2112


GODZINA DESZCZU

1.
Dzień ciemniał i kiedy wreszcie zaczynało padać, Branka, jeżeli miała dość sił, ze swojego pokoju wymykała się na patio. Najczęściej nikt nie zwracał na nią uwagi; gdy nadchodziła Godzina Deszczu, kończył się dzień, wszyscy uciekali pod jakiekolwiek zadaszenie; jedni, by umyć się i odświeżyć przed wieczerzą, inni, by wykonać jakieś prace domowe, a wszyscy bez wyjątku o tej granatowej godzinie zapominali o tym, co na zewnątrz. Branka, która teoretycznie znajdowała się poza domem, również znikała z ich świadomości. 
Rzadko, naprawdę rzadko, raz, dwa razy w miesiącu, ojciec był na tyle obecny, na tyle trzeźwy, by przypomnieć sobie, że ma dzieci, a ponieważ Godzina Deszczu charakteryzowała się sprzyjającym wspomnieniom jednostajnym szumem, który brzmiał jak cisza, Placido Preto spoglądał w lustro ledwie rozpoznając własne odbicie, wzywał skrzata domowego, prosił o szklankę lodowatej wody i szedł do zachodniej części willi, mamrocząc pod nosem dwa imiona: Branka i Joaquim. Wtedy, oczywiście, skrzat przybiegał na patio i mówił, że dziewczyna natychmiast musi wracać do swojego pokoju, bo pan chce porozmawiać z córką. 
Na ogół jednak mogła siedzieć w ratanowym fotelu lub na balustradzie i wpatrywać się w jednolitą ścianę ulewy. Oczywiście rzadko to robiła: jak długo można gapić się na deszcz? Czasami chodziła z jednego końca patio na drugi i wychylała się przez balustradę, by wypatrzyć jakieś nastroszone ptaki w ciemnozielonych liściach lasu (od północy), albo sprawdzić, czy nikt nie pojawił się w punkcie aportacyjnym (od południa). Z ptakami miała dużo więcej szczęścia; odkąd ciotka Palmira wyszła za mąż i wyprowadziła się do Europy, mało kto odwiedzał Perolę. Innymi razy, chyba najczęściej, Branka wyciągała spod fotela ukradziony z biblioteki atlas i z nosem przy pożółkłej kartce, uczyła się na pamięć nazw, danych i liczb. Najbardziej lubiła strony z Wyspami Brytyjskimi, to stamtąd pochodzi nasza rodzina, powiedziała jej kiedyś ciotka Palmira, szczupłym palcem wskazując małą kropkę podpisaną "Londyn". Branka zapytała potem ojca, czy mogliby odwiedzić to miejsce, ale on bardzo się zdenerwował i odparł, że nie ma tam kogo odwiedzać: nie żyją, nie należą już do naszej rodziny, przynieśli nam hańbę, siedzą w więzieniu. Nie ośmieliła się zapytać, czy wobec tego mogliby pojechać do miejsc, których nazwy bardzo jej się podobały: Alexandria, Bucharest, Cote d'Azur czy Ulan Bataar. 
Za każdym razem gdy otwierała ten atlas, wybierała jedno miejsce i wyobrażała sobie, jakie ono jest, jak wyglądają tamtejsze hacjendy, zwierzęta i jakie zwyczaje mają czarodzieje. Atlas zawierał nie tylko mapy: był to również bardzo stary, zapewne nieco niekompletny, ale bogato ilustrowany bestiariusz. Szybko przestało jej wystarczać oglądanie obrazków i zapamiętywanie szczegółów. Zaczęła rysować. Właściwie próbowała przerysować niektóre rośliny i zwierzęta. Magiczne ilustracje uniemożliwiały kopiowanie: rośliny na jej oczach i w przyspieszonym tempie pokonywały całą drogę od nasionka do owocowania, a zwierzaki podskakiwały, latały i pływały. W spokojnym żółtym świetle lampy naftowej, z rzadka zakłócanym przez jakąś ćmę-samobójczynię, Branka prowadziła zaciętą walkę o detale, zagryzała wargi, a w chwilach desperacji otwartą dłonią uderzała w rysunki smoków, wróżek i chochlików, które uparcie krążyły w górnych częściach swoich ilustracji. Używała mugolskiego ołówka i rzadko kolorowała swoje rysunki - to Joaquim miał najwięcej uciechy z dobierania barw i w rezultacie niedźwiedzie bywały różowe, a czerwone smoki chińskie, pomimo nazwy, wściekle żółte. Branka nie dbała o to, dla niej najważniejsze było uchwycenie podobieństwa, unieruchomienie czegoś, co było żywe. Często też wybierała się do dżungli, by porysować z natury. Tam przynajmniej rośliny i leniwce pozowały cierpliwie.
Ulewa traciła na mocy i powoli dało się słyszeć inne, niż uderzenia kropel o różne powierzchnie, odgłosy: pokrzykiwania tukanów i papug, niecierpliwe pohukiwania bydła, podniesione głosy pracujących na plantacji Murzynów... zaraz, ten dźwięk nie był charakterystyczny dla Godziny Deszczu. 
Branka zamknęła atlas i owinęła go w stary ręcznik. Po serii szybkich ruchów - zwłaszcza po schylenie się, by ukryć księgę pod fotelem okazało się nie lada wyczynem - z trudem łapała oddech i czuła, że jej serce bije ciężko i powoli. Była zła na swoje ciało: te napady osłabienia przytrafiały jej się coraz częściej, bywało, że podczas spaceru po lesie musiała siadać na jakimś zwalonym pniu, by nabrać sił na powrót do domu. 
Odetchnęła głęboko kilka razy; pomogło - po deszczu powietrze było bardziej rześkie. Głosy dobiegały z południowej strony. Branka wychyliła się przez balustradę najdalej, jak mogła, niecierpliwie potrząsając głową, bo obcięte na pazia ciemne włosy przesłoniły jej widok. 
A widok był niezwykły - w szarobłękitnym świetle końca dnia czterej mężczyźni o czarnej, lśniącej od deszczu skórze nieśli na ramionach dwie żerdzi, pomiędzy którymi wisiało coś, co nie tak dawno temu musiało być krową. Mężczyźni zatrzymali się przy punkcie aportacyjnym i szybko, gniewnie rozmawiali z zarządcą. Byli za daleko i Branka nie mogła odróżnić słów, widziała natomiast, że krowa została rozszarpana przez jakiegoś drapieżnika. To, że jałówka była biała, dało się rozpoznać tylko po nienaruszonej głowie i dolnej części kończyn; reszta zwierzęcia wyglądała tak, jakby ktoś usiłował zdjąć z niego skórę przy pomocy tępej maczety. Słabnący deszcz spływał po poharatanym mięsie i tworzył brudnoczerwoną kałużę w miejscu, w którym trzeba było stanąć, jeśli chciało się deportować z Peroli. 
To musiał być ogromny jaguar, pomyślała, dziwnie zafascynowana widokiem brunatno czerwonego w tym świetle mięsa. Wydawało jej się, że słyszy, jak jej własna krew krąży w żyłach i milionami cienkich jak nitki pajęczyny naczynek rozchodzi się po każdej komórce jej ciała. Nie było to przyjemne uczucie, coś, jakby oblazły ją te duże, pomarańczowe mrówki, które wcale nie musiały gryźć, a czuła się jak oblana wrzątkiem. 
Kilka tłustych przejrzystych kropli oderwało się od pokrywającego patio dachu i skapnęło za jej kołnierz. Zadrżała, gdy miękką, ciepłą strużką popłynęły w dół kręgosłupa.
- Panienko? 
Prawie podskoczyła. Z trudem oderwała wzrok od mężczyzn, którzy tymczasem ruszyli w kierunku zabudowań gospodarskich, i odwróciła się w stronę Łapki - zielonookiej skrzatki o przepraszającym uśmiechu. Stworzenie skłoniło się pospiesznie.
- Pan Placido wzywa panienkę do gabinetu.
Lekko zaskoczona, skinęła głową. Ojciec właściwie zabraniał im wchodzić do gabinetu, był to pokój, gdzie dorośli czarodzieje załatwiali swoje sprawy, a dzieci nie miały czego szukać. Przed drzwiami gabinetu przygładziła włosy i zmartwiona stwierdziła, że po opieraniu się o balustradę ma mokrą plamę na brzuchu, ale sukienka była biała i nie było to aż tak widoczne. Zapukała i usłyszała "wejdź".
Placido Preto siedział za ciężkim hebanowym biurkiem; ze swoimi czarnymi włosami, wąsami i pochmurną miną idealnie komponował się z ciemnym wystrojem gabinetu.
- Usiądź, kochanie.
Branka zajęła skórzany fotel naprzeciwko biurka. Stopy i kolana razem, dłonie na kolanach, spuszczony wzrok, tego uczyła ją ciotka Palmira. Wiedziała, jakiego zachowania oczekiwał ojciec, zwłaszcza jeśli miał tak zatroskaną minę. Czekała, bo nie wolno jej było odezwać się, jeśli nie została zapytana.
- Postanowiłem, że czas najwyższy, byś wróciła do nauki. Twoje wakacje były stanowczo zbyt długie, a Joaquim jest już dość duży, żeby brać udział w niektórych lekcjach. Znalazłem wam nauczyciela.
