WOJCIECH CHMIELEWSKI
Bogaty młodzieniec i jego zeszyty
Egzystencjalny wymiar dzienników Mertona podkreśla przede wszystkim rozdarcie, którego doświadcza młody, dwudziestosześcioletni wówczas człowiek.
Pisana w latach II wojny światowej autobiografia Tomasza Mertona, która w ujrzała światło dzienne w 1948 roku i nosiła tytuł Siedmiopiętrowa góra, stała się bestsellerem na rynku amerykańskim i sprawiła, że zupełnie nieznany mnich z zakonu trapistów stał się popularnym pisarzem, po którego książki sięgali nie tylko katolicy. Teraz, po wielu latach mamy okazję zapoznać się z dziennikami Mertona z lat 1939-1941, a więc okresu bezpośrednio poprzedzającego decyzję o wstąpieniu do klasztoru Our Lady in Gethsemani w stanie Kentucky, w którym pozostał przez ostatnie 27 lat swego życia. Zostały wydane pod tytułem Bieg ku górze nawiązującym do najgłośniejszej książki autora Posiewu kontemplacji.
Na kaca coca-cola
Te zapiski są ważne z kilku powodów. Przede wszystkim pozwalają nam poznać przeżycia Tomasza Mertona zapisywane dzień po dniu. Przyszły mnich był wytrwałym diarystą — dzienniki prowadził właściwie przez całe swoje życie, a co najmniej kilka jego książek (Znak Jonasza, Zapiski współwinnego widza, Dziennik azjatycki) było prostym wykorzystaniem właśnie tej formy literackiej wypowiedzi. Notował to, co wydawało mu się istotne, tzn. warte zapamiętania bądź wykorzystania w przyszłych literackich projektach. Zaczynając bowiem lekturę notatek od dnia 2 maja 1939 roku, spotykamy osobę, której nieobce są ambicje powieściopisarskie.
Po przyjęciu chrztu w Kościele katolickim w 1938 roku Merton mieszkał w Nowym Jorku, ukończył studia na Uniwersytecie Columbia i prowadził życie pisarza-konwertyty wytrwale badającego Boże plany względem swej osoby. Stąd tak dużo w tych luźnych zapiskach szczegółów obyczajowych, refleksji z przeczytanych książek (zwłaszcza Joyce'a i poezji, którą Merton namiętnie pochłaniał i tworzył, także po wstąpieniu do zakonu), ale także obrazów Nowego Jorku końca lat 30. — miasta molocha, w którym najbardziej wyszukany zbytek mieszał się z przerażającą nędzą. Na stronach dziennika głównym bohaterem jest oczywiście jego autor, widzimy go modlącego się w lesie, jedzącego śniadanie w barze, słuchającego muzyki i odwiedzającego nowojorskie galerie sztuki. Są też wspomnienia poznanych w mieście dziewczyn, w których bywał zakochany, oraz leczenia kaca coca-colą. Merton bezustannie przy tym polemizuje sam z sobą, odrzuca siebie dawnego, pragnie przede wszystkim — dzięki wytrwałej modlitwie i przystępowaniu do sakramentów — rozpoznać Boży plan, który pozwoliłby mu odrzucić świat i w całości oddać się Przedwiecznej Mądrości. „Żyłem długo, nie wierząc w Chrystusa, lecz znieważając Go i urągając Jego Imieniu; od czasu mojego chrztu byłem małej wiary, słaby i niepewny, niecierpliwy i pozbawiony siły oraz odwagi. I tylko dzięki łasce Bożej, dobroci, łaskawości i Jego trosce, bym chodził do spowiedzi do dobrych kapłanów, stopniowo nabrałem tyle siły, że mogłem postąpić odrobinę naprzód. Jakże jednak jeszcze jestem słaby. Dlaczego?” — wyznaje w grudniu 1939 roku. Pełno takich wyznań w tej książce. Pokazują one chrześcijanina w drodze, dalekiego od osiągnięcia Chrystusowego pokoju, ale wytrwale doń dążącego i tęskniącego, i mimo słabości i upadków zmierzającego do swego Stwórcy.
