3536


CZĘŚĆ PIERWSZA

Jacht o nazwie „Nellie” zmierzał w dół Tamizy prosto w kierunku morza. Gdy zaczął się przypływ, załoga była zmuszona do zarzucenia kotwicy. Wszyscy ze zniecierpliwieniem czekali na odpływ, który pozwoliłby wypłynąć im na otwarte wody.
Załogę jachtu stanowiło łącznie pięć osób. Funkcję kapitana sprawował „Dyrektor różnych towarzystw”. Mężczyzna cieszył się szacunkiem i poważaniem pozostałej czwórki marynarzy. Narratorowi, a zarazem jednemu z nich, przypominał on „(…) pilota, który dla marynarza jest wcieleniem tego, co zasługuje na najwyższe zaufanie”. Członkowie załogi „Nellie” nie mogli się na dziwić, iż człowiek, który na co dzień pracuje na lądzie może być tak dobrym kapitanem. Całą piątkę jednoczyła „więź morza”. Dzięki niej, nawet, gdy nie przebywali na wodzie, pozostawali przyjaciółmi. Poza narratorem i Dyrektorem, na pokładzie jachtu znajdowali się również: Prawnik, który był „najmilszy z towarzyszy”, Księgowy, którego pasją była gra w domino oraz Marlow. Ten ostatni swoim wyglądem przypominał ascetę. Podczas przymusowego postoju u ujścia Tamizy, wszyscy spoglądali na angielski krajobraz i popadli w zadumę. Pogoda była „nieskazitelna” i właśnie zaczynał się zachód słońca. Marynarze mieli wrażenie, iż mrok powoli wypycha „świetlistą gwiazdę”, jakby chciał jej śmierci. Gdy już zaszła, zauważyli, iż woda momentalnie zmieniła swoje oblicze. Widok ujścia Tamizy zmusił narratora do refleksji: „Stara rzeka, rozlana szeroko, wypoczywała bez ruchu u schyłku dnia - po całych wiekach dzielnej służby u rasy zaludniającej jej brzegi - rozpostarta spokojnie w swej godności wodnego szlaku wiodącego do najdalszych krańców ziemi”. Cała piątka darzyła tę rzekę ogromną czcią, ponieważ wiązało się z nią wiele ich wspomnień. Uznawali również Tamizę za jeden z najważniejszych elementów historii ich kraju. Jej prądy umożliwiały przemieszczanie się wybitnym postaciom, „od sir Francisa Drake'a do sir Johna Franklina - rycerzom utytułowanym lub nie, wielkim błędnym rycerzom morza”. Również dzięki niej możliwy był handel z pozostałymi państwami oraz ich podbijanie w imię Królewskiej Mości. Poza tym od Tamizy rozpoczynali swoje podróże odkrywcy, płynący ku nieznanym terenom, którzy nieśli ze sobą „Marzenia ludzkie, nasiona rzeczypospolitych, zarodki cesarstw”. Wraz z nadejściem mroku, brzegi Tamizy rozświetliły się od lamp zapalanych w domostwach. W oddali marynarze wiedzieli wielką latarnię morską Chapmana, której silny blask wskazywał drogę zagubionym na morzu. Poruszające się wraz z przypływem w górę rzeki statki również emanowały blaskiem sztucznego oświetlenia. Za plecami załogi „Nellie” rozpościerały się łuny wielkich angielskich miast. Marlow spostrzegł wtedy, iż nawet to miejsce „było ongi jednym z ciemnych zakątków ziemi". Przypominający swoim wyglądem ascetę mężczyzna był jedynym z całej piątki zawodowym żeglarzem. Nie był on jednak typowym przedstawicielem tego zawodu, ponieważ nie prowadził „osiadłego życia”. Różnił się od innych marynarzy tym, iż nie ograniczał się jedynie do tego, co dzieje się na statku i morzu, ale ciekawił go cały otaczający świat. W portach wysłuchiwał niezliczonych opowieści, które go pasjonowały. Sam uwielbiał je opowiadać, traktował je jako wspaniały sposób na ukazanie jakieś problemu czy zagadnienia, rzucając na nie jedynie światło, a nie mówiąc o nich wprost. Spostrzeżenie Marlowa absolutnie nie zdziwiło reszty załogi, co więcej, spodziewali się tego. Mężczyzna kontynuował więc, zastanawiając się, jak wyglądały te tereny tysiąc dziewięćset lat temu, gdy przybyli na nie Rzymianie. Marlow próbował wczuć się w rolę rzymskiego dowódcy, którego oddelegowano z Morza Śródziemnego na północ. Wyobrażał sobie jak legioniści zdobywali te dzikie terytorium. Był pewny, że wielu z nich zginęło na mokradłach lub w Tamizie. Dowódca musiał być człowiekiem odważnym niebojącym się poprowadzić swoich żołnierzy w ciemność. Marlow próbował również namówić swoich kompanów, by wczuli się w rolę rzymskiego obywatela, którego wysłano na dziewicze ziemie. Bez wątpliwości człowiek ten musiał być przerażony otaczającą go dziczą. Mężczyzna poprzez sposób, w jakim siedział przypominał Buddę. Mówił, iż żaden z nich nie czułby tego samego, co Rzymianin. Jego zdaniem brało się to z tego, iż załoga „Nellie” przewyższała obywateli cesarstwa sprawnością pracy. Uważał, iż zdobywcy sprzed tysiąca dziewięciuset lat nie byli kolonistami, a zwykłymi ludźmi, którzy kierowali się jedynie chciwością: „Była to po prostu kradzież z włamaniem, masowe morderstwo na wielką skalę, a ludzie rzucali się w to na oślep - jak przystoi tym, którzy napastują ciemności. Podbój ziemi, polegający przeważnie na tym, że się ją odbiera ludziom o odmiennej cerze lub trochę bardziej płaskich nosach, nie jest rzeczą piękną, jeśli się w niego wejrzy zbyt dokładnie”. Jedynym usprawiedliwieniem dla takiego działania była dla Marlowa autentyczna wiara w ideę. Marynarz nagle zamilkł. Pozostali wiedzieli, że lada moment rozpocznie jedną ze swoich autentycznych opowieści. Każda z nich rozpoczynała się od słów: „Pamiętacie pewno, koledzy, że byłem czas jakiś marynarzem na słodkich wodach”, tak też było tym razem.

Na wstępie wyjawił kompanom, iż wydarzenia, o których miał zamiar właśnie opowiedzieć wywarły znaczący wpływ na jego życie. Historia miała dotyczyć najdalszego punktu, do którego udało mu się kiedykolwiek dotrzeć oraz „nieboraka”, którego właśnie tam spotkał. Marynarz powiedział, iż tamto wydarzenie rzuciło „pewien rodzaj światła” na to, co go otaczało. Opowieść Marlowa rozpoczęła się w momencie, gdy powrócił do Londynu po sześcioletniej nieobecności, podczas której żeglował po Oceanie Indyjskim, Spokojnym oraz po morzach chińskich. Żeglarz początkowo cieszył się, iż wreszcie nadszedł dla niego czas wypoczynku, lecz po jakimś czasie bezczynność stała się dla niego nie do zniesienia. Rozpoczął poszukiwania okrętu, na którym potrzebowano kogoś takiego jak on. Według Marlowa jest to najtrudniejsze zadanie w życiu każdego marynarza. Bohater wspomniał, iż od dziecka marzył o dalekich podróżach. Pragnął odwiedzić Afrykę, Australię i Amerykę Południową. Jednak jedno miejsce szczególnie go pociągało i właśnie tego dotyczyć będzie historia Marlowa. Kraina ta była odarta z tajemnic przez odkrywców, jednak przeobraziła się „w miejsce, gdzie panuje ciemność”. Na mapach opisujących tamten teren szczególną uwagę przykuwała ogromna rzeka, przypominająca swoim kształtem wielkiego węża, którego łeb zatopiony jest w morzu, a tułów przebiega przez ląd poziomo. Pewnego razu Marlow ujrzał taką właśnie mapę i przyszło mu do głowy, iż na takiej rzece muszą pływać parowce towarzystwa handlowego, które miało siedzibę w Londynie. Postanowił, że będzie ubiegał się o dowództwo na jednym ze statków. Rzeka w kształcie węża tak bardzo go intrygowała, iż nie potrafił myśleć o niczym innym. Okazało się, iż firma, która zarządzała parowcami, należała do ludzi „z kontynentu”. Tak się składało, iż marynarz miał właśnie tam wpływowych krewnych. Marlow zwrócił się listownie do swojej ciotki z prośbą o pomoc i wstawiennictwo, w co ciężko mu było samemu uwierzyć: „Ja, Charlie Marlow, zaprzągłem do roboty kobiety, aby dostać posadę”. Krewna okazała się tak bardzo zdeterminowana, iż w końcu udało jej się uzyskać nominację kapitańską dla członka rodziny.
Marynarz dostał posadę, ponieważ jeden z kapitanów floty parowców został zabity podczas bójki z tubylcami. Po wielu miesiącach, Marlow udał się po szczątki wspomnianego zamordowanego mężczyzny, dowiedział się, że zginął z powodu dwóch kur. Kapitan Fresleven, z pochodzenia Duńczyk, był bardzo łagodnym i spokojnym człowiekiem. Jednak kilkuletni pobyt w Afryce spowodował, iż, gdy zorientował się, że został oszukany przez starego Murzyna, który sprzedał mu dwie kury wpadł w szał i zaczął okładać go pięściami. Marlow tak tłumaczył ten przypływ agresji u kapitana Freslevena: „służąc wzniosłej idei i prawdopodobnie uczuł nareszcie potrzebę potwierdzenia w jakikolwiek sposób szacunku dla siebie samego”. Widzący to syn naczelnika wioski zadał Duńczykowi śmiertelny cios włócznią w plecy, poczym wszyscy osadnicy uciekli do lasu w panice, przekonani, iż załoga parowca krwawo się z nimi rozprawi. Tak się jednak nie stało, statek dowodzony przez maszynistę odpłynął, pozostawiając zwłoki kapitana na lądzie. Marlow poczuł, że musi zadbać o szczątki swojego poprzednika. Gdy je odnalazł, leżały nietknięte w trawie. Okazało się, iż ludność nigdy nie powróciła do wioski. Czterdzieści osiem godzin po otrzymaniu nominacji marynarz zmierzał przez Kanał La Manche, by podpisać umowę z kompanią handlową. Siedziba towarzystwa była największą budowlą w „grobowym mieście”. W poczekalni wisiała wielka mapa świata, na której Marlow z łatwością odnalazł rzekę w kształcie węża. Miejsce to znajdowało się w samym środku mapy, oznaczone było kolorem żółtym. Marynarz rozmawiał z właścicielem kompani, jednak ich spotkanie trwało zaledwie czterdzieści pięć sekund. Sekretarz dostarczył mu w poczekalni niezbędne dokumenty, w tym zobowiązanie do zachowania wszelkich sekretów handlowych. Mężczyzna miał bardzo strapiony wyraz twarzy. Atmosfera panująca w siedzibie towarzystwa przerażała Marlowa. Czuł się, jakby brał udział w spisku, dlatego z radością stamtąd wyszedł. Marynarz na długo zapamiętał pracujące w budynku dwie kobiety, chudą i grubą. Panie siedziały w recepcji i robiły na drutach, pierwsza oprowadzała, a druga spoglądała tylko przelotnie na interesantów. Marlow zwrócił uwagę, iż „Niewielu z tych, na których spojrzała, zobaczyło ją znowu - znacznie mniej niż połowa”. Marynarz nazywał je „odźwiernymi u wrót Ciemności”. Ostatnią formalnością była wizyta u lekarza. Jeden z pracowników kompanii zaprowadził Marlowa do gabinetu doktora, ale okazało się, że jeszcze za wcześnie na wizytę. Marynarz zaproponował więc urzędnikowi coś do picia. W malutkim lokalu, po kilku kolejkach, mężczyzna zaczął opowiadać o interesach towarzystwa. Marlow wyraził swoje zdziwienie, że urzędnik sam nie wybiera się do Afryki. Wyraz twarzy tamtego momentalnie się zmienił. Odparł marynarzowi chłodno: „Nie taki dureń ze mnie, na jakiego wyglądam, rzekł Platon do uczniów swoich”. Doktor na podstawie pomiaru pulsu orzekł, iż nie ma żadnych przeciwwskazań do wyjazdu Marlowa na placówkę. Medyk nalegał, by marynarz zezwolił mu na dokonanie pomiaru czaszki „w imię nauki”. Gdy mężczyzna się zgodził, lekarz zapewnił go, że robi tak wszystkim, którzy wyruszają do Afryki. Na pytanie marynarza, czy po ich powrocie powtarza badanie i porównuje wyniki, doktor odpowiedział, iż nigdy nie spotkał się ponownie z kimś, kto stamtąd wrócił. Lekarz próbował dowiedzieć się następnie, czy w rodzinie Marlowa zdarzały się już przypadki obłąkania. Rozdrażniony marynarz nie miał ochoty odpowiadać na to pytanie. Medyk zdradził, iż prowadzi osobiste badania nad ludźmi, którzy wyruszają do belgijskiej kolonii. Marlow był pierwszym Anglikiem, którego przyszło mu badać. Zniecierpliwiony żeglarz przerwał mu mówiąc, że nie jest typowym przedstawicielem swojej nacji. Doktor z uśmiechem przestrzegł go: „Niech pan się wystrzega irytacji jeszcze bardziej niż przebywania na słońcu (…) Pod zwrotnikami trzeba przede wszystkim zachować spokój...”. Ostatnią rzeczą, jaka pozostała bohaterowi do zrobienia w „grobowym mieście” było pożegnanie się z ciotką. Rozmowa z krewną przy kominku i herbacie podziałała na Marlowa kojąco. Marynarz dowiedział się, iż krewna opisywała go wysokim dygnitarzom jako wspaniałego człowieka, nieskazitelną postać. Okazało się, iż w ich oczach był „także Działaczem, przez duże «D» (…) Niby wysłańcem świata, niby apostołem pośledniejszego gatunku”. Najwidoczniej ciotka straciła umiar w zachwalaniu swojego krewniaka. Z dalszej rozmowy Marlow wywnioskował, iż kobiety „Żyją we własnym świecie, który właściwie nigdy nie istniał i istnieć nie może. Jest na to o wiele za piękny, a gdyby można taki świat zbudować, rozleciałby się przed zachodem słońca”.

