Dni wolności na Hożej


Dni wolności na Hożej

Andrzej Szydlik (Oświęcim)

Wczesnym rankiem, ok. 6 godz., 4 października 1944 roku w Grodzisku Mazowieckim wysiadłem z kolejki EKD. Zrezygnowałem z pójścia na Adamowiznę ok. 3 km od miasta, gdzie przeszło dwa miesiące temu zostawiłem Mamę na wakacjach u gospodarza. Byłem pewien, że powinna być u swojej starszej siostry w Grodzisku, będącej pielęgniarką w miejscowym szpitalu. Przechodząc obok piekarni, nie mogłem się oprzeć, kupiłem sobie bułkę. Pieniądze miałem, nawet dużo, tam skąd wyszedłem "młynarki" nie miały wartości. Nabrały ją tu, w strefie życia, czystych ludzi, spokojnie chodzących za swoimi codziennymi sprawami. Zdawałem sobie sprawę, że jestem dyskretnie obserwowany. Dyskretnie, bowiem społeczeństwo było świadome, iż wzbudziwszy zainteresowanie moją osobą, mogą naprowadzić na mnie jakąś "wachę". Miałem już skończone 13 lat, byłem zaniedbany, zmęczony, brudny i wyglądałem tak jak może wyglądać człowiek żyjący tygodniami w kurzu, brudzie i bez wody do mycia.

Jadłem z niesamowitą rozkoszą bułkę, samą bułkę i poza nią nic mnie nie interesowało. Szedłem śmiało, z podniesioną głową i śmiałem się do jasnego, słonecznego bez dymów dnia. Zobaczyłem Mamę, jak ciężko szła w moim kierunku z bańką na mleko, była na kilka dni przed rozwiązaniem. Wpadłem w jej ramiona. Nie wiedzieliśmy o sobie niczego przez ostatnie 63 dni i noce. Mamo - Włodek i Tata żyją, myślę, że niedługo będziemy razem. Takie było zakończenie cyklu wydarzeń, które stały się znikomą częścią historii miasta, a dużo większą mojej.

0x01 graphic

Spisywanie wspomnień po 60 latach, gdy czas miał prawo zatrzeć wiele z nich, jest zabiegiem z premedytacją w stosunku do historii, do jej wielkich faktów precyzyjnie odnotowanych w annałach. Bowiem w pamięci zostają tylko wydarzenia subiektywnie znaczące, te będące w zgodzie z umysłowością pamiętającego. Szczególnie istotne w nich jest to, że mogą być i myślę, iż są nieskażone obecnymi osądami i dociekaniami tak historyków, jak i publicystów. Te opisane epizody są tylko rejestracją ówczesnych moich odczuć. Rejestracją zapewne nie zupełnie w porządku chronologicznym, ale za to nie korygowanym z historiografią tematu. Tylko w jednym przypadku, przy bardzo technicznym opisie pocisku, celem pełniejszego przedstawienia obrazu zaistniałego faktu, posłużyłem się późniejszymi publikacjami.

Dni pierwsze

Rozstaliśmy się 1 sierpnia 1944 roku, kiedy zaopatrzony w koszyk pełen "życia", tzn. wiktuałów, poszedłem na EKD (Elektryczna Kolej Dojazdowa), by do Warszawy zawieźć żywność starszemu bratu i ojcu. Byli u krewnych na ul. Hożej. W naszym mieszkaniu na ul. Pańskiej, które było "spalone", nie mogli się pokazywać, bowiem zapewne byli poszukiwani. Ojciec nie zgłosił się do niemieckich prac fortyfikacyjnych, a Włodek, mój starszy brat, zagarnięty w łapance, został wywieziony wraz z kuzynem pod Warkę by kopać rowy przeciwczołgowe, nocą z nim uciekł i wrócili do Warszawy, ale już nie do swoich domów. Warszawa w czasie okupacji cierpiała na niedobór żywności, szczególnie tej dobrej i taniej, prosto ze wsi, więc z koszykiem pełnym białka i kalorii jechałem do swojego miasta wraz z Radkiem, moim rówieśnikiem, członkiem zaprzyjaźnionej z nami rodziny.

Wjeżdżając na ul. Nowogrodzką rzuciły mi się w oczy już pewne zmiany. Bunkry, które zwykle były puste, teraz patrzyły na mnie małymi ciemnymi otworami luf - zostały obsadzone. Możnaby sądzić, iż to normalne, bowiem Niemcy po dniach panicznej ucieczki ponownie jakby wrócili do swojej normy, ale te oczka luf? Za 5 min. piąta wyszedłem na ul. Marszałkowską. Jakiś dziwny wzmożony ruch pieszych, szczególnie młodych ludzi. Jako były gazeciarz, żyjący z miastem i dla miasta, zauważyłem nienormalność sytuacji. Usłyszałem pierwsze strzały. Zrozumiałem. Popędziliśmy na ul. Hożą 25 do mojej ciotki. Zastałem tam najbliższych i cały krąg rodzinny. Rada starszych rodziny postanowiła, że wraz z Radkiem winienem jak najszybciej dostać się do jego rodziców na Czerniaków, bo tam bliżej do Wisły, za którą miała być wolność, a tu zbyt wiele osób w dużej mierze tych ukrywających się.

Pospieszyliśmy Hożą do placu Trzech Krzyży, po którym już buszowały czołgi, co uniemożliwiało nam jego przeskoczenie. By zorientować się w sytuacji i możliwościach dalszej drogi, podwórkowymi przejściami dostaliśmy się do wysokiej pięciopiętrowej kamienicy na ul. Mokotowskiej. Tam z okienek na poddaszu zobaczyliśmy przejeżdżające ulicą czołgi. Z myślą, gdyby tak mieć butelkę z benzyną, szybko wróciliśmy na styk Hożej i placu i tam w powstałej już placówce powstańczej przekazaliśmy informację o czołgach i zgłosiliśmy chęć załatwienia ich butelkami. Żołnierze podziękowali nam za informacje, ale równocześnie stwierdzili, że do takich zadań mają osoby przeszkolone, a jeśli chcemy im pomóc to każde wolne ręce potrzebują do budowy barykady by zamknąć Hożą dla czołgów.

