Strzeszczenie: Francisco de Quevedo - Godzina dla każdego czyli Fortuna mózgiem obdarzona
[Od siebie: „Godzina...” to utwór niełatwy do streszczenia. Jest gęstym zlepkiem scenek pisanych na przestrzeni kilkunastu lat, dołączanych stopniowo z biegiem lat, powiązanych motywem owej Fortuny, która zsyła na ludzi objawienia w „godzinie prawdy”. Kilka pierwszych scen ma charakter krótkiej, niezobowiązującej farsy wykpiwającej ludzkie ułomności i grzeszki. Większość „Godziny...” wypełniają jednak coraz dłuższe, układane przez starzejącego się Quevedo sceny „zgromadzeń”, na których rozstrząsa się różne kwestie polityczne, tak mocno związane ze swoim czasem i pełne detali nie do streszczenia, że będę musiał z wielu - jak mi się wydaje, mniej znaczących - zrezygnować. Proporcje streszczenia nie oddają długości scenek. W streszczeniu nie da się też oddać charakteru języka Quevedo, pełnego spiętrzonych antytez, hiperboli i paranomazji - gier słownych, niekiedy bardziej rozbudowanych i będących strukturalną podstawą jakiegoś istotnego konceptu. Czasem tylko będę sygnalizował takie rzeczy i dla oddania ducha dodam okazjonalne urywkowe cytaty. Aha, sorry za niegramatyczność (a nie wiadomo, czy i nie ortograficzne; nie mam chwilowo polskiego słownika w Wordzie) i infantylność streszczenia, ale to zaoszczędzi zawsze trochę miejsca. Pozdrawiam, Szymon].
Przedmowa
Apostrofa autora do czytelnika. Autor zwołuje bogów Olimpu na naradę (to oni uruchomią akcję). Czytelnik ma nie dbać o prawdziwość i prawdopodobność olimpijskich zdarzeń, bo najważniejsza jest nauka i rada, jaką Czyt. ma wynieść. Bogowie - fikcyjnym narzędziem (asekuracja przed Inkwizycją, która nie lubiła instrumentalnego traktowania Boga, aniołów etc.).
Jest dama, Godzina, co do wszystkich bez spóźnienia przychodzi. Z taką przestrogą Autor upomina Czytelnika (spełniając swój „obowiązek”), żeby był zawsze gotów i nie pozwolił czujności spać, a najlepiej zawczasu coś w swej duszy ulepszył.
Dyskurs
Jowisz wzywa olimpijską świtę. Wszystko podane bardzo, bardzo satyrycznie: Mars jak Kichote, z tyczką winorośli; Bachus przybywa podchmielony; Pluton umazany sadzą jak diabeł - i tak dalej: zniekształcenia oparte na podstawowych skojarzeniach z atrybutami. Wenus niezdarnie ubrana i uczesana; Lunie też się dostało. Do tego półbożki, faunowie. No roi się. Usadawiają się, Mars bezczelnie pogania Jowisza. Ten wzywa Merkurego i posyła go po Fortunę.
Fortuna wchodzi ślepa, obwieszona wstążkami, stoi na czubkach palców na kuli [hm]. Prowadzona przez Okazję (pogardliwe przypuszczenie autora: Galisyjka). Fortuna piskliwym głosem pyta Jowisza, czy zdążyli o niej zapomnieć, mimo że igrała z nimi (Jowiszem i całym „motłochem) i igra tak jak z ludźmi. Jowisz się rewanżuje: nazywa ją bezrozumną pijaczką, której nieprzewidywalność poddaje w wątpliwość istnienie bogów. Fortuna na to, że dobrze wie, co robi, rozum ma. Wypomina Jowiszowi minione swawole (jak się w zwierzynę przemieniał, np. w łabędzia, żeby dopaść różnych dziewek).
Tu zaczyna się istotna część przemowy. Fortuna podkreśla, że to nie jej wina, że niektóre „cnoty” ziemskie pozostają nienagrodzone - ludzie gardzą jej darami albo ich nie dostrzegają. Albo trwonią. A do tego wielu wydziera jej niezasłużone dary. Odzywa się okazja, „garkotłuk”. Przyrównuje się do oddającej się wszystkim kobiety. Ma przemożny wpływ na Fortunę i to za jej pośrednictwem ludzie mogą dostąpić korzyści tej pierwszej (tej na F). Okazja wymienia słowne przejawy głupoty ludzkiej, które umniejszają jej rolę, np. „Co się odwlecze, to nie uciecze”, „Czas pokaże”. I jeszcze: „a może...”, „ale...” [he, he].
