2184


Guy De Maupassant

BARYŁECZKA

Przez kilka dni z rzędu strzępy rozbitej armii szły przez miasto. Nie było to już wojsko, lecz luźne bandy. Żołnierze różnych pułków, o twarzach pokrytych niechlujnym zarostem, w podartych mundurach, bez sztandarów, posuwali się chwiejnym krokiem przed siebie. Zgnębieni, wycieńczeni, niezdolni do żadnej myśli ani decyzji, maszerowali siłą przyzwyczajenia i gdziekolwiek się zatrzymywali, padali ze zmęczenia. Wśród nich najwięcej widziało się rezerwistów, ludzi usposobionych pokojowo, spokojnych rentierów, uginających się pod ciężarem karabinu. Byli tam młodzi chłopcy z Gwardii Ruchomej, czujni, łatwo ulegający panice i entuzjazmowi, w każdej chwili gotowi zarówno do ataku jak i do ucieczki; kadrowi żołnierze w czerwonych portkach, rozbitki dywizji przetrzebionej w jakiejś warnej bitwie: ciemno ubrani artylerzyści, maszerujący obok żołnierzy z różnych formacyj piechoty; czasem połyskiwał wśród nich błyszczący hełm ciężkostopowego dragona, który z trudem nadążał za lżejszym krokiem liniowych piechurów. Za nimi ciągnęły podobne do band zbójeckich legiony wolnych strzelców o bohaterskich nazwach „Mścicieli Klęski", „Obywateli Mogiły", „Towarzyszy Śmierci".

Ich przywódcy, ongi kupcy bławatni lub zbożowi, dawni handlarze łojem lub mydłem, wojownicy z przypadku, mianowani oficerami za dukaty czy długie wąsy, szli obciążeni rynsztunkiem wojennym, ubrani we flanelę i galony. Mówili donośnym głosem i dyskutowali o planach kampanii, przeświadczeni, że jedynie oni podtrzymują konającą Francję swym fanfarońskim ramieniem. Mimo to lękali się własnych żołnierzy, ludzi prostych, lecz odważnych do zuchwalstwa, rabusiów i rozpustników.

Mówiono, że Prusacy wkroczą niebawem do Rouen.

Gwardia Narodowa, która od czasu do czasu zapuszczała się na ostrożne zwiady do pobliskich lasów, strzelała czasem do własnych posterunków i za lada poruszeniem się królika w krzakach szykowała się do walki, powróciła już do swych ognisk domowych. Jej broń, mundury, cały morderczy ekwipunek, budzący niegdyś postrach w promieniu trzech mil dokoła, znikł nagle z horyzontu.

Ostatni żołnierze francuscy przeprawili się właśnie przez Sekwanę, podążając przez Saint-Sever i Bourg-Achard do Pont-Audemer. Z tyłu za wszystkimi generał, zrozpaczony tym, że z tymi strzępami wojsk nie może niczego dokonać, sam oszołomiony klęską narodu, tak nawykłego do zwycięstw, a mimo legendarnego męstwa pobitego na głowę, wlókł się piechotą w towarzystwie dwóch adiutantów.

Wreszcie głęboka cisza, milczące, pełne lęku oczekiwanie zawisło nad miastem. Brzuchaci, zniewieściali w handlu mieszczanie z niepokojem oczekiwali zwycięzców, drżąc ze strachu, by ich rożny do pieczeni i kuchenne noże nie zostały uznane przez Niemców za broń.

Życie jak gdyby zamarło. Sklepy były pozamykane, ulica oniemiała. Od czasu do czasu któryś z mieszkańców, onieśmielony tą ciszą, szybko przemykał się pod murami.

Z trwogi oczekiwania rodziło się zwolna życzenie, by wróg wreszcie już nadszedł.

Po południu, nazajutrz po odejściu wojsk francuskich, nie wiadomo skąd wypadło kilku ułanów, którzy szybko przegalopowali przez miasto. Nieco później czarna masa wojsk spłynęła ze stoków Św. Katarzyny, a dwa inne strumienie najeźdźców ukazały się na drogach wiodących od Darnetal i Boisguillaume. Przednie straże trzech korpusów przybyły jednocześnie i połączyły się na Placu Ratuszowym. Przez wszystkie sąsiednie ulice napływała armia niemiecka rozwijając swe bataliony, bruk głucho jęczał pod ich twardym, rytmicznym krokiem.

Rozkazy wydawane obcym, chrapliwym głosem rozlegały się wśród domów, które zdawały się martwe i opuszczone, podczas gdy spoza zamkniętych okiennic oczy Francuzów śledziły poruszenia zwycięzców, panów miasta, losów i życia ludzkiego na mocy „prawa wojny". Mieszkańcy w swych zaciemnionych pokojach szaleli z przerażenia, jakiemu ulega człowiek podczas klęsk żywiołowych czy trzęsienia ziemi, wobec których wszelka siła i rozum są bezradne. Podobny nastrój rodzi się zawsze wówczas, gdy zwykły porządek rzeczy zostaje obalony, gdy znika poczucie bezpieczeństwa, a wszystko, co było chronione przez prawo ludzkie czy też prawo przyrody, wydane jest na pastwę dzikiej, nieświadomej przemocy. Trzęsienie ziemi miażdżące pod walącymi się domami całą ludność, powódź unosząca trupy ludzi i bydła i belki wyrwane z dachów czy zwycięska armia, mordująca tych, którzy się jeszcze bronią, biorąca jeńców, rabująca prawem silniejszego i chwaląca Boga przy huku strzałów armatnich, wszystkie te straszliwe plagi niszczą wiarę w sprawiedliwość wieczystą i podkopują wpajane w nas zaufanie do opieki niebios i ludzkiego rozumu,

Do każdych drzwi pukały drobne grupki żołnierzy i znikały w głębi domów. Po inwazji następowała okupacja. Dla zwyciężonych powstawał obowiązek świadczenia grzeczności zwycięzcom.

Po pewnym czasie, kiedy ludzie ochłonęli z pierwszego przerażenia, powrócił na nowo spokój. W wielu rodzinach oficer pruski jadał przy wspólnym stole. Zdarzało się niekiedy, że był to człowiek dobrze wychowany, który przez grzeczność ubolewał nad klęską Francji i mówił, jak niechętnie bierze udział w tej wojnie. Wyrażano mu wdzięczność za to uczucie, gdyż mogło się okazać, że dziś czy jutro potrzebna będzie jego opieka. Kto mu dogadzał, ten zyskiwał to, że mniej ludzi wyznaczą mu na kwaterę. Zresztą, po co narażać się komuś, od kogo jest się w zupełności zależnym? Byłoby to już nie dowodem odwagi, lecz zuchwalstwem.

Zaś zuchwałość przestała już cechować mieszczan z Rouen, jak to bywało niegdyś, za czasów bohaterskich walk, którymi wsławiło się miasto. Wreszcie, mówiono sobie, a wypływało to ze znanej francuskiej uprzejmości, że wolno być grzecznym we własnym domu, byle tylko w miejscu publicznym nie spoufalać się z obcym żołnierzem. Poza domem znajomość kończyła się, ale w domu rozmawiano z nim chętnie i Niemiec z każdym wieczorem coraz dłużej grzał się przy wspólnym ognisku rodzinnym.

Miasto powoli przybierało swój dawny wygląd. Francuzi jeszcze nie opuszczali mieszkań, ale ulice roiły się od pruskich żołnierzy. Zresztą oficerowie błękitnych huzarów, wlokący arogancko po bruku swoje długie szable, nie zdawali się żywić względem zwykłych obywateli o wiele większej pogardy niż francuscy oficerowie szaserów, którzy w zeszłym roku siadywali w tych samych kawiarniach.

A jednak było coś w powietrzu, coś nieokreślonego i subtelnego, jakaś obca a nieznośna atmosfera, niby szerząca się wokoło woń inwazji. Napełniała ona mieszkania i miejsca publiczne, zmieniała smak potraw i wywoływała wrażenie, że jest się w podróży, gdzieś bardzo daleko, wśród groźnych barbarzyńskich szczepów.

Zwycięzcy żądali pieniędzy, dużo pieniędzy. Mieszkańcy stale płacili, zresztą byli bogaci. Jednak kupiec normandzki, im jest bogatszy, tym bardziej boleje nad uszczerbkiem mienia, nad każdą jego cząstką przechodzącą w obce ręce. Tymczasem o dwie czy trzy mile za miastem, idąc z biegiem rzeki w kierunku Croisset, Dieppedale czy Biessart, marynarze lub rybacy wyławiali często z wody opuchłego trupa niemieckiego w mundurze, zakłutego nożem lub zabitego uderzeniem sabota, z głową zmiażdżoną kamieniem albo strąconego do wody z wysokości mostu. Rzeka kryła w swych głębiach owe zemsty tajemne, dzikie i sprawiedliwe, nieujawnione czyny bohaterskie, podstępne napaści, groźniejsze niż walki w biały dzień i pozbawione rozgłosu sławy.

Bowiem nienawiść do wroga potrafi zawsze uzbroić kilku śmiałków, gotowych umrzeć dla idei.

Wreszcie, skoro najeźdźcy poza narzuceniem miastu swej niezłomnej dyscypliny, nie popełnili żadnej z tych okropności, jakie im przypisywano podczas ich triumfalnego pochodu, ludzie zaczynali się ośmielać, a tęsknota za handlem zrodziła się na nowo w sercach miejscowych kupców. Wielu z nich łączyły poważne interesy z Hawrem, zajętym jeszcze przez wojska francuskie, usiłowali, więc, dostać się do tego portu, udając się drogą lądową do Dieppe i tam wsiadając na statek.

Paru takich kupców korzystając z wpływów oficerów niemieckich, z którymi się byli poznali, uzyskali od głównodowodzącego generała pozwolenie na wyjazd z miasta.

Wynajęto więc wielki, czterokonny dyliżans, a gdy dziesięć osób zamówiło miejsca u woźnicy, postanowiono wyruszyć w drogę we wtorek przed świtem, żeby uniknąć zbiegowiska.

Już od pewnego czasu ziemia była skuta mrozem; w poniedziałek koło trzeciej wielkie, czarne chmury nadciągnęły ód północy i przyniosły ze sobą śnieg, który bez przerwy padał cały wieczór i przez całą noc.

O pół do piątej rano podróżni zebrali się na dziedzińcu Hotelu Normandzkiego, gdzie mieli wsiąść do pojazdu.

Byli jeszcze bardzo zaspani i drżeli z zimna pod swymi okryciami. Trudno było się rozeznać w mroku, a nagromadzenie zimowych płaszczów nadawało wszystkim wygląd opasłych księży, ubranych w długie sutanny. Mimo to dwaj mężczyźni poznali się, zbliżył się do nich trzeci i zawiązała się rozmowa.

— Zabieram ze sobą żonę — powiedział jeden z nich. — Ja również. — I ja.

Pierwszy dodał:

— Nie wrócimy już do Rouen, a jeśli Prusacy podejdą do Hawru, przedostaniemy się do Anglii.

Wszyscy mieli podobne zamiary, gdyż mieli podobne usposobienia. Tymczasem koni jeszcze jakoś nie zaprzęgano. Mała latarenka w rękach stajennego migotała niekiedy w ciemnych drzwiach, by za chwilę zniknąć w innych. Z głębi budynku dochodził tupot kopyt końskich, tłumiony warstwą nawozu, i głos męski przemawiający do nich lub miotający przekleństwa. Lekki brzęk dzwonków świadczył, że zakładano uprząż; brzęk ten wkrótce zmienił się w głośny i trwały dźwięk, wyraźny i stały, regulowany przez poruszenia koni, niekiedy ustawał, potem nagle przy silniejszym wstrząśnieniu wzrastał, czemu towarzyszył głuchy odgłos podkutego kopyta, uderzającego o ziemię.

Nagle drzwi zamknęły się. Wszystko ucichło.

Przemarznięci obywatele umilkli. Stali sztywni i nieruchomi.

Nieprzerwana zasłona białych płatków migotała nieustannie, opadając ku ziemi, zacierała wszelkie kształty, prószyła na dookolne przedmioty lodowym puchem. W ogromnej ciszy milczącego, uśpionego pod śniegiem miasta słychać było tylko ten nieuchwytny, trudny do określenia szelest prószącego śniegu, raczej wrażenie szelestu niż szelest, wirowanie leciuchnych atomów, które zdawały się wypełniać przestrzeń i pokrywać świat cały.