Przyłączyliśmy się do okolicznych mieszkańców spontanicznie budujących barykadę, by stworzyć zaporę dla czołgów i osłonę dla ludzi przed ostrzałem od strony placu. Wówczas Hoża nie była jeszcze ostrzeliwana przez snajperów od zachodu, od strony ul. Chałubińskiego. Ktoś kilofem wyrwał pierwszą płytę chodnikową, za chwilę już kilka następnych znalazło się na barykadzie. Razem z Radkiem włączyliśmy się w krąg osób dźwigających płyty, które składaliśmy na wskazane przez starszych miejsce. Obecnie w TVP, wśród migawek pierwszych chwil Powstania pokazywana jest sekwencja o mieszkańcach budujących barykadę. Oglądając ją, zawsze mam nieodparte wrażenie, że ci dwaj chłopcy przenoszący płytę chodnikową to Radek i ja. Zaczął kropić deszcz, barykada rosła. Zajrzeliśmy na plac, czołgi nadal tam były, blokując Aleje Ujazdowskie i ulice Książęcą, Wiejską oraz Mokotowską. Droga na Czerniaków była zamknięta. Postanowiliśmy czekać, może odjadą.

Na ulicy panowała już inna, od lat niespotykana atmosfera, pełna przyjaźni, otwartości i radości, że już, że wreszcie się to stało. Wieczór stał się jakby sielskim, tu i ówdzie słychać było śpiew, pianino, czy radio, które można było już ujawnić. Deszcz zlikwidował kurz i odświeżył powietrze, nawet strzały ucichły. Starsi coś omawiali między sobą a my z miejscowymi chłopakami chłonęliśmy tą odmienną, nieznaną nam atmosferę ulicy wolnego miasta. Tylko ten zgrzyt czołgowych gąsienic ustawiał nas w rzeczywistości. Ktoś nas nakarmił, a dozorczyni w dyżurce przygarnęła nas na noc.

Niestety, nazajutrz nadal były czołgi. Wróciliśmy na Hożą 25. Po kilku dniach, gdy uzyskana została łączność między dzielnicami, gdy spenetrowane zostały możliwości transportowe osób i różnych materiałów, przyszedł po Radka łącznik z Czerniakowa. Chyba już następnego dnia dostaliśmy wiadomość, że Radek szczęśliwie dotarł do swoich rodziców na ul. Cecylii Śniegockiej.

Te pierwsze powstańcze dni w centrum południowego Śródmieścia nacechowane były spokojem i radosnym oczekiwaniem jutra. Okres ten zapisał mi się w pamięci jako czas słodkiej sytości z prawie codziennie świeżo pieczonym chlebem. Bowiem ciotka na rogu Marszałkowskiej i Hożej miała cukierniczo-spożywczy sklep. Zaraz w pierwszym tygodniu wszystkie spożywcze materiały starsi przenieśli do domu i piwnicy. Świeżo upieczony chleb ze skondensowanym słodkim mlekiem naprawdę smakował, a do wyboru jeszcze były herbatniki i inne kruche ciasteczka czy słodycze.

Po przeciwległej stronie Hożej, bliżej Marszałkowskiej, w jakimś większym lokalu, można było oglądać występy artystyczne, posłuchać Mieczysława Fogga, czy brać udział we mszy świętej. Tam też często udzielano ślubów. Mieliśmy jednak nadmiar wolnego czasu i ograniczone możliwości przemieszczania się. Więc najczęściej siedzieliśmy w salonie i z kuzynostwem zacięcie graliśmy w brydża. Czasami dochodziły do nas wiadomości o toczonych walkach, o stratach i sukcesach. Tu w tej części Warszawy w tych pierwszych dniach była enklawa spokoju.

Obyczajem stały się codzienne wieczorne modlitwy na podwórku przed ołtarzykiem z figurą Matki Boskiej Niepokalanej. Były to modły dziękczynne za miniony czas i proszące o dalszą opiekę. Składały się one głównie z litanii do Matki Bożej. Litanii stopniowo w miarę upływu dni coraz bardziej rozbudowywanej aktualnymi zwrotami: ".... Od ran zachowaj nas Pani.... Od pożaru.... Od zasypania.... Od granatników.... Od bomb.... Od kul snajpera.... Od ryczących krów uchroń nas Pani...." Ołtarzyki takie można jeszcze teraz, po 60 latach, oglądać na wielu podwórkach dawnej śródmiejskiej Warszawy.

Grając w brydża, siedzieliśmy z kuzynostwem przy małym, raczej niskim stoliku. Ja na sofce plecami przy dużym oknie. Po interesującej licytacji rozpoczynała się rozgrywka. Nagle potworny huk pękającego, jakby za uchem, pocisku. W ułamku sekundy znaleźliśmy się wszyscy pod przeciwległą ścianą salonu. Nie było na nas szkła. Rozbite szyby leżały na miejscach gdzie siedzieliśmy i na stoliku, przykrywając wyłożonego "dziadka". Byliśmy szybsi od fali uderzeniowej powstałej przy wybuchu, jak nam mówili, specjalnego ciśnieniowego pocisku. Do dzisiaj nie wiem jak można było wyskoczyć z za stolika, mając kolana pod jego płytą, nie przesuwając go i z kartami w ręku znaleźć się 4 m dalej, opartym o wewnętrzną ścianę budynku. Brydż i sielanka skończyły się.

Zaczął się artyleryjski, jeszcze chaotyczny, ale nękający ostrzał dzielnicy. Na niebie pojawiły się Stukasy ze swoimi precyzyjnie, jak na owe czasy, kierowanymi z lotu nurkowego bombami. Ulica Hoża znalazła się od zachodu, od ulicy Chałubińskiego w zasięgu strzelców wyborowych. Do łazikowania zostały nam już tylko wewnętrzne podwórka i ulica ks. Ignacego Skorupki. Z pomieszczeń zewnętrznych, frontowych budynku, przenieśliśmy się do wewnętrznych, a stopniowo dalej przenosiliśmy się z całym życiem do piwnicy. Zamiast w salonie przebywaliśmy często na podwórku, czy w bramie, na której rozwieszana była aktualna gazetka. Byliśmy w każdej chwili gotowi do ukrycia się w piwnicy. Piwnice stały się naszą jedyną osłoną. Osłoną bardziej teoretyczną, czy psychiczną, niż rzeczywistą, bowiem absolutnie nie miały one charakteru schronów, ale były.