Fortuna jeszcze raz podkreśla tę swoją władzę, równą nad Jowiszem jak i najpodlejszą kanalią tego świata. Drwi dalej z bogów (że wymrą i będą służyć jako „farsz do poematów”). Docina też Heliosowi. Sprzeczki ucina Jowisz, wydając zarządzenie, żeby w całym świecie każdy otrzymał to, na co zasługuje. Fortuna nie chce odwlekać, wyznacza godzinę na czwartą po południu, czyli na już. Fortuna się przygotowuje, smarując szprychy koła. Wprawia je w wir huraganu. I tu następuje czterdzieści jednoczesnych scen z różnych stron świata, tych historycznych, realnych, fikcyjnych albo wątpliwych.
I. [Najkrótsza scenka]. F [odtąd skrót od Fortuna, jak G - od Godzina, a Q - Quevedo] zabija medyka podczas łowów (aluzja do powszechnej nieudolności medyków i ich żądzy zysku, nieliczącej się z życiem i zdrowiem pacjenta).
II. Przestępca jedzie na ośle, obwoływacz obwieszcza jego winę i smaga go batem. Przychodzi G, zamieniają się miejscami i rolami.
III. [Nie do końca rozumiem, ale ogólnie - kpina z mikstur odmładzających]. Jadą śmieciarze, zatrzymują się pod apteką. Śmiecie wysypują się z wozów do apteki, a flaszki z półek zeskakują na wózki z wrzaskiem: Wynoście się stąd! Śmieciarze ładują na wozy „wymalowane kobiety” i starców „z ufarbowanymi włosami”.
IV. Pewien filut buduje sobie dom z kradzionych materiałów. Chce wynajmować pokoje. Wkracza G. Cegłówki, żaluzje rozpierzchają się, kroczą do właścicieli. Ogłoszenie „Do wynajęcia” zmienia się w „Kto chce wynająć złodzieja bez domu, niech wchodzi bez stukania, bo dom już nie przeszkadza”. [Czuć już ducha Godziny, nie?]
V. Farsa trwa. Teraz sprzęty uciekają mieszkającemu naprzeciw powyższego filuta lichwiarzowi. Dywan owija się wokół niego, pergamin go strofuje i wyzywa.
VIII [to nie ja opuszczam scenki, tylko tłumaczka i wydawca]. Kojarzył jegomość małżeństwa („zszywacz”). Proponował pewnemu poczciwcowi sekutnicę, przydając jej nieprawdziwych zalet. G sprawiła, że to on sam się z nią ożenił. Opuszczamy parę małżeńską w srogiej kłótni.
IX. Spotkanie koła poetyckiego. Jeden typ czyta swój hermetyczny kultustyczny poemat „napchany łaciną”. Gaśnie światło [przykład jęz. - Q wprowadza tę ciemność metonimicznie - przez „ciemność poematu”; dużo jest takich niebezpośredniości]. Ktoś ze świeczką niechcący podpala kartki z poematem. Podsumowuje: „Jaśniejsza z nich żagiew niźli pieśń”.
X. Złodziejka wychodzi na łowy w obszernych spódnicach, pod którymi najwyraźniej chce ukrywać łupy. Wywraca się, maskarada wychodzi na jaw. Powstaje zbiegowisko, a G przy okazji demaskuje elegantów i narcyzów z „wypchanymi łydkami”, perukami i farbą. „Przyłapała ich Godzina od stóp do głów”. O, na przykład kapelusze łysych siadają okrakiem na perukach i galopują w dal, skłoniwszy się z uszanowaniem.
XI. Krótkie, a skomplikowane. Mała hierarchia: pan, jego fagas, pachołek fagasa, przyjaciel pachołka - oszukują się wzajemnie, wyzyskują, kombinują. Wstępuje w nich diabeł i tak miesza (długo by streszczać), że demaskują się i rzucają na siebie z wściekłoscią. Przerwał się „łańcuszek oszustw”.
