KOCMOŁUSZEK
Chce mi się płakać… ale tego nie zrobię, nie rozryczę się, nie dam im tej satysfakcji. O nie! Nie tym razem…
A! Szlag, znów zadarłem paznokcie o krawędź kamiennych płytek kuchennej podłogi. A już myślałem, że są odpowiednio krótkie, by nie zahaczać o cokolwiek, nawet podrapać się nimi trudno. Jeśli ktoś chce nazwać mnie „kokietką” w chwili, gdy wieczorami piłuję i przycinam paznokcie, to niech najpierw przejedzie swoimi po naszej kuchennej podłodze -wtedy mnie zrozumie. Ledwo odrósł mi ten, którego ostatnio straciłem i nie mam ochoty na więcej -a bólu wyrywanego paznokcia nie musze chyba przybliżać.
Ale mnie nie złamią, już nie ma chyba sposobu…
-Kocmołuszek, pośpiesz się, jeszcze została podłoga w holu i trzepanie dywanu z gościnnego.
-Kopciuszek!
Własna siostra… jak ona mogła wejść w tych brudnych buciorach na moją lśniąca już niemal podłogę? Jak mogła…
-Co się stało? -zapytała niewinnie, oglądając się za siebie i stawiając kosz czereśni na stole. -Dlaczego krzyczysz?
Jęknąłem tylko i wskazałem na plamy ziemi, jaką naniosła na butach z ogrodu. Godzinna praca zmarnowana w kilka sekund.
Kopciuszek wzruszyła ramionami, podeszła i schyliła się nade mną, pogłaskała po głowie.
-Przepraszam, bracie.
A potem, dobijając tą podłogę, wybiegła znów do ogrodu, wołając jeszcze żebym się pośpieszył.
Pośpieszyć się?! Teraz?! Mam zdążyć do wieczora zmyć podłogę w holu i wytrzepać ten gigantyczny dywan?! Czy ona na głowę upadła?! A sama co robi? Poszła zbierać owoce, a potem upierze firanki. I to cała jej ciężka praca. A ja szoruję te cholerne kamienie od południa, przedtem czyściłem stajnie i ledwo zdążyłem się umyć w beczce deszczówki -oczywiście gorącej wody i mydła możemy używać wyłącznie w niedziele. I co z tego mam? To, że kochana siostrunia, która całe dnie narzeka na swój los, wzruszyła ramionami i kazała się pośpieszyć. A na mój los kto ponarzeka? Sam nie mam czasu. Co ja jestem? Przecież to mój cholerny dom!
Poprawka, nasz dom. Mój i Kopciuszka. Ale jeśli brać pod uwagę codziennie odwalaną w nim robotę, to mój jest od piwnicy do poddasza, strych jest jej.
Kolejna poprawka, dom był nasz. Dopóki nie zmarł ojciec, macocha była dla nas słodka jak miód, jej bliźniaki jak rodzeni brat i siostra. A po śmierci ojca… Właśnie, harówa bez chwili przerwy. Przynieś, odnieś, sprzątnij, zmyj, postaw, odstaw… zwariować można. Chyba niedługo zwariuję.
Mam już szesnaście lat, powinienem chodzić do jakiejś szkoły, uczyć się przynajmniej… A ja co? Czytać umiem i liczyć. Macocha uznała, że tyle mi wystarczy, skoro i tak nie opuszczam domu, i nie wykonuje prac wymagających myślenia. To miłe, że ktoś o mnie myśli tak ciepło.
-Ej, Kocmołuszek! Coś taki padnięty?
O nie, tylko nie to… Za późno.
-Gdzie się chowasz? Zgłupiałeś?
Chwycił mnie za koszulę na plecach i wyciągnął spod stołu. Że też ja ich nie potrafię węchem wyczuć, to moja wielka bolączka. Ale teraz trzeba wybrnąć.
-Nie chowam się -warknąłem. -Chcę umyć podłogę pod stołem.
-Ach tak…
Mój blond-włosy niby-brat sięgnął do koszyka z czereśniami, wziął kilka i usiadł na stole. Jedząc je powoli, przyglądał mi się uważnie. Ja starałem się naprawić szkody wyrządzone przez moja siostrę, nie oglądając się na niego, ale… Jak tylko czuje to spojrzenie na plecach to ciarki mnie przechodzą. Ręce mi drżą i serce szybciej bije.
Wcale się ich nie boję. Wcale, a wcale. Nawet jeśli są okrutni, apodyktyczni, bez uczuć, nienormalni, a każde z osobna jest pochrzanione na umyśle… nie boję się…
O, Boże!
Uderzyłem głową o posadzkę, gdy silnym szarpnięciem odwrócił mnie i cisnął na podłogę. Nie miałem dane zastanawiać się nad tym bólem długo, ponieważ zaraz potem mój niby-brat usiadł mi na brzuchu i żebrach. Jest trzy lata starszy, więc proporcjonalnie cięższy -a ja od jakiś czterech lat systematycznie chudnę. Więc efektem nawet krzyknąć mi się nie udało. O czym to ja myślałem, że są nienormalni?
Na niewątpliwie przystojnej twarzy Neremu rozszerzał się właśnie uśmiech zadowolenia, że udało mu się mnie zaskoczyć. Włożył do ust kolejną czereśnię i przyglądał mi się dalej. Jak ja tego nienawidzę, kiedy patrzy na mnie, jak na owada przybitego do ramki. Jakbym już był martwy, a jego ten fakt cieszył jak cholera.
Na szczęście, dla nich nie musieliśmy być uprzejmi do bólu.
-Chory jesteś? -wydusiłem z trudem. -Żebra mi połamiesz… Neremu, ja mam pracę… ała!… dużo pracy… Ała! Neremu… AŁA!
A on nadal się uśmiechał i zaciskał kolana na moich nieszczęsnych żebrach. Co ja poradzę, że nie jestem na tyle silny żeby mu się wyrwać?
-Poproś -rzucił we mnie czereśnią.
Dostałem dokładnie w oko. Dzięki Neremu, prawe oko jeszcze dziś mnie nie bolało.
Roześmiał się, bardzo rozbawiony, gdy wyjąkałem „proszę”. Zaczynało brakować mi powietrza i to nie było śmieszne.
Poprosiłem jeszcze raz. Bardziej… uniżenie i pokorniej.
W odpowiedzi dostałem w drugie oko. Nie… tego już za wiele…
Wbiłem mu palce w boki -coś co zawsze skutkuje na Kopciuszka - i zacisnąłem na skórze. Wrzasnął i zmiękł, co natychmiast wykorzystałem, zrzucając go na podłogę. Momentalnie zebrałem się z posadzki i otworzyłem drzwi… i nie zdążyłem za nie wybiec. W progu wiadro z wodą uderzyło mnie w plecy i znów znalazłem się na poziomie chodnika -tylko, że tym razem dodatkowo skąpany w brudnej wodzie. Chyba na chwilę mnie ogłuszyło…
A odzyskałem przytomność niesiony przez Neremu na ramieniu, a potem znów oberwałem, gdy rzucił mnie na stół kuchenny.
O jasna cholera…
-Kocmołuszek?!
Podbiegła do mnie, wytrzeszczając oczy. Po drodze chwyciła nóż z szafki.
-Co się stało? -zawołała, przecinając sznurki.
-A co mogło się stać? -zakaszlałem, siadając i wzniecając chmurę mąki. -Znów wykorzystano mnie jako blat do robienia ciastek.
Dosłownie i w przenośni. Cały byłem pokryty mąką, sokiem malinowym, cukrem, roztartymi porzeczkami, miodem… i tym co Neremu, pochłoniętemu w swą pasją twórczą, udało się znaleźć w kuchennych szafkach. Nawet nie chciałem myśleć co na mnie jeszcze jest. Ręce i nogi bolały mnie strasznie -chyba trzy godziny spędziłem w ten sposób, rozciągnięty na stole.
Tak, nasz niby-brat potrafi być pomysłowy, gdy się zdenerwuje. Ponad pół godziny zajęło mu zrobienie ze mnie ciastkowego ludzika. Potem najzwyczajniej w świecie sobie poszedł. Zostawił mnie…
-To znaczy, że nie dokończyłeś podłogi w holu i nie wytrzepałeś dywanu -stwierdziła z wyrzutem Kopciuszek.
Spojrzałem na nią…
-Niby jak?! -wydarłem się. Nie wytrzymałem. -Nawet tego nie zacząłem, a zobacz jaki tu pieprznik! Sam miałem się odwiązać?! Ciekawe jak! Moja wina, że on jest chory?! Mogłabyś wrócić trochę wcześniej, a nie przesypiać w sadzie, wtedy bym zdążył! A teraz zobacz jak wyglądam! -machnąłem jej przed twarzą ręką, z której posypała się mąka i ściekł miód. -Idę się umyć, a ty zajmij się kuchnią! Raz zrób coś porządnie!
Nie chciałem na nią krzyczeć, ale byłem zbyt zdenerwowany na wszystko wokół, nawet siebie -że nie byłem silniejszy niż Neremu. Poza tym, to była szczera prawda -ja haruję jak dziki osioł, a ona wyleguje się w sadzie - wystarczyło ją tylko wypowiedzieć głośno. Może nie tak głośno…
Oczy mojej starszej siostry zeszkliły się grubo, usta zadrżały… Wiedziałem czym to grozi -nagłym wybuchem płaczu.
Cofnąłem się przezornie. Stało się.
-Jak możesz na mnie krzyczeć?! Jak śmiesz mówić takie rzeczy?! Całe dnie pracuję, chwili odpoczynku nie mam, traktują mnie jak sprzątaczkę w moim własnym domu. A ja przecież jestem baronówną! Panią tego zamku! Nigdy nie zrozumiesz co może czuć istota taka jak ja, przeznaczona na panią, a musząca usługiwać tym… tym…
Tu miałem dość. Zgarnąłem z podłogi swoją mokrą koszulę i wyszedłem. Poszedłem się umyć.
Tak jest zawsze. Ona traktuje siebie jak najnieszczęśliwsze stworzenie na świecie. Bo jest baronówną, której wszyscy winni pokłony, a musi sprzątać. A ja co mam powiedzieć?! Mi się to podoba? Gorszy jestem od mojej własnej siostry, że nie muszę się o siebie żalić? Wcale nie. Ale ona tylko siebie widzi. Tylko swój „nadludzki trud”. A co ona robi? Pójdzie do sadu i przez pół dnia zbierze kosz czereśni czy jabłek. Wypierze zasłonki lub wytrzepie dywan, albo pozmywa naczynia i już czuje się jak męczennica. A ja to robię cały czas! Dzień w dzień zmywam naczynia, szoruję podłogi, trzepię dywany, sprzątam stajnie, karmie zwierzęta i robię setkę innych rzeczy, jakie wpadną do głowy mojej niby-rodzince. Na dodatek to właśnie ja jestem ich maskotką do meczenia.
Co ja mam powiedzieć o swoim życiu? Że jest usłane różami i cukierkami?
A ta woda znów lodowata.
O Boże, chyba się jednak rozpłaczę.
-Czegoś mi tu brakuje -stwierdziła Nara, moja niby-siostra, spoglądając na bukiet. -Czegoś mi tu brakuje.
Ja się nie wypowiadam na temat jej bukietów. Jak dla mnie to jedynym czego w nich brakuje to gust. Złożyła żółte tulipany z różowymi różami, suszoną celozją i fiołkami. Dla mnie ten twór powinien zostać uśmiercony już w tej chwili, bez cienia wahania.
Ale mnie nikt nie pytał. Ja jestem tu tylko od ścierania kurzy. Więc je ścieram.
-Jak myślisz, Neremu?
Jedyne co jest według mnie z nim w porządku to jest to, że jemu też nie podobają się aranżacje swojej siostry bliźniaczki. Jedyne za co jestem gotów zaproponować nasze pokrewieństwo -ma odrobinę dobrego smaku.
-Mi brakuje tu gustu -rzucił, gapiąc się za okno.
Uśmiechnąłem się do siebie. Wypowiedział moje myśli na głos.
-Kocmołuszku.`
Aż podskoczyłem w miejscu. Czyżby widziała ten uśmiech? Jeśli tak to mam problem…
-Tak? -wymruczałem potulnie.
-Idź nad rzekę i przynieś mi michałków, brakuje ich w bukiecie.
-Ale…
-Słucham?
Odwróciła się w moją stronę i zmarszczyła blond brwi. Dreszcz mnie przeszedł -Neremu może i jest nieco szalony, ale Nara to wariatka przed duże W. Więc potulnie skinąłem głową, odłożyłem szmatkę i czym prędzej opuściłem komnatę.
Zachciało jej się tego cholernego zielska! Niech to szlag!
Nie dość, że do rzeki jest prawie godzina szybkiego marszu, to jeszcze te jej chwasty rosną na samym brzegu i kłują. A żeby jej ten poroniony bukiet zwiędł zanim wrócę!
Ale wtedy dostanę za powolność…
Błagam, głupie badyle, nie więdnijcie dopóki nie wrócę!
Wredna to praca. Stoję na samym brzegu skarpy, pode mną dwa metry wartko płynącej wody, dzikie jeżyny sięgają mi do pasa, a na ramieniu pełno mam kłującego zielska. Chyba znów się rozpłaczę.
Zerwałem chyba wystarczająco na trzy bukiety i dwa wieńce, teraz szybko wracać. Jakoś wygrzebałem się z tych jeżyn i stanąłem na ścieżce. Schowałem się w cień stuletnich wierzb i pozwoliłem sobie na chwilę odpoczynku… a raczej stwierdzenia odniesionych obrażeń. Obejrzałem podrapane łydki i dłonie, pokłute do krwi. Dopiero zaczynało piec, co będzie za kilka minut?
Gdyby to zmoczyć w zimnej wodzie…
Dobra, wiem, że nie mam czasu i musze gonić do zamku w podskokach, ale chwila stracona na zmniejszenie bólu, chyba nie zaszkodzi. I tak już zdecydowałem.
Znalazłem odpowiednie miejsce, gdzie brzeg był niemal poziomy i piaszczysty, całkiem wolny od wszędobylskich jeżyn, które mogłyby służyć za drut kolczasty. I woda tu wolniej płynęła, wstrzymywana przez pas gęstego sitowia, wcinający się prawie do połowy koryta. Na tej mieliźnie kiedyś ojciec uczył mnie pływać… do dziś tego nie umiem… ale woda nadal jest tak czysta i jasna…
Ale nie czas wspominać, to tylko sprawia dodatkowy ból, a niczego nie zmienia na lepsze. Powoli zrobiłem kilka kroków wgłąb mielizny. Woda okazała się przyjemnie chłodna i płytsza niż się spodziewałem. Na krawędzi sitowia dostrzegłem maleńkie srebrne rybki, kryjące się między ciemnozielonymi łodygami… gdyby tak przyjść tu na ryby… posiedzieć kilka godzin, pławiąc się w słodkim nieróbstwie…
Tak, tak, pomarzyć sobie zawsze można.
Szybko ochlapałem wodą łydki i ręce, i wyszedłem na brzeg. Naciągnąłem buty i już miałem brać te chwasty na ramię…
Gdy usłyszałem parsknięcie konia. Całkiem niedaleko, chyba za tymi krzakami, na tym samym brzegu. Nie wiem co mnie podkusiło, ale zbliżyłem się, ostrożnie stąpając po piasku, odgarnąłem wiszące pnącza płaczącej wierzby, wysokie trzciny i spojrzałem. I zamarłem…
Nie wiem ile czasu trwało nim w końcu rozum wrócił mi na tyle, że mogłem się poruszyć. To mogło być równie dobrze kilka minut, jak i kilka lat. Kilka czegokolwiek wpatrywania się w niego. W niego…
Leżał na płaszczu rozłożonym na złocistym pisaku. Niewątpliwie starszy o kilka lat ode mnie, młody mężczyzna. Ręce puścił wzdłuż ciała i wystawił twarz na słońce. Tak piękną twarz… Tak piękną, że musiałem przyjrzeć się jej z trochę bliższej odległości.
Jedyny jego strój stanowiły płócienne spodnie, zawinięte do kolan i schnące powoli. O tym, że się kąpał świadczyły też mokre włosy, układające się na płaszczu w grube pierścienie intensywnej kasztanowej barwy -jeszcze połyskujące kropelkami wody. Skórę miał smagłą, w słońcu błyszczała ciemnym złotem. Wydawała się atłasowa i miękka, a jednocześnie rysujące się pod nią wyraźnie mięśnie, nadawały temu ciału posągowego wyglądu.
Jak piękna rzeźba wyrzucona przez rzekę.
Stanąłem na ciepłym piasku, nie mogąc oderwać oczu od jego twarzy.
Idealna -tym jednym słowem mogłem ją opisać. Idealna i piękna. Jakby wyrzeźbiona przez artystę, który potrafił uwięzić duszę w kamieniu i tchnąć w niego życie. Prosty nos, wąskie wargi -mógłbym przysiąc, że przez sen leciutko się uśmiechał, leciutko zmarszczone płowe brwi, brunatne rzęsy… chwila, w jaki sposób widzę aż jego rzęsy?
Jestem aż tak blisko?
