Dzieci śmieci. Ośrodek Socjoterapeutyczny w Wildze koło Garwolina
Anna Fostakowska 21-02-2005
To była jedyna w Polsce przystań dla dzieci trudnych. Ale dorośli znowu nie dotrzymali danego im słowa
Starosta nie ma czasu. Marszałek jest w delegacji, napisał do ministra. Minister jest zajęty, to sprawa drugiego ministra. Drugi minister się nie
orientuje. Trzeba pytać dyrektora departamentu. Dyrektor departamentu: to sprawa starosty albo marszałka. Starosta nie ma czasu, marszałek
napisał przecież do ministra...
Dorośli wszystko zepsuli
- I kto tu jest trudny? - pyta Daniel, 17-latek z dwoma wyrokami za demoralizację (ćpał, wagarował, ukradł namiot z magazynu, ale oddał). - To dorośli zachowują się jak dzieci! Daniel siedzi na łóżku swojego dawnego pokoju. W kurtce i szaliku. - Zimno tu jak na mięsnym w hipermarkecie! - mówi. - Herbaty? Mam kubki, grzałkę... Nie trzeba czekać, aż otworzą stołówkę. Tu było jak w domu. Mogłem zasnąć po południu i nikt mi nie wyrzucał, że leń jestem i nie robię lekcji. Mogłem siedzieć w nocy i słuchać muzyki... I co? Znowu dorośli wszystko zepsuli. Jak zwykle umyją ręce i zostawiają cię z całym syfem! Radź sobie sam! Tak było w życiu Daniela od zawsze. - Ojciec - bił matkę, poszedł siedzieć, nie odzywa się od kilku lat. Matka - przepijała każdy grosz, nie kupowała jedzenia, przeszkadzałem jej - oddała prawa rodzicielskie państwu. Dyrektorka domu dziecka: "Kto rozbił szybę? Daniel! Kto pobił chłopaków pod prysznicem? Daniel!". Wyrzuciła najfajniejszą wychowawczynię tylko dlatego, że za pieniądze malowałem jej mieszkanie. Mówiłem: "Pomóc chciała, pokazać, że nie muszę kraść". Dyrektorka: "Dostajesz kieszonkowe". Nie uwierzy pani ile - 2 złote miesięcznie! Nie starczało nawet na batona Grześ. A teraz ten starosta, który zamyka ośrodek w połowie roku szkolnego. Czy on w ogóle wie, co robi? Gdyby choć raz się do nich pofatygował, Daniel powiedziałby mu wprost: "Żaden lekarz nie przerywa operacji, gdy pacjent na stole jeszcze nie zszyty!". A Marta, koleżanka z pokoju obok, dodałaby: "Nie wiem, jakie pan szkoły kończył, widocznie słabe, bo myli nas pan z domem dziecka. W domu dziecka, panie starosto, dzieci się mieli i wywozi na wysypisko z obierkami z ziemniaków. A tutaj dzieci skleja się ze śmieci!".
Będziemy na każde zawołanie
Sosnowy las; pan Wojtek, stróż, odśnieżył tylko podjazd, żeby suka mogła swobodnie biegać po obejściu. - Przybłęda - mówi - jak każdy tutaj! Przyszła, została... Od kiedy dzieci wyjechały, wyje co noc.
Ośrodek Socjoterapeutyczny w Wildze koło Garwolina - całodobowa przystań dla dzieci trudnych, nieprzystosowanych, zbuntowanych. Jedyna taka w Polsce. Dawny dom wczasowy w stylu góralskim - 30 pokojów, stołówka, w której od dawna nie chce pracować żadna kucharka z okolicy ("bo płacimy ustawowe minimum 600 zł netto - mówi dyrektorka Dorota Gawron), roze-schnięte okna, wiecznie cieknące rury i 12 terapeutów po resocjalizacji, psychologii, pedagogice. 12 gniewnych, którzy w 1993 roku odeszli z posad w państwowych placówkach i założyli stowarzyszenie Wspólny Dom.