Na ulicy, przez sekundę, po raz pierwszy w życiu, marynarz doznał poczucia strachu przed podróżą. Jak sam powiedział, czuł się jakby wybierał się „nie do środka jakiegoś kontynentu, ale do środka ziemi”. Francuski parowiec, którym Marlow zmierzał do swojego nowego miejsca pracy, zawijał po drodze do wszystkich portów, gdzie wysiadali żołnierze lub urzędnicy. Marynarz przez niemal całą podróż obserwował afrykańskie wybrzeże, które wydawało się pozbawione charakteru. Widok, jaki rozpościerał się przed bohaterem, był ciągle taki sam, zupełnie jakby parowiec stał w miejscu. Wciąż widać było skraj wielkiego buszu, którego zieleń była tak intensywna, iż wpadała w czerń. Samotność oraz monotonia krajobrazu spowodowały, iż Marlow zaczął tracić kontakt z realnością. Dźwięk fal, który wydawał mu się kojący, upewniał go, iż rzeczywiście był na parowcu. Inną pociechą był dla niego widok płynących od czasu do czasu łodzi z nabrzeża. Wiosłujący i śpiewający czarni ludzie przywoływali go do rzeczywistości. Parowiec mijał okręt francuskiej marynarki wojennej. Jednostka tkwiła zakotwiczona daleko od brzegu, a z jej pokładu trwał notoryczny ostrzał buszu. Okazało się, iż Francuzi toczyli w tym miejscu jedną ze swoich wojen. Widok okrętu, zaopatrzonego w armaty, z których załoga bombardowała nabrzeże, gdzie nie stała choćby nędzna szopa zmusił Marlowa do refleksji: „Było w tym działaniu coś obłąkanego, widok przypominał ponurą krotochwilę i nie rozproszył tego wrażenia jakiś człowiek z pokładu zapewniający mnie poważnie, że tam jest obóz krajowców - nazywał ich nieprzyjaciółmi! - ukryty gdzieś w głębi”. Kapitan parowca przekazał listy skutecznie zdziesiątkowanej przez febrę załodze statku wojennego. Okręt, którego jednym z pasażerów był Marlow, zawinął jeszcze do wielu przybrzeżnych „miejscowości o nazwach jak z farsy, gdzie śmierć i handel wiodą wesoły taniec wśród cichej atmosfery nasyconej zapachem ziemi, niby w przegrzanych katakumbach”. Im bardziej parowiec sunął na południe, tym przyroda stawiała mu coraz większy opór. Wybrzeże było coraz bardziej niebezpieczne. W Marlowie z każdym dniem narastało poczucie zdziwienia, spowodowane wrażeniem niezmienności krajobrazu za burtą parowca. Swoją długą podróż scharakteryzował słowami: „Była to jakby uciążliwa pielgrzymka wśród zapowiedzi nocnych zmór”. Po ponad trzydziestu dniach rejsu marynarz wreszcie ujrzał ujście wielkiej rzeki, której kształt na mapie przypominał węża. Jednak nie był to kres jego podróży. Bohater musiał przebyć jeszcze blisko dwieście mil. Najpierw płynął w górę rzeki małym morskim parowcem do miejscowości, z której miał udać się dalej. Podczas rejsu został zaproszony na mostek, gdzie powitał go młody kapitan szwedzkiego pochodzenia. Mężczyzna narzekał na urzędników rządowych, sugerując, iż są gotowi zrobić wszystko dla najdrobniejszej nawet sumy pieniędzy. Zastanawiał się, nad tym, co stałoby się z nimi, gdyby musieli zamieszkać w górze rzeki, a nie tuż przy jej ujściu. Marlow odparł, iż sam zmierza się o tym przekonać. Słowa te zdenerwowały młodego kapitana, przestrzegł on marynarza: „Niech pan nie będzie zanadto pewien siebie”. Szwed opowiedział, jak kilka dni wcześniej odnalazł swojego krajana, który powiesił się na przydrożnym drzewie. Na pytanie bohatera, co pchnęło go do samobójstwa, kapitan odpowiedział: „Któż to wie? Może nie mógł znieść słońca, a może i kraju”. W końcu dotarli do miejsca, gdzie rzeka się rozszerzała. Oczom Marlowa ukazało się strome, skaliste zbocze, na którym prowadzono prace kopalniane. Hałdy ziemi zalegały na brzegu rzeki. Robotnicy byli przeważnie czarni i nadzy. Kapitan wskazał palcem stację spółki, dla której miał pracować Marlow i pożegnał się z żeglarzem. Na brzegu marynarz wspinał się stromą ścieżką, mijając po drodze zużyte wagoniki oraz inne sprzęty. Nagle na ziemię powalił go potężny huk. Robotnicy drążyli skałę za pomocą dynamitu, by utworzyć w niej tunel dla kolei żelaznej. Marlow zorientował się, że zaraz za nim, ścieżką podąża gęsiego sześciu Murzynów. Widok półnagich mężczyzn, niosących na głowach kosze pełne ziemi wstrząsnął bohaterem: „Można było policzyć wszystkie żebra tych ludzi; stawy ich członków wyglądały jak węzły na linie. Każdy miał na szyi żelazną obrożę, a wszyscy byli połączeni łańcuchem, którego ogniwa kołysały się między nimi rytmicznym dźwiękiem”. Bohater wiedział, iż Francuzi nie mieli prawa nazywać tych ludzi „nieprzyjaciółmi”, dlatego używali wobec nich wygodniejszego określenia - „zbrodniarze”. Czarni nawet nie spojrzeli na Marlowa, gdy go mijali. Zaraz za nimi szedł ich rodak, lecz ubrany w niekompletny mundur i ze strzelbą w dłoni. Marynarzowi nie podobało się, iż był częścią wyzyskującej tubylców kolonizacyjnej machiny. Bohater, pomimo iż nie uważał się za wrażliwego, wolał pójść inną ścieżką, by nie widzieć skutych Murzynów. Zapewniał: „Widywałem szatana przemocy i szatana chciwości, i szatana pożądliwości; ale na Boga! byli to silni, jurni szatani o ognistych ślepiach, którzy rządzili i powodowali ludźmi (…) Lecz stojąc tam, na zboczu wzgórza, poczułem, że pod oślepiającym blaskiem słońca w tym kraju zapoznam się z rozlazłym, kłamliwym, bladookim diabłem, opiekunem drapieżnego i bezlitosnego szaleństwa”. Na swojej drodze Marlow natknął się na wielką dziurę wykopaną w ziemi bez widocznego sensu. Zastanawiał się nad celem jej powstania: „Może miała coś wspólnego z filantropijnym zamiarem dostarczenia zbrodniarzom jakiegoś zajęcia”. Nieco dalej zauważył głęboką szczelinę wypełnioną potłuczonymi kawałkami rur. Podejrzewał, iż miały one służyć do drenażu wioski. Gdy wreszcie znalazł się w cieniu drzew, poczuł się, jakby przekroczył „ponury krąg jakiegoś inferno”. Działo się tak za sprawą potężnego hałasu, jaki dochodził z przełomu rzeki. Między drzewami konali Murzyni. Marlow widział, że są skrajnie wycieńczeni i gnębieni przez choroby. Marynarz pomyślał wtedy: „Nie byli nieprzyjaciółmi, nie byli zbrodniarzami, nie zostało w nich już nic ziemskiego - były to tylko czarne cienie choroby i głodu, leżące bezwładnie w zielonawym mroku. Ściągnięci ze wszystkich zakątków wybrzeża na podstawie legalnych kontraktów, rzuceni w nieodpowiednie warunki, żywieni nieznaną im strawą, osłabli, stali się niezdolni do pracy; pozwolono im wreszcie odpełznąć i wypoczywać. Te konające postacie były wolne jak powietrze - i prawie równie niematerialne”. Marlow zorientował się, iż tuż przed nim kona młody człowiek, którego ciało wygląda jak „czarne kości”. Marynarz zorientował się, iż ten lada moment umrze. Nie wiedział, co ma robić. Jedyne, co mu przyszło do głowy to podarowanie Murzynowi suchara. Młodzieniec wyciągnął rękę i był to ostatni ruch w jego życiu. Marynarz dostrzegł na szyi nieboszczyka białą przędzę, zastanawiał się, czy był to amulet, czy też oznakowanie, nadane przez białych ludzi. Żeglarz powoli dostrzegał inne „wiązki kątów”, porozrzucane po gaju. Murzyni siedzieli w przedziwnych pozach, czekając na śmierć. Marlow nie mógł znieść ich spojrzenia. Jeden z konających zebrał w sobie siły i na czworakach podszedł do rzeki, by napić się wody, ten wysiłek okazał się dla niego zabójczy. Bohater miał już dość tego makabrycznego widoku i popędził w kierunku stacji. Natknął się na białego człowieka, ubranego tak schludnie, iż najpierw wydawało mu się, że ma przewidzenia. Widok mężczyzny nie pasował do otaczających go warunków: „Zobaczyłem wysoki, nakrochmalony kołnierzyk, białe mankiety, lekką alpakową kurtkę, śnieżne spodnie, jasny krawat i lakierki. Kapelusza nie miał. Włosy jego były rozdzielone, wyczesane i wypomadowane, a w dużej białej ręce niósł parasol z zieloną podszewką. Był zdumiewający; za jego uchem tkwiło pióro”. Człowiek przedstawił się Marlowowi jako główny buchalter spółki. Marynarz był pełen szacunku dla wyglądu mężczyzny, uważał, iż w takich warunkach utrzymanie fasonu nie było sprawą łatwą. Księgowy pracował na stacji już blisko trzy lata. Żeglarz wybiegł nieco wprzód swojej opowieści i zdradził, iż kiedyś zapytał go, o to jak dbał o bieliznę, że ta była wciąż taka czysta i wykrochmalona. Buchalter zdradził, iż wyuczył w tym jedną z tamtejszych kobiet. Mężczyzna nie tylko wyglądał porządnie, ale był rzeczywiście wyśmienitym księgowym. Poza tym jednym człowiekiem, wszystko inne na stacji było w nieładzie. Marlow był zmuszony do czekania w tym miejscu aż dziesięć dni, co wydawało mu się wiecznością. W tym czasie często odwiedzał księgowego. Na stacji panowały niesamowite upały, a do tego życie utrudniały wielkie muchy, które nie kąsały, lecz raniły. Marlow przesiadywał w chacie, gdzie buchalter prowadził księgowość i przyglądał się jego pracy. W tym samym pomieszczeniu umieszczono chorego agenta. Pewnego dnia schludny mężczyzna zwrócił się do marynarza, informując go, iż z pewnością spotka się z panem Kurtzem. Człowiek ten był jednym z głównych agentów spółki. Księgowy zapewniał, iż to wybitna postać. Kurtz był największym dostawcą kości słoniowej dla towarzystwa handlowego. Tego samego dnia do stacji przybyła karawana. Przed chatą księgowego panował wielki gwar. Buchalter zorientował się wtedy, iż agent już nic nie słyszy, ale jeszcze żyje. Mężczyzna zachwalał ponownie pana Kurtza. Mówił, iż Rada w Europie wkrótce obsadzi go na bardzo ważnym stanowisku. Gdy hałas na zewnątrz ustał, Marlow wstał, lecz zanim wyszedł z chaty spojrzał na leżącego w bezruchu agenta i zagłębionego w swojej pracy księgowego. Przypomniał sobie wtedy, że jakieś pięćset stóp od tego miejsca znajdował się „gaj śmierci”. Następnego dnia bohater wraz z karawaną opuścił stację. Czekał go dwustumilowy marsz. Najlepiej swą długą podróż scharakteryzował sam Marlow: „Wszędzie ścieżki i ścieżki, wydeptana sieć ścieżek snujących się po pustym kraju przez wysoką trawę, przez spaloną trawę, przez gąszcz, na dół i w górę przez chłodne wąwozy, w górę i na dół po kamienistych pagórkach rozprażonych przez upał; a przy tym samotność, zupełna samotność - nikogo, ani jednej chaty”. Ludność opuściła te tereny, ponieważ karawany, składające się z uzbrojonych Murzynów, werbowały przypadkowo napotkanych ludzi do niewolniczej pracy. „Rozbijanie obozu, gotowanie, sen, zwijanie obozu, marsz”, tak upływały bohaterowi kolejne dni. Od czasu do czasu pojedynczy tragarze umierali ze zmęczenia. Niekiedy dobiegały do marynarza odgłosy bębnów, „dźwięk dziwaczny, pociągający, sugestywny i dziki - o znaczeniu może równie głębokim jak dźwięk dzwonów w kraju chrześcijańskim”. Na swojej drodze natknęli się na pijanego białego człowieka, który wraz z oddziałem Zanzibarczyków rzekomo pilnował porządku na drodze. W karawanie szedł jeszcze jeden mężczyzna tej samej rasy, co Marlow. Marynarz zaznajomił się z nim, lecz denerwowała go nietypowa przypadłość otyłego osobnika. Otóż mężczyzna miał zwyczaj mdleć w miejscach najdalej położonych od cienia, czy wody. Wyznał kiedyś Żeglarzowi, że wybrał się w tę wyprawę jedynie w celach zarobkowych. Gdy mdlał, tragarze musieli nieść go w hamaku zawieszonym na tyczce. Murzyni robili wszystko, co mogli, by tylko wymigać się od noszenia otyłego białego. Marlow musiał wygłosić płomienne przemówienie w języku angielskim, którego nie rozumieli, ale gesty, których używał nie pozostawiały im żadnych wątpliwości. Tragarze zbuntowali się wtedy i po jakimś czasie zrzucili hamak, wraz z leżącym w nim mężczyzną, w krzaki i uciekli. Otyły człowiek nalegał, by Marlow kogoś zabił dla przykładu, ale w pobliżu nie było nikogo, poza nimi. Piętnastego dnia podróży marynarz dotarł wreszcie do Stacji Centralnej. Miejsce to sprawiało wrażenie zaniedbanego, „wystarczało rzucić okiem, aby się przekonać, że włada tu rozlazły diabeł”. Z budynków zaczęli wychodzić biali mężczyźni. Jeden z nich poinformował Marlowa, iż jego parowiec znajduje się na dnie rzeki. Wiadomość ta zszokowała bohatera. Wąsaty mężczyzna zaczął go wtedy zapewniać, że wszystko było w porządku, ponieważ sam dyrektor był przy tym i wszyscy zachowali się wspaniale. Dwa dni wcześniej dyrektor stacji musiał udać się w górę rzeki. Parowcem dowodził ochotniczy kapitan. Statek zatonął, gdy jego dno przedziurawił wielki kamień. Marlow obawiał się, iż cały trud związany z dostaniem tej posady i podróżą w to miejsce poszedł na marne. Okazało się, że tak nie jest, ponieważ czekało go mnóstwo pracy związanej z wydobyciem uszkodzonego parowca z rzeki. Zajął się tym następnego dnia. „Wydobycie statku, a potem naprawa, gdy już ściągnąłem na stację wszystkie części, trwały kilka miesięcy”. Pierwsza rozmowa bohatera z dyrektorem była osobliwa. Mężczyzna ten był niegdyś zwykłym kupcem, pracującym w tych okolicach od swojej młodości. W swoich podwładnych wzbudzał niepokój, zamiast przywiązania, trwogi czy szacunku. Nie miał ani zmysłu organizacyjnego, ani zamiłowania do ładu. Nie posiadał wykształcenia, nie był też zbyt inteligentny. „Dlaczego dostał się na to stanowisko?”, zastanawiał się Marlow. Jedyną odpowiedzią, jaką mógł sobie udzielić było: „Może dlatego, że nigdy nie chorował...”. Zdrowie było jego wielkim atutem. Dyrektor „Nie potrafił nic stworzyć, umiał tylko korzystać z rutyny - i to wszystko. Ale był wielki. Był wielki dzięki drobnej rzeczy polegającej na tym, że niepodobna było dociec, co może mieć władzę nad takim człowiekiem”. Każde zdanie, które wypowiadał kwitował niczym pieczęcią tajemniczym uśmiechem. Mężczyzna w osobliwy sposób rozwiązywał problemy stacji. Gdy agenci zaczęli się kłócić o miejsca przy stole, ten nakazał wybudowanie okrągłego stołu. Dyrektor nie był ani uprzejmy, ani nieuprzejmy. Swojemu otyłemu czarnoskóremu boyowi pozwalał na zuchwałość wobec białych pracowników stacji. Dowodzący stacją mężczyzna wezwał do siebie Marlowa. Nie poprosił go, by usiadł, chociaż tamten przeszedł pieszo drogę z wybrzeża. Dyrektor natychmiast zaczął mówić, iż nie mogli dłużej czekać na marynarza i musieli wypłynąć w górę rzeki do stacji, którą dowodził pan Kurtz. Marlow był poirytowany i głodny, dlatego przerwał mężczyźnie, gdy ten zaczął zachwalać swojego najlepszego agenta. Dyrektor zapytał, ile czasu zajmie naprawa łodzi, od oburzonego marynarza usłyszał, iż kilka miesięcy. Ze spokojem przyjął tę wiadomość. „Gadatliwy idiota!”, takie było pierwsze zdanie, jakie nasuwało się bohaterowi na temat dyrektora stacji. Z czasem uległo ono zmianie. Marlow postanowił, że skupi się na pracy, ponieważ tylko dzięki temu pozostanie w kontakcie z rzeczywistością. Widok krzątających się po stacji bez sensu i celu białych mężczyzn z długimi kijami w ręku wydawał się być nierealny. Mężczyźni sprawiali wrażenie opętanych: „Słowa «kość słoniowa» rozlegały się w powietrzu, rozchodziły się szeptem, ulatywały jak westchnienie. Można było pomyśleć, że się do nich modlą. Zaraza głupiej chciwości przenikała to wszystko jak trupi zapach”. Otaczający stację busz budził w bohaterze poczucie tajemniczości i czyhającego zła. W ciągu trzech miesięcy wydarzyło się kilka dziwnych rzeczy. Na przykład, gdy wybuchł pożar, pracownicy stacji zamiast go ugasić biegali wokół niego, a wąsaty mężczyzna, który powitał swego czasu Marlowa, zapewnił go, że „wszyscy się zachowują wspaniale, wspaniale”. Pracownik nabrał wody do wiadra z dziurawym dnem i pobiegł z nim w kierunku ognia. Pożar równie szybko się skończył, jak i zaczął. Marynarz spostrzegł, że niedaleko od zgliszczy szopy, pracownicy biczują Murzyna. Zapewniali oni, że to właśnie on wzniecił ogień. Czarnoskóry mężczyzna przez kilka dni dochodził do siebie, by po trzech dniach wrócić do dziczy, która „przyjęła go bezgłośnie z powrotem na swoje łono”. Marlow podszedł do żarzących się resztek szopy i mimowolnie usłyszał fragment rozmowy o Kurtzu, pomiędzy dyrektorem a innym tajemniczym mężczyzną. Jeden z nich powiedział: „...wyciągnął korzyść z tego nieszczęśliwego wypadku. Ten pierwszy oddalił się, gdy zauważył marynarza. Drugi natomiast pozostał. Był jednym z głównych agentów spółki, „człowiek młody, elegancki, o obejściu dość powściągliwym; miał małą, rozwidloną bródkę i haczykowaty nos. Traktował z wysoka innych agentów, którzy ze swej strony twierdzili, że był szpiegiem dyrektora”. Marlow zaczął z nim rozmawiać, po pewnym czasie mężczyzna zaprosił go do swojego pokoju. Okazało się, iż agent posiadał srebrne przybory toaletowe, a nawet świeczkę. W stacji panowało przekonanie, iż jedynie dyrektor może posiadać świece. Ściany jego pokoju zdobiły zbiory tubylczych tarcz i dzid. Ktoś poinformował Marlowa, iż agent był odpowiedzialny za wyrób cegieł. Zdziwił go jednak fakt, iż w całej stacji nie widział nigdy ani jednej. Nie przeszkadzało to jednak w niczym młodemu arystokracie, by mieszkać w stacji już blisko rok. Podobno do produkcji cegieł brakowało mu jakiegoś surowca, którego dostawa z Europy była nieopłacalna. To wszystko zmuszało marynarza do zastanawiania się, nad prawdziwym celem pobytu tego agenta w stacji. Marlow odnosił wrażenie, że ci wszyscy ludzie na coś czekają. Uważał również, że „Jedynym ich szczerym uczuciem było pragnienie, aby się dostać na handlową placówkę, gdzie by można dobrać się do kości słoniowej i zarabiać na prowizjach. Intrygowali i spotwarzali się, i nienawidzili wzajemnie tylko z tego powodu, ale w gruncie rzeczy nie umieli skutecznie nawet kiwnąć palcem”. Marlow zorientował się, iż agent nie chce z nim rozmawiać, a jedynie próbuje się czegoś od niego dowiedzieć. Mężczyzna wypytywał o znajomości marynarza w „grobowym mieście”. Bohater sam był ciekawy, jakie informacje będzie chciał wyciągnąć od niego agent. Podirytowany swoją bezradnością gospodarz zaczął ziewać, dając tym samym sygnał bohaterowi, iż czas zakończyć spotkanie. Uwagę Marlowa przykuł mały olejny szkic. Obraz przedstawiał kobietę z zawiązanymi oczyma, trzymającą zapaloną pochodnię, która oświetlała jej twarz. Agent oznajmił marynarzowi, iż autorem tego szkicu był pan Kurtz. Namalował go blisko rok wcześniej, gdy oczekiwał w stacji na transport do placówki handlowej. Bohater zapytał o pana Kurtza. Agent najpierw odparł lakonicznie, że jest on kierownikiem stacji w głębi kraju, ale naciskany przez marynarza dodał: „nadzwyczajny człowiek (…) On jest wysłannikiem litości i nauki, i postępu, i diabli wiedzą czego tam jeszcze. Dla prowadzenia sprawy, że się tak wyrażę, powierzonej nam przez Europę - zaczął nagle deklamować - potrzebujemy wyższej inteligencji, wszechogarniającego współczucia, zupełnego oddania się celowi”. Mężczyzna wróżył Kurtzowi wielką karierę dyrektorską. Jednocześnie zarzucił Marlowowi: „Pan należy do tej nowej paczki - paczki wyznawców cnoty. Ci sami ludzie, którzy go tu umyślnie przysłali, polecili także i pana. O, niech pan nie zaprzecza. Mam oczy nie od parady”. Bohatera rozbawiły te słowa, nie sądził, iż znajomości jego ciotki wywrą na agencie aż takie wrażenie. Mężczyźni razem wyszli na dwór, gdzie panował mrok. Wokół niech ciągle krzątali się pracownicy gaszący resztki pożaru. Dobiegały do nich jęki pobitego Murzyna. Wąsaty mężczyzna był usatysfakcjonowany karą, jaka spotkała rzekomego podpalacza. Marlow oddalił się w kierunku rzeki, gdzie stał jego dziurawy parowiec. Agent podążał za nim. Mężczyzna dogonił bohatera i prosił go, by nie oczerniał go w oczach Kurtza. Marynarz zorientował się, iż przybycie tajemniczego pana Kurtza pokrzyżowało plany agenta i dyrektora stacji. Marlow przestał słuchać mężczyzny, który wciąż mówił tylko o sobie. Zastanawiał się nad pierwotnością mułu z rzeki. Spoglądał na busz i przenikało go poczucie maleńkości w obliczu dziczy. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak wygląda głębia tego miejsca. Podczas gdy agent wciąż mówił, Marlow myślał: „nie cierpię, nie znoszę kłamstwa, nie dlatego, abym był bardziej prawy od reszty ludzi, ale po prostu dlatego, że kłamstwo mię przeraża. Ma na sobie skazę śmierci, wydziela zapaszek śmiertelności - tego właśnie, czego nienawidzę i nie cierpię - o czym chcę zapomnieć. Sprawia, że czuję się fatalnie i robi mi się mdło, zupełnie jakbym wziął do ust coś zgniłego. Przypuszczam, że to kwestia usposobienia”. Jednak bohater zbliżył się do kłamstwa i nie zaprzeczał agentowi, gdy ten wymieniał, jak mu się wydawało, wielmożnych opiekunów marynarza. Czuł, iż w ten sposób pomoże Kurtzowi, człowiekowi, którego nawet nie znał, ale co do którego miał dobre przeczucie.