Oranżada w La Floridita
Niewątpliwie najlepszą literacko częścią książki są zapiski, które Merton prowadził podczas swej wyprawy na Kubę w 1940 roku. Czytelnik poznaje wyspę, której obraz różni się zasadniczo od obecnego od dziesięcioleci w mediach ponurego i biednego kraju rządzonego przez komunistyczny reżim. W Hawanie i innych miastach i miasteczkach Kuby odwiedzanych przez Mertona wyczuć można pulsowanie kultury, za swe podglebie mającej głęboką religijność, jawnie obecną w licznych wówczas i wspaniałych kubańskich kościołach, którymi młody Amerykanin jest wyraźnie zafascynowany — jak choćby La Reina czy Nuesta Senora del Carmen w Hawanie, których szczegółowe opisy znajdujemy w dzienniku podróżnika. Myliłby się jednak ten, kto posądziłby przyszłego mnicha o tropienie na Kubie wyłącznie wątków religijnych. Merton, który już niebawem wyrzeknie się świata, słucha kubańskiej muzyki i ogląda tancerzy i tancerki w nocnych lokalach, próbuje wyczuć rytm życia Kubańczyków, podpatrzeć zwyczaje, zrozumieć. Pisze o różnicach między Kubańczykami a Amerykanami, oddając szacunek tym pierwszym, wolnym od wszechobecnego w Stanach konsumpcjonizmu. Pewnego dnia notuje: „W La Floridita oranżadę przyrządzają dla ciebie z taką samą starannością jak daiquiri. Zmrażają szklankę, potrząsają sokiem pomarańczowym z cukrem i lodem w shakerze (oranżada to czysty sok pomarańczowy z lodem i cukrem) i wlewają do zimnej szklanki”.
Po powrocie z urlopu do Nowego Jorku Tomasz Merton podejmuje pracę na franciszkańskim Uniwersytecie św. Bonawentury. Uczy literatury angielskiej, spotyka się z przyjaciółmi, snuje niewesołe refleksje o wojnie w Europie i bezustannie się modli.
Harlem, armia czy Gethsemani?
Egzystencjalny wymiar dzienników Mertona podkreśla przede wszystkim rozdarcie, którego doświadcza młody, dwudziestosześcioletni wówczas człowiek. Bardzo przypomina on bogatego młodzieńca z ewangelicznej przypowieści (którą zresztą sam przywołuje), bo tak jak on waha się, czy do końca zawierzyć Jezusowi — myśli przecież o „swym bogactwie”: pisaniu, choć jego powieści są odsyłane z kwitkiem przez wydawców. Merton chce zostać franciszkaninem, ale na przeszkodzie staje jego przeszłość w Cambridge. Oddając się bowiem „studenckim rozrywkom”, został ojcem, co, jak dowiadujemy się z pośmiertnych biografii autora Siedmiopiętrowej góry, skwapliwie wyznał ojcom franciszkanom. Pamiętajmy przy tym, że Merton był sierotą — jego matka zmarła, gdy był dzieckiem, ojca utracił w wieku 15 lat. Nie odebrał żadnego religijnego wychowania, bo choć ojciec był anglikaninem, a matka kwakierką, oboje nie praktykowali.
Nie dziwi zatem, że jego życiu, mimo ufności pokładanej w Chrystusie i Jego Matce, towarzyszy zwyczajny lęk: „W każdej minucie jestem jak człowiek skazany na śmierć. Jeśli Bóg zechce, może mi wybaczyć. Jeśli nie zechce, jestem skazany. Ostrze opada. W każdej minucie jestem zmuszony błagać o życie”. Ostatnie karty tej liczącej z górą 500 stron książki są szczególnie przeniknięte przejmującym rozdarciem: Merton modli się o powołanie do bycia trapistą, jednocześnie czyniąc sobie wyrzuty z powodu rezygnacji z pracy z czarną biedotą w Harlemie, gdzie również był przez pewien czas zaangażowany. Pragnie odpowiedzieć sobie na pytanie o życie w ubóstwie i całkowite poświęcenie swego życia Bogu. Pisze list do trapistów w Gethsemani z prośbą o przyjęcie. W tym czasie Japończycy atakują Pearl Harbor i do znękanego młodzieńca przychodzi wezwanie do stawienia się przed komisją wojskową. Tak kończą się zapiski zebrane w Biegu ku górze. Boży plan, który miał się wypełnić, znalazł świadectwo w dalszych losach Toma, w jego książkach oraz w duchowym dziedzictwie, które przeżyło trapistę z Kentucky.