0x01 graphic

W tym czasie Warszawa powoli stawała się rzeczywiście podziemna. Konieczność komunikacji między poszczególnymi domami, ulicami i dzielnicami stworzyła podziemno-piwniczne miasto urozmaicone naziemnymi fragmentami często za osłoną barykad. Powstała swoista gałąź wiedzy o mieście: kiedy, którędy, jak i gdzie można przejść. Należało ją jeszcze powiązać z wiedzą o szpitalach, punktach opatrunkowych, kierunkach ostrzału i placówkach bojowych. Komitety Domowe, będące częścią Obwodowych Komitetów Samopomocy, zorganizowały służby pomocnicze, jak nap. punkty opatrunkowe, czy Obronę Przeciwlotniczą (OPL), która zajmowała się pilnowaniem dachu na wypadek pożaru i tworzeniem ekip przeciwpożarowych oraz odkopywaniem zasypanych w piwnicach. W późniejszym okresie komitety te zajęły się także sprawami zaopatrzenia w wodę i żywność.

Dni środkowe

Było się przed czym kryć. Słuch był podstawowym zmysłem ostrzegającym przed zagrożeniem. "Ryczące krowy", a była to o niedużym rozrzucie ówczesna niemiecka broń rakietowa, objawiały się sześciokrotnym rykiem, odgłosem wyrzutni. Po tym szóstym było jeszcze kilka sekund na ukrycie się, a nie wiadomo było gdzie uderzą. Ukrywanie się przed nimi było tylko teorią, bowiem ich siła niszczenia była bardzo dużą. Taka salwa, złożona z 6 pocisków, burzyła całe budynki z oficynami. Salwy mogły być burzące, zapalające, bądź mieszane. Bomby zrzucane ze Stukasów były mniej groźne, ale bardziej precyzyjne. Niejako informowały o swoim celu. Charakterystyczny był dźwięk pikującego samolotu i gang jego silnika, gdy na wysokich obrotach po nakierowaniu bomby, świecą uchodził ku górze, a spadająca bomba gwizdem informowała o swoim przybyciu. Ta zmienność i narastanie, bądź malenie dźwięków, dostatecznie mówiło, czy przesyłka jest dla nas, czy raczej nie. Najbardziej zaskakujący, a tym samym najgroźniejszy dla przemieszczających się mieszkańców był pocisk granatnika. Jego dźwięk tuż przed wybuchem, jakby chichot, był jedynym ostrzeżeniem a sam wybuch w swojej tonacji przypominał rozbicie dużej żarówki. Czasu zostawało tyle by zrobić przepisowe padnij, najlepiej do jakiejś dziury. Może na plecy nie spadnie, a raził on wieloma ostrymi odłamkami.

Snajperskiej kuli się nie słyszało, a jeśli tak, to znaczy się, że przeleciała koło ucha. Strzelec wyborowy normalny pocisk często jeszcze "poprawiał" obcinając jego czubek. Otwór wlotowy takiego pocisku w ciało człowieka był mały, wylot duży a środek poszarpany. Stosowali oni jeszcze wybuchające w ciele pociski ekrazytowe ze stalowym rdzeniem, który szył dalej. Jeśli wpadł ten pocisk w szczelinę między płytami chodnikowymi barykady, mosiężna zewnętrzna powłoka rozwijała się jak różyczka a stalowy rdzeń wciskał się głęboko między płyty. One były najgroźniejsze, gdy trafiły, to nie było co łatać, tylko amputować.

Snajper, mając jako cel całą i nieruchomą sylwetkę człowieka, celował w głowę i trafiał. Jeśli namierzona osoba była w ruchu, celował w pas biodrowy, jako w miejsce, które poruszało się ze stałą prędkością i też trafiał. Zwykle przy osłonowych wewnętrznych barykadach była przerwa między nią a linią zabudowy, by barykadę można było w razie potrzeby obejść z obu stron. W tą wąską, szerokości poniżej metra przerwę wstrzelany był snajper. Wystarczało, że widział przesuwający się czubek głowy, czy berecik, a trafiał w biodro i to z profilu. Tak zginęło kilka osób przy barykadzie na Hożej róg Skorupki, przed naszym domem. Potem dostawiono tam krótką barykadę, jakby zamek zasłaniający tą przerwę. Bezpieczeństwo znacznie wzrosło.

Pewnego razu, gdy była cisza i można było zapomnieć, że Hoża od zachodu, od strony ul. Chałubińskiego jest pod ostrzałem, stałem w bramie rozmawiając z miejscowym rówieśnikiem. Byłem w części oparty plecami o mur i zwrócony nimi do kierunku ostrzału w połowie lewą częścią ciała za węgłem bramy, kolega po drugiej stronie bramy, również opierający się o mur, ale nieco głębiej. Coś mnie tknęło i tą wygodną przecież pozycję zmieniłem, cofając w półobrocie lewą stopę wraz z korpusem w głąb bramy. Spojrzałem przy tym nieco w dół. Coś jakby cień przeleciał na wysokości moich bioder i usłyszałem ciche uderzenie w barykadę. Spojrzałem na kolegę, patrzył wysoko przed siebie. Słyszałeś? - Tak, strzelają - odpowiedział. Do dzisiaj nie wiem, czy ten cień to była kula dla mnie, czy tylko przywidzenie.

Przechodziłem piwnicą na sąsiednie podwórko domu przy Skorupki. Będąc już prawie przy wyjściu, usłyszałem huk pękającego granatu. Na tym podwórku, w opadającym kurzu widać było leżącego w półprzysiadzie na schodkach przeciwległej oficyny słusznej budowy w średnim wieku mężczyznę. Odłamek, jak chirurgicznym skalpelem, rozciął mu ubranie wraz z powłoką skórną od połowy mostka po pępek. Widać było pracujące serce, płuca i płat wątroby a dłonie przytrzymywały wylewające się z jamy brzusznej wnętrzności. Prawie nie krwawił, nie krzyczał, patrzył zdumiony na to, co miał w środku a teraz na zewnątrz. Wiedział, że w takich warunkach nie ma dla niego ratunku, wiedzieli o tym również zgrupowani wokół niego ludzie. Prowizoryczny szpital był nawet blisko, na Skorupki, ale jemu była potrzebna sala operacyjna z pełnym wyposażeniem, czego chyba już nie było w całej Warszawie. Śmierć stawała się codzienną normalnością. Odszedłem. Zauważyłem też, że młody mieszkaniec z naszego bloku w różnych porach na wiele godzin stale odchodził na posterunek i wracał potem znużony na odpoczynek. Pewnego dnia już nie wrócił, zrozumieliśmy, został na posterunku, na wiecznym.