W tym momencie Marlow urwał swoją opowieść, ponieważ uważał, iż nie był w stanie oddać wszystkiego tak, jakby chciał: „...Nie, to niemożliwe; niepodobna dać komuś żywego pojęcia o jakiejkolwiek epoce swojego istnienia - o tym, co stanowi jej prawdę, jej znaczenie - jej subtelną i przejmującą treść. To niemożliwe. Żyjemy tak, jak śnimy - samotni...”. Zwrócił się do pozostałych członków załogi „Nellie”: „Wy, koledzy, możecie z tego oczywiście zobaczyć więcej niż ja wtedy. Wy widzicie mnie, którego znacie...”. Zapadła już absolutna ciemność, lecz marynarze wciąż czekali, aż Marlow podejmie swoją opowieść. „...Tak, pozwoliłem mu gadać dalej (…) i puścić cugle wyobraźni na temat wszystkich potęg, które za mną stoją. Zrobiłem to! A za mną nie było nic”, zaczął ponownie bohater. Podczas, gdy agent wciąż zachwalał siebie, pana Kurtza i marynarza, ten przypomniał sobie, że na nabrzeżu znajdowało się mnóstwo skrzyń z nitami, tak mu potrzebnymi do naprawy parowca. Marlow zdał sobie sprawę, iż wystarczy zaledwie trzech tragarzy, by przetransportować wszystko to, co było potrzebne, by wreszcie mógł opuścić Stację Centralną. Gdy Marlow zapytał agenta, który pełnił również obowiązki sekretarza dyrektora, czy będzie w stanie sprowadzić mu nity z wybrzeża, tamten poczuł się zbity z tropu. Zapewnił, iż postara się to załatwić, ale jednocześnie ostrzegł, że wielokrotnie zwracał się z listowną prośbą o nity, ale nigdy ich nie przysłano. Mężczyzna chłodno pożegnał się z marynarzem i udał się do swojej siedziby. Marlow wszedł na pokład parowca. Bohater uważał statek za swego jedynego przyjaciela w stacji. Dzięki pracom przy jego remoncie, marynarz utrzymywał kontakt z rzeczywistością.
Na rufie czekał na niego jeden z mechaników, z zawodu kotlarz, którego Marlow bardzo lubił. Szczupły mężczyzna był wdowcem z sześciorgiem małych dzieci, które zostawił pod opieką siostry, aby móc przyjechać do Afryki i zarobić na ich utrzymanie. Jego wielką pasją były gołębie.
Bohater z wielką radością oznajmił mechanikowi, iż wkrótce dostaną nity. Wiadomość ta niezwykle ucieszyła szczupłego mężczyznę. Marlow nie wiedział, dlaczego w obecności tego człowieka miał ochotę zachowywać się jak „wariat”. Próbowali zatańczyć dżiga, a ich głośny tupot niósł się echem po stacji. Gdy zorientowali się, że mogli obudzić dyrektora natychmiast się uspokoili.
Jednak po trzech tygodniach nity wciąż nie nadchodziły. Zamiast tego spadł na nich „najazd, kara, dopust boży”. W tym czasie w pobliżu stacji rozbiła swój obóz Wyprawą Odkrywcza Eldorado, która tak naprawdę była bandą dowodzoną przez białych, łupiącą okoliczne tereny. Ich jedynym celem był wyrwanie jak największej ilości naturalnych skarbów tego kraju. Kierownikiem tej wyprawy był wuj dyrektora stacji, który swoim wyglądem przypominał „rzeźnika z ubogiej dzielnicy”. Mężczyzna nie odzywał się do nikogo, poza swoim siostrzeńcem. Wielokrotnie byli widziani razem, gdy mówili do siebie coś szeptem, w wielkiej tajemnicy przed innymi. Bohater przestał się już kłopotać o nity. Stracił nadzieję, że uda mu się naprawić parowiec. Miał mnóstwo czasu na rozpamiętywanie i często myślał o Kurtzu. Miał ochotę przekonać się, „czy ten człowiek, który wyruszył zaopatrzony w pewne moralne zasady, dostanie się w końcu na szczyt i jak tam sobie będzie poczynał”.

