Bóg istnieje ponieważ wszyscy robimy osądy moralne - Hiob
Każdy człowiek posiada sumienie i każdy osądza. Osądza siebie i innych, osądza czyny i zdarzenia, działanie polityków i innych osób, ale przede wszystkim osądza swoje działanie. I nie mówię tu o tym, czy ma on rację, czy nie, to nie ma aż takiego znaczenia dla tego argumentu. Mówię tu o samym fakcie istnienia sumienia. Tego głosu wewnętrznego, mówiącego nam, co jest dobre, a co złe.
Osąd moralny może albo być osądem prawdziwym, to znaczy realnym, albo zaledwie wynikiem pewnych uczuć, jakie w danym momencie posiadamy. To znaczy albo wiemy, że coś jest niemoralne, bo jest takie obiektywnie i niezależnie od naszych poglądów, albo czujemy, że coś jest niemoralne, bo tak zostaliśmy wychowani, albo akurat taki mamy dziś dzień. Inaczej mówiąc albo rzeczywiście istnieje dobro i zło, albo wszystko jest iluzją.
Wiele ludzi powie, że nie istnieje obiektywne dobro i zło, ale tak naprawdę nikt w to nie wierzy. Nie każdy się zgadza w pewnych przypadkach, nazwijmy je dla jasności argumentu, granicznymi, z taką tezą, ale są sytuacje, gdzie wszyscy się zgadzają, że jakiś czyn jest złem. Na przykład nie każdy przyzna, że aborcja jest obiektywnie zawsze złem, jednak poza przypadkami osób naprawdę chorych, o zupełnie skrzywionej psychice, każdy przyzna, ze porwanie matce dziecka, dokonanie na nim gwałtu i brutalne zamordowanie go jest obiektywnie czynem złym, potwornym i okrutnym. Niezależnie od naszych poglądów, wychowania, czy historycznego okresu, w którym żyjemy.
Jeżeli więc istnieje jakiś moralny, obiektywny kod, to co, albo kto za tym stoi? Co powoduje, że istnieje taki kanon praw, który wszyscy w swym sumieniu czujemy się zobowiązani przestrzegać? Odczuwamy, jakby nam ktoś nakazywał postępować w dany sposób, ale nie widzimy nikogo, kto by za tym nakazem stał. Tym „niewidzialnym” dawcą moralnego prawa jest właśnie Bóg.
Argument ten był bardzo popularny 100-200 lat temu. Teraz ma on znacznie mniejszą siłę przebicia, bo relatywizm moralny zyskał sporą popularność. Przez to, że wiele ludzi odrzuca coraz więcej „obiektywnych” praw moralnych i przez to, że wiele czynów uznawanych „zawsze” za niemoralne już przez wielu za takie uznawane nie jest, to i sam argument traci na swej wadze. Zwłaszcza u tych, którzy te prawa moralne odrzucili. Ale nie zmienia to w niczym wagi samego argumentu. Został on podany trochę inaczej przez kardynała Johna Henry'ego Newmana, XIX wiecznego konwertyty z anglikanizmu. Jego wersja tego argumentu w przybliżeniu wygląda tak:
Nikt nie gwałci nakazów swego własnego sumienia i nikt nie darzy szacunkiem innych, którzy by postępowali niezgodnie ze swoim sumieniem. Mówimy tu już nie o obiektywnym, czy jakimkolwiek innym prawie, czy to naturalnym, czy religijnym, czy cywilno-prawnym, ale o wewnętrznym glosie sumienia każdego człowieka. Nawet, gdy ktoś ma poglądy diametralnie odmienne od naszych i z naszego punktu widzenia jest człowiekiem zupełnie niemoralnym, to zazwyczaj postępuje on zgodnie z jego subiektywnymi poglądami i jego sumienie nie mówi mu, ze robi coś złego. Jeżeli terrorysta wysadza budynki pełne ludzi, „lekarz” w klinice aborcyjnej zabija setki nienarodzonych dzieci, skin bije do utraty przytomności człowieka o innym kolorze skóry czy orientacji seksualnej, feministka kłamie przed kamerą telewizyjną „dla dobra sprawy”, to może z mojego punktu widzenia oni wszyscy popełniają niemoralne czyny, obiektywnie niemoralne, ale z ich punktu widzenia postępują zgodnie z ich sumieniami. Oni czują, że postępują dobrze, nobliwie, bohatersko. Co więcej, musimy przyznać, że rozumiemy, że oni właśnie tak muszą postępować.
Gdy chcemy kogoś przekonać, że nie ma racji, nie tłumaczymy mu, że ma postępować niezgodnie z głosem swego sumienia, ale że powinien zrozumieć nasze stanowisko, zaakceptować je i wtedy postępować nadal zgodnie z głosem swego sumienia. Swego odmienionego i prawidłowo wykształconego sumienia. Wiemy bowiem, że zarówno my sami, jak i inni ludzie nie mogą postępować inaczej, niż im ten wewnętrzny glos nakazuje. A gdy zgwałcimy ten wewnętrzny nakaz, to mamy „wyrzuty sumienia”, kaca moralnego, czujemy się podłymi hipokrytami i moralnym zerem.
Skąd jednak pochodzi ten głos sumienia? Jest on tylko wynikiem bezrozumnej ewolucji? Nasz mózg przypadkowo tak został zaprogramowany? Hmm. Jaką zatem rolę w toku ewolucji miałaby odegrać taka funkcja? Jeżeli przetrwać mieli, według Darwina, najmocniejsi i najlepiej przystosowani, to taka cecha tylko by utrudniała ten proces, a nie pomagała w niczym. Normy moralne i wyrzuty sumienia są jak kula u nogi w naturalnym procesie walki o przetrwanie. Poza tym jeżeli to tylko wynik naturalnej ewolucji, to czemu niewolniczo poddajemy się temu głosowi? Czy mając swój rozum nie powinniśmy bez problemu go odrzucać? Dlaczego on nami rządzi i powoduje nasze takie, a nie inne zachowanie?
A jeżeli, jak sądził Freud, głos sumienia jest tylko głosem społeczeństwa, w którym się wychowaliśmy, to czemu go słuchamy, jakby był on Bogiem? Ten głos, nie Freud. Czemu to jakieś „społeczeństwo”, przypadkowa grupa ludzi nam równych, spośród których wielu na pewno nie zasługuje na miano jakichkolwiek moralnych autorytetów, miałaby decydować, i to poprzez wewnętrzny głos w naszej głowie, o naszym postępowaniu? Albo gdy jest to kwestia wychowania przez rodziców… to czemu się nigdy nie buntujemy przeciw swojemu sumieniu? Rodzice nie są nieomylni i większość dzieci buntuje się przeciw ich prawom, zakazom i nakazom, ale nie buntujemy się przeciw temu wewnętrznemu nakazowi. Jak nasze sumienie nam mówi, ze coś jest niemoralne, to za właśnie takie to uważamy. I odwrotnie, gdy jakiś czyn w naszym sumieniu jest moralny, będziemy bronić akurat takiego poglądu. Głos sumienia jest więc w naszym życiu jak głos bożego proroka. Tak go traktujemy. Ale jeżeli Boga nie ma, to dlaczego to robimy? Albo więc Bóg istnieje i to On, a nie bezrozumna ewolucja, dał nam ten wewnętrzny „kompas moralny”, albo nasze postępowanie, wierne wskazówkom tego kompasu, jest zupełnie nielogiczne i niezrozumiale.
Jeżeli nie ma Boga, to czemu powinniśmy być dobrzy? To bardzo proste pytanie, na które nikt nie znalazł jeszcze dobrej odpowiedzi. Dlaczego nie postępować źle? Niemoralnie? Bo zostaniemy złapani? Nie, nie złapiecie mnie, jestem zbyt przebiegły. Bo będę znienawidzony? I co z tego? Ja też będę wszystkich nienawidził. Bo nie jest to dobre dla społeczeństwa? Oczywiście, ze nie jest. Ale ja chce postępować niemoralnie, więc mnie nic nie obchodzi dobro społeczeństwa. Jeżeli odrzucimy istnienie Boga, bardzo trudno wyjaśnić, dlaczego mielibyśmy jakikolwiek powód do „moralnego” postępowania. Czy to obiektywnie moralnego, czy moralnego zaledwie według głosu naszego sumienia. Fakt istnienia tego głosu, który każdy z nas słyszy i fakt, że wszyscy zgadzamy się z tym, że powinniśmy postępować „dobrze” świadczy o tym, że nie jesteśmy wynikiem bezrozumnej ewolucji, ale stworzeniami Bożymi, Jego dziećmi, i to On nam „wszczepił” ten moralny kompas zwany sumieniem. Inaczej nie da się wyjaśnić istnienia tego głosu.
