obrazki więzienne-tekst


I. POD£UG KSIÊGI

By³ dzieñ jesienny, ca³y z³oty i modry od gasn¹cego s³oñca i cichej pogody. Oko³o trzeciej po po³udniu przed gmachem wiêziennym zatrzyma³ siê wóz z kapust¹.

- Bra-ma! Bra-ma!... - krzykn¹³ przeci¹gle parobek siedz¹cy na nim w czerwonym lejbiku i samodzia³owym spencerze.

Nikt siê jednak z otwieraniem bramy nie kwapi³.

- Bra-ma!... - krzykn¹³ znów parobek i zakl¹³, bo mu siê konie krêciæ zaczyna³y.

Chwilê trwa³a cisza. Nikt bramy nie otwiera³.

- Nada g³oœnieje ! - przemówi³ flegmatycznie so³dat stoj¹cy przed budk¹ na warcie.

- Bra-ma!... - wrzasn¹³ parobek z ca³ej swojej si³y. - A prr!... A gdzie!... - doda³ œci¹gaj¹c batem lejcow¹, która mu siê zapl¹ta³a w pó³szorkach - A¿eby ciê'...

Zeskoczy³ po orczyku na ziemiê. Okrêci³ lejce na k³onicy i piêœci¹ jak taranem zacz¹³ waliæ w bramê.

Rozleg³o siê wielkie echo po sklepionym wnêtrzu, przez d³ug¹ wszak¿e chwilê nikt nie przybywa³. Zacz³apa³y wreszcie jakieœ ciê¿kie kroki, a razem ze zgrzytem klucza obracanego w zamku da³ siê s³yszeæ g³os cierpki i gniewliwy:

- Czego walisz ? Czego walisz? Czego pró¿no pazury obijasz? Jak mam

otworzyæ, to i bez twego walenia otworzê!

- A niech¿e was, z takim otwieraniem! A prr!... A prr!... - wo³a³ parobek biegn¹c znów do koni, które w bok z wozem skrêci³y.

Chwyci³ lejce i wywijaj¹c batem nad koñmi wjecha³ w bramê, której wierzeje z ³oskotem uderzy³y o œciany, a z bramy w podwórze do po³owy wo¿¹. Nie móg³ dalej, bo zawali³y mu w poprzek drogê skrzynie od kartofli. Zaopatrywano siê na zimê i to spowodowa³o pewne zamieszanie w cichym zazwyczaj dziedziñcu wiêziennym.

Zamieszanie to ¿ywo zajmowa³o aresztantów wypuszczonych w³aœnie do ogródka na popo³udniow¹ przechadzkê. W³aœciwie mówi¹c nie by³a to przechadzka, ale raczej krêcenie siê w kó³ko i popychanie wzajemne, gdy¿ miejsca bardzo ma³o, a wiêŸniów stu przesz³o. To. co siê nazywa³o ogródkiem. tak¿e niewiele do ogrodu by³o podobnym. W jednym z k¹tów podwórza, obudowanego doko³a murami wiêziennego gmachu, niskie drewniane sztachety grodzi³y szczup³y kawa³ek gruntu, podzielony dwiema krzy¿uj¹cymi siê uliczkami na cztery równe prostok¹ty. Najd³u¿sza, za³amana w rogach ogródka dro¿yna bieg³a popod sztachetami do furtki, wprost której w przeciwleg³ym k¹cie sta³a tak zwana altana, rodzaj okr¹g³ej, przejrzystej, z w¹skich deszczu³ek zbitej szopy, z czterema wewn¹trz ³awkami i podtrzymuj¹cym krokwie s³upem.

Trochê m³odocianych drzewek trzês³o w s³oñcu ostatkiem z³otych liœci, a choæ nic by³o najl¿ejszego wiatru, liœcie te pada³y cicho na zaros³e zielskiem rabaty i œcie¿ki, twardo stopami wiêŸniów ubite. Przy zbiegu prostok¹tów sta³o parê krzaków bladoliliowych astrów, które zdawa³y siê obracaæ gwiaŸdziste swe oczy za tymi nêdznymi postaciami, co siê po uliczkach snu³y.

Aresztanci chodzili po dwóch, po trzech, na piêty sobie niemal nastêpuj¹c- Wiêksza ich czêœæ mia³a piersi zapad³e i pochylone grzbiety, na których siwe wiêzienne kapoty wisia³y jakby na ko³kach.

Najcharakterystyczniejsz¹ cech¹ wiêŸnia jest jego postawa. Przy pewnej wprawie mo¿na po niej od pierwszego rzutu oka poznaæ d³ugoœæ odcierpianej kary, tak w³aœnie jak siê po zêbach wiek koni poznaje.

Jednoroczni ró¿ni¹ siê pomiêdzy sob¹ znacznie chodem, ruchem r¹k i ramion, sposobem trzymania g³owy i noszenia siwego kubraka, sztywnoœci¹ szyi, nawet trybem wykrêcania siê na zawrotach drogi.

Drugoroczni maj¹ wszyscy nagiête grzbiety i kark, jakby wy³a¿¹cy naprzód z ko³nierza. Ró¿nice ruchów zacieraj¹ siê pomiêdzy nimi; najsilniejsi tylko zachowuj¹ w³aœciw¹ sobie postawê jeszcze w trzecim roku. Po tym terminie wszyscy siê upodabniaj¹. Cz³owiek przestaje istnieæ jako indywiduum, a zamienia siê w cz¹stkê tej szarej, bezbarwnej, bezkszta³tnej masy, która siê nazywa ludnoœci¹ wiêzienn¹. Nogi wiêŸnia staj¹ siê wtedy kab³¹kowate i w¹t³e; ustawione przy sobie stopy rozwieraj¹ siê pod k¹tem coraz prostszym; naprzód wygiête kolana dr¿¹ nieraz widocznie, chód bywa ciê¿ki, wlok¹cy siê, ruchy niedo³ê¿ne, powolne, a rêce wisz¹ po obu bokach cia³a jakby nadmiernie wyd³u¿one i wyruszone ze stawów. Rzecz dziwna, przeobra¿eniu temu podlegaj¹ g³ównie mê¿czyŸni. Kobiety wszystkie prawie zachowuj¹ nienaruszon¹ odrêbnoœæ swoj¹ przez d³ugie lata i dopiero najstarsze, po wielokrotnych powrotach dogasaj¹ce tu aresztantki ulegaj¹ niweluj¹cym wp³ywom wiêziennego ¿ycia.

Po ruchach i postawie idzie cera. Ta w pierwszym roku bywa blada, œniada, krwista nawet, podlega momentalnym zmianom zabarwienia i w ogóle ma silniejsze, cieplejsze tony. W drugim roku wiêdnie i ¿ó³knie bardzo szybko, skóra w¹tleje i nabiera pergaminowej suchoœci i martwoty; w trzecim rzuca siê na ni¹ jakiœ cieñ zielonkowaty, zw³aszcza oko³o uszu, ust i oczu, niekiedy barwa ¿ó³ta, oleista, cieñ ten przemaga, szczególniej na skroniach i czole, które siê nieraz tak œwieci, jakby napuszczone t³uszczem. W dalszych latach twarz wiêŸnia staje siê rozmiêk³¹, przybiera barwê ziemist¹ i jest wybornym dokumentem do s³ów Genezy opiewaj¹cych, i¿ cz³owiek ulepiony zosta³ z gliny i z mu³u ziemi. Zmianom tym podlega wiêkszoœæ kobiet na równi z mê¿czyznami.

Trzeciorzêdn¹ w charakterystyce zewnêtrznej wiêŸnia cech¹ jest wyraz oczu, spojrzenie. U pierwszorocznych bywa ono zwykle ruchliwe, lataj¹ce, niespokojne, gor¹czkowe. Zapalaj¹ siê w nim i gasn¹ blaski niespodziane, iskry przelotnych wzruszeñ, obaw, pomys³ów, zalegaj¹ je cienie nagle, g³êbokie, z siwych czyni¹c Ÿrenice zielone, z modrych - czarne. W drugim roku Ÿrenica wiêŸnia blednie, m¹ci siê, zeszkliwia i upodabnia do stoj¹cej w b³otnym dole wody. W trzecim matowoœæ spojrzenia wzrasta z dniem ka¿dym, oczy ko³owaciej¹ i jakby zaokr¹glaj¹ siê w orbitach, a z g³êbi ich wyziera ogólne zniedo³ê¿nienie albo zwierzêca z³oœliwoœæ. Z biegiem czasu rozwija siê to a¿ do idiotyzmu w jednym kierunku, a¿ do prawdziwie ma³piej przebieg³oœci w drugim. Idiotyczne spojrzenie godzi siê bardzo dobrze ze spleœnia³¹ jakby cer¹ wiêŸnia i zwykle z ni¹ chodzi w parze. Bywaj¹ wszak¿e wyj¹tki, a kiedy w gliniastej, rozmiêk³ej twarzy zagorzej¹ Ÿrenice posêpnym, czerwonawym ogniem, zjawisko to bywa straszne i zwykle siê koñczy jak¹œ katastrof¹.

Takim w³aœnie spojrzeniem pa³aj¹cym patrzy³ w otwart¹, nieco widn¹ z jednego k¹ta w ogródku bramê m³ody stosunkowo wiêzieñ, którego wszak¿e postawa i cera zdradza³y dawnego ju¿ aresztanta.

Na oko widaæ by³o, ¿e siedzi ju¿ najmniej cztery, piêæ lat mo¿e. Musia³a to byæ jednak organizacja wyj¹tkowo silna, gdy¿ prosty dot¹d i sztywny kark unosi³ wysoko nad inne jego ogolon¹ i czarniaw¹ g³owê.

W tej chwili wiêzieñ by³ pochylony nieco ku sztachetom; szeroko rozwarte nozdrza zdawa³y siê wietrzyæ powiew ulicy z niepohamowan¹ ¿¹dz¹, na szyi pulsowa³y grube, napiête ¿y³y, a w pó³otwartych ustach widaæ by³o zêby drobne, ostre i niezwykle bia³e. Jedn¹ z r¹k wsun¹³ za kubrak i koszulê na pierœ, jakby chcia³ poczuæ cia³o ¿ywe albo te¿ przygnieœæ garœci¹ serce wstrz¹sane silnym, g³uchym biciem.

Drug¹ rêkê wpar³ miêdzy sztachety, aby siê ³atwiej utrzymaæ na kab³¹kowatych, widocznie w tej chwili dr¿¹cych nogach.

Baczniejszy spostrzegacz pozna³by z ³atwoœci¹, ¿e wiêzieñ przebywa ten punkt krytyczny, w którym cierpienie, jeœli nie prze³ama³o woli i energii, staje siê na d³u¿ej wprost nieznoœnym, niemo¿liwym. Pot¹d - a nie dalej - krzyczy coœ w ludzkiej istocie, która dosz³a do takiego krytycznego punktu; a prawodawstwo kryminalne nigdy doœæ szeroko uwzglêdniæ, nigdy doœæ bacznie rozpoznaæ nie mo¿e tego momentu psychicznego.

Oparty o sztachety i wychylony z jak¹œ drapie¿n¹ po¿¹dliwoœci¹ na podwórze wiêzieñ znany by³ powszechnie pod nazw¹ Cygana.

Cyganem zwali go towarzysze, stra¿nicy, kancelaria, nawet w ksiêdze, gdzie zapisywano zarobki, figurowa³ pod tym nazwiskiem, z czasem zapomniano zgo³a, czy mia³ jakie inne, a i on sam zdawa³ siê nie pamiêtaæ o tym. Poniewa¿ stan¹³, ci, co szli obok i za nim, stanêli tak¿e. Powyci¹ga³y siê szyje, powznosi³y ramiona, jedni siê wspinali, drudzy szturchali stoj¹cych przed sob¹, inni jeszcze przestêpowali z nogi na nogê w miejscu, jak to czyni¹ zamkniête w klatkach zwierzêta- Spojrzenia skupia³y siê w dwóch punktach. Jedni patrzyli na wóz, konie i kapustê, drudzy na niañkê od pana sekretarza, która z uœpionym na kolanach dzieckiem siedzia³a w progu oficyny ko³ysz¹c siê z boku na bok i nuc¹c bezbarwnym g³osem jedn¹ z tych melodii, którym katarynki szerok¹ popularnoœæ nada³y. Tu¿ przy niej sta³a z szaflikiem w rêku Janowa, kucharka, i tak¿e na wóz patrzy³a. Nie opodal bawi³ siê ch³opak stró¿a. Kapusta by³a w tym roku niezwykle dorodna. Wielkie jej g³owy, jedne czubate, pod³u¿ne, zielonkawe, z lekko postrzêpionymi brzegami zdawa³y siê pêkaæ i otwieraæ jak tulipanowe kielichy, nie mog¹c powstrzymaæ naporu rozros³ych oœrodków swoich; inne lœni¹ce, bia³e, p³askie, szczelnie srebrzyste ¿y³kowanym liœciem obci¹gniête, le¿a³y na wozie wa¿ne, ciê¿kie, œwiec¹c z dala jak œnie¿ne k³êby i skrzypi¹c jêdrnie za ka¿dym dotkniêciem. Pomiêdzy nimi tkwi³y tu i ówdzie na wysoko obna¿onych g³¹bach lekkie i puste szalki z brunatno poplamion¹ powierzchni¹, niewiele co warte i bez targu, do pe³nych kop dodane.