- Chcieliśmy pomagać dzieciom, od których wszyscy odwracali się plecami - mówi prezes stowarzyszenia Karol Zieliński. - Tym łapanym w szkolnych szatniach na wąchaniu kleju, wyrzucanych z lekcji za pyskowanie, krnąbrność, robienie na złość. Wszystkim zakałom, z którymi nie dają sobie rady ani nauczyciele (przerzucanie ze szkoły do szkoły nie przynosi skutku), ani rodzice ("Coś się stało z naszym dzieckiem"). Potrzeby były ogromne. Powszechnie stosowane metody resocjalizacji w poprawczakach i zamkniętych ośrodkach szkolnowychowawczych są mało skuteczne. Oparte są na przymusie i totalnym braku zaufania (nakaz sądowy, kraty w oknach, przepustki). Wychodzą z nich dzieci, które wcześniej czy później i tak się rozbiją, jak aktorka z filmu "Cześć, Tereska".
- Chcieliśmy dzieci motywować do samodzielnych decyzji - mówi Małgorzata Karpińska, wiceprezes stowarzyszenia. - Stawialiśmy ostre warunki: nie pijecie, nie palicie, nie ćpacie, nie używacie przemocy. Powiemy wam, jak to zrobić, pomożemy przetrwać kryzys. Będziemy na każde zawołanie. Dajemy za to prawo współdecydowania o domu i współmieszkańcach. Partnerstwo - to podstawowe założenie. Bez niego nie nauczysz ich panowania nad samym sobą. Nie odbudujesz ich poczucia godności.
- Przez te wszystkie lata przewinęło się przez nasz ośrodek prawie 600 dzieci. Przyjeżdżały z całej Polski - mówi Dorota Gawron, dyrektorka ośrodka. - Oferujemy pobyt całodobowy. To ważne. Zachowanie dziecka zawsze ma jakieś korzenie - toksyczny dom, środowisko. Terapia kilkugodzinna, po której wraca do kłócących się rodziców albo luzerskich kolegów spod bloku, nie sprawdza się. Trudniej mu uwierzyć, że zmiana zachowania ma sens, że pomoże jemu samemu.
Szkoda pieniędzy - nie czuje bólu
Marsz żałobny puszczony na cały regulator słychać nawet pod domem. Sąsiedzi znowu będą zwracać uwagę, dzwonić do administracji, na policję. Paweł wie doskonale, co matkę przyprawia o zawrót głowy: oglądanie erotycznych programów podczas rodzinnych wizyt, brudne skarpetki na stole obok śniadania, oblewanie się sokiem przy znajomych. Jednego dnia potrafił trzy razy być z nią na komisariacie policji. Co wyszli, ukradł kolejną komórkę.
Nie zgadzają się od dawna. Ona - emerytowana nauczycielka (była surowa, więc dzieci ze szkoły nienawidziły także jego), schorowana, samotna. On - jej nadzieja, jej utrapienie, całe jej życie.
Niedziela, tydzień po zamknięciu ośrodka. Przyjechali jeszcze raz, usiedli w kręgu. Opowiadają: rodzice o dzieciach, dzieci o rodzicach.
- Ileż ja przez niego wycierpiałam! - opowiada Genowefa Orzechowska. - Był nieznośny już w przedszkolu. Wyszedł do piaskownicy - matki dzwoniły domofonem, że pobił ich dzieci. Zaprowadziłam do przedszkola - rzucił kredką w nauczycielkę, mało nie wybił jej oka. Podstawówkę przeszedł tylko dlatego, że moje koleżanki miały nade mną litość - palił, wagarował, nie mył się miesiącami, sprowadzał kolegów. Straszyli, że mnie zgwałcą. A on się cieszył, synek mój!
