Co się stało z pierwszą klasą?
To co dzieje się dziś z najmłodszymi uczniami umyka uwadze opinii publicznej. W telewizji widzimy pokazowe szkoły w dużych miastach, do których łatwo podjechać z kamerą. Pełne przepychu pstrokatych mebelków i zabawek, są wygodną ilustracją hasła o "nauce przez zabawę". W placówkach marniejących i niedoinwestowanych, przeciętnych polskich szkołach, nikt nie ma ochoty ani funduszy na organizowanie pokazówek z sześciolatkami.
Nowi uczniowie pierwszej klasy mają nieco ponad metr wzrostu. Trafiają do molochów: podstawówka- przedszkole-gimnazjum w jednym. W metalowych szatniach, ciągnących się przez całą długość szkolnych piwnic, plączą się wśród masy starszych uczniów, jak zagubione pisklaki. Szkoły są coraz częściej wyposażone w monitoring. Ale siedzący w kanciapie stóż obserwując na monitorach wylewającą się falę uczniów nie słyszy przekleństw. Niektórych odzywek wolą nie słyszeć nawet dyżurujące na szkolnych korytarzach nauczycielki. Ich autorytet nie zawsze wystarcza by konfrontować się z dwumetrowym gimnazjalistą.
W przepełnionych klasach sześciolatki są numerkami w dzienniku. Nauczyciele obarczeni bezsensowną biurokracją , mimo szczerych chęci często nie mają już siły ani możliwości by zająć się ich potrzebami. Muszą gonić z programem, z którego są rozliczani przez setki makulaturowych sprawozdań i kontroli. To czy dziecko trafi pod opiekę nauczyciela z powołania jest też kwestią loterii. Równie dobrze może stać się ofiarą frustracji osoby, która w trzydziestoosobowej, multirocznikowej klasie będzie musiała wspinać się na wyżyny podzielności uwagi.
Jakoś to będzie
Dwa lata temu sejm przyjął ustawę o reformie edukacji. Wiek szkolny obniżono do 6 lat, przez trzy lata dobrowolnie, od 2012 r. obowiązkowo. Reforma wdrażana jest w pośpiechu, bez pieniędzy i spójnego planu. Bez szacunku dla dyrektorów szkół, nauczycieli, ale przede wszystkim bez szacunku dla dzieci. Zmianom przyświeca myśl, że "jakoś to będzie" i "wszyscy sobie jakoś poradzą". Celem dalekosiężnym, który podaje rząd, jest szybsze wyrzucenie na rynek pracy dodatkowego rocznika płatników składek ZUS i podatków.
Początkiem reformy była nowa podstawa programowa, którą wprowadzono po cichu w przeddzień Wigilii 2008 roku, a więc jeszcze przed decyzją sejmu o obniżeniu wieku szkolnego. Pośpiech podporządkowany był przede wszystkim zyskom wydawnictw edukacyjnych, co wynika niezbicie z prywatnej korespondencji minister Katarzyny Hall z wydawcami, opublikowanej w internecie przez tych ostatnich.
Nowy program stał się też wygodnym dla MEN i samorządów narzędziem szantażu wobec rodziców, którzy chcą skorzystać z okresu przejściowego i sami decydować o momencie startu szkolnego swoich dzieci. Sześciolatki, które nie idą do pierwszej klasy mają zakaz nauki czytania. Z premedytacją założono więc intelektualny regres setek tysięcy dzieci, które pozostały w zerówkach. Według nowych założeń to mały uczeń ma dostosowywać swój rozwój do wymagań programu, a nie odwrotnie.