Znów ukazał się człowiek z latarką prowadzący na lince smutnego, stąpającego niechętnie konia. Postawił go przy dyszlu, przymocował popręgi i długo krzątał się przy założeniu uprzęży, gdyż manipulował tylko jedną ręką, w drugiej trzymając latarkę. Gdy szedł już po drugiego konia, zauważył stojących nieruchomo i ubielonych śniegiem podróżnych i zapytał:

— Dlaczego u licha nie siadacie państwo do powozu? Będziecie tam przynajmniej pod dachem.

Widocznie nie przyszło im to na myśl, toteż pośpieszyli do środka. Trzej mężczyźni usadowili swoje żony w głębi, potem wsiedli sami. Wślad za nimi inne niewyraźne, opatulone postacie zajęły miejsca, nie zamieniwszy słowa. 0x01 graphic

Podłoga wozu wysłana była słomą, w którą powsuwano stopy. Trzy damy w głębi, które zabrały ze sobą małe, mosiężne grzałki, napełnione chemicznym węglem, zapaliły je zaraz; przez chwilę wyliczały szeptem zalety tych przyrządów i powtarzały sobie wzajem rzeczy znane wszystkim od dawna.

Nareszcie, gdy już zaprzężono do dyliżansu sześć koni zamiast czterech, ze względu na ciężką drogę, ktoś z zewnątrz zapytał:

— Czy wszyscy już wsiedli?

Ktoś z głębi wozu odpowiedział: „Tak" i konie ruszyły z miejsca.

Powóz posuwał się wolniutko, krok za krokiem. Koła grzęzły w śniegu; pudło głucho trzeszczało, konie ślizgały się, parskały i buchały parą, a ogromny bat woźnicy strzelał bez ustanku, wirował na wszystkie strony, zwijał się i rozwijał jak cienki wąż, smagając od czasu do czasu krągły zad koński, który wtedy prężył się do gwałtowniejszego wysiłku.

Tymczasem niepostrzeżenie zaczynało świtać. Leciutkie płatki, które jeden z podróżnych, roueńczyk czystej krwi, przyrównał do bawełnianego deszczu, przestały wirować. Mętne światło, przesiane przez ciężkie, ciemne chmury, potęgowało olśniewającą białość krajobrazu, z którego wyłaniał się to szereg wielkich, pokrytych szronem drzew, to chata w białym kapturze śniegu.

W powozie przyglądano się sobie ciekawie w tym sinym brzasku dnia.

W głębi na najlepszych miejscach drzemali naprzeciw siebie pani i pan Loiseau, właściciele hurtowego składu win przy ulicy Grand-Pont.

Dawny subiekt zrujnowanego szefa, Loiseau odkupił od niego firmę i zrobił na niej majątek. Sprzedawał drobnym, wiejskim detalistom bardzo kiepskie wina po bardzo niskiej cenie i wśród znajomych i przyjaciół uchodził za szczwanego lisa, prawdziwego normandczyka, chytrego a zarazem jowialnego. Jego sława starego spryciarza była tak ustalona, że pewnego wieczoru, w prefekturze, pan Tournel, znany żartowniś i autor piosenek, człowiek złośliwy i dowcipny, lokalna znakomitość, zaproponował znudzonym paniom zagrać partyjkę „Loiseau vole". Dowcip ten natychmiast obleciał salony prefektury, stamtąd przedostał się do miasta, wywołując przez miesiąc śmiech w całej okolicy.

Prócz tego Loiseau słynął ze swych „kawałów" i lepszych lub gorszych dowcipów. Toteż każdy, mówiąc o nim, dodawał natychmiast:

— Ten Loiseau jest wprost nieoceniony!

Był niewielkiego wzrostu, nad jego wzdętym niby balon brzuchem czerniała twarz w okolu siwiejących faworytów.

Jego żona, wysoka, tęga, rezolutna, odznaczająca się donośnym głosem i szybką decyzją, była wcieleniem porządku i rachunkowości tego domu handlowego, którego duszą była wesoła ruchliwość męża.

Obok nich usadowił się z godnością, gdyż należał do klasy wyższej, Pan Carré-Lamadon, człowiek poważny, kupiec bławatny, właściciel trzech przędzalni, kawaler Legii Honorowej i członek Rady Departamentu. Przez cały okres Cesarstwa był przywódcą łagodnej opozycji jedynie dlatego, by za wyższą cenę sprzedać przystąpienie do sprawy, którą zwalczał, jak sam się wyrażał, wytworną bronią. Pani Carré Lamadon, osoba znacznie młodsza od męża, była pociechą oficerów z dobrych rodzin, przydzielonych do garnizonu w Rouen.

Siedziała naprzeciw męża, drobna, milutka, ładniutka, otulona w futra, i rozglądała się smutno po nędznym wnętrzu pojazdu.

Jej sąsiedzi, hrabiostwo Hubertowie de Breville, nosili jedno z najstarszych i najszlachetniejszych nazwisk Normandii. Hrabia, stary szlachcic o wspaniałej postawie, za pomocą sztuczek toaletowych, starał się podkreślić swoje przyrodzone podobieństwo do króla Henryka IV, który, według zaszczytnej dla rodziny legendy, był sprawcą ciąży pewnej damy z rodu Breviile'ów, za co mąż jej został hrabią i gubernatorem prowincji.

Hrabia Hubert, kolegujący z panem Carré-Lamadon w Radzie Departamentu, reprezentował w tej dzielnicy partię orleanistów. Historia jego mariażu z córką drobnego armatora z Nantes była okryta mrokiem tajemnicy. Mimo to, ponieważ hrabina miała maniery wielkiej damy, umiała urządzać przyjęcia jak nikt w okolicy, a nawet niegdyś była jakoby adorowana przez jednego z synów Ludwika Filipa, przeto cała miejscowa szlachta składała jej hołdy; jej salon był pierwszy w okolicy i jedyny, w którym zachowała się jeszcze stara francuska galanteria i do którego dostęp nie był łatwy.

Majątek de Breville'ów, cały w nieruchomościach, przynosił, jak mówiono, pięćset tysięcy rocznego dochodu.

Tych sześć osób zajmowało głąb dyliżansu, byli to przedstawiciele klasy zamożnej, statecznej i silnej, ludzie uczciwi i ustosunkowani, religijni i posiadający zasady.

Dziwnym przypadkiem wszystkie kobiety znalazły się na jednej ławce. Obok hrabiny siedziały jeszcze dwie zakonnice, przesuwające w palcach paciorki długich różańców i mamroczące Ojcze nasz i Zdrowaśki. Jedna z nich była stara i tak zeszpecona przez ospę, jak gdyby cały ładunek śrutu ugodził ją prosto w twarz. Druga, bardzo wątła, miała ładną, o chorowitym wyglądzie główkę nad suchotniczą piersią; pożeraną przez namiętną wiarę, jaka rodzi świętych i wizjonerów.

Naprzeciw zakonnic siedzieli mężczyzna i kobieta, na których skupiały się spojrzenia wszystkich obecnych.

Mężczyzna, powszechnie znany demokrata Cornudet, był postrachem wszystkich „porządnych" ludzi. Od dwudziestu lat maczał swoją wielką, ryżą brodę w kuflach wszystkich demokratycznych kawiarni.

Przejadł z braćmi i przyjaciółmi dosyć znaczną fortunę, odziedziczoną po ojcu, byłym cukierniku, i z niecierpliwością czekał na przywrócenie Republiki, by wreszcie otrzymać stanowisko, na które dobrze zasłużył przez wypicie tylu demokratycznych trunków. Czwartego września, pewnie na skutek jakiegoś żartu, nabrał przekonania, że został mianowany prefektem, ale kiedy chciał objąć urzędowanie, woźni biurowi, jedyni wówczas panowie terenu, nie chcieli go uznać, co go zmusiło do odwrotu. Skądinąd niezły chłop, nieszkodliwy i usłużny, z niezrównaną gorliwością zabrał się do zorganizowania obrony. Kazał kopać doły na polach, wycinać młode drzewa z okolicznych lasów, urządzać pułapki na wszystkich drogach, lecz za zbliżeniem się nieprzyjaciela, zadowolony z tych przygotowań, cofnął się przezornie do miasta. Uważał, że obecnie przyda się bardziej w Hawrze, gdzie podobne zarządzenia wydawały mu się nieodzowne.

Kobieta, jedna z tak zwanych kobiet lekkich obyczajów, była znana ze swej przedwczesnej tuszy, co zjednało jej przezwisko Baryłeczki. Mała, okrągła, tłuściutka, o pulchnych paluszkach z dołeczkami, podobnych do wiązki kiełbasek, miała skórę połyskliwą i jędrną i bujne piersi wystające pod suknią; mimo to była apetyczna i pociągająca i taka świeża, że było przyjemnie na nią patrzeć. Jej twarz była różowa jak jabłko lub pączek piwonii, który lada chwila się rozwinie. Z twarzy tej spoglądało dwoje wspaniałych oczu, ocienionych długimi, gęstymi rzęsami, rzucającymi cień na policzki. W dodatku miała śliczne usta, wąskie, wilgotne, rozchylone jakby do pocałunku, w których błyszczały drobne, lśniące białością ząbki.

Ponadto mówiono o niej, że posiada mnóstwo innych nieocenionych zalet.

Ledwie ją poznano, wśród uczciwych kobiet wszczęły się szepty, a słowa „prostytutka" i „publiczna hańba" rozlegały się tak głośno, że podniosła głowę. Powiodła wtedy po sąsiadach spojrzeniem tak dumnym i wyzywającym, że wszyscy spuścili oczy, z wyjątkiem Loiseau, który przypatrywał się jej z rozbawioną miną.

Wkrótce jednak nawiązała się znów rozmowa między trzema paniami, które obecność tej dziewczyny zbliżyła do siebie w sposób nieledwie serdeczny. Zdawało im się, że wobec tej sprzedajnej dziewczyny powinny utworzyć niejako związek godnych małżonek, gdyż miłość legalna traktuje zawsze z wysoka swoją wolną siostrzycę.

Trzej mężczyźni, w których obecność Cornudeta zbudziła instynkt zachowawczej solidarności, zaczęli rozmawiać o sprawach pieniężnych owym wzgardliwym tonem, jaki przybiera się wobec ludzi ubogich. Hrabia Hubert wyliczał szkody wyrządzone mu przez Prusaków, straty poniesione przez zrabowanie mu bydła i zniszczenie zbiorów i zapewniał z miną dziesięciokrotnego milionera, że spustoszenia te będzie odczuwał nie dłużej jak przez jeden rok. Pan Carré-Lamadon, mocno poszkodowany jako przemysłowiec, był na tyle przezorny, że przesłał sześćset tysięcy franków do Anglii, którą to sumkę rezerwował sobie na wszelki wypadek. Co się tyczy Loiseau, to zdążył sprzedać intendenturze francuskiej wszystkie pośledniejsze wina, jakie miał w piwnicach, wobec czego rząd był mu winien ogromną sumę, którą spodziewał się podjąć w Hawrze.

Wszyscy trzej rzucali sobie wzajem szybkie, przyjazne spojrzenia. Mimo że każdy z nich był człowiekiem innej kondycji, wszystkich jednoczył pieniądz, wszyscy czuli się członkami wielkiego bractwa posiadaczy, którym wystarczy włożyć rękę do kieszeni, aby zabrzęczeć złotem.

Powóz posuwał się tak wolno, że do dziesiątej rano przebył zaledwie cztery mile drogi. Mężczyźni trzy razy wysiadali i szli pod górę pieszo. Podróżni zaczęli się niepokoić, gdyż mieli zjeść śniadanie w Tôtes, a teraz obawiali się, że nie dotrą tam przed nocą. Każdy rozglądał się, czy nie dojrzy po drodze jakiej karczmy, gdy nagle dyliżans utknął w zaspie śnieżnej i minęły dwie godziny, zanim go zdołano wydobyć.

