Nikt inny
Słyszy kroki na schodach. Ciche, niepewne… kobiece. Po chwili w drzwiach staje Lily ze zmartwieniem wypisanym na twarzy. A może to nie zmartwienie? Może to tylko wszechobecny w czasie wojny niepokój?
— Harry właśnie zasnął — oznajmia. — Nie mogłam go uspokoić po tym spotkaniu, narobiliście niezłego rumoru — dodaje z wyrzutem. — Nadal zresztą nie rozumiem…
— Skarbie, nie każ mi znów tego tłumaczyć — prosi James, kurczowo zaciskając ręce na krawędzi biurka, o które się opiera. — Wiem, że wy uważacie to za głupotę, ale nie chcę nikogo innego!
Lily podchodzi i przytula się do niego, oddając tym gestem wszystko, co powinno zostać powiedziane. Dopiero po chwili odsuwa się minimalnie i patrząc mu głęboko w oczy, mówi:
— Jim, ja się nie sprzeciwiam. — Zaufanie doskonale słyszalne w jej głosie sprawia mu niemal dotkliwy ból. Bo boi się, że je zawiedzie. — Ja pytam tylko: dlaczego akurat on?
— Czyli nie ufasz mojemu osądowi? — W jego słowach coś rozbrzmiewa. Uraza? Nie, mówi sobie. Niemożliwe.
Ona patrzy na niego z naganą tymi swoimi zielonymi oczami, a on czuje się jak drań. Jakby stanął przed zawiedzionym ojcem, McGonagall… lub Remusem? Widocznie ostatnimi czasy zbyt często widzi wyrzut i nieme błaganie w jego bursztynowych oczach, sumienie już nie daje mu przez to spokoju. Zresztą nie bez powodu.
— Dobrze wiesz, że nie o to mi chodzi — fuka Lily urażona. — Po prostu pytam z ciekawości. Syriusz nie należy do ludzi zbyt rozsądnych. Są inni…
Patrzy na nią z konsternacją, marszczy czoło i z teatralnym powątpiewaniem mówi:
— Tak?
A myśli: Remus. Cholera jasna, Remus! Tylko, że Remus nie jest już tak pewny na swoim drewnianym piedestale przyjaciela. Korniki niepewności, stereotypów i strachu skutecznie skruszyły twardy fundament tej przyjaźni. Znowu to robisz! — To sumienie krzyczy niczym piekielny potępieniec zamknięty w jego umyśle. W swojej wyobraźni kuli się pod jego ciosami i przyznaje do winy. To Remus Lupin, twój przyjaciel — mówi sobie. Ale rozsądek dodaje, powtarzając w kółko jak mantrę: nie ufaj obcym, nie ufaj Ślizgonom, nie ufaj mieszańcom…
— Tak. — Jej głos brzmi tak kojąco przyziemnie. W niczym nie przypomina piekielnych jęków. — I mam na myśli nie tylko Remusa. Jest też Dorcas, twoi rodzice, Moody… Oni wszyscy są dużo bardziej odpowiedzialni.
Mimo iż Lily mówiła, że pyta z ciekawości, w jej ostatniej wypowiedzi na milę czuć było perswazję. Chciała zmienić jego decyzję. Chciała w końcu poczuć się bezpieczna. Nie martwić się już o nic. Żyć.
— A do tego… wiesz, z jakiej jest rodziny.
Tego już za wiele, myśli James. Tak nie można! Nie można nikogo osądzać przez pryzmat czegoś, na co nie ma wpływu.
Krzywi się lekko. Jakiś potępieniec zachrypniętym od krzyku głosem szepcze gdzieś w jego umyśle: Naprawdę nie można?
— Dosyć! — stanowczo ucina jej wywód. — Powiem ci, dlaczego. Ale jeśli nie zrozumiesz, po prostu mi zaufaj, dobrze?
Lily kiwa głową i siada w fotelu naprzeciw biurka. Ręce układa na podołku i wyczekująco spogląda w jego stronę.
On bierze głęboki oddech i duszą wraca do czasów, kiedy wszystko było jak trzeba. Przyjaciele byli przyjaciółmi, wrogowie wrogami, a noc i mgła zjawiskami do podziwiania, nie strachu.
