Gorsze Dzieci
"Moja mama choruje na raka, mam troje młodszych braci, prosimy o pomoc" - podobne tabliczki żebrzących dzieci stały się codziennością wielkich miast. Zmorą stołecznych rogatek są agresywni chłopcy z brudnymi szmatami, którzy wymuszają mycie samochodowych szyb. Nikt nie przechodzi bez lęku obok grupy osiedlowych wyrostków. Prawie nikt nie reaguje, gdy zza ściany słychać łomot, wyzwiska i płacz katowanych dzieci. Policję wzywa się w przypadkach skrajnych, wiedząc, że nie lubi ingerować w "rodzinną prywatność". Dopiero gdy dochodzi do zbrodni, rozlega się chór moralnego potępienia. "Gorsze dzieci" - ofiary odrzucenia uczuciowego, przemocy fizycznej, alkoholizmu, biedy, zaniedbań wychowawczych - są dla społeczeństwa niczym wyrzut sumienia. Jaskrawo odstają bowiem od przeciętnej, od rówieśników adorowanych i hołubionych, którzy - jak pokazują badania - są jednocześnie głównym przedmiotem dumy statystycznej polskiej rodziny i główną lokatą rodzinnych dochodów. Te "gorsze" niejednokrotnie mają już wypisany wyrok na całe życie: gdy podrastają, kopiują najgorsze zachowania rodziców, często też same popełniają przestępstwa, z najcięższymi włącznie. Ale właśnie dlatego, że stanowią margines - w statystycznym i policyjnym znaczeniu tego słowa - powinniśmy znaleźć sposób, jak im pomóc. Sposób, aby je wyrwać z feralnego kręgu degradacji.
Oto kronika wypadków jedynie ze stycznia 2000 r.:
- Do szpitala w Rybniku trafił czteromiesięczny Kevin - posiniaczona twarz, obite ciało, złamany obojczyk. Ojciec, który wezwał policję, twierdził, że biła matka. Obydwoje rodzice mieli ponad 3 promile alkoholu we krwi.
- Kobieta, często pijana, znęca się nad swoim synkiem i grozi, że go zabije poinformowali policję sąsiedzi jednej z mieszkanek Nowej Huty.
- Z brudnego, zdewastowanego mieszkania zabrano 17-miesięcznego Jacka. Wynik obdukcji: urazy głowy, obrzęk twarzy, obrażenia krocza i nóg, ślady przypalania i krwawe podbiegnięcia na całym ciele, złamanie obojczyka.
- Tak w ogóle to kocham Danielka, a czy go biłem - nie pamiętam, bo trochę popiłem - powiedział 24-letni ojczym dwuletniego chłopca. Daniel, przywieziony na ostry dyżur do jednego z warszawskich szpitali, miał złamany nos, wylew do przewodu słuchowego, urazy gałki ocznej i wątroby, czerwone pręgi na nogach i na plecach.
- Po dwutygodniowym pobycie w szpitalu w Drawsku zmarł trzyletni Kuba - ofiara przyjaciela matki. Bezpośrednią przyczyną śmierci były uszkodzenia mózgu, spowodowane rozbiciem czaszki; ślady, wykryte przez lekarzy, dowodziły długotrwałego katowania dziecka.
- Więcej szczęścia miał jego rówieśnik Damian, porzucony w pociągu na trasie między Kluczborkiem a Wrocławiem. Odnaleziona matka przyznała, że zostawiła synka, ponieważ straciła pracę, nie ma mieszkania, meldunku, pieniędzy ani widoków na przyszłość. Wcześniej dziecko koczowało wraz z nią w agencji towarzyskiej. Damiana umieszczono w domu dziecka.
- Sześcioletni Jarek wypadł z okna mieszkania na IV piętrze w Żorach. Doznał rozległych obrażeń wewnętrznych. W mieszkaniu było jeszcze dwoje młodszych dzieci. Zostawił je tam ojciec (odnaleziony w mieście przez policję musiał najpierw wytrzeźwieć, aby zrozumieć, co się stało).