CZĘŚĆ DRUGA

Pewnego wieczoru, leżący na pokładzie swojego parowca Marlow mimochodem podsłuchał rozmowę dyrektora z wujem. Zarządca stacji powiedział wtedy: „Jestem łagodny jak nowo narodzone dziecię, ale nie lubię, aby mi dyktowano, co mam robić. Jestem dyrektorem, czy nie jestem? Kazano mi go tam posłać. To niesłychane...”. Dalej mówił o zuchwałości pana Kurtza, chociaż jego nazwisko nie padło, bohater wiedział, że o nim właśnie mowa. Wuj odparł swojemu siostrzeńcowi: „Klimat może usunąć ci z drogi tę przeszkodę. Czy on tam jest sam?”. Dyrektor potwierdził, dodał również, że Kurtz odesłał swojego ostatniego pomocnika w dół rzeki, wręczył mu też list do zarządzającego Stacją Centralną, którego treść brzmiała: „«Niech pan wyprawi stąd tego nieboraka i nie kłopocze się przysyłaniem mi innych w tym samym rodzaju. Wolę być sam niż mieć koło siebie kogoś z ludzi, których pan ma pod ręką»”. Dyrektor wyjawił, iż ta sytuacja miała miejsce ponad rok temu, a niedługo po niej znienawidzony przez nich człowiek przysyłał ogromny ładunek najlepszej jakościowo kości słoniowej. Cenny materiał przetransportowano z głębi kraju do stacji za pomocą flotylli łódek. Na jej czele miał stać Kurtz, ale w połowie drogi zawrócił do obozowiska, powierzając ładunek Mulatowi, swojemu urzędnikowi. Mężczyzna od tamtej pory przebywał sam w górze rzeki. Wiadomość ta zmusiła Marlowa do wyobrażenia sobie tamtego zajścia: „Obraz był wyraźny: łódka, czterech dzikich wioślarzy i samotny biały, który odwraca się nagle od głównej kwatery, od wypoczynku, a może i od myśli o domu; który zdąża ku głębiom dziczy, ku swej pustej i opuszczonej stacji”. Po raz pierwszy poczuł podziw dla tajemniczego człowieka, o którym wszyscy mu opowiadali. Dwaj mężczyźni oddalili się na chwilę od parowca, przez co bohater nie mógł słyszeć, co mówili. Dobiegały do niego pojedyncze zwroty: „Placówka wojskowa - doktor - dwieście mil - teraz zupełnie sam - nieunikniona zwłoka - dziewięć miesięcy - żadnych wiadomości - dziwaczne pogłoski”. Ze słów dyrektora: „Nikt, o ile wiem: chyba że taki tam jeden - coś w rodzaju wędrownego kupca - cholerny drab, zagarniający dzikim kość słoniową”, Marlow wywnioskował, że rozmawiali teraz o kimś, kto mógł znajdować się w pobliżu Kurtza, a którego sam dowodzący stacją nie uznawał. Wuj uspokoił siostrzeńca, zapewniając, iż nikt mu nie zagraża, ponieważ potrafi wspaniale znosić trudy afrykańskiego klimatu, co pozwoli mu przetrwać wszystkich potencjalnych konkurentów. Mężczyźni zaczęli naśladować sposób mówienia Kurtza i go wyśmiewać: „«Każda stacja powinna być jakby pochodnią na drodze ku lepszemu jutru, ośrodkiem handlu także, rzecz prosta, ale przy tym i humanitaryzmu, ulepszania oświaty»”, drwił dyrektor. Wuj zapytał siostrzeńca o zdrowie, gdy tamten odparł, iż w przeciwieństwie do reszty podwładnych czuje się znakomicie. Słowa te ucieszyły mężczyznę. „Ufaj temu”, powtarzał starszy, poczym wykonał gest, który postawił Marlowa na równe nogi. Wuj ruchem ramienia ogarnął las, błoto, zatokę i rzekę i zdawał się przywoływać „zdradziecko tym hańbiącym gestem przyczajoną śmierć, ukryte zło, głęboką ciemność z wnętrza lądu”.
Kilka dni później wyprawa Eldorado zanurzyła się w buszu. Po jakimś czasie do stacji dotarły wieści, że ludziom wuja dyrektora zdechły wszystkie osły. Jednak Marlow nie myślał o niczym innym, tylko o spotkaniu z panem Kurtzem. Nie nastąpiło ono jednak szybko. Podróż w górę rzeki ze Stacji Centralnej zajęła, bowiem dwa miesiące.

„Żegluga w górę rzeki była jakby podróżą wstecz do najwcześniejszych początków świata, gdy po ziemi hulała roślinność, a królowały wielkie drzewa”, wspominał bohater. Terytorium sprawiało wrażenie tajemniczego i nieokiełznanego. Podróż utrudniały liczne mielizny, wysepki i przewężenia rzeki. Wokół bohatera panowała przez niemal cały czas głucha cisza, ale nie miała ona nic wspólnego ze spokojem: „Był to bezruch nieubłaganej siły, rozmyślającej ponuro nad jakimś nieprzeniknionym zamiarem. Owa siła przyglądała się człowiekowi z mściwością”. Marlow był zadowolony z siebie i z ciężkiej pracy, jaką wykonał. Cena, jaką musiał zapłacić, aby wykonać swoje zadanie okazała się nie tak wysoka, w stosunku do satysfakcji, jaką poczuł, gdy dowodzony przez niego parowiec dotarł w końcu do celu bez szwanku. Bohater zwrócił się bezpośrednio do słuchających go przyjaciół na pokładzie jachtu „Nellie”: „Wyobraźcie sobie człowieka z zawiązanymi oczami, któremu dają ciężki wóz i każą powozić na złej drodze. Zapewniam was, że się pociłem i trząsłem porządnie przy tej robocie. Ostatecznie dla marynarza wydarcie dna z czegoś, co ma pływać cały czas pod jego opieką, jest grzechem nie do darowania. Choćby nawet nikt o tym nie wiedział, niepodobna zapomnieć uderzenia, prawda? Cios w samo serce”.
Bohater przyznał, iż jego parowiec nie zawsze płynął. Zdarzało się, iż na mieliźnie musiał być pchany przez dwudziestu „ludożerców”. Marlow nie ukrywał swojego podziwu i wdzięczności dla czarnoskórych, których udało mu się po drodze wcielić do załogi: „To bycze chłopy - ludożercy - na właściwym miejscu. Z tymi ludźmi można było pracować - jestem im za to wdzięczny”. Tubylcy mieli ze sobą zapas mięsa z hipopotama, które z czasem się zepsuło, a jego przykry zapach na zawsze pozostał w pamięci marynarza. Poza nimi, na parowcu znajdowali się również dyrektor i czwórka „pielgrzymów”, czyli pracowników stacji z ich kijami. Od czasu do czasu mijali na swojej drodze małe stacje handlowe rozmieszczone wzdłuż rzeki. Biali ludzie tam mieszkający wydawali się Marlowowi opętani żądzą zdobycia kości słoniowej. „Drzewa i drzewa, miliony drzew masywnych, olbrzymich, strzelających w górę; a u ich stóp pełzł przeciw prądowi tuż przy brzegu mały, umorusany sadzą parowiec, jak ociężały chrząszcz łażący po posadzce wysokiego portyku”, zobrazował bohater. Taki widok powodował, iż człowiek czuł się naprawdę mały. Lecz, mimo to, dowodzony przez marynarza statek parł wciąż do przodu na spotkanie z panem Kurtzem. „Przenikaliśmy wciąż głębiej i głębiej w jądro ciemności”, relacjonował Marlow. Wciąż przerażał go spokój i złowieszcza cisza, którą wieczorami mąciły odgłosy bębnów. Pewnego dnia załoga parowca minęła na swej drodze wioskę tubylców. Czarnoskórzy mieszkańcy buszu klaskali i tupali nogami, a do tego krzyczeli. Ich oczy wywracały się białkami do góry. Jednym słowem, tubylcy wpadli w szał. Załoga parowca nie miała pojęcia, co się działo: „Czy przedhistoryczny człowiek nas przeklinał, czy modlił się do nas, czy też nas witał - któż to mógł wiedzieć?”. Dla Marlowa świat, w którym natura w tak oczywistym stopniu dominowała nad człowiekiem był obcy: „Przywykliśmy patrzeć na spętany kształt pokonanego potwora, ale tam - tam się oglądało potworny stwór na swobodzie. Ziemia nie była ziemską, a ludzie byli... Nie, ludzie nie byli nieludzcy”. Bohater był przekonany, że ci czarnoskórzy buszmeni są w równym stopniu ludzcy, co on. Podświadomie przeczuwał, iż ich szał miał sens i wypływał ze szczerości tych ludzi: „Cóż tam było właściwie? Radość, przestrach, smutek, ofiarność, męstwo czy wściekłość - któż to mógł powiedzieć? - ale była tam prawda - prawda bez maski czasu”. Według niego, aby to dostrzec trzeba być w równym stopniu człowiekiem, co tamci na brzegu. Ponadto wiedział, że musiał „przeciwstawić ich prawdzie to, co w nim jest istotnie prawdziwe - własną, wrodzoną siłę”. Marlow przyznał, że z chęcią by do nich dołączył, ale nie mógł pozostawić swojego parowca. Był zaabsorbowany pracą, którą chciał wykonać najlepiej jak tylko potrafił. Na pokładzie statku jako palacz pracował jeden z tubylców. Jego widok przypominał bohaterowi „oglądanie psa w majtkach i kapeluszu z piórem, chodzącego na tylnych łapach”. Mężczyzna został solidnie przeszkolony i znakomicie wywiązywał się ze swoich obowiązków. Marlow czuł, że miejsce tego człowieka było wśród szalejącego tłumu na brzegu. Zamiast tego był niewolnikiem na jego statku. Obwieszony talizmanami czarnoskóry był przekonany, że: „gdyby woda znikła z tej przezroczystej rzeczy, zły duch wewnątrz kotła wpadłby w gniew z powodu wielkiego pragnienia i zemściłby się straszliwie”. To właśnie wpoili mu podczas szkolenia biali. Jego wygląd, jak na palacza, był dość nietypowy: bujna czupryna z wygolonymi deseniami, symboliczne trzy blizny na każdym z policzków, do tego dolna warga przebita bolcem wykonanym z kości słoniowej. Mniej więcej pięćdziesiąt mil przed stacją Kurtza, parowiec mijał trzcinową szopę, obok której tkwił krzywo maszt z flagą tak zniszczoną, iż nie można było odczytać, do jakiego kraju należała. Nieopodal szopy leżał starannie ułożony stos drewna. Zaciekawiony Marlow zszedł na ląd, a tam odnalazł deskę, na której napisane było: „Drzewo dla was. Spieszcie się. Zbliżajcie się ostrożnie”. Podpis był nieczytelny, ale zbyt długi, by mógłby być to „Kurtz”. Siedlisko było puste i ogołocone. Bohater znalazł na podłodze szopy książkę bez okładki. Z jej grzbietu udało mu się odczytać tytuł: „Badania dotyczące pewnych zagadnień marynarskich”, autorstwa Towsera lub Towsona, kapitana marynarki Jego Królewskiej Mości. Egzemplarz został wydany sześćdziesiąt lat wcześniej. Mimo, iż treść książki nie wydawał się ciekawa, to Marlow oddał się jej lekturze. Na marginesach zauważył notatki pisane ołówkiem, ze zdumieniem odkrył, iż stanowią one szyfr. Zanim bohater się zorientował ludzie dyrektora załadowali drewno do kotłowni i niecierpliwie wołali kapitana na pokład. Marynarz schował książkę do kieszeni i powrócił na parowiec. Dyrektor stacji wiedział, kto mógł rozbić to obozowisko: „To chyba ten nędzny kupczyk - ten intruz”. Marlow dodał, iż z pewnością ten, kto tam mieszkał, był Anglikiem. Coraz silniejszy prąd rzeki powodował, iż parowiec płynął coraz wolniej. Kapitan spodziewał się, iż w każdej chwili może dojść do najgorszego, czyli uszkodzenia koła napędowego, lecz tak się nie stało. Następnego wieczora, marynarz obliczył, iż parowiec znajduje się około ośmiu mil od stacji

