Wolność prasy: nadużycia publicystycznej władzy
Załóżmy, że jestem wydawcą regionalnej monopolistycznej gazety; powiedzmy w Westerwaldzie. I skonstruujmy teraz następujący przypadek: mój syn jest uzależniony od narkotyków, policja przyłapała go na działaniach sprzecznych z ustawą o środkach odurzających, prokuratura kieruje sprawę do sądu, sędzia otwiera postępowanie, a wszystko to tutaj u mnie, w Westerwaldzie. Czy zgodziłbym się na to, aby któryś z moich redaktorów upublicznił tę prywatną okoliczność w moim piśmie? Czy wolno by mi było tolerować, że mojej gazety nadużywa się do tego, by zepsuć opinię chłopakowi, który kiedyś ma to przedsiębiostwo przejąć, a zatem całej rodzinie, a tym samym także firmie? Nigdy nie wziąłbym na siebie podobnej odpowiedzialności. Byłoby już i tak wystarczająco źle, że chłopakowi groziłby wyrok. Czy nie byłoby lepiej, gdyby któryś z moich redaktorów krytycznie przedstawił to, co dzieje się w urzędzie sądowym, cóż to za prawnicy ważą się w tak bezpardonowy sposób przeciw nam występować? Po co jestem wydawcą, skoro nie wolno mi wykorzystywać mojego pisma w moim własnym interesie? Własność prywatna i nieskrępowane z niej korzystanie jest u nas, a jakże, wciąż jeszcze chronione Ustawą Zasadniczą.
Teraz zakończmy ten fikcyjny monolog na temat niezupełnie fikcyjnego przypadku i zamiast tego spójrzmy na przykład na Alfreda Neven DuMonta, wydawcę Koelner Stadtanzeiger. Kiedy IG-Metal (przyp. związek zawodowy metalowców) zaczął domagać się 35-cio godzinnego tygodnia pracy, DuMont pisemnie przywołał redakcję do zachowania powściągliwości - w przyszłości podobne żądania mogłyby dosięgnąć również jego branżę.
Poglądy pracodawców i pracowników dotyczące regulacji czasu pracy - zarówno w branży prasowej jak i metalowej - mogły, ba, musiały być zupełnie różne. Właśnie dlatego pracodawca Neven DuMont rościł sobie pretensje do decydowania o tendencji publikacji dotyczących tego tematu.
Po tym jak oprócz Koelner Stadtanzeiger i regionalnnego brukowca Express nabył on też konkurencyjną Koelnische Zeitung, wydawca ten stał się prasowym monopolistą na Kolonię i okolice. Po zjednoczeniu Niemiec mógł on nabyć na własność także wychodzącą w Halle Mitteldeutsche Zeitung. Wyliczanie filii i spółek udziałowych (również radiowych) prowadziłoby teraz zbyt daleko.
Od dawna Neven odgrywa ważną rolę w Federalnym Związku Niemieckich Wydawców Gazet (Bundesverband Deutscher Zeitungsverleger - BDZV) , którego przez pewien czas był prezydentem. On to właśnie nadawał ton rokowaniom dotyczącym zbiorowych tabel wynagrodzeń, jakie prowadzone były w latach 1970-tych pomiędzy organizacjami dziennikarskimi a BDVZ, i w toku których redaktorzy zarządali "rozdzielenia kompetencji" ("wewnętrza wolność prasy" brzmiało wówczas ich hasło). Wydawcy, którzy od początku byli podobnej umowie przeciwni, podjęli jednak pertraktacje i oświadczyli gotowość przyznania redaktorom "kompetencji w detalach", jeśli tylko "kompetencja zasadnicza" pozostanie przy nich, właścicielach prasowych wydawnictw. Rokowania zakończyły się fiaskiem po tym, jak wydawcy dodatkowo zarządali dla siebie prawa do "kompetencji w kwestii wytycznych". Jeśli na przykład, ogłosili, w okręgu wydawniczym jakiejś gazety mają się odbyć wybory na starostę, wydawca musi mieć prawo decydowania o tym, jak należy w gazecie pisać o pojedynczych kandydatach, bowiem w takiej sytuacji mogłoby dotyczyć to jego własnych żywotnych interesów. To znaczy: wydawcy w żadnym stopniu nie byli gotowi podzielić się swą publicystyczną władzą. I tak zostało; tyle że ta ich władza permanentnie wzrasta.
Unisono tę samą piosnkę
Demokracja w Niemczech - i w innych krajach - podporządkowana jest relacjom własnościowym w branży medialnej. Ale kto to widzi?
Największym koncernem prasowym w Niemczech jest wydawnictwo Axel-Springer. Do niego należą Bild i Welt, Bild am Sonntag, Welt am Sonntag, BZ, Berliner Morgenpost, Hamburger Abendblatt i wiele innych. Zatrudnieni u Springera dziennikarze znajdują się jak jeden w służbie wolnorynkowego systemu, kapitalizmu. Ich zadaniem jest ciągłe wpajanie milionom czytelników gazet i pism Springera przekonania o tym, że kapitalizm jest dla nich dobry, lepszy niż wszystko inne, co tylko można sobie wyobrazić, po prostu najlepszy z najlepszych.
Do koncernu Springera należą też Luebecker Nachrichten, monopolistyczna gazeta dla Lubeki i okolic. Jak wszystkie gazety Springera dziennik ten nieustannie wychwala zasadę konkurencyjności, wolny rynek, na którym wszystko układa się w najlepsze. Któż dostrzega tę groteskową sprzeczność, to zakłamanie: że monopolistyczne pismo wychwala wolny rynek?
