Dzien w czysccu, ŻYCIE PO ŻYCIU


Dzień w Czyśćcu

- Masz, czego chciałeś - syknąłem przez zaciśnięte zęby do własnego odbicia w przekrzywionym lusterku wstecznym. - Na starość zachciało Ci się przygód, głupcze…

Widziałem swoja pobrużdżoną twarz, która z wyłysiałą czaszką nie sprawiała dobrego wrażenia.. Zakląłem i przeniosłem wzrok na drogę, gdzie w strugach deszczu rzucały na mnie oślepiające błyski reflektory nadjeżdżających z przeciwka samochodów.

Wypożyczony w Kolonii golf najlepsze lata miał już za sobą. Szyby zaparowały, a wycieraczki nie dawały sobie rady z nadmiarem wody. Przy takiej pogodzie nawet dobra mapa na niewiele mi się zdała. Byłem wściekły. Na siebie za głupotę, która pchnęła mnie do tej beznadziejnej eskapady, na zadowolonego z siebie kretyna, który wcisnął mi rachitycznego golfa i w końcu na pogodę, która tak doskonale oddawała stan mojego ducha.

Od dłuższego czasu wydawało mi się, że nie jadę w dobrym kierunku. Raz jeszcze rzuciłem okiem na mapę, ale nie rozpoznawałem okolicy. Kiedyś znałem Europę… Tak, znałem ją bardzo dobrze z lotniczych map i zdjęć. Znałem na pamięć rzeki i linie kolejowe, które nie raz prowadziły mnie do celu. Wtedy młode oczy dawały sobie radę z chmurami, deszczem i jaskrawymi strumieniami przeciwlotniczych reflektorów. Ale wtedy gnał mnie dwunastocylindrowy silnik spitfire'a, a sześćdziesięciokonny silnik starego volkswagena.

Mimowolnie wróciłem na dłuższą chwilę wspomnieniem do tamtych czasów. Tak okrutnych i złych, ale widzianych poprzez perspektywę mojej młodości i dlatego tak piekielnie pięknych. Jakim czułem się wtedy bogiem, na skrzydłach nad zniewoloną i udręczoną Europą. Mogłem wszystko albo przynajmniej tak mi się wydawało. Mogłem pędzić tuż nad wierzchołkami drzew lub wzbić się wysoko ponad chmury. Byłem wtedy herosem, który walczy i broni uciśnionych… Ale to już należało do przeszłości.

Wróciłem do rzeczywistości akurat, by ujrzeć przed sobą ciasny zakręt. Stary golf na łysych oponach, to nie zwinny myśliwiec i w oka mgnieniu przebiegła mi przed oczami reszta powojennego życia. Pisk opon i nagłe zarzucenie tyłu. Ogarnął mnie irytujący lęk, ale i dawne opanowanie. Nie zdjąłem nogi z gazu, lecz pozwoliłem maszynie zjechać na zewnętrzny pas i utrzymując stałą prędkość wyrwałem się z niebezpieczeństwa. Chyba po raz ostatni moja zmęczona intuicja uratowała mi skórę.

Otarłem krople potu z czoła. Ty stary głupcze, pomyślałem mało pochlebnie, mogłeś się zabić. Mogłeś zginąć tu w obcym kraju, gdzie nie jesteś miłym gościem, tu gdzie twój kraj jest wciąż w pogardzie. Zwolniłem i zjechałem na pobocze. Auto zatrzymało się na mokrym żwirze, a ja mogłem wysiąść i zaczerpnąć świeżego powietrza. Tego mi było trzeba…

Zapaliłem papierosa, co w tych warunkach nie było najłatwiejszym zajęciem tego popołudnia. Głęboko wciągnąłem dym do płuc i popatrzyłem w siną dal. Stary, zmęczony człowiek we wrogim kraju, gdzie nie czekało na niego nic przyjemnego i przyjaznego. Tylko cierpienie… I wtedy mój wzrok zatrzymał się na tabliczce z nazwą miejscowości. Byłem u celu. Mogłem się jeszcze wycofać… Mogłem, ale tak naprawdę nie miałem już wiele czasu, wkrótce wycofam się ze wszystkiego.