To zaledwie część relacji telewizyjnych i prasowych z poprzedniego miesiąca. A ponieważ prawie nie ma dnia bez kolejnej wstrząsającej historii, zaczęto dziennikarzy oskarżać o manipulację i schlebianie sensacji. Albo wręcz o działania propagandowe, mające udowodnić mizerię społecznych i gospodarczych przedsięwzięć rządu. Skończyło się na wzajemnej wymianie oskarżeń wśród polityków: za co odpowiada dzisiejsza, a za co poprzednia koalicja, co zaś jest ciągle obciążającym spadkiem po PRL. Tymczasem istota sprawy tkwi zupełnie gdzie indziej.
Zaradni i upadli
Skąd się biorą noworodki na śmietnikach, skatowani malcy w szpitalach, dziesięciolatki żebrzące albo kradnące na ulicach? Skąd się biorą dzieci-śmieci? Oczywiście z domów rodzinnych. Część z nich stanowi kolejne ogniwo w pokoleniowym łańcuchu dziedziczenia patologii. Alkoholizm, brak wykształcenia, agresja jako jedyny wzór rozwiązywania konfliktów, niezaradność życiowa, niechęć do pracy, uzależnienie od pomocy socjalnej państwa - to syndrom choroby społecznej dawno opisanej przez socjologów. Takie rodziny istniały zawsze.
Obok zakonserwowanego, patologicznego marginesu pojawiło się w Polsce także nowe ubóstwo - okresu transformacji - bolesnego dla ogółu choć nieuniknionego procesu racjonalizacji księżycowej gospodarki PRL. Bezrobocie - jawne, w przeciwieństwie do dawnego, ukrytego, upadek sztucznego świata PGR-ów, malejące płace w nieefektywnych i upadających zakładach, spadek - o połowę! - realnych dochodów ludności wiejskiej stały się źródłem biedy, w znacznej części niezależnej od indywidualnych wyborów i postaw. Mieszkańcy dużych miast, ludzie elastyczni i zaradni, otwarci na zmiany, lepiej wykształceni, jeśli tylko chcą - w większości radzą sobie, często osiągając nawet wyższy poziom życia niż dawniej. Bieda jest tam mniej widoczna, choć przecież istnieje. Najjaskrawiej widać ją tam, gdzie w miejsce upadłych państwowych zakładów nie powstało nic nowego, praca jest tylko w tzw. budżetówce, a ta płaci na miarę lokalnych możliwości, czyli nędznie. Im mniejsze środowisko i niższe wykształcenie, połączone z życiową bezradnością, wzmacnianą przez brak wzorów aktywności w lokalnym środowisku, im więcej alkoholu - tym gorzej.
W takich środowiskach, jak wynika z badań Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych, ubóstwo dotknęło także rodziny żyjące z pracy. Płaca minimalna (od końca 1999 r. - 670 zł) stanowi ok. 75 proc. wartości minimum socjalnego, zaś minimum egzystencji - ok. 60 proc. płacy minimalnej. Im więcej osób na utrzymaniu, tym gorzej. Rodzina z trojgiem dzieci, dysponująca dwiema płacami minimalnymi i trzema zasiłkami, ma dochody o 10 proc. niższe od minimum egzystencji.
Następuje zmiana środowiska pochodzenia coraz liczniejszej grupy pensjonariuszy domów dziecka: ok. 34 proc. dzieci trafia tam w ostatnich latach z powodu skrajnego ubóstwa rodziców (lub matki). Nie są to osoby nieodpowiedzialne, zdeprawowane, dotknięte nałogami, tylko po prostu bezradne wobec sytuacji, w jakiej się znalazły. Zdarza się, że dzieci są porzucane przez samotne matki. Lepiej porzucić, niż podlegać napiętnowaniu. Bo przecież są osoby, które samotne rodzicielstwo nazywają patologią.