Jestem. Klęczę przy nim i wpatruję się w niego -i uświadamiam sobie, że wcale mi to nie przeszkadza. Czuję tylko coś dziwnego, co rozlewa się w sercu i pulsuje ciepłem w brzuchu. Nigdy nie czułem się tak… dziwnie. Jakbym zanurzał się w ciepłej wodzie, wszystko traci na realności. Śpiew ptaków, niespokojne parskanie konia i szum wiatru w trzcinach odchodzą na dalszy plan, o ile nie nikną całkowicie -jest tylko on. Mój złoty bóg o rudych włosach i najpiękniejszej twarzy na świecie. Mój złoty bóg, którego muszę dotknąć, żeby przekonać się, że to tylko sen…
Czując jak serce mi bije, wyciągnąłem ostrożnie dłoń i zawiesiłem ją milimetry nad jego ramieniem. Obojętne mi było, czy go to obudzi -wtedy ujrzę jego oczy. Bałem się jedynie chwili kontaktu -że nie dam rady cofnąć dłoni. Ale powstrzymać się też nie mogę…
Samymi opuszkami palców dotknąłem tej złocistej skóry. Ledwie ją musnąłem, a zdążyłem poczuć jej ciepło, gładkość i własne serce podjeżdżające mi do gardła. Chcę jeszcze raz. Tym razem zatrzymałem palce na dłużej, na bardzo długo.
Dotknąłem ramienia i przesunąłem palce na pierś, na szyję… ręka sama pokierowała palcami tak, że w końcu znalazły się na jego policzku. Gładki, miękki… cudowny.
Uniosłem do twarzy pasemko wilgotnych, jasno-rudych włosów, lekko falujących. Pachniały wodą i wiatrem, może jeszcze macierzanką.
Opuściłem je na płaszcz i spojrzałam na swoje dłonie. Podrapane i zniszczone, paznokci prawie nie ma. Okropne. A ja? Cały taki nijaki. Brzydkie kaczątko… nie to co Kopciuszek, ona jest śliczna, a ja… takie nic, Kocmołuszek.
A on jest tak piękny, że to ciepło w brzuchu zmienia się w gorąco, które zaraz mnie spali. Nie ważne kim jest. Nie ważne jaki jest. Ja… ja nie wytrzymam dłużej…
Muszę… Pochyliłem się do jego twarzy i pocałowałem go. Leciutko, nie miał prawa poczuć, gdy musnąłem jego chłodne wargi swoimi. Tylko na ułamek sekundy… a potem jeszcze raz, delikatnie opierając palce o jego pierś. Nie ważne…
Nagle zamarłem. Jedna ręka chwyciła mnie za tę dłoń, druga zacisnęła się na włosach i nie pozwoliła cofnąć głowy, przyciągnęła mnie jeszcze bliżej.
On wcale nie śpi! Bo nie można odwzajemnić pocałunku przez sen, nie tak…
Jejku, jejku, jejku! Co robić? Co robić… chyba nic nie trzeba…
Nawet nie wyobrażałem sobie nigdy, że można tak pocałować, w ten sposób… nawet nie przyszło mi do głowy protestować, omal nie rozpłynąłem się ze szczęścia…
Opamiętanie przyszło, gdy pocałunek się skończył, a razem z nim zalała mnie fala paniki.
On ciągle miał zamknięte oczy, ale nie puszczał mnie. Uśmiechnął się lekko, tak pięknie. A mi serce podeszło do gardła. Jego głos był jak muzyka, cichy i zadowolony.
-Przyjemny z ciebie sen -szepnął. -A jak wyglądasz?
I tu spanikowałem. W chwili, gdy najzieleńsze oczy jakie w życiu widziałem zatrzymały wzrok na mojej twarzy, odruchowo sypnąłem w nie garść piasku. Krzyknął i puścił mnie, a ja zerwałem się i dałem nura w sitowie. Słyszałem jeszcze tylko jak woła mnie, żebym wrócił, ale ja nie miałem najmniejszego zamiaru nawet się zatrzymywać. Chwyciłem w biegu wcześniej wyrwane zielsko i puściłem się do domu takim pędem, że nawet nie pamiętam jak przebyłem godzinną drogę.
Stając na progu obejrzałem się za siebie. Ale to niemożliwe żeby mnie gonił, nawet mnie dobrze nie zobaczył. I dobrze. Jak zareagowałby, gdyby doszło do niego, że tak zmysłowy pocałunek dzielił z nim chłopak, jeszcze chłopiec?
Pocałunek…
Chwasty wypadły mi z rąk, uniosłem dłonie do skroni. Co ja do jasnej cholery zrobiłem?! Pocałowałem mężczyznę. Ja! O Boże, chyba coś ze mną nie tak, jestem chory, albo gorzej… Dotknąłem ust palcami. Po raz drugi to on mnie pocałował, musiało mu się coś śnić, a ja tylko… Nagle dziwne uczucie przybrało na sile, wzniecając ból. Nie widział mnie… a ja go tak bardzo… Co tak bardzo? Co tak bardzo?! Co ja czuję?
Pojęcia zielonego nie mam. Ale nie podoba mi się wcale, że ten ból we mnie tkwi. Najlepiej już o nim nie myśleć, on mnie nie widział, ja go nie znam, zapomnę. Podniosłem kłujące krzaki i skierowałem się do komnaty, w której Nara prawdopodobnie dobijała jakikolwiek dobry smak.
Ciągle mam go przed oczami. Bez chwili przerwy widzę te zielone oczy, które dane mi było oglądać tylko przez ułamek sekundy. Nie jestem w stanie myśleć o niczym innym, tylko o nim. Ten pocałunek jeszcze pali mi usta, nie ważne jak bym je wycierał. Po prostu nie potrafię się go pozbyć z głowy.
Leżę na swoim miejscu, na podłodze. Moje łóżko stanowią dwa sienniki rozłożone na poddaszu wieży. Stoi tam i łóżko, ale zarezerwowała je moja siostrzyczka, która, jako dama, musi „chociaż” spać w godnych warunkach.
A ja to mogę leżeć na podłodze, jak pies? Mogę marznąć? Oczywiście, że mogę, bo nie jestem damą, służę do sprzątania.
Kopciuszek leży i mamrocze do siebie to co zawsze przed snem -że kiedyś to im wszystkim pokaże za to jak ją traktują. Ona potrafi ciągnąć taką gadkę przez pół godziny, zanim zaśnie. A ja muszę tego wysłuchiwać.
Ale dziś mnie to omija. Wcale do mnie nie dociera to, że ona mieli jęzorem. Moje myśli wypełnia tylko jedno. Mój zielonooki bóg. I to uczucie rośnie we mnie z każdą minutą, sekundą. Ciepło na myśl o nim. Gorąco na wspomnienie pocałunku. I ból, gdy pomyślę, że już nigdy go nie spotkam. Nigdy, bo już nigdy tam nie pójdę, żeby go nie spotkać, żeby tylko nie spojrzeć w te oczy.
Łza chyba spłynęła mi po policzku. Za nią chyba następna. I jeszcze jedna…
Okręciłem się kocem i odwróciłem od siostry, podciągnąłem kolana pod brodę i starałem się stłumić szloch.
O mój Boże, ja się chyba zakochałem…
***********************************
Przepraszam, ale co ja jestem? Majster? Stolarz?
Kocmołuszku, napraw dach, bo jutro odwiedza nas ważny gość, sam książę.
A ja mam gdzieś jakiegoś księcia! Ja muszę siedzieć przez niego na dachu i przybijać cholerne deski. Bóg się zlituje to nie spadnę i nie skręcę sobie karku. Choć może im o to chodzi?
Potem mam posprzątać w kuchni, żeby opłacone kucharki mogły przygotować „wykwintne posiłki”. A czy nie można było opłacić jakiegoś fachowca -stolarza? Na pewno lepiej mu pójdzie niż mi.
A gdzie Kopciuszek? Pojechała do miasta po zakupy. No, napracuje się jak nigdy, i na dodatek zobaczą ją ludzie. To jest niedopuszczalne! Jak ona chętnie by mnie wysłała, a sama zajęła się sprzątaniem, ale przecież musi pokazać, że jeszcze jest w niej honor i klasa. O tak, ona to potrafi. Honor i klasa!
Ała! Znów zamiast w gwóźdź trafiłem w palec. Nie, mam dosyć! Dosyć mówię!!!
-Kocmołuszku, dlaczego schodzisz? Przecież jeszcze nie skończone.
Nie mogłem gorzej trafić. Neremu stał obok drabiny i znów mi się przyglądał. Dziś wyglądał naprawdę wspaniale, ubrał się odświętnie, jasne włosy związał czarną aksamitką, i ta przystojna twarz… tak, on dużo bardziej mógł pasować do zielonookiego boga niż taki brudas jak ja.
Z trudem stłumiłem ból, jaki wywołała ta myśl. Mocniej tylko zacisnąłem palce na szczeblach drabiny i schodziłem.
-Odpowiesz mi? -w jego głosie zabrzmiała niecierpliwość. A to już źle.
-Nie dokończę, bo nie umiem -odpowiedziałem najchłodniej jak tylko mogłem. -Nie sięgam dalej, wiewiórką nie jestem. Ani kimś kto zna się na naprawianiu dachów.
Nie odpowiedział na to ani słowem. Tylko mi się przyglądał. Jak ja tego nie znoszę. Bycia tym cholernym owadem na tej cholernej szpilce!
Stanąłem na ziemi i rzuciłem młotek na ziemię, tak ostentacyjnie, jakbym chciał powiedzieć „odczep się ode mnie w końcu!”. Gdybym choć trochę pomyślał, domyśliłbym się, że jego milczenie nie jest zgodą na moją „bezczelność”. Ale nie pomyślałem i szybkim krokiem skierowałem się w stronę kuchni.
Czemu ja tak rzadko myślę?
Gdybym robił to częściej, może nie wisiałbym teraz w progu kuchni, głową w dół. Może Neremu nie związałby mnie tak i nie patrzył teraz z rozbawieniem, jak staram się uwolnić. On wie, że w tej pozycji nie mogę przebywać zbyt długo, bo od raz robi mi się niedobrze i tracę przytomność. A co on by mi zrobił, gdybym stracił przytomność… wolę nie myśleć. Raz już obudziłem się w korycie dla krów, raz wywieszony za okno, raz… kilka razy omal zwału nie dostałem.
-Neremu, proszę… -jęknąłem w końcu.
Zmrużył niebieskie oczy i rzucił we mnie widelcem. Dzięki Bogu, nie miał cela i trafił w brzuch.
-Poproś -zażądał.
-Proszę.
Pokręcił głową i dostałem kolejnym widelcem. W ramię.
-Ładnie poproś.
-Ładnie proszę.
Jego ulubione zabawa. Jedyny sposób żeby dał spokój. Do znudzenia tak może.
Następny widelec przeleciał całkiem blisko mojej głowy i odbił się od progu.
-Poproś bardzo ładnie.
-Bardzo ładnie proszę cię, Neremu, zdejmij mnie. Ja mam jeszcze dużo pracy -dodałem szybko. -Twoja matka kazała mi jeszcze posprzątać, a zostało już mało czasu. Proszęęę…
Udało się. W końcu. Wstał i podszedł do mnie. W samą porę, zaczynało mi się robić niedobrze.
-Praca! -warknął, odwiązując sznur od haka wbitego nad progiem. -Nie można się nawet zabawić, bo ciągle ta praca. Zobaczysz, kiedyś, gdy matka odejdzie, a ja będę tu panem, nie będziesz musiał nic robić. Kompletnie nic. Ani twoja siostra. Wtedy w końcu będzie można się z wami pobawić na porządnie. Zobaczysz.
Wolałbym tego nie dożyć. Wolę tę harówę od rana do nocy niż pomysłowość Neremu i jego siostry. Gdy Neremu przejmie stery, nie będzie ratunku, koniec z ulgami dla nieletnich i pracujących, nic nas nie uratuje. Zdecydowanie, przeszły mnie dreszcze.
A potem przeżyłem bardzo bliskie spotkanie z posadzką, gdy mój niby-brat w końcu rozwiązał węzeł. Ręce miałem związane za plecami, a nogi w kostkach… ale przecież nie jestem tu od wczoraj, potrafię sobie radzić. Przełożyłem ręce przez nogi i już mam je z przodu -rozwiązałem sznur na kostkach. Mogąc wstać, podszedłem do szafki i wyjąłem z szuflady nóż. I jestem wolny.
A blond przystojniak bije mi brawo.
-Wyrabiasz się -rzuca z uśmiechem. -Całkiem nieźle sobie radzisz. Muszę bardziej uważać.
Hm, dzięki. Cieszyć się czy nie? Mogę zacząć płakać?
Dobrze, idź sobie w… wiesz gdzie. Ja mam tu posprzątać. Rany, jak ja się strasznie czuję…
Hurra! Książę już jest. Ale radość… Bardzo się cieszę, naprawdę… strasznie…
Dostaliśmy z Kopciuszkiem nowe, eleganckie stroje i robimy za służbę. Całkiem niezłe to wdzianko -ja dostałem mlecznobiałą koszulę, wyprasowaną i nakrochmaloną, ciemnozielone spodnie i takąż kamizelkę. Całkiem dobrze się w nich prezentuję, choć nie wierzę, że pozwolą mi je zatrzymać. W ogóle to macocha tym razem nie szczędziła gorącej wody i mydła na nasze kąpiele, dostaliśmy też balsam do umycia włosów -to nawet miły aspekt całej tej wizyty. Oczywiście moja siostra jest załamana. Nie dość, że musi pokazać się księciu w tej „szmacie” -jak nazwała całkiem przyzwoitą zieloną sukienkę, to jeszcze w roli służącej, a nie pani domu.
Powinna się cieszyć, że nie zamknęli jej w stajni i nie zakazali wychodzić -tego by nie przeżyła.
Teraz idę korytarzem, przyzwoicie ubrany, uczesany -siostra zaplotła mi krótki warkoczyk, bo nie chciało jej się mnie strzyc -i czuje się nawet dobrze. Niosę tacą z herbatą i zaczynam uważać, że książę powinien nas częściej odwiedzać. Choć to mało możliwe -o tą wizytę macocha starała się przeszło rok. Czemu jej tak zależy? Czort ja wie. Ja wiem, że podoba mi się być czystym, podoba mi się to, że muszę jedynie nosić tą tacę i podawać herbatę. Wizyty księcia to fajna sprawa…
Pomyłka. Pomyłka… to wcale nie jest fajna sprawa. To jest straszne, okropne… tak być nie może!
Wszedłem do salonu powoli -wszyscy siedzieli przy stole, macocha naprzeciw drzwi, książę naprzeciw niej, plecami do drzwi. Po bokach bliźniaki, towarzyszący księciu opiekun i zaproszeni goście, góra dwanaście osób. Macocha na mój widok, zapytała kto życzy sobie herbaty -wszyscy chcieli. Więc skinęła na mnie.
Niespiesznie podszedłem do stołu i, nie patrząc na nikogo, postawiłem tacę. Pierwszą filiżankę podniosłem dla księcia, odwróciłem do się do niego i podniosłem wzrok…
Porcelanowa filiżanka omal nie wypadła mi z palców… ledwo ją postawiłem. Przez sekundę w ogóle nie mogłem się poruszyć -na szczęście zbyt krótko, by ktokolwiek mógł zauważyć. Szybko rozstawiłem resztę i na miękkich nogach wycofałem się pod ścianę, do siostry. Zaciskając palce na brzegu tacy -by nie nikt nie widział jak drżą, jeszcze raz spojrzałem na niego. Żeby się upewnić, że to… to prawda.
W najbardziej ozdobnym fotelu, odziany w bogate szaty, zajęty rozmową z moją macochą, siedział mój piękny bóg i popijał herbatę, którą mu podałem.
Zrobiło mi się słabo. Bardzo słabo. On, mój rudowłosy, moja pierwsza wielka miłość -on okazał się być owym sławnym i oczekiwanym księciem. Księciem!
Siedzi tam, zagadywany przez wszystkich, uśmiecha się łagodnie, miło, jest wśród sobie równych, w swoim żywiole. Jego smukłe palce co chwila odgarniają te piękne, rude, lekko falowane włosy za ucho -a niesforny pejs i tak opada mu na policzek. Jadowicie zielone oczy lustrują wszystko i wszystkich, zaglądają w duszę. Jest prawdziwym księciem.
Poczucie klęski spadło na mnie, jak młyński kamień -niemal mnie przygniotło do podłogi. Póki wierzyłem, że jest w moim zasięgu, że jest kimś… zwykłym, póty mogłem mieć nadzieję, nawet wiedząc, że nigdy go już nie spotkam. Mogłem kochać. A teraz… za wysoko mierzę z uczuciami. Jego nawet kochać mi nie wypada. On jest księciem, a ja… Kocmołuszkiem, czyli nikim
To boli. To bardzo boli, bardziej niż cokolwiek innego. Złamane serce pulsuje świeżą krwią. Los okrutnie sobie zakpił, ten jeden raz zbyt okrutnie…
-Kocmołuszku -Kopciuszek potrząsnęła mną lekko. -Macocha…
Ach tak, patrzyła na mnie i gestem mnie przywoływała. Mam odnieść szklanki.
O nie, nie chce znów przechodzić obok niego. Nie chce na niego patrzeć, żeby w końcu nie wybuchnąć płaczem. Nie chcę…
Ale nie ma wyjścia, muszę grać do końca.
Pozbierałem je najszybciej jak tylko można było. Nie patrząc na niego, wszędzie, ale nie na niego. Zaczynając od księcia, obszedłem stół dookoła i miałem zamiar od razu wyjść i nie wracać. Ostatnia była Nara, ona siedziała po prawej księcia. Zabrałem jej szklankę…
Nie wiem jak to się stało, że nie zauważyłem co ona chce zrobić. Zawsze wyczuwałem, gdy któreś z nich chciało podstawić mi nogę, zawsze… ale tym razem mnie to zawiodło. Tym razem wyłożyłem się jak długi, tuż obok jego krzesła. Szklanki posypały się w drobny mak, z niesamowitym brzękiem. Sam uderzyłem nosem w krawędź tacy, zamroczyło mnie na chwilę, a potem jednocześnie: poczułem smak krwi w ustach i usłyszałem podniesiony głos macochy.