Ci, co patrzyli na niañkê, nie mniej mieli piêkny widok. Dziewczyna by³a m³od¹, ros³¹, a jej rozkwit³e kszta³ty uwydatnia³a lekka perkalowa spódnica i taki¿ kaftan. Ciê¿ki ¿ó³tawy warkocz spada³ jej nisko na kark, a ma³a ró¿owa chusteczka nie pokrywa³a bia³ej, lekko s³oñcem oz³oconej szyi. Rytmiczny ruch, jakim siê ko³ysa³a z boku na bok, dodawa³ jej jakby sennego wdziêku.

Cygan nie patrzy³ wszak¿e ani na niañkê, ani na kapustê. Gorej¹ce jego oczy, zrazu w czeluœciach bramy utkwione, obiega³y teraz podwórze, oblatywa³y drzwi i okna w wewnêtrznych murach wiêzienia, mierzy³y odleg³oœæ furtki od skrzyni i skrzyni od wo¿¹, wreszcie wpi³y siê z jak¹œ dzik¹ przenikliwoœci¹ w twarz stra¿nika, który, bokiem do wiêŸniów zwrócony, sta³ przed altan¹ i prowadzi³ z kimœ spokojn¹ gawêdê, brz¹kaj¹c od czasu do czasu kluczami na znak obecnoœci i czujnoœci swojej.

Tymczasem w bramê wjecha³ drugi wóz z kapust¹.

- Jechaæ tam!... Jechaæ dalej!... - rozleg³o siê wo³anie.

Parobek w czerwonym lejbiku, który dopiero czwart¹ kopê liczy³, odwróci³ siê i hukn¹³:

- A gdzie¿ ci to pojadê?... Na ³eb?... Nie widzisz, ¿e skrzynia? Œlepyœ?...

- Prrr... prrr... - da³o siê s³yszeæ w samym sklepieniu bramy, a wóz zatrzyma³ siê w po³owie drogi tak, ¿e mu tylko ko³a na ulicy pozosta³y.

Obaj parobcy zaczêli teraz ha³aœliwie deliberowaæ, jak wykrêciæ skrzynie, ¿eby wozy mog³y w podwórze wjechaæ,

- O laboga! - przemówi³a nagle Janowa - tak mi siê coœ w oczach mig³o jakby nasza œwinia... A skocz no, Józek, do chlewiku, obacz. czy siê maciora nie wywar³a kêdy... Ino duchem, na jednej nodze.

Ch³opak w chwilê by³ z powrotem.

- Co siê tam mia³a wywrzeæ. Taka ob¿arta, ¿e siê ruchaæ nie mo¿e... Uk³ad³a siê w s³omie i le¿y, a prosiaki przy niej jak pijawki wisz¹.

- A tak mi siê coœ siwego mig³o miêdzy koñmi, w³aœnie jakby œwinia...

- Gdzie? - zapyta³a powolnym g³osem niañka.

- A gdzie by? Akuratnie miêdzy koñmi. O tu! - pokazywa³a Janowa stan¹wszy w pobli¿u w¹skiego przesmyku, jaki miêdzy skrzynia a wozem pozosta³.

- Przywidzia³o siê Janowej, i tyle - odrzek³a niañka podejmuj¹c na nowo swoj¹ jednostajn¹ piosenkê.

- Ale!... Co mi siê mia³o przewidzieæ? Przecie cz³owiek nie pijany, jak Boga kocham, tak akuratnie miêdzy koñmi coœ siwego przelecia³o... Pies nie pies, œwinia nie œwinia, ¿ebym tak zdrowa by³a!

W tej chwili stra¿nik rzuci³ okiem i nie zobaczy³ góruj¹cej zwykle nad innymi czarniawej g³owy Cygana.

- Cygan!... Gdzie Cygan?--- - wrzasn¹³ przyskakuj¹c do wpó³otwartej furtki.

Aresztanci spojrzeli po sobie. Cygana nie by³o.

- A to musi nie co, ino ten ladaco œwisn¹³ bez bramê pod wozem - mówi³a Janowa klasn¹wszy w d³onie. - Jak mi Bóg mi³y, takom go widzia³a. Ino mi siê mign¹³... Jeszcze myœla³am, ¿e œwinia.

- A ¿eby was najjaœniejsze!... - wrzasn¹³ stra¿nik chwyciwszy siê za g³owê.

W podwórzu s¹dny dzieñ nasta³. Aresztantów spêdzono w jednej chwili w korytarze, pogoñ za zbiegiem rzuci³a siê w ulicê.

- £apaj!... Trzymaj!... - rozleg³o siê najpierw z bliska, potem coraz dalej, dalej.

O sto kroków mo¿e od wiêzienia le¿a³ siwy kubrak pod murem, nieco dalej le¿a³a czapka.

Nie by³o teraz w¹tpliwoœci, w któr¹ stronê ucieka³ Cygan. Jako¿ w chwilê potem Filip, ojciec Józka, zobaczy³ Cygana, jak w koszuli i w hajdawerach lecia³, jakby go wiatr unosi³, ziemi ledwo dotykaj¹c stopami.

Okrzyknê³a siê pogoñ ponownie, a zbieg pêdzi³ przed tym okrzykiem, jakby mu w dwoje tyle r¹czoœci przyby³o. Z³a jego gwiazda trzyma³a go wszak¿e ci¹gle w prostej linii na oczach goni¹cym. Bieg³ jak strza³a szybko i jak strza³a wci¹¿ prosto przed siebie. To go zgubi³o.

Okrzyki goni¹cych doœciga³y go coraz bli¿ej, a przestrzeñ, która go od nich dzieli³a, zmniejsza³a siê co chwila.

Wtem pad³, a choæ siê w tej¿e sekundzie niemal porwa³ z ziemi i znów pêdzi³ dalej, znaæ by³o, ¿e si³y jego bliskie by³y wyczerpania.

Bieg³ wszak¿e jeszcze chwilê, coraz wolniej, wolniej, nareszcie jakby sarn czuj¹c, ¿e nie ujdzie - odwróci³ siê nagle i stan¹³ twarz¹ w twarz przeciw

pogoni.

By³ straszny- Oczy jak pochodnie, twarz trupio œci¹gniêta, zêby wyszczerzone jakby do k¹sania, na ustach nieco krwawej piany. Filip dopad³ pierwszy. Chwyci³ go Cygan za o¿ydla, zaszamota³ nim i cisn¹³ o bruk jakby powiêŸ s³omy. Za Filipem przypadli inni. Zbieg broni³ siê rozpaczliwie. Gryz³, dar³, piêœciami o ³by grzmoci³, kopa³ - by³ wœciek³y.

A¿ go nasiedli w szeœciu czy w siedmiu jak dzika, a obaliwszy na ziemiê, zgnietli mu kolanami piersi, pokrwawili go, poszarpali na nim koszulê i tak zmordowali, ¿e trzeba go by³o do wiêzienia na rêkach nieœæ niby martwe brzemiê,

Kiedy siê ockn¹³ w ciemnej, ca³y dr¿¹cy i mokry od wylanych na niego kub³ów zimnej wody- zawo³ano go do kancelarii. Jeszcze wszak¿e pan nadzorca nie zd¹¿y³ przysi¹œæ i zapaliæ cygara, które mia³o mu s³u¿yæ do umilenia przykrej konferencji, jeszcze je œlini³ obracaj¹c w pulchnych palcach pomiêdzy grubymi i piêknie zarysowanymi wargami, kiedy w progu stanê³a pod przywództwem stra¿nika deputacja powa¿na, bo z samych recydywistów i najstarszych z³odziei z³o¿ona.

Dwóch pos³ugaczy trzyma³o tymczasem pod pachy Cygana, który ustaæ na nogach nie móg³, chwia³ siê ca³y i co chwila ociera³ pot z bladej jak chusta twarzy.

Pan nadzorca zmarszczy³ czo³o i wydawszy policzki patrzy³ ku drzwiom pytaj¹cym wzrokiem. Trzech z deputacji podst¹pi³o do zielonego sto³u i poca³owa³o "wielmo¿nego" w rêkê.

- A co to powiecie? - zapyta³ udobruchany t¹ oznak¹ pokory dygnitarz.

- A to dopraszamy siê ³aski wielmo¿nego pana - przemówi³ Wiewióra, prowodyr recydywistów, który ju¿ zêby zjad³ na wiêziennym chlebie - cobyœmy mogli Cygana sami bez siê s¹dziæ. Wszystkim on nam wstydu zada³ i wszystkich przed oczami wielmo¿nego pana i ojca naszego w brudn¹ koszulê oblók³. Nie bêdzie tera ¿adnej swobodnoœci dla porz¹dnego haresztanta i wszystko siê skurczy. Doœæ ju¿ by³o ciê¿ko (tu g³oœne siekniêcie pozosta³ych u drzwi deputatów), tera bêdzie jeszcze ciê¿ej.

- O, co ciê¿ko, to ciê¿ko! - przerwa³ piskliwym g³osem najbli¿ej stoj¹cy ¯eglarek.

Drugie, jeszcze g³oœniejsze siekniêcie deputatów u progu.

- Tak my przyszli prosiæ i dopraszaæ siê wielmo¿nego ojca i dobrodzieja, cobyœmy mu karê sami wysadzili, wedle naszego zrozumienia i po sprawiedliwoœci...

- No - przemówi³ wahaj¹ce pan nadzorca - dobrze to jest, ale có¿ wy z nim myœlicie zrobiæ?

-A zbiæ, wielmo¿ny panie - odpar³ Wiewióra g³osem szczerego przekonania o doskona³oœci tego œrodka. - Na takiego, wielmo¿ny panie, ga³gana, to nie ma jak bicie. A co on, wielmo¿ny panie? To on pierwszy siê tu popad³ i bêdzie wszystkim zaprószenie oczów robi³? Wielmo¿nego pana martwi³? Ojca, matki nie szanowa³, wiêzienia nie szanowa³, to co na takiego jak nie baty?... On i porz¹dnego bata niewart! ¯eby jego choroba! Tfy!

Tu splun¹³ mówca, a retoryczna ta figura pobudzi³a deputatów do nowych wzdychañ u progu.

Pan nadzorca bêbni³ palcami po stole- By³ on w po³o¿eniu arcydelikatnym. Z jednej strony uœmiecha³o mu siê takie zakoñczenie tej niemi³ej sprawy, z drugiej mia³ skrupu³y co do legalnoœci podobnego jej obrotu. Na szczêœcie przypomnia³ sobie, ¿e czyta³ gdzieœ niedawno, jako w Ameryce nieraz sami przestêpcy wymierzaj¹ karê na swych towarzyszy. To go uspokoi³o od razu. Owszem, nada³o myœlom jego bieg górny i wznios³y. Czu³ siê inicjatorem nowych idei w spo³eczeñstwie, idei z Nowego Œwiata. Czu³ siê humanist¹ na wielk¹ skalê.

Wyd¹³ tedy œwie¿o ogolone policzki, co uwydatni³o piêkny jego podbródek, i odsapn¹³ kilka razy z zupe³nym zadowoleniem.

Cygan tymczasem pochyli³ g³owê na piersi i przymkn¹³ zagas³e oczy. Wszystkie musku³y jego bolesnej twarzy drga³y. Zdawa³o siê, ¿e jest bliskim omdlenia.

- Dobrze to jest - powtórzy³ pan nadzorca - ale niech¿e kara nie bêdzie l¿ejsz¹ od tej, jak¹ bym mu sam naznaczy³.

Mówi³ to. aby coœ powiedzieæ. Przekonany by³ bowiem, ¿e wydaje Cygana w rêce ciê¿kie i nieub³agane.

- Niech ju¿ wielmo¿ny pan na nas siê ubezpieczy. - Pok³oni³ siê Wiewióra. - Ju¿ my go tam tak oporz¹dzim, coby mu siê odechcia³o na drugi raz. Ju¿ my go...

Nie skoñczy³. Pan nadzorca podniós³ siê z fotela.

- Jakub! - zawo³a³ na stra¿nika - wyprowadziæ go im na górny korytarz- Niech i inni pos³uchaj¹ dla swojej nauki. A potem do mnie tu do kancelarii, to mu sumienie roztrz¹snê.

Jakub zwróci³ siê na lewo w ty³, pacho³ki popchnêli Cygana, a deputacja przyst¹pi³a do uca³owania rêki "wielmo¿nego", który teraz dopiero móg³ swobodnie zapaliæ cygaro i przejrzeæ dzienniki.

W chwilê potem na górnym korytarzu rozleg³ siê krzyk ostry, przeci¹g³y.

Jedn¹ z najmilszych czynnoœci pana nadzorcy by³o roztrz¹sanie sumieñ aresztanckich. Posiada³ on ca³y zapas przemówieñ moralnych w wielkim religijnym i spo³ecznym stylu, ca³¹ kopalniê przestróg wzruszaj¹cych, ca³y skarbiec piêknie zaokr¹glonych zdañ i buduj¹cych maksym. Stanowi³o to jego specjalnoœæ i przedmiot prawdziwego dyletantyzmu- A czyni³ to wszystko z natchnienia, bez uprzednich przygotowañ, improwizowa³ po prostu. Przy improwizacji takiej sam bywa³ niezmiernie wzruszony, a dr¿¹cy z lekka g³os jego i oczy, mg³¹ wilgotn¹ zasz³e, pobudza³y do skruchy wszystkich, którzy siê ju¿ do winy przyznali.

St¹d uwa¿any by³ za urzêdnika prawdziwie u¿ytecznego, a to uznanie zas³ug pobudza³o go do nowych wysi³ków krasomówczych.

Tym razem wszak¿e wymowa pana nadzorcy nie znalaz³a odpowiedniego zastosowania. Cygan bowiem zaraz po egzekucji swojej straci³ przytomnoœæ, a potem wpad³ w tak¹ gor¹czkê, ¿e go jeszcze tej samej nocy do lazaretu przenieœæ musiano.