Najbardziej zagrożone ubóstwem jest młode pokolenie i rodziny wielodzietne - ostrzegała już w połowie lat 90. prof. Stanisława Golinowska z IPiSS. Z ostatnich badań GUS wynika, że co druga osoba żyjąca w skrajnym ubóstwie nie ukończyła 19 lat, a co trzecia - 14. To znaczy, że połowę najbiedniejszych Polaków stanowią dzieci i młodzież. Poniżej minimum socjalnego żyło 35 proc. małżeństw z jednym dzieckiem, 50 proc. - z dwojgiem, 67,5 proc. z trojgiem, 84,5 proc. z czworgiem i więcej dzieci oraz 55 proc. samotnych matek (dane za 1998 r.).
Co robić z biedą w biednym kraju, kraju na dorobku, odrabiającym lata zapóźnień? Wybrać drogę Białorusi, Bułgarii, Rumunii - i zaniechać reform? Nie ma żadnego magicznego sposobu. Pozostaje jedyna racjonalna recepta, niestety rozpisana na lata: rozwój, inwestycje, edukacja, wyższa wydajność. Ale to wcale nie znaczy, że nie ma dziesiątków drobnych sposobów, jak walczyć ze skutkami biedy, w poczuciu solidarnej odpowiedzialności - władz, samorządów, społeczeństwa - za tych, którzy z rozmaitych powodów sobie nie radzą. Zwłaszcza gdy te skutki dotykają dzieci.
"Infantylizacja" ubóstwa to powód do alarmu. Zauważmy, że liczebność tej grupy wiekowej w Polsce stale maleje, zaś grono dzieci, atakowanych przez biedę - rośnie, również poprzez kontrast z ogółem odchuchanej komputerowej młodzieży. Być biednym dzieckiem to znaczy nie dojadać albo - w skrajnych przypadkach - zwyczajnie głodować, mieszkać w złych warunkach, wstydzić się przed rówieśnikami gorszego ubrania i braku prestiżowych przedmiotów, mieć trudności w szkole. Jednym z powodów tak ostrych protestów społecznych przeciwko likwidacji małych wiejskich szkół (całkowicie zlekceważonym przez reformatorów oświaty) był lęk przed odrzuceniem w zamożniejszym, gminnym środowisku. Lęk uzasadniony - z wielu miejsc dochodzą dziś sygnały o poniżaniu "pegeerusów" z powodu koślawych butów i innych, zewnętrznych atrybutów ubóstwa. Ich szanse na sukces w nowej, dużej szkole są iluzoryczne, także z powodu rosnących barier społecznych, wynikających z ubóstwa.
ENKLAWY BIEDY
Prof. Wielisława Warzywoda-Kruszyńska z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego udokumentowała we wstrząsający sposób ubóstwo dzieci miejskich i idącą w ślad za nim marginalizację społeczną. Wytyczyła w Łodzi enklawy biedy: obszary, gdzie co najmniej 30 proc. mieszkańców stanowią rodziny, będące klientami pomocy społecznej (żyje tam co dwudziesty łodzianin). Okazało się, że łódzka bieda jest przede wszystkim biedą dzieci: ubogie dziecko spotyka się tu dwa razy częściej wśród ogółu dzieci niż ubogiego dorosłego - pośród dorosłych. Co drugie dziecko mieszkające w owych enklawach wychowuje się w rodzinie ledwie wiążącej koniec z końcem dzięki wsparciu z pomocy społecznej. I nie są to wcale rodziny wielodzietne.
Dzieci z enklaw biedy podlegają swoistej stygmatyzacji, odrzuceniu. Szkoły starają się ich pozbyć, wysyłając - z powodu byle trudności w nauce, nawet wbrew opinii psychologów - do placówek specjalnych. Takie dzieci komplikują życie klasy na wiele sposobów. "Kiedy trzeba zorganizować zbiórkę pieniędzy na wycieczkę do Gniezna, nie mówię o żadnym Legolandzie, to jest spora grupa, której na to nie stać. Wtedy nauczyciele z różnych klas dogadują się i jadą na wycieczkę z bogatszymi, a biedniejsze dzieci zostają w szkole albo są zwalniane z zajęć" (z wypowiedzi pedagoga szkolnego w ramach tych badań).