Prawie jak w Europie
Trudno dziś spotkać małe dziecko, które nie byłoby w taki czy inny sposób poszkodowane przez wprowadzone przepisy. Dzieci wysłane przedwcześnie do szkół nierzadko muszą nadrabiać swoje naturalne ograniczenia codziennym, wieczornym, żmudnym odrabianiem lekcji, aby doścignąć starszych uczniów, którzy przeszli kurs czytania w przedszkolu albo w domu. W klasach gdzie uczą się dwa roczniki różnica wieku może wynosić nawet dwa lata. A dzieci korzystają z tych samych podręczników. W zeszytach pierwszoklasistów wykroczenie poza liniaturę bywa kreślone czerwonym flamastrem, na znak porażki dla dziecka, któremu brakuje nie tylko koordynacji wzrokowo -ruchowej, wyrobionego chwytu trójpalczastego, dojrzałości nadgarstka ale przede wszystkim dojrzałości emocjonalnej by mierzyć się ze stresem. Do tej pory gotowość szkolną osiągał niewielki procent sześciolatków. Autorzy projektu zmian wyszli z założenia, że można zadekretować aby dzieci z wyznaczonych roczników rozwinęły się szybciej. W ciągu trzech lat od startu reformy gotowość szkolną mają już osiągnąć całe roczniki sześciolatków.
Na młodsze dziecko bez oporów zrzucono wymagania stawiane dotąd siedmiolatkom. Bezrefleksyjne naśladowanie zachodnich wzorców sprawiło, że autorzy reformy nie porównali wymagań stawianych sześcioletniemu Holendrowi czy Niemcowi, od którego nikt nie wymaga umiejętności pisania zgodnie z zasadami kaligrafii, a pierwsze lata podstawówki organizuje się w formie zabawy. Sześciolatek ma być w szkole - będzie w szkole. Polskiej, masowej, restrykcyjnej szkole, z nauką na zmiany, hurtowymi klasami, ciężkim plecakiem, siedzeniem w ławce i pracami domowymi. Nowością zalecaną przez ministra edukacji ma być jedzenie dowożone w plastikowych pojemnikach przez firmę cateringową, zamiast ciepłego obiadu w szkolnej stołówce.
Edukacyjna jazda bez trzymanki
Rodzicom trudno jest porównać starą i nową podstawę programową. Często są zdani na propagandowy przekaz, który płynie od samorządów, ustami dyrektorów szkół a nawet psychologów, którzy otrzymują rolę propagatorów „nowej pedagogiki” na zebraniach w szkołach.
Rodzice nie dowiadują się z kampanii promocyjnych, że na naukę pisania i czytania ich dziecko będzie miało odtąd tylko rok. Dotychczas pierwsze wymagania stawiano uczniom na koniec trzeciej klasy. Nową podstawę programową napisano językiem efektów, który nie przewiduje różnic w rozwoju dzieci. Na koniec pierwszej klasy każdy sześciolatek musi kaligrafować i czytać lektury. Po pierwszych miesiącach ze szlaczkami i literkową zabawą, zaczyna się edukacyjna jazda bez trzymanki. Sto kilkadziesiąt znaków i dwuznaków, dużych i małych, pisanych i drukowanych, trzeba włożyć do głów maluchom, które mogą jeszcze nie rozróżniać słuchowo niektórych głosek. To dlatego zdarza się, że sześciolatki, które poszły do zreformowanej pierwszej klasy, muszą teraz powtarzać rok.
Do foremki nowej pierwszej klasy, nie pasują też siedmiolatki po przedszkolach, gdzie kadra nie poddała się ministerialnemu szaleństwu i nadal dzieci uczone były liter. Ci uczniowie przez pierwsze półrocze, w którym przewidziano szybki kurs dla małych analfabetów, nudzą się wzbudzając irytację nauczycieli. Kilka roczników siedmiolatków zostało skazanych na regres już na starcie szkolnej przygody. W wyścigu szczurów być może będą mieli większe szanse. Chyba, że od początku utwierdzą się w przekonaniu, że szkoła to nuda i że nie muszą się uczyć by być wśród najlepszych.