Le¿a³ tydzieñ, le¿a³ dwa tygodnie, plu³, kaszla³, kwêka³, skar¿y³ siê, ¿e go w piersiach, to w plecach k³uje, i wychud³ strasznie. Zwlók³ siê nareszcie ze swego tapczana i pochylony, zestarza³y, wiêcej do cienia ni¿ do cz³owieka podobny, pod numer poszed³. Ale tu pogorszy³o mu siê raptownie. Dosta³ dreszczów, gor¹czki, krew mu siê ustami rzuci³a, a¿ trzeciej coœ nocy umar³ nad ranem, nie obudziwszy ani jednym jêkiem ¿adnego ze swoich s¹siadów.

Teraz dopiero zaczêto przeb¹kiwaæ, ¿e Wiewióra zanadto mu "do³o¿y³". M³odsi zw³aszcza, "frajery", których zwykle recydywiœci we wzgardzie i poniewierce maj¹, burzyli siê po k¹tach.

- Ju¿ci to nie po katolicku tak cz³eka zbiæ, ¿eby go a¿ ubiæ - mówi³ jeden.

- Przecie go nie ubili na piêkne...

- Nie ubili na piêkne, ale w nim wszystkie w¹tpia het precz oberwali. To jak¿e mia³ ¿yæ? Musia³ umieraæ.

Tymczasem w kancelarii przygotowywano raport, jako taki a taki wiêzieñ na gor¹czkê czy te¿ febrê umar³. W³aœnie podyktowa³ by³ pan nadzorca powy¿sze s³owa pomocnikowi swemu, kiedy ten rzek³:

- Kiedy¿ mu siê wyrok mia³ skoñczyæ?

- Tak na pamiêæ nie mo¿na wiedzieæ - odpar³ "wielmo¿ny" - ale przecie¿ to wszystko pod³ug ksiêgi idzie. Jakub! podaj no ksiêgê!

Poda³ Jakub czarno oprawny wolumin, a pan sekretarz przerzucaæ go zacz¹³.

- A to co? - zawo³a³ nagle i podniós³ wzrok na pana nadzorcê, wskazuj¹c palcem datê.

Pan nadzorca spojrza³ niedbale przez ramiê. Spojrza³ i raptem zerwawszy siê z fotela utkwi³ przera¿one oczy w twarzy pana sekretarza. Chwilê trwa³o milczenie, podczas kiedy tych dwóch ludzi przenika³o siê wzajemnie wzrokiem.

- Tam do licha - zawo³a³ wreszcie pan nadzorca zapomniawszy zupe³nie o obecnoœci Jakuba- - A toæ siê jemu wyrok skoñczy³ blisko na dwa tygodnie przed ow¹ ucieczk¹...

Sta³ Jeszcze chwilê i patrzy³ os³upia³y przed siebie.

- Diabli go wiedzieli! - wykrzykn¹³ wreszcie rzucaj¹c siê w fotel i nie by³o ju¿ wiêcej o tym mowy.

Przez parê wszak¿e nastêpnych tygodni drzwi kancelarii nie zamyka³y siê prawie. Od samego rana pukanie pod numerami.

- Czego tam?-pyta niecierpliwie stra¿nik.

- Otwieraæ no, otwieraæ! Muszê iœæ do kancelarii.

- A co tam? - pyta pan nadzorca wchodz¹cego aresztanta w towarzystwie stra¿nika.

- A to, proszê wielmo¿nego pana, przyszed³em siê dowiedzieæ wedle wyroku, bo mo¿e mi siê ju¿ skoñczy³.

- Có¿ znowu! - mówi³ zmieszany ,,wielmo¿ny" - przecie¿ masz w wyroku dwa lata, a siedzisz dopiero pó³tora.

- Tak ci to niby jest, wielmo¿ny panie, ale chcia³bym wiedzieæ dokumentnie wed³ug ksiêgi...

Pan nadzorca przygryza czerwone, pe³ne wargi, ¿eby nie wybuchn¹æ.

Po chwili znowu ta sama historia. Za kwadrans - znowu. Dziewiêciu, piêtnastu, dwudziestu wali naraz we drzwi, wszyscy wo³aj¹ stra¿nika, wszyscy chc¹ iœæ do kancelarii. Jakub biega od numeru do numeru, krzyczy, prosi, traci g³owê, nareszcie najciekawszych prowadzi do kancelarii.

- Proszê wielmo¿nego pana, przyszliœmy siê dowiedzieæ wedle wyroków. bo mo¿e ju¿ siê nam pokoñczy³y...

- IdŸcie do diab³a z waszymi wyrokami! - krzyczy w ostatniej pasji pan nadzorca. - A to cz³owiek nawet spokojnie odetchn¹æ nie mo¿e. -

By³o to w³aœnie po obiedzie.

- Ale my chcieli zobaczyæ ksiêgê. Ja umiem czytaæ.

- I ja...

- I ja...

Pan nadzorca czuje siê z³amany. Ka¿e Jakubowi podawaæ ksiêgê, pokazuje palcem daty, t³umaczy. Aresztanci krêc¹ g³owami z niedowierzaniem. Jeden z nich udaje, ¿e czyta. Wychodz¹ wreszcie, aby powróciæ jutro, pojutrze, za tydzieñ. O biedny Cyganie! To by³a twoja pomsta!

II. "JESZCZE JEDEN NUMER"

- A to? - zapyta³am, kiedyœmy doszli do koñca wiêziennego korytarza, gdzie w g³êbi widaæ by³o drzwi na klucz zamkniête.

- To - odrzek³ zako³ysawszy siê lekko nadzorca - to jest jeszcze jeden numer.

Rozmowa mia³a miejsce za pierwszej bytnoœci mojej w wiezieniu, kiedym jeszcze nie wiedzia³a, ¿e siê tu o nic pytaæ nie nale¿y

Co zobaczysz, us³yszysz, zauwa¿ysz, w powietrzu chwycisz - to twoje, ale daremnie byœ pyta³ o cokolwiek. Nie dlatego, ¿eby ci kto w odpowiedzi mia³ pozostaæ d³u¿nym. Broñ Bo¿e. Ale da ci tak¹ odpowiedŸ, ¿e z niej nic wycisn¹æ nie potrafisz.

Mury tu za to mówi¹, zwierzaj¹ siê œciany, w d³ugich korytarzach s³ychaæ szept st³umiony. Kto za tym g³osem iœæ mo¿e, dochodzi czasem bardzo ciekawych rzeczy.

Nie znaczy to bynajmniej, aby z ludŸmi tutejszymi mówiæ nie by³o warto. Owszem. Ale w rozmowie takiej trzeba uwa¿aæ bacznie na dwie rzeczy. Na to, czego ci nie mówi¹, i na to, o czym za du¿o mówi¹. Gadatliwoœæ bowiem s³u¿y tu czêsto ku tym samym celom, co i milczenie, a kancelaryjna wrzawa jest jak gdyby obliczon¹ na zatarcie jakichœ cichych g³osów, o których nie wiedzieæ, czy s¹ s³owem, czy westchnieniem. Tote¿ przy zwiedzaniu wiêzienia szczególniej z³udzeñ s³uchowych wystrzegaæ siê nale¿y.

To, co tu jest do zobaczenia, krótkowidz dojrzeæ mo¿e, ale tylko subtelne ucho dos³yszy to, co dos³yszeæ trzeba.

Najwa¿niejsz¹ ku temu przeszkod¹ jest uprzejmoœæ samego zarz¹du. Gdy wejdziesz, a raczej, gdy siê przekonaj¹, ¿e wejœcia twego unikn¹æ niepodobna, stajesz siê natychmiast przedmiotem nies³ychanej, ojcowskiej niemal pieczo³owitoœci i prawdziwie rycerskich wzglêdów. Sam ,,wielmo¿ny" wybiega do przedsionka ciê witaæ, sam ciê do kancelarii wprowadz¹, sadowi, uœmiecha siê, zaciera d³onie i zapewnia, ¿e jest z przybycia twego najszczêœliwszy. We wszystkim tym, co mówi, znaæ pewne roztargnienie. Przewraca papiery, szuka kluczy od biurka, skinieniem rêki odprawia stra¿nika, zaledwie stan¹³ we drzwiach i usta otworzy³, przy czym oczy jego odbywaj¹ szybki, sumaryczny przegl¹d kancelarii- Zapytuje siê wreszcie, czy ca³e wiêzienie chcesz zwiedziæ. Odpowiadasz skromnie, ¿e zastosujesz siê do woli i czasu pana nadzorcy. W tej chwili oczy jego uspokajaj¹ siê nieco, wolniej oddycha, glos ma równiejszy, ruchy nie tak nerwowe.

Naturalnie, któ¿ by siê trudzi³ zwiedzaniem wszystkiego! On sam ci poka¿e, co jest najciekawsze. Wyda tylko pewne dyspozycje. Od chwili, gdy zacz¹³ mówiæ, s³yszysz ociê¿a³e kroki w korytarzu. Odg³os ten irytuje "wielmo¿nego" widocznie. Marszczy czo³o uœmiechaj¹c siê do ciebie i rzuca w stronê korytarza skoœne, urwane spojrzenia, mówi¹c g³oœniej, ni¿ tego wymaga potrzeba. Wybiega wreszcie, nie przerywaj¹c rozmowy a¿ do chwili naciœniêcia klamki, przy czym œmieje siê krótkim, przymuszonym œmiechem.

Na progu ogl¹da siê jeszcze. Znaæ, ¿e rad by siê rozdwoiæ, i tu zostaæ, i tam byæ koniecznie. Wychodzi nareszcie, a ty zostajesz sam.

Jeœli jesteœ nowincjuszem w obserwacji, przygl¹dasz siê wielkim ksiêgom roz³o¿onym na zielonym suknie d³ugiego sto³u, szafom zape³nionym papierami, plikom aktów po k¹tach rzuconym i wspania³emu przyciskowi, który le¿y na najwidoczniejszym miejscu. Zatrzymujesz wreszcie wzrok na czarnym krucyfiksie i Chrystusie z koœci s³oniowej i jakieœ b³ogie ciep³o nape³nia ci piersi.

Jeœli zaœ nowicjuszem nie jesteœ lub jeœli oczy twoje instynktem widz¹, gdzie w takich biurach iœæ i czego szukaæ, to przede wszystkim patrzysz na wytart¹ i jakby wy¿³obion¹ licznymi stopami pod³ogê w progu, na szczup³e oszalowanie tworz¹ce nie opodal od wejœcia rodzaj wpó³przyæmionego i ciasnego kojca, gdzie siê daj¹ "widzenia", wreszcie spogl¹dasz na pokryte grub¹ warstw¹ kurzu ksi¹¿czyny, które le¿¹ kupkami na oknie, widocznie rzadko bardzo poruszane.

W tej chwili wraca "wielmo¿ny". Jednym rzutem oka obejmuje sytuacjê

i kierunek twego spojrzenia.

- Ach, to? - mówi uœmiechaj¹c siê skromnie. - To biblioteczka nasza... Pocz¹tek, zaród biblioteczki... Zniszczone to, bo ci¹gle w ruchu - dodaje bior¹c w rêkê tomik, z którego siê sypie kurz i wrêcz s³owom jego zaprzecza-

Zbli¿asz siê, przygl¹dasz, wreszcie, chc¹c mieæ wyobra¿enie o ca³oœci, zapytujesz, jakie te¿ w tej chwili ksi¹¿ki s¹ w czytaniu. Okazuje siê, ¿e w tej chwili, w³aœciwie mówi¹c, ¿adnych ksi¹¿ek w czytaniu nie ma. Ca³y "zaród" na oknie le¿y pod warstw¹ py³u. Dowiadujesz siê przy tym, ¿e te "szelmy" strasznie wszystko niszcz¹ i ¿e gdyby im tylko ksi¹¿ek daæ do rêki, to "oho!"

Dowiadujesz siê tak¿e, ¿e z wiêŸniami w ¿adne rozmowy wdawaæ siê nie warto, bo wszyscy k³ami¹; ¿e on sam, "wielmo¿ny", cudów tu dokaza³, ¿e go aresztanci jak ojca kochaj¹, ¿e wydatki s¹ ogromne, ¿e roboty rêczne postêpuj¹ wzorowo, ¿e wreszcie co do moralnoœci wiêŸniów to siê tu nic zrobiæ nie da, bo to zatwardzia³e dusze, z którymi czego on sam nie zrobi³, tego ju¿ nikt nie zrobi!

Ale mo¿e byœ chcia³ najpierw zobaczyæ ogródek? Nie? Wolisz gmach ogl¹daæ? Naturalnie, ka¿dy ma swój gust. Chocia¿ ogródek jest ciekawy, bardzo ciekawy. W inspektach s¹ ju¿ nawet rzodkiewki. A gdy to "wielmo¿ny" mówi, oczy jego biegaj¹ po twojej twarzy z niezmiern¹ szybkoœci¹. Gdyby móg³, przebi³by ciê na wylot spojrzeniem. Wchodzi wreszcie stra¿nik i w milczeniu staje w progu. "Wielmo¿ny" rzuca na niego wzrok pytaj¹cy. Stra¿nik sk³ania g³owê. W tej chwili pan nadzorca zaczyna rozmowê o pogodzie wypowiedziawszy kilka zupe³nie uzasadnionych pogl¹dów na jej stan obecny i nagle przerywa sobie od niechcenia pytaniem, czy ¿yczysz ju¿ zacz¹æ swoje oglêdziny. Pytanie to postawione jest z mistrzowsk¹ obojêtnoœci¹.