W większości regionów w Niemczech wychodzi już tylko po jednym tytule gazetowym. W kraju związkowym Nadrenia-Palatynat na przykład istnieją cztery gazety codzienne, po jednej w każdym z czterech (kiedyś rządowych) okręgów: Moguncja, Koblencja, Ludwigshafen i Trewir; ich obszary wydawnicze są od siebie dokładnie odseparowane.
We wschodnich Niemczech ukazywały się do roku 1989 obok regionalnych gazet SED (przyp. była enerdowska Socjalistyczna Zjednoczona Partia Niemiec) także gazety innych partii, które, nawet jeśli różniły się nieco w detalach, wszystkie wychwalały socjalizm i ówczesny układ sił. Wszystkie regionalne gazety SED zostały później przejęte przez zachodnioniemieckie koncerny prasowe; inne zostały zlikwidowane. Byłe okręgowe pisma SED, przekształcone w gazety monopolistyczne, wychwalają teraz kapitalizm i dzisiejszy układ sił.
Monopolizacja
Aczkolwiek regionalna monopolizacja prasy została w Niemczech - za wyjątkiem niewielu regionów takich jak Berlin, Monachium, Frankfurt nad Menem, Duesseldorf - w znacznym stopniu zakończona (częściowo z takim wynikiem, że wprawdzie gdzieniegdzie ukazują się jeszcze po dwie gazety obok siebie, ale należą one do tego samego wydawnictwa, tak jest w Hannowerze i Norymberdze), to jednak koncentracja prasy postępuje nadal. Łupem wielkich koncernów stają się monopolistyczne gazety regionalne, jak w przypadku Springera w Lubece. Albo np. w przypadku koncernu Holtzbrinck (Die Zeit, Handelsblatt, Der Tagesspiegel i. in.), który wykupił Suedkurier, Lausitzer Rundschau i Saarbruecker Zeitung (jedyną gazetę w Saara) i którego każde czasopismo zgodne jest z każdym czasopismem Springera, jeśli tylko chodzi o wielbienie kapitalizmu mającego być rzekomo podstawą wszelkiej wolności. No a pisma koncernu Bertelsmann (Gruner+Jahr), esseńskiego koncernu WAZ oraz innych wielkich wydawnictw śpiewają unisono tę samą piosnkę.
Gdzie raz utrwali się monopol, tam konkurencja nie może się już odrodzić. Tu i ówdzie takie próby były z rzadka podejmowane. W Osnabrueck i okolicach, gdzie już od dziesięcioleci panuje niepodzielnie Neue Osnabruecker Zeitung, powstała kiedyś Neue Freie Presse, której hasłem było: "Złamcie posiadany przez NOZ monopol na kształtowanie poglądów". Próba ta szybko doznała niepowodzenia. Nawet bogatemu wydawnictu Heinrich Bauer nie udało się utworzyć w strefie ukazywania się Husumer Nachrichten własnego konkurencyjnego pisma. Jednakże po zjednoczeniu Niemiec urzędy powiernicze przekazały Bauer'owi byłą gazetę partyjną ukazującą się w Magdeburgu i okolicy. Dopiero tym sposobem ten potężny koncern wydawniczy mógł w końcu postawić nogę w gazetowym biznesie.
Wszystkie te monopolistyczne gazety agitują dla prywatnej prasy, w ogóle dla prywatnej gospodarki, i opowiadają się za prywatyzowaniem wszystkiego, co wciąż jeszcze pozostaje wspólną własnością społeczeństwa: koleji regionalnych, zaopatrzenia w wodę, szpitali, i w końcu prawdopodobnie także szkół i więzień, w każdym razie dopóki da się na tym zarobić.
Albrecht Mueller, który pisał przemówienia dla Willy Brandt´a i był jego doradcą, skonstatował na początku roku 2003 we Frankfurter Rundschau: "Ktoś mówi: Nie da się sfinansować zabezpieczeń emerytalnych poprzez przesunięcia w budżecie - i wszystkie wpływowe multiplikatory powtarzają za nim to samo. Ktoś mówi: Żyjemy w państwie związków zawodowych - i setki powtarzają to samo. Ktoś mówi: Keynes jest out - i odbija się to echem od tysięcy. Ktoś mówi: Potrzebny jest nam niskozarobkowy sektor zatrudnienia - i powtarzają to legiony. Itd. itd. Poprzez to, że wielu powtarza to samo, kłamstwo staje się prawdą, diagnozował George Orwell."
Agitują oni przeciw prawu do związkowej kontroli zbiorowych tabel płac, przeciw prawu do strajku, przeciw prawu do zawierania koalicji. Agitują za rozluźnieniem, a najchętniej za całkowitym zniesieniem ograniczeń w kwestii rozwiązywania umów o pracę, za przedłużeniem czasu pracy aż do podważenia wszystkich dotychczasowych umów w tej kwestii, za obniżeniem kosztów zatrudnienia, a więc pracowniczych zarobków i wszelakich opłat socjalnych, do których odprowadzania pracodawcy zostali kiedykolwiek zobowiązani, i z oddaniem równym kościelnemu chórowi głoszą radosną nowinę o tym, że demontaż świadczeń społecznych przyczyni się do wzrostu gospodarczego, co spowoduje powstawanie nowych miejsc pracy.
Wszystko to jest tak samo nieludzkie co obłąkane - ale to właśnie dlatego konieczny jest cały ten publicystyczny, ależ nie, ten propagandowy wysiłek, żeby społeczeństwu nie zaświtały w głowach inne, bardziej realistyczne myśli.