Kurtza. Jednak dyrektor zalecał, by zatrzymali się, póki jeszcze coś widać i zaczekali do rana, ponieważ rzeka potrafi być zdradziecka, zwłaszcza w nocy. Pomimo swojej irytacji, spowodowanej faktem, iż zaledwie trzy godziny żeglugi dzieliły go od celu, Marlow zgodził się na postój. Załoga zarzuciła kotwicę na samym środku rzeki. Około trzeciej nad ranem, zatrważającą ciszę zmącił plusk wielkiej ryby, który przypomniał wystrzał z armaty. Gdy parowiec miał już wyruszać w dalszą żeglugę w powietrze wzniósł się donośny krzyk „jakby niezmiernej rozpaczy”. Gdy umilkł rozległa się żałobna wrzawa, która narastała, aż do momentu, gdy stała się nieznośnym krzykiem. Dźwięki urwały się i ucichły nagle. Załoga parowca, wraz z kapitanem, zamarła w bezruchu i przerażeniu. Dwóch „pielgrzymów” rzuciło się w biegu do swojej kajuty i powróciło na pokład ze strzelbami w dłoniach. Konsternacja i strach przenikały załogę parowca. Poczucie to potęgowała gęsta mgła, która otoczyła parowiec. Marlow nakazał przygotować się do wciągnięcia kotwicy i czekać na sygnał do odpływu. Kapitan dostrzegł zasadniczą różnicę w zachowaniu białych i czarnoskórych członków załogi. Ci pierwsi mieli przerażone twarze i trzęsły im się ręce, podczas gdy drudzy zachowywali spokój, a niektórzy nawet się uśmiechali. Pomimo tego, że ich plemię było oddalone o wiele mil w dół rzeki, to jednak wciąż byli tubylcami. Jeden z Murzynów zwrócił się do Marlowa: „złapać ich. Dać ich nam”. Gdy bohater zapytał, co by z nimi zrobili, rosły buszmen odparł: „Zjeść ich!”. Kapitan nie wiedział, co odpowiedzieć. Wiedział, że ludzie, których nieformalnym przedstawicielem był jego rozmówca, od około miesiąca nie jedli mięsa, ponieważ „pielgrzymi” nie mogli znieść fetoru zepsutego hipopotama i wyrzucili go za burtę. Prawdę mówiąc nikt nie zadbał o zapas pożywienia dla czarnoskórych. Dyrektor wypłacał regularnie Murzynom wynagrodzenie w postaci kilku centymetrów miedzianego drutu. Założenie było takie, że będą go wymieniać na pożywienie dla siebie w nadbrzeżnych wioskach. W praktyce okazało się jednak, iż takowych prawie w ogóle nie było. Jedynym pożywieniem tych ludzi było dziwne zielone ciasto, które nosili ze sobą, zawinięte w liście.

Marlow zastanawiał się, dlaczego „ludożercy” nie napadli na resztę załogi, mieli przecież druzgocącą przewagę liczebną, było ich aż trzydziestu pięciu. Poza tym „Byli to wielcy, tędzy mężczyźni, nie bardzo zdolni do rozważania następstw takiego postępku, a przy tym odważni i silni - nadal silni, choć skóra ich już nie lśniła, a muskuły zwiotczały”. Podkreślił wtedy jak „nieapetycznie” wyglądali wówczas biali członkowie załogi. Byli schorowani i wycieńczeni. Sam miał nadzieję, że nie wygląda jak „pielgrzymi”. Ten „rys fantastycznej próżności harmonizował z poczuciem snu na jawie”. Marlow nie skarżył się na swoje zdrowie

, od czasu do czasu miewał niewielkie gorączki. Wciąż jednak zastanawiał się, dlaczego Murzyni nie chcieli ich zjeść. Marynarz dobrze wiedział, że głód potrafi wyzwolić w człowieku najdziksze instynkty. Ten fakt pozostał dla niego nieodgadnioną tajemnicą na zawsze.