Wiedziała, że prędzej czy później to nastąpi. Prywatni nauczyciele pojawili się w Peroli, gdy Branka skończyła 11 lat, niewiele ponad dwa lata temu. Zmieniali się często, nikt nie wytrzymywał w tropikalnym lesie dłużej niż kilka miesięcy, a i ten krótki czas traktowali jak zesłanie za zbrodnię, której nie popełnili. Byli nieprzyjemni, wymagający, znudzeni i ciągle powtarzali, że Branka, choć chorowita, jest krnąbrna. A ona tylko zadawała pytania. No, dużo pytań. Nie polubiła żadnego z pięciu nauczycieli, których dotychczas miała i zgadywała, że szósty wcale nie będzie lepszy. Przynajmniej będzie miała Joaquima do towarzystwa, chociaż ruchliwy ośmiolatek raczej nie uszczęśliwi tego nowego nauczyciela.
- Oczekuję, że będziesz robiła szybsze postępy. Masz już dość lat, by umieć się zachować i, w razie potrzeby, pomóc bratu, prawda?
- Tak, ojcze - zgodziła się, posyłając mu otwarte, spokojne spojrzenie.
Z jakiegoś powodu ojciec zawsze odwracał wzrok, gdy Branka patrzyła mu w oczy. Odchrząknął teraz i zaczął przekładać jakieś papiery na biurku.
- Pan Lupin przybędzie jutro, przed wieczerzą. Świstoklikiem. Chciałbym, żebyś...
Przerwało mu stanowcze pukanie we framugę (Branka zostawiła uchylone drzwi) i do gabinetu wsunął się zarządca, mrukliwy Kreol o pooranej głębokimi bruzdami twarzy i łysej czaszce.
- Co się stało, Manu?
Zarządca zerknął na Brankę i zaczął niepewnie:
- Kolejna krowa, panie...
Placido uniósł dłoń i również spojrzał na dziewczynkę.
- To wszystko, Branko. Skrzaty już sprzątają pokój do nauki. Wracaj do siebie.
Dygnęła pospiesznie i wyszła, odprowadzana niecierpliwą ciszą. Postanowiła, że będzie podsłuchiwała pod drzwiami, ale jedyna rzecz, jaką usłyszała to zaklęcie wyciszające.


2.
Remus Lupin zmartwiony spojrzał na swoje zabłocone buty. No cóż, teraz przynajmniej nie będzie musiał się wstydzić, że są znoszone: brazylijski świstoklik rzucił go prosto w kałużę i w sumie cieszył się, że udało mu się zachować równowagę na tym śliskim podłożu, a i szata chyba nie ucierpiała.
Brazylia. Prawdopodobnie ostatnie miejsce, w jakim wyobraziłby sobie siebie jeszcze kilka lat temu. Właściwie nie musiał sobie wyobrażać żadnego innego kraju, wystarczająco dobrze czuł się w Anglii, i gdyby na ostatnim roku Hogwartu usłyszał pytanie, gdzie zamierza mieszkać i pracować, jego fantazja nie sięgnęłaby dalej niż do Szkocji lub Walii. Sam środek amazońskiej dżungli nawet by mu się nie przyśnił. 
Dolores Umbridge, ty nieszczęsna ropucho, niechcący znacznie poszerzyłaś moje horyzonty, pomyślał na poły z rozgoryczeniem i odrobiną rozbawienia, wciąż nie do końca dowierzając własnym oczom, które informowały jego mózg o ciemnozielonej ścianie deszczowego lasu dokoła. Deszczowego - co do tego, nie ma wątpliwości: przed chwilą musiała tu przejść niezła ulewa, nadal trochę kropiło, a powietrze pachniało ozonem i mokrą leśną ściółką. Bez większego powodzenia spróbował oczyścić buty o kępę rosnącej przy ścieżce gęstej szerokolistnej trawy.
Tak, naprawdę powinienem potraktować to jako początek nowego życia, przekonywał sam siebie po raz trzysta dziewięćdziesiąty czwarty. Każda zmiana może być zmianą na lepsze, zwłaszcza, że w jego przypadku na gorzej już chyba nie dało się zmienić.
Kilka miesięcy po upadku Voldemorta, sterroryzowane przez Śmierciożerców i ich krwawo natchnionego przywódcę Ministerstwo Magii wypełzło spod miotły, pod którą siedziało przez ostatnie siedem czy osiem lat. Rychło w czas postanowiono, że wszelkimi dostępnymi środkami należy przystąpić do zwalczania przejawów Czarnej Magii: to wtedy zaczęły się regularne naloty na sklepiki na ulicy Pokątnej i w konsekwencji rozkwitł mroczny handel na Śmiertelnym Nokturnie. To wtedy nagle okazało się, że setki Śmierciożerców wyparowało razem z Sami Wiecie Kim, a na świecie zostali sami praworządni obywatele, którzy przecież nie byli winni temu, że są czystej krwi i najzwyczajniej preferują zacieśniać więzy rodzinne, zamiast przyjaźnić się ze "wszystkimi". To wtedy nagle sobie przypomniano, że istnieje cała grupa magicznych stworzeń, które figurują w pierwszym lepszym podręczniku Obrony Przed Czarną Magią, a chodzą pomiędzy normalnymi czarodziejami, jak gdyby nigdy nic. 
Na początku były to niezauważalne zmiany w przepisach; tu dopisany drobnym drukiem paragraf o wysokości pensji, tam o ograniczeniach przy zawieraniu związków małżeńskich. Ale pewna młodziutka lecz piekielnie ambitna pracownica Ministerstwa zaplanowała już swoją karierę w oparciu o "tych nieludzi, tych krwiożerczych odmieńców, którzy rzeczywiście nic na swój stan nie mogą poradzić, ale czy czyni ich to bardziej bezpiecznymi? Czy należy się nad nimi litować, skoro w każdej chwili mogą zatopić w nas kły, a nocą wedrzeć się do naszych domów, by rozszarpać nas na strzępy?" Młoda panna Umbridge miała uroczą kokardkę zawiązaną wśród złocistych loczków i nosiła słodkie różowe sweterki, ale jej duże wodniste oczy ciskały gromy, gdy mówiła o wilkołakach i wampirach.*
Remus nie miał pojęcia, że stał się ofiarą w rozgrywce politycznej, a gdy wreszcie dotarły do niego informacje, że praktycznie nie będzie mógł kształcić się dalej, że nie znajdzie stałej pracy i ma zakaz zakładania rodziny, uznał, że całkowicie na to zasłużył. Na to, a nawet więcej. Wiosną 1982 roku otrzymał nakaz stawienia się w Ministerstwie celem "obowiązkowej rejestracji jako nosiciel likantropii". Kiedy zadziwiająco często mrugający urzędnik nieco drżącymi dłońmi tatuował mu niewielkie W na lewym przedramieniu, miał ochotę poprosić go, by wytatuował też "ślepca" i "kretyna". Może nawet "zdrajcę". Zdradził ich, nie dostrzegając w porę niebezpieczeństwa.
Z czasem przekonał się, że bez względu na to, jak głęboko pogrąży się w nienawiści do siebie, egzystencja w magicznym świecie będzie nieomal niemożliwa. Mógłby spokojnie pracować dorywczo, żyć skromnie, uczyć się w domu, gdyby nie plotki i wywołane nimi niechęć, potem strach, potem nienawiść. Pracodawca prędzej czy później dowiadywał się, że "ten wilkołak" przyjaźnił się z Blackiem i że jako jedyny z grupy jego szkolnych przyjaciół przeżył masakrę w Dolinie Godrika. Czyż to nie dziwne? Nikt nie mógł niczego udowodnić, ale powszechnie wiadomo, że wilkołaki służą Czarnej Magii. Na pewno razem z tamtym był sługą Sami Wiecie Kogo. Zatrudnianie takiego typa chyba nie jest najlepszym pomysłem.
Często wypraszano go za drzwi w chwilę po tym, jak się przedstawił. Jeżeli pracodawca miał dość odwagi, by go zatrudnić, zwykle, z chytrym błyskiem w rozbieganych świńskich oczkach, proponował upokarzająco niską zapłatę, na którą Remus zmuszony był przystać, ponieważ tych "odważnych" było zdecydowanie niewielu. Po trzech latach chodzenia w tej samej szacie, ciągłego niedojadania, marznięcia w obskurnych pokojach w podejrzanych zajazdach, był bliski złamania swojej różdżki i zostania pierwszym na świecie mugolskim wilkołakiem.
Wtedy ktoś - czy to nie był Dumbledore? - podsunął mu pomysł, by spróbował gdzieś za granicą. Na trochę, kilka lat, zanim ludzie nie zapomną. Zechciej spojrzeć, drogi chłopcze, na to ogłoszenie. O, przepraszam, to po portugalsku, translatio, "nauczyciel zaklęć, transmutacji, obrony i innych umiejętności magicznych na poziomie podstawowym dla dwójki dzieci z dobrego domu. Wymagana znajomość języka angielskiego - tu nie ma problemu - i doświadczenie w pracy z młodzieżą." Napiszę ci rekomendacje, przez tyle lat udzielałeś korepetycji dzieciakom z młodszych klas, że pewnie mógłbyś uczyć we śnie, gdybyś spróbował. Naprawdę tak uważam, chyba nie będziesz się ze mną kłócił? (Uśmiech.) Bardzo słusznie. Moim zdaniem, to doskonała okazja. I jaka przygoda, Remusie, jaka przygoda! (Ciche klaśnięcie w dłonie.) Sam chętnie pojechałbym do Brazylii, te kauczukowce, te orchidee, te motyle, te świeże owoce! (Gest wskazujący na tackę z cytrynowymi i pomarańczowymi cukierkami.) I zawsze chciałem zobaczyć tapira. (Bystre, błękitne oczy błyszczące znad okularów - połówek.) Wydaje mi się też, że Brazylijczycy nie są zbyt obeznani z legendą o wilkołakach, to też raczej dobrze się składa, nie uważasz?