Naturalnie okazujesz zupe³n¹ gotowoœæ. Stra¿nik drzwi otwiera, wychodzisz, a za tob¹ wychodzi "wielmo¿ny".

Okaza³byœ siê zupe³nym gburem, gdybyœ nie pochwali³ czystoœci schodów i korytarzy w tej samej chwili, w której uderzy ciê na nich woñ stêch³a i o md³oœci przyprawiæ mog¹ca. Nie sk³amiesz. Pod³ogi s¹ istotnie czyste.

Na schodach spotykasz wiêŸnia czo³gaj¹cego siê na czworakach ze skorup¹ w rêku, któr¹ skrobie stopnie.

Zobaczywszy "wielmo¿nego" wiêzieñ zrywa siê, opuszcza rêce, staje pod œcian¹ przylepiaj¹c siê do niej, sp³aszcza, maleje, w mur wsi¹ka niemal.

Nie przychodzi mu to z trudnoœci¹. Jego ogolona g³owa, twarz szara i siwy kubrak odbijaj¹ od muru ledwo s³abym tonem. Wy¿ej spotykasz dwóch jeszcze. Nios¹ oni doœæ du¿y ceber, przez którego uszy przechodzi dr¹¿ek. Ta sama md³a woñ, silniejsza tylko, bucha na ciebie z cebra. To obiad. Stajesz wreszcie na górnym korytarzu w oddziale, przypuœæmy, kobiecym. Tu stra¿nik zatrzymuje siê i wysun¹wszy wielki klucz spogl¹da na "wielmo¿nego". "Wielmo¿ny" macha rêk¹ na znak, ¿e mu wszystko jedno. Po czym ka¿e otwieraæ nr 9. Wchodzisz wzruszony, coœ œciska ciê w gardle, coœ ci mg³¹ oczy zas³ania. W pierwszej chwili nie czujesz nawet charakterystycznej md³ej woni, która tu jeszcze siê wzmaga. Aresztantki otaczaj¹ "wielmo¿nego" ca³uj¹c go w rêce. Starsze wytaczaj¹ przed nim ró¿ne sprawy, m³odsze uœmiechaj¹ siê. mizdrz¹, nastawiaj¹, stroj¹ dziwaczne miny. "Wielmo¿ny" klepie je po ramieniu, grozi im palcem na nosie, zapytuje to o tê, to o ow¹, Wywo³ane po imieniu wychodz¹ z k¹tów; kilka z nich ma g³owê g³êboko spuszczon¹.

Tymczasem zjawiaj¹ siê inne, spod dalszych numerów, które stra¿nik otworzy³ tak¿e. Te s¹ œmielsze jeszcze. Na ciebie patrz¹ z ciekawoœci¹, szydercz¹ niemal, i tr¹caj¹ siê ³okciami. Wreszcie jedna z nich ca³uje ciê w rêkê. Natychmiast czyni¹ to samo wszystkie inne, pchaj¹ siê, poci¹gaj¹c nosami i wzdychaj¹c g³oœno. Jeœli której zapytasz o co, odpowiada za ni¹ sam "wielmo¿ny", który te¿ z w³aœciwym sobie piêknym, okr¹g³ym gestem przedstawia ci niektóre "bardzo porz¹dne aresztantki". tudzie¿ t³umaczy urz¹dzenia izby, widoczne zreszt¹ i bez tych objaœnieñ.

- Ot, tu maj¹ okno - mówi na przyk³ad - tu piec. tam tapczany...

Kieruje twoj¹ uwag¹, mówi bardzo g³oœno i bardzo obficie.

Gdy wzrok twój zatrzyma siê d³u¿ej na jakiejœ twarzy lub na jakimœ k¹cie, "wielmo¿ny" niepokoi siê natychmiast, mruga oczyma, podchodzi i pokazuje ci szyde³kow¹ robotê, wyjêt¹ z rêki jednej z aresztantek. Jest przy tym psychologiem.

- To nic ciekawego - szepce krzywi¹c wzgardliwie usta, skoro dojrzy ¿ywszy b³ysk w twoim spojrzeniu - zwyczajna z³odziejka!... Niewiele nawet skrad³a, nie op³aci³o jej siê...

Macha rêk¹ i uœmiecha siê gorzko. Po dziesiêciu minutach spogl¹da ku drzwiom. Ma ju¿ tego dosyæ. Ale nie by³by sob¹, gdyby pomin¹³ tak wyborn¹ sposobnoœæ do buduj¹cego przemówienia.

Podnosi tedy g³owê, podaje pierœ naprzód i zatrudniwszy bia³e palce piêknej swej rêki brelokami:

- No - mówi - b¹dŸcie zdrowe! Widzicie oto, ¿e s¹ osoby litoœciwe, które was odwiedzaj¹, które chc¹ widzieæ, co tu robicie, jak siê sprawujecie. Dla takich osób powinnyœcie czuæ wdziêcznoœæ...

Tu przerywa mu g³êbokie, z kilkudziesiêciu piersi jednym przeci¹g³ym jêkiem id¹ce westchnienie, bardzo zreszt¹ podobne do tego "a!!!", które w koœció³kach wiejskich s³ychaæ podczas Podniesienia. Aresztantki rzucaj¹ siê do ciebie, ca³uj¹ twoje rêce, twoje suknie, twoje nogi.

- ... wdziêcznoœæ - koñczy "wielmo¿ny" - któr¹ najlepiej mo¿ecie okazaæ przez dobre sprawowanie siê. No jak¿e? Bêdziecie siê dobrze sprawowa³y?

Powtórne, g³oœniejsze jeszcze "a!!!" nape³nia izbê, przy czym aresztantki rzucaj¹ siê do ,,wielmo¿nego", ca³uj¹c jego rêce, po³y jego surduta, jego buty, jego kolana - i audiencja skoñczona. Ta¿ sama ceremonia odbywa siê jeszcze pod dwoma lub trzema numerami, po czym idziesz ogl¹daæ lazaret, przez który przeprowadzaj¹ ciê z niezmiern¹ szybkoœci¹ do warsztatów, gdzie z progu rzuca siê okiem na szewców i krawców, do kuchni, gdzie "wielmo¿ny" bierze od kucharza warz¹chew i proponuje ci skosztowanie -porcji dla chorych - zdrowi ju¿ jedli, wreszcie wychodzisz do ogródka, w którym wolno ci zabawiæ d³u¿ej nieco, gdzie dostajesz parê kwiatków albo próbujesz obran¹ uprzejmie przez pana nadzorcê rzodkiewkê i sk¹d powracasz do kancelarii.

Tu "wielmo¿ny" okazuje ci ¿ywe zainteresowanie siê twoim zmêczeniem. Proponuje ci tedy z ca³¹ uprzejmoœci¹, ¿e jeœli zechcesz jeszcze kiedy ponowiæ swoje odwiedziny - przeczuwa, niestety, ¿e mo¿esz to zrobiæ! - to on nie bêdzie ju¿ ciê trudzi³ chodzeniem po schodach, tylko tu, do kancelarii, ka¿e sprowadziæ parê z "ciekawszych" aresztantek, a ty bêdziesz móg³ z nimi pogadaæ i ,,wp³yn¹æ na nie".

Spodziewam siê, i¿ masz tyle sprytu, ¿e nie odrzucasz wrêcz tej pro-

pozycji.

Ju¿ siê do odejœcia zabierasz, kiedy pan nadzorca, który na chwilê by³ wybieg³, powraca i prosi ciê na wszystko, abyœ do mieszkania jego wst¹piæ raczy³, abyœ nie gardzi³... Wymawiasz siê zrazu, potem idziesz. Na wstêpie spotykasz stoi nakryty do œniadania. Obok kredensu aresztant z podros³ymi nieco w³osami i w cywilnym ubraniu przeciera talerze. Z g³êbokiego pó³miska kurz¹ siê flaki, obok stoi wyborne mas³o, rzodkiewka, bu³eczki, sery, piwo i wino. Na pró¿no siê upierasz, na pró¿no zapewniasz, ¿eœ niegodny. Pan nadzorca sam ci na talerz nak³ada, a nape³niwszy kieliszki pije twoje zdrowie.

Po œniadaniu prowadzi ciê gospodarz do salonu. Tu przede wszystkim dano ci jest podziwiaæ stoliczek zrobiony na imieniny przez wiêŸniów, na stoliczku bukiet z chleba tej¿e fabryki, nad stoliczkiem laurka w ramkach, za szk³em, a na niej powinszowanie od aresztantek, zaczynaj¹ce siê s³owami: "Jako to s³oñce, co œwieci na niebie..." Na drugiej œcianie druga laurka, przesz³oroczna, nad fortepianem trzecia. "Wielmo¿ny" ma ca³¹ galeriê tych interesuj¹cych pami¹tek. Ogl¹dasz ich piêæ, szeœæ, dziesiêæ, ale nie mo¿esz obejrzeæ wszystkich.

¯egnasz siê wreszcie, gospodarz œciska twoje rêce, wyprowadza ciê do sieni, do schodków, do powozu, którego drzwiczki sam zamyka za tob¹.

Jeœli w drodze konie ciê nie ponios¹ i karku nie skrêcisz, znaczy to, ¿e nie wszystkie, choæby te¿ najszczersze, ¿yczenia ludzkie Opatrznoœæ spe³niæ poœpiesza.

£atwo poj¹æ, ¿e choæbyœ zrobi³ sto podobnych wizyt, po¿ytek z nich bêdzie taki w³aœnie, jak gdybyœ na ulicy przed wiêziennym gmachem stan¹wszy murom siê jego przygl¹da³.

Na szczêœcie masz wiêcej cierpliwoœci ni¿li pan nadzorca, a tak¿e wiêcej czasu.

D³ugo wszak¿e trzyma siê to w mierze.

Za drugiej, za trzeciej bytnoœci twojej taka sama scena w kancelarii, tak samo "wielmo¿ny" prowadzi ciê na schody i pod numery, takie same miewa z powodu przyjœcia twojego kazania i tak samo zaprasza ciê na flaki.

A¿ zdarzy siê wreszcie, ¿e go odwo³aj na drugi koniec korytarza, gdzie siê pierzarki pobi³y, a ty zostajesz sam na piêæ, na dziesiêæ minut. Innym znów razem zatrzymuje siê "wielmo¿ny" lub wybiega dla rozprawy z dostawc¹ grochu i sad³a. Jeszcze innym wypadaj¹ w³aœnie "widzenia". Co w takich razach jest najpocieszniejsze, to usilne przeprosiny jego, ¿e ciê musi "na chwilkê samego zostawiæ". Tak, na chwilkê tylko. Ale by³byœ bardzo niezrêcznym, gdybyœ z chwilek takich skorzystaæ nie potrafi³.

Drog¹, na której tu wszystko zrobiæ mo¿na, jest droga powœci¹gliwoœci i umiarkowania. Przede wszystkim nie nale¿y niczym i nigdy wzbudzaæ nieufnoœci w stra¿niku. Zosta³eœ sam, ale ani g³os twój ani spojrzenie, ani ruch nie powinny byæ na jotê inne ni¿ przy panu nadzorcy- Po wtóre nie nale¿y stra¿nikowi nigdy ofiarowaæ ¿adnych datków. On powinien wiedzieæ, ¿e masz prawo tu przychodziæ i ¿e otwieranie ci numerów nie zale¿y wcale od jego grzecznoœci i ³aski, któr¹ byœ potrzebowa³ op³acaæ. Jedynym gruntem, na którym tu silnie stan¹æ mo¿na, jest grunt najœciœlejszej legalnoœci. ¯adnych szeptów, ¿adnych intryg, ¿adnych konszachtów! Tym tylko sposobem dojœæ mo¿esz do tego, ¿e pan nadzorca przestanie za tob¹ biegaæ, a stra¿nik spostrzeg³szy ciê pochyli g³owê siw¹ i pójdzie wprost na schody otwieraæ ci numery.

Skoroœ to zdoby³, wygra³eœ.

Najpilniejsz¹ teraz spraw¹ twoj¹ bêdzie wyrównanie tego sztucznie wzniesionego poziomu, na jakim stosunek twój do wiêŸniów postawi³y przemowy pana nadzorcy-

Wchodzisz tedy cicho, spokojnie, jakby do miejsca wspólnego pobytu. Zdejmujesz kapelusz, rêkawiczki, a pozdrowiwszy aresztantki siadasz pomiêdzy nimi na ³awce, nie pozwalaj¹c, aby przerywa³y swoje zajêcia, i zaczynasz z nimi najpotoczniejsz¹ rozmowê. W rozmowie tej unikasz jak ognia wszelkich ogólników moralizatorskich, wszelkich wzdychañ na temat zepsucia, obrazy boskiej, œmiertelnych i powszednich grzechów. Nigdy te¿ nie wypytujesz o samo wiêzienie, o jego urz¹dzenia, zarz¹d itp., ale zwracasz siê do której z m³odszych kobiet, dowiadujesz siê, jak¹ robotê wykonywa najwprawniej, ogl¹dasz wyplatanie krzese³, szycie, haft, dzierganie, przychylaj¹c siê do robotnicy i nie odbieraj¹c jej roboty z rêki, przez co okazujesz szacunek dla jej czasu. Przy tej sposobnoœci pytasz o imiê, nigdy zaœ o nazwisko, które i tak ci sama aresztantka powie, pytasz o wiek. o rodziców, o rodzeñstwo; wyra¿asz przy tym skromnie domys³, ¿e pewno têskni¹ do niej, przez co podnosisz j¹ we w³asnych oczach, czyhaæ komuœ drog¹, s³owem, zachowujesz siê z aresztantka w taki w³aœnie sposób jak gdybyœ zgo³a nie w wiêzieniu j¹ pozna³, ale w domu lub w warsztacie.