Penetrując przejście w kierunku ul. Kruczej spotkałem się z kolegą z ławy szkolnej, a właściwie kompletowej, bowiem miesiąc przed powstaniem ukończyliśmy I klasę gimnazjalną na tajnych kompletach I Państwowego Gimnazjum i Liceum im. Stefana Batorego. W komplecie było nas 12, a znaliśmy tylko adresy 6 z nas, te gdzie spotykaliśmy się z profesorami. Miał torbę a na rękawie harcerskiego munduru opaskę z pieczątką z godłem i napisem Harcerska Poczta. Śpieszył się wskazując na torbę z napisem Poczta Polowa. Zrozumiałem, że wówczas na kompletach, o sobie niczego nie wiedzieliśmy i to było właściwe, a on był w tajnym harcerstwie. Po wojnie spotkałem tylko 4 kolegów z kompletów, a brat 2.

Monotonność pożywienia, wyroby mączne i cukier popijane czarną kawą zbożową, bo skondensowane mleko już się skończyło, inspirowało nas z bratem do poszukiwań za odmianą. Często więc myszkowaliśmy w mieszkaniu za czymś na ząb. Było to dużą nieostrożnością, bowiem ze względu na bomby i artyleryjski ostrzał, czy "krowy" winniśmy być raczej niżej, w piwnicy a nie na II piętrze. Obyczajem wszystkich mieszkańców i zgodnie z nakazem komitetów blokowych, nikt nie zamykał mieszkań, by nie utrudnić ewentualnej akcji ratunkowej. Teraz może jest to trudne do zrozumienia, ale w czasie Powstania złodziei nie było. Przeszliśmy do naszego mieszkania i szperanie rozpoczęliśmy w korytarzu w różnych kątach i w szafach ściennych. W jednej z nich znaleźliśmy duży, chyba 50 l., szklany dymion, w nim coś jednak było. Była tam pozostałość po wiśniowej nalewce. Płynu, czyli wiśniówki już nie było, ale pozostały wiśnie, które uznaliśmy za wywietrzałe. Co to była za frajda, a jakie po tym spanie? Jak się później dowiedzieliśmy, wysłuchując rodzinnych wyrzutów, przespaliśmy tam ok. 3 godz., w czasie kiedy było ciężkie bombardowanie.

Pewnego dnia odszukał nas najstarszy brat mamy bibliofil Ludwik Gocel. By spokojnie porozmawiać poszliśmy na górę do mieszkania. Wuj wypytywał nas o miejscowe wydarzenia, sam będąc doskonale zorientowany w tym co działo się poza Śródmieściem ze szczególnie dobrze rozpoznaną Starówką, skąd przyszedł kanałami. Polecił nam byśmy znaleźli wszystko za wyjątkiem butów, co mogło być jedzeniem. Połów był nawet obfity. Kilka starych zasuszonych skórek od chleba, skórę od wędzonego boczku, jakieś skrawki wysuszonych jarzynek w tym mizerną cebulkę i wiele różnych pojemników z pozostałościami po mące, kaszach i przyprawach, wisien już nie było. Przynieśliśmy także garnki, sztućce i wodę. Wuj pichcąc opowiadał nam o losie swoich unikalnych zbiorów. Jak je z ul. Inflanckiej, przy której mieszkał i gdzie w dwóch pokojach je podziwiałem, przenosił pod ostrzałem do podziemi kościoła oo. kapucynów na ul. Miodowej. Zbiory te w jakiejś skromnej części znałem. Dotyczyły Powstania Listopadowego i Wielkiej Emigracji. Wuj często mi je objaśniał. Zawsze byłem zauroczony tabakierką z pozytywką gen. Józefa Chłopickiego. Mimo nakłaniań, nie zgodził się by na czas wojny zostały one zdeponowane gdzieś w muzealnych magazynach. Sam roztaczał nad nimi pieczę i dobrze zrobił, bowiem wiele muzealnych zbiorów bezpowrotnie przepadło, a te właśnie, wbrew powojennym osądom muzealników, w całości, za wyjątkiem kilku medali, zostały przekazane narodowi i obecnie znajdują się w Muzeum Historycznym Miasta Stołecznego Warszawy. Zupka była wspaniała, odmieniła naszą jednostajnie słodkawą dietę i od tego czasu wierzę, że taką zalewajkę, czy jak kto woli zupę z gwoździa można wyczarować z wszystkiego. Nie tylko do tego czasu, ale i dotychczas, nie jadłem zupy z tak wielkim smakiem. W tym czasie byliśmy jakby w innym świecie, daleko od rzeczywistości, a wuj wiedział, że w razie jego śmierci my zaopiekujemy się zbiorami.

W piwnicy, przy palącej się mizernej świeczce, często grywaliśmy w karty. Już nie w brydża a w pokera, bowiem filując w tym świetle rozpoznać 5 kart, bez pomyłki, było jeszcze możliwe, przy 13 byłoby to nie osiągalne. Oczywiście, jak na poważnych graczy przystało, przeciwnie niż przy brydżu, graliśmy na pieniądze. Prawdziwe, ale bezwartościowe okupacyjne "młynarki" i "górale". One tu w wolnej Warszawie były makulaturą. Przecież w nieokupowanej Polsce, która była tuż za Wisłą będą inne pieniądze. Jakież tam w piwnicy były wielokrotne przebicia i wspaniałe blefy?

Któregoś dnia, a raczej nocy wybraliśmy się do dyżurnych na dach. Wokół łuny od pożarów. Najjaśniej tam gdzie Starówka i Powiśle. Punktowo na Czerniakowie, Mokotowie i Ochocie. Znaleźliśmy się jakby w środku wielkiej sceny. Efekty świetlne, dymne i akustyczne a całość okraszana rozbłyskami. To nie był tylko martwy, nieruchomy obraz, to był zmieniający obrazy żywy film, żywego jeszcze miasta z żywymi, wolnymi mieszkańcami. Jeszcze kilka razy nocami chodziliśmy na dach, pożary się zbliżały.