-Coś ty zrobił?!
Co ja zrobiłem? Przecież to Nara, ona teraz się śmieje, na pewno się śmieje.
-Posprzątaj, natychmiast!
On to widział, a mi krew płynie już po górnej wardze. Ten dzień to straszny sen! To musi być koszmar, zaraz się obudzę! To zbyt okropne, żeby było realne…
Zacząłem dłońmi zgarniać większe kawałki szkła spowrotem na tacę, na kolanach. Krew ciekła mi już na brodę, a ja nie mogłem jej obetrzeć rękawem tej bielutkiej koszuli, ani dłonią, bo wtedy niechybnie ktoś to zauważy. Opuściłem głowę jak najniżej i oblizałem wargi. Jeszcze kręciło mi się w głowie, dłonie mi drżały, na dodatek uderzyłem kolanem o podłogę i strasznie bolało.
To najgorszy dzień w moim życiu, chcę umrzeć, jak najszybciej…
-Hej mały, słyszysz mnie?
Uświadomiłem sobie, że książę woła mnie od jakiejś chwili. Mnie. Że musze podnieść głowę i spojrzeć na niego, że on musi zobaczyć krew.
Ofiaro losu, masz za swoje.
-Tak panie? -wyjąkałem, podnosząc głowę, oczekując kpiny lub pogardy.
Jakież było moje zdziwienie, gdy ujrzałem jego łagodny uśmiech i wyciągniętą dłoń, a w niej…
-Weź -podał mi błękitną chusteczkę z królewskim herbem w rogu. -Zatrzymaj i na przyszłość uważaj. Dobrze?
Oniemiały kiwnąłem głową i przyjąłem ją. Przyłożyłem delikatny materiał do nosa i ust i schyliłem głowę do samej podłogi, w podzięce i żeby ukryć ciemny rumieniec jaki czułem na policzkach.
-To jest chyba rodzeństwo, prawda? -odezwał się nagle książę. -Jak się nazywają?
Zamarłem. Jeśli dowie się, jakie imię noszę od kilku lat… spalę się ze wstydu. Chciałbym zniknąć ze świata. Zniknąć natychmiast!
W głosie macochy pobrzmiewał ton niezadowolenia, że tak ważny gość zainteresował się nami. I słusznie, nie powinien zwracać na nas uwagi, zwłaszcza na mnie.
-W rzeczy samej, wasza wysokość -odpowiedziała. -To rodzeństwo. Od małego tu służą. Ona to Kopciuszek…
-Kopciuszek? -wszedł jej w słowo. -Bardzo ciekawe imię. Ciekawe jaki ma rodowód.
Był złośliwy -autentycznie, chyba jego ambicją był dogryźć macosze. Pewnie się nudził. Ona zdawała się tego nie zauważać.
-A chłopaka nazywamy Kocmołuszek.
I zaczęło się. Książę przez chwilę zaciskał usta, aż w końcu nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Za jego przykładem szła reszta gości i po chwili salon rozbrzmiewał głośnym śmiechem. A ja poczułem, że łzy zbierają mi się w oczach. Profilaktycznie opuściłem głowę i wróciłem do swojej pracy przy szkłach.
-Bardzo… ciekawe imię -opanował się również jako pierwszy. -Kocmołuszek… ha, ha, ha… bardzo milutkie…
CHCĘ BYĆ MARTWY. JUŻ!!!
Całe szkło na tacy, wstałem i pokłoniłem się, tak by nie widzieli łez. Odwracając się… ujrzałem jak zielone oczy patrzą poważnie na Narę. Bardzo poważnie. Jego głos też nagle spoważniał. W drzwiach słyszałem jeszcze.
-Milutkie imię dla miłej osoby, której nie powinno mieć się za złe tego potknięcia. W końcu to nie wina tego dziecka.
Posądzona wstała.
-Książę, wybacz, ale…
-Nie toleruję złośliwości, zwłaszcza tak niskich lotów. Dziecko narobiło bałaganu i zrobiło osobie krzywdę, mogła być większa. Proszę się powstrzymać przed tego typu…
-…wybrykami. Tak powiedział. Dokładnie tak. Żeby powstrzymała się przed tego typu wybrykami. Naprawdę się przejął. Chyba tej krwi było trochę za dużo, sama się przestraszyłam, czy nie złamałeś obie nosa. Już wszystko dobrze?
Odwrócony do niej plecami, mruknąłem, że lepiej. Przyłożyłem do nosa zimny okład i położyłem się -słabo mi było. A Kopciuszek składała mi sprawozdanie z tego, co działo się po moim wyjściu.
-Nara przeprosiła i potem już siedziała cicho, Neremu odwrócił uwagę księcia od niej. Ale wiesz, on naprawdę zwrócił na nas uwagę…
I co z tego?! W tej chwili mógłbym być niewidzialny, tak żeby mnie w ogóle nie oglądał! Jego śmiech był tak piękny, brzmiał jak muzyka… ale on śmiał się ze mnie! Z Kocmołuszka. Zostałem kompletnie ośmieszony. Kocmołuszek łamaga. Pięknie. Gdyby to się nigdy nie stało, gdyby odmówił macosze tej wizyty, gdyby… Wszystko poszło nie tak. Nie tak.
To miała być moja wilka miłość. To miało być tak, że tęskniłbym za nim, wiedząc, że z własnej woli już nigdy go nie spotkam. Tak miało być!
A on okazał się księciem. Księciem… i pozostaje mi już tylko szybka śmierć.
-A potem patrzył na mnie -mówiła dalej Kopciuszek, zapominając chyba o mnie. -Żebyś to widział. Gdy tylko oni nie patrzyli, on spoglądał na mnie. Na Narę wcale nie spojrzał, ani razu, tylko na mnie…
Rozmarzona, wstała i stanęła w oknie. Wiem o czym teraz marzy. O tym by usidlić księcia, uzyskać wysoką pozycję i odpłacić się naszej niby-rodzince. Dla niej nie wydarzyło się dziś nic bardziej wartego uwagi niż to, że książę patrzył na nią. Tylko to się liczy. Nawet mój upadek i rozbity nos odebrała jak zabawne przedstawienie. To jest moja siostra. Taka właśnie jest moja jedyna rodzina.
Nagle odwróciła się i przyklękła na łóżku, obok mnie. Tak niespodziewanie przemówiła, że aż drgnąłem.
-A co zrobiłeś z tą chusteczką? -zapytała z tym charakterystycznym wyrazem oczu. -To cenny podarek. Schowałeś ją?
Wiem o co jej chodzi. Doskonale wiem. Ale nie mam zamiaru pozbywać się jedynego co mam od niego. Nie zgrzeszę jeśli skłamię.
-Była cała zakrwawiona, więc ją wrzuciłem do kuchni.
-Co… Co zrobiłeś? Jak mogłeś?! -wykrzyknęła. -Wiesz co zrobiłeś? Ty myślisz?!
-Najwyraźniej nie -warknąłem, odwracając się od niej. -To uderzenie rzuciło mi się na mózg i przestałem myśleć.
Milczała. I dobrze. Długą chwilę.
Wstała znów i podeszła do starej, odrapanej „naszej” szafy. Usłyszałem, że się przebiera w koszulę nocną i myje twarz przed snem. Zaraz pewnie zrzuci mnie z łóżka na mój siennik i zaśnie, znów mamrocząc do siebie. Ale póki mogę, pocieszę się jeszcze tą chwilą na miękkim łóżku. Nie żałuję, że nie powiedziałem prawdy. Tak naprawdę to od razu wypłukałem chusteczkę z krwi i schowałem ją dobrze, żeby w spokoju wyschła. Teraz mam ją przy sobie -złożoną, zawiniętą w kawałek płótna i przymocowaną do nadgarstka. Wygląda jak opatrunek -to nikogo nie zainteresuje, ja zawsze noszę jakiś opatrunek. Wiec to zawiniątko będę nosił zawsze.
Zawsze. Bo ja wciąż…
-Posuń się trochę.
Kopciuszek przepchnęła mnie pod ścianę i okryła nas kocem.
Jak to? Nie ma „Na swoje wyro!” ?
Nie ma. Siostra objęła mi szyję ramieniem, mocno przyciągnęła mnie do siebie i przytuliła się do moich pleców.
Kopciuszek?
-Zobaczysz -szepnęła cichutko. -Kiedyś im pokażemy. Nie będzie już Kopciuszka i Kocmołuszka. Za wszystko co nam zrobili, za poniżenia, za twój rozbity nos… za wszystko zapłacą, już ja się o to postaram. Śpij Leylie, dobranoc.
-Dobranoc, Kire.
Nie rozumiem, pierwszy raz od… dawna, zostałem przez nią przytulony. Przytulony przez swoją siostrę… kochaną siostrzyczkę…
Moją jedyną rodzinę.
*************************************************************
Zaprosił ich na bal.
Bo książę wydaje bal. Uwidziało mu się zobaczyć na nim wszystkie szlacheckie panny na wydaniu i spośród nich wybrać sobie małżonkę. W końcu dwadzieścia lat to wiek odpowiedni do ożenku.
Gdy tylko o tym usłyszałem, kolana się pode mną ugięły. A przecież nie powinny. Co mnie to może obchodzić, że książę chce się ożenić? To chyba normalne, jest przystojnym młodym mężczyzną, który powinien podtrzymać ciągłość dynastii… O Boże, o czym ja plotę? Przecież w chwili, gdy on… Jestem chyba nienormalny, zakochać się w mężczyźnie… To straszne, straszne…
Kopciuszek szaleje. Można to sobie wyobrazić -ona, panna z jednego z najważniejszych rodów, a nie może pokazać się na sali balowej, bo od kilku lat jest sprzątaczką we własnym zamku. Chodziła wściekła jak osa, strach mnie ogarniał, gdy się do niej zbliżałem. Gdzieś znikło całe jej ciepło, cała cierpliwość… tylko by się na mnie darła. Nic dziwnego, przecież na macochę nie mogła krzyczeć, a na kimś musiała się wyżyć.
Najgorszy tydzień w moim życiu.
Bal miał odbyć się w sobotę, a ja już w piątek byłem u kresu wytrzymałości psychicznej, fizycznej i Bóg Jeden wie jakiej jeszcze. Miałem wrażenie, że jeszcze raz ktoś podniesie na mnie głos, tylko raz mnie popchnie lub coś mi nakaże… tylko raz, a zacznę krzyczeć.
Na nieszczęście Neremu o tym nie wiedział.
-A, tu jesteś!!! LECISZ!!!!
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, zostałem przez tego świra chwycony za koszulę i pasek od spodni, i poderwany z podłogi. Zakręcił mną w powietrzu, śmiejąc się tym swoim gładkim śmiechem. Po drodze zawadziłem nogą o wiadro i przewróciłem je, rozlewając brudną wodę na czystą już niemal podłogę.
-Leeeeeeeeeeeeeeeeeeecimyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy!!!!!!!!
Zanim otworzyłem usta, mój niby-brat rzucił mną na wysokość metra i odległość trzech. Wylądowałem na łokciach i kolanach, boleśnie je obijając. Cudem uchroniłem twarz od spotkania z posadzką.
Ja go zaraz…
-Ej, co jest? -Neremu przyklęknął obok mnie. -Kocie, nie podobał ci się lot? Nie chcesz być gołębiem?
-Chcę tylko jednego -wyszeptałem, zagryzając zęby z bólu.
-Czego, kocie?
Nie powinien patrzeć mi w twarz w tej chwili. Nie powinien mnie dotykać. Powinien odejść na jak największą odległość. Zniknąć.
A tak, gdy chwycił mnie z brodę, uniósł mi twarz i pochylił się , żeby lepiej mnie usłyszeć, ciągle patrząc na mnie jak na martwego owada…
Nie mogłem wytrzymać, przebrał miarkę.
Dostał w tę przystojną twarz. Z prawdziwą przyjemnością zadałem ten cios, żeby w końcu ten uśmiech znikł, żeby już go nigdy nie oglądać. Z dziką radością przewróciłem go i usiadłem mu na piersi -tak jak mi on wiele razy już, wbijając kolana w żebra - i okładałem go pięściami po twarzy. Naprawdę musiałem to wykrzyczeć.
-Czego chcę?! Chcesz wiedzieć?! Chcę twojej śmierci! ŚMIERCI!!! Końca waszego parszywego życia! Żeby już was nie oglądać, waszych podłych twarzy, twojego cholernego uśmiechu!!! Żebyście w końcu pozdychali!! Wszyscy!!! Żebym miał w końcu święty spokój!!! BO MAM WAS DOSĆ… DOSYĆ!!!!!!!
Byłem wściekły… kompletnie straciłem panowanie nad sobą. Gdybym tylko miał wtedy jakiś ostry przedmiot, nie wahałbym się nawet sekundy przed jego użyciem. Neremu byłby martwy, a ja pozbawiony wyrzutów sumienia. A potem zabiłbym je, Narę i Macochę. I skończył ze wszystkim co mnie tu jeszcze trzyma…
Na nieszczęście… a może na szczęście, nie miałem żadnego ostrego przedmiotu. A Neremu był przecież starszy ode mnie o trzy lata, proporcjonalnie silniejszy.
Wystarczyło, że pierwszy szok minął, a zaczął się bronić.
Na tyle skutecznie, że po sekundzie to ja leżałem na podłodze, z jego kolanem w żołądku. Dostałem w twarz raz, drugi… trzeci… dopóki nie przestałem się rzucać.
W jedną chwilę wróciło mi rozum. Jeden moment wystarczył, żebym przeraził się własnym zachowaniem, myślą o tym co Neremu zaraz mi zrobi. A on…
On oddychał ciężko i patrzył na mnie, przyciskając mnie do podłogi, krew ciekła mu z kącika ust. Ale patrzył już inaczej. Nie jak ma martwego owada, bez pogardy i rozbawienia. Teraz to było skrajne zdziwienie i… dałbym sobie rękę uciąć, że strach. Tak mnie to zaskoczyło…
-Uspokój się… -wydusił przez zaciśnięte zęby. A potem przesylabował, uderzając mną po każdej sylabie o podłogę. - US - PO - KÓJ - SIĘ!!!
Całkiem przestałem się ruszać. To bolało, głową trafiłem w posadzkę.
-Idź do siebie! -szeptał lodowato. -Natychmiast do siebie!! Idź i kładź się spać, i nie pokazuj się tu do jutra, rozumiesz?! Natychmiast!!!
Potem… puścił mnie. Wstał i lekko się zataczając, wyszedł z holu.
A ja… A co ja miałem zrobić? Mogłem… mogłem tylko iść do siebie, jak kazał.
Bal jest dzisiaj.
Kopciuszek wzrokiem pali meble, a ja przeżywam którąś z kolei psychozę. Od wczoraj nie widziałem Neremu i żyję w skrajnym przerażeniu. Co on mi zrobi, jak mnie w końcu spotka? Zostanę utopiony w szklance wody, czy poćwiartowany nożem ze srebrnej zastawy? Bo Neremu takie rzeczy potrafi. Za każdym rogiem się go spodziewam, przy otwieraniu każdych drzwi. Jestem pewien, że w razie czego mogę być szybszy niż wiatr.
Ale jeszcze go nie widziałem, wyrok na jakiś czas odroczono.
-I wiesz co ta #$%^&* powiedziała?! Wiesz!?! Powiedziała: „ależ Kopciuszku, skąd ty weźmiesz suknię? Myślisz, że na bal wpuszczą cię w takich szmatach?” Myślałam, że ją rozerwę!! Jak ta szmata śmie?!! Przecież jestem baronówną do jasnej cholery!!!!!!!
Kopciuszek poszła zapytać macochy, czy nie wypadało by żeby i ona stawiła się na balu. I oto efekty. A kto musi tego wysłuchiwać? No, kto? Oczywiście, że ja.
-Wyobrażasz to sobie? Takie poniżenie!!
Żeby podkreślić wagę swych słów, uderzyła pięścią w drzwi szafy.
Mogłaby się zamknąć na chwilę. Ja tu się staram wymyślić jakąś w miarę sensowną i krótką modlitwę, na wypadek gdyby Neremu przypomniał sobie o mnie. Jeśli on zechce „uregulować” sprawy ze mną, zanim wyjadą na bal… naprawdę chciałbym być gdzie indziej - na przykład po drugiej stronie świata. Te trzy godziny przeżyję w strachu i niepewności.
-I macie nigdzie nie wychodzić, pod żadnym pozorem. Macie pilnować domu!
Ciekawe, że gdy macocha mówiła te słowa, patrzyła tylko na Kopciuszka. Na mnie patrzył Neremu. Zza pleców matki przyglądali mi się z Narą, jak dwa głodne wilki. Między łopatkami miałem taką gęsią skórkę, że można by na niej z łatwością zetrzeć marchewkę na sałatkę. Chyba jednak nie zapomniał… i na dodatek ma pomoc. Za jakie grzechy………
-…i nikogo nie wpuszczać -zakończyła macocha swój monolog. -Wrócimy koło północy.
Odwróciła się i poszła do powozu, a ja widziałem rządzę mordu w oczach swojej siostry. Tak jak w oczach swojego niby-rodzeństwa.