Dyrektor zwrócił się do Marlowa mówiąc, iż ma nadzieję, że panu Kurtzowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Bohater odniósł wrażenie, że mężczyzna powiedział to szczerze. Przez otaczającą statek mgłę niemożliwe było ruszenie się z miejsca. Marlow nie miał zamiaru podejmować zbędnego ryzyka płynięcia na oślep i postanowił poczekać, aż widoczność się polepszy. Dyrektor obawiał się, iż parowiec zostanie napadnięty przez tubylców. Bohater był przekonany, iż nie dojdzie do ataku na jego statek. Po pierwsze uważał, że mgła była zbyt gęsta, co uniemożliwiało czółnom swobodne podpłynięcie do parowca. Poza tym był pewny, że okrzyki, które właśnie usłyszeli nie były wezwaniem do ataku ani nienawiści, lecz stanowiły upust wielkiego smutku. Widocznie ich parowiec został dostrzeżony z brzegu, a jego widok wywołał poruszenie w najbliższej wiosce. Marlow przekonywał dyrektora, że jeśli zostaną napadnięci to jedynie w efekcie ludzkiej namiętności, która pozwala smutkowi przerodzić się w agresję. Jego przeczucie okazało się trafne. Odgłosy te nie były próbą ataku, lecz odparcia. Około dwóch godzin po podniesieniu się mgły, półtorej mili od stacji Kurtza, oczom Marlowa ukazała się wysepka. Stanowiła ona początek płycizn i mielizn ciągnących się środkiem koryta rzeki. Kapitan skierował swój parowiec ku zachodniemu przesmykowi, ponieważ po tej właśnie stronie miała znajdować się stacja Kurtza. Swoisty korytarz okazał się być dużo ciaśniejszy, niż Marlow się spodziewał. Kapitan prowadził swój parowiec jak najbliżej brzegu, ponieważ woda była tam najgłębsza. Statek sunął w górę rzeki bardzo powoli.
Sternikiem parowca był jeden z przeszkolonych Murzynów. Największym jego mankamentem była skłonność do panikowania. Gdy stał przy nim Marlow, mężczyzna sterował z dumą, rozwagą i dokładnością, ale wystarczyło spuścić go z oka, a zaraz zjadał go strach i w jego poczynania wkradała się głupota. Na dziobie parowca jeden z Murzynów pełni rolę sondy. Za pomocą kija sprawdzał głębokość wody. Bohater zdziwił się, gdy ten nagle położył się płasko na pokładzie, a na ich drodze wyrastał powoli wielki pień. Zauważył również, że palacz pochylił się nad paleniskiem. Nagle niewielkie strzałki zaczęły przecinać powietrze na wysokości twarzy kapitana. Drobne kijki fruwały nad pokładem, podczas gdy brzeg wydawał się być jak zwykle bardzo spokojny i cichy. Gdy parowiec wyminął pień, Marlow zorientował się, że byli pod obstrzałem. Zamknął szybko okna w domku kapitańskim i spostrzegł, że sternik dziwnie kołysze statkiem. Gdy wychylił się, by sięgnąć ostatnią okiennicę zauważył na brzegu ludzkie oczy. Po chwili zorientował się, że wzdłuż rzeki biegnie większa liczba ludzi. Marlow zdołał zatrzasnąć okno i nakazał sternikowi zachowanie spokoju. Murzyn zbyt bardzo się bał, przez co parowiec kołysał się niczym drzewo na wietrze. Marlow wypadł ze swojej kajuty na pokład i zorientował się, iż płyną prosto na zmarszczkę w kształcie litery V, która oznaczała kolejną przeszkodę. „Pielgrzymi” zrobili użytek ze swoich winchesterów i otworzyli ogień do tubylców. Bohater miał przeczucie, iż strzałki, którymi do nich strzelano nie mogłyby skrzywdzić nawet kota. Nagle za plecami Marlowa rozległ się huk. Okazało się, iż sternik rzucił wszystko, chwycił stojący w koncie domku kapitana nabity karabin Martini-Henry, otworzył okiennicę i wystrzelił w kierunku buszu. Bohater chwycił za ster i pchnął statek ku brzegowi. Działał instynktownie, ponieważ nic nie widział przez opary dymu, który unosił się ze strzelb. Strzelanina nagle ucichła, ponieważ skończyły się naboje. Marlow dostrzegł poruszające się dwójkami postaci na brzegu. Nagle wyglądający przez okiennicę Murzyn-sternik upuścił strzelbę za burtę i padł na Marlowa. W jego boku, tuż pod żebrami tkwiła włócznia, którą cisnął ktoś z brzegu. Krew czarnoskórego zalewała bohaterowi nogi oraz podłogę pod sterem. Murzyn patrzył na kapitana zaniepokojonym spojrzeniem, ale ten odwrócił swój wzrok, by skupić się na sterowaniu. Wtedy ponownie wybuchła strzelanina, ponieważ „pielgrzymi” przeładowali swoje winchestery. Marlow zaczął szarpać linkę parowej gwizdawki. Jej dźwięk spowodował, iż wojownicze okrzyki nagle ucichły. Z brzegu dochodziły jęki przerażenia. W buszu zapanowała wielka konsternacja. Deszcz strzałek momentalnie umilkł. Jeden z „pielgrzymów” oznajmił kapitanowi, że wzywa go do siebie dyrektor. Mężczyzna dostrzegł zakrwawionego Murzyna, ten widok go przeraził. Czarnoskóry umarł na ich oczach. Marlow nakazał agentowi, by chwycił za ster. Przerażony „pielgrzym” początkowo nie usłyszał rozkazu, dopiero gdy kapitan chwycił go za ramię doszedł do siebie. Bohater był przekonany, że pan Kurtz również nie żył. Marynarz zdał sobie sprawę, że jedynym celem jego podróży w górę rzeki była możliwość rozmowy z tajemniczym mężczyzną. Nie potrafił sobie nigdy wyobrazić jego wyglądu, ale w głowie słyszał jego głos. Słyszał o panu Kurtzu wiele dobrego, ale za jego największy walor uznawał „dar wypowiadania się, zdumiewający, oświetlający, najwznioślejszy, i najbardziej godny pogardy, strumień tętniącego światła lub zwodniczy potok wypływający z jądra nieprzeniknionej ciemności”.
Marlow zdjął zakrwawione trzewiki. Jednym cisnął na pokład, a drugi wyrzucił za burtę. Przepełniało go poczucie wielkiej porażki. Przekonanie, iż Kurtz nie żyje było w nim tak silne, że bezgranicznie w to wierzył. Wielki smutek przypominał mu skowyt, jaki usłyszeli mglistego poranka. Któryś z członków załogi „Nellie” przerwał Marlowowi. Słowo „nonsens” uzmysłowiło bohaterowi, iż nie wszyscy rozumieli jego uczucia. Poprosił o tytoń, a po czasie zapalił papierosa. W niemal zupełnej ciemności błysnęła zapałka, a marynarzom ukazała się „szczupła twarz Marlowa (…) zniszczona, zapadnięta, z fałdami zbiegającymi ku dołowi, ze spuszczonymi powiekami, jakby uważna i skupiona”. „Do diabła z nonsensem!” krzyknął Marlow i kontynuował swoją opowieść. Z perspektywy czasu marynarz był dumny, iż udało mu się nie rozpłakać, gdy przepełniało go przekonanie, iż nie będzie mu dane porozmawiać z Kurtzem: „Czułem się dotknięty do żywego myślą, że przepadł dla mnie bezcenny przywilej przysłuchiwania się utalentowanemu Kurtzowi”. Jednak mylił się. Zdradził, iż nasłuchał się mężczyzny aż do przesytu. Dodał również, że jego wyobrażenie o nim było słuszne. Kurtz był przede wszystkim głosem dla Marlowa. Gdy nadmienił, że często powracają do niego głosy z tamtych czasów oraz widok dziewczyny, zamilkł wtedy na długi czas. Zdziwił się, że wspomniał o kobiecie. Oznajmił słuchaczom, że ona była „poza tym”. Według niego rolą mężczyzn było zapewnić płci przeciwnej, by zawsze pozostawała w swoim świecie. Marlow zwrócił się do swoich słuchaczy: „Trzeba wam było słyszeć, jak wyciągnięte z grobu ciało pana Kurtza mówiło: «moja Narzeczona». Bylibyście zrozumieli natychmiast, jak dalece ona była poza tym”. Bohater wybiegł znacznie w swojej opowieści i opisał kompanom odnalezionego pana Kurtza. Jego czaszka przypominała kulę z kości słoniowej. Dzicz pokonała utalentowanego poszukiwacza i chciała zagarnąć jego ciało dla siebie. Załoga parowca odnalazła istny skarb w obozowisku tego człowieka. Cała szopa była wypełniona kością słoniową, którą Kurtz wydobywał z ziemi. Murzyni zakopywali kły, ale nie dość głęboko, aby uchronić je przed utalentowanym poszukiwaczem. Załoga zapełniła parowiec drogocennym kośćcem, którego było tak dużo, że trzeba było ułożyć dodatkowy stos na środku pokładu. Marlow zapewniał, iż słyszał, jak Kurtz mówił, spoglądając na parowiec: „Moja Narzeczona, moja kość słoniowa, moja stacja, moja rzeka, moje...”. Wszystko to należało do niego, ale sam należał do czegoś innego. Bohater tłumaczył załodze „Nellie”, że ludzie wychowani w ich cywilizacji i kulturze zachodnioeuropejskiej napotykają w buszu na nietknięty świat, w którym nie obowiązują żadne prawa ani zasady, a „Kiedy ich zabraknie, musi się człowiek oprzeć na własnej wrodzonej sile, na swojej własnej zdolności do pozostania wiernym”. W takiej sytuacji na człowieka czyha wiele pokus, do których namawiają go diabelskie siły. Jednostki tak wyniosłe i szlachetne jak pan Kurtz również im ulegają. Dla takich ludzi jak on Ziemia byłą czymś pośrednim. Zupełnie innym typem człowieka był Marlow, który traktował życie w kategoriach „tu i teraz”. Ludzki trud i wysiłek, aby dobrze wykonać swoją pracę chronił go przed zatraceniem zmysłów. Bohater nie starał się w ten sposób usprawiedliwić postępowania pana Kurtza, którego „cień” nawiedził go przed ostatecznym zniknięciem. „Dawny, realny Kurtz” pochodził z mieszanej angielsko-francuskiej rodziny. Był wykształconym przedstawicielem cywilizacji zachodnioeuropejskiej: „Cała Europa złożyła się na Kurtza”. Międzynarodowe Towarzystwo Tępienia Dzikich Obyczajów zwróciło się do niego z prośbą o sporządzenie specjalnego referatu, który miał służyć za wytyczną zasad tej organizacji. Marlow przeczytał tę siedemnastostronicową pracę i był dla niej pełen uznania. Lecz to było zanim Kurtz postradał nerwy i zaczął przewodniczyć dzikim tańcom, kończącym się obrzędami, które odbywały się na jego cześć. Referat rozpoczynał się od zdania, iż biali, dzięki swojemu dorobkowi kulturowemu i cywilizacyjnemu, wydawali się czarnym postaciami niemal boskimi. Retoryka i dobór słów sprawiały, iż Kurtz potrafił porwać każdego, nawet Marlowa. Niepokojąca była notatka znajdująca się na ostatniej stronie referatu. Była ona dopisana dużo później i mniej pewnym charakterem pisma. Brzmiała ona: „Wytępić te wszystkie bestie!”. Sam autor widocznie zapomniał o tym zdaniu, ponieważ prosił bohatera, by zachował broszurę starannie i przekazał ją Towarzystwu. Marlow czuł się odpowiedzialny za pamięć o Kurtzu. Gdyby miał wolny wybór złożyłby ją na wysypisku „mówiąc w przenośni, wszelkiej padliny cywilizacji”. Lecz nie miał wyboru, ponieważ człowiek ten nie pozwalał bohaterowi o sobie zapomnieć. Kurtz był utalentowanym przywódcą, który w łatwy sposób pozyskiwał sobie wyznawców własnego kultu. Marlow nie mógł o nim zapomnieć, ale nie uważał też, że poznanie tego człowieka było warte poświęcenia życia czarnoskórego sternika. Marynarzowi bardzo brakowało członka załogi: „ten Murzyn coś robił, sterował; przez całe miesiące tkwił za moimi plecami - jako pomoc, jako narzędzie. To było coś w rodzaju spółki. Sterował na mój rozkaz - musiałem go pilnować, irytowały mnie jego wady i w taki sposób powstały między nami subtelne więzy, z których zdałem sobie sprawę dopiero po ich zerwaniu”. Bohater zdradził, że nigdy nie zapomni głębokiego i ufnego spojrzenia Murzyna, gdy został raniony i padł u jego stóp. Marlow powrócił do urwanej opowieści. Po założeniu nowych butów wyrwał z ciała sternika włócznię i zaciągnął je na pokład. W pamięć zapadł mu jego ciężar. W pojedynkę udało mu się wyrzuć zwłoki za burtę. W tym czasie „pielgrzymi” i dyrektor zebrali się na rozmowę. Bezduszność Marlowa, który bezceremonialnie załatwił sprawę ciała sternika wprawiła ich w oburzenie. Podobne odczucia mieli czarnoskórzy członkowie załogi. Bohater wiedział, iż ci drudzy mieli inne pretensje, prawdopodobnie zamierzali zjeść ciało swojego zmarłego kompana. Marynarz nie przejął się tym i powrócił do steru, ponieważ mężczyzna, któremu powierzył to zadanie okazał się być beznadziejny.
Marlow stał za kołem sterowniczym i nasłuchiwał toczonych wokół niego rozmów. Wszyscy uznali, że Kurtz nie żyje, a jego stacja została spalona. Ten sam mężczyzna, który o mało nie zemdlał na widok krwi rannego sternika wykrzykiwał teraz, że przynajmniej godnie pomścili najlepszego agenta kompanii. Bohater nie mógł się powstrzymać od komentarza i oznajmił „pielgrzymom”, iż każdy ich strzał był niecelny, ponieważ był oddany z zamkniętymi oczami i na oślep. Zasługę odstraszenia ataku buszmenów przypisał sobie i gwizdkowi parowemu, którego użył. Te słowa wywołały awanturę, przez którą nikt nie pamiętał już o panu Kurtzu. Nagle oczom Marlowa ukazała się polanka na szczycie wzniesienia z długą, pochyloną budowlą. Dyrektor wykrzyknął, że to jest właśnie stacja. Na brzegu stał biały mężczyzna w wielkim kapeluszu i machał do załogi parowozu ręką. Kapitan był przekonany, że wciąż widział ruch w przybrzeżnym lesie. Gdy dyrektor krzyknął do człowieka, że zostali napadnięci, tamten odparł ze spokojem: „Wiem, wiem. W porządku”.

Wygląd mężczyzny wydawał się Marlowowi znajomy. W końcu dotarło do niego, że człowiek w kapeluszu przypomina mu arlekina. Jego brązowy strój był w znacznej mierze pokryty kolorowymi łatami. Mężczyzna krzyknął do manewrującego bohatera, by uważał na pień, który spoczywa na dnie rzeki zaraz przy brzegu. Marlowa przeraziła myśl, że mógłby uszkodzić dno swojego parowca ostatniego dnia podróży. Marynarz zapytał, czy zdążyli na czas. Człowiek w kapeluszu odparł:„On jest tam na górze”. Gdy dyrektor i jego ludzie zeszli na ląd, mężczyzna przypominający arlekina wszedł na pokład do Marlowa. Bohater wyraził swoje oburzenie tym, że zostali zaatakowani przez tubylców, wtedy tamten odparł, że nie mieli oni złych zamiarów. Zapewniał, że byli to prości ludzie, którzy bardziej bali się parowego gwizdka, aniżeli strzelb. Mężczyzna zaczął mówić w takim tempie, że kapitan nic nie rozumiał. Okazało się, iż od dłuższego czasu nie miał z kim porozmawiać. Gdy Marlow zapytał go, czemu nie zwrócił się do pana Kurtza, tamten odparł: „Z tym człowiekiem się nie rozmawia, jego się słucha!”. Po czym dodał: „Tylko że teraz...”, machnął ręką i ogarnęło go przygnębienie. Otrząsnął się równie szybko i przedstawił jako „Rosjanin... syn archijereja... gubernia tambowska...”. Bohater poczęstował go tytoniem. Rozmówca opowiedział swoją historię. Za młodu uciekł z domu by pływać na angielskich statkach. W Afryce spotkał pana Kurtza, lecz zanim do tego doszło błądził po kraju jako wysłannik holenderskiego domu towarowego. Mężczyzna miał dwadzieścia pięć lat i wędrował samotnie wzdłuż rzeki blisko dwa lata. To do niego należało obozowisko, które mijali jakiś czas temu. Marlow sięgnął do kieszeni i oddał mu książkę Towsona. Mężczyzna chciał z radości ucałować bohatera, ale jakoś się powstrzymał. Wkrótce okazało się, iż notatki na marginesach nie były pisane szyfrem, a w języku rosyjskim. Człowiek wyjawił kapitanowi, iż tubylcy ich zaatakowali, ponieważ obawiali się, że pan Kurtz ich opuści.