Apetyt wzrastał, humory posępniały, a tu nie widać było po drodze żadnego szynku ani winiarni, gdyż zbliżanie się Prusaków i przemarsz zgłodniałych wojsk francuskich wypłoszył wszystkich przedsiębiorców. Panowie rozbiegli się po żywność do przydrożnych zagród wiejskich, lecz nie znaleźli tam nawet chleba, gdyż nieufni wieśniacy chowali zapasy w obawie przed rabunkiem ze strony żołnierzy, którzy, nie mając co włożyć do gęby, zabierali przemocą cokolwiek im wpadło pod rękę. Około pierwszej po południu Loiseau oświadczył, że ma wielką dziurę w żołądku. Wszyscy inni już od dawna odczuwali to samo i gwałtownie wzrastająca potrzeba jedzenia uciszyła rozmowy.

Od czasu do czasu ktoś poziewał; natychmiast ktoś inny szedł za jego przykładem i każdy po kolei, stosownie do swego charakteru, wychowania i pozycji społecznej, otwierał usta hałaśliwie lub dyskretnie, zasłaniając co prędzej dłonią ziejący otwór, skąd dobywała się para.

Baryłeczka kilka razy schylała się, jakby szukając czegoś pod spódnicami. Przez chwilę wahała się, spoglądała na sąsiadów i znów się prostowała. Twarze były blade i boleśnie wykrzywione. Loiseau twierdził, że chętnie dałby tysiąc franków za szynkę. Żona jego zrobiła gest, jak gdyby chciała zaprotestować, ale zaraz uspokoiła się. Nie lubiła słuchać, gdy mówiono przy niej o marnotrawstwie pieniędzy i na tym punkcie nie uznawała nawet żartów.

— I ja czuję się niedobrze — powiedział hrabia. — Dlaczegóż nie pomyślałem o zabraniu żywności? Wszyscy robili sobie po cichu te same wyrzuty.

Jeden Cornudet miał ze sobą manierkę pełną rumu. Zaczął nią częstować, ale spotkała go chłodna odmowa. Jedynie Loiseau przyjął parę kropel i podziękował: — To jednak dobra rzecz, rozgrzewa i tłumi głód.

Alkohol wprawił go w dobry humor, zaproponował tedy, by zrobić tak jak w piosence o statku — zjeść najpulchniejszego towarzysza podróży. Ta bezpośrednia aluzja do Baryłeczki uraziła ludzi dobrze wychowanych. Nikt nie odpowiedział, tylko Cornudet uśmiechnął się pod wąsem. Siostry miłosierdzia przestały odmawiać różaniec i siedziały nieruchomo z rękami wsuniętymi w szerokie rękawy, z oczyma uparcie spuszczonymi na dół, ofiarowując pewnie Niebu cierpienie, które na nie zesłało.

Wreszcie koło trzeciej po południu, gdy dyliżans posuwał się przez rozległą równinę, na której nie było widać ani jednej ludzkiej osady, Baryłeczka szybko się schyliła i wyciągnęła spod ławki duży koszyk nakryty białą serwetą.

Wydobyła z niego najpierw fajansowy talerzyk i srebrny kubek, potem sporą wazę, w której dwa całe kurczaki, pokrajane na kawałki, tonęły w zastygłym sosie. Z głębi kosza wyzierały jeszcze inne dobre rzeczy: pasztety, owoce, smakołyki i zapasy przygotowane na podróż trzydniową, by móc nie korzystać z przydrożnych zajazdów. Szyjki czterech butelek sterczały spośród paczek jadła. Baryłeczka wzięła skrzydełko kurczęcia i zaczęła je delikatnie zajadać z bułeczką, które w Normandii nazywają się „Régence".

Wszystkie spojrzenia skierowały się ku niej. Gdy rozszedł się łechcący nozdrza zapach jadła, obecnym napłynęła do ust ślinka, a szczęki zacięły się bolesnym skurczem. Jednocześnie pogarda dam dla tej dziewczyny stawała się okrutna, przechodziła nieledwie w chęć zamordowania jej lub wyrzucenia z powozu w śnieg razem z kubkiem, koszykiem i żywnością.

Ale Loiseau, pożerając wzrokiem wazę z kurczakami, zawołał:

— Dalibóg, pani była przezorniejsza od nas. Bywają osoby, które pamiętają o wszystkim.

Zwróciła ku niemu głowę:

— Jeśli pan sobie życzy, to bardzo proszę. Przykro jest pościć tak od samego rana.

Skłonił się:

— Doprawdy, mówiąc szczerze, nie odmówię. Nie mogę już dłużej wytrzymać. Na wojnie jak na wojnie, prawda, proszę pani?

Rozejrzawszy się dokoła powiedział:

— W  chwilach takich jak ta przyjemnie jest spotkać kogoś, kto nam może wyświadczyć grzeczność.

Rozpostarł gazetę, by nie poplamić spodni i końcem noża, który stałe nosił w kieszeni, wydobył z wazy udko kurczęcia pokryte szkliwem zastygłego masła, zatopił w nim zęby i zaczął żuć z tak widocznym zadowoleniem, że wywołało to w dyliżansie ogólne westchnienie.

Wtedy Baryłeczka głosem cichym i pokornym zaproponowała siostrom miłosierdzia, by podzieliły się z nią jej prowiantami. Obie przyjęły natychmiast zaproszenie i wybąkawszy podziękowanie szybko zabrały się do jedzenia. Cornudet również nie odmówił poczęstunku i wraz z zakonnicami utworzono rodzaj stolika na rozłożonych na kolanach gazetach.

Usta nieustannie otwierały się i zamykały, połykały, żuły i pochłaniały łakocie. Loiseau w swoim kąciku pracował zawzięcie i po cichu namawiał żonę, by poszła za jego przykładem. Długo się opierała, lecz gdy gwałtowny skurcz skręcił jej wnętrzności, ustąpiła. Wtedy mąż zręcznie ułożonym zwrotem zagadnął „czarującą towarzyszkę podróży", czy nie zechciałaby poczęstować czym jego żony.

— Ależ naturalnie — odpowiedziała Baryłeczka i z uprzejmym uśmiechem podała mu wazę.

Po odkorkowaniu pierwszej butelki nastąpiło małe zamieszanie, gdyż był tylko jeden kubek. Każdy przed podaniem go dalej starannie go wycierał. Tylko Cornudet, zapewne powodowany galanterią, przyłożył usta do miejsca jeszcze wilgotnego od warg jego sąsiadki.

Otoczeni przez tych jedzących ludzi, odurzeni zapachem potraw, hrabiostwo de Bréville i państwo Carré-Lamadon znosili potworne męki, które zachowały nazwę mąk Tantala. Wtem młoda żona przemysłowca wydała westchnienie, zwracając na siebie wszystkie spojrzenia. Była biała jak śnieg za oknami, przymknęła oczy, głowa jej opadła, zemdlała. Przerażony mąż błagał wszystkich o pomoc. Wszyscy stracili głowy, gdy starsza z sióstr przytknęła do jej warg kubek Baryłeczki i zmusiła ją do przełknięcia kilku kropel wina. Piękna pani poruszyła się, otworzyła oczy, uśmiechnęła się i oświadczyła omdlewającym głosem, że teraz czuje się już dobrze. Jednak zakonnica w obawie, by się to nie powtórzyło, zmusiła ją do wypicia pełnego kubka Bordeaux mówiąc:

— To nic innego jak tylko z głodu.

Wtedy Baryłeczka, zmieszana i zarumieniona, wyjąkała patrząc na czworo towarzyszów podróży, będących jeszcze na czczo:

— Mój Boże... gdybym śmiała państwu ofiarować... Umilkła lękając się, czy ich nie obraziła. Wtedy Loiseau zabrał głos:

— Dalibóg, w podobnych warunkach wszyscy jesteśmy braćmi i powinniśmy sobie nawzajem pomagać. Moje panie, nie róbcież ceremonii i przyjmijcie ten poczęstunek. Kto wie, czy znajdziemy dziś jeszcze jaki nocleg? Jeśli dalej będziemy jechali w tym samym tempie, to w Tôtes będziemy nie wcześniej jak jutro w południe.

Nastąpiła chwila wahania. Nikt nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności, że on pierwszy zgodził się.

Rozstrzygnął kwestię hrabia. Zwrócił się do onieśmielonej grubaski i powiedział wielkopańskim tonem:

— Przyjmujemy z wdzięcznością.

Lody pękły. Gdy Rubikon został już przekroczony, wszyscy z zapałem zabrali się do jedzenia. Kosz szybko się opróżnił. Zostało w nim jeszcze trochę pasztetu, pierożków z mięsem, kawałek wędzonego ozora, gruszki z Gréssane, główka sera, Pont-l'Evêque, parę kruchych ciasteczek i słoik marynowanych korniszonów z cebulą, gdyż Baryłeczka jak wszystkie kobiety lubiła ostre przyprawy.

Trudno było zajadać prowianty tej dziewczyny i rozmawiać z nią. Zaczęto się do niej zwracać zrazu z pewną rezerwą, lecz widząc, że zachowuje się bardzo poprawnie, powoli ożywiono się. Panie de Breville i Carré-Lamadon, obie taktowne i dobrze wychowane, zwracały się do niej z łaskawą uprzejmością. Szczególnie hrabina wykazała przy tym tę grzeczną pobłażliwość wielkich dam, których żadne dotknięcie nie zdolne jest splamić i była czarująca. Natomiast pani Loiseau, gruba baba o usposobieniu żandarma, była ciągle szorstka, mówiła mało, za to dużo jadła.

Rzecz prosta, rozmawiano o wojnie. Opowiadano sobie o potwornych czynach Prusaków i o brawurze Francuzów, wszyscy ci uciekinierzy składali hołd odwadze tych, co pozostali. Wkrótce rozmowa przeszła na tematy osobiste. Baryłeczka ze szczerym wzruszeniem i przejęciem, z jakim tego rodzaju dziewczęta zwykły wyrażać swoje naturalne porywy, opowiedziała, dlaczego opuściła Rouen.

— Z początku myślałam, że będę mogła zostać — mówiła. — Miałam w domu dużo zapasów i byłabym wolała żywić kilku żołnierzy, niż wyjeżdżać nie wiadomo dokąd. Kiedy jednak zobaczyłam tych Prusaków, nie mogłam już wytrzymać! Ze złości krew mnie zalewała i całymi dniami płakałam ze wstydu. Ach, gdybym była mężczyzną! Patrzałam z okna na tych opasłych wieprzów w pikelhaubach, a moja pokojówka musiała mnie trzymać za ręce, żebym nie rzuciła w nich jakim meblem. A gdy kilku żołnierzy chciało się u mnie zakwaterować, skoczyłam pierwszemu z nich do gardła. Zadusić takiego jest równie łatwo jak każdego innego człowieka. I byłabym go „wykończyła", gdyby mnie nie odciągnęli za włosy. Po tym fakcie musiałam się ukrywać. Wreszcie, kiedy nadarzyła się sposobność, wyjechałam i oto jestem tutaj.

Opowiadanie to zjednało jej ogólne pochwały. Wzrósł dla niej szacunek towarzyszów podróży, którzy nie mogli się wykazać podobną zuchwałością. Cornudet słuchając jej uśmiechnął się z uznaniem i życzliwością apostoła; podobnie słucha ksiądz, gdy jakiś pobożniś chwali Pana Boga.

Z kolei on sam zaczął mówić tonem doktrynerskim, z patosem wziętym żywcem z proklamacyj, rozlepianych codziennie na murach i zakończył krasomówczym zwrotem, wyniośle druzgocącym „tego łotra Badingueta".

Rozgniewało to Baryłeczkę, ponieważ była bonapartystką. Poczerwieniała jak wiśnia i jąkając się z oburzenia, zawołała:

0x01 graphic
— Chciałabym widzieć którego z was na jego miejscu! Ładnie byście wyglądali! Przecież to wy zdradziliście tego człowieka! Trzeba by chyba uciekać z Francji, gdyby mieli nią rządzić takie łobuzy jak wy!

