambasada wysłała depeszę z tą wia­domością do Waszyngtonu, Londynu, Bangkoku, Sajgonu, Paryża i Honolulu.

Jeżeli zaś chodzi o CIA, obserwowaliśmy dyskretnie siły Ma w Savanna-khet. Instynkt podpowiadał nam, że Ma wciąż działa w ogromnym stresie, nie odzyskał równowagi emocjonalnej i w każdej chwili może zrobić coś nieocze­kiwanego.

Kiedy o zmierzchu wróciłem do domu, zobaczyłem wypalone flary na fron­towym dziedzińcu, a za domem znalazłem odłamki pięćsetfuntowych bomb zrzuconych na Phone Kheng. Hazel i Suzanne znalazły się w niebezpiecznym miejscu. Hazel opowiedziała mi całą historię. Kiedy pierwszy samolot przeleciał nad domem, myślała, że to sowiecki MiG przekraczający barierę dźwięku, cze­go często doświadczaliśmy w Berlinie. Kolejne loty pozwoliły jej zrozumieć, że to coś poważniejszego. Szukała Suzanne i znalazła jaw pokoju na piętrze, gdzie schowała się pod łóżkiem przed hałasem. Wzięła dziecko na ręce i odwróciła się plecami do okna, żeby ochronić twarz przed odłamkami szkła. Potem zbiegła schodami na dół. Wołała Wantanę i Wata, naszych dwóch służących, i usłyszała ich słabe głosy. Znalazła ich skulonych w toalecie na parterze, która była pod schodami i stanowiła najlepszy schron w domu. Hazel zaprowadziła tam Suzan­ne i poleciła, żeby została z Wantaną.

125

  1. Proszę pani - powiedział Wantana - to jest zamach stanu. Musimy ucie­
    kać do Tajlandii. Musimy się spieszyć.

  2. Nie. Zostańcie na miejscu - sprzeciwiła się Hazel.

  3. dziemy się modlić - zgodził się Wantana, który był wierzącym bud­
    dystą.

  4. Mamo! Mamo! - zawołała Suzanne. - Do kogo powinniśmy się modlić?
    Do Boga czy do Buddy?

  5. Do obu! - krzyknęła Hazel zamykając drzwi od toalety i pospieszyła, by
    zabezpieczyć resztę domu. Wymagało to wyjaśnienia laotańskiemu wartowni­
    kowi, że okiennice powinny być tylko częściowo zamknięte żeby ograniczyć
    rozpryski szkła, a nie szczelnie, ponieważ eksplozje powodują w ten sposób
    powstawanie próżni. Po wybiciu szyb w kluczowych miejscach nie pozosta­
    wało już nic do zrobienia. Według Hazel, po pierwszym atakującym samolocie
    nadleciały jeszcze dwa lub trzy inne. Widziała spadające bomby, słyszała eks­
    plozje i widziała chmurę dymu wzbijającą się nad Phone Kheng. Kiedy pojawił
    się Lum, pomógł jej uspokoić Wata i Wantanę.

Po wymianie doświadczeń i krótkiej kolacji zdecydowaliśmy się pójść wcześniej do łóżka. Zasnąłem w ciągu kilku chwil około 22.00. Ze snu wyrwał mnie dzwonek telefonu. Oficer dyżurny placówki dzwonił z wiadomością, że Tom Fosmire właśnie doniósł z Savannakhet, że kilka T-28 dowodzonych przez Ma kołuje w stronę pasa startowego. Maj ą pełne wyposażenie bojowe i są go­towe do startu.

  1. Dokąd lecą? - spytałem.

  2. Nikt tego nie wie - odpowiedział oficer dyżurny.

Szybko zastanowiłem się, co mogę zrobić. Powiedziałem oficerowi dyżurne­mu, że zawiadomię ambasadora. Oficer dyżurny miał skontaktować się z naszy­mi ludźmi w Udorn, żeby ostrzegli Jednostkę Lotniczą 7/13 na wypadek, gdyby ambasador zdecydował się na pokaz siły przez amerykańskie myśliwce, by po­wstrzymać Ma od bombardowania Yientiane. Następnie powinien zawiadomić attache lotniczego i wojskowego. Nasi oficerowie łącznikowi przy generałach Ouanie Rathikounie i Oudone Sananikone powinni się z nimi skontaktować i powiadomić o sytuacji. Można było oczekiwać, że oni z kolei skontaktują się z generałem Kouprasithem Abhay'em, dowódcą 5 ÓW. Nasz oficer łącznikowy powinien również stwierdzić, gdzie będą przebywać Generał Ouan i inni, żeby poradzić sobie z kryzysem, jaki grozi w związku z tym, że Ma i jego zwolen­nicy będą startować z Savannakhet o tak późnej porze. Ponadto należy wezwać oficerów operacji powietrznych, żeby przyjechali i uruchomili łączność radiową z Savannakhet. Jim Lilley też musi być wezwany i powinien uruchomić naszą awaryjną sieć łączności, żeby ostrzec cały personel placówki. Jak już to załatwi, oficer dyżurny powinien natychmiast wysłać depesze do Waszyngtonu i Bang­koku oraz do dowództwa na Pacyfiku, że samoloty Ma są gotowe do startu.

126

Moim następnym posunięciem był telefon do ambasadora Sullivana w rezy­dencji. On też spał, kiedy zadzwoniłem i potrzebował kilku sekund, żeby oprzy­tomnieć.

  1. Proszę mnie powiadomić, kiedy samoloty Ma wystartują, dokąd się uda­
    ją, czy też może zdecydują się pozostać w Savannakhet.

  2. Mamy oficerów na lotnisku - powiedziałem ambasadorowi. - Będą nas
    o wszystkim informować. Teraz jadę do ambasady i będę w stałym kontakcie
    z naszymi placówkami w Savannakhet i Udorn.

  3. Świetnie - odpowiedział ambasador. - Ja będę działać z rezydencji.

Kiedy się ubierałem, Hazel poszła poszukać Luma i obudzić służących. Po­tem powiedziałem Hazel, żeby trzymała nasze radio awaryjne włączone. Po­wiedziałem jej, że wydaje się, że Ma, znów jest gotów wysłać swoje samoloty z Savannakhet i jeżeli tak zrobi, będziemy musieli przyjąć, że albo skieruje się na emigrację do Tajlandii, albo udaje się w jakiejś samobójczej misji. Chociaż nie przypuszczałem, że ta ostatnia wersja jest możliwa, bo piloci T-28 nie byli przygotowani do działań nocnych, nie można było jej wykluczyć. Jeżeli samo­loty skierują się do Yientiane, przypuszczałem, że ambasador Sullivan spowo­duje, by Jednostka 7/13 uruchomiła pokaz siły myśliwców z Udorn, co skłni Ma do rezygnacji. Gdyby to się nie udało, miałem zamiar skłonić generała Ouana, by wyłączył dostawy prądu z elektrowni w Yientiane i zaciemnił miasto. To również powinno powstrzymać Ma, ponieważ ograniczy to ilość punktów orientacyjnych umożliwiających bombardowanie i ostrzeliwanie. Jeżeli i to by się nie udało, przypuszczałem, że Ma skieruje się też na Chinaimo i spróbuje dostać Kouprasitha. Wobec tych wszystkich możliwości najlepiej było, żeby Hazel i Suzanne pozostały w domu, by na wszelki wypadek napełniły wannę wodą i przygotowały się do ewakuacji, gdyby zaistniała ta mało prawdopodob­na sytuacja.

Wybiegłem z domu i wyruszyłem do ambasady. Kiedy dotarłem tam po dwudziestu pięciu, a może trzydziestu minutach po telefonie oficera dyżurnego, stwierdziłem, że sytuacja jest pod kontrolą. Udorn ostrzegł Jednostkę 7/13 i był w kontakcie z Fosmirem w Savannakhet, a nasłuch radiowy nie potwierdzał ruchów laotańskich sił lądowych. Ma wciąż działał samotnie.

Priorytetowa depesza została wysłana do Waszyngtonu i do innych zwycza­jowych odbiorców, a oficer operacji powietrznych w Yientiane również utrzy­mywał bezpośredni kontakt radiowy z Fosmirem w Savannakhet. Skontakto­wano się z generałem Ouanem w jego rezydencji w Yientiane i oficer placówki przekazał mu najświeższe informacje o tym, co robi Ma. Ouan powiedział, że ostrzegł Kouprasitha i Oudone, i zaplanowali wkrótce spotkanie w That Luang, by utworzyć nieformalny punkt dowodzenia w terenie, ponieważ spodziewają się, że Ma może uderzyć na Chinaimo lub Phone Kheng, jeżeli zdecyduje się na

127

nocny nalot. Attache wojskowy i lotniczy zostali zaznajomieni z sytuacją. Puł­kownik Pettigrew powiedział później oficerowi dyżurnemu placówki, że jego ludzie w Savannakhet potwierdzają, że samoloty Ma wciąż są na pasie starto­wym i wygląda na to, że na pewno wyruszą.

Ledwo zdążyłem zapoznać się z tymi faktami, zadzwonił Fosmire z wia­domością, że właśnie widział start dziewięciu T-28 z Savannakhet. Maszyny skierowały się ku północy. Ma leciał w pierwszej maszynie. Oznaczało to, że samoloty dotrą do Yientiane lub Udorn w ciągu trzydziestu do czterdziestu minut. Trudno było się zorientować, co Ma zamierza zrobić. Było to jak gra w orła i reszkę. Moneta była w powietrzu. Fosmire przekazał tę samą wiado­mość Patowi Landry'emu w Udorn i mieliśmy pewność, że zostanie też prze­kazana do Jednostki Lotniczej 7/13. W czasie krótkiej wymiany opinii Fosmire zgodził się ze mną, że jest mało prawdopodobne, żeby Ma zdecydował się na nocne bombardowanie. Kto jednak mógł mieć pewność?

Podzieliłem się tą informacją ze wszystkimi w biurze. Jim Lilley i oficer sprawozdawczy placówki zaczęli przygotowywać raport sytuacyjny dla Wa­szyngtonu i innych naszych stałych odbiorców. Ja z kolei zatelefonowałem do ambasadora. Na pewno nie ucieszył się wiadomością o starcie. Szybko zastano­wiliśmy się nad możliwościami i znowu doszliśmy do wniosku, że lot do Udorn jest bardziej prawdopodobny, ale nalotu na Yientiane nie można było wyklu­czyć. Sullivan powiedział, że z domu utrzymuje łączność i będzie w kontakcie z Jednostką 7/13. Zapytał, gdzie ja będę. Powiedziałem mu, że chciałbym skon­taktować się z generałami Ouanem i Oudone w That Luang, żeby dowiedzieć się czy możemy jakoś pomóc w dziedzinie łączności.

- Dobrze - powiedział Sullivan. - Pozostań w kontakcie.

Wyjechałem z ambasady. Kazałem Lumowi jechać do That Luang. Na uli­cach nie było ruchu i dojechaliśmy w ciągu pięciu czy sześciu minut. Szybko znalazłem Ouana i Oudone i podszedłem do nich.

  1. Co nowego? - zapytał Oudone.

  2. Ma i jego chłopcy wystartowali z Savannakhet dziesięć do dwunastu mi­
    nut temu i skierowali się na północ. Dziewięć T-28 jest wyposażonych do walki.
    Usłyszymy je wkrótce, jeżeli ich celem jest Yientiane.

Z cienia wyłonili się Kouprasith i pułkownik Thonglith. Kiedy Oudone tłmaczył Kouprasithowi co powiedziałem, Ouan wziął mnie pod rękę i odprowa­dził kilka kroków na bok.

  1. Jak pan myśli, co powinniśmy zrobić? - zapytał. - Co robi ambasador?
    - zapytał po chwili.

  2. Gdybym był dowódcą 5 ÓW - odpowiedziałem - wyłączyłbym zasilanie
    z elektrowni w Yientiane. Miasto zostałoby zaciemnione. T-28 nie są przygoto­
    wane do nocnych bombardowań. Ograniczy to możliwości Ma. Rozstawiłbym

128

też pluton moich najlepszych żołnierzy wokół elektrowni, żeby dopilnowali, by nikt nie włączył zasilania ponownie.

W tym momencie zbliżył się Oudone i zapytał, jakie jest zdanie ambasadora.

- Kiedy rozmawiałem z ambasadorem kilka minut temu, kontaktował się
ze swojej rezydencji z odpowiednimi ośrodkami, w tym z Jednostką 7/13. Nie
wiem, co zrobił po naszej ostatniej rozmowie. Mam przy sobie radio i mogę
skontaktować się z Sullivanem za pośrednictwem oficera dyżurnego. Czy
chciałby pan tego?

Nie otrzymałem natychmiastowej odpowiedzi. Spojrzałem na zegarek.

- Mamy mało czasu. Trzeba coś zrobić. Można wyłączyć zasilanie miasta
i ograniczyć Ma możliwości wyboru albo pozostawić jemu wybór.

Zbliżył się Kouprasith. Nie wiem ile usłyszał i zrozumiał z naszej ostatniej wymiany zdań. Ku mojemu zaskoczeniu zapytał wprost.

  1. Co by pan zrobił?

  2. Wyłączyłbym oświetlenie w Yientiane - powtórzyłem.

Nastąpiła krótka wymiana zdań po laotańsku między Kouprasithem i Oudo­ne. Kouprasith zwrócił się do Thonglitha, wydał jakieś rozkazy i pułkownik po­spiesznie odszedł. Kilka sekund później dwa dżipy odjechały w stronę miasta. Thonglith rozmawiał z kimś przez radio.

Napięcie nieco osłabło. Ouan i Kouprasith oddalili się, by porozmawiać z podwładnymi. Oudone został.

  1. Kouprasith uważa się za człowieka czynu - odezwał się scenicznym
    szeptem. - Wprowadzi zaciemnienie w Yientiane.

  2. To dobrze - powiedziałem. - To decyzja laotańska, której nic nie można
    zarzucić.

Oudone milczał przez chwilę i uśmiechnął się.

- My, Laotańczycy, potrafimy być czasami całkiem sprytni - powiedział
patrząc mi prosto w oczy.

Oudone dołączył do innych Laotańczyków. Połączyłem się przez radio z oficerem dyżurnym.

- Jeżeli nie jesteś na zasilaniu awaryjnym, przełącz się na nie - poleciłem.
- Za kilka minut wprowadzą zaciemnienie w Yientiane.

Oficer dyżurny potwierdził. Jedyną informacją, jaką miał dla mnie, było że Jednostka 7/13 ma Ma na radarze. Wciąż leci w kierunku Yientiane albo Udorn albo obu, czyli zbombarduje Yientiane, a dopiero potem będzie szukać azylu w Tajlandii.

Ta ostatnia wiadomość została przekazana Ouanowi, Kouprasithowi i Oudone. Kiedy rozmawialiśmy, Yientiane nagle pogrążyło się w ciemnościach. „Świetnie!", to była moja pierwsza reakcja. Kiedy jednak jeszcze raz spojrza­łem w kierunku miasta ze wzniesieniem przy That Luang, ze zdumieniem zoba­czyłem snop światła lśniący jak jasna gwiazda wśród nocy.

129

- Co to jest? - zapytałem Oudone z niedowierzaniem.

Laotańczycy naradzali się przez krótką chwilę. Oudone stwierdził, że to musi być rezydencja ambasadora Sullivana. Zrozumiałem. Sullivan pracował na awaryjnym zasilaniu i nikt nie wyłączył oświetlenia ogrodzenia. Teraz on stanowił lśniący punkt orientacyjny dla Ma. Co za pech!

Szybko połączyłem się przez radio z oficerem dyżurnym. Poleciłem mu skontaktować się z rezydencją Sullivana, by wyłączyli oświetlenie. Jak tyl­ko skończyliśmy rozmowę, usłyszeliśmy w oddali samoloty. Nadeszła chwila prawdy. Jednak po chwili zapadła cisza. Nikt nie odzywał się, ani nie poruszał. Sekundy przechodziły w minuty i nic się nie działo. Napięcie wreszcie zelżało, kiedy zaczęliśmy przypuszczać, że Ma jednak nie zaatakuje Yientiane. Kiedy rozmawialiśmy, pojawił się ktoś z biura attache lotniczego i powiadomił nas, że Ma właśnie wylądował w Udorn. Ouan, Kouprasith i Oudone uśmiechali się ra­dośnie. Był to dla mnie sygnał, żeby wycofać się i wrócić do ambasady. Byłem ciekaw, co będzie się działo dalej. Pożegnałem się z Ouanem. Kiedy odchodzi­łem, Kouprasith wyciągnął rękę i uścisnął moją dłoń.

- Jesteś dobrym przyjacielem - powiedział łamaną angielszczyzną. - Do­
branoc.

W ambasadzie, zespołowa robota, z której znana jest CIA, była w pełnym toku. Connie Ettridge wysyłała raporty sytuacyjne do Waszyngtonu, Bangko­ku, Sajgonu i do dowództwa na Pacyfiku. Udorn utrzymywało bieżący kontakt z Jednostką 7/13 i pozostawało w kontakcie z naszymi placówkami w Long Tieng i Pakse, zaś te informowały na bieżąco generałów Vang Pao i Phasouka. Trwał również dialog pomiędzy Jimem Lilley'em, personelem ambasady, biura­mi attache i ludźmi z USAID. Ostatni kontakt z Udorn potwierdził, że Tajland-czycy aresztowali Ma i jego towarzyszy, a następnego dnia mają rozpatrzyć ich wnioski o azyl. Skończyliśmy zatem robotę i wróciliśmy do domów.

Ma i jego ludzie byli przetrzymywani w Tajlandii w swego rodzaju aresz­cie domowym, podczas gdy Laotańczycy zabiegali o jego ekstradycję i posta­wienie go przed sądem. Z czasem Ma i jego grupa otrzymali azyl polityczny w Tajlandii. W końcu ślad po Ma zaginął. Podobno pracował jako pilot C-47 dla jakiegoś przedsiębiorcy. Rok później amnestionowano jego pilotów, pozwolono im wrócić do Laosu i do służby w laotańskim lotnictwie. Decyzja ta stanowiła połączenie laotańskiej skłonności do wybaczania i potrzeby korzystania z do­brych i doświadczonych pilotów.

Po tym, jak laotańskie T-28 wylądowały w Udorn nocą z 21 na 22 paździer­nika, rozpoczęły się negocjacje pomiędzy Tajlandią, Laosem i Stanami Zjedno­czonymi w sprawie zwrotu maszyn. Przez pewien czas piloci tajlandzcy znani jako Grupa B pilotowali te maszyny z bazy w Udorn. Nie zmieniono ozna­kowania samolotów. Weszły w skład programu Water Pump, który rozpoczęto w kwietniu 1964 roku i w ramach którego Stany Zjednoczone szkoliły laotań-

130

skich i tajlandzkich pilotów T-28. Pomogło to uzupełnić braki spowodowane nieudaną próbą zamachu stanu podjętą przez Ma i jego ucieczką do Tajlandii. Niestety Ma był doskonałym dowódcą i taktykiem i po jego zniknięciu program T-28 nigdy nie był tak skuteczny, jak pod jego dowództwem w połowie 1966 roku.

11

Planowanie wojny na dwóch frontach

P

owódź i zamach stanu opóźniły, ale nie mogły powstrzymać planowania wojny na dwóch frontach, której kierownictwo od nas oczekiwało. Kiedy Mekong wzbierał, poleciałem do Udorn, żeby naradzić się z Patem Landryn i Billem Lairem, dwoma oficerami odpowiedzialnymi przede wszystkim za działalność paramilitarną placówki. Landry'ego już poznałem. Lair był nowy. Średniego wzrostu, ubrany w sportową koszulę, spodnie w kolorze khaki i wygodne sportowe buty. Sprawiał wrażenie człowieka zadowolonego z siebie. Mówił łagodnym niskim głosem z lekkim południowo-zachodnim akcentem.

Na odprawie na temat działających sił dowiedziałem się, że siły Pathet Lao i północnowietnamskie w Laosie sięgały 72 000 żołnierzy. Z tego l O 000 stano­wiła piechota północnowietnamska w oddziałach, które składały się wyłącznie z Wietnamczyków. 6000 żołnierzy północnowietnamskich rozrzuconych było w czterdziestu dwóch batalionach Pathet Lao i stanowiło ich kręgosłup.

Z tej odprawy wynikały nieuniknione wnioski. Po pierwsze, uznano, że Pa­thet Lao pozostawione same sobie nie stanowiłyby żadnego zagrożenia dla kró­lewskiego rządu Laosu. Po drugie, wartość danych wywiadowczych na temat jednostek nieprzyjacielskich w pomocnym Laosie była znacznie wyższa niż na temat sytuacji na południu, gdyż uzyskiwała potwierdzenie z wielu różnych źródeł. Nie było to zaskakujące choćby dlatego, że główny nacisk w działaniach paramilitarnych placówki był położony na działania w pomocnym Laosie.

Potem przyszła moja kolej. Przedstawiłem poglądy twórców polityki pod­kreślając, że trzeba zrobić więcej w Laosie, żeby wnieść wkład w zwycię­stwo w wojnie wietnamskiej ograniczając równocześnie amerykańskie straty. W czasie tej odprawy byłem pod wrażeniem, że Lair i Landry nie są zachwyceni perspektywą nieuniknionego rozszerzenia działań w Laosie na dwa fronty. Może obawiali się strat, jakie poniesie plemię Hmong. Obydwaj jednak dobrze rozu­mieli, że jedynym czynnikiem wymagającym takiej zmiany jest interes Stanów Zjednoczonych. W tym kontekście wiedzieli zarówno z moich komentarzy, jak i z zebranych pochwał, że ich praca na pomocy z Vang Pao i z innymi oznaczała wspaniałe osiągnięcie. Konieczność polityczna wymuszała jednak zmiany.

Krążą plotki, że podobno powiedziałem Lairowi i Landry'emu na tym spotkaniu, że były jak zakończone świetnym sukcesem zarządzanie wiejskim sklepem. Musimy go teraz jednak przemienić w supermarket należący do łań-

132

cucha sklepów, którym jest wojna wietnamska. To podobno nieco ubodło Laira i Landry'ego. Nie pamiętam tego komentarza ani też zazwyczaj nie mówię żar­tem. Jeżeli jednak tak powiedziałem, to niech tak będzie, ponieważ oddawało to dokładnie rzeczywistość. Moim zdaniem Lair i Landry potraktowaliby to jako komplement, jeżeli moja uwaga rzeczywiście tak była sformułowana. Byli to dorośli mężczyźni o dużym doświadczeniu w radzeniu sobie z brutalną dynami­ką wojny i trudno było ich urazić.

Tymczasem byłem zaangażowany w obfitą korespondencję z Langley na temat pilnego problemu, jak placówka w Yientiane powinna zareagować, żeby sprostać wymogom twórców polityki z Waszyngtonu i w początkach września 1966 roku uzgodniliśmy program podzielony na sześć jasno określonych czę­ści operacyjnych. Pierwsza część przewidywała zbieranie informacji wywia­dowczych na temat siły, słabych punktów i zamiarów Północnowietnamczyków i Pathet Lao działających w i z Laosu. Ten temat został z kolei podzielony na odrębne działania.

l. Grupy obserwacyjne. Celem było rozmieścić przeszkolone siły miej scowe na dogodnych miejscach w terenie w pobliżu dróg i szlaków używanych przez Pathet Lao dla przemieszczania ludzi i sprzętu do Wietnamu Południowego1. Oprócz wglądu w nieprzyjacielskie mocne i słabe punkty i zamiary, co mie­liśmy nadzieję osiągnąć poprzez takie rozmieszczenie grup obserwacyjnych, chcieliśmy również wykorzystać te grupy jako wysuniętych obserwatorów z możliwością łączności ziemia - powietrze. Mogły one kierować zaprzyjaź­nione lotnictwo na koncentracje nieprzyjacielskiego personelu i składy. Mo­gły one również działać jako narzędzie ostrzeżeń przekazywanych z wystar­czającym wyprzedzeniem o podejmowanych przez Pathet Lao działaniach przeciwko królewskim siłom laotańskim i paramilitarnym oddziałom CIA. Pierwszeństwo przyznawaliśmy szlakom wiodącym z Wietnamu Pomocne­go do Laosu. W związku z tym skoncentrowaliśmy na drodze nr 7 leżącej w 2 ÓW Vang Pao. W 3 ÓW zwróciliśmy szczególną uwagę na przełęcz Nape i drogę nr 8, na przełęcz Mu Gia i drogi nr 12 i 23 oraz na przełęcz Bań Karai. W 4 ÓW położonym przy granicy z Kambodżą interesowaliśmy się głównie drogą nr 110. Niestety w połowie 1966 roku nie mieliśmy pełnej ja­sności, ile materiału napływało dla sił północnowietnamskich w Wietnamie


Południowym z Kambodży i w jakim stopniu Kambodża stanowiła sanktu­arium dla sił Hanoi.

  1. Patrole zwiadowcze. W tej dziedzinie interesowaliśmy się wykorzystaniem
    sił partyzanckich jako pierwszej linii ochrony terenów utrzymywanych
    przez siły rządowe. Ciągłe i agresywne patrolowanie pozwoliłoby poprzez
    obserwację sił nieprzyjaciela w ruchu uzyskać informacje wywiadowcze,
    a w starciach zdobywać dokumenty nieprzyjaciela lub jeńców w celu prze­
    słuchania. Uważaliśmy, że takie działania muszą być podejmowane we
    wszystkich okręgach wojskowych.

  2. Wykorzystanie uciekinierów. Uważaliśmy, że należy podjąć bardziej syste­
    matyczny wysiłek w celu wykorzystania napływających uchodźców z tere­
    nów pod kontrolą Pathet Lao i Północnowietnamczyków. Oczekiwaliśmy, że
    możemy zdobyć tu informacje polityczne i gospodarcze na temat terenów
    zajętych przez nieprzyjaciela, informacje o ludziach, których będzie można
    zwerbować jako nowych agentów i dokładniejsze dane o możliwych celach
    nalotów w postaci punktów koncentracji sił nieprzyjaciela lub jego składów
    zaopatrzeniowych.

Druga część programu zakładała, że zaniesiemy wojnę do nieprzyjaciela. Mówiąc prosto, chcieliśmy powodować straty przez operacje nękające i naloty, żeby zmusić nieprzyjaciela, by zaangażował więcej sił do ochrony swego skrzy­dła. Przez operacje nękające rozumieliśmy ataki przez dwudziestoosobowe gru­py partyzanckie na koncentracje personelu nieprzyjaciela i na bazy zaopatrze­niowe i aktywną kampanię zasadzek przy wykorzystaniu min i piętnastoosobo-wych grup uderzeniowych. Chcieliśmy również zastawiać pułapki. Organizując naloty, chcieliśmy wykorzystać wszystkie rodzaje informacji wywiadowczych, by określić cele nadające się do ataków przez T-28 lub A-1E Królewskich La-otańskich Sił Powietrznych lub F-104 z Jednostki 7/13.

W trzeciej części programu podejmowaliśmy się zapobiec sytuacji, że Laos dostanie się pod bezpośrednią lub pośrednią kontrolę Hanoi przy wykorzystaniu Pathet Lao. W tym celu zamierzaliśmy wykorzystać lokalne jednostki parami­litarne, głównie specjalne jednostki partyzanckie i pomagać siłom rządowym w utrzymywaniu tych rejonów Laosu, które są już pod ich kontrolą. Takie dzia­łania miały na celu pomóc mieszkańcom wzmocnić poczucie bezpieczeństwa i zachęcić ich, by prowadzili stosunkowo normalne życie, przyczyniając się w ten sposób do rozwoju lub podtrzymania ducha oporu wobec jakichkolwiek wypadów Pathet Lao lub na tereny utrzymywane przez rząd2.


Braliśmy również pod uwagę wykorzystanie sił paramilitarnych i taktyki partyzanckiej, by wydrzeć pewne tereny Laosu spod kontroli nieprzyjaciela bez prowokowania większej reakcji ze strony Wietnamu Północnego. W ten sposób środki, którymi dysponowała CIA mogły zostać wykorzystane do udzielenia pomocy królewskiemu rządowi Laosu do rozciągnięcia kontroli na tereny spor­ne lub zajęte przez nieprzyjaciela. Było to w zasadzie wykorzystanie selektyw­nej taktyki krok po kroku, by przejąć tereny i ludność.

Czwarta część programu wymagała od placówki kultywowania poczucia jedności narodowej wśród plemion współpracujących z CIA w dziedzinie pa­ramilitarnej tak, by z czasem w pełni zintegrowały się ze społeczeństwem la-otańskim. Była to odpowiedź na zalecenie byśmy angażowali się w tworzenie narodu.

Piąta część obejmowała działania na terenie goszczącego nas kraju. Było to stworzenie swego rodzaju polisy ubezpieczeniowej chroniącej interesy amery­kańskie w Laosie. Tutaj celem było osiągnięcie i utrzymanie penetracji laotań-skiej struktury władzy tak, abyśmy mieli pewność, że Laotańczycy zrobią to, co mówią, że zrobią. Ponadto mieliśmy utrzymywać zdolność do podejmowa­nia działań politycznych, aby móc kształtować rozwój wypadków i wywierać wpływ na opinię publiczną w Laosie.

Szósta część dotyczyła klasycznej penetracji dotyczącej placówek sowiec­kich, chińskich, północnowietnamskich, polskich i Pathet Lao w Yientiane.

Kolejnym moim zadaniem po sformułowaniu tego programu było dopil­nować, by nasza organizacja, personel i budżet były wystarczające do rozwi­nięcia działań obserwacyjnych i zaczepnych w południowym Laosie. Siedziba placówki musiała oczywiście pozostać w Yientiane. Udorn musiało utrzymać kontrolę nad wojną w Laosie Północnym korzystając ze swoich głównych pla­cówek terenowych w Luang Prabang, Long Tieng i Nam Yu. Działania na po­łudniu musiały być prowadzone przez Savannakhet i Pakse. Bez odpowiedzi pozostawało pytanie jak najskuteczniej powiązać te dwie ostatnie placówki z placówką główną, czyli czy powinny być przede wszystkim nadzorowane przez Udorn, czy przez Yientiane.

Teraz nadszedł czas na przegrupowanie i podróż do Waszyngtonu, żeby za­pewnić ludzi i ustalić budżet z twórcami polityki. Uważałem, że powódź prze­testowała placówkę pod względem organizacyjnym i pokazała, że nasza struk­tura jest elastyczna, szybko reagująca i skuteczna. Ponadto, mieliśmy coraz mniej czasu, jeżeli chcieliśmy rozpocząć skuteczną operację na południu Laosu w grudniu 1966 roku. Musieliśmy poświęcić całą energię sprawie uruchomienia operacji, a nie zmianom organizacyjnym. Zdecydowałem się zatem pozostawić operacje na południu pod bezpośrednią kontrolą Udorn w systemie kierowania, w którym Yientiane mogła pełnić czynną rolę koordynującą w trójkącie Yien­tiane - Udorn - Savannakhet. Takie rozwiązanie pozwoliłoby również Billowi

135

Lairowi i Patowi Landry'emu czuć się dobrze przy pełnieniu swoich ról. Inny­mi słowy, kiedy byli razem w Udorn, Lair głównie zajmował się pomocnym Laosem, a Landy południowym. Kiedy jeden z nich wyjeżdżał z Udorn na urlop czy w sprawach rodzinnych, drugi stawał się bezpośrednim nadzorcą obu wojen.

Zastanawialiśmy się nad tą decyzją z Lairem i Landrym. Obaj ją poparli i wydawali się zadowoleni, że nasze stosunki rozwijały się w sposób umoż­liwiający takie rozwiązanie. Pułkownik Dhep został również poinformowany o moich planach na przyszłość. Wyraził pewność, że oznacza to początek nowe­go okresu harmonijnych stosunków amerykańsko-tajlandzkich. Uważał nawet, jak powiedział, że teraz mamy zintegrowane dowództwo po raz pierwszy i re­zultaty mogą być tylko pozytywne. Kiedy to już załatwiłem, byłem gotów do podróży do Waszyngtonu.

Pierwsze pytanie Colby'ego brzmiało: Powiedz mi, jak zamierzasz roz­mieścić grupy obserwacyjne na południu Laosu".

Odpowiedziałem mu, że nasze początkowe rozmieszczenie tajlandzkich grup obserwacyjnych na południu Laosu nie było oszałamiającym sukcesem. W związku z tym zdecydowaliśmy, że w przyszłości skoncentrujemy się na grupach laotańskich skomponowanych według zasad etnicznych - składałby się wyłącznie z przedstawicieli plemion Kha, Lao, Lave lub Lao Thung. Zgodziliśmy się również na prototypową grupę dziesięcioosobową składającą się z dowódcy, jego zastępcy, radiooperatora, sanitariusza i sześciu strzelców. Doświadczenie wykazało, że sukces grupy zależy głównie od dowódcy i radio­operatora.

Ludzie uczestniczący w tym programie musieli rekrutować się z jednostek już istniejących, takich jak grupy samoobrony chroniące wsie, jednostek party­zanckich i grup operacji specjalnych, którzy zostali przeszkoleni w prowadze­niu ataków i organizowaniu zasadzek. Oznaczało to, że nasz idealny kandydat na członka grupy obserwacyjnej miał około dwudziestu lat, uczestniczył już w naszym programie paramilitarnym przez ponad rok, uczestniczył przez szesna­ście lub trzydzieści dwa tygodnie w szkoleniach i miał doświadczenie bojowe.

Mieliśmy już cały szereg grup etnicznych w gotowości, o czym powiedzia­łem Colby'emu. Odbywały właśnie ośmiotygodniowe szkolenie i miały zostać rozmieszczone w południowym Laosie w grudniu 1966 roku. W ten sposób, podczas gdy już mieliśmy kilka grup działających w południowym Laosie, nasz program ruszy na większą skalę w grudniu. Od tego momentu zamierzaliśmy zwiększać ich ilość do połowy 1967 roku i będziemy mogli obsadzić kluczowe odcinki Szlaku Ho Szi Mina w sposób nieprzerwany przez czterdzieści grup jednocześnie. Plan ten wymagał, aby Savannakhet i Pakse utworzyły trzydzie­ści pięć grup, z których w każdej chwili dwadzieścia będzie w terenie, dziesięć będzie odpoczywać, a pięć będzie uczestniczyć w szkoleniu.

136

Zgadując powiedziałem Colby'emu, że Savannakhet będzie gotowe wcze­śniej niż Pakse, ponieważ chcieliśmy obsadzić przełęcz Mu Gia jak najwcze­śniej, więc traktowaliśmy Savannakhet priorytetowo, jeżeli chodzi o przydział środków. Poza tym, rejon Savannakhet jest mniej obciążony przez laotańskiego dowódcę okręgu wojskowego niż Pakse. Generał Bounphone Makthepharak w 3 ÓW nie przejmował się naszymi działaniami paramilitarnymi tak długo, jak długo nie prowokowały Północnowietnamczyków i Pathet Lao do atako­wania jednostek armii królewskiej. Natomiast w 4 ÓW generał Phasouk Somly uważał, że jakikolwiek nowy program CIA zaszkodzi jego wysiłkom w kie­runku pacyfikacji prowincji Wapikhanthong. W związku z tym starał się raczej przeszkodzić nam poprzez brak podejmowania jakichkolwiek działań zamiast aktywnego uczestnictwa w planach poszerzenia wysiłków w zakresie obserwa­cji szlaków. Nie był to problem nie do pokonania, ponieważ kiedy placówka po­mogła Phasoukowi zająć płaskowyż Bolovens poprzez działania naszych grup PS-4 i PS-22, stosunki z Phasoukiem poprawiły się. Byłem pewien, że Pha­souk, wyszkolony we Francji konwencjonalny żołnierz i zwolennik pacyfikacji, z czasem zostanie przekonany do naszych działań paramilitarnych, ponieważ dodatkowo wspomagają jego ogólne możliwości operacyjne. To było coś, cze­go Phasouk nie mógł odrzucić, ponieważ w sumie Phasouk był równocześnie realistą i charakteryzował się umiejętnością przetrwania.

Budżet i limity osobowe ustalone w czasie mojej listopadowej wizyty w 1966 roku rosły w miarę, jak Hanoi i Waszyngton starały się osiągnąć swoje cele polityczne w Indochinach, co w ciągu dwóch lat doprowadziło do nasilenia i rozszerzenia się wojny. Nie mając pełnego dostępu do dokumentów rządo­wych, nie jestem w stanie opisać szczegółowo rozwoju programu podczas mo­jego pobytu w Laosie. Senator Stuart Symington powiedział w Udorn jesienią 1966 roku, kiedy przedstawiałem mu sytuację w Laosie: Przez rok wydajemy w Laosie tyle, ile kosztuje nas tydzień walk w Wietnamie. CIA prowadzi wojnę w Laosie niskim kosztem".

Jednakże, ze względu na to, że utrzymywał się napór Hanoi na jednostki amerykańskiej piechoty morskiej rozmieszczone w pięciu prowincjach Wiet­namu Południowego znajdujące się w l ÓW, twórcy polityki w Waszyngtonie domagali się bardziej zdecydowanych działań zmierzających do utrudnienia Hanoi wykorzystywania Laosu Południowego. W Waszyngtonie nabrano prze­konania, że gdyby Wietnam Północny mógł wykorzystywać Szlak Ho Szi Mina w stopniu umożliwiającym nie tylko uzupełnianie strat w Wietnamie Południo­wym, ale także tworzenie w zachodnich górach w 2 ÓW nowych jednostek i ich wyposażanie, nie będzie perspektyw na szybkie zakończenie wojny. Taka wizja przyszłości była nie do przyjęcia dla amerykańskich twórców polityki poczy­nając od prezydenta, poprzez sekretarzy stanu po dyrektorów departamentów.

137

W związku z tym CIA musiała natychmiast" zrobić coś więcej żeby powstrzy­mać molocha z Hanoi.

Oddzielne spotkanie z Deseni FitzGeraldem, wicedyrektorem planowa­nia i z Dickiem Helmsem, dyrektorem wywiadu, przypomniały mi, że ludzie i pieniądze będą dostępni przy skutecznych operacjach w Laosie, co zostało po­twierdzone poparciem, jakie zyskały moje propozycje złożone podczas pobytu w Waszyngtonie. Przesłanie było oczywiste: prosisz i dostajesz potrzebne ci narzędzia. Teraz pokaż rezultaty. Pamiętając o tym, wróciłem do Yientiane.

12

Obserwacja dróg

nasz program szkolenia doprowadził do sformowania pierwszego tu grup obserwacyjnych w początkach grudnia 1966 roku, przygotowa­liśmy je do infiltracji. Naszym celem było wprowadzenie co najmniej dziesię­ciu grup do rejonu położonego na południe od przełęczy Mu Gia możliwie jak najwcześniej. Postanowiliśmy zastosować dwie różne techniki infiltracji. Jedna polegała na przewiezieniu grupy samochodem lub drogą powietrzną do miejsca startu położonego na terenie kontrolowanym przez siły rządowe, ale blisko te­renów spornych lub kontrolowanych przez Pathet Lao lub armię północnowiet-namską. W tym punkcie grupa znikała w dżungli i potrzeba było kilku dni, żeby dotarła do wyznaczonej dla niej strefy działania, gdzie zakładała swoją bazę i punkt dowodzenia.

Nasza druga technika infiltracji polegała na przewożeniu grupy helikopte­rem z miejsca takiego, jak Savannakhet wprost do miejsca lądowania położnego w pobliżu strefy działania, wykorzystując maszyny H-34 Air America lub wojskowe CH-3 lub CH-53 bazujące w Tajlandii. Z miejsca lądowania grupa przechodziła do strefy działania, gdzie zakładała bazę i punkt dowodzenia.

W każdym przypadku dalsza procedura była taka sama. Żeby uniknąć za­skoczenia i ataku na bazę, rozmieszczano wartowników, potykacze i układano miny. Następnie wybierano punkt obserwacyjny, z którego można było nadzo­rować określony odcinek drogi lub szlaku.

Punkt obserwacyjny był obsadzony od zmierzchu do świtu, zazwyczaj od 19.00 do 5.00. Odnotowywano wszystko, co poruszało się na drodze, czy to ciężarówki, czy oddziały wojskowe. W każdej notatce znajdowały się informa­cje o liczbie zaobserwowanych jednostek, godzinę obserwacji, kierunek marszu i wszystko, co było warte zapisania.

O świcie partyzanci, zazwyczaj dwóch, którzy przebywali na punktach ob­serwacyjnych, przekradali się do bazy uważając na nieprzyjacielskie patrole. W punkcie dowodzenia składali sprawozdania na podstawie notatek z obserwa­cji, a dowódca przygotowywał raport. W zależności od umiejętności radioope­ratora raport przesyłano albo alfabetem Morse'a (radio RS-1) albo wcześniej kodowano raport na taśmie i przesyłano go ze średnią prędkością (radio MSRS-48) do jednostki, z której pochodziła grupa - Savannakhet lub Pakse. Stamtąd raport trafiał do Udom. Tam natychmiast przekazywano taktyczne dane wywia­dowcze do Jednostki 7/13, która decydowała o możliwości przeprowadzenia

139

ataku lotniczego. Następnie, po odebraniu wszystkich raportów od rozmiesz­czonych na określonym odcinku Szlaku Ho Szi Mina grup obserwacyjnych, przygotowywano w Udom raport dla Yientiane. Tam dokonywano szybkiego przeglądu, o ile trzeba było dodawano komentarz, a potem przesyłano go do Waszyngtonu, Bangkoku, Sajgonu i Honolulu.

Po kilku miesiącach takiej praktyki wyciągnęliśmy wnioski i stanęliśmy wobec kilku trudnych problemów:

  1. Uzyskiwaliśmy aktualne dane wywiadowcze przygotowywane przez prze­
    szkolonych obserwatorów na terenach, które nie były wcześniej zajęte przez
    zaprzyjaźnione siły. Było to pożyteczne uzupełnienie danych z nasłuchu
    i MACY mogło je wykorzystać do oceny sił nieprzyjaciela, ich wyposażenia
    i zamiarów.

  2. Potrzebna nam była obserwacja ciągła. Aby ocenić straty poczynione nalota­
    mi w sprzęcie transportowym i wśród oddziałów nieprzyjaciela oraz uszko­
    dzenia dróg, potrzebowaliśmy także obserwacji dziennej. Należało rozwią­
    zać problem, jak prowadzić obserwacje w godzinach 5.00-19.00.

  3. Pokrewnym problemem była kwestia rozszerzenia zakresu obserwacji. Po­
    czątkowo grupy obserwacyjne pozostawały w swoich strefach działania
    przez około dwa tygodnie. Kiedy wycofywały się, następowała przerwa w
    operacjach. Szkodziło to procesowi analiz ruchu na Szlaku Ho Szi Mina.
    Co ważniejsze, utrudniało skuteczne kierowanie nalotami, ponieważ trud­
    niej było ocenić, gdzie nasze grupy się w danym momencie znajdowały. Nie
    chcieliśmy zbombardować własnych oddziałów.

  4. Informacje wywiadowcze na temat działań na Szlaku Ho Szi Mina i w pół­
    nocnym Laosie były nie tylko narzędziem analitycznym. To był instrument
    prowadzenia wojny. Jeżeli miał się stać maksymalnie przydatny, musiał być
    przekazany tak szybko, jak to tylko możliwe. Nasze początkowe informacje
    wywiadowcze były przekazywane na czas, co oznacza, że trafiały ze zwłoką
    od sześciu do dwudziestu godzin do osób kierujących nalotami taktycznymi.
    Było to dość przydatne, ale jednak nie było przekazywaniem na bieżąco. Ci,
    którzy odpowiadali za atakowanie nieprzyjaciela z powietrza domagali się
    przekazywania wiadomości na bieżąco i naszym celem było sprawić, aby
    tak się stało.

  5. Potwierdzenie informacji było powodem do niepokoju. Jak mogliśmy mieć
    pewność, że grupa znajduje się w przypisanej jej strefie, chociaż twierdzi, że
    jest? Jakość informacji przesyłanych przez grupę obserwacyjną była swego
    rodzaju papierkiem lakmusowym, ale planiści z sił powietrznych pokładali
    więcej zaufania w potwierdzenia elektroniczne. Nieustannie nas pytano czy
    moglibyśmy zastosować jakieś urządzenie, które potwierdzałoby, że raporty
    grupy rzeczywiście pochodzą z wyznaczonego jej miejsca obserwacji.

140

Odkryliśmy także pewne słabe punkty w naszej metodologii i wyposażeniu.

  1. Kiedy grupy pokonały pieszo cały odcinek od punktu startowego do miejsca
    założenia bazy, ich czas pozostawania w strefie działania ograniczał się do
    dwóch tygodni. Co więcej, dziesięciodniowy lub dłuższy marsz przez busz
    wyczerpywał ludzi i powodował kurczenie się cennych zapasów żywności,
    które z większą korzyścią mogły być wykorzystane dopiero w strefie dział
    nia. Nie powinniśmy być zaskoczeni wiadomością, że motywacja zmęczo­
    nych ludzi o prymitywnym pochodzeniu, żywiącymi się skromnymi racjami,
    za liniami nieprzyjaciela szybko zanikała.

  2. Przerzucanie ludzi helikopterem do punktu położonego stosunkowo blisko
    szlaku zwiększało niebezpieczeństwo w strefie działania. Północnowietnam-
    czycy szybko skojarzyli działanie helikoptera ze wzrostem częstotliwości
    nalotów na tym samym odcinku Szlaku Ho Szi Mina, co zrodziło ich po­
    dejrzenia o pojawieniu się nieprzyjacielskich patroli zwiadowczych dale­
    kiego zasięgu. Powodowało to, że sami nasilili działalność patrolową, co
    w pewnym sensie powodowało to, o co nam chodziło, ponieważ angażowa­
    no siły, które w innym przypadku zostałyby rozmieszczone w Wietnamie Po­
    łudniowym. Z drugiej strony jednak zwiększało możliwość, że nasze grupy
    obserwacyjne zostaną wykryte i przepędzone ze strefy działania, dostaną się
    do niewoli lub zostaną zniszczone.

  3. Nasz sprzęt łączności był ciężki i niewygodny. Potrzebowaliśmy czegoś lżej­
    szego niż posiadane RS-1 lub RS-48. Sprzęt powinien też być łatwiejszy
    w obsłudze niż RS-1, jeżeli mieliśmy szybko wyszkolić radiotelegrafistów.

  4. Należało udoskonalić łączność ziemia - powietrze, jeżeli mieliśmy awaryj­
    nie wycofywać grupy ścigane przez siły północnowietnamskie.

  5. Musieliśmy lepiej przeszkolić nasze grupy obserwacyjne w czytaniu map,
    skrytym poruszaniu się i w łączności.

Niektóre poprawki łatwiej było wprowadzić niż inne. Szybko skoncentrowa­liśmy się na szkoleniu. Zmieniliśmy program szkolenia grup obserwacyjnych. Zapewniliśmy lepszych amerykańskich instruktorów, sprowadzając osoby do­świadczone w działaniach paramilitarnych, jak Horace D., by kierowali ośrod­kami szkoleniowymi. Zapewniliśmy także lepszych instruktorów tajlandzkich i laotańskich.

Nasze ośmiotygodniowe szkolenie grup obserwacyjnych zostało podzielone następująco: czytanie map i posługiwanie się kompasem - 40 godzin, szkolenie ogniowe (karabin M-1, pistolet maszynowy M-3 i pistolet .45) - 36 godzin, skryte przemieszczanie się - 50 godzin, raportowanie o oddziałach nieprzyja­cielskich - 60 godzin, ukrywanie się - 30 godzin, szkicowanie 20 godzin, foto­grafowanie - 12 godzin, dowodzenie - 50 godzin, łączność - 80 godzin, współ­praca z lotnictwem - 30 godzin, przetrwanie w dżungli - 40 godzin, pierwsza

141

pomoc - 40 godzin, czytanie i pisanie - 48 godzin i ćwiczenia w terenie - 100 godzin.

Zatrudnialiśmy naszych kursantów przez dwanaście godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu. Lepsze wyniki osiągnęliśmy już pod koniec stycznia 1967 roku. Dotyczyło to zarówno pomocnego, jaki i południowego Laosu. W późniejszych latach przekonaliśmy się, że w zakresie działań grup obserwa­cyjnych uzyskiwaliśmy od przeszkolonych przez nas krajowców tyle, ile ocze­kiwaliśmy. Inni podzielali naszą opinię. Na przykład, podpułkownik Hartley z sił powietrznych stwierdził: Grupy obserwacyjne... były dobrze przeszko­lone. Wykorzystywały lornetki, liczyły samochody, żołnierzy, określały dokąd zmierzają, uzyskiwały konkretne dane wywiadowcze. Były skuteczne"1. Czego więcej można było chcieć?

Kiedy zajęliśmy się sprawą łączności, nasza analiza ujawniła, że można do­konać wymiany sprzętu, by poprawić możliwości grup w zakresie utrzymywa­nia łączności pomiędzy punktem obserwacyjnym a punktem dowodzenia bez narażania bezpieczeństwa grupy. Uzupełniliśmy wyposażenie w radia małego zasięgu HT-1 i HT-2 w każdej grupie. Poprawiło to zdolność grupy do pozosta­wania w kontakcie równocześnie ograniczając konieczność poruszania się po terytorium nieprzyjaciela. Poprawiło to również łączność ziemia - powietrze.

Nie było natomiast tak prostego rozwiązania w dziedzinie łączności z zaple­czem. Ta sprawa spowolniała działania grup obserwacyjnych bardziej niż co­kolwiek innego. Kiedyś pewnego popołudnia w grudniu 1966 roku siedzieliśmy w Udorn z Billem Lairem i Patem Landry. Stwierdziłem, że potrzebujemy jakie­goś ręcznego sprzętu prostego w obsłudze. Kandydat z plemienia Kha powinien nauczyć się obsługiwać je w ciągu dziesięciu godzin. Oznaczało to, że powinno to być coś, do czego mówi i co nagrywa taśmę, a potem po naciśnięciu guzi­ka przesyłało wiadomość do Udorn. Inną możliwością było urządzenie liczące z obrazkami ciężarówek i żołnierzy, które należało nacisnąć, kiedy dokonuje się obserwacji. Urządzenie to zbierałoby dane i w określonym czasie, za przyci­śnięciem dużego czerwonego guzika dokonywałoby przyspieszonej transmisji danych do Udorn.

Bili myślał o tym przez kilka sekund i powiedział, że lepszym rozwiązaniem byłoby urządzenie z obrazkami na guzikach. Pół żartem powiedziałem, że włśnie niechcący wymyśliliśmy nowe urządzenie, o którym warto porozmawiać z naszymi specjalistami od łączności. Potem zajęliśmy się innymi tematami.

Jakiś czas później ujawniły się praca zespołowa i determinacja CIA. Kilka dni po spotkaniu w Udorn odwiedziło mnie w Yientiane dwóch przedstawicieli


Departamentu Usług Technicznych. Była to okresowa wizyta, żeby zoriento­wać się, jakie ich produkty mogą nam być potrzebne w najbliższych miesiącach - różne urządzenia, które można ukryć - czujniki sejsmiczne i pneumatyczne, które mogły być rozmieszczane na Szlaku Ho Szi Mina i liczyć ciężarówki, noktowizory. Omawialiśmy nasze przyszłe potrzeby. Wtedy jeden z przyjezd­nych zapytał, jakie są najpilniejsze potrzeby w tym zakresie. Przedstawiłem mu naszą listę potrzeb podkreślając, że najważniejsze jest proste urządzenie nadawczo-odbiorcze, które mogłoby być wykorzystywane przez nasze grupy obserwacyjne zamiast RS-1. Takie urządzenie umożliwiłoby nam wysyłanie większej liczby grup w teren. Dodatkowo przybliżyłoby nam osiągnięcie nasze­go celu raportowania w czasie rzeczywistym. Potem opowiedziałem mu, co wy­myśliliśmy podczas narady w Udorn. Opisałem mu nasz pomysł obrazków na przyciskach przedstawiających różne rodzaje wyposażenia nieprzyjaciela oraz znalezienie sposobu liczenia żołnierzy.

Spodziewałem się odpowiedzi, że marzymy o nieistniejących urządzeniach i byłem mile zaskoczony, kiedy jeden z techników powiedział, że może coś się da wymyślić przy istniejącej technologii. Mówiąc oględnie, była to podniecają­ca perspektywa. Kiedy chciałem dowiedzieć się, kiedy takie pomysły mogą być zrealizowane, obaj technicy odpowiedzieli, że wkrótce się ze mną skontaktują. Musieli trochę zastanowić się nad nowym zadaniem.

Zgodnie z przyrzeczeniem obaj technicy wkrótce wrócili do Yientiane. Przywieźli ze sobą urządzenie z obrazkami na przyciskach, które służyło do liczenia tego, co dostrzeżono na drodze. Zmodyfikowane radio przetrwania, w które wyposażone były siły powietrzne miało urządzenie, które pozwalało wstawić do meldunku datę i godzinę obserwacji. Istniała również możliwość zidentyfikowania miejsca, z którego był nadawany meldunek, co było ułatwie­niem przy sprawdzaniu jego autentyczności.