Nie zwracasz nigdy uwagi na rzeczy wstydz¹ce m³od¹ dziewczynê, jak np. obciêcie w³osów i brzydki czepiec wiêzienny. Przy zadzierzgiwaniu tych pierwszych, tak subtelnych, a tak silnych wêz³ów wzajemnej ufnoœci pomijasz prawie zupe³nie chwilê obecn¹, zajmuj¹c siê przewa¿nie przesz³oœci¹ aresztantki i jej nadziejami na przysz³oœæ, które musisz zatliæ tam, gdzie ich nie ma, a podtrzymywaæ i kierowaæ nimi tam, gdzie chwiej¹ siê i gasn¹.

Nie pos³ugujesz siê nigdy w tej pierwszej chwili takimi pytaniami i odpowiedziami, które by zarówno do niej, jak i do dziesiêciu innych stosowaæ siê mog³y; mówi¹c z ni¹, o jej tylko los siê troskasz, ni¹ tylko jesteœ zajêty, jej tylko oddany. Z szarej, bezbarwnej masy ogólnego przestêpstwa i ogólnej kary wydobywasz zainteresowaniem siê swoim indywidualnoœæ ludzk¹. A to jest twoim najwy¿szym zadaniem. Na us³ugi swoje musisz mieæ wyborn¹ pamiêæ, wielk¹ delikatnoœæ uczuæ i ³atwoœæ stawiania siê w ró¿norodnych, psychicznych stanach.

Zwykle w numerze znajduje siê ma³e dziecko. Czasem bywa tego po dwoje, po troje.

Bierzesz je od matki na rêce, dajesz mu jakiœ przyniesiony z sob¹ kawa³ek bu³ki, trzymasz je na kolanach lub ko³yszesz, jeœli jest senne. Matka, która nieraz przeklina³a jego istnienie, uœmiecha siê widz¹c to i jest wzruszon¹. Jeœli dziecko by³o tym razem brudne i zaniedbane, niech ciê to nie zra¿a. Za drug¹ bytnoœci¹ twoj¹ znajdziesz je z pewnoœci¹ wymytym i w czystej koszulce.

Poruszasz siê, mówisz i czynisz to wszystko z zupe³nym spokojem. Owszem, g³os twój jest raczej cichy ni¿ donoœny. Ci, co siê zrazu skupiaj¹ doko³a, aby ciê s³yszeæ, garn¹ siê póŸniej do ciebie, aby ciê s³uchaæ!

Innym razem zapytujesz aresztantek, ile ich jest ze wsi. Bywa ich zwykle po³owa w ka¿dym numerze. Pytasz tedy o okolice, o nazwy wiosek, o byt gospodarzy, o warunki dawnego ¿ycia. Korzystasz przy tym z bie¿¹cej pory roku, aby mówiæ o siewach, o grabieniu siana, o ¿niwach, o kopaniu kartofli, o obróbce lnu, o tkaniu i bieleniu p³ótna, o pieœniach œpiewanych przy wspólnej pracy na polu i w chacie. Jeœli to jest niedziela, mówisz -koœciele wiejskim, o dzwonach, co zwo³uj¹ na Anio³ Pañski, o suplikacjach, które lud ca³y œpiewa, o krzy¿u przydro¿nym, który dziewczêta ubieraj¹ w kwiaty, o œwiêceniu zió³, o pasterce, o rezurekcji...

Zrazu ka¿da aresztantka ma coœ do powiedzenia. Wkrótce wszak¿e g³osy milkn¹, a po k¹tach s³ychaæ szlochanie i wycieranie nosów w grube wiêzienne fartuchy. Zapytujesz wtedy, czyby one nie chcia³y - poniewa¿ tam w³aœnie wszyscy siê modl¹ - odmówiæ z tob¹ pacierza?

Zamiast odpowiedzi wiêksza czêœæ klêka, wzdycha i bije siê w piersi. Nie zwracasz uwagi na te. które stoj¹, i odmawiasz g³oœno, z wolna: "Ojcze nasz", "Kto siê w opiekê" albo "Œwiêty Bo¿e". Gdy skoñczysz, spostrzegasz, ¿e klêcz¹ wszystkie, prócz ¯ydówek, a i na tych znaæ powagê chwili.

Wzajemnych skarg, plotek, opowiadañ o cudzych przestêpstwach nie dopuszczasz nigdy. Nigdy te¿, nawet w najpoufniejszej rozmowie, nie do- pytujesz siê o rodzaj i stopieñ winy. Twoim tryumfem bêdzie dowiedzieæ siê o tym od p³acz¹cej u kolan twoich lub na piersiach twoich aresztantki, a to w takiej rozci¹g³oœci i z takimi szczegó³ami, jakich ¿adne œledztwo dobyæ by z niej nic zdo³a³o nigdy.

Gdy siê to stanie, mo¿esz iœæ na flaki, piæ zdrowie i ogl¹daæ laurki "wielmo¿nego". Zrobi³aœ swoje.

Z miesi¹c coœ mo¿e po owej pierwszej mojej bytnoœci w wiêzieniu znów mi wypad³o przechodziæ przez korytarz, w którego g³êbi by³... "jeszcze jeden numer". Stary Jakub, id¹cy tym razem przede mn¹, zatrzyma³ siê nieco, obejrza³, za¿y³ tabaki i zmru¿ywszy lewe oko, jak to mia³ w zwyczaju, zapyta³ znienacka:

- A widzia³a te¿ pani "Dzik¹"?

- Nie, nie widzia³am-odrzek³am spokojnie.-A có¿ to za Dzika ?'

- A licho j¹ wie, proszê ³aski pani. Dzika i Dzika. Tak tu na ni¹ wo³aj¹.

- Có¿ to aresztantka?

- Iii - odrzek³ Jakub machn¹wszy rêk¹ - taka niby dokumentna aresztantka to ona nie jest. Ale ¿e j¹ tu trzymaj¹ wedle papierów...

Poruszy³ siê i szed³ dalej, to drepc¹c parê kroków, to przystaj¹c i bior¹c tabakê.

Naraz odwróci³ siê znowu.

- Bo to, proszê ³aski pani - mówi³ zni¿ywszy g³os nieco -jak by³a ta wojna, niby turecka, to insze panowie oficery nawieŸli ró¿noœci z tamtych tam krajów. Psy nie psy, konie nie konie, fuzje nie fuzje, Murzyny nie Murzyny, a¿ jeden sobie i pannê przywióz³. Od rodziców j¹, powiadali, namówi³ czy coœ. Tak mieszka³ on tu z t¹ pann¹ w mieœcie jakieœ czasy, a¿ potem musia³ z wojskiem na trawê ci¹gn¹æ, na wieœ. A ju¿ mu siê ta panna uprzykrzy³a. Jak mu siê te¿ uprzykrzy³a, to on co robi¹cy, do wójta na onej wsi melduje tak a tak, co tu siê taka a taka znajduje bez papierów. Ano dobrze. Jak on j¹ do wójta melduje, tak wójt j¹ ³apaæ. Pobi³ j¹ ta on wójt, poturbowa³, bo siê nie da³a braæ i strasznie do oczów skaka³a- a¿ j¹ do nas przywieŸli. Jak j¹ do nas przywieŸli, tak my j¹ zamknêli pod czternasty... Tam gdzie Walera, proszê ³aski pani...

- Wiem, wiem.

- Jak my j¹ pod czternasty zamknêli, tak jej siê zara w g³owie zaczê³o psuæ, ¿e ino ci¹gle chodzi³a, rêkami wymachiwa³a i coœci gada³a a gada³a, ale po jakiemu, to nikt nie móg³ wiedzieæ. Bez to myj¹ i Dzik¹ przezwali, ¿e to i takiej czarniawej urody by³a przy tym... To znów jak na ni¹ przypad³o, to siê ciêgiem œmia³a. Cha, cha, cha! i cha. cha. cha! A¿ siê, bywa³o, tak zmorduje, ¿e siê o ziemiê jak drewno ciœnie i targa siê za w³osy i p³acze tak, ¿e a¿ siê cz³owiekowi coœ dzieje s³uchaj¹c. A w³osy, proszê ³aski pani, to ma takie, ¿e choæ z nich bicze krêæ na cztery konie... To jak ona tak œmieje siê i p³acze, to jedna i druga do mej z piêœci¹... A nic bêdziesz ty cicho, ty taka, ty owaka! Buch j¹ raz w kark, buch j¹ drugi raz. Ano dobrze! To taki nieraz, proszê ³aski pani. wrzask by³ w korytarzu, ¿e zwyciê¿yæ nie by³o mo¿na... A¿ te¿ j¹ wielmo¿ny tu przesadzi³, i tak tera siedzi.

- Tu, pod tym numerem?

-- A tu... Tera j¹ fotegrafowali, co jej fotegrafij¹ maj¹ posy³aæ do tamtych tam krajów, coby siê kto do niej nie przyzna³, rodzice albo kto... Bo to m³ode, z osiemnaœcie lat temu, nie wiêcej.

-- I wy tam do niej chodzicie?

- A chodzê. Co nie mam chodziæ? Ino ¿e siê z ni¹ nijakiego rozmówienia nie ma- Jak tam nieraz cz³owiek wejdzie, a odezwie siê ot tak, po dobroci, to siê namarszczy. a¿ jej siê te brwie zejd¹...

W tej chwili doszliœmy do drzwi. Jakub klucz przekrêci³ w zamku i puœci³ mnie przed sob¹.

Izdebka by³a niewielka, o jednym zakratowanym oknie, bielona jak wszystkie numery. Pod oknem sta³ czarny stolik, na nim cynowa miseczka wiêzienna z nie tkniêtym jeszcze krupnikiem. Pod œcian¹ na lewo od wejœcia ,tapczan taki, jakie tu w lazarecie s¹ w u¿yciu. Na tapczanie twarz¹ do œciany le¿a³a Dzika. Ogromne czarne w³osy rozsypane by³y na wypchanej s³om¹ poduszce, ma³e nó¿ki w podartych, niegdyœ wykwintnych, trzewiczkach widaæ by³o spod jasnej, lekkiej sukni, której weso³e barwy dziwnie odbija³y i od tego dnia zimowego, i od brunatnej wiêziennej ko³dry.

Chocia¿ drzwi skrzypnê³y doœæ g³oœno. Dzika nie poruszy³a siê z miejsca, tylko d³oni¹ twarz zas³oniwszy, g³êbiej siê w poduszkê wcisnê³a. Dopiero kiedy Jakub do stolika podszed³ i zapyta³, czemu obiadu nie je, ponios³a siê nieco na ³okciach i odwróciwszy g³owê, pa³aj¹cymi oczyma na niego spojrza³a. Oryginalnie piêkn¹ by³a jej twarz œniada i niezmiernie wynêdznia³a, ale szlachetnie skrojona. Brwie - jak mówi³ Jakub - silnie œci¹gniête, schodzi³y siê niemal czarn¹, w¹sk¹ lini¹, usta jej drga³y.

Chwilê patrzy³a tak na stra¿nika z wielk¹ jak¹œ wzgard¹, mru¿¹c ogniste oczy, a¿ zd³awionym, hamowanym widocznie g³osem wyrzuci³a z piersi kilka gniewnych i szorstko brzmi¹cych wyrazów w nie znanym mi jêzyku...

Nagle wzrok jej pad³ na mnie i odbi³ ogromne zdumienie. Powolnym, jakby zawstydzonym ruchem odgarnê³a z twarzy w³osy, spuœci³a nogi, poprawi³a sukniê i podnios³a siê nie zdejmuj¹c ze mnie coraz g³êbszym cieniem zachodz¹cych oczu. Postaæ jej by³a gibka, szczup³a i sk³adna.

Patrzy³am na ni¹ z niezmiernym wspó³czuciem. Co do Jakuba, ten wyniós³ siê dyskretnie i drzwi za sob¹ przymkn¹³.

- Au nom de Dieu, Madame - wyszepta³a wtedy Dzika, przyciskaj¹c do piersi obie rêce kurczowym jakimœ ruchem - au nom de Dieu...

Chcia³a coœ mówiæ, ale nagle dr¿eæ zaczê³a, przymknê³a oczy i szukaj¹c rêk¹ oparcia pad³a w ty³ na tapczan, uderzy³a w œcianê g³ow¹ i zanios³a siê wielkim p³aczem...

- De Dieu... de Dieu... de Dieu... - ³ka³a nie mog¹c wymówiæ nic wiêcej. A tu¿ zaraz chwyci³ j¹ spazmatyczny i niepowstrzymany œmiech, przy którym te powracaj¹ce na usta jej wyrazy mia³y jakieœ okropne, tragiczne znaczenie. Trwa³o to mo¿e kwadrans, a mo¿e i d³u¿ej, w którym to czasie na pró¿no usi³owa³am uspokoiæ Dzik¹. Rozpiê³am jej stanik i zmaczawszy chustkê w dzbanku po³o¿y³am j¹ na drgaj¹cym sercu biednej dziewczyny. Siad³am potem przy niej, objê³am j¹ i przycisnê³am g³owê jej do piersi. Po œmiechu przysz³o ³kanie, rozdzieraj¹ce zrazu i rozpaczliwe, potem coraz cichsze, coraz cichsze, a¿ siê rozp³ynê³o w westchnienia. Zmrok zapad³ ju¿ zupe³nie, kiedy Dzika g³êboko zasnê³a.

