Biały sterowiec (Gromit rebelya.pl), ciekawe teksty


0x01 graphic

I. Gry losowe

Oto jak drobne, wydawałoby się zupełnie bez znaczenia, zdarzenia wpływają na bieg wypadków, czasami decydując nawet o życiu i śmieci poszczególnych osób bądź losach narodów i państw.

Mazowsze, luty 1957

Mariusz Golasiński obudził się z potwornym bólem głowy, jakieś przeklęte dudnienie, jakby pod czaszką pracowali kowale, w gębie smak starej ściery.

- Psiakrew, psiakrew, cholera!

Fakt. Budzik pokazywał piątą, a kładł się spać, właściwie zwalił się na tapczan zalany w pestkę około pierwszej, może nawet drugiej. No ale tak wyszło. Sąsiad z naprzeciwka, Heniek Kokot prosił, żeby pomóc, bo meble okazyjnie kupił, trzeba było tylko graty załadować na ciężarówkę i potem wytargać je do nich na trzecie piętro. Jak tu odmówić? Człowiek pomoże - człowiekowi pomogą. Nawinął się jeszcze mały ale krzepki, ogolony na zero Darek Paszczewicz z parteru, duży kozak i światowy gość, którego z daleka omijały nawet granatowe mundury rewirowych. Roboty za dużo nie było, ot popołudnie zleciało, bo meble wieźli aż z Siedlec. Wnieśli, ustawili, Kokotowa naszykowała wędliny, ogórki, grzybki w occie, do wódeczki najlepsze. Heniek postawił musowo flaszkę - wypili, zakąsiwszy. Pogadało się o tym i owym. Mariusz był honorowy, za pomoc od sąsiada forsy nie weźmie, poczęstunek inna sprawa, ale jak się tak siedzi i gada, to swój udział trzeba mieć; przyniósł od siebie pół litra eleganckiej żytniej Hartwiga i Kantorowicza przyjętej z uznaniem. Paszczewiczowi nie trzeba było nic mówić; zakręcił się, ani chybi na melinę skoczył i też coś tam przyniósł. Na koniec Kokot, jeszcze z kredensu wyciągnął resztkę jarzębiaku Baczewskiego, chociaż jego kobieta marudziła, że późno i trzeba iść spać. Śmiali się, że nikt daleko do domu nie ma, ale pora faktycznie zrobiła się późna, a tu następnego dnia do roboty trzeba iść.

- Psiakrew - potężnie ziewnął Golasiński i zaczął zapinać koszulę.

Fabryka Opakowań i Galanterii Papierowej Gudzinowski i Synowie leżała na drugim końcu miasta, więc trzeba się było spieszyć, bo majster, chociaż ludzki człowiek, spóźnień nie uznawał:

- Płacą wam za to nicponie, żebyście przyszli na czas, a nie za chachulenie z odbijaniem karty!

Przy bramie spotkał Jaśka Lewandoszczaka, który dziś miał mieć dyżur przy klejarce.

- Ratuj stary, kaca mam jak cholera. - błagał. - Zamień się ze mną, ja sobie posiedzę dojdę do siebie, a jak będzie twoja kolej do cięższej roboty, to ja wezmę za ciebie, dwa razy pod rząd - kusił.

- Nie ma sprawy - Lewandowski był życiowy facet, - tylko pogadaj z Adamskim, żeby potem nie było draki.

- Wiadomo! Jesteś prawdziwy kumpel - ucieszył się Golasiński.

Stary Adamski, zasadniczy Poznaniak, trochę marudził, że mu bałagan w grafiku robią, ale w końcu przecierając okulary w drucianej oprawie, skinął przyzwalająco głową.

- Tylko mi tam nie nawal!

Mariusz wygodnie usadowił się w rogu hali gdzie stała wielka maszyna do klejenia papierowych toreb. Sprawdził, czy zbiornik kleju jest napełniony, czy wszystko gra jak należy i łyknął jeszcze ciepłej herbaty z butelki uszykowanej przez matkę.

- Jasna cholera! - przysnęło mu się trochę i teraz z przerażeniem patrzył na prawie pusty zbiornik z klejem, złapał szybko wielki niebieski plastikowy kanister i dolał czym prędzej. Wydawało mu się, że zdążył i nawet nie sprawdzał, czy wszystkie torby są dobrze sklejone.

- Gra muzyka - uśmiechnął się do siebie i pociągnął łyk, tym razem zupełnie zimnej herbaty - aby do fajrantu.

Warszawa, 25 marca 1957

Rozmowa z naczelnym po poniedziałkowym kolegium redakcyjnym była bardzo przyjemna. Krystyna Marcyańska była pewna, że nikt inny, jak ona, będzie korespondentem „Dziennika Warszawskiego” na zjeździe w Delhi, ale warunki przedstawione przez szefa pochlebiły nawet jej: bilet w pierwszej klasie, apartament w hotelu „Imperial”, królewska dieta „na reprezentacyjne wydatki pani Krystyno”. Naczelny obiecał też, że poruszy wszelkie kontakty w ministerstwach i postara się dla niej o wejściówki dla VIP-ów.

- Może uda się zrobić choćby krótki wywiad z Ojcem Świętym - pomyślała, - to byłoby naprawdę coś.

Krystyna Marcyańska nie była zarozumiała, ale znała swoją wartość najlepszej, no powiedzmy, że jednej z najlepszych, europejskich komentatorek polityki międzynarodowej. Jej opinie i przewidywania były zwykle precyzyjne i trafne, jej oceny były uważane za miarodajne, jej zdaniem posługiwano się jak argumentem w dyskusjach, jej styl usiłowali naśladować dziennikarze nie tylko polscy, ale z całego świata. Swoją pozycję - jak sama mawiała - zawdzięczała w trzech czwartych ciężkiej pracy, a w jednej czwartej talentowi.

- A jak wiecie, talentów nie wolno zakopywać, tylko puścić w obieg, by się pomnażały - powtarzała studentom dziennikarstwa.

Marcyańska miała pewną słabostkę. Zawsze przed ważniejszym wyjazdem, poważniejszą pracą kupowała sobie „na zachętę”, jak sama to nazywała, coś ładnego. Prosto z redakcji skręciła na ulicę Chmielną do swego ulubionego sklepu. Firma Pulwicki potrafiła zadowolić gust najwybredniejszych klientek, ale „nasza kochana pani redaktor” była tam szczególnie mile widzianym gościem.

- Moje uszanowanie, kłaniam się pani redaktor! Czym możemy dziś służyć? - sam Wojciech Pulwicki witał ją od progu.

- Drogi panie Wojciechu, słyszałam tyle dobrego o waszej nowej kolekcji „Kawa i Wanilia”, że nie mogłam sobie odmówić przyjemności zajrzenia do was. Wybieram się w maju do Indii, domyśla się pan zapewne w jakim celu i byłoby ogromnie comme il faut mieć tam coś z tej uroczej kolekcji. Myślałam o butach, torebce, pasku, no może skusiłabym się jeszcze na rękawiczki…

- Jesteśmy jak zawsze zaszczyceni - Pulwicki promieniał i już kazał podawać wszystko - najdelikatniejsza skórka!

Marcyańska przespacerowała się w szpilkach z jasnej, niemal białej i kawowobrązowej skóry, z przyjemnością spojrzała na odbicie swoich wciąż zgrabnych nóg w lustrze. - Całkiem niezłe - pomyślała z zadowoleniem.

- Pan wie jakie powinny być ładne buty, nie tylko buty! O, ten pugilares jest prześliczny! Prezent od firmy? Doprawdy, to przesympatyczne!

Pulwicki, firma z tradycjami, miał swoje sklepy w Paryżu, Londynie, Rzymie, Dreźnie a poważnie myślano o uruchomieniu filii nowojorskiej, pan Wojciech jednak najbardziej cenił sobie swoją warszawską, polską klientelę. Lubił zaznaczyć, że jego prapradziadek był skromnym warszawskim szewcem, ale terminującym „u samego Kilińskiego”!

- Do nóżek padam pani redaktor! - oboje dobrze wiedzieli, że majątek Pulwickiego znacznie przerastał, to co ona przez całe życie mogła zarobić, nawet jako sława dziennikarska, ale ta staroświecka konwencja im odpowiadała.

Krystyna Marcyańska z zakupami (nie lubiła czekać, aż posłaniec ze sklepu dostarczy je do domu) wracała na redakcyjny parking, gdzie zostawiła samochód. Niespecjalnie zwróciła nawet uwagę na idącą z naprzeciwka młodą kobietę.

Angela Glaser cieszyła się, że kupiła wszystko, co trzeba. Po weekendzie w lodówce były już pustki, a mąż nie lubił kiedy w domu nie było nic do jedzenia. Objęła prawym ramieniem papierową torbę wypełnioną słoikami, pudełkami, paczuszkami zaś lewą ręką nerwowo poszukiwała po kieszeniach kluczyków.

Bach! Akurat mijały się, kiedy puściło dno słabo sklejonej torby. Wszystko z trzaskiem poleciało na trotuar tworząc tuż przed nadchodzącą Marcyańską kałużę majonezu, przecieru pomidorowego, oliwy, soku pomarańczowego, wymieszanych z makaronem, kukurydzianymi płatkami i cukrem.

- Paweł mnie zabije - wrzasnęła dziko kobieta myśląc o tym, że trzeba będzie jak najszybciej jeszcze raz zrobić zakupy.

Marcyańska w milczeniu pozwoliła sobie zrobić zastrzyk przeciwbólowy, władować na nosze i dopiero w karetce pogotowia ratunkowego rozpłakała się z żalu, że ominie ją wyjazd do Indii, a trochę nad zniszczonym jasno-beżowym płaszczem z wielbłądziej wełny.

Warszawa, 26 marca 1957

- Wybraliśmy pana nie dlatego, że jest pan taki dobry, ale dlatego, że nie mamy nikogo innego pod ręką. - Redaktor naczelny nie bawił się w dyplomację. Był nawet z tego dumny, że mówi zawsze szczerze i prosto z mostu.

- Pewnie to prawda, ale byś mógł być trochę sympatyczniejszy - pomyślał siedzący naprzeciwko Zygmunt Boratyński. - Niektórym ludziom wydaje się, że jedynym sposobem na pokazanie ich pozycji jest nieprzyjemne traktowanie podwładnych. I jeszcze się chełpią jacy są „szczerzy”.

- Tak więc postanowiłem, że zastąpi pan naszą nieocenioną koleżankę Krystynę Marcyańską, która tak niefortunnie dla nas złamała nogę. Pojedzie pan do Indii i będzie dla naszych czytelników relacjonował wizytę Piusa XII oraz zjazd tych wszystkich dostojnych osobistości - oprócz formalnego proklamowania niepodległości Indii przez brytyjskiego monarchę nie spodziewamy się żadnych niezwykłych zdarzeń. Chyba jakoś sobie pan poradzi i nie przegapi nic siedząc, powiedzmy, w toalecie - dodał złośliwie.

Boratyński spurpurowiał. Aluzja była przejrzysta i poniżej pasa: wiele lat temu jako młody, nawet nieźle zapowiadający się dziennikarz relacjonował międzynarodową konferencję rozbrojeniową w Wiedniu. Wszystko było już ustalone, zaklepane i została jeszcze tylko oficjalna, w gruncie rzeczy nudna uroczystość podpisania protokołu końcowego. Boratyński postanowił napić się czegoś w bufecie, w czasie kiedy będą wygłaszane przemówienia, których teksty dostarczone przez biuro prasowe i tak miał w kieszeni marynarki. Kto mógł przewidzieć, że brazylijski premier, barczyste chłopisko, przez nieuwagę cofnął się krok to tyłu popychając drobnego premiera Chin, który zachwiał się i zleciał z podium. Awantura była potworna, omal nie doszło do wojny, a Boratyński nie mógł pochwalić się nawet marnym zdjęciem. Zesłali go do pisania o trzeciorzędnych imprezach, trzeciorzędnych państwach i trzeciorzędnych problemach. Zawsze przy tym dając do zrozumienia, że ma się cieszyć, że go zatrudniają i drukują. Wypadek Marcyańskiej, wyjazd Konarskiego na regaty jachtowe dziennikarzy, Malicka miała lada chwila rodzić. Boratyńskiemu sprzyjało to, że pisywał też o sprawach religijnych, więc do relacjonowania wizyty papieża w Indiach się nadawał.

- Może pan być spokojny - uśmiechnął się blado.

- No!

***

Boratyński postanowił się przejść i przemyśleć to sobie przy filiżance dobrej kawy, no może pozwoli sobie na kieliszek koniaku. Przecinał akurat Plac Zamkowy w trakcie południowej zmiany warty. Przystanął żeby popatrzeć, lubił to od dziecka, ojciec prowadził go pod Zamek Królewski, małego brzdąca z dumą salutującego maszerującym żołnierzom w pięknych mundurach. Służbę przejmował akurat regiment Pieszej Gwardii Litewskiej, wąsate dryblasy waliły obcasami o bruk, trochę tylko raziły nowoczesne automatyczne karabinki do paradnych mundurów ze srebrnymi i złotymi pętlicami.

Boratyński wszedł do kawiarni na Starym Mieście, zamówił kawę, kieliszek Martela i zapalił papierosa.

- W sumie mogłem odmówić, na cholerę mi te Indie, unieść się godnością: „Skoro nie jestem dość dobry, to niech pan wyśle kogokolwiek, o goniec Jurek też zna angielski, nadałby się” - rozważał. - Tjaaa, tylko do emerytury zostało ci jeszcze trochę i co byś miał dalej robić, pisywać do parafialnych gazetek za „dziękuję” albo przepisywać na maszynie cudze teksty za pół grosza od strony? - zaciągnął się papierosem, wypił łyk alkoholu, zapiekło w przełyku. - W sumie karierę mam w nosie, Marcyańską już nie będę, choć nie jestem od niej głupszy, ot tak się życie potoczyło, gdybym nie poszedł do tego kretyńskiego bufetu, potem tylko były kpiny, odsuwanie na boczny tor, dawali jakieś podrzędne tematy; spotkanie ministrów rolnictwa Rzeszy we Frankfurcie, powiesić się można z nudów, jak tu pisać frapujący i błyskotliwy komentarz o perspektywach hodowli drobiu w Wirtembergii, Bawarii albo jakimś pieprzonym Anhalcie?

- Nie jestem karierowiczem - użalił się nad sobą. - I całe szczęście - pomyślał przypominając jak jego ambitne koleżanki i koledzy przerywali wakacje lub spędzali świąteczne wieczory w redakcji, bo „coś się stało”. Niby, że taki zawód. Jemu wystarczały kawałki w rubryce „Z dalekiego świata” gdzie pakował historyjki o rozpustnym mnichu trzęsącym Rosją, o kłopotach cesarza Brazylii i jego licznej rodziny albo o tym, co by było gdyby Katarzyna Aragońska nie urodziła Henrykowi VIII syna i ten chcąc za wszelką cenę doczekać się potomka obraził się na papieża nie chcącego dać mu rozwodu, aż w końcu zamiast być „Obrońcą Wiary” sam został protestantem i ogłosił się głową jakiegoś hipotetycznego „kościoła anglikańskiego”. Ten ostatni koncept nie spodobał się zresztą naczelnemu, który powiedział, że to idiotyczne i że może narazić redakcję na protesty ambasady brytyjskiej, zwłaszcza brytyjskiej ambasadorowej regularnie chodzącej na poranną Mszę u Wizytek.

- Płacę - powiedział do przechodzącej obok kelnerki, zostawił na mosiężnym blacie srebrnego półzłotka i nie czekając reszty wyszedł.

Słońce świeciło zachęcająco, mocno poprawiając humor.

- Jadę do Indii - zagadnął wróbla skaczącego obok na nóżkach cieniutkich, jakby były zrobione z drucików i poszedł zatelefonować do żony.

II. Nosze

Delhi - lotnisko, 4 maja 1957 rano

Upał w galerii dla prasy był niewiele mniejszy niż na zewnątrz. Klimatyzatory robiły sporo hałasu lecz niewiele więcej wynikało z ich pracy. Boratyński czuł jak pot spływa my po plecach wzdłuż kręgosłupa, co było dość irytujące, najgorsze jednak były krople kapiące mu z czoła na okulary, to już przypominało torturę. Z zazdrością spoglądał na siedzącego obok Jusufa w lekkiej białej galabiji, na którym trzydzieści parę stopni Celsjusza nie robiło większego wrażenia. Jusuf był Egipcjaninem, dziennikarzem „Cairo Christian Observer”, gazety wydawanej, jak to było tam w zwyczaju, przez kairską kurię arcybiskupią. Zaprzyjaźnili się już wczoraj podczas rautu dla prasy. Jusuf nie omieszkał zaznaczyć na wstępie, że pochodzi z jedynego, obok Izraela, kraju który gościł Świętą Rodzinę. Wszyscy Egipcjanie strasznie się tym chełpili i jak sam Jusuf przyznał, robili to począwszy od khedywa a na ulicznym żebraku skończywszy, paradoksalnie, nawet miejscowi muzułmanie, będący w zdecydowanej mniejszości szczycili się goszczeniem na swojej ziemi czcigodnego „proroka Isy”.

- Jesteśmy trochę taką mniejszą Ziemią Świętą - powiedział z zadowoleniem szczerząc śnieżnobiałe zęby na czekoladowej twarzy.

- Ten ma wprawę - pomyślał zawistnie Boratyński - u nich taka pogoda to norma, no i do tego taka przewiewna koszula nocna zamiast solidnych spodni.

Kelnerzy roznosili lemoniadę i dżin z tonikiem, Boratyński z rezygnacją poprosił o dżin z solidnym dodatkiem lodu i cytryny.

- Dżin dla dezynfekcji - usprawiedliwił się przypominając sobie rady miłej lekarki z Instytutu Chorób Tropikalnych, która szczepiła go przed wyjazdem.

Na zewnątrz, pod białym płóciennym dachem orkiestra pułku Royal Leicestershire w paradnych mundurach przygrywała, by skrócić czas oczekiwania dostojnikom nieco skromniejszego kalibru, tłumom powiewającym biało-żółtymi chorągiewkami, no i dziennikarzom, bowiem przez szybę także docierały dźwięki pogodnego marsza. Koronowane głowy, prezydenci, premierzy, posiadacze kart VIP („Marcyańska by dostała” - pomyślał bez żalu Boratyński) oczekiwali w wygodnym pawilonie z porządną klimatyzacją.