Rób, głupcze, co do ciebie należy, wyszeptałem w duchu i wróciłem do volkswagena. Sprzęgło jękliwie zaprotestowało, kiedy wrzuciłem jedynkę. Skręciłem w pierwszy zjazd prowadzący na rynek i z udaną obojętnością patrzyłem na schludne, mokre miasteczko. Pamiętałem takie miejscowości, ale wtedy widziałem je z lotu ptaka w dusznych dymach i upalnym marcowym słońcu. Wtedy byłem zwycięzcą. A dziś tylko starym, zmęczonym człowiekiem.

- Przepraszam, szukam ulicy Wilhelmstrasse - zwróciłem się do samotnego mężczyzny na przystanku autobusowym. Nie wiem, czy udało się mi przekrzyczeć warkot starego silnika. Mój niemiecki nie był najgorszy, ale od razu rzucał się w uszy obcy akcent.

- Na rynku skręci pan w prawo - poinformował mnie po chwili zapytany. Patrzył na mnie uważnie, jakbym mu kogoś przypominał. Gdyby nie wystający brzuch zapewne uchodziłby za okaz zdrowia. - Potem pierwsza przecznica w lewo. To będzie właśnie Wilhemstrasse.

- Dziękuję - rzuciłem krótko i zamknąłem drzwi. Ruszyłem. Wskazówki okazały się wystarczające. Ulice były znakomicie oznakowane, a odrestaurowane kamienice łudziły sielanką, jakby nigdy nie było tu wojny. Jakby bomby lecące dzień po dniu z nieba nie niosły fosforowej zagłady. Jakby nie rozbrzmiewał krzyk rannych i skowyt konających, jakby nie waliły się mury na głowy znękanych mieszkańców.

Jeszcze raz spojrzałem na pogniecioną kartkę z adresem. A potem na domku ze stylizowanymi na gotyk numerami.

Nagle serce zaczęło mi kołatać w piersiach. Nie był to zawał. I wtedy i teraz serce miałem jak dzwon. To samo serce pompowało ciężką jak rtęć krew, gdy pochylałem maszynę w ciasnych zakrętach, kiedy wyrywałem się z krzyżowego ognia artylerii przeciwlotniczej, gdy uciekałem przed niesamowitymi myśliwymi z Luftwaffe. Dlaczego byli tak dobrzy? Nas było więcej, a w końcu mieliśmy lepszy sprzęt i wreszcie to my byliśmy lepsi… Ci dobrzy… To my zwyciężyliśmy.

Zatrzymałem samochód i wyszedłem na ulicę. Deszcz jak na komendę przestał padać, a ja wspiąłem się po schodach ku ciężkim dębowym drzwiom, gdzie czaiło się to, co nurtowało mnie przez tyle lat. Nie wiedziałem, czemu mnie tu przygnało, ale musiałem przyjechać, jeśli chciałem pozostać sobą.

Dłoń zawisła w powietrzu przed dzwonkiem, Czy miałem się cofnąć? Czy miałem obrócić się na pięcie i wrócić, skąd przybyłem? Czy po to tułałem się tyle kilometrów, aby wrócić teraz bez spełnienia? Nie zdążyłem sobie odpowiedzieć na żadne z tych pytań, a już wciskałem dzwonek. Odpowiedź wyszła spoza mnie, z głębi nieświadomości, która nigdy nie usypiała.

- Słucham? - wyrwał mnie z zadumy kobiecy głos. Podniosłem oczy i zobaczyłem siwowłosą kobietę. Miała około sześćdziesięciu lat i była sporo niższa ode mnie. Jej szczupłe regularne rysy zdradzały miniona urodę i swoistą rezerwę tak charakterystyczny dla wyższych sfer jej nacji.