A… dlaczego Neremu nie poszedł za nimi? Czemu on podchodzi do mnie i …
-Chodź kochanie -uśmiecha się jadowicie, chwytając mnie za kark. -Odwiedzimy kuchnię.
Ja nie chcę… nie chcę wisieć głową w dół… ani znów być ciastkowym ludzikiem… Choć doskonale wiedziałem, że to byłoby najlżejszą karą. Nie, tym razem on wymyślił coś wyjątkowego.
-Wiesz co zrobiłeś -puścił mnie w drzwiach do kuchni. -Skończył się sezon ochronny. Trzeba odpokutować.
Dziwnie nogi wrosły mi w posadzkę, nie mogłem drgnąć. Za mną stanęła Kopciuszek, która kompletnie nic nie pojmowała.
Neremu wyjął z szafki dwa dzbanki. Jednak mnie utopi… Nie, podszedł z nimi do stołu i przechylił nad blatem. Wysypał ich zawartość. Co do…
-Oto ultimatum -spojrzał na mnie z wilczym uśmiechem. -Mak i popiół. Każdego po garnku -mówiąc, mieszał je palcami. -W domu już nie ma maku, a piec jest czysty, są tylko te tutaj. Jeżeli do naszego powrotu oddzielisz je od siebie tak, że ani jedno ziarnko maku nie wmiesza się między popiół, odpuszczę ci karę, zapomnę. Ale jeśli nie, jeśli choć jedno ziarenko się zawieruszy… -zawiesił głos i stanął przede mną. Pogłaskał mnie po głowie. -Wtedy uwolnię wyobraźnię i nastawię ją na wynalezienie setki sposobów, dzięki którym zamęczę cię. Do naszego powrotu, pamiętaj.
Jak, do jasnej cholery?! Jak mam to zrobić?!
Powstrzymałem się przed machnięciem garści maku… czy co to tam było, przez kuchnię. To jest niewykonalne, nie w ciągu trzech godzin. Bo tyle mi zostało do północy.
Żeby chociaż mi pomogła…
Ale ona siedzi w pokoju i nie rusza się z niego. Pewnie opłakuje swój utracony honor. Więc ja opłakuję utracone życie.
-Mały, hej mały!… nie drzyj się! Ktoś cię zabija, czy co? Zamknij buźkę i słuchaj!
Zamknąłem się jak na rozkaz. To chyba był rozkaz. Ale miałem prawo wrzasnąć -jak zareagowałby normalny człowiek, gdyby w środku nocy, siedząc przy świecy, ni z tego ni z owego nagle usłyszał za plecami „hej, mały!”?! I do tego po odwróceniu ujrzał… co to w ogóle jest?! Kto to jest?!
-Zamknij buźkę, bo ci coś wpadnie, skarbie -rzuciła… ona, poprawiając na ramieniu imponujące, purpurowe loki. -Czego się tak gapisz, mały? Biegiem po siostrę!
-No jesteś, w końcu -odezwało się… to, spoglądając, jak wciągam Kopciuszka do kuchni. -Nie można szybciej? Czas ucieka.
Kopciuszek zamarła. Tak jak się spodziewałem. Za nic nie chciało do niej dojść, że w naszej kuchni znikąd pojawiło się coś o purpurowych włosach, sięgających pasa, ubrane w koronkowy gorset, krótką falbaniastą spódniczkę i jedwabne pończochy, mocowane na widocznym spod spódniczki koronkowym pasie. Więc teraz to zobaczyła i szczęka opadła jej do kolan.
Na mnie spadł ciężar pytań.
-Kim… ty… -jąkałem nieporadnie, głos za nic nie chciał mnie słuchać. -…jesteś…?
Długie, opalone nogi zsunęła z kantu stołu i wstała ze stołka. Naprawdę dłuugie te nogi. Boże, na czym się te biodra trzymają, że tak potrafi nimi kołysać?
-Robię wrażenie, nie? -uśmiechnęła się nagle. -Ale zamknijcie buźki, skarby.
Wykonaliśmy rozkaz jednocześnie. Kłaps!
-Twoje pytanie miało mieć wymowę pytającą -zwróciła się do mnie, podchodząc bliżej. -Prawda? Więc odpowiadam. Jestem matką chrzestną dobrą wróżką niejakiego Kopciuszka. Które to z was?
Słowa „matką chrzestną dobrą wróżką” wypowiedziała jednym ciągiem, tworząc z nich jedno słowo -matkąchrzestnądobrąwróżką -jak nazwę profesji. Matka chrzestna? To my mamy jakieś? Takie?!
-Ja… ja jestem Kopciuszek -odchrząknęła moja siostra. -Nie przypominam sobie ciebie.
-Bo mnie, robaczku nie znasz -wróżka pochyliła się i uszczypnęła moją siostrę w policzek. Zmrużyła bursztynowe oczy. -Ale ja cię znam bardzo dobrze. Od śmierci waszego tatka, bardzo pilnie cię obserwowałam i czekałam na odpowiedni moment, by wkroczyć. I oto on!
-Co masz na… myśli? -Kopciuszek odsunęła się o krok, trąc policzek.
Wróżka wyprostowała się i potrząsnęła burzą purpurowych włosów. Jej twarz nawiedził uśmiech, który wywołał u mnie dreszcze. Wyszczerzyła zęby i zapytała.
-Chyba chcesz iść na ten bal, nie?
-Mógłbyś mi teraz zrobić herbaty? Zmachałam się nieco.
Jeszcze nie ochłonąłem po tym co przed chwilą zrobiła, a już kolejna niemożliwa rzecz działa się na moich oczach. Woda w dzbanku postawionym na stole, sama się zagotowała i zaczęła parować.
Zamykając usta, sięgnąłem na ślepo po pudełko z herbatą.
-Aaaaaachhhhhh -westchnęła zadowolona, unosząc do ust kubek napoju. -Miętowa, jakbyś w moich myślach czytał, skarbie. (jak można pić miętową herbatę? Jak można pić jakąkolwiek herbatę?! Błeeee -dop. Autorka^^)
Usiadłem na taborecie i z niezbyt inteligentną miną wyjrzałem przez okno.
Czuję się jakbym się nie obudził do końca. Przecież niemożliwym jest wyczarowanie powozu z dyni, szóstki koni z myszy, a z psa, który wyglądał jak hiena, modelowego stangreta! A to właśnie zrobiła ta, co tu teraz spokojnie, odchylając się na stołku i zarzucając stopy na stół, sączy miętową herbatkę! Dokładnie to zrobiła! Dziesięć minut temu... co więcej, zmieniła połatane trzyletnie ubranie Kopciuszka, na... ja się tam nie znam na kobiecej modzie, ale moja siostra wyglądała w tej sukni porażająco. I te pantofelki z kryształu. Nie pierwszy już raz, ale chyba najbardziej dobitnie, doszło do mnie, że moja siostra jest piękna. Niech się Nara schowa, książę będzie oczarowany Kireann…
I to w tej chwili niemal doprowadzało mnie do łez.
Patrzyłem w to okno i myślałem, co będzie jeśli ją książę zobaczy i się w niej zakocha. Co wtedy będzie? Ech, powinienem w ogóle się nie rodzić…
-Ej, robaczku, co ci jest?
Wróżka odstawiła kubek na podłogę -gdzie sam się umył i pofrunął do kredensu - zdjęła nogi ze stołu (iyyyyyyyyyeeeeeeeeeeeeeekkk, zupełnie nie bacząc na skromność!) i nachyliła się do mnie.
-Wyglądasz jakby cię dopiero co z szubienicy zdjęli -zauważyła z ciepłym uśmiechem. -Coś taki markotny?
Nie wiem czemu, ale gdy na mnie tak patrzyła, w sercu zaczęło rozlewać mi się ciepło. Takie miłe ciepłe ciepełko. To chyba jest trochę tych iskierek, które widać w jej oczach... zupełnie kocich oczach.
-Wiesz co jest najlepsze na takie miny ? -zapytała nagle.
Pokręciłem niepewnie głową...
-PRZYTULAŃSKO!!!!!
Przytu- co?!
Nie dokończyłem myśli. Nie pozwolił mi na to imponujących rozmiarów biust w jaki wciśnięto nagle moją twarz. Boszszsz... te ręce mogłyby woła zadusić, a te piersi...
PIERSI?!?
IIIEEEEEEEEEEKKKKKK!!!!!!!!!!!
-Przepraszam, skarbie -zaśmiała się nerwowo, gdy w panice szukałem ścierki i przykładałem ją sobie do nosa. -Nie myślałam, że tak to na ciebie podziała.
-A jak miało podziałać?! -wykrzyknąłem zza ścierki.
-Ano, nijak. Lepiej opuść głowę i... daj, to musi być zimne.
Zabrała mi ścierkę na kilka sekund, a gdy ją oddała, materiał był zimny jak lód. O, jak dobrze...
Wróżka usiadła na swoim stołku, oparła łokcie na kolanach i pochyliła się do poziomu mojej opuszczonej twarzy. Ciemno-purpurowy cień do powiek sprawił, że jej oczy były jak dwa bursztyny, jak gwiazdy -jeszcze bardziej widoczne i przenikliwe.
-Więc o co chodzi, mały? W czym jest problem? Chyba nie zazdrościsz swojej siostrze, co?
-Nie -zaprzeczyłem natychmiast, zdając sobie sprawę z tego, że trafiła w sedno. -Nie to...
W odpowiedzi pokiwała głową, z dość nie usatysfakcjonowaną miną.
-Nieeee?
-Nie... -spiekłem raka.
-Nieeeeeee?
-...nie... całkiem... jakby...
-Tak?
-... ......tak.
-Też chciałbyś pojechać na bal?! -wykrzyknęła. -To da się zrobić, tylko pstryknę palcami...
Już zrywała się ze stołka i unosiła dłoń...
-NIE!!!!
... i zamarła w pół ruchu. Odwróciła się do mnie, i spojrzała tak, jakbym nagle powiedział, że Ziemia jest okrągła. Jak na wariata -co najmniej.
-Jak to nie? -ramiona jej opadły. -No to co chcesz, do jasnej ciasnej? Księcia ci tu sprowadzić?
I ponownie spaliłem cegłę, starając się ukryć twarz w ścierce. Unnnnggggggggg...
-AHA! -krzyknęła, tym razem jak najbardziej usatysfakcjonowana. -To też da się zrobić! Bez problemu, nawet się pan książę nie zorientuje!
Po czym wskoczyła na stół, uniosła ręce nad głowę i już miała wykrzyczeć zaklęcie...
-NIEEEEEEEEEE!!!!!!!!!!!!
Spojrzała w dół, na moja przerażoną twarz i zamknęła usta. Kłaps!
Wyglądaliśmy pewnie przez chwilę jak para idiotów -ona stojąca na stole, w tym ubraniu-nie ubraniu, z rękoma nad głową, a ja uczepiony jej nóg, z błaganiem w oczach.
-Ej, mały, to czego ty chcesz? Książę nawet się nie połapie co w niego trafiło. Ja jestem ostrożna... MAM ZA SOBĄ WIELKĄ PRZESZŁOŚĆ!!! HAHAHAHAHAHAAAAA!!!
Zaczynam się jej bać. Autentycznie się boję.
Ale opanowałem się i zdobyłem na jęk protestu.
-Nie możesz... co będzie jak się tu pojawi? ...co ja mu powiem?... nie rób tego, proszę!
Bez ostrzeżenia przykucnęła na stole, tak, że zrównała się ze mną wzrokiem. Pochyliła się do mojej twarzy i zmrużyła kocie oczy. Purpurowe włosy opadły jej po bokach twarzy, zacieniając ją i czyniąc wręcz drapieżną. Serce podjechało mi do gardła...
-Ej, mały -rzuciła cicho. -Czy ty nie jesteś przypadkiem zakochany?
-I co ja na to mogę poradzić? Kocham go, i już… i tyle…
Wróżka siedziała na stole, z założonymi nogami, kołysząc się do przodu i do tyłu. Wydawała się słuchać uważnie, i …rozumieć.
Gdy skończyłem, byłem czerwieńszy od cegły, aż mnie policzki piekły. Oczy też... Ona jeszcze przez chwilę się pobujała, i w końcu westchnęła.
-No to ci, robaczku, współczuję. Nie masz najlepiej…
Nie najlepiej?! To jest upiorne zrządzenie losu! To jest koszmar! To jest…
-Masz przerąbane, mały.
…właśnie!
-Ale nie martw się!
Uniosłem twarz z dłoni i ujrzałem jej szeroki uśmiech. Białe, równiutkie zęby i wesołe iskry w oczach.
Jakim prawem?! Nie martwić się?! Czy ona na głowę upadła?!?!
-Nie martw się! -powtórzyła, zgarniając mnie ramieniem i przyciągając do piersi. -Ja wiem, że ci się życie ułoży. Zobaczysz, jeszcze będziesz szczęśliwy!
Tak, gdy nagle śmiertelnie się rozchoruję... i umrę.
-Nie wierzysz mi, mały? Źle robisz… JA MAM ZA SOBA WIELKA PRZESZŁOŚĆ!!!!
-A teraz? -zmieniłem temat i wykorzystałem chwilę jej konsternacji, by uwolnić się z morderczego uścisku i nie dopuścić do kolejnego krwotoku. -Teraz jest gorzej?
Mina gwałtownie jej zrzedła i ramiona opadły. Rzuciła się na stołek i rzuciła nogi na stół.
-Ja jestem teraz na emeryturze, jeśli jeszcze nie zauważyłeś.
-Emeryturze? Co to jest emerytura? (no przecież nie może wiedzieć, to świat bajek -autorka^^)
-Jestem już stara i pracuję na pół etatu, dla przyjemności -warknęła.
-Nie wyglądasz na babcię -zauważyłem ostrożnie.
-Bo nią nie jestem!!! Jestem matką chrzestną!!! Matką chrzestnąąą!!!!!
-Nie wyglądasz staro.
-... _-_ >bum<
Natychmiast podniosła stołek i podparła się pod boki pięściami, zaciśniętymi do bólu.
-Bo nie jestem stara -wywarczała, z zabójstwem w oczach. -Jestem w kwiecie wieku, ale mam inne rzeczy na głowie, niż zabawa z dzieciakami. Z-R-O-Z-U-M-I-A-N-O?!?
-Jasne -pisnąłem.
-No dobra -uspokoiła się nadzwyczaj szybko. Odgarnęła włosy z twarzy i uśmiechnęła się lekko. -Ty też masz problem, więc trzeba go rozwiązać.
-Co...?
Stałem oniemiały, gdy sięgała po popiół i mak, usypane w zgrabną piramidkę, na stole. Cudem ich przedtem nie rozdeptała. Wzięła ich trochę w garść.
-Trzeba walczyć o twoje życie -przypomniała mi.
O Boże, no tak, Neremu!! Jest już dziesiąta, a ja nadal... on mnie zabije.
-AHA! -krzyknęła, mierząc we mnie wskazującym palcem. W bursztynowych oczach zaświtało szaleństwo. -Nie koniecznie, robaczku!!! Ja cię polubiłam i biorę na siebie jeszcze jednego dzieciaka! Teraz możesz się cieszyć, bo... TWOJA MATKA CHRZESTNA MA ZA SOBĄ WIELKĄ PRZESZŁOSĆ!!! BUACHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAAAA!!!!
Ja zaraz zemdleję. Coś mnie trafi i zemdleję.
-PATRZ NIEDOWIARKU!!!!!
Ale czy ona musi się tak drzeć? Ja mam uszy, w całkiem dobrym stanie i ... ŁAAAAŁ...! (A cośta myśleli, że nie zawieśniaczę sobie?-Jeza^^)
Wróżka rozchyliła dłoń i jasną smugą posypała się z niej mieszanka maku i popiołu… ale kilka centymetrów nad blatem stołu ta smuga rozdzielała się na dwie... jedna maku, druga popiołu. Każda usypała osobny kopczyk, a ona sięgnęła po następną garść.
Uśmiechnęła się i puściła mi oczko.
-No przecież nie pozwolę, żeby mi chrześniaka jakiś świr zabił. Nie, robaczku?
-Przesuń się!
-Hej, mały, nie panosz się tak! W końcu to ja jestem wróżką.
-No dobra.
Siedzieliśmy przy stole i wlepialiśmy wzrok z talerzyk, na który nalała wody.
-Ale maszkara.
-Bleeee... brzydactwo.
-Ale pokaż mi Kirean.
-A patrz na tą, jeszcze jedna noga i będzie fortepian!
-Chcę Kirean...
-Ta to dopiero ma aparycję! Aż chce się jej przyłożyć!
-Pokaż mi siostrę!
-No, no, nie ma ten kraj szczęścia do urody sfer rządzących..
-Pokaż mi Kirean!!!!!
Spojrzała na mnie w końcu. Jakbym był kociakiem usiłującym zwrócić uwagę swojej zajętej pani na to, że od dwóch dni mnie nie karmiono. I dokładnie tak się poczułem. Zwłaszcza, gdy pogłaskała mnie po głowie i powiedziała przymilnie:
-Oczywiście, kotku. Już się robi.
Przesunęła dłonią nad talerzykiem i widok sali balowej zafalował. Woda przemieszała się i utworzyła inny obraz.
-No, no...
Tylko tyle powiedziała. Ja nie mogłem powiedzieć nic.
To był inny koniec sali balowej. Orkiestra gra, goście stoją i patrzą na jedną tańczącą parę. Na moją siostrę i mojego zielonookiego boga.