Chodziła z nim do psychoterapeutów, do psychiatrów. Rozkładali ręce: "Szkoda pieniędzy, z nim nie da się nic zrobić, nie czuje bólu". Nigdzie nie pasował - nie chciał go ani ośrodek dla dzieci z obniżoną sprawnością intelektualną w Lidzbarku Warmińskim, ani ten dla dzieci z lekkim upośledzeniem w Koszalinie czy w Trzcińcu. Groził mu poprawczak. Wiedziałam, że jak tam trafi, zupełnie stracę dziecko, jak nasz sąsiad. Dopiero tutaj potrafili się nim zająć. Powiedzieli, że urodził się z nadpobudliwością psychoruchową. Oduczyli palić, przeklinać, panować nad sobą. Ostatnio nakrzyczałam na niego, bo zostawił wiadro z brudną wodą. Odpowiedział spokojnie: "Bój się Boga, mamo, nie potrafisz innym tonem?". I wstyd mi się zrobiło.
Jak ty mówisz, jak ty chodzisz, jak ty jesz!
Paweł (17 lat, prawie dwa metry wzrostu) chowa się za nią, zsuwa z krzesła, zasłania twarz golfem. - Mamo, przestań, prosi teatralnym szeptem. - Znowu mi obciach robisz!
Po dziesięciu miesiącach terapii umie już poprosić, nie krzyczy. Potrafi nazwać swoje uczucia, powiedzieć o nich. Nie bije jak dawniej. Nie kopie. Nie pluje.
- Zawsze musiałem się za nią wstydzić - mówi. - Łaziła za mną, podsłuchiwała moje rozmowy, mówiła za mnie. Z nikim nie mogłem się spotykać, kryłem się. Umawiałem w piwnicy, pod blokiem. A ona: "Ty się nad sobą zastanów, nie masz żadnych przyjaciół!". Jak mam mieć, skoro każdego wyprosi z pokoju. Nic jej się nie podobało: jak ty mówisz, jak ty chodzisz, jak ty jesz! Uczyłem się średnio, w okolicach trói, ale wychodziłem na swoje. Źle - jak dla niej za mało ambitnie. Jęczała mi nad uchem - przestałem w ogóle zaglądać do książek. Miałem dziewczynę - źle. Nie z takiego domu. Odeszła. Lekarze faszerowali mnie psychotropami, żebym był spokojniejszy. Czułem się jak wariat.
We mnie widzi diabła, a wobec siebie jest bezkrytyczna. Zwrócisz jej uwagę, od razu wzywa pogotowie: "Zabijesz mnie, synu! Zginiesz beze mnie!".
Fajni byli. Nie tacy jak rodzice
Kiedy Wojciech Ziemba wychodził do pracy, widział stojący pod klatką schodową tłumek: mocne makijaże dziewczyn, pępki na wierzchu, chłopaki z puszkami piwa w kieszeniach. Czekali, aż Marta, jego 15-letnia córka, zostanie sama, aż będą mogli buszować w jego lodówce, barku, leżeć na jego kanapie. Marta lubiła piwo. I imprezy: w śródmiejskim klubie, w cudzych mieszkaniach - trzy bloki dalej, na sąsiedniej ulicy, na drugim końcu miasta. Ileż oni się jej naszukali! "No i po co jej dawałaś na te dżinsy? Znowu się wystroi, poleci" - wyrzucał żonie. "Płakała, że jest najgorzej ubrana z klasy, że nie zarabiamy jak inni".
Marta jeszcze w podstawówce była wzorową uczennicą. Wrażliwa humanistka. Średnia - 5,7. "A stać cię na szóstki - powtarzała jej mama. - Gdybyś tylko chciała, byłabyś najlepsza w szkole".
- Bo bałam się, że zmarnuje zdolności - tłumaczy się w kręgu Halina Ziemba - że zmarnuje swą szansę na sukces". A w gimnazjum Marta odleciała. Nowa szkoła, nowi koledzy, nowe zwyczaje. Ma się w końcu te 13 lat! Nie nosi się ciapów w worku ani mundurka. Trafiła do eksperymentalnej klasy - połowa to drugoroczni. Wychowawczyni mieszała ich w ławkach, tworzyła grupy samopomocowe. Prymusi mieli uczyć tych słabszych. Chodzić do nich do domu, tłumaczyć lekcje, dawać zeszyty do przepisania. "Co się, mała, tak prężysz - mówili, gdy opowiadała im "Antygonę". - Walnij browca, wyluzuj. Inaczej skończysz w papilotach i podomce przed telewizorem". Fajni byli. Śmieszni. Nie tacy jak rodzice.