Niemcy zrzucili ulotki informujące, że w określonych godzinach nie będą strzelać, by ludność mogła opuścić Warszawę, a każda ulotka jest przepustką dla całej grupy osób. Rzeczywiście była cisza, a my wykorzystaliśmy ją by połazikować nie piwnicami czy podwórkami, a środkiem ulic. Trudno byłoby je już poznać, gdyby nie świadomość miejsca. Kościół na placu Zbawiciela miał tylko nieco postrzelane wieżyczki, Marszałkowska już z wieloma wyburzeniami. Kino "Polonia" jeszcze stało, ale najbardziej smutny widok był na Skorupki, bowiem co najmniej w miejscu dwóch domów i na samej ulicy był las krzyży z małymi tabliczkami.

Wielu mieszkańców przystało na tą niemiecką propozycję, dużymi grupami kierując się na zachód. Byłem nieco zdziwiony, że wierzą wrogowi, że przekładają niewolę nad wolnością, że opuszczają swoich żołnierzy, że przecież wreszcie otwarcie walczymy, że wyszliśmy z podziemia. W tłumie uciekinierów zauważyłem naszego katechetę z kompletów u Batorego. Podszedłem do niego i po przywitaniu się, idąc jakiś czas z nim razem, powiedziałem mu swój osąd tej sprawy. Był nieco zatrwożony, a swoją wypowiedzią dodatkowo wprowadziłem go w zakłopotanie. Był przecież moim nauczycielem, wychowawcą, a ja jakby złapałem go na czymś niewłaściwym. Wiem, że wyjaśniał mi podłoże swojej decyzji, czego nie byłem w stanie przyjąć, a jedynie zapamiętałem to, iż usilnie namawiał mnie bym zrobił to samo. Wróciłem do siebie, do piwnicy, bo czas ciszy się kończył. Później jeszcze parę razy Niemcy namawiali warszawiaków do wyjścia. Wychodzących było coraz mniej, a ja znajomych już nie wypatrywałem i w swoim gronie do tego faktu odnosiliśmy się tylko ze zrozumieniem.

Dni końcowe

Po bardzo emocjonującym rozegraniu banku w pokerze, ułożyliśmy się spać, gasząc świeczkę. Byłem już w półśnie, gdy mimo piwnicznych murów dał się słyszeć krótki o odmiennej tonacji gwizd, potężne uderzenie w ziemię, jakby za ścianą i cisza, brak wybuchu, nic się nie wali, a więc obrót na drugi bok i dalej w objęcia Morfeusza, a nie śmierci. Bowiem zdawałem sobie sprawę, że coś olbrzymiego upadło obok. Nazajutrz rano wyszliśmy na Skorupki pod przyłożone workami z piaskiem okienko naszej piwnicy od pokera i snu. Przy nim, głęboko zaryty w ziemi tkwił niewybuch pocisku, jak nas poinformowali saperzy, moździerzowego o średnicy 0,63 m, długości 1,7 m i o ciężarze 2000 kg. Było w nim 250 kg trotylu, z którego można było wyprodukować 2500 ręcznych granatów. To było coś dużo większego od tych stukasowych bombek. Jego wybuch zniósłby ten i jeszcze sąsiednie domy.

Wylądował w piasku, bowiem płyty chodnikowe poszły na barykadę, ale chyba nie to zadecydowało o takim chwalebnym jego końcu. Przecież niemiecki przemysł zbrojeniowy opierał się na niewolniczej pracy przedstawicieli wielu europejskich narodów, w tym i Polaków. Zapewne jakiś niewolnik coś zmajstrował przy zapalniku. Chwała im za to! Chwała, bo nasi saperzy wręcz polowali na niewybuchy, im większy tym przydatniejszy, gdyż po rozbrojeniu dawał dużo prochu do produkcji jakże potrzebnych filipinek, czy sidolówek - powstańczych granatów. Przestaliśmy grać w pokera. Umrzeć z kartami w ręku - to dyshonor, co innego w czasie snu. Zrozumieliśmy również, że Niemcy zmienili taktykę, zaczęli coraz bardziej interesować się Śródmieściem. Był to bowiem jeden z pierwszych pocisków potężnego gąsienicowego moździerza "Thor", jaki spadł na południową część Śródmieścia.

Niedobory żywności stawały się coraz większe, wielu osobom po prostu jej brakowało, a nam też skończyły wszelkie, poza cukrem, zapasy. Nasz Komitet Blokowy organizował grupę kilkunastu osób celem przeniesienia zboża z magazynów browaru Haberbuscha. Wraz z bratem znaleźliśmy się w tej ekipie. Uprzedzono nas, że wyprawa będzie bardzo męcząca, długa, bez posiłków i oczywiście niebezpieczna oraz, że trzeba ubrać się na szaro, ciemno i nie jaskrawo. Osoby chore, leczące się na serce i z ruchowymi ograniczeniami z takiej grupy były zdecydowanie wykluczane. Prowadził nas specjalny przewodnik.

Wyszliśmy jak jeszcze było ciemno. Znanymi przejściami, najczęściej przez piwnice i podwórka dotarliśmy do piwnic domu przy Alejach Jerozolimskich w pobliżu ul. Kruczej, aktualnie przemianowanych na Aleje Generała Władysława Sikorskiego. Tam z powodu gorąca trudno było oddychać, mury były nagrzane jak kaflowy piec zimą. Domyśliliśmy się, że dom ten niedawno się palił. Żołnierz na czujce wyjaśnił nam, iż Niemcy specjalnie go podpalili, gdyż chcieli wykurzyć z niego polską placówkę, która była kluczową dla całego obszaru Śródmieścia, bowiem decydowała o możliwości utrzymania przejścia przez Aleje. Była to jedyna droga łączności miedzy północą a południem Śródmieścia. Między nimi nie było łączności kanałowej, bowiem uniemożliwiał to tunel kolejowej linii średnicowej.