Dzień był szczególny! Po raz pierwszy Biskup Rzymu miał odwiedzić Indie, które choć już od końca XVIII wieku prawie całkowicie katolickie, nie mogły wciąż doczekać się papieskich odwiedzin. Tym razem okazja była wyjątkowa i Brytyjczycy bardzo zabiegali w Rzymie o przyjazd Ojca Św. w chwili, kiedy mieli uroczyście nadać Indiom niepodległość, a Jakub VII zachowałby tylko honorową godność cesarza Indii. Watykan niemal nie mógł odmówić takiej prośbie - w końcu to już za Edwarda VI udały się do Indii pierwsze misje angielskie kontynuowane za jego syna Edwarda VII, za królowej Elżbiety i w końcu Stuartów, którzy Kompanię Wschodnioindyjską oddali do dyspozycji Jezuitów. Dzisiaj kończyła się pewna epoka i proklamowanie niepodległości miało nastąpić jutro po uroczystej Mszy papieskiej odprawionej na Placu Św. Ignacego Loyoli w centrum Delhi.

- Leci! Leci - zaczęto wołać, kiedy daleko na niebie pojawiła się niewielka biała kropeczka.

Rzeczywiście kropeczka rosła z każdą chwilą i nawet bez lornetki można było odczytać na białym kadłubie sterowca napis „Sanctus Raphaël”, coraz też lepiej było widać herb papieski z tiarą i kluczami oraz postać Archanioła. Słychać było szum generatorów Tesli napędzających statek. Sterowiec zgrabnie zacumował i pod gondolę podjechały schody. W drzwiach pojawiła się biała postać Piusa XII błogosławiącego i pozdrawiającego wiwatujące tłumy.

Boratyński zajęty fotografowaniem dopiero teraz zauważył, że z pawilonu dla najważniejszych osobistości zaczęli wychodzić monarchowie: brytyjski Jakub VII w mundurze admiralskim, cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego Franciszek Józef III ze swoją wciąż piękną żoną, młodzieńczy król Francji Henryk V ze śliczną Antoniną Jadwigą, ukochaną w Rzeczypospolitej „królewną Tosią” w błękitnym kapelusiku, sukience i bucikach, za nimi szedł teść Henryka, - „król Polski, Saksonii, Wielki Książę Litewski, Ruski, Inflancki, książę Pruski, Śląski, Łużycki… władca ziem i prowincji, które są za morzami” - Boratyński jak wszyscy Polacy znał na pamięć wyuczoną jeszcze w szkole powszechnej długą tytulaturę swojego władcy - Władysław August Wettyn z małżonką. Migawki aparatów fotograficznych trzaskały uwieczniając kolejnych - królową Portugalii, króla Hiszpanii, królową Szwecji, khedywa Egiptu, prezydenta Unii Północnoamerykańskiej Tomasza Kanterberego Reagana i tylu innych.

- Fajnie to sobie Angole wymyślili - zagadnął Jusuf. - Oddają Indie i zamiast prowincji, gdzie i tak o wszystkim decydowali Hindusi, zyskują wielkiego alianta. Do tego zorganizowali zjazd wielkich tego świata…

- No, powiedzmy, że tych wielkich, z którymi się kolegują - poprawił Boratyński.

- Zgoda, wielkich przyjaciół i pokazują swoją potęgę. Chińczycy, Rosjanie i Brazylijczycy pewnie nie są zachwyceni.

- Ich problem. W sumie się cieszę, że my należymy do bandy mocniejszych - zaśmiał się Boratyński.

Leicesterzy odegrali hymn papieski i rozległy się tony „God save the King”. Boratyński zawsze w takich momentach zastanawiał się dlaczego melodia brytyjskiego hymnu jest identyczna z kościelną pieśnią „Jezu miłości Twej” i co było pierwsze. Papież podchodził po kolei do wszystkich witając się, widać było że jest bardzo zadowolony, oczy błyszczały mu zza okrągłych okularów, z uśmiechem rozmawiał z kolejnymi klękającymi przed nim królami i królowymi. Trwało to dość długo więc Boratyński skinął na kelnera (jak to dobrze, że nie trzeba biegać do bufetu!) zamawiając szklankę lodowatej lemoniady. Wypił spory łyk i zaczął szybko notować, by nie ominąć jakiegoś szczegółu. Za oknem orkiestra dziarsko grała „Rule Britannia” gdy znakomici goście wchodzili do klimatyzowanego pawilonu chroniąc się przed upałem.

Huk nawet nie był specjalnie głośny, ot tak jakby obok tupnął ktoś jakimś gigantycznym butem. Pawilon dla VIP-ów jakby poruszył się, może trochę uniósł w górę, ale to mogło być złudzenie, chmura pyłu uderzyła w okna galerii prasowej, posypały się odłamki szkła, do wnętrza wtargnęło suche, gorące powietrze. Jakiś grubas w czapce z daszkiem, który przedtem pchał się do okna, władczo trzymając dłoń na parapecie, strasznie krzyczał unosząc krwawiąca rękę z kawałkiem szkła wbitym u nasady kciuka. Wzdłuż pawilonu biegł bez czapki, z włosami pokrytymi białym pyłem oficer pułku Leicestershire wołając:

- Oni wszyscy zginęli! Jezu oni naprawdę wszyscy zginęli!!!

Z wyciem syren podjeżdżały karetki pogotowia, wozy strażackie, policyjne radiowozy, z hali sterowcowej wybiegły chyba ze dwie kompanie Gurkhów w okrągłych czapkach otaczając szczelnymi kordonami pawilon i cały teren lotniska.

Boratyński razem z innymi pobiegł do wyjścia, tu z góry nie było na co patrzeć, chciał być blisko, sam nawet nie wiedząc po co. Jusuf na schodach zaplątał się w swoją galabiję, potknął, pewnie spadłby gdyby nie złapał się poręczy, a z drugiej strony nie podtrzymał go Boratyński.

- Chyba jednak lepiej nosić spodnie - uśmiechnął się blado do egipskiego kolegi.

Stali przed szpalerem Gurkhów przerażeni i zakłopotani jakby nie byli ludźmi, których powołaniem jest opisywać i objaśniać wszystko, co dzieje się wokół, ale raczej zagubionymi dziećmi, które nagle uświadomiły sobie, że w pobliżu nie ma rodziców. Wpatrywali się w pawilon, który gdyby nie wybite szyby i bezradnie zwisające firanki, wyglądał na nieuszkodzony. Wejściem służbowym wciąż wchodzili i wychodzili zaaferowani lekarze, sanitariusze, policjanci i jacyś ludzie w cywilnych ubraniach. W końcu nieśmiało odezwały się aparaty fotograficzne.

- Za to nam płacą - mruknęła trochę do siebie, trochę do pozostałych ruda dziewczyna z plakietką „Timesa”.

Nagle przez tłum na lotnisku przeszedł jęk, jakby westchnęły już nie tysiące ludzi, ale domy, sterowce, samoloty, sama ziemia. W drzwiach pawilonu pojawiły się pierwsze nosze - niestety! - przykryte w całości płótnem. Za nimi niesiono następne, następne i kolejne… Boratyński wpatrywał się jakby chciał za wszelką cenę odgadnąć, rozszyfrować po wystającym spod materiału rękawie, nogawce, czubku buta, po kształcie rysującym się pod całunem, kogo niosą.

- Jezus, Maria, żeby to tylko nie nasi! Boże spraw, żeby to nie byli oni! Pod Twoją obronę… Panno Święta co Jasnej bronisz Częstochowy i w Ostrej świecisz Bramie! - plątały mu się słowa modlitwy.

- Przecież Krystyna gdyby była tutaj, to pewnie byłaby w środku, zginęłaby! - przyszło mu do głowy. - Powinna być wdzięczna tej nieszczęsnej dziewczynie, która zrobiła jej na Chmielnej ślizgawkę z majonezu.

W drzwiach pojawiły się kolejne nosze, te nie były przykryte! Leżał na nich człowiek w pokrwawionej, podartej białej sutannie, z którą kontrastował czysty bandaż na lewym przedramieniu. Pius XII odwrócił głowę w stronę ludzi stojących pod pawilonem, zmrużył oczy pozbawione okularów i z wysiłkiem uniósł prawą rękę kreśląc znak krzyża. W tym nieporadnym geście drżącej ręki, skurczonych palców był jednak majestat nie mniejszy od tego, gdy papież niesiony na sedia gestatoria płynął na tłumem na Placu Świętego Piotra w Rzymie i błogosławił Miastu i Światu. Prawie wszyscy przeżegnali się, wszystkie kolana, nawet tych, którzy modlili się do innych bogów lub nie modlili się wcale zgięły się, by oddać hołd człowiekowi, który słaby i cierpiący bardziej myślał teraz o nich, niż o sobie.

Pojawili się następni: na noszach wyniesiono królową Portugalii, podtrzymywany przez adiutanta szedł król Bawarii Ludwik IV. Boratyński ucieszył się! Zobaczył wychodzących Władysława Augusta i Annę Teresę; królowa miała opatrunek na prawej dłoni i lekko utykała, król z obwiązaną głową prowadził ją pod rękę, z drugiej strony wspierała się na oficerze z regimentu Kawalerii Narodowej Koronnej w granatowo-amarantowym mundurze, podartym i pobrudzonym pyłem.

- Dzięki Bogu, dzięki Bogu powtarzał rozradowany Boratyński.

Dziennikarka z „Monitora Wileńskiego” ocierała łzy, ktoś próbował klaskać, ale przestał, bo wyniesiono jeszcze kilka osób rannych - lecz żywych i znów zaczęły się nosze przykryte obrusami lub zasłonami zerwanymi z okien pawilonu. Przerażone oczy śledziły ten korowód. Boratyński ze zgrozą zauważył biały, nawet nie pobrudzony, rękaw marynarskiego munduru z szerokimi złotymi paskami admiralskimi; niesiono Jakuba VII, potężnego władcę, o którym mówiono, że prywatnie jest nieśmiały i najchętniej czyta poezje i układa puzzle. Ale już pojawiły się następne nosze, straszne, bo pomiędzy ciałem zarysowanym pod całunem, a głową ziała jakaś potworna odległość, bezwstydnie sugerująca jak zginął człowiek, którego ciało leżało na nich. Ciszę przerywały syreny karetek zabierających z lotniska żywych i umarłych. Wśród dziennikarzy ktoś zemdlał, mówiono później, że był to słynący z ciętego języka i cynicznych żartów komentator „Wiener Nachrichten”.

Boratyński naliczył już pięćdziesiąt troje zabitych i miał nadzieję, że to koniec, bo znów zaczęto wynosić rannych, wśród nich śmiertelnie bladego, nieprzytomnego cesarza Franciszka Józefa III. Nie był to jednak koniec. Dwaj oficerowie we francuskich mundurach wyszli z następnymi noszami, ktoś spośród dziennikarzy krzyknął „Oh Mon Dieu, notre Reine!”. Spod położonego, widać w pośpiechu, całunu, widać było wyraźnie błękitny bucik z obcasem. Boratyńskiego coś chwyciło za gardło, jakby żelazną ręką, ucisk promieniował, oczy łzawiły od tego i widział już tylko ten błękitny bucik królewny Tosi.

Delhi - hotel „Imperial”, 4 maja 1957 wieczór

Boratyński nie tknął obiadu, całe popołudnie siedział i pisał relację z tego, co wydarzyło się rano. To nawet nie była relacja, nie miał ochoty na suche sprawozdanie, nie po tym co zobaczył. Zresztą od tego jest radio, ten nowy wynalazek - telewizja, żeby opisać, pokazać. Napisał to, co czuł człowiek, który był tu, na miejscu, tak żeby ktoś czytając go tysiące kilometrów dalej mógł poczuć nadzieję i rozpacz, otuchę i smutek jaki towarzyszył im na lotnisku rano. Było mu obojętne jak oceni to redaktor naczelny i ktokolwiek inny, w gruncie rzeczy ten artykuł był także, a raczej przede wszystkim dla niego, żeby z siebie wyrzucić to wszystko, uspokoić się, oczyścić. Sprawdził tylko literówki, dopisał kilka zdań, bo właśnie otrzymał komunikat głoszący, że w szpitalu Przemienienia Pańskiego umarł cesarz Franciszek Józef III. Maszynopis i rolki z filmami nadał pocztą kurierską, jutro rano powinny być w Warszawie. Co więcej mógł zrobić? W recepcji kazał natychmiast przekazywać sobie wiadomości, prośbę poparł hojnym napiwkiem, w pokoju radio było nastawione na lokalną rozgłośnię, szła muzyka poważna przerywana tylko komunikatami: kto umarł, komu ma się lepiej, oświadczenia, kondolencje, lista zabitych w zamachu. Wiele mówiono o bohaterstwie prezydenta Gruzji, lekarza z wykształcenia, który chociaż sam ranny, natychmiast ratował poszkodowanych, także i później gdy przyjechały karetki, nawet jeszcze w szpitalu dopóki nie okazało się, że on sam potrzebuje pomocy.

Jusuf namawiał, żeby zszedł na dół do baru, siedział tam z paroma Egipcjanami, było jeszcze kilku dziennikarzy z Europy, pogadają, coś tam wypiją, wymienią się informacjami. Boratyński nie miał szczególnej ochoty na wspólne picie, rozmowy, towarzystwo ludzi, z którymi widział się pierwszy i pewnie ostatni raz życiu. Był ciekawy świata, ludzi, dlatego został dziennikarzem, ale nie dziś, nie teraz! Zdawał sobie sprawę, że w hałaśliwym barze, wśród brzęku szkła, buczących wentylatorów, w tytoniowym dymie łatwiej ucieknie przed tym co go prześladowało, przed własnymi myślami, ale tym bardziej nie chciał. Wciąż prześladował go widok niebieskiego bucika, admiralskiego rękawa, głowy odsuniętej od tułowia, chciał jednak sobie z tym poradzić, przypominać sobie tyle razy, ile tego zapragnie rozdrażniona wyobraźnia, żeby to zaakceptować, przyjąć do wiadomości. Bucik - rękaw - głowa, bucik - rękaw - głowa, bucik - rękaw - głowa. Nalał sobie dżinu z tonikiem, cytryny się skończyły, na szczęście lodu było pod dostatkiem.

Pomyślał o oficerze chroniącym króla Francji, który zginął próbując go ocalić, Henryk V nie żyje, prawdopodobnie ten dzielny kapitan i tak by nie przeżył. To jednak było coś godnego szacunku. Niby się mówi z okrutnym realizmem, że facet miał taką pracę, że niby musiał się z tym liczyć. Boratyński zamyślił się:

- Coś w tym jest. Przecież to nie chodzi o forsę. Gdyby dajmy na to któryś z bogaczy wynajmujących ochroniarzy znalazł się w niebezpieczeństwa, tak że trzeba byłoby poświęcić życie dla niego, ilu by się na to zdobyło? To są profesjonaliści, ich poświęcenie miałoby przecież jakieś granice, może nadstawiliby rękę, ale głowę? Oddać za kogoś życie? Jasne, za najbliższych, za żonę, za dziecko, to jeszcze by można. Za ojczyznę? To się tak często i łatwo mówi, nawet w przysiędze wojskowej obiecuje. Ale jak to rozumieć? Ojczyzna to nie redaktor naczelny, dla którego nie poświęciłby nawet małego palca, to nie sąsiedzi, cała ulica, miasto, zresztą z tego się robi jakaś cholerna abstrakcja - zirytował się - trudno idąc na śmierć, czy choćby ryzykując życie, myśleć o kilkudziesięciu milionach, ba! znalazłoby się trochę takich, którym nie miałby ochoty nic podarować, a co dopiero siebie. Bucik - rękaw - głowa; no dobrze, w wojsku przysięgał ojczyźnie i królowi, to już jest konkret, król uosabiał ojczyznę, był jej ojcem, przedstawicielem, symbolem. W swojej dziennikarskiej pracy przez tyle lat napatrzył się na wielu monarchów, europejskich, azjatyckich, afrykańskich… Widział ich z bliska, zwykle byli to, prawdę mówiąc, zwykli ludzie, kobiety i mężczyźni ze swoimi słabostkami, śmiesznostkami, pasjami, talentami. Jednych człowiek chętnie zaprosiłby do domu na obiad, innym nie miałby ochoty podać ręki. Dlaczego miałby za kogoś takiego umrzeć? Amerykanie wybierali sobie na kilka lat prezydenta - oczywiście kandydaci starali się pokazywać jako najlepsi, najbardziej fachowi, dający najwięcej nadziei. Potem było rozmaicie. Okazywali się czasem takimi, których warto było zaprosić do rządzenia, a czasem strach byłoby pożyczyć pół grosza. W sumie efekt podobny, ale żeby zaraz za niego umierać? Ten prezydent był taki jak każdy z nas i po paru latach znów nim był. Za monarchę jakoś łatwiej byłoby umrzeć, identyfikować go z ojczyzną: owszem, był podobny do nas w swoich wadach i cnotach, ale rodził się do panowania, w gruncie rzeczy wybierał go Pan Bóg, lepszego, gorszego, gdzieś w tym akcie stworzenia królewicza, królewny była Jego wola. Było w tym coś niesamowitego, że na tronie siedział ktoś taki jak ja, a jednocześnie kompletnie niepodobny, bo wybrany przez Boga. Człowiek w jakimś sensie poświęcony dla mnie, dla nas wszystkich: całe jego życie było sprawowaniem misji, funkcji, nawet jego sprawy osobiste były zredukowane do jakichś chwil ukrytych przed obserwacją „poddanych”. W sumie to nie my, to król był nam poddany - zamyślił się Boratyński. - Był naszą własnością, za nas musiał się martwić, kłócić, rozmawiać, walczyć. Uczciwie płacąc podatki, można było sobie powiedzieć jak w restauracji: „płacę i wymagam”, ma być dobrze, mam być zadowolony i bezpieczny. Politycy przychodzili i odchodzili w poczuciu spełnionego obowiązku albo zmęczeni, skompromitowani, wypaleni, niezdolni. Król musiał to znosić, oliwić machinę państwa, nosić je na ręku jak rozkapryszone niemowlę. No i jeszcze - to chyba najważniejsze - dodawał państwu, więc i wszystkim jego obywatelom, jakiś czynnik wzniosłości, może nawet mistycyzmu, bez którego rządzenie redukowało się do pomysłów na to skąd brać pieniądze do państwowej kasy i potem jak i na co je wydawać. Bez niego państwo było tylko zbiorowiskiem ludzi o różnych, często sprzecznych interesach, godzonych lub zaognianych przez polityków, z nim stawało się ułomną, ale jednak: wspólnotą. Pewnie, że mógł ograniczyć swoją obecność, było tak przecież w kilku państwach, do wychodzenia na balkon, do pokiwania zadowolonym widzom, do bezsilnego podpisywania tego co mu podsunie odpowiedzialny albo wręcz przeciwnie, urzędnik, podyktuje rozchwiany partyjnymi burzami parlament. To było łatwe i przyjemne, jakoś od biedy można identyfikować się z taką kukiełką jako symbolem, ale czy można ją szanować, bez wahania oddać za nią życie?