Cornudet, niewzruszony, zachował uśmiech wzgardliwej wyższości, lecz czuło się, że ma na końcu języka słowa obelżywe, gdy hrabia wmieszał się do tej sprawy i nie bez trudu uspokoił wzburzoną dziewczynę, tłumacząc jej ze stanowczością, że wszelkie szczere poglądy zasługują na szacunek. Natomiast hrabina i pani fabrykantowa, w głębi duszy kryjące ową nierozsądną nienawiść, jaką ludzie z „lepszej sfery" żywią dla Republiki, i właściwą kobietom instynktowną sympatię dla rządów despotycznych i pobrzękujących szablą, mimo woli poczuły pociąg do tej kokotki, której uczucia tak bardzo były podobne do ich własnych.

Kosz był już pusty. W dziesięć osób opróżniono go z łatwością, żałując tylko, że nie był większy. Rozmowa toczyła się jeszcze przez pewien czas, aczkolwiek po spożyciu zapasów nieco ochłodła.

Zbliżała się noc. Mrok z każdą chwilą gęstniał, a zimno, bardziej dokuczliwe w czasie trawienia, dawało się we znaki Baryłeczce, którą mimo pokładów tłuszczu wstrząsały dreszcze. Wtedy hrabina de Breville zaofiarowała jej grzałkę, którą w ciągu dnia kilka razy napełniano świeżym węglem, co zostało natychmiast przyjęte, gdyż dziewczyna miała nogi zupełnie zlodowaciałe. Pani Carré-Lamadon i pani Loisseau oddały swoje grzałki zakonnicom.

Woźnica zapalił latarnie. Oświetlały one jasnym blaskiem obłok pary unoszącej się nad spoconymi zadami koni i przydrożny śnieg, który w chwiejnym świetle latarni zdawał się umykać wstecz.

W dyliżansie było już zupełnie ciemno; nagle między Baryłeczką i Cornudetem wszczął się jakiś ruch, a Loiseau przebijając oczami mrok dostrzegł, jak brodacz szybko się cofnął, jak gdyby wymierzono mu cichaczem potężnego kuksańca. W oddali na drodze ukazały się nikłe światełka. Było to już Tôtes. Jazda trwała 11 godzin, a doliczając do tego dwie godziny czterech postojów, podczas których konie zjadły trochę owsa i nieco odpoczęły, podróż zajęła trzynaście godzin. Dyliżans wjechał do miasteczka i zatrzymał się przed Hotelem Kupieckim.

Otworzono drzwiczki. Wtem dobrze znany dźwięk przejął dreszczem wszystkich podróżnych. Był to brzęk szabli po kamieniach. Równocześnie rozległ się wrzask jakiegoś Niemca.

Mimo że dyliżans stał nieruchomo, nikt nie wysiadał, jak gdyby wszyscy lękali się, że zaraz przy wyjściu zostaną pomordowani. Wtedy ukazał się woźnica, trzymając w ręku latarkę, która nagle oświetliła w głębi wozu dwa rzędy przerażonych twarzy o otwartych ustach i oczach rozszerzonych zdumieniem i lękiem.

Obok woźnicy stał w pełnym światłe niemiecki oficer, wysoki, bardzo szczupły, jasnowłosy, w mundurze oblegającym go niby gorset dziewczynę; płaska, błyszcząca czapka wojskowa, włożona na bakier czyniła go podobnym do gońca jakiegoś angielskiego hotelu. Miał niezwykłej długości wąsy, zwężające się coraz bardziej i zakończone po obu stronach jednym włosem jasnym i tak cienkim, że koniec stawał się niewidoczny. Wąsy te zdawały się ciążyć mu nad kątami ust i obsuwały w dół policzki, żłobiąc po obu stronach podłużną rysę.

Alzacką francuszczyzną wezwał podróżnych, by wysiedli, mówiąc ostrym głosem:

— Banowie i banie, broszę wyszadać.

Pierwsze wysiadły siostry miłosierdzia z uległością zakonnic, nawykłych do posłuszeństwa. Za nimi ukazali się oboje hrabiostwo, potem przemysłowiec z żoną, wreszcie Loiseau pchający przed sobą swoją grubą połowicę. Ten ostatni, stawiając nogę na ziemi, pozdrowił oficera: „Dzień dobry panu". Powodował się przy tym raczej ostrożnością niż grzecznością. Oficer, zuchwały jak wszyscy ludzie posiadający władzę, spojrzał na niego i nie odpowiedział. Baryłeczka i Cornudet, mimo że najbliżsi drzwiczek, wysiedli ostatni, poważni i wyniośli wobec wroga. Grubaska starała się być spokojna i opanowana; demokrata z miną tragiczną targał nieco drżącą dłonią swoją długą, rudą brodę. Starali się zachować godność w przekonaniu, że w tego rodzaju spotkaniach każdy z nich poniekąd reprezentuje swą ojczyznę. Oboje byli w równej mierze oburzeni uległością swoich towarzyszy; wobec czego ona starała się okazać dumniejszą niż tamte panie, kobiety uczciwe, on zaś w przeświadczeniu, że winien być przykładem dla innych, całym swym zachowaniem się spełniał nadal swą misję stawiania oporu, którą był zapoczątkował przez niszczenie dróg.

Wszyscy weszli do obszernej hotelowej kuchni, gdzie Niemiec kazał sobie pokazać pozwolenie na wyjazd, podpisane przez generała i zawierające nazwiska, rysopisy i zawód każdego z podróżnych. Badając je przyglądał się uporczywie wszystkim i porównywał dane, zapisane w paszporcie, z każdą poszczególną osobą.

Wreszcie powiedział szorstko: „Tobrze" i znikł.

Odetchnęli z ulgą. Wszystkim dokuczał jeszcze głód, więc zamówili kolację; przygotowanie posiłku miało trwać pół godziny i podczas gdy dwie służące krzątały się przy kuchni, poszli obejrzeć pokoje. Wszystkie były położone w długim korytarzu, zakończonym szklanymi drzwiami, na których były wypisane dwa zera.

Zamierzano właśnie siąść do stołu, kiedy ukazał się sam właściciel oberży. Był to dawny handlarz końmi, gruby, astmatyczny jegomość, któremu w gardle wiecznie świszczała i bulgotała flegma. Nazywał się Follenvie.

— Czy jest tu panna Elżbieta Rousset? — zapytał. Baryłeczka zadrżała i odwróciła się.

— To ja.

— Oficer pruski chce natychmiast z panią pomówić. — Ze mną?

— Tak, jeśli pani jest Elżbietą Rousset.

Trochę się zmieszała i po sekundzie zastanowienia powiedziała stanowczo:

— Być może, ale ja nie pójdę.

Dokoła niej powstało zamieszanie. Wszyscy sprzeczali się starając się odgadnąć cel tego rozkazu. Zbliżył się hrabia.

— Postępuje pani nieroztropnie, gdyż ta odmowa może pociągnąć za sobą duże przykrości nie tylko dla pani, ale i dla wszystkich towarzyszy podróży. Nigdy nie należy opierać się ludziom, którzy są od nas silniejsi. Nie widzę w tym żadnego niebezpieczeństwa, chodzi tu pewnie o jakąś przeoczoną formalność.

Inni przyłączyli się do zdania hrabiego. Zaczęli ją prosić, nalegać, robić wyrzuty, wreszcie zdołali ją przekonać. Zrobili to z obawy, by taki upór nie sprowadził na nich przykrości. Wreszcie oświadczyła:

— Robię to tylko dla państwa.

Hrabina uścisnęła ją za rękę:

— Jesteśmy pani za to bardzo wdzięczni.

Wyszła. Nie siadali do stołu czekając na jej przyjście. Każdy ubolewał, że nie on został wezwany zamiast tej gwałtownej, nieposkromionej dziewczyny i w myśli układał płaskie komunały, na wypadek gdyby sam został wezwany.

Po dziesięciu minutach powróciła zadyszana, purpurowa, rozdrażniona. Wyjąkała tylko:

— Bydlę! Bydlę!

Wszyscy chcieli się dowiedzieć, co się stało, lecz nie odpowiadała, a gdy hrabia nalegał, rzekła z wielką godnością:

— Nie powinno to pana obchodzić. Nie mogę o tym mówić.

Wobec tego zasiedli dokoła dużej wazy, z której rozchodziła się woń kapusty. Mimo tego zajścia wieczerza minęła wesoło. Jabłecznik, zamówiony, ze względów oszczędnościowych przez pana Loiseau i zakonnice, okazał się wcale niezły. Inni pili wino. Cornudet poprosił o piwo. Miał on swój specjalny sposób otwierania butelki, nalewania tak, by wytworzyła się piana, oglądania płynu w pochylonej szklance, którą następnie zbliżał do lampy, by rozkoszować się kolorem. Kiedy pił, jego długa broda, która jeszcze zachowała barwę ulubionego napoju, zdawała się drżeć z rozczulenia; patrzał zezem, by ani na chwilę nie stracić z oczu kufla i cały jego wygląd świadczył o tym, że w tej chwili spełnia jedyną czynność, do której był w życiu powołany.

Państwo Follenvie jedli kolację na końcu tego samego stołu. Mąż sapał jak zepsuta lokomotywa i miał za mało tchu w piersi, żeby móc mówić podczas jedzenia; za to żonie nie zamykały się usta. Opowiadała wszystkie swoje wrażenia od chwili przybycia Prusaków, opisywała, co robili, co mówili, nienawidziła ich przede wszystkim za to, że kosztowali ją dużo pieniędzy, a następnie za to, że dwaj jej synowie służyli w wojsku. Najczęściej zwracała się do hrabiny, uszczęśliwiona, że może rozmawiać z wielką damą.

Potem, zniżając głos, zaczęła mówić o sprawach drażliwych, przy czym mąż od czasu do czasu powstrzymywał ją:

— Nie gadałabyś tyle, pani Follenvie.

Ale żona niewiele sobie z tego robiła i paplała dalej:

— Tak, tak, proszę pani hrabiny, oni nie jadają nic innego, tylko kartofle z wieprzowiną albo wieprzowinę z kartoflami. Gdybyż choć byli czyści, ale nie! Gdyby pani ich widziała, jak się ćwiczą całymi dniami! Nie złażą z pola i dalejże naprzód, w tył, zwrot na prawo, zwrot na lewo!... Żeby przynajmniej uprawiali ziemię, lub budowali drogi w tym ich kraju! Ale nie, pani hrabino. Z tych wojskowych nikt nie ma żadnej korzyści, a biedni ludzie muszą ich jeszcze żywić po to, żeby nauczyli się dobrze mordować. Ja tam jestem sobie prosta kobieta bez edukacji, ale kiedy patrzę na to, jak się męczą drepcząc od rana do wieczora, to zadaję sobie pytanie: skoro tylu jest ludzi, co pracują nad użytecznymi wynalazkami, to czyż muszą być i tacy, co zadają sobie tyle trudu po to, żeby szkodzić innym? Bo czyż to nie wstrętne, żeby zabijać ludzi, czy to będą Prusacy, Anglicy, czy też Polacy albo Francuzi? — Kiedy człowiek mści się za swoją krzywdę, to nazywa się, że robi źle i za to go karzą, natomiast, gdy strzela się do naszych synów jak do psów, to uważa się to za zasługę. Bo taki, co ich najwięcej zabije, dostaje za to ordery! Nie, tego nie potrafię nigdy zrozumieć!

Zabrał głos Cornudet:

— Wojna jest barbarzyństwem wtedy, gdy się napada na spokojnego sąsiada, ale staje się świętym obowiązkiem, kiedy chodzi o obronę ojczyzny.

Oberżystka zwiesiła głowę.

— Tak, gdy chodzi o obronę, to co innego, ale czy nie należałoby raczej wytłuc wszystkich królów, którzy robią wojny dla swojej przyjemności?

Cornudet zawołał z błyskiem w oczach:

— Brawo, obywatelko!

Pan Carré-Laoiadon głęboko się zamyślił. Mimo całego entuzjazmu, jaki żywił dla sławnych wodzów, zdrowy rozum tej wieśniaczki kazał mu zastanowić się nad tym, ile zamożności mogłoby przysporzyć krajowi tyle rąk bezczynnych, a więc kosztownych, ile sił niewyzyskanych można by spożytkować przy wielkich przedsiębiorstwach przemysłowych, wymagających pracy wieków.

Natomiast Loiseau wstał od stołu i rozmawiał po cichu z oberżystą. Grubas śmiał się, kaszlał i pluł; ogromny brzuch trząsł mu się z uciechy przy każdym dowcipie jego rozmówcy, który tymczasem zdołał mu sprzedać sześć beczek Bordeaux na wiosnę, kiedy Prusacy już odejdą precz.