- Dzień dobry, nazywam się Robert Kolczyński - przedstawiłem się, bo nic innego nie przyszło mi do głowy. - Szukam pani Edyty Steinem.

- W jakiej sprawie? - zapytała krótko.

No właśnie, w jakiej sprawie. Jak zwięźle odpowiedzieć na takie pytanie? Bo po co ja tu przyjechałem? Uciszyć demony przeszłego czasu, czy zasiać ziarno zapiekłej nienawiści?

Na moje twarzy wystąpił chyba cień zakłopotania i rozterki. Po karku ciekły mi strużki wody z mokrej głowy, a ja milczałem. Kobieta odsunęła się na bok:

- Proszę, niech pan wejdzie.

Wszedłem. Znalazłem się w niewielkim holu, którego ściany wybite były ciemną materią. Po prawej stronie zauważyłem solidną szafę i drzwi do kolejnych pomieszczeń, po lewej kilka rodzinnych fotografii.

- Proszę zdjąć płaszcz - uśmiechnęła się blado. - Zaprowadzę pana do Edyty Steiner.

Ogarnęło mnie dziwne przeczucie, że się spóźniłem, że zbyt długo namyślałem się i dojrzewałem do decyzji. Zdjąłem płaszcz, który kobieta zabrała ode mnie i starannie powiesiła w szafie. Ruszyła bez słowa do drzwi w głębi holu, które otworzyła bez słowa. Ruchem ręki przywołała mnie i powiedziała:

- Mamo, masz gościa…

Odetchnąłem lekko. Obciągnąłem marynarkę i wkroczyłem do pokoju. Wszedłem wzrokiem odnalazłem tę, do której jechałem przez tyle lat. Siedziała w fotelu, przy oknie. Mała zasuszona kobieta, po osiemdziesiątce z wyblakłymi oczami, które wpatrywały się w jesień za oknem. Nigdy nie potrafiłem sobie jej wyobrazić. Ale ona nie pasowała do moich przeczuć.

- Dzień dobry - powtórzyłem mało inteligentnie. - Nazywam się Robert Kolczyński i przyjechałem…

- Ona pana nie słyszy - przerwał mi głos zza pleców. - Jestem Lisa Steinem, jej córka…

- Odwróciłem się powoli w jej stronę. Patrzyła gdzieś pomiędzy mną a fotelem, w którym siedziała jej matka. Przez moment milczała, jakby zastanawiała się, co ma powiedzieć nieznajomemu.

- Dwa lata temu miała udar mózgu - zaczęła w końcu cicho. - Od tej pory jest częściowo sparaliżowana i właściwie pozbawiona kontaktu z rzeczywistością… Tak naprawdę to są jej ostatnie chwile…

Nie wiem, co odbiło się na mojej twarzy. Może doznane rozczarowanie, może głęboki żal, że nie udało mi się zrobić tego, co zamierzałem. Chyba jednak coś poważnego, skoro Lisa zaproponowała:

- Proszę wejść do salonu, podam kawę…

- Dziękuję - odparłem machinalnie. - Czy mogę zapalić?

- Proszę bardzo - postawiła przede mną dużą kryształową popielniczkę, kiedy przeszliśmy do salonu.

Wyszła do kuchni, a ja opadłem na wysokie, rzeźbione krzesło. Nie wiedziałem, co mam dalej robić. Czy po prostu wstać i wrócić do swojego życia, jakby nic się nie zdarzyło, czy brnąć dalej? Czy ktoś mnie zrozumie, skoro ja sam nie byłem pewny, czy rozumiem siebie? Co mam odpowiedzieć, jeśli mnie zapytają, czemu to robię? Nie wiedziałem…

- Proszę - Lisa postawiła przede mną parującą filiżankę i usiadła po drugiej stronie stołu. Zaproponowała cukier i śmietankę, ale w jej oczach widziałem ciekawość i nieme pytanie. Ja z kolei nie spieszyłem się do odpowiedzi. Wypiłem trochę kawy, była znakomita i zdusiłem w popielniczce połówkę papierosa.