— Pamiętasz nasz pierwszy dzień w Hogwarcie? — pyta, niby całkowicie zbaczając z tematu. — Pamiętasz moment, kiedy usiadłaś na stołku, a Tiara opadła ci na oczy?
Stał w tłumie. Niepewny, zagubiony. Ogrom Wielkiej Sali przyprawiał go o zawroty głowy, a mówiący kapelusz, który miał założyć, z daleka wydawał mu się ciężki i niedopasowany. Wpatrywał się w kolejnych pierwszorocznych, przydzielanych do poszczególnych domów i zaczął się głupio bać. Głupio. Bo tak naprawdę wiedział, że to nic strasznego… Nagle na jego ramię opadła drobna, biała dłoń. Odwrócił się zaskoczony. Za nim stał poznany w pociągu kolega i uśmiechnął się pokrzepiająco. Zaraz, pomyślał. Jak on się nazywał?
— Black, Syriusz! — McGonagall wyczytała kolejne nazwisko ze swojej długiej listy.
Z zaskoczeniem stwierdził, że to ten chłopak. Popatrzył w jego twarz i zamarł. Oczy. Czy to tylko złudzenie? A może naprawdę ten pewny siebie zawadiaka ukrywa strach? Jeśli tak, to strach przed czym?
Przez krótką chwilę zapanowała cisza. A potem…
— GRYFFINDOR!
Widział jak Syriusz schodzi ze stołka i kieruje się do stołu Gryfonów. Jak siada i wlepia wzrok w talerz, co chwilę potrząsając głową, jakby chciał się pozbyć szoku. Ale coś jest nie tak. Tylko co?
James zacisnął pięści ze złości. Nikt nie zaklaskał. Nikt.
— Oczywiście, że pamiętam. Takich rzeczy się nie zapomina — odpowiada Lily spokojnie.
— No właśnie — przytakuje. — A Syriusz zawsze chciał zapomnieć.
Patrzy na nią. Jej oczy wydają się nieobecne, jakby miała przed sobą coś zupełnie innego niż ciemny gabinet i on oparty o biurko. W końcu na jej twarzy rysuje się coś na kształt zrozumienia. Kiwa powoli głową, a gestem dłoni zachęca go, by mówił dalej.
— A przypominasz sobie dokładnie którykolwiek z posiłków w Wielkiej Sali? Złota zastawa, dziesiątki potraw…
…Syriusz siedzący przy stole. Pamiętał to dokładnie. Sobota. Początek piątego roku. Miał wtedy wyjątkowo zły humor, bo Lily już rano zapowiedziała mu, że nie pójdzie z nim do Hogsmeade i że ma przestać się łudzić, iż zrobi to kiedykolwiek. Na pocieszenie wcinał więc już trzeci kawałek czekoladowego ciasta, zupełnie nie zważając na to, że umazał sobie polewą pół twarzy. Syriusz patrzył na to wszystko zupełnie obojętnie do momentu, kiedy kawałek ciasta został Rogaczowi na nosie. Wtedy skrzywił się nieznacznie. Ledwo zauważalnie. Nie umiał bowiem pozbyć się manier wyniesionych z domu, czego też Jim nie omieszkał podkreślać w żartach średnio dwa razy dziennie. Dlatego przyjaciel umazany czekoladą niczym świnka kuł jego poczucie dobrego smaku. Potter co prawda nie patrzył na Blacka, więc niczego by nie zauważył, gdyby nie chichot Petera. Nietrudno się było domyślić, z jakiego powodu Glizdek trzęsie się od skrywanego śmiechu. A James nie był głupi. Był za to wściekły. Po prostu. I postanowił się wyżyć.
— Łapo, jak się czujesz taki lepszy, to czemu się nie przysiądziesz do swojej rodzinki ze Slytherinu?
Remus, który do tej pory ignorował całą sytuację, bo „trzeba przeczekać jak zwykle”, uniósł wzrok i zmarszczył brwi niespokojnie. Peter spoglądał to na Jamesa, to na Syriusza, jakby oglądał lekcyjne ćwiczenia pojedynków.
Tymczasem Jim nieubłaganie ciągnął dalej:
— Oni też szorują nosami po suficie. Chwała wielkiemu Gryffindorowi, że go zaczarował, bo pewnie tynk by nam wpadał do soku!