Szampony na lewo, majonezy na prawo
- Mój dom - opowiada Marta - każda butelka, każdy but ma swoje miejsce. Wystarczy przestawić szampon w łazience, słoik z majonezem - od razu czujesz oddech kontrolera. Szampony stoją u nas na lewo od prysznica, majonezy na prawo od jajek. Nie odwrotnie. To jest wytarte okno? Rozmazałaś tylko! Daj, poprawię. Miałaś posprzątać swój pokój! Wyrzuciłaś wszystko z szafek i przeglądasz stare zeszyty? To trzeba raz-dwa zrobić. Zobacz - pół godziny i wszystko na półkach - mówiła mama, kończąc za nią układanie. Jakie ty szklanki podałaś gościom, przepraszam wszystkich, mają być te z grubym dnem. Co ty, senna jesteś? Zmienimy ci szkołę, bo w tej się tylko wykoleisz!
- W nowej, społecznej, wytrzymałam trzy miesiące - wspomina Marta. - Nauczyciele dokuczali, bo miałam już wyrok za demoralizację. Nie uczyłam się, bo moi nowi koledzy nazywali mnie kujonem. Uparłam się i pół roku siedziałam w domu. Za niewypełnianie obowiązku szkolnego groził mi zamknięty ośrodek szkolno-wychowawczy. "Tam jest rzeź - powiedział Ziembom kurator - przemoc, poniżanie. Wyjdzie stamtąd okaleczona" i załatwił jej Wilgę.
Stoję i czekam jak idiota
W tę niedzielę Daniel przyjechał do ośrodka z opiekunką z domu dziecka w Siedlcach. W kręgu usiadł jak najdalej od niej. - Całą drogę milczeliśmy - szepcze na ucho Marcie. - Ona nie rozumie, co się stało. Zmusiła mnie, bym poszedł do szkoły, bo narobię sobie zaległości. Mówiłem, że idę innym programem, że lepiej poczekać, aż się wyjaśni. Nie, nie, regulamin to, regulamin tamto. Poszedłem. Nie było mnie na liście. Nauczyciele znowu patrzyli na mnie jak na palanta.
- Kiedy tu trafiłem pierwszy raz - wspomina w kręgu Daniel - najbardziej zdziwiło mnie, że do dorosłych mogę mówić po imieniu. Kiedy nie umiałem powiedzieć, co się ze mną dzieje, po prostu przytulali. Nie zrzędzili: "Gdybyś nie palił, nie miałbyś problemów. Gdybyś nie kradł - ufalibyśmy ci". Mówili: "Czujesz niepokój i ssanie bez papierosa. Idź, pobiegaj, pograj w piłkę. Zapomnisz. Zajmiesz się czymś". Ktoś cię wyzwał od pedałów i chciałeś się bić - tłumaczyli: agresja rodzi agresję, nie prowadzi do celu. - Sam się dziwiłem - opowiada - że ja taki grzeczny się zrobiłem. Nawet podłogi myłem, zacząłem się uczyć. Pierwsze zadania domowe Daniela w ośrodku: mówić o problemach na zebraniach społeczności, codziennie godzinę rozmawiać z jedną osobą, wypisać rzeczy, które zrobiło się dobrze, nazywać to, co czujesz. Daniel pisał: złość, lenistwo, wdzięczność, tęsknota... podkreślił SAMOTNOŚĆ (przychodzi przed snem) i jak się nazywa... no... kiedy dyrektorka domu dziecka mówi mi: "Załatwiam ci poprawczak. Do końca tygodnia cię wywieziemy", a ja stoję i czekam jak idiota. Nic nie mogę zrobić.
- Bezradność - mówi Dorota Gawron, jego terapeutka.
- Właśnie - tego nienawidzę najbardziej.