- Jeżeli to nie tajemnica…

- To nie jest tajemnica - przerwałem jej, bo nagle podjąłem decyzję. - W czasie wojny służyłem w RAF-ie, w polskim dywizjonie…

- Walczył pan z hitlerowcami - przerwała mi nieoczekiwanie twardo.

Spojrzałem na nią i przez moment pomyślałem, że może siedzę naprzeciwko fanatycznej zwolenniczki Hitlera. Ale chyba się myliłem. Kiedyś wydawało mi się, że znam się na ludziach, lecz te czasy miałem dawno za sobą…

- Walczyłem z najeźdźcami, którzy spalili i zniewolili mój kraj - powiedziałem może za mało pojednawczo. - Wstąpiłem do wojska w Anglii w czterdziestym roku. Miałem wtedy osiemnaście lat. Ale nie zdążyłem wziąć udziału w Bitwie o Anglię. Potem na początku czterdziestego pierwszego jeden z pani rodaków umieścił całą serię w kadłubie mojego hurricane'a. Przy okazji nieźle i mnie podziurawił. Dwudziestomilimetrowy pocisk o mało nie urwał mi prawej nogi…

- Czyżby przyjechał pan wziąć odwet za tamto wydarzenie? - zapytała.

- W to chyba nawet pani nie wierzy - mruknąłem nieco zbity z pantałyku. W końcu nie przypuszczałem, że ktoś mnie może wziąć za człowieka szukającego zemsty.

- Ma pan rację - po raz pierwszy coś na kształt cienia uśmiechu przebiegło po jej twarzy. - W to nawet ja nie wierzę. Proszę niech pan mówi dalej.

- Do służby wróciłem w czterdziestym trzecim. Dość długo nie mogłem dojść do siebie po tym zestrzeleniu. Nagle pojąłem, że nie jestem nieśmiertelny. Młodemu bogu, jakim wtedy się czułem, nagle jedna celna seria podcięła skrzydła. Chirurdzy zdrowo się napracowali, zanim poskładali mnie w jedna całość. Ale potem nie byłem już tym samym pilotem. Straciłem zapał i szaloną odwagę. Stałem się jednym z wielu, zwykłym tłem dla prawdziwych asów.

- To przykre - zauważyła grzecznie.

- Wojna zwykle jest przykra - odparłem filozoficznie. - Takie rzeczy się zdarzają. Więc latałem nadal i wykonywałem powierzone zadania, to jednak bez nadzwyczajnych sukcesów. Aż wreszcie… Wyleciałem na patrol szóstego października czterdziestego czwartego…

Lądujący na podłodze spodek zabrzmiał jak eksplodująca bomba. Lisa znieruchomiała, jakby spodek nigdy nie istniał, jej sztywne palce zamarły w powietrzu. Twarz pokryła się szarą bladością…

- Herman był pani bratem - potwierdziłem sam sobie. - Osłaniałem wtedy grupę bombowców. My na spitfire'ach, a z drugiej strony Amerykanie na mustangach. Ponad pięćdziesiąt bombowców w osłonie czterdziestu myśliwców.. Amerykanie mieli wtedy bombardować jakieś zakłady w miasteczku pod Hamburgiem… I nagle od południa, od strony słońca wypadły na nas trzy focke wulfy. Tylko trzy. Była w nich jakaś niesamowita determinacja. przecież to był samobójczy atak. Trójka przeciw prawie stu samolotom. Mieli przewagę wysokości i zaskoczenia. Weszli w płytkie nurkowanie i nabierając niesamowitej prędkości zaatakowali bombowce. Nasze myśliwce zwyczajnie zignorowali.