Remus uważał, że owszem. Wprawdzie po cichu był zdania, że Dumbledore troszeczkę zbyt lekko podchodzi do jego sytuacji, w końcu przeprowadzka na drugi koniec świata to nie zakup nowej miotły, ale wdzięczny był za każdą pomoc (i tak głodny, że zjadł trzy cytrynowe dropsy), więc długie godziny namawiania i niekończąca się lista racjonalnych argumentów "za" tym razem okazały się zbędne. Po rozmowie z przyszłym pracodawcą - Dumbledore z radością użyczył swojego kominka - Lupin był bliski płaczu ze szczęścia. Dom Placido Preto praktycznie lekceważąco wzruszył ramionami na informację o likantropii i krótko zapytał, jak ma zorganizować te pewne środki bezpieczeństwa, o których wspomniał dyrektor Dumbledore. Remus zlekceważył ostrzeżenia o "szczególnym klimacie i lokalizacji Peroli", zapytał o przyszłych uczniów, opowiedział, na czym polega jego przypadłość i zapisał datę i godzinę aktywacji świstoklika.
Teraz było już cokolwiek za późno, by zastanawiać się, czy aby na pewno postępuje słusznie. Przed nim, w złamanym półświetle pochmurnego zmierzchu jaśniała Perola: rozległy budynek z białego drewna, częściowo jednopiętrowy, ale w przeważającej części parterowy, ze smukłymi kolumienkami podpierającymi dach nad ogromnym patio. Willa czy dworek, bo z całą pewnością nie zamek, była tak bardzo różna od tego, do czego Remus przyzwyczajony był w Europie (nawet jeśli pamiętało się o dziwnych pomysłach architektonicznych niektórych czarodziejów), tak lśniła jasnymi ścianami, które odbijały się w kałużach i zmieniały kolor mokrych liści z zielonoczarnego na zielono błękitny i indygo, że natychmiast uznał ją za piękną i w pełni godną swej nazwy**. Sięgając kołatki w kształcie zwiniętego w koci kłębek jaguara, poczuł nagły przypływ wiary w lepszą przyszłość.



3. 
Niebieska poświata wokół twarzy pana Lupina. Wokół twarzy Joaquima też, ale nie tak wyraźna, Joaquim ma ciemniejszą skórę. Mały właśnie uczy się zaklęcia lewitującego i powtarza po portugalsku, że to zaklęcie jest głupie. Nie powinien używać portugalskiego. Nie koncentruje się. Sama nie mogłabym się skoncentrować, nawet nie słyszę, co mówią. Gorąco. To znaczy: bardziej niż zazwyczaj. I jakby deszcz na mnie padał, tutaj, w pokoju do nauki. Mokra, mokra skóra na karku. Niebieska poświata wokół wszystkiego, liści za oknem, biurka, kartki pergaminu na nim, szafy z księgami. Zamknę... nie, to zły pomysł, teraz się kręci, gdzie stół, gdzie ten stół? 
- Branka! 
Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą jasną plamę czyjejś twarzy wyłaniającą się z jeszcze jaśniejszej plamy białej koszuli. Szczegóły z trudem przedzierały się do owiniętego glonami z Negro mózgu: jasnobrązowe włosy, zaniepokojone szare oczy, pionowa kreska między brwiami. 
- Przepraszam, panie profesorze, zakręciło mi się w głowie - wymamrotała. Sama usłyszała, jak niepewnie i cienko zabrzmiał jej głos i prawie się skrzywiła. Zaraz zaczną koło niej skakać, wpychać ją do łóżka i wmuszać w nią kakao. A ona znowu nie będzie miała siły, by zaprotestować. 
- Jadłaś śniadanie? - zapytał nauczyciel podejrzliwym, choć zupełnie spokojnym, ku jej zaskoczeniu, głosem. 
Za kogo on ją uważa? Po pierwszym dniu nauki sama przed sobą przyznała, że belfer numer sześć nie jest wcale taki zły. Trzy dni potem, że jest o wiele lepszy niż wszyscy poprzedni razem wzięci. Tydzień później, że zaczyna go lubić. A teraz, po dwóch tygodniach rozmaitych lekcji, i indywidualnych, i z Joaquimem, to teoretycznych w domu, to znów praktycznych w lesie, Branka myślała, że nie była taka szczęśliwa od lat. Miała kogoś, kto chętnie i wyczerpująco odpowiadał na wszystkie pytania, traktował ją poważnie i był najzwyczajniej w świecie fajny. Gdyby tylko nie ta choroba, o której oczywiście ktoś mu powiedział, bo ciągle chciał wiedzieć, czy dobrze się czuje. A ona nienawidziła być słaba. 
- Tak. Przepraszam. Już mi przeszło. Pytał pan o coś? 
Ta przeklęta pionowa kreska między jego brwiami nie znikała. Wreszcie przestał się wpatrywać w jej oczy ze skupioną miną medyka i wyprostował się. 
- Nie. Ale zrobiłaś się zielona jak szyszymora. Chyba będzie lepiej, jeśli pójdziesz do swojego pokoju i odpoczniesz. Zawołam Łapkę, żeby cię odprowadziła. 
Nie miała najmniejszej ochoty, by gdziekolwiek iść. Czy raczej: chyba nie miała dość siły, więc by opóźnić trochę konieczność wysiłku, powoli i przesadnie dokładnie zakręciła kałamarz, zwinęła i zawiązała pergamin z notatkami (czy raczej rysunkami) dotyczącymi ruchów różdżki przy zaklęciach, pozamykała książki i ułożyła je na półeczce pod biurkiem. Wszystko to zrobiła z pochyloną głową, a kiedy ją uniosła, znowu napotkała uważne spojrzenie nowego nauczyciela i westchnęła. Protestowanie nic nie da, a na dodatek do kłótni potrzeba dużo siły. 
- Zobaczymy się po obiedzie - powiedział pogodnie, choć już potrafiła rozpoznać, że za tym lekkim przyjaznym tonem ukrywał cały wachlarz uczuć, tym razem troskę. - Jeśli będziesz miała dość sił, pójdziemy na bagna poszukać zwodników, dobrze? 
Skinęła głową, co natychmiast podwoiło prędkość wirowania pokoju. Wdech. Wydech. Odsunęła się od stołu i zgrzytające o podłogę krzesło wywołało eksplozję w jej uszach. Głupia choroba. Głupia, głupia. Wstała, ale nie puściła skraju biurka, dopóki nie poczuła ciężaru ciepłej dłoni pana Lupina na ramieniu. Nawet nie zauważyła, kiedy do pokoju weszła skrzatka, która natychmiast mocno złapała jej rękę i energicznie pokiwała głową, gdy nauczyciel polecił przygotować filiżankę gorącej czekolady. 
- Co to jest szyszymra? - Branka usłyszała jeszcze jasny, ciekawski głosik Joaquima. 
Szyszymora, mały. To ta pani, którą pomalowałeś na pomarańczowo. 

Klucząc w labiryncie bezludnych pokoi Peroli w poszukiwaniu gabinetu pana domu, Remus Lupin po raz kolejny pomyślał, że Brazylia bardzo mu się podoba. Szalenie mu się podoba. Nikt nie wytykał go palcem, nikt nie wychodził z pomieszczenia, w którym on się pojawiał, nikt nie wymieniał jego imienia razem ze strasznym nazwiskiem tego zdrajcy. Chociaż, prawdę mówiąc, nie miał zbyt wielu okazji, by spotykać kogoś poza rodziną Preto czy pracującymi na plantacji ludźmi. 
Za namową dom Placido wybrał się raz do Manaus, miasta portowego w samym sercu amazońskiej dżunglii, kipiącego żywo gestykulującymi czarodziejami o każdym możliwym kolorze skóry i mówiącymi każdą możliwą odmianą portugalskiego. Długą chwilę zajęło mu zrozumienie, że żeglugę umożliwia ogromna szerokość łączących się na wysokości miasta Negro i Amazonki, następną - wyjście z szoku po wizycie w magicznej części miasta: tam nikt nie troszczył się o szufladkowanie magii na Czarną i Białą. Europejski sklepik importera różdżek (Remus z rozrzewnieniem doczytał się nazwiska Ollivander pomiędzy goniącymi się na szyldzie krzykliwie czerwonymi fenikso-podobnymi ptakami) stał tuż obok podejrzanej meliny z wyświechtanymi laleczkami voodoo (z trzema szpilami w brzuchu każda) na zakurzonej wystawie, a zaraz obok butiku z francuskimi (jak solennie zapewniała tablica przed drzwiami) szatami, gruba Murzynka, uosobienie prawdziwej kolonialnej Mamman, zapraszała na gorącą mate, mocną jak diabolo canę i - jeśli poprosicie naprawdę pięknie i zapłacicie naprawdę hojnie - cudowną ayahuaskę, która przeniesie was tam, gdzie jeszcze nie byliście, zaś przez szeroko otwarte drzwi jej lokalu buchał dym i dzikie jak rytm podnieconego serca uderzenia w bębny. Remus wrócił do Paroli z początkami bólu głowy, czy może po prostu kacem, dziwnie uszczęśliwiony z tego powodu. Przyjemny był taki ból głowy po słuchaniu jednego z najbardziej śpiewnych i zmysłowych języków świata, po śledzeniu wzrokiem fruwających jak karmelowe gołębie dłoni przeuroczej acz bezczelnej ("Anglik nie może mieć do zaoferowania więcej niż Brazylijczyk, nie! Pokaż!") Annaliz, po wypiciu pół butelki cani z jej prawie bezustannie roześmianych ust i wydaniu prawie połowy z nareszcie przyzwoitej pensji (bo Annaliz szybko się połapała, że Remus rzeczywiście ma do zaoferowania znacznie więcej). Było warto. 