Tak czy inaczej starsi i młodsi spotkają się za kilka lat w gimnazjum, gdzie w czasie rekrutacji nikt nie będzie sugerował się podziałami klas na roczniki. Zapóźnienie dzisiejszych sześciolatków będzie wtedy widoczne, także w czysto biologicznym wymiarze. Szkoła wyręczy rodziców w edukacji seksualnej, szczególnie na przerwach i wycieczkach szkolnych. Dzieci dowiedzą się o rok szybciej o co chodzi w aferze z dopalaczami, jak się otwiera piwo zapalniczką i że maryśka oznacza coś więcej niż imię koleżanki.
Tysiąc szkół do likwidacji
Ale reforma to nie tylko problem z obniżeniem wieku szkolnego. Mało kto już dziś pamięta, że ustawa umożliwiła zamykanie małych szkół bez wiedzy lokalnej społeczności. Odebrała też możliwość odwołania się do wyższej instancji, jaką do tej pory były kuratoria. Po wyborach lokalnych samorządy przystąpiły do masowej redukcji nie tylko małych ale i dużych placówek. W PRL zbudowano tysiąc szkół na tysiąclecie państwa. Wystarczyły dwa lata od wprowadzenia reformy by z nawiązką pobić ten rekord, tyle że w likwidacji. Burmistrzowie, wójtowie i radni lekceważą fakt, że w najbliższym czasie do szkół trafić ma podwójna liczba pierwszaków.
Całkowity brak wyobraźni władz samorządowych ujawniła Najwyższa Izba Kontroli wykazując, że w żadnej z kontrolowanych gmin, nie przygotowano planu na objęcie obowiązkową edukacją pięciolatków, co reforma zakłada już od września 2011 roku. Wszystko dzieje się więc na bombę, a minister Hall powtarza jak mantrę, że rodzice powinni "wymuszać" i "pilnować" przygotowań do reformy a samorządy "zachęcać rodziców do zaufania".
Obowiązek edukacji dla pięciolatków, reklamowany jest jako postęp. W polskiej rzeczywistości stanowi jednak dekonstrukcję systemu edukacji przedszkolnej. W praktyce oznacza bowiem zablokowanie miejsc przedszkolnych dla młodszych dzieci, które w świetle przepisów nie mają zagwarantowanego „prawa” do przedszkola. Już od najbliższego września wiele będzie miejscowości w których pięcioletnie dzieci, nawet wbrew woli rodziców zajmą miejsca w przedszkolach- z obowiązku. A ich młodsi koledzy będą musieli zostać w domu, nawet jeśli ich matki chciałyby wrócić do pracy. We wszystkich gminach w których przedszkoli nie ma w ogóle, dzieci pięcioletnie trafią do oddziałów organizowanych w szkołach. Bez rytmiki, zajęć z logopedą, ogródka do zabaw, 3 posiłków i miejsca na drzemkę. W szkole będzie za to salka dla pięciolatków, może w suterenie, świetlica z wiecznie grającym telewizorem i uczniowie dwa razy starsi, ale niekoniecznie dwa razy mądrzejsi.
Ambicje
Niedostatki organizacyjne, błędy programowe, opór społeczny (ponad 90% rodziców zostawiło dzieci w zerówkach) biją dziś po oczach. Jeśli wierzyć plotkom docierającym z ministerstwa, sam resort jest świadomy faktu, że obniżenia wieku nie udało się wprowadzić płynnie i należałoby je przynajmniej rozłożyć w czasie. Dalsze sztywne trzymanie się kalendarza reformy robi wrażenie podporządkowania losów setek tysięcy uczniów ambicjom jednego ministra, któremu nie honor jest odstąpić od wprowadzanej autorskiej reformy. Tymczasem oświata osiągnęła już dziś stan tak niebywałego bałaganu, że kolejny minister edukacji choćby w przeciwieństwie do obecnie urzędującej Katarzyny Hall, miał empatię, wiedzę na temat praw rozwojowych dziecka i wolę współpracy, nie będzie wstanie szybko naprawić poczynionych szkód.
Karolina i Tomasz Elbanowscy
założyciele Fundacji Rzecznik Praw Rodziców, która zbiera podpisy pod obywatelskim projektem wycofania z reformy obniżającej wiek szkolny