Przerwałem. Tamte odległe wydarzenia stanęły przede mną jak na jawie. Warkot silników, krzyki w słuchawkach i przeciągły, niemilknący jazgot broni maszynowej…

- Dwa bombowce zwaliły się na ziemię i stanęły w ogniu.

Piloci chyba nawet nie zorientowali się, co ich zabiło. A potem wszyscy zaczęli krzyczeć. Osłona szalała i starała się dorwać napastników. Samoloty z krzyżami tymczasem uwijały się pośród ciężkich maszyn. Krzyżowy ogień broni pokładowej bombowców nie robił wrażenia na zwrotnych myśliwcach.

Powietrze wtedy wręcz drgało od strzałów, charczenia sprężarek i rozrywało się cięte łopatami śmigieł. Słyszałem krzyki rannych, których kule niemieckich myśliwców rozrywały wysoko w powietrzu.

- Kolejne dwa bombowce stanęły w płomieniach, zanim strzelcy pokładowi nie posłali pierwszego focke wulfa na ziemię. Na drugiego rzuciła się amerykańska osłona i dosłownie rozstrzelała go na wysokości pięciu tysięcy metrów… Trzeci ostrzelał atakującego spitfire'a, a gdy ten zaczął się dymić, zanurkował w chmury i uciekał tuż nad ziemią. Położyłem maszynę na skrzydło i zapikowałem za nim. Boże, jaki byłem wściekły, że pod naszym bokiem zestrzelili tyle bombowców. Myślałem, że powietrze oderwie mi skrzydła, ale w tym szalonym pikowaniu nabierałem prędkości… Dogoniłem go… i już widziałem, że ten trzeci zdrowo oberwał. Zbliżyłem się na odległość dwustu metrów i wystrzelałem w niego cały zapas amunicji. W ułamku sekundy zarył się w ziemię w gejzerze ognia… To był jedyny samolot, który zestrzeliłem w czasie wojny.

Przez dłuższą chwile milczałem. Ona też się nie odzywała. Czekała. Wiedziałem, że czekała aż skończę.

- Tym pilotem, którego zestrzeliłem był Herman Steinem. Dowiedziałem ię o tym dopiero parę lat po wojnie… Nie wiem, czy zabiłem jeszcze kogoś w czasie tej wojny… Strzelałem do stanowisk obrony przeciwlotniczej, kolumny pojazdów i wojskowych transportów… Ale w powietrzu zabiłem tylko jego…

- I dlatego znalazł się pan tutaj po latach - odezwała się w końcu przełykając ślinę.

- Tak - odpowiedziałem cicho.

- Pewnie myśli pan, że zabi…, zestrzelił pan gorliwego faszystę, który zabijał pańskich kolegów.

- Tak wtedy myślałem - wyznałem smutno. - A potem, po latach obraz faszysty znikał, a zaczynał pojawiać się wizerunek nieznanego człowieka, którego pozbawiłem życia. Wiem, że była wojna, oni strzelali do nas, a my do nich… Ale ja chyba nie urodziłem się żołnierzem. I dlatego postanowiłem się dowiedzieć, kim był tamten pilot i odnaleźć jego rodzinę.

- Długo pan szukał - powiedziała to chyba z niezamierzona ironią. - Pięćdziesiąt lat po zakończeniu wojny.

- To nie takie proste… - rzekłem z widocznym wahaniem. - Po wojnie wróciłem do Polski, a potem trudno było wyjechać do Niemiec Zachodnich. A może to tylko wygodne alibi, żeby tu nie przyjeżdżać. W końcu żelazna kurtyna się rozpadła i nie miałem już żadnego wytłumaczenia… Poza tym niewiele lat mi już zostało, nie chciałem pozostawić tak tej sprawy.