Uczenie dawało mu satysfakcję, jakiej się nie spodziewał. Gdy udzielał korepetycji w Hogwarcie, to inni sprawdzali skuteczność jego pracy; teraz sam widział, jakie rezultaty otrzymywał z wkładanego w nauczanie wysiłku. Dzieciaki były zdolne i chętne do nauki, choć coraz bardziej martwiła go choroba dziewczynki. Właściwie nie dolegało jej nic poza tymi nagłymi zasłabnięciami, które przytrafiały się raz czy dwa razy w tygodniu. Po paru godzinach w łóżku i kilku filiżankach czekolady lub kakao wszystko zdawało się wracać do normy, ale bywało, że Branka cichła nagle, bladła i bez słowa przysiadała, czy to na krześle, czy na pniu kauczukowca, zamykała swoje sarnie oczy i oddychała powoli, z wysiłkiem, w ten nieznośnie znajomy mu sposób; tak jak oddychał on przez kilka dni po każdej Przemianie. 
Uważał również, że dom Placido mógłby bardziej interesować się swoimi dziećmi, ale z tego, co zrozumiał Remus, rodzina Preto zawsze aktywnie angażowała się w politykę, a że Brazylia właśnie zmieniała ustrój*, jego pracodawca częściej bywał w Manaus, Rio de Janeiro i Sao Paolo niż we własnym domu, bo trzeba było zorganizować społeczność magiczną, by miała należyte miejsce w nowym systemie. Poza tym, informowanie kogokolwiek o obowiązkach ojca z całą pewnością nie należało do Remusa. 
Dzisiaj, zdaje się, miał trochę szczęścia: Lito, drugi domowy skrzat, powiedział, że dom Placido jest w gabinecie, którego ciężkie drzwi nareszcie udało się Remusowi odnaleźć. Usłyszawszy "proszę", wkroczył w półmrok gabinetu, spowodowany nie tyle brakiem światła, co ciemnymi barwami elementów wystroju: fantazyjnie rzeźbionymi w egzotyczne liście hebanowymi meblami, pachnącymi starą skórą fotelami, gigantycznym kominkiem z chłodnego czarnego marmuru i śniadymi, ciemnowłosymi przodkami obserwującymi pokój ze swoich obrazów. Jak dla niego, było to stanowczo zbyt duże natężenie kolorów czarnych, ciemnych i ponurych; gabinet w ogóle mu się nie podobał. 
Właściciel przygnębiającego wnętrza z profesjonalnym uśmiechem wstał zza biurka, przywitał się uściskiem dłoni i klepnięciem w łopatkę, do których po angielsku unikający kontaktu fizycznego Remus ciągle nie mógł się przyzwyczaić, wskazał gościowi fotel i zaproponował whisky. Lupin, oczywiście, odmówił. Usprawiedliwił się popołudniowymi lekcjami. 
- Słusznie - zreflektował się Placido Preto, napełniając drugą szklankę napojem kokosowym. - Dzieci sprawiają jakieś problemy? 
- Dziękuję. - Lodowaty płyn w naczyniu szybko chłodził dłoń Remusa. - Nie, jeśli chodzi o uczniów, nie mam zastrzeżeń. 
- A jeśli chodzi o co innego? - Preto uniósł brew. 
- Niezręcznie się wyraziłem - Lupin roześmiał się bezradnie. Wyłożenie sprawy, z którą tu przyszedł nie było dla niego łatwe. - Chodzi o to, że zbliża się Pełnia. 
Chwila ciszy, jakby dom Placido, marszcząc czoło, usiłował sobie przypomnieć, co taka informacja oznacza. 
- A tak. - Odchylił się wygodnie w swoim przypominającym tron fotelu za biurkiem. - Pomieszczenie w piwnicy jest już gotowe, przenieśliśmy to wino tak, jak pan prosił. Niestety nie będzie mnie w tym czasie w domu, ale mój zarządca, Manu... poznał go pan, prawda? Manu wszystkim się zajmie. To solidny facet, proszę się nie obawiać. Na pewno wszystko zamknie jak należy. A potem otworzy. 
Remus musiał wyglądać na nie przekonanego, bo Preto pochylił się w jego stronę. 
- Coś panu powiem, panie Lupin - wyznał, ściszając głos. - Jestem pewien, że nikomu nie wyrządzi pan krzywdy, naprawdę trudno mi uwierzyć, że byłby pan w stanie. - O tak, pomyślał Remus, Placido Preto z całą pewnością znał się na dyplomacji. - Poza tym - dodał Preto - mamy tu poważniejszy problem... 
Jakiego rodzaju był to problem, Remus nie usłyszał, bo w kominku nagle zasyczało i błysnęło na zielono. W palenisku pojawiła się głowa czarnoskórego mężczyzny, który zapytał o coś po portugalsku. 
Preto ponownie opuścił swoje miejsce za biurkiem, by odebrać połączenie. 
- Przepraszam na kilka chwil, panie Lupin, muszę porozmawiać z aurorem Alvarem. Nie, nie, proszę zostać - zatrzymał wstającego nauczyciela gestem dłoni. - I wybaczyć, że przejdę na portugalski. Alvar nie zna angielskiego. 
Remus wrócił do fotela i swojego napoju. O tej porze dnia, wczesnym popołudniem, upał robił się naprawdę nieznośny i każdy lodowaty łyk niezbyt słodkiego, mętnego i bezbarwnego soku sprawiał błogą przyjemność. 
Tymczasem jeszcze chwilę wcześniej zupełnie spokojny Preto, tłumacząc coś owemu Alvarowi, wyglądał na wielce wzburzonego i mimo woli zaciekawiony Lupin sięgnął do kieszeni szaty. Wiedział, że nie powinien tego robić. Convertus, przenośny tłumacz, którego dostał (w całkowitej tajemnicy i pełnym zaufaniu) od Dumbledore'a i bez którego nie byłby w stanie dogadać się z nikim poza rodziną Preto, był amuletem z pogranicza Czarnej Magii i z całą pewnością nie powinien być używany bez wiedzy rozmawiających w obcym języku. Ale Remus miał przed wyjazdem zbyt mało czasu, by opanować choćby podstawy portugalskiego, a zaklęcia translatorskie działały tylko na tekst pisany. Zacisnął palce wokół metalowego krążka i delikatny strumień magii popłynął w górę ramienia, do mózgu. 
- ... Alvar, wiem, że masz gdzieś moje krowy i konie, ale zginęła druga osoba! Zaczynam się, do cholery, obawiać o własne życie! 
Alvar zdawał się nad czymś zastanawiać. 
- Dom Preto, czy wokół Peroli jest Osłona? 
- Oczywiście, że jest. Odnawiamy ją co rok. 
- W takim razie wie pan, co to oznacza. To "coś" nie może być zwykłym drapieżnikiem, bo taki nie przejdzie przez Osłonę. To musi być coś magicznego - podsumował auror ponuro. 
- Tyle to sam zrozumiałem! - żachnął się Preto. - Wolałbym, żebyście coś z tym zrobili. Ile osób ma jeszcze zginąć, żebyś ruszył swój czarny tyłek i się tu pofatygował? Mieszkasz po drugiej stronie rzeki. 
Alvar wyglądał na zmieszanego. 
- No, nie wiem... Chyba nie dam rady wcześniej, niż za tydzień. Mamy tu w Moura mały problem, ktoś przywołał węża i teraz ściąga, wstrętny gad, ludzi do Negro... 
- Nie obchodzi mnie twój wąż, Alvar - uciął chłodno dom Placido. - Aportuj się tutaj najszybciej jak możesz, żegnam. - Preto odwrócił się od kominka, który po chwili zgasł. Potarł twarz dłońmi, jakby chciał się przebudzić z jakiegoś mało przyjemnego snu i wrócił na krzesło, do dna opróżniając swoją szklaneczkę whisky. Dopiero wtedy odezwał się do Remusa. - Widzi pan, panie Lupin, od jakiegoś czasu coś atakuje moje zwierzęta, a ostatnio także ludzi z plantacji. Rozszarpuje na strzępy, czasami zjada trochę... Myśleliśmy, że to jaguar, bo ślady pazurów na ciałach ofiar są dość jednoznaczne, ale zwykłe zwierzę nie pokona Osłony wokół posesji, magicznej osłony przeciw drapieżnikom. No i jaguar zjadałby więcej. To jest właśnie ten nasz problem. 
Remusowi nagle zrobiło się bardzo chłodno. Atak, rozszarpywanie na strzępy, ślady pazurów... Ale w Brazylii nie ma przecież wilkołaków! To znaczy: nie było, dopóki on nie przyjechał. 
- Jak często... - Drapało go w gardle po tym zimnym soku, odchrząknął. - Jak często zdarzają się te ataki? 
- Nie ma reguły - Preto wzruszył ramionami. - Dwa, trzy razy w miesiącu. Ostatnio nawet częściej. 
A zatem to nie był wilkołak. Przez jedną szaloną chwilę Remus miał obślizgłe deja vu: całe zło tego świata to wina wilkołaków, to jego wina, tchórza, zdrajcy, potwora... Z trudem otrząsnął się ze wspomnień i skupił na tym, co mówił Preto. 
- ... To musi być magiczne stworzenie, ale żadne z tych powszechnie znanych, bo i te przechwyci Osłona. Boję się, że to może być coś związanego z Afrykańczykami. Bardzo bym tego nie chciał, ale... 