Wtedy jej g³owê z³o¿y³am na poduszce, otuli³am j¹ ko³dr¹ i wysz³am cicho na palcach. Nie opodal ode drzwi sta³ Jakub. Spojrza³ na mnie, pokiwa³ g³ow¹ i zmru¿ywszy lewe oko za¿y³ niuch tabaki.

III. ONUFER

1.

Ju¿ mia³am wychodziæ, kiedy Jan Zaparty, m³odszy stra¿nik z pierwszego piêtra, wpad³ do kancelarii.

- Proszê wielmo¿nego - zawo³a³ zdyszany, robi¹c "front" u proga. - Pod pi¹tym rewolucja! Osmólec tak t³ucze Onufra, ¿e go oderwaæ nie mo¿na.

- Co to nie mo¿na! - krzykn¹³ pan nadzorca zrywaj¹c siê z fotela. - Ruszaj po Jakuba, ciemiêgo, kiedy sam rady daæ nie umiesz, i przyprowadziæ mi tu ich obu! Natychmiast! S³ysza³?

- S³ysza³! - odrzek³ wyprostowany w kij stra¿nik i znikn¹³ za progiem.

"Wielmo¿ny" sta³ jeszcze chwilê twarz¹ ku drzwiom zwrócony, ze obiegniêtymi brwiami na piêknym, bia³ym czole. Oczy mu siê pali³y, krew podesz³a do skroni, w ca³ej postaci znaæ by³o gniewne wzburzenie. Po chwili wszak¿e opanowa³ siê, odsapn¹³, a rzuciwszy przez zêby: "cymba³", siad³ i zacz¹³ g³adziæ pulchn¹, b³yszcz¹c¹ pierœcieniami rêk¹ sinawy, g³adko wygolony podbródek, przegarniaj¹c bujne faworyty na praw¹ i na lew¹ stronê. Mitygowa³ siê, ale znaæ by³o, ¿e mu to przychodzi z trudnoœci¹. Nie lubi³, aby sprawy podobne wybucha³y wobec trzecich osób, rzuci³ mi te¿ z fotela swego kilka szybkich, ukoœnych, dosyæ cierpkich spojrzeñ.

Tymczasem w korytarzu rozleg³ siê odg³os ciê¿kich kroków, a do kancelarii wszed³ starszy stra¿nik Jakub, inaczej œwiêtym Piotrem dla kluczów, którymi zwykle brz¹ka³, zwany, popychaj¹c przed sob¹ drobnego, jak kogut nastroszonego wiêŸnia z such¹, czarniaw¹ twarz¹ i zuchwa³ymi oczyma, po których przelatywa³y z³ote i czerwone ognie. Doœæ by³o spojrzeæ na niego, aby poznaæ, ¿e gor¹cy jest jeszcze od bójki, z której go wyrwano. Piêœci mia³ zaciœniête, na czole ¿y³y jak postronki, kolana pod nim dr¿a³y, nozdrzami prycha³, a ostre, rzadkie zêby b³yska³y mu spomiêdzy warg jak u brytana.

Za Jakubem wszed³ olbrzymi ch³op w siwym, wiêziennym, szeroko na piersiach rozerwanym kubraku, z wielkim, g³êboko miêdzy ramiona wciœniêtym ³bem golonym. Twarz mia³ du¿¹, ospowat¹, mocno obrzêk³¹, a cala jego wielka, ciê¿ka, skurczona w sobie postaæ przypomina³a wo³u, og³uszonego uderzeniem obucha.

Gdy wszed³, owiniête szmatami nogi zgi¹³ w kolanach, ³okcie w ty³ za siebie wysun¹³, a trzymaj¹c w obu rêkach na obna¿onej, rudo zaros³ej piersi swoj¹ aresztanck¹ czapkê bez daszka, oczy w pod³ogê wbi³ i zacz¹³ trz¹œæ wielk¹, wciœniêt¹ w kad³ub g³ow¹.

Ch³op by³ m³ody, trzydziestu lat mo¿e nie mia³, ale zniszczony by³ strasznie. ¯ar³o go coœ widocznie i krew z niego ssa³o. A nie by³o to owo powolne, charakterystyczne wyniszczenie, jakiemu podlegaj¹ dawni wiêŸniowie i recydywiœci, ale jakaœ nag³a i niepowstrzymana ruina, od której pomimo ogromnej budowy swojej tak zetla³, ¿e zdawa³o siê, i¿ potr¹cony palcem padnie o ziemiê i w proch siê rozsypie. Twarz jego nie by³a ani bezmyœlnie têpa, ani te¿ ponura, ale le¿a³a na niej jakaœ niezg³êbiona troska i wielki, wielki, niezwyciê¿ony strach; a lubo obrzêk³a od razów, jakie jej œwie¿o Osmólec zada³, znaæ by³o, ¿e wyrazu swego nie zmieni³a, go mia³a przedtem i mieæ bêdzie potem, zawsze, zawsze. Zaciêtoœci niedawnej bójki ani œladu. Parê razy, owszem, spojrza³ olbrzym na Osmólca tak, jakby mu by³ wdziêczny za to, ¿e go przed sob¹ widzi. By³a to szczególna postaæ, która mnie zaciekawi³a mocno.

Konwój zamyka³ Zaparty, a okr¹g³e, silnie wytrzeszczone oczy jego œwiadczy³y o natê¿eniu mózgownicy ku spe³nianiu rozkazów "wielmo¿nego".

- Osmólec - rzek³ pan nadzorca silnym swoim, dŸwiêcznie wibruj¹cym g³osem. - Ty co znów? Doigraæ siê chcesz?

Ma³y, czarniawy wiêzieñ wyst¹pi³ ku œrodkowi i odrzek³ œmia³o:

- A nic, proszê wielmo¿nego...

Ju¿ po tym jednym ruchu i po tonie mowy pozna³am, ¿e to recydywista, stary, szczwany æwik.

"Wielmo¿ny" patrzy³ te¿ na niego z pob³a¿aniem jakie tu tylko dawnych

i dobrze znanych aresztantów udzia³em bywa.

- Jak to nic? Co tam za rewolucjê pod numerem robisz?

- Ja ta nijakiej rewolucji nie robiê, tylko mi posz³o o spanie. Spaæ ka¿dy musi.

Przygas³ ju¿ w sobie, ale mówi³ jeszcze ostrym, œwiszcz¹cym g³osem cz³owieka zmêczonego bójk¹. Czu³ te¿ widaæ, ¿e s³usznoœæ przy nim, bo patrzy³ bystro, wprost w twarz "wielmo¿nego". "Wielmo¿ny" zmarszczy³ czo³o i zwróciwszy siê do stra¿nika zapyta³ ostro:

- Zaparty! A co tam znów za nieporz¹dki w spaniu?

Wyprostowany stra¿nik g³êbiej jeszcze brzuch wci¹gn¹³ w siebie, szerokie piersi wystawi³, but do buta przystosowa³, prze³kn¹³ œlinê i szybko mrugaj¹c wytrzeszczonymi oczami rzek³:

- Nie pokaza³o siê tam ¿adnego nieporz¹dku, wielmo¿ny panie!

- Nie pokaza³o! - powtórzy³ po nim zuchwale Osmólec, przekrzywiaj¹c g³owê i mru¿¹c lewe oko. - A sk¹d to pan stra¿nik wie, ¿e siê nie pokaza³o?

- Jezu! Jezu! -jêkn¹³ nagle po dwakroæ Onufer i podniós³ wzrok b³êdny przed siebie.

Nikt wszak¿e nie zwa¿a³ na to, a Osmólec tak mówi³ dalej:

- Niech no by pan stra¿nik choæ jedn¹ noc nocowa³ na mojej pryczy, toby mu siê zara pokaza³o!

Na twarzy olbrzymiego Onufra wybi³a wielka mêka. G³owa jego trzês³a siê coraz silniej. Osmólec ca³kiem siê tymczasem do Zapartego zwróci³.

- A ja panu stra¿nikowi powiem, ¿e kiedy tutaj siedzê, to jestem kazienny hareœtant i wygodê swoj¹ muszê mieæ, bo tu na mnie wszystko z kaŸny idzie! I jad³o, i mundur, i spanie, i wszystko z kaŸny na mnie idzie! Wie pan stra¿nik?

Mówi³ to zwrócony twarz¹ do stra¿nika, ale oczyma zuchwale ku "wielmo¿nemu" b³yska³. Tê taktykê stawiania zarzutów przez elewacjê zna³am doskonale. U¿ywali jej zazwyczaj doœwiadczeni wiêŸniowie, i to z powodzeniem. Jakub, stary stra¿nik, zna³ j¹ widaæ równie dobrze, gdy¿ obojêtnie patrzy³ w okno, niuchaj¹c ukradkiem tabakê, ale Zapartemu z³oœæ po twarzy kipi¹tkiem sz³a. Nie patrzy³ on wszak¿e na Osmólca, tylko jak w tuza oczy w "wielmo¿nego" wlepi³, przekazuj¹c mu niby to wszystko, co od Osmólca us³ysza³. "Wielmo¿ny", g³êboko zasuniêty w fotel, brwi mia³ lekko zbiegniêto i palcami pod³ug zwyczaju po siole bêbni³; piêkne jego oczy podnosi³y siê przy tym i spuszcza³y d³ugim, pow³óczystym spojrzeniem. Zdawaæ siê mog³o, i¿ wywodów Osmólca przez roztargnienie tylko s³ucha, a myœl ma zajêta innymi, stokroæ wa¿niejszymi sprawami.

I ta kancelaryjna taktyka obc¹ mi nic by³a. Wyznaæ nawet muszê, ¿e przynosi³a ona pewne, doœæ znaczne korzyœci, a mianowicie: pozwala³a wyœwietliæ siê sprawie bez nak³adu osobistego badania pomiêdzy mo¿liwymi zarzutami, mo¿liwoœæ zaœ tak¹ zawsze przewidywaæ nale¿a³o, a w³adza stawia³a mur ochronny, niejednokrotnie dla powagi tej¿e w³adzy konieczny; wreszcie bagatelizowa³a, ¿e tak powiem, sprawê sama w oczach osób trzecich, wypadkowymi i niepo¿¹danymi œwiadkami jej bêd¹cych.

Najkomiczniejszym by³o to, ¿e ka¿dy z aktorów tego przedstawienia zna³ doskonale role wszystkich innych i ¿e pomimo to sztuka ta odgrywa³a siê z ca³¹ powag¹ nale¿n¹ wielkiemu zielonemu sto³owa urzêdowo ¿ó³tym œcianom, zapylonym stosom papierów oraz innym akcesoriom biurowym.

- A po drugie - mówi³ dalej Osmólec - cz³owiek trzeci raz ju¿ tu, Chwaliæ Boga siedzi, to wie, co do czego jest przynale¿¹ce. Co z³odziejstwo to z³odziejstwo, a co zbójnictwo to zbójnictwo! W jednym msza polityka, a w drugim msza polityka. Kuzdy ma swój hunor! I pan stra¿nik ma swój hunor, i wielmo¿ny nadzorca ma swój hunor i ja mam swój hunor. Kiedym ukrad³, tom ukrad³, to swoja rzecz, to mi nie pierwsze! A z takim zbójem œwiêtokrzyskim graniczyæ mi nie potrza! Pan stra¿nik dobrze wtedy na trzeci bok siê wywróci, kiedy Onufer jak zapomnia³y po nocach siê ciska, ¿eby jego choroba ut³uk³a! Onegdaj a to œwiecê szewcom od ³ojenia porwa³ i jak gromnicê przy pryczy pali³. Jeszcze kiedy ca³e posiedzenie het precz z dymem puœci!

Zmarszczy³ siê "wielmo¿ny", g³owê uniós³ nieco i spod brwi nasuniêtych gniewnie na Zapartego spojrza³. Stra¿nik sta³ wyprostowany i równie¿ w twarz "wielmo¿nego" patrzy³. Co do starego Jakuba, ten z wielk¹ uwag¹ obserwowa³ szmat pajêczyny wisz¹cej nad piecem i dwa palce w tabakierce trzyma³. By³a to sytuacja nieocenionego komizmu pe³na.

- A dziœ - mówi³ Osmólec obtar³szy usta wierzchem rêki - to tak jêcza³ bez caluœk¹ noc, jakby jego kto r¿n¹³! Niestrzymane rzeczy! Cz³owiek, jak siê uk³adzie, toby i spa³. bo ma ze wszystkim czyste sumienie: ataki duszegub i dysperak to i sam nie œpi. i drugiemu nie da!

Ino œwiat³o zgaœnie, zara stêka, ¿e coœ przed nim stoi. A ja co temu winien, ¿e co przed nim stoi? Ja za nim pa³ki nie nosi³! Cz³owiek, chwaliæ Boga, swój wyrok ma i za swój siedzi, a do inszych to mu ta nic! ¯eby ja mia³ nad ka¿dym zbójnikiem stêkaæ, tobym siê dawno rozpuk³!

- Jezu! O Jezu! - g³ucho znów jêkn¹³ Onufer, ale nikt nie zwa¿a³ na to.

Osmólec zaœ tak rzecz swoj¹ koñczy³:

- A pan stra¿nik kiedy taki m¹dry, to niech. Onufra na osóbek wytransportuje, to pod numerem nijakiej rewolucji nie bêdzie! Bo tam same porz¹dne ludzie siedz¹ i ju¿! Wie pan stra¿nik?

Nastawi³ siê i a¿ w biodrach przysiad³. Przechodzi³o to widaæ miarê zwyk³ej bezczelnoœci, bo stary Jakub splun¹³ w bok i z szelestem œlinê butem zatar³.