Nie wiedziałem, co ona myślała patrząc na zabójcę swojego brata. Nigdy nie powiedziała tego do końca. A czego ja się spodziewałem? To słowo nie mogło przejść mi przez gardło. Oczekiwałem przebaczenia za zastrzelenia wroga? Sam nie wiedziałem. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy. Chyba nad czymś się zastanawiała. W pewnym wieku ludzie nie myślą już tak szybko i nie podejmują błyskawicznych decyzji.

- Herman miał dwadzieścia sześć lat, kiedy zginął - zaczęła w końcu. Nie powiedziała: „kiedy go pan zabił”. Może nie byłem taki przegrany.

- Był ode mnie o dziesięć lat starszy… Za jego śmierć winiłam cały świat, wszystkich. Ta okrutna wojna zabrała mi brata bez słowa wyjaśnienia, bez żalu… Jednego dnia był żywy, uśmiechnięty i tak pełen energii, a drugiego dnia już nie żył. Nie było nawet ciała, które spłonęło w ogniu zestrzelonego samolotu.

- Nie mógł żyć, kiedy zaczął się palić - powiedziałem cicho. Chciałem dodać, że jeśli nie rozszarpały go pociski z moich karabinów maszynowych, to zabiło go uderzenie o ziemię, ale to już nie przeszło mi przez gardło.

- On naprawdę nie walczył dla swojego fuhrera - powiedziała nagle z dziwną gorliwością, jakby to mogło cokolwiek zmienić. - Nie było w nim nic z heroicznego obrońcy swojej ojczyzny. I nie brał udziały w podboju Polski we wrześniu. Był studentem i został zmobilizowany w czterdziestym pierwszym… W czterdziestym pierwszym, kiedy alianckie bomby zaczęły spadać na nasze miasta. Nie mówił nigdy o partii i wodzu… Czasem zabierał mnie na spacer do parku i szeptał, że dopóki jest tam w górze, to żadna wroga bomba nie spadnie na nasze miasto, że będzie nas bronił, choćby miał sam atakować setki samolotów… Mówił, że każdy zestrzelony bombowiec, to ocalona jedna niemiecka rodzina, kobiety, starcy i dzieci uratowane przed burzącą eksplozją lub fosforową burzą…

- Nie kłamał - przyznałem. - Nie wiem, kim byli tamci dwaj, ale wszyscy bez strachu nas zaatakowali, chociaż oznaczało to dla nich pewna śmierć.

- Nikt z nas nie jest bez winy - odrzekła. - Herman miał na swoim koncie dwadzieścia zwycięstw.

Wstała od stołu i nie zwracając uwagi na potłuczony spodek podeszła do ciemnego, ciężkiego kredensu. Przez moment szukała czegoś w głębokiej szufladzie. Wreszcie wyjęła dużą czarno-białą fotografię i podała mi.

- To jego ostatnie zdjęcie z lata czterdziestego czwartego - mówiła. - Kilka tygodni po waszej inwazji w Normandii.

Patrzył na mnie uśmiechnięty blondyn o jasnych oczach i szerokiej szczęce w płowym mundurze Luftwaffe. W kącikach ust i pod oczami rysowały się pierwsze znaki zgorzknienia i rezygnacji. To tego człowieka zabiłem, Po raz pierwszy mogłem spojrzeć na jego twarz. Powinienem go nienawidzić, bo przecież zestrzelił dwadzieścia naszych samolotów. Był asem. Ale ja czułem tylko smutek.

- W pewnym momencie człowiek popada w dziwny stan - odezwała się cicho Lisa. - Kiedy widzi, ze wszystkie jego wysiłki idą na marne. Niezależnie od tego, ile by samolotów zestrzelił, to przylecą kolejne, jeszcze bardziej niszczycielskie i będą bombardować dzień i noc nasze domy i miasta. Chyba pojął, że nie jest w stanie wypełnić zadania, które postawiła przed nim Ojczyzna. Nie mógł jej obronić przed tysiącami bombowców i dlatego szukał śmierci, mającej zgasić to gorzkie, palące uczucie w duszy… Po prostu nie sposób zrobić więcej niż się może…