O dziwo Syriusz nie dał się sprowokować. Spokojnie połknął ostatni kawałek swojego jabłecznika i wycierając usta serwetką, wstał od stołu.
— Rogaty, pogadamy jak już ci przejdzie. Na razie to nie ma sensu.
— Nabijałeś się wtedy, że on jest taki… wymanierowany — podsuwa Lily. James patrzy na nią i kiwa głową.
— Tak — przytakuje po chwili. — Do tej pory zresztą tak mu zostało.
— Wiem — odpowiada bez wahania.
Był pewny, że oboje myślą o tym samym. Czego potrzeba, żeby tak kogoś wytresować? Słów? Klapsów? Cruciatusa? Zauważa, że po plecach Lily przebiegł dreszcz, bo drgnęła lekko. Sam też nie czuje się z tą myślą najlepiej. Postanawia więc szybko zmienić temat, ale ona jest szybsza. Robi to za niego.
— Wiesz, że połowa dziewczyn się w nim kochała?
Po tych słowach nie potrafi się nie uśmiechnąć. Wie. W końcu mieszkał z Syriuszem najpierw w dormitorium, potem w domu. Jadał z nim śniadania, odbierał pocztę…
— Lunio, ja cię kiedyś normalnie zaavaduję! — powiedział, ziewając szeroko. — Zrywać mnie o tak nieludzkiej porze, bo Syriusz poszedł na jakieś randez-vous…
Lupin wywrócił oczami, a on tylko uśmiechnął się szeroko. Nie musiał stosować legilimencji, żeby wiedzieć, co przyjaciel właśnie pomyślał. „Ile razy mam ci powtarzać, że tak naprawdę to on rzadko kiedy chodzi na randki?”
— Popatrz.
Przy stoliku nieopodal kominka spał Syriusz z rękami ułożonymi pod głową. Obok niego leżały jakieś pergaminy, pióro i przewrócony kałamarz, z którego atrament już dawno spłynął na podłogę.
— Co on tam ma?
— Nie…!
Był szybszy. Podszedł i chwycił jeden zwitek. Przebiegłszy wzrokiem po zapisanym tekście, cicho zachichotał.
— No dobra… Co tam jest? — Remus najwyraźniej też nie mógł poskromić swojej ciekawości.
— Słuchaj tego! „Droga Cameron! Z wcale nieudawaną (no, może trochę) przykrością muszę odmówić twojej propozycji. Chociaż nie ukrywam, była zabawna. S.B.”
Lunatyk spojrzał na niego jakby ten nagle stwierdził, że pufki są krwiożerczymi bestiami.
— Czy mi się wydaje, czy on odpisuje na te wszystkie miłosne liściki? — zapytał, łapiąc kolejny pergamin. Kiedy odczytał jego treść, uniósł brwi. — Najwyraźniej — odpowiedział sam sobie.
James przeglądnął inne listy.
— Tutaj jest coś ciekawego, zobacz! — powiedział, podsuwając Remusowi pod nos rolkę pergaminu zapisaną okrągłym pismem Syriusza. — Znasz dziewczynę?
Lupin spojrzał na nagłówek i kilka pierwszych linijek, po czym zdecydowanie zwinął list i odłożył na stolik.
— Przeglądanie śmiesznych notek to jedno, a czytanie cudzej korespondencji to już zupełnie coś innego.
— Remmy, no! —Ten błagalny jęk był widocznie odrobinę zbyt głośny, bo Black poruszył się, jęknął i otworzył oczy.
— Zasnąłem tu? — spytał retorycznie. — Cholera, ale mnie kark boli!
— Łapciu, kim jest… Aua! — James spojrzał z wyrzutem na Remusa, który zrobił minę niewiniątka i postawił swoją stopę z powrotem na podłodze.
— Wiesz — podejmuje wątek — on zawsze stał obok mnie. ZAWSZE. A ja w zamian zawsze byłem obok niego. My dwaj przeciw całemu światu.
Lily uśmiecha się czule i gładzi go po policzku.
— Odkrywcze to to — mówi cichutko, lekkim tonem. Tak rzadko teraz odzywa się w ten sposób. — A logiczne, że dech zapiera.