Ledwie skończyli kolację, zmęczeni podróżni udali się na spoczynek.

Tymczasem Loiseau, który już zdążył był poczynić pewne spostrzeżenia, przeczekał, aż małżonka ułoży się do snu, i przykładał na zmianę to ucho, to oko do dziurki od klucza, by pochwycić tak zwane przezeń „tajemnice korytarza".

Mniej więcej po upływie godziny usłyszał szelest, spojrzał prędziutko przez dziurkę i ujrzał Baryłeczkę wyglądającą jeszcze pulchniej w szlafroczku z niebieskiego kaszmiru, przybranym białymi koronkami. Ze świecą w ręku kierowała się do szklanych drzwi w końcu korytarza. Wtedy sąsiednie drzwi uchyliły się i gdy po paru minutach wracała, zbliżył się do niej Cornudet na pół rozebrany. Mówili coś po cichu, potem umilkli. Baryłeczka zdawała się energicznie bronić wstępu do swego pokoju. Loiseau nie mógł, niestety, usłyszeć, co mówili, po chwili jednak, gdy podnieśli głos, zdołał uchwycić kilka słów. Cornudet nalegał gwałtownie, mówiąc:

— Nie bądź niemądra, o co ci chodzi?

Na co odpowiedziała z oburzeniem:

— Nie, mój drogi. Bywają chwile, kiedy się czegoś podobnego nie robi, a tutaj byłoby to po prostu hańbą.

Widocznie nie rozumiał jej skrupułów i zapytał o przyczynę, wtedy uniosła się mówiąc jeszcze głośniej:

— Dlaczego? Nie rozumie pan tego? Gdy Prusacy znajdują się pod tym samym dachem, może nawet w sąsiednim pokoju?

Zamilkł. Ta patriotyczna wstydliwość ladacznicy, wzdragającej się przed pieszczotami ze względu na bliskość wroga, widocznie rozbudziła w nim słabnącą godność, gdyż zadowoliwszy się tylko pocałunkiem, wrócił na palcach do swego pokoju.

Loiseau, bardzo podniecony, odskoczył od dziurki od klucza, jednym susem znalazł się przy łóżku, uchylił kołdrę, pod którą spoczywała jego masywna połowica i obudziwszy ją  pocałunkiem szepnął:

— Czy kochasz mnie, serdeńko?

Wreszcie cisza objęła cały dom. Nie na długo jednak. Wkrótce, nie wiadomo skąd, z piwnicy czy ze strychu dało się słyszeć potężne chrapanie, miarowe, monotonne, dźwięk głuchy a przeciągły, niby drżenie kotła pod naciskiem pary. Pan Follenvie spał.

Wobec tego, że odjazd miał nastąpić nazajutrz o ósmej rano, podróżni zebrali się w kuchni; tymczasem dyliżans, którego buda pokryła się czapą śniegu, stał samotnie na dziedzińcu bez koni i woźnicy. Na próżno szukano tego ostatniego w stajni, na strychu i w wozowni. Mężczyźni postanowiwszy przeszukać najbliższe sąsiedztwo, ruszyli w drogę. Niebawem znaleźli się na rynku z kościołem w głębi i dwoma szeregami niskich domków, wokoło których krzątali się pruscy żołnierze. Pierwszy, którego ujrzeli, obierał kartofle. Drugi nieco dalej szorował sklep fryzjera. Inny wreszcie, zarośnięty aż po oczy, tulił w objęciach rozpłakanego malca i kołysał go na kolanach, starając się go uciszyć, zaś grube wieśniaczki, których mężowie służyli w wojsku, na migi wskazywały ich pogromcom, co mają robić: narąbać drew, ugotować zupę czy też zemleć kawę. Jeden prał nawet bieliznę swej gospodyni, niedołężnej staruszki.

Hrabia, zdumiony tym widokiem zapytał zakrystiana, wychodzącego właśnie z kościoła, co to ma znaczyć. Stary szczur kościelny odpowiedział:

— O, to wcale nieźli ludzie! Powiadają, że nie są Prusakami. Pochodzą z jakichś dalszych stron, sam nie wiem, skąd. Każdy z nich zostawił w domu żonę i dzieci i kiepsko czuje się na wojnie. Jestem pewny, że i u nich w kraju baby tęsknią za swoimi chłopami, a wojna ta sprowadzi u nich taką samą nędzę jak u nas. Tutaj na razie nie jest jaszcze tak źle, bo oni nie robią nam krzywdy i pracują jak we własnych domach. Bo, widzi pan, biedni muszą sobie wzajem pomagać... Wojnę prowadzą tylko możni.

Cornudet, oburzony tym serdecznym zbliżeniem między zwycięzcami a zwyciężonymi, wolał wrócić do oberży. Pan Loiseau zbył całą sprawę żartem:

— Przyczyniają się do repopulacji.

Pan Carré-Lamadon ujął to poważniej:

— Naprawiają straty wojenne.

Tymczasem woźnicy jak nie było, tak nie było. Wreszcie znaleźli go w jakimś wiejskim szyneczku, siedzącego za stołem w braterskiej komitywie z ordynansem pruskiego oficera.Hrabia zagadnął go:

— Przecież kazano wam zaprząc konie o ósmej rano?

— Tak, ale później otrzymałem inny rozkaz.

— Jaki?

— Żeby wcale nie zaprzęgać.

— Któż wam wydał ten rozkaz?

— Kto? Sam pruski komendant.

— Dlaczego?

— Nie wiem. Niech go pan sam zapyta. Zakazano mi zaprzęgać, więc nie zaprzęgam. To jasne!

— Czy sam wydał wam to polecenie?

— Nie, proszę pana, przez oberżystę, który mi je powtórzył.

— Kiedy to było?

— Wczoraj wieczorem, kiedy już kładłem się spać.

Trzej panowie wrócili do oberży, mocno zaniepokojeni.

Chcieli rozmówić się z panem Follenvie, ale służąca oświadczyła im, że z powodu astmy pan nie wstaje nigdy przed dziesiątą. Wyraźnie zabronił, by go budzono wcześniej, chyba w razie pożaru.

Wobec tego poprosili o rozmowę z oficerem, ale choć mieszkał w oberży, było to niemożliwe, gdyż pan Follenvie był jedyną osobą uprawnioną do porozumiewania się z nim w sprawach cywilnych. Nie pozostawało im nić innego, jak czekać. Kobiety wróciły do swych pokojów, gdzie starały się czymkolwiek zająć.

Cornudet usadowił się pod wysokim kuchennym kominem, na którym buzował ogień. Kazał sobie przynieść z kawiarni mały stoliczek i kufel piwa, wydobył fajkę, wzbudzającą wśród demokratów niemal taki szacunek jak on sam, jak gdyby służąc Cornudetowi, tym samym służyła ojczyźnie. Była to wspaniała fajka z morskiej piany, bajecznie opalona, czarna jak zęby jej właściciela, ale wonna, wygięta, błyszcząca, podatna do ręki — doskonałe uzupełnienie jego osoby. Siedział tak bez ruchu, zapatrzony bądź w płomień ogniska, bądź w pianę wieńczącą jego kufel. Za każdym łykiem z zadowoloną miną przesuwał długie, chude palce po tłustych włosach i oblizywał pianę, osiadającą mu na wąsach.

Loiseau pod pretekstem rozruszania nóg, udał się na poszukiwanie odbiorców na swoje wina wśród miejscowych detalistów. Hrabia i przemysłowiec wszczęli pogawędkę o polityce. Obaj widzieli jasno przyszłość Francji. Jeden wierzył w Orleanów, drugi pokładał nadzieję w jakimś nieznanym zbawcy, bohaterze, który zjawi się w chwili, gdy będzie się wydawało, że wszystko jest stracone; będzie to ktoś w rodzaju Du Guesclina, Joanny d'Arc lub też Napoleona. Jaka szkoda, że następca tronu jest jeszcze taki młody! Cornudet, słuchając ich, uśmiechał się z miną człowieka, znającego tajemnicę przeznaczenia. Zapach jego fajki napełnił już całą kuchnię.

Z uderzeniem dziesiątej ukazał się Follenvie. Zarzucono go pytaniami, ale nie potrafił na nie odpowiedzieć, tylko dwa czy trzy razy powtórzył te same słowa:

— Oficer powiedział mi tak: „Panie Follenvie, nie pozwoli pan jutro zakładać koni do dyliżansu tych podróżnych. Nie życzę sobie, by wyjechali bez mego rozkazu. Rozumie pan? To chyba wystarczy".

Wtedy postanowiono rozmówić się z samym oficerem. Hrabia posłał mu swój bilet wizytowy, na którym pan Carré Lamadon dopisał swoje nazwisko z wyliczeniem wszystkich swych godności. Prusak kazał odpowiedzieć, że przyjmie tych panów dopiero po obiedzie, to jest koło pierwszej.

Panie zeszły na dół i mimo uczucia niepokoju posilono się trochę. Baryłeczka wyglądała na chorą i była bardzo rozdrażniona.

Właśnie kończono kawę, gdy ordynans wezwał panów.

Przyłączył się do nich Loiseau, ale gdy zaproponowano Cornudetowi, by dla nadania tej sprawie większej powagi poszedł z nimi, ten oświadczył dumnie, że nie zamierza nawiązywać jakichkolwiek stosunków z Niemcami i powróciwszy na swoje miejsce przy kominku kazał sobie podać świeży kufel piwa.

Trzej panowie udali się na górę i zostali wprowadzeni do najpiękniejszego pokoju w całym hotelu, gdzie przyjął ich oficer rozparty w fotelu, z nogami opartymi o kominek. Palił właśnie długą, porcelanową fajkę, otulony jaskrawym szlafrokiem, który prawdopodobnie zrabował w opuszczonym mieszkaniu jakiegoś pozbawionego gustu obywatela.

Nie wstał na ich widok, nie przywitał się, nawet na nich nie spojrzał. Był wspaniałym okazem grubiaństwa, właściwego zwycięskim żołdakom.

Po upływie kilku minut zapytał wreszcie:

— Czego panowie chcecie?

— Chcielibyśmy wyjechać — odpowiedział hrabia.

— Nie.

— Czy mogę zapytać pana o powód tej odmowy?

— Bo mi się tak podoba.

— Pozwolę sobie najuprzejmiej zwrócić pana uwagę, że pański głównodowodzący generał udzielił nam pozwolenia na wyjazd do Dieppe, a sądzę że nie uczyniliśmy nic, co zasługiwałoby na taką surową karę.

— Nie życzę sobie i sprawę uważam za skończoną. Możecie już odejść.

Wszyscy trzej skłonili się i wyszli.

Popołudnie minęło w żałosnym nastroju. Nie mogąc zrozumieć kaprysu Niemca, każdy snuł najdziksze przypuszczenia. Wszyscy zebrali się w kuchni, gdzie rozprawiano bez końca, wpadając na pomysły coraz bardziej nieprawdopodobne. Może chciał ich zatrzymać w charakterze zakładników, ale w jakim celu? A może postanowił ich uwięzić i zażądać wysokiego okupu? Ta myśl zdjęła ich przerażeniem. Najbardziej przestraszyli się najbogatsi, już sobie wyobrażając, jak w obronie życia będą zmuszeni oddać całe wory złota temu bezczelnemu żołdakowi. Łamali sobie głowy nad wyszukaniem wiarogodnych kłamstw i wykrętów, żeby tylko zataić swoje bogactwa i móc uchodzić za ludzi biednych, bardzo biednych. Loiseau odpiął łańcuszek od zegarka i schował go do kieszeni. Zapadająca noc spotęgowała jeszcze ich obawy. Zapalono lampę, a ponieważ do kolacji było jeszcze dwie godziny, pani Loiseau zaproponowała partyjkę „trzydzieści jeden". Będzie to pewna rozrywka. Propozycja została przyjęta. Cornudet przez grzeczność zgasił fajkę i przyłączył się do gry.

Hrabia potasował karty i rozdał je. Baryłeczka na wstępie miała trzydzieści jeden. Wkrótce zainteresowanie grą uśpiło dręczące ich obawy. Cornudet nawet zauważył, że państwo Loiseau nieznacznie porozumiewali się ze sobą, żeby szachrować.