Bóg istnieje, bo istnieje muzyka Bacha - Hiob
W książce Petera Kreefta i Ronalda Tacelli „Handbook of Christian Apologetics” jest dwadzieścia argumentów na to, że Bóg istnieje. Jeden z nich, zdecydowanie najkrótszy, brzmi tak: „There is a God, because there is a Music of Johann Sebastian Bach. Either you get it, or you don't.” Co znaczy mniej więcej tyle: “Bóg istnieje, bo istnieje muzyka Jana Sebastiana Bacha. Albo to widzisz, albo nie.” Koniec argumentu. Autorzy tamtej książki stwierdzili, że żadne słowa już nie są tu potrzebne.
Ja jednak, zamiast zrobić podobnie, znowu popełnię grzech gadulstwa i będę pisał o tym, co dla jednych jest oczywiste, a dla innych zupełnie niezrozumiale. Ci pierwsi nie potrzebują mojego tłumaczenia, tym drugim ono i tak nie pomoże. Ale muszą przecież być jacyś ludzie „po środku” i może któregoś z nich przekona moje argumentowanie?
Piszę te słowa w aucie, gdzieś w Minnesocie, powracając z Vancouver. Mieszka tam od lat mój przyjaciel z klasy. Nie widzieliśmy się chyba z 30 lat i tylko od czasu do czasu dzwoniliśmy do siebie, mówiąc, że kiedyś, skoro jesteśmy na jednym kontynencie, na pewno się spotkamy. Problem polega jednak na tym, że z Charlotte do Vancouver jest 5 tysięcy kilometrów. Łatwiej trafić na siebie w Krakowie, niż tu wybrać się w taką podróż.
Gdy więc dostałem ładunek do Richmond w Kolumbii Brytyjskiej, zapytałem go, czy to daleko od miejsca, gdzie on mieszka. Zapytał mnie o dokładny adres i zaczął się śmiać. Okazało się bowiem, że mam ładunek do firmy mającej swą siedzibę na tej samej ulicy, na której on pracuje. Pięć minut spacerkiem od jego biura.
Spędziłem uroczy dzień z przyjacielem i zakochałem się w Vancouver. Niewiele jest miast na świecie, które są połączeniem Sopotu i Zakopanego. Z jednej strony wysokie góry, śnieg, niedźwiedzie i kolejka linowa, a z drugiej ocean, rybacy, plaże i porty. Widoki zapierające dech w piersiach i do tego trafiła mi się wspaniała pogoda. Jedyną bowiem chyba wadą Vancouver jest to, że czasem deszcz pada tam nieustannie przez kilka miesięcy. Ja jednak miałem cudowne słońce i bezchmurne niebo.
Ale co to ma wspólnego z Bachem i dowodami na istnienie Boga? Otóż moim zdaniem wiele. Nie da się wytłumaczyć zachwytu nad pięknem przyrody, czy nad brzmieniem toccaty i fugi d-mol Bacha procesami ewolucyjnymi. Żadne zwierzę nie zatrzymuje się z zachwytem nad widokiem zachodu słońca, żadne nie zdumiewa się brzmieniem koncertu fortepianowego. Niektóre psy wyją słuchając fortepianu, ale to zupełnie inne zjawisko.
Ilekroć jestem na koncercie w filharmonii, wzruszam się tak, że nie potrafię powstrzymać łez. Tak działa na mnie muzyka. Widoki przyrody co prawda łez ze mnie nie wycisną, ale czasem opada mi szczena z zachwytu. Zdumiewające jest piękno naszej planety. Tylko skąd się to w nas bierze? I co to znaczy „piękno”? Z jednej strony mamy bardzo mądrą sentencję mówiącą, że „De gustibus non est disputantum”, ale z drugiej wszyscy się zgadzamy, że nieskażona niczym, dzika przyroda jest piękna, a wysypisko śmieci obrzydliwe. Że Bach, Mozart i Beethoven tworzyli cudowną muzykę, a disco polo to tylko sieczka i rąbanka.
Dla mojego psa jednak nie istnieje takie rozgraniczenie. Będzie wył tak samo słuchając Topless, czy Boys, jak „Czterech Pór Roku” Vivaldiego. A wysypisko śmieci może wzbudzić u niego nawet większe zainteresowanie, bo tak interesująco pachnie. To tylko człowiek dostrzega piękno. Tylko nas ono zachwyca, czasem wręcz wprowadzając nas w stan ekstazy. Ale ponieważ piękno stworzenia jest tylko cieniem Stworzyciela, jak piękny musi być Stworzyciel?
„Either you get it, or you don't”. Albo to widzisz, albo nie. Ale dla mnie piękno przyrody, rozgwieżdżone niebo, wyniosłe szczyty gór, wzburzone morze i piękna muzyka są dowodami na to, że Bóg istnieje. Zachwyt nad pięknem nie pomaga w procesach ewolucyjnych. Nie służy niczemu. Zadumanie nad cudownym widokiem, zasłuchanie się w urocze dźwięki najwyżej mogłoby spowodować nagle pożegnanie się z życiem, gdyby było udziałem dzikich zwierząt. A tworzenie muzyki to już tylko atrybut człowieka, stworzonego na obraz i podobieństwo swego Stworzyciela. Stworzyciela, który jest Pięknem doskonałym.
Bóg istnieje, bo świat musi mieć swego architekta - Hiob
Jest to chyba mój ulubiony argument. No, może jeden z kilku. Ale jeden z tych, które do mnie najwyraźniej przemawiają. Wygląda on następująco:
1). Wszechświat wykazuje zadziwiający stopień skomplikowania przy równoczesnym niesamowitym porządku. Wszystkie rzeczy istnieją i współistnieją ze sobą we wspaniałej harmonii. Wystarczy, że się przyjrzymy jakiemukolwiek fragmentowi naszej rzeczywistości, czy to będzie jedna molekuła proteiny, czy pojedyncza komórka, czy jeden organ, jak np. oko ludzkie, cały organizm, czy, powiedzmy, mrowisko. Obojętne.
2). Ten skomplikowany i inteligentny porządek mógł powstać albo przypadkowo, albo na skutek czyjegoś planu.
3). Przypadkowe powstanie tak skomplikowanego porządku nie jest możliwe.
4). Musiał zatem być jakiś plan powstania wszechświata.
5). Plan także nie powstał samoistnie, a więc:
6). Musi istnieć Inteligentny Architekt Wszechświata.
Pierwszy punkt jest na pewno prawdziwy. Nikt nie neguje faktu, że nasza rzeczywistość jest skomplikowana, złożona i w cudowny sposób współpracująca ze sobą. Zajmijmy się więc punktem drugim.
Dla mnie nie ma wątpliwości, że porządek ten nie mógł powstać przypadkowo. Głównie zresztą dlatego, że matematyka była moim ulubionym przedmiotem. Lubię liczby, lubię wszystko zmierzyć, wyliczyć i podać wynik. I z tego faktu dla mnie jasno wynika, że świat nie mógł powstać przypadkowo. Nikt rozsądny widząc obraz, powiedzmy taką „Bitwę pod Grunwaldem” nie uważa, że fajnie się rozlały farby. Jest rzeczą oczywistą, że ktoś to namalował. Podobnie czytając książkę wiemy, że nie powstała ona przez przypadkowe stukanie palcami w klawisze, ale ktoś wymyślił akcję, nadał imiona bohaterom, podał opisy, miejsca i zdarzenia. Widząc jadący ulicą samochód nie przypuszczamy, że to tornado wpadło na złomowisko i ułożyło zgrabniutkiego mercedesika, ale wiemy na pewno, że został on zaprojektowany przez inżynierów i zbudowany przez robotników. Słysząc, że rakieta kosmiczna z kosmonautami połączyła się ze stacją badawczą na orbicie nie dziwimy się, że przypadkowo trafiła ona w tę stację w takiej olbrzymiej przestrzeni, ale wiemy na pewno, że to precyzyjne wyliczenia naukowców doprowadziły do tego, że lot zakończył się sukcesem. Dlatego to mówienie, że świat powstał przypadkiem jest warte śmiechu. Świat w swej kompleksowości jest wielokrotnie bardziej skomplikowany od obrazu, rakiety, powieści, czy jakiejkolwiek innej rzeczy zrobionej ludzką ręką. I mówiąc o wielokrotności mam na myśli baaaardzo wiele. Jak bardzo? Podam kilka przykładów.