Wyglądają cudownie. Kirean w karminowej sukni z koronek, z rubinowym diademem na czole. Czarne włosy ma rozpuszczone, falują łagodnie przy obrotach -jest piękna, najpiękniejsza. A książę odstrojony w galowy mundur, rubinowa szarfa przechodząca przez jego pierś, doskonale komponuje się z suknią mojej siostry. Złote guziki jego munduru błyszczą na równi z jego wzrokiem... gdy patrzy na nią... w ten sposób...
-No nieźle -mruknęła wróżka. -Ale się odstawił! Ciekawe kto mu te guziki polerował, pewnie cały sztab służących... Hej, mały!
Przygarnęła mnie do boku i przytuliła. Obtarła mi palcami policzki z łez.
Ja już dłużej nie dam rady...
-Spokojnie, mały -szeptała. -Nie załamuj się, wszystko będzie dobrze. Ciesz się szczęściem siostry, a potem przyjdzie czas na twoje.
Tak. Tak jak zawsze -najpierw Kopciuszek, a o Kocmołuszku nikt nie pamięta... bo on służy tylko do sprzątania...
-Nie becz, mały. Dobrze będzie... O Boże!!!
Nagle świat wykonał piruet i przywitał mnie posadzką. Wróżka zerwała się ze stołka i skoczyła do talerzyka. Wykonała jakiś skomplikowany ruch dłonią i..
-Słyszysz mnie? Hej, ty mała księżniczko!! Słyszysz mnie?!
Zajrzałem jej przez ramię, zastanawiając się co to za kolejna psychoza, i zobaczyłem... Kopciuszek nagle się zatrzymała. Walc ustaje, książę zdziwiony patrzy na nią, a ona przystawia dłonie do skroni i marszczy brwi.
-Słyszysz?! To dobrze! -wydziera się wróżka. -Słuchaj, zapomniałam ci powiedzieć, że o północy czar wygasa!! Wygasa, rozumiesz?? Wszystko wraca do poprzedniego stanu!!
Moja siostra zbladła nagle i zaczęła coś mówić do księcia, cofając się krok po kroku.
Północ? Przecież prawie jest północ!!! Za kilkanaście minut!!!
-Rozumiesz, mała?! WYNOŚ SIĘ STAMTĄD!!!
Wydarła się tak, że omal nie ugryzłem blatu stołu. A i Kopciuszek zadrżała. Ale postąpiła wedle nakazu -odwróciła się i uciekła. Jak strzała przecięła salę balową i wybiegła. Książę biegł za nią, a gdy ludzie odtajali, ruszyła za nią cała sala... tylko jedna osoba nie drgnęła, stała za kolumną..
-A cóż to? -zainteresowała się moim odkryciem wróżka. -Pokaż bliżej.
Obraz gwałtownie podskoczył i zbliżył się. Niezwykła zabawka. Pokazała nam...
-Buachahahahahahaaaa....
Wróżka omal nie rozłożyła się na podłodze ze śmiechu. Ja śmiałem się pod nosem i patrzyłem na Neremu i jedną z -najpewniej -dam dworu królowej, który razem stali sobie za kolumną i nie zwracali uwagi na świat wokoło.
-Ten to nie zginie haha... -znosiła się śmiechem, opierając się o stół. -Przedsiębiorczy facet... hahahahaha....
W rzeczy samej. Roześmiałem się również -jednocześnie z przerażeniem zauważając, że tak jak teraz on gładzi włosy tej dziewczyny, tak często głaskał moje. Ale to nic, to jest szczegół...hahahaha... to jest wspaniała zabawa.
Spojrzałem na nią i już miałem zapytać, gdy uprzedziła mnie z odpowiedzią.
-Nie na mowy, mały. Gdybym ci tę zabawkę zostawiła i moi przełożeni się o tym dowiedzieli...-przeciągnęła palcem po szyi. -Byłoby krucho.
Kopciuszkowi się udało. W ciągu kilku minut znalazła się w domu -a gdy tylko kareta wpadła na podwórko, zamieniła się w dynię, białe koniki w myszki, elegancki stangret w naszego starego Azora, a piękna dama... w moją siostrę.
Wstała z kałuży i spojrzała na podartą i ubłoconą sukienkę.
-Zbyt pięknie było -westchnęła.
Wróżka tylko pokiwała głową i podrapała Azora za uchem. Psu najwyraźniej bardziej podobało się życie psa, bo zamerdał ogonem i przytulił łeb do jej nogi. Kto przy zdrowych zmysłach podrapał by za uchem stangreta?
-Ach, Leylie! -już wisiała mi na szyi, rozpromieniona i szczęśliwa. -On tańczył tylko ze mną. Ze mną! Rozmawialiśmy cały czas. Wszystkie walce, od chwili w której mnie zobaczył, należały do nas! Gdybyś tam był, było wspaniale!
Przytuliłem ją i schowałem twarz w jej włosach. Jak ja się chciałem rozpłakać. Płakać i nie przestawać. Ona przynajmniej miała swoją szansę, jeden wieczór bycia księżniczką... z nim u boku...
Wróżka chyba to zauważyła, bo pociągnęła moją siostrę do domu, tak żeby mnie nie widziała.
Ach, Azor, jakie ty masz szczęście, że jesteś psem. Myszki uciekły i pewnie przez jakiś czas nie dojdą do siebie. Dynia już jest marmoladą. Choć do domu, piesku, dobrze się spisałeś, zasłużyłeś na jakiś przysmak.
Nasz pies-hiena zamerdał ogonem i potruchtał za mną do kuchni.
Dziwni ci ludzie -pomyślał sobie, idąc za chłopcem.
-ZROBIŁAŚ CO?!?!?
Już przywykłem chyba do jej wydzierania się, więc ten wrzask nie zrobił na mnie wrażenia -poza tym to nie na mnie krzyczano. Ja spokojnie postawiłem przed wróżką kubek herbaty miętowej i wróciłem do szafek w poszukiwaniu jakiegoś przysmaku dla Azora. Nasz pies-hiena leżał rozłożony na wycieraczce, w najlepsze ignorował kobiety i wodził wzrokiem za mną -czasem mam wrażenie, że on rozumie nas tylko wtedy, gdy wymawiamy słowo „jedzenie” lub „przysmak”. Na nic innego nie reaguje -czasem nawet bezczelnie udaje, że nie słyszy, gdy krzyczy mu się prosto w ucho.
A wróżka pociągnęła tęgo miętowej herbatki i spojrzała spod purpurowej grzywki na moją siostrę -skuloną na stołku.
-A więc jeszcze raz to powtórzmy -oparła łokcie o stół i nachyliła się w stronę Kopciuszka. -Mówisz, że zabawa była świetna, książę jest zadurzony w tobie po uszy...
To urwała szybko... A mnie omal nie zabił skurcz serca.
-I trele-morele -machnęła ręką. -A na koniec, gdy cię po schodach ścigali... zgubiłaś jeden z pantofelków?!?!?!?!
Moja siostra kiwnęła głową -jej wzrok wołał w moją stronę „Ratunku! Zabierz ją!!”
Matka chrzestna opadła na stołek i siorbnęła herbatki.
-No to, moja panno...
-To był wypadek... -wyjąkała Kopciuszek, międląc w palcach skrawek sukienki. -Potknęłam się na schodach i spadł mi ze stopy... nie miałam czasu by go podnieść... naprawdę mi przykro... ale byłam tak zdenerwowana... wybacz mi...
-Ja ci wybaczam -wróżka uniosła dłonie... a kubek stał sobie w powietrzu. -Ale to nie o to chodzi. Widzisz, ja się musze ze wszystkiego rozliczać na miejscu... A taki pantofelek to nie jest błahostka -wiesz ile panien marzy o takich? Moi przełożeni tego nie pochwalą...
-A nie mogłabyś go odzyskać czarami? -zaproponowałem nagle. -No wiesz, magią...
-A co ja właśnie usiłuję zrobić, mały?
Podniosła się od stołu i sięgnęła w...nicość. Nicość, z której wyciągnęła płaszcz obszyty sobolami i piórkami.
-Zamknijżesz tą buźkę! -warknęła zniecierpliwiona.
Kłaps!
Narzuciła płaszcz na ramiona i przeszła nad psem. W progu zatrzymała się i odwróciła do nas. Już wcale nie wyglądała tak łagodnie jak przedtem.
-Usiłuję ściągnąć ten cholerny pantofelek, ale nie mogę -oznajmiła. -To znaczy, że pewnie ktoś go znalazł... A do zabierania ludziom różnych rzeczy nie można użyć czarów. Postaram się go odzyskać tradycyjnie...
-Tradycyjnie? -nie za bardzo rozumiałem.
-Przekupić -wyjaśniła cierpliwie. -No wiesz: szczęście w miłości, bogactwo, wieczne życie... takie bzdury. Jak mi szczęście dopisze, to będę go miała. A póki co... Łap mała!
Pod sufitem poszybował kryształowy pantofelek i miękko opadł na kolana mojej siostry. Drugi z pary.
-Masz go pilnować -nakazała matka chrzestna. -Póki będzie u ciebie, nie muszę ich zdawać do magazynu i rozliczać się, to daje mi czas na odzyskanie drugiego. Czołem robaczki -przekroczyła próg. -I nie martwić się zawczasu...
Była już za progiem, a ja i tak wiedziałem, że to usłyszę...
-BO WASZA MATKA CHRZESTNA MA WIELKĄ PRZESZŁOŚĆ BUACHAHAHAHAHAHAHA....
Tak. Śmiech ucichł.
Moja siostra wydawała się duchem w innym świecie. Zaciskała palce na pantofelku z kryształu i patrzyła na drzwi ze strachem w oczach.
Znalazłem to czego szukałem i zadowolony odwróciłem się do Azora. Rzuciłem mu kość wołową i usiadłem przy stole.
Pies-hiena wgryzł się w kość i pomyślał sobie, że ludzie są strasznie dziwni... a już wróżki szczególnie.
-I co, kochanie?! BUDZIMYYYY SIĘĘĘĘĘ!!!!
Neremu wpadł do naszego pokoju, jednym szarpnięciem wyrwał mnie z mojego łóżka-prowizorki i postawił na nogi. Nawet się nie spostrzegłem, jak byłem ciągnięty ciemnym korytarzem, po ciemnych schodach, do kuchni.
-Zobaczymy jak się spisałeś! -słyszałem i od tego głosu przechodziły mnie ciarki. -Cały wieczór rozmyślałem jak by cię tu zamęczyć. I mam kilka wspaniałych pomysłów!
Mój mózg był już obudzony na tyle, żebym nie zaczął uciekać, powiedział mi, że nie ma się czego bać. Więc spokojnie biegłem za nim.
W drzwiach do kuchni zatrzymał się i pchnął mnie do środka.
-Zapal światło! -rozkazał.
Po omacku trafiłem na lampę i zapałki. Jak chciałem zobaczyć jego minę... Ze zniecierpliwienia złamałem trzy zapałki. W końcu światło zapłonęło i ujrzałem jego twarz...
-Co jest, mały? Ducha zobaczyłeś?
No... może nie ducha... a na pewno seryjnego mordercę, stojącego w progu z diabelskim uśmiechem, w rozchłestanej na piersi koszuli i tym przerażającym błyskiem w oczach.. no i oczywiście za paskiem miał już zwój sznurka... ale się zawiedzie.
Uspokojony zszedłem z szafki i wręczyłem mu lampę. Mój niby-brat podbiegł do stołu... i zatrzymał się niespodziewanie.
Patrzyłem jak pochyla się do blatu i dwóch piramidek usypanych na nim. Jak przygląda się uważnie każdej, jak stara się znaleźć błąd. Nie znajdzie go. Przemieszał każdą palcami i parzył jeszcze długo... a mi zaczęły marznąć stopy na lodowatej kuchennej posadzce.
W chwili, gdy zaczęło mi się wydawać, że palce nóg przymarzły do kamienia, Neremu odwrócił się gwałtownie.
O Boże! Omal zawału nie dostałem... a pomyśleć, że po zmaganiach z zachowaniem wróżki myślałem, że jestem gotowy na wszystko...
Nie na to. Neremu patrzył na mnie spod blond grzywki i powoli podchodził. Światło lampy oświetliło połowę jego twarzy, ale druga połowę ukryło w całkowitym mroku, tylko oczy błyszczały jednakowo. Teraz nie był przystojny, teraz był przerażający... Jak diabeł...
Rany, za dużo myślę. Zdecydowanie za bogatą mam wyobraźnię.
Ale to przecież nie sprawka wyobraźni, że widzę go coraz bliżej, a sam nie mogę się cofnąć... Jeśli zlekceważy układ? Jeśli pomyśli sobie, że i tak może mnie wymęczyć? W ramach rekompensaty za tyle zmarnowanych pomysłów? To by było całkiem w jego stylu, dokładnie w jego stylu...
Wyciągnął w moją stronę rękę.
Jestem martwy...
-No dobra -on... pogładził mnie po głowie. -Masz szczęście, kocie, cholerne szczęście...
Eeeee... co? To znaczy, że... da spokój? Naprawdę???
-No, na co czekasz? -popchnął mnie do drzwi. -Biegaj do łóżka i idź spać.
Nie... nie wierzę... Nie chce mi się wierzyć, że tak łatwo się to dzieje. Neremu daje mi spokój? A może on jeszcze śpi, albo się rozchorował?
-Co się tak na mnie gapisz? -zapytał, unosząc lampę w moja stronę. -Rozum ci odebrało? Biegaj do siebie, zanim się wkurzę!
Eeee... dobra!
Pognałem jak głupi, nawet nie zastanawiając się nad tym, że nic nie widzę w tym mroku. Uśmiechałem się do siebie samego, wbiegając po schodach i wpadając do pokoju...
Tylko dlaczego w miejscu, w którym powinno być łóżko, nie było go? Dlaczego poczułem podłogę?
Ała, to zabolało... Podniosłem się na nogi i starałem się sobie przypomnieć w którym momencie źle skręciłem.
Gdy drzwi się otworzyły i stanęła w nich postać z lampą... przypomniałem sobie! To był jeden zakręt za wcześnie na korytarzu, schody na lewo, drugie drzwi po prawej.
To był pokój Neremu!!!
-Co tu robisz, kocie?
Nie wyglądał na zadowolonego... ja też się tak nie czułem.
-Eeee... zabłądziłem -wyjąkałem, mijając go. -Pomyliłem drogę... już mnie nie ma...dobranoc...
Błagam, błagam niech nic się...
-Nie tak szybko, kocie.
Łaaaaa!!! Dlaczego nic nie może być tak piękne jak się wydaje? Dlaczego po prostu nie mogłem iść do siebie i spokojnie pójść spać? Czemu mnie ten wariat teraz zatrzymał??? Ja tak nie chcę!
-Skoro już tu jesteś, to nie mogę cię wypuścić.
Co...?
-Jeszcze zabłądzisz znowu i wyjdziesz w ogóle z domu.
-Nie... nie martw się... -jąkałem. -Poradzę sobie... na pewno... puść...
-Nie ma mowy, krzywdę sobie jeszcze zrobisz na schodach -pochylił się do mnie i ze złośliwą miną zanucił. -Zostajesz ze mną...
Co? Zostaję z nim...? ...o nie! Ja się nie zgadzam! Ja protestuje!! JA NIE CHCĘ!!!
-Zostajesz, zostajesz -nucił sobie, ciągnąc mnie w stronę łóżka. -Ze mną, ze mną...
Z nim?! Tu?! Nie ma mowy!!!
-Ej, kocie -„bachnął” mnie w pościel >BACH!< -Co się tak stresujesz? Chyba się...
Odstawił lampę i spojrzał mi w twarz z całkiem bliska... ze zbyt bliska... za bliska!
-Chyba się mnie nie boisz, co? Nie myślisz, że mógłbym... -efektownie zawiesił głos.
Tylko oddychaj spokojnie, nie pal cegły i przestań się trząść. Odpowiedz spokojnie.
-N... nie...
-No i dobrze -walnął się na poduszkę i owinął kołdrą. -Bo nie masz się czego bać, póki jesteś nieletni.
Jak to dobrze... co? O czym on mówi?
-Idź spać -nakazał, przytulając policzek do moich pleców. -Nieletnich nie tykam.
O... jak to dobrze mieć kata z zasadami... Pomyśleć, że mógłbym się stresować i nie zasnąć. A tak wiem, że mam spokój... Dobijcie mnie.
-Jak to miło, że zostało co już tylko półtora roku -zamruczał Neremu.
A... o Boże, on ma rację!
Dobijcie mnie już!
Wcale nie byłem zadowolony. Wcale, a wcale! Nawet to, że w tak ciepłym i wygodnym miejscy od dawna nie spałem nie było w stanie zmienić mojego zdania.
Może być ciepło i miękko... ale chciałbym już opuścić to miejsce! Kiedyś trzeba wstać! Ja mam pracę...
A mój niby-brat trzyma mnie mocno, nawet przez sen i nie pozwala się ruszyć.
Wcale nie jestem zakłopotany... już nie. Teraz zaczynam być wściekły! Mam dziś masę roboty, Kopciuszek pewnie się martwi, jest już dziesiąta, a ja leżę w łóżku z tym psychopatą przyklejonym do moich pleców. To nie jest moje marzenie o idealnym poranku. A jak mnie ktoś do tego zobaczy, to koniec...
-Mhm, Neremu -spróbowałem znów. -Obudź się!
Mruknął coś i mocniej zacisnął ramiona... moje biedne żebra, wolałbym już wisieć w progu kuchni.