Zamożniejsi koledzy biednych dzieci izolują się od nich, nie utrzymują kontaktów. "Jeżeli w domu jest głodno i brudno, to ubranie dziecka bywa przesiąknięte zapachem pleśni albo wilgoci. Czasem te dzieci też są brudne, moczą się, często są znerwicowane. Ale nawet jeżeli nie ma nieprzyjemnych zapachów, to one są postrzegane przez resztę klasy jako inne. Dzieci podają sobie taką informację: Nie siedź z nim! Nie stawaj przy nim!" (z opinii nauczycielki).
Jak dzieci z enklaw biedy spędzają czas po szkole? "Sami organizują sobie zabawy, polegające na wybijaniu okien, dewastowaniu ogrodzeń, albo namawianiu się na jakieś włamanie do domku lub działki. Dużo dzieciaków się kręci przy McDonaldzie. Ale one nie mają pieniędzy na to, żeby zjeść, kręcą się, żeby skorzystać z okazji, coś capnąć komuś. Podejrzewam, że są rodzice, którzy wysyłają dzieci, żeby tam kradły" (z wywiadów).
Bywa, że 9-12-letnie dzieci utrzymują dom: jedne kradną, inne żebrzą, jeszcze inne myją samochody. "Gorsze dzieci" dojrzewają wcześniej, a w każdym razie wcześniej poznają ciemne strony życia. Uczą się odpowiedzialności za siebie i bliskich w takich warunkach, jakie zostały im dane. Ich drogą ku dorosłości i wzorcem kariery nie jest nauka szkolna, tylko ścieżka na skróty, gdzie łatwo o kolizję z prawem.
W Łodzi są enklawy biedy, ale Łódź nie jest enklawą biedy w kraju. W ubiegłym roku szkolnym co dziesiąta rodzina w Polsce zrezygnowała z zakupu niezbędnych podręczników dla dzieci (w bieżącym było ich z pewnością więcej, zważywszy na wyższe koszty książek do zreformowanej szkoły). Co dziewiąta rodzina ograniczyła lub zawiesiła wpłaty na komitet rodzicielski. Co piąta zrezygnowała z wysyłania dzieci na dodatkowe, odpłatne zajęcia. W opinii prawie 30 proc. rodzin nastąpiło pogorszenie (w porównaniu z rokiem poprzednim) możliwości zaspokajania potrzeb, związanych z kształceniem dzieci (GUS ocena sytuacji gospodarstw domowych w 1999 r.).
NIEBIESKA LINIA
Mało wiemy o tym, jak dzieci przeżywają swoją biedę, ale wiele wskazuje na destrukcyjne, fatalne w skutkach przeżywanie przez dorosłych ich biedy. I to dziecko - bezbronne i zależne od dorosłego - doskonale nadaje się na zastępczego wroga, na którym można bezkarnie rozładowywać frustracje. Bijący sami byli kiedyś bici, a ich potomstwo odziedziczy ten wzór postępowania i wypróbuje na własnych dzieciach. Prof. Bibiana Mossakowska, znany lekarz dziecięcy i ekspert w zakresie tzw. zespołu dziecka maltretowanego, od dawna apeluje o wprowadzenie w Polsce prawnego zakazu bicia dzieci, na wzór Szwecji i wielu krajów zachodnioeuropejskich. Ale obecnie jest to jeszcze mniej prawdopodobne niż kiedykolwiek wcześniej.
W sejmowej komisji rodziny dominują posłowie o orientacji narodowo-katolickiej, wedle której bicie dzieci jest nie tylko dopuszczalną, ale i zalecaną metodą wychowawczą. Szefowa komisji, a zarazem minister-pełnomocnik rządu do spraw rodziny Maria Smereczyńska, indagowana w sprawie aktywnego przeciwdziałania przemocy domowej, odpowiadała kilkakrotnie, że są to pomysły chybione: "przez wsparcie dla ofiar przemocy próbuje się rozczłonkowywać rodzinę". W konsekwencji przeciwdziałanie przemocy w rodzinie nie znalazło się w programie polityki prorodzinnej państwa opracowanym przez urząd pełnomocnika.