- To znaczy coś z kultu voodoo? - Remus tylko grzecznościowo zadał pytanie, bo Preto nie zwrócił na nie uwagi i najwyraźniej zmierzał do czego innego. 
- Wie pan, co jest wspaniałego w tym kraju? - Na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju uduchowienia, jakby przedstawiał swą wizję słuchającym go z rozdziawionymi buziami wyborcom i Remus z trudem powstrzymał uśmiech. - Tolerancja. Całkowita tolerancja. Tutaj biali mieszkają z czarnymi tuż obok Indian i przybyszów z Azji. I nikt nikogo nie prześladuje. Zazwyczaj. - Preto w zamyśleniu tarł brodę. - Ale nie wszyscy tak myślą, zwłaszcza w społecznościach czarodziejskich. Niektórzy nas nie lubią. 
- Afrykańczycy? - dopytał nieśmiało Lupin. 
- Widzi pan... Blisko dwieście lat temu, gdy pierwsi angielscy czarodzieje przybyli tu razem z portugalską rodziną królewską**, doszło do jakiegoś zatargu ze społecznością zbiegłych niewolników. Wtedy było tu jeszcze niewolnictwo. Poszło o ziemię i rytuały czarnomagiczne, a potem, zdaje się, ktoś zginął. Nie znam szczegółów, nigdy nie potrzebowałem ich znać, bo przyjęło się, że to już przeszłość. Z tym, że chyba nie wszyscy tak myślą... Zwykle pomiędzy czarodziejami z Europy i Afryki panuje przyjaźń, w najgorszym razie tolerancyjna obojętność, ale od czasu do czasu pojawiają się pogłoski, że szkodzimy sobie nawzajem. Wie pan, magicznie. Zaraza rzucona na bydło, zatrucie wodopoju, takie tam folklorystyczne zabobony. Dotychczas myślałem, że to tylko plotki, ale... - Preto urwał i wykonał gest, jakby chciał się odgrodzić od tego w jakiś sposób uwłaczającego mu wniosku. - Dziwna sprawa. Nie chcę oskarżać tutejszych Negros, to dobrzy ludzie. Przez tyle lat mieszkania obok siebie w tej dziczy zawiązują się mocne więzi, rozumie pan? 
Remus niezupełnie rozumiał, ale zgodził się, że nie powinno się pochopnie i bez dowodów oskarżać nikogo i po raz drugi podczas tej rozmowy z dom Placido, stanął mu przed oczami człowiek, którego skazano bez sądu. Z tym, że tamten był winny. 
- Lepiej chodźmy na obiad - zakończył temat Preto. - Ależ duszno, dzisiaj chyba będzie padało wcześniej. 


4. 
Ćmy przebudziły się wcześniej niż zwykle w fałszywym burzowym półmroku. Wściekle tłukły o lampy naftowe na ścianach i stole; niektóre z cichym sykiem przypalały sobie skrzydła i korpusy i bezwładnie opadały na podłogę, a wtedy Joaquim lewitował ich upudrowane trupki za balustradę w grząski granatowy wieczór, na deszcz. Nauczył się wreszcie Vingardium Leviosa. 
- Szkoda, że tak się rozpadało - skłamał Remus. 
Nie było mu przykro. Bolała go głowa. Płuca wydawały się dwa razy mniejsze niż być powinny. Każdy mięsień i każde ścięgno boleśnie przypominały o swoim umiejscowieniu. W stawach rwało, a nawet tak słabe ciepłe światło lampy oślepiało go jak słońce. Plusk deszczu był jak chińska tortura. Ale nie to było najgorsze. Najstraszniejsze było to, że nieomal każdy zapach przyprawiał go o mdłości, czy to przypieczony owad, czy nafta z lamp, czy błoto, czy nasiąknięte deszczówką drewno, czy grafit z ołówka Branki. A nawet ledwie wyczuwalna woń kakao z włosów Joaquima i cierpko - słodkie świeżo ścięte liście, którymi pachniała skóra dziewczyny. 
W dzień po Przemianie nie nadawał się do niczego, a ręce trzęsły mu się tak, jakby przez ostatni tydzień w jego żyłach płynęło więcej Ognistej Whisky niż krwi. Miał nadzieję, że dzieciaki uwierzyły w zatrucie, bo właściwie, dlaczego miałyby nie uwierzyć? 
Zirytowało go uważne i zbyt poważne spojrzenie Branki. Te jej ogromne oczy w kolorze toffi miały dziwną zdolność wywoływania w obserwowanych niepokoju i prawdziwych bądź wyimaginowanych wyrzutów sumienia. Merlinie, była gorsza niż Dumbledore. Już teraz. A co dopiero, gdy dorośnie? Spojrzy na człowieka... na czarodzieja tymi ocelotowymi ślepiami i nie będzie potrzebowała Veritaserum, by dowiedzieć się prawdy. Remus poczuł nagle, że powinien dziewczynę przeprosić za to, że przez ostatnie dni był w kiepskiej formie i nie poszli walczyć ze zwodnikami. Albo za cokolwiek. Była tak strasznie poważna, tak cholernie smutna, blada, pochylona nad tym rysunkiem wilka (wilka! jak tu nie wierzyć w Znaki Losu?), jakby nic, poza tym wilkiem, nie istniało, jakby ten pieprzony wilk był ostatnią rzeczą, dla której warto się męczyć i żyć. 
Zdecydowanie histeryzujesz, stary. Weź się w garść. To tylko dziecko. Rysuje sobie. Bardzo ładnie rysuje, popatrz na to wycieniowanie sierści, na lekkość i siłę tych łap. Na jego... Na brodę Merlina, ona naprawdę dba o szczegóły! I to niekoniecznie te, o które panienka w jej wieku powinna. 
Nieco zbyt gwałtownie odchylił się w swoim fotelu i rąbnął tyłem głowy o ścianę. Wszystkie gwiazdy widoczne na szerokości Równika znalazły się nagle pod jego powiekami, ale zdołał wykrzywić wargi w uśmiechu i wykonać jakiś uspokajający gest, więc dziewczyna wróciła do rysowania, a Joaquim do robactwa. 
Z Przemianą nie było żadnych problemów. Oczywiście nie licząc bólu i wściekłego głodu krwi, do których po blisko dwudziestu latach zdążył już przywyknąć. Zarządca, Manu, rzeczywiście wykonał swoje zadanie bezbłędnie: szczelnie zaryglował Remusa w piwnicy, a potem pomógł mu się ubrać i wyjść na górę, z uprzejmym zainteresowaniem totalnego laika i kulawą angielszczyzną dopytując się, co to właściwie jest, ta likantropia. 
Och, gdyby tak było już zawsze! Ciemna, mokra piwnica pachnąca beczkami z porto (które przeniesiono do sąsiedniego pomieszczenia i które na pewno poczuły się tym głęboko urażone, wszak leżakującego wina się nie tyka), uczynny, solidny facet, którego nic już w życiu nie zdziwi, a już na pewno nie nagi i półżywy wilkołak z kilkoma szramami w poprzek piersi. Te blizny były wyjątkowo denerwujące w ciężarnym powietrzu tropików, ale Remus doszedł do tego wniosku zdecydowanie post factum. Ale poza tym: idealnie. Prawie tak idealnie, jak we Wrzeszczącej Chacie. Powiedziano mu nawet, że piwnica jest pod nie zamieszkaną częścią domu i nikt go nie słyszał. 
- Panie Lupin? 
I on, zdaje się, nie słyszał nikogo. Otworzył jedno oko, to prawe, bo odezwała się Branka. 
- Mój mały wilk. 
Drgnął, otworzył drugie oko, wyprostował się. Zupełnie zdezorientowany popatrzył w parę oczu pod lekko uniesionymi czarnymi kreskami brwi. Czy ona nazwała go swoim...? 
Idiota. Dopiero teraz zauważył, że przesunęła w jego stronę kartkę z dokończonym rysunkiem i z niepewnością czekała na jego werdykt. 
- Tak wyglądają? Czytałam, że w Anglii są wilki. Widział pan kiedyś jakiegoś? 
Czy widział? A czy ona mogłaby już przestać o tych wilkach? Zmusił się do uśmiechu i sięgnął po swoją różdżkę, która leżała obok lampy, a na jej końcu zdechł jakiś zapomniany przez Joaquima robal. 
- Jest dokładnie taki, jak być powinien. Wystarczy mały gest - Remus machnął różdżką nad kartką i rysunkowy wilk zerwał się do biegu - i będzie jak żywy. Tylko trochę mniejszy. 
Zapach ściętych liści nasilił się: dziewczyna nachyliła się nad swoim ożywionym dziełem i skrzydło lśniących czarno włosów zasłoniło jej policzek. Remus bezszelestnie odsunął się w głąb swojego fotela; zgoda, zapach był świeży i przyjemny, ale zbyt intensywny. 
Jak gwałtowny, zagniewany jasnobrązowy grom posłany spod ściągniętych czarnych brwi. 
- Proszę go odczarować. Nie chcę, żeby się ruszał. 
- Nie, jest fajny - zaprotestował Joaquim. 
- Narysuj sobie swojego - odcięła się starsza siostra i aż dziwne, że nie pokazała języka. Ponownie wlepiła w Remusa proszące, nie, rozkazujące spojrzenie, więc nie miał innego wyjścia, niż podnieść różdżkę i zabić wilka. I nareszcie przestała się gapić. Jego pole widzenia już zaczynało się pokrywać setką tęczówek w kolorze toffi. 