Ta nowość miała niestety jedną wadę. Radio nie miało dość mocy, by do­konywać transmisji z okolic szlaku bezpośrednio do Savannakhet, Pakse lub Udorn. Technicy nadali mu nazwę HARK-1. W związku z tym ograniczeniem, system musiał być wspierany przez krążący samolot, który działał jak stacja przekaźnikowa. Zorientowałem się, że stwarza to problemy techniczne i budżtowe. Jaki samolot moglibyśmy wykorzystać do takiego dyżuru i ile to będzie kosztować?

Z myślą o tych problemach poleciałem razem z technikami do Udorn, gdzie Bili i Pat zostali zapoznani z projektem. Byli tak samo podnieceni możliwością zastosowania tego urządzenia, jak ja. Na propozycję Billa Laira ustalono, że Jim Rhyne z Air America poszuka rozwiązania problemu samolotu utrzymującego łączność. Ostatecznie zastosowano samolot Yolpar Turbo 18 specjalnie wypo­sażony do dłuższego przebywania w powietrzu przez dodanie zbiorników pod skrzydłami oraz dodatkowego gumowego zbiornika w kabinie. Do marca 1967

143

roku mieliśmy już trzy takie maszyny. Jedna utrzymywała kontakt z grupami obserwacyjnymi działającymi z Savannakhet w rejonie przełęczy Nape i Mu Gia oraz drogi w okolicach Tchepone. Druga obsługiwała grupy z Pakse na drogach nr 92, 96, 165 i 110. Trzecia maszyna stanowiła rezerwę.

Takie rozwiązanie okazało się skuteczne, ale kosztowne. Mając radia HARK-1 mogliśmy przeszkolić i rozmieścić więcej grup, ponieważ wyeliminowaliśmy ciężkie i długie szkolenie operatorów radiowych. Mając lżejsze wyposażenie mogliśmy zmienić naszą taktykę infiltracji wykorzystując helikoptery do prze­wiezienia grup z miejsc takich jak Savannakhet na pół drogi lub nawet bliżej do ich strefy działania. Resztę drogi grupy mogły pokonać pieszo, co zapewnia­ło im większe bezpieczeństwo infiltracji. Grupy mogły też dłużej pozostawać w strefie działania, ponieważ zabierały ze sobą więcej żywności i nie były wy­czerpane długim marszem. W tym systemie grupy mogły pozostawać w strefie działania przez cztery do sześciu tygodni, a czasami nawet do trzech miesięcy.

HARK-1 pozwoliło nam szybko się rozwijać. Do l grudnia 1967 roku, mniej więcej rok po rozpoczęciu programu, mieliśmy łącznie 168 grup obser­wacyjnych. Z tej liczby 83 rozmieszczone były na południu i 85 na pomocy. Te grupy łącznie dostarczały średnio po sto raportów miesięcznie i dotyczących wszystkich głównych szlaków w Laosie wykorzystywanych przez siły północ-nowietnamskie i Pathet Lao. Raporty te były wielostronicowymi dokumenta­mi i były przydatne dla analityków zajmujących się siłami nieprzyjacielskimi w Sajgonie, w dowództwie na Pacyfiku i w Waszyngtonie.

Grupy obserwacyjne przyczyniły się do zniszczenia wielu ciężarówek na Szlaku Ho Szi Mina. W grudniu 1967 roku oceniano, że działania amerykańskie w południowym Laosie powodowały średnio zniszczenie siedmiuset ciężaró­wek miesięcznie, podczas gdy około trzystu docierało do celu. Hanoi najwyraź­niej płaciło wysoką cenę w formie ciężarówek i sprzętu za utrzymanie dopływu zaopatrzenia do Wietnamu Południowego.

W miarę nabierania wprawy w posługiwaniu się radiem HARK-1 modyfi­kowaliśmy sposoby jego wykorzystania. W lipcu 1967 roku typowa operacja obserwacyjna mogła wyglądać następująco: Obserwator działający na południe od przełęczy Mu Gia dostrzegł 39 samochodów ciężarowych, kierujących się na południe Szlakiem Ho Szi Mina. W ciągu dwóch minut od zaobserwowania samochodów HATK-1 przesłał wiadomość do krążącego Yolpara, który przeka­zał ją dalej do Udorn, skąd z kolei trafiła do Jednostki 7/13. Ta ostatnia, poprzez Centrum Dowodzenia i Kontroli Powietrznej znajdujące się na pokładzie samo­lotu C-130 krążącego nad południowym Laosem, skierowało patrol lotniczy do ataku na ciężarówki.

Stwierdziliśmy, że samochody mogły być ostrzelane w ciągu siedmiu -ośmiu minut od ich dostrzeżenia. Wyniki nalotów oceniano na różne sposoby. Najbardziej wiarygodne były relacje załóg uczestniczących w ataku na temat

144



eksplozji wtórnych dostrzeżonych po zbombardowaniu samochodów ciężaro­wych, które świadczyłyby o zniszczeniu ładunków paliwa lub amunicji. Drugim sposobem były zdjęcia lotnicze dokonane następnego dnia przez samolot zwia­dowczy, które pokazywały zniszczone pojazdy w miejscu, w którym przepro­wadzono atak. Po trzecie, łączność północnowietnamska często potwierdzała skuteczność przeprowadzonego nalotu. Wreszcie grupy obserwacyjne meldo­wały o nalocie, wybuchach, które zauważyły i o ilości wybuchów wtórnych, które usłyszały. Kiedy regularnie otrzymywaliśmy tego rodzaju meldunki wie­dzieliśmy, że osiągnęliśmy raportowanie w czasie rzeczywistym.

Było też jasne, że dobrze wykonujemy naszą robotę. Ludzie, którzy pro­wadzili grupy obserwacyjne w południowym Laosie, jak Walt Floyd, Gene Norwinski, Tom Hewitt, Will Charette, Ray D., Chuck Kleebauer i Mikę L., żeby wymienić chociaż kilku, byli dumni wiedząc, że są kluczowymi graczami w wysiłku całego zespołu, który osiągał rezultaty takie, jakich życzyli sobie amerykańscy twórcy polityki.

To ciekawość skłoniła nas, by przyjrzeć się drodze nr 110. MACY podej­rzewało, że Północnowietnamczycy korzystają z tej drogi do przewozu znaczą­cych ilości materiału wojennego z kambodżańskiego portu Sihanoukville przez południowy Laos do Wietnamu Południowego. Jednak analizy przeprowadzane przez Departament Wywiadu CIA odrzucały taki pomysł i w związku z tym nie przywiązywaliśmy większego znaczenia do tego systemu drogowego. Uzna­liśmy jednak, że może warto byłoby dowiedzieć się, co właściwie dzieje się w tym rejonie. Pakse przydzieliło zadanie obserwacji drogi nr 110 Dougowi Swansonowi, byłemu sierżantowi armii. Działając z bazy w Kong My i czasami za pomocąjednostek z płaskowyżu Bolovens, Swanson potwierdził, że MACY ma rację.

W kwietniu 1967 roku zaczęto nazywać drogę nr 110 Szlakiem Sihanouka. Działania prowadzone przez Pakse z bazy Kong My doprowadziły do zidenty­fikowania sześćdziesięciu trzech konkretnych celów wartych zbombardowania. Znajdowały się tam składy, bunkry i obozy. Źródła uzupełniające, takie jak ze­znania uchodźców, informacje partoli zwiadowczych i z nasłuchu potwierdzały raporty grup obserwacyjnych. W rezultacie Udorn wraz z Pakse przygotowały propozycje nalotów do przedstawienia Jednostce 7/13. Właśnie wtedy bogowie wojny uśmiechnęli się do nas. Uzyskaliśmy dostęp do podporucznika Nguyen Khac Thanha, Wietnamczyka z pomocy, który właśnie oddał się w ręce Królew­skiej Armii Laosu.

Thanh okazał się ważnym źródłem informacji. Służył w Binh Tran 5, jed­nostce armii północnowietnamskiej wielkości pułku, zapewniającej bezpie­czeństwo i transport na Szlaku Ho Szi Mina. Thanh pracował przy rozbudowie i utrzymaniu drogi nr 110. Dowiedzieliśmy się od niego, że drogą nr 110 prze­wożono miesięcznie 1200 ton ryżu, soli, sosu rybnego, cukru, skondensowane-

145

go mleka, lekarstw i amunicji. Z tego 70 ton pozostawało w Laosie. Tę masę towarową przewożono stu czterdziestoma ciężarówkami w porze suchej i na dwóch tysiącach rowerów w porze deszczowej. Thanh powiedział, że jego jed­nostka posiadała również sześćdziesiąt małych łodzi na rzece Se Kong. Stwier­dzono również, że Hanoi zaczęło rozbudowywać drogę nr 110 w początkach 1965 roku i zakończyło te prace w kwietniu 1967 roku.

Thanh był bogatym źródłem nowych informacji. Przesłuchiwaliśmy go i porównywaliśmy jego zeznania z wcześniej posiadanymi danymi. Nasze plany przewidywały następnie serię nalotów na drogę nr 110. Pierwsza operacja pod kryptonimem SHOCK-1 została przeprowadzona w dniach od 27 do 30 kwiet­nia 1967. Kiedy Jednostka 7/13 zakończyła działania przeciwko wybranym ce­lom, zanotowano sto dwadzieścia jeden eksplozji wtórnych i dwadzieścia sie­dem pożarów wtórnych. Zniszczono drogę w piętnastu miejscach, pięć brodów i podwodnych mostów i sześć kompleksów bunkrów.

Kiedy uzyskaliśmy dane o wynikach nalotów, przekazaliśmy je generałowi majorowi Phasoukowi Somly, dowódcy 4 ÓW. Ten, po zapoznaniu się ze zdję­ciami zbombardowanych terenów i będąc pod ich wrażeniem, powiedział sze­fowi naszej placówki w Pakse, Dave'owi Moralesowi: To ważne zwycięstwo taktyczne nad Północnowietnamczykami".

Po pewnym zastanowieniu się nad otrzymanymi danymi, Phasouk nieco cy­nicznie uzupełnił swój wcześniejszy komentarz: Przypomina mi to stare przy­słowie laotańskie - Kiedy słonie walczą, trawa cierpi". Morales przypuszczał, że Phasouk wyraził zaniepokojenie, że amerykański sukces spowoduje reakcję Północnowietnamczyków i ucierpi ludność laotańska w okręgu dowodzonym przez niego. Nieco później okazało się jasno, że Phasouk nie był zaniepokojony szerszym problemem bezpieczeństwa ludności, ale konsekwencjami tej opera­cji dla handlu ryżem, który był prowadzony przez jednego z jego krewnych z Wietnamczykami z pomocy.

Kiedy nieprzyjaciel przegrupowywał się po zadanym ciosie, my uaktual­nialiśmy nasze dane wywiadowcze. W połowie maja zaatakowaliśmy znowu. Operacja SHOCK-2 została przeprowadzona w dniach od 20 do 25 maja 1967 roku. Jednostka 7/13 wykonała 148 lotów bojowych, a Królewskie Laotańskie Siły Powietrzne 41 lotów bojowych samolotami T-28. Zanotowano dwadzieścia siedem eksplozji wtórnych, osiem pożarów wtórnych, zniszczono dwadzieścia odcinków drogi i dwadzieścia trzy obiekty wojskowe, a także pięć samochodów ciężarowych i zatopiono trzydzieści łodzi na rzece Se Kong. Co ważniejsze, operacja ta wzmocniła determinację Waszyngtonu i Sajgonu, by załatwić spra­wę pomocy zaopatrzeniowej uzyskiwanej przez Hanoi od dwulicowego władcy Kambodży, Norodoma Sihanouka, za pośrednictwem portu Sihanoukville.

Nasza obserwacja dróg nie ograniczała się tylko do Laosu Południowego. W Laosie Pomocnym nasze grupy składające się z członków plemienia Hmong

146

i Tajlandczyków, działające jak wysunięte placówki obserwatorów lotniczych nie tylko zbierały informacje wywiadowcze, ale też przekazywały dane bezpo­średnio do amerykańskich samolotów poszukujących celów na obszarze 2 ÓW. Były szczególnie skuteczne przeciwko 316 Dywizji północnowietnamskiej wy­korzystującej drogę nr 7. Inne sukcesy odnoszono na drodze nr 6, prowadzącej z Wietnamu Pomocnego do Sam Neua w Laosie i łączyła się z drogą nr 602 prowadzącą na zachód w stronę ważnej bazy operacyjnej plemienia Hmong w Phu Pha Ti.

Jedna grupa wysuniętych obserwatorów lotniczych szczególnie wbiła mi się w pamięć. Jej sygnałem wywoławczym był Red Hat". Obserwator mó­wił dobrze po angielsku. Był obywatelem Tajlandii. Z wierzchołków wzgórz kontaktował się z amerykańskimi frontowymi kontrolerami ruchu powietrznego zwanymi Ravens". Była to niewielka jednostka składająca się z dwudziestu czterech pilotów korzystających z samolotów O-l, a czasami T-28, z których obserwowali i oznaczali cele nalotów. W czasie jednej z typowych operacji Red Hat" zameldował o konwoju składającym się z pięciu samochodów cięża­rowych na drodze nr 6. Ravens" sprawdzili cel i skierowali na niego jeden czy dwa samoloty bojowe. Czas, jaki upłynął od momentu dostrzeżenia do nalotu mógł wynieść około pięciu minut, jeżeli wszystkie systemy działały sprawnie. Cztery z pięciu samochodów zostało zniszczonych.

Czasami „Ravens" latali z Laotańczykiem lub przedstawicielem plemie­nia Hmong jako pasażerem. Wtedy pasażer mógł potwierdzić cele zgłaszane przez obserwatora zwalniając pilota z konieczności analizowania otrzymanych meldunków i wyszukiwania celów. Ravens" startowali z laotańskich lotnisk w Yientiane, Long Tieng, Luang Prabang, Savannakhet i Pakse. W czasie mo­jego pobytu w Laosie wydawali się najskuteczniejsi, kiedy latali z pasażerem z plemienia Hmong i wspierali działania generała Vang Pao w 2 ÓW Wynikało to z szeregu czynników, zaś najważniejszym było to, że załogant z plemienia Hmong dokładnie znał teren, rozumiał lokalne możliwości operacyjne, nie wpa­dał w panikę, kiedy samolot zniżał się, by potwierdzić obserwację i traktował naloty jako integralną część operacji generała Vang Pao. Połączenie działań lot­niczych z partyzantką było nowością i zapewniało partyzantom bezprecedenso­wą siłę ognia.

W późniejszych fazach wojny wprowadzono w Laosie pomocnym heli­koptery szturmowe AC-130, które wykonywały loty nocne nad drogami nr 6 i 7. Łączyło to się ze współpracą z obserwatorem, który wykrywał samochody ciężarowe stosując noktowizor i przeciwdziałało taktyce Wietnamczyków pole­gającej na wysyłaniu samochodów tylko nocą i bez oświetlenia. Kiedy po raz pierwszy wprowadziliśmy kombinację kontaktu partyzantów z helikopterem nocą na drodze nr 7, uzyskaliśmy ponad trzydzieści eksplozji wtórnych.

147

13

Wypady, zasadzki, walki

Wykonując nasze drugie zadanie, czyli powodowanie strat wśród sił nie­przyjaciela działających w Laosie, z Laosu lub przechodzących przez Laos, dokonywaliśmy wypadów, przygotowywaliśmy zasadzki i zakładaliśmy miny, by nękać jednostki północnowietnamskie i Pathet Lao. Głównym na­rzędziem w tym programie była grupa zwiadowcza składająca się zazwyczaj z dwunastu osób. Zadaniem grupy było wyruszyć na patrol, wykorzystać posia­dane informacje wywiadowcze, by znaleźć nieprzyjaciela, zaskoczyć niewielką jednostkę, ostrzelać ją i zniszczyć lub wziąć jeńców i zdobyć dokumenty, które mogą mieć znaczenie wywiadowcze. Do l grudnia 1967 roku mieliśmy sześć­dziesiąt siedem grup zwiadowczych. Łącznie wykonywały około stu patroli miesięcznie i około trzydziestu ataków na składy, bazy samochodowe i biwaki i około pięćdziesiąt zasadzek na nieprzyjacielskie patrole działające w Laosie. Ulubionym sposobem przygotowywania zasadzki było zaminowanie odcinka szlaku, oczekiwanie na nieprzyjaciela aż wejdzie na teren zaminowany, ponie­sie straty i będzie w szoku na skutek wybuchów, by zakończyć zasadzkę ogniem z broni automatycznej, a potem zniknąć.

Kiedyś przy okazji wizyty w Savannakhet skoncentrowałem się na przeglą­dzie operacji zastawiania zasadzek. Obejmował on dyskusję z tajlandzkim ofi­cerem z dowództwa Jednostki 333 w tym rejonie. Pod koniec spotkania Tajland-czyk powiedział: W czasie szkolenia uczymy nasze grupy powadzenia działań nocą, jeżeli to tylko możliwe. Muszą pamiętać, że tak samo jest z miłością. Najlepsze działania przeprowadzane są nocą".

Działania grup zwiadowczych w połączeniu z akcjami specjalnych bata­lionów partyzanckich na terenie Laosu spowodowały, że do grudnia 1967 roku straty nieprzyjaciela sięgały 541 zabitych i rannych średnio miesięcznie. Stosu­nek strat wynosił trzech zabitych na jednego rannego. Ten wysiłek, chociaż sku­teczny, był jednak kosztowny. Nasza strona również ponosiła straty. Partyzanci tracili 77 zabitych i rannych średnio miesięcznie. Statystycznie jest to stosunek 7:1 na korzyść partyzantów. Jest to korzystny stosunek strat w walce zgodnie z analizami przeprowadzanymi przez osoby przeprowadzające gry wojenne w szkołach wojskowych lub na naradach teoretycznych. Niestety, w kontekście laotańskim była to tragedia, ponieważ największe straty ponosili Hmong.

Ta smutna rzeczywistość strat bojowych plemienia Hmong rzutowała rónież na nasz trzeci program operacyjny. W ramach tego programu specjalne gru-

148

py operacyjne stanowiły osłonę przed patrolami nieprzyjacielskimi, by pomóc rządowi laotańskiemu utrzymać zajmowane tereny. Dodatkowo wykorzystywa­liśmy jednostki partyzanckie działające niezależnie i stosujące taktykę party­zancką do odbierania terenu siłom Pathet Lao i północnowietnamskim. Do ich zadań należało także powodowanie strat wśród sił nieprzyjacielskich poprzez ostrzeliwanie przy każdej okazji, kiedy kompania partyzancka miała przewagę liczebną. Od czasu do czasu, łącząc działania sił konwencjonalnych z taktyką partyzancką, przeprowadzaliśmy operacje łączone w celu zajęcia i utrzymania terenu.

W grudniu 1967 roku nasze siły partyzanckie sięgały 40 000 ludzi. Ta liczba wraz z szeregiem podwyższeń limitu w latach 1961-1967 była zaakceptowa­na przez Waszyngton przez grupę polityczną zwaną Grupa Specjalna (Komitet 5412) i organizację, które ją zastąpiły. Nasze siły partyzanckie były podzielone następująco:

Nam Yu (pomocny zachód) 6 843

Luang Prabang (północno-środkowy) 2 502

Long Tieng (północny) 21741

Savannakhet (środkowy) 3 535

Pakse (południowy) 4 232

Razem 38 853

W ramach tych sił mieliśmy dwadzieścia jeden batalionów partyzanckich, a każdy z założenia składał się z 550 ludzi. Rzadko kiedy wszystkie bataliony miały pełen skład osobowy. W związku z tym, aby ocenić co te jednostki mogą zrobić, powinniśmy zakładać, że pięćsetosobowy batalion partyzancki rzadko uczestniczył w walkach w pełnej sile.

Bataliony partyzanckie były elitą naszych jednostek. Tworzyliśmy je z wiej­skich sił samoobrony, które broniły swoich wsi i okolicznych terenów. Oznacza­ło to, że przeciętny strzelec w batalionie miał za sobą ośmiotygodniowe szko­lenie piechoty, trzy do sześciu miesięcy służby w siłach paramilitarnych CIA i pewien udział w walkach. Aby ograniczyć napięcia etniczne do minimum, w każdym batalionie organizowaliśmy kompanie zgodnie z pochodzeniem kan­dydatów - Hmong, Yao lub Lao Theung. Oficerowie w kompaniach i batalio­nach byli przeważnie Laotańczykami, oficerami zawodowymi wywodzącymi się z Królewskich Sił Zbrojnych. Kierowani byli do służby w siłach partyzanckich przez dowódcę okręgu wojskowego, w którym partyzanci działali. Kiedy już batalion został sformowany, był wysyłany już jako jednostka do miejscowości, takich jak Phitsanloke w Tajlandii, gdzie podoficerowie i oficerowie z armii tajlandzkiej prowadzili trzymiesięczne szkolenie w zakresie taktyki batalionu,

149

taktyki małych jednostek i szkolenie ogniowe w zakresie lekkiej broni Aż po moździerz 4.2 i działo bezodrzutowe 75 mm.

To co zdarzyło się w Na Khang (Punkt 36) było typową operacją party­zancką, mającą na celu utrzymanie terenu. Zawsze jeden batalion partyzancki pozostawał w tej placówce. Punkt ten położony jest na południowy zachód od głównej kwatery Pathet Lao w Sam Neua i około stu pięćdziesięciu mil na za­chód od Hanoi. Był wykorzystywany na wiele sposobów. Po pierwsze stanowił punkt wypadowy dla grup obserwacyjnych działających na drodze nr 6 i dla patroli zwiadowczych i jednostek partyzanckich wysyłanych przeciwko siłom Pathet Lao i północnowietnamskim. Był to również wysunięty punkt zaopatrze­niowy, z którego helikoptery lub samoloty krótkiego startu i lądowania mogły przerzucać zaopatrzenie dla jednostek partyzanckich lub wycofywać je w kry­tycznych sytuacjach frontowych. Była to również baza dla helikopterów Sikor-ski HH3E Wesoły Zielony Olbrzym" należących do Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Ich stała baza była w Tajlandii, ale codziennie przerzucano je na Punkt 36, żeby mogły szybciej reagować w przypadkach wezwań na ratu­nek wysyłanych przez pilotów amerykańskich zestrzelonych nad Wietnamem Północnym lub Laosem. Takie działanie pozwoliło ocalić wielu amerykańskich pilotów i podbudowywało morale tych, którzy musieli latać nad Wietnamem Pomocnym.

Dwóch oficerów CIA było przydzielonych na Punkt 36. Byli to Jeny D. i Mikę L. Poza tym działał tam także pracownik USAID, specjalista do spraw uchodźców. 6 stycznia 1967 roku o świcie żołnierz z plemienia Hmong na wy­suniętym punkcie obserwacyjnym zauważył północnowietnamską jednostkę saperską oczyszczającą drogę dla ataku głównych sił. Żołnierz otworzył ogień i ostrzegł bazę. Chociaż element zaskoczenia przepadł, atak trwał. Nacierająca piechota była wspierana ogniem moździerzowym oraz rakietami 120 mm.

Tej nocy w Punkcie 36 obecni byli Mikę L. i pracownik USAID Don Sjo-strom. Kiedy atak się rozpoczął, Mikę L. wezwał wsparcie lotnicze przez radio w bunkrze dowodzenia. Sjostrom wyszedł na zewnątrz, by zabezpieczyć wejście do bunkra i informować Mike'a o rozwoju sytuacji. Kiedy Mikę skontaktował się z Udorn i wiedział, że samoloty są już w drodze, wyszedł z bunkra, by zna­leźć Sjostroma. Kiedy zbliżał się do niego, pracownik USAID został trafiony i zginął na miejscu. Mikę zorientował się, że Wietnamczycy przedarli się do pomocnego krańca bazy i teren broniony przez partyzantów kurczy się. W tym momencie pojawiły się F-105 i okrążyły bazę. Huk ich dopalaczy spowodował, że Wietnamczycy spowolnili atak. Zanim zdążyli się przeorganizować, nad bazą pojawiły się dwa A-1E. Mikę rozmawiał przez radio z pilotami i występował w roli wysuniętego obserwatora lotniczego. Kierował atakami samolotów bez­pośredniego wsparcia, które powstrzymywały wietnamski atak. Wkrótce poja­wiły się inne samoloty, które zastąpiły A-1E i przez resztę dnia i nocą siły po-

150

wietrzne przepędziły Wietnamczyków z rejonu i zadały im ciężkie straty. Baza pozostała czynna pod ochroną jej obrońców z plemienia Hmong, ale Wietnam­czycy o niej nie zapomnieli. Później podejmowali dalsze próby przepędzenia partyzantów z tego rejonu.

Operacja Samakhi jest dobrym przykładem współpracy pomiędzy partyzan­tami a Królewskimi Siłami Zbrojnymi. Pierwszą informację o tej operacji otrzy­małem w początkach czerwca 1967 roku, kiedy generał Oudone Sananikone zatrzymał mnie na koktajlu w Yientiane, by powiedzieć, że chciałby odwiedzić mnie w domu możliwie szybko, żeby odbyć kolejną z naszych okresowych roz­mów. Doświadczenie podpowiadało mi, że kiedy Oudone poruszał jakąś sprawę w tak oględny sposób, oznaczało, że chciałby spotkać się raczej prędzej niż póź­niej. Natychmiast więc zaprosiłem go do siebie na lunch następnego dnia.

Kiedy Oudone zjawił się na umówione spotkanie, stało się jasne, że ma kon­kretne sprawy do omówienia. Wszystko wyjaśniło się przy pierwszym dżinie z tonikiem. Chodziło o współpracę międzyregionalną. Mówiąc w skrócie, pro­blemem było, czy mógłbym wpłynąć na Vang Pao w imieniu generała Koupra-sitha tak, aby 5 ÓW i 2 ÓW współpracowały wzdłuż swoich granic w ramach wspólnej operacji mającej na celu oczyszczenie rejonów na pomocny wschód od Yientiane z oddziałów Pathet Lao i północnowietnamskich. Oudone zauwa­żył szczerze, że sukces tej operacji oznaczałby przede wszystkim sukces Ko-uprasitha i 5 ÓW oraz wzmocniłby bezpieczeństwo Yientiane. Przyczyniłby się także do osłony południowo-wschodniego skrzydła Yang Pao w rejonie Tha Thom i doliny Moung Nham. Ponadto Oudone stwierdził jasno, że byłby to krok w kierunku budowy zaufania i zredukowania napięcia pomiędzy Kouprasithem i Yang Pao, które wynikało z zastarzałej różnicy zdań na temat przebywającego na emigracji generała Phoumi Nosavana.

Ta propozycja była muzyką dla moich uszu. Od miesięcy Bili Lair, nasz najwyższy przedstawiciel w Long Tieng, Jonathan R., pułkownik Dhep z do­wództwa Jednostki 333 i ja współpracowaliśmy dla osiągnięcia dwóch celów. Pierwszym było skłonić Yang Pao, żeby pokazywał się co jakiś czas choć na parę godzin w Yientiane. Chcieliśmy, żeby odwiedził dowództwo Królewskich Sił Zbrojnych, żeby wystąpił na Zgromadzeniu Narodowym i dał do zrozu­mienia poprzez swoją obecność, że nie ma powodu, dla którego nie powinien pokazywać się w Yientiane. Drugim celem było załagodzić stare zadrażnienia w stosunkach pomiędzy Yang Pao a Kouprasithem. Chodziło o to, że Koupra-sith nienawidził przebywającego obecnie na emigracji generała Phoumi No-savana, podczas gdy Yang Pao popierał go podczas różnych zajadłych walk. Trudno było zapomnieć o przeszłości mimo naszych najlepszych starań. Puł­kownik Dhep rozmawiał z Kouprasithem, a nasze amerykańskie trio starało się nakłonić Yang Pao do zgody. Nalegałem również, aby generał Ouan odegrał w tym dramacie rolę zwiastuna pokoju. Teraz Oudone, działając albo w imieniu

151

Kouprasitha, albo na polecenie swego przełożonego, generała Ouana Rathiko-una, naczelnego wodza Królewskich Sił Zbrojnych, przygotowywał rozgrywkę wymagającą śmiałego posunięcia.

Powiedziałem generałowi Oudone, że chociaż byłem gotów poruszyć tę sprawę z Vang Pao, nawet gdyby wymagało to lotu do Long Tieng jeszcze tego samego popołudnia, życie nie jest takie proste. Zakładałem, że zarówno Ko-uprasith, jak i Vang Pao chcieliby wykorzystać oddziały królewskich sił zbroj­nych w tej operacji. Jeżeli tak, słuszniej byłoby, gdyby attache wojskowy ode­grał rolę pośrednika w tej sprawie. Pozostawała jeszcze kwestia przygotowania planu operacyjnego i szczegółowej koordynacji, czyje oddziały co mają robić, w którym rejonie i w jakim momencie. Tę sprawę powinno się pozostawić bez­pośrednim kontaktom pomiędzy Kouprasithem i Vang Pao. Sugerowałem za­tem, że przygotuję wizytę Kouprasitha w Long Tieng na rozmowy z Vang Pao. Ten ostatni prowadził akurat cztery operacje, podczas gdy w ÓW Kouprasitha panował spokój. To przemawiałoby za wizytą Kouprasitha w Long Tieng.

Ten pomysł najwyraźniej nie podobał się generałowi Oudone. Widać to było z jego twarzy. Milczał przez chwilę i zastanawiał się. Zjadł kilka oliwek i kawa­łek pasztetu. Zaproponował, że może pułkownik Thonglith Chokbengboun, szef sztabu 5 ÓW odwiedzi Long Tieng. Odpowiedziałem natychmiast, że gdyby Kouprasith odwiedził Long Tieng, Thonglith i tak musiałby mu towarzyszyć, ponieważ to od niego zależało, czy udział 5 ÓW w operacji zakończy się suk­cesem, czy nie. Omawialiśmy to dłużej w czasie lunchu. Oudone powiedział wreszcie, że zbada taką możliwość w rozmowach z innymi i mnie powiadomi.

Tego samego wieczora Kouprasith pojawił się na koktajlu, gdzie wcale się go nie spodziewałem. Podszedłem do niego i zapytałem wprost, kiedy chce po­jechać do Long Tieng.

  1. Pojadę. Moje warunki są jednak takie, że pojedzie pan ze mną pańskim
    samolotem i pan osobiście zagwarantuje moje bezpieczeństwo odpowiedział
    Kouprasith, którego angielski uległ znacznej poprawie w ciągu ostatnich jede­
    nastu miesięcy w wyniku codziennych lekcji.

  2. Zgoda na wszystkie trzy warunki. Kiedy pan chce jechać?

  3. Thonglith i ja chcielibyśmy odwiedzić pana w domu jutro około godziny
    10.00 po naradzie w dowództwie Królewskich Sił Zbrojnych w Phone Kheng
    w drodze powrotnej do Chinaimo.

  4. Świetnie - powiedziałem.

Thonglith przyjechał do mnie następnego dnia o świcie. Był sam, przepro­sił mnie, że przychodzi bez uprzedzenia i powiedział, że jedzie na naradę do dowództwa Królewskich Sił Zbrojnych w Phone Kheng, a mijając mój dom postanowił wpaść na chwilę. Zaprosiłem go na śniadanie. Stwierdził, że nie może zostać aż tak długo. Poszliśmy do mojego gabinetu na kawę. Thonglith był twardym i konkretnym żołnierzem. Szybko przeszedł do sprawy. Chodziło

152

o to, czy naprawdę rozumiem niepokój Kouprasitha związany z wizytą w Long Tieng. Czy byłem pewien, że mogłem zagwarantować Kouprasithowi bezpie­czeństwo w czasie wizyty w Long Tieng?

Na oba pytania odpowiedziałem jednoznacznie tak.

Thonglith tym się zadowolił, wstał i zasalutował.

- Jak dotąd zawsze dotrzymywał pan słowa - powiedział. - Moja przy­
szłość związana jest z Kouprasithem.

Na tym spotkanie się zakończyło.

Tego ranka w ambasadzie rozmawiałem prywatnie z ambasadorem Sulliva-nem. Poinformowałem go o możliwości szybkiego przyjazdu po cichu Koupra­sitha do Long Tieng. Ambasador poparł mój plan i poprosił o informowanie go

0 rozwoju sytuacji.

Około godziny 10.15 Kouprasith i Thonglith przyjechali do mnie do domu. Thonglith stwierdził, że miło mu spotkać się ze mną po dłuższej przerwie. Zro­zumiałem. Nasze poranne spotkanie nie miało miejsca.

Kouprasith nie marnował czasu. Rozłożył mapę, a Thonglith przedstawił plan operacji. Po kilku minutach rozmowy Kouprasith dał mi mapę i jakieś do­kumenty w języku laotańskim i poprosił, żeby zostały przekazane do Vang Pao. Uzgodniliśmy potem, że Vang Pao je przestudiuje zanim się spotkamy. Nasze rozmowy szybko dobiegły końca i rozstaliśmy się.

Po powrocie do biura załatwiłem kilka zaległych spraw i poleciałem do Udron. Dokumenty Kouprasitha przekazałem Billowi Lairowi i Patowi Lan-dry'emu. Zostały zawiezione do Long Tieng tego samego popołudnia przez jed­nego z naszych oficerów, który się tam udawał. Lair zgodził się polecieć do Long Tieng następnego dnia i opracować z Vang Pao wizytę Kouprasitha.

Kilka dni później byłem na lotnisku Watta i czekałem na Kouprasitha

1 Thonglitha. Podróż do Long Tieng była przygotowana. Yolpar czekał. Kiedy
Kouprasith się spóźniał już piętnaście minut, zacząłem się obawiać, że ta przy­
goda może się nie udać.

Nagle orszak Kouprasitha składający się z pięciu pojazdów zajechał pod samolot. Flagi powiewały. Samochody otaczała ochrona na motocyklach w pełnym wyposażeniu bojowym. Z jednego z samochodów wysiadł Koupra­sith w starannie wyprasowanym, lekko wykrochmalonym mundurze khaki. Za nim wysiadła jego piękna żona. To było nieoczekiwane. Nie robiono żadnych planów związanych z jej udziałem. Thonglith wysiadł z drugiego samochodu. Ubrany był w mundur polowy.

- Jeżeli pan i Thonglith jesteście gotowi - powiedziałem po powitaniach
- wsiadajmy do samolotu. Cały dzień mamy rozplanowany.

W tym momencie śmigła Yolpara zaczęły się obracać. Umówiliśmy się, że piloci natychmiast uruchomią silniki, jak tylko zobaczą samochody Kouprasi­tha. Generał odwrócił się, powiedział coś do żony i gestem wskazał mi, żebym

153

prowadził do samolotu. Szybko wsiedliśmy, ponieważ chciałem jak najprędzej skończyć z formalnościami wstępnymi, żeby nie doszło do zmiany planów.

W samolocie Thonglith usiadł z tyłu. Kouprasith i ja usiedliśmy obok siebie po obu stronach przejścia. Dałem pilotom sygnał do startu.

  1. Żona chciała sprawdzić na własne oczy, czy jedzie pan z nami - powie­
    dział Kouprasith.

  2. Dziś mamy dwóch pilotów ze względów bezpieczeństwa - powie­
    działem.

Dalsza rozmowa była niemożliwa ze względu na ryk silników. Odpoczywa­liśmy, a po starcie napiliśmy się kawy. Potem obserwowaliśmy ziemię. Lot do Long Tieng odbył się bez przygód.

Po wylądowaniu w Long Tieng, Yolpar został skierowany do miejsca roz­ładunku. Przez okno zobaczyłem czerwony dywan, gwardię honorową, coś, co wyglądało na orkiestrę i liczny cywilny komitet powitalny.

Vang Pao najwyraźniej stara się jak może - pomyślałem. Bili Lair i Jon R. musieli wnieść niezły wkład w ten pokaz - przyszło mi do głowy. Skąd się wzięła orkiestra? To była moja kolejna myśl.

tem oka zobaczyłem, że Kouprasith ściska dłonią złotego Buddę, który wisiał na łańcuszku na jego szyi. Mruczał coś pod nosem, co wydawało się mo­dlitwą. Kiedy jeden z pilotów zaczął opuszczać schodki, powiedziałem Koupra-sithowi, że musi wysiąść pierwszy jako gość honorowy. Z początku się wahał i chciał, żebym to ja wysiadł pierwszy ze względów bezpieczeństwa. Nie zgo­dziłem się, poleciłem pilotom opuścić schodki i skierowałem Kouprasitha do wyjścia. Trzymałem rękę na jego plecach i delikatnie popychałem ku wyjściu. Kouprasith zaczął schodzić po schodkach. Orkiestra zaczęła grać. Vang Pao zbliżył się do samolotu na powitanie. Też był w mundurze i w każdym calu wy­glądał jak wyższy oficer laotański. Kiedy Kouprasith stanął na ziemi, Vang Pao zasalutował sprężyście. Kouprasith również zasalutował, a tymczasem Thon­glith i ja stanęliśmy z szacunkiem za Kouprasithem. Widząc, że już wszyscy je­steśmy na ziemi, Vang Pao powiedział coś po laotańsku do Kouprasitha, odwró­cił się i poprowadził nas, żebyśmy dokonali przeglądu gwardii honorowej. Po przeglądzie, Vang Pao poprowadził nas na spotkanie z dygnitarzami cywilnymi. Okręgowy przywódca Hmong (tasseng) wygłosił kilka słów powitania, a dwie dziewczyny Hmong w pięknych zdobionych srebrem strojach wręczyły kwiaty i zaraz skierowaliśmy się do czekających samochodów, które zawiozły nas do kwatery Vang Pao.

Tam Vang Pao przedstawił gościom swój sztab. Laotański oficer odpowia­dający za wywiad przedstawił sytuację i rozmieszczenie oddziałów własnych i nieprzyjaciela w 2 ÓW. Kouprasith robił notatki i zadał kilka pytań. Potem przyszła pora, żebyśmy udali się do domu Vang Pao na lunch. Jedzenia było dużo. Popijaliśmy je ciepłym tajlandzkim piwem. Kiedy podano lunch, Koupra­sith, jako gość honorowy, otrzymał pierwszą porcję. Wiedząc o jego obawach

154

na temat zamachu na jego życie, szybko próbowałem każde danie. Kouprasith jadł to, co ja wcześniej spróbowałem.

Po lunchu wróciliśmy do kwatery Vang Pao, gdzie Kouprasith przedstawił swój plan działań pokazując mapy. W tym czasie Bili Lair i ja wycofaliśmy się na tyły budynku, podczas gdy R. pozostał blisko Vang Pao. Thonglith z kolei nie odstępował Kouprasitha. Uważałem, że lepiej będzie, jeżeli my, starsi ofice­rowie CIA, pozostaniemy na uboczu, podczas gdy obaj generałowie będą roz­trząsali problemy Królewskich Sił Zbrojnych w języku laotańskim bez obawy utraty twarzy w obecności cudzoziemców.

Minęło parę godzin zanim spotkanie się zakończyło. Uzgodniono przepro­wadzenie operacji Samakhi. Zaczęliśmy przygotowywać się do wyjazdu z Long Tieng, ponieważ widziałem, że Kouprasitha zmęczyło napięcie i brak zwycza­jowej laotańskiej sjesty. Wróciliśmy więc do domu Vang Pao na tradycyjny łyk czy dwa szkockiej zamiast lokalnego brązowego alkoholu zwanego Mekong. Potem pojechaliśmy na lotnisko Long Tieng, pożegnaliśmy się z lokalnymi dy­gnitarzami i przeszliśmy między rzędami gwardii honorowej, rozstawionymi wzdłuż czerwonego dywanu, do samolotu. Kouprasith zasalutował Vang Pao i podziękował mu za miłą wizytę. Vang Pao również salutował, uśmiechał się szeroko, a potem pożegnał się z Thonglithem. Kiedy Kouprasith i Thonglith byli już na pokładzie samolotu, szepnąłem do Vang Pao, kiedy wymienialiśmy uściski dłoni: „Świetnie! Doskonale!". Wsiadłem do samolotu.

Lot do Yientiane był spokojny. Kouprasith zasnął, jak tylko samolot oderwał się od ziemi. Thonglith przekazał mi szeptem dwie wiadomości, że spotkanie było wyjątkowe i że Kouprasith nienawidził latania.

Na lotnisku w Yientiane powitał Kouprasitha jego orszak samochodów i żona. Po przywitaniu z żoną, Kouprasith odwrócił się do mnie.

- Dziękuję. Podróż była bardzo udana. Wróciłem bezpiecznie. Opinia, że pan zawsze dotrzymuje słowa, potwierdziła się.

Kouprasith wsiadł do samochodu. Thonglith zasalutował i powiedział: Dziękuję". Na tym przygoda zakończyła się.

Następnego ranka nie było już wątpliwości, że wizyta się udała. R. meldo­wał z Long Tieng, że Vang Pao jest zadowolony z wizyty, podobnie jak lokalni przywódcy. Oudone odwiedził mnie w domu wcześnie rano i powiedział, że Kouprasith jest obecnie przekonany, że można współpracować z Vang Pao i że lepiej zapomnieć o dawnej wrogości. Ambasador Sullivan również słyszał od Kouprasitha, że uważa wizytę w Long Tieng za sukces.

Najlepsze jednak było to, że 14 czerwca 1967 roku grupa uderzeniowa 5 ÓW wyposażona w sprzęt francuski dokonała desantu z helikopterów w rejo­nie Phou Ławek i spacyfikowała go zgodnie z planem. Vang Pao z kolei wykonał swoją część operacji wkraczając trzema batalionami partyzanckimi do doliny Moung Nham. Połączona operacja osiągnęła swój cel. Bezpieczeństwo Yien­tiane zostało umocnione. Działania te miały również swoje podteksty operacji

155

tajnej, ponieważ zbliżyła do siebie dwa ważne czynniki laotańskiego równania politycznego - Kouprasitha i Vang Pao. To z kolei posunęło do przodu zadanie budowy poczucia narodowego postawione przed naszą placówką.

Nie wszystkie nasze operacje łączone kończyły się powodzeniem. Pró­ba odbicia rejonu Nam Bać z rąk Pathet Lao i Północnowietnamczyków nie udała się.

Operacja ta zrodziła się na przyjęciu w Yientiane w grudniu 1966 roku. Puł­kownik Clarke Baldwin, attache wojskowy, i ja siedzieliśmy z talerzami jedzenia i kieliszkami wina na schodach w domu naszego gospodarza i wspominaliśmy wcześniejsze czasy, które spędziliśmy w Niemczech. Mówiliśmy o luce Fulda. Był to rejon, przez który spodziewano się ataku wojsk sowieckich stacjonują­cych w Niemczech, gdyby zdecydowały się zaatakować Niemcy Zachodnie. Od tego tematu przeszliśmy do kombinowanych operacji sowieckich w czasie II wojny światowej. Najbardziej interesował nas temat wykorzystywania oddzia­łów partyzanckich we współpracy z armią regularną atakującą nieprzyjaciela.

W tym kontekście Baldwin stwierdził, że jest zadowolony z wyników osią­gniętych przez Królewskie Siły Zbrojne w l ÓW w rejonie doliny Nam Bać w lipcu i sierpniu 1966 roku. Wiedząc, że dopiero niedawno przyjechałem do Laosu i jestem zaangażowany w inne sprawy, Baldwin naszkicował na serwetce rozmieszczenie dwóch grup ruchomych (po trzy bataliony każda) i wykorzy­stanie czterech do pięciu batalionów ochotniczych oraz laotańskich samolotów T-28, żeby odebrać tereny, z których Królewskie Siły Zbrojne wycofały się w 1961 roku. Baldwin uważał, że konwencjonalne grupy ruchome były kluczem do zwycięstwa, do którego przyczyniły się też jednostki Vang Pao z 2 ÓW. Skłoniło to Baldwina do złożenia propozycji, by jego biuro i moje szukały oka­zji przeprowadzenia innych operacji kombinowanych.

Nie chcąc od razu odrzucać tego pomysłu ostrzegłem, że siły nieregularne z 2 ÓW nie mogą pozwolić sobie na duże straty powodowane przez regularne bitwy, a ich podstawowym zadaniem jest zwiad przed frontem i na skrzydłach linii ataku Sił Królewskich. Baldwin zgodził się ze mną. Stanęło na tym, że on i jego personel poszukają możliwości operacji kombinowanych. W rzeczywi­stości - jak twierdził Baldwin - jego zespół zastanawiał się, czy Siły Królew­skie będą mogły wyjść z doliny Nam Bać pod koniec 1967 roku, by rozszerzyć kontrolę rządu na okoliczne rejony uprawy ryżu.

Nie miałem na to gotowej odpowiedzi. Uzgodniliśmy, że jeżeli Baldwin będzie miał dobrą propozycję takiej operacji, zorganizuje specjalne spotkanie1.


Placówka w Yientiane zajmowała się swoimi sprawami koncentrując uwagę na rozbudowie swoich środków. W l ÓW interesowaliśmy się głównie Luang Prabang. Chodziło o rozmieszczenie grup obserwacyjnych przy drodze nr 19 i na tym, co przewożono nią do Laosu z centrum zaopatrzeniowego w Dien Bien Phu w Pomocnym Wietnamie. Chcieliśmy również prowadzić operacje mające na celu zadanie strat transportom zaopatrzenia kierowanym przez Pómocno-wiemamczyków w dół rzeki Nam Hou dla swoich sił działających na południe od królewskiej stolicy Luang Prabang.

W ramach tego programu nasz nowy szef placówki w Luang Prabang, Eli Popowich, wykorzystywał Nam Bać położone 65 mil na południe od Dien Bien Phu jako punkt wypadowy grup obserwacyjnych na drogę nr 19 wzdłuż granicy Laosu i Wietnamu Pomocnego. Popowich był starym wygą. Kiedyś pracował w hucie. Był weteranem operacji OSS w Jugosławii podczas II wojny świato­wej. Od dłuższego czasu szkolił młodszych oficerów jednostek paramilitarnych CIA. Był dżentelmenem, którego cechą charakterystyczną były wielkie wąsi-ska. Pop, jak go przyjaźnie nazywano, traktował wojnę w Laosie jako swoje ostatnie zadanie. Pracował ciężko, szczególnie z plemieniem Lao Theung, żeby to zadanie wykonać dobrze.

Osiągnęliśmy sukcesy, szczególnie kiedy zaczęliśmy używać granatników M-79 do ataków na ruch na rzece. Były również rozczarowania i rozterki moral­ne. Kiedy zaczęliśmy zatapiać coraz więcej łodzi na rzece Nam Hou, Pathet Lao zaczęło zabierać na pokłady łodzi swoje rodziny lub miejscowych zakładników. Popowich tak bardzo starał się unikać zabijania lub zranienia cywilów, że nasze ataki na rzeczną żeglugę nie osiągały celów taktycznych wyznaczonych w tym programie.

Po udanym ataku północnowietnamskich saperów na samoloty Królewskich Laotańskich Sił Powietrznych na lotnisku w Luang Prabang zdecydowaliśmy wspólnie ze sztabem Królewskich Sił Zbrojnych, że należy położyć większy nacisk na działania patroli zwiadowczych na pomoc od Luang Prabang. Chcie­liśmy przyczynić się do wzmocnienia niepewnego bezpieczeństwa królewskiej stolicy.

Jeżeli dobrze pamiętam, gdzieś w początkach lutego 1967 roku pułkownik Baldwin przekazał na naradzie informację, że on wraz ze sztabem laotańskim myślą o operacji dużymi siłami Królewskich Sił Zbrojnych z l i 2 ÓW w kie­runku rzeki Nam Hou, by poszerzyć tereny kontrolowane przez rząd w rejonach Muong Sai na zachodzie i Nam Tha na pomocnym zachodzie. Baldwin uważał, że w tej operacji powinno wziąć udział przynajmniej sześć batalionów wzmoc­nionych przez partyzanckie jednostki specjalne i przy silnym laotańskim i ame­rykańskim wsparciu lotniczym.

Głównym zastrzeżeniem, jakie przedstawił Baldwin na naradzie było, kto ze strony laotańskiej miałby objąć dowództwo operacji. To spowodowało za-

157

mieszanie. Niestety nie można było dojść do porozumienia, ponieważ było tyl­ko trzech czy czterech laotańskich pułkowników lub generałów, którzy mogli wykonać to zadanie, a jak wszyscy uważali, żaden z nich nie mógł wziąć udzia­łu w tej operacji.

Odezwałem się, żeby stwierdzić, że wsparcie jednostek partyzanckich bę­dzie niewielkie, a może nawet żadne. W rejonie Luang Prabang dopiero zaczę­liśmy rekrutację i szkolenie grup obserwacyjnych i nękających. Ponadto zwró­ciłem uwagę, że Vang Pao ma wszystkie siły zaangażowane w 2 ÓW i może poświęcić tylko nielicznych partyzantów, by wzięli udział w walkach w rejonie Nam Bać, mających na celu rozszerzenie kontroli nad terytorium.

Inni, jak Joe Mendenhall, dyrektor USAID, mieli zastrzeżenia co do na­pływu uchodźców i braku środków na udzielenie pomocy terenom wyzwolo­nym przechodzącym pod kontrolę rządową. Uzgodniono jednak, że Baldwin powinien kontynuować rozmowy z Królewskimi Siłami Zbrojnymi na temat możliwej operacji. Nie było to zobowiązanie do kontynuacji. Nie uzgodniono też nic konkretnego ani w zakresie wsparcia lotniczego, ani udziału partyzan­tów w ofensywie w Nam Bać. Było to po prostu zielone światło dla dalszych analiz. Skorzystałem z pierwszej okazji po naradzie, by porozmawiać z Lairem. Stwierdziłem, że na naradzie attache wojskowy omówił możliwość ofensywy w rejonie Nam Bać. Jeżeli sprawa się rozwinie, posypią się żądania o wsparcie środkami, jakimi dysponuje CIA. Co Lair myślał o związanych z tym głównych problemach? Czy taka operacja jest zdrowa taktycznie i leży w możliwościach Królewskich Sił Zbrojnych? Jaki wkład partyzantów CIA w tę operację mo­żemy zaproponować? Kto w Królewskich Siłach Zbrojnych będzie w stanie dowodzić atakiem?

Pierwszą reakcją Laira było, że jest to ambitne przedsięwzięcie. Jeżeli by się udało, przyniosłoby znaczne zdobycze terytorialne i zwiększyłoby bezpie­czeństwo Luang Prabang. Z drugiej strony jednak, gdyby odniesiono sukces, mogłoby to spowodować druzgocącą reakcję Pathet Lao i Północnowietnam-czyków. W zasadzie Królewskie Siły Zbrojne dysponują odpowiednimi siłmi, środkami i taktyką, które mogą zapewnić sukces, jeżeli utworzy się odpo­wiednią strukturę dowodzenia. Elita Królewskich Sił Zbrojnych - generałowie Ouan, Kouprasith i Oudone - nigdy nie zgodzą się, żeby dowodził Vang Pao. Podczas gdy Ouan, głównodowodzący sił zbrojnych i Phasouk z 4 ÓW mogliby poradzić sobie z dowodzeniem, ich udział w operacji nie wchodził w grę ze względu na ich bieżące obowiązki. Oznaczało to, że dowódcą operacji musiał­by być laotański pułkownik, który zasługiwałby na awans na generała brygady (laotańskie dystynkcje przewidywały dwie gwiazdki dla generała brygady i trzy dla generała majora).

Przerwałem Lairowi, by powiedzieć, że prawdopodobnie kandydatem na dowódcę operacji Nam Bać jest pułkownik Bounchanh Savadphayphane. Lair

158

stwierdził, że zna Bounchanha z czasów, kiedy ten dowodził grupą ruchomą. Ta znajomość skłoniła Laira do stwierdzenia, że Bounchanh nie jest tygrysem. Będzie mieć kłopoty z kontrolowaniem całej operacji.

- A może pułkownik Thonglith Chokbengboun? - chciałem się dowiedzieć. - Czy może on mógłby dowodzić operacją?

Lair stwierdził, że wątpi, by Kouprasith zwolnił Thonglitha z 5 ÓW na czas konieczny do przeprowadzenia operacji, ale Thonglith byłby zdolny nią dowo­dzić. W zasadzie brak odpowiedniego dowódcy stawiał całą operację Nam Bać pod znakiem zapytania. Gdyby jednak Vang Pao lub Thonglith mieli poprowa­dzić tę operację, byłyby podstawy, by wierzyć, że zakończy się sukcesem.

Kiedy zaczęliśmy się zastanawiać, jakie środki może zaangażować CIA w ofensywę w Nam Bać, Lair zgodził się z tym, co wcześniej powiedziałem na naradzie. Nasza jednostka w Luang Prabang mogłaby nieco nasilić działalność zwiadowczą na pomoc od miasta i zwiększyć częstotliwość ataków na żeglugę na rzece Nam Hou oraz wzmocnić obserwację drogi nr 19 wiodącej od granicy Wietnamu Pomocnego. Oprócz tego działania bojowe w 2 ÓW określą, jakie środki Vang Pao może przeznaczyć do udziału w ofensywie w Nam Bać w opar­ciu o ocenę korzyści. Vang Pao miał zaangażowane prawie wszystkie środki w sytuację taktyczną w swoim okręgu i trudno się spodziewać, że wniesie jakiś znaczący wkład w operację w Nam Bać.