Tymczasem Niebieska Linia, czyli Pogotowie dla Ofiar Przemocy w Rodzinie, działające już od pięciu lat, przyjęło w ubiegłym roku prawie 7 tys. telefonów (ponad dwie trzecie od poszkodowanych, pozostałe od świadków). Ponad 500 pochodziło od dzieci, które prosiły o pomoc we własnej sprawie. Komitet Obrony Praw Dziecka, zajmujący się od blisko 20 lat dziećmi krzywdzonymi, boryka się z lawiną problemów. KOPD wyspecjalizował się w pomocy dzieciom krzywdzonym emocjonalnie - uwikłanym w konflikty rodzinne, poddawanym manipulacjom przez rozwodzących się rodziców, źle traktowanym w szkole - ale ostatnio trafia tu coraz więcej innych spraw. Coraz więcej ofiar nadużyć seksualnych wymaga pomocy terapeutycznej. - Wykorzystywanie seksualne dzieci istniało zawsze, ale było tematem tabu. Od kilku lat mówimy o tym, uwrażliwiamy pedagogów, pracowników socjalnych, policję. W rezultacie wychodzi na jaw coraz więcej przypadków. Brutalne gwałty nieznanych sprawców to incydenty - 80 proc. ujawnionych dramatów rozgrywa się w najbliższym środowisku dziecka. Sprawcą bywa tatuś, przyjaciel domu, wujek, konkubent matki - mówi Mirosława Kątna, przewodnicząca KOPD. Ze statystyk policyjnych: w 1999 r. stwierdzono 1659 przestępstw pedofilii, czyli wykorzystywania seksualnego dzieci poniżej 15 lat. Z prasy: 3,5 letnia dziewczynka chora na pęcherzycę - ciężkie, nieuleczalne schorzenie, uwarunkowane genetycznie - przebywa od urodzenia w szpitalu. Jej 16-letnia matka zrzekła się praw rodzicielskich. Ojcem dziecka jest dziadek.
Udawanie, że przemocy wobec dzieci nie ma, jest jak chowanie śmieci pod dywan. Działaniem pozornym, jak się wydaje, było powołanie rzecznika praw dziecka, który zapewne stanie się jeszcze jedną fasadową instytucją. Ustawa o rzeczniku została tak skonstruowana, że dziecku krzywdzonemu, które wymaga interwencji z zewnątrz i natychmiastowej zmiany środowiska, niczego ten urząd nie załatwi.
PRZERYWAMY DOŻYWIANIE
Problem gorszych dzieci przerasta pod każdym względem - finansowym, organizacyjnym i kompetencyjnym - ośrodki pomocy społecznej, na które został zepchnięty. Zadania, jakimi je obarczono, są niewspółmierne do możliwości. Ośrodki dzielą zasiłki (coraz niższe) między (coraz liczniejsze) grono potrzebujących na "przetrwanie". W Miejskim Ośrodku Pomocy Społecznej w Starachowicach wypadnie w tym roku średnio 49.40 zł na rodzinę. (Nie najgorzej - w Słupsku już w ubiegłym roku wypłacano zasiłki 10-złotowe i Najwyższa Izba Kontroli zwróciła uwagę, że koszty manipulacyjne dorównują prawie wysokości świadczeń). Środki finansowe na pomoc społeczną zmalały o 30 proc. W ubiegłym roku z pomocy MOPS w Starachowicach skorzystało 3267 rodzin, odmówiono jej 647 rodzinom "z powodu ograniczonych środków". Gminny OPS w Iławie pomógł 149 rodzinom (wychowuje się w nich 866 dzieci), ale odmówić musiał aż 152. W tym roku do budżetu wojewody wpłynęły jedynie pieniądze na tzw. zadania obligatoryjne (zasiłki stałe i renty socjalne) - na zasiłki okresowe dla rodzin nie zostało nic.
Ośrodki finansują posiłki w szkołach - nierzadko jedyne pożywienie dzieci w ciągu dnia - ale w tym roku alarmują, że wkrótce zabraknie im pieniędzy. - Od marca, z powodu braku pieniędzy, przerywamy dożywianie - informuje Zofia Małecka, kierowniczka gminnego OPS w Makowie koło Skierniewic.