- No, no! - zawo³a³ marszcz¹c czo³o pan nadzorca. - Nie b¹dŸ taki rezolutny! To ty nie wiesz, ¿e za bijatyki ciemna? Jeœli ci siê krzywda dzieje, to masz kancelariê! Masz mnie! A samemu sobie sprawiedliwoœci robiæ tu nie wolno!

Osmólec rzuci³ spode ³ba na "wielmo¿nego" szybkie, zadziwione spojrzenie. Tego tonu nie spodziewa³ siê widaæ. Nie bra³ widocznie w rachubê mojej obecnoœci. Po twarzy jego przemknê³o najpierw zaniepokojenie, a potem szybka decyzja. Podszed³ do fotela i uœcisn¹³ "wielmo¿nego" za kolana.

- A có¿ to wielmo¿ny pan - mówi³ wzruszonym g³osem - ma³o siê nad nami naturbuje, namêczy, ¿ebym ja za lada g³upoœci¹ do kancelarii lata³ i wielmo¿nego pana fatygowa³? A czy mi to wielmo¿nego pana zdrowie niemi³e albo co? A toby mnie Pan Bóg za to ciê¿ko skara³! Toæ wielmo¿ny pan nade mn¹ ojciec i opiekun najkochañszy! ¯eby nie wielmo¿ny pan, toby ja by³ ze wszystkim sierota!...

Tu nos w palce wytar³ i chlipaæ pocz¹³. Zapatrzy³ siê na niego Jakub, a tak by³ przejêty mistrzowskim wykonaniem tej sceny, ¿e tabakê w palcach trzymaj¹c nie niós³ jej do nosa.

- Ani ja ojca, ani ja matki, ani ¿adnego przyjacielstwa! - chlipa³ Osmólec. - Hu! hu! hu!... Bóg tylko jeden nade mn¹ na niebie, a drugi wielmo¿ny pan na ziemi, hu! hu!... Niech ta dziesiêæ razy bez dzieñ na mnie stra¿nik skar¿y, hu! hu! hu! A ja ojca swego i wielmo¿nego opiekuna, i dobrodzieja swego nie bêdê o lada co turbowa³, hu! hu! Ja wielmo¿nego pana tak kocham jak dziecko matkê!... hu! hu! hu!... Bo mi wielmo¿ny pan za matkê stoi i za wszystkie majêtnoœci! hu... hu...

Mówi³ szybko, p³aczliwym g³osem, spode iba tylko zerkaj¹c, jak mu siê ta sztuka udaje.

Dosyæ! Dosyæ ju¿! - przerwa³ pan nadzorca z ojcowsk¹ surowoœci¹ w g³osie.

Osmólec jednak chlipaæ nie ustawa³.

- Wielmo¿ny pan mnie s³uchaæ nie chce, hu... hu... hu... hu!... A ja bym wielmo¿nemu panu nó¿ki umy³ i brud wypi³, hu! hu!... Jak ja st¹d wyyszed³ na jesieñ, hu! hu! hu!... tom sobie rady nie móg³ daæ bez wielmo¿nego pana! ¯eby mi srebro, z³oto dawali, ¿ebym w aksamitach chodzi³, tobym bez wielmo¿nego pana ¿adnego wskórania nie mia³... Hu! hu! hu! hu!... Dopiero, jakem siê tu powróci³, a wielmo¿nego pana zobaczy³, hu! hu!... to mi tak by³o, jakbym siê na œwiat drugi raz narodzi³... hu!... hu!- hu!... A wielmo¿ny pan za moje kochanie... hu! hu! hu!...

A¿ mnie dziw bra³, ¿e pan nadzorca tak d³ugo Osmólcowi gadaæ pozwoli³, ale przypomnia³am sobie, ¿e - sam krasomówca - w bystrejmowie siê kocha³ i obrotnego jêzyka rad s³ucha³.

Tymczasem Osmólec plackiem na pod³ogê pad³ i buty "wielmo¿nego" ca³owa³ chlipi¹c g³oœno.

- No, no! Bez tych czu³oœci - rzek³ miêkszym ju¿ g³osem pan nadzorca- - Ostatni raz ci darujê, pamiêtaj! Jak tobie nie wstyd nawet, takiemu staremu, porz¹dnemu aresztantowi, co ju¿ trzeci raz tu siedzi i przyk³adem dla innych byæ powinien, za ³by siê z frajerami wodziæ! Nie spodziewa³em siê tego po tobie! Zawsze ciê do porz¹dnych ludzi liczy³em, a ty mi taki zawód, taki wstyd robisz! Pfe! Martwisz mnie!

- Hu! hu! hu!... - becza³ Osmólec plackiem na pod³odze le¿¹cy. - Ja bym dla wielmo¿nego pana krwi z ma³ego palca utoczy³! Ja bym wielmo¿nemu panu œmiertelny grzech powiedzia³! Ja wielmo¿nego pana tak kocham, ¿e siê we mnie wnêtrznoœci od ¿alu pêkaj¹. Jak wielmo¿ny pan siê na mnie gniewa! hu! hu! hu!...

.- No, dosyæ ju¿, dosyæ - rzek³, podnosz¹c go ³askawie, pan nadzorca. - Ruszaj pod numer i ¿eby mi tam by³o spokojnie! Rozumiesz?

- Rozumiem, wielmo¿ny ojcze i opiekunie najukochañszy! Rozumiem!

Podniós³ siê Osmólec, stêkn¹³, poci¹gn¹³ kilka razy nosem, piêœci¹ wytar³ oczy, w których jakoœ ³ez nie by³o widaæ, i ku progowi siê cofn¹³.

Zaparty, wyprê¿aj¹c tymczasem kolejno wszystkie swoje musku³y, zdo³a³ nareszcie przybraæ jak najbardziej poprawn¹ w stylu kancelaryjnym postawê. Istotnie, wygl¹da³ on jak epileptyk w napadzie tê¿ca. Oczyma ju¿ nawet nie mruga³, bo mu ko³em, wpatrzone w twarz "wielmo¿nego", stanê³y.

Stary Jakub mia³ je za to do po³owy zmru¿one, jakby, znudzony znanym sobie widowiskiem, usypia³; g³owa mu te¿ nieco z karku zwis³a, co go uczyni³o podobnym do starej szkapy, która - lubo w zaprzêgu - z lada przystanku korzysta, aby ³eb stary zwiesiæ i zdrzemn¹æ na chwilê. Co do pana nadzorcy, ten by³ promieniej¹cy i pogl¹da³ na mnie z pogodnym tryumfem, rad widocznie, ¿e aresztant tyle sprytu i polityki okaza³, a jego jasne piêkne oko zdawa³o siê mówiæ:

,,A co? Tak u nas! Szalej¹ po prostu za mn¹ ci hultaje!"

A tam, u progu, z wbitymi w pod³ogê oczyma sta³ tymczasem olbrzymi Onufer, w siwym swoim, rozerwanym kubraku, coraz silniej cisn¹c czapkê do szerokiej, obna¿onej piersi. Tego, co siê doko³a niego w kancelarii dzia³o, zdawa³ siê nie widzieæ i nie s³yszeæ wcale: g³ow¹ tylko na obie strony chwia³ i brwi na z¿ó³k³ym i zoranym przedwczeœnie czole wysoko podnosi³, jakby siê dziwi³ czemuœ i czymœ przera¿a³ w sobie-Po czy m znów nagle trz¹œæ siê zaczyna³ i stêka³ jak ciê¿ko chory cz³owiek.

Osmólec przechodz¹c ko³o niego rêkê w ku³ak œcisn¹³ i wysuniêtym knykciem wielkiego palca w biodro go pchn¹³. Wielki Onufer ockn¹³ siê i spojrza³ na niego zm¹conym wzrokiem; na jego twarz œmiertelnie stroskan¹ nie wybi³ siê najmniejszy siad niechêci- Po czym zaraz oczy wbi³ w ziemiê i brwi nad czo³em w niezmiernym zadziwieniu podniós³.

- A có¿ ty tam! Nie ruszysz siê? - przemówi³ po ma³ej pauzie pan nadzorca. - W ziemiê wros³eœ czy co?

Szturchn¹³ go ponownie Osmólec.

- Dalej go! Bêdziesz tu jak dr¹g sta³, kiedy nasz wielmo¿ny ojciec i opiekun najukochañszy do ciebie gada? A padnij¿e do nóg pañskich! A podziêkuj¿e wielmo¿nemu panu!

Ale Onufer, zamiast ku fotelowi podejœæ, jak sta³, tak na kolana u drzwi run¹³, a podniós³szy obie rêce trz¹œæ nimi zacz¹³, wo³aj¹c zd³awionym g³osem:

- Ani drgn¹³! Ani zipn¹³, chudziaszek! Inom go, raz... I ani drgn¹³l Ani tchu nie puœci³! O Jezu! Jezu! Jezu!...

Rêkami nad g³ow¹ splasn¹³, palce splót³ i czo³em o pod³ogê z g³uchym ³oskotem uderzy³, a ogromny, do ryku podobny jêk wstrz¹sn¹³ ¿ó³tymi œcianami kancelarii. Pan nadzorca cofn¹³ siê od sto³u z fotelem, chocia¿ go prawie ca³a d³ugoœæ pokoju od Onufra dzieli³a, i przyblad³ nerwowo. By³ wra¿liwy i nie lubi³ scen przechodz¹cych miarê zwyk³ego, ³agodnie roztkliwionego liryzmu.

Widz¹c to Osmólec znów kilka kroków ku œrodkowi post¹pi³ i pochylaj¹c siê z min¹ zaufañca rzek³:

- I nie bydlê to, proszê wielmo¿nego? I to tak bez caluœkie noce idzie! Œwiêtemu by cierpliwoœci brak³o!

- Ani drgn¹³... Ani zipn¹³... Jak ten ptak... Jak ten ptak...-g³uchym. zduszonym rykiem powtarza³ Onufer. - O moje dziecko, moje dziecko! O Jezu! Jezu! Jezu!

Twarz pana nadzorcy zachodzi³a z³owrogim cieniem. Palce jego coraz szybciej po porêczy fotela bêbni³y, a brwi zbieg³y mu siê nad gniewnymi oczyma groŸne i drgaj¹ce.

Chwile trwa³o milczenie.

Zaparty, który przy runiêciu Onufra na kolana wyszed³ by³ nieco z "frontu", znów siê wyprê¿y³ do niemo¿liwoœci, a stary Jakub szyjê z niebieskiej obwi¹zuj¹cej j¹ chustki wysun¹wszy, g³owê ku "wielmo¿nemu" podniós³ i nozdrza nastawi³.

Tak zmyœlny wy¿e³ patrzy w oczy panu, rych³o powiek¹ mrugnie albo palcem ruszy.

- Do ciemnej go! - zakomenderowa³ "wielmo¿ny".

W jednej chwili zerwa³ siê Onufer na klêczki i rêce do "wielmo¿nego" wyci¹gn¹³:

- Panie! - zawo³a³ - Panoczku! Panie mi³osierdny ! Rózgami siec ka¿cie, jêzyk zakneblujcie, strawê odejmijcie, rêce i nogi zakujcie, ale dociemnej nie sadŸcie! Nie sadŸcie do ciemnej, panie mi³osierdny, bo on tam z ka¿dego k¹ta na mnie patrzy... Panoczku mi³osierdny, nie sadŸcie!

Na szerok¹, obrzêk³¹ twarz jego wyst¹pi³ wyraz œmiertelnego strachu, zaciœniête rêce trzeszcza³y w stawach i trzês³y siê ku "wielmo¿nemu" konwulsyjnym ruchem, oczy otwiera³y siê coraz szerzej, g³os chrypia³. Pocz¹³ siê wreszcie Onufer na kolanach ku fotelowi czo³gaæ powtarzaj¹c: "Panie mi³osierdny! Panoczku mi³osierdny!..."

Czo³ga³ siê powoli, ciê¿ko, ci¹gn¹c za sob¹ grube swoje, obwiniête szmatami nogi jakby wielki, wielki ciê¿ar.

Widok by³ tak straszny, ¿e mimo woli z³o¿y³am rêce i pochyli³am siê ku nieszczêœnikowi.

A wtedy pan nadzorca wsta³ i rzek³ suchym g³osem:

Na dwadzieœcia cztery godzin!

Zakot³owa³o siê u proga, stra¿nicy przy pomocy Osmólca chwycili olbrzymiego ch³opa, pchnêli go, po czym drzwi siê zamknê³y, a ciê¿kie kroki oddalaj¹cych siê cich³y stopniowo w d³ugim korytarzu wiêziennym.

2.

Na kilka tygodni przed wy¿ej opisan¹ kancelaryjn¹ scen¹ jedno z pism miejscowych poda³o nastêpuj¹cy artyku³:

"S¹dowa izba warszawska rozpatrywa³a w dniu wczorajszym na pe³nym posiedzeniu sensacyjn¹ sprawê o zabójstwo kupca N., w³aœciciela sklepu towarów kolonialnych w X, spe³nione w miesi¹cu wrzeœniu rb.

Sprawa ta po wys³uchaniu oskar¿onego i œwiadków przedstawia siê, jak nastêpuje:

Przed dwoma blisko laty kupiec N. przyj¹³ na parobka Onufrego Sêka, pochodz¹cego ze wsi Witaszewice, powiatu X, guberni Y, który po nast¹pionej tam¿e pogorzeli do miasta, szukaj¹c zarobku, przyby³. Powo³ani œwiadkowie zgodnie zeznaj¹, i¿ Onufer Sêk obowi¹zki swoje sumiennie pe³ni³, dobra pañskiego wiernie pilnowa³, trzeŸwy by³, uczciwy i spokojny.