Pod koniec naszej wymiany poglądów uzgodniliśmy, że przedstawię naszą opinię pułkownikowi Baldwinowi. Później, kiedy przygotowania do operacji Nam Bać zaczną nabierać kształtu, na następnej naradzie poruszę sprawę dowo­dzenia i możliwość zaangażowania środków CIA jako czynniki ograniczające szansę powodzenia. Powiedziałem Lairowi, że uważam operację Nam Bać za coś, za czym nasza placówka w Yientiane nie powinna się upierać. Jednakże, jeżeli Królewskie Siły Zbrojne i attache wojskowy i lotniczy zdecydują się kon­tynuować sprawę, udzielimy wszelkiej pomocy, na jaką nasze środki nam po­zwolą. Lair zgodził się.

Wieczorem kilka dni później pułkownik Dhep odwiedził mnie w domu w Yientiane. Było to jedno z naszych spontanicznych niespodziewanych spot­kań, możliwych dzięki częstym wizytom Dhepa w Yientiane na rozmowy z premierem Souvanna Phouma, generałem Ouanem lub generałem Kouprasi-them. Pod koniec jednodniowego pobytu w Yientiane wpadł na krótką wymianę poglądów ze mną na tematy polityczne i militarne. Było to bardzo korzystne dla nas obu. Dhep rozumiał laotańskie myślenie, co często nadawało nowego wymiaru podejściu amerykańskiemu. Ja z kolei miałem dokładne informacje na temat laotańskich zawirowań politycznych, które mogły przynieść korzyść Dhepowi. Ceniłem sobie jego opinie. Tego wieczora wyjawiłem mu możliwość przeprowadzenia przez Królewskie Siły Zbrojne operacji w Nam Bać, mającej na celu rozszerzenie kontroli nad terenem ludnością i zbiorami ryżu w l OW na

159

zachód od Nam Bać w kierunku Muong Sai, na północny zachód w kierunku Nam Tha i na wschód w stronę Muong Ngoi. Dhep przyznał, że niewiele słyszał

0 tej operacji. Wiedział jednak, że bardzo zależało na niej generałowi Ouanowi.
Kiedy zapytałem Dhepa, który pułkownik Sił Królewskich mógłby dowodzić
operacj ą z udziałem ponad sześciu batalionów, pułkownik zamyślił się na chwilę,
a potem powiedział, że pułkownik Thonglith. Natychmiast po tym stwierdzeniu
Dhep dodał, że Kouprasith nie jest jeszcze gotowy na to, żeby Thonglith uzy­
skał gwiazdki generalskie, więc nie zgodzi się na jego udział w operacji.

Kiedy planowanie operacji Nam Bać w ramach Królewskich Sił Zbrojnych postępowało naprzód i kiedy dowodzący w tym rejonie pułkownik Khamphai Sayasith zaczął próbować drobnymi kroczkami rozszerzyć swój teren operacyj­ny, Hanoi odpowiedziało kontratakiem skierowanym na Nam Bać oraz prze­ciwko Siłom Królewskim rozmieszczonym w rejonie góry Kou, pomyślanej jako twierdza w systemie obronnym Nam Bać. Walki, które toczyły się w marcu 1967 roku kosztowały Północnowietnamczyków 110 zabitych. Siły Królewskie straciły 31 żołnierzy.

Królewskie Siły Zbrojne zareagowały wzmacniając Nam Bać dwiema gru­pami ruchomymi 27 i 25, co stanowiło znaczącą rozbudowę, jak na ich standar­dy. Podczas gdy pułkownik Kamphai pozostawał aktualnym dowódcą Królew­skich Sił Zbrojnych na miejscu, pułkownik Bounchanh przy pomocy generała Ouana zaczął jawić się jako oficer kontrolujący de facto sytuację w Nam Bać. Decyzja ta nie była mile widziana ani w Królewskich Siłach Zbrojnych, ani w ambasadzie amerykańskiej. W rzeczywistości ambasador Sullivan używał różnych sposobów, by dać Ouanowi do zrozumienia, że Amerykanie nie uwa­żaj ą Bounchanha za osobę, która mogłaby wykonać to zadanie. Nie było zatem zaskoczeniem, że generał Ouan powiedział mi na jakimś koktajlu w rozmowie na temat pułkownika Bounchanha, że nie ma podstaw, by zwolnić go ze stano­wiska. Uwaga ta nie wyjaśniała jednak dlaczego Bounchanh w ogóle to ważne stanowisko otrzymał od samego początku.

W związku z rozbudową Królewskich Sił Zbrojnych w Nam Bać, tere­ny pod kontrolą rządową w tym rejonie poszerzyły się. Jednakże 16 sierpnia Północnowietnamczycy odepchnęli oddziały należące do Grupy Ruchomej 27 z pozycji zajmowanych około 14 km na północny wschód od Nam Bać. W Yientiane rozdzwoniły się dzwonki alarmowe. Obawiano się, że Wietnamczycy zamierzaj ą odebrać Nam Bać pozycja obronna po pozycji, w ramach metodycz­nej operacji na wyniszczenie.

Generał Ouan był zdeterminowany nie stracić Nam Bać. W związku z tym kierowano coraz więcej posiłków do tego rejonu we wrześniu 1967 roku. Jeden z oddziałów posunął się o 10 km naprzód na południowy wschód od Nam Bać

1 zajął pozycje nad rzeką Nam Bać.

160

W październiku 1967 roku Siły Królewskie miały już około 4000 żołnie­rzy w rejonie Nam Bać i próbowały rozpocząć ofensywę przy udziale kilku jednostek partyzanckich prowadzących operacje nękające siły nieprzyjaciela rozmieszczone na linii ataku Sił Królewskich. Siły te osiągnęły znaczące zdo­bycze. Nieregularne siły CIA działające z Luang Prabang wniosły jednak tylko skromny wkład w bezpieczeństwo rejonu Nam Bać zajmując wieś Nam Thuam około 18 km na południowy wschód od Nam Bać. Odniosły też krótkotrwałe sukcesy w okolicach Muong Sai.

Kiedy nadeszła pora sucha, zaczęły napływać wiadomości, że północno-wietnamska 316 Dywizja Piechoty, wzmocniona niezależnym pułkiem, zaczyna przesuwać się z Dien Bien Phu w kierunku Nam Bać. Był to scenariusz z serii dobra wiadomość - zła wiadomość. Dobra wiadomość polegała na tym, że 316 Dywizja została związana w Laosie i nie może kontynuować działań w Wiet­namie Południowym. Zła wiadomość była taka, że jeżeli 316 Dywizja wchodzi do działań pod Nam Bać, Siły Królewskie i wspierający je partyzanci znaleźli się w dużym kłopocie. W początkach grudnia 1967 roku Siły Królewskie wciąż miały około 3800 żołnierzy w rejonie Nam Bać wspieranych przez około 800 partyzantów rozrzuconych na terenie l ÓW i starających się przyczynić do osią­gnięcia przez Siły Królewskie wyznaczonych celów pod Nam Bać. Taki rozkład sił nie był pocieszający dla Sił Królewskich. Analizy przeprowadzone w Udorn wskazywały jasno, że pojawienie się 316 Dywizji zmieni stosunek sił na ko­rzyść Hanoi, jeśli Siły Królewskie wybiorą wariant obrony statycznej.

Krytycznym problemem roztrząsanym na naradach było, jak uniknąć ob­lężenia Sił Królewskich w Nam Bać podobnego do oblężenia Dien Bien Phu oraz możliwej znaczącej klęski. W tym czasie pułkownik Bounchanh przeniósł się już do Nam Bać i na bieżąco dowodził oddziałami. Dla wszystkich było jasne sądząc po wynikach, że Bounchanh nie jest właściwym człowiekiem do wykonania tego zadania. Powtarzaliśmy to i ja, i pułkownik Dhep generałowi Ouanowi. Robili to także inni. Generał Ouan nie chciał go jednak odwołać.

Zamiast tego podjęto próby zaopatrywania Nam Bać drogą powietrzną. Miał to być wstęp do poszerzenia terenów wokół Nam Bać i przełamania sy­tuacji, która zmierzała do statycznej bitwy podobnej do oblężenia Dien Bien Phu. Siły Królewskie utrzymywały wzniesienia wokół Nam Bać. Gdyby jed­nak utraciły te pozycje, musiałyby zająć pozycje obronne na dnie doliny. Ouan niechętnie rozpatrywał możliwość wycofania się wiedząc, że tego rodzaju ope­racja jest trudna nawet dla najlepszej armii. Znał również historię i wiedział, że próby zorganizowanego wycofywania się podejmowane przez Królewskie Siły Zbrojne kończyły się zwykle niezdyscyplinowaną ucieczką. Rozpaczliwie starając się uniknąć klęski, Ouan wybrał ograniczoną ofensywę, mającą na celu rozszerzenie kontrolowanych terenów wokół Nam Bać.

161

Po dużej akcji zaopatrzeniowej przeprowadzonej przy użyciu samolotów C-123, należących do Air America i helikopterów H-35 Królewskich Sił Po­wietrznych, lądujących na niewielkim lotnisku w Nam Bać w dniach od 20 do 24 grudnia 1967 roku, Bounchanh próbował poszerzyć zajmowane tereny z niewielkimi sukcesami. Vang Pao, próbując złagodzić nacisk na Nam Bać, wysłał niepełny batalion partyzancki, by zdobył wieś Muong Ngoi, co stanowi­ło część operacji nazwanej Linkup. To posunięcie oraz inne działania Vang Pao, jak atak na Muong Sai na zachód od Nam Bać, miały na celu odwrócenie uwagi Północnowietnamczyków i Pathet Lao od Nam Bać. Krótkotrwałe sukcesy tak­tyczne Vang Pao nie spowodowały zmniejszenia koncentracji wokół Nam Bać. Hanoi rozumiało znaczenie Nam Bać i nie rezygnowało ze swego głównego celu. Nam Bać musiało być wyeliminowane, żeby nie stanowiło zagrożenia dla wietnamskiego naporu na królewską stolicę Luang Prabang. Ponadto Nam Bać związywało teraz ruchome rezerwy Sił Królewskich, gdzie mogły ponieść duże straty, a nawet zostać zniszczone.

W rzeczywistości Siły Królewskie już poniosły straty w Nam Bać. Boun­chanh twierdził w początkach stycznia 1968 roku, że od kwietnia 1967 roku jego straty sięgnęły tysiąc żołnierzy. Oznaczało to, że jego straty wyniosły 25 procent. Żadna armia nie mogła tego wytrzymać.

Mimo wysiłków T-28 z Królewskich Sił Powietrznych udzielających bezpo­średniego wsparcia siłom lądowym pod Nam Bać oraz ataków lotnictwa amery­kańskiego na siły i środki nieprzyjaciela przemieszczane w stronę pola bitwy pod Nam Bać, widmo klęski Sił Królewskich zaczęło straszyć już pod koniec grud­nia 1967 roku. Działania lotnicze i akcje partyzantów podtrzymywały życie Sił Królewskich, ale pacjent i tak był już umierający. Wietnamczycy krok po kroku zacieśniali pierścień wokół Nam Bać i uniemożliwili Bounchanhowi korzystanie z lotniska. Zaopatrzenie musiało być zrzucane z samolotów C-123, co nigdy nie jest tak efektywne, jak zaopatrzenie wyładowywane z maszyn na ziemi2.

Najlepszym sposobem opisania ostatecznych aspektów klęski pod Nam Bać jest zacytowanie raportu z 30 stycznia 1968 roku3. Stwierdza on:


Jednostki Sił Królewskich w rejonie Nam Bać załamały się pod umiar­kowanym, ale ciągłym naporem nieprzyjaciela i uciekły w nieładzie. Upadek pozycji Sił Królewskich pod Houei Ngat, Nam Bać i Phoukou rozpoczął się 13 styczniaiklęskabyłakompletnajuż 14 stycznia 1968 roku. Klęska ta w sen­sie taktycznym wynikała z niezdolności Sił Królewskich do wyjścia ze swoich pozycji obronnych i w ten sposób wyeliminować stanowiska dział prowadzą­cych nieustanny ogień nękający, a głównie moździerzowy, na wszystkie sta­nowiska obronne Sił Królewskich uniemożliwiaj ący im korzystanie z lotniska w Nam Bać. Ponieważ Siły Królewskie nie były w stanie wyeliminować sta­nowisk moździerzy poprzez atak piechoty lub celne ataki lotnicze, po których następował atak piechoty, Siły Królewskie były spychane na coraz ciaśniej szy teren. To wystawiało Siły Królewskie na nieustający ostrzał moździerzowy i osłabiało ich morale, które i tak nie było zbyt wysokie od samego począ­tku. Efektem netto tego nieustannego ognia nękającego było załamanie się obrony Sił Królewskich pod umiarkowanym naciskiem.

Kiedy jednostki Sił Królewskich zaczęły się wycofywać, nie odbywało się to w sposób zorganizowany, a główną wytyczną było niech każdy radzi sobie jak może. Skończyło się to ucieczką bez żadnej spójności oddziałów. To z kolei utrudniało zorganizowanie jakiejkolwiek akcji ratunkowej w celu przegrupowania uciekających Sił Królewskich. W rezultacie 29 stycznia tylko około jednej trzeciej z 3278 żołnierzy zaangażowanych w operację Nam Bać wróciło do oddziałów i zostało przegrupowanych. Jeżeli nie odzy­ska się znaczniejszej liczby żołnierzy do 14 lutego, Siły Królewskie poniosą znaczące straty w ludziach pod Nam Bać.

W innej części raportu napisałem:

Patrząc wstecz widać jasno, że najważniejszym czynnikiem, który spo­wodował upadek Nam Bać, był brak odpowiedniego dowódcy, co uniemoż­liwiło przeprowadzenie wszelkich planów przygotowanych z zamiarem ocalenia Nam Bać. Drugim co do ważności czynnikiem była niezdolność generała Ouana Rathikouna, wodza naczelnego sił laotańskich, do zrozu­mienia, że pułkownik Bounchanh Savathphayphane nie nadaje się do wyko­nania tego zadania, że zakres tego zadania wykracza poza jego możliwości i że należało go odwołać. Trzecim co do ważności czynnikiem była tak­tyczna słabość Sił Królewskich, ponieważ nie patrolowały aktywnie wokół stanowisk obronnych pod Nam Bać. Nie podejmowały również ataków w celu oczyszczenia przedpola i w ten sposób zwiększenia bezpieczeństwa. Brak działań patrolowych spowodował, że Siły Królewskie nie posiadały dokładnych, codziennie aktualizowanych danych wywiadowczych. Brak

163

tych danych powodował, że nie wykorzystywano samolotów T-28 do atako­wania konkretnych celów, a tylko terenu zajmowanego przez nieprzyjacie­la. Pomniejszało to wartość taktycznego wsparcia lotniczego zapewnianego oddziałom Królewskich Sił Zbrojnych pod Nam Bać przez samoloty T-28 Królewskich Laotańskich Sił Powietrznych.

Prawdziwą tragedią Nam Bać było to, że wcale nie musiało być utracone. Przy podjęciu jakiegokolwiek większego wysiłku Siłom Królewskim powinno było się udać utrzymać Nam Bać, co można było osiągnąć, gdyby Siły Królew­skie zakończyły operację połączenia sił na obu brzegach rzeki Nam Hou pod Muong Ngoi. Generał Vang Pao dowodzący w 2 ÓW dotarł do brzegu rzeki pod Muong Ngoi, podczas gdy Bounchanh tego nie osiągnął, ponieważ nigdy nie wyprowadził swoich oddziałów poza pozycje obronne w Nam Bać.

14

Siły powietrzne

Do lipca 1968 roku siły Pathet Lao i Wietnamu Północnego w Laosie rozro­sły się do 100 440 ludzi. Oznaczało to wzrost o 28 640 żołnierzy w ciągu dwóch lat. Na teatrze wojennym trzeciego świata takim jak Laos, gdzie Wiet­namczycy byli tygrysami w krainie zjadaczy lotosu, był to znaczący wzrost sił zbrojnych.

Poziom sił zaprzyjaźnionych był następujący:

Królewskie Siły Zbrojne 55 000

Siły samoobrony 5 000

Siły neutralne współpracujące z rządem 10 000

Partyzanci CIA 40 000

Razem 110 000

W zasadzie siłą zapewniającą równowagę w tym równaniu było lotnictwo Stanów Zjednoczonych. Łącząc umiejętności partyzantów z działaniami lotnic­twa, robiliśmy to, czego oczekiwali od nas twórcy polityki. Siły wietnamskie były związane w Laosie i ponosiły straty. W 1968 roku w trzecim i czwartym kwartale siły Pathet Lao i północnowietnamskie ponosiły straty w wysokości 920 zabitych i rannych średnio miesięcznie, co w skali rocznej sięgało jedenastu procent. Trudno jest wytrwać przy stratach na takim poziomie w przedłużającej się wojnie, którą pro wadziło Hanoi.

Oceniając swoje doświadczenia w Laosie dochodzę do przekonania, że ści­słe powiązania działań partyzanckich i lotniczych zrewolucjonizowało wojnę nieregularną i w zasadzie dało nową broń w ręce amerykańskich twórców po­lityki. Z jednej strony wykorzystanie lotnictwa zapewniało partyzantom bez­precedensową ruchliwość. Śmigłowce i samoloty krótkiego startu i lądowania, jak Pilatus Porter, były wykorzystywane, przy swobodzie lotów, jaką miały w Laosie, do przerzucania partyzantów do terenów ich działania lub w ich po­bliże. Te same samoloty mogły wycofywać grupy partyzantów z terenów ich działania. Oba te sposoby pozwalały przedłużać pobyt partyzantów w rejonie działania. Ponadto samoloty krótkiego startu i lądowania, samoloty C-123 i C-130 mogły zrzucać zaopatrzenie z powietrza dla partyzantów działających daleko w głębi terytorium zajmowanego przez nieprzyjaciela utrzymując ich przy życiu i pozwalając działać nawet w najtrudniejszych okolicznościach.

165

Z samolotów korzystano również dla zapewnienia usług medycznych i ewa­kuowania rannych partyzantów, co zdecydowanie podbudowywało morale żołnierzy.

Samoloty towarowe, kiedy nie udzielały wsparcia rejonom działania par­tyzantów, mogły stanowić znaczące uzupełnienie programów budowy więzi narodowych. Na przykład, na placówkach górskich Hmong, takich jak Bouam Louang lub Na Khang, samoloty mogły być wykorzystywane przy dostawach materiałów budowlanych, produktów rolnych, zwierząt hodowlanych lub do przewożenia chorych do szpitala. Takie działania pomogły przekonać rodziny partyzantów, że tacy przywódcy jak Vang Pao są zdecydowani nie tylko wygrać wojnę, ale też poprawić warunki życia swoich zwolenników.

Air America i Continental Air Sendces, które działały na podstawie konku­rencyjnych kontraktów, udzielały doskonałego wsparcia działaniom partyzan­tów w Laosie. Air America, będąc własnością CIA i dysponując flotą różnorod­nych maszyn dokonywała większości przewozów. Jej godne podziwu działnia w Laosie były możliwe po części dzięki temu, że udało jej się zwerbować i utrzymać grupę zaangażowanych, fachowych i odważnych pilotów najwyższej klasy.

Niezależnie od powyższego stwierdzenia pozostaje faktem, że wszyscy oficerowie CIA, którzy pracowali w Laosie, mają do opowiedzenia przynajm­niej jeden czy dwa ciekawe przypadki związane z lataniem w tym kraju. Mój przypadek zdarzył się, kiedy pod koniec dnia Porter a Air America zabrał mnie z punktu LS-166 na płaskowyżu Bolovens. Po drodze do Yientiane mieliśmy jeszcze zatrzymać się w punkcie PS-4 w innym obozie na tym samym płasko­wyżu. Pilot z Air America, który po mnie przyleciał, nie był mi znany. Zapytany, gdzie wcześniej latał w Laosie, stwierdził, że to jest jego pierwszy dzień pracy. Byłem zaskoczony. Wcześniej nie zdarzało się, żeby nowy pilot przylatywał po szefa placówki. Ponieważ lot był łatwy, a pogoda dobra, pomyślałem, że nie ma się czym przejmować. Rozłożyłem mapę, którą zawsze miałem ze sobąw czasie podróży po Laosie i położyłem j ą sobie na kolanach.

Wystartowaliśmy, ale zamiast lecieć na północny wschód do PS-4, skie­rowaliśmy się na południowy wschód w stronę Attopeu i rejonów znajdują­cych się w posiadaniu Pathet Lao i Pómocnowietnamczyków. Powiedziałem pilotowi, że zeszliśmy z kursu i zbliżamy się do rejonów, nad którymi mogą nas zestrzelić. Pilot protestował. Pokazałem mu mapę. Sprawdził nasze położnie, korzystając z Rzeki Se Kong jako obiektu orientacyjnego, wszedł w wiraż i wrócił na właściwy kurs.

Po wylądowaniu bez dalszych przygód w Yientiane poprosiłem, aby Charlie Gabler, oficer operacyjny placówki, sprawdził pilota i jego umiejętności. Po­wiedziano mi, że ma właściwe kwalifikacje. Kiedy zapytano go o wyjaśnie­nia, pilot stwierdził, że zdecydował się zboczyć z kursu, żeby sprawdzić czy

166

wykryję błąd. Był to w jego rozumieniu żart w nadziei, że będzie opowiadać chłopakom w barze hotelu Costellation w Yientiane, że szef placówki nie wie­dział tego wieczora, dokąd leci, kiedy zbliżaliśmy się do terenów zajętych przez nieprzyjaciela.

Moja reakcja była dowodem braku poczucia humoru. Przypomniałem kie­rownikowi stacji Air America, że prowadzimy wojnę i że sztubackie wygłupy nie będą tolerowane. Przez następne cztery miesiące pilot zajmował się wyłącz­nie zrzutami ryżu i nie wolno mu było wozić pasażerów.

W świecie transportu lotniczego w Laosie pojawiały się legendarne postacie. Jedną z nich był Fred Walker z Air America, który przyjechał do Laosu gdzieś w 1959 roku. W czasie kiedy ja się tam pojawiłem, Walker był już głównym pilotem Air America. To on był centralnym filarem podpierającym sprawność firmy. Był dobrze przygotowany do pełnienia tej funkcji. Wcześniej latał w CAT (Civil Air Transport) w ramach operacji wspierających oblężone siły francuskie pod Dien Bien Phu.

Podobnie legendarną postacią był swego czasu Dutch" Brongersma, inny pilot, który też latał z CAT pod Dien Bien Phu. Jim Glerum ze Specjalnej Gru­py Operacyjnej CIA przedstawił nas sobie w Waszyngtonie w 1966 roku i słchałem, jak Jim i Dutch dyskutowali, w jaki sposób CIA mogłaby korzystać w czasie działań w Laosie i w Wietnamie z usług CASI (Continental Air Services, Inc.), towarzystwa nowo nabytego przez Continental Airlines. Po wysłuchaniu argumentów Dutcha stwierdziłem, że w jego prezentacji jest wiele słusznych uwag, które chciałbym przedyskutować z nim dodatkowo już w Yientiane, kiedy zapoznam się lepiej z operacyjną rzeczywistością. Resztę wieczora spędziłem słuchając zabawnych opowieści Dutcha o życiu w Chinach, gdzie przebywał jako pilot Korpusu Piechoty Morskiej, który radośnie skorzystał z propozycji generała Claire Lee Chennaulta i wstąpił do Latających Tygrysów walczących z Japończykami. Z czasem zacząłem cenić Dutcha zarówno jako przyjaciela, jak i chodzącą encyklopedię wiedzy o Chinach i Azji Południowo-Wschodniej i z którego wiedzy chętnie korzystałem.

Laotańczycy szczególnie szanowali Dutcha. To od Vang Pao usłyszałem pierwszy raz o jego historycznym locie nad Równiną Dzbanów w lutym 1962 roku. Jak dowiedziałem się później bezpośrednio od Dutcha, to on razem z Bil-lem Birdem zaczęli w 1960 roku tworzyć linię lotniczą w Laosie i Tajlandii zaczynając od jednego C-45. Kiedy wkrótce dodali do swojej floty P2V7, szef placówki CIA w Yientiane zaproponował, aby zmodyfikowali swój nowy sprzęt i zainstalowali kamery zwiadowcze. Bird i Dutch skwapliwie skorzystali z oka­zji widząc w tym kolejne źródło dochodu.

Kiedy kamery zostały zainstalowane, samoloty musiały wylatać dodatko­we godziny. Nie był to jednak oszałamiający dochód i Dutch był nieco rozcza­rowany. Potem jednak nastąpił przełom. Po uzyskaniu wiadomości przez CIA

167

w Yientiane, że na Równinie Dzbanów szykuje się wielka uroczystość i ocze­kuje się przybycia sowieckich samolotów i ważnych osobistości z Hanoi, CIA skontaktowała się z Dutchem, by wykonał w tym terminie misję fotograficzną. Dutch nadleciał nad Równinę Dzbanów w kilka sekund potem, jak książę So-uphanouvong, przywódca Pathet Lao, wylądował tam sowieckim samolotem.

Dutch dokonał pierwszego przelotu nad miejscem, gdzie zebrało się wiele ważnych osobistości i prezentowano dużo sowieckiego sprzętu, o którym wcze­śniej nic nie było wiadomo. Kiedy wykonywał drugi przelot, żeby zakończyć sprawę, został ostrzelany z ziemi i jego maszyna została kilkakrotnie trafiona. Dutch dowlókł się do Yientiane, wykonał trudne lądowanie awaryjne i wysiadł z uszkodzonej maszyny. Ten lot zwiadowczy okazał się jednak ogromnym suk­cesem. Souphanouvong był witany przez Północno Wietnamczyków, Rosjan i Chińczyków. Uzyskano oczywiste materiały wywiadowcze o dostawach so­wieckiego sprzętu dla Pathet Lao. Dutch pamiętał, że otrzymał poważną premię za ten zakończony sukcesem lot.

Dla Vang Pao był to dzień świąteczny, ponieważ Waszyngton został prze­konany, że Pathet Lao to nie tylko lokalna frakcja rozłamowa, ale organizacja wspierana przez Hanoi, Moskwę i Pekin, i zagraża stabilności Laosu. Vang Pao i oficerowie Sił Królewskich uważali w związku z tym, że Dutch zasłużył na honorowe miejsce w militarnej historii Laosu. Mieli rację.

USAID i CIA zakontraktowały wreszcie loty u Dutcha i CIA nigdy nie mia­ła powodu, żeby tego żałować. Również CASI utrzymywała swoje maszyny w lepszym stanie niż Air America, szczególnie jeżeli chodziło o samoloty Por­ter. Bezpieczne loty, które zapewniała organizacja Dutcha, głównie samolotami krótkiego startu i lądowania, poszerzały nasze możliwości operacyjne oraz ela­styczność.

Dutch również potrafił dopilnować tego, że w miarę jak CASI przejmowała coraz większy udział w rynku lotniczym Laosu, ważne osobistości w firmie, jak Bob Six, szef Continental Airlines, zapoznawały się coraz lepiej z rzeczywisto­ścią wojenną Laosu. Ze względu na to Clyde M., Charlie Gabler oraz ja i nasze rodziny poznaliśmy dobrze zespół CASI/Continental Airlines. Byli to Bob Six, jego czarująca żona, aktorka Audrey Meadows, Robert Rousselot, wcześniej pracownik CAT i Air America, i Pierre Salinger. Byli to solidni patriotyczni ludzie, którzy starali się zrozumieć wojnę w Laosie. Robili wszystko, aby przy­czynić się do osiągnięcia celów polityki amerykańskiej.

Do ruchliwości, jaką zapewniało partyzantom lotnictwo, należy dodać jesz­cze siłę ognia. Wsparcie lotnicze, jakie mogliśmy zapewnić naszym siłom par­tyzanckim stwarzało im bezprecedensową możliwość zadawania strat nieprzy­jacielowi. Kiedy w historii wojen partyzanckich siły nieregularne składające się z od dziesięciu do dwudziestu ludzi mogły zaatakować znaczniejsze siły nie­przyjaciela ogniem z broni ręcznej, określić jego pozycje, a następnie wystawić

168

go na potężny ogień pięćsetfuntowych bomb, rakiet i broni maszynowej kalibru .50, jaki mogły zapewnić samoloty T-28, a nawet na bardziej mieszany zestaw broni, jakim dysponowały maszyny A-l, F-105, F-4 lub C-130?

Przejście od klasycznych działań partyzanckich do systemu łączącego dzia­łania nieregularne z siłami powietrznymi nie nastąpiło natychmiast. Był to pro­ces ewolucyjny, w ramach którego wielu oficerów CIA, w tym i ja, dopiero się uczyło. Przed przyjazdem do Laosu większość z nas odbyła jakieś szkolenie wojskowe lub miało jakieś doświadczenia zebrane już w Agencji w rozwiązy­waniu problemów zaopatrzeniowych drogą powietrzną, dokonywaniu zrzutów zaopatrzenia lub ewakuacji rannych drogą powietrzną przez samoloty lub heli­koptery. Nasze doświadczenia z taktycznym wykorzystaniem sił powietrznych natomiast były w najlepszym przypadku czysto teoretyczne. Przed połową 1966 roku oficerowie CIA w Laosie używali taktycznych sił powietrznych tylko jako mechanizmu obronnego, żeby pomóc partyzantom utrzymać takie pozycje, jak Nha Khang.

Po rozszerzeniu działań na Szlak Ho Szi Mina pod koniec 1966 roku siły powietrzne stały się bronią ofensywną. Tutaj szkoła mocnych uderzeń wywarła niezatarte wrażenie na Billu Lairze, Pacie Landrym, Tomie Fosmierze, Davidzie Moralesie i na mnie. Mieliśmy wielu nauczycieli. Pułkownik Papa" Pettigrew, attache lotniczy w Yientiane, wniósł znaczący wkład do mojej wczesnej edu­kacji w zakresie uzbrojenia odpowiedniego do wykorzystania przez samoloty szturmowe.

Wszyscy korzystaliśmy również z doświadczeń zbieranych w czasie dzia­łań wojennych w Wietnamie, które zebrał kapitan Dick Secord przed przydzia­łem do placówki CIA w Yientiane w połowie 1966 roku i skierowaniem do współpracy z Billem Lairem i Patem Landrym w Udorn. Korzystaliśmy również z wiedzy przekazywanej nam na różne sposoby przez pułkownika Heiniego Aderholta, który wtedy dowodził 56 Komando Lotniczym w Nakhon Phanom w Tajlandii. Comiesięczne sesje koordynacyjne z pułkownikiem Jackiem Sin-glaubem, dowódcą Grupy Studyjno-Operacyjnej MACY, również pomogły w ukształtowaniu naszej doktryny. Od września - października 1965 roku Grupa Studyjne- Operacyjna wysyłała niewielkie oddziały składające się z lokalnych mieszkańców Wietnamu Południowego - Bru, Czam, górali i Khmerów - dowo­dzone przez żołnierzy Sił Specjalnych do Laosu na głębokość 15-25 km. Prowa­dziły zwiad w celu upewnienia się co do zamiarów i charakteru działań Hanoi w strefie przygranicznej Laosu i Wietnamu Południowego. W wielu przypadkach oddziały te działały bardziej w charakterze wysuniętych obserwatorów lotni­czych niż zwiadowców, ponieważ ich członkowie, głównie amerykańscy dowócy, byli dobrze przeszkoleni w zakresie łączności radiowej z siłami powietrzny­mi i mogli kierować lotnictwo na wartościowe cele. W każdym przypadku byli bardziej agresywni przy wzywaniu wsparcia lotniczego helikopterów bojowych

169

lub lotnictwa taktycznego niż grupy składające się wyłącznie z krajowców, z których korzystaliśmy podczas działań na południu Laosu.

W czasie kiedy przyjechałem do Laosu, ten program MACY był znany pod kryptonimem Prairie Fire (Pożar Prerii). Głównym celem naszych comiesięcz­nych spotkań koordynacyjnych było zapewnienie, by CIA i Grupa Studyjno-Kooperacyjna nie kierowały oddziałów do tego samego rejonu lub nie powo­dowały innych spięć". Dla mnie dodatkowym celem tych sesji było poznanie, czego można nauczyć się z sukcesów odnoszonych przez MACY. Pod koniec 1966 roku zanotowałem, że sto siedemnaście penetracji dokonanych przez gru­py MACY w Laosie w tym roku zakończyło się stu trzydziestoma atakami heli­kopterów i czterystu pięcioma atakami lotniczymi, co zasugerowało mi, że gru­py działały skutecznie w środowisku, w którym znajdowało się wiele celów.

Mniej więcej w tym samym czasie uczestniczyłem razem z ambasadorem Sullivanem w spotkaniu koordynacyjnym dla Azji Południowo-Wschodniej w Udorn, na którym generał William Westmoreland, wtedy dowódca MACY, stwierdził, że naloty kierowane przez Grupę Studyjno-OperacyjnąMACY przy­niosły znaczące rezultaty i pokrzyżowały plany nieprzyjaciela w rejonie przy­granicznym. Ta ocena, nawet jeżeli dokonana pobieżnie, co wynikało z przeko­nania, że wchodziła w repertuar działań mających na celu rozszerzenie zakresu operacji Prairie Fire, wciąż prowadziła do wniosku, że grupy MACY robiły coś, co można było zaadaptować do celów naszej wojny na dwa fronty w Laosie.

Doświadczenia też były dobrą nauką. Lekcje wynikające z ofensywnego wykorzystania sił powietrznych w rejonie Szlaku Ho Szi Mina były szybko wy­korzystane w wojnie pozycyjnej i manewrowej prowadzonej w Laosie Północ­nym. Doświadczenia płynęły także w przeciwną stronę. W rezultacie w ciągu niewielu miesięcy kierownictwo placówki w Yientiane nauczyło się wykorzy­stywać ofensywnie siły powietrzne. Zaczęliśmy zatem systematycznie wprowa­dzać użycie sił powietrznych do naszych miesięcznych planów rozmieszcze­nia grup obserwacyjnych, operacji zastawiania zasadzek, ataków ofensywnych w celu poszerzenia terenów kontrolowanych, a w niektórych przypadkach do niezależnych ataków sił powietrznych na składy i koncentracje oddziałów Pathet Lao i Północnowietnamczyków.

Nie mogę skończyć tematu ofensywnego wykorzystania sił powietrznych bez wspomnienia o wspaniałym przedsięwzięciu zaplanowanym i prowadzo­nym przez Billa Laira. Wcielił w życie swój zamiar, by piloci Hmong pilotowa­li maszyny T-28 w misjach taktycznego wsparcia bezpośredniego. Aby ocenić ważność tego przedsięwzięcia należy zwrócić uwagę, że wymagało to od człon­ków prymitywnego plemienia dokonania jednorazowego przeskoku od trans­portu zwierzętami jucznymi do skomplikowanych nowoczesnych samolotów.

Lair rozpoczął to przedsięwzięcie w 1966 roku prawie z niczego szkoląc około dziesięciu przedstawicieli plemienia Hmong w pilotowaniu samolotu Pi-

170

per Cub. Dokonano tego w prywatnej szkole lotniczej w Tajlandii prowadzonej przez przyjaciela Laira. Kiedy Hmongowie opanowali maszynę Piper, Lair skie­rował ich do dalszego szkolenia na Cessnie 180. Wreszcie, kiedy grupa szko­leniowa Waterpump T-28 została przewidziana dla Laosu w 1967 roku, pod­jęto wysiłki, żeby włączyć dwóch przedstawicieli Hmong do programu. Vang Pao jako dowódca 2 ÓW nalegał na to drogą służbową za pośrednictwem Sił Królewskich. Pułkownik Pettigrew zabiegał o to swoimi kanałami, a ja naci­skałem generałów Ouana i Oudone. Te połączone wysiłki przeważyły i dwóch mongów zostało objętych programem. W styczniu 1968 roku byli już wykwa­lifikowanymi pilotami T-28. Jeden z tej dwójki, Ly Lu, stał się żywą legendą i wykonał ponad pięć tysięcy lotów bojowych, zanim został zestrzelony przez ogień przeciwlotniczy w lipcu 1969 roku w okolicach San Luan w północnym Laosie1. Dodatkową ironią tej sytuacji było, że Ly Lu nie miał ani czasu, ani ochoty, by nauczyć się prowadzić samochód. Siły Powietrzne Stanów Zjedno­czonych przyznały Ly Lu pośmiertnie DFC*.

Drugi członek plemienia Hmong również został kompetentnym pilotem T-28. Lair marzył również, żeby mieć pilotów Hmong także w transporcie cy­wilnym. Popierałem to przedsięwzięcie i to doprowadziło do tego, że Vang Pao powołał Xieng Khouang Air Transport, który dysponował starymi DC-3. To towarzystwo lotnicze rozpoczęło działalność jeszcze podczas mojego pobytu w Laosie.

Nie wszystkie nasze operacje powietrzne kończyły się sukcesem. Program Mud (Błoto), na przykład, został zrodzony z ciągłego nacisku twórców polityki z Waszyngtonu oraz dowódców na Pacyfiku i MACY w Sajgonie, którzy twier­dzili, że trzeba zrobić coś więcej przeciwko Szlakowi Ho Szi Mina. Centrala CIA, która próbowała pomóc i ulżyć placówce w Yientiane, zleciła Departa­mentowi Usług Technicznych przestudiowanie, jakich urządzeń można użyć, by ograniczyć ruch ciężarówek północnowietnamskich na szlaku. Po pewnym czasie przysłano do Udorn stalowe beczki zawierające substancję podobną do prochu. Otrzymaliśmy instrukcje, by zrzucić je na nasiąknięte wodą stoki przy

drogach na Szlaku Ho Szi Mina. Zakładano, że ta substancja spowoduje lawiny błotne, a błoto na drogach uczyni je bardziej śliskimi. To z kolei, jak głosiła teo­ria, spowoduje, że ciężarówki utkną na trudnych odcinkach i wtedy Jednostka 7/13 będzie mogła strzelać do ciężarówek jak do kaczek.

Udorn wzięło się do roboty i korzystając ze wszystkich dostępnych danych, a szczególnie ze zdjęć lotniczych, wybrało szereg odpowiednich celów. Nade­słany proszek, który jak zapewniała centrala nie był trujący, został przepakowa­ny w papierowe worki i przygotowany do zrzucenia na wybrane cele. Spodzie­wano się, ze worki pękną przy uderzeniu o ziemię i pokryją teren magicznym proszkiem powodując obsunięcia gruntu. Kiedy już wszystko było gotowe, sa­moloty C-130 przewiozły ładunek nad cel przy przełęczy Mu Gia. Okrążyły cel i załoga wyrzuciła worki. Zdjęcia lotnicze potwierdziły, że cel został nasycony. Podobno zrzucono 150 000 funtów na cel. Nie mogę tego potwierdzić. Okazało się jednak, że nie ma najmniejszego dowodu na to, że proszek spowodował jakiekolwiek skutki. Potwierdziły to zdjęcia lotnicze. Potem, kiedy uznaliśmy operację za nieskuteczną, dowiedzieliśmy się, że ten proszek był detergentem typu Calgon. Zrobiło nam się gorzko, gdy pomyśleliśmy o niebezpieczeństwie, na jakie wystawieni byli ludzie i maszyny przy przeprowadzaniu tej operacji. Spodziewaliśmy się więcej po apostołach Merlina, działających w centrali.

We wczesnym okresie mojego pobytu w Laosie tylko CIA interesowała się Phu Pha Ti, stromym grzbietem górskim wznoszącym się na pięć i pół tysiąca stóp i położonym 25 km od granicy laotańsko-północnowietnamskiej i 45 km na zachód od Sam Neua w Laosie. Około dwustu jardów od wierzchołka stosunko­wo równa półka mogła posłużyć za lotnisko dla wyjątkowo odważnych pilotów samolotów krótkiego startu i lądowania. Używaliśmy tego lądowiska do za­opatrywania grup partyzanckich działających w prowincji Sam Neua, zbierają­cych informacje i nękających siły Pathet Lao i północnowietnamskie. Samolot krótkiego startu i lądowania lub helikopter mógł przerzucić grupę partyzancką z Long Tieng do Phu Pha Ti w ciągu około godziny, podczas gdy marsz przez trudny górzysty teren trwałby normalnie około dziesięciu dni. Po wylądowaniu na Phu Pha Ti partyzanci schodzili z góry pod osłoną nocy, kiedy w okolicy pa­nowały odpowiednie warunki bezpieczeństwa. Następnie przedostawali się do swoich rejonów działania. Po zakończeniu misji wzywali transport przez radio, żeby ich zabrał z Phu Pha Ti lub z awaryjnego miejsca lądowania. Wykorzysty­waliśmy również tę górę jako wysunięty skład zaopatrzeniowy, skąd mogliśmy przerzucać zaopatrzenie bezpośrednio do partyzantów w miarę potrzeby. Uży­wany przez nas kryptonim tego miejsca brzmiał Punkt 85".

Podobieństwo między Punktem 85 a nowoczesnym lotniskiem kończyło się na radiostacji i taktycznym systemie nawigacyjnym TACAN. Nie było żadnego oświetlenia, co wykluczało operacje nocne.

172

Chociaż Laos nie był wysoko na liście priorytetów sił powietrznych, Wiet­nam Pomocny był na jej samym początku i lotnictwo dołączyło dla nas w po­łowie 1967 roku, instalując na Phu Pha Ti system TSQ-81, ponieważ szczyt był dość blisko Wietnamu Pomocnego i miał odpowiednią wysokość. System TSQ-81 kontrolował i kierował bombowce i myśliwce atakujące cele w Wiet­namie Pomocnym.

Siły powietrzne zainstalowały swój sprzęt i urządzenia kodujące wyżej niż położona była nasza baza partyzancka i stale przebywało tak około szesnastu osób przez cały czas dla obsługi sprzętu. Ludzie ci, którzy wcześniej służyli w siłach powietrznych, zostali oficjalnie zwolnieni z wojska, co oznaczało, że działająjako osoby cywilne pracujące dla Lockheed Aircraft Services. Zrobiono to jednak tylko na pokaz, a ich akta wciąż były przechowywane gdzieś w aktach służby czynnej w Pentagonie.

Rotacja personelu oraz zaopatrzenie dokonywane były na początku przez ciężkie helikoptery sił powietrznych, ale czasami korzystano z usług Air Ame­rica i z naszego lądowiska. Obronę stanowisk sił powietrznych stanowili nasi partyzanci Hmong i kilku żołnierzy tajlandzkich. Na południowym stoku góry, którędy prowadziła nasza ścieżka, zainstalowaliśmy flary i miny typu Claymore jako środki wczesnego ostrzegania o zbliżaniu się nieprzyjaciela, a w strategicz­nych punktach ścieżki wiodącej na szczyt rozmieszczone były siły partyzanckie mające czekać w zasadzce i spowolnić postępy nieprzyjaciela. Była to typowa pozycja partyzancka, która nie miała być broniona w przypadku ataku więszych sił nieprzyjaciela, ale która mogła być ewakuowana, gdyby nie można było powstrzymać jego naporu. Północnowietnamczycy i ich wspólnicy z Pat-het Lao musieli płacić wysoką cenę za atak na jedną z naszych baz.

Stoki północno-wschodni i północno-zachodni były uważane za niedostęne co było błędem, który powtarzał się od dawna i niewątpliwie będzie jeszcze powtarzany w przyszłości.

Nie mieliśmy jednak złudzeń, że Punkt 85 może być utrzymany, jeżeli Pół­nocnowietnamczycy zdecydują się nas stamtąd przepędzić i pod koniec 1967 roku zauważyliśmy oznaki, że nieprzyjaciel coraz bardziej interesuje się naszą górą. Dokumenty zdobyte przez patrole partyzanckie potwierdzały, że zapla­nowano jakiś zwiad i 20 października schwytano dwie podejrzane osoby na szczycie Phu Pha Ti. Fakt, że miały ze sobą aparat fotograficzny, wzmocnił na­sze podejrzenia, że szpiegują dla Północnowietnamczyków. Przewieźliśmy ich więc do Long Tieng na przesłuchanie i w celu sprawdzenia, co sfotografowano. Ponieważ nie mogliśmy zaprzeczyć ich twierdzeniu, że są mnichami buddyjski­mi, zwolniono ich.

Następnie, 12 stycznia 1968 roku, Północnowietnamczycy dokonali nalotu na Phu Pha Ti. O ile wiem, był to pierwszy i jedyny raz, kiedy Hanoi wyko­rzystało ofensywnie lotnictwo do ataku na jakikolwiek cel na terenie Indochin

173

podczas wojny ze Stanami Zjednoczonymi. Nalotu dokonały cztery dwupła­towce An-2 Colt, które Sowieci budowali do celów opylania zbiorów i trans­portu wojskowego na niewielkie odległości. Północnowietnamczycy pomysłwo przekonwertowali te maszyny instalując urządzenie w kształcie rury, przez którą można było zrzucać bomby moździerzowe 120 mm. Dwie z tych maszyn przeleciały nad Phu Pha Ti, ostrzeliwując wierzchołek rakietami i z broni ma­szynowej, i bombardując. Zginęły dwie cywilne kobiety, a dwóch partyzantów zostało rannych

2.

Przypadkowo w pobliżu znajdowały się dwa helikoptery Air America. Je­den z pilotów manewrował swój ą maszyną tak, że znalazł się bezpośrednio nad samolotem wietnamskim i wtedy jeden z członków załogi otworzył do niego ogień, o ile pamiętam M-2 z magazynkiem łukowym. Inni opowiadający tę historię, że użyto M-16, który pilot zabrał bez zezwolenia dla własnego bez­pieczeństwa. W każdym razie, w czasie tego niezwykłego ataku, zestrzelono maszynę. Nasi partyzanci Hmong otworzyli ogień do drugiej maszyny pod­chodzącej nad cel i też j ą zestrzelili. Dwa pozostałe samoloty nieprzyjacielskie przezornie szybko się wycofały.

Następnego ranka otrzymałem depeszę od Billa Colby'ego: Gratulacje dla Snoopy'ego i chłopaków walczących z Czerwonym Baronem". Przed otrzyma­niem tej depeszy nie przypuszczałem, że Colby jest fanem komiksu Peanuts.

Chociaż depesza Colby'ego była miła, nie mieliśmy złudzeń, że Punktu 85 nie będziemy mogli długo utrzymać. Wśród powodów pesymizmu znalazł się fakt, że zdjęcia lotnicze ujawniły, iż Pómocnowietnamczycy budują przedłużnie drogi nr 602 wprost na Phu Pha Ti. Mogliśmy ją obserwować jak posuwa się do przodu tydzień po tygodniu i wiedzieliśmy, że zbliża się dzień, w którym nieprzyjaciel będzie mógł podciągnąć artylerię i moździerze i większe jednostki piechoty i odrzuci nasze lekkozbrojne siły partyzanckie, żołnierzy tajlandzkich i szesnastu niby cywilnych lotników i ich TSQ-81 ze szczytu góry3.

I znowu ta sytuacja była przykładem z serii dobra wiadomość - zła wia­domość. Dobra wiadomość polegała na tym, że TSQ-81 dokucza w sposób


znaczący Wietnamowi Północnemu. Hanoi gotowe było podjąć nadzwyczajne kroki, by pozbyć się tego elektronicznego zagrożenia. Złą wiadomością było to, że lotnictwo będzie wkrótce pozbawione pomocy TSQ-81. Najważniejszym pytaniem było, kiedy to się stanie. Lotnictwo mogło zgodzić się na nieuniknione i wycofać swój mały oddziałek techniczny, ale oznaczałoby to zmniejszenie skuteczności ataków na infrastrukturę Wietnamu Północnego prowadzonych przy każdej pogodzie. Można było odwlec nieuniknione, kierując część bom­bowców przeciwko budowniczym drogi. Jednak takie rozwiązanie doprowadzi­łoby w końcu do tego samego niepożądanego skutku, czyli ewakuacji. Pytaniem bez odpowiedzi pozostawało, jakie zaangażowanie lotnictwa byłoby konieczne żeby spowodować opóźnienie i w jaki sposób ten zysk na czasie przyczyni się do skuteczności wojny powietrznej przeciwko Wietnamowi Pomocnemu. Zda­jąc sobie sprawę z tego dylematu i stając wobec wyboru dwóch mało atrakcyj­nych rozwiązań, siły powietrzne zrobiły to, co zrobiłoby wielu ludzi w takiej sytuacji - zwlekały z decyzją.

Ambasador Bili Sullivan w reakcji na nieustający napływ informacji z CIA na temat pogarszającej się sytuacji wokół Phu Pha Ti powiedział mi 25 lutego, że trzeba coś zrobić, żeby ludzie wreszcie zainteresowali się tą sprawą. Po­wiedział, że ma zamiar wykorzystać kanały Departamentu Stanu, żeby przeka­zać meldunek dotyczący wyłącznie tego problemu militarnego i prosił, żebym przedstawił ocenę, jak długo jeszcze będzie można to miejsce utrzymać. Zno­wu proces dokonywania oceny szacunkowej - powiedział - ale musi pan podać sztywną i pewną datę".

Proces dokonywania szacunków jest nieco podobny do procesu celowania. Im lepiej się wyceluje i im lepszy sprzęt ma się do dyspozycji, tym istnieje większa pewność, że uzyska się trafienie w dziesiątkę. Jednak ani osoba doko­nująca oceny szacunkowej, ani strzelec, nie oczekują, że trafią w dziesiątkę za każdym razem. Niewielki rozrzut i kilka trafień w środek tarczy jest już wy­nikiem budzącym szacunek. Bili Sullivan ze swoim doświadczeniem z wojny wietnamskiej dobrze to rozumiał.

Okazało się, że trafiłem w dziesiątkę w mojej ocenie trwałości Punktu 85. Przeanalizowałem układ sił armii pómocnowietnamskiej w Laosie i skonsulto­wałem się ze specjalistami CIA w Udorn. Rozmawiałem także z Billem Lairem i Patem Landrym i z innymi doświadczonymi facetami zaangażowanymi w co­dzienność wojny w Laosie. Następnie obliczyłem średnią prędkość postępów budowy drogi. Wziąłem również pod uwagę średnią liczbę nalotów dokony­wanych przez Jednostkę 7/13 w celu spowolnienia budowy przedłużenia drogi nr 602. Wtedy powiedziałem, że Punkt 85 nie może być utrzymany dłużej niż do 10 marca. Bili Sullivan zapisał tę myślową perełkę dla potomności w de­peszy rozesłanej do odpowiednich odbiorców dyplomatycznych i wojskowych w Sajgonie, Udorn, Bangkoku, Honolulu i Waszyngtonie. Zadzwonił dzwonek

175

alarmowy. Ale kto go usłyszał? Alarm wszczęto ponownie 9 marca kiedy przy­gotowałem meldunek wywiadowczy4 rozesłany zgodnie z procedurą doręczyć natychmiast" (procedura ta gwarantowała, że odbiorcy otrzymają go w ciągu kilku minut od nadania go w Yientiane). W swoim raporcie stwierdziłem wy­raźnie, że nieprzyjaciel już osiągnął zdolność do rozpoczęcia ataku na Phu Pha Ti. Zaznaczyłem, że wobec tego należy uznać, że bezpieczeństwo Punktu 85, funkcjonującego jako punkt nawigacyjny, jest poważnie zagrożone i nie można spodziewać się, że zaprzyjaźnione siły lądowe mogą j e zapewnić, ponieważ nie­przyjaciel ma znaczną przewagę w siłach i sprzęcie". Dokumenty potwierdzają, że osoby podejmujące decyzje w MACY, w dowództwie 7 Floty Powietrznej, w dowództwie na Pacyfiku, w Kolegium Szefów Sztabu, w Departamencie Sta­nu i w Białym Domu otrzymały meldunek prawie natychmiast.

Kiedy wychodziłem z mojego biura w ambasadzie wieczorem 9 marca oko­ło godziny 19.00, byłym przekonany, że wywiad zrobił co mógł dla placówki sił powietrznych na Phu Pha Ti. Koncentracja nieprzyjaciela została wykryta i odpowiednie meldunki zostały złożone w terminie. Partyzanci Hmong, zwer­bowani przez CIA i dowodzeni przez Vang Pao, prowadzili operacje nękające przeciwko siłom północnowietnamskim w tym rejonie. Powodowali nie tylko straty wśród oddziałów Hanoi i spowalniali ich postępy, ale także pozyskiwa­li dane zapewniające poprawę skuteczności amerykańskich nalotów wymie­rzonych przeciwko zbliżającym się Północnowiemamczykom. W związku z tym czułem w głębi duszy, a mój ą opinię podzielał ambasador Sullivan, że czas najwyższy, aby lotnictwo wycofało się z Phu Pha Ti. Decyzja, aby dokonać tego w porządku w sposób oczywisty związana była ze strategią prowadzenia wojny wietnamskiej. W związku z tym miała być podjęta na najwyższym szczeblu piramidy, czyli w Waszyngtonie, a nie w Yientiane.