Nierzadko ośrodki działają na wzór pogotowia w obliczu choroby społecznej, na którą nie ma lekarstwa w postaci sensownego przepisu. Na przykład MOPS w Braniewie udziela schronienia rodzinie z dziećmi eksmitowanej na bruk. Posłanka Katarzyna Maria Piekarska zebrała informacje z izb komorniczych: - Tylko w pierwszej połowie ubiegłego roku eksmitowano donikąd - w najlepszym razie do noclegowni - rodziny, w których było w sumie około trzech tysięcy dzieci.
Niektóre ośrodki kupują dzieciom odzież, podręczniki, bilety na dojazdy do szkoły, albo opłacają pobyt w internatach. Urszula Jankowska, kierowniczka OPS w Iławie, opowiada: - Mamy na przykład rodzinę z pięciorgiem dzieci w wieku od 2 do 17 lat. Rodzice bezrobotni, bez prawa do zasiłku od kilku lat, nadużywający alkoholu. Te dzieci są zawsze na uboczu, nikt się z nimi nie przyjaźni. Najstarszą córkę udało nam się umieścić w internacie szkoły zasadniczej, opłacamy pobyt i wyżywienie, ubieramy, ale to za mało. Dziewczynka jest bardzo zamknięta w sobie, czuje się gorsza od rówieśników nie tylko z powodu nędznego ubrania i niemodnych butów. Nie ma pieniędzy na podstawowe artykuły higieny intymnej!
"Gorsze dzieci" wedle wszelkiego prawdopodobieństwa staną się gorszymi dorosłymi: ich sytuacja jest jak klatka bez wyjścia. Nie skończą dobrych szkół; nie zyskają szans na podjęcie studiów. Dostępna dla nich będzie tylko najniżej płatna praca. Koło się zamknie - odziedziczą upośledzony status swoich rodziców.
NA SZCZEBLU GMINY
Czy tak być musi? Nie, ale wymaga to zwrotu od swoiście rozumianej prorodzinności (dobre są tylko pełne, najlepiej wielodzietne rodziny, wszystko inne to patologia i margines), wzmacniających ją aktów prawnych i coraz skromniejszej pomocy socjalnej - w stronę polityki społecznej promującej równe szanse dla wszystkich dzieci. Polityki praktykowanej na wszystkich szczeblach, a zwłaszcza najniższym, samorządowym. Jednym z głównych celów reformy samorządowej miało być odbudowanie więzi lokalnych, wzmocnienie solidarności społecznej, skupienie ludzi wokół inicjatyw samopomocowych i instytucji służących dobru wspólnemu.
Tymczasem samorządy lokalne likwidują to wszystko, co stanowi balast dla budżetu - na pierwszy ogień poszły przedszkola. Nowo powstałe Powiatowe Centra Pomocy Rodzinie są raczej urzędami, a nie - jak to powinno być - ośrodkami integracji różnych form wsparcia - prawnego, ekonomicznego, terapeutycznego. Ośrodkami, które wspierają także pomocą wolontariusze.
Z dobrodziejstw demokracji lokalnej miały korzystać głównie młode pokolenia. Najważniejszym spośród tych dobrodziejstw jest edukacja - tylko w ten sposób w dłuższej perspektywie można wydźwignąć się z ubóstwa. Ale najpierw należałoby zadbać o prawdziwe wyrównywanie szans edukacyjnych. Konkretny przykład?
W szkole, należącej do samorządu lokalnego, własnością gminy powinny być także podręczniki i pomoce szkolne, niedostępne dziś dla coraz liczniejszego grona "gorszych dzieci". Tak jest w bogatej Szwajcarii. U nas, w stanie permanentnej reformy, książki starszego rodzeństwa są już bezużyteczne dla młodszych dzieci. Z łódzkich badań wynika, że szkoła pozostaje raczej miejscem utrwalania podziałów społecznych niż wyrównywania szans.