Buntownik czy święty?
Obszerna książka autorstwa amerykańskiego księdza Williama H. Shannona, jednego z najbardziej znanych badaczy twórczości i duchowości Mertona, może być uzupełnieniem lektury zapisków samego pisarza, bo opowiada jego dzieje aż do końca. Milcząca lampa jest jednak biografią szczególną — autor bowiem zapragnął przedstawić przede wszystkim ewolucję wewnętrzną swego bohatera i spróbować odpowiedzieć na pytanie, na ile „Merton potrafił scalić wszystkie kawałki swego życia w pewien rodzaj jedności i harmonii”.
Shannon układa swą opowieść według chronologicznego klucza, poszczególne rozdziały przeplatając obszernymi kalendariami, w których znaleźć możemy zarówno fakty z życia Mertona, jak i najważniejsze wydarzenia z historii politycznej XX wieku, w tym ważne publikacje literackie i filozoficzne. Razem tworzą rodzaj kulturowej mozaiki; na jej tle wyraźniej widać, jak bardzo życie amerykańskiego mnicha pełne było buntu, walki wewnętrznej, kontemplacji i zatroskania o świat.
Czy Tomasz Merton, mnich i pisarz, był buntownikiem? Wstąpienie do zakonu trapistów — gałęzi cystersów o najsurowszej w Kościele katolickim regule — temu przeczy. Jednak chrzest i nawrócenie Mertona były z jego strony właśnie aktem bezkompromisowości i odwagi, buntu wobec społeczeństwa amerykańskiego lat 30. oraz przeciw światu właśnie pogrążającemu się w najkrwawszej w swych dziejach wojnie.
Czy był święty? Shannon ukazuje Mertona w jego najlepszych latach, gdy jako popularny pisarz stał się prawdziwym autorytetem dla wielu chrześcijan, a jego pisma — czytane i komentowane podczas II soboru watykańskiego — na pewno w sposób pośredni wpłynęły na stanowisko Kościoła katolickiego w wielu kwestiach, które przyniosły nowe czasy. W biografii amerykańskiego trapisty przeczytać możemy także o studenckich ekscesach, w których uczestniczył pisarz, o wspominanym już nieślubnym dziecku, o egoizmie i zadufaniu w sobie. Merton pisał o tym otwarcie w Siedmiopiętrowej górze, maszynopis jednak przeszedł przez sito kościelnej cenzury i o pewnych faktach z życia Tomasza dowiadujemy się dzisiaj już nie bezpośrednio od niego.
Najważniejszym osiągnięciem Shannona jest opisanie trzech wielkich darów, którymi Bóg obdarował Tomasza Mertona i które złożyły się niewątpliwie na jego osobowość: wiary katolickiej, powołania do życia mniszego i daru pisania. Dopiero patrząc nań z tej właśnie perspektywy, możemy próbować dociec, kim był ów jeden z najbardziej inspirujących chrześcijan minionego stulecia. Wiara Mertona pociągnęła go do poświęcenia się bez reszty zakonnej regule, i to tak bez reszty, że początkowo chciał zaprzestać pisania. Przekonał się niebawem, że Bóg wcale nie wymaga od niego takiej rezygnacji, a zachęcony przez doświadczonych kierowników duchowych rychło w sposób niebywały rozwinął swój talent pisarski. Został mnichem w świecie, który potrzebował duchowej odnowy — i choć zamknięty w klasztorze, zgodnie ze swymi możliwościami udzielał mu jej, pisząc książki i korespondując z setkami osób na całym świecie. Angażował się w ruch pokojowy, pisał o równouprawnieniu Murzynów, powołaniu chrześcijańskim w XX wieku, wreszcie odkrywał dla Zachodu mistyczne doświadczenia innych religii, ale tylko po to, by odkryć na nowo bogactwo własnej Tradycji. Stał się zaczynem, „Milczącą lampą”, która jeszcze dzisiaj oświetla drogę wielu poszukującym Boga.
Wojciech Chmielewski
Thomas Merton, Bieg ku górze. Historia powołania (1939-1941), Zysk i S-ka, Poznań 2003. William H. Shannon, Milcząca lampa. Opowieść o Thomasie Mertonie, Homini, Bydgoszcz — Lublin 2002.