10 marca mieliśmy dwóch ludzi na lądowisku na Phu Pha Ti. Byli to Ho-wie Freeman i John Woody" Spence, spadochroniarz z Montany uczestniczący w pokazach lotniczych i pracujący z Agencją na podstawie kontraktu na wyko­nywanie zadań paramilitarnych. Trzymaliśmy ich tam w związku z narastają­cym zagrożeniem ze strony nieprzyjaciela, by zwiększyć szansę wycofania w porządku sił amerykańskich, tajlandzkich i Hmong z Phu Pha Ti, o ile to będzie konieczne. Howie i Woody utrzymywali łączność radiową za pośrednictwem Pata Landry'ego i majora Richarda Secorda z Udorn. Mogli także łączyć się z Jonem R., naszym człowiekiem przy sztabie Yang Pao w Long Tieng. Secord próbował zapewnić więcej nalotów Jednostki 7/13 i zabiegał o to całymi tygo­dniami, by przedłużyć egzystencję Punktu 85. Niestety jego wysiłki przyniosły


tylko umiarkowany sukces. Jednostka 7/13 uznała, że nie jest w stanie poświę­cić dodatkowych środków na obronę Punktu 85.

Nocą 10 marca Ho wie powiadomił Udorn, że północnowietnamskie poci­ski zaczęły spadać na wierzchołek Phu Pha Ti około dwustu jardów powyżej naszego lądowiska. Udorn przekazał wiadomość do mnie. Nie było z początku jasne, czy ostrzał artyleryjski stanowi ten rodzaj zagrożenia, na który przygo­towaliśmy nasz plan ewakuacyjny. W każdym razie ewakuacja nie mogła być przeprowadzona nocą. Wszystko, co mogłem zrobić, to zaalarmować załogę helikoptera, siedzieć przy telefonie i pozostawać na nasłuchu radiowym na wy­padek, gdyby Udorn czegoś nie usłyszał w wyniku zakłóceń.

Howie wciąż raportował przez całą noc i w pewnym momencie stwierdził, że słyszy odgłosy strzałów z broni ręcznej dochodzące z wierzchołka. To było już bardzo niepokojące. Można było wnioskować, że jednostka nieprzyjacielska przedarła się przez linie obronne. Brakowało odpowiedzi na pytanie, jak to się stało. O brzasku 11 marca wysłaliśmy helikopter i rozkazaliśmy Freemanowi, żeby zbadał wierzchołek.

Howie zabrał ze sobą strzelbę, radio i dwóch partyzantów Hmong i ruszył ścieżką na wierzchołek. W pewnej odległości za nim szedł Woody, który za­pewniał łączność między patrolem a lądowiskiem, skąd sierżant przekazywał wiadomości do Udorn.

Zwiad wkrótce przemienił się w potyczkę. Nie pamiętam obecnie wszyst­kich szczegółów, ale przypominam sobie ogólnie, że Howie otwierał ogień do nieprzyjaciela przynajmniej dwa razy: za pierwszym razem zginęło trzech lub czterech żołnierzy północnowietnamskich, a za drugim razem broń Howiego zacięła się, a on został trafiony w nogę. Woody pomógł sprowadzić go na lot­nisko, skąd zabrał go helikopter. W zamęcie walki dzielny pilot helikoptera ewakuował pięciu członków personelu lotniczego, z których jeden został ranny w momencie, kiedy helikopter już startował. Człowiek ten został przewieziony do samolotu na punkcie kontaktowym w Laosie, opatrzony i odesłany do Taj­landii. Dowiedzieliśmy się później, że zmarł w drodze.

Nigdy nie poznaliśmy w pełni szczegółów wydarzeń na Phu Pha Ti tej nocy. Można było przypuszczać, że północno wietnamski ostrzał artyleryjski i moździerzowy zmusił szesnastu członków personelu lotniczego do ukrycia się. Umożliwiło to grupie dziesięciu do dwudziestu Północnowiemamczyków wspiąć się, mimo powodowanego hałasu, po pomocnym stoku góry korzysta­jąc z naturalnych uchwytów i nierówności, a także tych wywołanych ostrza­łem artyleryjskim5. Przynajmniej częściowe wyjaśnienie tego, co się stało od

momentu, kiedy wybuchła strzelanina, uzyskaliśmy następnego dnia ze zdjęcia lotniczego, które ujawniło osiem ciał na występie skalnym około dwustu stóp poniżej wierzchołka

6.

Na zdjęciu widać też było jakieś dziwne cienie na skałach. Nie było ich na wcześniejszych fotografiach tego samego terenu. Pytaliśmy czterech ocala­łych członków personelu lotniczego czy wiedzą, co te cienie mogą oznaczać. Wiedzieli dobrze. Według nich występ skalny był zasłonięty dla patrzących z wierzchołka przez inny występ. Pozwoliło to na opracowanie planu awaryj­nego przygotowanego przez szesnastu operatorów TSQ-81. Polegał on na tym, że przymocowano do skały liny lub coś w rodzaju drabinek sznurowych, za pomocą których można było opuścić się w krytycznej sytuacji na półkę poniżej. Wydaje się, że niektórzy próbowali zastosować się do tego planu, ale zostali dogonieni i zabici przez żołnierzy pómocnowietnamskich.

12 marca, kiedy już mieliśmy pewność, że Wietnamczycy są na wierzchoł­ku i zamierzają tam pozostać, zbombardowaliśmy Punkt 85, by zniszczyć ciężki sprzęt tam rozlokowany i wydaje się, że nam się to udało. Jest jednak możli­wość, że drobniejszy sprzęt kodujący i związane z nim materiały zostały stam­tąd zabrane już 11 marca.

ożyłem wniosek o odznaczenie Howiego Freemana najwyższym odzna­czeniem CIA za odwagę - Gwiazdą Wywiadu. Została mu przyznana. Howie otrzymał również specjalne wyróżnienie za poświęcenie w służbie. Kiedy roz­dawano nagrody w Hanoi, mam nadzieję, że generał Vo Nguyen Giap pamiętał również o odważnych żołnierzach, którzy wspięli się na ścianę skalną uznaną za niedostępną, chyba że spróbuj ą j ej doświadczeni alpiniści, a takich jak wiadomo nie było w armii północnowietnamskiej.

Punkt 85 nie mógł być utrzymany, ale strata trzech czwartych jego obsady zupełnie nie była potrzebna. Strata ta jest szczególnie bolesna, ponieważ nie mieliśmy całkowitej pewności w tej sprawie. To, że niektórzy członkowie per­sonelu lotniczego zostali zabici na miejscu było oczywiste, ale którzy zginęli, a przede wszystkim, ilu zginęło? Widzieliśmy osiem ciał na fotografiach zrobio­nych w marcu 1968 roku, ale mogły być też tam ciała żołnierzy wietnamskich. Mogły też być gdzieś ciała Amerykanów, których na zdjęciach nie wykryto.

W naszej wstępnej analizie po upadku Phu Pha Ti zaczęliśmy od faktu, że po południu 10 marca na miejscu było szesnaścioro członków personelu lot­niczego. Pięć osób było ewakuowanych rankiem 11 marca, a na szczycie zgi­nęło prawdopodobnie osiem osób. Brakowało zatem trzech osób, które mogły przeżyć. Ponieważ nie mogliśmy odzyskać tych ośmiu ciał, nie wiedzieliśmy


kto zginął. W związku z tym w raportach popołudniowych brak było precyzji co do losu pozostałych. To oznaczało nieustanne wątpliwości jedenastu rodzin. Rozumiem, że przy pomocy ocalonych siły powietrzne były w stanie dokonać dokładniejszej oceny, jaki był los pozostałych członków personelu. Nie widzia­łem jednak tego raportu.

15

Operacje techniczne

TT Tkontekście wojny na dwóch frontach Chiny stanowiły problem specjalny. W Głównym pytaniem pozostawało jak zwykle: Jakie są intencje Chin? Czy planują interweniować ze swej twierdzy w prowincji Yunnan i odegrać decydu­jącą rolę militarną w Laosie w jakiejś krytycznej sytuacji? Czy może planują wykorzystać Laos tylko jako drogę do wspierania buntowników w północno--wschodniej Tajlandii? Na te pytania nie było gotowych odpowiedzi.

Kiedy rozmawialiśmy z Laotańczykami na wyższych szczeblach politycz­nych i militarnych, padała zawsze ta sama odpowiedź. Przy jakiejś okazji Si-souk na Champassak, minister finansów, powiedział mi w obecności generała Oudone Sananikone, że w 1962 roku Chińczycy otrzymali zgodę Laosu na bu­dowę drogi przyjaźni" z Mengla w chińskiej prowincji Yunnan do Phong Saly położonego na pomocy l ÓW. Z upływem czasu Pekin zaczął interpretować tę zgodę jako pozwolenie na budowę drogi z Meng Mang w Yunnanie na południe do Muong Sing w Laosie i jeszcze dalej. Sisouk stwierdził nieco szyderczo: My Laotańczycy jesteśmy wdzięczni za inwestycje kapitałowe. Tej propozycji nie jesteśmy w stanie odrzucić".

Umiejętność Laotańczyków do ignorowania licznych implikacji związa­nych z budową dróg przez Chińczyków nie była czymś, co my w CIA mogliśmy naśladować, szczególnie ze względu na to, że Chińczycy stale zwiększali wiel­kość zatrudnienia techników i robotników przy robotach drogowych w Laosie. Pod koniec 1966 roku zatrudnienie to przekraczało dwanaście tysięcy ludzi. Taka liczba pociągała za sobą dodatkowe wątpliwości. Kiedy robotnik może przemienić się w żołnierza, a technik w oficera? Ile czasu ta siła robocza będzie potrzebować, by przemienić się w jednostkę Armii Ludowo-Wyzwoleńczej?

W związku z tym placówka w Yientiane podczas mojego pobytu miała pro­gram mający na celu znalezienie odpowiedzi na pytanie związane z intencjami Chin wobec Laosu. Przewidywał on wysyłanie jednostek paramilitarnych do prowincji Yunnan. Ich cele były trojakie:

  1. Zbieranie taktycznych i strategicznych informacji wywiadowczych odnośnie
    mocnych i słabych punktów tych sił działających w i z prowincji Yunnan
    oraz ich zamiarów.

  2. Uzyskiwanie informacji wywiadowczych stanowiących wczesne ostrzeżenie
    o jakiejkolwiek większej koncentracji Chińczyków z zamiarem wkroczenia
    do północno-zachodniego Laosu, Birmy lub Tajlandii.


3. Zwerbowanie miejscowych agentów z terenów przygranicznych, którzy mogą stać się stałymi źródłami wiarygodnych informacji wywiadowczych.

Do tej operacj i korzystaliśmy z rekrutacj i z dwóch różnych źródeł. Z początku do wypadów na teren Yunnan korzystaliśmy z członków birmańskiego plemie­nia Wa. Wynikało to z tego, że nasz oficer w Udom, Bili Young, wywodzący się z legendarnej rodziny misjonarzy, miał doskonałe kontakty z tym plemieniem. Operacje te prowadzone były powoli, ponieważ musieliśmy spotykać się z tymi ludźmi w Bań Houai Sai położonym na pomocy l ÓW i ponieważ potrzebowali całych miesięcy, by dotrzeć stamtąd do miejsc w Birmie, skąd przenikali do pro­wincji Yunnan i dokąd z Chin wracali. Powodowało to, że zdobyte informacje wywiadowcze uzyskane na podstawie obserwacji dróg i obozów Armii Ludo-wo-Wyzwoleńczej były przestarzałe już w momencie ich otrzymania przez nas. Te same zastrzeżenia dotyczyły informacji otrzymanych przez tych wywiadow­ców od członków swojego plemienia stale zamieszkujących w Chinach. Fakt, że informacje wywiadowcze uzyskane w ten sposób były przestarzałe oraz stano­wiły wysokie ryzyko polityczne związane z kierowaniem tych grup wywiadow­czych przez tereny Birmy, skłonił nas do zrezygnowania z tego przedsięwzięcia w 1967 roku.

Drugim źródłem informacji były plemiona Yao i Lu, a naszym centrum ope­racyjnym stało się Nam Yu. Tony Poe, szef placówki w Nam Yu, formował grupy z kandydatów wytypowanych przez przywódców plemiennych Chao Ma i Chao La.

Korzystając z doświadczeń zebranych w czasie współpracy z grupami Wa zdecydowaliśmy się sprawdzić, czy możemy podnieść sprawność naszego wy­wiadu zakładając podsłuchy na liniach telefonicznych w Chinach w okolicach Meng Mang. Droga nr 411 biegła z Meng Mang ku południowi do Moung Sing w Laosie. Mogliśmy więc zakładać, że linia telefoniczna biegnąca wzdłuż tej drogi jest wykorzystywana przez Armię Ludowo-Wyzwoleńczą przy przerzuca­niu oddziałów w kierunku Laosu.

Wykorzystując technikę przerzucania grupy zwiadowców helikopterem z Nam Yu do miejsca położonego na południe od Moung Sing założyliśmy pierwszy podsłuch telefoniczny w Chinach pod koniec 1966 roku. Grupa zna­lazła linię telefoniczną, którą dla niej wybraliśmy, założyła, podsłuch, przepro­wadziła kabel do ukrytego magnetofonu i używała tego urządzenia przez trzy­dzieści dni. Z nagranymi taśmami grupa wycofała się z Chin i pieszo dotarła do lądowiska położonego na zachód od Moung Sing skąd helikopter zabrał ją do Nam Yu.

Z punktu widzenia technicznego operacja ta okazała się sukcesem. Wysłali­śmy więc taśmy do Waszyngtonu do analizy. Tymczasem przygotowywaliśmy kolejną grupę do wysłania do Chin. Grupa ta dotarła do celu na przełomie listo-

181

pada i grudnia 1966 roku. Założyła podsłuch i zaczęła nagrywanie. Tym razem, szczęście nam nie dopisało. Jednostka Armii Ludowo-Wyzwoleńczej rutynowo sprawdzająca linię telefoniczną zauważyła kabel prowadzący od słupa i dotarła do magnetofonu. Chińczycy zaczęli patrolować teren, co zmusiło naszą grupę do wycofania się do Laosu. W czasie tej ucieczki wywiązała się strzelanina. Jeden z członków grupy został ranny, ale dotarł do Laosu. Inny gdzieś zagi­nął. Zakładaliśmy, że nie żyje, ponieważ nie dodarła do nas żadna wiadomość o schwytaniu i osądzeniu w Chinach jakichkolwiek bandytów".

Przekonani, że ten incydent zwiększył niebezpieczeństwo w tym rejonie, zmieniliśmy taktykę. Wyciągając nauki z poprzednich operacji zdecydowaliśmy, że musimy znaleźć sposób na przekazywanie podsłuchanych rozmów bez użycia kabla. Służby techniczne opracowały urządzenie transmisyjne, które mogło być ukryte w izolatorach na słupach telefonicznych. Mając taki sprzęt, zwerbowali­śmy i przeszkoliliśmy nową grupę. W połowie 1967 roku, chyba w lipcu, grupa dotarła do Chin. Znalazła drogę nr 412 prowadzącą z Shang Young w Chinach do Batene w Laosie, założyła podsłuch na linii telefonicznej i uzyskała nagrania z kilku tygodni. Nagrania zostały wysłane do Waszyngtonu do analizy.

Później wysłaliśmy jeszcze trzy misje do Chin z Nam Yu. Każda była suk­cesem technicznym w tym sensie, że podsłuch założono, nagrania uzyskano i po trzech czy czterech tygodniach działania w terenie docelowym grupa wycofy­wała się. Za każdym razem nagrania wysyłaliśmy do Waszyngtonu. Niestety nie otrzymaliśmy żadnych wiadomości na temat jakości naszego produktu. Clyde M., absolwent Bucknell i posiadający bogate doświadczenie w pracy w Azji, który zastąpił Jima Lilley'a na stanowisku mojego zastępcy, nalegał, aby centra­la przysłała nam ocenę dostarczonego materiału. Clyde odegrał kluczową rolę przy pozyskaniu sprzętu umożliwiającego nam przeprowadzenie najnowszych misji w Chinach. Wreszcie dowiedzieliśmy się, że sprawa utknęła w Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (NSA), która dokonywała oceny technicznej i meryto­rycznej materiałów.

W początkach 1968 roku powiadomiliśmy CIA, że taka sytuacja nie ma sen­su. Ludzie ryzykuj ą życiem, żeby zdobyć informacje, oceny których nie może­my się doczekać. W związku z tym zaproponowaliśmy zakończenie programu. Spowodowało to odpowiedź, że nie jesteśmy w stanie zapewnić odpowiedniej ciągłości odbioru na podsłuchu linii telefonicznych, żeby uzyskać spodziewane korzyści. Wobec tego w początkach 1968 roku zakończyliśmy akcję.

Później ograniczyliśmy się do obserwacji postępów budowy dróg przez Chińczyków na terenie Laosu. Chodziło o to, żebyśmy nie zostali zaskoczeni nagłym pojawieniem się sił bojowych nieprzyjaciela w rejonie, w którym już trwały starcia z Pathet Lao i Północnowietnamczykami.

Z oceny sytuacji jednak nie wynikało, że w początkach 1968 roku Chiny chciałyby stać się kombatantem w Laosie. Wydawało się, że zamiast tego poli-

182

tyka Chin koncentruje się na wywieraniu pewnego nacisku na Laos, który po­zwoli ograniczyć wpływy amerykańskie, sowieckie i wietnamskie w tym kraju. Dla osiągnięcia tego celu Chiny stosowały dwojakie podejście. Z jednej strony pozwalały Pekinowi w skromny sposób uczestniczyć w dostawach zaopatrzenia dla Pathet Lao. W ramach tego aspektu polityki Chiny wysłały w 1966 roku gru­pę łącznikową dowodzoną przez generała Tuan Suchana, który działał w kwate­rze Pathet Lao w prowincji Sam Neua. To posunięcie nie podobało się Hanoi.

wnolegle Pekin utrzymywał przedstawicielstwo dyplomatyczne w Vien-tiane akredytowane przy Królewskim Rządzie Laosu. Nasza obserwacja tej ambasady wskazywała, że koncentruje uwagę na sprawach, które nadadzą j ej pewnego, choć skromnego znaczenia w wielostronnej rozgrywce o dominację w Indochinach. Tutaj zainteresowanie Chin wydawało się być motywowane pragnieniem uczynienia swych granic bezpiecznymi w każdej sytuacji.

W miarę jak chińska działalność w zakresie budowy dróg poszerzała się, nabraliśmy przekonania, że jest ona częścią chińskiego planowania awaryjnego na wypadek przyszłego konfliktu w Laosie lub Tajlandii. Henry Kissinger daje do zrozumienia w swoich wspomnieniach, że nie zgadzał się z takim wyjaśnie­niem, ale próba wyjaśnienia, co oznacza ta budowa dróg i jakie są intencje Chin wobec Indochin wprawiała go w zakłopotanie1.

W czasie mojego pobytu w Laosie wątpliwości tego rodzaju były liczne. Jedna z takich spraw zaczęła się od depeszy Dicka Helmsa, szefa wywiadu, za­wierająca polecenie, żebym spotkał się z generałem Alfredem Starbirdem pod­czas jego pobytu w Tajlandii. Helms prosił również, abyśmy udzielili wszelkiej możliwej pomocy misji generała. W czasie pierwszego spotkania ze Starbirdem w 1967 roku w Udorn szybko stało się jasne, że Starbird i jego zespół chcą za­poznać mnie i moich starszych współpracowników z pomysłem, który później powszechnie nazywano linią McNamary. W odprawie, która odbyła się później uczestniczyli Bili Lair, Pat Landry, Dick Secord i ja.

wiąc w skrócie, Starbird otrzymał zadanie stworzenia bariery elektro­nicznej w poprzek Szlaku Ho Szi Mina. Urządzenia elektroniczne miały iden­tyfikować cele, takie jak ciężarówki, a lotnictwo będzie je likwidować. Żeby taki system mógł działać, Starbird potrzebował próbek naturalnych dźwięków występujących w rejonie Szlaku Ho Szi Mina. Oznaczało to rozmieszczenie urządzeń do zapisu dźwięku w wybranych miejscach w dżungli, a następnie zebranie ich do analizy.

Starbird chciał, żeby nasze grupy obserwacyjne wykonały to zadanie. On dostarczy specjalne czułe urządzenia do zapisu dźwięków. Mieliśmy wcześniej­sze doświadczenia, jak trudno jest zbierać sprzęt na zajętym przez nieprzyja-



cielą terenie i nie miałem specjalnej ochoty dodatkowo powiększać ryzyka, na jakie nasze grupy już i tak były narażone. Zapytaliśmy Starbirda, czy to, czego chciał, może być uzyskane w jakiś inny sposób, na przykład w wyniku przepy­tania naszych grup obserwacyjnych na temat dźwięków, jakie normalnie słyszą w rejonie szlaku. Odpowiedź była krótka: Nie".

W miarę jak Lair, Landry i Secord zadawali różne pytania wyszło na jaw, że Starbird chciał uzyskać dokładne dane wyrażone w decybelach na temat różnych dźwięków w dżungli w okolicach szlaku. Wszyscy staraliśmy się storpedować ten pomysł, ponieważ identyfikacja celów na Szlaku Ho Szi Mina nie stanowiła problemu. Najważniejszą sprawą było, jak zniszczyć ciężarówki i siłę żywą, które nasz wywiad już zidentyfikował. Nasz pogląd, że potrzebujemy bardziej skutecznych nalotów, nie został uznany, a tylko wywołał kilka ostrych uwag ze strony Secorda, szczególnie kiedy Starbird stwierdził, że jego zadaniem jest tyl­ko opracować system, a o jego rozmieszczeniu będą decydować inni sugerując równocześnie, że ci inni to Sekretarz Obrony Robert McNamara.

Zdając sobie sprawę, że znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia, powiedzia­łem Starbirdowi, że rozmieścimy urządzenia nagrywające przy okazji następnej wymiany grup obserwacyjnych. Byłem przekonany jednak, że nie uzyskamy zapisu jakichś niezwykłych dźwięków. Powiedziałem Starbirdowi, że takie same dźwięki można by nagrać na płaskowyżu Bolovens albo kilka kilometrów na wschód od Savannakhet. Następnie stwierdziłem z pewną zuchwałością, że najprawdopodobniej dominującym dźwiękiem, jaki zostanie nagrany, będą krzyki małp. Wtedy nasze spotkanie zakończyło się na stwierdzeniu Starbirda, że oczekuje wczesnych rezultatów.

Kilka tygodni później Starbird pojawił się znowu, by dowiedzieć się, kiedy może spodziewać się nagrań. Powiedzieliśmy mu, że urządzenia nagrywające zostały już rozmieszczone, ale jeszcze nie zebrane. Zapewniłem go, że nagrania prześlemy natychmiast po ich otrzymaniu. Następnie okazało się, że MACY ma już jakieś nagrania dokonane w rejonie operacji Pairie Fire i Starbird chciał pilnie dokonać porównań i testów. Dlatego zależało mu na uzyskaniu naszych nagrań jak najprędzej.

Minęło jeszcze kilka tygodni i Udorn zawiadomiło mnie, że grupa obser­wacyjna z Savannakhet odzyskała urządzenie nagrywające, które wcześniej umieściła w rejonie Szlaku Ho Szi Mina. Czy chcę uczestniczyć w sprawdzeniu taśmy? Oczywiście chciałem. Przygotowałem wszystko, o czym chciałem roz­mawiać w Udorn i poleciałem tam następnego dnia.

Przygotowano przesłuchanie taśmy. Obecni byli Bili Lair, Pat Landry, Tom Fosmire i kilka innych osób. Włączono magnetofon. Pierwszym nagranym dźwię­kiem był krzyk małpy. Wybuchnąłem śmiechem, podobnie jak Lair i Landry.

- Dobra... dobra... Kto bawił się tą taśmą? To nasz wspaniały wewnętrzny żart, ale nie możemy wysłać do Waszyngtonu niczego, co nie jest autentyczne.

184

Fosmire nie rozumiał. Landry opowiedział mu o moich uwagach na temat nagrania krzyków małp podczas naszej rozmowy ze Starbirdem. Fosmire też się roześmiał, ale zaraz spoważniał i stwierdził, że nagranie jest autentyczne. Wysłaliśmy je wraz z kilkoma innymi do Waszyngtonu dla Starbirda.

Na szczęście w początkach stycznia 1968 roku rząd Laosu odmówił usta­wienia płotu elektronicznego na swoim terytorium. Pomysł upadł, chociaż na szlaku używano różnych czujników zrzucanych z samolotów przez MACY i Jednostkę 7/13 w nadziei powiększenia ilości zniszczonych samochodów cię­żarowych i skuteczności w zwalczaniu infiltrujących oddziałów północnowiet-namskich.

Niektóre z naszych rozwiązań technicznych przyniosły sukces. Był to na­słuch rozmów na niskim szczeblu dowodzenia jednostek północnowietnamskich i Pathet Lao. Nieprzyjaciel powszechnie używał radia dla łączności ze swymi oddziałami bojowymi. Możliwość słuchania tych rozmów bez wiedzy nieprzy­jaciela stanowiła bogate źródło przydatnych informacji wywiadowczych. Wy­korzystywaliśmy je przy planowaniu naszych operacji ofensywnych i defen-sywnych. Pomagały nam też w zrozumieniu rozmieszczenia sił nieprzyjaciela, co podnosiło jakość naszych raportów wywiadowczych.

Pomysł na korzystanie z nasłuchu wynikał z moich doświadczeń w dzia­łaniach przeciwko Kubie i z lekcji z działań bojowych prowadzonych w Wiet­namie Południowym. Korzystanie z tego pomysłu zostało ułatwione entuzja­stycznym poparciem takich osób, jak Carlton Swift, szef Grupy D w centrali CIA, Lou Tordella z NSA i szeregu innych specjalistów z zakresu wywiadu elektronicznego zarówno cywilnych, jak i wojskowych. Umożliwili oni pla­cówce w Yientiane odpowiednie szkolenie i dostarczyli sprzęt umożliwiający rozpoczęcie programu.

Jednak to Vang Pao zapewnił nam personel umożliwiający rozpoczęcie pracy. Po osiągnięciu sukcesu w tej dziedzinie zastosowaliśmy z łatwością tę samą technikę w programach operacyjnych prowadzonych przez CIA w innych okręgach wojskowych. Korzyści były duże, kiedy już zastosowaliśmy w pełni ten program w innych naszych rejonach operacji. Wielokrotnie zdarzało się, że technika ta pozwalała nam wykryć planowany atak pómocnowietnamski i odeprzeć go.

16

oty Trójkąt

Z wyjątkiem weteranów, którzy pracowali w Bangkoku w początkach lat pięćdziesiątych, mało kto wiedział w CIA dziesięć lat później o rozmia­rach handlu narkotykami w regionach przygranicznych Birmy, Laosu i Tajlandii zwanych Złotym Trójkątem. Nikt w CIA z pewnością nie zajmował się inten­sywnym zbieraniem informacji o handlu narkotykami z tego prostego powodu, że nikt nie złożył zapotrzebowania. Mądrzy starcy, którzy spotykali się przy­najmniej raz do roku, by określić interesy w zakresie bezpieczeństwa narodowe­go w memorandum wyznaczającym zadania i funkcje CIA, nie myśleli o handlu narkotykami jako o zagrożeniu. W związku z tym żadna z placówek terenowych nie miała tego tematu w swoim zakresie obowiązków.

W 1966 roku już powszechnie wiedziano o problemie, jaki stanowiło opium w Azji Południowo-Wschodniej. Akta, z którymi zapoznawałem się przed wy­jazdem do Yientiane, rozmowy z oficerami, którzy tam służyli i przegląd do­stępnej literatury uzmysłowiły mi ten problem. Laos po prostu nie miał być taki sam jak Floryda. W Miami ten problem był drugoplanowy, a moim zadaniem było żeby takim pozostał. W Laosie natomiast znalazł się już w centrum uwagi i jakoś musiałem z nim żyć i nie ucierpieć z tego powodu.

Już słyszę głosy oburzenia: Współpraca z handlarzami narkotyków! To tak jak myśleliśmy! Powinniśmy byli ich wytępić!".

Jednak tylko samotne słonie atakują wszystko co spotkają na drodze, a CIA nigdy nie była słoniem samotnikiem. Należy uszanować punkt widzenia kryty­ków i uznać go za słuszny, ale należy też wziąć pod uwagę fakt, że CIA otrzy­mywała swoje rozkazy od wyższych władz i nigdy w tych rozkazach w czasie, który omawiamy, nie było wzmianki o narkotykach. Od tego czasu minęło jed­no pokolenie. Zadanie, jakie mi powierzono, to prowadzenie wojny w pomoc­nym Laosie przeciwko Pathet Lao i armii północnowiemamskiej i uniemożliwić przepływ wojsk i materiału wojennego przez laotańską część Szlaku Ho Szi Mina z Wietnamu Pomocnego na pola walki w Wietnamie Południowym. To bardzo dużo.

Ponadto uprawa maku i wykorzystanie opium w medycynie stanowiły część ekonomicznej i społecznej tkanki rejonu, w którym miałem pracować. Inspektor generalny CIA, składając raport w 1972 roku na temat narkotyków w Azji Połdniowo-Wschodniej stwierdził, że kiedy Stany Zjednoczone pojawiły się w tym

186

regionie „opium stanowiło część infrastruktury rolniczej tego regionu, podobnie jak ryż. Jedno było uprawiane na wzgórzach, a drugie w dolinach"1.

To uogólnienie jest tak samo prawdziwe dla Laosu jak dla całej Azji Połu­dniowo-Wschodniej, ale przysłania fakt, że ta powszechna infrastruktura rolna wspierała i była wspierana przez wielonarodowościowe społeczeństwo. Tylko wśród laotańskich plemion górskich byli Hmong, Yao, Lao Thung i Lu, żeby wymienić choćby kilka, zaś Hmong dzielili się jeszcze na Czerwonych Hmong, Pasiastych Hmong i Czarnych Hmong. Plemiona te i ich mniejsze odłamy miały wspólną kulturę i stosowanie opium odgrywało w niej swoją rolę. Każde jednak podchodziło do niej na swój własny sposób. Poddanie tych wszystkich grup jednolitym zasadom moralnym było zadaniem, którego nie życzyłbym żadnemu działaczowi społecznemu.

Musiałem zapewnić, aby jednostki partyzanckie, które wspieraliśmy, nie handlowały opium, ani go nie używały i zminimalizować możliwość, że samo­loty Air America lub Continental Air Sendces mogą być używane do przemytu opium, kiedy wykonuj ą zadania dla nas.

Myślę, że nie wszyscy zdają sobie sprawę, że ci przewoźnicy nie byli wy­łącznie do dyspozycji CIA. USAID również regularnie korzystała z ich usług, a od czasu do czasu także attache wojskowi. Nie było w tym nic niezwykłego, że jeden samolot pracował dla więcej niż jednej agencji tego samego dnia. Na przykład, mógł wystartować z Yientiane wcześnie rano na nasze zlecenie, dole­cieć do Punktu 32, a potem polecieć na pusto" do Sam Tong i zabrać stamtąd coś dla USAID.

Innym problemem było, jak zorganizować pracę naszej placówki, tak aby nasze powiązania z rządem nie narażały nas na współpracę z osobami w armii lub policji, które były zaangażowane w handel opium lub heroiną w Laosie lub ich przemytem. Szczególnie niepokoiły nas zarzuty, że generał Ouan Rattikone i generał Kouprasith Abhay, dowódca 5 ÓW, w którym leżało Yientiane, byli ważnymi postaciami w handlu opium.

Po przyjeździe do Yientiane w lipcu 1966 roku dokonałem przeglądu tych powiązanych ze sobą problemów razem z Jimem Lilley'em, moim zastępcą, oraz z Billem Lairem i Patem Landrym, szefem i jego zastępcą na placówce w Udorn, z której prowadziliśmy nasze operacje paramilitarne. Rozmawiali­śmy również w Udorn z tajlandzkim pułkownikiem Dhepem. Zgadzając się, że nie możemy równocześnie prowadzić wojny i zwalczać odwieczną praktykę plemion korzystania z opium i handlowania nim, określiliśmy pakiet działań ochronnych, który jak mieliśmy nadzieję, ochroni naszą działalność przed bez-


187

pośrednim zaangażowaniem w obrót opium. Podczas moich pierwszych wizyt zapoznawczych z naszymi głównymi laotańskimi partnerami u generała Vang Pao w 2 ÓW i generała Phasouka w 4 ÓW dałem im jasno do zrozumienia, że nie będziemy tolerować używania opium i handlu nim w oddziałach, które bę­dziemy wspierać. Oficerowie ci zaakceptowali moje stanowisko bez zastrzeżeń. Wskazali jednak, że będę musiał zapewnić sobie poparcie dla takiej polityki ze strony generała Ouana. Według opinii generała Vang Pao bez takiego po­parcia jego główny rywal, generał Kouprasith, będzie sprawiać mu kłopoty w Królewskich Siłach Zbrojnych. Vang Pao uważał, że Kouprasith jest przeciwny niektórym aspektom współpracy Vang Pao i Phasouka z Amerykanami twier­dząc, że nie należą one do podstawowych celów Królewskich Sił Zbrojnych (na przykład poszukiwanie i ratowanie zestrzelonych pilotów amerykańskich lub ataki na siły północnowietnamskie w południowym Laosie będące w drodze do Wietnamu Południowego oraz budowanie poczucia narodowego mające na celu zintegrowanie nielaotańskich plemion w wielonarodowe społeczeństwo la-otańskie). Zapewniłem obu dowódców okręgów, że w tym przypadku uzyskają potrzebne im poparcie polityczne ze strony Ouana.

System kontroli wyrywkowych, który okazał się skuteczny w Miami, zasto­sowaliśmy również w Laosie. Oficerowie CIA na różnych placówkach w kraju wzmocnili czujność, a w miarę jak liczba oficerów operacyjnych, zajmujących się rozwojem naszych działań paramilitarnych, rosła zarówno na północy, jak i na południu kraju, mogliśmy poświęcić coraz więcej uwagi jakości naszego miejscowego personelu. Doprowadziło to od czasu do czasu do ujawnienia użytkownika opium, którego zaraz usuwano z naszych szeregów. Zdarzyło się raz, że kiedy generał Vang Pao i ja przeprowadzaliśmy inspekcję jednostki w 2 ÓW, weszliśmy do jednego z baraków. Wszyscy jego mieszkańcy stali na bacz­ność, ale postawa wojskowa jednego z nich pozostawiała wiele do życzenia. Przyjrzałem się mu bliżej. Wydawał się być pod wpływem jakiegoś narkotyku, prawdopodobnie opium. Pokazałem go generałowi Vang Pao, który rozmawiał z nim w języku Hmong. Człowiek ten przyznał, że palił opium, które zdobył w wiosce Hmong będąc na patrolu poprzedniego dnia. Vang Pao i oficerowie CIA odpowiedzialni za ten sektor podjęli natychmiastowe kroki, by wyłączyć tego człowieka z naszych działań paramilitarnych i odesłać go do Sił Królewskich.

Zdaję sobie sprawę, że tym jednym pociągnięciem nie wyeliminowaliśmy laotańskiego problemu społecznego. Wycofując tego żołnierza z naszych od­działów obniżyliśmy jego wynagrodzenie i jakość życia, ale w żadnym razie nie wyleczyliśmy jego skłonności do opium. Po powrocie do oddziału Sił Królew­skich będzie mógł dalej palić opium, jeżeli będzie go na nie stać. Poprawiliśmy jedynie jakość jednego z naszych oddziałów bojowych. Ponieważ w tym czasie to właśnie było naszym pierwszoplanowym zadaniem, nie muszę się tłumaczyć, że byłem zajęty powierzoną mi misją.

188

Nie cały personel CIA pracujący w Laosie podzielał moją gotowość do współistnienia ze smokiem narkotykowym, ale o ile wiem, żaden z nich nie starał się udawać św. Jerzego podczas mojego pobytu w Laosie. Myślę, ze incy­dent, jaki miał miejsce po moim odjeździe, może tu być dobrą ilustracją awersji, jaką wszyscy nasi ludzie czuli do maku i produktów z niego, a nie braku dyscy­pliny. Według raportu inspektora generalnego:

Pewien młody oficer dopuścił do tego, że jego zapał przyćmił rozsądek i zniszczył rafinerię wpółnocno-zachodnimLaosiew 1971 roku, zanim wpro­wadzono ustawę antynarkotykową, wystawiając się na ryzyko oskarżenia o zniszczenie własności prywatnej2.

Kontrole wyrywkowe prowadzono również w Air America i w Continental Air Sendces przy przelotach zamówionych przez naszą placówkę. Nie miałem natomiast żadnej jurysdykcji w zakresie bezpieczeństwa kontraktów zawiera­nych z USAID. Nie miałem też prawa, by interweniować w działania samo­lotów wyłączonych z wojska chociaż w praktyce musiałem dopilnować, by jakiekolwiek zboczenie z wyznaczonego kursu było natychmiast odnotowane i umieszczone w raporcie. Troszczyłem się głównie o to, by nic nielegalnego nie było załadowane do samolotu, kiedy był pod naszą kontrolą.

Kiedy wprowadzono ten system, przyniósł rezultaty. Gdzieś w maju 1967 roku zauważono skrzynkę, która została przeniesiona z samolotu Royal Air Lao do C-123 Air America, który miał lecieć do Sajgonu. Oficer ochrony Air Ame­rica na lotnisku Warta przechwycił ją ze względu na niezwykły sposób tego przeładunku i przekazał j ą naszemu personelowi operacji lotniczych.

Zbadaliśmy skrzynkę i stwierdziliśmy, że zawiera kostki opium zapakowa­ne w celofan. W prawym rogu każdej kostki narysowano niezgrabnie postać jakiegoś zwierzęcia, prawdopodobnie miał to być smok.

Mieliśmy przysłowiowy gorący kartofel. Żadna z amerykańskich agencji w Yientiane nie chciała przejąć naszej zdobyczy, a w tym czasie nie było ustalo­nej procedury pozbywania się takich ładunków. Jednostka Biura do spraw Nar­kotyków i Niebezpiecznych Leków w Bangkoku, dokąd wkrótce zgłosiliśmy nasze znalezisko, uznała, że jej jurysdykcja nie obejmuje Laosu.

Po jedno- czy dwudniowej przerwie ambasador Sullivan zaczął nalegać, aby zniszczyć naszą zdobycz. Powiedziałem mu, że spalimy ją, a protokół znisz­czenia zostanie podpisany przez odpowiedzialnych oficerów i że wykorzystam ten incydent, aby uzmysłowić moim ludziom, a także personelowi Air America, Continental Air Services i Laotańczykom, żeby zwiększyli czujność.

Moje rozmowy z personelem placówki i przedstawicielami przewoźników nie muszą być omówione szczegółowo. Nasze rozmowy przebiegały zgodnie


189

z normalną procedurą kierowniczą i przyniosły skutek w postaci zacieśnienia nadzoru na lotnisku Watta przy przeładunku towarów przewożonych dla każde­go klienta Air America i Continental Air Services.

Jednak postępowanie z Laotańczykami oznaczało zupełnie coś innego. Czy­telnicy w moim wieku, którzy pamiętaj ą komiks Miltona Caniffa Tany and the Pirates mogą rozpoznać z niego kilka postaci wśród ludzi, z którymi miałem do czynienia.

Udałem się do biura generała Ouana w sztabie głównym i powiedziałem mu, że mam problem z łącznością. Czy może mi pomóc?

Z dobrodusznym uśmiechem Ouan stwierdził, że zobaczy co się da zro­bić. Wezwał swojego szefa sztabu, generała Oudone Sananikone, a ordynans w mundurze podał herbatę.

- Generale - zacząłem - pamięta pan zapewne nasze wcześniejsze rozmo­
wy na temat stanowiska amerykańskiego w sprawie opium i o tym, że pragnę
odizolować nasze operacje paramilitarne i ruch lotniczy od Handlu tym narko­
tykiem.

miech Ouana stał się jeszcze szerszy, ale język ciała ujawnił, że jest za­niepokojony. Temat, który poruszyłem wyraźnie mu nie odpowiadał i chciał przekazać go jak najszybciej generałowi Oudone.

  1. Tak - stwierdził. - Pamiętam.

  2. aśnie - ciągnąłem dalej. - Polityka sprawdzeń i zabezpieczeń, któ­
    rą wprowadziłem w naszych obozach szkoleniowych i bazach oraz w czasie
    przelotów wydaje się być respektowana przez naszych oficerów, partyzantów,
    przywódców plemiennych i personel Królewskich Sił Zbrojnych. To przynosi
    dużą satysfakcję. Z drugiej strony niedawny incydent przekonał mnie, że moje
    przesłanie nie dotarło jeszcze do społeczności chińskiej, a jeżeli dotarło, to pró­
    bują sprawdzić moją determinację. Oznacza to, że mamy problem z łącznością
    i musimy się nim zająć.

Ouan przestał bawić się przedmiotami leżącymi na biurku. Teraz słuchał mnie z pełną uwagą.

Kontynuując powiedziałem mu, że przechwyciliśmy przesyłkę opium. Na­stępnie sięgnąłem do teczki i podałem mu rysunek znaku firmowego smoka, który ozdabiał każdą paczkę opium.

Twarz Ouana pozostała bez wyrazu, ale jego oczy się rozszerzyły.

- Nikt z moich oficerów nie zna tego znaku - powiedziałem - ale zakłada­
my, że jest chiński. Jeżeli tak się okaże, w jaki sposób mogę dać do zrozumienia
tym chińskim przedsiębiorcom w Yientiane, którzy organizuj ą przesyłki opium
w ramach swoich operacji handlowych, że nie damy się wciągnąć w nielegalną
działalność?

Ouan patrzył bez słowa na znak smoka. Żeby przerwać milczenie powie­działem żartobliwie, że nie można nie zauważyć, iż w Laosie i Tajlandii nie bra-

190

kuje starych C-47, ani też nie brakuje w Yientiane wyszkolonych pilotów. Mia­łem na myśli przemyt powietrzny opium, który miejscowe plotki przypisywały Korsykanom. Widywano ich w kilku restauracjach w Yientiane uczęszczanych przez Europejczyków.

Ouan odzyskał mowę. Uznał, że nasze podejrzenia są słuszne, a znak smoka zdradza udział Chińczyków w tej transakcji. Znowu umilkł. Generał Oudone Sananikone też zdradzał oznaki zdenerwowania.

Usiadłem wygodniej, popijałem herbatę i czekałem co Ouan powie. Wresz­cie cisza została przerwana. Ouan przyznał, że dobrze zna przywódców społecz­ności chińskiej i podejmie kroki, by dowiedzieć się, kto stoi za znakiem smo­ka. Postara się, żeby policja wyeliminowała go z interesu. Rozpuści się wśród społeczności chińskiej wiadomość, że błędem w transakcji było skorzystanie z samolotu Air America. To powinno skłonić handlarzy do wybrania innych środków transportu ponieważ prowadzą te interesy tylko dla zarobku.

Zgodziłem się, że to świetny pomysł. Następnie, żeby uniemożliwić ja­kąkolwiek próbę ze strony Ouana zmierzającą do przejęcia naszej zdobyczy powiedziałem, że ambasador Sullivan polecił mi zniszczyć opium. Żeby za­spokoić amerykańskie przepisy wewnętrzne, zorganizowałem program spalenia opium w najbliższą niedzielę o godzinie 11.00 w obecności kilku oficerów CIA na otwartym terenie, na którym odbywały się czasami różne uroczystości, połżonym naprzeciw That Luang - najsławniejszej pagody w Yientiane.

- Jeżeli uważa pan za konieczne podkreślić poważne podejście Ameryka­nów do tej sprawy - powiedziałem - może zechce pan przekazać tę wiadomość społeczności chińskiej. Wtedy będą mogli zobaczyć na własne oczy, jak nisz­czymy opium.

Ouan milczał. Generał Oudone stwierdził z krzywym uśmiechem, że spo­tkanie było owocne i na tym rozstaliśmy się.

Zgodnie z planem w następną niedzielę Ed Connor, oficer do spraw operacji lotniczych i Bili Finch, nasz szef ochrony, w towarzystwie kilku innych ofice­rów spalili opium na placu przez pagodą That Luang. Wydarzenie to wywołało zainteresowanie szeregu osób, które obserwowały je z pewnej odległości.

Jakieś dwa tygodnie później, podczas lunchu u mnie w domu, generał Oudone Sananikone powiedział mi, że generał Ouan był pod wrażeniem mojej dyplomacji w stylu azjatyckim przy załatwianiu problemu opium. Powiedział również, że Ouan wiedział bez prowadzenia jakiegokolwiek dochodzenia, który syndykat stał za tą przesyłką. W związku z tym Oudone wyraził opinię, że ta grupa nie sprawi nam już więcej kłopotów.

umacząc tę wypowiedź z azjatyckiego języka dyplomatycznego, generał powiedział po prostu: Pańska wiadomość została odebrana i zrozumiana. Wię­cej to się nie powtórzy". Myślę, że prawdopodobnie nie powtórzyło się choćby dlatego, że loty Air America podejmowane ad hoc nie były właściwą drogą do

191

prowadzenia regularnego przemytu oraz dlatego, że w Laosie nie brakowało innych przewoźników jak Royal Air Lao, Lao Air Development i Air Laos nie wspominając już o laotańskich siłach powietrznych i starych C-47", o których nadmieniłem w rozmowie z Ouanem. Mówiąc zwięzłym językiem raportu in­spektora generalnego ,jest mało prawdopodobne, że wszystkie transakcje tych towarzystw lotniczych są legalne"3.

Ta fantastyczna opinia, że CIA zajmowała się przemytem opium dla zysków była zbadana i odrzucona jako bzdurna przez komitet senacki. Wniosek komi­tetu brzmiał następująco:

Pojawiły się wątpliwości co do tego, czy polityka Agencji obejmowała wykorzystanie podległych jej firm do prowadzenia nielegalnej działalno­ści lub osiągania zysków do finansowania operacji. Zarzuty te polegały na tym, jakoby CIA używała podlegające jej towarzystwa lotnicze do przemytu narkotyków. Komitet zbadał tę sprawę, by upewnić się czy istniej ą dowody potwierdzające ten zarzut. Na podstawie tych baran Komitet stwierdził, że towarzystwa lotnicze podlegające CIA nie uczestniczyły w nielegalnym ob­rocie narkotykami4.

Placówka Biura do spraw Narkotyków w Bangkoku wysłała więcej przed­stawicieli do Yientiane, by zorientować się, co można zrobić z handlem opium, które pochodziło ze Złotego Trójkąta. Załatwiliśmy dla nich spotkanie z laotań-skimi funkcjonariuszami z dziedziny ochrony prawa i z wywiadu, a głównie z pułkownikiem Yattha Phanekhamem, szefem Wydziału Specjalnego policji i z pułkownikiem Etamem Singyongsa, z G-2 armii laotańskiej. Doug Beed, nasz oficer łącznikowy z tymi organizacjami, odpowiadał za wynegocjowanie szczegółów. By upewnić się, że te spotkania rzeczywiście się odbędą, musiałem skorzystać z każdej okazji, by odbyć prywatną rozmowę z generałem Ouanem. Biorąc pod uwagę sytuację tajnej wojny toczonej w Laosie, która powodowa­ła, że atmosfera w Yientiane była podobna do atmosfery w Lizbonie w czasie II wojny światowej, najczęściej znajdowałem okazję do dyskretnej wymiany zdań z Ouanem w czasie dyplomatycznych recepcji lub przy okazji spotkania towarzyskiego w domu wspólnego znajomego, gdzie mogliśmy rozmawiać bez zwracania uwagi francuskiego, południowowietnamskiego, indonezyjskiego, hinduskiego, kanadyjskiego i polskiego personelu wojskowego, który ciągle kręcił się wokół pomieszczeń biurowych i rezydencji Ouana.

Kiedy Biuro Narkotyków zwróciło się w końcu do nas z prośbą o dane wy­wiadowcze na temat wypływu narkotyków ze Złotego Trójkąta, musieliśmy ich poinformować, że nie mamy wystarczających środków w tym kluczowym cen­trum produkcji opium. Nasze środki skupione były na pomoc od Bań Houei Sai


w rejonie Nam Yu. Oczywiście zwrócimy się do nich o dane na temat handlu opium w tym sektorze, do którego mamy dostęp, a to może czasami obejmować część prowincji Yunnan w Chinach. Zgodziliśmy się również, że kiedy pojawi się okazja i uzyskamy wiarygodne dane na temat handlu opium, przekażemy je odpowiednimi kanałami.

Ten dialog, chociaż prowadzony fachowo i przyjaźnie, wywołał napięcia, ponieważ obie agencje miały różne priorytety. Agencja, która miała za zadanie ochronę prawa, słusznie domagała się przechwytywania przesyłek, aresztowań i skazań. Agencja, której zadaniem było zbieranie informacji wywiadowczych nie miała uprawnień policyjnych i nie mogła dopuścić, żeby jej personel po­jawiał się w sądach, jeżeli miała zapewnić obowiązek zachowania tajemnicy źródeł informacji i metod działania. Te podstawowe różnice nie były wyjątkowe tylko w Laosie. W rzeczywistości potrzeba było lat, żeby można było rozwiązać tę sprawę na całym świecie, a nasze rozmowy z Biurem Narkotyków w Yientia-ne stanowiły część tego rozwijającego się procesu.

W czasie podróży do Waszyngtonu pod koniec 1966 roku i na początku 1967 roku zorientowałem się, że sprawa narkotyków przyciąga coraz więcej uwagi na szczeblu politycznym. Des FitzGerald, zastępca dyrektora planowa­nia, powołał nawet asystenta do spraw narkotyków i mianował na to stanowisko Seymoura Boltena.

Seymour, który trafił do Agencji z powojennej administracji wojsko­wej Niemiec w latach pięćdziesiątych, był specjalistą od akcji politycznych. W swoim czasie był znawcą sceny politycznej Niemiec Zachodnich, ale w mia­rę rozwoju kariery przechodził od jednego tematu politycznego do drugiego. W czasie kryzysu kubańskiego pracował w Grupie W pod kierunkiem Harvey'a i FitzGeralda. Później trafił na szkolenie dla wyższych urzędników w zakre­sie polityki zagranicznej organizowane przez Departament Stanu, które było zbliżone charakterem do National War College i na które CIA wysyłała kil­ku oficerów. W czasie tego szkolenia Seymour zainteresował się narastającym w Ameryce problemem narkotyków i napisał rozprawę na ten temat. Po powro­cie z seminarium do CIA Seymour stał się pod opieką FitzGeralda głównym rzecznikiem bardziej aktywnego udziału w zbieraniu informacji wywiadow­czych na temat handlu narkotykami.

Seymour, z którym przyjaźniliśmy się od lat, namawiał mnie intensywnie w czasie jednej z moich podróży do Waszyngtonu, chociaż zbieranie wiado­mości wywiadowczych na temat obrotu narkotykami nie należało do zadań i obowiązków CIA. Twierdził, że w sposób nieunikniony wkrótce się to zmie­ni. Nalegał, żeby placówka w Yientiane zwracała uwagę na przepływ opium i heroiny ze Złotego Trójkąta, o ile nie będzie to przeszkadzać w wykonywaniu zadania podstawowego.

Powiedziałem, że zrobimy, co będziemy mogli, podkreślając, że od nas moż­na oczekiwać jedynie informacji wywiadowczych na temat handlu narkotykami

193

jako produktu ubocznego naszej działalności. Seymour powiedział, że rozumie. Pamiętając o tej rozmowie, po powrocie do Yientiane poinformowałem moich głównych współpracowników o nowym kierunku myślenia w Waszyngtonie. Każdy starszy oficer był poproszony, żeby korzystał z każdej możliwości uzy­skania informacji na temat handlu opium i heroiną.

Bili Lair, Tony Poe, który w tym czasie był szefem naszej placówki w Nam Yu i inni funkcjonariusze z doświadczeniami w działalności w Laosie i Tajlan­dii przekazali nowe informacje swoim pracownikom, agentom, informatorom i przypadkowym kontaktom, i fragmentaryczne raporty zaczęły napływać. Szczególnie pamiętam trzech bardzo płodnych autorów raportów. Byli to przy­wódcy oddziałów paramilitarnych Yao - Chao Ma i jego brat Chao La oraz Bili Young. Bili stacjonował w Udorn i specjalizował się w werbowaniu człon­ków plemion Lahu i Wa, którzy byli kierowani do rejonu Bań Houei Sai z Bir­my. Chociaż byli szkoleni głównie dla obserwowania oddziałów przeciwnika w Chinach, mieli również kontakty w Birmie i od nich zaczęły napływać raporty na temat tego, co dzieje się w Złotym Trójkącie.