Tak kreuje się polityków
Media w Niemczech mają dużą wolność. Wolno im donosić na temat wszystkich możliwych osobliwości, również na temat tych przez siebie wymyślonych, okazuje się, że nieraz są nawet zdolne do silnego zaangażowania, tak było w przypadku biednego "Euro-Fritza", który stał się impotentem w wyniku bezpośredniego kontaktu z banknotami; Bildzeitung Springera zatroszczyło się o kobiety, który miały go seksualnie stymulować.
Z mocy mediów, polegającej na popularyzowaniu pojedynczych ludzi, zrodził się wyśmienity interes: showbuissnes. Bez mediów nikt nie stanie się znany. Z powodu jakich przymiotów albo zdolności czynią one jakiegoś człowieka słynnym, nie odgrywa tutaj żadnej decydującej roli; liczy się tylko efekt, a więc popularność - którą można na wiele sposobów wykorzystać. Jeżeli ktoś śpiewa szlagiery, zainteresowanie budzi nie tylko jego głos, zaś u piłkarza nie tylko jego nogi, bo przecież może i on potrafi śpiewać szlagiery, no a już szczególnie ważna jest sfera jego podbojów miłosnych. Im częściej się o kimś mówi, a jeszcze lepiej pokazuje jego wizerunek, tym bardziej rośnie jego wartość rynkowa. W końcu wolno mu reklamować nawet Gumisie albo akcje Telekomu, przez co jego popularność i dochody osiągają zawrotne wysokości. Nawiedzają go ghostwriter i robią z niego pisarza; niezależnie od treści książki od początku gwarantowane są wysokie nakłady. Relacje z balów prasowych, na których małe gwiazdy krążą wokół wielkich, są wskaźnikami rynkowej wartości każdej z nich. Rozumie się samo przez się, że tylko ten może osiągnąć rynkową wartość, kto jest nośnikiem reklam systemu gospodarki rynkowej. To że on - zwykły nobody - tę wartość uzyskuje, uznawane jest za dowód dobroci systemu.
Tak kreuje się też polityków. Przykład z USA: przeciętny aktor z Hollywood Ronald Reagan reklamował w telewizji z powodzeniem mydło; oprócz tego za czasów McCarthy'ego denuncjował kolegów jako komunistów. Kalifornijscy multimilionerzy wyciągnęli wnioski: kto potrafi przekonać ludzi, przede wszystkim kobiety, do produktów Borax, ten może też, aczkolwiek członek Partii Demokratycznej, stać się ucieleśnieniem polityki Partii Republikańskiej i pełnić urząd gubernatora Kaliforni. No i sfinansowali jego kampanię wyborczą, i został on gubernatorem. Podobnie jak teraz Arnolod Schwarzenegger.
Podobnie gdy w Niemczech ktoś chce zostać kanclerzem, jego występy w telewizji nigdy nie okażą zbyt częste. Dla ówczesnego szefa dolnosaksońskiego rządu, Gerharda Schroedera, szczególnie korzystny był fakt, że wolno mu było zagrać rolę premiera kraju związkowego w serialu telewizyjnym "Der grosse Bellheim".
Po tym jak Gerhard Schroeder przedstawił się w Hamburgu w 1996 roku chadeckiej Radzie Gospodarczej (CDU-Wirtschaftsrat) i został przez nią uznany za nadającego się na następcę Helmuta Kohla, wszystkie niemieckie koncerny mediowe robiły co tylko możliwe, aby nakłonić SPD do wystawienia Schroedera jako swojego kandydata na kanclerza. Ostatnią przeszkodą, jaką ten musiał pokonać, były dolnosaksońskie wybory do landtagu, wiosną 1996 roku. Nigdy media nie wspierały do tego stopnia zdecydowanie i zwarcie kandydata SPD jak w czasie tamtej kampanii wyborczej, i sugerowały, zresztą skutecznie, że to właśnie od wyniku tych wyborów będzie zależało, który z socjaldemokratów będzie rywalem Kohla w wyborach do Bundestagu. Pod naciskiem mediów SPD ugięła się - mimo że wcześniej partia ta wyraźnie opowiedziała się przeciw Schroederowi.
Jak tylko Schroeder został kanclerzem, koncerny medialne zaczęły naciskać ze zdwojoną siłą: po pierwsze wmówiły one SPD konieczność zaakceptowania polityki Schroedera jako własnej, nawet albo właśnie dlatego, że jego polityka przeczyła uchwałom partii i programowi z jakim ta przystąpiła do kampanii wyobrczej. Po drugie - przede wszystkim koncern Springera, na którym Schroeder w znacznym stopniu się oparł i skąd ściągnął sobie jako rzecznika prasowego zastępcę redaktora naczelnego Bildzeitung, który był mu już służył jako biograf - dano kanclerzowi prędko do zrozumienia, że zasadniczo to CDU jest predystynowana do rządzenia państwem i że istnieją środki oraz sposoby, aby odsunąć socjaldemokratów od władzy: w Hamburgu Bild i Hamburger Abendblatt wpisały na polityczne wyżyny równie głupiego jak reakcyjnego sędziego sądowego, kreując go na jedyny zwiastun nadziei i zapewniając mu 20% wyborzczych głosów. Z tym partnerem koalicyjnym CDU mogła wreszcie przejąć rządy w tym kraju związkowym, czego nie byłaby w stanie dokonać z własnych sił.