Po wypaleniu kamienicy Polacy pierwsi zajęli tam bojowe stanowiska i zostali. Początkowo, wymieniali się co minutę, a teraz, jak relacjonował nam powstaniec - jest już tylko rozkoszne ciepełko. Piwnicą podeszliśmy do wykopanego przez Aleje rowu łącznikowego. Rów był płytki, wysoko osłonięty tylko na jego końcach i wąski - jednoosobowy, jego dno było wierzchem betonowej skorupy tunelu. Biegnąc nawet na czworakach w środkowej, niestety najdłuższej, części było się i tak widzianym z wyższych pięter budynku BGK (Banku Gospodarstwa Krajowego). Nasi nocą starali się robić z worków z piaskiem osłony przed niemieckimi obserwatorami i krzyżowym, dwustronnym ostrzałem. Zwykle były one niszczone ogniem czołgowych dział lub rozjeżdżane przez czołgi w ciągu dnia. Szczęśliwie teraz było jeszcze ciemno, ale mimo to obowiązywało głębokie pochylenie i możliwie najszybszy bieg oraz nie wolno nam było zwracać twarzy w kierunku BGK, gdyż to coś jaśniejszego mogło zwrócić uwagę Niemców. Nasi obserwatorzy, po obu stronach rowu, uzgodnionymi sygnałami wypuszczali nas pojedynczo do tego sprintu prawie na czworakach. Bez dodatkowych emocji znaleźliśmy się wszyscy w budynku na północnej stronie Alei.

Przechodząc przez ulicę Widok byłem wyprostowany i chyba było to jedyne przejście osłonięte barykadą, gdzie mogłem przejść z podniesioną głową. Bowiem przejście to od ostrzału z Marszałkowskiej osłonięte było wysokimi jak dla mnie stalowymi wysokociśnieniowymi butlami do gazów technicznych. Jeszcze parę podwórek, przejść piwnicami i znaleźliśmy się na ulicy Zgoda. Obraz jej był niesamowity.

Dzień przecież był słoneczny i bezchmurny a niebo zasnute czarnymi jak sadza dymami napływającymi od strony placu Napoleona. Na ich tle, na rogu z ulicą Jasną bielała, w rzeczywistości szara bryła, banku "Pod Orłami", których to orłów jasna sylweta kojarzyła się z godłem, tyle, że niestety na czarnym tle. Poniżej, jak kruki fruwały zwęglone kartki papierów. Pod tą swoistą scenerią kwitło życie oblężonego, ale wolnego miasta. Grupy wojskowych z opaskami i bronią zdecydowanym krokiem podążały gdzieś na placówki. Pojedynczy mieszkańcy, jak i ich grupy również gdzieś się śpieszyli. Parę osób usiłowało coś sprzedać, a raczej dokonać zamiany zapewne na żywność. W zgodnym z naszym kierunkiem podążało parę takich jak my grup, kilkunastoosobowych, trzymających się razem, szaro ubranych i z jakimiś workami, czy plecakami.

Ulicą Sienkiewicza doszliśmy do barykady na Marszałkowskiej, gdzie czekało nas kolejne losu wyzwanie. Barykada ta osłaniała nas z lewej strony od Alei. Niemcy codziennie starali się ją jakoś zniwelować. Tego dnia nie była najwyższą, a po środku, na wierzchu miała nadbudowę z chodnikowych płyt. Trzeba było biec mocno pochylonym, gęsiego w odstępach tylko paru metrów, żeby nie przedłużać czasu przeprawy całej grupy. Była cisza. Biegnąc w środku grupy popełniłem błąd. Wychyliłem się na moment i zerknąłem w kierunku Alei. Rozszalał się ciężki karabin maszynowy (ckm). W dźwięki salwy wplatały się nad moją głową charakterystyczne pacnięcia pocisków o płyty chodnikowe. Już na ul. Siennej za węgłem domu, zatrwożony obserwowałem przeprawę pozostałych osób. Wszyscy na szczęście cało przebiegli. Dobrze, że to był tylko ckm a nie granatnik, czy działo. Pomyślałem sobie, nigdy więcej i poczułem brzemię odpowiedzialności nie tylko za siebie. Sprawdziłem też plecak - był cały.

Wysoki budynek PASTy (Polskiej Akcyjnej Spółki Telefonicznej) na ul. Zielnej już nie blokował przez nią przejścia, był zdobyty przez naszych. Z ulicy Wielkiej przeszliśmy na ul. Śliską, a już myślałem, że chociaż zobaczę swój dom na ul. Pańskiej 5. Jak się później dowiedziałem byłaby to ostatnia okazja, gdyż w następnych dniach zmiotła go salwa "ryczących krów". Śliską doszliśmy do ul. Sosnowej, jakże dobrze mi znanej, bowiem tam przenosiłem różne szkolne notatki brata starszemu koledze od Batorego, którego po latach spotkałem na Powązkach pod brzozowym krzyżem w kwaterze "Zośki". Dalej już Pańską na zachód i podwórkami przez domy do ulicy Prostej, przy której po drugiej stronie ulicy były składy browaru Haberbuscha. Krótki, szybki przeskok i za żelazną furtą w murze znaleźliśmy się na terenie magazynów zboża.

Miała być pszenica, szukaliśmy jej, niestety był tylko jęczmień w pryzmach pod zadaszeniem. Zagarnąłem go do plecaka, ważąc go w ręku, bym dał radę z tym obciążeniem wrócić. Nie mogliśmy wracać na Prostą, ponoć była pod ostrzałem a poza tym byłoby to pod prąd marszu grup będących za nami. Więc doszliśmy do ulicy Ceglanej. Przeskok przez nią stał się bardzo poważną sprawą. Czujka uprzedziła nas o tym. Był ostrzał i to z ckm-u oraz wzajemne ostrzeliwanie się placówek naszych i niemieckich. Trzeba było przebiec w skos przez ulicę, ok. 70 m, by potem wskoczyć do mieszkania przez okno wysokiego parteru, gdzie było już bezpiecznie. Według zalecenia będącego na czujce żołnierza należało to zrobić "w dym". To znaczy wykonać przeskok w momencie tuż po wybuchu granatu, który nasi celowo rzucali w stronę wroga, wzniecając z kurzu jakby zasłonę dymną. Prawdopodobnie do tego celu służyły, doskonałe w tym zakresie, wspomniane już sidolówki czy filipinki.

Byłem jednym z ostatnich z naszej grupy. Skoczyłem "w dym". Po przebytej sprintem połowie, rozjazgotał się ckm. Zdawało mi się, że memu biegowi klaskające o bruk pociski łaskoczą mnie w pięty. Widziałem otwór okienny, a w nim, trzymającego się lewą ręką ramy okna i w moją stronę wyciągniętą prawą dłoń głęboko wychylonego do mnie powstańca. Miałem dobry charakter w nogach i wprawę w wskakiwaniu do pędzących tramwajów, ale to ta dłoń mnie uratowała. Podskoczyłem, podpierając się jeszcze stopą o załom w murze. Szczepiliśmy się dłońmi, pofrunąłem i w półobrocie miękko dzięki jęczmieniowi wylądowałem na plecach. Będąc jeszcze w locie widziałem rezultat serii - sypiące się drzazgi z ramy okiennej. Obok mnie uśmiechnięty leżał również na plecach mój wybawca. Nie wiem, czy zdołałem chociaż powiedzieć mu dziękuję, chyba tak. Gdyby nie sypiące się drzazgi, mógłbym pomyśleć, Niemiec chciał mi tylko "kota popędzić".