W końcu analitycy tych raportów w Udorn zestawili szereg opracowań z rożnych źródeł, które wskazywały, że karawana koni i mułów będzie wędro­wać z Birmy przez Laos do Bań Houei Sai w czerwcu 1967 roku. W sposób typowy dla raportów z mniej przeszkolonych źródeł informowano, że kara­wana będzie szczególnie liczna i sami musieliśmy przewidzieć jej liczebność. Karawany mogły się składać z od pięćdziesięciu do sześciuset mułów i raczej byliśmy skłonni wybrać tę większą liczbę. W każdym razie wchodziła w grę ogromna ilość nieczyszczonego opium. Oceny były zróżnicowane, ale jedno juczne zwierzę mogło przenosić 40-50 kg.

Nie pamiętam, czy poinformowano nas, kto finansuje tę karawanę. O ile mogę sobie przypomnieć, bezpieczeństwo karawany mieli zapewnić partyzanci z plemienia Shan lojalni wobec Chan Shee Fu lub Chang Chi-Fu. Informatorzy stosowali różną pisownię. Mieliśmy już pewne informacje na temat tego samo-zwańczego watażki i wkrótce mieliśmy otrzymać więcej, ponieważ rozbudowy­wał swą prywatną armię i jego wpływy w birmańskich prowincjach Wa i Shan rosły. Później przybrał wojenne imię Khun Są i podobno był odpowiedzialny za eksport 3001 opium średnio rocznie. Gazety nazywały go Książę Śmierci.

Musieliśmy również ocenić siły ochrony karawany. Biorąc pod uwagę wiel­kość karawany oraz fakt, że wąskie szlaki w regionie zmuszą karawanę do posu­wania się w jednej kolumnie, wnioskowaliśmy, że ochrona nie będzie mniejsza niż jeden batalion. Ponieważ eskorta była zazwyczaj uzbrojona w M-16 i moź­dzierze oraz w stare karabiny maszynowe kalibru .50, mieliśmy do czynienia z potężną siłą.

Nasze dane wywiadowcze na temat karawany zostały rozprowadzone ka­nałami amerykańskimi do zainteresowanych odbiorców, jeżeli coś trzeba było

194

zrobić w tej sytuacji, musiały tego dokonać siły tajlandzkie lub laotańskie. Uzy­skałem w związku z tym zgodę ambasadora Sullivana, aby włączyć oba te rzą­dy do rozdzielnika. Nie przypominam sobie, by Tajlandia podjęła jakiekolwiek działania. Generał Ouan natomiast powiedział mi od niechcenia na spotkaniu towarzyskim, że uważnie obserwuje karawanę opiumową w północno-zachod-nim Laosie w l ÓW.

To oświadczenie okazało się prawdziwe, ponieważ pod koniec lipca 1967 roku miała miejsce bitwa pod Bań Khwan w Laosie nad Mekongiem. Brały w niej udział jednostki Kuomintangu5 i Shanów i oczywiście Królewskie Siły Laotańskie. W starciu ze Shanami i Kuomintangiem Laotańczycy użyli batalio­nu spadochronowego, kanonierek na Mekongu oraz nalotów T-28. Była to naj­lepsza operacja połączonych konwencjonalnych sił laotańskich podczas mojego pobytu w Laosie.

Laotańczycy dowodzeni przez generała Ouana wygrali bitwę i Shanowie wycofali się do Birmy rzeką w małych łodziach. Grupy Kuomintangu zbiegły na pomoc, zostały zablokowane przez rozmieszczone tam dodatkowe oddziały laotańskie i wreszcie wynegocjowały rozejm i wycofały się do Tajlandii w po­łowie sierpnia 1967 roku.

Bitwa ta była kolejną sceną z komiksu Terry and the Pirates. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, jak to się stało, że doszło do dwustronnej lub trójstronnej walki, w której zginęło 150-160 osób. Shanowie i Kuomintang stracili cenny sprzęt, a co ważniejsze zniknęło 15-201 opium.

Niektóre raporty prasowe stwierdzały, że była to klasyczna rozgrywka. We­dług tej wersji Chan Shee Fu zorganizował karawanę, a 3 i 5 Armie Kuomin­tangu chciały ją zablokować, ponieważ podkopywało to ich własny lukratyw­ny handel opium. Generał Ouan, który był właścicielem tartaku w Bań Khwan prawdopodobnie zamówił to opium u Chan Shee Fu i miał je kupić, a kiedy tran­sakcja nie doszła do skutku w Laosie, na jego własnym terenie, zaatakował za zgodą premiera Souvanna Phoumy pod pretekstem obrony suwerenności Laosu. Według tych analityków, to zwycięstwo zapewniało Ouanowi kontrolę nie tylko pola bitwy, ale również i opium, które gdzieś zniknęło w odmęcie walki.

Nigdy nie widziałem konkretnych danych wywiadowczych, które potwier­dzałyby wersję prasową. Takie wyjaśnienie jest jednak do przyjęcia. Z naszego punktu widzenia jako zbieraczy informacji wywiadowczych na temat handlu narkotykami, incydent ten spowodował więcej pytań niż odpowiedzi. Był też jednak częścią procesu nauki, jak należy zbierać informacje, jak je sprawdzać, komu je przekazywać i jakich rezultatów oczekiwać.

Nasze raporty w sprawie karawany opiumowej nie spowodowały niczego więcej prócz ostrzeżenia Ouana i innych, którzy mogli być zamieszani w spra­wę, że należy wzmocnić bezpieczeństwo. Nie przypuszczam, żeby bitwa pod Bań Khwan była wynikiem naszych raportów. Chan Shee Fu mógł jednak tak przypuszczać. Jeżeli chce się przetrwać jako szef bandy, należy mieć dobrze rozwinięty kontrwywiad i Chan Shee Fu udowodnił, że przetrwać potrafi. Biorąc pod uwagę liczbę nieprzeszkolonych ludzi, którzy w naszym imieniu zadawali pytania na terenach Shanów i Wa uważam, że było całkiem prawdopodobne, że zwróciło to uwagę Chan Shee Fu i że jego rozpoznanie nieprzyjaciół obejmowa­ło także placówki amerykańskiego wywiadu w Udorn i Yientiane.

17

Reprezentacja

Moja praca w Laosie nauczyła mnie trochę na temat reprezentacji. Nasza tak zwana tajna wojna przyciągała niekończącą się procesję ważnych osobistości, którym na prośbę centrali CIA lub ambasadora Sullivana musia­łem przedstawić ogólny obraz sytuacji taktycznej i politycznej. Moje informa­cje musiały być konkretne i aktualne. Wśród słuchaczy moich prezentacji byli senatorowie Charles Percy i John Tower, ambasador Chester Bowles, generał Creighton Abrams, Joe Alsop i senator Stuart Symington.

Szanowany senator z Missouri, Symington, okazał się zagadką ukrytą za dylematem. Po raz pierwszy spotkałem się z nim w Udorn jesienią 1966 roku. Symmgton był w podróży po Azji Południowo-Wschodniej jako członek Se­nackiego Komitetu Sił Zbrojnych. Z jakiegoś powodu nie mógł zgodzić się z ambasadorem Sullivanem co do daty wizyty w Yientiane. Kompromis, jaki osiągnięto w wyniku ożywionej wymiany depesz kanałami Departamentu Stanu i CIA między Waszyngtonem, Yientiane i Bangkokiem przewidywał, że spotka­nie z Symingtonem odbędzie się w Udorn w biurach CIA i tu senator zostanie poinformowany o sytuacji w Laosie. Dobrze pamiętam to spotkanie, ponieważ było to moje pierwsze zetknięcie się z przedstawicielami Kongresu po moim przyjeździe do Yientiane.

Symington, który odnosił sukcesy w biznesie, był sekretarzem do spraw lotnictwa, a obecnie był szanowanym senatorem, roztaczał wokół siebie aurę czaru i inteligencji. Zadawał doskonałe pytania i żywo interesował się naszą pracą i sytuacją na Szlaku Ho Szi Mina. Pod koniec spotkania powiedział Billo-wi Lairowi, Patowi Landry'emu i mnie, że działania CIA w Laosie są pierwszej klasy. Symington stwierdził następnie, że cała działalność amerykańska w La­osie kosztowała prawdopodobnie dwieście milionów dolarów rocznie, podczas gdy w Wietnamie Stany Zjednoczone tyle wydają w tydzień. Według Syming-tona, Ameryka powinna przyjąć model laotański do prowadzenia wojen w Azji. Powiedział mi, że ma zamiar uzyskać zgodę szefa wywiadu, Dicka Helmsa, abym przedstawił operację laotańskąna zamkniętej sesji Senackiego Komitetu Sił Zbrojnych. Posiedzenie to odbyło się 5 października 1967 roku pod prze­wodnictwem senatora Johna Stennisa. Z punktu widzenia CIA spotkanie to było udane, a na zakończenie Stennis i Symington chwalili nasz laotański program.

Symington przynajmniej jeszcze raz odwiedził Laos, podczas gdy byłem szefem placówki. Przy tej okazji był gościem honorowym na obiedzie u mnie

197

w domu, gdzie spotkał się z licznymi oficerami CIA i garstką laotańskich ofice­rów, którzy ściśle z nami współpracowali przy różnych programach paramilitar­nych i wywiadowczych. Ponadto senator pojechał ze mną do Long Tieng, gdzie wysłuchał sprawozdania Vang Pao. Obejrzał samoloty Air America rozładowu­jące ryż i amunicję i z zainteresowaniem obserwował, jak helikoptery i T-28 startują z lotniska Long Tieng. Później był gościem na obiedzie w rezydencji ambasadora Sullivana. Przy tej okazji siedział obok Hazel i z ożywieniem opo­wiadał o swojej podróży do pomocnego Laosu i o tym, że CIA robi w Laosie dobrą robotę.

Byłem zdumiony, mówiąc oględnie, czytając sprawozdania z przesłuchań senackich z 20 października 1969 roku oraz z kolejnych sesji w początkach 1970 roku, na których Symington twierdził, że jest zaskoczony, zagniewany lub jedno i drugie wiadomością o tajnej wojnie prowadzonej przez CIA w Laosie. W moim umyśle zaraz zrodziło się pytanie: Dla kogo wojna w Laosie była tajna?". Może dla zwykłego obywatela gdzieś w St. Louis, ale w żadnym razie nie była tajna dla szacownego dżentelmena z Missouri i dla innych licznych senatorów1.

Na zawsze pozostało dla mnie tajemnicą, dlaczego, według mojej oceny sytuacji, Symington działał w tak bardzo nieuczciwy sposób. Niektórzy moi waszyngtońscy przyjaciele z prasy wyjaśniali mi, że wynikało to z przemożnej chęci ponownego wygrania wyborów w okresie, kiedy rozczarowanie wojną wietnamską osiągnęło szczyt. To wyjaśnienie mnie nie przekonywało. W czasie naszych kontaktów w Symingtonem w terenie zawsze sprawiał wrażenie człwieka z zasadami. Niestety żadne z innych wyjaśnień nie było dla mnie bardziej strawne niż to pierwsze. Mogłem zatem tylko wnioskować, że nawet wśród wybitnych postaci dzisiejszej polityki są też kolosy na glinianych nogach2.

Od naszych tajlandzkich sojuszników uzyskałem podstawy równania roz­grywki o władzę w Azji Południowo-Wschodniej takie, jakie były widziane z Bangkoku. Pułkownik Dhep i wyżsi oficerowie z Dowództwa 333 korzystali


z każdej okazji, by mi przypomnieć o swoim zaniepokojeniu istnieniem sześć-dziesięciotysięcznej społeczności wietnamskiej zamieszkującej pięć pomocnych prowincji Tajlandii. Uznawali tę mniejszość jako rezerwę ludzką posiadającą znajomość warunków miejscowych, za pośrednictwem której Hanoi, działając samodzielnie lub jako przedstawiciel Moskwy, może dążyć do swego celu ja­kim jest zdominowanie Azji Południowo-Wschodniej.

Ten niepokój był uzasadniony, ponieważ Hanoi już było aktywne w Tajlan­dii północno-wschodniej prowadząc działania wywiadowcze przeciwko takim celom, jak lotniska w Udorn, Nakhon Phanom i Takli oraz werbując i szkoląc potencjalnych powstańców. Zakres tych działań stał się oczywisty w 1967 roku, kiedy w północno-wschodniej części kraju schwytano dwóch Tajlandczyków i przesłuchano ich. Na konferencji prasowej w Bangkoku potwierdzili, że szko­ła partyzantów istnieje w Hoa Binh na północ od Hanoi, gdzie Tajlandczycy poddawani są przynajmniej sześciomiesięcznej indoktrynacji i szkoleniu bojo­wemu. Phya Chakapak, wyższy oficer tajlandzkiego wywiadu z Dowództwa 333 oceniał, że w latach 1962-1967 od sześciuset do ośmiuset powstańców taj-landzkich zostało przeszkolonych w Hoa Binh. W związku z tym Dhep przypo­mniał mi, że Ho Szi Min w przebraniu buddyjskiego mnicha działał w prowincji Udorn w latach dwudziestych i znał Tajlandię. Zagrożenie wietnamskie było całkiem realne.

Tajlandczycy niepokoili się również rolą Chin w kontrolowaniu tajlandzkiej partii komunistycznej, której skład etniczny był w dużym stopniu chińsko-taj-landzki. Trwał intensywny ruch kadr pomiędzy Chinami a Tajlandią zarówno w formie tajnej infiltracji via Laos i prowincję Yunnan i lagelnie przez Hong­kong. Gdy współpraca pomiędzy placówką w Yientiane a Dowództwem 333 zacieśniła się i rozszerzyła, Dhep pracował również nad poszerzeniem dialogu pomiędzy placówką w Yientiane a twórcami polityki tajlandzkiej. Lair i ja uwa­żaliśmy, że taka rozszerzona wymiana poglądów jest korzystna. Uważałem, że obie strony na niej skorzystają nie tylko w dziedzinie operacji w Laosie, ale także przy osiąganiu celów polityki amerykańskiej w Wietnamie. Na podstawie tej decyzji wykorzystywaliśmy doskonałe kontakty Laira w Tajlandii, żebym mógł informować premiera Tajlandii, marszałka Thanoma Kittikachorna i gene­rała Prapata Charusathiana, który łączył stanowiska wicepremiera, naczelnego dowódcy armii i ministra spraw wewnętrznych. Dhep uczestniczył we wszyst­kich tych spotkaniach, a kiedy stawały się coraz częstsze, ustalał ich terminy i program.

Korzystając z wpływów Dhepa i Laira odbywaliśmy regularne spotkania z szefem sztabu armii, generałem Sirikitem Mayalarpem, oraz z generałami Sermem Nanakornem, szefem zaopatrzenia Saiyudem Kerdpholem, eksper­tem od walk partyzanckich. Spotykaliśmy się również z członkami tajlandzkiej Narodowej Rady Bezpieczeństwa, takimi jak wicemarszałek lotnictwa Siddhi

199

Sawetsia i Prasong Sunsiri. Te działania przyniosły znaczące korzyści, ponie­waż Tajlandczycy stale wspierali akcje CIA w Laosie oraz cele Waszyngtonu w Wietnamie.

Tajlandczycy, niewątpliwie pod wpływem Dhepa, zaprosili Billa Laira, Pata Landry'ego, Tony'ego Poe'a, Dicka Secorda i jeszcze jednego czy dwóch innych oficerów oraz mnie na lunch w Bangkoku z tajlandzkim premierem Thanomem Kittikachornem, wicepremierem Prapatem Charusathianem i szefem sztabu ar­mii, generałem Sirikitem Mayalarpem. Oczywiście zaproszenie przyjęliśmy. 27 lipca 1968 roku Prapat, jako dowódca Królewskiej Armii Tajlandii, odzna­czył nas Orderem Białego Słonia. Order ten ma trzy klasy. Bili Lair i ja otrzy­maliśmy komandorię.

W czasie tej uroczystości Dhep i ja odbyliśmy krótką rozmowę z Prapatem. Wyraził przekonanie, że barbarzyńcy (Hanoi) będą utrzymani poza granicami Tajlandii w przewidywalnej przyszłości w wyniku amerykańskiego zaangażo­wania w Wietnamie i Laosie, ale - dodał - Tajlandia nigdy nie zazna prawdzi­wego dobrobytu dopóki trwały pokój nie zapanuje w Indochinach. Kiedy to może nastąpić? - zastanawiał się, ale ani Dhep, ani ja nie potrafiliśmy udzielić mu odpowiedzi mimo posiadania dokładnych informacji wywiadowczych na temat krótkoterminowych planów i intencji Hanoi.

Idąc za przykładem tajlandzkim, Vang Pao zorganizował podobną uroczy­stość w Long Tieng 26 sierpnia 1968 roku. Przewodniczył jej król Savang Vat-tana, a uczestniczył premier Souvanna Phouma. Order Miliona Słoni i Białego Parasola został przyznany grupie osób z USAID i CIA. Pamiętam, że spośród pracowników USAID, odznaczenie otrzymał Doc" Weldon. Odznaczony per­sonel CIA obejmował Billa Laira, Pata Landry'ego, Jonathana R., Jerry'ego D., Howiego Freemana i mnie.

W czasie tej uroczystości miała miejsce interesująca rozmowa. Premier Sou-vanna Phouma, który mówił płynnie po francusku i łamaną angielszczyzną, ale potrafił wygłaszać dociekliwe komentarze w odpowiedniej sytuacji, podszedł do mnie po tym, jak król przypiął medale do naszych marynarek.

  1. Wiele się zmieniło od czasu, kiedy pan rozpoczynał służbę w Laosie - po­
    wiedział żartobliwie po francusku, a ktoś mi to przetłumaczył. - W tym czasie
    ambasador Sullivan chciał pozostawić pana w cieniu. Pamiętam, jak trudno było
    skłonić pana, żeby przyszedł pan do mnie do biura, aby poinformować mnie i na­
    szych generałów o wsparciu logistycznym, jakie będzie zaoferowane Siłom Kró­
    lewskim i nieregularnym. Moja wizyta u ambasadora rozwiązała ten problem.

  2. Tak - przyznałem. - Wiele zmieniło się od tamtych pierwszych dni.

  3. Wciąż jeszcze mamy wiele do zrobienia - powiedział Souvanna stukając
    się ze mną kieliszkiem szampana.

Kiedy Souvanna oddalał się, przypomniał mi się nagle pewien incydent. Wypowiedź Souvanny nawiązywała do ostrzeżenia, jakiego na początku udzie-

200

lił mi ambasador Sullivan, żeby amerykański dialog z premierem odbywał się tylko za pośrednictwem ambasadora. To nie stanowiło problemu dopóki Ha-zel nie zaczęła spotykać się z niezwykle czarującą damą" u modnego fryzjera w Yientiane. Kiedy zdałem sobie sprawę, że tą damą jest żona Souvanna Pho-umy, powiedziałem Hazel, że musimy trzymać się z dala od premiera i jego rodziny.

Spotkania Hazel z damą przemieniły się z czasem w zaproszenia na spotka­nia, których gospodarzem był premier, ale zawsze znajdowaliśmy sposób, żeby grzecznie się z nich wymówić. Przyjmowaliśmy jedynie zaproszenia na oficjal­ne imprezy w licznym gronie, jak święto narodowe lub urodziny króla.

Taki stan rzeczy trwał do momentu, kiedy sztab Sił Królewskich musiał przygotować dla Souvanny informację na temat serii planowanych operacji, z których jedna przewidywała wspólne działania 2 i 5 ÓW. Generał Vang Pao z 2 ÓW i generał Kouprasith, dowódca 5 ÓW byli obecnie wraz z generałem Ouanem i innymi. Kiedy Souvanna zapytał o pewne logistyczne aspekty ope­racji i poruszył kwestię wykorzystania sił powietrznych, Vang Pao i Kouprasith odpowiedzieli, że tym zajmują się Amerykanie.

  1. Którzy Amerykanie? - zapytał Souvanna.

  2. Pan Ted - odpowiedział Vang Pao.

Zgodnie z tym, co generałowie Ouan i Vang Pao opowiadali mi później, Souvanna zamyślił się i pociągnął z fajki.

- Poproście pana Teda, żeby do nas dołączył - powiedział.

Vang Pao zatelefonował do ambasady. Kiedy przedstawił problem, powie­działem mu jasno, że nie mogę do nich przyjechać, ponieważ ambasador powie­dział wyraźnie, że jest jedyną osobą w ambasadzie, która może kontaktować się z Souvanną. Vang Pao przekazał moją odpowiedź premierowi, który wyraźnie się zdenerwował.

Gdy Souvanna zadzwonił do Sullivana, wyraził niezadowolenie, że pracow­nik ambasady i jego rodzina nie chcą spotykać się z premierem i jego rodziną. Ponadto pracownik ten uprzejmie, ale zdecydowanie odmówił udzielenia pre­mierowi informacji twierdząc, że zadanie to należy do ambasadora. Sullivan powiedział premierowi, że jeżeli jestem w tej chwili w ambasadzie, poleci mi natychmiast udać się na spotkanie.

W odpowiedzi na pilne wezwanie Sullivana, poszedłem do jego gabinetu.

- Co rozdrażniło to gniazdo szerszeni w biurze premiera? - zapytał.
Przypomniałem mu, że na naszym pierwszym spotkaniu polecił mi, żebym

trzymał się z dala od premiera. Właśnie tak postępowałem.

- Większość facetów z CIA - powiedział Sullivan ze śmiechem - ignoruje
wytyczne ambasadora i powoduje problemy. Krzyż, jaki muszę dźwigać, pole­
ga na tym, że pracuję z oficerami CIA, którzy stosują się do wytycznych i też
powodują problemy. Niech pan szybko jedzie do premiera i załatwi tę sprawę.

201

Niech pan też zapomni o kodeksie postępowania wypracowanym w Niemczech. W Azji trzeba być giętkim, jak bambus.

Zastosowałem się do obu zaleceń. Moja informacja dla Souvanny i zebra­nych generałów była wygłoszona po angielsku, a generał Oudone Sananikone tłumaczył na laotański. Souvanna zadał kilka pytań, a kiedy udzieliłem odpo­wiedzi, premier zaakceptował operację.

Po tym doświadczeniu moje spotkania z premierem stały się częstsze i mniej oficjalne. Nie zmieniło to jednak w żadnym wypadku sytuacji, że ambasador Sullivan był podstawową osobą kontaktującą się z premierem w imieniu Sta­nów Zjednoczonych. Było interesujące, że Souvanna przypomniał sobie o tym wydarzeniu wiele miesięcy później, nawet kiedy mówił o przyszłości.

Zgodność interesów laotańskich i amerykańskich zaczęła słabnąć w połwie 1966 roku i ambasador Sullivan od czasu do czasu musiał łagodzić zaognio­ną sytuację. W początkach stycznia 1967 roku otrzymałem pilne wezwanie do jego biura. Kiedy się tam zjawiłem, ambasador właśnie kończył rozmowę po francusku.

  1. Co się dzieje na wschód od Thakhek? - zapytał odkładając słuchawkę. -
    Biuro premiera otrzymało wiadomość, że ludzie uciekają ze wschodu na zachód
    drogą nr 12 prowadzącą z Mahaxay do Thakhek z powodu jakichś walk. Siły
    królewskie twierdzą, że nic o tym nie wiedzą. W takim razie odpowiedzialne za
    to są wasze siły paramilitarne. Co jest grane?

  2. Nie prowadzimy w tej chwili żadnej operacji planowej na drodze nr 12
    w okolicach Mahaxay - odpowiedziałem. - Sprawdzimy, czy jakieś przypadko­
    we starcie gdzieś na drodze nr 12 nie wywołało paniki miejscowej ludności.

  3. Dobrze - powiedział Sullivan - ale proszę powiadomić mnie jak najprę­
    dzej. Ta sytuacja zdenerwowała Laotańczyków.

Po powrocie do biura skontaktowałem się z Udorn. Po moich pytaniach Pat Landry wyjaśnił, że Tom Fosmire znalazł się w niejasnej i płynnej sytuacji taktycznej. Wszystko zaczęło się, kiedy natknęliśmy się na Laotańczyka, któ­ry do niedawna był w obozie jenieckim w pobliżu Mahaxay. Przesłuchano go w Savannakhet i udzielił nam wiele taktycznych informacji wywiadowczych na temat tego obozu, które można było wykorzystać. Informacje te zgadzały się z danymi, które już posiadaliśmy na ten temat. Fosmire postanowił wykorzy­stać te informacje i zaatakować obóz. Kiedy operacja ta rozwijała się zarówno Walt Floyd, oficer prowadzący operację, jak i Fosmire, zaczęli wzywać wspar­cie helikopterów i lotnictwa. Udorn właśnie robi wszystko, żeby to wsparcie zapewnić.

W czasie rozmowy Landry stwierdził, że nie było masowej ucieczki ludno­ści drogą nr 12. Powiedział natomiast, że około osiemdziesięciu osób zostało wypuszczonych z obozu. Niektórzy natychmiast ruszyli w drogę. Innym poma-

202

gał w ucieczce zespół z Savannakhet, który zaatakował obóz. Prawdopodobnie ci, którzy wyruszyli sami, ciągną drogą nr 12.

Kiedy Landry skończył swój raport, powiedziałem, że operacje tego rodzaju dają nam albo bohaterów, albo frajerów. Wyraziłem nadzieję, że przed zmierz­chem będziemy mieli więcej żywych bohaterów niż martwych frajerów.

Ponadto byłem zawiedziony dowiadując się o takich działaniach taktycz­nych z zapytań ambasadora. Zdecydowałem się przedstawić w dobrej wierze wyjaśnienia Landry'ego, ale w czasie naszej analizy tej operacji ciekawe będzie sprawdzić rozkład czasowy wydarzeń, które doprowadziły do decyzji o prze­prowadzeniu operacji.

Milczenie na drugim końcu linii telefonicznej przekonało mnie, że pełna hi­storia tej imprezy nie jest jeszcze znana. Landry wreszcie odzyskał głos i stwier­dził, że jest pewien, iż wszystko skończy się dobrze.

Nie byłem tak tego pewien jak Landry i skontaktowałem się z Fosmi-re'em. Moje pytanie było proste. Czy potrzebuje czegoś, czego nie może dostać w Udom, a mógłby dostać z Yientiane? Formie stwierdził, że sytuacja jest wciąż płynna, ale uzyskał wsparcie lotnicze T-28, A-1E i F-4, którego potrzebował. Helikoptery były przygotowane, by odebrać uwolnionych więźniów i uważał, że wszystko dobrze się skończy.

Powodzenia - było moim jedynym komentarzem.

Uzbrojony w informacje uzyskane od Landry'ego i Fosmire'a i po szybkim sprawdzeniu danych z nasłuchu potwierdzających, że nie odnotowano gwał­towniejszej wymiany ognia, wróciłem do biura Sullivana i opowiedziałem mu ze szczegółami wszystko, czego dowiedziałem się o operacji. Podkreśliłem, że ten cel trafił się przypadkowo, ale przyznałem się do wątpliwości co do tego, czy mamy pełen obraz sytuacji. Stwierdziłem, że w tej chwili nie możemy nic na to poradzić, ale z czasem poznamy wszystkie fakty. Niepokoiło mnie przede wszystkim to, żeby się upewnić, że to co wyglądało na sukces nie przemieniło się w katastrofę. Sullivan, jako realista, zgodził się ze mną.

Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Pod koniec dnia około czterdziestu byłych więźniów zostało ocalonych w wyniku odważnych operacji helikopte­rów Air America wspieranych nalotami taktycznymi. Przewieziono ich do Sa-vannakhet. Atakująca grupa z Savannakhet również wycofała się bez strat.

W ciągu kilku następnych dni udało mi się poznać całą historię. Tak ją obecnie pamiętam. Przebieg czasowy, który przedstawił mi Landry odbiegał od rzeczywistości o co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Oznaczało to, że wszystko wydarzyło się przynajmniej o dwadzieścia cztery godziny wcześniej niż początkowo raportowano. Laotański informator został pojmany jednego dnia, przewieziony do Savannakhet, przesłuchany i uznany za wiarygodnego. Dane, których dostarczył, pasowały do wcześniej posiadanych informacji na temat obozu jenieckiego. Fosmire i Landry podjęli decyzję o przeprowadzeniu

203

operacji3. Dwunastoosobowa grupa uderzeniowa została zorganizowana i prze­rzucona tego samego dnia helikopterem w rejon operacji. Następnego ranka,

0 godzinie 3.00 - 4.00 grupa zaatakowała obóz. Po krótkiej wymianie ognia
wartownicy zostali zabici, a rezerwowi strażnicy zginęli lub zostali rozproszeni
ogniem z granatnika M-79, z którego ostrzelano ich kwatery, gdzie spali.

Po zajęciu obozu uwolniono więźniów z jaskiń, w których byli przetrzy­mywani. Okazało się, że jeńców było około pięćdziesięciu. Stanowili dziwną mieszaninę osób, które trafiły do więzienia z wielu różnych powodów. Jeden z więźniów pochodzenia tajlandzkiego był pracownikiem Air America, który został zestrzelony we wrześniu 1963 roku razem z Amerykaninem Eugenem Debruinem. Byli tam też członkowie grupy obserwacyjnej z Savannakhet, którzy dostali się do niewoli w rejonie przełęczy Mu Gia przy drodze nr 12. niektórzy z uwolnionych zniknęli w dżungli, inni, chorzy, zdezorientowani lub uradowani ratunkiem trzymali się razem i wycofywali się pod osłoną grupy ude­rzeniowej do przypadkowo wybranego lądowiska, skąd zabrały ich helikoptery Air America.

Przesłuchanie Tajlandczyka, Phisita Intharathata, który pracował jako łdunkowy, dostarczyło nam informacji na temat Derbuina, który uciekł z obozu jenieckiego w czerwcu 1966 roku i już nigdy o nim nie słyszano. Uzyskaliśmy również nieco informacji o pilocie marynarki Dieterze Denglerze i jego uciecz­ce w tym samym czasie co Debruin oraz dane o poruczniku lotnictwa Duane Martinie, który uczestniczył w czerwcowej ucieczce, ale zginął zanim jego

1 Denglera udało się uratować.

Kiedy opadł kurz, wszyscy uznali, że operacja zakończyła się sukcesem. Udzielono pochwał Waltowi Floydowi, Tomowi Fosmire'owi i Patowi Lan-dry'emu za wykonaną robotę. Prywatnie powiedziałem jednak Fosmire'owi i Landry'emu, że powinni znaleźć sposób, by w przyszłych operacjach przeciw­ko przypadkowym celom informować mnie w odpowiednim czasie. Obydwaj przyznali mi słuszność, a co ważniejsze, stosowali się później do tego zobowią­zania.


18

Wymiana kulturalna

Byliśmy zadowoleni z postępów osiąganych przez Vang Pao w integracji z systemem władzy w Laosie. Od połowy 1966 roku Vang Pao praktycz­nie nigdy nie odwiedzał Yientiane, a ponieważ był dowódcą partyzantów, nie było właściwie powodu do wizyt. Wojna nieregularna nie była jednak moim jedynym zadaniem. Budowa jedności narodowej też mnie dotyczyła, a Vang Pao był przywódcą politycznym mniejszości narodowej i dowódcą 2 ÓW wojsk rządowych. Po pewnych dyskusjach na temat zróżnicowanych i może nawet konfliktowych ról, które mógł odegrać, udało mi się przekonać Laira, że mu­simy znaleźć sposób, żeby skłonić Vang Pao do odgrywania większej roli na scenie politycznej Yientiane.

Pierwszym krokiem było zaproszenie Vang Pao do mnie na lunch. Przyjął zaproszenie z pewnym ociąganiem obawiając się jakichś nieprzyjemnych incy­dentów na terenie generała Kouprasitha Abhaya i powiedział, że to będzie jego pierwsza wizyta w Yientiane od dwóch lat.

Kiedy nadszedł dzień lunchu, zorganizowałem dodatkową ochronę wo­kół mojego domu, w tym umieściłem wartownika na wieży ciśnień. Yang Pao i jego świta składająca się z dwudziestu osób przyjechali punktualnie. Wszyscy oprócz Yang Pao byli uzbrojeni po zęby. Wiedzieli, że moja rezydencja jest bez­pieczna, ale jakich niebezpieczeństw można się było spodziewać na zewnątrz?

Jim Lilley i Hazel powitali Yang Pao, ponieważ ja utknąłem na lotnisku w Udorn. Spóźniłem się jakieś piętnaście minut. Zauważyłem, że Yang Pao roz­mieścił swoją ochronę od frontu. Ponadto na podjeździe tuż przed drzwiami siedział w dżipie żołnierz Hmong z granatnikiem M-79 na kolanach. Koło niego stała Suzanne najwyraźniej zainteresowana granatami, które miał u pasa i stara­ła się wciągnąć go do rozmowy pokazując mu lalkę. Zawołałem Suzanne, wzią­łem ją na ręce i zaniosłem do domu. Tam w salonie zobaczyłem na dwie stopy wysoki stos pasów z rewolwerami, karabinów M-16 i M-2 i innego sprzętu. Najwyraźniej Yang Pao i jego ludzie odłożyli broń przed udaniem się do ogrodu za domem, gdzie podano drinki. Przekazałem Suzanne Hazel i stwierdziłem, że czas na jej drzemkę. Suzanne poszła z mamą, ale nawet nie chciała myśleć o drzemce. Działo się tyle interesujących rzeczy.

Widząc, że Yang Pao chciał, żeby lunch już się zaczął, zaprowadziłem wszystkich do odgrodzonej części ogrodu. Yang Pao został posadzony na hono­rowym miejscu przy stole zastawionym na czternaście osób. Amerykanów roz-

205

sadziłem też przy głównym stale, a także przy stołach sześcioosobowych, tak że jedna mówiąca po francusku osoba przypadała na czterech Hmongów. Stoły nakryte były białymi obrusami i białymi lnianymi serwetkami. Podano proste srebrne sztućce - po jednym nożu, jednym widelcu i jednej łyżce. Nalano wody do szklanek. Goście mogli wybierać wino lub piwo.

Zapowiedzieliśmy już wcześniej Vang Pao, że lunch będzie podany na spo­sób zachodni.

- Moi ludzie muszą się uczyć - zgodził się.

Podobało mi się jak Vang Pao starał się dać przykład kulturalnego zachowa­nia. Usiadł, ostentacyjnie wziął serwetkę i demonstracyjnie rozłożył j ą sobie na kolanach. Jego ludzie obserwowali kątem oka jego zachowanie i robili tak samo. Znali musztrę. Wszystkie serwetki zostały szybko i poprawnie rozłożone.

Podano rozbef, szynkę i ryż z jarzynami, który nasz tajlandzki kucharz przy­gotował pod nadzorem Hazel. W miarę jak podawano jedzenie, Hmongowie obserwowali jak postępują Vang Pao i Amerykanie przy każdym z dań. Nikt nie popełnił gafy, ale widać było, że okazało się to trudną lekcją dla żołnierzy. Największym przebojem posiłku były lody i owoce.

Po zakończeniu posiłku przyszła pora na zabranie sprzętu bojowego. Znowu pojawiła się Suzanne w towarzystwie Hazel, żeby pożegnać się z nowymi przy­jaciółmi. Fascynowały ją ich zabawki, a szczególnie granaty. Goście zaś, będąc nastawieni rodzinnie, interesowali się, jak Amerykanie postępują z dziećmi.

Liczyliśmy na to, że przylot i odlot Vang Pao zostaną zauważone na lot­nisku Warta, a plotki roznoszone przez służbę potwierdzą, że odwiedził mnie w moim domu. Taki był nasz cel, ponieważ chcieliśmy stworzyć wrażenie, że Vang Pao nie miał żadnego powodu, żeby nie pokazywać się w Yientiane, choć­by tylko na lunch.

Nasz spisek powiódł się. Tego samego wieczora generał Oudone Sanani-kone odwiedził mnie w domu około godziny 18.15. Powiedział, że pracował dłużej w dowództwie Królewskich Sił Zbrojnych w Phone Kheng i po drodze do domu zdecydował się wpaść i zobaczyć, czy ze mną wszystko w porządku. Niepokoił się, jak powiedział, bo kiedy wcześniej przejeżdżał koło mego domu, zauważył niezwykłe zagęszczenie ochrony. Żartobliwie zauważył, że wcześniej widział Suzanne i jeszcze inne białe dziecko jeżdżące na wodnym bawole po polu obok mojego domu. Może - pomyślał - dzieci zaprowadziły gdzieś to zwierzę i teraz mamy kłopoty z jego laotańskim właścicielem.

Powiedziałem Oudone, że u Shackley'ów wszystko jest w porządku i wspo­mniałem mimochodem, że podejmowaliśmy lunchem Vang Pao i kilku jego ofi­cerów, żeby odwdzięczyć się za wcześniejszą gościnność okazaną przez Hmon­gów mnie i moim współpracownikom.

Oudone, którego charakteryzowało poczucie humoru, stwierdził, że ma na­dzieję, że zostanie zaproszony na następne przyjęcie, ponieważ wie, że mam doskonałego tajlandzkiego kucharza.

206

- Oczywiście - odpowiedziałem.

Po tej przełamującej lody wizycie, Vang Pao zaczął regularnie odwiedzać Yientiane. Zachęcaliśmy, aby sztab Królewskich Sił Zbrojnych zapraszał go na posiedzenia poświęcone planowaniu i z czasem zaczęli to robić. Vang Pao od­wiedzał też w Yientiane członków Zgromadzenia Narodowego. Miał też łatwy dostęp do premiera Souvanna Phoumy. To, w połączeniu z dobrymi stosunkami z królem w Luang Prabang, zapewniło jego pełną integrację z laotańską struk­turą władzy w ciągu mniej niż dwóch lat. Oprócz znaczenia militarnego nabrał też znaczenia politycznego.

Wymiana kulturalna miała wiele aspektów i przy licznych okazjach, to ja się uczyłem. Jedna taka okazja zdarzyła się w początkach 1967 roku, kiedy któraś z naszych grup obserwacyjnych, składająca się z członków plemienia Kha, kończyła szkolenie w naszym ośrodku w Pakse. Dave Morales, szef naszej placówki w Pakse, uznał za pożądane, żebym był obecny na uroczystości ze względu na zacieśnienie stosunków z plemieniem Kha i z generałem Phaso-ukiem, dowódcą 3 ÓW.

Poleciałem zatem z Yientiane do Pakse, skąd udałem się do ośrodka szko­leniowego w towarzystwie eskorty. Po ceremonii wojskowej udaliśmy się na oficjalny lunch, na którym zabito wodnego bawołu. Gorącą krew zwierzęcia zlano do pojemnika, a kilka minut później wniesiono duży, brązowy gliniany dzban noszący ślady niedawnego wykopania z ziemi. Jeden z oficerów z taj-landzkiego Dowództwa 333 powiedział mi, że dzban zawiera sfermentowane wino ryżowe.

Obserwowałem z zainteresowaniem, jak trochę krwi bawołu dolano z po­jemnika do dzbana i zmieszano z winem ryżowym. Wkrótce potem, duże naczy­nie zawierające ten diabelski napój ustawiono na słomianej macie i umieszczono w nim dwie długie rurki bambusowe. Nagle podprowadzono mnie do naczynia i przedstawiono jako najważniejszego obecnego Amerykanina starcowi posiwia­łemu i z błyszczącymi oczami, ubranemu tylko w przepaskę na biodrach. Wielki wódz Kha w rejonie Attopeu, gdzie rekrutowaliśmy ochotników do naszej gru­py obserwacyjnej, zapraszał mnie do udziału w ceremonialnym toaście.

Nie wiedziałem, w jaki sposób można grzecznie się wymówić, więc się zgo­dziłem. Obaj weszliśmy na matę. Wódz usiadł i skinął na mnie żebym zrobił to samo po przeciwnej stronie dzbana. Zrozumiałem z niepokojem, że mamy napić się równocześnie przez te rurki bambusowe. Nie miałem ochoty spróbować tego płynu, wykombinowałem więc, że kiedy wódz będzie ciągnąć przez rurkę, ja będę mógł w nią dmuchać i odbyć ten ceremoniał z godnością.

Tak jednak nie miało się stać. Kiedy usiedliśmy i zajęliśmy odpowiednie pozycje, tłumacz dał mi znak, że możemy zaczynać. Wódz pociągnął uczci­wie przez rurkę, podczas gdy ja starałem się udawać dmuchając. Z początku myślałem, że wybieg mi się udał, ale nagle zrozumiałem, że jednak nie. Stary

207

dz nic nie powiedział, ale spojrzał przenikliwie swoimi czarnymi oczami i z powagą wykonał gest palcem wskazującym powszechnie rozumiany jako nie". Widząc, że nie mam wyjścia, pociągnąłem przez rurkę i poczułem w ustach lepką słodkawą substancję. Połknąłem niechętnie. Twarz wodza wy­krzywiła się w bezzębnym uśmiechu, a ja szybko popiłem wino ryżowe butelką zimnego tajlandzkiego piwa Singla.

Nauczyło mnie to, że prymitywnych kultur nie można oszukać w dziedzinie podstawowych funkcji życiowych, takich jak picie. Najwyraźniej inni też pró­bowali podobnych wybiegów przy poprzednich okazjach.

Inne nauki z dziedziny kultury dotyczyły małżeństwa, które jest całkiem skomplikowaną sprawą wśród Hmongów, gdzie poligamia jest dość powszech­na. Jak jeden ze starszych plemienia wyjaśnił mi, jedna żona nie wystarczy, żeby prowadzić dom i urodzić odpowiednią ilość dzieci. Dwie żony zawsze sprawia­ją kłopoty, ponieważ bez przerwy konkurują ze sobą. Cztery lub pięć żon, to luksus, na który stać tylko bogaczy i polityków, którzy potrzebują wzmocnić swój klan. Trzy żony, to właściwa liczba, ponieważ kiedy mąż kocha się zjedna żoną, dwie pozostałe mogą się wzajemnie pocieszać.

Obchody noworoczne u Hmongów zawsze obejmowały imprezy z myślą

0 małżeństwie. Jedna z zabaw polegała na rzucaniu piłeczką. W czasie tej zaba­
wy chłopcy i dziewczęta z różnych klanów stawali w dwóch rzędach naprzeciw
siebie. Rzucali do siebie piłeczką, śpiewali pieśni, flirtowali i umawiali się na
spotkania.

Shackley'owie mieli zaszczyt uczestniczyć w lipcu 1967 roku w uroczy­stościach ślubnych syna Touby Lyfounga z córką Vang Pao, które odbyły się w Sam Thong. Nie było to małżeństwo zaaranżowane, ale nowoczesne, opar­te na miłości. W każdym razie było radośnie akceptowane przez oba klany. Małżeństwo to miało również aspekty polityczne dla Xieng Khounag Hmong, ponieważ oznaczało symboliczny traktat pokojowy pomiędzy klanami Ly

1 Vang, które przez całe lata toczyły ze sobą walkę o władzę.

Sam spór zrodził się z tego, że Touby Lyfoung był uznawanym królem ple­mienia Hmong przed 1961 rokiem. Kiedy gwiazda Vang Pao zaczęła jaśnieć, gwiazda Touby'ego przygasła. Starszemu człowiekowi trudno było się z tym pogodzić, szczególnie ze względu na jego ścisłe powiązania z Francuzami w walce z Japończykami podczas II wojny światowej i z północnymi Wietnam­czykami po wojnie.

Touby znalazł pewne pocieszenie w tym, że został mianowany członkiem Rady Królewskiej. Było to stanowisko raczej ceremonialne, ale też prestiżowe. Pozwoliło mu zachować twarz i spędzać czas w Yientiane rzekomo obserwując rozwój sytuacji politycznej w Zgromadzeniu Narodowym i wśród różnych la-otańskich grup interesów w imieniu jego królewskiej mości. W rzeczywistości jednak znaczenie Touby'ego zmalało, a on o tym wiedział. Nie był w związ-

208

ku z tym obiektem zainteresowania CIA, chociaż utrzymywał dobre stosunki z Markiem Prattem z ambasady, który dobrze znał wszystkie aspekty krajobrazu dyplomatycznego Yientiane.

dąc przebiegłym oportunistą, Touby próbował odzyskać pozycję moral­nego autorytetu plemienia Hmong, kiedy usiłował przeprowadzić zamach stanu wkrótce po tym, jak Vang Pao został ranny w 1966 roku. Vang Pao wygłosił przez radio przemówienie leżąc w łóżku szpitalnym i próba zamachu się nie powiodła. Touby i Vang Pao jakoś pogodzili się później, ale też nie nawiązali przyjaznych stosunków. Polityczne zawieszenie broni pomiędzy Toubym i Vang Pao pozwoliło synowi Touby'ego, geniuszowi matematycznemu, który otrzy­mał stypendium i studiował fizykę we Francji, z powodzeniem zabiegać o rękę córki Vang Pao.

Ślub ten był towarzyskim wydarzeniem roku w Laosie. Społeczność dyplo­matyczna uznała je za jedyną okazję do odwiedzenia Sam Thong i zasmakowa­nia atmosfery wojny w pomocnym Laosie, więc udał się tam prawie każdy, kto otrzymał zaproszenie. Samoloty kursowały na trasie Yientiane - Sam Thong z militarną precyzją. Hazel poleciała do Sam Hong Dornierem CASI razem z Dutchem Brongersma i jego żoną. Ja poleciałem C-123 z resztą personelu am­basady amerykańskiej, ponieważ w Laosie przyjęliśmy z Hazel zasadę, że nigdy nie będziemy latać razem po kraju ze względu na bezpieczeństwo.

Obecny był również ambasador Sullivan z żoną i w związku z tym obecni przedstawiciele CIA musieli zachowywać się anonimowo i trzymać się na ubo­czu. Przywódcy klanów, którzy lepiej znali przyjaciół z CIA niż dyplomatów z Yientiane zastosowali się jednak do zaleceń oficerów CIA i Yang Pao i odłżyli rozmowy z ludźmi z nieba"1 na następny dzień.

Wydarzenie to mogło wprawić w dumę każdego przywódcę etnicznego czy to w Irlandii, we Włoszech, czy w Polsce. Jedzenie było obfite i dobre. Piwa i whiskey nie brakowało. W pełni zaprezentowano kulturę Hmongów w dzie­dzinie tańców, strojów i rytuałów.

W miarę postępów uroczystości zacząłem obserwować członków sił bezpie­czeństwa, którzy w niej uczestniczyli i zastanawiałem się, na ile będą skuteczni, kiedy obejmą służbę wartowniczą. Na szczęście nie przyszło do głowy Pómocno-wietnamczykom, by w tym czasie zaatakować Sam Thong lub Long Tieng.

Pamiętając o tym, że pogoda w rejonie Sam Thong jest niepewna i może na­gle utrudnić loty w górach, załatwiłem, że Hazel i ja odlecimy dwoma pierwszy­mi samolotami. Jak później się dowiedzieliśmy, zła pogoda nie była jedynym niebezpieczeństwem, którego udało nam się uniknąć. Gdybyśmy zostali dłużej, zostałbym na pewno wmanewrowany przez Hmongów w pijaństwo, którym ta­kie uroczystości się kończyły.

Ciemną stroną wymiany kulturalnej był jej szkodliwy wpływ na ludzi Hmong. Pop" Buell, barwny przedstawiciel USAID w Sam Thong, twierdził od pewnego czasu, że straty w walkach powodują, że ludzie Vang Pao mogą wyginąć zupełnie. Wiedziałem, że ma rację.

Buell twierdził także, że chłopcy nie dość dorośli, by wiedzieć czym jest wojna i nie dość silni, by posługiwać się M-16 są rekrutowani do sił party­zanckich CIA. Nic nie wiedziałem o zmuszaniu Hmongów do uczestniczenia w naszych siłach paramilitarnych. Zauważyliśmy jednak, że rekruci w niektórych rejonach mają mniej niż szesnaście lat i to nas zaniepokoiło. Bili Lair, Pat Lan-dry i dowódcy ich jednostek w miejscach takich, jak Long Tieng i Bouam Long (Punkt 32) przeprowadzili kontrolę, by upewnić się, że wszyscy rekruci mają powyżej szesnastu lat. Uznawaliśmy to za wiek graniczny, ponieważ w kulturze Hmongów chłopiec w wieku szesnastu lat stawał się mężczyzną. W zasadzie nie chcieliśmy rekrutów w takim wieku. Naszym celem było rekrutowanie star­szych, ale nie mieliśmy pewności, czy w niektórych oddziałach partyzanckich nie ma młodocianych żołnierzy.

Buell miał jednak rację. Przedłużająca się wojna groziła wyniszczeniem plemienia Hmong. Dla nich wszystko zależało od szybkiego zakończenia wojny wietnamskiej. Tak jak ja to widziałem we wciąż przepełnionych optymizmem dniach 1968 roku, można było spodziewać się postępu i dobrobytu dla plemie­nia Hmong, jeżeli Ameryka wygra wojnę. Jeżeli wojna wietnamska skończy­łaby się takim rozwiązaniem jak wojna koreańska, a Laos stałby się neutralny, Hmongowie dobrze by sobie radzili. Klęska Amerykanów w Wietnamie była nie do pomyślenia.

Oczywiście zdarzyło się to, co było nie do pomyślenia i Hmongowie, którzy uczynili tak wiele, by opóźnić zwycięstwo Wietnamu Północnego w Indochi-nach, musieli za to zapłacić. Pod wpływem działań dr Jane Hamilton-Merritt i Philipa Smitha i w wyniku telefonów do Kongresu, jakie mogłem wykonać, wdzięczny rząd Stanów Zjednoczonych interweniował i sprzeciwił się przymu­sowej deportacji uchodźców Hmong z Tajlandii do Laosu i ułatwił osiedlanie się Hmongów w Stanach Zjednoczonych. W maju 1997 roku miałem zaszczyt stanąć przed frontem sześciu czy siedmiu tysięcy umundurowanych weteranów Hmong pod pomnikiem wojny wietnamskiej w Waszyngtonie i powiedzieć: Oddaję Honory żołnierzom z nieba".

210

19

Ceremonie końcowe

czył się mój pobyt w Laosie. Centrala zawiadomiła mnie w końcu lata, moim kolejnym stanowiskiem będzie kierownictwo placówki w Wiet­namie i mam stawić się w Sajgonie w grudniu 1968 roku.

Teraz najważniejszym problemem było, gdzie umieścić rodzinę. W tym cza­sie członkom rodzin nie wolno było przebywać w Wietnamie. Zdecydowaliśmy szybko z Hazel, że raczej znajdziemy jakąś bezpieczną przystań za granicą za­miast przenosić całą rodzinę do Stanów Zjednoczonych. Nasz wybór był jednak ograniczony, a nasze wstępne próby oceny wykazały, że bezpieczne i spokoj­ne miejsca są niedostępne na Tajwanie i na Filipinach. Pozostawały Bangkok i Hongkong.

- Dlaczego nie pozostać w Laosie? - zastanawiała się Hazel. - Tu już się
zasiedliliśmy. Suzanne ma tu przyjaciół. Mamy dobrą służbę. Cóż z tego, że
będziemy musieli przenieść się do mniejszego domu?

Kiedy poruszyłem tę sprawę z ambasadorem Sullivanem, ten zamyślił się.

- Proszę cię, Ted, nie nalegaj - powiedział. - Jeżeli tak zrobisz, przepadnie
dodatek za trudną służbę.

Zdając sobie sprawę z biurokratycznych realiów powiedziałem Hazel, że tylko Bangkok i Hongkong pozostają nam do wyboru. Po dłuższym zastano­wieniu Hazel wybrała Hongkong. Tęskniła za zmianą pór roku, która tam jest odczuwalna. Ponadto mieliśmy tam więcej przyjaciół wśród Amerykanów i można było liczyć na ich pomoc w razie potrzeby. Zdecydowaliśmy więc, że wynajmiemy mieszkanie w Hongkongu.

Na moje miejsce przyjechał Larry Devlin. Znałem go pobieżnie, głównie ze słyszenia, ponieważ nigdy razem nie pracowaliśmy w tym samym rejonie geo­graficznym. Larry służył w Kongo w bardzo niespokojnych czasach i podobno był tym człowiekiem, który ułatwił Mobutu Sese Seko drogę do władzy w kra­ju, który przybrał nazwę Zair. Devlin mówił płynnie po francusku i uznawano, że posiada duże umiejętności w takich dziedzinach, jak zbieranie informacji wywiadowczych, operacje tajne i kontrwywiad. Kiedy już przybył do Laosu na stałe, mieliśmy dość dużo czasu na przekazanie obowiązków. Robiłem co mogłem, żeby wszystko odbyło się gładko.

Moje pożegnalne baci w Long Tieng było niezapomnianym wydarzeniem. Ta tradycyjna ceremonia, praktykowana zarówno przez Laotańczyków, jak i przez Hmongów, choć w nieco inny sposób, ma wyprawić bezpiecznie w dro-

211

odjeżdżającego i przynieść mu szczęście. Jej typowe części to rozmieszcza­nie kwiatów w wielkich dzbanach, palenie kadzidła i śpiewanie zaklęć przez szamana. Następnie szaman luźno zawiązuje białe bawełniane tasiemki wokół nadgarstka wędrowca symbolicznie wiążące go z duchami, które maj ą go strzec w czasie podróży. Potem zebrani przyjaciele podchodzą po kolei do odjeżdża­jącego i każdy też zawiązuje tasiemkę wokół jego nadgarstka. Wreszcie przed wędrowcem stawiają dużą misę i składają do niej prezenty na drogę. Tradycyjne prezenty to jajka na twardo i banany. W czasie niektórych ceremonii wypada również napić się z wędrowcem. Tradycyjnymi napojami są lao-lao albo Me-kong, czyli lokalna paląca wódka ryżowa.