F. Hoyle, wybitny angielski astronom z Uniwersytetu Cambridge zapytał: „Jakim cudem samo przypadkowe połączenie się substancji chemicznych w owej pierwotnej zawiesinie organicznej miałoby wyprodukować 2000 enzymów niezbędnych do życia? To absurd! Szanse tego są takie, jak 1:10 do 40 000. Dla tych, którzy mają kłopoty z odczytaniem potęg, napiszę: 1 do 100000000000000 0000000000000000 0000000000000000 0000000000000000 0000000000000000 0000000000000000 0000000000000000 00000000000000 00000000000000 00000000000000 000000000000000 000000000000000 000000000000000 000000000000000 000000000000000 000000000000000 000000000000000 000000000000000 000000000000000 000000000000000 000000000000000 000000000000000 000000000000000 000000000000000 000000000000000 00000000000000 00000000000000 00000000000000 00000000000000 0000000000000 0000000000000 0000000000000 0000000000000 …dobrze, dobrze, dam sobie spokój. Na razie jest to jakieś 1:10 do 500 potęgi…. Gdzie tam 40 tysięcy, trzeba by niemalże sto razy więcej tych zer napisać. Jest to taka szansa, jak szansa, że wyrzucimy szóstkę zwykłą kostką do gry 50 tysięcy razy pod rząd. Jak ktoś wierzy, że jest to możliwe przez przypadek, to gratuluję optymizmu. I wiary. Astrofizyk Trinh Xuan Thuan określił szansę przypadkowego powstania wszechświata na podobną tej, że trafimy z łuku w środek tarczy o średnicy 1 cm z odległości 15 miliardów lat świetlnych, a francuscy astrofizycy, bracia Bogdanow, określając tę szansę na 1:10 do tysiąca, czyli relatywnie dużą, bo to „tylko” taka liczba, jaką napisałem, plus drugie 5 tysięcy zer, równocześnie skomentowali to słowami: „…co wyklucza, by materia mogła się przypadkowo zorganizować w tak skomplikowane i wyrafinowane struktury.” Trzeba tu też pamiętać, że każde dodatkowe zero nie podwaja tej liczby, ale powiększa ją dziesięciokrotnie. A przecież te przykłady, które podaję za książką W. Łysiaka „Stulecie kłamców”, pokazują tylko jedno ogniwo w łańcuchu niesamowitych wydarzeń, jakie musiały po sobie nastąpić na drodze rozwoju wszechświata. Gdyby dla kogoś Łysiak nie był tu autorytetem, przytoczę słowa wspólnego oświadczenia 72 amerykańskich laureatów Nagrody Nobla, którzy wraz z 24 prezesami wielkich amerykańskich ośrodków naukowych wezwali w 1986. roku Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych, aby „…zakazał szerzenia w szkołach jakiejkolwiek nauki o powstaniu życia i rodzaju ludzkiego, gdyż tak teoria ewolucji, jak i tezy religijne tudzież wszelkie inne opierają się na przesłankach wyłącznie wiary, nie zaś stwierdzonej i naukowo udowodnionej prawdy”. Jeżeli więc obie teorie są oparte na wierze, a tylko jedna jest logiczna i prawdopodobna, to dlaczego uważamy tę nieprawdopodobną za „naukową”? Ja wiem, że zdarza się przypadkowo, że ktoś trafi szóstkę w lotto. Ale szanse tego są równe około 1:5000000. Gdyby ktoś trafił dwa razy pod rząd, pewnie mielibyśmy kłopoty z uwierzeniem, że nie ma za tym jakieś machlojki. Gdy natomiast zacząłby wygrywać regularnie, tydzień po tygodniu, ta sama osoba, przez lata… nie ma jednej osoby, która by uwierzyła, że to przypadek. Wiedzielibyśmy z całą pewnością, że to oszustwo. Dlatego to argumenty pokazujące prawdopodobieństwo pewnych rzeczy mnie przekonują. Wszechświat nie mógł powstać przypadkowo, tak jak nie może się namalować sam obraz i jak nikt przypadkiem nie wygrywa w totka głównej wygranej przez kilkadziesiąt tygodni pod rząd.
Zatem jak rozprawiliśmy się z punktem 2. i 3., to dalej już rozumowanie jest prawdziwe do końca. Jeżeli wykluczymy przypadek, pozostaje inteligentny plan i Ten, kto ten plan wymyślił. Poza tym osoby odrzucające teorię Inteligencji, która zaplanowała wszechświat, Wielkiego Architekta, powinny przedstawić jakąś logiczną alternatywę. „Przypadek” nie jest nią na pewno.
Ale dodatkowo jest jeszcze jeden argument przeciw przypadkowości. Trochę taki, jak ten „wyjątek, który potwierdza regułę”. Zawsze mnie to zastanawiało, dlaczego to wyjątki mają cokolwiek potwierdzać. Dopiero, jak sobie uświadomiłem, że gdyby nie było reguły, trudno byłoby mówić o jakimkolwiek wyjątku, zobaczyłem sens tego powiedzenia. Tutaj podobnie. Jeżeli odrzucimy z założenia fakt, że może istnieć Inteligentny Porządek, to trudno mówić o przypadku. Coś może być „przypadkowe” tylko wtedy, jak to porównamy do nieprzypadkowego planu. Tramwaj może nadjechać „przypadkiem” o 14:00 tylko wtedy, gdy według rozkładu powinien nadjechać o 13:45 i 14:15. Gdy nie mamy rozkładu, trudno mówić o przypadkowości nadjechania tramwaju o 14:00. Bez rozkładu każda godzina jest „normalna” w swym chaosie, przypadkowość czegoś można zobaczyć tylko na tle jakiegoś uporządkowanego rozkładu. Mówienie więc o przypadkowości powstania życia potwierdza w pewnym sensie fakt, że musi istnieć jakiś uporządkowany plan.
Bóg istnieje, bo wszechświat ma początek - Hiob
Argument sprowadza się do takiego stwierdzenia:
1. Wszystko, co zaczęło istnieć, ma jakąś przyczynę tego, że zaistniało.
2. Wszechświat zaczął istnieć w pewnym momencie.
3. Wynika z tego, że wszechświat ma jakąś przyczynę swego zaistnienia.
Pierwszy punkt jest chyba jasny i logiczny. Na cokolwiek spojrzymy wokół nas, zobaczymy, że jest to prawda. Nie ma przykładu na to, żeby coś zaistniało bez żadnej przyczyny.
Punkt drugi jest praktycznie udowodniony przez naukę. Nie tylko chyba nikt już go nie neguje, ale naukowcy są w stanie określić wiek materii, podać datę „wielkiego wybuchu” na 12-15 miliardów lat temu. Podobno nawet można samo to wydarzenie „zobaczyć”, a przynajmniej usłyszeć, korzystając z najnowszych teleskopów i anten, wsłuchujących się w przeszłość. Ale nawet, jakby nauka tego nie potwierdzała, filozofia mogłaby to wykazać. Spróbuję i ja to zrobić:
Czy coś, co jest nieskończone, może być ukończone? Czy, jeżeli do „mety” potrzebujemy zrobić nieskończenie wiele kroków, możemy ją kiedykolwiek osiągnąć? Oczywiście, że nie. Nawet jeżeli byśmy mieli na to nieskończenie wiele czasu. Dlatego, że nieskończenie wiele czasu nie ma końca, tak, jak nie ma go nieskończona ilość kroków. Taki cel, taka meta nie może być nigdy osiągnięta.