Szkoła wykonuje minimum obowiązków, po czym zamyka się na cztery spusty, chociaż wśród uczniów są tacy, którzy nie powinni wracać do domu, a nawet boją się tam wrócić.
Szkoła utrzymuje specjalne etaty pedagogów. To oni powinni wiedzieć, ile jest dzieci "pod kreską" i jakiej pomocy potrzebują. Są takie miejsca jak warszawski Żoliborz, gdzie pedagodzy szkolni współpracują na co dzień z dzielnicowym ośrodkiem pomocy społecznej. Kierowane tam dzieci korzystają z socjoterapii, odrabiają lekcje pod opieką wolontariuszy (licealistów i studentów), uczestniczą w kołach zainteresowań. To wzór, którego w doskonałej postaci nie da się przenieść z bogatej stołecznej dzielnicy do biednego miasteczka, ale w tym miasteczku można spowodować, aby jedna-dwie szkoły pozostawały po południu otwarte i przyjazne dla dzieci. Może dzieci z rodzin dotkniętych alkoholizmem i niewydolnych wychowawczo powinny trafiać do internatów? Może trzeba takie internaty stworzyć, choćby w dawnych hotelach robotniczych i powierzyć je organizacjom charytatywnym?
W odróżnieniu od innych krajów mamy bardzo wątły i trudno dostępny system stypendialny. Coś daje premier, coś resort edukacji, stypendia dla zdolnych uczniów funduje prezydent z małżonką. To dobrze, ale za mało. Stypendia powinny zaczynać się na szczeblu samorządu lokalnego i skutecznie wspierać edukację miejscowych dzieci od podstawówki aż do wyższej uczelni. Nawet drobne, fundowane przez lokalną społeczność, mogą naprostować wiele dróg. Która z gmin, który z powiatów ma taki system stypendialny?
ZASIŁEK NA ŚMIETNIKU
Kolejny wielki temat: racjonalizacji prawa. Na przykład zdecydowanej regulacji wymaga - od lat! - sprawa statusu dzieci opuszczonych po urodzeniu przez matki, które jednak nie zrzekają się praw rodzicielskich. Ograniczenie władzy rodzicielskiej, stosowane przez dobrotliwe sądy, prowadzi donikąd - zamyka drogę do adopcji i skazuje dzieci na wegetację w państwowych placówkach opiekuńczych.
Wiele rodzin, które w warunkach gospodarki rynkowej nie radzą sobie finansowo, demonstruje równocześnie totalną bezradność w zakresie organizacji życia, dysponowania budżetem. Zasiłek z pomocy społecznej bywa wydawany na jednorazową ucztę - alkohol dla dorosłych, a słodycze dla dzieci; odzież z tego samego źródła, gdy się pobrudzi, trafia do śmietnika. Ustawa o wychowaniu w trzeźwości zniosła przymus leczenia alkoholików - ich rodziny z nostalgią wspominają czasy, gdy tatuś przynajmniej na kilka miesięcy bywał zamykany w zakładzie, a bliscy mogli od niego odetchnąć. Teraz ma poczucie całkowitej bezkarności.
Niejedną z opisanych rodzin trzeba niemal prowadzić za rękę. W idealnym modelu polityki społecznej każda z nich powinna pozostawać pod opieką wykwalifikowanego pracownika socjalnego. To jest oczywiście model działania interwencyjnego. Najskuteczniej byłoby zapobiegać złu. Ale przynajmniej zacznijmy łagodzić skutki. Dlaczego idzie to z takimi oporami, dlaczego łatwiej o piękne programy, niż o zafundowanie szklanki mleka w szkole? Prof. Kruszyńska zwraca uwagę, że dzieci nie uczestniczą w wyborach, nie decydują o zwycięstwie lub porażce partii ani o karierach polityków. Ich bieda jest przemilczana, ponieważ wskazanie winnych byłoby kłopotliwe. Może rację ma jeden z naukowców, proponując wyposażenie dzieci w prawo głosu, realizowane przez ich matki?
Ewa Nowakowska
Współpraca: Justyna Kapecka, Ewa Paczkowska
Źródło: POLlTYKA nr 9, 26 lutego 2000