Oddałem jej bez słowa fotografię i wstałem od stołu. Nie wiedziałem, co powiedzieć więcej. I w niczym nie ukoiłem swojej duszy. Nie zabiłem fanatycznego faszysty, ale zwykłego chłopaka, który bronił własnych miast i bliskich. Chyba przyszło mi dokonać żywota z gorzkim poczuciem porażki. Skierowałem się ku drzwiom,

- Dziękuję panu, że pan przyjechał - rzekła to tak nagle, że aż się wzdrygnąłem. Odwróciłem się z niemym pytanie w oczach.

- Teraz wiem, że po tamtej stronie nie walczyły potwory, które odbierały nam ojców, braci i synów - powiedziała podając mi płaszcz. - Po prostu zwykli ludzie, tacy jak my. To dziwne, że przez tyle lat nienawidziłam was za śmierć ojca i brata, a teraz nie jestem w stanie wykrzesać z siebie nawet jednej iskierki tamtego gniewu.

- Dziękuję, że pani mnie przyjęła i wysłuchała - powiedziałem szczerze i zarzuciłem płaszcz. - To było dla mnie bardzo ważne. Jakbym wyspowiadał się i oczyścił mroczne zakamarki mojej duszy. Może teraz będzie lżej żyć i umierać…

- Cieszę się, że to pan - powiedziała cicho. - To może dziwne, może wręcz szokujące, ale cieszę się, że Herman zginął, jeśli już musiał zginąć, z ręki przyzwoitego człowieka w uczciwej walce. Nie zabił go zwykły żołdak, który po powrocie opił z kolegami to wydarzenie.

- W uczciwej - wyszeptałem. - Wszystko można powiedzieć o wojnie, tylko nie to że jest uczciwa… A czy porządny, to nie my rozstrzygniemy… ale mam nadzieję, że ktoś po naszej śmierci… Do widzenia pani…

- Do widzenia, pilocie - lekko dotknęła mojego ramienia i wtedy dopiero zrozumiałem, że wojna się skończyła. Skończyła się w moim sercu, gdzie jak zadra tkwiła śmierć jednego człowieka. Lecz teraz wszystko zostało uporządkowane. I ja mogłem wrócić do swojego kraju… Na zawsze…

2



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zycie po zyciu komorek roslin Nieznany
Tajemnice zycia po smierci, ŻYCIE PO ŻYCIU
Oriah Mountain Dreamer - Zaproszenie, Życie po życiu
Zycie Po Zyciu
Życie przed życiem, życie po życiu Zaświaty w tradycjach niebiblijnych(1)
Pytania egzaminacyjne Teoria żeglowania, Życie Po Życiu, ⇒ ZEGLARSTWO (hasło- zeglarstwo)
Pytania egzaminacyjne Teoria manewrowania, Życie Po Życiu, ⇒ ZEGLARSTWO (hasło- zeglarstwo)
Laddon Judy - Z tamtej strony (fragmenty)(1), Prawda Falsz Fantazje nie mam pojęcia, Życie po Życ
prawdziwe poglądy na reinkarnację, Życie po życiu, Reinkarnacja, inne wymiary, prawda o smierci itp
Pytania egzaminacyjne Meteorologia, Życie Po Życiu, ⇒ ZEGLARSTWO (hasło- zeglarstwo)
Czagdud Tulku Rinpocze - Sztuka umierania [fragmenty], Życie po życiu, Reinkarnacja, inne wymiary, p
życie po życiu JEXS7I3KTL6P6VLLBBTNAIFA4W7HMX5TQUGXXEA
Zycie po zyciu komorek roslin Nieznany
Zycie Po Zyciu
Życie po życiu Wróżka
Życie po życiu wyszła z ciała i zobaczyła Jezusa aniołów i Maryję Śmierć kliniczna Bóg jest żywy
Życie po zyciu Raymond A Moody

więcej podobnych podstron