Ale co z krokiem przedostatnim? Można ten osiągnąć? Tego także nie, ponieważ, jeżeli do nieskończoności mamy nieskończenie wiele kroków, to i do tego: „nieskończoność minus jeden” mamy nieskończoną ilość. Inaczej nieskończoność nie byłaby nieskończonością. A co z krokiem przed tym przedostatnim? Sytuacja jest dokładnie taka sama, i tego nigdy nie osiągniemy. Idąc dalej tym samym tokiem rozumowania, dochodzimy do logicznego wniosku, że nie możemy osiągnąć żadnego kroku. Droga do nieskończoności jest niemożliwa nawet do zaczęcia.
Ale jak wszechświat istniałby od zawsze, nieskończenie długo, to i od jego początku musiałaby nastąpić nieskończona ilość kroków, aby osiągnąć dzisiejszy dzień. Argument jest taki sam w obie strony. Gdyby wszechświat istniał od zawsze, nie moglibyśmy nigdy osiągnąć dzisiejszego dnia. Dlaczego? Bo do dnia dzisiejszego musiałoby minąć nieskończenie wiele kroków, nieskończenie wiele czasu. Sam fakt, że dzień dzisiejszy istnieje, udowadnia, że kiedyś wszechświat miał początek.
Problem: Ale my, chrześcijanie, wierzymy, że będziemy żyli wiecznie z Bogiem. Jeżeli więc możliwa jest wieczność z Bogiem, czemu nie mogłaby być możliwa sytuacja, że wszechświat istnieje od zawsze?
Odpowiedź: To prawda, że wierzymy, że nasze życie z Bogiem nie będzie miało końca, ale to nie znaczy wcale, że osiągnie kiedykolwiek nieskończoność. Nasza wieczność z Bogiem jest tylko potencjalnie nieskończona, faktycznie zawsze będzie „realna”, skończona, aktualna, przeżywana tu i teraz. I stan ten tylko potwierdza nasz argument, bo może on być tylko wtedy spełniony, jeżeli rzeczywistość stworzona ma początek.
Problem 2. Skąd wiemy, że przyczyna powstania wszechświata ciągle istnieje? Może istniała 15 miliardów lat temu i zanikła w jakiś sposób? Nie mogłaby być wtedy tym, co nazywamy „Bogiem”.
Odpowiedź: Przyczyna powstania wszechświata nie mogła być częścią „czasoprzestrzeni”, bo to ona właśnie spowodowała powstanie czasoprzestrzeni. Gdyby sama była częścią czasoprzestrzeni, mielibyśmy taki sam problem, jak z wszechświatem: Albo miałaby ona początek, albo nie mogłaby istnieć w ogóle. Jeżeli więc ta przyczyna jest poza czasem to trudno sobie wyobrazić, żeby mogła przestać istnieć. Przestać cokolwiek można tylko w czasie, poza czasem nic się nie zaczyna i nic nie kończy. Jeżeli ta przyczyna istniała zanim wszechświat, a więc czasoprzestrzeń, powstał, musi istnieć ona wiecznie.
Problem 3. Ale czy to musi być Bóg? Inteligencja? Osoba? Nie może to być po prostu „coś”?
Odpowiedź: Gdyby to było „coś”, co byłoby niezmienne i pozaczasowe i do tego odwieczne i spowodowałoby powstanie wszechświata, spowodowałoby to nieskończenie dawno temu. A nasz argument wykazał, że wszechświat nie może istnieć nieskończenie długo. Mamy więc niemożliwą sytuację. Jedyne logiczne z niej wyjście jest takie, że powstanie wszechświata jest decyzją osobową, decyzją wolnej woli Osoby posiadającej Inteligencję. My ją nazywamy Bogiem.
Bóg istnieje, bo wszechświat nie musi - Hiob
Czas i możliwość nieistnienia.
1. Jak łatwo zauważyć, rzeczy wokół nas powstają i odchodzą, przestają istnieć. Na przykład drzewo. Wschodzi z nasionka, rozwija się i rośnie, potem usycha i znika po jakimś czasie. Wynika z tego, że:
2. Cokolwiek jest, nie musi być, mogłoby nie istnieć, bo nieistnienie jest realną możliwością.
3. Załóżmy, że nic nie MUSI być, tzn., że nieistnienie jest realną możliwością dla wszystkiego, dla każdej rzeczy.
4. Z tego wynika, że nic by teraz nie istniało. Dlaczego? Otóż:
5. Jeżeli wszechświat zaczął istnieć, to wszystkie istnienia, wszystkie rzeczy, jako całość, muszą istnieć od momentu, w którym nie istniało nic. Ale wtedy mamy problem:
6. Z niczego może powstać tylko nic, a więc:
7. Wszechświat nie mógł mieć początku, nie mógł się zacząć.
8. Załóżmy więc, że nie miał, że istniał „od zawsze”. Z tego wynika, że wszystkie rzeczy istnieją „od zawsze” z „wbudowaną” możliwością, że nie muszą istnieć.
9. Ale jeżeli w nieskończonym czasie ta możliwość nigdy się nie spełniła, to znaczy, że nie była ona w ogóle realną możliwością. Ponieważ jednak wiemy, że nieistnienie jest realną możliwością, to:
10. Istnieje coś, co MUSI istnieć, co nie może NIE ISTNIEĆ. Logicznie rzecz ujmując, takie istnienie jest konieczne.
11. To istnienie nazywamy Bogiem.
Problem: Nawet, jak ktoś dziś siedział w domu cały dzień, to MOGŁ wyjść na zewnątrz. Dlaczego miałoby być niemożliwe dla wszechświata, żeby istniał dalej, jeżeli jest możliwe, żeby przestał istnieć?
Odpowiedź: Nie są to analogiczne przypadki. Wyjść na zewnątrz domu w jakimkolwiek dniu można, ale można też wybrać zostanie w domu. Ale jak nieistnienie jest realną możliwością, to rzecz mająca tą możliwość „wbudowaną” w swe istnienie, nie może istnieć w nieskończoność. Jest to konieczna właściwość dla tej rzeczy, inaczej taka możliwość po prostu realnie nie istnieje. Mówimy tu o faktycznym atrybucie jakiejś rzeczy, nie o abstrakcyjnej etykietce. I jeżeli wszystkie rzeczy są takie, tzn. mają wbudowaną możliwość nieistnienia, jak mogłyby istnieć po upływie nieskończonej ilości czasu? Wszystkie rzeczy więc muszą istnieć na skutek, i pod wpływem jakiegoś Istnienia, które nigdy się nie zaczęło i nigdy nie skończy. Istnienia, które my nazywamy…zgadliście, Bogiem.
Bóg istnieje, bo wszystko ma przyczynę - Hiob
Łatwo jest zauważyć, że w otaczającej nas rzeczywistości jedne rzeczy są przyczyną powstania i istnienia innych. Powstania, jak np. rzeźbiarz jest przyczyną powstania swego dzieła, albo ich istnienia, np. muzyk powoduje, że muzyka istnieje. Gdy przestaje on grać, muzyka także milknie.
Pytanie. Czy wszystkie rzeczy istnieją z tej przyczyny, że inne rzeczy to powodują?
Załóżmy, że tak właśnie jest. Przypuśćmy więc, że nie ma Istnienia niemającego przyczyny, Boga. Wszystkie rzeczy istnieją z przyczyny takiej, że inne rzeczy powodują ich istnienie.
Z tego jednak wynika, że nic w tej chwili nie może istnieć!
Pozwólcie, że wyjaśnię szerzej.
Według naszej hipotezy każda rzecz potrzebuje zewnętrznej przyczyny, aby istnieć. Czyli w tej chwili wszystko, łącznie z tym, co powoduje istnienie innych rzeczy, samo potrzebuje czegoś z zewnątrz do istnienia. Może dać innym istnienie tyko wtedy, gdy samo istnienie otrzymuje. Wszystko, co istnieje opiera się więc na potrzebie bycia powodowanym do istnienia.
Powodowanym jednak przez co? Jeżeli poza wszystkim nie ma nic, to istnienie jest powodowane przez NIC? To absurd. Cała rzeczywistość jest zależna od przyczyny, która nie istnieje, czyli rzeczywistość nie może istnieć. Albo…
Ponieważ rzeczywistość istnieje, musi istnieć przyczyna, która sama nie ma przyczyny. Musi istnieć Istnienie, które istnieje samoistnie, odwiecznie i powoduje istnienie wszystkich innych rzeczy, których istnienie wymaga przyczyny.