Uznałem, że nie może być lepszego wprowadzenia Devlina w kulturę Hmongów niż wyjazd do Long Tieng na pożegnalne baci. Vang Pao powitał nas na lotnisku. Przedstawiłem mu Devlina i pojechaliśmy dżipem do jego domu, gdzie rozmawialiśmy przez kilka minut na ganku. Uzgodniłem, że spędzimy z Devlinem następną godzinę w naszym obozie i przygotujemy się do wie­czornej dwuczęściowej uroczystości. Pierwszą częścią będzie baci. Kiedy się skończy, po godzinie przejdziemy do dużego domu komunalnego w Long Tieng na tradycyjną ucztę Hmongów, tańce lamvong i opowieści wojenne. Na koniec wieczoru mieliśmy się zakwaterować w królewskim domu na wzgórzu panują­cym nad doliną Long Tieng.

Wszystko to brzmiało bardzo dobrze więc Devlin, Pat Landry, Jonathan R. i ja pożegnaliśmy się z Vang Pao i pojechaliśmy do naszej bazy. Tam Devlin otrzymał informacje na temat życia w Long Tieng oraz rozmieszczenia sił włsnych i nieprzyjaciela w tym rejonie oraz o operacjach w toku.

Kiedy to się działo, Pat Landry i Jonathan R. odciągnęli mnie na bok. Chcie­li mnie ostrzec, że duża liczba dowódców grup partyzanckich i obserwacyjnych już przyjechała do Long Tieng lub przyjedzie na baci. Wszyscy dowiedzieli się, że jadę do Wietnamu, gdzie trwa wojna. Żołnierze zatem uważają, że potrzeba mi będzie ochrony wszystkich dobrych duchów i maj ą zamiar zrobić wszystko, co w ich mocy, by mi pomóc. Landry stwierdził, że oznacza to wielkie pijań­stwo na baci i wyraził nadzieję, że mój żołądek jest na to przygotowany. Jego troska był usprawiedliwiona. Wszyscy, którzy służyliśmy w Laosie, mieliśmy okresowe przypadłości żołądkowe. '

Powiedziałem Patowi, że mam zamiar opuścić baci o własnych siłach. Kie­dy już wyjdę z baci, musi czekać na mnie dżip, który szybko zawiezie mnie do bazy. Tam miałem zamiar jak najprędzej pozbyć się zawartości żołądka. Pat obiecał, że dżip będzie czekać.

Baci rozpoczęło się po zachodzie słońca. Goście honorowi - Pat Landry, Lany Devlin i ja - siedzieli na podłodze na słomianych matach na jednym koń­cu długiego domu i opieraliśmy się plecami o ścianę z nieheblowanych desek. Szaman miał wyjątkowo mocny głos i był bardzo ekspresyjny. Kiedy skończył,

212

klęknął naprzeciw mnie i zawiązał tasiemki na moich nadgarstkach. Potem zbli­żył się Vang Pao i złożył symboliczne jajko i banana w mojej misie. Otworzył również serię toastów wznoszonych szkocką whisky. Potem podchodzili inni z życzeniami - przywódcy klanów, dowódcy oddziałów partyzanckich, szefo­wie grup obserwacyjnych. Wielu z nich znałem. Inni byli mi zupełnie obcy. Każdy spełnił swój ceremonialny obowiązek. Jedna z dam Hmong opróżniła moją misę, żeby dalsze prezenty mogły zostać przyjęte. Przerwy w tym korowo­dzie żegnających pozwoliły mi skubnąć jajko lub trochę ryżu, żeby rozcieńczyć wypity alkohol. Po co najmniej dziesięciu toastach Patowi Landry'emu udało się wymknąć z honorowego miejsca. My z Devlinem trwaliśmy nadal. Potem zauważyłem, że zostałem sam. Larry'emu też udało się zniknąć. Trudno podli­czyć dokładnie, ale przypuszczam, że wypiłem kielicha z co najmniej trzydzie­stoma pięcioma osobami, zanim baci dobiegło końca.

Bez żadnej pomocy wyszedłem z godnością z domu komunalnego. Zgodnie z obietnicą Pata, czekał na mnie dżip. Nie traciliśmy czasu na dojazd do bazy. Tam, w samotności, opróżniłem żołądek, napiłem się Coca-Coli, łyknąłem dwie aspiryny i zdrzemnąłem się na leżance w biurze, żeby być gotowy na dalsze wydarzenia wieczora.

Na kolację podano pieczone prosię, kurczaki, ryby, wołowinę w imbirze, ryż i różne ostre sosy, które spłukiwaliśmy zimnym tajlandzkim piwem i go­rącą herbatą. Vang Pao wygłosił krótkie przemówienie i wzniósł toast. Następ­nie wręczył mi muszkiet Hmongów i naszyjnik. Moja odpowiedź również była krótka. Kolacja smakowała wszystkim.

Potem odbył się taniec lamvong, narodowy taniec laotański, w którym w kole tańczą równoległe rzędy kobiet i mężczyzn zbliżające i oddalające się od siebie w rytmie muzyki, podczas gdy tańczący wykonują ekspresyjne ruchy rękami. Nie dotykają się jednak. Każdy tańczący stanowi samodzielną całość. Starsi plemienia Hmong byli zadowoleni, że w czasie naszego pobytu w Laosie, Jonathan R., jeszcze kilku oficerów CIA i ja, nauczyliśmy się na tyle tańca la-mvong, że mogliśmy w nim uczestniczyć.

Około godziny 21.00 goście zaczęli się rozchodzić. Dziewczyny z plemie­nia Hmong posprzątały resztki i zaczęło się picie. Zaczęły się też wojenne opo­wieści. Vang Pao szczególnie ciekawie opowiadał o życiu w armii francuskiej walczącej z Wietnamczykami. Ja rozmawiałem z tajlandzkim oficerem siedząc niedaleko Vang Pao i R. Oni spierali się na temat jakiegoś stylu indyjskich za­pasów. Zanim zdążyłem się zorientować, wysoki R. zaczął zmagać się z niskim Vang Pao. Ledwo zdążyłem odwrócić się w ich stronę, Vang Pao i R. runęli z łomotem na podłogę i zmagali się dalej. Oszołomiony niespodziewanym roz­wojem sytuacji nie wiedziałem właściwie, co się dzieje. Zauważyłem, że ochro­niarze Vang Pao zaczynają się zbliżać z drugiego końca sali. Ukląkłem obok nich na podłodze, jak sędzia zapaśniczy i starałem się ich rozdzielić. Jakoś mi

213

się udało. Wstaliśmy z podłogi i otrzepaliśmy się. Ochroniarze byli zadowoleni. R. śmiał się, a Vang Pao powiedział: Spróbujmy jeszcze raz".

Na tym zakończyłem wieczór prosząc Vang Pao, żeby dżip odwiózł mnie do kwatery. Vang Pao wydał rozkaz i pojawiło się dwóch umundurowanych Hmon-gów, którzy zaprowadzili mnie do dżipa. Vang Pao zasalutował. Dżip odwiózł mnie do królewskiego domu. Jeden z Hmongów odprowadził mnie do środka, pokazał mi mój pokój, pokazał jak założyć moskitierę i gdzie leży moja torba i wyszedł. Upadłem na łóżko i zasnąłem w ciągu kilku sekund.

Następnego ranka obudziłem się ze strasznym kacem i bólem głowy. Ogo­liłem się, ubrałem i byłem gotów do wyjścia. Dżip z nowym kierowcą zabrał mnie do bazy. Kurację rozpocząłem od gorącej amerykańskiej kawy.

Wszedł R. Wyglądał jak śmierć na chorągwi. Spytałem go, o co chodziło w tym starciu z Vang Pao, kiedy wszyscy znaleźliśmy się na podłodze i przewa­laliśmy się jak świnie w gnoju. R. uśmiechnął się krzywo i przyznał, że rozma­wiali z Vang Pao o zmaganiu się na rękę, zapasach, pompkach i o takich różnych głupotach i przeszło od słów do czynów. Powiedziałem, że w przyszłości należy za wszelką cenę unikać tego rodzaju pokazów. R. zgodził się ze mną.

Usłyszałem, że wylądował Yolpar. Był czas ruszać. Nie czułem się pewnie na żołądku i szybki powrót do Yientiane znajdował się wysoko na liście moich priorytetów. Szukając Devlina zdałem sobie sprawę, że nie widziałem go od połowy wczorajszego wieczora. Dopytywałem się, gdzie się podział i dowie­działem się, że padł na pryczę gdzieś w bazie. Powiedziałem, że trzeba ruszać i pożegnać się z Vang Pao. Ktoś poszedł, by przyprowadzić Devlina.

Vang Pao powitał nas miło, ale widać było, że on też potrzebuje kuracji. Skróciliśmy możliwie pożegnanie i kiedy już byliśmy gotowi, by wyruszyć na lotnisko, pojawił się Devlin. Zauważyliśmy z Vang Pao, że ma podbite oko. Nikt jednak nic nie powiedział.

Vang Pao odprowadził nas na lotnisko z kilkoma oficerami. Przy wejściu do samolotu uścisnęliśmy sobie dłonie, zasalutowaliśmy i wymieniliśmy kilka po­żegnalnych słów. Potem wsiedliśmy z Lanym do Yolpara. Zaraz wystartowali­śmy i skierowaliśmy się do Yientiane. W drodze do domu zapytałem Larry'ego, przekrzykując ryk silników, co mu się stało w oko. Powiedział, że potknął się po ciemku, upadł i nabił sobie guza. To pozostało tylko jedną więcej nieroz­wiązaną tajemnicą, z którymi człowiek się styka w świecie wywiadu i działań paramilitarnych.

Później nastąpiły dalsze baci. W Yientiane były to zazwyczaj spotkania rodzinne i bardziej stateczne. Jedno z nich okazało się szczególnie pamiętne, ponieważ dawało wgląd w laotańskie zwyczaje i kulturę. Generał Ouan zorgani­zował baci u siebie w domu. Kiedy zwyczajowe dary w postaci jajek i bananów były składane w miskach ustawionych naprzeciw Hazel, Suzanne i mnie, Ouan wręczył mi ceremonialną laotańską szablę generalską. Wyjaśnił, że szabla jest

214

dwojakim symbolem. Po pierwsze, stanowi dowód uznania dla roli, jaką ode­grałem w Królewskich Siłach Zbrojnych w czasie służby w Laosie, a co równie ważne, zwiększa moją zdolność do odpędzania złych duchów. Ouan wyjaśnił następnie, że zgodnie ze zwyczajem laotańskim, obdarowany musi ofiarować coś wartościowego w zamian, by zapewnić, że ostrze nigdy nie zwróci się prze­ciwko ofiarodawcy. Symboliczne ofiarowanie kilku kipów (waluta laotańska) - wyjaśnił Ouan - było wystarczające. Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem zwitek banknotów. Ouan delikatnie wybrał jeden o wartości około pięciu dola­rów i stwierdził, że to spełnia wymogi laotańskiego folkloru.

Wreszcie nadszedł dzień naszego wyjazdu z Laosu. Byliśmy zabukowani na lot Royal Air Laos z Yientiane do Bangkoku. Zorganizowano zwykłą ceremo­nię pożegnalną z szampanem. Clyde M., mój zastępca w tym czasie, przeszedł sam siebie demonstrując swoje zdolności organizacyjne. Laotańczycy stawili się tłumnie, podobnie jak nasi przyjaciele ze społeczności dyplomatycznej i biz­nesu. Hazel i Suzanne miały wiele przyjaciół w Yientiane i w związku z tym tradycyjne spotkanie pożegnalne przekroczyło wszelkie normy.

Kiedy przyszła pora wsiadania do samolotu, podszedł do mnie generał Oudone.

- Załatwiliśmy, że stewardesa zaprowadzi Hazel i Suzanne do samolotu. Chcielibyśmy, żeby pan zatrzymał się jeszcze przez chwilę.

Hazel i Suzanne zaprowadzono do samolotu. Wtedy stało się jasne, o co chodziło tego gorącego, słonecznego wrześniowego dnia 1968 roku. Generało­wie Ouan, Kouprasith i Oudone w galowych mundurach i przy orderach mieli zamiar odprowadzić mnie do samolotu. U stóp schodków prowadzących do sa­molotu zatrzymaliśmy się. Oudone uścisnął moją dłoń i zasalutował. To samo zrobił Kouprasith. Wreszcie Ouan, najstarszy stopniem, też uścisnął moją dłoń klepiąc mnie łagodnie po plecach. Potem zasalutował. Ja również zasalutowa­łem i wspiąłem się po schodkach.

Wszedłem do kabiny. Drzwi zatrzasnęły się zamykając rozdział w życiu mojej rodziny w łagodnej krainie miliona słoni. Była to smutna chwila. Lubili­śmy pracę w Laosie i zawarliśmy tu trwałe przyjaźnie.

20

Neutralizacja Wietkongu

Tak jak kiedyś ostrzegałem mój personel w Berlinie, w Wietnamie nie ist­nieje problem czy, ale kiedy". Teraz przyszła moja kolej. Znacznie bardziej wolałbym jakieś przejściowe zadanie trwające około roku w Stanach Zjedno­czonych, żebym mógł stworzyć dom dla Hazel i załatwić szkołę dla Suzanne. Myślałem sobie, że studia na kursie w National War College byłyby doskona­łym przygotowaniem do ewentualnej pracy w Wietnamie i dałyby mojej rodzi­nie czas na osiedlenie się w Waszyngtonie. Niestety, za każdym razem kiedy podnosiłem sprawę War College z moimi przełożonymi, stwierdzali, że zapo­trzebowanie na doświadczonych szefów placówek jest zbyt duże, żeby pozwo­lić choćby jednemu, by poszedł na szkolenie.

Wietnam nie był dla mnie tematem nieznanym. Podczas pracy w Laosie spotkałem ambasadora Ellswortha Bunkera i generała Abramsa i odwiedzałem nie tylko Sajgon, ale także niektóre stolice regionów. Czytałem wszystko co mogłem o sytuacji politycznej i wojskowej w tym kraju. W czasie moich od­praw w Waszyngtonie starałem się znaleźć odpowiedź na pytanie, czy ofensywa Wietkongu 31 stycznia 1968 roku (znana jako ofensywa Tet) oznaczała niepo­wodzenie wywiadu? Czy nie mieliśmy agentów, którzy przeniknęli w szeregi nieprzyjaciela, żeby nas ostrzec?

Najwyraźniej takich agentów nie mieliśmy. Zamiast czynnych prób prze­niknięcia do obozu nieprzyjaciela, rozszyfrowania jego zamiarów i wywierania wpływu na jego postępowanie, utknęliśmy w programie pacyfikacji i kontro­wersyjnej operacji Phung Hoang będącej jego treścią. Phung Hoang miała na celu identyfikację i zneutralizowanie piątej kolumny Hanoi na terenie Wietnamu Południowego, czyli jednostek politycznych i administracyjnych, za pośrednic­twem których Wietkong próbował kontrolować ludność południowowietnam-ską. Pomysł polegał na tym, że w każdej południowo wietnamskiej prowincji i okręgu miał powstać ośrodek koordynacyjny wywiadu i operacji, który będzie analizować zdobyte dokumenty nieprzyjaciela, przesłuchiwać jeńców i tworzyć dossier wszystkich osób podejrzewanych o członkostwo w infrastrukturze Wiet­kongu. Kiedy dossier stawało się obfite lub wystarczająco przekonujące, osoba ta była aresztowana przez policję wietnamską, wojsko lub jednostkę zwiadu prowincji.

Phung Hoang powstał w listopadzie 1966 roku, kiedy placówka w Wiet­namie, MACY J-2 i policja wietnamska nawiązały współpracę przy tworzeniu

216

personelu wywiadowczego, który nazwano CT-4. Jego zadaniem była identyfi­kacja i neutralizacja infrastruktury Wietkongu w 4 ÓW obejmującym prowincję Gia Dinh i okręg stołeczny Sajgon-Cholon. Następnie 20 grudnia 1967 roku premier Tran Van Khiem wystosował pismo z poleceniem współpracy i koor­dynacji działań wszystkich agencji rządowych przy neutralizacji infrastruktury Wietkongu. Pismo to nadawało podstawy prawne takiej działalności i nazwę Phung Hoang, która pochodziła od mitycznego zwierzęcia, które pojawia się tylko w czasie pokoju i dobrobytu (może premier wierzył, że przyjęcie tak po­tężnego symbolu przyniesie pożądane rezultaty). Wreszcie l lipca 1968 roku przy pewnym naleganiu Billa Colby'ego, wówczas szefa MACWCORD, pre­zydent Nguyen Van Thieu zaaprobował program. Ponieważ przyjechałem do Sajgonu dopiero w grudniu 1968 roku, nie byłem ojcem chrzestnym programu Phung Hoang (możemy nazwać go Feniks, żeby Amerykanie lepiej zrozumieli) jak niektórzy uważają.

wnież go nie pochwalałem. Każdy ośrodek koordynacji operacji, każdy ośrodek koordynacji działalności wywiadowczej, każda jednostka i każdy pro­wincjonalny ośrodek przesłuchań miały amerykańskiego doradcę, oficera CIA, który moim zdaniem mógł być lepiej wykorzystany przy bardziej tradycyjnych działaniach wywiadowczych. Zgodnie z danymi, jakie otrzymałem w Waszyng­tonie, prowincjonalne ośrodki przesłuchań odbywały rozmowy z 2500 więźnia­mi miesięcznie. Pomyślałem, że jeżeli to prawda, powinno się uzyskiwać więcej informacji operacyjnych i wywiadowczych.

Oficerowie CIA, którzy pracowali przy tym programie i z którymi mogłem porozmawiać w Waszyngtonie twierdzili, że uznają go za odrażający. Uważali, że dossier oparte są na wątpliwych informacjach. Było oczywiste, że zbyt często próby aresztowania przemieniały się w strzelaninę i więcej rzekomych człon­ków Wietkongu było zabijanych niż aresztowanych.

Poruszyłem te sprawy w czasie pożegnalnego spotkania z Dickiem Helm-sem i zapytałem, czy gdyby program Phung Hoang miał być kontynuowany, nie mógłby być przekazany pod nadzór Armii Stanów Zjednoczonych.

- Zgadzam się - powiedział Helms - że musimy zmienić rolę CIA w Wiet­namie. Niestety nie możemy zrobić tego sami. Zmiana naszego stanowiska w Wietnamie wymaga koordynacji między departamentami.

Wkrótce po przyjeździe do Wietnamu w grudniu 1968 roku zacząłem pro­gram, który Wietnamczycy zaraz nazwali Dai Phong. Jego schemat był pro­sty, ale skuteczny. Schwytanego agenta Wietkongu, który zdecydował się na współpracę dołączaliśmy do załogi punktu kontrolnego przy ważniejszej drodze prowadzącej do ośrodka miejskiego, takiego jak Sajgon. Obserwując z ukry­cia tłum, poszukiwał znajomych twarzy, na przykład z obozu szkoleniowego. Wszyscy zidentyfikowani byli śledzeni w drodze do miasta przez wietnamski zespół śledczy. Przy kilku okazjach system przyniósł korzystne rezultaty dopro-

217

wadzając nas do kryjówek z bronią lub na tajne spotkania z innymi agentami Wietkongu.

W jednym przypadku system ten doprowadził nas do Huynh Van Tronga, jednego z asystentów Thieu do spraw politycznych. Zanim opracowaliśmy całą sprawę kontrwywiadowczą przeciwko niemu, wciąż byłem jeszcze nowy na placówce. Zdecydowałem się poinformować Thieu o tym człowieku. Prezydent wysłuchał spokojnie mojej informacji.

  1. To poważna spawa - powiedział, kiedy skończyłem - ale nie jest jeszcze
    wystarczająco udokumentowana, żeby obronić się w sądzie.

  2. To prawda - zgodziłem się. - Żeby oskarżenie mogło obronić się w są­
    dzie, potrzebujemy dalszego dochodzenia poprowadzonego przez wasz Wydział
    Specjalny. Jestem tu po to, żeby uzyskać pańską zgodę.

Thieu skinął głową.

- Proszę prowadzić sprawę w sposób, jaki pan uzna za stosowny - powie­
dział. - Wiem, że cieszy się pan zaufaniem ambasadora Bunkera. Jeżeli uzna
pan, że Wydział Specjalny musi aresztować Tronga, proszę mnie powiadomić
przynajmniej dwadzieścia cztery godziny wcześniej.

Po krótkiej przerwie Thieu ciągnął dalej, starannie dobierając słowa.

- Jeżeli pan i pańscy ludzie macie rację w tej sprawie i jeżeli sprawa zo­
stanie sprawnie poprowadzona, będzie to korzystne dla naszej przyjaźni i dla
naszego dialogu. Jeżeli się mylicie, obie strony będą skompromitowane. To
oczywiście nie będzie korzystne dla naszej wymiany poglądów.

Zrozumiałem jego przesłanie. Jestem nowy. To jest moja próba i dawano mi do zrozumienia, że pozostawia mi się wolną rękę sygnalizując równocześnie, że niepowodzenie będzie dla mnie kosztowne. Nie było niepowodzenia. W lip­cu 1969 roku Wydział Specjalny pod sprawnym kierownictwem pułkownika Nguyen Mau miał już mocną sprawę przeciwko Trongowi i jego oficerowi pro­wadzącemu, Vu Ngoc Nha, który podlegał pod Centralne Biuro dla Wietnamu Południowego (COSVN), jednostkę dowodzącą wojną Hanoi na południu. Po zawiadomieniu Thieu na dwadzieścia cztery godziny wcześniej, Wydział Spe­cjalny zarzucił sieć na ponad sto osób. Trong przyznał się i został skazany.

Kiedy sprawę zamknięto, Thieu przesłał mi ustną wiadomość przez generała Tran Van Hai, dowódcę policji: Dla pana moje drzwi zawsze stoją otworem".

Nigdy więcej nie rozmawialiśmy o sprawie Tronga, ale Thieu dotrzymał słowa. Od tego czasu, kiedy potrzebowałem się z nim spotkać, nie było proble­mu z dostępem na czas.

W 1969 roku czujny policjant południowowietnamski na punkcie kontrol­nym w delcie Mekongu zauważył, że kontrolowana osoba nie mówi akcentem, na który wskazywałby jego dokument tożsamości, który stwierdzał, że pocho­dzi z delty. Policjant zatrzymał podejrzanego.

218

Wstępne przesłuchanie przez policję wietnamską i personel wojskowy ujawniło, że podejrzany jest inteligentny, dobrze wykształcony i pewien sie­bie. Podejrzewając, że mają do czynienia z agentem północnowietnamskiego wywiadu (Cuć Nghien Cuu - CNC), policja szybko przewiozła zatrzymanego do Sajgonu, gdzie skierowano go do ośrodka przesłuchań. Ośrodek ten był pro­wadzony przez południowowietnamską Centralną Organizację Wywiadowczą (CIO), działającąz dużym udziałem doradców z CIA. Było to właściwe miejsce, do którego należało skierować podejrzanego na dalsze przesłuchania, ponieważ CIO było agencją Sajgonu koordynującą wszystkie działania związane z CNC.

Major Hong Gou Chung, szef ośrodka przesłuchań, skontaktował się ze starszym doradcą amerykańskim i poprosił o pomoc w ustaleniu, kim jest po­dejrzany i co sobą reprezentuje. Powiadomiono mnie o tej prośbie i przydzieli­łem doświadczonego agenta wywiadu, eksperta od przesłuchań, kontrwywiadu, a także Związku Sowieckiego.

Pod kierownictwem tego oficera i przy jego udziale za pośrednictwem tłu­macza wkrótce ustalono, że Południowowietnamczycy schwytali Tran Ngoc Hiena, oficera CNC, prawdopodobnie w stopniu pułkownika. Uznaliśmy go za kopalnię informacji kontrwywiadowczych i czekaliśmy z niecierpliwością na uzupełnienie braków naszych informacji na temat CNC. Wiedzieliśmy, na przykład, że CNC podlega sztabowi generalnemu Ministerstwa Obrony Naro­dowej Hanoi i zbiera strategiczne informacje wywiadowcze na temat Wietnamu Południowego. Chcieliśmy się dowiedzieć, jakie są jego powiązania z Biurem Strategicznych Informacji Wywiadowczych (B-22) COSYN, które kierowało wojną w imieniu Hanoi oraz jak poufnie zbierane są informacje wywiadowcze poza Wietnamem.

Hien robił wszystko, żeby nie udzielić nam informacji. Miał nadzieję, że Hanoi dowie się o jego zatrzymaniu i podejmie odpowiednie kroki dla ochrony swojej siatki wywiadowczej w Wietnamie Południowym, którą mógłby ujaw­nić. Starał się zyskać na czasie. Nie mógł jednak całkowicie zamilknąć, jeżeli nie chciał, by oddano go Południowo Wietnamczykom, którzy mimo jego hero­icznych wysiłków, będą mogli zmusić go do udzielenia informacji. W związku z tym, kiedy intensywność psychologiczna naszych przesłuchań nasili się, Hien będzie ujawniał nam swoją wiedzę warstwa po warstwie i powie nam wystar­czająco dużo, by warto było kontynuować grę.

wnocześnie przebiegły Hien starał się zwekslować kierunek śledztwa z wywiadu na politykę. Okazało się, że jest bratem Trang Ngoc Chau, który w tym czasie reprezentował prowincję Kien Hoa w Zgromadzeniu Narodowym, będącym odpowiednikiem amerykańskiej Izby Reprezentantów i niedawno się z nim spotykał. Te rewelacje wywołały poruszenie wśród wietnamskich człon­ków zespołu przesłuchującego, ponieważ jak Neil Sheehan wskazywał w swo­jej książce A Bright Shining Lie: John Paul Vann and America In Wietnam (Ran-

219

dom House, New York 1988), że sekretne kontakty między członkami rodzin z przeciwnych biegunów wojny, mimo że były powszechne w Wietnamie Połdniowym, były również nielegalne.

Generał Nguyen Khac Binh, szef CIO, wiedział, że Tran Ngoc Chau wywo­łał niezadowolenie prezydenta Nguyen Van Thieu, ponieważ oskarżył jego rząd

  1. korupcję i niezwłocznie przekazał uzyskane fragmentaryczne i niepotwierdzo­
    ne dane do pałacu prezydenckiego. Tam uwagę prezydenta zwrócił na nie praw­
    dopodobnie generał Dang Van Quang, doradca Thieu od spraw bezpieczeństwa
    narodowego nadzorujący południowowietnamską policję, siły bezpieczeństwa

  2. agencje wywiadu.

Zdając sobie sprawę, że Hien gra na czas, wiedzieliśmy, iż to co nam mówi jest prawdziwe najwyżej w pięćdziesięciu procentach. Nie chcieliśmy, żeby pół­prawdy docierały do prezydenta Thieujako fakty, anie jako to, czym sąnaprawdę, czyli fragmentami skomplikowanego przesłuchania. Powiedzieliśmy Binhowi i Quangowi, że wyjaśnienie opowieści Hiena nie będzie łatwe i wezwaliśmy do wstrzymania się z oceną jego wiarygodności. Okresowo informowałem amba­sadora Bunkera o rozwoju sytuacji w sprawie Hiena i dopilnowałem, aby CIA w Waszyngtonie była również w pełni poinformowana. Wszyscy rozumieli, że ta sprawa może mieć poważne skutki dla klasy politycznej. Spodziewaliśmy się również gwałtownej reakcji koterii amerykańskich admiratorów skupionych wokół Chau od czasu, kiedy był szefem prowincji Kien Hoa. Przewodził jej bombastyczny John Paul Vann, którego rola w amerykańskich programach pa-cyfikacyjnych przyniosła mu status ludowego bohatera wojny wietnamskiej.

Zespół przesłuchujący uzyskał ostatecznie spójną, choć niekoniecznie praw­dziwą historię od Hiena o kontaktach z Chau, które rozpoczęły się w 1965 roku, kiedy rzekomo CNC wysłało Hiena z Hanoi, by sprawdził, czy nie udałoby się skłonić Chau, żeby działał jak wpływowy agent, kanał łączności z Amerykana­mi i źródło informacji na temat sytuacji politycznej w Wietnamie Południowym. Było to ich pierwsze spotkanie po wielu latach i jak powiedział Hien, poświęcił wiele czasu na ocenę, jakie zmiany zaszły w osobowości brata, jego ambicjach i charakterze oraz jaka jest jego pozycja w południowowietnamskim układzie władzy.

Hien doszedł do wniosku, że Chau jest wietnamskim nacjonalistą. Chociaż wciąż jest ambitny, jest pesymistyczny na temat swojej przyszłości. Uważa, że nie może liczyć na dalszą karierę w arrnii i nie osiągnie wyższego stopnia niż pułkownik. Według Hiena, proponował, że pomoże Chau w jego karierze usta­wiając go w prestiżowej sytuacji. Chau, jak stwierdził, mógłby stać się klu­czową postacią w zorganizowaniu spotkania pomiędzy ambasadorem Lodgem a Hienem działającym w charakterze przedstawiciela marionetkowej organiza­cji utworzonej przez Hanoi pod nazwą Narodowy Front Wyzwolenia. Chau po­dobno nie zrobił w tej sprawie nic poza stwierdzeniem, że o tym pomyśli.

220

Hien przyznał, że po pierwszym spotkaniu w 1965 roku, spotykali się jesz­cze kilkakrotnie (o ile pamiętam trzy lub cztery razy). Podczas jednego ze spo­tkań, Hien podobno wrócił do tematu nawiązania kontaktu pomiędzy Frontem Wyzwolenia a Amerykanami za pośrednictwem Chau. Ten jednak odrzucił tę propozycję twierdząc, że Amerykanie nie są zainteresowani. Hien stwierdził dalej, że Chau nie wyjaśnił, skąd wie, że takie jest stanowisko Amerykanów.

Hien i Chau spotkali się podobno po raz kolejny tuż przed wyborami w Wietnamie Południowym w październiku 1967 roku. Chau wyraźnie niepo­koił się o swoją przyszłość. Powiedział podobno, że zamierza odejść z wojska i wystartować w wyborach do Zgromadzenia Narodowego z prowincji Kien Hoa. W czasie tej wymiany zdań pełnej niuansów, z których język wietnamski jest znany, Hien zrozumiał, że Chau prosi o pomoc zarówno w postaci pienię­dzy, jak i głosów utajnionych członków Wietkongu. Nie było jednak dość czasu, jak stwierdził Hien, żeby dostarczyć pieniądze dla Chau, ale złożył meldunek o jego prośbie o głosy. Hien twierdził, że nie wie, co jego przełożeni zrobili z tym meldunkiem, ale dodał przebiegle, że interesujące jest, iż Chau wygrał wybory do Zgromadzenia Narodowego z dużą przewagą. Pozostawił przesłchującym wyciągnąć takie wnioski z jego zagrania, jakie uznają za stosowne.

Raport o zeznaniach Hiena na temat kontaktów z Chau został przekazany majorowi Chungowi zgodnie z procedurą ośrodka przesłuchań dotyczącą dys­trybucji uzyskanych informacji. Wiemy, że raport został szybko przetłumaczo­ny na wietnamski i wysłany do Binha, Quanga i Thieu.

Wietnamczycy przesłuchali Chau. Przyznał się do jednego spotkania z Hie-nem i o jego próbie nawiązania kontaktów z Amerykanami. Twierdził, że złożył Amerykanom raport na ten temat z nadzieją, że przyczyni się do rozpoczęcia dialogu z Narodowym Frontem Wyzwolenia i z Hanoi, ale nic z tego nie wy­szło. Chau stwierdził, że w czasie całej tej afery zachowywał się jak wietnamski nacjonalista. Zaprzeczał, by pogwałcił jakiekolwiek południowo wietnamskie przepisy.

Teraz zaczął się polityczny zły sen. Binh i pułkownik Nguyen Mau, szef Wydziału Specjalnego policji, pytali mnie czy to prawda, że Chau działał pod kierunkiem Amerykanów przy próbach nawiązywania dialogu z Frontem Wy­zwolenia i z Hanoi. Wyniki całej tej sprawy były praktycznie żadne. Nie znaleź­liśmy dowodów, że Chau był kiedykolwiek kontrolowany przez CIA lub otrzy­mywał instrukcje, by nawiązać kontakt z drugą stroną, ani też by informował nas, że jego brat jest wyższym oficerem CNC. Chau powiedział jednak kilku swoim kontaktom z CIA, że członkowie jego rodziny są w Wietnamie Pomoc­nym.

Ambasada sprawdziła własne dane i wynik był taki sam. Ambasador Sam Berger, zastępca szefa placówki i Martin Herz, szef sekcji politycznej powie­dzieli mi, że nie mogą znaleźć żadnych informacji, które potwierdziłyby oświad-

221

czenie Chau o współpracy z Amerykanami w sprawie nawiązania kontaktów ze stroną przeciwną.

Za zgodą ambasadora Bunkera przekazaliśmy ostatecznie Binhowi i Mau ustne informacje o tym, że nie jesteśmy w stanie potwierdzić zeznań Chau o współpracy z Amerykanami w sprawie Hiena, ale jeden z oficerów pamięta wymianę opinii z Chau o nawiązaniu kontaktów z przeciwnikiem. Nic nigdy z tego nie wyszło jak stwierdziliśmy i zaprzeczyliśmy, jakobyśmy wiedzieli co­kolwiek o udziale Hiena w próbach nawiązania kontaktów z Frontem Wyzwo­lenia lub Hanoi.

Pod koniec 1969 roku stawało się coraz bardziej oczywiste dla wszystkich zainteresowanych, że Thieu zamierza wyeliminować Chau jako niebezpieczne­go przeciwnika politycznego. Obaj panowie przedstawili własną interpretację tej sytuacji. Thieu twierdził, że tylko działa w myśl rzadko stosowanej ustawy zabraniającej tajnych kontaktów z krewnymi po przeciwnej stronie. Chau mó­wił swoim amerykańskim przyjaciołom, że Thieu chce go zniszczyć, ponieważ próbował pomagać Amerykanom.

Nie minęło wiele czasu zanim Vann zatrzymał mnie na jednym ze spotkań towarzyskich w Sajgonie i powiedział, że Chau jest świetnym facetem i że am­basada nie powinna dopuścić do tego, by Thieu go załatwił. Powiedziałem Van-nowi, że nie możemy znaleźć żadnego dowodu na potwierdzenie oświadczenia Chau o spotkaniu z Hienem na wniosek Amerykanów. Vann oburzył się i stwier­dził, że może zagwarantować prawdziwość oświadczeń Chau.

  1. Świetnie - powiedziałem. - Skoncentruj uwagę na tej sprawie. Poszukaj
    jakichkolwiek konkretnych danych w dokumentacji na ten temat i przedstaw
    je ambasadorom Bunkerowi i Bergerowi albo Colby'emu, żeby mogli przygo­
    tować odpowiedni raport dla rządu wietnamskiego. Czas jest tu ważny i lepiej
    byłoby, gdybyś zrobił to wcześniej niż później.

  2. Wiem - warknął odwracając się ode mnie. Więcej od Yanna nic na ten
    temat nie słyszałem, co pozwoliło mi dojść do wniosku, że nie mógł poprzeć
    swoich twierdzeń dowodami, które wytrzymałyby dokładniejszą analizę.

W styczniu 1970 roku Ev Bumgartner, specjalista od spraw pacyfikacji, który pracował dla Colby'ego, przewiózł Chau na lądowisko helikopterów w Sajgonie. Vann zabrał go stamtąd rządowym helikopterem i przewiózł do del­ty, gdzie, zgodnie z niektórymi danymi, zamieszkał z amerykańskim urzędni­kiem w Can Tho i przygotowywał się do ucieczki z kraju. Później jednak Chau pojął decyzję, by dalej bronić się w kraju i Vann zawiózł go z powrotem do Sajgonu. W Sajgonie przez pewien czas Chau znajdował się pod ochroną Key-esa Beecha, eksperta od spraw azjatyckich, który otrzymał wiele prestiżowych nagród jako korespondent Chicago Daily News".

Ten ostatni przypadek spowodował dla mnie nieoczekiwany problem, po­nieważ w czasie gdy Chau ukrywał się w domu Beecha w Sajgonie pod nume-

222

rem 10 przy ulicy Alexandre de Rhodes, trafiłem tam odpowiadając na składane mi od dawna zaproszenie na lunch. W domu tego dnia panowało niezwykłe ożwienie i napięcie, i to mnie zaniepokoiło. Wydawało się, że Beech chce przepy­tać mnie w kilku sprawach, w tym w sprawie Chau. W pewnej chwili w czasie lunchu zapytał mnie nawet, czy chciałbym się spotkać z Chau.

Odpowiedziałem, że zdecydowanie nie i podkreśliłem, że sprawa Chau jest wyłącznie sprawą rządu Wietnamu Południowego i jej wynik zależy wyłącznie od tego, jak rząd Thieu będzie interpretować istniejące prawo. Podkreśliłem, że interesuje mnie jedynie aspekt kontrwywiadowczy sprawy i chcę tylko, aby CIA dowiedziała się tak dużo na temat CNC od Tran Ngoc Hiena, ile tylko możliwe. Stwierdziłem, że CIA nic nie jest winna Chau. Nie był agentem, któremu po­leciliśmy nawiązać kontakty z Hienem, a ponieważ Chau działał w tej sprawie z własnej inicjatywy, musi być przygotowany, by bronić się przed interpretacją prawa stosowaną przez Theiu.

Nie uradowało to Beecha, więc wkrótce zakończyłem wizytę i rozsta­liśmy się.

Kilka dni później Beech złożył wizytę w ambasadzie, by rozmawiać osobno z ambasadorem Bunkerem i ze mną. Podczas naszego spotkania Beech zarzucił mi, że nie robię nic więcej w sprawie Chau ponieważ, jak powiedział, Ameryka , jest coś winna Chau za usługi, jakie oddał sprawie współpracy amerykańsko--wietnamskiej". Powiedziałem Beechowi, że nie zgadam się z jego poglądami. Wtedy przyznał, że Chau był w jego domu, kiedy spotkaliśmy się ostatnio na lunchu.

Wtedy się rozgniewałem i stwierdziłem, że Beech nadużył mojego zaufania. To, że Chau był w jego domu podczas mojej wizyty wyglądało tak, jakby Beech chciał spowodować, żebym miał problemy z rządem południowowietnamskim, z prasą i z Chau. Powiedziałem mu jasno, że tego nie oczekiwałem od przyja­cielu. Nastąpiła wymiana ostrych słów i jestem pewien, że Beech tego później żałował tak samo jak ja. Na tym nasze spotkanie się skończyło. Po tym przez całe lata nasze stosunki już nie były takie, jak dawniej.

25 lutego 1970 roku wojskowy sąd polowy skazał Chau zaocznie na dwa­dzieścia lat więzienia. Został aresztowany następnego dnia w Zgromadzeniu Narodowym w Sajgonie przy demonstracyjnym pokazie siły przez władze wiet­namskie. Odsiedział jakiś czas w więzieniach wietnamskich, został zwolniony, a następnie aresztowany przez władze północnowietnamskie po zajęciu Sajgo-nu. Beech w pełnej goryczy rozmowie ze mną po 1975 roku stwierdził, że Chau powinien był zostać ewakuowany przez CIA z Sajgonu po przegranej wojnie. Odpowiedziałem, że inni Wietnamczycy bardziej zasługiwali na naszą pomoc niż Chau. Ten argument jednak do niego nie przemówił.

Z czasem uzyskaliśmy od Hiena więcej informacji na temat CNC, które nas interesowały. Znaczenie tego osiągnięcia zostało zniwelowane przez traumę

223

polityczną, jaką ta sprawa wywołała u prezydenta Thieu, ambasadora Bunkera i u samego Chau. Thieu ponosił częściową winę, ponieważ niewłaściwie po­prowadził stronę polityczną sprawy. Nie był w tym osamotniony, ponieważ nie­którzy Amerykanie wierzący w swojej arogancji, że tylko oni wiedzą, co jest dobre, a co złe dla Wietnamu, starali się zastosować polityczne rozwiązanie tego problemu. Ta grupa ludzi działała podstępnie i z pogwałceniem zaufania publicznego, jakim obdarza się przedstawicieli rządu Stanów Zjednoczonych.

Chau i Hien jakoś przeżyli te ciężkie doświadczenia. Chau jest obecnie w Stanach Zjednoczonych, a Hien, jeżeli jeszcze żyje, jest gdzieś w Wietnamie. Może pewnego dnia bracia zaczną współpracować i napiszą książkę. To byłaby ciekawa lektura.

21

Ponadnaturalny czynnik wpływu

S

łużby wywiadowcze lubią mieć agentów wpływowych, czy to pojedyncze osoby czy organizacje, które mogą wywierać wpływ na politykę rządu. Ge­nerał Tran Van Don spełniałby idealnie takie warunki, gdyby nie jedna fatalna wada. Podobno to on wydał rozkaz, by zabić prezydenta Ngo Dinh Diema. Było zatem zalecane, żeby trzymać się od niego z dala. Często można było spotkać Tran Van Dona na przyjęciach organizowanych przez dziennikarzy i na innych tego rodzaju neutralnych imprezach. Mogłem wtedy z nim rozmawiać by uzy­skać informacje lub je potwierdzić. Czasami spotykaliśmy się na spokojnym lunchu w mojej rezydencji, by wyjaśnić jedną czy dwie plotki krążące po Saj-gonie. Nie chciałem jednak posuwać się dalej.

Po części dzięki Tran Van Donowi byłem w stanie wykorzystać ponadna-turalny czynnik wpływu z korzyścią dla MACY. Odbyło się to z okazji rozpo­częcia (a dokładniej nierozpoczęcia) operacji Lam Son 719 przez armię połu-dniowowietnamską (ARYN) w celu zniszczenia dróg w Laosie na zachód od Sterfy Zdemilitaryzowanej, którymi odbywała się pómocnowietnamska infiltra­cja. Główną osią ataku miała być droga nr 9, a punktem docelowym Tchepone w Laosie. Operacja miała być przeprowadzona w okresie styczeń - maj 1971 roku. Szanowany generał Hoang Xuan Lam, dowódca l ÓW, dowodził również tą operacją i miał do dyspozycji l Dywizję Piechoty, l Dywizję Spadochrono­wą, l Grupę Rangersów i l Brygadę Pancerną. Wywiad i zaopatrzenie miały być zapewnione przez Amerykanów.

MACY miało nadzieję, że operacja Lam Son 719 przyniesie dobre rezultaty. Planiści MACY uważali, że jeżeli ARYN mogłaby działać w ramach określo­nego programu czasowego i pozostać w Tchepone wystarczająco długo, żeby zniszczyć drogi, którymi armia północnowietnamska dokonywała infiltracji, Sajgon mógłby zyskać na czasie dziewięć do dwunastu miesięcy i przygotować się odpowiednio do zmniejszenia się amerykańskiego udziału w działaniach bo­jowych.

Wkrótce jednak pojawiły się wątpliwości co do gotowości lub możliwości szybkiego działania. Jedna data rozpoczęcia operacji zastępowana była inną i ku rozczarowaniu wszystkich zainteresowanych, operację odwoływano w ostatniej chwili. Na jednym z naszych regularnych spotkań u ambasadora Bunkera gene­rał Abrams wyraził swoje rozczarowanie.

225

- Do diabła z tym odwoływaniem! - wybuchnął. - Tracimy element zasko­
czenia. Co się dzieje? Pytaliśmy ARVN. Odpowiadają, ale te odpowiedzi są bez
sensu.

Generał zapytał, czy mógłbym dowiedzieć się, jaki jest prawdziwy powód opóźnień. Korzystając z kilku dobrze umiejscowionych źródeł byłem w stanie w ciągu kilku godzin powiadomić ambasadora Bunkera i generała Abramsa, że daty wybierane na rozpoczęcie operacji Lam Son 719 były uznane przez prezy­denta Thieu za niepomyślne".

  1. Co to, u diabła, znaczy? - chciał się dowiedzieć Abrams.

  2. Myślę, że to znaczy - odpowiedziałem mu - że astrolog Thieu powie­
    dział, iż układ gwiazd jest niepomyślny dla takiego przedsięwzięcia.

Zapanowało milczenie, które przerwał Bunker komentarzem, że takie incy­denty podkreślały różnice kulturowe wietnamsko-amerykańskie, które kompli­kowały powodzenie wojny.

  1. Czy możemy wpłynąć na astrologa? - zapytał Abrams na pół serio.

  2. Niczego nie gwarantuję - powiedziałem mu - ale zobaczę, co się da
    zrobić.

Miałem szczęście, że generał porucznik Do Cao Tri, dowódca 3 ÓW, przeby­wał w tym czasie w Sajgonie w celu dokonania przeglądu operacji z generałem Cao Van Yienem, szefem południowowietnamskiego sztabu i miał chwilę czasu na pogawędkę ze mną u mnie w rezydencji. Tri został mi przedstawiony przez Roberta Shaplena z New Yorkera", a po raz drugi przez emerytowanego gene­rała majora Charlesa Timmesa, a moja opinia, że jestem osobą godną zaufania została wzmocniona wiedzą, że generał Tran Van Don był gotów wymieniać ze mną poufne informacje. W wyniku tego nasze wzajemne stosunki przynosiły korzyści obu stronom. Tri cenił sobie nasze informacje wywiadowcze, które wykorzystywał w planach operacyjnych uzgadnianych z naszą bazą w Bien Hoa. My z kolei, mogliśmy czasami wykorzystywać go jako pośrednika przy przekazywaniu informacji dla najwyższego szczebla generalicji wietnamskiej.

Zbiegiem okoliczności Tri chciał porozmawiać właśnie o operacji Lam Son 719. Wiedząc, że wcześniej służyłem w Laosie zadawał mnóstwo pytań o cha­rakter terenu, pogodę i o ludność w rejonie Tchepone. Wreszcie zadał najważ­niejsze pytanie.

  1. Jak postępuje planowanie?

  2. Planowanie jest w porządku - powiedziałem. - To z wykonaniem mamy
    problemy. Za każdym razem, kiedy ustalimy datę rozpoczęcia, coś się zdarza
    i musimy operację odłożyć.

  3. Lam jest jak zwykle ostrożny - stwierdził Tri. Był zawadiackim dowódcą
    i chciał uchodzić za wietnamskiego George'a Pattona. Nadmierna ostrożność
    była grzechem, którego nigdy by nie popełnił.

226

  1. Lam w tym przypadku jest w porządku - odparłem. - To Thieu i jego
    astrolog powodują problemy.

  2. Spotkałeś się z tym astrologiem? - zapytał. Wyprzedził mnie w myśleniu
    o krok.

  3. Nie, ale chciałbym z nim fachowo porozmawiać. Myślę, że mógłbym mu
    pokazać jak ustawić gwiazdy i daty, żeby były zgodne z planami MACY.

  4. To jest do załatwienia - powiedział Tri. - Konieczna będzie mała opłata
    za konsultację.

  5. Bank z tego powodu nie zbankrutuje - powiedziałem. - Mogę zadzwonić
    do biura i goniec zjawi się tu za kilka minut z pieniędzmi.

  6. To skromna suma - zapewnił mnie Tri. - Stać mnie na nią. Potrzebne mi
    są tylko daty rozpoczęcia operacji, które was zadowolą.

Podałem mu daty, które przekazał mi Abrams. Tri pożegnał się i obiecał, że skontaktuje się ze mną najpóźniej następnego dnia.

Tego samego wieczora zadzwonił do mnie ktoś ze sztabu Tri i powiadomił mnie, że generał przyjął zaproszenie na lunch na 8 lutego 1971 roku. Następne­go ranka czujne źródło wywiadowcze w pałacu prezydenckim potwierdziło tę informację. Powiedziałem ambasadorowi Bunkerowi i generałowi Abramsowi, że Thieu i jego astrolog wybrali datę 8 lutego jako właściwą dla rozpoczęcia operacji Lam Son 719. Tak też się stało. ARVN ruszyła 8 lutego i dotarła do Tchepone z umiarkowanie pozytywnymi wynikami.

  1. Niech pan mi przypomni, żebym nigdy nie grał z panem w pokera - po­
    wiedział Abrams. - Chyba zawsze będzie pan miał w ręku co najmniej streeta.

  2. Jak się panu podoba astrologia? - zapytał Bunker.

  3. Podoba mi się - przyznałem - ale zawsze muszę mieć ze sobą mój ą krysz­
    tałową kulę.

Straciłem moją kryształową kulę dwa tygodnie później. 23 lutego 1971 roku generał Do Cao Tri zginął w katastrofie helikoptera w prowincji Tay Ninh nadzorując większą operację w rejonie zwanym Haczyk na Ryby przy granicy wietnamsko-kambodżańskiej. Na szczęście nigdy więcej nie musiałem parać się okultyzmem.

22

Zakończenie z ekstremalnym uszczerbkiem

Sobota, 21 czerwca 1969 roku, rozpoczęła się jak każdy normalny dzień ro­boczy w Sajgonie, ale tak się nie skończyła.

Pierwszym moim zadaniem tego ranka było sprawdzenie, co działo się w placówce przez ostatnie dwa dni. Nie było w tym nic niezwykłego. Często musiałem wyjeżdżać z biura z tego lub innego powodu - odwiedziny w różnych częściach Wietnamu, odprawy dla delegacji Kongresu, narady w MACY itp. Przy takich okazjach mogłem mieć pewność, że mój zastępca, Joe Lazarsky, oficer wykonawczy placówki Vince Lockhart i moja sekretarka Dana Meigs wszystko załatwią i w związku z tym nie oczekiwałem żadnych niespodzianek.

j ą uwagę zwróciły przede wszystkim tablice z przychodzącymi i wycho­dzącymi depeszami. To tu koncentrowały się sprawy, które nadawcy uznawali za najpilniejsze - rozkazy i żądania z centrali, zapytania z innych placówek, prośby o wytyczne lub wsparcie z naszych biur regionalnych i wszystkie infor­macje i odpowiedzi, które mogli nadesłać oficerowie z placówek. Jeżeli zdarzało się coś takiego, tablice natychmiast mnie o tym informowały. Teraz zapewniały mnie, że wszystko jest w porządku, kiedy przeglądałem wcześniejszą pocztę. I rzeczywiście wszystko było w porządku, dopóki nie natrafiłem na szereg de­pesz od mojego starego przyjaciela z Berlina i Miami, Juana.

Juan depeszował ze swej placówki w Nha Trangu i był niezadowolony. Jego niezadowolenie wyrażane było w coraz mocniejszych słowach i dotyczyło tego, że nie otrzymał odpowiedzi na prośbę o przesłanie danych na temat obywatela południowowiemamskiego, który został zatrudniony przez jakąś jednostkę woj­skową w charakterze pracownika wywiadu.

Co tak zdenerwowało Juana? - zastanawiałem się. Sprawdzenie danych na temat zaprzyjaźnionej amerykańskiej służby wywiadowczej nie stanowiło większego problemu. Było to działanie rutynowe przewidziane procedurami koordynacyjnymi kierownictwa CIA, które miały chronić przed naruszeniem zasad bezpieczeństwa, co mogło się zdarzyć, kiedy agent próbował pracować dla więcej niż jednej amerykańskiej agencji wywiadu.

Przeglądając jeszcze raz ten sam plik papierów zauważyłem, że brakuje najważniejszej depeszy. Wstałem zza biurka i poszedłem do gabinetu zajmowa-

228

nego przez kapitana marynarki Bruce'a Scrymgeoura i podpułkownika Clemen-ta Enkinga. Obaj byli pracownikami CIA i używali swoich stopni wojskowych z rezerwy jako przykrywki ich prawdziwej roli w Wietnamie. Wśród swoich za­dań mieli również koordynację działań wywiadowczych z wojskiem. Powodo­wało to, że byli w stałym kontakcie z 525 Grupą Wywiadu Wojskowego, która prowadziła różnorodne operacje tajne wymagające wcześniejszej koordynacji z CIA.

Zapytałem Enkinga, co się dzieje z wojskiem w Nha Trangu i dlaczego Juan tak się denerwuje.

  1. 5 Grupa Sił Specjalnych podejrzewa, że jeden z jej wietnamskich tłuma­
    czy czy pomocników jest agentem Wietkongu - wyjaśnił Enking. - Zgłosili się
    tu 10 czerwca i prosili o jakieś odizolowane miejsce, gdzie mogą go przetrzy­
    mać. Powiedzieliśmy im, że nie możemy im w tym pomóc. CIA nie dysponuje
    miejscami, gdzie można przetrzymywać ludzi. Po rozmowach w Sajgonie, lu­
    dzie z Sił Specjalnych w Nha Trangu zgłosili się do Juana. Zgodził się pomóc
    im przeanalizować sprawę.