Pełen doznanych wrażeń, w drodze powrotnej już prawie obojętnie przebyłem Marszałkowską i Aleje Generała Sikorskiego, choć było jeszcze widno a słyszana prawie stale strzelanina i huki poważnych eksplozji zdawały się być tylko uzupełnieniem dotychczasowych doznań. Do swojego domu doszliśmy bez obrażeń, w komplecie dopiero o zmierzchu. Wszyscy przekazaliśmy Komitetowi Domowemu nasz ładunek. Zważyli go przed dokonaniem podziału między mieszkańców. Mój ważył 13 kg, tyle ile miałem lat, a to był czas moich 13 urodzin. Być może to było powodem, że mój jęczmień nie włączyli do ogólnego podziału. Dowiedziałem się o tym dopiero nazajutrz, gdyż ze zmęczenia ledwo jadłem i piłem, mimo głodu, bowiem od rana nie mieliśmy żadnych napojów, czy posiłków, a jedynie próbowałem przegryzać jęczmień, który miałem w kieszeniach. Następnego dnia poszedł już tylko brat, ja zostałem. Wrócili w gorszym stanie niż moja grupa. Zostali zaatakowani granatnikami, byli ranni.

Po zbombardowaniu domów przy ul. Żurawiej blisko ul. Brackiej przybyło naszej społeczności kilkanaście osób w tym stary profesor, którego właściwie przynieśli na fotelu i siostra ojca z synem i mężem. On był naszpikowany drobnymi odłamkami jak kaczka śrutem, a stryjna tuż przed rozwiązaniem, co nastąpiło niebawem. Ojciec ze swoją siostrą, odczuwającą już pierwsze bóle, starali się dojść do szpitalnej prowizorki na Skorupki. Nie doszli. Będąc w bramie tego domu, gdzie w piwnicach oficyny był szpital, rąbnął granatnik. Tego było za dużo dla najmniejszego powstańca. Po prostu, gdy jeszcze kurz nie opadł, w dyżurce u dozorczyni wyślizgnął się, a ojciec zardzewiałymi nożyczkami przeciął pępowinę i zawiązał ją. Już nie szli dalej, wrócili do naszej piwnicy. Powstańca ochrzcili moim imieniem, z czego byłem bardzo dumny.

Któregoś dnia, w piwnicznej ciszy zaczęliśmy jeść pluj-zupkę, być może z mojego jęczmienia. To nie była moja nazwa tej potrawy, ja jadłem ją nie wypluwając jęczmiennych łusek, jak to wielu robiło. Przyrządzanie jej było proste. Zemleć jęczmień na domowym ręcznym młynku do kawy, zalać wodą i gotować do miękkości. Można do smaku dodać sól, cukier i inne przyprawy. Był już tylko cukier i nawyk jedzenia potęgowany zapotrzebowaniem młodości. Podświadomie, a może i z lenistwa nie wypluwałem łusek, a tym samym dostarczałem mikroelementów i witamin mojemu wyposzczonemu organizmowi oraz równocześnie szorowałem sobie nimi zamulone kiszki. W piwniczną ciszę wdarł się jednak odgłos Stukasa i końcowy coraz bliższy gwizd bomby. Wiedzieliśmy już, że zaadresowano ją do nas. Siedząc, odruchowo pluj-zupkę zasłoniłem tułowiem, przecież nie będę mógł jej jeść, jak mi te piwniczne brudy ją zagęszczą. Huk wybuchu i gruchot walących się pięter. Okrzyk - światło. Zapalono świeczkę. Kurz opadał. Strop piwnicy od strony ulicy Skorupki wspierał się na jej dnie. Szczęśliwie wszyscy byli zgrupowani po drugiej stronie, gdzie wydawano pluj-zupkę. Ja dokończyłem jedzenie swojej, inni mieli trudności, a szafarka zachowała się przytomnie, bowiem gar nakryła pokrywką. Zachodziła obawa, że jesteśmy zasypani, ale wyjście z piwnicy na wewnętrzne podwórko okazało się nienaruszone. Oczywiście poszliśmy na ulicę Skorupki obejrzeć efekt bombardowania. Dach i sufit najwyższego piętra tej trzypiętrowej kamienicy był cały i na swoim miejscu, ale to, co poniżej, to stworzyło gruzowisko na pochylonym piwnicznym stropie. Był to akurat ten pion z naszym brydżowym salonem i balkonem. Pod wewnętrznymi ścianami pozostał metrowy pas podłogi a na nim przy bocznej ścianie stała oszklona biblioteczna szafa pełna książek, kompletów dzieł polskich klasyków. Szczęśliwie moździerzowy pocisk został już rozładowany, bo inaczej to....

Był to chyba jeden z ostatnich bombowych nalotów, bowiem niebo opanowały zarówno w dzień, jak i w nocy sowieckie samoloty. Za dnia ich myśliwce przepędzały Stukasy a nocą pojawiały się "kukuruźniki", małe dwupłatowe zwiadowcze samoloty. Latały nisko i często widać było ich ciemne sylwetki na tle jaśniejszego nieba. Czasami nocą, gdy milknął ich charakterystyczny terkot obniżały lot i zrzucały zaopatrzenie w workach bez spadochronu. Oczywiście worki pękały, a suchary i broń rozsypywała się, przy czym często była ona nie do użytku i musiała iść do rusznikarni.