Zapalił papierosa, dawno już dziś przekroczył swój dzienny limit, wypił łyk gorzkawego napoju. W rodzinie Boratyńskich przekazywano sobie z dumą opowieść o ich przodku, kasztelanie, który ocalił królowi życie podczas bitwy: oddał mu swego konia, bronił swoim mieczem - takie bohaterskie historie dla chłopców. Poczuł nagle coś w rodzaju zazdrości wobec swojego prapradziadka, który miał okazję tak się zachować. Inny Boratyński podarował swemu królowi gobelin z napisem „podnóżek stóp twoich”, biblijnie i politycznie, bo już wtedy w Rzeczpospolitej zaczynała się prywata i pycha jednostek. Z radia dobiegała kojąca muzyka, menuet z Concerto Grosso D-dur Haendla. Bucik - ramię - głowa. Zabili ich, ktokolwiek to zrobił, bo byli naszymi królowymi, królami, bo byli tam za nas, w naszym imieniu, ktoś zrobił im krzywdę, bo chciał skrzywdzić w nich - nas wszystkich.

Radio nadało najnowszy komunikat: Prezydent Unii Północnoamerykańskiej ogłosił na jutrzejszą niedzielę Narodowy Dzień Modlitwy za Poległych w Delhi. Wezwał wszystkich obywateli Unii do odmówienia Różańca w tym dniu. Znów zabrzmiał Haendel, Koncert g-moll, Boratyńskiemu wydało się smyczki w musette ciągną po strunach tak jakoś po góralsku, jakby to nie był barok, tylko coś swojsko-podhalańskiego.

- Porządny gość z tego Reagana - pomyślał z uznaniem, - chociaż nie król.

Przypomniał sobie jak lubił jako chłopak chodzić oglądać parady - wielkie marsze 3 maja w dniu Konstytucji ustanawiającej dziedziczną monarchię Wettynów i kończącej kłopotliwą dwuznaczność elekcji, defilady wojskowe 14 września w rocznicę zdobycia Moskwy przez wojska Rzeczypospolitej i Francji, po bitwie pod Borodino, gdzie przestała istnieć armia rosyjska, po tej klęsce Rosja nigdy się już naprawdę nie podniosła, choć jeszcze kąsała. Przerażeni bojarzy błagali seneszala Francji diuka Bonaparte by przyjął koronę carską. Jego odpowiedź (ciekawe, czy nie wymyślona później): „Służę Bogu i memu Królowi Ludwikowi XVI i wolę być kapralem we Francji niż carem w Rosji” przeszła do historii. Złośliwi twierdzili, że powiedział tylko ”merde”. Boratyński jak przez mgłę pamiętał ojca obecnego króla, starego Fryderyka Augusta II wspaniale prezentującego się na swoim gniadoszu Neptunie. W ich wielkim państwie, gdzie mieszkali często obok siebie ludzie mówiący różnymi językami i należącymi do rozmaitych narodów: Polacy, Litwini, Ukraińcy, Łotysze, Ormianie, Białorusini, Żydzi, Niemcy, Tatarzy, Estończycy… można by wymieniać jeszcze długo, długo, był ktoś kto ich łączył, nie był tym kim oni, a zarazem był każdym z nich.

Bucik - ramię - głowa. Wiedział, że obrazy z tego dnia zostaną mu w pamięci do końca życia, utrwalone jak na kliszy, wytrawione jak kwasem na miedzianej płycie. Będą częścią tego, co będzie niósł ze sobą tak, jak obrazki z defilady, z dnia kiedy oświadczył się o rękę swojej przyszłej żony, z matury, z przysięgi w podchorążówce w Centrum Wyszkolenia Kawalerii Pancernej w Poznaniu. Przysięgał „Bogu Wszechmogącemu w Trójcy Jedynemu wierność i uczciwość Królowi i Ojczyźnie…”, „…gotów oddać w potrzebie zdrowie i życie za swego najdostojniejszego Monarchę i Ojczyznę miłą”. Prawie tymi samymi słowami przysięgali jemu i wszystkim innym kolejni królowie podczas koronacji na Wawelu. Podobnie przysięgał swej żonie w dniu ślubu.

- Trzeba w życiu być wiernym, ot i cała filozofia - pomyślał Boratyński i zapalił ostatniego tego wieczoru papierosa. Zegar na wieży pobliskiego kościoła Św. Tomasza Apostoła wybił godzinę trzecią w nocy.

III. Polityka

Skromneprogi - Warszawa, 4 maja 1957 rano

Kanclerz wielki Mikołaj Struś bardzo cenił sobie chwile spędzone w Skromnychprogach, dobrze mu tam się pracowało i jeśli tylko okoliczności pozwalały, zabierał stertę papierów, nad którymi siedział popijając drobnymi łyczkami porto. Czasami zapraszał swoich współpracowników, a za cichą zgodą króla odbywały się tam również nieformalne posiedzenia Rady Ministrów i Rady Senatu. Pałac był zresztą olbrzymi i razem z oficynami i pawilonami mógł pomieścić bez trudu wszystkich. Taki zresztą miał być, jak wynikało z historii powstania tego ogromnego zespołu pałacowego wraz z kompleksem ogrodowo-parkowym.

Pod koniec XVII wieku Krzysztof Struś, wówczas jeszcze tylko kasztelanic i podkomorzy ubiegał się o rękę panny z magnackiego rodu i chociaż Strusiowie nie byli hołyszami, a senatorskim domem, nasz podkomorzy dostał czarną polewkę i co gorsza z pogardliwym dodatkiem, że „nasza Basia nie pójdzie w tak skromne progi”. Krzysztof Struś się zawziął, a że oprócz całkiem sporej ojcowizny odziedziczył świeżo po dalekim krewnym, który zmarł bezdzietnie znaczną fortunę, mógł zrealizować swój plan. Najął sławnego Tylmana van Gameren, sprowadził z Francji i z Włoch rzeźbiarzy, malarzy, ogrodników, artystów najprzedniejszych i na miejsce starego, mocno już nadgryzionego zębem czasu dworu z modrzewia kazał postawić potężny pałac z szerokimi skrzydłami, oficynami, kaplicą, salą balową, biblioteką, zimowym ogrodem. Wokół wytyczono regularny ogród z labiryntem ze strzyżonego żywopłotu, fontannami i sztucznym jeziorem z wyspą, na którym urządzano bitwy morskie dla rozweselenia gości, dalej jeszcze był kawałek lasu, w którym trzymano zwierzynę do polowań, a który jeden ze Strusiów na początku XIX wieku kazał przerobić na romantyczny park angielski ze wzgórzem, świątynią dumania, dziką promenadą, ruinami zameczku i zapomnianym grobowcem. Podkomorzy Struś dumny ze swej świeżo ukończonej rezydencji kazał nazwać ją na złość tamtym magnatom i nieczułej pannie „Skromne Progi”, nigdy też ich do siebie nie zaprosił (chociaż później bardzo tego chcieli). Z czasem stara nazwa wioski: „Sosnówka” przestała być używana i wszyscy już mówili „Skromneprogi” i tak też zaczęto pisać w dokumentach i na mapach. tylko cudzoziemcy podziwiający pałac, mogący iść z Wersalem w zawody, dziwili się, kiedy tłumaczono im, co znaczy nazwa wioski.

Mikołaj Struś lubił rano wstawać, był już po śniadaniu i studiował właśnie jakieś dokumenty, kiedy dowiedział się o zamachu. Nie było rady, trzeba było wracać czym prędzej do Warszawy.

Dwie godziny później odbywało się już posiedzenie Rady Ministrów. Rozmawiano z Delhi i ustalono szczegóły.

- Panie Marszałku, zechce Pan - zwrócił się Struś do marszałka wielkiego Adama Wójcika - wyznaczyć najlepszych ludzi, którzy bezzwłocznie udadzą się do Indii by na miejscu prowadzić śledztwo. Z Anglikami, sami, czy nawet wbrew Anglikom, nie dbam o to, zresztą to jest nasze prawo, które nam się należy i - uderzył dłonią o blat stołu - nikt nam go negować nie będzie. Zresztą porozmawiam z lordem Marlborough… co jeszcze?

- Saski premier Max von Miltitz jest już w drodze, powinniśmy spodziewać się go w południe - informował Agenor Cyprianowicz, minister spraw cudzoziemskich

- Dobrze, a zatem panie i panowie mamy nieco czasu, spotykamy się o wpół do drugiej z naszym saskim kolegą i będziemy radzić dalej, proszę do tego czasu przygotować informacje, co każdy w swoim zakresie zrobił i zamierza zrobić w związku z tym świństwem jakie nam zrobiono - zakończył Struś.

Carskie Sioło pod Sankt Petersburgiem, 4 maja 1957 południe

W niewielkim gabinecie przy niskim stoliczku z blatem z zielonego malachitu siedziało w skórzanych klubowych fotelach dwóch mężczyzn. Jeden z nich, o starannie przystrzyżonej brodzie i sumiastych wąsach, miał ciemne włosy, z mocno rysującymi się zakolami. Na jego miłej twarzy rysowało się coś w rodzaju mimowolnego uśmiechu, mimo powagi, a nawet smutku z jakim spoglądał swoimi niebieskimi, o szczególnym fiołkowym odcieniu, oczami na swego rozmówcę. Był to Aleksy II Romanow, car Rosji.

- Proszę mi dokładnie opowiedzieć Władimirze Władimirowiczu wszystko, co panu wiadome o tym strasznym wypadku - poprosił łagodnie.

Władimir Władimirowicz był jakby zaprzeczeniem cara: rzadkie jasne włosy przysłaniały lekką łysinę na czubku głowy, spod czoła przeciętego poziomymi zmarszczkami spoglądały głęboko osadzone, wyraziste, zimne, bladoniebieskie oczy.

- Wasza Wysokość zapewne chciałby wiedzieć kto jest sprawcą tego zamachu - raczej stwierdził niż zapytał. - Jak dotąd udało nam się ustalić kilka rzeczy. Przede wszystkim to nie nasza sprawka, a zresztą gdybyśmy mieli z tym coś wspólnego, bo przecież czasem wystarczy tylko ciut pomóc, zainspirować, po prostu nie przeszkodzić, to i tak bym Waszej Wysokości nie powiedział i dzięki temu car zawsze może uczciwie powiedzieć, że nic mu nie wiadomo, by Rosja miała cokolwiek wspólnego z tą sprawą - zmrużył oczy wydymając szyderczo usta. - Poza tym, a tu już nasza pewność jest nieco niższa, ale i tak bliska prawdy, nie zrobili tego Chińczycy. Wasza Wysokość, wie że o tych żółtych małpach wiemy całkiem sporo. - Widząc grymas niezadowolenia na twarzy Aleksego poprawił się: - O naszych południowych sąsiadach. Co do reszty, w tej chwili raczej wykluczamy Amerykańców, Brazylijczyków, także Turcję. Roboczo bierzemy po uwagę oczywiście brytyjskich nacjonalistów, Hohenzollernów, muzułmanów. Najpoważniej bierzemy pod uwagę Polaków.

Car uniósł pytająco brwi i potrząsnął głową.

- Tak! Polaków, no może i Francuzów, ale bardziej Polaków. Byłoby im na rękę oskarżyć o ten zamach nas, Chińczyków, Turcję, kogo tam zresztą zechcą wziąć na celownik. Jakoś tak się złożyło, że ich królowa i król przeżyli, po śmierci cesarza Władysław August będzie przez kilka miesięcy Wikariuszem Świętego Cesarstwa Rzymskiego i ma Rzeszę pod kontrolą. Mogli to zrobić, może i do spółki z Watykanem, żeby mieć pretekst do nowej krucjaty.

- Nonsens, przecież tam zginęła córka polskiego króla, ona sam też ocalał przypadkiem - Aleksy zrobił ręką gest, jakby chciał coś odepchnąć.

- Władysław August mógł nic nie wiedzieć. Może to i robota tego ich Strusia, jego kompana Wójcika albo tego chytrego Armiaszki Cyprianowicza do spółki z tym saskim lisem von Miltitzem. Tak czy inaczej, żeby odepchnąć podejrzenia od nas każę naszym ludziom, żeby rozpowszechniali taką wersję. Niech się Polaczki tłumaczą - zaśmiał się złośliwie.

- Na razie mam pan dowiedzieć się jak najwięcej i nie podejmować żadnych akcji bez mojej zgody. A tak nawiasem mówiąc: czy ja już panu mówiłem generale Triputin, że jest pan obrzydliwy?

- Obrzydliwy, ale służę wiernie i skutecznie Waszej Wysokości i Matuszce Rosji - zaśmiał się generał.

- To niech pan już sobie idzie i tylko zważa, żeby znów trzy wiedźmy nie chwyciły Petersburga za gardło.

Paryż, 4 maja 1957 popołudnie

Ewa Bainville z irytacją spoglądała na zegar: kazać czekać pierwszej minister Królestwa Francji - to bezczelność, kazać czekać kobiecie - to grubiaństwo! Tyle jeszcze było do zrobienia, a przecież miała za sobą ciężki dzień. Rano spotkanie z diukiem Józefem Napoleonem Bonaparte, dziedzicznym seneszalem Francji; wspólnie pojechali do Wersalu, do chłopca, który wczoraj kładł się spać jako Delfin, a rano obudził się jako król Ludwik XIX. Złożyli przysięgę wierności swojemu nowemu władcy. Ewie była tak strasznie żal tego dziecka, które starało się z całą powagą mówić do nich, być wobec nich jak król. Mały trzymał się dzielnie, tylko jego wielkie, takie smutne tego dnia oczy co chwila spoglądały na babcię, wdowę po Karolu XI, szukając w niej pociechy, wsparcia, aprobaty.

- Będzie z niego wielki król - powiedział w zamyśleniu Bonaparte, gdy schodzili po schodach. - Dzielny, bardzo dzielny jest ten mały! Od czasu kiedy Ludwik XVI, chociaż chyba naprawdę była to Maria Antonina, mianował mojego prapradziadka wielkiego Napoleona dowódcą wojsk w Wersalu, obdarzył go szacunkiem i przyjaźnią, odtąd moja rodzina służy Francji i jej królom najlepiej jak może, dla honoru, dla sławy, bo nie można przeżyć życia jak zwierzę, które tylko przeżuwa to, co znajdzie w korycie, bo trzeba coś dać od siebie. Ale dla tego chłopca - potrząsnął głową - zrobię wszystko. Żadna sztuka służyć dorosłemu, z jego rozumem, doświadczeniem, zastępem doradców, uczciwych czy nie, to już trzeba rozeznać, ale to bezradne, skrzywdzone, może nawet przerażone dziecko to dzisiaj cała Francja. Jakbym miał Francję nosić na ręku zamiast jak dotąd siedzieć sobie na jej kolanach. Dałbym się porąbać za Ludwika XIX - dodał kryjąc wzruszenie.

Ewa Bainville w milczeniu uścisnęła mu rękę. Oboje, dotąd często walczący ze sobą, będący politycznymi wrogami, stali się tego dnia przyjaciółmi.

Potem były jeszcze spotkania, narady, konferencja prasowa, zjedzony w pośpiechu obiad. Teraz czekała na Reginalda Higginsa, brytyjskiego ministra sprawa zagranicznych, który prosił o spotkanie. Ewa wiedziała, że minister wylądował ponad pół godziny temu, z lotniska przejechałby z eskortą w jakieś dziesięć minut.

- Cholerny Angol!

W sumie miało to jednak dobre strony, w zależności od sytuacji mogła odegrać rolę kobiety obrażonej, kobiety wściekłej, kobiety zasmuconej.

Rozejrzała się po swoim wielkim, pełnym złoconych mebli gabinecie, z jedwabnym dywanem, niezbyt wygodnymi fotelami, takimi, żeby onieśmielić gościa, który siedząc na kruchym krześle powiem czuć się niepewny i zakłopotany. Do tego też służyły obrazy na ścianach przypominające o świetności Francji. Najbardziej lubiła wielkie płótno Davida przedstawiające wydarzenie, o którym uczyli się na lekcjach historii od Pirenejów po Wielkie Łuki, Smoleńsk i Połtawę. Obraz nazywał się oczywiście „Kasata Królestwa Pruskiego”: w Sali Zwierciadlanej w Wersalu na podwyższeniu siedzą Ludwik XVI i Fryderyk August, przed nimi zgięty w pokłonie Fryderyk Wilhelm III kładzie u ich stóp swoją pruską koronę królewską. Z boku - ale był to środek obrazu i to on był właściwą dominantą tej sceny - stoi Napoleon Bonaparte, pogromca Europy, miecz Francji, obrońca Rzeczypospolitej, w skromnym szarym mundurze bez odznak i orderów, tylko z krzyżami Legii Honorowej i Virtuti Militari, w wysokich czarnych butach, z dłonią na piersi spogląda surowo na Prusaka. Za seneszalem tłoczą się marszałkowie Francji i Rzeczypospolitej: Cathelineau, Ney, ks. Poniatowski, Charette de la Contrie, Davout, Kniaziewicz, Madaliński, ks. d'Enghien, Murat, Dąbrowski i tylu innych. Chłopicki nachyla się do Masseny i mówi coś do niego lekko uśmiechnięty. Na niskim stoliczku leży, celowo niedbale położona, brandenburska margrabiowska czapka, nad którą pochylają się roześmiani Talleyrand i Kościuszko.

- Może i Angolom przydałaby się taka lekcja? -pomyślała przelotnie.

Na szczęście otworzyły się drzwi i do gabinetu weszli Reginald Higgins i jego francuski kolega markiz Arnold Laprade de la Chaize. Higgins był trzydziestoparoletnim mężczyzną o podłużnej twarzy, przedłużonej przez niezmiernie wysokie czoło, które nieubłaganie przekształcało się w łysinę. Pełne usta, i wąski nos dopełniały całości.

- Wygląda jak wąż przebrany za człowieka - pomyślała z niechęcią Ewa.