  2. Jeżeli możemy pomóc, to powinniśmy tak zrobić - powiedziałem. - Je­
    żeli Siły Specjalne potrzebują naszej pomocy przy przekazaniu podejrzanego
    agenta Wietkongu południowowietnamskiej Wojskowej Służbie Bezpieczeń­
    stwa lub Wydziałowi Specjalnemu policji, pomożemy im. To tam taka sprawa
    powinna trafić. Nie będziemy jednak angażować się w operacje wywiadowcze
    Sił Specjalnych. Dyrektywy centrali tego nie przewidują. Jeżeli Siły Specjalne
    mają swoich agentów, odpowiada za nich MACY J-2, a nie my.

  3. Wydaje mi się, że niepotrzebnie wkręciliśmy w to Juana - powiedział
    Enking. - Zajmę się tym.

  4. Dobrze - zgodziłem się.

Gdy wróciłem z gabinetu Enkinga, już czekał na mnie Vince Lockhart.

  1. Czy Dean Almy rozmawiał z tobą w sprawie Sił Specjalnych? - zapytał.

  2. Nie.

  3. Był tutaj po spotkaniu z oficerem regionalnym wieczorem dziewiętnaste­
    go i chciał pogadać. Ty byłeś na innym spotkaniu, więc Almy wyszedł.

Byłem na spotkaniu z pięcioma oficerami regionalnymi CIA z Da Nangu, Nha Trangu, Bien Hoa, Can Tho i Sajgonu, które nie pozwoliło mi śledzić na­pływających dokumentów przez dwa dni. Odbywaliśmy takie spotkania raz w miesiącu. Pierwszego dnia charakterystyczna była swobodna wymiana poglą­dów. Identyfikowaliśmy wiele problemów związanych ze zbieraniem dokumen­tów i opracowywano wiele rozwiązań. Dzielono się doświadczeniami i naukami w miarę, jak stopniowo rozwijaliśmy doktrynę rekrutowania agentów z infra­struktury Wietkongu i utrzymywania ich na stanowisku. Analizowaliśmy spra­wy, które interesowały wszystkich, takie jak utrzymywanie kontaktów z wiet­namskim wojskiem i policją, zaopatrzenie i problemy personalne. Następny dzień był poświęcony na spotkania z każdym oficerem regionalnym z osobna w

229

celu przedyskutowania przede wszystkim spraw personalnych, takich jak rota­cja i podmiana. Cena, jaką musiałem zapłacić za takie spotkania w postaci dwu­dniowej przerwy w bezpośrednim kierowaniu placówką, była moim zdaniem dobrze wykorzystana.

- Na kolacji tego wieczora - ciągnął dalej Lockhart - Almy powiedział mi,
że Juan jeszcze nie nauczył się odmawiać dziwacznym żądaniom, jakie często
napływały od wojska w Nha Trangu.

Wróciłem do biura, ale po minucie lub dwóch weszła Dana niosąc białą kopertę.

- Dean Almy zostawił to u mnie dziewiętnastego - powiedziała. - Obieca­
łam mu, że dostaniesz to zaraz dwudziestego, ale podpięła się pod jakieś inne
papiery i zupełnie o niej zapomniałam, kiedy dowiedziałam się, że rozmawiasz
z Enkingiem i Yincem o Nha Trangu i wtedy zaczęłam jej szukać i znalazłam.

W kopercie znalazłem pilną depeszę z Nha Trangu. To była brakująca część układanki. W kontekście wcześniejszej i późniejszej wymiany depesz zrozu­miałem, że Siły Specjalne są gotowe rozwiązać swój problem z prawdziwym lub rzekomym agentem Wietkongu zabijając go.

Oczywiście znajdowaliśmy się w strefie wojennej i żołnierze czasami za­bijają nieprzyjaciela w sytuacjach, kiedy życie lub śmierć zależą od decyzji podejmowanej w ułamku sekundy. Nha Trang nie był jednak miejscem, gdzie prowadzono wymianę ognia i w związku z tym żaden zespół Sił Specjalnych nie mógł rościć sobie prawa do pełnienia równocześnie roli sędziego, ławy przysię­głych i sądu apelacyjnego. Nie można było do tego dopuścić i nie było czasu do stracenia.

Wysłałem natychmiast do Nha Trangu priorytetową depeszę. Nie pamiętam dokładnych sformułowań, ale wystarczy, że zacytuję wersję, która ukazała się w druku1 i wiernie oddaje jej treść:

  1. Powiadomić Siły Specjalne, że CIA nie jest zainteresowana omawianą spra­
    wą.

  2. Skontaktować się z majorem Crew natychmiast i powiadomić go, że to nie
    jest rozwiązanie problemu. Jest niemoralne i ma wszelką szansę na kompro­
    mitację.

  3. Jeżeli nie uda się uzyskać jego zapewnienia, że nic się nie stanie temu agen­
    towi, jak podano w naszych depeszach, nie będziemy mieć innego wyjścia
    jak tylko zreferować sprawę na wyższych szczeblach w MACY, w tym ge­
    nerałowi Abramsowi i ambasadorowi Bunkerowi.


Jak tylko depesza została wysłana, połączyłem się bezpiecznym telefonem z Deanem Almy w Nha Trangu i zapoznałem go z treścią depeszy, którą za chwilę otrzyma i poprosiłem, żeby powiadomił Siły Specjalne, żeby odebrali depeszę jak tylko skończymy rozmowę. Dean potwierdził, że rozumie i zacznie działać natychmiast.

Wiedziałem, że nie mam autorytetu, by rozkazać Siłom Specjalnym wstrzy­mania działań, które dowódcy wojskowi nazywali taktyczną operacją wywia­dowczą. Jednakże niektórzy oficerowie i podoficerowie Sił Specjalnych zna­li mnie albo z czasów kubańskich, albo z późniejszej działalności w Laosie i Wietnamie. Uważali mnie, według opinii, jakie do mnie trafiały, za konkretnego wyższego oficera, który robił to, co powiedział, że zrobi. Wierzyłem, że potrak­tują moją depeszę do Nha Trangu jako sygnał, by się powstrzymali. Jeżeli się nie powstrzymają, nie będę mieć wyboru jak tylko przedstawić sprawę ambasa­dorowi Bunkerowi i za jego zgodą generałowi Abramsowi z opinią, że operacja wywiadowcza na szczeblu taktycznym zmierza do nieuniknionej katastrofy.

Żeby przygotować się na taką ewentualność, musiałem lepiej poznać chro­nologię wydarzeń. Wezwałem Vince'a Lockharta i Joe Lazarsky'ego. Yince przyszedł pierwszy. Poprosiłem go, żeby jak najszybciej znalazł Scrymgeoura.

- Jak tylko Bruce pokaże się w biurze - powiedziałem - szybko potrzebuję
ustnej informacji o rozwoju sprawy Sił Specjalnych w Nha Trangu.

Kiedy Yince pospiesznie wychodził, pojawił się Lazarsky. Pokazałem mu garść depesz z Nha Trangu i tekst, który właśnie wysłałem.

- Widziałem niektóre z tych depesz - przyznał Joe. - Nie wszystkie. To
co zobaczyłem, nie wydawało się skłaniać mnie do podjęcia jakichś działań,
ponieważ rozumiałem, że Nha Trang, Scrymgeour i Enking maj ą wszystko pod
kontrolą.

Joe przypomniał, że kilka dni wcześniej widział dwóch ludzi z Sił Specjal­nych, którzy przyszli spotkać się ze Seryomgeourem. Joe zapytał później Enkin-ga, czego ci żołnierze chcieli. Szukali jakiegoś miejsca kontrolowanego przez CIA, gdzie mogliby umieścić na rok lub dwa człowieka podejrzewanego ot to, że jest agentem Wietkongu - wyjaśnił Enking. Scrymgeour szybko uzupełnił tę informację stwierdzając, że powiedzieli typom z Sił Specjalnych, że CIA nie ma takich miejsc. Joe roześmiał się i zajął się innymi sprawami.

- Joe... stary - powiedziałem. - Coś mi tu śmierdzi. Jeżeli zamkniemy tę
sprawę, oszczędzimy tym facetom wiele kłopotów. Jeżeli Siły Specjalne nie
posłuchają lub jeżeli będzie za późno, mamy awanturę.

Lockhart, Scrymgeour i Enking dołączyli do Lazarsky'ego i do mnie. Żeby wprowadzić wszystkich w temat, dokonałem przeglądu wydarzeń dnia. Nastęnie poprosiłem o streszczenie naszych rozmów z personelem Sił Specjalnych.

Zaczął Enking. Żołnierze powiedzieli, że potrzebują pomocy przy postę­powaniu wobec możliwego zagrożenia bezpieczeństwa. Przedstawili dwie fo-

231

tografie. Jedna fotografia pochodziła z dokumentu tożsamości obywatela wiet­namskiego Thai Khac Chuyena zatrudnionego przez Siły Specjalne w charak­terze tłumacza. Druga była fotografią zdobyczną przedstawiającą niezidentyfi­kowanego żołnierza Wietkongu. Stwierdzili, że podobieństwo jest uderzające i niepokojące. Enking i Scrymgeour porównali obie fotografie. Zgodzili się, że podobieństwo jest, ale nie byli w stanie określić na pewno, że to jest ta sama osoba.

Siły Specjalne najwyraźniej też nie były zdecydowane. Major Crew wy­jaśnił, że chcieliby przesłuchać podejrzanego przy zastosowaniu wykrywacza kłamstw w jakimś odosobnionym miejscu należącym do CIA.

Tu wtrącił się Scrymgeour by dodać, że te dwa typy z Sił Specjalnych zosta­ły poinformowane, że CIA nie dysponuje takimi możliwościami, jakich oczeki­wały od nas Siły Specjalne. Wtedy typy z Sił Specjalnych wyszły.

Enking kontynuował raport. Pułkownik Weil odwiedził go dwa dni później, 12 czerwca, by poinformować, że Siły Specjalne wciąż mają problem z Chuy-enem. Enking zaproponował, żeby przekazać go do MSS (południowowietnam-ska wojskowa służba bezpieczeństwa), albo może go wypuścić, ponieważ nie daje się wyjaśnić, czy mają do czynienia z podwójnym agentem czy z przypad­kiem mylnej identyfikacji.

Enking następnie sprawdził Chuyena i wysłał depeszę do Nha Trangu infor­mując, że Chuyen pracował w różnych jednostkach wojskowych od 1960 roku. Sugerował również, żeby Nha Trang sprawdził, czy może coś podpowiedzieć Siłom Specjalnym, jak należy działać w przypadku podwójnych agentów. Spo­wodowało to nawiązanie dialogu pomiędzy Juanem a Siłami Specjalnymi. Stało się już jednak oczywiste, że Siły Specjalne postępują po swojemu i nie słuchają niczego, co im się mówi. Czując to, Juan poprosił o sprawdzenie dokumentów, by poznać te aspekty życia Chuyena, które nie były znane, kiedy Enking spraw­dzał akta.

- W porządku - powiedziałem. - To jest pierwszy raz kiedy nawiązaliśmy współpracę operacyjną z Siłami Specjalnymi, a przynajmniej po raz pierwszy od mojego przyjazdu więc nie ma się nad czym zastanawiać. Instrukcje centrali nie obciążają nas żadną odpowiedzialnością za koordynację operacji Sił Spe­cjalnych. Co więcej, porozumienie zawarte pomiędzy McConem a sekretarzem McNamarą przewiduj e, że Siły Specjalne nie będą otrzymywać żadnych porad ani wsparcia zaopatrzeniowego od CIA. Wciąż jednak trudno jest przekonać lu­dzi, że pępowina została odcięta. Szczególnie dotyczy to dziennikarzy. A zatem od tej chwili trzymajmy się z dala od Sił Specjalnych.

Wkrótce potem nadeszła depesza z Nha Trangu. Według Sił Specjalnych Chuyen został wysłany na misję do Kambodży. Według mnie wiadomość ta oznaczała dwie rzeczy. Najprawdopodobniej Siły Specjalne już zrobiły coś głu-

232

piego albo zamierzają popełnić jakieś głupstwo i nie da się od tego odwieść w wyniku działań, które uznają za mieszanie się CIA w ich sprawy.

Czas naglił. Natychmiast wysłałem do Nha Trangu depeszę następującej treści:

Powiedzcie majorowi Crew, by korzystał z alarmowej sieci łączności i odwołał agenta. Niech nas powiadomią, kiedy to zostanie zrobione i kiedy Chuyen znajdzie się ponownie pod kontrolą Sił Specjalnych.

Odpowiedź na ten wystrzał była druzgocąca. Stwierdzono, że Chuen został wysłany z misją i nie można się z nim skontaktować. Oznaczało to dla mnie wy­raźnie, że Siły Specjalne zrobiły coś nieetycznego. W tym czasie nikt nie wysy­łał nikogo do Kambodży bez możliwości alarmowego odwołania. Ryzykowne sytuacje mogły zaistnieć niespodziewanie. Każdy z terenów przygranicznych z niewielkim wyprzedzeniem mógł zostać wybrany za cel dywanowego bom­bardowania przez B-52. Informacja, że nie ma planu awaryjnego odwołania była albo kłamstwem, albo przyznaniem się, że podjęto niekompetentnie przy­gotowaną operację. W każdym razie była to zła wiadomość.

Teraz już nie miałem wyboru. Musiałem zapoznać innych z problemem. Podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem do Evy Kim, sekretarki ambasadora Bunkera.

- Muszę się pilnie spotkać z ambasadorem.

Były to słowa, których używałem rzadko. Eva zareagowała odpowiednio.

- Ambasador przyjmie pana, jak tylko pan się pojawi - powiedziała.

Po tej rozmowie natychmiast wyszedłem z gabinetu i zbiegłem na trzecie piętro do biura Bunkera. Eva dotrzymała słowa i jak tylko wszedłem, wprowa­dziła mnie do gabinetu ambasadora.

Współpraca z Bunkerem rozwijała się dobrze. Podziwiałem go za profesjo­nalizm, za jego uprzejmy i pełen godności sposób bycia i byłem pod wrażeniem jego niewyczerpanego zasobu dowcipnych limeryków. Był jak klej, który spajał cały zespół i zapewniał, że działaliśmy w poczuciu prawdziwej współpracy.

Przedstawiłem ambasadorowi główne powody mego niepokoju z pełną szczerością. Podkreśliłem, że moja odpowiedzialność za koordynację tajnych operacji wywiadowczych organizacji amerykańskich nie dotyczy taktycznego wywiadu jednostek wojskowych, takich jak Siły Specjalne. Pomimo tego Siły Specjalne skontaktowały się z moim personelem 10 czerwca oczekując porady i pomocy w sprawie prawdopodobnego podwójnego agenta, w którą zamiesza­ny jest obywatel południowowietnamski. Nie byliśmy w stanie udzielić pomo­cy, o jaką nas proszono. Chodziło o jakieś odległe miejsce, w którym można by przetrzymać agenta. Przekazaliśmy Siłom Specjalnym rezultaty naszej wery­fikacji dokumentów na temat tego obywatela wietnamskiego. Oficerowie CIA

233

w Nha Trangu omawiali sprawę z Siłami Specjalnymi nawet w szerszym za­kresie, niż uznałbym za stosowny. Kiedy dowiedziałem się o tej wymianie opinii, zrozumiałem, że Siły Specjalne idą w kierunku pozbycia się agenta w niewłaściwy sposób. Według mnie było to niemoralne i sprzeczne z prawem. Ze względu na to, że czas naglił, przekroczyłem swoje uprawnienia i powie­działem, żeby Siły Specjalne przerwały operację, którą zaplanowały. Dałem im jasno do zrozumienia, że jeżeli nie przerwą, będę zmuszony przedstawić spra­wę ambasadorowi i generałowi Abramsowi. Siły Specjalne udzieliły mi odpo­wiedzi, która jest absolutnie bzdurna. Powiedziano mi, że agent został wysłany do Kambodży i nie może być odwołany. Według mnie już zabili agenta albo zamierzają to zrobić. Uznałem zatem, że moim obowiązkiem jest przedstawić sprawę ambasadorowi oraz zapoznać z nią generała Abramsa i poczekać na jego decyzję, co należy dalej zrobić z prawdopodobnym pogwałceniem przepisów Kodeksu Wojskowego.

Ambasador Bunker wysłuchał cierpliwie mojej informacji.

- No, dobrze, Ted - powiedział, kiedy skończyłem. - To oczywiście jest
problem MACY. CIA zrobiła co mogła, mając niewielkie pole manewru. Teraz
to sprawa dowództwa wojskowego i Abrams powinien to wszystko wyjaśnić.
Skontaktuj się z nim jak najszybciej.

Po powrocie do gabinetu zadzwoniłem do Abramsa na bezpiecznej linii. Po kilku sekundach podniósł słuchawkę.

- Pojawił się politycznie cuchnący problem - powiedziałem mu. - Rozma­
wiałem o nim z Bunkerem w ciągu ostatnich kilku minut. Muszę panu przed­
stawić tę sprawę. Kiedy mogę się zameldować na piętnastominutowe spotkanie
w celu przeglądu sytuacji?

Abrams potrafił szybko ocenić zarówno proces zdobywania informacji wy­wiadowczej, jak i przydatność otrzymanego produktu.

- Ted, muszę załatwić kilka otwartych problemów taktycznych - powie­
dział wyczuwając moje naleganie. - Czy możesz przyjść nieco później?

Uzgodniliśmy godzinę spotkania i na tym nasza rozmowa się zakończyła.

Moim następnym krokiem była depesza do Nha Trangu. Prosiłem o pilne sporządzenie na piśmie szczegółowej chronologii rozmów, jakie prowadzono z Siłami Specjalnymi w sprawie Chuyena i żeby Juan przywiózł ją do Sajgonu. Następnie poinformowałem Lazarsky'ego i Lockharta o mojej rozmowie z Bun­kerem i kontakcie telefonicznym z Abramsem oraz o mojej ostatniej depeszy do Nha Trangu. Potem przygotowałem notatki na spotkanie z Abramsem.

Po obiedzie pojechałem do MACY do kwatery generała. Jeden z adiutantów zaprowadził mnie do niego. Siedział paląc cygaro i słuchał jakiejś klasycznej symfonii, której nie potrafiłem rozpoznać. Abrams skinieniem wskazał, żebym usiadł.

234

- Ted - powiedział. - Doświadczenie nauczyło mnie, że szefowie wywiadu
przychodzą do dowódców polowych o dziwacznej porze albo z kopalnią złota
w postaci nowych informacji, albo z bombą. Z fusów wróżę, że chodzi raczej

0 bombę. Co się dzieje?

  1. Abe, to jest czas na bomby - odpowiedziałem i przedstawiłem sprawę
    Chuyena w taki sam sposób, w jaki opowiedziałem o niej Bunkerowi. Abrams
    słuchał i nie przerywał mi.

  2. Jak myślisz? - zapytał mnie kiedy skończyłem. Czy ten Wietnamczyk
    jeszcze żyje?

  3. Mam nadzieję, że żyje, a poprzez szybkie działanie możemy go utrzymać
    przy życiu. Jednak kiedy weźmiemy pod uwagę odpowiedź Sił Specjalnych, to
    wszystko wskazuje na to, że już jest martwy. Tego nie mogę udowodnić, ale to
    jest prawdopodobna hipoteza.

  4. Cholera! Ted, zaczynając od naszego pierwszego spotkania w Laosie

1 podczas naszej wspólnej pracy tu w Wietnamie nabrałem wiele szacunku dla
twoich zdolności analitycznych. Tym razem jednak mam nadzieję, że się my­
lisz. Mając już na głowie My Lai2 musimy się upewnić, żeby nasze postępowa­
nie było bez zarzutu.

Abrams przerwał na kilka sekund i zastanawiał się.

- Pułkownik Rheault jest pierwszej klasy oficerem. Skontaktujemy się
z nim i wszystko wyjaśnimy. Powiadomię ciebie i ambasadora Bunkera o wy­
nikach.

Po spotkaniu rady w dniu 23 czerwca, ambasador Bunker poprosił Abram-sa i mnie żebyśmy wpadli na chwilę do jego biura. Gdy spotkaliśmy się tam, Abrams odezwał się.

- Panie ambasadorze, Ted i ja rozmawialiśmy o tej sprawie Zielonych Be­
retów. Po tej rozmowie poleciłem, aby pułkownik Rheault przyjechał z Nha
Trangu i porozmawiał z generałem Pottsem z MACY J-2. Spotkał się również
ze mną. Rheault to dobry oficer. Czeka go generalski awans. W odpowiedzi
na moje pytanie zapewnił mnie, że Wietnamczyk został wysłany z misją. Nie
jestem tym w pełni usatysfakcjonowany, ale przyjąłem jego zapewnienia. Zoba­
czymy, czy ten agent wróci.

Kiedy szliśmy z Abramsem do wind, generał powiedział:

- Ted, to trudna sprawa. Muszę przyjąć do wiadomości zapewnienia Rhe-
aulta. Ma za sobą piękną karierę.

Przez cały tydzień mogłem zapomnieć o sprawie Chuyena i skoncentrować się na innych problemach. Potem jednak znowu diabeł wyskoczył z pudełka. 30 czerwca sierżant Alvin Smith z 5 Grupy Sił Specjalnych zgłosił się do biura

CIA w Nha Trangu i stwierdził, że obawia się o własne życie, ponieważ prze­łożeni chcą go zabić. 20 czerwca kapitan Robert Marasco zabił wietnamskiego pracownika o nazwisku Thai Khac Chuyen, którego oficerowie podejrzewali

0 to, że jest agentem Wietkongu. Smith, który był opiekunem Chuyena, sprzeci­
wiał się zabójstwu i Marasco i jego towarzysze, obawiając się, że Smith ujawni
morderstwo, mają zamiar zabić Smitha zanim narobi hałasu. Smith zgłosił się
do CIA w poszukiwaniu azylu ponieważ wiedział, że Agencja była przeciwna
zabiciu Chuyena.

Oficerowie CIA, którzy rozmawiali ze Smithem w Nha Trangu stwierdzili, że jest zdenerwowany, ale przy pełnej świadomości. Mając podstawowe dane z zeznań Smitha i przekonani, że sierżant jest przy zdrowych zmysłach, ofice­rowie CIA w Nha Trangu wysłali priorytetową depeszę do Sajgonu opisując sytuację, w jakiej się znaleźli.

Podniosłem słuchawkę i zadzwoniłem do Abramsa. Powiadomiłem go w skrócie o rozwoju sytuacji. Musiałem przenieść sierżanta do takiego środowi­ska wojskowego, w którym nic mu nie zagrażało. Czy jest gdzieś jakaś sekcja kryminalna lub żandarmerii polowej (MP), która może go od nas zabrać? Co Abrams ma zamiar zrobić ze sprawą?

- Proszę przetrzymajcie sierżanta u siebie w biurze dopóki nie załatwię przewiezienia go do Sajgonu. Bili Potts z MACY J-2 będzie działać w moim imieniu. Kontaktujcie się z nim w tej sprawie.

Do l lipca Smith wrócił pod kontrolę wojska. Tymczasem centrala CIA przeprowadziła własne dochodzenie. Przebywając w naszych biurach w Nha Trangu, Smith powiedział, ze kiedyś pracował dla CIA na Bliskim Wschodzie. Ponieważ nie podał dalszych szczegółów przypuszczałem, że był oddelegowa­ny do CIA dla wykonania jakiegoś konkretnego zadania, ale w depeszy do Wa­szyngtonu sugerowałem, że warto to sprawdzić.

Kiedy generał Potts zapytał, czy dwaj oficerowie z pionu kryminalnego, którzy prowadzą dochodzenie w sprawie możliwego zamordowania Thai Khac Chuyena, mogą uzyskać w Nha Trangu oświadczenie od Juana, nie widziałem powodu, by się sprzeciwić, ponieważ było to dochodzenie wstępne bez żadnych odniesień do późniejszego postępowania sądowego. Centrala CIA zgodziła się, że powinniśmy współpracować. Juan złożył zatem zeznania w Nha Trangu 8 lipca przed oficerami Robertem Bidwellem i Frankiem Bourlandem i przeka­zał im ustną wersję wydarzeń, tak jak je pamiętał.

Nasze kolejne związki z dochodzeniem miały miejsce, kiedy generał Potts zapytał, czy mógłbym przyjechać do MACY z podpułkownikiem Enkingiem, by omówić z nim i z generałem Townsendem niektóre aspekty sprawy Chuyena.

1 znowu, ponieważ była to wciąż faza dochodzenia, zgodziliśmy się na spotka­
nie 13 lipca. Generałowie zadali nam serię pytań chcąc się dowiedzieć, dlaczego

236

podejrzewaliśmy, że Chuyen został lub miał być zabity, co my i Siły Specjalne powiedzieliśmy sobie nawzajem i w jaki sposób sprawa zwróciła naszą uwagę. Jeden z oficerów odwrócił się do nas i patrząc wprost na Enkinga i na mnie powiedział:

- W oparciu o przeprowadzone dotąd przesłuchania dochodzimy do wnio­
sku, że funkcjonariusze CIA w Sajgonie i w Nha Trangu zachęcali do zabicia
Chuyena. Czy to prawda? Czy może pan to skomentować?

A więc pułapka - pomyślałem. Zanim zdążyłem odpowiedzieć odezwał się Enking.

- Nie mogę odpowiedzieć na wszystkie pańskie pytania - powiedział.
- mogę tylko potwierdzić, że rozmawiałem z majorem Crew w Sajgonie
10 czerwca. Major przedstawił problem, jaki Siły Specjalne mają ze swoim
agentem. Prosił o takąpomoc, jakiej CIA nie mogła udzielić, czyli przetrzymanie
agenta przez czas nieokreślony w odizolowanym miejscu. Powiedziałem majo­
rowi Crew, że nie ma takiej możliwości. Omawialiśmy inne rozwiązania - prze­
kazanie agenta do MSS, zwolnienie go z pracy lub powierzanie mu nieistotnych
zadań. Żadne z nich nie odpowiadało Siłom Specjalnym. W dalszej rozmowie
major Crew sugerował zabójstwo. Mój współpracownik, kapitan Scrymgeour
i ja stwierdziliśmy, że zabójstwo nie wchodzi w rachubę. Nikt nie mógł tego za­
akceptować. Potem żartobliwie dodałem, że mogłoby to być najskuteczniejsze
rozwiązanie. Nie było to nic innego niż żart.

Zanim zdążyłem powiedzieć, że pułkownik Enking właśnie otworzył nowy temat, który chciałem z nim omówić, jeden z oficerów przerwał ciszę.

- Kiedy będziemy mogli otrzymać oświadczenie formalne w tej sprawie od
pana pułkownika Enkinga? Może teraz?

Moja odpowiedź była krótka.

  1. Nie przyszliśmy tu na przesłuchanie. Ponadto nie podlegam waszej jurys­
    dykcji. A zatem, panowie, nasze spotkanie jest zakończone.

  2. Może nie mogę przesłuchiwać pana, ale ten dżentelmen obok pana jest
    w mundurze, a zatem podlega mojej jurysdykcji, oficer nie ustępował. - Z pew­
    nością możemy go przesłuchać.

Po powrocie do ambasady spotkałem się z Lazarskym i Lockhartem i po­prosiłem Enkinga, by omówił swoją rolę w spotkaniu w MACY. Kiedy zakoń­czyliśmy rozmowę, Enking z zakłopotaniem przypomniał mi, że tego wieczora ma wyjechać z kraju na spotkanie z rodziną. Powiedziałem mu, żeby poszedł do swojej kwatery, spakował się i przygotował do wyjazdu.

Dzień po wyjeździe Enkinga do Wietnamu, dwóch oficerów prowadzących dochodzenie pojawiło się w naszym biurze i kiedy powiedziano im, że Enking wyjechał z kraju, byli wyraźnie rozczarowani. Uznali to za jakiś diabelski spi­sek ze strony CIA, aby przeszkodzić im w prowadzeniu dochodzenia, a nie za-zwyczajne spotkanie z rodziną.

237

Dzień czy dwa po spotkaniu w MACY Bunker odbywał rutynowy lunch z członkami rady w swojej rezydencji. Abrams i ja przyjechaliśmy prawie rów­nocześnie. Przywitaliśmy się, zamówiliśmy drinki i stanęliśmy z boku czekając na pozostałych.

  1. yszałem, że mieliście starcie z dochodzeniowymi na spotkaniu
    w MACY - powiedział Abrams.

  2. Nie - zaprzeczyłem. - To nie było starcie, ale nie lubię niespodzianek ani
    w działalności wywiadowczej, ani śledczej. Ponadto, jeżeli chodzi o składanie
    zeznań, to z punktu widzenia CIA jest tak wiele spraw z tym związanych poczy­
    nając od ochrony źródeł i metod, że nie mam swobody w tej dziedzinie. Jest to
    coś, co muszę uzgodnić wcześniej z Waszyngtonem, by otrzymać upoważnienie
    i wytyczne. Ze względu na to, podejście śledczych nie było właściwe, choćby
    dlatego, że nie podlegam kodeksowi wojskowemu.

  3. Rozumiem - przyznał Abrams. - Bili Potts chce uniknąć nieporozumień,
    które mogłyby wyniknąć z tego spotkania, ponieważ informuje mnie, że współ­
    praca pomiędzy jego i waszymi ludźmi jest pierwszej klasy. Chcemy, żeby tak
    zostało. Potts nie miał pojęcia, że śledczy będą tak postępować.

Podczas lunchu i normalnej wymiany poglądów Abrams powiedział mi, że wydział kryminalny prowadzi dochodzenie w sprawie Zielonych Beretów w ramach przygotowań do podjęcia decyzji, czy można zastosować postępowa­nie przewidziane Artykułem 32 (w kodeksie wojskowym odpowiednik rozpa­trywania sprawy przez wielką ławę przysięgłych). Zakończył stwierdzając, że jest zaskoczony i rozczarowany postępowaniem pułkownika Rheaulta. Nikt nie pytał o szczegóły. Nie komentowałem i nikt tego ode mnie nie oczekiwał. Kiedy lunch się skończył, Bili Colby, który pracował dla Abramsa jako zastępca do spraw operacji cywilnych i wsparcia rewolucyjnego rozwoju, będąc w randze ambasadora, powiedział do mnie:

- Prowadziłeś sprawę Zielonych Beretów w sposób właściwy.

W ciągu następnego miesiąca wydział kryminalny zakończył raport z do­chodzenia i siedmiu oskarżonych z pułkownikiem Rheaultem na czele zostało osadzonych w więzieniu w Long Binh w 3 ÓW. Obrońcy cywilni zaczęli się zjeżdżać, a MACY zdecydowało, ze procedura przewidziana Artykułem 32 roz­pocznie się w Long Binh 31 lipca.

Wbrew nadziejom MACY, że uda się utrzymać sprawę w tajemnicy, zespół obrońców uznał, że jedyną nadziej ą na ocalenie oskarżonych od kary więzienia będzie rozbudzić współczucie narodu amerykańskiego. Informacje o sprawie zaczęły wyciekać do przedstawicieli prasy amerykańskiej w Sajgonie wzbu­dzając szał, bo każdy dziennikarz prasowy czy telewizyjny chciał uzyskać wy­łączne wiadomości dla siebie. W prasie pojawiło się mnóstwo bzdur z małą domieszką prawdy i jedną rewelacją. Obrona Zielonych Beretów opierała się na twierdzeniu, że CIA powiedziała Siłom Specjalnym zakończcie z maksymal-

238

nym uszczerbkiem". To, jak tłumaczyli obrońcy Zielonych Beretów, oznaczało zabić go".

Zwrot „zakończyć z maksymalnym uszczerbkiem" nie figuruje w termino­logii CIA. Słowo zakończyć" jest używane. Oznacza zakończenie stosunków służbowych. Istnieje też zwrot zakończyć z uszczerbkiem", który oznacza, że pracownik osiągający niezadowalające rezultaty zostaje zwolniony bez odpra­wy, którą by otrzymał, gdyby dobrze pełnił służbę. Zwrot zakończyć z estre-malnym uszczerbkiem" jest wymysłem dziennikarza lub pisarza. Nie miałem jednak pewności, czy Juan go nie użył. Żeby to wyjaśnić, załatwiłem przyjazd Juana do Sajgonu w towarzystwie jego szefa, Deana Almy'ego.

Kiedy to się działo, w strumieniu dezinformacji pojawił się kolejny śmieć wynikający z przecieków od obrońców do mediów. Chodziło to, że jakoby Juan powiedział majorowi Crew, że nie będę się sprzeciwiać zniknięciu Chuyena, ponieważ jestem odpowiedzialny za dwieście pięćdziesiąt zabójstw politycz­nych w Laosie.

Nie mogłem uwierzyć, że Juan powiedział coś takiego. Na pierwszy rzut oka ten zarzut był absurdalny. Oficerowie CIA w Laosie byli planistami, ko­ordynatorami, zaopatrzeniowcami, instruktorami, doradcami, a nie dowódcami oddziałów bojowych. Nie było podstaw po temu, żeby dwieście pięćdziesiąt zabójstw politycznych odbyło się na mój rozkaz. Poza tym nie widziałem naj­mniejszego powodu, żeby Juan chciał mi zaszkodzić. Jednak nawet zakłada­jąc, że celowo chciał mnie oczernić, dlaczego wybrał Laos jako miejsce zbrod­ni? Juan nie służył w Laosie i nie znał realiów wojny tam prowadzonej. Jeżeli chciałby wymyślić coś wiarygodnego, swoje wymysły zlokalizowałby w Berli­nie albo w Miami, gdzie służyliśmy razem.

Kiedy Almy, Juan3 i ja spotkaliśmy się w moim biurze w Sajgonie, moim pierwszym punktem programu było wyjaśnienie zakończenie z ekstremalnym uszczerbkiem". Obaj zaprzeczyli, że użyli tego wyrażenia w rozmowach z Zie­lonymi Beretami. Nawet go wcześniej nigdy nie słyszeli. Było oczywiste, że w tym przypadku zrzucili na nas winę ci, którzy mieli własne sprawy do zała­twienia i nie przejmowali się tym, czy jeden lub dwa stalowe wióry wpadną do oka CIA.

- Czy powiedziałeś majorowi Crew, że jestem odpowiedzialny za dwieście
pięćdziesiąt zabójstw politycznych w Laosie? - spytałem Juana wprost.

- Nigdy nic takiego nie powiedziałem majorowi Crew - odparł.
Mieliśmy w przeszłości starcia z Juanem w okolicznościach, które dla Juana

musiały być bardzo nieprzyjemne, jeżeli nie kompromitujące. Zawsze przyzna-

wał się do wykroczeń, więc wiedziałem jak brzmi prawda uzyskana pod presją. Teraz jej nie słyszałem. Naciskałem bardziej, ale wszystkie moje pytania przy­nosiły tę samą odpowiedź. Juan trzymał się swojej wersji, że nie powiedział ma­jorowi Crew tego, co mu przypisywano. Wreszcie przyjąłem twierdzenia Juana za dobrą monetę, podobnie jak Abrams przyjął wyjaśnienia Rheaulta nie mając dowodów świadczących o czymś innym. Musiałem zaufać słowu podwładnego.

Później tego samego dnia, kiedy omawiałem z Almym to, co się stało i do­kąd zmierza cała sprawa Chuyena, zorientowałem się, że Dean nie jest zado­wolony z działań Juana. Wydawało się również, że ma pewne zastrzeżenia do odpowiedzi Juana na moje pytania o rzekome wypowiedzi w sprawie Laosu.

W moich depeszach do centrali w ciągu następnych kilku dni postawiłem jasno sprawę zeznań Juana oraz, że i on, i placówka potrzebuj ą pomocy praw­nej. Skomplikowany charakter sprawy - pisałem - wymaga lepszej znajomości prawa wojskowego niż to, jakim dysponuje placówka. Szczególnie Juanowi przydałoby się - sugerowałem - gdyby centrala wynajęła eksperta od kodeksu wojskowego i przysłała go do Wietnamu. Powiedziano mi, że moja prośba jest rozważana.

Juan miał zeznawać w Long Binh 20 sierpnia. Pojechaliśmy tam razem i siedzieliśmy w poczekalni czekając na wezwanie. Po raz setny omawialiśmy potrzebę udzielania jasnych, zwięzłych i prawdziwych odpowiedzi. Jeżeli nie­którzy z tych cywilnych adwokatów, na przykład Henry Rothblatt, zaczną wy­powiadać się obraźliwie - powiedziałem mu - powinien prosić o interwencję oficera przewodniczącego. Podkreślałem znowu i znowu, że chociaż sprawa przemieniła się w administracyjny zły sen dla niego i katastrofę propagandową dla CIA, najgorszą rzeczą, jaką może zrobić, to nie mówić prawdy. Tej części instrukcji Juan uparcie się trzymał.

Przesłuchanie trwało całymi godzinami. Juan wyszedł z niego wyczerpany. Szybko opuściliśmy rejon kaplicy w Long Binh, pojechaliśmy na lądowisko he­likopterów i wróciliśmy do Sajgonu. W biurze Juan opowiedział, jakie sprawy były poruszane podczas składania zeznań. Była ich cała długa lista. Po stronie pozytywnej, Juan przedstawił szczegóły sprawy Chuyena dokładnie tak, jak były znane placówce w Sajgonie. Stwierdził również, że CIA ani nie dowodziła operacjami Sił Specjalnych, ani ich nie kontrolowała, a także nie kontrolowała operacji wywiadowczych. Stwierdził, że doradzał Siłom Specjalnym, żeby nie próbowały zabijać Chuyena, a raczej go zwolniły i że Almy również doradzał Siłom Specjalnym, by go zwolniły lub przekazały do MSS.

Z drugiej strony gadatliwy Juan otworzył grupie obrońców nowe linie prze­słuchań wspominając o powiązaniach wywiadowczych Hanoi z Moskwą, o za­bójstwach praktykowanych przez Sowietów i innych, ujawniając metodologię operacyjną kierowania agentami i procedury łączności i wspominając o opera­cjach w Kambodży i o programie Phoenix.

240

Wszystko to przedstawiliśmy w depeszy do Waszyngtonu. Następnego dnia otrzymaliśmy wiadomość, że John Greaney, oficer CIA pracujący w biurze rad­ców prawnych, jest w drodze do Sajgonu, by pomóc placówce przygotować się do oczekiwanego procesu oskarżonych z Zielonych Beretów. Chociaż byłem wdzięczny za pomoc, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że ta pomoc przydałaby się wcześniej. Co prawda, kawaleria była w drodze, ale my już byliśmy oskal­powani.

Tymczasem media zachłystywały się całą historią i zaczęliśmy zastanawiać się czy CIA nie powinna przedstawić publicznie swojej wersji wydarzeń. Moja opinia i stanowisko biura propagandy ambasady były zgodne, że rozsądzanie sprawy przez media pogwałci prawo Zielonych Beretów do uczciwego procesu. Powstrzymywało to nas od rozpoczęcia agresywnej kampanii i pozwoliło adwo­katom obrony swobodnie deptać delikatną prawdę, jeżeli mieli na to ochotę.

Jednakże, zapytany przez dziennikarzy, o co właściwie w całej sprawie cho­dzi, nie uchylałem się od odpowiedzi. Wendell Merrick z U. S. News and Word Report", Bob Shaplen z New Yorkera", Keyes Beech z Chicago Daily News", George McArthur z Associated Press oraz niezależny dziennikarz Joe Kraft za­poznali się z faktami, tak jak ja je poznałem. W sumie byli skłonni przyjąć logikę dialogu między CIA i Siłami Specjalnymi i uznać bezlitosne potraktowa­nie Chuyena przez Siły Specjalne. Zastanawiały ich zaangażowanie Rheaulta w całą sprawę i decyzja Abramsa, żeby przeprowadzić śledztwo. Czy był to spo­sób Abramsa na zniszczenie Sił Specjalnych? - zastanawiali się. Żadne logiczne wyjaśnienie nie mogło odwieść ich od podejrzenia, że za stanowiskiem MACY kryje się coś więcej niż dotąd ujawniono.

Zaskakujące było to, że zainteresowanie sprawą Chuyena w Wietnamie Po­łudniowym było umiarkowane. Generał Quang zapytał mnie w czasie jednego z naszych rutynowych spotkań, o co właściwie chodzi. Powiedział, że generał Cao Van Vien, szef sztabu armii południowo wietnamskiej, zainteresował się tą sprawą, ale nie chciał poruszać jej w rozmowie z Abramsem, żeby nie wprawiać go w zakłopotanie. Jest bardziej prawdopodobne - pomyślałem - że Quang sonduje sprawę w imieniu prezydenta Thieu. W każdym razie zapoznałem go z faktami sprawy, tak jak je w owym czasie rozumieliśmy. Quang słuchał uważ­nie mojej prezentacji i zadał kilka pytań.

Później o Chuyena pytali Nguyen Khac Binh, szef południowowietnam-skiego wywiadu i Nguyen Mau z policji specjalnej. Za każdym razem, kiedy nas pytano, udzielaliśmy szczerych odpowiedzi. Odnosiliśmy wrażenie, że nasi przyjaciele wietnamscy byli rozbawieni tym całym kłopotem, który Amery­kanie sobie sprawili w wyniku tak nieindochińskiego sposobu postępowania z tak mało znaczącym incydentem".

Jednak dręczony przez media Waszyngton nie uważał sprawy Chuyena za mało znaczącą. Zastępca dyrektora wydziału operacyjnego, Tom Karamessines,

241

działając na własną rękę albo przynaglany przez Helmsa, zdecydował się wy­słać kogoś do Sajgonu, żeby zbadał sprawę Chuyena od początku do końca. William (Bili") Wells, zastępca szefa wydziału dalekowschodniego został wy­brany do wypełnienia tej misji.

  1. Co konkretnie kazano ci robić i kto ci kazał? - zapytałem go wprost, kie­
    dy przybył do Sajgonu.

  2. Mam zapoznać się z całą sprawą Chuyena i dowiedzieć się, co się stało
    i dokąd to wszystko zmierza. Tom K. chce - dodał - móc powiedzieć w Kongre­
    sie i w Białym Domu, że dysponuje odrębną opinią w tej sprawie wydaną przez
    doświadczonego oficera niezaangażowanego w sprawy wietnamskie.

  3. To politycznie delikatna sprawa - powiedziałem. - Jednakże, jeżeli to
    jest elegancki sposób powiedzenia, że chcesz sprawdzić, czy nasze raporty

0 morderstwie są dokładne, to inna sprawa. W tym przypadku możesz powie­
dzieć Tomowi K. po powrocie, że nie chcę pozostawać na żadnym stanowisku,
jeżeli centrala wątpi w obiektywność moich raportów.

Bili zapewnił mnie, że jego wypowiedź wcale nie jest dyplomatyczna. Tom K. chce po prostu mieć drugą opinię. Zorganizowaliśmy Billowi wizytę w Nha Trangu, żeby mógł porozmawiać z Juanem i Almym. Opisałem mu, jak sprawa się rozwijała z mojego punktu widzenia. Rozmawiał także w Yincem Lockhar-tem, Joe Lazarskym i DanąMeigs.

W wolnym czasie Wells dyskutował z personelem placówki na temat prio­rytetów w zbieraniu informacji otwarcie krytykując surowo zaangażowanie sił

1 środków CIA w wojnę w Wietnamie. Nie ukrywał swego przekonania, że
Wietnam jest wynaturzeniem, które odwraca naszą uwagę od strategicznego
wyzwania wywiadowczego, jakie stanowią Chiny i Związek Sowiecki. Można
było zgodzić się z takim punktem widzenia, ale nie wszyscy dobrze go przyjęli.
Ci członkowie mojego personelu, którzy zgłosili się ochotniczo i zgodzili się na
wyrzeczenia związane z pracą w strefie wojennej, odrzucali sugestie, jakoby ich
praca nie wnosiła wiele do zaspokajania najważniejszych interesów państwa.
Kiedy dotarły do mnie doniesienia o niezadowoleniu wywołanym komentarza­
mi Billa na temat priorytetów, poprosiłem go, żeby unikał tego tematu w rozmo­
wach z personelem placówki. Bili łatwo się zgodził.

Greaney dokonał interesującego odkrycia w aktach prowadzonych przez Scrymgeoura i Enkinga. Plan operacji w Kambodży nazwany Project Black-beard pochodzący od Sił Specjalnych zawierał sformułowanie zakończyć z ekstremalnym uszczerbkiem". Mieliśmy zatem klasyczny przykład życia imi­tującego sztukę. Zielone Berety naczytały się zbyt wiele opowieści szpiegow­skich i przejęły ich terminologię. Było również oczywiste, że wyeliminowanie kłopotliwego agenta nie było postępowaniem, na które wpadli w ostatniej chwili, w czerwcu 1969 roku, ale było częścią ich planowania przez cały czas.

242

Wiedzieliśmy obecnie, że sierżant Smith był zatrudniany przez CIA w 1957 roku. Służył w Port Saidzie w Egipcie pod przykrywką dyplomatyczną, a potem nagle opuścił Agencję. Greaney wyraził zaniepokojenie, że ci, którzy wszędzie węszą spisek, dostaną konwulsji, jeżeli ta sprawa wyjdzie na jaw. Dla mnie nie było powodów do niepokoju. To, co Smith robił w 1957 roku nie miało znacze­nia dla jego postępowania w stopniu sierżanta w 1969 roku.

Kiedy Wells zakończył swoją misję, wysłał długą podsumowującą depeszę do Waszyngtonu włączając w to naszą nowo nabytą wiedzę na temat Project Blackbeard i sierżanta Smitha, a następnie wrócił do Waszyngtonu. Zgodnie z tym, co mi powiedział, nie znalazł żadnych sprzeczności z wcześniejszymi raportami placówki. Tu było wszystko. Nigdy już nie słyszałem nic od niego ani od Karamessinesa, czy kogokolwiek innego, na ten temat.

aściwie rzeczywiście nie było już nic do powiedzenia, ponieważ 29 września armia zdecydowała się zamknąć sprawę. Ponieważ CIA, jak stwier­dzała armia w oficjalnym oświadczeniu, nie była bezpośrednio zaangażowana w ten incydent, armia uznaje, że w interesie bezpieczeństwa narodowego nie udostępni żadnego członka swojego personelu jako świadka w zbliżającym się procesie personelu 5 Grupy Sił Specjalnych w Wietnamie.

Wszystko się skończyło. Dlaczego w ten sposób? Szczerze mówiąc, nie wiem. Nie uczestniczyłem w podejmowaniu decyzji w tej sprawie. W rzeczy­wistości, to po raz pierwszy usłyszałem o tej decyzji od George'a Neumana, pracownika biura spraw publicznych ambasady. Przyszedł do mojego gabinetu i powiedział mi i Lazarsky'emu, że ta wiadomość została podana przez agencje. W ciągu kilku następnych dni dowiedziałem się od Bunkera i Abramsa, że była to polityczna decyzja podjęta przez jedyną osobę, która mogła ją podjąć - przez prezydenta Nixona.

23

Akcja polityczna w Santiago

Bo prawdopodobnie nie do uniknięcia, że ze względu na to, iż próbowałem bez powodzenia obalić rząd na Kubie, teraz będę podejrzewany o spowo­dowanie zabójstwa chilijskiego prezydenta.

W maju 1975 roku, kiedy objąłem nowe stanowisko szefa Wydziału Półkuli Zachodniej, moje powitalne" rozmowy z Tomem Karamessinensem i Richar-dem Helmsem pozwoliły mi zorientować się, co mnie czeka. Tom K. powie­dział mi, że przed wydziałem stoi prawdziwe wyzwanie w związku z Chile, że wydział nie prowadził żadnych operacji przeciwko agentom sowieckim i trochę zbyt późno zdał sobie sprawę z potrzeby zwalczania handlu narkotykami. Dick stwierdził, że nie chce żadnych niespodzianek na półkuli zachodniej, szczegól­nie w Chile. Chociaż nie powiedziano nic konkretnego, było jasne, że wicedy­rektorzy do spraw operacji i wywiadu myślą właśnie o Chile.

Kiedy nie miałem nic innego na głowie, spędzałem czas na rozmowach z moimi partnerami z innych agencji rządowych, głównie z Departamentu Sta­nu i Departamentu Obrony próbując sprawdzić, czy mamy te same priorytety na półkuli zachodniej. Doprowadziło to do swobodnego dialogu z Charlesem Meyerem, zastępcą sekretarza stanu do spraw Ameryki Łacińskiej i byłego przedstawiciela Sears Roebuck na Amerykę Łacińską. Meyer powiedział mi, że muszę zrozumieć, iż zwycięstwo Salvadora Allende w chilijskich wyborach we wrześniu 1970 roku jest uznawane przez wielu w Waszyngtonie za poważne niepowodzenie polityki, za które obciąża się przede wszystkim CIA. W związku z tym zarówno Agencja, jak i jej kierownictwo nie są oceniani najlepiej przez Biały Dom. Meyer w związku z tym radził, by skupić uwagę na Chile.

- Jeżeli wojsko zdecyduje się przeprowadzić zamach stanu i obalić Allen­de, nie pozwól, żeby cię to zaskoczyło - powiedział Meyer. - Jeżeli Allende skonsoliduje władzę i zacznie przemieniać Chile w państwo policyjne na wzór Kuby, Waszyngton nie może pozwolić sobie na to, żeby tego nie dostrzegać. Musimy mieć regularny dopływ informacji wywiadowczych z Chile. Zrozumie­nie możliwości rozwoju sytuacji w Chile jest znacznie bardziej ważne niż pogoń za sowieckimi agentami, czy upewnianie się czy Komunistyczna Partia Brazylii nie ma przypadkiem zamiaru rozpoczęcia wojny narodowo-wyzwoleńczej.

Otwartość Meyera była ożywcza i zaskakująca. Była to pierwsza wzmian­ka, jaką usłyszałem, sugerująca, że zwycięstwo Allende w wyborach było wynikiem niepowodzenia wywiadu. Wszystkie odprawy, w których uczestni-

244

czyłem oraz lektura, doprowadziły mnie do konkluzji, że wynik wyborów był rezultatem stanowiska zajętego przez amerykańskiego ambasadora w Santiago, Edwarda Korry'ego. Ambasador faworyzował negatywną kampanię wymierzo­ną przeciwko Allende, ale odmówił udzielenia poparcia Jorge Alessandriemu, kandydatowi preferowanemu przez szefa placówki CIA w Santiago, Henry'e-go Heckschera. Biorąc pod uwagę, że Allende uzyskał 36,3 procent głosów, Alessandri 34,9 procent, a przywódca chrześcijańskich demokratów, Radomiro Tomie 27,8 procent, byłem gotów założyć, że kombinacja strategii Korry'ego i Heckschera doprowadziłaby do zwycięstwa. Nie mogłem zrozumieć dlaczego Korry i Heckscher nie mogli połączyć swoich strategii. Według mnie, niewąpliwie osobowości musiały odegrać tu swoją rolę. Nie znałem Korry'ego, ale wśród dziennikarzy i personelu CIA miał opinię upartego ekscentryka i dziwaka. Heckscher natomiast był mi dobrze znany od połowy lat pięćdziesiątych, kie­dy razem służyliśmy w Berlinie, a potem razem działaliśmy przeciwko Kubie w latach sześćdziesiątych. Heckscher był również szefem placówki w Laosie w 1958 roku. Kiedy przyjechałem do Yientiane w 1966 roku, starzy wyjadacze azjatyccy z podziwem opowiadali o walkach Heckschera z ambasadorem Brow-nem. A zatem - pomyślałem - zwycięstwo Allende było kolejnym skutkiem wystawienia przez Amerykę złej drużyny do gry.

Dzień czy dwa później poszedłem na spotkanie z Tomem K. i ostrożnie poruszyłem sprawę postaw na szczeblu politycznym w odniesieniu do wyboru Allende.

  1. Chodzą słuchy - powiedziałem - że w niektórych kręgach uważa się, iż
    rezultat wyborów był wynikiem niepowodzenia wywiadu.

  2. yszałem różne wersje tej opinii - Tom K. ostrożnie dobierał słowa.
    - Niektóre opinie maj ą na celu obciążyć mnie tą sprawą. Jeżeli czas pozwoli,
    przejrzyj całą historię wyborów z 1970 roku, w tym Track II, ponieważ jeżeli
    dojdzie do jeszcze jednej analizy, to cały wydział przejdzie do historii.

Dowiedziałem się, że Track II był ostatnią z nieudanych prób rządu Stanów Zjednoczonych podjętych, by uniemożliwić Salvadorowi Allende przejęcie władzy w Chile. 15 września 1970 roku w obecności doradcy do spraw bezpie­czeństwa, Henry'ego Kissingera i prokuratora generalnego, Johna Mitchella, prezydent Nixon powiedział Helmsowi, że powinien zrobić wszystko, by za­blokować Allende. Helms miał później powiedzieć przed komitetem senackim: Jeżeli kiedykolwiek miałem buławę marszałkowską w tornistrze wychodząc z Gabinetu Owalnego, to właśnie wtedy". Może to stwierdzenie przekręcało nieco wypowiedź Napoleona, z pewnością było dokładnym odzwierciedleniem władzy, jaka została mu oddelegowana.