Głuchy, narastający huk, jak przeciągły, nieustający grzmot zbliżał się do nas i narastał. Wyszliśmy na podwórko, obserwując jasno błękitne niebo. Wysoko zauważyliśmy samoloty, całą armadę. Poniżej nich pojawiły się błyski z dymkami. Niemiecka artyleria przeciwlotnicza ich nie sięgała, a z nieba sypał się grad odłamków. Ciekawość była silniejsza niż instynkt samozachowawczy, obserwowaliśmy czekając na dalszy bieg wydarzeń. Od samolotów coś się stale odrywało, a nad tym coś zakwitały białe parasole. Zaczęliśmy z kumplami tańczyć i wrzeszczeć - desant, pomoc, hurra. Złorzeczyliśmy, gdy trafione spadochrony zwijały się, a to coś spadało bezwładnie na ziemię. Chwilę później zorientowaliśmy się, że nie są to ludzie, a tylko zasobniki z wojskowym zaopatrzeniem. Opanowały nas mieszane uczucia zawodu, że tylko tyle i radości, iż nasi nie giną. Jak się okazało to było mniej, niż tylko tyle, bowiem zdecydowana większość zrzutu tej armady "latających fortec" dostała się w ręce wrogów.

Finał

Pewnego dnia naraz wszystko ucichło. Rozeszła się wieść o rozmowach w sprawie kapitulacji. Dowiedzieliśmy się, że Armia Krajowa, jako Wojsko Polskie będące częścią Armii Brytyjskiej, walczącej z Niemcami na Zachodzie, uzyskało gwarancję na uznanie posiadanych praw kombatantów i po złożeniu broni przejdzie do niewoli, natomiast ludność cywilna musi bezwzględnie opuścić Warszawę. Umowa kapitulacyjna zapewniała również opiekę nad rannymi i chorymi. Odetchnęliśmy z ulgą, ale i ze smutkiem. Radości nie było.

Był za to czas na przygotowanie się do pójścia w nieznane. Stawaliśmy się wypędzonymi i do tego statusu wszyscy się przygotowywali. Wielu miało problem, co wziąć ze sobą, a co zostawić, czy tylko to, co do ręki, czy może więcej na plecy, a może jeszcze więcej do wózka. Nasza trójka nie miała tego problemu, bowiem wszystko, co nasze to i tak zostało pod gruzami na Pańskiej. Nasza rodzina, z którą bytowaliśmy, również znaczną część dobytku miała pod gruzami. Każdy z nas dostał część okupacyjnej waluty i mógł iść nieobciążony, co jak się później okazało było najlepszym rozwiązaniem tego problemu.

Wyszliśmy na ulicę obejrzeć to, co pozostało i to, co się zmieniło. Duża część ulicy Skorupki była w gruzach, a na odcinku prostopadłym do Marszałkowskiej prawie każde wolne od gruzów miejsce zajmowały groby. Ten cmentarz jeszcze stale mam przed oczyma. Gruzy były i tam, gdzie był prowizoryczny szpital, nie było już ani bramy, ani dyżurki, gdzie urodził się powstaniec Fałszywy pomnik, mający świadczyć, że gen. Werner von Fritsch poległ 22 IX 1939 r. w okolicach Zacisza koło Targówka na warszawskiej Pradze Andrzejek. Był jakby plac zasłany gruzami w miejscu podwórek i domów, jak i w miejscu pamiętnych schodków, na których konał nieznany mi mężczyzna. Zmiotła je "krowia" salwa - zapewne nie jedna. Na Hożej, obok naszego domu, z kina zostało również tylko gruzowisko, a w nim znalazło swój grób ok. 200 wziętych do niewoli Niemców.

3 października od rana tworzyły się grupy marszowe udające się na poniewierkę w kierunku zachodnim. Nasza grupa ruszyła dopiero około południa, bowiem jeszcze do ostatniej chwili, ci co coś posiadali, a nie chcieli tego zabrać, ukrywali zakopując to w piwnicach. My nie mieliśmy tego problemu. Udaliśmy się w kierunku dworca kolejowego Warszawa-Zachodnia, omijając go szliśmy dalej w kierunku Włoch pomiędzy linią kolejową a EKD. Nieliczne były miejsca, które rozpoznawałem, trudno mi więc powiedzieć, w którym miejscu przeszliśmy granicę wolnej jeszcze Warszawy a Generalnej Guberni, gdzie zaczął nas pilnować Wehrmacht. Początkowo wyglądało to bardzo groźnie i serio. Jednak w miarę kończącego się dnia i zapadania ciemności, liczba strażników jakby malała, podczas gdy my tworzyliśmy coraz większe grupy. Doszliśmy do jakiegoś gospodarstwa. Samoistnie zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy w jego rejonie i na podwórku koczować. Niemcy nie zareagowali, mimo iż w ciągu dnia nas stale popędzali. Ich było tylko kilku, nas kilkuset, więc schowali się do gospodarskiej kuchni, z której początkowo wychodzili, sprawdzając, czy jeszcze jesteśmy. Po północy już tylko siedzieli w kuchni, jak mysz w norze. Powoli raz po raz ktoś w małych grupkach znikał. Gdy brzask rozjaśnił nieco horyzont na wschodzie urwałem się i ja, wiedząc, że w niedługi czas po mnie pójdą ojciec z bratem. Doszedłem do torów kolejki EKD. Tam już czekało wiele takich jak ja osób. Nadjechała kolejka, zatrzymując się dla nas w polu. Nie wszyscy zdołali wejść do wagoników, mnie się udało. Kolejarze zapewnili, że zaraz przyjedzie następny skład. Wysiadłem wraz z innymi na końcowym przystanku w Grodzisku Mazowieckim.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Utrwalenie nazw dni tygodnia na podstawie wiersza pt. Jak mówią dni tygodnia - konspekt, scenariusze
dni wolne na szukanie pracy
Dni Papieskie na Ukrainie informacja
Pentagon zmieni kryptonim operacji w Iraku z 'Iracka Wolność' na 'Jutrzenka' (19 02 2010) (2)
Zajęcia plastyczne na jesienne dni
Sen na pogodne dni, teksty różniaste
Zabawy na?szczowe dni
Pierwsze 90 dni Sprawdzone strategie ulatwiajace liderom wejscie na najwyzsze obroty szybciej i madr
Pikantny chłodnik na gorące wiosenne dni FZ4X6MSWTU7NN2HNMECUOWY7C4I7YQY5ST3CN5Q
nr 5 Post, przepisy kulinarne na 7 dni
Katechezy na Dzień Papieski 2009, JAN PAWEŁ II - PAPIEŻ WOLNOŚCI
Złodzieje na wolności
ARKUSZ DLA RODZICÓW NA TEMAT DNI ADAPTACJI DZIECKA, studia pedagogika, magisterka, semestr IV, prakt

więcej podobnych podstron