Studia płatne czy "darmowe"? Problem postawiony w pytaniu jest pozorny. Mimo panującej w Polsce propagandy "bezpłatnych" studiów w imię sprawiedliwości społecznej, wyrównywania szans itp., studia i studiowanie kosztuje i to dużo. Profesor, doktor czy jakikolwiek inny pracownik naukowy pobierają pensje, panie w dziekanacie też. Trzeba zapłacić za prąd, wodę, telefon i wiele innych rzeczy. Darmowe studia to fikcja. Skądś bowiem te pieniądze się biorą. Jak myślisz, kto opłaca rachunki Twojej uczelni? Oczywiście Twoi rodzice po społu z Twoimi sąsiadami. Czy zatem ma sens domaganie się "darmowych" uczelni? Miałoby, gdyby dzięki "darmowości" (czyli dysponowaniu pieniędzmi z podatków) utrzymanie uczelni było tańsze. A czy tak jest w rzeczywistości? Czy uczelnia rozsądnie gospodaruje naszą "kasą"? Około 40% pieniędzy na oświatę pochłania "góra", czyli ludzie którzy pobierają podatki, rozdysponowują je i kontrolują ich wydawanie (MEN, kuratoria oświatowe, urzędy skarbowe itd.). To niewiarygodne, ale tak działa tzw. redystrybucja dóbr w imię sprawiedliwości społecznej, równości dostępu do oświaty itp. "Góra" to pierwsze źródło marnotrawstwa. Czy wiesz, że na UMCS-ie więcej jest osób zatrudnionych w administracji niż pracowników naukowych? Pewnie nie raz odwiedziłeś dziekanat (otwarty 11:00-14:00, niezależnie od potrzeb studentów) i miałeś okazję przypatrzeć się "nawałowi" pracy z jaką muszą się borykać pracujące tam panie. (Wyobraź sobie kolejki w Leclercu lub Geant'ie, gdyby pracowały tam jako kasjerki!) Nasze pieniądze są po prostu marnotrawione. Jednak nie ma w tym nic dziwnego. Zupełnie normalne jest, że dbamy o WŁASNY rower, książkę czy komputer dużo bardziej niż o rzecz niczyją. Coś co należy do "wszystkich", państwa lub innej nieokreślonej "osoby" w świadomości użytkownika nie należy do nikogo. Wystarczy jednak, żeby uwłaszczyć (sprywatyzować) "wspólną" własność, żeby to się zmieniło. Firmy państwowe zawsze działają mniej wydajnie i są droższe niż prywatne. Wynika to nie tylko z tego, że o swoje bardziej się dba. Wynika to też z tego, że tworząc firmę z własnych oszczędności zrobi się wszystko, żeby ta firma jak najlepiej funkcjonowała na rynku, czyli sprzedawała jak najtańsze i jak najlepsze produkty. Dyrektor państwowej firmy, która i tak otrzyma dofinansowanie z budżetu państwa (podatków) nie musi się martwić, czy remont budynku ma kosztować 10000 zl. czy 50000 zl., zwłaszcza jeśli droższa firma oferuje dyrektorowi "gratis" wycieczkę na Wyspy Kanaryjskie. I tak dostanie dofinansowanie z naszych podatków. Nawet jeśli rektor czy dziekan uczelni nie bierze łapówek, to niekoniecznie dopilnuje, żeby remont kosztował mniej czy żeby zwolnić niepotrzebnych pracowników administracji itp. Zresztą uniwersytet jest firmą usługową. Profesor slawistyki naprawdę nie musi się znać na jej prowadzeniu. Właściciel inwestujący własne pieniądze osiągnie maksimum efektów przy minimum kosztów. Wróćmy jednak do profesorów. Dlaczego niektórzy biorą łapówki (co jest tajemnicą Poliszynela)? Dlaczego dorabiają na dodatkowych etatach poza uczelnią zamiast skupić się na pracy naukowej i dydaktycznej? Odpowiedź jest ciągle ta sama, bo uczelnie nie są prywatne i nie płacimy za nie bezpośrednio (ew. poprzez tzw. "bony oświatowe"). Choć to może dziwić, wiedza i umiejętności zdobywane w czasie studiów są towarem, tak samo jak samochód czy batonik. Gdy idziemy do sklepu kupić sobie chipsy, to każda firma bije się, żeby to właśnie ich wyrób został kupiony. Jedna daje gratis Pokemona, inna jakiś konkurs, trzecia oferuje chipsy, które nie brudzą dłoni, a czwarta oryginalne smaki itd. itp. Gdyby uczelnie walczyły o studentów (a tym samym ich pieniądze), to walczyłyby podobnie, oferując lepiej wyposażone pracownie, lepszych pracowników, lepszą bibliotekę itd. A pracownicy? Wreszcie byliby wynagradzani proporcjonalnie do swojej wartości. Im ktoś bardziej poważany, ceniony i znany, tym droższy. Im więcej studentów przyciągnie na wykłady, tym więcej zapłaciłaby uczelnia za ściągnięcie go do siebie, bo studenci są klientami uczelni. Skończyłyby się "układziki" i przyjmowanie po znajomości. Kapitalizm jest ślepy na kolor skóry, pochodzenie społeczne i płeć. Na rynku pracy wygrywa po prostu ten kto jest lepszy. Firmy tworzone przez "kolesi" nie mają szans na wolnym rynku, gdzie o tym kto zwycięży decyduje klient. Klientem uczelni powinni być studenci. Obecnie są cały czas traktowani jak natrętne muchy. A przyjrzyjmy się co się dzieje np. w prywatnej Wyższej Szkole Psychologii Społecznej w Warszawie. Kupuje ona najlepszych profesorów z Polski. I dzięki temu studenci są szczęśliwi i profesorowie. Ci pierwsi uczą się od elity polskiej nauki, drudzy nie muszą dorabiać i martwić się o utrzymanie rodziny. To wolna konkurencja, prywatnych uczelni sprawia, że amerykańskie uczelnie przyciągają najlepszych naukowców, sponsorów i bogate przedsiębiorstwa. Ile USA zdobyło Nobli z chemii, fizyki, ekonomii i medycyny (pomijam literaturę i pokojową) w ciągu ostatnich 20 lat a ile Polska? Wynik obliczenia mówi sam za siebie. Amerykanie zdobyli w latach 1980-2000 - 60 Nobli, a Polacy 0! Ile jeszcze będziemy się ciągnąć w ogonie - udając, że uprawiamy naukę? [Lublin, marzec 2001] |