Nic nie muszę, chcę
Paweł uciekał z ośrodka dwa razy. W końcu udało mu się przystosować. - Fajnie zrobiło się chyba wtedy - wspomina, wyciągając długie nogi przed siebie - gdy w trakcie dyżuru w kuchni wyszorowałem zlewozmywak. Ponoć zrobiłem to najlepiej od wszech czasów. Chwalili mnie nawet wychowawcy, którzy zwykle na takie pierdoły nie zwracają uwagi. Uwierzyłem, że jak się zawścieknę, to potrafię coś zrobić. I już prawie rok nie palę, nie kradnę. Nawet uczyć mi się chce, najbardziej matmy i bioli, bo mam fajnych nauczycieli tych przedmiotów. Marta była w Wildze prawie rok. Kiedy rodzice ją tu przywieźli, nie chciała wychodzić z pokoju nawet na posiłki. - Nic na siłę - mówiła jej osobista terapeutka. - Zechcesz, przyjdziesz. Przyszła po miesiącu. - Słyszałam śmiechy - wspomina - byłam ciekawa tych ludzi. W Wildze przede wszystkim na nowo zaczęła się uczyć (wszyscy jeżdżą do szkoły w Izdebnie koło Garwolina). - Uświadomiłam sobie, że nic nie muszę. Że w życiu trzeba chcieć. Chcę być miła dla mamy, nie chcę być perfekcyjna. Chcę znać języki. Dla siebie. Nie dla rodziców.
Naszych dzieci tam nie ma
Najpierw zabrakło węgla. Monar z Łodzi przysłał im kilka ton własnego miału, ale wystarczyło na kilka dni. Wysyłali dzieci do lasu po drewno, rozdawali dodatkowe koce na noc. Potem trzeba było zmniejszyć racje żywieniowe (kotlet z mortadeli zamiast schabu, kopytka dwa razy w tygodniu). Na pensje dla kucharek i stróża dał im ksiądz proboszcz, który przyszedł do nich po kolędzie. Sobie nie wypłacają pensji od dwóch miesięcy.
- Z początkiem nowego roku zmieniła się ustawa o pomocy społecznej - mówi Karol Zieliński, prezes stowarzyszenia. - Do tej pory za każde dziecko płacił budżet państwa, pieniądze trafiały do powiatu w Garwolinie, a stamtąd do nas. Według nowej ustawy za dziecko płacić ma powiat, z którego ono pochodzi. Pieniądze powinny być wysyłane do starosty w Garwolinie, który ze stowarzyszeniem podpisze umowę na prowadzenie ośrodka. Ale on nie chce podpisać.
- Boję się - mówi Stanisław Gora, starosta powiatu garwolińskiego. - Kiedy inne samorządy nie przeleją mi pieniędzy, sam będę musiał utrzymywać ośrodek, bo podpisałem umowę. A ośrodek jest mi zupełnie niepotrzebny. Od czterech lat nie ma tam ani jednego naszego dziecka. Większość, która tam trafia, pochodzi z Warszawy. To problem stolicy.
- Za swoje dzieci zapłacę - mówi Paweł Wypych, szef biura polityki społecznej stołecznego Ratusza. - Garwolin mówi, że ja mógłbym podpisać z ośrodkiem umowę? Nie podpiszę. Nie mam takich uprawnień. Zabrało mi je państwo, zmieniając ustawę.
- Nie przewidzieliśmy takich konsekwencji - mówi Victoria Biederman, dyrektor departamentu pomocy i interwencji społecznej w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej. - Tak, widziałam pismo kuratorów warszawskich, którzy bronią ośrodka ("Nie ma takiego drugiego w naszym regionie - pisała kurator Janina Ficyk z Sądu Rejonowego dla Warszawy-Mokotowa - nie będziemy mieli gdzie wysyłać dzieci w wieku gimnazjalnym"). Czytała protesty rodziców, terapeutów i rzecznika praw dziecka. - W ciągu najbliższych miesięcy spróbujemy zmienić tę ustawę, ale na razie jesteśmy bezradni. Może Ministerstwo Edukacji weźmie ich pod swoje skrzydła i wtedy dostaną dotacje oświatowe. Rozmawiałam w tej sprawie ze starostą Garwolina. Obiecał wystąpić o te pieniądze, choć jest trochę za późno, bo budżety już dawno zaplanowane. Trzeba naruszyć rezerwy.