Istnienie jest jak podarunek dany wynikowi przez przyczynę. Jeżeli nikt nie ma tego daru, nie może go dalej przekazać, bez względu na to, jaki długi byłby łańcuch rzeczy przekazujących sobie ten dar. Inaczej mówiąc, jeżeli każdy potrzebuje, powiedzmy, pożyczyć książkę, ale nikt jej nie ma, to nikt tej książki nie otrzyma.
Jeżeli nie ma Boga, który ma życie wynikające z Jego odwiecznej natury, to dar życia nie może być przekazany stworzeniu i my go nie możemy mieć. Ale my go mamy, bo istniejemy. Wnika z tego, że w takim razie Istota Która Nie Ma Przyczyny musi istnieć. My tą Istotę nazywamy Bogiem.
Pytanie 1:
Dlaczego mielibyśmy potrzebować samoistnego powodu do istnienia? Nie możemy istnieć dlatego, że sami wzajemnie powodujemy swe istnienie?
Inaczej mówiąc pojedyncza osoba jest jak pijak, sama nie może „istnieć”, bo się przewróci, ale grupa pijaków doskonale sobie radzi, wzajemnie się podtrzymując. Czemu nasz wszechświat nie miałby być taką grupą pijaków, nawzajem działających na siebie i powstrzymujących swe istnienie?
Problem z tym przykładem polega na tym, że oni mogą się powstrzymywać tylko wtedy, gdy, powiedzmy, przechodzą przez ulicę. Musi być coś pod ich nogami, co powoduje, że mają jakieś podparcie z zewnątrz. Gdyby wszyscy wylecieli z okna, ich wzajemne podpieranie się nie wystarczyłoby, aby ich uchronić przed upadkiem.
Wróćmy więc do naszego argumentu. Rzeczy nie mogą istnieć jeżeli są tylko wzajemnie od siebie zależne. Nie mogą tylko od siebie zależeć przez całe swoje istnienie. Nie mogą też być równocześnie przyczyną i skutkiem we wzajemnych zależnościach. Stwierdzenie, że A powoduje B, B powoduje C, a C powoduje A jest absurdalne.
Ten argument, który tu chcę przedstawić tylko ma na celu pokazać, że jeżeli rzecz jakaś istnieje tylko dlatego, że coś powoduje jej istnienie, to musi istnieć coś, co istnieje bez przyczyny. W innym przypadku wszystko potrzebowałoby jednocześnie otrzymanie istnienia i nic nie mogłoby istnieć, żeby dać to istnienie. A to, rzecz jasna, znaczyłoby, że nic istnieć by nie mogło.
Pytanie 2:
Dlaczego w takim razie nie moglibyśmy istnieć z jakiegoś powodu, który istniał w przeszłości i być może nawet już go nie ma, ale pozostał po nim ten łańcuch przyczynowo-skutkowy?
Nieskończony łańcuch przyczyn idący w przeszłość nie może istnieć, ale to wykażemy dopiero w jednym z przyszłych argumentów. Założę więc, że istnieje. Dla tego argumentu nie ma to znaczenia, bo ten argument nie zajmuje się tym, czy przeszłość ma początek, czy nie, ale tym, co istnieje teraz.
Teraz, każdego tym momencie, istnienie każdego z nas z nas, zależy od czegoś. Powiedzmy, że jest to siedem rzeczy. Gdyby te siedem rzeczy nie istniało, nie istnielibyśmy my. Idąc dalej tym tokiem rozumowania przyjmijmy, że te siedem rzeczy teraz zależy od innych rzeczy, aby istnieć. Gdyby tamte rzeczy nie istniały, nie istniałoby tych siedem, a więc konsekwentnie nie istnielibyśmy my. Idąc dalej ogarniemy cały wszechświat rzeczy, który musi istnieć TERAZ, aby istniało te siedem rzeczy, od których nasze istnienie TERAZ zależy. Tylko, że jak POZA wszechświatem nie ma nic, co by mogło być niezmienną przyczyną tego wszechświata, to wszechświat nie mógłby TERAZ istnieć. Dlaczego? Ponieważ wszystko we wszechświecie się zmienia i wszystko potrzebuje przyczyny. Tylko coś „poza układem”, coś niezmiennego może być tym źródłem. I to źródło musi istnieć teraz, albo ani my, ani wszechświat nie mogą istnieć.
Bóg istnieje, bo wszystko się zmienia - Hiob
Wszystko wokół nas się zmienia. Ja mam 175 cm wzrostu, ale kiedyś miałem 50. Drzewo przed moim domem ma kilkanaście metrów wysokości, ale kiedyś było tylko żołędziem, nasionkiem.
Jeżeli coś staje się czymś innym, na przykład postacią dorosłą, nie może samo tego spowodować. Dlaczego? Ponieważ dopóki nie stanie się tą postacią, to w niej nie istnieje. A coś, co nie istnieje, to nie może powodować niczego.
Rezultat, wynik zmiany nie może istnieć przed zmianą, inaczej nie było by zmiany. Zmienianie się rzeczy, które mają tylko potencjalną możliwość zmiany, potrzebuje bodźca z zewnątrz, aby potencjalna możliwość stała się faktem. W innym przypadku nie zmieni się.
Rzeczy, które się zmieniają, nie są jeszcze tym, czym się dopiero staną. W tej chwili mamy żołądź. Będzie on dębem. Ale teraz tylko ma on potencjalną możliwość stania się dębem. Teraz jest tylko nasieniem.
Musimy sobie zadać pytanie: Czy zmiana może nastąpić sama z siebie, czy jakieś zewnętrzne rzeczy muszą być w tą zmianę „zamieszane”?
Jedyna logiczna odpowiedź jest taka, że musi być coś zewnętrznego, co powoduje zmianę, bo nic nie może dać czegoś, czego samo nie ma. Forma przed zmianą, jak pamiętamy, nie jest formą dorosła, zmienioną, więc nie może sama sobie dać tej formy, którą dopiero otrzyma.
Nic się nie zmienia samo. Rzeczy, które „same” się poruszają, jak np. zwierzęta, robią to na skutek bodźca zewnętrznego, woli, instynktu, potrzeby zaspokojenia głodu, a nie tylko same z siebie, z istoty atomów budujących ich ciało. Gdy zwierzę zdycha, atomy pozostają te same, ale ruch, zmiana zanika, bo nie ma już woli.
To nas logicznie musi doprowadzić do następnego pytania: Czy te inne rzeczy, poza naszą zmieniającą się rzeczą są niezmienne, czy także się zmieniają? Czy to, co powoduje ruch, także jest w ruchu? Jeżeli tak, to i one potrzebują jakiś bodziec na zewnątrz siebie, gdyż inaczej nie zmieniałyby się. Bez względu na to jak długi jest ten łańcuch, każde jego ogniwo potrzebuje następnego ogniwa, aby mogło się zmieniać.
Wszechświat jest sumą tych wszystkich zmieniających się rzeczy, ile by ich nie było. I cały wszechświat się nieustannie zmienia. Ale mamy tu jeden problem.
Wszechświat jest skończony. Nie jest bezgraniczny. Materia, jaka jest, ma swoje wymiary, masę. Ogniwo rzeczy powodujących zmiany nie jest nieskończone. Idąc tym śladem moglibyśmy dojść w końcu do ostatniego ogniwa, za którym by już nie było żadnego innego. Czyli są tylko dwie możliwości. Albo nic się nie zmienia, albo istnieje jakaś siła zewnętrzna, poza wszechświatem, która powoduje zmianę. A ponieważ wiemy, że wszystko się zmienia, to siła ta musi istnieć.
Podsumowując, jeżeli nic nie ma poza materialnym wszechświatem, to nie ma nic, co powodowałoby jakiekolwiek zmiany. Ale wszechświat się zmienia. Wynika z tego więc, że musi coś istnieć dodatkowego, innego niż materialny wszechświat. A ponieważ wszechświat, z definicji, jest sumą całej materii, czasu i przestrzeni, trzech rzeczy od siebie współzależnych i nierozłącznych, to to „coś”, co jest poza wszechświatem, musi istnieć poza czasem, przestrzenią i materią. Jest to coś niematerialnego, nieograniczonego i niezmiennego. I jest źródłem wszystkich zmian.