~~ 
Następnego dnia czuł się trochę lepiej - wprawdzie nadal bolały go mięśnie i rany na piersi, ale przynajmniej nie miał ochoty wymiotować ilekroć poczuł zapach powietrza. Okazało się natomiast, że nie ma kogo uczyć. Branka została w łóżku, bo, według Łapki, była bieluteńka, senhor, a lekcję z Joaquimem miał zaplanowaną na popołudnie. 
Usiadł w tym samym, co poprzedniego dnia fotelu i sącząc mate, przeglądał atlas, który dziewczyna zostawiła na stole. Każdemu magicznemu rysunkowi towarzyszył szkic na marginesie, kilka miękkich, nieruchomych kresek, które z powodzeniem udawały jednorożce, hipogryfy czy kornwalijskie chochliki. Branka bez wątpienia ma talent plastyczny, pomyślał z odrobiną zawiści; niewielu czarodziejów mogło się poszczycić takim talentem, zupełnie jakby umiejętność panowania nad magiczną mocą była, zdaniem Matki Natury, wystarczającym darem. Kilka luźnych kawałków pergaminu ukrytych między ostatnimi stronami bestiariusza pokrywały rysunki roślin: kwiaty i liście w kształcie motyli lub ptasich ogonów, a nawet jakieś drzewo, którego pień wyglądał niczym toporna ludzka sylwetka wznosząca dłonie - konary ku niebu. Dziwne to były rośliny i Remus żadnej z nich nie rozpoznawał; musiały być tutejsze. Naprawdę powinienem uważniej się rozglądać, pomyślał. Muszę wreszcie wysłać sowę do Dumbledore'a i opisać mu tapira. O ile jakiegoś spotkam. 
- Senhor Lupin? - U stóp schodków po lewej stał Manu, zarządca, w towarzystwie wysokiego ciemnoskórego mężczyzny, który wydał się Remusowi znajomy. Obaj ruszyli w jego kierunku, więc wstał. 
- Bom dia - przywitał się wysoki skinięciem głowy. Ubrany był w szatę w brązowe, żółte i turkusowe pasy, trochę zbyt barwną jak na czarodzieja, nawet brazylijskiego. 
- To jest auror Emerson Alvar - powiedział Manu i Remus niespiesznie wyciągnął dłoń. 
- Como esta - Auror uścisnął jego palce, pokazując bardzo białe i bardzo duże zęby w nieco krzywym uśmiechu. 
- Como esta, senhor Alvar - powtórzył Remus z niepewnym uśmiechem, bo mniej więcej na tym poziomie kończyła się jego znajomość portugalskiego. 
Zapewne właśnie to wyjaśnił aurorowi Manu, bo tamten roześmiał się. 
- Ai, desculpe! - Przeszukał kieszenie i podał Remusowi jakiś niewielki przedmiot. - Aqui. 
Zdaje się, że Lupin nie był tutaj jedynym, który nosił w kieszeni nielegalne artefakty. Z wyraźnym wahaniem przejął amulet (ten był w kształcie półksiężyca) i skrzywił się lekko, gdy fala energii popłynęła wzdłuż ramienia. 
- Usiądźmy - zaproponował Alvar. - Noszę go tylko z konieczności - wyjaśnił, wskazując na Convertusa. - Bez tego nigdy nie dogadałbym się z Indianami. 
Remus przez grzeczność nie skomentował. Auror z pewnością wiedział, z jakiego rodzaju przedmiotem ma do czynienia. 
- Czekam na dom Placido, ma wrócić koło południa. - Alvar zapalił cygaro wydobyte z tej samej co tłumacz kieszeni i wbił wzrok w Lupina. - Nie wiem, czy już pan słyszał o kolejnym napadzie? Dzisiaj w nocy. 
- Obawiam się, że nie słyszałem. - I było to zgodne z prawdą. 
- To już trzy trupy, panie Lupin. Jak tak dalej pójdzie, ludzie nie będą chcieli pracować dla dom Placida. 
Najwyraźniej Alvar uznał, że Remus jest wtajemniczony w sprawę i oczekiwał jakiejś reakcji. 
- Czy... ten atak. Wyglądał jak poprzednie? 
- Ta - Alvar nadal patrzył mu w oczy. Dym z cygara pachniał słodkawo. - Coś rozszarpało człowieka na strzępy. 
- W nocy? 
- Raczej wieczorem, po burzy. Pires wracał z wycinki kauczukowców. Sam. Głupio. Samotny drapieżnik nie zaatakuje grupy ludzi, prawda?
Remus zmarszczył brwi. 
- Nie wiem, chyba nie. 
- Pan powinien wiedzieć - wyjaśnił Alvar, znacząco unosząc brwi i kiwając głową. - Podobno jest pan tym, no... wilkołakiem. 
Lekkie zmieszanie, które dotychczas było uczuciem dominującym, zamieniło się w niechęć do aurora. Remus wyprostował plecy. 
- To prawda. Ale nigdy nikogo nie zaatakowałem. Ani w grupie, ani w pojedynkę. 
- Jest pan pewien? Czytałem o takich jak pan. Podobno w czasie pełni nie zachowujecie świadomości i nie pamiętacie, co robiliście w nocy. 
- Temu również nie zaprzeczam. - Lupin z trudem opanował złość. Wy. Zawsze mówili o nim "wy", jakby był jednym z trędowatych. - Jeżeli wilkołak nie ma nikogo, kto by go zamknął i przypilnował, rzeczywiście może być niebezpieczny. Ja, na szczęście, mam. 
- Rozumiem. - Alvar zaciągnął się cygarem, uciekając wzrokiem w bok, ni to na zarządcę, ni na kolumienkę przy balustradzie. 
Rozumiesz, akurat. Niczego nie rozumiesz. Gdybyś rozumiał, nie siedziałbyś tutaj z cygarem w zębach jak detektyw z podrzędnej mugolskiej powieści kryminalnej; tak, przeczytałem kilka takich i zgaduję, że ty też. Nie siedziałbyś tutaj tak spokojnie. Bębniłbyś palcami o stół, piętą o podłogę, częściej zerkał na boki w poszukiwaniu najszybszej drogi ucieczki. Cuchnąłbyś kwaśnym potem strachu, a nie słonym, od upału. Nie myślałbyś o mnie: cudzoziemiec, nie zna się na niczym. Myślałbyś: nieczłowiek, potwór. Dobrze, że nie rozumiesz. 
Remus sięgnął po cuię* wolną ręką. Pociągnięcie łyka cierpkiego naparu przez rurkę umożliwiło mu ukrycie lekkiego uśmieszku zadowolenia. 
Tak, moja Brazylio. Eu te amo. 



5. 
- Hmmm.. a zatem zaczyna się. Kim jest szczęśliwy wybranek? - Głos był jakiś taki gardłowy, stłumiony; próba ukrycia rozbawienia w filiżance po herbacie. 
Posłała sobie mordercze spojrzenie. 
- Zamknij się. 
Nie zadziałało. Ani spojrzenie, ani rozkaz. 
- Skoro już jesteśmy przy zastanawianiu się, czy ładnie i dość dorośle wyglądamy, może zrobisz coś z tymi połamanymi paznokciami i podrapanymi kolanami? 
Mała dłoń z plasnęła o drewno. Paznokcie rzeczywiście były bardzo krótkie i zdecydowanie nie przypominały migdałów. 
- Powiedziałam: zamknij się. 
- Ja mogę. A ty się ubierz. Jesteś spóźniona. 
- Hmph - schowała głowę w jasnoniebieskim tunelu sukienki. Ta była luźniejsza w stanie niż tamta kremowa, chociaż miała mniej zakładek i guzików. 
- A halka? - W zamkniętym w butelce rozbawionym głosie pobrzmiewała nutka nagany. 
- Jest za gorąco. Byłoby mi niewygodnie - usiadła na łóżku w ukośnym strumieniu popołudniowego światła z okna, by zasznurować buty i po dwóch chwilach (supełek, kokardka) była gotowa. 
- Jesteś potargana - zauważył głos. - Dama nie wychodzi z domu potargana. 
"Braaanka!" ryknął Joaquim gdzieś na dole. 
- Iiidę - odkrzyknęła "dama" i pokazała lustru język. 
Zbiegła, przeskakując po dwa stopnie i do drzwi wejściowych dotarła trochę zdyszana. 
- Możemy iść - uniosła twarz z uśmiechem i również napotkała uśmiech. 
Jednak ciemnoniebieskie, gdy się uśmiecha. Nie szare. 
- No, chooodźmy już! - Joaquim zdążył nawet otworzyć drzwi. 
Te dzieci, pomyślała, ale powiedzenie tego głośno nagle i z niejasnych przyczyn wydało jej się nie na miejscu. 

Wracali inną drogą, dłuższą, ale szerszą, więc nie musieli przedzierać się przez sztywne niebieskozielone liście, ani omijać mrowisk. Ta droga zahaczała o teren najnowszego wyrębu kauczukowców - robotnicy zawsze karczowali szeroki na kilka metrów pas lasu, by ułatwić sobie transport wyciętego surowca do Negro. Brance robiło się trochę smutno, ilekroć patrzyła na głębokie koleiny w leśnym poszyciu; wiele lat minie, zanim to wszystko odrośnie. Zastanawiała się czasami, czy czarodzieje nie mogliby rozwiązywać tego jakoś inaczej, może na przykład lewitować kłody w stronę rzeki? Ale pewnie nie, drzewa rosły w lesie za gęsto i zbyt wysoko. 
Dzisiaj jednak zastanawiała się nad czymś innym. 
- Panie profesorze, mugole naprawdę dają się nabrać zwodnikom? 