Zasiadano właśnie do stołu, gdy ukazał się znów pan Follenvie i oznajmił swoim zaflegmionym głosem:

—. Oficer pruski zapytuje pannę Elżbietę Rousset, czy jeszcze nie zmieniła zdania?

Baryłeczka znieruchomiała i zbladła, nagle poczerwieniała jak piwonia i wpadła w taką złość, że dusiła się nie mogąc przemówić słowa, wreszcie wybuchła:

— Powiedz pan temu bezwstydnikowi, temu łotrowi, tej pruskiej świni, że nigdy się nie zgodzę! Słyszy pan? Nigdy, nigdy!

Gruby oberżysta zniknął. Wtedy całe towarzystwo otoczyło Baryłeczkę i zaczęło ją dopytywać i błagać, by odsłoniła tajemnicę, mającą pewnie jakiś związek z jej poprzednim wezwaniem do oficera. Z początku opierała się, ale po chwili, uniesiona rozpaczą krzyknęła:

— Czego on chce?... Czego chce?... Chce ze mną spać!

Wywołało to taki gniew, że dosadne słówko nie zgorszyło nikogo z obecnych. Cornudet trzasnął kuflem o stół, aż się rozleciał w kawałki. Powstał zgiełk oburzenia przeciw niecnemu żołdakowi, jednomyślny okrzyk potępienia. Poryw buntu zjednoczył wszystkich, jak gdyby od każdego z nich z osobna żądano cząstki ofiary, jaką miała ponieść ta kobieta. Hrabia oświadczył z obrzydzeniem, że ci ludzie zachowują się jak dawni barbarzyńcy. Szczególnie kobiety w gwałtownych i serdecznych słowach okazywały jej swe współczucie. Siostry zakonne, ukazujące się tylko podczas posiłków, spuściły głowy i milczały. Mimo wszystko, gdy pierwsze oburzenie minęło, towarzystwo zasiadło do stołu, wszyscy jednak milczeli, każdy był zatopiony w myślach.

Panie udały się wcześnie na spoczynek. Panowie ćmili fajki lub cygara i zorganizowali partię „écarté", do której zaprosili pana Follenvie w nadziei, że zręcznie go wybadają, jakimi środkami można by przełamać opór oficera. Ale on, zajęty wyłącznie kartami, nie słuchał, o co go pytają, ani odpowiadał, tylko ciągle powtarzał: „Do gry, panowie, do gry!" Uwaga jego była tak wytężona, że zapominał spluwać i co chwila grało mu w piersi. Ze świszczących płuc dobywał całą gamę astmatycznych dźwięków, od poważnych i głębokich aż do cienkiego piania młodego, próbującego głosu kogucika.

Nie chciał odejść nawet wtedy, gdy upadająca ze zmęczenia żona przyszła po niego. Odeszła więc sama, gdyż miała pracę „ranną" i wstawała ze wschodem słońca, podczas gdy małżonek wolał pracę „wieczorną" i był zawsze gotów do spędzenia nocy z przyjaciółmi. Zawołał tylko w ślad za nią:

— A postaw mi mleko z żółtkiem na kominie! — I powrócił do gry. Widząc, że z pana Follenvie nie da się nic wyciągnąć, panowie oświadczyli, że jest już późno i rozeszli się na spoczynek.

Nazajutrz wstali dość wcześnie z mglistą nadzieją i zwiększoną chęcią na wyjazd, przerażeni na samą myśl, że będą musieli spędzić jeszcze jeden dzień w tej obrzydliwej oberży.

Niestety! Konie nadal stały w stajni, woźnica nie pokazywał się. W braku zajęcia krążyli dokoła dyliżansu.

Śniadanie było smutne. Zaczęto traktować Baryłeczkę z pewną oziębłością, gdyż w nocy, która „podsuwa rady", zapatrywania na tę sprawę uległy pewnej zmianie. Nieledwie miano jej za złe, że nie odwiedziła dyskretnie Prusaka po to, żeby rankiem sprawić towarzyszom podróży przyjemną niespodziankę. Cóż bardziej prostego? A zresztą, kto by o tym wiedział? Mogła była nawet zachować pozory mówiąc mu, że robi to przez współczucie dla nich. A czyż dla niej mogło to mieć jakie znaczenie?

Nikt jednak głośno tych myśli nie wyjawiał.

Po południu, gdy wszyscy już ziewali z nudów, hrabia zaproponował przechadzkę po wsi. Otuliwszy się starannie, udali się wszyscy na spacer z wyjątkiem Cornudeta, który wolał grzać się przy ognisku, i obu zakonnic, spędzających całe dnie w kościele lub u proboszcza.

Mróz, wzmagający się z każdym dniem, szczypał dotkliwie w nos i uszy; nogi tak drętwiały, że każdy krok był męczarnią. Krajobraz, jaki roztoczył się przed ich oczami, był w swej bezkresnej bieli tak przerażająco posępny, że niebawem, ogarnięci smutkiem, ze ściśniętym sercem powrócili do domu.

Cztery panie szły na przedzie, za nimi w pewnym oddaleniu mężczyźni.

Loiseau, który dobrze orientował się w sytuacji, zapytał, czy długo jeszcze „ta dzierlatka" zamierza ich trzymać w tej podłej dziurze. Hrabia, zawsze rycerski, odpowiedział, że trudno jest wymagać od kobiety podobnie przykrego poświęcenia, chyba że zdecyduje się na to sama. Pan Carré-Lamadon rzucił uwagę, że gdyby Francuzi, jak przypuszczano, zamierzali znów uderzyć na Dieppe, to starcie musiałoby nastąpić w Tôtes. Uwaga ta zasępiła współtowarzyszy.

— A gdyby tak uciec pieszo? — zaproponował Loiseau.

Hrabia wzruszył ramionami:

— Niech się pan zastanowi. W takim śniegu? Z naszymi paniami? Natychmiast rzuconoby się za nami w pogoń, a po dziesięciu minutach zostalibyśmy pojmani i wydani na pastwę żołdakom.

Niestety, była to prawda.

Panie mówiły o toaletach, wyczuwało się jednak w ich tonie pewne skrępowanie.

Nagle na końcu ulicy ukazał się oficer. Na tle bezkresnej płaszczyzny śnieżnej rysowała się jego smukła postać w mundurze, wcięta w pasie jak osa; szedł z rozstawionymi kolanami, krokiem właściwym oficerom, którzy starają się nie zabłocić swoich starannie wyczyszczonych butów.

Przechodząc obok pań skłonił się, za to rzucił wzgardliwe spojrzenie mężczyznom, którzy zresztą powodowani taktem nie ukłonili mu się, jedynie Loiseau uczynił gest, jakby zamierzał uchylić kapelusza.

Baryłeczka oblała się rumieńcem aż po uszy, zaś trzy mężatki uczuły się głęboko upokorzone tym, że ten żołdak spotkał je w towarzystwie dziewczyny, którą potraktował tak nie po rycersku.

Zaczęły mówić o nim, o jego postawie i wyglądzie. Pani Carré-Lamadsa, która obcowała w życiu z wieloma oficerami i była w tej dziedzinie nie lada znawczynią, orzekła, że jest wcale przystojny. Żałowała nawet, że nie jest Francuzem, gdyż byłby z niego piękny huzar, za którym szalałyby kobiety.

Po powrocie do hotelu nie wiedziano już, co począć. Najbłahsze nieporozumienia wywoływały ostre słowne utarczki. Obiad spożyty w milczeniu trwał krótko i wszyscy wcześnie udali się na spoczynek, by w ten sposób prędzej zabić wlokący się czas.

Nazajutrz zeszli na dół zmęczeni i przybici. Panie prawie nie odzywały się do Baryłeczki.

Zabrzmiały dzwony. W kościele miał się odbyć chrzest. Baryłeczka miała własne dziecko, które wychowywało się u wieśniaków w Yvetot. Widywała je nie częściej niż raz do roku i nigdy o nim nie wspominała, w tej chwili jednak myśl o niemowlęciu, które miano ochrzcić, rozbudziła w jej sercu gwałtowną i nagłą tęsknotę za własnym dzieckiem, postanowiła więc być obecną na uroczystości.

Ledwie odeszła, wszyscy spojrzeli po sobie i przysunęli bliżej krzesła, czując, że nadeszła chwila, kiedy trzeba będzie wreszcie coś postanowić. Loiseau powziął myśl: czy nie należałoby zaproponować oficerowi, żeby zatrzymał tylko Baryłeczkę, a innym pozwolił odjechać? Pan Follenvie podjął się załatwienia tej sprawy, lecz prawie natychmiast powrócił. Niemiec, znający dobrze naturę ludzką, wyrzucił go za drzwi. Zapowiedział, że wszyscy zostaną tu tak długo, dopóki życzeniu jego nie stanie się zadość.

Wtedy ujawniła się prostacza natura pani Loiseau:

— Przecież nie możemy tkwić tutaj do starości! — wybuchnęła. — Skoro jest już zawodem tej ladacznicy, żeby zadawać się z każdym mężczyzną, to uważam, że nie ma po prostu prawa odmawiać temu czy owemu! W Rouen robiła to z każdym, który jej się nawinął, nawet z furmanami? Tak, proszę pani, z furmanem z prefektury! Wiem o tym dobrze, bo kupował w naszej firmie wina. A teraz, gdy chodzi o wybawienie nas z kłopotu, to udaje niewiniątko, ta rozpustnica!... Uważam, że ten oficer jest w zupełnym porządku! Może od dłuższego czasu pozbawiony jest kobiety i z pewnością wolałby wybrać sobie jedną z nas trzech. Jednak zadowala się dziewczyną publiczną i potrafi uszanować kobiety zamężne. Zastanówcie się państwo, przecież on jest tu jedynym władcą. Wystarczyłoby mu powiedzieć: „Chcę", a mógłby wziąć którą z nas siłą przy pomocy swych żołnierzy.

Dwie pozostałe panie przeszedł lekki dreszcz. Oczy ładniutkiej pani Carré-Lamadon zabłysły. Zbladła, jak gdyby oficer już brał ją przemocą.

Panowie, rozprawiający na uboczu, zbliżyli się do kobiet. Loiseau rozwścieczony radził wydać „tę nędznicę" wrogowi, skrępowawszy jej przedtem ręce i nogi. Jednak hrabia, potomek trzech generacyj ambasadorów, nadto sam wyglądający jak dyplomata, oświadczył się za użyciem zręcznego podstępu.

— Musimy ją do tego nakłonić — powiedział.

Ułożono więc spisek.

Panie przysunęły się do siebie. Zniżono głosy i rozmowa stała się ogólną, gdyż każdy wypowiadał swoje zdanie. Ton rozmowy był zresztą dość przyzwoity. Szczególnie panie miały w pogotowiu cały zapas delikatnych określeń i czarujących subtelności w wyrażaniu się o sprawach najbardziej drażliwych. Ktoś niewtajemniczony nie zrozumiałby, o co chodzi, tak dyskretnie dobierano słów. Że jednak warstwa wstydu bywa zwykle u pań „z towarzystwa" bardzo powierzchowna, więc w głębi duszy delektowały się tą frywolną przygodą i bawiły się świetnie. Czuły się w swoim żywiole i paplały o sprawach miłosnych z chciwością łakomego kucharza, przygotowującego smaczny posiłek dla innych.

Wesołość powróciła samorzutnie, wszyscy, bowiem, ostatecznie doszli do wniosku, że cała ta historia jest bardzo zabawna. Hrabia pozwolił sobie na kilka dowcipów trochę ryzykownych, lecz powiedzianych tak zręcznie, że wywołały uśmiechy. Z kolei Loiseau zaryzykował parę grubszych żartów, które jednak nikogo nie uraziły; wkrótce myśl wyrażona brutalnie przez jego małżonkę opanowała wszystkie umysły. „Skoro jest to już zawodem tej dziewczyny, to z jakiej racji miałaby odmawiać temu lub owemu?" Milutka pani Carré-Lamadon zdawała się nawet myśleć, że na miejscu Baryłeczki mniej opierałaby się właśnie temu niż komukolwiek innemu.