To „coś”, co, mam nadzieję, logicznie wykazałem, że musi istnieć, my nazywamy Bogiem.
Dziękuję za uwagę, mam nadzieję, ze uda mi się niedługo podać kolejny argument. Jak mówiłem, na pewno żaden z nich nie przekona wszystkich, i wszystkie razem nie przekonają każdego. Ale dobrze jest czasem wiedzieć, że nasza wiara nie jest abstrakcją i właśnie ateizm jest nielogiczny, a nie odwrotnie.
Bóg istnieje, ponieważ wszyscy odczuwamy niezaspokojoną potrzebę - Hiob
Każdy człowiek odczuwa w swym życiu pewne potrzeby. Są one albo obiektywne, to znaczy istniejące niezależnie od naszego środowiska, jak np. potrzeba jedzenia, picia i snu, albo mogą być wynikiem naszego wychowania. Na przykład potrzeba latania, po obejrzeniu filmu o supermanie, czy potrzeba czarowania po przeczytaniu książki o Harrym Potterze. I o ile się zgodzimy, że naiwnością byłoby sądzić, że w rzeczywistym świecie musi się spełnić potrzeba latania bez pomocy samolotu, to wiemy, że na naturalne potrzeby zawsze, przynajmniej potencjalnie, jest satysfakcjonująca odpowiedź. Innym rozgraniczeniem pomocnym tutaj jest uświadomienie sobie, że nie każdy odczuwa potrzebę latania, czy robienia czarów, ale każdy odczuwa potrzeby naturalne, jak głód i pragnienie.
Odczuwamy głód i istnieje pokarm, żeby ten głód zaspokoić. Odczuwamy pragnienie i są napoje do ich zaspokojenia. Odczuwamy pociąg seksualny i jest akt satysfakcjonujący ten pociąg. Odczuwamy ciekawość świata i są wycieczki krajoznawcze i wyprawy do najodleglejszych zakątków Ziemi. Odczuwamy potrzebę pomocy innym i są biedni czekający na naszą pomoc. Odczuwamy głód wiedzy i mamy proces nauki. Ale ludzie ciągle są nieszczęśliwi. Ciągle pragnął czegoś, czegoś nieuchwytnego, co miałoby dać im szczęście. I to wszyscy ludzie. Jeżeli twierdzisz inaczej, zaczekaj parę lat.
Argument ten przemawia bardziej do osób bardziej doświadczonych życiowo i zamożnych. Człowiek młody łudzi się nadzieją, że jak zarobi trochę pieniędzy, jak kupi lepszy samochód, jak wyjedzie do Ameryki, jak zobaczy Chiny, Afrykę i Nową Zelandię, to wreszcie osiągnie szczęście. Jakby tylko mieć sto milionów dolarów, prywatny jacht i odrzutowiec, willę na bezludnej wyspie i co noc inną kochankę, to człowiek byłby szczęśliwy. Tylko, że tysiące ludzi to już wypróbowało i żadna z nich nie zaznała szczęścia. Dlaczego? Co więcej, ci właśnie najbogatsi są najnieszczęśliwszą grupą ludzi na świecie i najbardziej godną pożałowania. Wystarczy poczytać „pisma kobiece”, kolorowe gazety o życiu „wielkich” tego świata, żeby zobaczyć, jak biedni i nieszczęśliwi są ci najbogatsi ludzie na Ziemi.
Ale nawet i my sami, gdy odczuliśmy cos pięknego w naszym życiu: Cudowny widok zachodzącego słońca, wygraną w kasynie, publikację własnej książki, obronę pracy doktorskiej czy zdaną maturę, kupno wymarzonego Forda Mustanga, narodziny dziecka, koncert w filharmonii, czy cokolwiek innego, czy nie byliśmy w końcu rozczarowani, że to tylko tyle? Że tak szybko się skończyło? Że było tak powierzchowne? Że to raczej tylko przystawka, a nie główne danie? Wydaje się, że każde przeżycie w naszym życiu zostawia jakiś niedosyt po sobie, będąc albo nie tym, czego się spodziewaliśmy, albo trwając zbyt krótko. Czy nie wymyślamy sami takich przysłów, jak to, że „najszczęśliwszy jest okres oczekiwania”? Dlaczego? Bo jak się już doczekamy, to zawsze tylko jakiegoś mniejszego lub większego rozczarowania.
Co jest tego przyczyną? Odpowiedź jest prosta. My wszyscy odczuwamy potrzebę, której zaspokojenie na tym świecie nie jest możliwe. My po prostu jesteśmy stworzeni dla innego świata. Ci, co nie osiągnęli tu, na Ziemi, wszystkiego, mogą się łudzić, że jest możliwe osiągnięcie tu pełnego szczęścia. Ci, co los się do nich uśmiechną, dlatego są nieszczęśliwi, bo osiągnąwszy wszystko zaczynają się dziwić, ze to tylko tyle. Widzą wyraźnie, że całe to bogactwo, sława, dobra materialne, mają bardzo niewiele wspólnego ze szczęściem i z zaspokojeniem tej potrzeby, która jest w sercu każdego z nas.
Wyobraźmy sobie planetę, na której mieszkańcy odczuwaliby głód pokarmów, ale nie mieli by żołądków, bo czerpaliby energię ze słońca, jak rośliny. Albo odczuwaliby pociąg seksualny do kogoś nieokreślonego, rozmnażając się przez pączkowanie. Co za okropne i niewytłumaczalne byłoby ich istnienie. Całe życie męka odczuwania niemożliwego do zaspokojenia pragnienia. Ale my jesteśmy w pewnym sensie takimi mieszkańcami. Mieszkańcami ziemi lezącej „na wschód od Edenu”. Święty Augustyn w Confessiones, I,1,1; KKK 30 pisze: "Stworzyłeś nas bowiem dla siebie i niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Tobie". Nie możemy znaleźć szczęścia na tej ziemi, bo stworzeni jesteśmy do życia u boku Boga.
Tak naprawdę, myślę, że tylko tacy ludzie, jak Matka Teresa z Kalkuty, czy Jan Paweł Wielki, byli ludźmi szczęśliwymi. Ale nie w takim znaczeniu jak my powszechnie myślimy o szczęściu. Oni byli szczęśliwi nadzieją, bo wierzyli, że czeka na nich wielka nagroda. Wiara ta powodowała, że cale ich życie miało sens. To miłość do Boga i do ludzi nadaje ten sens naszemu życiu. Wystarczy przypomnieć sobie błogosławieństwa z Kazania na Górze z piątego rozdziału Ewangelii Mateusza:
3. Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.
4. Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni.
5. Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię.
6. Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni.
7. Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią.
8. Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą.
9. Błogosławieni, którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi.
10. Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.
11. Błogosławieni jesteście, gdy /ludzie/ wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was.
12. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie. Tak bowiem prześladowali proroków, którzy byli przed wami.
To słowo „błogosławieni” można przetłumaczyć także jako „szczęśliwi”. Ale o jakim szczęściu tu mówi Jezus? Szczęśliwi ubodzy? Ci, którzy się smucą? Czy to nie oksymoron? Ale gdzie jest to szczęście? Jezus sam wyjaśnia: „Do nich należy Królestwo, oni Boga oglądać będą”.
Ale czy jest to obiektywna potrzeba, czy też taka, jak ta, byśmy się stali supermanami? Cóż, najmocniej odczuwają ją ci, którzy osiągnęli wszelkie dobra materialne. Tak się składa, że wśród nich jest relatywnie najmniej tych, co wierzą w istnienie Boga, nieba i sądu po śmierci. Poza tym nawet, jeżeli przyjmiemy, że wiedza o niebie jest powszechna, to nikt nie wie, czym jest to „niebo”. Wszystkie, bez wyjątku, opisy są nie tylko fałszywe, ale na dodatek głupie. Ja nie chciałbym żyć nie tylko przez wieczność, ale nawet przez sto lat w żadnym niebie, jakiego opis widziałem w swoim życiu. Zanudziłbym się tam na śmierć. Najlepszy opis nieba, jaki znam, to ten, jaki dał nam Święty Paweł: „lecz właśnie głosimy, jak zostało napisane, to, czego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują.” (1 Kor 2,9) Ten opis jednak niczego nie mówi. Jeżeli więc to nie same opisy nieba i nie wiara powoduje to, że nie możemy osiągnąć tutaj na ziemi szczęścia, dowodzi to, że ta tęsknota jest obiektywna i niezależna od naszych wierzeń. Obiektywnie jesteśmy stworzeni dla innego świata, a nie wydaje nam się tak tylko, przez nasze wychowanie. Ale to dowodzi, że ten inny świat i Bóg, który go dla nas przygotował, naprawdę istnieją.