Dziwi się, ale nie może sobie przypomnieć, kiedy ostatnio było tak jak powiedział. Chyba w szkole. Bo potem wszystko się zmieniło. James miał Lily. Lily, o którą się bał. Którą kochał. Dla której chciał walczyć, ale dla której chciał też żyć. I choć bolało go to okropnie, musiał stwierdzić, że Black nie miał nikogo. Co prawda było w jego życiu kilka poważniejszych związków, jednak niewiele z tego wyszło. Samotność była zresztą dla Syriusza kluczowym argumentem w wielu dyskusjach. W końcu zawsze potrafił wykorzystywać rzeczy przykre, których nikt na pewno nie nazwałby użytecznymi. Więc też nikt nie umiałby ich użyć. A on umiał. Jednakże robił to tylko po to, żeby innym oszczędzić przykrości.
— Nie, Potter — zaczął Szalonooki, lustrując zebranych magicznym okiem. — To może być zbyt niebezpieczne.
Odpowiedział mu cichy pomruk aprobaty.
— Sugerujesz, że sobie nie poradzę?! — Nigdy nie poddawał się szybko. A skoro to takie niebezpieczne, to dlaczego auror w ogóle o tym wspomniał?
— Nie kwestionuję twoich umiejętności, smarkaczu. Chodzi tylko o…
Drzwi się otworzyły, a do pomieszczenia wszedł Syriusz. Większość członków Zakonu zaszczyciła go krótkim spojrzeniem i wróciła do przyglądania się wymianie zdań na końcu stołu.
— …więc uważam, że nadaję się do tego znakomicie! — zakończył wściekle James.
Dostrzegł, że Lily patrzy na niego z czymś dziwnym w oczach. Jakby z wyrzutem. Udał, że nie zauważył. Nie chciał widzieć. Nie w tej chwili.
— Przepraszam za spóźnienie — odezwał się ostrożnie Black, siadając naprzeciwko Jamesa, a po prawej stronie Szalonookiego. — Co mnie ominęło?
— Twój kumpel bardzo chce iść na śmierć — odpowiedział wprost Moody.
Syriusz nie dał znać ani jednym gestem, że ta informacja w jakiś sposób go poruszyła.
— A co nam by to dało? — spytał konkretnie.
— Trochę czasu. — Auror był zdziwiony trzeźwością jego umysłu i tym nowym, chłodnym opanowaniem. Chociaż… w pewnym sensie wcale się nie dziwił. W końcu Black w ostatniej potyczce ze Śmierciożercami nieźle namieszał. I tak samo nieźle oberwał.
— W takim razie pójdę za niego.
To zdanie wywołało burzę. Ze wszystkich stron posypały się mniej lub bardziej ostre wypowiedzi.
— Nasi uzdrowiciele dopiero co pozwolili ci wstać z łóżka!
— Nie możesz!
— To bez sensu, nikt nie powinien się tam pchać!
— JA SIĘ NIE ZGADZAM!
Ostatnie zdanie zostało niemal wykrzyczane przez Jamesa. Syriusz spojrzał na niego spokojnie i odchylił się na krześle.
— Bo?
Potter się tego nie spodziewał. Chociaż usilnie szukał w głowie, nie mógł znaleźć żadnej logicznej odpowiedzi. „Jesteś moim przyjacielem” nie wydawało mu się zbyt logiczne.
— Bo ja idę i kropka — burknął w końcu.
Syriusz z głośnym tupnięciem drewnianych nóg krzesła usiadł prosto, po czym nachylił się przez stół w jego stronę.
— Rogaty, zastanów się. I choć wiem, że to boli, pomyśl — wyszeptał nieco jadowicie. — Spójrz na Lilkę. Widzisz jak na ciebie patrzy?
Rzucił jej krótkie spojrzenie. Siedziała obok niego, spuszczając w tej chwili wzrok. Lekki rumieniec wpełzł na jej policzki. Nie wiedząc, co robić, wyłamywała sobie palce.
— I co?
— Jak myślisz, co ona poczuje, jak ty sobie tak po prostu pójdziesz i zginiesz?
Jamesa zamurowało. Wszyscy inni wstrzymali oddechy. Nawet magiczne oko Moody'iego przestało wirować i zatrzymało wzrok na Syriuszu.