XII. Leciwa dama „odświeża” oblicze i fryzurę. Dużo szczegółów [jak ktoś lubi przyprawiający o nudności naturalizm, zapraszam]. Dama torturuje lustro, gdy przychodzi G. I nagle rytuał upiększania odwraca się groteskowo: dama aplikuje szminkę na brwi, olbrzymi fałszywy kok pakuje sobie w usta i biega sobie, no szaleństwo i ohyda. Pokojówki mdleją, mąż pędzi po egzorcystę.
XIII. Dygnitarz jedzie zwiedzić więzienie. Takie niecodzienne zasady. Sprawa trwa tu tyle, ile trwałyby „zasoby pieniężne” złodzieja, potem przychodzi kara.. Wychodzi dwóch więźniów, którzy mają być powieszeni nazajutrz. Jednego uniewinnia oskarżyciel. Równowartość owocu kradzieży drugiego (w pace od trzech lat) już zdążono „przejeść”. Odwiedzający dygnitarz i pod wpływem G oburza się, wygłasza mowię o handlu przebaczeniami i każe zamienić karę śmierci dla drugiego więźnia nagalery. Opowiada przypowiastkę o kotach, które, sprowadzone przeciw myszom, jeszcze więcej szkód robiły. I poucza, że szkodzi się „małym gryzoniom”, gdy królestwo jest pożerane przez koty (urzędasów i egzekutorów prawa, rujnujących całe rodziny „płotek”).
XIV. Idą kobiety po ulicy, pieszo albo w powozach, lektykach. Dojrzałe, niektóre leciwe, a udają młódki, szczebiocą. Nadchodzi G wraz z astrologami, ci podsuwają kobietom pod nos „daty ich życia” i krzyczą: „Demony, uznajcie wasz wiek jako wyrok”, podając długość życia wraz z sekundami. Kobiety protestują i zaniżają sobie wiek - do 18, 15, 13 lat... I z pazurami na astrologów.
XV. Magnat słucha po obiedzie niesamowicie czytelnych komplementów służby. Coś mu się odbija, kicha burczy, zbiera się na wymioty, nie wiadomo, czy po obiedzie, czy od tych pochlebstw. Służba zaczyna przekraczać granice, pomyślnie interpretując utratę dwóch statków z floty magnata. Ale w końcu, przebiera się miara kiedy życzą mu na zdrowie przy kolejnym „nieprzystojnym odgłosie”, który, uhm, nijak nie jest kichnięciem, przychodzi G, a magnat w furii wypędza ich kopniakami z pałacu.
XVI. Chciwcy i wyrwigrosze prowadzą negocjacje: pożyczki, weksle, procenty, wiadomo. Oszukują się, zieją obłudą, udają szlachetność. Tworzy się umowa, zagmatwany system, w którym pogwarantowane są fałszywymi klejnotami itd. G sprawia, że „wyniszczają się” wzajemnie, traci każdy. Akurat przychodzi właściciel jednego z towarów, poznaje swoją własność i sprowadza alguacila, który wtrąca towarzystwo do więzienia.
XVII. Duńska wyspa, zaludniona przez arbitrystów [Q robi aluzję do niezliczonych autorów memoriałów oferujących sposoby ratowania upadającego królestwa]. Tu się zamiast „tato” mówi „arbiter”. Chciwy władca wyspy zwołuje arbitrystów, cały legion. Przedstawiają głupawe, tautologiczne, nierealne projekty. Jeden z nich aprobuje władca. Inni złorzeczą autorowi wybranego projektu. Ktoś ogłasza pożar i pośród paniki uchodzących pojawia się G. Arbitryści ratują pałac i majątek, wyrzucając cenne przedmioty przez okno i kilofami rujnując wieżę, ściany, dachy (bo się tli?). Rozwścieczony władca wygłasza potem mowę-alegorię: arbitryści niszczą wszystko, żeby uratować jeden kąt.