CZĘŚĆ TRZECIA

Rosjanin namawiał Marlowa, by jak najszybciej zabrali ze sobą Kurtza. Mężczyzna imponował bohaterowi swoją żywotnością i entuzjazmem, ale równocześnie przerażające było jego bezgraniczne uwielbienie dla utalentowanego poszukiwacza kości słoniowej. „Arlekin” wyjawił marynarzowi, iż rozmowy, które prowadził niegdyś z Kurtzem odmieniły jego życie, otworzyły mu oczy na wiele kwestii, takich jak chociażby miłość. Marlow rozejrzał się dookoła i po raz pierwszy odczuł, że otaczający go krajobraz nigdy nie był tak ponury i nieodgadniony, jak tego dnia. Bohater dowiedział się, iż Rosjanin nie zawsze towarzyszył najlepszemu agentowi towarzystwa. Kurtz na swoje wyprawy wyruszał wyłącznie samotnie, podczas gdy mężczyzna czekał na niego samotnie w obozowisku. Kapitan parowca dowiedział się, iż mężczyzna w poszukiwaniu kości słoniowej nie praktykował już handlu wymiennego, jak niegdyś, lecz łupił okoliczne wsie. Nie działał w pojedynkę, ponieważ udało mu się przekonać do siebie plemiona tubylców, którzy z czasem zaczęli go ubóstwiać. Rosjanin wytłumaczył bohaterowi: „Czemu pan się tak dziwi? (…) Przybył do nich z gromem i błyskawicą, rozumie pan - nigdy w życiu czegoś podobnego nie widzieli - i bardzo straszny”. On potrafi być bardzo straszny. Nie można go sądzić jak zwykłego człowieka. Nigdy w życiu. Otóż... niech tam, powiem, żeby panu dać o nim wyobrażenie: raz i mnie chciał zastrzelić - ale ja go sądzić nie będę”. Powodem sporu między mężczyznami była wówczas kość słoniowa. Kurtz był gotów posunąć się do zbrodni, gdy dowiedział się, że Rosjanin posiadał niewielką ilość kłów. Jednak młody podróżnik nie opuścił po tym stacji najlepszego agenta towarzystwa, wręcz przeciwnie, postanowił zostać i odnowić z nim swoją przyjaźń. Kurtz dwukrotnie ciężko chorował i właśnie „arlekin” czuwał wtedy nad nim. Utalentowany poszukiwacz kości słoniowej miewał różne nastroje, czasami był bardzo miły dla Rosjanina, a czasami lepiej było zejść mu z drogi. Młodzieniec usprawiedliwiał takie zachowanie: „Ten człowiek za wiele cierpiał. Nienawidził tego wszystkiego i jakoś nie mógł tego porzucić. Kiedy mi się trafiała sposobność, prosiłem go, żeby wyjechał, póki czas; proponowałem, że wrócę z nim razem. Mówił: dobrze, a potem zostawał; szedł znów na poszukiwanie kości słoniowej; znikał na całe tygodnie; zapamiętywał się wśród tych ludzi (…)”. Marlow nie powstrzymał się przed nazwaniem Kurtza „wariatem”, lecz Rosjanin się z nim nie zgodził. Kapitan parowca chwycił za lunetę i rozglądał się po brzegu. Niepokoiła go obecność wrogo nastawionych tubylców. „Arlekin” wyjawił wówczas, iż utalentowany agent powrócił niedawno po kilkumiesięcznej nieobecności i przyprowadził ze sobą wielu wojowników z plemienia nad jeziorem. Po czym dodał: „Widać apetyt na kość słoniową zwyciężył w nim - jakże to nazwać?”. Gdy dowiedział się, że Kurtz jest bardzo chory przybył do obozowiska by się ponownie nim zaopiekować. Podobno jego stan był ciężki. Marlow nie wierzył własnym oczom, gdy dzięki lunecie dostrzegł, iż na słupy otaczające chatę obłąkanego żądzą kości słoniowej człowieka, nabite są ludzkie głowy. Tylko jedna z nich zwrócona była tyłem do budowli, pozostałe skierowane były twarzą ku niej. Ta, której oblicze widział bohater była „czarna, zeschła, zapadła, z zamkniętymi powiekami - zdająca się spać u szczytu tego pala, a jej ściągnięte suche usta, ukazujące wąską i białą linię zębów, uśmiechały się, uśmiechały bez końca do jakiegoś nieustannego, żartobliwego snu wśród tej wieczystej drzemki”.

Jak się później okazało dyrektor zdradził bohaterowi, iż nietypowe metody pana Kurtza doprowadziły do ruiny cały okręg. Głowy nabite na pal świadczyły o tym, że ten człowiek zatracił się w swojej żądzy. Przebywający z nim na co dzień ludzie byli uwodzeni jego pięknymi słowami, przez co nie dostrzegali braków hamulców, jakie tkwiły w tym mężczyźnie. Sam Kurtz uświadomił sobie swoją wadę dopiero w obliczu śmierci, ale „dzicz przejrzała go wcześnie i wywarła na nim straszliwą zemstę za dziwaczną inwazję”. Rosjanin powiedział, że nie ośmielił się nigdy zdjąć głów z tych pali, ponieważ stanowiły one pewne symbole. Zapewniał, iż pan Kurtz nie boi się tubylców, ponieważ są jego poddanymi. Wodzowie okolicznych wiosek przybywali do niego codziennie i padali przed nim na kolana. Gdy Marlow krzyknął, że nie ma zamiaru wysłuchiwać o wspaniałości poszukiwacza kości słoniowej, młody człowiek był zdziwiony. Nie rozumiał, jak można nie ubóstwiać pana Kurtza. Widocznie zapomniał, iż bohater nigdy z nim nie rozmawiał. Rosjanin bronił swojego idola, twierdząc, że takiemu wybitnemu człowiekowi jak on ciężko żyje się w prymitywnych warunkach, a głowy nabite na pal należały do buntowników. Marynarz roześmiał się gorzko słysząc te słowa. Słyszał już o „nieprzyjaciołach” i „wrogach”, ale „buntownicy” to było dla niego nowe określenie tubylców. Rosjanin mówił, że próbował ratować Kurtza, ale już dawno skończyły się lekarstwa. Uważał, iż dopuszczenie do śmierci tak wybitnego człowieka byłoby haniebne dla ludzkości. Marlow dostrzegł, iż „pielgrzymi” wynieśli z krzywego domku mężczyznę na noszach. Wtedy rozległ się przejmujący wrzask i polana zapełniła się tubylcami uzbrojonymi we włócznie i łuki. Rosjanin powiedział bohaterowi, iż teraz wszystko w rękach Kurtza: „jeśli teraz nie powie im tego, co trzeba, to będzie po nas”. Wychudły mężczyzna zdołał usiąść na noszach i podnieść ramię. Marlow nie mógł słyszeć jego słów, ale dokładnie go obserwował. Mężczyzna okazał się być mikrej postury. Jego ciało był teraz „nędzne i przerażające”. Według bohatera, mężczyzna wyglądał jak: „rzezany w starej kości słoniowej żywy wizerunek śmierci”. Nagle opadł bez sił na posłanie, a tłum tubylców rozpierzchł się. „Pielgrzymi” bez przeszkód mogli zanieść chorego na pokład parowca. Statek nie mógł ruszyć w podróż, ponieważ właśnie zapadał zmrok. Załoga była zmuszona czekać do rana.Umieszczono Kurtza w małej kajucie, w której mieściło się jedynie łóżko i składane krzesła. W pokoiku czekała na niego niedostarczona korespondencja. Mężczyzna usiadł na swoim tapczanie i nerwowo zaczął przeglądać listy. Chory spojrzał znad kartki papieru prosto w oczy bohaterowi: „Bardzo mi przyjemnie”. Widocznie czytał właśnie o nim w liście. Marlow był zdumiony siłą głosu tego niewielkiego człowieka: „Co za głos! Uroczysty, głęboki, wibrujący - a zdawałoby się, że ten człowiek nie jest zdolny do szeptu”. Jednak mężczyzna posiadał dość siły, by doprowadzić całą załogę parowca do zguby, o czym mieli się wkrótce przekonać. Gdy do kajuty Kurtza wszedł dyrektor, Marlow natychmiast ją opuścił. Załoga wpatrywała się w stojących na brzegu dwóch tubylców, dumnie wspartych na swoich włóczniach. Dostrzegli również piękną czarnoskórą kobietę, która dumnie kroczyła wzdłuż rzeki. Jej widok przykuwał uwagę: „Trzymała głowę wysoko; jej włosy były upięte w kształt hełmu; na nogach miała mosiężne kółka aż do kolan, bransolety z mosiężnego drutu aż po łokcie, szkarłatną plamę na ciemnym policzku, nieprzeliczone naszyjniki ze szklanych paciorków u szyi; dziwaczne jakieś przedmioty, amulety, dary czarowników, które wisiały na niej, lśniły przy każdym kroku. Musiała mieć na sobie wartość kilku kłów słoniowych. Była dzika i przepyszna, płomiennooka i wspaniała; jej powolne posuwanie się naprzód miało w sobie coś złowieszczego”. Kobieta stanęła twarzą do parowca. Jej oblicze wydawało się być przepełnione smutkiem. Zdawało się, iż zaraz zrobi coś, do czego sama do końca nie była przekonana. Nagle zdobyła się na odwagę i gwałtownie wyprostowała ręce ku górze. W tym momencie drobne cienie otoczyły statek. Kobieta obróciła się i zniknęła w buszu. Rosjanin powiedział wtedy, że gdyby próbowała dostać się na parowiec nie zawahałby się jej zastrzelić. Pamiętał tę kobietę, jak przybyła do obozowiska i zrobiła mu wielką awanturę o materiał, którego użył do zrobienia sobie łat. Przez dwa tygodnie trzymał się od niej z daleka. Z kajuty dobiegł donośny głos Kurtza sprzeczającego się z dyrektorem: „Ocalić mnie! ocalić kość słoniową, chce pan powiedzieć. Niechże pan nie gada. Mnie ocalić! Jak to, przecież to ja was musiałem ratować! Psujecie mi teraz plany. Chory! Chory! Nie taki chory, jak byście pragnęli. Mniejsza z tym. Wykonam jeszcze swoje plany - wrócę. Pokażę wam, co można zrobić. Wy, z tymi waszymi kramarskimi pojęciami, przeszkadzacie mi tylko. Ja wrócę. Ja...”Dyrektor wyszedł z kajuty i na osobności zwrócił się do kapitana mówiąc, że z najlepszym agentem towarzystwa było już bardzo źle. Po czym dodał: Ale co tu ukrywać. Pan Kurtz wyświadczył naszemu towarzystwu więcej złego niż dobrego. Nie zdawał sobie sprawy, że czasy nie dojrzały jeszcze do energicznej akcji. Ostrożność, ostrożność - oto moja zasada”. Według niego ten okręg był od teraz dla nich zamknięty. Przyznał, że znaleźli w nim dużo kości słoniowej, przeważnie skamieliny. Dyrektor nazwał metodę Kurtza „niezdrową”. Marlow odparł, iż to, co wyczyniał agent nie było wcale „metodą”. Słowa te ucieszyły jego rozmówcę. Bohater jednak dodał, iż dla niego pan Kurtz wciąż jest człowiekiem wybitnym. Dyrektor obrzucił go chłodnym spojrzeniem i rzucił: „Był”. Marynarz wiedział, iż był od tamtej pory zaliczany do zwolenników opętanego człowieka, ale wolał to, niż przynależność do ludzi zarządcy Stacji Centralnej. Rosjanin zwrócił się do Marlowa z podziękowaniem za wstawienie się w obronie pana Kurtza. Młody człowiek zdradził, iż podejrzewa dyrektora i jego ludzi o niecne zamiary w stosunku do jego osoby. Bohater potwierdził jego obawy: „Dyrektor uważa, że powinno się pana powiesić”. Słowa te przeraziły „arlekina”, który domyślał się, iż ludzie ci byli zdolni do wszystkiego. Marlow zaproponował, by mężczyzna oddalił się, jeżeli ma w okolicy przyjaciół, to z pewnością nic mu się nie stanie.