Wyniknęła z tego wyodrębniona operacja prowadzona bez wiedzy amba­sadora, Departamentu Stanu czy Komitetu Czterdziestu. W ramach programu

245

Track II przeczesano wyższe szczeble chilijskich sił zbrojnych w poszukiwaniu grupy spiskowców, którzy chcieliby przejąć władzę1.

Pewien wariant programu Track II przewidywał uprowadzenie dowódcy Chilijskich sił zbrojnych, generała Renę Schneidera, który sprzeciwiał się inter­wencji wojska w proces konstytucyjny. Przypuszczano, że jego uprowadzenie albo sprowokuje siły zbrojne do przejęcia kontroli, albo zmusi odchodzące­go prezydenta Frei'a do zastosowania środków nadzwyczajnych, przekazania władzy armii i wyznaczenia nowego terminu wyborów, które może wygrać. W związku z tym CIA nawiązała kontakty z dwiema grupami spiskowców kie­rowanymi przez generałów Roberto Viaux i Camilo Yalenzuela. Kontakty były nawiązane przez oficerów CIA podróżujących do Chile z fałszywymi paszpor­tami krajów trzecich i udających biznesmenów. Jeden z tych oficerów, Tony Sforza, opowiadał mi o tych przygodach dość szczegółowo w 1973 roku.

CIA wysłała dwa lub trzy pistolety maszynowe kalibru .45 dla placówki w Santiago w poczcie dyplomatycznej. Pułkownik Paul Wimert, attache woj­skowy, przekazał je towarzyszom Yalenzueli wczesnym rankiem 22 październi­ka. Około godziny 8.00 tego samego dnia podjęto próbę porwania Schneidera. Padły strzały. Generał zmarł później z ran. Wbrew oczekiwaniom nie doszło do zamachu stanu. Allende został zaprzysiężony zgodnie z programem.

Czy Schneider został zabity z broni CIA? Mój przegląd tej sprawy doko­nany w 1972 roku przekonał mnie, że tak nie było. Dowody przedstawione w chilijskim sądzie wojskowym wskazywały, że do Schneidera strzelano ze zwykłych pistoletów. Podejrzani skazani przez sąd pochodzili z grupy Viauxa, a nie Yalenzueli, do której pistolety maszynowe zostały przekazane. Sam Viaux został skazany na dwadzieścia lat więzienia za to, że był duchowym przywódcą próby porwania Schneidera.

Komitet Churcha doszedł również do wniosku, że CIA nie była bezpośred­nio zamieszana w śmierć Schneidera. Jednak słowo bezpośrednio" sugeruje, że jest to niewielkie pocieszenie.

Na tym tle, wymogi dotyczące tajnych działań nakładane na wydział półkuli zachodniej znacznie złagodniały. Moją misją było podtrzymywanie działalno­ści sił demokratycznych w Chile i zapobieganie, by marksista Allende przejął władzę dyktatorską, a także starać się, by przegrał następne wybory. Miałem również uważać na możliwe działania wojska z własnej inicjatywy w celu od­sunięcia Allende od władzy.

Gazeta „El Mercurio" była w największej potrzebie wśród instytucji demo­kratycznych, ponieważ rząd Allende robił wszystko, żeby ją zamknąć. Szacu-


nek, jakim inne media Ameryki Łacińskiej darzyły El Mercurio" potwierdziła decyzja Inter-American Press Association (IAPA), by następne spotkanie odbyło się w październiku 1972 roku w Santiago. Ta inicjatywa wypłynęła od poważ­nych dziennikarzy, takich jak Hal Hendrix i wydawców spoza Chile, ale kiedy już ogłoszono pomysł, El Mercurio" i reszta chilijskiej wolnej prasy pospiesz­nie ją poparły. Na zakończenie spotkania IAPA oświadczyła, że wolność prasy w Chile jest zagrożona. To głośne wyzwanie rzucone Allende nie pozostało nie­zauważone na półkuli zachodniej.

El Mercurio" z nakładem sięgającym 300 000 egzemplarzy był ważny dla naszych planów i byliśmy zdecydowani nie utracić go przez zaniechanie. Komi­tet Czterdziestu przyznał nam konieczne środki. Teraz musiałem tylko zadbać

0 to, żeby nasze wydatki się zwróciły. Aby przedyskutować plany i tendencje
w operacji El Mecurio", spotkałem się dwa czy trzy razy w Waszyngtonie
w chilijskim prawnikiem dobrze zorientowanym w priorytetach w chilijskim
biznesie i który dobrze znał się na polityce. Nie był ekspertem w dziedzinie wy­
dawnictw prasowych, ale miał doskonałe powiązania z fachowcami, na których
współpracę mógł liczyć. Wyniknęła z tego skuteczna kampania propagandowa.
Człowiek ten wyraźnie był pod presją wynikającą po części z prób rządu Allen­
de pozbawienia go pracy i ze zobowiązań wobec klanu Edwardsów. Z tego co
wiem, wywiązywał się z tych wielorakich obowiązków w przykładny sposób.
Był prawdziwym bohaterem walki przeciwko Allende.

Subsydiowaliśmy radiostację popierającą umiarkowanie konserwatywną Partię Narodową i Partię Chrześcijańsko-Demokratycznąznajdującą się na lewo od centrum. Udostępnialiśmy również fundusze partiom, by mogły powiększać ilość członków, prowadzić kampanie w wyborach uzupełniających w 1972 roku

1 podtrzymywać agitację wymierzoną przeciwko Allende.

W marcu 1973 roku w wyborach do kongresu opozycji zabrakło dwóch głsów do osiągnięcia większości % w Senacie, co pozwoliłoby postawić Allende w stan oskarżenia. Ponieważ chilijski sąd najwyższy uznał w maju 1973 roku, że Allende postępuje wbrew konstytucji, takie rozwiązanie byłoby zapewnione. Zamiast tego Allende mógł dalej podejmować próby manipulowania kredytem bankowym, kneblowania opozycyjnego radia i prasy i prowokowania strajków kierowanych przez lewicowych radykałów. Opozycja jednak się wzmacniała. Jak donosił El Mercurio" z 23 sierpnia 1973 roku chilijska Izba Deputowa­nych przegłosowała stosunkiem głosów 81 do 47 rezolucję stwierdzającą: Jest faktem, że obecny rząd od początku próbuje przejąć całkowitą władzę z oczywi­stym zamiarem poddania wszystkich bardzo ścisłej kontroli politycznej i ekono­micznej osiągając w ten sposób wprowadzenie porządku totalitarnego całkowi­cie sprzecznego z systemem demokratycznym gwarantowanym konstytucją".

Zamiar Allende rozparcelowania majątków ziemskich większych niż 80 ha i upaństwowienia firm o wartości przekraczającej 500 000 dolarów został

uznany przez drobnych biznesmenów za śmiertelne niebezpieczeństwo. My ze swej strony uznawaliśmy ich wzajemne grupy wsparcia zwane powszechnie sindicales za potencjalnych sojuszników przy rejestracji wyborców, głosowaniu i utrzymywaniu retoryki wymierzonej przeciwko Allende. Po uzyskanie akcep­tacji Komitetu Czterdziestu w październiku 1972 roku zaczęliśmy pracować w tym kierunku z Konfederacją Chilijskich Specjalistów, stowarzyszeniami za­wodowymi i prywatnymi organizacjami naukowymi, takimi jak Instytut Badań Ogólnych.

Podczas ogólnokrajowego strajku transportu drogowego w październiku 1972 roku najbardziej radykalna prawicowa grupa paramilitarna Patria y Liber-tad (Ojczyzna i Wolność) pomogła całkowicie unieruchomić chilijski transport drogowy rozkładając na drogach stalowe kolce o pięciu ostrzach. Ponieważ CIA stosowała tę technikę na Kubie w latach sześćdziesiątych, przewidywałem moż­liwość, że ktoś powiąże nas z tymi radykałami. Na szczęście nikt nam tego nie zarzucił.

W rzeczywistości przed 1971 rokiem CIA zorganizowała przekazanie fun­duszów dla Patria y Libertad za pośrednictwem różnych podmiotów i w okresie kiedy pracowałem w Wydziale Półkuli Zachodniej zastanawialiśmy się, czy nie powinniśmy zrobić tego znowu. Przy pełnej zgodzie placówki w Santiago i am­basadora Nathaniela Davisa uzgodniono jednak, że grupy tej należy unikać jak zarazy.

Ten poziom koordynacji, jaki osiągnęliśmy w tej sprawie, był w czasie mo­jej pracy raczej regułą niż wyjątkiem. Skończyliśmy z wydzielaniem zagad­nień, jak w przypadku Track II. Teraz wszystkie programy operacji tajnych były szczegółowo omawiane z placówką, z ambasadorem Davisem, Departamentem Stanu, Departamentem Obrony i Komitetem Czterdziestu. Był przypadek kie­dy w wyniku takiej koordynacji zostałem pozbawiony szansy na interesującą podróż, której nie mogłem się doczekać. Kiedy zawiadomiłem, że na własne oczy chciałbym zapoznać się z sytuacją, ambasador Davis powiedział Ray'owi Warrenowi, szefowi naszej placówki, że moja wizyta jest nie do przyjęcia. Am­basador uważał, że jeżeli Allende dowie się od wywiadu kubańskiego, że Shac-kley, weteran CIA, który wcześniej działał na Kubie, w Laosie i w Wietnamie, odwiedza Chile, mogą pojawić się nieprzewidziane i niepożądane komplikacje dyplomatyczne, które przeważą korzyści wynikające z mojego przyjazdu.

Żeby utrzymać Allende w izolacji rozpoczęliśmy kampanię propagandową na całej półkuli przedstawiając trudności, z jakimi zmagają się siły demokra­tyczne w Chile. Powtarzaliśmy wciąż, że Allende jest zagorzałym marksistą, że chce wprowadzić w Chile marksistowski socjalizm i że Związek Sowiecki i Kuba są wzorami, zgodnie z którymi walczy z demokracją.

Ta wiadomość nie była potrzebna chilijskim siłom zbrojnym. Z nieliczny­mi wyjątkami były już całkowicie przeciwne komunizmowi i oddane procesom

248

demokratycznym. Byliśmy pewni, że gdzieś w tej grupie są oficerowie, którzy są gotowi do pojęcia gwałtownych działań, by bronić kraj przed komunizmem, jeżeli już nie będzie demokratycznej drogi wyjścia. Byłem zdecydowany do­wiedzieć się, kim są ci oficerowie.

Prowadzony już program werbunku informatorów w chilijskich siłach zbroj­nych i Carabineros (paramilitarne siły policyjne) został zintensyfikowany pod moim kierownictwem. Uznając, że siły pancerne i jednostki elitarne najprawdo­podobniej będą zaangażowane w przygotowywanie i przeprowadzenie zamachu stanu, skontaktowaliśmy się z wybranymi oficerami zarówno na terenie Chile jak i w czasie szkolenia, które odbywali w Stanach Zjednoczonych i w Panamie. Taką samą uwagę poświęcaliśmy formacjom, które najprawdopodobniej będą chciały uniemożliwić zamach, czyli lotnictwu, Carabineros i marynarce.

W związku z tym nasze pokrycie siecią wywiadowczą sił zbrojnych uległo znacznej poprawie i wiedzieliśmy, kim są spiskowcy. Zamach stanu, który miał miejsce 11 września 1973 roku nie był zaskoczeniem. W pełni potwierdza to stwierdzenie komitetu senackiego: Jest oczywiste, że CIA otrzymywała rapor­ty wywiadowcze o przygotowywaniu zamachu stanu i o grupie, która przepro­wadziła ten zamach 11 września już w lipcu, sierpniu i wrześniu 1973 roku"2.

Ponadto, zastępca sekretarza stanu do spraw Ameryki Łacińskiej, J. B. Ku-bisch, powiedział 12 września 1973 roku, że Waszyngton otrzymał ostrzeżenie o zamachu stanu na dziesięć dni wcześniej. Powiedział również, że ostatnie ostrzeżenie nadeszło 10 września i temat był znany na wyższych szczeblach politycznych.

W odwecie za mój rok pracy w temacie chilijskim musiałem pogodzić się z sugestiami, że w jakiś sposób jestem zamieszany w zabójstwo Salvadora Allende. Te oskarżenia można odrzucić w trojaki sposób. Po pierwsze należy wskazać, co zrobili Dave Philips (mój następca na stanowisku szefa wydziału półkuli zachodniej) i inni, że kiedy zginął Allende, już nie pracowałem w wy­dziale od czterech miesięcy, a czas przygotowywania zamachu stanu w Ameryce Łacińskiej jest znacznie krótszy. Drugim sposobem jest podważenie integralno­ści źródła zarzutów. Większość oszczerstw w tym temacie było inspirowanych przez Christic Institute, którego integralność została już wystarczająco zakwe­stionowana przez amerykańskie sądy federalne.

Trzecim sposobem, który najbardziej mi odpowiada, jest skorzystanie ze świadków. Pierwszym świadkiem jest Fidel Castro. Jeżeli ktokolwiek wie na pew­no jak zginął Allende, to Fidel. Dysponował wielu źródłami, które donosiły mu

o tej sprawie. Wśród nich była córka Allende, Beatriz, która wyszła za mąż za oficera kubańskiego wywiadu. Według Castro, który wypowiedział się publicz­nie 28 września 1973, Allende zginął w czasie walk.

Jedynym naocznym świadkiem śmierci Allende, który się ujawnił, był jego osobisty lekarz, dr Patricio Guijón Klein. Dr Klein stwierdził, że był w pałacu prezydenckim (La Moneda) w czasie zamachu i widział jak Allende zastrzelił się. Trzej inni świadkowie potwierdzają prawdziwość tej historii:

  1. W dniu zamachu, 11 września 1973 roku, Franęois Mitterand powiedział, że
    pamięta rozmowę z Allende sprzed dwóch lat, w czasie której powiedział, że
    popełni samobójstwo, jeżeli zostanie usunięty w wyniku zamachu stanu.

  2. Cztery dni po oświadczeniu Mitteranda, wdowa po Allende, Hortensia Bussi
    de Allende, powiedziała to samo w rozmowie telefonicznej z telewizją mek­
    sykańską. Rozmowa była prowadzona z rezydencji meksykańskiego amba­
    sadora w Chile.

  3. W 1990 roku chilijskie czasopismo „Analisis" o nastawieniu lewicowym
    stwierdziło, że Allende popełnił samobójstwo. Stwierdzenie to oparte było
    na badaniu zwłok w czasie ekshumacji. Rana postrzałowa była rzeczywiście
    w miejscu, o którym wspominał dr Klein.

A więc śmierć w czasie walk czy samobójstwo? Miną prawdopodobnie całe lata, zanim historycy podejmą ostateczną decyzję. Według mojej prywatnej opinii, samobójstwo nie było wystarczająco heroicznym postępowaniem, żeby zadowolić propagandzistów komunistycznych, więc Castro przekazał nieco mylną informację. Pod jednym względem obie strony się zgadzają, co potwier­dziło radio Hawana w programie nadanym 19 maja 1990 roku: Były prezydent Chile, Salvador Allende [tu zakłócenia] nie można powiedzieć, że CIA była bezpośrednio zamieszana w jego śmierć".

24

Nowa struktura

Punktualnie o godzinie 7.00 dnia 12 lutego 1990 roku nasz firmowy Gul-fstream-3 przebił się przez chmury i rozpoczął ostateczne podejście do warszawskiego lotniska Okęcie. Otrzymaliśmy pozwolenie na lądowanie i gdy toczyliśmy się po pasie startowym przywarliśmy do okien, żeby po raz pierwszy rzucić okiem na kraj, który nadawał tempo marszowi Europy Wschodniej do demokracji.

Kiedy zatrzymaliśmy się z dala od budynków lotniska, zobaczyłem trzy samochody terenowe, które podjechały do naszego samolotu i zatrzymały się wokół nas. Po chwili otrzymaliśmy z kabiny pilotów komunikat: Zostańcie na miejscach". Tak zaleciła wieża kontrolna. Czy było to takie ciepłe powitanie, którego mieliśmy się spodziewać?

ród pasażerów tylko ja znałem polski. Opuściłem schodki i zszedłem na ziemię. Zobaczyłem młodego kapitana w mundurze straży granicznej.

- Dzień dobry - powiedziałem wesoło po polsku.

Kapitan zasalutował. Zapytałem go wprost, czy jest jakiś problem.

Zapewnił mnie, że nie ma żadnego problemu. Miał tylko upewnić się, czy samolot, który wylądował, to ta sama maszyna, która otrzymała pozwolenie na lądowanie. Byłem zaskoczony tą niezwykłą sytuacją.

  1. A co z radarem? - zapytałem.

  2. Radar - wyjaśnił kapitan - jest nieczynny.

Czy ta sytuacja - pytałem sam siebie - może być typowa dla systemu obro­ny powietrznej Paktu Warszawskiego, ugrupowania militarnego, które budziło niepokój NATO przez całe dziesięciolecia? Jeżeli tak, to zaszła dramatyczna zmiana i nasze rozumienie równowagi sił w Europie będzie musiało zostać od­powiednio skorygowane.

Łatwiej to było powiedzieć niż zrobić. Chociaż jak mówią filozofowie, nie ma nic bardziej trwałego niż zmiany, myśl, że nadchodząca rzeczywistość może być inna niż wczorajsza powoduje, że czujemy się niepewnie. Pociesza­my się mówiąc plus ęa change, plus c 'est la meme chose i zamykamy oczy na drobne zmiany, które cały czas zachodzą wokół nas. Kiedy nareszcie otwie-

ramy oczy, często przeżywamy szok. Prezydent Jimmy Carter był zaszoko­wany", kiedy w 1979 roku opisywał swoją reakcję na wieść o inwazji Armii Sowieckiej na Afganistan. Tego nigdy wcześniej nie robili. Cóż takiego mogło ich skłonić, żeby to zrobić teraz?

Carter nie był pierwszą kluczową osobą podejmującą decyzje, która nie była przygotowana na sowiecką inwazję na Afganistan mimo niedwuznacznych oznak, że taka rzecz może się zdarzyć. Brakowało wtedy i dziś wciąż brakuje elastyczności potrzebnej do tego, aby osoby zbierające informacje wywiadowcze mogły przerzucać swoje siły i środki na nowe cele w miarę ich pojawiania się.

Niestety społeczność wywiadowcza na ogół jest w stanie skoncentrować się tylko na bieżącym kryzysie. Stało się to całkiem oczywiste w 1979 roku, kiedy senator Richard B. Stone z Florydy ujawnił obecność sowieckiej brygady na Kubie i zapytał co, jeżeli cokolwiek, wiadomo o misji, jaką powierzono tej jednostce wojskowej i o politycznym znaczeniu rozmieszczenia jej na wyspie. Kłopotliwą odpowiedzią było, że nic o tym nie wiadomo. Chociaż oczywiście warunki na Kubie uległy zmianie od 1962 roku, czyli od czasu kiedy Sowie­ci wycofali swoje pociski średniego zasięgu, ta zmiana jeszcze nie oznaczała kryzysu. Nie tylko nie umieliśmy odpowiedzieć na pytanie senatora Stone'a, ale także nie mieliśmy na miejscu agentów, którzy takiej odpowiedzi mogliby udzielić.

Jeżeli twórcy polityki mogli być zaskoczeni w 1979 roku wielorakością zmian, jakie zaszły po 1962 roku w ciągu siedemnastu lat, jak muszą czuć się teraz? Tempo zmian wyraźnie uległo przyspieszeniu, a my pozostajemy w tyle.

Na szczęście korzystanie z wyobraźnią z działalności wywiadowczej może pomóc twórcom polityki dogonić zmiany, szczególnie w dziedzinie bezpieczeń­stwa narodowego, gdzie bezpieczeństwo" definiowane jest w kategoriach po­litycznych, militarnych i gospodarczych. Na przykład, w sektorze obrony wy­wiad może ułatwić sformułowanie ocen porównawczych różnych światowych centrów władzy, które mogą stanowić zagrożenia dla interesów Stanów Zjedno­czonych. Pomoże to Departamentowi Obrony opracować realistyczne struktury siłowe i systemy uzbrojenia oszczędzając w ten sposób podatnikom miliardy dolarów.

W sektorze gospodarczym przezornie byłoby dowiedzieć się, co Organiza­cja Państw Eksportujących Ropę Naftową (OPEC) planuje zrobić z podażą ropy nie tylko w przyszłym roku, ale i w przyszłym dziesięcioleciu. Departamenty Energii, Handlu i Skarbu mogłyby poważnie skorzystać z takiej informacji.

Wcześniejsze ostrzeżenie o wybuchu działań wojennych chroniłoby prezy­dentów od takiego szoku, jakiego doznał prezydent Carter kiedy Armia Czer­wona wkroczyła do Afganistanu. Żeby agencje wywiadowcze mogły świadczyć takie usługi oraz wskazywać rodzące się punkty zapalne, muszą podnieść swoje umiejętności w zakresie analizy ryzyka. Obserwacja nie powinna być ograni-

252

czona do tych nielicznych rejonów faworyzowanych przez media, takich jak strategiczne siły nuklearne Związku Sowieckiego czy też możliwość prowadze­nia wojny bakteriologicznej przez Irak, ale też obejmować liczne inne problemy, które mogą stanowić zagrożenie dla naszej przyszłości. Dlaczego nie mieliby­śmy przyglądać się zanikającym wojnom narodowo-wyzwoleńczym lub suszy i głodowi w Afryce Południowej i traktować wydarzenia w Angoli, Mozambiku, Namibii i RPA z perspektywy regionalnej? Departament Stanu może bardzo skorzystać z szerszej wizji takich wydarzeń, które mogą wywierać wpływ rónocześnie na godność i wolność człowieka, na dostęp Ameryki do strategicz­nych surowców i bezpieczeństwo ważnych morskich szlaków handlowych.

Według mojej oceny istnieje możliwość zidentyfikowania głównych ele­mentów programu misji i funkcji agencji wywiadowczych, który zachowa ak­tualność przez następne dziesięć lat i przedstawię poniżej moje przemyślenia na ten temat. Tak samo ważne, a może nawet ważniejsze jest wyzwolenie dzia­łalności wywiadowczej z obecnego skrępowania, co pozwoliłoby obserwować zmiany w miarę ich zachodzenia, tak żeby można było reagować z większą gotowością na zmieniające się wymogi. Moje przemyślenia, jak można to osią­gnąć, wypełnią ostatnie strony tej książki.

Pierwszą rzeczą, jaką mamy prawo oczekiwać od amerykańskiego wywiadu jest, by przyczyniał się do ochrony militarnych interesów narodu. To obejmu­je przede wszystkim zbieranie informacji wywiadowczych na temat zamiarów i możliwości potencjalnych głównych przeciwników i ich możliwości rozpo­częcia z zaskoczenia ataku międzykontynentalnego. W tej chwili mamy tylko dwóch takich potencjalnych przeciwników - Chiny i Rosję.

Łatwo jest powiedzieć, że zimna wojna już się skończyła, i Rosja i Stany Zjednoczone rozpoczęły obecnie proces negocjacji na temat zmniejszenia ilości głowic nuklearnych i że zagrożenie nuklearne zostało odsunięte tak daleko, iż byłoby marnowaniem środków gdybyśmy angażowali którąkolwiek z amery­kańskich agencji w tę misję (czyli ochronę narodowych interesów militarnych). Może tak. Jednakże nawet jeżeli najambitniejsze założenia negocjatorów zo­staną osiągnięte, czyli redukcja arsenałów głowic obu stron do 3000 po każdej stronie, należy pamiętać, że każda z tych głowic ma dziesięciokrotnie więk­szą siłę niszczącą niż bomba, która zniszczyła Hiroszimę w 1945 roku. Rosja i Chiny nadal będą zdolne do spowodowania wielkich szkód co najmniej przez następne dziesięciolecie. Pozostają bez odpowiedzi dwa pytania. Czy rzeczy­wiście będą do tego zdolne i co mają zamiar zrobić z tą zdolnością? Te pytania muszą dominować w naszym myśleniu.

Nie możemy także pomijać innych krajów, które mogą mieć nadzieję, że będą w stanie wyrządzić nam wielkie szkody. W tej kategorii głównym podej­rzanym jest Korea Pomocna, która jak wiadomo produkuje pluton w posiada­nym reaktorze i w zakładach przetwórczych w Yongbyon położonych 60 mil na

253

północ od Phenianu. Mimo zapewnień zaprzeczających, autorytety w dziedzinie rozprzestrzeniania broni jądrowej uważają, że Korea Pomocna sekretnie gro­madzi paliwo nuklearne. Dyrektor CIA Robert Gates powiedział Kongresowi w maju 1992 roku, że Korea Północna prowadzi działania mające na celu wpro­wadzenie w błąd inspektorów Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej i jest w stanie wyprodukować broń atomową w ciągu kilku miesięcy

2.

Tutaj CIA wykryła czynnik o wielkim znaczeniu dla Stanów Zjednoczonych akurat w momencie zachodzących zmian. Należy mieć nadzieję, że jeżeli ten proces zmian zakończy się i Korea Północna uzyska broń nuklearną, społecz­ność wywiadowcza nie zostanie zaskoczona i już będzie posiadać środki, żeby móc działać w nowej rzeczywistości.

Z pewnością nie powinniśmy wycofywać środków z tego celu nawet dla­tego, że nasze zainteresowanie rosyjskimi strategicznymi siłami rakietowymi znacznie osłabło. Środki można zmniejszyć, ale nie można ich całkowicie zli­kwidować, ponieważ nadal mogą nas ostrzec przed zbliżającym się zaskakują­cym atakiem rakietowym ze strony Rosji lub Chin oraz mogą informować nas na bieżąco o postępach Korei Pomocnej w tej dziedzinie.

Powinniśmy także niepokoić się możliwością rozprzestrzeniania się broni atomowej, chemicznej lub biologicznej do krajów, których rywalizacja i antago­nizmy mogą wydawać się czysto regionalne. Według Gatesa około dwudziestu krajów buduje lub posiada taką broń oraz systemy jej przenoszenia3. Są wśród nich Argentyna, Brazylia, Indie, Iran, Irak, Izrael, Pakistan i Afryka Południo­wa. Indie, na przykład, według wielu analityków, są o krok od uzbrojenia się w broń jądrową.

Nasze wydziały wykonawcze próbują z różnym natężeniem i ze stosunko­wo niewielkimi sukcesami zniechęcić do rozpowszechniania tych broni maso­wej zagłady i ograniczyć je. Gates jest zdania, że zjawisko to w ciągu dziesię­ciu lat może zagrozić bezpośrednio terytorium Stanów Zjednoczonych4. Próba podjęta w 1992 roku przez rosyjską firmę kosmiczną Gławkosmos sprzedaży Indiom kriogenicznych silników rakietowych i odpowiedniej technologii za 250 milionów dolarów została zablokowana przez rząd Stanów Zjednoczonych jako sprzeczna z układem o kontroli technologii rakietowej. Indie twierdziły, że potrzebują tego sprzętu, by móc instalować własne satelity meteorologiczne i komunikacyjne. Ponieważ jednak Indie już dokonały próbnej eksplozji broni atomowej i opracowały rakiety balistyczne o zasięgu 1500 mil, nikt nie trak-


tował tego wyjaśnienia poważnie. Nawet jeżeli mamy do czynienia z zagroże­niem, które może zmaterializować się za dziesięć lat, jak powiedział Gates, nie jest dla elastycznej agencji wywiadowczej za wcześnie, by zacząć przewidywać kolejne posunięcia Indii.

Żeby przejść od spraw istotnych do ważnych, nasze agencje wywiadowcze powinny otrzymać zadanie zbierania informacji wywiadowczych, które mogą przyczynić się do przetrwania politycznie stabilnych i demokratycznych rządów w rejonach o istotnym znaczeniu dla Stanów Zjednoczonych. Żeby dokładnie sprecyzować o co mi chodzi, powiem, że nie byłoby w naszym interesie, gdyby Niemcy zdominowały lub zdestabilizowały Europę Wschodnią.

wiadomiłem sobie możliwość destabilizacji w tym rejonie w czasie poby­tu w Polsce w lutym 1990 roku w czasie rozmów na temat handlu ropą naftową. Dyskutowaliśmy na temat rurociągów, rafinerii i stacji benzynowych. Pytaliśmy o możliwość zakupu terenu, na którym te instalacje będą się znajdowały, ale powiedziano nam: Proponujemy długoterminową dzierżawę". Powtórzyliśmy pytanie o kupno terenu i ponownie zaczęto mówić o dzierżawie wieczystej". Naciskaliśmy na tę sprawę po raz trzeci i wreszcie nasz partner w rozmowach, osoba w stopniu ministra, położył karty na stole.

- No, dobrze - powiedział - rozumiem, że musimy tę sprawę dokładnie wyjaśnić. Chcielibyśmy zapewnić was o możliwości korzystania z terenu, ale nie sprzedamy go wam czy jakiejkolwiek innej grupie zagranicznej z prostego powodu. Jeżeli sprzedamy komukolwiek teren, wtedy wkrótce Niemcy wyku­piłyby nasz teren, a wcale nie jesteśmy pewni, czy Niemcy nie mają ambicji odzyskania Śląska.

Bardzo łatwo jest zapomnieć, że dwa osiągnięcia techniczne, na których opiera się nasza przewaga militarna - reakcja jądrowa i silnik rakietowy - wy­wodzą się i udoskonalane były w laboratoriach Środkowej i Wschodniej Euro­py. Powinniśmy z całą pokorą pamiętać, że inne takie przełomowe wynalaz­ki mogą po cichu rodzić się w małych odizolowanych ośrodkach badawczych w byłych wschodnioeuropejskich krajach satelickich. Teraz, kiedy naukowcy z tych krajów mają swobodę podróżowania i komunikowania się między sobą, jakikolwiek z ich wynalazków może osiągnąć masę krytyczną z nieprzewidy­walnym skutkiem. Nie jest to dziedzina, którą możemy zignorować. Nie tylko nasze bezpieczeństwo militarne, ale też nasza sytuacja gospodarcza mogą zale­żeć od rozwoju sytuacji w tym rejonie.

Sprawy militarne i gospodarcze wcale nie wykluczają się wzajemnie tak, jak to sugerował młody oficer CIA, który podobno w 1992 roku powiedział do dziennikarza: Jestem gotów zginąć za mój kraj, ale nie za firmę X". bezpie­czeństwo militarne, które ten młody człowiek wydawał się akceptować i pro­sperująca gospodarka, dla której zdawał się okazywać pogardę, są równie waż­nymi elementami bezpieczeństwa narodowego i do pewnego stopnia wzajemnie

255

się wspierają. Koncentrując się na sprawach politycznych i militarnych, służba wywiadowcza nie powinna tracić z oczu gospodarki. Prawdopodobnie żadna zmiana w stosunkach międzynarodowych po II wojnie światowej nie była tak dramatyczna jak zmiany w dziedzinie światowego handlu i finansów. Mówiono, że kiedy Stany Zjednoczone kichną, Ameryka Łacińska zapada na zapalenie płuc. Teraz można by powiedzieć, że jeżeli ktoś pociągnie nosem gdziekolwiek na świecie, Stany Zjednoczone też muszą sięgać po chusteczkę. Trzymając się tej analogii możemy twierdzić, że Stanom Zjednoczonym potrzebne jest cen­trum kontroli zakażeń zapewniające wczesne ostrzeganie o możliwości rozwoju choroby i zapobiegające jej rozprzestrzenianiu się. Wywiad musi spełniać tę rolę.

Wysuwane propozycje i podejmowane decyzje na szczeblu międzynarodo­wym w sprawach podatkowych, monetarnych czy energetycznych mogą wy­wierać poważny wpływ na naszą gospodarkę czasami zupełnie przypadkowo, a czasami całkiem celowo. Wystarczy podać dwa przykłady jak szczyt na temat ochrony środowiska, który odbył się w Rio de Janeiro w czerwcu 1992 roku i posiedzenia OPEC odbywające się co pół roku i mające na celu kontrolowanie produkcji i cen ropy naftowej. Wywiad powinien dokładnie śledzić te wydarze­nia i potrafić przekazać twórcom polityki dokładne informacje na temat planów, zamiarów i możliwości związanych z tego rodzaju wydarzeniami.

Wiele krajów, i to nie tylko nasi historyczni wrogowie, prowadzi z nami coś w rodzaju wojny gospodarczej próbując wykraść naszą technologię. KGB, które kiedyś robiło to w imieniu Związku Sowieckiego, teraz robi to w imieniu Rosji. Indie mogą zrobić to samo, jeżeli nie uda im się kupić technologii rakietowej z Rosji. Duża liczba obywateli Indii, którzy studiowali na uniwersytetach w Stanach Zjednoczonych i osiągnęli wysokie stopnie naukowe z fizyki nukle­arnej może stanowić dla New Delhi zbyt wielką pokusę, żeby się jej oprzeć. Myśląca z wyprzedzeniem służba wywiadowcza powinna być wyczulona na taką możliwość.

Francja również gra przy tym stole, ale z galijską finezją. Towarzystwo fi­nansowe Carlyle Group z siedzibą w Waszyngtonie utworzyło wspólne przed­sięwzięcie z francuską firmą Thomson CSF w celu wykupu amerykańskich firm. Po zakupieniu BDM Corporation i kilku innych w 1992 roku, to wspólne przedsięwzięcie złożyło ofertę na zakup LTV, zaś jedna z podległych LTV firm produkowała różne pociski rakietowe. Ponieważ jednym z właścicieli Thomson CSF jest rząd francuski, można zakładać, że w ten sposób chce zakraść się do zasobu pewnych naszych wrażliwych sekretów.

Wiadomo również, że Japonia rabuje amerykańską technologię zarówno le­galnie, jak i nielegalnie. W jednym przypadku nielegalnego szpiegostwa prze­mysłowego, który został ujawniony, Hitachi i Mitsubishi zatrudniły pracownika IBM. Legalne manewry prowadzone były przez Japońską Organizację Handlu

256

Zagranicznego (JETRO). Pod kierunkiem Ministerstwa Handlu Zagranicznego i Przemysłu (MITI) JETRO usiłuje poprawić pozycję konkurencyjną przemy­słu japońskiego analizując strukturę własnościową firm amerykańskich. Cho­ciaż nie jest to nielegalne, praktyka ta z pewnością stanowi wojnę gospodarczą i szkodzi naszym narodowym interesom.

Świat jest taki, jaki jest, a wojna gospodarcza jest niezaprzeczalnym fak­tem. Nie ma powodu, by Stany Zjednoczone prowadziły tylko wojnę obronną. Twórcy polityki muszą zacząć odgrywać bardziej aktywną rolę w tej dziedzinie niż w przeszłości określając, które tematy wywiadu gospodarczego są istotne dla państwa tak, aby zbierający informacje mogli ich poszukiwać bez zbędnych kosztów. Z publicznych oświadczeń składanych przez dyrektora Gatesa w 1992 roku wynika moja pewność, że zgadza się on z takim punktem widzenia, ale chciałbym jeszcze usłyszeć odpowiedź na pytanie, co się robi z wywiadowczy­mi informacjami gospodarczymi, jeżeli są już uzyskane. Należy się nad tym zastanowić wcześniej długo i dogłębnie, i znowu ten trudny problem może być rozwiązany tylko na szczeblu tworzenia polityki.

Dzieje się tak dlatego, że gospodarcze informacje wywiadowcze będą po­szukiwane i uzyskiwane na szczeblu rządowym, na przykład dane o dwustron­nych negocjacjach handlowych lub o kursach walut i także rząd będzie ich od­biorcą. Jednak niektóre informacje uzyskiwane w tym procesie jako produkt uboczny będą miały wartość handlową i w tym tkwi problem.

Załóżmy na przykład, że kraj X zdecydował się na przedsięwzięcie inwe­stycyjne klasy Tamy Asuańskiej i rozpisał przetarg. Załóżmy dalej, że tylko dwie firmy ze Stanów Zjednoczonych mogą się podjąć przedsięwzięcia takich rozmiarów. To przedsięwzięcie, niezależnie od jego charakteru, będzie koszto­wać miliardy dolarów, czyli sumę, którą nasz rząd chciałby dodać do naszego produktu narodowego brutto. Załóżmy dalej, że nasze działania wywiadowcze doprowadziły do poznania warunków, które rząd kraju X chciałby włączyć do kontraktu, ale jeszcze ich nie opublikował. Jakaś instytucja rządowa Stanów Zjednoczonych, na przykład Departament Handlu, może wezwać obie te firmy równocześnie i przekazać im te informacje, żeby mogły złożyć bardziej konku­rencyjne oferty. Taka sytuacja nie wydaje się wzbudzać poważniejszych wątpli­wości moralnych i prawnych.

Problem staje się trudniejszy, gdy wywiadowcza informacja gospodarcza ma znaczenie dla wielu firm, na przykład jakieś nowe osiągnięcie w dziedzinie produkcji chipów komputerowych, które w ciągu kilku lat może wyeliminować z rynku Dolinę Krzemową. Przy rozwiązywaniu takiego problemu trzeba będzie znaleźć formułę na rozpowszechnienie tego rodzaju informacji bez narażania się na zarzut faworyzowania kogokolwiek. Nie wiem, jak można to rozstrzygnąć, ale mam nadzieję, że odpowiedzialni urzędnicy państwowi już pracują nad tym problemem ze znacznie większą pilnością, niż czynili to w przeszłości. Tę spra-

257

we roztrząsali twórcy polityki, kiedy przechodziłem na emeryturę w 1979 roku. Ponieważ nie pojawiły się dotąd żadne rozwiązania, zapytałem byłego sekre­tarza skarbu Billa Simona, kiedy spotkałem go przypadkowo w październiku 1991 roku na seminarium w Waszyngtonie w hotelu Embassy Rów, czy ten problem może być rozwiązany. Jego /więzła odpowiedź brzmiała, że tak.

Zanim pozostawimy temat działań naszych agencji wywiadowczych w przyszłości nie chciałbym pominąć dwóch innych zagrożeń naszego bezpie­czeństwa, jakimi są terroryzm i handel narkotykami, o których nawet nie myśla­no w 1947 roku, kiedy pomysł utworzenia CIA został przemieniony w prawo. Do tej pory istniała jedna zasadnicza różnica między tymi działaniami. Cele terrorystów były polityczne, a handlarzy narkotyków finansowe. To rozróżnie­nie zaczęło zanikać od momentu, kiedy Fidel Castro udostępnił kolumbijskim kartelom narkotykowym kubańską przestrzeń powietrzną i wody terytorialne ze względu na szkody, jakie wyrządzają w społeczeństwie amerykańskim. Terro­ryzm i handel narkotykami są czasami kojarzone pod jedną nazwą narkoterro-ryzm" z tego prostego powodu, że handlarze bronią swego interesu wszystkimi dostępnymi środkami, jakie uznają za stosowne sięgając czasami po terroryzm, zaś terroryści zapewniaj ą sobie finansowanie wszystkimi dostępnymi środkami, które czasami obejmują uprawy maku, koki lub konopi.

Dla czystości rozumowania należy jednak zachować rozróżnienie pomiędzy tymi dwiema formami działalności, ponieważ terroryzm i handel narkotykami werbuj ą na swoje usługi dwa różne rodzaje ludzi. Podczas gdy socj opaci mogą znaleźć się w obu tych typach organizacji, fanatycy polityczni lub religijni znaj­dą się raczej wśród terrorystów, a potencjalni przedsiębiorcy wśród handlarzy. Penetracja i neutralizacja każdej z tych grup wymaga zrozumienia ludzi w nich działających.

Penetracja komórki terrorystycznej lub kartelu narkotykowego różni się pod jednym zasadniczym względem od penetracji jakiegokolwiek innego celu wy­wiadowczego, a mianowicie prawdopodobieństwem, że agent nie zyska zaufa­nia przestępców dopóki poważnie się nie skompromituje popełniając przestęstwo, a najczęściej zabijając kogoś. Zgodnie z prawem regulującym działania wywiadowcze, w przypadku oficera prowadzącego sprawę, usankcjonowanie morderstwa słowem lub czynem, mrugnięciem lub skinieniem jest przestęp­stwem i jest mało prawdopodobne, a nawet niepożądane, aby ta zasada została zmieniona.

W obecnej sytuacji zatem, jedynym agentem penetracyjnym jakiego mo­żemy mieć nadzieję zwerbować, by przeniknął do komórki terrorystycznej lub kartelu narkotykowego jest ktoś, kto już tam jest i kto zaskarbił sobie zaufanie, ale chce wrócić do społeczeństwa. Mówiąc szczerze, taka nadzieja jest mało realistyczna. Znalezienie nowego sposobu zaatakowania tych celów wymaga dużej pomysłowości. Jest możliwe, że terroryzm i handel narkotykami będą

258

mniej odporne na atak wywiadu podsłuchowego i fotograficznego niż na trzecią formę działalności wywiadowczej, czyli kontakty bezpośrednie.

Wywiad w drodze kontaktów bezpośrednich odzyskuje jednak utracony te­ren po długim czasie zaniedbania, który rozpoczął się w okresie dyktatury admi­rała Stansfielda Turnera, który wydawał się lepiej rozumieć systemy niż ludzi. Zaczynamy sobie uświadamiać, że techniczne systemy zbierania danych wy­wiadowczych nie są niezawodne, kiedy chodzi o rozpoznanie możliwości ob­cego mocarstwa (wystarczy przypomnieć na przykład irackie podziemne zakłdy zbrojeniowe, które nie zostały zaobserwowane na zdjęciach satelitarnych), a już zupełnie nie są wystarczające jako źródła informacji co do jego zamiarów. Zauważono również fakt, że informacje zebrane przez agenta starego typu kosz­tuj ą znacznie mniej niż uzyskane drogą elektroniczną.

Tak. Mamy przed sobą kolejne dziesięciolecie człowieka - agenta. Nie ozna­cza to jednak wcale, że wszyscy agenci będą działać skrycie. Ten fakt został mi uświadomiony, kiedy w czerwcu 1991 roku odwiedziłem Albanię jako członek czteroosobowej delegacji firmy naftowej. Znaleźliśmy się w kraju, który przez czterdzieści pięć lat był odcięty od świata. W tym okresie cokolwiek, czego zachód chciał się dowiedzieć o zasobach ropy w Albanii musiało być uzyskane,

  1. ile to było w ogóle możliwe, w drodze zdjęć lotniczych uzupełnianych przez
    bardzo trudne skryte działania. W odróżnieniu od tego, w ciągu tygodnia jaki
    nasza grupa spędziła w Albanii, mogliśmy pójść wszędzie, dokąd chcieliśmy

  2. zobaczyć wszystko, co chcieliśmy. Powróciliśmy z taką oceną albańskiego
    przemysłu naftowego, jakiej dotąd nie ma w aktach w Waszyngtonie. To mogę
    zagwarantować. To stanowi dobrą ilustrację zachodzących zmian.

wiąc krótko, upadek systemu komunistycznego w Europie Środko­wej stworzył nową sytuację dla pozyskiwania informacji wywiadowczych. Oceniam w oparciu o rozmowy handlowe, jakie prowadziłem od 1990 roku w Niemczech Wschodnich, w Polsce, Albanii, Czechosłowacji i na Węgrzech, że osiemdziesiąt procent tego, co agencje wywiadowcze chciałyby się dowie­dzieć o tym rejonie jest od 1991 roku uzyskiwane oficjalnie. Oznacza to, że teraz i w przyszłości głównym źródłem zaspokajania naszych potrzeb informacyj­nych mogą być gazety i czasopisma, prasa branżowa, radio i telewizja i agencje międzynarodowe jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy, międzynarodowe banki prywatne, przedsiębiorcy, naukowcy, delegacje han­dlowe odwiedzające Stany Zjednoczone, Niemcy, Anglię i Austrię oraz bazy danych dostępne na warunkach handlowych. Osoby pozyskujące dane będą bar­dziej przypominać wykładowców uniwersyteckich niż tajnych agentów.

Unikalne i nowe możliwości otwierają się przed tymi ludźmi. Na przykład, elitarne ośrodki wiedzy istniej ą obecnie w Europie Środkowej i we Wspólnocie Niepodległych Państw (WNP), czy w czymkolwiek, co pozostało ze Związ­ku Sowieckiego i mam nadzieję, że już myśli się, jak można je wykorzystać.

259

Subsydium dla sowieckich naukowców zajmujących się energią atomową przy­znane w 1992 roku było pierwszym krokiem we właściwym kierunku, chociaż nieco spóźnionym. Traktując to jako precedens, można by pomyśleć o ludziach, których Niemcy odziedziczyły po swym byłym sąsiedzie i rywalu, Niemiec­kiej Republice Demokratycznej, a którzy są ekspertami od gospodarki WNP. Mówią po rosyjsku. Szkolili się w byłym Związku Sowieckim, a wielu z nich uczęszczało na wyższe uczelnie w Moskwie i po powrocie administrowali i kierowali gospodarką, której najważniejszym klientem był Związek Sowiecki. Można zwrócić się do tych ludzi, którzy znają drogę do gospodarki rosyjskiej, białoruskiej, ukraińskiej i innych nowych państw i to nie będzie błędem.

Po skreśleniu w ten sposób osiemdziesięciu procent z listy zapotrzebowań, reszta pozostaje w gestii tajnego oficera wywiadu, który lub która będzie ko­rzystać ze wszystkich instrumentów tajnej działalności przy zdobywaniu in­formacji wywiadowczych. Warto jednak podkreślić, że praca tajnych agentów będzie ułatwiona przynajmniej na dwa sposoby przez ich kolegów zbierających informacje w sposób otwarty. Zbieranie informacji w sposób otwarty pozwa­la zidentyfikować te elementy, które mogą być uzyskane tylko w sposób tajny i wskazuje tajnemu agentowi czego ma szukać, a mając materiały zebrane w sposób otwarty, tajny agent łatwiej się zorientuje, gdzie potrzebnych infor­macji ma szukać.

Utworzenie listy potrzebnych informacji i priorytetów będzie wymagać większej precyzji i wyższego autorytetu niż w przeszłości. W związku z tym przeniósłbym tę funkcję bezpośrednio do Białego Domu tworząc tam stano­wisko dyrektora do spraw wywiadu równorzędne do stanowiska doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Ten nowy dyrektor miałby również za za­danie ustalanie budżetu wywiadu, bronienie go przed Biurem Administracyjno--Budżetowym, przekonanie do niego prezydenta, koordynowanie procedury w Kongresie oraz kierowanie personelem wywiadowczym, który będzie koor­dynować całokształt amerykańskiego wysiłku wywiadowczego.

Istnieją funkcje polityczne i pseudopolityczne, które dyrektorzy wywiadu mają wykonywać, ale rzadko udawało się im wypełniać je dobrze ze swojej siedziby w podmiejskiej Wirginii. Czysto profesjonalne funkcje dowodzenia operacjami CIA i ich kontrolowania oraz dokonywanie ocen wywiadowczych pozostaną w rękach profesjonalistów zgodnie z moją wizją zreorganizowanej społeczności wywiadowczej. Dyrektor do spraw wywiadu nie będzie mieć z tym nic wspólnego.

Kiedy te zmiany będą się dokonywać, nadejdzie dobry moment, by pozbyć się ładunku zestawu działań pociągających za sobą sprawy haniebne i podejrza­ne, o które często wywiad niesłusznie był oskarżany i opracować nowy zestaw. CIA może w wyniku tego zniknąć i zostać zastąpiona przez nową agencję, po­wiedzmy Foreign Intelligence Service (FIS), która przejmie wszystkie obowiąz-

260

ki CIA z wyjątkiem tych, które podlegać będą dyrektorowi do spraw wywiadu. FIS opracowywałby oceny krajowe i stałby się głównym państwowym ośrod­kiem analitycznym. Dostarczałby twórcom polityki wsparcie w postaci tajnych działań, przesłuchiwałby, osiedlał i chronił uciekinierów i działałby za granicą prowadząc tajne operacje kontrwywiadowcze oraz zbierając informacje.

Chociaż może to nie wyglądać na żadną nowość, nie będzie tym samym choćby ze względu na to, że zmiany, jakie zaszły w Europie Zachodniej i Środ­kowej oraz w Azji przyniosą dwie zasadnicze zmiany w sposobie działania służb tajnych.

Pierwsza z tych zmian to teren działania. Kiedy CIA zaczynała wysyłać agentów w teren w końcu lat czterdziestych, przeważająca większość Ameryka­nów, którzy w tym czasie działali za granicą, pracowała dla rządu w takiej czy innej roli, przeważnie jako dyplomaci lub wojskowi. Jeżeli personel Agencji miał wtopić się w sposób naturalny w to środowisko, musiał mieć przykrywkę albo dyplomatyczną, albo wojskową.

Wobec redukcji naszych sił zbrojnych za granicą i rozwoju reprezentacji handlowej, nie jest to już prawdą. CIA jednak zbyt wolno przystosowywała się do zmiany warunków. Większość naszego personelu stacjonującego za granicą wciąż wykorzystuje przykrywkę dyplomatyczną lub wojskową. Może powinni­śmy sobie przypomnieć i stosować sentencję prezydenta Coolidge'a, że bizne­sem Ameryki jest biznes".

Tylko w samym Dusseldorfie w Niemczech jest około czterdziestu tysięcy Japończyków. Czy ktokolwiek może przypuszczać, że żaden z tych szacownych biznesmanów nie jest szpiegiem? Ja tak nie przypuszczam. Uważam, że powin­niśmy działać w znacznie szerszym zakresie pod przykrywką handlu.

Jedną z korzyści, która pojawi się natychmiast z rozszerzonego stosowa­nia przykrywki handlowej będzie to, że nasi agenci nie będą musieli mieszkać właśnie w tych miastach, gdzie znajdują się ambasady, konsulaty lub bazy woj­skowe. Mieszkając w centrach gospodarczych będą mieli łatwiejszy dostęp do swoich celów gospodarczych, a będąc bardziej rozrzuceni po kraju, utrudnią pracę służbom kontrwywiadowczym kraju pobytu.

Środowisko, w którym działajątajne służby, także się zmieniło przynajmniej w Europie, ponieważ podróżowanie zostało znacznie uproszczone. Mieszkaniec jakiegokolwiek kraju członkowskiego Wspólnoty Europejskiej będzie mógł wkrótce podróżować do innych krajów członkowskich i podróż, powiedzmy, z Berlina do Warszawy nie będzie się niczym różnić od podróży z Waszyngtonu do Miami. Zapewni to znacznie większą elastyczność dla FIS niż miała CIA przy posługiwaniu się agentami, a to z kolei prawdopodobnie zminimalizuje nadmierne zapotrzebowanie na agentów i obniży koszty.

Trzeba dokonać jeszcze jednej zmiany, jeżeli FIS ma funkcjonować skutecz­nie, a mianowicie trzeba zmienić jego stosunki z Kongresem. To, że Kongres

261

ada kasą jest bezsporne, podobnie jak to, że musi mieć prawo krytykować działania i kontrolować nadużycia. Problemy pojawiały się jednak w sposobie rozdziału tych praw i obowiązków między obie izby, gdzie działało nie mniej niż osiem komitetów i podkomitetów, które mogły się wtrącać. To właśnie ten fakt, moim zdaniem, doprowadził do godnych pożałowania przecieków tajnych informacji, co spowodowało, że niektóre źródła informacji wywiadowczych wyschły.

W The Third Option (1981) wzywałem, by nadzór Kongresu sprawowa­ny był przez jeden wspólny komitet obu izb i by stworzono stanowisko dy­rektora do spraw wywiadu na szczeblu rządowym. Bardzo ucieszył mnie fakt, że w lutym 1992 roku przewodniczący komitetów do spraw wywiadu Senatu i Izby Reprezentantów przedstawili projekty ustaw mających na celu spełnienie tego drugiego postulatu. Kiedy już ta bitwa zostanie stoczona i wygrana, czy to będzie za dużo, by mieć nadzieję, że przepisy powołujące jeden wspólny komi­tet nadzorujący nie zostaną schowane do szuflady? Nawet jeżeli spowodują, że wyeliminują jeden z dwóch komitetów i w związku z tym zniknie stanowisko i prerogatywy jednego przewodniczącego, pozostaję optymistą i wierzę, że duch państwowy zwycięży.





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Mowa Ciała a Sukces Analiza Tajemnice ludzkiego ciała Emocje! Publiczne przemawienie prezentacje S
Manson CIA, narkotyki, mroczne tajemnice Hollywood O Neill Tom, Piepenbring Dan
Wokol tajemnicy mojego poczecia
Tajemnice szklanki z wodą 1
Tajemnica ludzkiej psychiki wstep do psychologii
MNOGIE OBRA c5 bbENIA CIA c5 81A
Psychologia i życie Badanie tajemnic psychiki
06 Joga wiedza tajemna
INNE ŚWIATY Tajemnice Kosmosu cz 5 Jowisz
#01 Wyjawione Tajemnice tyt
Lekcja 6 Jak zapamietywac z notatki Tajemnica skutecznych notatek
Mroczne Tajemnice 2 02 Solucja(1)
Tajemnice księżyca, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Tajemnice Całunu Turyńskiego, danaprus