Można też działać bardziej bezpośrednio i brutalnie, co widać na przykładzie z Włoch. Tam najbogatszy przedsiębiorca w kraju kupuje sobie gazety i rozgłośnie radiowe, osobiście kandyduje na urząd premiera, który otrzymuje dzięki koalicji z separatystami i neofaszystami, i dodatkowo wykorzystuje on jeszcze państwowe stacje nadawcze do celów własnej propagandy, służącej jego własnym interesom, np. niedopuszczenia do wszczęcia postępowania karnego wobec jego osoby.
W maju 2003 Berlusconi zabronił dziennikarzom, aby w zależnych od niego mediach przedstawiali zwycięstwo lewicy w wyborach regionalnych jako sukces. W czerwcu zabronił im, by relacjonowali przebieg zainicjowanego przez lewicę referendum w sprawie zapewnienia i wzmocnienia ochrony przed zwolnieniami z pracy. Taktyka przemilczania przyniosła owoce: referendum - utrudnione różnicami pomiędzy lewicowymi ugrupowaniami - spełzło na niczym z powodu zbyt niskiej frekwencji.
Krytyczna nauka?
Według Federalnego Trybunału Konstytucyjnego (Bundesverfassungsgericht) wolna prasa spełnia rolę "po prostu konstytuującą" dla demokracji. Na ile prasa jest wolna (wolna od czego? wolna po co?) i jak ze swej wolności korzysta, winno być przedmiotem nieprzerwanych badań: naukowców zajmujących się mediami, organizacji obywatelskich, związków zawodowych.
Związki zawodowe prawie nie bronią się już przed nieustannymi oszczerstwami ze strony koncernów medialnych; minęło już bardzo dużo czasu od chwili, gdy IG Metall zleciło profesorowi Erichowi Kuechenhoff przeprowadzenie analizy antyzwiązkowej nagonki, rozpętanej przez Bildzeitung.
Tym bardziej cieszy, że pewna organizacja obywatelska, Komitet d/s Ustawy Zasadniczej i Demokracji (Komitee fuer Grundrechte und Demokratie), zajmuje się w nowym wydaniu Jahrbuch tematem "Media, prawa obywatelskie i polityka". Przypomina mi to Komitet d/s Rozbrojenia i Demokracji, który w roku 1967 wydał i dzisiaj jeszcze pożyteczną książkę "Imperium Springer". Analizy w niej zawarte były jednym z impulsów, jakie umożliwiły w 1968 roku sformułowanie żądania: "Wywłaszczyć Springera!"
Nauka o mediach służy przede wszystkim koncernom medialnym i zdanej na reklamę gospodarce, chcącym wiedzieć możliwie najdokładniej, jakimi to metodami można jeszcze intensywniej wpłynąć na społeczeństwo i na podświadomość konsumentów, w celu łatwiejszego urzeczywistnienia własnych zamierzeń. Takie studia pozostają przed nami najczęściej ukryte. Ale od czasu do czasu zdarzają się też studia o tendencjach demokratycznych jak np. dysertacja Roberta Jonschera na temat "treści i deficytów rubryki lokalnej w niemieckiej prasie codziennej" napisana na uniwerystecie w Getyndze. Dowiadujemy się z niej, że zbadne cztery monopolistyczne gazety we wschodniej Dolnej Saksonii "nie wywiązywały się albo wywiązywały się tylko w niedostatecznym stopniu" z zadania publikowania wszechobejmujących i wielorakich informacji oraz poglądów, które umożliwiłyby czytelnikowi wyrobienie sobie własnego zdania na temat polityki komunalnej. Niezręczne tematy (np. zanieczyszczanie środowiska przez miejscowe przedsiębiorstwa) były świadomie pomijane, zaś z możliwości krytyki i kontroli polityków oraz regionalnych urzędów w znacznej mierze rezygnowano. O pewnych obszarach społecznej aktywności, jak kościół i gospodarka, prawie nigdy nie relacjonuje się negatywnie. W rubrykach lokalnych, jak pisze Jonscher, mówi się wciąż o reprezentantach tych samych grup (partie, stowarzyszenia, burmistrz), inni dochodzą do głosu nadzwyczaj rzadko. Najczęściej donosi się wprawdzie o organizowanych spotkaniach, imprezach lub uroczystościach, zazwyczaj brak jest jednak na ich temat głębszych informacji. Konsekwencja: "Utrudniona jest nie tylko możliwość partycypacji obywateli, lecz w wyniku nieuczestniczenia w godnych bezpośredniego zainteresowania, przejrzystych procesach, które decydują o kierunku komunalnej polityki, osłabieniu ulega również ich ogólna świadomość demokracji."
Odtabuizować militarne
Niedostatki w rubrykach lokalnych są drobiazgiem w porównaniu z relacjami dotyczącymi polityki zagranicznej. Zasadniczą tendencją typowej niemieckiej gazety monopolistycznej jest jej współdziałanie przy "odtabuizowywaniu militarnego" (Enttabuisierung des Militaerischen), czym chlubi się kanclerz Niemiec Gerhard Schroeder. Coraz bardziej bezwstydnie propagowane są zbrojne "rozwiązania", dla których "nie ma alternatywy". Konieczność wojennej przemocy sugeruje się w ten sposób, że strony przeciwnej po prostu nie dopuszcza się do głosu. W ten sposób powstaje wrażenie, że nie jest możliwe nawiązanie z nią żadnego kontaktu. Na przykład przed, w czasie i po NATO-wskiej wojnie przeciw Jugosławii ówczesny jugosłowiański prezydent Slobodan Milosevic wspominany był w mediach x-razy, ale nigdy nie mówił on sam - i tak jest do dzisiejszego dnia, zresztą tak było też podczas relacji z przebiegu procesu w Den Haag. Zupełnie w myśl agresorów (prezydent USA, NATO, rząd Niemiec) tych, wobec których agresja jest skierowana, zalicza się do prazłych, tak złych, że wprost nie można udzielić im posłuchu albo choćby tylko z nimi rozmawiać. No i wtedy pozostaje już tylko zastosowanie zbrojnej przemocy.