- Naprawdę. Zwodniki są jednakowo niebezpieczne dla nas i dla mugoli, chociaż oni oczywiście nie wiedzą, że te światełka są wywoływane przez magiczne stworzenia. Sama widziałaś, jak trudno zmusić je do pokazania się, a nocą jest to praktycznie niemożliwe. Mugol nigdy nie zobaczy zwodnika, nawet jeśli polowałby na niego całymi dniami i nocami. Oni widzą tylko ogniki. 
- I tak po prostu za nimi idą? Głupio robią, przecież chyba wiedzą, że bagna są niebezpieczne? 
- Bardzo mądre pytanie - pochwalił ją pan Lupin i rozpromieniła się, uszczęśliwiona. - Mugole uważają, że te płomyki to gaz, wytwarzany przez gnijące rośliny bagienne. Ten gaz zapala się, gdy wydostaje się na powietrze. Tak sobie tłumaczą pochodzenie ogników. Nie potrafią natomiast wyjaśnić, dlaczego coś czasami zmusza ich do podążania za światełkiem. Bo tu właśnie działa zła magia zwodników. One mamią umysł kogoś, kto zabłądził na mokradłach, rzucają urok i przyzywają do siebie nieszczęsnego podróżnika. Działa to tylko na pojedyncze osoby. Zwodniki wybierają sobie ofiarę, którą łatwo oszukać, potrafią wyczuć, kto ma osłabioną wolę albo jest na przykład chory i nie może się bronić. Mają za mało mocy magicznej, by zauroczyć grupę ludzi. Dlatego tak się nas bały. Było nas aż troje i na dodatek mogliśmy je zobaczyć. Wiedziały, że mamy za dużo mocy i jesteśmy zbyt silni, by nas zwieść. 
Branka przygryzła usta. Może ona nie była wcale taka silna? Bo tam, na bagnach, miała straszną ochotę pobiec w stronę tych fiołkowych i błękitnych języczków płomieni, drgających nad mułem jak wielkie, opalizujące motyle. Nawet teraz, choć wiedziała, skąd się te ogniki brały i dlaczego były niebezpieczne, pamiętała, jak piękne i kuszące były; nie miałaby nic przeciwko temu, by zobaczyć je jeszcze raz. 
- Szałasy robotników są tam? - pan Lupin wyrwał ją z zamyślenia. Podążyła wzrokiem za jego dłonią i potwierdziła. 
- Może zajdziemy tam na moment i poprosimy o coś do picia? 
- Taak! - ucieszył się Joaquim. Robotnicy zabierali do pracy swoje dzieci, do pomocy, jak twierdzili. Joaquim i Branka często przyłączali się do grupy opalonych na brąz i niedbale ubranych dzieciaków (najczęściej chłopców) i razem wspinali się na pnie drzew, pomagali odcinać gałęzie. 
Skręcili w lewo. Branka zauważyła, że niektóre drzewa są obwiązane kawałkami czerwonej szmatki. Pewnie tak zaznaczano te do wyrębu. Biedaczyska. 
- Oi, Branka! Joaquim! Como vai? - usłyszała jeszcze zanim weszli na niewielką polanę, na której przycupnęło kilka skleconych z palmowych gałęzi i kawałków nie oheblowanego drewna budek. 
Odszukała wzrokiem Adao, pół-Indianina, machającego do nich energicznie z wysokości ściętego jakieś dwa metry nad ziemią pnia. Pracujący w pobliżu robotnicy, było ich pięciu czy sześciu, wykorzystali pojawienie się przybyszów na chwilę przerwy: skinęli im dłońmi na powitanie, odłożyli narzędzia i ruszyli na drugi koniec polany, w stronę największego szałasu. 
- Cześć - odkrzyknęła po portugalsku, prawie równocześnie z Joaquimem. - Mieliśmy lekcję przy bagnach i chcieliśmy się napić czegoś zimnego. 
Chłopak zeskoczył z pnia, zanurkował na moment w jednym z szałasów i podbiegł do nich, taszcząc chlupoczący obiecująco skórzany bukłak. Skłonił się nisko panu Lupinowi, ale Branka widziała, że uśmiecha się pod nosem. 
- Nareszcie zaszczyciliście nas wizytą, panno dziedziczko, paniczu Joaquim, szanowny panie nauczycielu - zakpił, podając bukłak mężczyźnie. 
- Nie wygłupiaj się - zganiła go ze śmiechem. Adao żartował sobie ze wszystkiego. - Pan Lupin nie mówi po portugalsku. - Dała znak, żeby Joaquim napił się pierwszy.- Mamy teraz więcej lekcji i nie możemy was odwiedzać w wiosce. 
Adao szybko pokiwał głową, jakby uważał, że to kiepska wymówka. 
- A ten nowy belfer? Następny upierdliwy nudziarz z Anglii albo Francji? 
- Nie! - zaprotestowała gorąco w nagłym przypływie poczucia lojalności. - Jest bardzo fajny. Najlepszy. 
Adao zmierzył uważnym spojrzeniem Lupina, który przysiadł na jakimś pniu; Branka w tym czasie wypiła i podziękowała za wodę. Za kubek służyła zakrętka bukłaka. 
- A to prawda, co o nim mówią? 
Otarła usta wierzchem dłoni. 
- To znaczy co? 
- Że jest wilkiem. 
- Jak to, wilkiem? - zmarszczyła brwi. - A wygląda jak wilk? 
- Skąd mam wiedzieć? Nie wiem, jak wyglądają - Adao rozłożył ręce. - Ale w wiosce mówią, że to on zamienia się w wilka i atakuje krowy. I ludzi. 
- Co za bzdury! - oburzona, podniosła głos i zamachała dłońmi, uderzając opuszkami palców w skronie. - Kto wam takich głupot naopowiadał? 
- No... nie wiem. Alvar, ten wielki czarny gliniarz z Moura, był u nas w zeszłym tygodniu i gadał z ludźmi. Mówił, że wasz nowy nauczyciel jest wilkiem i że tacy jak on napadają na ludzi i zwierzęta w nocy. To teraz chyba mnie nie zje, co? 
Najwyraźniej sam Adao nie wierzył zbyt mocno w to, co mówił. 
- To najgłupsza rzecz jaką w życiu słyszałam! Przecież ataki zaczęły się zanim on przyjechał! - Branka zirytowała się nie na żarty i zrobiło jej się gorąco. 
- Ja tam tylko powtarzam, co mówią - wyszczerzył się Adao. - A co ty go tak bronisz? 
Opuściła ręce, spłoszona. 
- Nie bronię. Po prostu myślę logicznie - spojrzała na nauczyciela, który właśnie zakręcał bukłak. Chyba wyczuł, że jest obserwowany, bo uniósł głowę, potem brwi i uśmiechnął się tym swoim dziwnym, ni to nieobecnym, ni pytającym uśmiechem. Nerwowo odwzajemniła grymas i ponownie zwróciła się do kolegi. - A wy strasznie głupi jesteście, że wierzycie w takie bujdy. - A ponieważ czuła się urażona słowami chłopaka, dodała: - Zaraz będzie padać, chyba pójdziemy. 
Adao ponownie wzruszył ramionami. 
- No to cześć. Za tydzień przenosimy się z robotą bardziej na północ. Moglibyście przyjść z Joa. Będziecie tylko tak w domu siedzieć i się uczyć? 
- Nie wiem. Może - odparła chłodno, ale chłopak uśmiechał się tak jak zawsze i nie umiała się na niego gniewać. - Dobra, postaramy się - obiecała już z uśmiechem. - Idziemy? - zapytała nauczyciela po angielsku. 
Lupin wyjął ręce z kieszeni i wstał. 
- Jasne. Chmury już się zbierają.


6. 
Powiedz mi, drogi R. J. Lupinie, co ty właściwie wyprawiasz? Przy pierwszym potknięciu rozdarłeś sobie koszulę, przy drugim prawie skręciłeś nogę w kostce, a teraz musiałeś uchwycić się tego najbardziej kłującego trującego bluszczu i twoja dłoń wygląda jak korzeń czyrakobulwy. Możesz sobie nie wierzyć we Wróżbiarstwo czy inne znaki na niebie i ziemi, ale każdy rozsądny człowiek już by zawrócił. Wilkołak również. 
Ale ja, odparł dumnie Remus, uciszając swoje sumienie, jestem Huncwotem. 
Prawdę powiedziawszy w ogóle nie było mu do śmiechu. Powinien był przewidzieć, że rozmowa z Alvarem czemuś służyła, a on, zamiast mieć się na baczności i trzymać język za zębami, skwapliwie potwierdził, że "tacy jak on" owszem, napadają i rozszarpują ludzi. Alvar miał nawet świadka; Remus podejrzewał, że Manu, jakkolwiek uczynny i sympatyczny, w krytycznej sytuacji stanie po stronie swoich, w tym przypadku Brazylijczyków i Alvara. Zgodnie z tym, co podsłuchał podczas rozmowy dzieciaków kilka dni wcześniej (był tak wyczulony na każdy niepokojący sygnał, że na dźwięk słowa "lobo"* natychmiast sięgał do kieszeni, po przenośnego tłumacza), auror już zasiał ziarno tam, gdzie trzeba: ludzie pracujący na plantacji patrzyli na Lupina nieprzyjaźnie i nikt nie chciał z nim rozmawiać. O dokładnym miejscu ostatniego, wczorajszego ataku dowiedział się tylko dlatego, że powoli nabierał mistrzowskiej wprawy w słyszeniu tego, co nie było przeznaczone dla jego uszu. Poprawka: tę umiejętność posiadł już w szkolnych czasach, gdy z przyjaciółmi zakradali się na przykład do szatni Ślizgonów, by podsłuchać, jaką taktykę szykowali Obślizgli na mecz quidditcha. Teraz ten talent Remus jedynie doskonalił, ciągle walcząc z wyjątkowo męczącym sumieniem, które uparcie próbowało go odwieźć od korzystania z Convertusa. Swoją drogą, Brazylijczycy byli niezwykle beztroscy, skoro tak otwarcie mówili o wszystkim, na co mieli ochotę, zakładając, że biedny głupi Anglik niczego nie rozumie. 