XX. Na cel wzięci oberżyści, co rozrzedzają wino wodą [dużo tu gier słownych z tą wodą]. Towarzystwo (giermkowie, lokaje, dziewczyny) popija sobie cienkusz i czyni złośliwe, ironiczne uwagi o jego jakości. Ucisza ich oberżysta i wyzywa od pijaków. G wprawia ich w gniew - ciskają w niego dzbanami. Ten krzyczy: „Na Boga, wody!”, wylewa wino przez okno („Uwaga, woda idzie!”), a z ulicy wołają: „Sam uważaj na wodę, pomywaczko winorośli!”
XXIII. [Zaczyna się polityka]. Italia na pocz. XVII w. podzielona (Sabaudia, Neapol, Mediolan, Rzym), waha się między lojalnością wobec Hiszp. i Francji (porównana do tancerki na linie). I tak się waha, waha i zniechęcona niestabilnością Sabaudii, chce poszukać azylu Kościoła. Scena kończy się tak: król Francji udaje się do Rzymu w skórze kardynała (Richelieu). Król Hiszpanii przeniknął jednak tę metamorfozę i składa mu ukłon. Francja, odkłaniając się, musi zdjąć kapelusz i ukazać „kalwińską łysinę” (vide: hiszp. calvo). Koniec.
XXIV. Teraz Neapol. Ma w hebrie konia, więc Q buduje rozciągniętą metaforę: z owsem, zgrzebłem itd. Narowisty konik, teraz wymęczony, z bliznami, w zaprzęgu, wspomina bitwy, triumfy (Cypr, Wenecja, itd.). W tym nędznym stanie budzi się w nim furia, bucha ogniem. Neapolitańczycy zarzucają mu rzymską płachtę na łeb (dekrety o lennie dla Rzymu). Potem rozprawiają w stajni. Przychodzi G. Dyskusja: tiara czy korona, tj. lojalność wobec Rzymu czy Hiszpanii. O krok od bijatyki. Ale wchodzi władca [tylko nie widzę jakoś, żeby ten spór rozwiązał] i przestrzega, że jest wielu chętnych, by dosiąść konia, dlatego trzeba go bronić, zwłaszcza przed stajennymi Francuzami.
XXV. Wieszają dwóch rzezimieszków. W tłumie dwaj medycy. Tu [Godzina zawsze wkracza precyzyjnie: „w tym momencie” etc.] G otwiera oczy skazańcowi. Ten przeklina doktorów. [Jako jeden z niewielu w tych scenkach bardzo jasno odwołuje się do mechanizmu i celu działania Godziny: „Nadszedł czas Prawdy”]. To oni powinni tu wisieć za niedbałe, chybione recepty.
XXVIII. Powrót do wielkiej polityki. Holandia. W tym czasie świeżo-niepodległa, podskubuje Hiszpanii coraz to nowe kolonie, np. Brazylię. Lud wojowniczy, zachłanny, zasiedla morza korsarzami, zgarniającymi niewiarygodne łupy. W tej scence: zgromadzenie obraduje nad globusem i mapą, w centrum uwagi książę Oranii z nożycam w ręku pastwi się nad tą mapą. Wyrywa mu je pewien starzec, opętany Godziną, i ostrzega przed pychą „żarłoków”. Przywołuje przykład Rzymian i innych narodów, aby zilustrować paradoks `Tracili tym więcej, im więcej zyskiwali'. Wg starca, rozumie to Hiszpania, która oddaje Brazylię, żeby ostatecznie rozproszyć siły Niderlandów i odebrać im impet. Poza tym czuwają Angia i Francja, zazdrośni sąsiedzi. Książę Oranii wyjeżdża z kontrprzykładem Wenecji i w ogóle z całym lustrzanym kontrwywodem. I dalej tnie mapę, w końcu robi sobie z tych ścinków kartonową koronę.
XXX. Wynędzniały alchemik zaczepia w drzwiach składu węglowego człowieka i „powierza” mu sekret kamienia filozoficznego i obiecuje bogactwo. Poczciwiec drży z przejęcia i jest gotów wyłożyć gotówkę. Idzie G. Węglarz się wmiesz...owywuje i lecą epitety „złodziej”, „hultaj” pod adresem alchemika. Wywiązuje się bójka. Rozdzielają ich przechodnie. Alchemik wylicza księgi, które przeczytał, ale buzię zamyka mu węglarz: „Prawdziwy kamień filozoficzny to tanio kupować i drogo sprzedawać”.