- Witam najserdeczniej naszego brytyjskiego przyjaciela - powitała go grzecznie. - Mam nadzieję, że zechce pan poczęstować się herbatą, chociaż może nie będzie tak smaczna, jak ta, którą pił pan na paryskim lotnisku. Zawsze uważałam, że na lotniskach herbata jest najsmaczniejsza, nieprawdaż?

Anglik zarumienił się. - Proszę wybaczyć, że zmarnowałem nieco czasu, ale cóż, sprawy nie cierpiące zwłoki, ci natrętni sekretarze, jakieś pilne depesze do przejrzenia, lot sterowcem z Londynu do Paryża trwa tak krótko…

- Ależ nie ma o czym mówić - przerwała sucho Bainville. - Skoro zatrzymał się pan nieco na lotnisku, to były po temu, z pewnością, ważne powody.

Po tej wymianie wstępnych złośliwości Higgins przystąpił do rzeczy: Wielka Brytania pragnie, by państwa, których przedstawiciele ucierpieli w zamachu w Delhi wydały wspólne oświadczenie, bardzo ogólne naturalnie, ale jego istotą jest zamanifestowanie solidarności w tej tragicznej chwili. Jeszcze dziś ambasadorowie Jego Królewskiej Mości przedłożą ten pomysł wraz z projektem deklaracji do rozważenia zainteresowanym rządom.

- Pomysł interesujący, tak, bardzo dobry - mruczała Ewa czytając proponowane oświadczenie. - Myślę, że moglibyśmy przyjąć ten tekst, oczywiście muszę naradzić się z ministrami, ale jeszcze dziś przekazalibyśmy naszą odpowiedź, sądzę, że pozytywną. Jest jeszcze jedna kwestia i mam nadzieję, że tu pański rząd nie będzie robił problemów. Otóż chcielibyśmy, żeby w dochodzeniu, które zapewne już się toczy w sprawie zamachu, uczestniczyli francuscy przedstawiciele, mamy niezłych prokuratorów i policjantów, którzy z pewnością nie będą tylko biernymi obserwatorami.

- Higgins uśmiechnął się blado. - Doskonale rozumiem pani premier, ale wątpię, żeby to było konieczne, specyfika kraju, kwestie językowe, kulturowe. My naprawdę na miejscu mamy świetnych fachowców, którzy nasyłanie im pomocy musieliby uznać i zapewne uznają, za brak zaufania, zapewniam, że oni na to nie zasłużyli! Oczywiście, moglibyśmy przystać na akredytowanie powiedzmy jednego, no dwóch obserwatorów…

- Pan chyba żartuje sir. - Bainville wstała z fotela, a jej zielone oczy ciskały błyskawice. - Zdaje się, że pan zapomniał, że w tym zamachu zginął nasz król i nasza królowa! Wypraszam sobie ten lekceważący ton w stosunku do francuskich urzędników królewskich! Nie ma znaczenia czy to stało się w Indiach czy na Marsie, dobry glina będzie nim zawsze i wszędzie, więc nie obchodzi mnie to, czy to zasmuci pańskich ludzi czy nie. Jeśli pan mówi o zaufaniu, to ja zapewniam, że nic tak nie sprzyja budowaniu zaufania jak kontrola. Moi ludzie muszą tam jechać i uczestniczyć w śledztwie. A czy innym państwom, też zechce pan obrzydzać wysłanie delegacji biorących udział w dochodzeniu? Nie zazdroszczę tych rozmów.

- Ależ pani premier - Higgins był uosobieniem życzliwości, - to tylko wynikało z troski , aby nie stwarzać niepotrzebnych problemów z wysyłaniem francuskiej ekipy śledczej, jeżeli tylko uważa pani, że to konieczne, to naprawdę nie mamy o czym mówić: przedstawiciele Francji będą na równych prawach uczestniczyć w dochodzeniu. Podobnie będzie zresztą z innymi państwami, prosili już nas o to nasi przyjaciele z Rzeczypospolitej i Saksonii, którzy jak zwykle wysyłają wspólny zespół.

- Ty żmijo - pomyślała Ewa, - spróbowałbyś inaczej, to Struś z Miltitzem urwaliby ci tę twoją śliczną głowę.

- Cieszę się - powiedziała głośno, - że jak zwykle dochodzimy tak łatwo do serdecznego porozumienia. Nalegam, żeby skosztował pan herbaty.

***

- Szkoda, że tego nie widziałeś - śmiał się Laprade de la Chaize opowiadając o wszystkim swemu przyjacielowi Piotrowi d'Aranluz. - Szefowa odegrała przed Angolem swoja ulubioną rolę lwicy i Higgins się ugiął.

- W takim razie mogę wysyłać swoich ludzi do Indii? - zapytał minister policji Jego Królewskiej Mości kawaler d'Aranluz uśmiechając się również, tak, że na jego trochę dziecinnej twarzy pojawiły się dwa dołeczki.

- Możesz Piotrusiu, możesz.

- To dobrze, bo „Andromède” z moimi ludźmi na pokładzie wystartowała godzinę temu, dowódca sterowca tłumaczył, że jest silny wiatr i później nie mógłby wystartować - uśmiechnął się szelmowsko d'Aranluz.

- Rzeczywiście, strasznie dziś wieje - zaśmiał się markiz.

***

Ewa Bainville po wyjściu Higginsa poszła do kaplicy. Musiała jakoś zebrać myśli, ochłonąć po tym okropnym dniu, który jeszcze nie chciał się skończyć. Swoim zwyczajem najpierw odmówiła Różaniec, a później opowiadała Panu Bogu o wszystkim, co dziś się wydarzyło. Lubiła te chwile spędzone w ciszy, w kaplicy, bardzo to jej pomagało, nie musiała być wtedy „Lwicą”, której bali się przeciwnicy, a w której drapieżność pokładali nadzieję przyjaciele. Przy ołtarzu kapelan w czarnym ornacie odprawiał Mszę, niemal fizycznie odczuwała siłę promieniującą z Hostii unoszonej w górę przez dłonie księdza.

- Dona eis requiem - powtarzała przypominając sobie chwilę pożegnania z królową i królem na lotnisku.

- Requiescant in pace.

- Amen - odpowiedziała czując, że wreszcie odnajduję siłę i ufność, których tak bardzo brakowało jej od rana.

Kiedy wychodziła, zachodzące Słońce oświetlało witraże z postaciami świętych nad wejściem do kaplicy. Może to przeleciał ptak lub przelotna chmura przesłoniły światło, bo Ewie wydawało się, że św. Joanna d'Arc, dumna, w zbroi, ze sztandarem, mrugnęła do niej porozumiewawczo.

Bletchley Park - Imperialne Centrum Łączności, 4 maja 1957 wieczór

Szyfrowana rozmowa pomiędzy pierwszym ministrem Rządu JKMości lordem Winstonem Marlborough a ministrem spraw zagranicznych Rządu JKMości sir Reginaldem Higginsem:

- Witam! Jaka pogoda w Delhi lordzie Winstonie?

- Cholernie gorąco. Myślę, że jutro z rana wracamy do Londynu. Śledczy pracują pełną parą, ale w sumie niewiele udało im się na razie ustalić, więc wysyłamy krzepiące komunikaty, że badamy każdy ślad i takie różne policyjne opowieści. Miał pan rację, z Wiednia też wysłali śledczych. A jak tam sprawa wspólnego oświadczenia?

- Całkiem nieźle w zasadzie mam aprobatę wszystkich liczących się graczy. Miał pan całkowitą rację co do Żab. W sprawie śledztwa odezwało się oburzone rechotanie i przyjąłem ich warunki. Ta Bainville to twardy zawodnik, nie chciałbym być jej wrogiem.

- A nie mówiłem? Widziałem jak w zeszłym roku w Sankt Petersburgu, pan jeszcze wtedy nie był w Foreign Office, zrobiła mokrą plamę z Monastyrowa. Chłopina zupełnie się pogubił. Niech pan jej nie lekceważy. Te Żaby bywają drapieżne!

- Wobec tego nie robimy problemu z międzynarodowym śledztwem?

- A jak inaczej, to była międzynarodowa hekatomba, więc śledztwo musi być międzynarodowe, trudności robimy dla zasady i targu, tłumaczyłem to panu rano sir Reginald. Zresztą wie pan, po tym co się rano stało trochę zbrzydły mi te polityczne gry, człowiek w moim wieku zaczyna się przywiązywać, a ja służyłem Jakubowi VII jako polityk dwadzieścia parę lat, kawał czasu Higgins! Dopilnuję tylko, żeby zakończyć sprawę z Indiami, potem pogrzeb, koronacja Księcia Walii, Karol V doskonale da sobie radę i chyba pomyślę o urlopie.

- Czy ma pan jeszcze jakieś dyspozycje dla mnie milordzie?

- Nie, dziękuję panu. A! Niech pan za mnie wypije szklaneczkę whisky, ja tu za dużo nie mogę, bo wciąż muszę się z kimś spotykać i coś wygłaszać, chociaż u nas już noc. Dobranoc sir Reginald!

- Dobranoc lordzie Winstonie!

Warszawa - Sala Prasowa na Zamku, 4 maja 1957 wieczór

Za Stolem siedzieli obok siebie wielki kanclerz Mikołaj Struś i premier Max von Miltitz, obok nich podkanclerzowie: koronny, litewski, ruski, inflancki, wielki marszałek Wójcik, minister spraw cudzoziemskich Cyprianowicz, wielki regimentarz admirał Górski. Konferencję prowadził referendarz koronny Chodorowski. Na większość pytań odpowiadał Struś.

- Tak, nasz zespół dochodzeniowy już udał się do Delhi, będziemy pracować wspólnie z Brytyjczykami, a właściwie już od jutra z Hindusami, bo przecież zmarły król Jakub przed śmiercią podpisał Akt Niepodległości Indii.

- Nie, w tej chwili nawet nie zamierzamy spekulować na temat przyczyn zamachu, ani jego autorów. Mogę jednak państwa zapewnić, że tym draniom nie ujdzie to bezkarnie, nie jest naszą rzeczą wybaczać cudze krzywdy, więc złapiemy ich i ukarzemy.

- Tak, to prawda, Ich Królewskie Moście czują się dobrze, ich zdrowiu i życiu nic nie zagraża, obrażenia okazały się dzięki Bogu powierzchowne. Jesteśmy w stałym kontakcie z marszałkiem nadwornym Dymitrem Hruszewskim i spodziewamy się powrotu pary królewskiej w najbliższym czasie.

- Nie, oczywiście, że nie ogłosimy mobilizacji, z kim mielibyśmy toczyć wojnę? Mamy tylko podwyższony stan gotowości bojowej - prawda panie admirale? - w garnizonach w prowincjach zamorskich leżących nad Oceanem Indyjskim, ale naprawdę bardzo państwa proszę o nie powtarzanie tych bredni na temat mobilizacji.

- Tak, rzeczywiście Wielka Brytania wystąpiła z inicjatywą wspólnej deklaracji, przyjąłem dziś brytyjskiego ambasadora sir Gilberta Dashwooda i sądzę, że będzie to właściwe, jeśli wspólnie wypowiemy swoje oburzenie dla obrzydliwości tego zamachu i swoją niezłomną wolę wyjaśnienia tej sprawy.

- Nie, granica z Brandenburgią ani z Rosją nie została zamknięta! Pan premier von Miltitz podpowiada mi, że Saksonia również nie zamknęła swoich granic z Brandenburgią. Mogę tylko powiedzieć, że zarówno car Aleksy II, jak i margrabia Wilhelm VI są głęboko poruszeni tym co się wydarzyło i proszę byśmy na tym zakończyli sprawę. Dajmy czas śledczym, pan marszałek wielki Wójcik wysłał najlepszych ludzi: policjantów prokuratorów, ekspertów kryminalistyki i oni - niezależnie od tego kto spowodował bezpośrednio czy pośrednio ten ohydny zamach - go dopadną!

- Jeśli to wszystko, to bardzo państwu dziękuję - zakończył Chodorowski. - Chciałem jeszcze tylko przypomnieć, że dziś o dziewiątej wieczorem we wszystkich kościołach zgodnie z życzeniem Ojca Świętego Piusa XII będą odprawione Msze żałobne za dusze zabitych w dzisiejszym zamachu. W katedrze św. Jana w Warszawie Mszę odprawi ks. Prymas kardynał Miłkowski.

IV. Lotnicy i inni

Morze Arabskie - II Eskadra Floty Oceanu Indyjskiego, 4 maja 1957 rano

Witold von Kleist oglądał ten widok setki razy: błękitne niebo nad nim i nieomal granatowy ocean w dole, ale wciąż ogarniał go zachwyt. Uwielbiał latanie! Jeszcze jako dziecko męczył rodziców o jakieś okazjonalne przejażdżki czy balonem, czy sterowcem, z wakacyjnych wypraw nad ciepłe morza najbardziej lubił podróż, w gimnazjum oczywiście próbował sił na szybowcach i to było już zupełnie coś innego, niż być wożonym wśród innych pasażerów. Prawdziwe olśnienie przyniósł pierwszy lot samolotem z silnikiem benzynowym. Akrobacja, manewry, najpierw z instruktorem, potem samodzielne loty. Sterowce pogardliwie nazywał „tramwajami” i ich stateczne pilotowanie uważał za miłe, aczkolwiek arcynudne zajęcie. Nie musiał się więc specjalnie zastanawiać nad swoją przyszłością: zaraz po maturze poszedł do szkoły lotniczej. Jeżeli mu tam coś nie odpowiadało, to jedno: za mało lotów! Najchętniej łatałby kilka razy dziennie. Szkołę skończył tylko dlatego z drugą lokatą, że nie wszyscy instruktorzy doceniali jego nadmierną samodzielność i skłonność do ryzykownych akrobacji. Początkowo chciał skorzystać z przysługującego mu z racji wysokiej lokaty prawa i poprosić o przydział do pułku myśliwskiego w Tylży, miałby blisko do majątku rodziców, a przede wszystkim do innego, sąsiadującego z nimi, gdzie mieszkała śliczna Joasia Przyjemska. Wtedy jednak zjawił się w szkole oficer w mundurze marynarki wojennej, z odznaką pilota myśliwskiego i wypowiedział zaczarowane słowo „lotniskowce”. Dla Witolda była to nazbyt silna pokusa. „Świat do nas należy” - dewizę Marynarki uznał za swoją i po promocji, po krótkim urlopie, podczas którego musiał obiecywać po kilka razy dziennie rodzicom i Joasi, że nie zginie i że będzie na siebie uważał, poszedł na kursy pilotażu morskiego we Władysławowie. On i jego koledzy, szczęśliwcy z całej Rzeczypospolitej, których przyjęto na kurs, wkrótce przeklinali kawał pasa startowego z wymalowanymi zielonymi, żółtymi i czerwonymi obramowaniami, na którym musieli do znudzenia startować i lądować, startować i lądować. Latania było niewiele, raczej tylko od święta i w nagrodę, a na co dzień monotonne ćwiczenia na „Okręcie Jego Królewskiej Mości »Beton«” jak nazwali pas startowy. Początkowo niewielu mieściło się w granicach bezpieczeństwa, o utrzymaniu się w zielonym, regulaminowym obramowaniu nikt nie marzył. Z czasem było coraz lepiej, ale wymyślono utrudnienia, start z obciążeniem imitującym uzbrojenie bombowe oraz polewanie wodą. Z tym polewaniem wodą była zabawna historia: delikwenta, który nie zmieścił się w wyznaczonym zarysie pokładu przy starcie lub lądowaniu, po zejściu na płytę mechanicy polewami kubłami zimnej wody - jako topielca. Zabawa była przednia i każdy uważał, żeby czasem nie „wpaść do morza”, zwłaszcza gdy na dworze było jeszcze całkiem zimno. Kres zabawie mechaników położył pod koniec kursu Staś Abramowicz, który nagle z doskonałego pilota stał się ostatnim fajtłapą i co rusz „tonął w morzu”. Dopiero wieczorem w kantynie wyznał, że w taki gorący dzień być oblanym to czysta przyjemność. Następnego dnia cała szkolna eskadra zaliczyła morze, aż stary chorąży Bałaban zorientował się o co chodzi i zagroził, że od dziś woda będzie wzbogacona zużytym olejem silnikowym. Od tego czasu nikt już nie wypadł za burtę „Betona”. Niezłe to były czasy, Witold uśmiechnął się do swoich myśli i do zdjęcia Joasi przymocowanego w kokpicie samolotu.

Klucz von Kleista łagodnie skręcił, do końca lotu została jeszcze godzina, kiedy w radiu odezwał się dziwnie spokojny głos dyżurnego:

- Klucz „Niebieski” i klucz „Żółty” natychmiast wracać na okręt. Powtarzam, ”Niebieski” i „Żółty” natychmiast wracać i lądować.

- Tak jest klucz „Niebieski” zrozumiałem: wracać i lądować potwierdził Witold.

- Coś się stało - pomyślał.

- Panowie słyszeliście? Wracamy - zapytał dla porządku podwładnych i słysząc potwierdzenie zrobił zwrot w kierunku powrotnym.

Na morzu widać już było najpierw przecinki, potem rosnące sylwetki okrętów: na przedzie „straszne bliźnięta B” czyli niszczyciele „Burza” i „Błyskawica”, za nimi zgrabny drapieżnik: krążownik „Król Dawid” i wreszcie otoczony z obu stron niszczycielami „Wicher” i „Grom” ogromny lotniskowiec „Panna Wodna”; von Kleist widział już wyraźnie krzątaninę na pokładzie, lądujące samoloty z „Żółtego” klucza. Za „Panną Wodną” szedł okręt zaopatrzeniowy „Admirał Dickmann”, z krążownikiem „Rycerz Święty Jerzy” u boku, eskadrę zamykały niszczyciele „Piorun” i „Huragan”.

- Panie poruczniku! - wołał zdyszany bosman Mietek, mechanik - Pan komandor prosi o zejście do sali odpraw!

- Co się dzieje Mieciu?

- Podobno jakaś eksplozja była w Delhi, zginęło masę ludzi, nasz król i królowa ranni - wołał zdyszany bosman.

Pędzili korytarzem, z głośników dobiegał głos dowódcy Eskadry kontradmirała Pacunelisa informującego o zdarzeniach na lotnisku w Delhi. W sali odpraw było już pełno ludzi; wszyscy rozmawiali, niektórzy sprzeczali się głośno, ktoś próbował ich uciszyć potęgując jeszcze zamieszanie. Dopiero wejście dowódcy dywizjonu komandora Forysiaka uspokoiło kłócących się.