Szydzenie z ruchów pokojowych
Gdy w roku 2002 zarysował się zamiar rządu USA zajęcia Iraku, pokojowe ugrupowania - Międzynarodowi Lekarze Przeciw Wojnie Atomowej (IPPNW) i. in. - zorganizowały w Berlinie kongres, w którym wzięli udział tak znakomici eksperci jak były US-amerykański inspektor d/s rozbrojenia Scott Ritter, czy też były przedstawiciel ONZ w Iraku Hans Graf Sponeck, ale także Irakijczycy różnych politycznych opcji etc. Duże berlińskie gazety nie poinformowały o tym swoich czytelników ani słowem. Wszystkie kłamstwa, jakimi rząd USA usiłował usprawiedliwić swą wojenną politykę zostały już wtedy skrupulatnie obalone - ale wielka część społeczeństwa, która swą wiedzę o świecie opiera na ukazujących się regionalnie monopolistycznych gazetach, nie dowiedziała się na ten temat niczego.
Na temat ruchów pokojowych można było przeczytać prawie wyłącznie złośliwości, np. w stosunkowo liberalnej Sueddeutsche Zeitung, która szydziła z Konstantina Weckera, kiedy ten na początku roku 2003 wybrał się do Iraku, aby móc samemu stworzyć sobie obraz sytuacji: "Czego on chce w Mosul? Tam przecież nie ma nawet śniegu." (przyp. nieco wcześniej muzykowi udowodniono sądownie zażywanie kokainy). Dopiero jak 15 lutego do Berlina napłynęło pół miliona ludzi (a jeszcze więcej w innych miastach na całym globie), aby zademonstrować przeciw wojnie, przez jakiś czas ukazywały się artykuły traktujące ruch pokojowy poważniej. Badania własne niemieckich mediów w Iraku w dalszym ciągu jednak nie następowały. Dotyczy to też mediów publiczno-prawnych. Zespół telewizyjny Westdeutsche Rundfunk (WDR), który przygotowywał się na wyjazd reportażowy do Bagdadu, roboczy tytuł "Nadać wrogowi twarz" (Dem Feind ein Gesicht geben), został odwołany na krótko przed dotarciem do celu.
Od 11 września 2001 wmawia się publiczności, że "cywilizowany świat" musi prowadzić na całym globie "wojnę przeciw terrorowi". Za dowód tej domniemanej konieczności wystarczyły obrazy walących się wież Światowego Centrum Handlowego w Nowym Jorku. Aczkolwiek oficjalna wersja wydarzeń pełna była luk i sprzeczności, przez długi czas nie było słychać żadnych pytań o szczegóły. Jest to niczym jakieś religijne tabu: US-rządowo-urzędowa teoria sprzysiężenia, według której zbrodni dokonali islamscy samobójczy zamachowcy pod dowództwem tajemniczego Osamy bin Ladena, musi zostać bezwzględnie zaakceptowana i wystarczyć jako uzasadnienie "wojny stulecia przeciw terrorowi". Główne niemieckie media akceptują taki stan rzeczy i z nienawiścią rzucają się na pojedynczych publicystów, którzy zwracają uwagę na nieścisłości.
Prawa do globalnej interwencji militarnej (jakiego już od roku 1992 domagają się urzędowe polityczno-wojskowe wytyczne BRD), nie chciałoby się utracić teraz, gdy zostało ono wreszcie utuczone w wieloletnim wysiłku. I rzeczywiście wymagało to nadzwyczajnego nakładu sił niemieckich mediów w latach 90-tych (po tym jak Niemcy w 1990 roku podczas układów 2+4 zobowiązały się do wykorzystywania bundeswery wyłącznie do celów obronnych, co jest też zresztą zapisane w Ustawie Zasadniczej), aby społeczeństwo uwierzyło, że istnieje prawo albo nawet obowiązek wypowiedzenia wojny napastniczej.
W jednym tonie z dziarskimi politykami - innym głosom nie pozwolono się przebić - monopolistyczne media ogłosiły, że Niemcy muszą teraz, po tym jak się zjednoczyły, stać się w końcu "normalne", muszą być "dorosłe" w polityce zagranicznej, muszą "przejąć odpowiedzialność". Wszystkie te słowa znaczyły jedno: Niemcy muszą być znów gotowe pójść na wojnę.
Dziennikarska gotowizna
Dzisiaj bundeswera jest aktywna w kilku krajach świata. Publiczność wie o tym niewiele. Niczego nie wiadomo o jednostce specjalnej (KSK - Kommando Spezialkraefte), która po 11.09.2001 - niezależnie od oddziału mającego za zadanie ochronę nowego rządu w Kabulu - wysłana została do Afganistanu. O jej działaniach rząd Niemiec nie informuje ani prasy, ani parlamentu, ani nawet należącej do Bundestagu Komisji d/s Obrony. Media godzą się na to tak samo posłusznie jak deputowani. W wojnie przeciw Irakowi ograniczono się w znacznym stopniu do "embedded journalism", jak zostało to zaplanowane przez wojsko. Dziennikarstwo pozwoliło się - z nielicznymi wyjątkami -, i to w czasie wojny, położyć do łóżka i uśpić. Czy można powiedzieć o mediach coś gorszego?