XXXI. [Barwna scenka, oj barwna, duży detal, ale wyrazistość alegorii gdzieś się zatraca]. Idą trzej Francuzi (szlachcice, jak mówią, niezadowoleni z króla Francji) przez Hiszpanię, pchają wózki ze sprzętem do ostrzenia noży, z grzebieniami, a trzeci - z miechami i pułapkami na szczury. Spotykają Hiszpana, który wybiera się służyć królowi we Flandrii, bo w ojczyźnie ma problemy z wymiarem sprawiedliwości. Zaczyna się sprzeczka, która kończy się tym, że Hiszpan oskarża Francuzów, że swoim podłym rzemiosłem (noże rdzewieją na tych osełkach, włosy wypadają od grzebieni) cicho podkopują potęgę Hiszpanii. I że Francuz podgryza ją z każdej strony, jak wesz. A wszy trzeba tępić. „W tym momencie przyłapała ich Godzina”. Hiszpan rzuca się na Francuzów ze sztyletem, rozwala te wózki. Lecą kamienie z obu stron. Rozdzielają ich podróżni, zabierają ze sobą Hiszpana i szydzą z Francuzów.
XXXII. Wenecja zwołuje wielką radę w Pałacu Dożów. Zbierają się starzy i młodzi, panuje pełne napięcia milczenie. Doża - książę koronny - porównuje poimperialną Italię do dziewczyny z dużym posagiem, ale sieroty. Wykonawcy testamentu odmawiają jej ręki królowi Hiszpanii, a potem Francji. Ten ostatni jest chciwy i niebezpieczny i zmusza Wenecję do podstępu. Mianowicie, należy utrzymać się w łaskach faworyta (nie wiem, czy chodzi o Richelieu, chyba tak), bo to osłabi pozycję króla, a nie wzbudzi jego nienawiści. Aby zachować międzynarodową równowagę (tu multum zawiłostek, bo przecież są jeszcze Niemcy, Holandia), trzeba balansować. G każe nagle jednemu z Capodieci przerwać: Wenecja to Piłat... i tu drogą sylogizmu do stwierdzenia, że Piłat skazał Jezusa i wydał zbawienie i pokój świata w ręce buntowników, by je ukrzyżowali. [Cóż, może chodzi o tę odmowę Hiszpanii - tak by wynikało, bo Doża każe zaraz uwięzić mówcę i sprawdzić genealogię, bo jest pewien, że są tam jakieś ślady hiszpańskie].
XXXIII. Genua zwołuje senat, aby wysłuchał ambasadora króla francuskiego (tzw. Króla Arcychrześcijańskiego). Ten przekonuje, jak to przyjazna i bezinteresowna jest Francja, jak pragnie chronić Genue przed dzikimi Niemcami niosacymi zarazę - i innymi. Wg ambasadora, wcześniejsza protekcja Francji sprawiła, że ci, przed którymi Francja broniła Genuę, zwracają się teraz przeciw Francji. Prosi o otwarcie portów, przekonując, że będzie to neutralne nawet wobec Hiszpanii, innego protektora [a wygląda to tak, że Hiszpania zapożycza się po uszy w genueńskich bankach]. Doża zwraca uwagę na zobowiązania wobec Hiszpanii i zarządza obrady obywateli uprawnionych do pertraktacji. G zmienia oblicze Genueńczyków. Bankierzy ironizują, wskazując, za za mocno wiążą ich z Hiszpanią pożyczki, w końcu podkreślają niepewność króla Francji: „wczoraj był inkwizytorem heretyków, dziś jest heretykiem wśród inkwizytorów”. Ambasador obruszony. Doża ostatecznie go upokarza, oferując nabożeństwo żałobne za tych Francuzów, którzy przyjdą tu umierać.