- Panowie! Jak już słyszeliście, podczas powitania Piusa XII na lotnisku doszło do zamachu. Kto to zrobił i dlaczego - na razie nie wiemy. Naszym obowiązkiem jest być przygotowanymi na wszystko i zareagować szybko i skutecznie. Od tego jest lotnictwo Marynarki! Płyniemy teraz w kierunku Karaczi. Mamy w tej chwili podwyższony stan gotowości bojowej w całej Flocie Oceanu Indyjskiego. Od tej chwili w powietrzu jest tylko radiolokacyjny samolot rozpoznawczy oraz dyżurny klucz, część samolotów ma być gotowa do startu, piloci przy swoich maszynach, reszta będzie w pogotowiu. Kapitan Miller zaraz przedstawi grafik dyżurów. Samoloty startują z pełnym uzbrojeniem. Żaden statek powietrzny ani morski nie ma prawa od teraz do odwołania zbliżyć się bez naszej zgody do Eskadry. Atakować wolno tylko na rozkaz dowódcy Eskadry, chyba, że dla odparcia bezpośredniego zagrożenia. Piloci z kluczy wyczytanych przez adiutanta dywizjonu proszę udać się na stanowiska!

Wymienieni przez Millera wybiegli na pokład, von Kleist i jego klucz zostali. Zapadła cisza, słychać było monotonne mruczenie tesli, okręt szedł chyba pełną mocą. Milczenie przerwał rzeczowy głos porucznika Wierusz-Kowalskiego, dowódcy „Żółtego” klucza:

- Czy płyniemy w stronę Karaczi w jakimś konkretnym celu?

- Tak - odparł po namyśle Forysiak. - Bierzemy pod uwagę, więcej nawet: planujemy przewiezienie Ich Królewskich Mości sterowcami Marynarki taką trasą, żeby mogli być przez jej większą część eskortowani naszymi siłami. Nie możemy zbytnio nikomu ufać, zwłaszcza po tym co się stało. Lot nad Chinami, Rosją byłby teraz ryzykiem. Zresztą alianci są tym bardziej pewnymi, kiedy patrzy im się na ręce. I jeszcze jedno: wielu z was pamięta czasy, kiedy admirał Górski był dowódcą naszej floty. Zawsze przed manewrami na odprawie mówił „Panowie! zabawa, zabawą, ale musimy im wpieprzyć”. Teraz jest coś więcej niż zabawa, nie wiemy co prawda, kto dopuścił się tego świństwa, ale jeśli nam przypadnie w udziale ukarać go, to spuścimy mu takie lanie, żeby wszyscy na całym świecie zobaczyli i zapamiętali, że nam nie opłaca się robić krzywdy. To chyba na razie wszystko, możecie panowie udać się do swoich kwater.

Witold spotkał po drodze Ernesta Jabłonowskiego z saskiego Regimentu Grenadierów Gwardii. Dowodzona przez Jabłonowskiego kompania była oddelegowana do Marynarki Rzeczypospolitej jako pododdział desantowy. Na początku von Kleista strasznie śmieszyła polszczyzna Jabłonowskiego, ale szybko zaprzyjaźnili się stając się nieodłącznymi towarzyszami. Teraz Ernest siedział w mesie skubiąc nerwowo swoje rude wąsy.

- Cześć Witold! Takie paskudne nowiny!

- Ano paskudne, najpierw człowiek chciałby, żeby coś się działo, żeby nie było nudy, a jak już się dzieje, to wcale się nie cieszy. Tylu ludzi zginęło, królewna Tosia…

- Taaa, strasznie mi jej żal, jak była dzieckiem to kiedy była w Dresden, bawiła się z moją starszą siostrą, wiesz, tata był wtedy Staatsminister… A takie coś zrobić, to psiakrew i cholera - zaklął całkiem bezbłędnie po polsku.

Morze Arabskie, niedaleko Karaczi - II Eskadra Floty Oceanu Indyjskiego, 4 maja 1957 późne popołudnie

Od strony lądu w eskorcie samolotów indyjskiego RAF leciały dwa wielkie sterowce w szaroniebieskich barwach Marynarki.

„Klucze »Niebieski« i »Czerwony« przejąć eskortę!” - usłyszał von Kleist w głośniku.

Hindusi pokiwali skrzydłami, zgrabnie zrobili zwrot i odlecieli. Wokół sterowców zaczęły krążyć myśliwce pokładowe KZL-62M Krogulec z namalowaną na kadłubach sylwetką zanurzonej w wodzie syreny trzymającej szablę. Witold widział dobrze wieżyczki pokładowych działek i baterii rakiet na górnych galeriach obu sterowców.

- Ciekawe, w którym z nich leci król i królowa - pomyślał patrząc na nazwy na kadłubach: „Auriga Regius” i „Stella Maris”. - Właściwie wypadałoby, żeby lecieli „Aurigą” - przyszło mu do głowy.

Lot był spokojny, najpierw wyprzedzili II Eskadrę płynącą na zachód w kierunku Zatoki Perskiej. Potem krążyli wokół sterowców jak czujne pasterskie psy strzegące dwóch wielkich, szarych owiec. Gdyby nie okoliczności, można by powiedzieć, że to zwykłe, rutynowe zadanie. Wreszcie na ekranie radaru pokładowego pojawiły się kreseczki, jednocześnie odezwał się sygnał wywoławczy 53 Dywizjonu Myśliwskiego z Matrah w Zatoce Omańskiej.

- Czołem waleczne „Panienki”! - odezwał się wesoły głos Jacka Moniuszki, dowódcy eskorty z 53 Dywizjonu.

- Chwała bohaterskim „Ogoniastym” - odpowiedział z powagą von Kleist.

Jeszcze przed wojną w Iraku za nazwanie ich „panienkami” lotnicy z „Panny Wodnej” a „ogoniastymi” piloci z 53-go po prostu lali w mordę zuchwalców, nieraz brakowało miejsca w garnizonowym czy okrętowym areszcie i uczestnicy bójki musieli czekać w kolejce na swoje miejsce za kratkami. Wiele zmieniło się kiedy po coraz liczniejszych napaściach, jakich dopuszczali się na chrześcijan w Iraku tamtejsi muzułmanie, w jednej z chrześcijańskich wiosek spalono kościół i wymordowano mieszkańców. Interweniowała Rzeczpospolita, później dołączyła się Francja i Wielka Brytania. Piloci z „Panny Wodnej” podczas wojny irackiej spisywali się wspaniale mając na koncie najwięcej zestrzeleń arabskich „Zulfikarów”. Niewiele gorsi byli piloci z 53 Dywizjonu Myśliwskiego, wówczas jeszcze stacjonującego w Majunga na Madagaskarze. Od tego czasu jednym dodano do dywizjonowego emblematu szablę (a złośliwi twierdzili, że Pannie Wodnej powiększono też biust), a Lemur z 53-go otrzymał łuk i strzały i obie strony prześcigały się we wzajemnej kurtuazji.

W blasku zachodzącego słońca było już widać nadlatujące „Krogulce” z lemurami o pasiastych ogonach celujące ze swoich łuków do potencjalnego przeciwnika, gdyby się taki w ogóle ośmielił spróbował zadzierać z „ogoniastym” dywizjonem! „Panny” na pożegnanie pokiwały skrzydłami, a z obu sterowców błysnęły z podziękowaniem światła pozycyjne.

- Ich Królewskie Mości dziękują panom za opiekę i życzą dobrej drogi na okręt - odezwał się głos marszałka nadwornego Hruszewskiego.

***

Lot sterowców minął spokojnie, troskliwie przekazywały je sobie z rąk do rąk samoloty - po „Lemurach” przyszła kolej na myśliwce z „Arki Noego” z Floty Morza Śródziemnego, dalej wspólnie z przyjaciółmi z Królewskiego Lotnictwa Węgierskiego osłaniali je lotnicy z 17 Dywizjonu z Krakowa.

Warszawa - Zamek, 5 maja 1957 popołudnie

Na Zamku, na wszystkich budynkach rządowych flagi były opuszczone do połowy masztu na znak żałoby. Na wielu, bardzo wielu domach wisiały flagi przybrane czarnymi wstążkami. Żołnierze pełniący wartę przed Zamkiem mieli ramiona przewiązane czarnymi kokardami.

Władysław August przeglądał gazety popijając kawę, słodką, bez śmietanki. Siedzący obok Hruszewski zbyt dobrze znał swego króla, by nie zauważyć na jego twarzy cierpienia pomieszanego ze zmęczeniem. Król zdjął powoli okulary, przetarł twarz dłońmi jakby chciał zetrzeć z niej smutek. Uśmiechnął się blado do Hruszewskiego:

- Zajrzę do królowej, porozmawiam trochę, bardzo to wszystko przeżyła. Martwię się jak to będzie, kiedy pojedziemy do St.Denis na pogrzeb Tosi. - Potrząsnął głową. - Wciąż mi się wydaje, że to jest jakiś okropny sen.

Odłożył gazety i wstał.

- Jeszcze jedno, to ważne! Czytałem w tym nadzwyczajnym wydaniu „Dziennika Warszawskiego” relację Zygmunta Boratyńskiego, jakoś wcześniej nie zwróciłem uwagi na jego teksty. To co napisał jest inne, takie osobiste… Panie Marszalku, niech pan sprawdzi, czy nie dałoby się jakoś zwerbować tego Boratyńskiego do nas, pomógłby mi trochę przy przeglądaniu prasy, poradził… Mógłby być radcą dworu, co pan na to?

- Rzeczywiście, przydałby się ktoś taki, bo Pawlikowski ma już zbyt wiele obowiązków, prawdę mówiąc sam myślałem, żeby o to poprosić Waszą Wysokość.

- Miło mi, że jak zwykle się zgadzamy.

Mazowsze - Bar „Złota Rybka”, 5 maja 1957 wieczór

Siedzieli przy stoliku popijając w milczeniu piwo - Heniek Kokot, Darek Paszczewicz, Mariusz Golasiński, potem dosiadł się jeszcze Jasiu Lewandowski.

- No nieciekawie w tych Indiach - powtórzył po raz któryś Kokot.

- Fakt - potwierdził apatycznie Lewandoszczak.

- Ale wiecie co panowie - podniósł ogoloną głowę Paszczewicz, - to jest zwyczajne skurwysyństwo, takie wojowanie z ukrycia, z kobitami. Taką bombę podłożyć mógł tylko ostatni złamas - walnął kuflem o ciemny, poplamiony i pocięty blat stołu.

Do baru wszedł podpity Mundek Poniedziałek, przygładził wypomadowane na czarno włosy, rozejrzał się po sali, podszedł do bufetu i zamówił wódkę.

- Co tu tak cicho jak na stypie? - zagadał mrużąc wąskie, kocie oczy. - Zaraz wam tu jakąś muzyczkę zapodam, taką nie za wesołą, żeby mi tu granatowi nie pierdzielili o żałobie narodowej!

Wrzucił miedziaka do otworu grającej szafy i rozległy się dźwięki bluesa: „W zielonym zoo skaczą pawiany”. Podszedł do stolika, gdzie siedziała grupa dziewczyn, wyciągnął rękę do Bożeny zwanej „Królową Majeranku”.

- Bożenka - zagadał kręcąc się w miejscu - zatańczymy? Szlagier miesiąca leci!

Dziewczyna krygowała się trochę, ale już miała wstać, kiedy muzyka z jękiem ucichła: To Paszczewicz potrząsnął grającą szafą i podszedł do Poniedziałka.

- Znasz bajkę o smokach fąflu jeden? Nie? To spierdalaj w podskokach, ale już!

- Chwila, chwilunia, co jest, każdy może przyjść i się zabawić ździebko po robocie, wszak nie? - Poniedziałek się stawiał i sięgał do kieszeni po nóż.

- Darek uważaj, on ma kosę! - krzyknęła któraś z dziewczyn.

Poniedziałek nie zdążył jednak wyciągnąć noża, kiedy dostał najpierw cios w twarz i potem drugi w żołądek. Skulił się i zalany krwią padł na podłogę.

- Złamany nos jak nic - stwierdził fachowo Leon, barman, kasjer, wykidajło i właściciel „Złotej Rybki” w jednej osobie. - Rzetelnie go załatwiłeś, mucha nie siada. Masz u mnie setkę od Hartwiga.

- Mowa - mruknął Paszczewicz - nie lubię chamstwa. - Niech tam ktoś zabierze to ścierwo, bo jeszcze podłogę szefowi zaplami. No i co z tą wódką, bo mi w gardle zaschło od tej gimnastyki.

V. Policjanci

Delhi - Komenda Policji, 5 maja 1957 wieczór

W pokoju operacyjnym przy wielkim stole siedziało około trzydziestu osób, niektórzy byli w ubraniach cywilnych, przeważały jednak policyjne mundury. Pustawe talerze z kruchymi ciasteczkami i pełne popielniczki wskazywały, że siedzieli tutaj od pewnego czasu. Przemówienie kończył mężczyzna w białej marynarce:

- Mamy omówione i ustalone wszystkie kwestie formalne i proceduralne, mam nadzieję, że na bieżąco będziemy wyjaśnić wszystko w taki sposób, żeby współpraca była skuteczna i przynosiła efekty. A teraz nadinspektor Varkey Thottumarickal przedstawi państwu dotychczasowe ustalenia śledztwa.

Siedzący obok białej marynarki wysoki i bardzo chudy Hindus w policyjnym uniformie wstał, ukłonił się lekko i zaczął mówić:

- Przede wszystkim zajęliśmy się miejscem zbrodni. Nasi specjaliści ustalili, że w sumie podłożono cztery ładunki wybuchowe umieszczone w klimatyzatorach w głównej sali pawilonu. Eksplozja została spowodowana sygnałem radiowym, który uruchomił jednocześnie wszystkie cztery zapalniki. Mamy daleko idącą pewność, którą, jak sądzę, potwierdzą w najbliższych dniach szczegółowe badania laboratoryjne, że zarówno ładunki jak i reszta były pochodzenia miejscowego, zastosowano materiał używany tutaj w górnictwie, reszta to rzeczy, które bez trudu można kupić w sklepach z artykułami elektrotechnicznymi. To byłoby jeśli chodzi o użyte materiały. Zastosowana metoda nie jest szczególnie charakterystyczna dla znanych nam organizacji bądź tajnych służb. Wydaje się, że badanie tego wątku, będzie wymagało dość żmudnych analiz, choć może nie przyniesie znaczących efektów. Mamy jednak nadzieję, że dalsze szczegółowe badania miejsca zbrodni pozwolą nam na znalezienie jeszcze czegoś nowego. Będziemy sprawdzać i szukać. Jak już wspomniałem, ładunki umieszczono w klimatyzatorach, które były serwisowane raz w miesiącu, ostatni przegląd miał miejsce trzy dni przed zamachem - ten trop siłą rzeczy był więc bardzo obiecujący! Sprawdziliśmy w firmie „International Iceberg” - przeglądów dokonywał ich długoletni pracownik, zaufany solidny i tak dalej. Mieszkał samotnie, czasami odwiedzał rodziców mieszkających w Bombaju. Także na piątek trzeciego maja wziął urlop, podobno wybierał się żeby odwiedzić chorą matkę. Naturalnie wybraliśmy się do niego, mieszkał w bloku na przedmieściu Delhi. Chyba nie zdziwi nikogo informacja, że nie żył. Powiesił się lub, co bardziej prawdopodobne, ktoś go zamordował pozorując samobójstwo. Nasi medycy sądowi przypuszczają, że stało się to około piątku, czyli jeszcze przed zamachem. W tej sytuacji można podejrzewać, że technik miał wspólnika, który zamordował go i dokonał detonacji podłożonych wcześniej ładunków. Czy chciał się pozbyć niewygodnego świadka, czy też serwisant poczuł wyrzuty sumienia, tego jeszcze nie wiemy, wydaje się, że raczej chodziło o zlikwidowanie wspólnika, gdyż zaplanowany urlop, rzekomo dla odwiedzenia matki mógł być kamuflażem dla próby ucieczki. Mamy więc trop: poszukujemy mordercy, który najpewniej był sprawcą zamachu lub członkiem grupy, która go dokonała. Jeden ze świadków widział wychodzącego z bloku, w którym zabito technika, mężczyznę. Bardzo istotny jest rysopis - niezbyt dokładny, wiemy tylko, że miał ciemną koszulę i ciemne spodnie, ale co może ułatwić nam poszukiwania - był to Europejczyk, szczupłej budowy ciała o jasnych włosach. Nie jest to może wiele, ale trochę ułatwi nam zadanie. Rozesłaliśmy już do wszystkich posterunków policji w promieniu 100 mil od Delhi prośbę o informacje o wszystkich osobach odpowiadających temu opisowi, które znajdowały się, przemieszczały lub znajdują w okolicy. Liczymy się z tym, że pewnie zatrzymamy, na czas krótki oczywiście, osoby całkowicie niewinne, w tym wielu obywateli państwa krajów. Liczymy na wyrozumiałość w takich sytuacjach.

Odpowiedział mu powszechny szmer aprobaty. Postanowiono podzielić się na kilka zespołów badających poszczególne wątki: zbadanie wszelkich śladów na miejscu zamachu na lotnisku, w mieszkaniu technika, poszukiwanie jasnowłosego mężczyzny. Wypito przy tym niezliczoną ilość filiżanek kawy i herbaty oraz wypalono sporo paczek papierosów.