Długo opracowywano plan ataku, jak gdyby chodziło o oblężoną twierdzę. Każdy umawiał się co do roli, jaką miał odegrać, jakimi argumentami miał się posługiwać, jakich podstępów używać. Ułożono plan kampanii, obmyślono wszelkie wybiegi i niespodzianki, za pomocą których spodziewano się zmusić tą żywą fortecę do poddania się nieprzyjacielowi.

Cornudet trzymał się przez cały czas na uboczu, jak gdyby cała ta sprawa była mu najzupełniej obojętna.

Uwaga towarzystwa do tego stopnia była pochłonięta tą sprawą, że nikt nie zauważył powrotu Baryłeczki. Dopiero na skutek lekkiego syknięcia hrabiego wszyscy podnieśli głowy. Więc wróciła. Towarzystwo nagle umilkło i w ogólnym zakłopotaniu na razie nikt się do niej nie odezwał. Wreszcie hrabina, obyta bardziej niż inni z salonową obłudą, zagadnęła ją:

— Jakże udała się ceremonia chrztu?

Grubaska, przejęta jeszcze wzruszeniem, zaczęła opowiadać o wszystkim, o twarzach i zachowaniu się obecnych, opisała nawet, jak wygląda kościół, wreszcie dodała:

— Jak to jednak przyjemnie czasem się pomodlić.

Aż do śniadania panie poprzestawały na okazywaniu jej drobnych uprzejmości, żeby wzbudzić w niej zaufanie i przygotować ją do przyjęcia swoich rad.

Przy śniadaniu rozpoczęły się kroki wstępne. Na początku mówiono w ogólności o poświęceniu. Cytowano przykłady z historii starożytnej o Judycie i Holofernesie, później ni stąd ni zowąd o Lukrecji i Sekstusie, wreszcie o Kleopatrze, która, dzieliła łoże z nieprzyjacielskimi wodzami i dzięki temu zamieniała ich w swoich uległych niewolników. W wyobraźni tych ignoranckich bogaczów powstawały fantastyczne opowieści, według których Rzymianki w Kapui miały w swych ramionach usypiać Hannibala, a prócz niego jego adiutantów i całe falangi najemnych żołnierzy. Przytaczano imiona wszystkich kobiet, które brały w słodką niewolę zwycięzców, posługując się ciałem swoim niby polem walki, narzędziem panowania, orężem podboju, które za pomocą bohaterskich pieszczot poskramiały potwornych i znienawidzonych najeźdźców, poświęcając ofiarnie swą cześć kobiecą dla zemsty.

Wspomniano nawet w sposób dyskretny o pewnej Angielce wysokiego rodu, która kazała sobie zaszczepić jakąś wstrętną zakaźną chorobę, by nią zarazić Bonapartego; ten jednak cudem uniknął tego dzięki nagłej niedyspozycji, która nie pozwoliła mu stawić się na umówioną schadzkę. Wszystko to rozstrząsano w sposób przyzwoity i umiarkowany; czasem tylko ktoś wybuchał udanym entuzjazmem, zachęcającym do naśladownictwa. Można było wreszcie przyjść do wniosku, że jedynym powołaniem kobiety na ziemi jest ustawiczne poświęcanie własnej osoby i ciągłe uleganie żołdackim zachciankom.

Obie zakonnice zdawały się nie słyszeć całej rozmowy, zatopione w głębokim zamyśleniu. Baryłeczka milczała. Przez całe popołudnie pozwolono jej się zastanawiać. Tylko zamiast tytułować ją panią, jak to czyniono dotychczas, nie wiadomo dlaczego zaczęto mówić do niej po prostu: „panno", jakby chcąc obniżyć o jeden stopień poważanie, które zdołała zdobyć, i dać jej odczuć hańbę jej pozycji społecznej.

Gdy rozlewano zupę, ukazał się znów pan Follenvie, powtarzając swój wczorajszy frazes: „Oficer pruski zapytuje, czy panna Elżbieta Rousset nie zmieniła jeszcze zdania?".

Baryłeczka odpowiedziała sucho:

— Nie, proszę pana.

Podczas obiadu koalicja osłabła. Loiseau wyrwał się trzykrotnie z jakimś niezręcznym powiedzeniem. Każdy łamał sobie głowę nad wyszukaniem jakiegoś nowego przykładu, ale nic mu nie przychodziło na myśl. Tymczasem hrabina, może bez uprzedniego zamiaru, a tylko powodowana potrzebą złożenia hołdu religii, zagadnęła starszą zakonnicę o wielkie czyny z życia świętych, Otóż wielu z nich spełniało czyny, które w naszych oczach mogłyby uchodzić za zbrodnię, jednak Kościół chętnie je odpuszcza, jeżeli zostały spełnione na chwałę Bożą lub dla dobra bliźnich. Był to poważny argument i hrabina z niego skorzystała. I czy to dzięki jakiejś milczącej zmowie, czy też owej przezornej ugodowości, w jakiej celują wszyscy noszący suknię duchowną, a może po prostu na skutek szczęśliwego w tym wypadku braku inteligencji, dość, że stara zakonnica poparła spisek w sposób bardzo skuteczny. Uważano ją za potulną, a okazała się śmiałą, gadatliwą i stanowczą. Nie dręczyły jej żadne kazuistyczne wątpliwości; jej doktryna była niby z żelaza, wiara jej nigdy się nie zachwiała, sumienie nie znało żadnych skrupułów. Dla niej ofiara Abrahama była rzeczą zupełnie naturalną, gdyż na rozkaz z nieba ona sama gotowa byłaby zamordować własnego ojca i matkę. W ogóle, zdaniem jej, nie ma czynu niemiłego Bogu, jeśli tylko pobudka do tego czynu była chwalebna. Hrabina, odwołując się do świętego autorytetu tej niespodziewanej sojuszniczki, wydobyła z niej parafrazę budującej zasady moralnej: „cel uświęca środki". Zapytała:

— W takim razie siostra jest zdania, że Bóg uznaje wszelkie środki i wybacza złe czyny, byle tylko wypływały ze szlachetnej pobudki?

— Któż śmiałby o tym wątpić, pani hrabino? Czyn sam przez się naganny staje się czasem chwalebny dzięki myśli, która do niego natchnęła.

Rozprawiały tak dalej, odgadując zamiary Boga, przewidując jego postanowienia, wciągając Go do spraw, które zupełnie Go nie obchodziły.

Właściwe znaczenie tej rozmowy było zręcznie ukryte, dyskretne. Jednak każde słowo świątobliwej dziewicy w kornecie czyniło wyłom w rozpaczliwym oporze kurtyzany. Gdy rozmowa stopniowo przeszła na inne tory, obwieszona różańcami zakonnica zaczęła opowiadać o klasztorach swego zakonu, o przeoryszy, o sobie samej i swej miłej towarzyszce, siostrze Niceforii. Zostały obie wezwane do Hawru dla pielęgnowania w szpitalach setek żołnierzy chorych na ospę. Opowiadała o tych biedakach, opisywała dokładnie ich chorobę, A tymczasem siedzą tu obie, zatrzymane przez kaprys tego Prusaka, podczas gdy umiera tylu Francuzów, których może zdołałaby uratować! Jej specjalnością było właśnie pielęgnowanie chorych żołnierzy. Była już na Krymie, we Włoszech, w Austrii... Snując tak opowieści o przebytych kampaniach, odsłoniła nagle typ, którym była naprawdę — typ zakonnicy maszerującej w takt bębna i trąbki. Była jak gdyby stworzona do życia obozowego, do zabierania w zgiełku bitwy rannych z pola walki i lepiej niż niejeden dowódca potrafiła jednym słowem poskromić niesfornych żołdaków. Prawdziwa siostra-żołnierka, której twarz, zorana mnóstwem dziur po ospie, przywodziła na myśl obraz zniszczeń wojennych.

Wrażenie słów jej było takie, że po niej nikt już nie zabierał głosu.

Po skończonym posiłku towarzystwo rozeszło się do swoich pokojów i zebrało się ponownie dopiero nazajutrz o dość późnej godzinie.

Śniadanie minęło spokojnie. Czekano, by ziarno zasiane dnia poprzedniego zakiełkowało i zrodziło owoce.

Hrabina zaproponowała po południu wspólną przechadzkę. Wtedy hrabia, według umowy, wziął Baryłeczkę pod ramię i poprowadził ją nieco w tyle za innymi.

Zaczął do niej mówić owym tonem poufałym, ojcowskim, nieco wyniosłym, jakiego ludzie stateczni zwykli używać w stosunku do takich dziewcząt, powtarzał często: „drogie dziecko", traktując ją z wyżyny swojej społecznej pozycji i nieskazitelnej opinii. Uderzył od razu w sedno sprawy.

— Więc woli pani zatrzymywać tu nas wszystkich, narażać zarówno siebie jak i nas na wszelkie prześladowania, których w razie klęski nie szczędziliby nam Prusacy? Woli pani raczej to, niż zgodzić się na coś, do czego zresztą przywykłaś w swym życiu?

Baryłeczka nie odpowiadała.

Chciał ją ująć łagodnością, przemawiał do jej rozsądku, do serca. Potrafił pozostać „panem hrabią", w miarę potrzeby był rycerski, prawił jej komplementy, słowem, rozpływał się w uprzejmości. Wyolbrzymiał umyślnie przysługę, jaką by im wyświadczyła, zapewniał o wdzięczności, wreszcie tykając ją żartobliwie powiedział:

— A wiesz co, moja droga, ten Prusak mógłby być dumny, gdyby zakosztował dziewczyny tak pięknej, jakich niewiele znalazłby we własnym kraju!

Baryłeczka i tym razem nic nie odpowiedziała i przyłączyła się do reszty towarzystwa. Natychmiast po powrocie udała się do swego pokoju i więcej się nie ukazała. Wszystkich ogarnął niepokój. Co postanowiła? Co za kłopot, gdyby się nadal upierała!

Wybiła godzina obiadowa; na próżno czekano na jej przyjście. Wtem ukazał się pan Follenvie i oświadczył, że panna Rousset czuje się niedysponowana i prosi, żeby siadano do stołu bez niej. Wszyscy nadstawili uszu. Hrabia podszedł do oberżysty i zapytał szeptem:

— Zgodziła się?

— Tak.

Przez delikatność nic nie powiedział towarzystwu, tylko nieznacznie skinął głową. Ze wszystkich piersi wyrwało się westchnienie ulgi, wszystkie twarze rozjaśniły się radością. Loiseau zawołał:

— Do stu piorunów! Stawiam szampana, jeśli tylko taki znajdzie się w tym sławetnym zakładzie!

Pani Loiseau omal nie zemdlała, gdy gospodarz powrócił z czterema butelkami pod pachą. Wszyscy naraz stali się rozmowni i hałaśliwi... Hrabia teraz dopiero spostrzegł, że pani Carré-Lamadon jest czarująca, fabrykant zaczął prawić komplementy hrabinie. Rozmowa ożywiła się, stała się dowcipna, żartobliwa...

Raptem Loiseau z zatrwożoną miną podniósł ręce do góry i ryknął:

— Proszę o ciszę!

Wszyscy umilkli, zdziwieni, nieledwie przestraszeni. Wtedy on nadstawił ucha, nakazał gestem milczenie, popatrzył na sufit, znów nadsłuchiwał, wreszcie oznajmił zwykłym głosem:

— Uspokójcie się państwo. Wszystko w porządku. Przez chwilę udawali, że nie rozumieją, wnet jednak po twarzach przemknął domyślny uśmieszek.

Po upływie kwadransa Loiseau powtórzył ten sam żart, i ponowił go kilkakrotnie w ciągu wieczoru. Udawał, że rozmawia z kimś, znajdującym się na wyższym piętrze i udzielał  mu dwuznacznych rad, utrzymanych w iście komiwojażerskim stylu. Od czasu do czasu robił smutną minę i wzdychał: „Biedna dziewczyna!" — to znów z wściekłością mruczał przez zęby: „Ach ty, pruski łajdaku!"

Kilkakrotnie, gdy nikt już o tym nie myślał, wołał drżącym głosem: „Dosyć już! Dosyć!" i dodawał półgłosem sam do siebie: „Obyśmy ją jeszcze zobaczyli! Oby ten nędznik nie  zamęczył jej na śmierć!".