XXXV. Teraz Turcja. Sułtan zwołuje olbrzymie zgromadzenie. Przemawia Morysek, wygnaniec z Hiszpanii. Proponuje reformy: przede wszystkim edukację (na wzór Grecji i Rzymu), która chroni od barbarzyństwa; wprowadzenie prawa rzymskiego i silnej jego egzekucji; reformę broni - zastąpienie zakrzywionych, ciężkich szabli nowymi; w końcu - dopuszczenie do spożycia wina, które w umiarkowanych ilościach jest najlepszym lekarstwem, a i zwiększyłoby dochody państwa. Oferuje też sposoby praktyczne na wprowadzenie tych reform. Ripostuje - z furią - renegat, Sinan bey. Przeklina Morysków - buntowników w Hiszpanii, tu chcących zagłady mahometan. Osią wywodu jest ośmieszenie rzekomych przewag nauki. Chwałę zdobywa się orężem; należy szkolić posłusznych żołnierzy, bo oświeceni zaczęliby kontestować. Ośmiesza Greków i Rzymian, po których został tylko żywy (wtedy przecież) język, choć państwo dawno martwe (bo wytoczyli „druk przeciw artylerii”). Argument o prawodawstwie zbywa tym, że zrobiłby się potworny bałagan (ilu sędziów, tyle interpretacji). Maur poci się już ze strachu, widząc „zaślepienie tego oszukanego narodu, który kochał barbarzyństwo”. Wezyr pyta, co on na to. W imieniu Maurów przemawia szlachcic hiszpański - a właściwie odmawia osądu tej sytuacji, bo nie zamierza doradzać wrogom. Wtem Sułtana zaskakuje G i każe spalić „psa” (reformatora) żywcem, a wszystkim zapomnieć o jego propozycjach. „Tak to przyniosła Godzina każdemu to, na co zasłużył: niewiernym barbarzyńcom upór w ich ciemnocie, chrześcijanom wolność i nagrodę, a Moryskowi - karę”. [Hm].
XXXVI. Burza zapędza holenderski statek do Chile, które zaludnia najbardziej waleczna w skali Ameryki ludność rdzenna. Kapitan przekonuje o pokojowych zamiarach. Rozdaje prezenty, wino, masło. Zarządza się zebranie. Kapitan knuje taki koncept: chce przekonać Indian, że Holendrzy przynoszą im przyjaźń i handel. Że ich narody mają podobny los, że Hiszpania jest zła, bo wyniszcza autochtonów. Chilijczycy zgadzają się rozważyć ofertę przymierza, ale jutro. Sypią się kolejne prezenty, w tym solidna luneta. Pewien ważny Indianin testuje ją i wpada w zachwyt, ale nagle przychodzi G i obraca zachwyt w furię: luneta to urządzenie podejrzane, jak zresztą Holendrzy, których intencje Indianin właśnie przejrzał, i niech umykają. Ale jeszcze wyraża parę nauk, że np. ci, co złoto wywożą, wywożą „drogocenną nędzę” - okradają Indian po to, aby ich później okradano.
XXXVII. Gromadzą się Murzyni [gdzie? co? - nie wiadomo; jeśli nie bezczas, to przynajmniej bezmiejsce], by obradować nad wolnością. W rozważaniach o kolorze skóry pojawia się parę wątków. Mulaci - bezwartościowi, niepełna czerń (!). Białe, ale smagłe kobiety rozjaśniające skórę - obrzydlistwo. Wśród tych rozważań zastaje ich godzina i pewien starzec występuje z przemówieniem. Radzi wysłać do całej Europy ambasadorów i zaproponować, by, jeśli już czynią kolor warunkiem pogardy, wzięli się za ryżych (wszak Judasz był rudzielcem; [Q zresztą też]). A dalej proponuje zaoferować Europejczykom [yyy, trochę wbrew tym poglądom o Mulatach] nasienie Murzynów, by dać początek nowej rasie krzepkiej i zdrowej, bo świat gubi właśnie ta „trupia bladość Flamandów i Niemców”. [Następuje jeszcze aluzja do Francji, dla mnie trochę niezrozumiała w ustach niezasymilowanego Murzyna].