Miasteczko Badusarai niedaleko Delhi, 6 maja 1957

Anthoniraj Shekkar był policjantem od ponad dwudziestu lat i raczej lubił swoją pracę. Nieraz proponowano mu przeniesienie do Delhi, albo chociaż jakiejś większej miejscowości, w której mógłby wykazać się, awansować, zrobić karierę. Shekkar wolał jednak swoje Badusarai gdzie był naczelnikiem posterunku, gdzie znał wszystkich i gdzie wszyscy go znali. Posterunek miał swoją siedzibę w zwanym szumnie „ratuszem”, brzydkim, otynkowanym na żółty kolor budynku na rynku. Zresztą samo słowo „posterunek” też było trochę na wyrost: składał się w sumie z trzech niedużych pomieszczeń. Najpierw wchodziło się do poczekalni, pomieszczenia umeblowanego stojącymi pod ścianami drewnianymi ławkami i pulpitem do pisania. Na ścianach wisiały obwieszczenia o akcji obowiązkowych szczepień, przeglądzie instalacji elektrycznych, o spisie powszechnym, afisze zachęcały do wstępowania do Ochotniczej Straży Obywatelskiej (czegoś w rodzaju połączonych straży pożarnej, policji i służby sanitarnej dla wolontariuszy) lub odwiedzenia XXVIII Regionalnej Wystawy Imperium Brytyjskiego w Kalkucie. Pod sufitem wirował ze starczą determinacją powyginany wentylator mieląc z uporem rozgrzane powietrze. Najważniejszy był pokój, w którym urzędowali Shekkar i jego zastępca Agniswami, wąsaty, milczący i zawsze poważny policjant. Wyposażenie tego pokoju było także skromne: biurko, regał, wielka stalowa szafa pomalowana na szaroniebiesko, kilka krzeseł, niewielka szafka z elektrycznym czajnikiem, stara monotonnie bucząca lodówka. Ściany zdobił portret króla Jakuba VII, oprawione zdjęcia z widokami Indii i nieduży obrazek św. Michała Archanioła - patrona policjantów. Lekceważonym pomieszczeniem była piwniczka z okratowanym okienkiem nazywana oficjalnie aresztem. Używana była niezmiernie rzadko, pewnie dlatego Agniswami za cichą zgodą szefa trzymał tam swój zepsuty motocykl, który już lada dzień (i tak od kilku miesięcy) miał naprawić. W razie kontroli zapewniano, że motocykl jest tam schowany tylko na chwilkę i zaraz będzie stamtąd zabrany.

Praca na posterunku była zwykle dość spokojna i monotonna, najczęściej były to jakieś drobne sprawy, drobne kradzieże, bójki, domowe awantury, źle zaparkowane samochody. Wydarzeniem, które trzymało w napięciu miasteczko było zniknięcie słonia starego Gupty, który mieszkał u wylotu szosy delhijskiej. Podejrzewano nawet kradzież i wszczęto energiczne śledztwo, kiedy zwierzę znalazło się kilkanaście mil od miasteczka. Shekkar ustalił, że była to próba kradzieży, ale słoń uciekł włóczędze, który go zabrał. Była to jedna z niewielu okazji na uruchomienie aresztu.

Najwięcej działo się w dni targowe, kiedy zjeżdżali się kupcy z Delhi, gospodarze z okolicznych wiosek, rzemieślnicy miejscowi i przyjezdni wystawiali swój towar. Nietrudno było wtedy o sprzeczkę, pobicie, czasem coś skradziono. Agniswami wielkimi krokami przemierzał rynek, jednak to nie wystarczało. W poczekalni i tak było wtedy pełno rozgorączkowanych, rozgadanych i gestykulujących interesantów; każdy chciał pierwszy złożyć skargę, o czymś powiedzieć. Shekkar siedział w biurze załatwiając po kolei petentów, ale czasami gwar w poczekalni stawał się nieznośny. Wybiegał wtedy z pokoju wołając: „Matko Boska Bangalorska, zwariować można z tymi ludźmi! A trochę ciszej to już nie można? Tu się pracuje!!!”. Unosił przy tym krótkie i dość pulchne ręce do góry, jakby brał Niebo za świadka, że hałas jest nie do wytrzymania. Wciskał przy tym pierwszemu z brzegu interesantowi monetę każąc iść szybko po piwo. Jeśli trafił akurat na nietutejszego, to tubylcy szybko tłumaczyli w czym rzecz. Otrzymawszy zimne piwo - najchętniej warzonego w Delhi na licencji polskiego Haberbuscha - wypijał je drobnymi łykami, ocierał kraciastą chusteczką pot z czoła i wracał do spisywania na rozklekotanej maszynie kolejnego protokołu oraz uspokajania kolejnego rozgorączkowanego petenta.

Korpulentny Shekkar pomimo niepozornej figury i natury choleryka był jednak niezłym gliną. Łysa głowa mieściła analityczny umysł, a wygląd grubego poczciwca mylił często złoczyńców. W miasteczku niewiele było okazji do wykazania się naturą psa gończego i Shekkarowi czasem to doskwierało, jednak wolał swoje spokojne Badusarai, gdzie jak mawiał z dumą: „Panujemy nad sytuacją”, niż anonimowe, wielomilionowe Delhi. Ucieszył się więc otrzymawszy depeszę w sprawie poszukiwań jasnowłosego mężczyzny. Zatarł dłonie o krótkich palcach i zabrał się do roboty.

Mężczyzn odpowiadających rysopisowi mieszkało lub przewinęło się przez miasteczko w ostatnich dnia niezbyt wielu: brygadzista i kilku robotników z fabryki maszyn rolniczych, żonaty z Hinduską nauczyciel pan Ashley, doktor Reed z Fundacji „Lekarze Świata dla Pokoju” i ten student etnografii z uniwersytetu w Kopenhadze. Było z tym nieco pracy, która dała całkiem niespodziewane efekty: okazało się, że jeden z robotników jest chyba zamieszany w przemyt, a jeden łobuz zdradza żonę, co oczywiście przestępstwem w świetle prawa nie było, ale napełniło Shekkara głębokim obrzydzeniem i wywołało w nim wewnętrzne postanowienie, że przy pierwszej okazji wlepi nicponiowi surowy mandat za złe parkowanie lub coś w tym rodzaju.

Na koniec został jeszcze Harry Reed, lekarz, który w ramach jakiejś bliżej nie sprecyzowanej akcji miał propagować tryb życia zgodny z naturą, wegetarianizm, gimnastykę medytacyjną i objeżdżał okolice z pogadankami. Mieszkał od kilku tygodni w zajeździe „Pod Trzema Tygrysami” i niczym specjalnie się nie wyróżniał. Właśnie rozległo się pukanie i do pokoju zajrzała jasna czupryna i uśmiech olśniewająco białych, zdrowych zębów.

- Dobry wieczór panie inspektorze! Podobno chciał się pan ze mną widzieć?

- Witam! Dziękuję, że zechciał się pan pofatygować doktorze! Do inspektora jeszcze mi bardzo daleko i w moim wieku pewnie się już tego nie doczekam. Ale, ale może filiżankę herbaty?

- Nie chciałbym sprawiać kłopotu, jeśli pan łaskaw…

Shekkar zakrzątnął się przy czajniku i filiżankach.

-Mam nadzieję, że będzie panu smakowała, co prawda powiadają, że szewc bez butów chodzi, w Indiach nie zawsze podają dobrą herbatę, no cóż… O! Bardzo proszę!

- Dzięki, wyśmienita - pochwalił z zapałem Reed.

- Nie chciałbym pana zbytnio zanudzać, bo zapewne jest pan bardzo zajęty, - przeszedł do rzeczy Shekkar - więc od razu mówię o co chodzi. W piątek kierowca o rysopisie nieco zbliżonym do pańskiego potrącił w Delhi rowerzystę i zbiegł z miejsca wypadku. Muszę więc poprosić pana doktorze, o dość szczegółowe opowiedzenie co robił pan tego dnia, to naturalnie formalność i proszę o wybaczenie, ale sam pan rozumie: policyjna biurokratyczna robota!

- Rozumiem, rozumiem - Reed wyrozumiale machnął ręką - ale nie pochwalam! No więc po kolei: wstałem około siódmej, umyłem zęby, zjadłem śniadanie: jajecznica na bekonie, grzanka, sok pomarańczowy, potem przejrzałem poranną gazetę, „Times'a”, były tam artykuły…

- Nie przesadzajmy doktorze, niech pan sobie nie żartuje z tymi szczegółami - przerwał Shekkar.

- OK - zaśmiał się Reed, - nic osobistego inspektorze, po prostu irytuje mnie ta policyjna dociekliwość. Po śniadaniu około dziewiątej pojechałem do drogerii, tej na rynku, kupiłem parę drobiazgów, zawiozłem to do hotelu, trochę czytałem książkę, dzwoniłem, żeby potwierdzić swój przyjazd popołudniowy i zjadłem w hotelu obiad. Nawet widziałem przez okno jak przejeżdżał pan swoim radiowozem! Po obiedzie pojechałem do miasta Khekra gdzie miałem mieć odczyt o czwartej po południu, Delhi ominąłem jadąc północną obwodnicą. W Khekra byłem z niewielkim opóźnieniem, wie pan: korki! Przeprowadziłem szkolenie, przyjaciele zaprosili mnie na kolację, oczywiście zostałem, trochę czasu nam zleciało na rozmowie, było chyba po dziewiątej wieczorem, jak ruszyłem w drogę powrotną i około dziesiątej, pamiętam bo zegar na kościele bił akurat godzinę, wróciłem do siebie, położyłem się spać. W sobotę jak wszyscy chciałem zobaczyć uroczystości na lotnisku, pojechałem ale trudno było się dopchać, byłem jakiś kilometr od lotniska, potem ten wypadek…

- Dziękuję, jeśli chodzi o sobotę, to zajmują się tym inni, zresztą pana to, jak sądzę, nie dotyczy - Shekkar zrobił gest, jakby chciał odciąć wszelkie podejrzenia od swego rozmówcy. - Widzę, że i na panu zrobiło to wielkie wrażenie. Niesamowite: w jednej chwili zginęło tylu ludzi, prawda?

- Prawda - ożywił się Reed. - Ładunki musiały być diabelnie sprytnie rozmieszczone.

- Tak, cholernie sprytnie - przytaknął roztargnionym głosem Shekkar. - My tu sobie o zamachu, a ja tu jeszcze muszę spytać pana o coś innego, o mało co bym zapomniał, a to ważne: czy jeszcze zechciałby przypomnieć mi pan jakim jeździ samochodem, czy wciąż taką białą terenówką? Tak? To doskonale. Powiem panu w zaufaniu, że ten łobuz, ten od wypadku, jechał jakimś ciemnym wozem i to chyba nie terenowym lecz zwykłym. Dla pana to dobra wiadomość - westchnął, - a dla mnie taka sobie, bo nie będę miał okazji wykazać się złapaniem pirata drogowego.

-No cóż, - Reed wzruszył ramionami - nie miałbym ochoty zostać pańskim piratem, zresztą ja dbam o środowisko i prowadzę ostrożnie samochód, nawet jaszczurki wołałbym nie przejechać.

- I to się panu chwali! Sekundkę - sięgnął po telefon - zadzwonię tylko do mojego zastępcy, żeby przyniósł mi z domu kanapki. Siedzę tu od rana, a czeka mnie masa papierkowej roboty, my tu sobie pogawędziliśmy, a ja to wszystko jeszcze muszę opisać, żeby panu i mnie dali spokój.

- Agniswami? Wpadnij do mojej zony i przynieś mi na posterunek jakieś bułki, umieram z głodu, rozumiesz? Tylko tak na jednej nóżce!

- Poczciwy chłopak, zaraz tu będzie.

- I tak pan dzień w dzień, od rana do wieczora na posterunku - zagadnął współczująco, choć z lekka pogardą w glosie Reed. - Ja bym zwariował w takim kieracie.

- Ach! nie jest tak źle, mam zastępcę, poza tym kwestia gustu, dla mnie ta praca nie jest taka monotonna, wciąż coś się dzieje, można poznać nowych, sympatycznych - tu lekko się skłonił - ludzi. Nie narzekam.

- Kwestia gustu -zgodził się pobłażliwie Reed - ja wolę ruch, odmiany. Za tydzień ruszam dalej. Będę prowadził akcję odczytów w Kenii. A potem, kto wie? Chyba Ameryka Południowa!

- A wie pan, panie doktorze, - Shekkar zawahał się trochę - nie chciałbym uchodzić za natrętnego, ale muszę się pana o coś zapytać, poradzić, że tak powiem, zawodowo: mam trochę problemów z nadciśnieniem, co robić! A bardzo lubię, kiedy żona dodaje świeżego czosnku do potraw, czy to nie jest niebezpieczne przy moim nadciśnieniu, podobno czosnek przy nadciśnieniu nie jest specjalnie wskazany…

- Och, to drobiazg drogi inspektorze - roześmiał się jowialnie Reed - ta odrobina czosnku zupełnie panu nie zaszkodzi, proszę jeść na zdrowie.

- Kamień spadł mi z serca - ucieszył się Shekkar. O! Przyszedł mój zastępca. Masz chłopcze to jedzenie, to połóż je tutaj na biurku. Dobrze. A teraz, za pozwoleniem panie Reed, w imieniu Korony aresztuję pana. Agniswami, załóż mu kajdanki, żeby temu fałszywemu lekarzowi nie przyszło jakieś głupstwo do głowy.

Reed szarpnął się, rozejrzał na boki rozglądając się jak mógłby uciec, otworzył usta jakby chciał coś powiedzieć, w końcu przymknął powieki i opuścił głowę.

- Spokojnie panie ładny, nie ma co się szarpać, bo jak się człowiek szarpie to się ino zmęczy. - Agniswami wygłosił swoją ulubiona kwestię zgrabnie naśladując akcent złodziejaszków z delhijskich przedmieść kładąc Reedowi na ramieniu swoje ciężkie łapsko. Drugą ręką zręcznie założył mu kajdanki.

Reed spojrzał na Shekkara i z rezygnacją wzruszył ramionami.

- Gratuluję, ma pan rację: nie jestem lekarzem. Udawałem go, żeby dostać pracę w Fundacji, prawdę mówiąc byłem w beznadziejnej sytuacji, mam tylko skończony jeden semestr medycyny, niewielkie szanse na jakąś ciekawą pracę, ojciec znęcał się nade mną odkąd tylko pamiętam. Musiałem! Rozumie pan: musiałem wyrwać się z tego domu!!! Ten wyjazd do Indii to była moja życiowa szansa - potrzasnął ze smutkiem głową. - Teraz i to zawiodło. Czeka mnie więzienie, straszna hańba, dla mnie życie straciło sens. - W oczach Reeda pojawiły się łzy.

- Ależ panie Reed - Shekkar sprawiał wrażenie zakłopotanego. - To jakieś straszne nieporozumienie, nie chcielibyśmy pana skrzywdzić, ani tak surowo karać za udawanie kogoś kim pan nie jest, w końcu wygłaszał pan tylko jakieś pogadanki, a nie prowadził, z tego co mi wiadomo, praktyki lekarskiej. Drogi panie Reed! Jest pan aresztowany za udział w zamachu na lotnisku w Delhi dnia 4 maja 1957 roku. Mówiąc mniej oficjalnie - dodał już innym, zimnym i oschłym tonem - zamykamy cię gnojku za to, że zabiłeś nam Króla.

Reed zrobił gest jakby chciał chwycić się za głowę, nie pozwoliły mu na to jednak kajdanki. Spojrzał tylko przed siebie i powiedział z tępą rezygnacją:

- Niech to wszyscy diabli! Żeby zostać złapanym przez jakiegoś wiejskiego gliniarza. Ta cholerna stara krowa, która widziała jak odpalam ładunek przez radio musiała mnie zakapować, nic tylko ona! A mówiłem jej, że to nowy model przenośnego radyjka. Głupia pinda…

- Proszę nie wyrażać się ordynarnie panie Reed - przerwał mu sucho Shekkar. - Jest pan na posterunku policji, a my nie lubimy wulgarności. Jeśli chodzi o „zakapowanie”, to wsypał się pan sam mówiąc o rozmieszczonych ładunkach, tymczasem wszędzie mówiono i pisano o bombie, jednej bombie, rozumie pan? O tym, że podłożono kilka ładunków wiedzieli tylko policjanci. Wygadał się pan w sposób naprawdę idiotyczny i jeszcze przy okazji wskazał nam wartościowego świadka: chętnie poszukamy tej starszej pani, która widziała jak manipuluje pan przy urządzeniu przypominającym przenośny radioodbiornik. Tak przy okazji: z tym, że nie jest pan lekarzem też się pan sam wsypał; czosnek obniża ciśnienie, to nawet ja wiem, nawiasem mówiąc, nie lubię czosnku.

Reed spoglądał ze złością na obrazek św. Michała:

- Cholerny pech, a już myślałem, że się uda, a to tak wam łatwo poszło.

- Z pańską pomocą - Shekkar uśmiechnął się nieznacznie. - Skoro mamy teraz trochę czasu, zanim przyjadą po pana z Delhi, a zapewniam, że to będzie poważny komitet powitalny, niech mi pan opowie dlaczego pan to zrobił. Nie chcę się chwalić, ale jestem cierpliwym i uważnym słuchaczem, no i… chyba nieco spokojniejszym od moich kolegów ze stołecznej komendy policji.

VI. Zamachowiec

Miasteczko Badusarai niedaleko Delhi, 6 maja 1957 wieczór

- Dobrze, możemy porozmawiać - Reed skinął głową, - nie mam nic lepszego do roboty. Może pan to sobie nagrywać, nie mam nic przeciwko temu. To co? Od czego mam zacząć?

- Od początku, od samego początku - poprosił Shekkar.