Dziennikarze koncernu Springera zostali tuż po 11.09.2001 zobowiązani umową pracowniczą do "wspierania związku transatlantyckiego i solidarności w wolnościowej wspólnocie wartości ze Stanami Zjednoczonymi". W innych przedsiębiorstwach prasowych zdaje się istnieć niepisany obowiązek do dziennikarstwa pełnego uprzedzeń, jednostronnego i partyjniackiego. Ale przecież jeśli - z racji przeważających w społeczeństwie zainteresowań - od początku wiadomo, co jest ważne a co nieważne, co jest prawdą, co nieprawdą, co dobrym a co złym, to wówczas dziennikarskie badania stają się niepotrzebne. Tych zaś nie przeprowadza się przede wszystkim w mediach prywatnych. Im większy i silniejszy jest koncern, tym bardziej na tym polu oszczędza.
Wydawnictwa, które jako prywatne przedsiębiorstwa mają przynosić jak największy zysk, tłumią koszty, również i przede wszystkim koszty niezbędne do dziennikarskiej pracy. Zmniejszane redakcje - z zaniżonymi etatami dla okresowych współpracowników - nie są już zdolne do niczego więcej, jak do dalszego transportowania dziennikarskiej gotowizny, gotowizny dostarczanej przez agencje informacyjne lub bezpośrednio przez rzeczników prasowych i propagandowe sztaby. Podobno brak jest pieniędzy. Faktycznie wpływy mediów pochodzące z reklamy i samochodowych ogłoszeń zmniejszyły się w ostatnim czasie z powodu osłabnięcia siły nabywczej szerokich rzesz społeczeństwa, a więc z powodu propagowanego przez same media demontażu systemu opieki społecznej i popierania polityki zaniżania kosztów zatrudnienia, ale również z powodu wzmożonej reklamy w internecie; ukazuje się coraz mniej ogłoszeń dotyczących rynku pracy, handlu nieruchomościami i samochodami. Z drugiej strony koncernom wiedzie się wystarczająco dobrze, aby mogły rozrastać się poza granicami kraju. Po tym jak zachodnie koncerny przywłaszczyły sobie media wschodnioniemieckie (są dla nich kopalniami złota), zaczęły też nabywać coraz więcej pism w Polsce, Czechach i na Węgrzech; z tą konsekwencją, że w tamtych społeczeństwach zabrakło mediów, w których by można było toczyć debatę na temat protestów - albo które wręcz stanowiłyby dla nich forum - związanych z wstąpieniem do NATO oraz wobec innych przełomowych dla ich krajów decyzji.
Po tym jak w wyniku agresji NATO na Jugosławię były szef urzędu kanclerza Niemiec Bodo Hombach wysłany został do Jugosławii jako polityczny rzecznik d/s rozwoju, nie mogło nikogo zdziwić, że esseński koncern WAZ (Westdeutsche Allgemeine Zeitung), monopolista w Zagłębiu Ruhry, mógł wejść w posiadanie głównej gazety Belgradu; w międzyczasie Hombach stał się szefem tego koncernu, który publicystyczną władzę przejął także w Rumunii i Bułgarii. Ekspansja na wschód - to jasne, że uczestniczy w niej też koncern Springera - nadal trwa; i rozbija suwerenność dotkniętych nią narodów.
Przeciwsiła?
Jakimi środkami przeciw nadużyciom publicystycznej władzy dysponują czytelniczki i czytelnicy monopolistycznej gazety? Mogą do niej dzwonić, również do stacji nadawczych, i wyrażać swoje oburzenie; muszą jednak liczyć się z tym, że zostaną zbyci przez jakiś Call-Center. Mogą też pisać listy. Mogą również, o ile pozwala im na to ich sytuacja finansowa, próbować zamieszczać ogłoszenia, aby tą drogą wydobyć na światło dzienne pomijane przez media informacje.
Doświadczenia, jakimi mogę się tutaj podzielić, rzeczywiście nie podnoszą na duchu. Zacznę od przykładu z okresu, gdy w Południowej Afryce panował reżim apertheidu. W odpowiedzi na protesty związane z przepełnionym kłamstwami na korzyść słabnącego już wtedy reżimu ogłoszeniem, Die Welt stwierdziło: "Każda gazeta zamieści każde ogłoszenie, o ile nie łamie ono prawa, tzn. nie wzywa do łamania obowiązującego prawa. Absolutnie nie identyfikuje się ona z ogłoszeniami i ich treścią, tym bardziej, że w przypadku ogłoszeń nie rozchodzi się o element redakcyjny."
Redakcja naczelna Sueddeutsche Zeitung wzbraniała się wydrukowania listu czytelnika protestującego przeciw temu samemu ogłoszeniu, które również przez nią zostało opublikowane, i uzasadniła swoją decyzję tak: "Odzielenie części redakcyjnej od ogłoszeniowej (należy) do pryncypiów wszystkich znaczących gazet zachodnich demokracji."
Kiedy Federalne Zrzeszenie Związków Pracodawców (Bundesvereinigung der deutschen Arbeitgeberverbaende) zamieściło ogłoszenie z hasłem "Strajk to atak. Wykluczenie to obrona.", zaprotestowali przeciw temu atakowi na ich prawo do strajku monachijscy zecerzy i drukarze. Sueddeutsche Zeitung było oburzone tym protestem jako "oznaką nietolerancji". Bowiem: "Wolność ulega unicestwieniu, jeśli nie potrafi się znieść wyrażania poglądów przeciwnych." A Die Welt w obliczu podobnych okoliczności zapewniała, że "każdy, kto uważa, że jego stanowisko nie zostało w jakiejś gazecie codziennej uwzględnione w sposób wystarczający, ten może przynajmniej zamieścić w niej ogłoszenie - rówież jako związek zawodowy przeciw pracodawcom."