Żarty te, aczkolwiek bardzo niesmaczne, bawiły towarzystwo i nie raziły nikogo, gdyż wrażliwość jak wszystko inne zależna jest od środowiska, a nastrój, jaki się dokoła nich wytworzył, był przepojony sprośnością.

Przy deserze nawet damy czyniły dowcipne i dyskretne aluzje. Oczy błyszczały, wszyscy pili dużo wina. Hrabia, który nawet w podnieceniu umiał zachować pozory godności, zaryzykował porównanie, powitane ogólnym aplauzem, z przymusowym zimowaniem na biegunie i radością rozbitków, przed którymi otwiera się droga na południe. Loiseau pełen animuszu zerwał się z kielichem szampana w ręku:

— Piję na cześć naszego wyzwolenia! — zawołał. Wszyscy powstali darząc go wdzięcznym oklaskiem. Nawet obie siostrzyczki, uproszone przez panie, umoczyły usta w musującym płynie, którego dotychczas nigdy nie skosztowały. Oświadczyły, że przypomina gazową lemoniadę, jest jednak od niej przyjemniejszy w smaku.

Loiseau ujął trafnie sytuację:

— Jaka szkoda, że nie mamy fortepianu, można byłoby zatańczyć kontredansa.

Cornudet nie odezwał się ani słowem, nie uczynił najmniejszego gestu, zdawał się nawet pogrążony w poważnych myślach i od czasu do czasu gniewnym ruchem szarpał swą długą brodę, jak gdyby chciał ją uczynić jeszcze dłuższą. Wreszcie około północy, gdy miano się już rozejść, Loiseau, chwiejący się na nogach, poklepał go po brzuchu  i  wybełkotał:

— Widzę, że jakoś nie bawicie się, obywatelu. Milczeliście przez cały wieczór.

Wtedy Cornudet nagłym ruchem podniósł głowę i obrzucając całe towarzystwo groźnie błyszczącym spojrzeniem, rzucił im w twarz:

— Powiadam wam wszystkim, że popełniliście nikczemność!

Wstał, we drzwiach powtórzył raz jeszcze: „Nikczemność!" i wyszedł.

Słowa te zmroziły obecnych. Loiseau, stropiony, na razie zaniemówił, niebawem jednak odzyskał rezon i nagle wybuchnął śmiechem, powtarzając:

— Zielone winogrona, mój panie, zielone winogrona!

Nikt nie zrozumiał tej aluzji, wobec czego opowiedział o wczorajszych „tajemnicach korytarza". Wzbudziło to ogólną wesołość. Panie bawiły się jak szalone. Hrabia i pan Carré-Lamadon śmiali się do łez. Trudno im było w to uwierzyć.

— Jak to? Naprawdę? On chciał...

— Zapewniam was, że sam widziałem.

— A ona odmówiła, dlatego że...

— Że Prusak był w sąsiednim pokoju.

— Niemożliwe!

-— Ależ przysięgam...

Hrabia dusił się od śmiechu, przemysłowiec oburącz trzymał się za brzuch. Loiseau mówił dalej:

— Nic dziwnego, że dzisiaj odechciało mu się...

I wszyscy trzej wybuchnęli na nowo śmiechem.

Na tym się rozstano. Ale pani Loiseau, która miała język cięty jak pokrzywa, kładąc się już do łóżka zrobiła uwagę, że „ta jędza", pani Carré-Lamadon, z zazdrości przez cały wieczór cierpko się uśmiechała.

— Żebyś wiedział, że skoro taka damulka szaleje za mundurem, to jest jej wszystko jedno, czy to będzie Francuz, czy Prusak. Pożal się Boże, cóż to za ohyda!

Przez całą noc w mroku korytarza słychać było jakieś poruszenia, lekkie, ledwie uchwytne szmery, stąpania bosych stóp, jakieś leciutkie trzaski... Wszyscy zasnęli pewnie bardzo późno, gdyż smugi światła błyszczały długo w szparach pod drzwiami. Szampan robił swoje: nie dawał zasnąć.

Nazajutrz w jasnym, zimowym słońcu śnieg oślepiał jaskrawą białością. Dyliżans nareszcie zaprzężony czekał przed bramą, a cały rój białych gołębi w puszystych piórkach, o czerwonych oczkach z czarną kropką pośrodku, dreptał poważnie pod nogami sześciu koni, szukając pożywienia w dymiącym nawozie.

Woźnica, opatulony baranim kożuchem, siedział na koźle ćmiąc fajkę, a uszczęśliwieni podróżni pośpiesznie pakowali żywność na dalszą podróż.

Czekano tylko na Baryłeczkę. Wreszcie ukazała się.

Trochę zmieszana i zawstydzona podeszła nieśmiało do towarzyszów podróży, którzy zgodnym ruchem odwrócili się od niej, jak gdyby jej wcale nie spostrzegli. Hrabia z godnością ujął małżonkę pod ramię, jakby chroniąc ją przed nieczystym dotknięciem.

Baryłeczka, zrazu zdumiona, zatrzymała się w miejscu. Przywołując na pomoc całą swą odwagę zbliżyła się do pani fabrykantowej i przywitała ją pokornym: „Dzień dobry pani". W odpowiedzi otrzymała lekceważące kiwnięcie głową i spojrzenie obrażonej niewinności. Wszyscy zdawali się być czymś zajęci i trzymali się od niej z daleka, jak gdyby niosła w swych sukniach zarazę. Wsiedli pośpiesznie do dyliżansu, ona zaś podeszła ostatnia i w milczeniu zajęła miejsce, na którym siedziała podczas pierwszej części podróży.

Każdy udawał, że jej nie widzi i nie poznaje, a pani Loiseau, mierząc ją z daleka oburzonym spojrzeniem, powiedziała do męża półgłosem:

— Na szczęście, nie siedzę obok niej!

Ciężki wehikuł ruszył i podróż rozpoczęła się na nowo.

Z początku panowało milczenie. Baryłeczka nie śmiałą podnieść oczu. Czuła się jednocześnie oburzona i upokorzona tym, że uległa ich namowom i pozwoliła, by ją splamiły pieszczoty Prusaka, w którego objęcia rzucono ją z taką hipokryzją.

Niebawem jednak hrabina zwróciła się do pani Carré-Lamadon, przerywając przykre milczenie:

— Czy pani zna panią d'Etrélles?

— Naturalnie, to jedna z moich przyjaciółek.

— Jakaż to czarująca kobieta!

— Zachwycająca! Niezwykła! Przy tym bardzo wykształcona i bardzo utalentowana. Prześlicznie śpiewa i cudownie rysuje.

Fabrykant rozmawiał z hrabią i wśród brzęku szyb od czasu do czasu wyskakiwały słowa: Kupon... płatność... premia... termin....

Loiseau zabrał ukradkiem z oberży starą talię kart, lepiących się od tłuszczu brudnych stołów, na których rozkładano je przez pięć lat, i zaczął grać z żoną w bezika. Zakonnice podniosły wiszące im u pasa długie różańce, jednocześnie przeżegnały się i wargi ich zaczęły poruszać się żywo, coraz szybciej, przyśpieszając tempo szeptu, jak gdyby odmawiały pacierze na wyścigi; od czasu do czasu całowały medaliki, żegnały się ponownie i mamrotały dalej szybko i bez przerwy.

Cornudet siedział bez ruchu, zatopiony w myślach.

Po trzech godzinach podróży Loiseau odłożył karty i oświadczył, że jest głodny.

Wtedy żona jego sięgnęła po paczkę przewiązaną sznurkiem, z której wyjęła kawał zimnej cielęciny. Pokrajała ją równiutko na cienkie plastry i oboje zabrali się do jedzenia.

— Może i my zrobilibyśmy to samo — powiedziała hrabina. Wobec wyrażonej zgody rozpakowała zapasy przygotowane dla obu par małżeńskich. W podłużnym naczyniu, którego pokrywę zdobił zajączek z fajansu na znak, że zawiera pasztet zajęczy, spoczywał smakowity przekładaniec, gdzie białe plasterki słoniny były wciśnięte w brunatną masę siekanej dziczyzny, pomieszanej z innymi rodzajami mięsiwa. Piękny sześcian sera szwajcarskiego, zawinięty w gazetę miał na sobie odciśnięty druidem napis: „Wypadki"

Siostry zakonne wydobyły krążek kiełbasy pachnącej czosnkiem: zaś Cornudet zanurzywszy obie ręce w obszerne kieszenie swego płaszcza, wyciągnął stamtąd cztery jaja na twardo i pajdę chleba. Obrał jaja ze skorupek, rzucił je pod nogi w słomę i zabrał się do jedzenia, roniąc sobie na brodę okruchy żółtka, które wyglądały tam jak gwiazdeczki.

Baryłeczka w pośpiechu i zamieszaniu nie miała czasu o niczym pomyśleć, a teraz zrozpaczona i dławiona gniewem, patrzała na tych ludzi spokojnie zajadających. W pierwszej chwili ogarnęła ją wściekłość. Już otworzyła usta, by ją wykrzyczeć wraz z potokiem obelżywych słów, które same cisnęły się jej na usta, lecz nie mogła wydobyć głosu ze ściśniętego gardła.

Nikt na nią nie patrzał, nikt o niej nie pomyślał. Czuła się przytłoczona pogardą tych uczciwych łajdaków, którzy najpierw uczynili z niej ofiarę, a potem odrzucili precz jak brudną, nieużyteczną szmatę. Przypomniała sobie swój wielki kosz, pełen przysmaków, które tak łakomie pożarli; dwa kurczaki zastygłe w galarecie, pasztet, pierożki, gruszki, cztery butelki Bordeaux... Gniew jej nagle prysnął, jak pęka zbyt napięta struna. Poczuła się bliska płaczu. Robiła wysiłki, aby się opanować, walczyła ze łzami jak dziecko, ale płacz powoli wzbierał w niej, zawisnął na brzegach powiek, i oto dwie wielkie łzy wymknęły jej się z oczu i wolno stoczyły się po policzkach. Za nimi popłynęły inne, szybsze, niby krople wody ściekające po skale, i miarowo padały na krągłe wzniesienie jej piersi. Siedziała wyprostowana, z oczami utkwionymi gdzieś w przestrzeń, blada i sztywna, daleka od myśli, że ktoś zauważy jej łzy.

Jednak hrabina dostrzegła je i dała znak mężowi. Wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć:

— Cóż ja na to poradzę. To nie moja wina.

Pani Loiseau zaśmiała się z triumfem i szepnęła:

— Płacze ze wstydu.

0x01 graphic
0x01 graphic
Zakonnice, zawinąwszy resztki kiełbasy w papier, zabrały się znów do pacierzy.

Cornudet,, trawiąc spożyte jaja, wyciągnął swoje długie nogi pod przeciwległą ławkę, rozparł się na siedzeniu, skrzyżował ramiona, uśmiechnął się jak ktoś, kto wpadł na dowcipny pomysł, i zaczął gwizdać Marsyliankę.

Twarze zasępiły się. Ten hymn ludowy z pewnością nie przypadł do gustu jego towarzyszom. Ogarnęła ich nerwowa złość, niepokój; wyglądali jak psy, gotowe wyć na dźwięk katarynki. Zauważył to, lecz nie zbiło go to z tropu. Od czasu do czasu nucił słowa:

Święta miłości Ojczyzny, Podpieraj ramię mścicieli. Wolności, wolności kochana, Prowadź nas, twoich obrońców!...

Dyliżans mknął już szybciej, gdyż śnieg stał się bardziej twardy. I aż do samego Dieppe przez długie, nudne godziny podróży po wyboistej drodze, przy zapadającym mroku, a potem w zupełnej ciemności wozu, Cornudet z jakimś okrutnym uporem śpiewał tę mściwą pieśń; tak oto zmuszał tych zmęczonych i podrażnionych ludzi do słuchania jej od początku do końca i do przypominania sobie każdego słowa, odpowiednio do każdej nuty.

Zaś Baryłeczka płakała bez ustanku; od czasu do czasu wstrząsało nią łkanie, którego nie mogła powstrzymać, a które cichło w mroku między jedną a drugą zwrotką.

0x01 graphic

21



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ADSP 2184 0
2184
2184
2184
2184
2184
2184
2184
ADSP 2184 0

więcej podobnych podstron