Zakład Pascala - Hiob
Argument dla sceptyków. Dla tych, którzy uważają, że nie ma dobrych argumentów na to, że Bóg istnieje. Argument raczej mało chwalebny, bo przemawiający tylko do naszego wyrachowania, rozsądku, a nie serca. Bóg nie chce, żebyśmy w Niego wierzyli ze strachu, czy z wyrachowania. Bóg jest Miłością i miłości od nas oczekuje. Ale gdzieś trzeba zacząć i jeżeli to wyrachowanie jest tym początkiem, miłość może przyjść później. Ktoś, kto z wyrachowania zacznie prowadzić życie chrześcijanina, może wtedy pokocha i zrozumie. Zobaczmy więc jak wygląda ta rzecz, zwana „zakładem Pascala”.
Załóżmy, że ktoś nam bliski jest ciężko chory. Lekarz, który się nim zajmuje, mówi nam, że jest tylko jeden eksperymentalny sposób leczenia i szanse powodzenia tego leczenia wynoszą zaledwie 50%. Jednak bez tego leczenia nasza bliska osoba na pewno umrze. Czy nie spróbowałby każdy z nas tego sposobu? Nawet, jak trzeba by zapłacić za tę kurację? A co by było, gdyby była ona darmowa? Nie byłoby zupełnie niezrozumiale, gdyby ktoś odrzucił ten sposób ratunku?
Albo taka sytuacja: Ktoś nas zawiadomił, że płonie nasz dom i nasze dzieci są w środku. Nie jesteśmy pewni, czy to prawda, czy głupi żart. Ale czy nie byłoby rzeczą racjonalną pobiec i sprawdzić? Albo przynajmniej zadzwonić? Albo na loterii pozostały tylko dwa losy. Jeden z nich jest wart milion złotych, drugi bezwartościowy. I my mamy możliwość kupienia jednego z tych losów. Czy nie byłoby logiczne wydanie w takiej sytuacji złotówki? Spróbowanie, skoro mamy 50% szans, a nagroda jest wielka?
Nikt rozsądny nie ma wątpliwości jak się zachować w podanych wyżej przykładach. Pascal argumentuje, że decyzja wyboru Boga jest dokładnie taką właśnie decyzją, jak te zilustrowane powyżej. Wynika z tego, że nawet jak nie mamy dowodów na istnienie Boga, ani gwarancji, że On istnieje, głupotą jest postawienie na drugą alternatywę.
Załóżmy, że gramy w jakąś grę. Gramy żetonami i przy pomocy żetonów niebieskich, wygrywamy niebieską nagrodę, a przy pomocy żetonów czerwonych- nagrodę czerwoną. Niebieskie żetony to nasz rozum. Niebieska nagroda to prawda o istnieniu Boga. Czerwone żetony to nasza wola, nasze pożądania. Czerwona nagroda to wieczne szczęście. Każdy chce obie nagrody: Poznać prawdę i osiągnąć szczęście. Załóżmy, że to prawda, co twierdzą sceptycy i że nie ma możliwości wymyślenia jak grać niebieskimi żetonami. Że logiczne rozumowanie nie może nam wykazać, czy Bóg istnieje. Ciągle jednak możemy wykombinować, jak grać czerwonymi żetonami. Pascal twierdzi, że warto uwierzyć w Boga nawet jak rozum nam nie podpowie o Jego istnieniu, bo nasza wola szuka zawsze szczęścia, a istnienie Boga jest naszą jedyną szansą osiągnięcia tego szczęścia.
Bóg albo jest, albo Go nie ma. Rozum nam nie daje odpowiedzi, a życie nasze zbliża się do końca. Co nas czeka po śmierci? Jak zdecydować? Rzucić monetę? Mamy po połowie szans i bardzo wiele do zyskania. Dokładnie tyle samo do stracenia. Tu przychodzi chyba najważniejsza prawda w zakładzie Pascala: Odrzucenie agnostyzmu. Nie ateizmu, tym się zajmiemy później, ale właśnie agnostyzmu. W momencie śmierci taki pogląd nagle okazuje się zupełnie bez sensu. Dlaczego? Bo w momencie śmierci albo stajemy przed obliczem Boga, albo nie ma nic. Albo okazuje się, że teiści mieli rację, albo ateiści. Agnostycy racji na pewno nie mają. Nie można dłużej siedzieć okrakiem na płocie i się wahać.
Agnostycy odpowiadają na zakład Pascala w ten sposób: Najrozsądniej nie zakładać się zupełnie. Ale w momencie śmierci nie mamy takiej możliwości. Nie da się uniknąć tego, co nas czeka. Musimy się opowiedzieć za którąś ze stron. Albo odchodzimy w nicość, przynajmniej tak się nam zdaje, albo, gdy wierzymy, zdaje nam się, że idziemy na spotkanie Boga. W momencie śmierci są tylko te dwa wybory. Nie ma miejsca na trzecią alternatywę.
Jesteśmy jak okręty, które muszą dostać się do domu. Przepływamy koło portu z napisem mówiącym, że to nasz dom i nasze szczęście. Statek to nasze życie, a port to Bóg. Agnostyk mówi: Ani tam nie wpłynę, ani nie odpłynę dalej. Zarzucę kotwicę i zaczekam w pewnej odległości, aż pogoda się wyklaruje, mgły się uniosą i będzie jasne, czy to prawdziwy port, czy podróbka. Bo jest wiele fałszywych portów w okolicy.
Czemu takie podejście nie jest rozsądne? Ono nie jest nierozsądne, ono jest niemożliwe do wykonania. Okręty naszego życia płyną po oceanie czasu i osiągają w końcu punkt, z którego już nie ma powrotu. Paliwo się kończy, zaczyna brakować czasu. Zakład Pascala jest prawdziwy i skuteczny dlatego, że wszyscy w końcu umrzemy. Nie można czekać w nieskończoność.
Gdyby Romeo oświadczył się Julii, a ona odpowiedziałaby „może” i powtarzałaby to każdego dnia, „może” stałoby się w pewnym momencie „nie”. Romeo w końcu by umarł, a umarli się nie żenią. Dochodzimy w końcu do momentu, gdy nie ma już „jutro” i „może”, a zostaje tylko „nie”. Chrześcijaństwo jest propozycją Boga do poślubienia naszej duszy. Mówienie „może” nie może trwać wiecznie. Pogoda nigdy się nie poprawi na tyle, żeby agnostyk przez lornetkę dojrzał, czy ten port jest prawdziwy. Albo musi wpłynąć i zacumować w porcie, albo go odrzucić i wybrać inny. Inaczej na pewno nie osiągnie swego domu i straci wszelkie szanse na osiągnięcie szczęścia.
Gdy odrzucimy agnostyzm, zostają nam tylko dwie możliwości: Teizm i ateizm. Ateizm jednak jest okropnym wyborem. Nie daje nam szans na wygranie czerwonej nagrody. Jakie zatem są możliwości? Tylko takie: Albo Bóg jest, albo Go nie ma. A nasz wybór sprowadza się do tego: Albo uznamy, że Bóg jest, albo nie. Czyli cała nasza ziemska Odyseja sprowadza się do jednego z czterech przypadków:
1. Bóg istnieje i my to uznajemy.
2. Bóg istnieje, ale my to odrzucamy.
3. Boga nie ma, ale my uznajemy, że jest.
4. Boga nie ma i my uznajemy, że Go nie ma.
Zastanówmy się więc, jakie są konsekwencje naszego wyboru. Gdy punkt 1. jest prawdziwy, zdobywamy nagrodę. Osiągamy wieczne szczęście u boku Boga. Gdy 2.- przegrywamy wszystko. Tracimy szczęście i przez wieczność jesteśmy nieszczęśliwi. Gdy punkt 3. jest prawdziwy, jesteśmy głupcami, którzy żyją dłużej, rzadziej chorują, są szczęśliwi i umierają w swym błędnym rozumieniu rzeczywistości bez strachu, a gdy punkt 4.- to co prawda wybraliśmy dobrze, ale niewiele nam to w życiu pomaga. Życie bowiem ludzi w Boga niewierzących nie jest godne pozazdroszczenia. Wynika z tego więc, że niezależnie od tego, czy Bóg rzeczywiście jest, czy Go nie ma, postawienie na Boga jest zawsze dobrym wyborem.