Jednakże gdy np. pisarze i naukowcy, między nimi ludzie o międzynarodowej sławie, jak np. Noam Chomsky, domagali się kiedyś w swym inseracie wyłączenia z kodeksu karnego paragrafu o bluźnierstwie, który już Kurt Tucholsky nazwał "średniowiecznym paragrafem dyktatury", Sueddeutsche Zeitung odmówiła jego wydrukowania.
Hanowerski koncern wydawniczy Madsack, który w centralnym regionie Dolnej Saksonii zagarnął dla siebie prasowy monopol i oprócz tego w międzyczasie stał się też współwłaścicielem stacji radiowych i telewizyjnych, odmówił opublikowania ogłoszenia, jakie chciało zamieścić 150 znanych dolnosaksońskich obywateli, wśród których było także dwóch byłych premierów kraju związkowego, skierowanego przeciw prywatnym, kierowanym przez wydawców tego koncernu, rozgłośniom radiowym. Radio, czytamy w nie przyjętym do opublikowania ogłoszeniu, musi stanowić "forum także dla mniejszości i dla wszystkich tych, którzy nie są właścicielami gazet. Jeśli rozgłośnie radiowe pozostawimy do wyłącznej dyspozycji jednostek gospodarczo najsilniejszych, wówczas w imię zasadniczego prawa do równych szans do informacji prasa winna być zorganizowana jako medium publiczno-prawne." Dyrekcja wydawnictwa oznajmiła inicjatorom, że opublikowanie ogłoszenia będzie możliwe dopiero wtedy, gdy powyższe stwierdzenie zostanie wykreślone lub zmienione.
Gdy neonazistowska partia DVU kandydowała w Bremie w wyborach parlamentarnych, pewnej kobiecie wolno było zamieścić inserat: "Chciałabym wiedzieć, skąd ci starzy naziści mają tyle pieniędzy...". Odrzucone zostało natomiast ogłoszenie byłego więźnia obozu koncentracyjnego: "Wiem skąd starzy naziści mieli pieniądze. Byli oni opłacani przez kapitał." Monopolistyczne wydawnictwo w Bremie oznajmiło chłodno, że dyrekcja wydawnictwa się z tą wypowiedzią nie zgadza.
Tymczasem sąd krajowy w Stuttgarcie przyznał obu ukazującym się tam gazetom prawo odrzucenia inseratu Niemieckiego Zrzeszenia Związków Zawodowych (Deutscher Gewerkaschaftsbund). Wolność prasy rozciąga się nie tylko na część redakcyjną, lecz również na ogłoszeniową, zawyrokował sąd w oparciu o wydaną w roku 1976 decyzję Federalnego Sądu Konstytucyjnego (Bundesverfassungsgericht), wedle której wydawnictwu prasowemu wolno byłoby odmówić "druku określonych kierunkowo ogłoszeń i listów czytelników", nie naruszając przy tym w sposób niedopuszczalny prawa obywateli do zamieszczania ogłoszeń. Również regionalnie monopolistyczna pozycja wydawnictwa niczego nie zmienia. W przypadku druku ogłoszeń o treści politycznej rozstrzygający jest osąd własny wydawnictwa.
Prawo indywidualne przedsiębiorców
W taki to sposób wolność prasy w Republice Federalnej Niemiec interpretowana jest jako indywidualne prawo niewielu przedsiębiorców, zamiast, jak przewiduje Ustawa Zasadnicza, jako podstawowe prawo wszystkich obywatelek i obywateli. No a wydawnictwa gorliwie korzystają z tego przekręconego w swą odwrotność prawa. Wspomniany już koncern WAZ w Essen odmówił np. IG Metall publikacji ogłoszenia przeciw ograniczaniu prawa do strajku ustawą na rzecz wzrostu zatrudnienia. Koncern Springera obłożył cenzurą inserat tego samego związku zawodowego: przed publikacją swojego "Manifestu z Elmshorn o obronie podstawowego prawa do strajku" w gazecie Springera Elmshorner Nachrichten musiał on na polecenie dyrekcji wydawnictwa wykreślić nazwiska tych pierwszych sygnatariuszy, których można było rozpoznać jako członków DKP (Niemiecka Partia Komunistyczna) lub PDS (Partia Demokratycznego Socjalizmu). Frankfurter Allgemeine odrzuciła publikację inseratu "Osi Pokoju" z okazji wizyty w Niemczech prezydenta USA George'a W. Busha, w której stwierdzano: "Nie chcemy Pańskich wojen, Panie Prezydencie!... Nie chcemy w ogóle żadnej wojny." Dyrekcja wydawnictwa zawiadomiła: "Z wydawniczego punktu widzenia chcielibyśmy odstąpić od publikacji we Frankfurter Rundschau." W tym samym czasie ukazała się w tej gazecie cała dodatkowa strona zatytułowana "Welcome, Mr. President". Kiedy należąca do "Osi Pokoju" organizacja ATTAC postanowiła przeciw temu zaprotestować, Frankfurter Rundschau ponownie odmówiła publikacji z "powodów wydawniczych".