— A ty? Ty niby możesz sobie pójść i zginąć?! — warknął w końcu Potter.
Black znów się wyprostował i rzucił niby lekkim tonem.
— Tak, James. Ja mogę. Bo na mnie nikt w domu nie czeka, a połowa z tu obecnych ma mnie za czarnomagiczny pomiot. Dlatego ja mogę. A ty nie.
— Tylko raz w niego zwątpiłem — stwierdza James po dość długiej ciszy. — Przy tej sprawie ze Snape'em — dodaje wyjaśniająco. — Zwątpiłem nie przez jego pochodzenie, tylko przez jego własną, osobistą głupotę. Ale wiem na pewno, że coś takiego nigdy się nie powtórzy.
— Wiesz?
— Tak, Lily. Wiem.
— Remmy, błagam — wyszeptał Syriusz, bezradnie siadając na łóżku i ukrywając twarz w dłoniach. — Błagam…
Remus spojrzał na niego swoimi pełnymi wyrzutu bursztynowymi oczami.
— Syriuszu, nie mam ci czego wybaczać — rzucił sucho. — Potraktowałeś mnie tak jak wszyscy, więc to całkowicie zgodne z prawem.
— Lunio, dobrze wiesz, że nie ma prawa, które pozwala cię tak traktować — warknął James, opierający się o jedną z czterech kolumienek podtrzymujących baldachim.
— Nie ma też takiego, które tego zabrania — wtrącił skrupulatnie Remus.
— Ja nie chciałem… — jęknął Black. Sam już nie wiedział, co ze sobą zrobić. Jak to wszystko naprawić.
— Nie chciałeś?! Nie chciałeś, do jasnej cholery?! — Nerwy Jima właśnie zawiodły. Puściły, uwalniając falę gniewu i złości. — Co ty sobie w ogóle wyobrażałeś?!
— Ja chciałem… Smark kręcił się jak Sfinks zadający zagadkę. Chciałem dać mu nauczkę… Wtykał tego swojego nochala w cudzy interes!
— I z tego powodu pomyślałeś, że fajnie będzie poszczuć go kumplem, tak?! Czyś ty rozum postradał?!
— To nie tak miało być!
— A jak? Smark miał zginąć, a ty udawałbyś, że to, k…wa, przypadek?! — James nie krzyczał. Mówił głośno i wyraźnie, dobitnie uświadamiając Syriuszowi winę. — Wiesz co by wtedy zrobili z Luniem? Wiesz?!
— Dosyć!
Obaj jak na komendę odwrócili się do Remusa. Lupin popatrzył w oczy najpierw jednemu, potem drugiemu. W końcu powiedział:
— Dajcie już temu spokój. Zapomnijmy o tym. Było, minęło. Za jakiś czas będziemy się z tego śmiać.
James wzdycha ciężko. Nigdy się z tego nie śmiali. A tamto wydarzenie… Ono nauczyło Syriusza przepraszać. Wcześniej bowiem w ogóle tego nie robił. Jeśli się z kimś pokłócił, po jakimś czasie po prostu jakby nigdy nic zaczynał normalną rozmowę. I chociaż nigdy nie domagał się tego głośno, na początku, jak każdy czystokrwisty, uważał, że to jego powinno się przeprosić. Potem z kolei nie wiedział, jak się do tego przepraszania zabrać. Zresztą do tej pory robił to dość nieporadnie.
— W takim razie… niech tak będzie — mówi Lily, wstając. — James?
— Tak? — Spogląda na nią wzrokiem człowieka dopiero co wybudzonego ze snu.
— Chyba rozumiem, co miałeś na myśli…
Uśmiecha się, a ona robi to samo. Od początku wojny każdy jej uśmiech jest dla niego na wagę złota. Przy każdej okazji stara się go wywołać. A ona się uśmiecha. I oboje udają, że wojna nic nie zmieniła w ich życiu.
— Cieszę się, skarbie. Naprawdę się cieszę.
W tym momencie ktoś cicho puka do drzwi.
— Proszę! — wołają zgodnie.
Do środka wsuwa się Syriusz.
— James, Lily. — Kiwa na przywitanie głową. — Co do tego strażnika… Mam świetny pomysł!