Jak pan chce, może być od początku - zgodził się Reed. - No to niech pan posłucha:

- Urodziłem się w nieznośnie solidnej, tak zwanej porządnej rodzinie. W domu panował zawsze porządek i spokój. Rodzice byli przeraźliwie pobożni, ciągle czytali jakieś „dobre”, jak to sami nazywali, książki, chodzili na poważne koncerty muzyki poważnej, rozmawiali o sztuce, oczywiście tej, według nich, klasycznej, dobrej i o tym podobnych bzdetach. A ja się w tym wszystkim dusiłem, chciałem czegoś nowego, niezwykłego, marzyłem, żeby w czasie mszy zawalił się sufit, albo ktoś domalował tej głupiej Monie Lisie wąsiki! Raz włożyłem krucyfiks do pisuaru w szkolnej toalecie, była straszna awantura, ktoś mnie wsypał broniłem się, że chciałem zrobić prowokację artystyczną, miałem nawet nazwę dla swojego dzieła: „Fontanna pobożności”, tłumaczyłem, że takie coś powinno być w muzeum zamiast tych świętoszkowatych obrazków. Oczywiście nikt nie chciał mnie zrozumieć. Głupcy! Matka była lekarzem, ojciec prawnikiem i oczywiście koniecznie chcieli, żebym poszedł w ich ślady. Mnie na widok kodeksu cywilnego bolała głowa, a ta medyczna gadanina o ratowaniu życia napawała obrzydzeniem. Z medycyny trochę ciekawiła mnie anatomia, co trzeba przeciąć, jaki sznureczek, żeby uwolnić taką nieśmiertelną duszyczkę, żeby poleciała w górę jak balonik zostawiając bezwładne ciało. W końcu starzy zrezygnowali i zgodzili się, żebym studiował to, na co mam ochotę. A ja wcale nie miałem ochoty. Poznałem paczkę świetnych ludzi: słuchaliśmy muzyki alternatywnej, popijaliśmy, czasem ktoś skombinował coś mocniejszego, wie pan co mam na myśli. Ale przede wszystkim dyskutowaliśmy! Denerwował nas ten spokojny, pracowity świat, gdzie każdy ma swoje miejsce i jest z niego zadowolony, to całe cholerne postfeudalne społeczeństwo z królami, gadaniną o honorze i powinnościach, jakbyśmy byli pszczołami, a nie wolnymi ludźmi. Starzy uparli się, że jeśli nie chcę studiować, to powinienem iść do pracy, nawet ojciec załatwił mi posadę urzędnika u swojego znajomego. Ja miałbym siedzieć przy biurku? Ja, wolny duch miałem siedzieć jak wół w kieracie, topić się w głupich papierkach, odbierać za to jałmużnę, która starczyłaby na nędzne obiadki i kawusię? Rodzice zagrozili, że przestaną mnie utrzymywać. Nie wiem specjalnie, co wtedy bym zrobił, ale rozwiązanie przyszło cudownie i niespodziewanie samo. Wracali z tego swojego kościółka, kiedy wpadła na nich ciężarówka. Trzask, bum - i po wszystkim. Nawet byłem skłonny uwierzyć w Boga, że tak zgrabnie rozwiązał mój problem, ale potem pomyślałem, że to raczej chciał mieć mamę i tatę u siebie. OK, mnie to i tak pasowało. Zostawili sporo forsy, duży dom pełen zdatnych do sprzedania rzeczy. Nie musiałem się martwic o te przyziemne sprawy bytowe, mogłem zająć się rozważaniem o naprawie świata. Poznałem wielu fascynujących ludzi, którzy podzielali i wzbogacali moje poglądy. Majątek rodziców stopniał dość szybko, to co oni, ich rodzice czy dziadkowie gromadzili przez dziesiątki lat, mnie wystarczyło na kilka, zresztą nie byłem skąpy i wspierałem tych, którzy myśleli jak ja, ale dotknęła ich niesprawiedliwość i nie mieli tak zamożnych przodków. Tak więc forsa się kończyła, dlatego nawiązałem też kontakty z takimi, którzy chociaż wyznawali poglądy, którymi gardziłem lub w najlepszym razie nudziły mnie, ale byli mistrzami w pozyskiwaniu pieniędzy od naiwnych jeleni. Pacyfiści, neodruidzi, adepci medytacji transcendentalnej i tylu innych - łączyła nas jednak wspólna niechęć do tego uporządkowanego świata z hierarchią, rycerskimi bajkami, no i co najgorsze, wszechobecnymi i panoszącymi się rzymskimi klechami. Wypadek rodziców podsunął mi pomysł, żeby troszkę dopomóc losowi i postrącać trochę koronowanych makówek. Miałem nadzieję, że może to obudzi tych wiecznie zadowolonych, „wiernych poddanych” z letargu. Takiej okazji jak ten zlot w Indiach nie mogłem przepuścić, tym bardziej, że miał być też ten macher z Watykanu. To zabawne, że przywódca czarnych sam nosi się na biało, no nie? Skrzyknęło się trochę ludzi dobrej woli, nawiązałem kontakty z tym dupkiem od klimatyzacji, który był zapalonym miłośnikiem ezoteryki, spirytyzmu i tym podobnych ciekawostek, polecili mnie jego znajomi jako mistrza wiedzy tajemnej, a ten cymbał w to uwierzył, zresztą jego sprawa, niech sobie wierzył w co chciał, byle nie w tego żydowskiego nudziarza. Miałem więc załatwione kontakty i postanowiłem działać, żeby oczyścić przestrzeń publiczną od tego zaduchu historii i religii.

Reed przeciągnął się na krześle. - Nie dałoby się załatwić czegoś do picia? Zaschło mi w gardle od tego opowiadania. Chyba raczej wolelibyście mnie powiesić, niż żebym umarł tu z pragnienia?

- Daj mu wody - polecił krótko Shekkar Agniswamiemu.

Reed łapczywie opróżnił tekturowy kubek wody mineralnej z lodówki.

- Od razu lepiej. Dzięki.

Agniswami przyglądał się Reedowi jak czemuś, co jest jednocześnie odrażające i niebywale osobliwe. W końcu poruszył głową jakby chciał otrząsnąć się ze snu, czy odegnać jakąś natrętną myśl.

Shekkarowi Reed wydał się podobny do małpy, która dostała się przez otwarte okno do pokoju siejąc zniszczenie, nie w jakimś konkretnym celu, nawet nie po to, żeby cokolwiek porwać, ale raczej bezwiednie potrącając, tłukąc, psując przez bezmyślną zabawę.

- No dobrze panie Reed, z grubsza powiedział nam pan, że różne sprawy się panu nie podobają. W takim razie, co się panu podoba, albo może jak miałoby być, żeby się panu podobało? - zapytał po chwili milczenia Shekkar.

- Widać, że nie zna się pan na naukach społecznych - odparł wyrozumiale Reed. - Dekonstrukcja jest bardzo ważna. Żeby coś powstało należy stworzyć wolną przestrzeń relacji społecznych, a żeby ta przestrzeń zaistniała musimy niszczyć, likwidować, zdekonstruować właśnie. Dlatego takie ważne jest łamanie wszelkich tabu, obalanie konwenansów, podważanie tych odwiecznych opresyjnych autorytetów. Trzeba pobudzić wyobraźnię, nauczyć ludzi być odważnymi, żeby nie bali się nasikać na groby rodziców - w przenośni i dosłownie moi panowie!

- A jak już nauczy pan ludzi załatwiać się na cmentarzach, puszczać bąki przy stole, bawić się wesoło w Wielkim Tygodniu, to co dalej?

- Co dalej? Żyć pełnią życia, poza moralnością, pojęciami dobra i zła, wyrazić siebie, realizować swoje potrzeby, choćby najszczególniejsze. W sposób nieskrępowany dawać upust swoim pragnieniom…

- … które zapewne pan i panu podobni będą tym nieszczęśnikom, którym najpierw wyciągnięcie fundament spod nóg, będziecie podsuwać jako własne - dodał Shekkar. - Nie mój panie, to jest jakby strącił pan kogoś z dachu i powiedział, że daje mu możność latania. Ile można tak spadać? Sekundę, godzinę, rok, sto lat? Ale w końcu jest upadek na ziemię.

- Aaa! to jest typowo opresyjna moralność, straszenie upadkiem, śmiercią, ogniem piekielnym. Na tym bazuje ten wasz kościół, na strachu! Stworzyliście przemysł strachu! Szantażujecie ludzi zagładą Sodomy, powieszonym Judaszem, któremu nawiasem mówiąc należy się rehabilitacja, wizjami potępionych duszyczek. Zresztą chcemy wychować, po prostu stworzyć, nowego człowieka, wolnego i zuchwałego, dla którego zbudujemy nowe społeczeństwo, nowe instytucje, nowe prawa.

- Nonsens! - zirytował się Shekkar. - Jeśli na słupie elektrycznym jest ostrzeżenie przed wysokim napięciem, to nie jest to żaden „przemysł strachu” tylko rozsądna rada, żeby uważać. Jeśli mówią, żeby nie grzeszyć, bo za to grozi piekło, to tylko dziękować za przestrogę, chociaż oczywiście człowiek powinien być dobry nie ze strachu przed piekłem lub policją, a z wdzięczności dla Stwórcy i z życzliwości dla bliźnich. A jak to jest z tym „wyrażaniem siebie”, pełną swobodą, jeśli to okaże się przykre dla innych?

- No właśnie chodzi o to, żeby łamać te konwenanse, to samoograniczenie, się to wieczne „co ludzie powiedzą”, żeby żyć pełną piersią i robić to, na co ma się ochotę.

- Nie wiem jak mój kolega, ale ja miałbym w tej chwili ochotę wybić panu zęby - zirytował się Shekkar, - być może również wyrwać paznokcie, może jeszcze wykłuć oczy wiecznym piórem. Co pan na to, zwolenniku swobody i wyrażania siebie? Na pańskie szczęście jesteśmy niewolnikami konwenansu oraz opresyjnego regulaminu policyjnego i kodeksu postępowania karnego. Dzięki tym tabu, których nie zdążyłeś obalić głupcze, włos ci z głowy tu nie spadnie!

- Nic pan nie rozumie - Reed wzruszył ramionami. - Swoboda nie może się ograniczać, jeśli jestem przekonany o tym, że dobrze robię, to nie mogę sobie stawiać granic. Każdy ma swoją prawdę i swój system moralny. Czyjaś prawda i czyjaś moralność nie może być dla mnie przeszkodą. Kiedy nasze systemy wartości zderzają się, to albo osiągamy konsensus albo on musi mi ustąpić. Tak czy tak, nie ma wolności dla wrogów wolności! Pan podobnie jak cała ta zgraja, którą w sobotę posłałem do aniołków, reprezentujecie system absolutystyczny: głosicie absolutną, rzekomo uniwersalną prawdę, absolutną rzekomo uniwersalną moralność i absolutną wiarę w rzekomo jedynego Boga. To nic osobistego: musiałem ich zabić, tak jak spróbowałbym zabić pana, gdybym wiedział, że mnie pan zamknie.

- Wszystkich pan nie zabije - powiedział po chwili milczenia Shekkar. - Kiedy zabijasz króla, przychodzi następny: syn, córka, najbliższy z krewnych, tak samo gdy zabijesz policjanta, strażaka, nauczyciela, piekarza - przyjdą następni. To społeczeństwo, którego tak pan nienawidzi, to żywy organizm. Jeśli go skaleczyć, to rana się w końcu zagoi. To nie jest mechaniczna zabawka, którą nazywa pan „nowym społeczeństwem”, gdzie wystarczy wyjąć kółko i zatrzyma się. Chce pan zbudować nowy wspaniały świat, a zaczyna od mordowania.

- Wiedziałem, że pan tego nie zrozumie, biedny wiejski glino - Reed pokiwał z politowaniem głową. - Nowe, lepsze wymaga ofiar. Co z tego, że zginie tysiąc, sto tysięcy, milion, dla dobra ludzkości. Gdyby wtedy we Francji mieli więcej odwagi, utopili Wersal, Paryż, Francję we krwi, gdyby leciały głowy jak piłki! Gdyby potem z tego natchnienia skorzystali inni! Taka Rosja czy Chiny chociażby! Miliony wrzucone do kotła, wymieszane, wygotowane z tej waszej „moralności”, „dobroci”, „chrześcijaństwa” i tych strupieszałych bredni!

- Niech się pan tak nie podnieca panie Reed - przerwał mu zimno Shekkar. - Niebawem przyjadą po pana z komendy policji w Delhi i z pewnością znajdzie pan tam, jak sądzę, audytorium o wiele bardziej wyrafinowane, niż dwóch prostych wiejskich gliniarzy. Tymczasem muszę jeszcze sporządzić protokół, a pan odpocznie sobie chwilkę w areszcie. Agniswami! Zaprowadź tego nicponia do piwnicy.

Po kwadransie na posterunek wkroczył wysoki oficer policji w towarzystwie uzbrojonych po zęby funkcjonariuszy.

- Anthoniraj przyjacielu - zawołał wchodząc, - nie mogłem sobie odmówić przyjemności odwiedzenia kolegi ze szkoły policyjnej i osobistego złożenia ci powinszowań! To wspaniale, że udało ci się dorwać tego bydlaka! Teraz już się nie wykręcisz od przeniesienia do Delhi!

- Tylko nie to! - Shekkar był wyraźnie zaniepokojony perspektywą przeniesienia. - Chyba zaczynam żałować, że to ja go aresztowałem - uśmiechnął się. - Wiesz, że najlepiej czuję się w tym moim miasteczku, zresztą to tu złapałem zamachowca. W sumie to było dość proste, sam się podłożył. Wygląda na strasznego amatora, wątpię, żeby był gdzieś szkolony. Albo to faktycznie rewolucjonista-amator, albo jakaś instytucja posłużyła się tym krwawym idiotą. Lubi opowiadać o sobie, więc chyba łatwo to ustalicie.

- Dobra robota, dobra robota - zacierał ręce policyjny dygnitarz. - Szkoda, że nie chcesz ruszyć się z tej dziury. Ale order i tak dostaniesz - dodał jakby chcąc zaznaczyć, że ostatnie słowo i tak należy do niego.

VII Czterech jeźdźców

Skromneprogi, 25 sierpnia 1957

Promienie letniego słońca przecinały ostro przytulny półmrok stajni, poirytowana, gruba, błyszcząca zielononiebieskim grzbietem mucha miotała się po szybie okienka brzęcząc z oburzeniem, a z boksów dobiegało wesołe chrupanie. W stajni było czysto, posprzątane, jedne i drugie drzwi były szeroko otwarte, ale i tak w powietrzu unosił się ten szczególny, nie cierpiany przez jednych, ulubiony przez drugich, zapach stajni będący mieszaniną woni skóry, końskiego potu, siana i tylu innych ingrediencji. Pięciu mężczyzn, którzy weszli do środka należało do drugiej kategorii, oddychali swobodnie, z zadowoleniem i przyjaźnie poklepywali konie, które zaintrygowane wizytą wyciągały szyje i ciekawie przyglądały się ludziom. Przodem kroczył stary Damazy Skoruta herbu Korczak, dziedziczny i odwieczny koniuszy w Skromnychprogach. Skoruta był niewysoki, szczupły, o siwych wąsach i oczach które bacznie, a czasem surowo spoglądały spod równie siwych brwi i siwej czupryny. Nosił się po staropolsku w żupanie słomkowej barwy, ze skórzanym, mocno już wytartym pasem i palonych butach z cholewami. Nie interesowało go, że jest XX wiek i namawiającym go, by zmienił ubiór na bardziej nowoczesny odpowiadał:

- Et, konie są takie jak dwieście, trzysta i więcej lat temu i wtedy im żupan nie przeszkadzał, to i teraz się nadaje!

Konie kochał nad wyraz, tak samo jak i jego przodkowie, bo zarządzanie stajniami Strusiów od wieków było zajęciem wielu pokoleń Skorutów. Byli tego samego herbu, co ich chlebodawcy, z czego oczywiście byli dumni, jednak najbardziej cenili sobie to, że o koniach wiedzieli prawie wszystko, że pomiędzy nimi a Strusiami było zawsze pełne zaufanie, lojalna wierność, którą można by nazwać przyjaźnią, gdyby to słowo nie było tak często nadużywane. Masztalerze twierdzili, że stary koniuszy rozumie końską mowę i że potrafi przemawiać do koni, które rozumieją go i są mu posłuszne. Faktem było, że nigdy żaden koń nie zrobił nic złego Skorucie, a też Skoruta nigdy sam nie skrzywdził ani innym nie pozwolił skrzywdzić konia. Oprócz służby wojskowej - w kawalerii rzecz jasna, bo jeszcze wtedy kawalerzyści nie przesiedli się do pancernych pojazdów - Skoruta nie ruszał się nigdy ze Skromnychprogów, o ile nie wiązało się to z którymś z jego ukochanych koni i zdaje się, że gdyby kiedyś zaproponowano mu kanclerstwo wielkie, to z pogardą odrzuciłby taką niewczesną i nieciekawą ofertę.

Za Skorutą szli Władysław August, król Polski i Saksonii, Mikołaj Struś kanclerz wielki Rzeczypospolitej, Adam Wójcik marszałek wielki Rzeczypospolitej i Agenor Cyprianowicz minister spraw cudzoziemskich Rzeczypospolitej.

- Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości, zechciej Waćpan dobrać nam jakoweś konie - zwrócił się Struś do Skoruty.

Rzecz dziwna, w tej stajni o poczerniałych ze starości belkach, słowa Strusia nie zabrzmiały archaicznie, tak samo jak nie wydawał się nikomu archaiczny żupan Skoruty. Prędzej król i jego ministrowie w kaszkietach, tweedowych marynarkach, dopasowanych bryczesach i czarnych oficerkach z cholewami wydawali się tu jakoś anachroniczni.

- Królowi Jegomości sugerowałbym jak i onegdaj Corallusa, ufam, że Wasza Wysokośc był rad z niego, zacny koń. Pan marszałek wielki pewnie zgodzi się na Blankę, dzielna klacz, dla mości ministra dałbym Finlandię, spokojna i niepłochliwa a dobrodziej pewnie Cabronę, jak zawsze. - Skoruta bardziej wskazywał, niż pytał, a pozostali bez protestu akceptowali jego wybory, w końcu w stajni to on był niepodzielnym władcą. Szczególnie wdzięczny był Cyprianowicz, jeździec zapalony, lecz nietęgi, który poznał zalety Finlandii, która sama wiedziała dobrze co robić i nie zwracała uwagi na jego błędy.

Pan Damazy kazał masztalerzom siodłać konie, a sam z lubością odpowiadał na pytania podnosząc pod niebiosa cnoty i półgębkiem wspominając o wadach swoich czworonożnych podopiecznych. Pojawiła się marchew, jabłka, kostki cukru. Z boksów znów wychyliły się gniade, kare, siwe, kasztanowe, bułane głowy, a wielkie, wypukłe, jakby trochę przestraszone oczy łypały łakomie na przysmaki, którymi król i jego dygnitarze częstowali konie. Skoruta udawał niezadowolonego, „bo to panie dzieju konie i tak już rozpuszczone jak dziadowskie bicze, a tu jeszcze jak cukru dostaną od Króla Jegomości, to już w ogóle się im we łbach poprzewraca”, ale w gruncie rzeczy był szczęśliwy widząc jak król uśmiecha się i serdecznie gładzi aksamitne chrapy jego podopiecznych.

Czterech jeźdźców minęło bramę parkową i wjechało w kasztanową aleję. Podążało za nimi w odległości kilkunastu metrów dwoje młodych ludzi, którzy robiliby wrażenie ziemiańskiego małżeństwa na popołudniowej przejażdżce, gdyby nie przytroczone do siodeł pistolety maszynowe, radiotelefony i dość mocno wypchane sakwy.