Podobne są moje doświadczenia odnośnie sprostowań: pewnej gazecie, która stwierdziła na mój temat coś nieprawdziwego, wysłałem, powołując się na Ustawę Prasową, sprostowanie. Ta jednak wzbraniała się przed jego wydrukowaniem. Zwróciłem się więc do sądu, który przyznał mi rację. Wydawnictwo wystąpiło o rewizję tej decyzji. W drugiej instacji przyznano mi rację po raz wtóry. Sprostowanie, zredukowane przez prawników do minimum, ukazało się kilka miesięcy po artykule, który dawno już spełnił swoje zadanie. Moje sprostowanie, samo z siebie niemal niezrozumiałe, wywoływało teraz wrażenie co najmniej dziwne; do mnie zaś zagadywano szyderczo, że jak widać potrzebowałem dużo czasu, aby sformułować tych kilka linijek.
Również Niemiecką Radę Prasową (Deutscher Presserat), do której należałem przez kilka lat, postrzegam podobnie. Jej powołanie do życia było rezultatem odmowy wydawców w sprawie dziennikarskiego współstanowienia i publicznej kontroli mediów. W najlepszym razie Rada Prasowa udziela czasem nagany pojedynczym publikacjom - zawsze na długo po ich ukazaniu się. Niezliczone wojenne kłamstwa wypełniające media pozostają nie skarcone.
Dochodzić zasadniczych praw
Doświadczenia te nie powinny jednak zniechęcać. Przeciwnie, albowiem osłabienie demokratycznego zaangażowania jest głównym osiągnięciem wydawnicta Springer - i innych jemu podobnych. Musimy naszych podstawowych praw, jeśli nie mają one istnieć tylko na papierze, dochodzić publicznie, również i przede wszystkim prawa do wolnego przepływu informacji - i poglądów -, ale ze świadomością, że bardzo trudno jest kruszyć istniejące publicystyczne struktury władzy. Do pierwszorzędnych zadań należy według mnie dokumentowanie pemanentnych nadużyć władzy publicystycznej, gdyż umożliwiłoby to prowadzenie niezbędnego politycznego dyskursu w tym temacie. Odpowiedzialni dziennikarze, ale i sami wydawcy muszą być wciągani w publiczne rozmowy. Nie wolno nam przy tym dać złapać się na lep demagogicznego hasła, jakoby nasza krytyka skierowana była przeciw wolności prasy - bowiem w rzeczywistości celuje ona w uzurpowanie sobie prawa do wolności prasy przez jednostki gospodarczo najsilniejsze. Krytyka dotycząca relacjonowania niezgodnego z prawdą i wyrażana przez zdanych na rzetelną informację użytkowników mediów jest jak najbardziej w interesie krytycznych, odpowiedzialnych dziennikarzy, i może im być ona pomocna podczas ich własnych zabiegów o stworzenie dla siebie takich warunków pracy, jakich potrzebują, by móc swój zawód wykonywać w sposób godny społeczeństwa demokratycznego.
*****
Tekst jest fragmentem głębszej analizy, jaka ukazała się w Jahrbuch 2004 ("Medien, Buergerrechte und Politik"), wydawanej przez Komitet d/s Prawa Zasadniczego i Demokracji (Komitee fuer Grundrechte und Demokratie).
z niemieckiego: dziennikarze wędrowni (kumaszyński)
źródło: Uniwersytet Kassel
*****
przypis - Springer a generacja´68
Ralf Schroeder nawiązuje do tych wydarzeń w artykule "Fałszywi wrogowie" (Jungle World, nr. 04/98): "(...) Front przeciw Bild/koncernowi Springera utworzył się w 1967 roku, kiedy to cztery gazety tego koncernu opublikowały sfałszowany list żyjącego we Wschodnim Berlinie pisarza Arnold'a Zweig'a, w którym napiętnuje on antysemityzm w NRD. Guenter Grass przyrównał to fałszerstwo do "prawdziwie faszystowskich metod", ponad stu pisarzy grupy 47 oświadczyło, że w przyszłości nie będą przyjmować żadnych ofert współpracy z koncernem. 2 czerwca 1967 roku, podczas demonstracji przeciw szachowi Persji, zastrzelony został przez policjanta student Benno Ohnesorg, przedtem media należące do koncernu Springer'a podsycały nastroje przeciwne planowanym protestom. Jesienią 1967, na zebraniu delegatów Niemieckiego Socjalistycznego Związku Studentów SDS, zażądano wywłaszczenia Springer'a, tego samego domagał się Sebastian Haffner w Stern. W kwietniu 1968 młody radykalny prawicowiec postrzelił "lidera studentów" Rudi'ego Dutschke, który, kilka lat później, zmarł wskutek odniesionych ran. Doszło do protestów w Berlinie i w wielu innych zachodnio-niemieckich miastach: demonstranci próbowali nie dopuścić do kolportażu gazety Bild i innych gazet Springer'a, a Spiegel pisał: "Ofiary to dwóch zabitych, czterystu ciężko i lekko rannych oraz pretensja Republiki Federalnej do miana państwa demokratycznego"; nakład gazety Bild zmniejszył się o ok. 1 milion. W 1972 roku szef Sterna, Henry Nannen, słusznie i bezkarnie nazwał redaktorów Springer'a "profesjonalnymi fałszerzami". Zarzut, który Guenter Walraff mógł w 1977 roku za pomocą wielu faktów udowodnić."
Eckart Spoo
artykuł udostępniny przez: Wędrowiec, Pismo Dziennikarzy Wędrownych
ukazał się w numerze wiosna'04, 18 maja 2004