-Neremu, to boli, puszczaj!
Zero reakcji.
-Neremu!
Nic.
-Neremu!!
Nic.
-Nere... auć.
-Co się drzesz? -zapytał sennie, krusząc mi kolejne dwa żeberka. -Od samego rana się miotasz, uspokój się i pozwól mi spać.
Od rana? Czyli... Ten przeklęty oszust wcale nie spał?!? To parszywy...
-Puszczaj mnie! Ja musze iść do pracy, bo mnie pani macocha opierniczy...
Udało mi się usiąść i opuścić stopy na podłogę... oczywiście ciągle z nim przyklejonym do mnie. Unghhhh... zaraz się wścieknę...
-Neremu...
-Ale cię to wnerwia, prawda? -przerwał mi nagle. -Ale jestem złośliwa bestia hahahahahaha...
Nie złośliwa tylko chora. Chora!!!!! Porąbana pod kopułą, pochrzaniona do reszty! Świr!!!!!!
Ała, to naprawdę boli...
-Nigdzie nie leziesz -jednym ruchem zgarnął mnie spowrotem na środek łóżka. -Ja lubię poleniuchować... Łaaa, ale cieplutki jesteś... To był komplement.
-Tak... dziękuję... -chcę płakać. -Ale ja mam pracę.
Odwróciłem się do niego przodem, zacisnąłem palce po obu stronach jego głowy i spojrzałem ostro w zaspaną twarz. Uhhh, wcale nie wyglądał na takiego co posłucha, ale...
-Przemawiam do Neremu -zacząłem powoli i wyraźnie. -Neremu jesteś tam?
-Może... -mruknął przymilnie.
-Dobrze, to słuchaj. Rozkaż sobie puszczenie Kocmołuszka. Rozumiesz?
-Po co...?
Wrrrrr... Spokojnie, tylko spokojnie.
-Ponieważ Kocmołuszek ma dużo pracy i musi ją wykonać. Bo jak jej nie wykona, to duża zła pani go stłucze do krwi, rozumiesz? Chyba nie chcesz, żeby Kocmołuszek umarł z powodu upływu krwi, co?
Oczy mojego niby-brata rozszerzyły się nagle.
-Oczywiście, że nie chcę...
-Więc go puść...
-...ja sam go spiorę jak nie wykona pracy.
E... tak też może być...
-Więc go puść, bo on nie ma ochoty na lanie. Dobrze?
Boże, on wygląda jakby już był na tamtym świecie. Że mnie pokarało takim nienormalnym...
-Dobrze?
Pokiwałem jego głową, nie puszczając jej, i uśmiechnąłem się tryumfalnie.
-Widzisz? Neremu się zgadza, puść mnie.
-A skąd mam wiedzieć, że się zgadza? -zapytał pół-przytomnie.
Zaraz kogoś zamorduję.
-Bo kiwał głową. Możesz mnie zapytać, to powiem ci.
Przez chwilkę się zastanawiał... a mnie krew zaczęła zalewać...
-No dobrze -zdecydował w końcu.
Tak, tak, tak!!!
-Powiedz, czy Neremu się zgadza.
_-_... krwi!!!!
-Tak -wywarczałem z trudem. -Neremu się zgadza.
-A skąd wiesz?
... mam dość...
-Bo mi powiedział -jęknąłem.
Przez chwilę mi się przyglądał tym nieprzytomnym wzrokiem, aż w końcu sam pokręcił głową.
-Nie wierzę ci.
-...dlaczego? >ROZPACZ<
-Bo to ja jestem Neremu i nie pamiętam żebym ci coś takiego mówił -ten wzrok w sekundę oprzytomniał... straszny się zrobił. -Więc kłamiesz, kocie. A za kłamanie mi, dostaje się lanie.
Ała... >BÓL<
Puścił mnie w końcu... Ale przedtem dał mi takie klapy, że ledwo idę.
Że mnie pokarało chęcią na tę głupią „zabawę”. Że mnie... Boże jak to boli...
-Braciszku, tu jesteś! -Kopciuszek wyskoczyła z prostopadłego korytarza. -Co ty robisz jeszcze w pidżamie? Gdzie się podziewałeś? Wiesz, jak się macocha wkurzyła? -dostrzegła moją zbolałą minę. -Eee... Neremu?
Pokiwałem głową i dotknąłem delikatnie pośladka... ja go za to kiedyś zabiję...
Siostra pomogła mi dojść do pokoju i przyniosła zimny okład.
Jak miło... przestało boleć. Jak mi niewiele potrzeba do szczęścia.
-A wiesz co było na tym balu? -usiadła obok mnie na łóżku. -Były takie przysmaki, że aż się w żołądku skręca. Miałam ci trochę wziąć czekoladek -usprawiedliwiła dostrzegając moje spojrzenie. -Ale akurat wtedy ta wróżka zaczęła się drzeć w mojej głowie i musiałam biec. A wiesz co jest najśmieszniejsze? Nikt mnie nie poznał. Stałam tuż obok macochy i Nary (tylko Neremu gdzieś zniknął), a one nie domyśliły się, że to ja.
-To pewnie przez czary tej wróżki -wymruczałem, uśmiechając się do myśli, że wiem, gdzie był Neremu.
-Może i tak. Ale wiesz, Laure jest zupełnie inny niż myślałam...
-Laure?
-No, książę -wyjaśniła, rumieniąc się. -Kazał mi mówić sobie po imieniu. Jest taki miły i delikatny, prawdziwy mężczyzna, taki wychowany i szarmancki... Cudowny.
Tak sobie trajkotała, a ja zapadałem się w pościel i chciałem się w niej utopić. Jak ona może mi to robić? Jak może opowiadać mi o nim takie rzeczy?
-...i ma takie delikatne dłonie, wspaniale tańczy...
Wolałem go mieć za zimnego drania, który śmiał się z mojego imienia. A tak? Nie mogę robić nic innego, niż bardziej go kochać...
-...i używa całkiem przyjemnej wody kolońskiej -zakończyła. -Leylie, co ci jest?
-Boli mnie jak cholera -wyjąkałem w poduszkę.
Boli, ale nie ciało. Boli serce, piecze żywym ogniem.
-Biedaku -poklepała mnie po ramieniu. -Ale wiesz co? Myślę, że to się tak nie skończy. Wiem, że się tak nie skończy, ta historia musi mieć dalszy ciąg.
Oczywiście, ale tylko dla ciebie. Dla mnie skończyła się w chwili, gdy zobaczyłem go w salonie i dostałem od niego chusteczkę. To był koniec.
***********************************************************
-WIESZ CO SIĘ STAŁO???????????????????
Najpierw głos Kopciuszka, a potem ona sama wpadająca do kuchni, omal nie wytrąciły mi z rąk stosu czyściutkich talerzy. Cudem złapałem równowagę i uchroniłem je od kontaktu z podłogą. Cudem...
-Och, postaw to -wzięła ode mnie połowę i postawiła je na stole... skąd przed chwilą je zabrałem. -Siadaj i słuchaj mnie!
Chyba jeszcze nigdy nie widziałem jej tak rozgorączkowanej. Prawie się trzęsła, tak chciała mi powiedzieć o tym czymś. Więc odstawiłem talerze do kredensu i odwróciłem się do niej, wycierając mokre dłonie w fartuszek. >fajowy ma fartuszek -dop. autorka^^<. Usiąść jeszcze nie za bardzo mogłem... z wiadomych jej powodów.
Nadal bolało jak cholera, a na prawym pośladku miałem elegancki siniec w kształcie dłoni. Cholernie wesołe.
Kopciuszek usiadła i z mostu walnęła.
-On tu będzie!!! Przyjedzie jutro do nas, bo znalazł ten felerny pantofelek i szuka!!!!
Po czym rozpłynęła się w odczuciu szczęścia.
A ja przyłożyłem dłoń do czoła i jeszcze raz przeanalizowałem to zdanie.
-Książę? -zapytałem w końcu. -On znalazł pantofelek, tak?
Pokiwała głową >KIW, KIW, KIW<
-I teraz nas odwiedzi, tak?
>KIW, KIW<
-A co do ma jedno do drugiego? Czyżby cię poznał?
Pokręciła głową i oparł łokcie o stół.
-To nie tak -tłumaczyła powoli, ledwo powstrzymując rozsadzającą ją radość. -Laure... znaczy książę, znalazł ten pantofelek. I poznał, że należał do tej pięknej damy, z którą tańczył cały wieczór, czyli moi >z franc. czyt: mła - dop. autorka<. I teraz chce ją znaleźć, więc ogłosił, że odwiedzi jutro domy wszystkich zaproszonych panien i każda przymierzy pantofelek. Ta, na którą będzie on pasował, zostanie jego żoną w trybie natychmiastowym. Kapujesz, braciszku?
-Eeee... co?
-..._-_... -szybko pozbierała się z blatu i stanęła przede mną. -Znaczy to tyle, że jak on się tu jutro pojawi, to ja wyskoczę z tym pantofelkiem, który dała mi wróżka i założę oba. One tylko na mnie pasują, bo wróżka powiedziała... że tak jest. Nikt inny ich nie założy. A jak okaże się, że mi się uda, a na dodatek mam drugi, to... wiesz co będzie?
W odpowiedzi zanuciłem marsz ślubny... starając się uśmiechać.
-Właśnie tak! -rzuciła mi się na szyję i śmiała histerycznie. -Tak będzie, Leylie!! I skończy się Kopciuszek i Kocmołuszek, zamieszkamy w pałacu i będziemy w końcu szczęśliwi!!! No, i oczywiście dokopiemy wtedy naszej niby-rodzince za wszystkie czasy!!! Czyż to nie cudowne?!?!?!
-Kirean... -wykrztusiłem. -Skręcisz mi zaraz kark...
-A, przepraszam -puściła mnie i wyszczypała po policzkach. -Szykuj się na powrót do ludzi, braciszku. A ja pójdę zrobić sobie okład ziołowy na stopy... w końcu muszą dobrze wyglądać, bo przyniosą nam jutro... hahahhahahahhahahahhahhahahahahaaaa....
I wywiało ją z kuchni.
Okład na stopy, też coś. I niech mi nie mówi, że nie pamięta o tych firankach, które miała uprać. Unghhhhhhh... znów wszystko na mnie!!!
Jutro szczęście... też mi coś... szczęście...
Zaczynam się czuć bardzo źle... bardzo źle...
-Chyba to coś poważnego...
-Nie budzi się...
-Może go połaskotać?
-Myślisz, że poskutkuje?
-Nie wiem. Hej, kocie, wstawaj. Mały, ej, mały... otwórz oczęta...
Dopiero po jakiś kilkunastu sekundach udało mi się ustalić skąd pochodzą te odgłosy i kim są istoty je wydające. Otworzyłem „oczęta” i, wedle moich oczekiwań, ujrzałem nad sobą dwie zadowolone twarze. Neremu i Nara.
Znów śni mi się koszmar? ...ale dlaczego w środki dnia?
-No, obudził się -odetchnęła Nara. -Powiedz matce.
-MAMO, OBUDZIŁ SIĘ!!! -wydarł się Neremu.
Po czym rodzeństwo uśmiechnęło się do siebie.
Starałem się usiąść i cokolwiek sobie przypomnieć -na przykład, dlaczego leżę na sofie w salonie -ale ręka Neremu natychmiast pchnęła mnie spowrotem do pozycji leżącej.
-Nie wstawaj -pouczył mądrym tonem. -Bo jeszcze raz możesz zemdleć.
Zemdleć?
-Zemdleć? -wyraziłem na głos.
-Mhm -jednocześnie pokiwali głowami, a Nara mówiła dalej. -Neremu znalazł cię w kuchni na podłodze...
-Myślałem, że nie żyjesz -wtrącił.
-... i przyniósł tu...
-Lekki jesteś jak piórko.
-...a Kopciuszka wysłaliśmy po lekarza.
-...eee... zemdlałem?
-.._-_... Tak, kocie, zemdlałeś -zapewnił mnie solennie niby-brat. -Leżałeś jak długi na podłodze i nie ruszałeś się... a robiłem różne rzeczy, żeby cię obudzić.
A... tego nie musiał mi mówić... wcale nie musiał mówić...
-Matka kazała nam pilnować cię tu -podjęła Nara. -I pilnujemy cię. Niedługo przyjedzie lekarz. Właśnie! -strzeliła palcami. -Nie mogę mu się tak pokazać, musze zakręcić wałki.
I wybiegła.
-Pokazać lekarzowi...? Wałki? -nie za bardzo jarzyłem o co jej chodziło.
Na (nie)szczęście miałem Neremu zaraz obok.
-Nie lekarzowi, głupiutki kocie -uszczypnął mnie w policzek. Bolało. -Ona mówi o księciu. Czyżbyś nie wiedział, że jutro rano nas odwiedzi? Jesteśmy trzeci na liście.
-A... no tak... -starałem się odsunąć. -Mówiła mi... Kopciuszek... chodzi o tą... damę... tak?
-No właśnie -poklepał mnie po głowie. -Mądry kotek.
Nie znoszę, gdy przechodzi na zdrobnienia. Bo to zawsze oznacza jedno.
Łaaaaaa!!!!!!!!!!!!!!!
Jeden ruch i już siedzę na jego kolanach.
-Puść mnie... -poprosiłem.
-Nie.
Krótko i na temat. Nieźle...
-Neremu, ja jestem jeszcze słaby... jak teraz zemdleję, to już na zawsze...
-Nieprawda.
Weź tu się z takim dogadaj.
-Neremu... ja jestem niepełnoletni... -przypomniałem, gdy zaczął mi gmerać palcami po plecach. -Pamiętasz...?
-Oczywiście, że tak -wyglądał na oburzonego. -Robię ci coś? Czego się znów miotasz?
I przytulił głowę do mojego ramienia.
Za drzwiami usłyszałem kroki. I głos macochy. O nie...
-Proszę tutaj, doktorze...
Szpakowaty mężczyzna wszedł i zatrzymał się dwa kroki za progiem. Z nim macocha.
Neremu nawet na to nie zwrócił uwagi, a ja wyciągnąłem do nich ręce i jęknąłem cichutko.
-...pomocy...
Lekarz ożył momentalnie. Odwrócił się do macochy i sięgnął po notes i ołówek.
-Omdlenie na skutek stresu -zdecydował, nawet na mnie nie patrząc. -Reakcja nerwowa. Widzę też pewne stany lękowe... Napar z melisy dwa razy dziennie, mniej stresów, świeże powietrze... -Rzucił jeszcze raz okiem na mnie. -Mizerny jakiś się wydaje... i dopiszę witaminy... -jeszcze raz spojrzał -... duuużo witamin...
Zapisał wszystko na kartce, która wyrwał i podał macosze.
-O! -schował ołówek -I niech pani odczepi od niego swojego syna, to na pewno mu pomoże. No, na dziś to wszystko, rachunek...
Wyszli. Jeszcze w korytarza słyszałem jak lekarz mówi do niej.
-...może pani kupić synowi jakieś zwierzątko... może żółwia, one są wytrzymałe... albo chomika... albo wysłać go na jakiś obóz, niech się wyżyje...
Potem jeszcze raz ją widziałem. Wbiegła do salonu i spojrzała ostro na syna.
-Neremu!
Puścił mnie i wylądowałem na dywanie. Spojrzał na matkę słodkim wzrokiem.
-Tak mamusiu?
-I więcej tak nie rób -nakazała. -A ty, Kocmołuszku zabieraj się za podłogę w holu, ma lśnić!
************************************************************
No i nadszedł ten poranek. Dzień, w którym całe moje życie okaże się niewarte funta kłaków. W którym moja siostra znajdzie swoje szczęście, a ja popełnię samobójstwo.
Zerwała mnie skoro świt. Książę mil być lada chwila.
Umyła się i ubrała w najlepszą z sukienek jakie miała. Była taka szczęśliwa. Aż głupio mi było, że mnie jej szczęście nie cieszy. Ale co ja poradzę? Ja go naprawdę kocham.
-Wiesz, szkoda, że nie mam tej sukienki -westchnęła do lustra. -Tej z balu. Zrobiłabym na nim większe wrażenie. Ale cóż...
Uczesała sobie włosy, zawinęła pantofelek w chustę i pocałowała mnie w głowę.
-Trzymaj kciuki. Chodź...
Pociągnęła za klamkę...
Puściła. Jeszcze raz.
Nic.
-Co jest? -wyjąkała.
Szarpnęła.
-Zamknięte -zbladła w ułamku sekundy. -Leylie -spojrzała na mnie. -One są zamknięte na klucz...
W tej samej chwili doszły nas odgłosy powozu wjeżdżającego na podwórze.
O, nie.
-Spadniesz! -trzymała mnie za rękaw.
-Jak mnie nie puścisz, to naprawdę spadnę -krzyknąłem. -Puść!
Na poczekaniu wymyśliłem prosty plan. Po naszej wieży od lat pnie się dzikie wino. Jest stare i zdrewniałe, starsze ode mnie i zawsze latem przez okno włażą nam z niego pająki i inne robactwo... ale to szczegół. Plan jest taki, że ja sobie po nim zejdę na dół, znajdę migiem klucz i otworze drzwi Kirean, ona pobiegnie do księcia, wypełni swój plan z pantofelkiem, książę ją poślubi i wszyscy będą żyć długo i szczęśliwie... a ja się wtedy z czystym sercem powieszę.
Plan jest prosty... tylko musi mnie puścić, bo zaraz pnącze, na którym stoję pęknie.
-No dobrze -westchnęła, puszczając. -Tylko uważaj i pośpiesz się.