Co zaœ do osoby samego kupca N-, utrzymuj¹ oni, i¿ dla s³u¿by bywa³ srogi, Ÿle j¹ ¿ywi³ i w wyp³acie zas³ug krzywdzi³. Zeznaj¹ dalej œwiadkowie, miêdzy którymi jest wielu dawnych s³ug zabitego, i¿ ¿aden z nich d³u¿ej nad kwarta³ w s³u¿bie tej wytrwaæ nie móg³, a byli i tacy, którzy j¹ ju¿ po kilku dniach rzucali. Gdy zaœ przy wzrastaj¹cej zgryŸliwoœci i porywczoœci charakteru kupca N., który bez¿ennym bêd¹c, sam gospodarstwo prowadzi³, coraz trudniej o ludzi by³o, Onufer ca³¹ robotê w domu i w sklepie sam spe³niaæ musia³, gotuj¹c przy tym i us³uguj¹c do sto³u pryncypa³owi. Us³ugiwanie to i gotowanie najwiêcej mu siê przykrzy³o. Kupiec bowiem, ilekroæ mu parobek w czym nie dogodzi³, rzuca³ w niego to szklankê z wod¹, to widelec, to talerz z zup¹, tak i¿ w kamienicy zwyczajn¹ by³o rzecz¹ widzieæ parobka poparzonym, pokrwawionym, z siñcami i guzami na g³owie i twarzy. Dziwiono siê powszechnie, dlaczego Onufer innej sobie s³u¿by nie szuka, ale Ÿle p³acony, licho ¿ywiony i codziennie poniewierany, mimo to pana swego siê trzyma. Ci, którzy na uczciwoœæ i pracowitoœæ parobka z bliska patrzyli, podejmowali siê nawet dobre miejsce mu nastrêczyæ, ale Onufer odstaæ od kupca nie chcia³. Po ka¿dej nowej krzywdzie widziano go, jak siedz¹c na schodkach od podwórza gorzko p³aka³, ale gdy kupiec na niego zawo³a³, ³zy ociera³ i znów do roboty stawa³.

Tajemnic¹ tej wytrwa³oœci by³o niezmierne przywi¹zanie parobka do dwunastoletniego Julka, ch³opca sklepowego, sieroty, który równie poniewierany jak Onufer, miejsca przecie¿ opuœciæ nie móg³, poniewa¿ oddany tam zosta³ przez opiekuna swego, a zarazem powinowatego kupca N. Jeden ze œwiadków opowiada, ¿e nieraz widzia³, jak ch³opczyna z p³aczem na piersi parobkowi siê rzuca³ i jak Onufer pociesza³, g³aska³ i ca³owa³ sierotê, jak go nawet na rêce bra³ niby ma³e dziecko. Sypiali te¿ raze na pawlaczu w kuchence, a kiedy parobkowi uda³o siê kilka z³otych zas³ug otrzymaæ, to buty ch³opca do podzelówki dawa³, choæ sam w drewnianych trepach tylko chodzi³, to mu czapkê kupi³, to nawet brudne koszule Julka sam nocami piera³, za uprasowanie ich p³ac¹c stró¿ce po parê groszy.

Sierota te¿ ca³ym sercem do parobka przyrós³, a kiedy widzia³, ¿e Onufer

nad dol¹ swoj¹ p³acze, przynosi³ mu to parê kawa³ków cukru, to kilka rodzynków, rzuca³ mu siê na szyjê i poty go ca³owa³, póki siê Onufer nie rozjaœni³.

W niedzielê, dnia szóstego wrzeœnia, to jest w dniu, w którym zabójstwo spe³nionym zosta³o, Julek do opiekuna swego od rana jak zwykle w œwiêto poszed³, parobek zaœ obiad zgotowa³ i na stó³ poda³. Pan jego by³ w wytkowo z³ym humorze i pod pretekstem, ¿e zupa przesolon¹ zosta³a, wa¿kê now¹ z gor¹cym krupnikiem w twarz parobkowi cisn¹³, po czym resztê obiadu zjad³szy, na sofkê w sto³owym pokoju stoj¹c¹ dla poobiedniej drzemki siê po³o¿y³. Parobek siê tymczasem wyp³aka³, obmy³ i ze sto³u sprz¹taæ bez ¿adnej z³ej myœli przyszed³, gdy jednak drêczyciela swego uœpionym zobaczy³, z³oœæ i ¿a³oœæ w nim zakipia³a, chwyci³ wielki gwicht w k¹cie pokoju na decymalnej wadze stoj¹cy i uderzywszy nim œpi¹cego w g³owê. na miejscu go zabi³. W tej w³aœnie chwili wbieg³ na próg powracaj¹cy Julek i zobaczywszy trupa, który siê z sofki na ziemiê stoczy³, zakrzykn¹³. Onufer bezprzytomnie ku niemu siê rzuci³, za szyjê ch³opczynê chwyci³ i trzymanym jeszcze w rêku gwichtem w g³owê go ugodzi³. Krew i mózg bryznê³y wysoko na œcianê, a ch³opiec jak sta³, tak pad³, raz tylko krzykn¹wszy. Przyby³ym w parê godzin po katastrofie przedstawi³ siê nastêpuj¹cy widok:

Kupiec N. le¿a³ na pod³odze martwy, tu¿ obok wybitej skór¹ sofki, przy drzwiach zaœ ma³y, rozci¹gniêty na ziemi sierota z g³êboko pêkniêt¹ czaszk¹.

U nóg ch³opca le¿a³ wpó³przytomny parobek, œciskaj¹c jeszcze morderczy gwicht w rêku.

Ujêty nie broni³ siê i do spe³nionego podwójnego morderstwa od razu siê przyzna³. Ma on lat 25, a odznacza siê niezwykle siln¹ budow¹ i olbrzymim wzrostem. Gdy mu na sali s¹dowej przedstawiono poplamione krwi¹ ubranie zabitego ch³opca, zachwia³ siê i pad³ zemdlony. Publicznoœæ jest niezwykle zajêta t¹ nader sensacyjn¹ spraw¹, o której dalszym przebiegu czytelników naszych poinformowaæ nie zaniechamy"

3.

- A có¿ tam z Onufrem? - zapyta³am raz starego Jakuba, spotkawszy go na schodach.

Jakub spojrza³ na mnie z namys³em, tabakierkê doby³ i zanurzywszy w niej swoje wysch³e, sêkate palce rzek³:

- Phi!... Có¿ ta ju¿ Onufrowi! Wczora min¹³ tydzieñ, jakeœmy go pochowali.

- Jak to? Umar³?

- A umar³.

- I z jakiej choroby?

- Choroby - odrzek³ Jakub, z wolna otrz¹saj¹c szczyptê - to tak akuratnie ¿adnej nie mia³. Przecie mu i felczer pijawki stawia³, i pan doktor mu proszki dawa³, to jakby mia³a byæ jaka choroba, toby siê i pokaza³a. A tu nic!

Za¿y³ tabakê, zmru¿y³ oczy, poci¹gn¹³ nosem i tak mówi³ dalej:

- Tak mu oto b³¹d jakiœ do g³owy przyst¹pi³, ¿e umar³.

- I có¿ to by³o?

- Có¿ ta mia³o byæ! Bieda by³a i tyle!

Obejrza³ siê na lewo, obejrza³ siê na prawo, a potem rzek³:

- Bez te ostatnie czasy to ju¿ nawet i pod numerem nie siedzia³, bo z nim msze aresztanty wytrzymaæ nie mog³y, a co i raz, to dalej go, bijatyka. A¿ go wielmo¿ny na osóbku w komórce obsadzi³, tam gdzie te szewcy sk³ad na skóry wprzód mieli. Jak go te¿ wielmo¿ny obsadzi³ na osóbku, tak siê wieszaæ chcia³. Ano dobrze. Ale ¿eœmy go oder¿nêli i do ciemnej coœ na tydzieñ poszed³, wiêc ju¿ siê tego potem nie chwyta³. Ale i tak wskórania z nim nie by³o. Dzieñ jak dzieñ- Ale jak tylko Pan Bóg noc da³, tak do mego Onufra zara b³¹d przystêpuje. Ino chodzi, ino rêce sk³ada, ino coœci prawi, a stêka, a p³acze, a¿ ogra¿a cz³owieka s³uchaj¹cy. A precz siê prosi, ¿eby go na powrót pod numer daæ. "Jak¿e ciê pod numer daæ - pedam - kiedy ciê tam insze aresztanty t³uk¹?" ,,A niech mnie ta t³uk¹ - peda - niech i zat³uk¹, ¿ebym ja aby sam nie siedzia³!" Ale wielmo¿ny przykaza³, coby w komórce zosta³. Tak patrzê ja raz przez luft we drzwiach, a miesi¹c tak sta³ na niebie jako rybie oko i ca³a ona komórka a¿ bia³a by³a od jasnoœci, a tam mój Onufer w k¹cie, plecami do muru przyparty, w jednej koszuli jak ten œwi¹tek stoi, rêce z³o¿one przed sob¹ trzyma, nogi siê pod nim trzês¹ jak w zimnicy, a on sam dopiero¿ tak siê modli, tak molestuje, w³aœnie jakby tam kto przed nim sta³.

"O moje dziecko - peda - o moje kochaj¹ce! Czemuœ ty wtedy wysz³o w z³¹ godzinê? O moje dziecko najmilejsze! Toæ ja ciebie ubiæ nie chcia³! Toæ ja ciebie jak w³asn¹ duszê mi³owa³!" Patrzê ja, wytrzeszczam oczy, nikogo w komórce nie ma, a ten siê precz trzêsie a modli:,,O moje dziecko, odpuœæ ty mnie - peda - odpuœæ ty mnie swoj¹ œmieræ niewinn¹! O moje dziecko najmilsze - peda - kochanie moje najs³odsze!"

Tak ja do niego: ,,Onufer! Co z tob¹?" Tak on nic, tylko patrzy na mnie jak b³êdny- Tak ja do wielmo¿nego. Tak i tak, wielmo¿ny panie, tak i tak - pedam - ¿eœmy to ju¿ na niego pobaczenie mieli po onym wieszaniu! Tak wielmo¿ny idzie, patrzy, akuratnie wszystko prawda.

Ch³op w jednej koszuli stoi i trzêsie siê jak ta osika w boru. Tak wielmo¿ny, ¿e to mi³osierne serce ma, zaraz mi kaza³ œwiecê wzi¹æ, zapaliæ i Onufrowi j¹ z latark¹ w komórce postawiæ. Tak siê dopiero ono ch³opisko uk³ad³o.

Umilk³ i za¿y³ tabaki, po chwili zaœ tak mówi³ dalej:

- Ale mu ta i tak nie pla¿y³o. Jedzenie to i do trzeciego dnia sta³o, jakem nie zabra³, a prosiêtom pana sekretarza nie da³. Tak ch³op wychud³a, ¿e siê tylko skóra poopina³a po koœciach, a tak sczernia³ jak ta œwiêta ziemia. A¿ go te¿ do lazaretu wziêli. Jak go te¿ do lazaretu wziêli, tak mój Onufer do cna skapia³. Le¿eæ nie le¿a³, chorowaæ nie chorowa³, tylko tak sobie co nieco do g³owy dopuszcza³, po ca³ych dniach pacierz mówi³, w piersi siê bi³, a ju¿ jak wieczór przyszed³, to ino coœci po k¹tach upatrowa³ i do onego ch³opaka, co go pono ubi³. Jakby do ¿yj¹cego gada³ i ró¿nie go ta nazywa³, ¿e i rodzony ojciec lepiej by nie potrafi³. A¿ te¿ tak jednej nocy zmar³o ono ch³opisko w k¹cie klêcz¹cy, Józef, ten czarny, z lazaretu, co go z Szymonem na tapczan z onego k¹ta niós³, powiada³, ¿e taki by³ letki jak ten snop om³ócony... A¿ im dziwno by³o.

Zanurzy³ dwa palce w tabakierkê i wzi¹³ spor¹ szczyptê utrz¹saj¹c z niej po trochu i w palcach j¹ wa¿¹c.

- A có¿ Osmólec? - zapyta³am jeszcze.

Stary nie odpowiedzia³ zrazu, ale obejrza³ siê na lewo, obejrza³ na prawo i wzi¹wszy tabakê, nosem kilka razy czmychn¹³.

- Iii... Có¿ tam taki Osmólec! - rzek³ wreszcie. - Takiemu Osmólcowi biedy nie ma! Trzeci raz tu ju¿ siedzi, wiêc jest we wszystkim cz³owiek znaj¹cy. Ano wzi¹³ go teraz wielmo¿ny do siebie, do kredensu...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
OBRAZKI WIĘZIENNE, Polonistyka, Pozytywizm
b p obrazki słowa tekst
LP X XII Konopnicka Maria Obrazki więzienne
Maria Konopnicka Obrazki więzienne
KOD RAMKA KWIATOWA OBRAZKWIAT MALWY TEKST I PNG KWIATOWE
obrazki wiezienne
9 Maria Konopnicka Obrazki więzienne
tekst z lewej strony obrazka
od obrazka tekst poprawiony
Kod tekst obok obrazka
B dobry na 3 obrazki tekst
tekst z prawej strony obrazka
H Machel więzienie jako instytucja karna i resocjalizacyjna rozdz 6 7 tekst
Ten tekst umieścić na odwrocie obrazka Matki Współczucia i Miłosierdzia! Wszędzie tam gdzie znajdzie
zakupy tekst obrazkowy piosenka
111 Więzienne tango (Kraciane tango) (tekst)
zima tekst obrazkowo wyrazowy
Tekst obok obrazka(1)

więcej podobnych podstron