- Panowie! Nasza znakomita warszawska dziennikarka wyjechała, więc możemy spokojnie porozmawiać o interesach - zagadnął wesoło Władysław August. - Muszę powiedzieć, że Zygmunt Boratyński miał wyborny pomysł z tym zaproszeniem jej do Skromnychprogów na weekend. Pani Marcyańska zdobyła kilka listków do swego wieńca laurowego dziennikarskiej chwały, a my mogliśmy dyskretnie i niezobowiązująco wystawić na światło dzienne plan Ligi Kaukaskiej. Prawdę mówiąc nie musiałem specjalnie się zmuszać, aby mówić dużo i dobrze o Gruzji i jej prezydencie, poznałem go w tak smutnych okolicznościach - król potrzasnął głową, jakby chciał odegnać wspomnienie tego strasznego dnia, - ale tym bardziej doceniłem klasę i odwagę tego szlachetnego człowieka. A jakże panom poszło? Mości Mikołaju?

- Chętnie i starannie odpowiadałem na wszystkie pytania - Struś poklepał po szyi płochliwą Cabronę, która przestraszyła się wiewiórek śmigających, jak rude iskry po gałęziach kasztanowców. - Opowiadałem o naszej życzliwości dla państw Kaukazu, przypominając, że to naszemu zwycięstwu w wojnie 1863 roku zawdzięczają niepodległość. Wygadałem się też całkiem świadomie - uśmiechnął się szelmowsko, - że wybieramy się jesienią z von Miltitzem na objazd państw kaukaskich i zamierzamy też odwiedzić wówczas Turcję i Persję.

- Mnie wypadało mówić o Armenii - uśmiechnął się Cyprianowicz, - co oczywiście nikogo nie zdziwiło, poruszyłem też kwestię poprawy stosunków armeńsko - tureckich i w ogóle kaukasko - tureckich. Marcyańska, jak większość komentatorów polityki zagranicznej jest ogromnie łasa na rozmaite ploteczki o zagranicznych i naszych osobistościach, więc nie żałowałem tego dziennikarskiego obroku.

- Waszmościom było trochę łatwiej - westchnął Wójcik. - Marszałek wielki jest ministrem spraw wewnętrznych, więc opowiadałem o programie szkolenia dla policjantów z państw kaukaskich i o tym, że jesteśmy wielce życzliwi dla wszelkich form współpracy na tym terenie, dla takiego kaukaskiego Interpolu.

- Znakomicie! - ucieszył się król. Pani Krystyna jest osobą wielce inteligentną i bez trudu zrozumiała, co chcemy jej wskazać. W końcu jak Bóg da, będziemy mieli kolejny instrument dla okiełznania rosyjskiego niedźwiedzia.

- O tak! - wyrwał się Wójcik - Za pozwoleniem Waszej Królewskiej Mości, dokończymy to, co zaczęliśmy w XVIII wieku!

- Nie możemy też przedobrzyć - zauważył rozsądny Cyprianowicz. - Rosja jest nam potrzebna jako tama dla Chin. Pamiętamy jak w 1863 roku generał Traugutt na Radzie Senatu wołał, żeby zastrzelić matuszkę Rosję jak wściekłego psa, Petersburg miał być przyłączony do Rzeczypospolitej jako Piotrków Pomorski.

- Wtedy postawił mu się kanclerz wielki Wielopolski, a to nie było łatwe wobec bohatera bitwy pod Woroneżem - przypomniał król. - Na początku wojny przecież nie było dobrze i gdyby nie odsiecz węgierska i później powstanie na Kaukazie, to wojna trwałaby dłużej i kto wie, jak potoczyłyby się jej losy, dopiero zwycięstwo pod Woroneżem przesądziło o jej wyniku.. W końcu jednak Traugutt się uparł i w Twierdzy Pietropawłowskiej, Szlisselburgu i Kronsztadzie stały pół wieku załogi węgierska, saska i Rzeczypospolitej. Rosjanie nazywali je „trzema wiedźmami” - dodał uśmiechając się.

- W bitwie kazańskiej walczył mój pradziad - pochwalił się marszałek wielki - służył w 4-ym Pułku Piechoty Liniowej. Stracił w niej oko, a zdobył Virtuti Militari i nobilitację.

- Już teraz wiem po kim Waszmość taki zapalczywy i odważny. Możesz być panie Adamie dumny z takiego antenata - zawołał król. - A teraz do tej altany na wzgórzu galopem panowie, bo nasza ochrona pomyśli, że z nas ostatnie dziadygi!

Zatrzymali się na wzgórzu, zsiedli z koni podziwiając piękny widok. Przed nimi stok wzgórza opadał stromo do brzegu jeziora z niewielką wyspą, na której stało mauzoleum obok starego, potężnego cisu. Brzegi jeziora porośnięte były dookoła drzewami i krzewami, oprócz niewielkiego odcinka piaszczystej plaży przylegającej do przystani z kamiennym pomostem i przycumowanymi doń łodziami. Za pasmem modrzewi widać było drugie wzgórze z fałszywymi ruinami gotyckiego zameczku. Z drugiej strony stok przecięty serpentyną drogi prowadzącej na szczyt, opadał łagodnie w stronę sporej doliny z bukszpanowym labiryntem otoczonym szerokimi żwirowymi alejkami, po bokach których stały posągi wyobrażające Muzy i alegorie rozmaitych cnót. Z wysokości wzgórza labirynt wydawał się nietrudny do przejścia, a nagrodą była wygodna kamienna ławeczka przy niewielkiej fontannie w kształcie delfinów.

- Całkiem łatwy ten labirynt - zauważył Wójcik.

- Ba! Spróbuj kochany Marszałku zejść na dół, to już taki łatwy nie będzie. Kiedyś z pół godziny błąkałem się, żeby wreszcie dojść do fontanny - odparł Władysław August podając srebrną manierkę w czerwonej skórce z tłoczonymi herbami. - Skosztuj Waćpan, wyborna śliwowica!

W manierce szybko pojawiło się dno, panowie usiedli w altanie przy stole z purpurowego porfiru. Towarzyszyła im dziewczyna z białego marmuru pisząca coś na marmurowej kartce marmurowym piórem. Do wnętrza altany, jakby podglądając dziewczynę, zaglądał marmurowy faun.

- Ciekawe cóż ona pisze - zastanawiał się król - list, wiersz, memuar?

- Myślałem o tym - odparł Struś. - Mój świętej pamięci ojciec przypuszczał, że arkusz jest podłużny, więc panna komponuje, pisze muzykę. Czasami przyziemnie towarzyszę jej i układam przemówienia - uśmiechnął się pogodnie, - a ona dodaje mi natchnienia.

- Szczęśliwyś Waćpan - powiedział po chwili milczenia król. - Kiedy przyjdzie chwila, że zbrzydnie ci ta polityka i zapragniesz odpocząć w Skromnychprogach, czy gdziekolwiek, zechcesz objechać świat dookoła, hodować róże, zostać astronomem, pustelnikiem, wszystko to masz w zasięgu ręki. Ja urodziłem się, żeby zostać królem i królem umrę. Gdybym machnął ręką i rzucił koronę, to bym was wszystkich obraził, gorzej, bo: zdradził. Nie skarżę, się Bóg mi świadkiem, że nie! (Daj mości Agenorze tej słynnej Cyprianowiczowskiej nalewki ziołowej!) Na to mnie Bóg wyznaczył i spełniam Jego wolę najlepiej jak potrafię. Amerykanie czy Gruzini mają dobrych i rzetelnych prezydentów, pewno i posiadających większe zdolności polityczne ode mnie, nie zazdroszczę, a cieszę się z tego. Tylko: co parę lat jednak stają przed próbą i sami dobrze wiecie, ile zła i oszustwa wyzwala taka rywalizacja. Moją rzeczą jest trwać, przechować depozyt, utrzymać ciągłość i jedność państwa. Nie wyszłoby nic z tego, gdybym był tylko malowaną kukłą do podpisywania, co minister każe, a sejm postanowi. Kiedy coś robię, to nie tylko z myślą o przyszłym roku, najbliższych wyborach, ale myślę o moich dzieciach i wnukach, a tym samym i o waszych dzieciach i wnukach, bo wiem, że jeśli coś spaskudzę, albo podejmę decyzję dla doraźnego efektu i poklasku tłumu, efektowną dziś, a przynoszącą kłopoty w przyszłości, to tego zrobić nie mogę, gdyż skrzywdziłbym tych co przyjdą po mnie i po was. Dziękuję Panu Bogu, że mam przy sobie takich jak wy panowie, uważam was za swoich przyjaciół, bo z wami łatwiej jest królować. No - uśmiechnął się nieznacznie, - wyżalił się i zwierzył waszmościom stary monarcha, ale jakby mi się to nazbyt często zdarzało, to pozwalam wam kopnąć mnie pod stołem w królewską kostkę, bez groźby oskarżenia o zamach stanu.

- Masz w nas wiernych regalistów Najjaśniejszy Panie, ale w tym nie będziemy posłuszni i już tam kopać nie będziemy - odparł na poły poważnie, na poły żartem Struś i skłonił się całując królewską rękę, a za nim pozostali.

Panowie! Czas na koń, zameczek już w ogniu stoi - zawołał Władysław August głosem stłumionym, jakby ze ściśniętego gardła wydobytym.

Istotnie, zachodzące Słońce oświetliło ruiny na wzgórzu, jakby ogarniał je płomień.

- Nie powiem słowa, o tym co będzie na kolację, gdybym co nieco rzekł, to byśmy szarżą zeszli z tego wzgórza i cwałem dojechali do pałacu - zarzekał się Struś.

Czterech jeźdźców opuściło park o zachodzie Słońca przez Bramę Dworską, przy której straż trzymali dragoni nadwornej Chorągwi Laudańskiej w krasnych łosiowych koletach.

Właściwie to już cała historia o tym, jak drobne niezbyt istotne zdarzenie wpłynęło na losy dwojga dziennikarzy. Wypada jednak jeszcze wspomnieć o pewnym przypadkowym spotkaniu.

Mazowsze, 25 sierpnia 1957

Krystyna Marcyańska wracała ze Skromnychprogów niezmiernie zadowolona. W gruncie rzeczy była ogromnie dumna, że to właśnie jej król i jego ministrowie zechcieli w zawoalowany sposób opowiedzieć o swoich planach i że to od niej oczekiwali, że przedstawi je ogółowi.

- Niegłupi pomysł z tą Unią Kaukaską - pomyślała kręcąc gałką samochodowego radioodbiornika. - Swoją drogą Zygmunt Boratyński ma u mnie za to zaproszenie dużą wódkę i małe lody.

Wszystkie stacje nadawały jak na złość jakieś pogadanki czy słuchowiska, koszmar! Przełączyła na odtwarzacz i wybrała Mszę Koronacyjną Chopina, uwielbiała tą uroczystą, dumną muzykę, szczególnie Credo A-dur - najpiękniejszy polonez jaki znała. Teraz od razu lepiej się jechało!

Wszystko zaczęło się 15 sierpnia w Wilnie podczas uroczystości położenia kamienia węgielnego pod kościół Miłosierdzia Bożego. Zjechał się cały dwór, ministrowie, był nuncjusz. Kościół miał być votum za ocalenie pary królewskiej w zamachu, a także miejscem wieczystej modlitwy za dusze zamordowanych w Delhi, szczególnie królewny Tosi. Marcyańska, która omal nie zginęła wówczas, bardzo chciała pojechać do Wilna, naczelny trochę dziwił się, bo to w końcu raczej sprawa religijna, a nie wydarzenie międzynarodowe, ale już dawno nauczył się, że dla dobra gazety nie należy sprzeciwiać się najsłynniejszej dziennikarce. W Wilnie zresztą spotkała sporo ciekawych ludzi, ucieszyła się z rozmowy z wysokim, szczupłym biskupem lubelskim Stefanem Wyszyńskim, o którym mówiło się, że „wysoko zajdzie”, Marcyańska liczyła na to, bo ceniła tego dowcipnego („ludzie inteligentni mają poczucie humoru, tępaki są ponure” mawiało się w jej domu rodzinnym) i sympatycznego biskupa. Spotkała oczywiście Boratyńskiego, biegał zaaferowany, ale na jej widok rzucił wszystko.

- Krysia! Fantastycznie, że przyjechałaś - ucieszył się na jej widok. - Miło cię zobaczyć, a jeszcze lepiej… - tu zawiesił głos - bo mam jedną dworską intrygę do przeprowadzenia w związku z twoją osobą. Mam cię zaprosić, namówić, ewentualnie porwać na weekend do Skromnychprogów! Będzie tylko kilka osób: Jego Królewska Mość, marszałek wielki, minister Cyprianowicz no i oczywiście kanclerz wielki.

Marcyańską zatkało, w końcu co innego rozstawiać jak pionki na szachownicy wielkich tego świata w artykułach prasowych, a co innego spędzić z nimi weekend na wsi.

- Zyga, nie rob sobie jaj!

- Kryśka, z ciebie? Jakbym śmiał!

„Jakby śmiał”. Przypomniała sobie cichego, skromnego Zygmusia siedzącego w kącie w redakcji, bębniącego kolejny artykuł o hodowcach drobiu w Rzeszy albo o kierunkach polityki zagranicznej Królestwa Patagonii. Może to było dobrze napisane i wartościowe, ale do cholery kogo, oprócz paru Francuzów, obchodziła ta Patagonia? Teraz Zygmunt (jakoś tamto zdrobnienie przestawało do niego pasować) w żakiecie, z rozetką Orderu św. Stanisława i srebrnym szambelańskim kluczykiem, w sztuczkowych spodniach, wyglądał niby tak samo, a zupełnie inaczej. Uśmiechnięty, życzliwy, rozmawiał bez cienia zakłopotania z nuncjuszem, ministrami, biskupami… nawet z królem, który wyraźnie okazywał mu życzliwość. Zygmunt śmiał się, że żakiet to drobiazg, bo na galowych uroczystościach będzie musiał wystąpić w żupanie i kontuszu w barwach swojego województwa. „Przy karabeli! Krystyna, przy karabeli!” Śmiał się, ale widać było, że mu się to całkiem podoba. „Po tylu latach tresury ze strony tego buca, naczelnego, wszystko może się spodobać, a co dopiero taka odmiana losu.” pomyślała uświadamiając sobie, że sama niewiele zrobiła by tę tresurę złagodzić. Tak czy tak, Zygmunt taktownie zapomniał o przykrych stronach redakcyjnego żywota i zachowywał się jak stary dobry kumpel, a nie jak nadęty dworak. „Szacunek” pomyślała jeszcze, kiedy nagle w muzykę Chopina wdarło się obrzydliwe rytmiczne klapanie.

- Psiakrew, cholera, jeszcze tego mi brakowało i to niedaleko Warszawy - pomyślała ze złością oglądając sflaczałą oponę. Z irytacją, a zarazem ostrożnie, żeby nie zabrudzić bucika, kopnęła oponę i rozejrzała się wokół. Była w jakimś miasteczku, zupełnie nie zwróciła uwagi na tablicę w przy wjeździe. Jak to w niedzielę, ulica była prawie pusta, tylko jakieś dziewczynki podskakując grały w klasy na podwórku po drugiej stronie ulicy. Z niedalekiego baru „Złota rybka” dobiegał gwar podniesionych męskich głosów. Marcyańska z rezygnacją zajrzała do środka.

- Bardzo panów przepraszam, przejeżdżałam właśnie, samochód złapał gumę, czy któryś z panów byłby tak uprzejmy i pomógł mi zmienić koło? - Do wygłoszenia tej kwestii przyjęła uśmiech, jaki miewała na twarzy podczas rozmów z południowoamerykańskimi dyktatorami.

Od stolika pod oknem zerwał się ogolony na łyso nieduży facet kłaniając się szarmancko:

- Dla pani redaktor z przyjemnością!

- Och, pan mnie poznał - zatrzepotała rzęsami - szalenie mi miło!

- My tu ludzie światowi - zapewnił łysy zwracając się do swego kompana. - Wszak nie Mariusz?

- Mowa! - zapewnił jowialnie Mariusz Golasiński, on to bowiem wybrał się w niedzielne popołudnie na „piwko z kropelkamy” ze swym przyjacielem Darkiem Paszczewiczem.

Cała trójka wyszła na ulicę, Marcyańska po drodze zapewniała, że ma zapasowe koło, lewarek i chętnie zrewanżuje się za pomoc w brzęczącej monecie.

- My naród honorowy, pani redaktor - obruszył się Paszczewicz. - Ale jak pani ma chęć wesprzeć biednego, to czemu nie? Kwasek! - Skinął na przechodzącego młodzieńca o dosyć tępym wyrazie twarzy i falujących włosach. - Andrzej! Chodź tu, chcesz zrobić dobry uczynek i zarobić parę groszy? No to bierz się do roboty łamago!

Kwasek dopingowany to dobrymi radami, to kpinami kolegów w końcu poradził sobie z wymianą koła. Marcyańska ostrożnie, żeby nie dotykać brudnych, nie tylko od opony, rąk swego „wybawcy” podała mu dwa srebrne pieniążki. Pożegnała się uprzejmie ze wszystkimi, nieświadoma tego, że tym razem jej ulubiony frazes o „uratowaniu życia” miał głębsze znaczenie i ruszyła szczęśliwa, że jakoś udało jej się wybrnąć z opresji. Gdyby jeszcze spojrzała we wsteczne lusterko, to zobaczyłaby kiwającego jej ręką Golasińskiego i Paszczewicza, który zabrał Kwaskowi jednego trojaka. To jednak dla naszej opowieści nie ma już zupełnie żadnego znaczenia.

Koniec



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Oj ci księża (Zacheusz fronda.pl), ciekawe teksty
Już nie przeszkadza (Krasnodębski rp.pl), ciekawe teksty
Po co nam suwerenność (rp.pl), ciekawe teksty
Katyń. (P. Gociek rp.pl), ciekawe teksty
Nazywasz mnie MISTRZEM, Ciekawe teksty
Szczeniaki na sprzedaż, Ciekawe teksty
Najdroższa Kruszynko, Ciekawe teksty
czy patriota może popierać ten reżim (tad9 S24), ciekawe teksty
Chcę Ci , Ciekawe teksty
Szukam Ciebie Boże, Ciekawe teksty
Bartyzel o karze śmierci, ciekawe teksty
NA BLIŹNICH POLEGAĆ, Ciekawe teksty
Życie po śmierci (Tygodnik powszechny), ciekawe teksty
Love story, CIEKAWE teksty
Niosę Ci koszyk nadziei, Ciekawe teksty
Boję się, CIEKAWE teksty
M O D L I T W A DO MARYI, Ciekawe teksty
Moim zdaniem (R. Okraska), ciekawe teksty
Spełnił się najgorszy sen Agaty (Milcarek Rzepa), ciekawe teksty

więcej podobnych podstron