XXXVIII. I na północ - scenka z Anglii. Król zwołuje Parlament. Ubolewa nad „rozdarciami” - np. nad mnóstwem ukrytych katolików w państwie, w którego politykę wpisany jest od niedawna bardzo silnie protestantyzm. Rozprawia o bezczelnych Holendrach [już trochę mówiłem wyżej], o cynicznym królu francuskim, który zjednuje sobie wszystkie wyznania, ale jego religią jest „własna dogodność”. I tak dalej o sytuacji religijnej w ówczesnej Europie. Hiszpanie to „najbardziej wojowniczy naród świata” - tu król zdradza swoją niechętną skłonność do Hiszpanii, przy kompletnym braku alternatyw. Trzeba się sprzymierzyć i sprzeciwić panoszącym się Holendrom i tężejącej flocie francuskiej. Król prosi o radę: czy ma sam iść na wojnę i prowadzić oddziały. Że wypada, to wie, ale czy może opuszczać kraj, w którym roi się od potencjalnych zdrajców? Pierwszy doradca potwierdza, że Hiszpania to jedyny wybór, i że spoko - niech król zostanie w Anglii. Oburza się sędziwy senator: że przez tego sprzed chwili przemawia zdrajca narodu. Że bez króla będzie przewrót. Nadchodzi G. Król rozpacza nad swoim żałosnym dylematem. Pociesza się kiepską sytacją Francji (samowola faworyta). Stwierdza, że Francja i Holandia grożą mu, bo wcześniej był bezczynny. I że poprowadzi wojska, ale nie zabierze całej szlachty, bo to ryzyko (tu przykłady wodzów narodów, które straciły w jednej bitwie cały swój kwiat). Da broń tylko doświadczonym. Król każe wziąć to wszystko pod uwagę i dopiero dawać rady.
XXXIX. [Rozdział niechlubny - wyraz antysemityzmu Quevedo]. Saloniki. Zbierają się Żydzi z całej Europy plus Monopantowie (nieokreślone nieco pochodzenie ludu - gdzieś zza Morza Czarnego). I tu się zaczynają epitety: chytrzy, przebiegli, obłudni, dlatego prosperują. Robi się ciekawie, gdy jeden z rabinów rozpoczyna przemowę, w której bez żenady przyznaje się do wrodzonych podłości Żydów. Podejrzliwość, poddaństwo, niezadowolenie, niewdzięczność poparte przykładami (np. niestałość - starotestamentowy złoty cielec). Z prawa Mojżeszowego została tylko nazwa. Zebrali się tu dzisiaj, żeby radzić, jak umocnić swoją pozycję w ferworze politycznego i religijnego zamętu dzisiejszej Europy. I opowiada, jak fałszywy chrześcijanie brali udział w odbiciu przez Holendrów Brazylii. O tym, że Żydzi z Rouen są „kasą Francji przeciw Hiszpanii”, a ukryci konwertyci hiszpańscy wspierają Madryt. Jeden pieniądz w obiegu, pod wpływem takich machinacji, doprowadza do ruiny i wspomaga przyjaciół i nieprzyjaciół. Czyli brak jakichkolwiek względów oprócz pieniążka. Monopantowie są jeszcze gorsi, bo nie odrzucają Chrystusa jako mesjasza, ale i nie odrzucają go. Ale cel wspólny - zniszczenie chrześcijaństwa. Przedstawiciel Monopantów krasomówi i podaje sposoby zdobycia dominacji: generalnie trzeba się trzymać nadrzędnej zasady, jaką jest pieniądz. To kolejny mówca, który bez hamulców opowiada, jak nikczemni są Żydzi. Np. „pozostawiają imiona republikom” - nie trwonią sił na nomenklaturę, od setek lat nie mają państwa. Obiecuje receptę totalną, proponując sojusz reszcie Żydów, ale podejrzliwość tych budzą słowa o posłuszeństwie. Tu nastaje G. Zaczynają się uszczypliwości wobec tych na M. Zapowiadają jednak trzy dni rozmyślań i ewentualne podpisanie przymierza. Pacas Mazo, wódz tych na M, wręcza im tom oprawny w skórę baranią. A to nic innego jak dziełko Machiavellego. A kończy się tak [interpretujcie sami]: „Rabbi Asepha (...) rzekł: - Oto runo, o którym mówią Hiszpanie, że wraca ostrzyżony do skóry, kto po nie wyrusza. - Na tym się rozeszli, usiłując jedni i drudzy złączyć się jak hubka z krzesiwem, to jest ścierać się w nieustannej walce i wzajemnie szarpać się na kawałki, póki nie posypią się iskry przeciw całemu światu, aby utworzyć nową sektę monoteizmu, zmieniając nazwę ateuszy na monetariuszy”.