Zresztą gdyby Boga nie było, całe to nasze rozważanie nie miałoby zbyt wielkiego sensu. Albo raczej, powinienem powiedzieć, znaczenia. Jak to powiedział św. Paweł: „…jedzmy i pijmy, bo jutro pomrzemy”. Ale jak Bóg istnieje, to ryzyko odrzucenia Go jest niezwykłą głupotą. Jedyną szansą na szczęście, jedyną szansą na wygranie czerwonej nagrody, to uznanie, że Bóg istnieje.
W całym zakładzie wszystko sprowadza się do tego, że albo Bóg istnieje, albo nie. I jak postawimy na Boga i wygramy, to wygramy… wszystko. Ale jak Boga nie ma i ciągle postawimy na Boga, to nie przegramy nic. Tymczasem jak postawimy na to, że Boga nie ma i Go rzeczywiście nie ma, to nie wygramy nic. Natomiast jak jest, przegramy wszystko. Tylko zakładając, że Bóg istnieje można wygrać i tylko zakładając, że Go nie ma można przegrać. Innej możliwości po prostu nie ma.
Pascal powiedział, że każdy powinien dużo bardziej się obawiać, że się pomyli, a później odkryje, że chrześcijaństwo jest prawdą, niż gdyby się pomylił i potem odkrył, że chrześcijaństwo nie było prawdziwą religią. W pierwszym przypadku bowiem spędziłby wieczność w mękach piekielnych drugim po prostu przestałby istnieć w momencie śmierci. Pomyłka nie miałaby więc większego znaczenia. Gdy się wierzy „za dużo”, nie ma to większego praktycznego znaczenia, gdy się wierzy „za mało” można utracić wieczne zbawienie.
Jaka w takim razie jest cena tego losu na loterii życia? Dlaczego nie każdy go nabywa? Ta „złotówka” za 50% szans na wygranie miliona to ciągle za dużo dla wielu. Ale czego oni obawiają się stracić? Ile by to nie było, jest to zawsze ograniczona suma. A nagroda na loterii życia jest nieskończenie wielka. Być może ktoś boi się utracić niezależności, przywiązania do swych grzeszków. Ale nagrodą jest wieczne szczęście, nieskończenie wiele razy większe od największych ziemskich przyjemności. Pascal zresztą słusznie zauważa, że i w tym życiu odbiera się już nagrodę: zna się cel życia, posiada się radość, wewnętrzny spokój.
Uśmiech na twarzach męczenników nie jest sztuczny i wymuszony. Matka Teresa z Kalkuty i Jan Paweł Wielki byli naprawdę szczęśliwymi ludźmi. Nie jest też przypadkiem, że to właśnie wśród ludzi odrzucających Boga i pokładających całą nadzieję w dobrach materialnych, ilość samobójstw jest wielokrotnie wyższa, niż wśród wierzących. Ostatnio także usłyszałem statystykę, że w Stanach Zjednoczonych osoby regularnie uczęszczające do kościoła żyją średnio siedem lat dłużej od tych, którzy nie praktykują. Wiara jest skuteczniejszym środkiem na przedłużenie nawet tego, ziemskiego życia, niż jogging, zdrowa dieta, spacery z psem, lampka czerwonego wina do obiadu, czy rzucenie palenia. Po prostu nie można przegrać wybierając Boga.
Dla tych, którzy odrzucają taki wybór dlatego, że jest on wyborem z bardzo niskich pobudek, mogę dodać, że argument działa równie dobrze, gdy się motyw zmieni. Wybierzmy Boga nie dlatego, żeby ratować swoją skórę, ale dlatego, że, jeżeli On istnieje, należy mu się honor i cześć. Motywem będzie wtedy sprawiedliwość, bo jeżeli Bóg jest, sprawiedliwie należy Mu się cała cześć, wiara, miłość, posłuszeństwo i nabożeństwo, jakie jesteśmy Mu w stanie okazać. Jeżeli On istnieje, a my odmówimy oddania Mu tych rzeczy, maksymalnie grzeszymy, bo Bóg jest Nieograniczonym Bytem i każde przewinienie przeciw Niemu jest nieskończenie wielkim grzechem.
Jednak tylko wtedy, gdy Bóg istnieje, a my tego nie uznamy, popełnimy grzech nieskończenie wielkiej niesprawiedliwości wobec Boga. Gdy Bóg istnieje i my Go uznamy, oddając mu cześć, spełniamy akt sprawiedliwego postępowania, za który nagrodą będzie wieczne szczęście. Gdy Boga nie ma, nie ma żadnego znaczenia, jak będziemy postępować. Poza tymi dodatkowymi siedmioma latami szczęśliwego życia na ziemi, które są statystycznym faktem. Niezależnie więc, czy postępujemy samolubnie, szukając tylko swego własnego szczęścia, czy motywem jest sprawiedliwość należna Bogu, zakład działa dokładnie tak samo. Sam Pascal użył tego samolubnego motywu, bo szukanie naszego własnego szczęścia jest czymś, co robimy bezustannie. Każdego dnia. Szukanie obiektywnej sprawiedliwości, to coś znacznie rzadsze w naszym życiu. U niektórych w ogóle nieobecne. Dlatego, z praktycznego punktu widzenia, motyw szukania szczęścia jest chyba bardziej przekonywujący.
Mówiąc o praktycznej stronie… Pascal zauważył, ze potencjalni kandydaci na nawrócenie mówią, że po prostu nie mogą się przekonać do uwierzenia, że Bóg istnieje. Rozum nawet im przyznaje, że to mogłoby się „opłacić”, ale ciągle nie mogą zrobić praktycznego kroku. Odpowiada on na to: „Jeżeli rozum ci mówi, ze to trzeba zrobić, a nie robisz tego, to znaczy, że przeszkadzają ci twoje pasje. Nie koncentruj się więc na mnożeniu argumentów za tym, że Bóg istnieje, ale na ograniczeniu swych pasji i pożądań. Bo ludzie, którzy zaczęli działać tak, jakby wierzyli, są niedaleko prawdziwej wiary.” Nie na darmo Św. Jakub pisze w swoim liście: „Ale może ktoś powiedzieć: Ty masz wiarę, a ja spełniam uczynki. Pokaż mi wiarę swoją bez uczynków, to ja ci pokażę wiarę ze swoich uczynków.” (Jk 2,18). To jest właśnie to, czego ateiści się najbardziej obawiają. Że staną się… no, jak chrześcijanie. Ale czego się obawiają? Że utracą potępienie i zyskają życie wieczne? Że przeżyją życie na ziemi jako szczęśliwi ludzie?
Pewien ateista odwiedził kiedyś żyjącego w Austrii rabina i filozofa Martina Bubera i zapytał go, czy może mu udowodnić, że Bóg istnieje. Buber odmówił. A gdy ateista odchodził, zły, że nie uzyskał odpowiedzi, Buber zapytał go, czy jest pewnym, że Boga nie ma. „Czterdzieści lat minęło od naszej rozmowy i dalej jestem ateistą, ale pytanie rabina prześladuje mnie każdego dnia” -powiedział wiele lat później ateista. Zakład Pascala ma taką samą siłę.
PS. Powyższy tekst jest oparty na wykładzie profesora Petera Kreefta, o którym pisałem przed paru dniami. Sam wykład jest dostępny w formie audio, jako plik mp3,w języku angielskim na stronie Petera Kreefta www.peterkreeft.com . Natomiast autor „Zakładu Pascala” to ten sam Blaise Pascal, XVII-wieczny francuski naukowiec, o którym uczyłem się jeszcze w czasach komunizmu na lekcjach fizyki. Nikt nie wspominał nam wtedy, że był on nie tylko fizykiem i matematykiem, ale także filozofem, teologiem i głęboko wierzącym katolikiem. Warto zapoznać się bliżej z tą postacią, bo jest to jedna z najbardziej interesujących osób w naszej historii.