-Jasne, czekaj na mnie.
Patrzyła jak schodzę. Dla mnie to betka, potrafię wejść po gołej ścianie, gdy Neremu się zbliża, a teraz robię to z miłości do siostry. Poza tym, po tych winogronach schodzi się jak po drabinie. Jeszcze tylko dziesięć metrów.
Na pięciu zatrzymałem się i rozejrzałem za odpowiednim miejscem na krok.
Coś połaskotało mnie w rękę...
Jeśli jest coś, czego nienawidzę bardziej niż Neremu, to są tym ogromne, czarne, włochate pająki, które gapią się na mnie za pomocą dwóch ze swoich czterech par oczu. Takie jak ten siedzący właśnie na mojej dłoni!!!!!!
ŁAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!
Tylko idiota puściłby się w takiej chwili.
Ale ze mnie idiota...
...
Oczekiwałem bolesnego spotkania z ziemią... a tymczasem wcale nie było bolesne, i wcale nie z ziemią...
Otworzyłem oczy... Neremu????
-Ale z ciebie panikant -uśmiechnął się, stawiając mnie na ziemi. -Gdyby nie ja, byłoby krucho, przez głupiego pajączka...
Pajączka...? Dobre sobie. To był potwór, wielki jak pięść, ohydny stwór z nocnych koszmarów... A co on tu właściwie robi? Nie powinien byś z resztą w salonie?
I dlaczego tak wrednie się uśmiecha?
-Przypuszczam -podniósł coś w palcach -że po to się fatygujesz, prawda?
W dłoni trzymał... klucz do naszego pokoju!!!
Skąd on go miał? Chwila...
-To ty nas zamknąłeś? -zapytałem.
-Oczywiście, że ja.
-A... a dlaczego?
Nagle znalazł się zdecydowanie za blisko mnie... a ściana opleciona winem za blisko moich pleców.
-Bo nie mam zamiaru pozwolić wam odejść.
-Co...?
-Nie udawaj głupiego -warknął. -Wiem, że jak tylko książę ją pozna, to ją zabierze. A z nią ciebie. Pal licho zamek! -krzyknął, wbijając mnie w ścianę z pnączy. -Pal licho majątek! Matka guzik mnie obchodzi! Nie odejdziesz ode mnie, nie pozwolę!
Co? Ja? O mnie mu chodzi? Czy on mówi... serio?
-Skąd... wiesz? -starałem się odwrócić jego uwagę. -Że Kirean...
Prychnął pogardliwie i pochylił się jeszcze niżej.
-Trzeba być tak ślepym jak matka, albo Nara, żeby nie rozpoznać w tej damie twojej siostry -szeptał złowieszczo. -Nie wiem skąd miała taka suknię, powóz i resztę, ale mam oczy. Od początku coś knuliście, obydwoje. Ale ja nie pozwalam. Nie oddam cię.
-A... a czemu...?
Za blisko, za blisko... za blisko!
Nie powinienem był pytać...
-Bo za bardzo cię lubię, Leylie. I nie mogę się doczekać, aż matka się przekręci. Zawsze mówiłem prawdę, wtedy koniec pracy... wtedy się zabawimy...
Ciarki przeszły mi po plecach. On jest przerażający... zbyt przerażający i za blisko! On nie mówi prawdy... to wcale nie jest prawda...! On nie może...!
-Chociaż -mruknął. -Możemy i teraz nieco się zabawić...
Nie...
-Stój kochasiu!!!
Znajomy, wysoki głos i znajome warczenie.
Jednocześnie odwróciliśmy głowy. Neremu nabrał powietrza do płuc, a ja wypuściłem powietrze ze swoich...
Dokładnie za nami stał mój wielki pies-hiena i nie wyglądał za wesoło. Nigdy jeszcze nie widziałem go złego, bo zawsze był pokojowo nastawiony nawet do złodziei, ale w końcu mam szansę... wygląda jak prawdziwa hiena, łeb nisko, zęby jak noże, czerwone oczy... i patrzy na Neremu jakby ten już był jego posiłkiem.
A obok tej bestii stoi moja matka chrzestna i mierzy mojego niby-brata takim samym wzrokiem. Tym razem ma na sobie podobny komplecik, ale w kolorze różu, takiego różu jak... jak... >jak nowa pidżama Jezy^^-dop.Jeza<. Tego się nie da opisać. Ani jej oczu, które aż iskrzyły na czerwono.
-Odstąp od mojego chrześniaka -zażądała powoli... takim strasznym głosem. -Bo skończysz jako karma dla psów.
-Phi -Neremu nie wyglądał na przestraszonego. -Ten dywan ma mi coś zrobić? Nie rozśmieszaj mnie!
Wróżka uśmiechnęła się paskudnie.
-Zdziwiłbyś się co potrafi ten dywan. Ale nie ma czasu na zabawy. Dlatego wzięłam ze sobą swojego pieska -to powiedziawszy zagwizdała na palcach. -Moją kochaną psinkę...
I tak jak przedtem płaszcz wyjęła „znikąd”, tak teraz „znikąd” wyłoniło się...
BOŻE W NIEBIOSACH CO TO DO JASNEJ CHOLERY JEST?!?!?!?!??!?!?!!?
Wielkie jak koń, trzygłowe i obślinione. To - jest - diabeł!!!!!!!!!
-Celinka -zawołała wróżka. -Bierz niedobrego gnojka!!
Trzy zębate paszcze obróciły się w stronę Neremu... który aż usiadł na ziemi.
-Mały, do mnie! -nakazała mi. -Ty, gnojek, kluczyk do mnie, bo Celina nie jest cierpliwa!
Bez słowa rzucił jej klucz. Poklepała ...Celinkę po grzbiecie, rozkazała ”pilnuj” i pociągnęła mnie za sobą.
-Biegaj szybko, mały -wcisnęła mi klucz w dłoń. -Bo czasu mało. Książę zaraz odjedzie i szansa stracona. Ja więcej zrobić nie mogę, wszystko od ciebie zależy. Biegaj!!
Przez chwilkę patrzyłem na nią. A co mi tam! Rzuciłem się jej na szyję i mocno uściskałem.
-Dziękuję -szepnąłem.
I pobiegłem do domu.
Wróżka przez chwilę stała bez ruchu i patrzyła za chłopcem. Nagle uniosła się nad ziemię i uśmiechnęła od ucha do ucha.
-...łaaaaa... jaki on słodziutki...!!!
Po czym odpędziła gwiazdki i zawołała.
-Azor, Celinka!! Pod bramę i nikogo nie wypuszczać!!!
Przebiegłem przez hol i korytarz. Właśnie starałem się zatrzymać na zakręcie, gdy... nawet nie wiem jak to się stało, że wyłożyłem się jak długi na posadzce. Chyba za dobrze ją wypastowałem wczoraj. Klucz poleciał pod ścianę...
A czyjeś dłonie chwyciły mnie za ramiona i postawiły na nogach.
-Ty masz szczęście -usłyszałem. -Znowu leżysz.
Nie ważne. Ważny jest klucz!
Wyrwałem się tej osobie i dopadłem klucza...
-Kocmołuszek!!!
O, to głos macochy. Odwróciłem się i ujrzałem... księcia!!!!
Zaraz, zaraz, jeśli on wychodzi...
-Mógłbyś należycie podziękować jego wysokości, za okazaną pomoc!! -darła się macocha. -I co ty tu robisz...
Zignorowałem ją i podbiegłem do księcia. Raz kozie śmierć.
-Wasza wysokość -chwyciłem go za nadgarstek. -Proszę za mną!
-Poczekaj...
Już go ciągnąłem w stronę wieży. Nie mam zielonego pojęcia, skąd we mnie tyle siły, ale to nie jest ważne. Ważna jest Kirean! Teraz ważne jest jej szczęście!!
-Poczekaj... -słyszałem za sobą. -Mały, co...
-Wyjaśnię zaraz -krzyknąłem. -Jak będzie drugi pantofelek!
-Pantofelek... drugi?!
Teraz już nie musiałem go aż tak ciągnąć. I dobrze.
Pociągnąłem go po schodach na wieżę, do samych drzwi. Otworzyłem pośpiesznie zamek i wepchnąłem go do środka. Zamknąłem za nami, żeby reszta nie weszła... i w końcu spojrzałem.
Książę stał przy mojej siostrze i obydwoje patrzyli na mnie wielkimi oczami. Jedno rozumiało mniej niż drugie. Zacząłem czuć się głupio, więc przypomniałem.
-Pantofelek!!!
Obydwoje ożyli. Spojrzeli w końcu na siebie. Kirean pośpiesznie rozplątała chustę i wyciągnęła do niego dłoń, w której trzymała pantofelek z kryształu.
-Wasza wysokość -przemówiła zarumieniona. -Ufam, że tego szukasz...
Książę patrzył przez chwilę na pantofelek. Potem na moja siostrę... Aż nagle chwycił ją w ramiona i podniósł nad podłogę.
-Pani! -zawołał i...
Tu się odwróciłem. Nie zniósłbym widoku ich pocałunku. To było ponad moje siły.
Do drzwi zaczęła się już dobijać macocha.
-Pani -mówił książę z przejęciem. -Nie musiałbym go oglądać, by cię poznać. Najpiękniejsza z dam, której serce oddałem na wieki. Pójdziesz ze mną?
-Oczywiście, wasza wysokość -odparła, zarumieniona.
Nie mogłem patrzeć. Nie mogłem...
-Leylie -usłyszałem ją. -Możesz już otworzyć drzwi.
A, no tak, drzwi.
Przekręciłem klucz i odsunąłem się. Macocha i straż przyboczna księcia wpadli do pokoju... i zamarli. Ja też, prawdę mówiąc.
W ramionach księcia stała moja siostra, najpiękniejsza na świecie. W szafirowej szyfonowej sukni, ozdobionej małymi koronkowymi motylkami. We włosach miała również motylki, ale ze szmaragdu. A gdy on przegarnął jej włosy dłonią... te motylki poderwały się do lotu i zmieniły miejsca.
Zamurowało nas. Naprawdę. Zanim macocha się odezwała, książę przemówił.
-Ta panna zostanie moją żoną, bez względu na wszystko! Taki jest mój rozkaz! Rozkaz książęcy! Zabieram ją ze sobą!!
Po czym bez słowa, nie wypuszczając jej z ramion, przeszedł między nimi i zeszli po schodach.
Gdy wszyscy poszli ich śladem, rozejrzałem się jeszcze raz po maleńkim pokoiku na szczycie wieży. To był mój dom. Mój dom bez niego i bez zmartwień większych niż przeżycie każdego dnia.
-No, mały, nie rozklejaj się -ciepłe ramiona wróżki objęły moją szyję. -Będzie dobrze. A teraz biegnij, bo cię zostawią... ale udał mi się numer z motylkami, nie?
Pociągnąłem nosem i kiwnąłem głową, a gdy się odwróciłem... jej już nie było. Tylko jej głos.
-Podoba ci się ubranko?
Ubranko?
Rzeczywiście! Miałem na sobie drogą, jedwabną koszulę, niebieską kamizelkę i ciemne spodnie z wyprawionej skóry. I włosy miałem w warkoczyku... i na piersi, na kamizelce siedział szmaragdowy motyl.
Dziękuję.
Pobiegłem na dół.
Właśnie wsiadali do powozu, gdy wybiegłem na dwór. Kopciuszek patrzyła na macochę naprawdę wrednie, a ta odpłacała tym samym. Nara miała sztylety w oczach, a Neremu nie było widać...
-Nie tak szybko!
O wilku mowa... Zimne palce zacisnęły się na moich ramionach i zatrzymały mnie w miejscu. Spojrzałem przez ramię, mając świadomość, że jeśli się nie pośpieszę, to Kirean o mnie zapomni... a wtedy tu zostanę... z nim...
Stał za mną, w poobdzieranym i obślinionym ubraniu, wściekły jak diabeł...
-Ty.. tu... zostajesz... -wykrztusił.
Kieran... ty głupia siostro, spójrz tu bo ja nie mogę wydobyć z siebie nawet pisku...
-Chwila... -dama zatrzymała się na schodkach powozu.
-Tak, ukochana pani? -zapytał książę.
-Zapomniałabym na śmierć o... -odwróciła się. -Braciszku!
Zeskoczyła na ziemię i roztrącając wszystkich, podbiegła do mnie. Chwyciła mnie za ramiona i szarpnęła. Nie puścił.
-Neremu -wywarczała. -Puść go!
Nie zareagował, tylko zacisnął palce mocniej.
-Neremu...!
-Nie.
-Gdy dama prosi -nagle palce księcia zacisnęły się na jego ramieniu. -Należy usłuchać.
Neremu zbladł... ale nie puścił. Mierzyli się przez chwile wściekłym wzrokiem, a palce mojego niby-brata zaczęły drżeć. Nie wygra...
-Więc dobrze -odezwał się.
I pocałował mnie w ucho!
-To nigdy nie jest łatwe, prawda książę?
I puścił mnie. I odszedł do domu.
Kirean natychmiast przytuliła mnie i pociągnęła do powozu.
Już mieliśmy mijać bramę, gdy stangret zawołał nagle.
-Wasza wysokość, jakiś pies...
I przerwało mu ujadanie naszego Azora. W końcu nie mogę go zostawić, Neremu go zabije.
-Moglibyśmy go zabrać? -zapytałem szeptem siostrę. -On bardzo mi pomógł w zdobyciu klucza.
Ona przekazała prośbę do swojego narzeczonego, a ten kiwnął głową.
Azor usadowił się koło stangreta -ciekawe czy z powodu o jakim myślę -i w końcu ruszyliśmy.
Całą drogę siedziałem wtulony w ramiona siostry i nawet na niego nie spojrzałem. Wystarczyło mi, że go słyszałem. Kirean opowiadała mu nasza historię -oczywiście swoją wersję, w której przeżywała nieludzkie męczarnie musząc sprzątać we własnym zamku... ale nawet mnie to nie rozzłościło. Póki nie zwracał na mnie uwagi, mogło dziać się wszystko.
-A więc twój brat, ukochana, ma na imię Leylie -zauważył z pewnej chwili. -A nie... -przyłożył dłoń do ust i powstrzymał chichot. -...Kocmołuszek.
-Nie nazywaj mnie tak!!!
Nie wiem co mnie napadło, że tak nagle wrzasnąłem... ale czułem, że będzie mi lepiej, gdy to powiem.
-Nie wspominaj o tym!! Nigdy!!!
Tak się rzuciłem, że motylek z mojej kamizelki musiał się przestraszyć i przeleciał na ramię zaszokowanego księcia.
Co tu dużo mówić, sam byłem zaszokowany swoja reakcją, ale postanowiłem tego nie ujawniać. Kirean nic nie powiedziała, zawsze wiedziała, że nienawidzę tego przezwiska i wcale się nie dziwiła. Tylko przytuliła mnie mocniej.
Książę powoli doszedł do siebie. Spojrzał na nią i zrozumiał w lot.
Ostrożnie ujął mnie za rękę... omal się nie rozpłynąłem...
-Przepraszam -powiedział cicho. -I za tamto też przepraszam. Nie mam pojęcia przez co przeszliście i nie mam prawa się śmiać, wybacz.
Mówiąc, zdjął z ramienia motylka i przełożył go na moją dłoń. Jego głos był tak ciepły, takie ciepłe dłonie... te zielone oczy takie piękne...
Kiwnąłem głową i wróciłem do Kirean.
Niestety nie są dla mnie, tylko dla niej. Tylko dla niej.
Dowiedziałem się tego dnia co znaczy „ślub w trybie natychmiastowym”.
Pojechaliśmy od razu do kościoła, w którym wszystko już było gotowe, nawet goście już czekali. Nigdy nie byłem na ślubach -poza drugim ślubem ojca, a to ledwo pamiętam -ale wydawało mi się, że ksiądz sporo skrócił całą ceremonię. Trwała około piętnastu minut. Po wypowiedzeniu sakramentalnego „tak” , młoda para została obsypana ryżem i wsiadła do powozu.
Mnie zatrzymała w drzwiach jakaś dama, zasłaniająca twarz wachlarzem z pawich piór. Ale wystarczyło mi ujrzeć nieprzyzwoicie duży dekolt jej zielonej koronkowej sukni, by domyślić się, kim jest.
-Zapraszam do powozu -podała mi rękę. -Nie wypada teraz ich niepokoić, niech się pocieszą sobą.
Jej powóz był odkryty, iskrzący się złotem, zaprzężony w szóstkę śnieżnobiałych koników. Powoził przystojny stangret w zielonej liberii, a obok niego siedziała urocza dama w fiolecie.
Usiedliśmy na szkarłatnych poduszkach i wróżka dała stangretowi sygnał do odjazdu -znaczy, gwizdnęła na palcach. Nie wierzę...
-Tak -uśmiechnęła się z cienia wachlarza. -Ten dywan jeszcze wiele potrafi.
Dama siedząca obok -ni mniej ni więcej tylko naszego odmienionego Azora -odwróciła się i skinęła mi głową. Jej oczy były czerwone i zasłaniała je wachlarzem, a gdy się uśmiechnęła, zobaczyłem jej ostre zęby.
-C...Celinka? -wyjąkałem.
-Tak -kiwnęła wróżka. I szepnęła konspiracyjnie. -Ta dwójka ma się ku sobie, zrobiłam to na ich życzenie.
E.. E... mój pies-hiena i trzygłowa bestia...? A dlaczego nie? Każdy ma prawo do szczęścia.
Każdy prócz mnie..