Myślałem, że mój dom jest tutaj
- Musicie na jakiś czas wyjechać do domu - powiedziała Dorota Gawron, dyrektorka, na wieczornym zebraniu społeczności. Wiem, że boicie się powrotu, że nie jesteście jeszcze gotowi, by zmierzyć się z rzeczywistością, ale nie możemy zapewnić wam utrzymania.
Paweł: - Myślałem, że mój dom jest tutaj.
Marta: - Nie wiem, czy mam gdzie wracać. Mama po ostatniej awanturze się do mnie nie odzywa.
Daniel: - Znowu mnie wywożą. Nie chce mi się tego słuchać. Trzasnął drzwiami. Zamknął się w pokoju.
Leżę cały dzień w pokoju
Marta w kręgu usiadła naprzeciw rodziców. Oni - zamilkli, zacisnęli usta. Ona - wierciła się, szeptała do wszystkich. - Nudzę się w domu, nie wiem, co ze sobą zrobić - przyznała. - Nie mam jeszcze siły, by zadzwonić do dawnych przyjaciół.
Paweł nie chciał przyjeżdżać tu z mamą. Nie było dyskusji. Nie puściła go na krok - zrobił dla siebie dużo, ale wciąż jeszcze nie jest taki jak trzeba. - Denerwuje mnie to - przyznaje Paweł. - Ona wciąż nie potrafi mi zaufać.
Dzwoni do starosty Garwolina i tłumaczy, że jak nie wrócę do ośrodka, znowu zacznę ją bić, że ona się mnie boi.
Daniel, patrząc w podłogę: - W domu dziecka leżę cały dzień w pokoju. Wróciłem do palenia. Nie mogłem się powstrzymać, w domu dziecka 90 proc. pali. Dyrektorka straszyła mnie poprawczakiem. Mówiła, że musi wypełnić wolę sądu i dać mnie na terapię. Mam śpiwór dobry do minus 20 stopni. Jeśli to nie sprawi nikomu kłopotu, może bym tu został?
Nie nauczyliśmy go mówić "nie"
- Zawsze mnie pytano - mówi Barbara Bryda, mama Michała - czy moja rodzina jest patologiczna. Alkohol? Przemoc? Nic z tych rzeczy - zapewniałam nauczycielki, panie z opieki społecznej, kuratorów. Samotnie
wychowuję trójkę dzieci. Czasem jestem zmęczona, czasem nie mam pieniędzy. - To dlaczego ten pani Michał taki wykolejony? - pytały.
- Mojemu Maćkowi w każdym miejscu przypinano plakietkę "złego" - opowiada Iwona Kowalczyk. - Poleciała szyba w szkole, a oni dzwonią do mnie, że to znowu on. To niemożliwe - krzyczę do słuchawki. - Leży chory w domu. Widzę - śpi. Nie wierzyli.
- Mam szóstkę dzieci - mówi Anna Bielińska - jesteśmy zwykłą rodziną, smażymy pączki na ostatki, jeździmy na sankach. Mikołaj odpłynął w złe środowisko jakiś rok temu. Był za słaby. Nie nauczyliśmy go mówić "nie". Ale to jedyne dziecko, z którym mamy takie kłopoty. Czasem przychodzi moment, gdy dziecko zaczyna się wymykać.
To jest jak rak. Niszczy dziecko, niszczy całą rodzinę. Może to się przytrafić każdemu, bez wyjątku. Nawet staroście i premierowi.
* Małgorzata Karpińska, wiceprezes stowarzyszenia, wróciła właśnie z kolejnej wizyty w ministerstwie. - Tym
razem kazali mi napisać do premiera - mówi. - Już piszę.
** Stowarzyszenie Wspólny Dom można wesprzeć, wpłacając pieniądze na konto 73 1020 4476 0000 8102 0017
8095
*** Dziś w Programie I Polskiego Radia o godz. 23.20 magazyn Hanny Bogorya-Zakrzewskiej "Jesteśmy przeciw"
o ośrodku w Wildze
Anna Fostakowska
ŹRÓDŁO: Dużyformat