Rosjanin zniżył głos i wyjawił bohaterowi, iż Kurtz rozkazał swoim ludziom zaatakować parowiec. Chory miał nadzieję, iż pierwszy ostrzał skutecznie odstraszy załogę, lecz tak się nie stało. Młody mężczyzna nalegał, by Marlow zachował pełną dyskrecję. Bohater udzielił Rosjaninowi wszelkiej pomocy. Poza nabojami i tytoniem dostał od Marlowa również parę trzewików. Mężczyzna w tajemnicy niezauważony przez nikogo oddalił się w ciemnościach. Niewiele po północy Marlow zbudził się i wyszedł na pokład. Zauważył, iż pod krzywym budynkiem stacji na szczycie wzgórza, płonęło ognisko. Z buszu dochodził do niego dźwięk bębnów i hipnotyczny pomruk tubylców, który na krótką chwilę zamienił się w przerażający krzyk. Bohater zajrzał do kajuty Kurtza i odkrył, iż agenta w niej nie było. Przez krótką chwilę sparaliżował go strach. Oczami wyobraźni widział straszliwą rzeź, jakiej mogliby dopuścić się tubylcy na załodze parowca. Nagle poczuł wielki spokój i ukojenie, które spowodowały, że nie podniósł alarmu. Kapitan postanowił wyskoczyć na brzeg i odnaleźć Kurtza. „Nie zdradziłem pana Kurtza - było mi sądzone, abym go nigdy nie zdradził - było zapisane, że mam pozostać wiernym do końca zmorze, na którą padł mój wybór”, mówił Marlow swoim słuchaczom. Pragnął sam rozprawić się z prześladującym go „cieniem”. Na brzegu odkrył szeroki ślad na trawie, który sugerował, iż mężczyzna pełzł na czworakach. Miał nadzieję, że wpadnie na Kurtza i „porządnie wygarbuje mu skórę”. Jego umysł podsuwał mu wtedy przeróżne obrazy. Najpierw widział starą kobietę robiącą na drutach z kotem na kolanach. Ten widok wydał mu się zupełnie nieadekwatny do sytuacji. Następnie ukazał się w jego głowie rząd „pielgrzymów” strzelających z zamkniętymi oczami ze strzelb trzymanych u biodra. Był przekonany, iż już nigdy nie powróci na parowiec i do końca życia przyjdzie mu mieszkać w buszu. Ta noc była bardzo jasna. Marlow dostrzegł przed sobą ciemny kształt i zaczął biec półkolem w jego kierunku, aby zabiec mu drogę. Pościg za Kurtzem przypominał mu chłopięcą zabawę. W końcu bohater dopadł obłąkanego poszukiwacza kości słoniowej. Stając naprzeciw niego zdał sobie sprawę, iż groziło mu śmiertelne niebezpieczeństwo, ponieważ wystarczył jeden okrzyk Kurtza, a tubylcy zbiegliby się w to miejsce. Mężczyzna nakazał Marlowowi, by gdzieś się schował. Te słowa przeraziły bohatera. Za swoimi plecami dostrzegł wysoką postać, której głowa była ozdobiona wielkimi rogami. Wiedział, iż był to jakiś czarownik lub zaklinacz. Marynarz ostrzegł chorego: „zgubi się pan bezpowrotnie”. Był dumny z tych słów, uważał, iż naszło go w tamtej chwili natchnienie. Marlow zagroził, że jeśli Kurtz zacznie krzyczeć, to go zadusi. Agent mówił smutnym głosem, iż był tak blisko od osiągnięcia wielkiej rzeczy, a dyrektor wszystko mu odebrał. Bohater zapewniał go, że w Europie czeka na niego wspaniałe życie uznanego człowieka. „Nie miałem najmniejszej ochoty go dusić, jak rozumiecie - przy tym przyniosłoby to zaiste bardzo małą korzyść realną. Usiłowałem rozproszyć czar - ciężki, niemy czar dziczy - który zdawał się przyciągać Kurtza do bezlitosnej piersi, budząc w nim zapomniane i brutalne instynkty, pojąc go wspomnieniami zaspokojonych, potwornych namiętności”, powiedział do swoich słuchaczy Marlow. Bohater czuł, że walczył z duszą Kurtza. Zapewniał, iż agent nie zwariował, a jego umysł był zupełnie jasny. Właśnie w tym upatrywał swoją jedyną szansę na powodzenie, ponieważ to dusza Kurtza była obłąkana. Marynarz widział na własne oczy, że również Kurtz walczył ze sobą. Bohaterowi udało mu się nakłonić mężczyznę, by powrócił do swojej kajuty. Pomimo, że jedynie go podpierał, to czuł się, jakby niósł na swoich barkach ogromny ciężar. Następnego dnia po południu parowiec wyruszył. Marlow spostrzegł, iż polana zaludniła się tubylcami, było ich około tysiąca. Zorientował się, iż szamani odprawiali jakiś rytuał, a tłum wydobywał z gardeł pomruk przypominający „szatańską litanię”. Czarnoskórzy zaczęli rytmicznie powtarzać jeden okrzyk. Bohater dostrzegł na twarzy Kurtza tajemniczy uśmiech, który nagle zniknął po wpływem skurczu. Marlow wiedział, iż ten człowiek rozumiał słowa tłumu.Kapitan pociągnął za sznur od gwizdawki, gdy zorientował się, że niektórzy z ludzi dyrektora chwycili za strzelby. Wysoki dźwięk spowodował, iż na polanie zapanowała panika i zgiełk. Tubylcy rozbiegli się w strachu do buszu. Jedynie piękna kobieta nie drgnęła, a po chwili ponownie uniosła ręce ku niebu w rozpaczliwym i złowieszczym geście. Wtedy „głupia czereda” otworzyła ogień, a dym zupełnie pozbawił kapitana widoczności. Porywisty nurt rzeki prowadził parowiec „z jądra ciemności” ku morzu dwa razy szybciej, niż gdy płynął w odwrotnym kierunku, „a życie Kurtza biegło też szybko, odpływając i odpływając z jego serca ku morzu nieubłaganego czasu”. Dyrektor był bardzo spokojny i zadowolony, że wszystko ułożyło się po jego myśli. Marlow przeczuwał, iż niedługo najlepszy agent towarzystwa zginie. Z dziwną łatwością pogodził się z myślą, że podobny los czekał i jego.
Marlow wspomniał, iż głos Kurtza do samego końca był dźwięczny i głęboki: „Ten głos przeżył jego siły, aby skryć we wspaniałych zwojach elokwencji jałową ciemność jego serca”. Mężczyzna walczył o swoje życie z chorobą duszy. Bohater spędził z Kurtzem wiele godzin i wysłuchiwał jego monologów. Czasami wydawały się one dziecinne, na przykład, gdy agent żądał, by na stacjach witali go królowie. W pamięci marynarza utkwiły między innymi takie słowa: „Trzeba pokazać, że się ma w sobie coś rzeczywiście przynoszącego zysk, a wówczas spotyka człowieka bezgraniczne uznanie” lub „Oczywiście należy zawsze zwracać uwagę na pobudki... słuszne pobudki... zawsze”. Mijały kolejne dni, a krajobraz za burtą wciąż pozostawał taki sam. Widok ten męczył Kurtza. Pewnego razu poprosił Marlowa, by ten zamknął okiennicę. Gdy ta prośba została spełniona mężczyzna krzyknął w kierunku puszczy: „Och, dobiorę ci się jeszcze do bebechów!”. Zgodnie z przeczuciem bohatera statek się popsuł. Załoga była zmuszona do dłuższego postoju u brzegu niewielkiej wysepki na rzece. Pewnego ranka Kurtz wręczył Marlowowi pakiet papierów i fotografię i poprosił o ich przechowanie w obawie, iż mogły się dostać w ręce dyrektora. Stan Kurtza wciąż się pogarszał, lecz bohater nie mógł spędzać z nim zbyt wiele czasu, ponieważ pomagał przy naprawie parowca. „Żyłem w piekielnym rozgardiaszu wśród rdzy, opiłków, nakrętek, sworzni, kluczy naśrubkowych, młotków, wiertarek - rzeczy, których nienawidzę, ponieważ nie umiem sobie z nimi poradzić”, relacjonował Marlow. Pewnego wieczora bohater przestraszył się, gdy zajrzał do kajuty Kurtza, a ten cichym głosem wyjawił mu, iż czeka na śmierć. Kapitan szeptem odpowiedział, że to „bzdura”, ale nic nie mógł zrobić. Zmiana, jaka zaszła w rysach twarzy agenta wstrząsnęła Marlowem: „Zdawało mi się, że zdarto z jego twarzy zasłonę. Dostrzegłem kolejno na tym obliczu z kości słoniowej wyraz ponurej pychy, bezlitosnej siły, przeraźliwego strachu, głębokiej i beznadziejnej rozpaczy”. Chory krzyknął: „Zgroza! Zgroza!”. Kapitan udał się do jadalni, gdzie czekał na niego dyrektor i jego ludzie. Człowiek zarządzający Stacją Centralną wręcz promieniał z radości, przez co Marlow nie mógł na niego patrzeć. Nagle do jadalni wszedł boy dyrektora i oznajmił: „Pan Kurtz... on umrzeć”. Wszyscy „pielgrzymi” wybiegli z jadalni, lecz bohater został i jadł dalej. Kapitan nie chciał wychodzić na pokład, gdzie panował zupełny mrok. Nie myślał o ciele Kurtza, lecz o jego głosie, który na zawsze zamilkł. Marlow wyjawił swoim słuchaczom, iż niewiele brakowało, a sam zostałby pochowany niedługo po wybitnym agencie. Był zdania, iż przeznaczenie chciało, by „przeżył ten koszmar do końca”. Marynarz głośno zastanawiał się nad istotą ludzkiego żywota: „Śmieszna to rzecz, życie - owe tajemnicze kombinacje bezlitosnej logiki dla błahego celu. Co najwyżej można się spodziewać od życia odrobiny wiedzy o sobie samym - która przychodzi za późno i jest źródłem niewyczerpanych żalów”. Walka ze śmiercią była według niego mało absorbująca, ponieważ człowiek prowadzi ją każdego dnia, nie dostrzegając tego. Wyjawił załodze „Nellie”: „Byłem o włos od owej chwili, kiedy człowiek może się wypowiedzieć po raz ostatni, i przekonałem się z upokorzeniem, że prawdopodobnie nie będę miał nic do powiedzenia”. Właśnie dlatego Kurtz był według niego wybitnym człowiekiem, ponieważ miał coś do powiedzenia. W przesłaniu „Zgroza! Zgroza!” według Marlow była „szczerość i przekonanie, była drgająca nuta buntu w owym szepcie, było przerażające oblicze prawdy ujrzanej w przelocie - osobliwe połączenie żądzy i nienawiści”. Okrzyk ten znamionował zwycięstwo „okupione niezliczonymi kieskami, obrzydliwym przerażeniem, obrzydliwym dosytem”. Dlatego bohater pozostał wierny Kurtzowi do jego śmierci, a nawet po niej, gdy po wielu latach usłyszał ponownie echo jego głosu. Marlow ponownie znalazł się w „mieście grobów” i był „podrażniony widokiem ludzi spieszących ulicami, aby zwędzić jeden drugiemu trochę pieniędzy, aby pożerać haniebnie przyrządzone posiłki, łykać niezdrowe piwo, snuć głupie i błahe marzenia”. Bohater był przekonany, iż ich wiedza o życiu była iluzoryczna, ponieważ nie przeżyli tego, co on. Ich zachowanie drażniło Marlowa, a czasami nawet bawiło. Marynarz nie czuł się wtedy dobrze i nawet wysiłki ciotki nie pomagały jego zdrowiu. Potrzebował pokrzepienia, lecz nie znał nikogo, kto mógłby mu je zapewnić. Dowiedział się, iż matka Kurtza, pielęgnowana przez jego Narzeczoną zmarła niedawno. Pewnego dnia jakiś starszy mężczyzna, przedstawiciel towarzystwa, wypytywał bohatera, czy posiada jakąś wiedzę o „pewnych dokumentach”. Nie było to dla niego zaskoczenie, ponieważ wcześniej o to samo pytał dyrektor. Marlow obydwu udzielił negatywnej odpowiedzi. Starszy mężczyzna argumentował, iż dokumenty te są własnością spółki handlowej, po czym dodał, że byłoby wielką startą, gdyby zapiski tak wybitnej postaci nie ujrzały światła dziennego. Bohater nie miał siły już tego słuchać i wręczył mężczyźnie referat o Tępieniu dzikich obyczajów, oderwawszy przedtem postscriptum. Marynarz oznajmił, iż reszta papierów to prywatne listy. Niepocieszony mężczyzna zagroził bohaterowi postępowaniem karnym i wyszedł. W dwa dni później pojawił się rzekomy kuzyn Kurtza, który wypytywał Marlowa o wszelkie szczegóły dotyczące ostatnich dni życia agenta. Gość wyjawił, iż jego domniemany krewniak był wybitnym muzykiem. Marynarz nie wątpił w te słowa, ponieważ sam nie znał właściwego zawodu Kurtza. Z pełnym przekonaniem mógł natomiast stwierdzić, że łowca kości słoniowej był „uniwersalnym geniuszem”. Bohater przekazał mężczyźnie prywatne listy do rodziny oraz nic nieznaczące dokumenty. Kolejnym gościem Marlowa był dziennikarz, kolega po fachu Kurtza. Mężczyzna wyjawił marynarzowi, iż ich wspólny znajomy miał zadatki na wspaniałego polityka: „Była w nim wiara - rozumie pan? - była w nim wiara. Potrafił wmówić w siebie wszystko - wszystko. Byłby został wspaniałym przywódcą skrajnej partii”. Dziennikarz dodał, że mogłaby być to jakakolwiek partia, ponieważ Kurtz był „człowiekiem krańcowym”, Marlow zgodził się z tym zdaniem. Mężczyzna zapytał o powód wyjazdu ich wspólnego znajomego do Afryki. Marynarz opowiedział mu o referacie, po czym oddał mu go zapewniając, iż ma pozwolenie zmarłego na jego publikację. Wreszcie Marlowowi została cienka paczka listów i zdjęcie Narzeczonej Kurtza. Kobieta wydawała się bohaterowi piękna. Postanowił, że uda się do niej, aby osobiście przekazać jej korespondencję i fotografię. Po drodze do ukochanej agenta bohater przeżył coś niesamowitego. Na jednej z ulic miasta ujrzał Kurtza leżącego na noszach: „Była to chwila tryumfu dziczy, jej gwałtowne, mściwe najście, które - tak mi się zdawało - musiałem sam odeprzeć dla zbawienia czyjejś duszy”. Wszelkie wspomnienia z puszczy powróciły do Marlowa z podwojoną siłą. Wydawało mu się, iż ponownie słyszy słowa, które niegdyś wypowiedział Kurtz: „Ten transport kości należy w gruncie rzeczy do mnie. Towarzystwo za niego nie zapłaciło. Zebrałem ją sam, narażając się na ogromne ryzyko. Obawiam się jednak, że będą się tego domagali jako swojej własności. Hm. To jest trudna sprawa. Jak pan myśli, co mam robić, upierać się przy swoim? Co? Ja chcę tylko sprawiedliwości...”. Marynarz wcisnął dzwonek u drzwi kamienicy i czekał, aż zostanie wpuszczony ośrodka. Kurtz nie spuszczał go z oczu. Bohaterowi wydawało się, że słyszał, jak tamten wykrzykuje szeptem: „Zgroza! Zgroza!”.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
3536
3536
200404 3536
3536
3536
3536
Califone 3530 3536 Cassettes
3536
3536
3536
Califone 3530 3536 Cassettes(1)

więcej podobnych podstron