-Robaczku, nie rozpaczaj -uścisnęła moją dłoń. -Spójrz na to z dobrzej strony. Teraz będziesz blisko niego.
-Tak -szepnąłem. -I to mnie przeraża. Nie takiej bliskości chcę. Wystarczy, że raz... jak dziś dotknął mojej dłoni, to chciałem mu się rzucić na szyję i opowiedzieć wszystko, od początku do końca... Wystarczy, że raz puszczą mi nerwy i ta bliskość się skończy. A co pomyśli Kirean? Co on pomyśli?
Już nic nie powiedziała. Poprawiła kapelusz z dużym rondem ozdobiony pawimi piórami i milczała spokojnie. Tak łagodnie. Do samego pałacu.
Przyjęcie weselne było imponujące. Trwało całą dobę... a ja po dwóch godzinach chciałem już iść. Jednak wróżka zatrzymała mnie i pilnowała, wyciągała do walców i częstowała przysmakami.
Zadziwiającym było, że Azor i Celinka bawili się wyśmienicie. Choć on nie umiał tańczyć, a ona musiała cały czas zasłaniać twarz wachlarzem, nie schodzili prawie z parkietu. Tak jak mój książę i moja siostra... już nie mój... nie mój...
-Widziałaś kochana tę parę? Ona z wachlarzem, a on przystojniak? To już dwunasty walc, a oni nawet nie usiedli.
-A jak tańczy nasz książę z żoną... płyną po sali.
-E, jakaś ona taka chuderlawa i blada, anorektyczka jakaś.
-Taa, mógł książę wybrać sobie lepszą partię.. na przykład jedna z moich dziewczynek...
-Albo moją córuchnę... A kto to?
-Kto?
-Ta w pawich piórach, co nie odstępuje tego ślicznego chłoptasia.
-Ona? Nie znam jej. Ale się odwaliła, biust jej zaraz wypadnie.
-Widziałeś ją staruszku? Taki biust... I jakie włosy...
-Taaaa... szkoda, ze zajęta.
-Żartujesz? Przez tego chłystka?
-Ciszej, waćpan! Toż to brat księżniczki, szwagier księcia.
-A... to może jest jego opiekunką?
-Też bym chciał mieś taką opiekunkę... A i księżniczka niezła sztuka.
-Kochana, jaki ładny chłopaczek.
-Brat księżniczki?
-Śliczny, czyż nie?
-Tylko jakiś taki wypłoszony... pewnie pierwszy raz w towarzystwie. Och, żeby go ta pierzasta zdzira z rąk wypuściła...
W tej chwili nie wiadomo w jaki sposób, waza z ponczem, przechyliła się na jedna z ustrojonych dam i zmoczyła ją dokładnie. I nic nie byłoby w tym dziwnego, gdyby nie fakt, że owa waza stała trzy stoły dalej od owej damy.
A w drugim kącie ogromnej sali balowej, dama w kapeluszu ozdobionym piórami, wybuchła nagle głośnym śmiechem, a chłopiec stojący obok niej, popatrzyła na nią jak na wariatkę.
*************************************************************
Odsypiałem dwa dni po weselu. A trzeciego w końcu zwlokłem się z łóżka -znaczy z łoża, w pełnym tego słowa znaczeniu. Bo jak można nazwać coś co ma wymiary trzy metry długości na cztery szerokości, na metr grubości materaca i nakryte jest wielkim, niebieskim baldachimem? I jest pełne poduszek i poduszeczek, puchatych koców i liliowych kołder, i jest cholernie wygodne? Nie, na to nie ma innej nazwy.
Więc dostałem cały zestaw komnat we wschodnim skrzydle pałacu, w skład którego to zestawu wchodziła sypialnia z tym wielkim łożem i prześlicznymi zasłonami. Salon ze skórzanymi fotelami, wygodną sofą i miękkim dywanem, że nie wspomnę o ogromnych oknach wychodzących na ogród i pianinie pod ścianą. Gabinet, w którym stało wielkie zabytkowe biurko z mahoniu i kilka regałów pełnych książek. Własną łazienkę, w której mieściła się wanna wmurowana w podłogę, mogąca pomieścić spokojnie cztery osoby, pełna gorącej wody, w której mogłem siedzieć ile dusza zapragnie -była tam też ściana złożona z samych luster, w których mogłem się cały obejrzeć... z początku trochę mnie krępowała. Ostatnim w zestawie był potężny kawał tarasu, wychodzącego na ogród, oddzielony od reszty... winem. Winorośl pięła się po drewnianych podpórkach i całkowicie odgradzała mój kawałek od reszty z obu stron. Nawet łączyła się nad tym kawałkiem, tworząc nad częścią cienistą altankę, pod którą ustawiono wiklinowe meble -stolik, dwa fotele i ...huśtawkę! Najbardziej lubiłem huśtawkę.
W dowolnej chwili mogłem zejść po marmurowych schodkach do ogrodu i pobawić się z Azorem, który decydował się pozostać psem i zostać z nami. Tylko czasem znikał na kilka dni... ale to jego sprawa. Grunt, że wracał szczęśliwy.
A ja wcale szczęśliwy nie byłem.
Mimo, że miałem te wszystkie wspaniałe rzeczy. Mimo, że poznałem wielu ważnych ludzi i każdy traktował mnie z szacunkiem. Nawet mimo to, że królowa i król mnie polubili... nie byłem szczęśliwy wcale.
Bo widziałem ich szczęście. Widziałem jak Kirean rozmawia z królową o przyszłych planach. Słyszałem jak król upomina się u syna pół-żartem o potomka. Wiem, że są tacy szczęśliwi...
I jak ja mam być szczęśliwy?!
On traktuje mnie jak młodszego brata, jest bardzo miły, taki ciepły...
A ja mu pyskuję, jestem złośliwy i wiecznie naburmuszony. I nie potrafię tego zmienić... nie potrafię...
-Panie -lokaj wszedł i stanął na baczność. -Książę informuje, że za kilka minut cię odwiedzi. Do tego czasu proszę się przygotować.
No właśnie, teraz po raz kolejny zniechęcę go do siebie.
Wyciągnąłem z wielkiej szafy świeżutkie ubranka i zacząłem się w nie ubierać.
Mieszkając z macochą i resztą, nawet nie mogłem marzyć o takich strojach, od których teraz pękała moja szafa. Jeszcze się nie przyzwyczaiłem i zawsze starałem się wyszukać w niej coś jak najbardziej „zwykłego”. Na przykład taką sobie jedwabną haftowaną koszulkę i granatowe spodnie ze srebrnymi lampasami. Butów nie nosiłem, jeśli nie musiałem wyjść poza swoje komnaty... bo tu dywany były takie puchate i milutkie...
Swoją drogą, to ciekawe, co stało się z naszą niby-rodziną? Moja siostra powiedziała, że wszystkim się zajmie. Ciekawe jak się zajęła? Nie chciałbym tak naprawdę wiedzieć, bo znam ją i wiem do czego jest zdolna. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby wszyscy pracowali w zamkowej kuchni, albo zostali wysłani na drugi koniec świata. A Neremu...
O Neremu już nie chcę myśleć! Nawet przez chwilę. Pomyśleć, że gdyby nie wróżka wtedy... byłoby nieciekawie... Tak sobie rozmyślałem zapinając koszulę...
-Ty strasznie długo śpisz.
ŁAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!
Podskoczyłem jak oparzony i odwróciłem do niego. Właśnie zamykał drzwi. Postarałem się przybrać jak najbardziej znudzony wyraz twarzy, gdy sobie uświadomiłem... że on zamyka te drzwi na klucz.
A ja... mam złe doświadczenia... związane z... kluczami...
-Chciałeś czegoś ode... mnie? -starałem się podtrzymać wrażenie, gdy się odwrócił.
Łaaa... chyba też dopiero co wstał, bo nie związał włosów (tych ślicznych rudych włosów), nie dopiął dwóch guzików koszuli pod szyją.
Stał przez chwilkę i patrzył, aż nagle odetchnął i powiedział...
-Już jakiś czas... zbieram się żeby ci powiedzieć... o czymś...
-A.. a... a o czym? -poczułem się mniej pewnie.
-No właśnie... -wydał się zbity z tropu. -O czymś... O czymś...
-No...? -zachęciłem delikatnie. -O czymś...
Najwyraźniej starał się to sformułować, ale mu nie wychodziło. Uniósł dłonie do skroni i myślał. Wyglądał tak wspaniale, że ledwo trzymałem nerwy na wodzy, żeby tylko się nie rozpłakać, nie rzucić mu na szyję...
-Wiesz co? -ręce mu opadły i spojrzał na mnie. -Najlepiej to ja ci to pokażę.
Dwa szybkie kroki w moją stronę... te piękne oczy...
On... on... mnie... jak wtedy... on mnie p... zupełnie jak nad rzeką... on mnie po... tak samo...
POCAŁOWAŁ!!!!!!!!!!!!!!!!!
W pierwszej chwili znów poczułem, jakbym się rozpływał ze szczęścia, a gdy przyszło opamiętanie...
IYYYYYYYYYYYYAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!
Wyszarpnąłem się i wykonałem plan trzystopniowy. Skok na komodę, z niej na szafę, a z niej na baldachim łóżka. W sekundę byłem na szczycie i wcisnąłem się w najdalszy kąt.
-No, nie wiedziałem, że reakcja będzie aż taka... -zamruczał książę. A potem zawołał do mnie głośno. -Zejdź stamtąd! Piękny śnie, złaź natychmiast.
On pa... pa... pamięta!!! On to pamięta, poznał mnie!!!
O Boże, o Boże, o Boże!!!
-Zejdź do mnie, Leylie!
-Nie...-pisnąłem. -Idź sobie...
-Leylie -głos stwardniał. -To jest rozkaz, złaź natychmiast!!!
-M... może to najpierw... przemyślimy... w... wasza wysokość? W końcu... to... to...
-Jak zaraz nie zejdziesz...
I usłyszałem głośne ŁUP.
>ŁUP!<
I bardzo znajomy głos.
-Ty partaczu, patrz coś narobił!! Przestraszyłeś go!! Dać coś do zrobienia facetowi to równie dobrze nie robić tego wcale! Kochanie? -purpurowa czupryna wyłoniła się zza skraju baldachimu, za nią bursztynowe oczy i cała reszta wróżki. -Przestraszył cię ten raptus, prawda? -mówiła jak do kotka siedzącego na gałęzi, a którą wpędził go pies. -Ale nie bój się i zejdź, wszystko wytłumaczymy...
-On wie -pisnąłem. -Skąd on wie?
-Ja mu nie powiedziałam -uniosła ręce w geście obrony. -Jak zejdziesz, to się dowiesz. Masz szansę -szepnęła. -Wielką szansę na własne szczęście, nie zmarnuj jej. Chodź!
Chcąc, nie chcąc, musiałem zejść, bo konstrukcja baldachimu zaczynała trzeszczeć. Ale zszedłem z drugiej strony co on i starałem się nie czerwienić.
-Mój piękny sen...
I w efekcie spiekłem raka.
-Chwila, chwila... hold a sec! -wróżka chwyciła go za ramię i przytrzymała w miejscu. -Najpierw wytłumacz, a potem dopiero leć z łapami... jak ci pozwoli, oczywiście.
Opanował się szybko i usiadł na krawędzi łóżka. Wróżka uczyniła to samo. Więc i ja sobie usiadłem... w końcu dzielą nas cztery metry skotłowanej pościeli.
-No więc -zaczął patrząc na mnie ciepło. -Fakty są takie... że cię kocham.
Wróżkę skosiło na podłogę, skąd wstała w bardzo złym nastroju.
-Ty wiesz co znaczy delikatnie?! -wydarła się. -Wiesz ci znaczy powoli?! Ty...
-Więc... wiedziałeś? -wyjąkałem.
Zamknęła się, widząc że nikt jej nie słucha.
-Oczywiście, że wiedziałem. Jak mógłbym zapomnieć tak śliczny sen... zwłaszcza, że śnił się na jawie?
-A... ale skąd wiedziałeś, że to ja? Skąd wiedziałeś...
-A skąd mógł wiedzieć? -wtrąciła wróżka, spokojnie oglądając paznokcie. -Mam szczęście być matka chrzestną trzech królewskich bachorów. Na jednego patrzysz.
-Ty... wiedziałaś... że on wie? -zacząłem się gubić.
-Po tej przygodzie nad rzeką od razu do mnie przyleciał i kazał cię znaleźć -pogładziła księcia po ramieniu. -Był naprawdę zdesperowany. A, że twoja siostra jest moją chrześnicą, wiedziałam o kogo chodzi.
-A ja wybrałem się, sprawdzić, czy ma racje.
-Wtedy... wtedy wiedziałeś?
-Oczywiście -wstał nagle. -I miałem ochotę dusić tę lafiryndę za to co ci zrobiła! I udusiłbym, gdyby nie etykieta!
-Ale... -odwróciłem twarz i mokre oczy. -Wtedy się śmiałeś... ze mnie... z Kocmołuszka...
-Ach, Leylie -usiadł obok mnie. -Musiałem jakoś odwrócić uwagę twojej macochy... za bardzo się na was gapiłem i zaczynała coś podejrzewać... przepraszam za to, nie chciałem cię tym skrzywdzić...
-A dlaczego... -nawet się nie spostrzegłem jak opierałem głowę o jego ramię. -Dlaczego ożeniłeś się... z Kirean? Ją też kochasz?
Przez chwilkę milczał, gładząc mnie po głowie. Taki ciepły. W końcu, po tylu zmartwieniach mogę się do niego po prostu przytulić.
-Musiałem cię tu jakoś ściągnąć -wyznał cicho. -Ale tak, żeby to nie było podejrzane. Jestem w końcu księciem, prawda? Jak by to wyglądało w oczach poddanych? I wolę nie myśleć co by zrobiła moja matka... z ojcem już się dogadałem w tej sprawie, ale ona o niczym nie wie. Musieliśmy odegrać ten cyrk z balem, żebyś tu trafił „na czysto”, jako brat książęcej małżonki.
-Cyrk? -spojrzałem na wróżkę. -Więc to wszystko...?
Pokiwała głową.
-Pic na wodę. Nabicie narodu w butelkę.
-I bal?
-Mhm.
-I pantofelek?
-Pantofelek był kluczem całej akcji -wyjaśniła. -Droga zabawka, ale opłaciło się jej użyć. To było pewne, że nie wejdzie na nikogo innego.
-Wszystko... ukartowane?
-Od początku do końca -zapewniła. -No nie, nie wszystko... ten gnojek trochę namieszał, ale Celińcia go wyeliminowała. I dzięki niemu znalazła życiowego partnera >CHICHOT<
-Widzisz więc -przytulił mnie mocno. -Sporo się namęczyliśmy, żebym cię w końcu mógł objąć i pocałować. Mało na głowie nie stanąłem żeby się wszystko powiodło.
-Ale Kirean -odsunąłem go nagle. -Co z nią? Nie kochasz jej? Ten cały ślub był tylko po to...
Czułem święte oburzenie. Czułem się szczęśliwy, że w końcu jestem z nim... ale nie chciałem odczuwać tego szczęścia kosztem mojej siostry, która była tak szczęśliwa. I za to mogłem go natychmiast znienawidzić...
Ale on leciutko pocałował mnie w dłoń i spojrzał na mnie tak ciepło.
-O to się nie martw -szepnął, znów mnie przyciągając. -Twoja siostra wie. W noc poślubną o tym rozmawialiśmy i wszystko jest jasne. Przecież ona się we mnie nie zakochała. Chciała tylko wyjść za mnie, żeby wyciągnąć was z tego zamku i zemścić się. - Będzie dobrą żoną -wtrąciła znów wróżka. -Dobrą królową i, w przyszłości, matką. Ale resztę zostawia tobie. Ona nie kocha Laure, obecnie czuje miętę do jego kuzyna. I tak wszystko się układa -wstała i przegarnęła palcami włosy. -Mówiłam, że wystarczy poczekać, robaczku? W końcu masz go dla siebie, nie? Ja wiem co robić, bo...
Jednocześnie zasłoniliśmy uszy dłońmi.
-...BO WASZA MATKA CHRZESTNA MA ZA SOBĄ WIELKĄ PRZESZŁOŚĆ BUACHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAAHAAA....
I zniknęła. Rozpłynęła się w powietrzu, zostawiając nas.
-Tyle zamieszania... -szepnąłem. -Żebyś mnie...
-... mógł objąć -dokończył, obejmując mnie. -I pocałować... na jawie...
-No, no, no ciekawe.
>HAU!<
Wróżka, podparła się od boki i tupnęła w powietrzu, nad ogrodową sadzawką.
-Odwal się Azor, mam prawo podejrzeć te turkaweczki na wielkoszlemowym ekranie.
>STANOWCZE HAU!<
-Mówię spływaj! Chcesz jeszcze kiedyś zobaczyć Celinkę?
>WRRRR<
-Widzisz? Teraz go away, pókim dobra!
Pies pobiegł sobie do ogrodu, rozmyślając nad dziwnością latających wróżek, i nad następną randką ze swoją uroczą trzygłową ukochaną.
A wróżka jeszcze chwilę stała nad sadzawką i wycierała oczy chusteczką z koronek.
-Ach -odezwała się w pewnej chwili. -Jak ja lubię happy endy >chlip<... Jeszcze tylko dwoje królewskich bachorów i mogę sobie odpuścić wróżkowanie na najbliższy wiek...
Jak ja kocham happy endy...
THE „HAPPY”^^ END