XL. [Uff, ostatnia, ale gruba]. Ludy wszystkich państw gromadzą się w Lieges, mieście neutralnym, by dać wyraz swoim bolączkom, strachom i swobodnie utyskiwać na władców i kogo tam zechcą. Potężne, różnobarwne zbiorowisko tworzy wielką, kłótliwą wrzawę. Kamera kieruje się na dwóch Włochów: Sabaudczyka i Genueńczyka (o tych królestwach mowa już była wyżej). I się kłócą. Ten pierwszy twierdzi, że jego książe podjudza Francję i Hiszpanię przeciw sobie, aby mieć od nich spokój, a w jego skrytości, zżerany ambicją wyzwolenia całej Italii (i innymi ambicjami i wspomnieniami dawnych sukcesów: Cypr, Genewa...), chce zjednoczyć Saubadię i Piemont. Genueńczyk wybucha: republika to ucisk, prowadząca do zapaści niejednogłośność, w końcu niezliczone partykularyzmy i pryncypialna pogarda (bogaci-biedni i sztuczna między nimi równość). Tymczasem kawałek dalej garstka profesorów cofa się przed naporem kobiet. Jedna z nich wystosowuje tyradę. Domaga się praw, oskarża mężczyzn o skrajnie nierówne traktowanie (kary za cudzołóstwo) i tłumienie ich natury (zazdrość zrodzona z nieporadności), o dumne gładzenie się po brodach bandy tchórzy. Doktor z brodą ripostuje, a jego argumenty wychodzą od przykładu Ewy, co to jednym jabłkiem cały świat zgubiła. I dalej, że to kobiety deprawują mężczyzn, np. zniewalają sędziów, a w ten sposób mają istotny - naginający, choć niebezpośredni - wpływ na prawo. I jeszcze parę mizoginizmów. Kobiety rzucają się na nieszczęśnika i wyrywają mu wszystkie włosy. Kamera idzie dalej. Kłóci się włoski monsignore z francuskim monsiurem. Francuz tłumaczy niedolę swego kraju: jego przekleństwem są faworyci, obecnie Richelieu. Proponuje, aby król Francji automatycznie tracił prawa, jeśli okaże komuś podobne względy. A faworyt - zginął. Włoch z pięściami, że monsieur w takim razie nienawidzi też królewskich krewnych (żadna różnica - oni a faworyt). Niemcy stoją z boku niezdecydowani. Wtem zalega cisza i na mównicę wchodzi rudowłosy doktor praw. Postuluje powszechną wolność. Bo równość to harmonia, „której wdzięcznym wyrazem jest pokój republiki”. Republika powinna żyć w przymierzu z królami, ale mieć się przed nimi na baczności. I koncentrować się na handlu. Po tej przemowie tworzy się tumult niewyobrażalny, aż „przypomniała się wieża Nemroda [Babel]”. Występują pasterze, że owce oskarżają ich, że chronią je tylko po to, żeby potem ostrzyc, i że w takim razie wolą wilki. Inne narody włączają się w tę animalistyczną alegorię, Francuzi coś krzyczą o sowach i lisach, sorry, już mi się nie chce tu tropić sensów, tym bardziej, że Q właśnie kończy opowieść.
Na całe to zamieszanie - całe, tj. ze wszystkich scenek - patrzy z góry Olimp. Godzina dobiega końca - zauważa Helios. Prosi Jupitera, żeby zdecydował: „czy Fortuna ma nadal prowadzić swe dzieło, czy wrócić do toczenia swej kuli zwykłymi drogami”. Jowisz na to, że każdy dostał, na co zasługiwał. Następuje jeszcze parę uwag o Fortunie. Potem towarzystwo się rozchodzi, podśpiewując, podgryzając coś, podtańcując. Drodzy Państwo, nie będę przepisywał ostatnich niecałych dwóch stron (i to nie dlatego, że mi się nie chce!), bo dużo tu podsumowań i nie zaszkodzi zajrzeć sobie samemu, choćby po to, żeby zapoznać się ze stylem Q. Macie tekst? Jak nie macie, to zrobię skan/fotę i dołączę do streszczenia. Jeszcze raz pozdrawiam, bo już chyba pozdrawiałem.
sz