Biedny głupi Anglik zawiesił swój przydatny amulet na rzemyku na szyi i korzystając z wolnej niedzieli, wybrał się do południowej części posesji dom Placido w celu dowiedzenia się czegoś więcej na temat owego ataku. Jakiego rodzaju informacje mogłyby to być, Remus nie miał pojęcia, ale musiał znaleźć coś szybko i najlepiej, by to coś jednoznacznie wykluczyło wilki z kręgu podejrzanych. 
Teren, gdzie wypasała się ostatnia ofiara grasującego w okolicy krwiożerczego drapieżnika znajdował się blisko rzeki (nie Rio Negro, ale jednej z jej dopływów), więc zapach błota i gnijących szczątek roślinnych unosił się tu równie intensywnie, jak roje komarów. Szeroki pas ziemi ciągnący się wzdłuż linii brzegowej porastała wysoka żółtawa trawa, która bardziej kojarzyła się ze stepem niż amazońską dżunglą. Remus podejrzewał, że po prostu celowo ją tutaj posiano. Przy wysoko podmytym brzegu rzeki stał spory szałas, w którym osoby pilnujące bydła chowały się przed tym obłędnym upałem. Właśnie tam skierował swe kroki, walcząc z przybrzeżną białą glinką, która najwyraźniej zapragnęła pochłonąć jego buty. 
W szałasie nie znalazł nikogo, ale dwaj mężczyźni pracujący przy naprawie ogrodzenia już go zobaczyli. Nie przerwali pracy; miał nawet wrażenie, że chętnie by go zignorowali, dlatego z pewnym ociąganiem ruszył przez łany złotej trawy w ich kierunku. 
- Dzień dobry. Chciałbym się trochę rozejrzeć, jeśli nie mają panowie nic przeciwko temu. 
Odmruknęli coś niewyraźnie pomiędzy jednym a drugim uderzeniem młotka. Remus uznał, że było to powitanie. 
- A gdzie dokładnie... zginęła ta krowa? 
Jeden z mężczyzn odwrócił się wreszcie w jego stronę i przez chwilę w milczeniu mierzył go wzrokiem, a potem uniósł drewniany młotek i wskazał nim na punkt bliżej lasu. 
- Pan za bardzo się nie miesza - poradził chrapliwym głosem. - To nie pańska sprawa. Biały nie zna się na magii lasu. 
Remus zmarszczył brwi. 
- Wiecie, co to jest? 
Drugi z mężczyzn, starszy i ciemnoskóry, przestał wbijać gwoździe. 
- To jest Zło. Jak się zakłóca harmonię lasu, to las się mści. 
- I mówicie, że ktoś zakłócił tę harmonię? - Lupin rzeczywiście niewiele wiedział o tutejszych legendach i wierzeniach związanych z lasem, ale miał oto doskonałą okazję, by się czegoś dowiedzieć. 
Mężczyźni spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się, ale nie było w tym rozbawienia. 
- Biali od dwustu lat zakłócają. Od jej czasów - powiedział ten młodszy. - Rzuciła klątwę i wreszcie kogoś dopadło. 
- O kim pan mówi? 
Starszy położył dłoń na ramieniu towarzysza i wbił wzrok w Remusa. 
- To nie pana sprawa - powtórzył słowa kolegi. - Pan nie jest stąd. Niech pan nie szuka, bo jeszcze pana dosięgnie. 
Lupin pojął, że to wszystko, co od nich wyciągnie. Co więcej, klątwy i enigmatyczne "zło" zaliczał do tej samej kategorii, co legendy, przesądy i przepowiednie, zatem nie był do końca przekonany, czy już powinien się bać. 
- Ale mogę zobaczyć ślady? - skinął głową we wskazanym wcześniej kierunku. 
Starszy wzruszył ramionami. 
- Oglądaj sobie pan, jak chcesz. Ale potem niech pan stąd idzie. Krowy się denerwują. 
Z tymi słowami obaj pokazali mu plecy i wrócili do ogrodzenia. 
Wzdychając cicho, udał się w stronę lasu. Trawa przy płocie była stratowana i pokryta brązowymi smugami. Zapach zakrzepłej krwi nie był przyjemny, chociaż unoszące się nad miejscem chmary much miały na ten temat chyba odmienne zdanie. Remus usiłował odgonić je dłonią; chciał przyjrzeć się śladom, które wypatrzył pomiędzy kępkami trawy: ewidentnie był to odcisk łapy. Pochylił się, marszcząc nos na woń rozkładu; w tym wilgotnym upale praktycznie każdy zapach był dwa razy bardziej intensywny, niż Lupin był do tego przyzwyczajony, a przecież powonienie miał wyczulone dużo bardziej niż przeciętny czarodziej. Tak, to na pewno była łapa dużego drapieżnika. Bardzo dużego: ślad był sporo szerszy niż odcisk wilczej kończyny, a gdy ukucnął, zauważył, że w ziemi brakuje punktowych nakłuć po pazurach, jakie w miękkim gruncie z pewnością zostawiłby wilk. A zatem kot. Może jednak jaguar? Ciekaw był, czy ci, którzy sprzątali resztki krowy zauważyli ten trop? Jakoś nie miał ochoty wracać do tamtych dwóch i ich o to pytać. Może rzeczywiście lepiej zrobi, jeśli pójdzie do domu? 
Jeszcze raz rozejrzał się po łące: kilka leżących w wysokiej trawie krów wyglądało jak gigantyczne pieczarki. Rzeka szemrała cicho. Owady bzyczały. Słońce bezlitośnie grzało. A ściana lasu była tak ciemnozielona, że prawie czarna. Nie licząc zawiązanych na pniach kilku drzew czerwonych sznurków czy szmatek. 

Już z daleka Remus widział, że jest świadkiem wydarzenia niezwykłego: Placido Preto siedział oto w jednym z ratanowych foteli na patio, po jego prawej mały Joaquim chwalił się ojcu podstawowymi zaklęciami, jakich zdołał się nauczyć do tej pory, a w fotelu po lewej, z otwartą księgą na kolanach, siedziała czarnowłosa dziewczyna w białej niedzielnej sukience. Niezwykła zaiste była obecność pana Peroli w domu, z dziećmi. Lupin uśmiechnął się, widząc uszczęśliwioną minę paplającego po portugalsku i gestykulującego szeroko Joaquima. Język portugalski nie mógł się obejść bez wymachiwania rękami, tyle Remus zdążył już się nauczyć. 
- Boa tarde, senhor Lupin - przywitał go Preto. 
Ponieważ na patio stały zwykle tylko trzy fotele, Remus oparł się o balustradę. 
- Gdzież pan, na Boga, był? - zapytał zdumiony dom Placido, wskazując na jego prawie całkowicie białe od glinki buty. 
Lupin zerknął na dzieci: Joaquim również z zainteresowaniem przypatrywał się jego stopom, Branka natomiast nawet nie spojrzała w jego stronę; jej twarz znowu miała ten charakterystyczny dla śniadych ludzi szarozielony odcień bladości. Biedna mała. Dlaczego nikt nie potrafił powiedzieć, co jej właściwie dolega? 
- Postanowiłem pozwiedzać okolicę. Byłem na pastwisku nad rzeką - uśmiechnął się niepewnie i, miał nadzieję, znacząco. 
Preto zrozumiał, twarz mu pociemniała. Milczał przez moment, a potem odezwał się do syna: 
- Joa, odprowadź siostrę do pokoju i poproś Łapkę, żeby podała Brance kolację do łóżka. 
Remus spodziewał się, że Branka zaprotestuje, ale nie. Spojrzała tylko tak cholernie smutno, że aż serce pękało i pozwoliła się zaprowadzić do domu, wspierając się na ramieniu niższego od niej o głowę chłopca. I cała ta sytuacja. Ileż to razy któryś z przyjaciół odprowadzał go do ambulatorium, bo przez kilka dni po Przemianie słaniał się na nogach i prawie mdlał podczas lekcji? Potrzebował lat, by nauczyć się jako tako panować nad własną słabością. A ona? Ona sprawiała wrażenie, że nie ma aż tyle czasu, jej oczy starzały się w przerażającym tempie. 
- Moja żona miała chore serce - powiedział dom Placido, gdy dzieci znikły w głębi domu. Patrzył w jakiś nieruchomy punkt w oddali. - Żaden z medyków nie potrafił jej pomóc, słabła w oczach. Odeszła zaraz po urodzeniu Joaquima... 
I sądzisz, że córka odziedziczyła tę chorobę, pomyślał Remus. To dlatego tak rzadko z nią rozmawiasz. Za bardzo przypomina ci o tym, co straciłeś. Cholera, nawet nie wiesz, jak mi przykro, że nikt na tym pieprzonym świecie nie może być szczęśliwy. Twoim dzieciom brakuje ojca. Ty uciekasz w pracę, by zapomnieć o tym, że coś znika na twoich oczach. Ja musiałem ukryć się aż tutaj, by znowu podejrzewano mnie o coś, czego nie zrobiłem. 
Obaj mężczyźni milczeli przez kilka minut, każdy zajęty swoimi wspomnieniami, a gdzieś nad ich głowami deszczowe chmury i tak zaczęły się lepić do siebie, pomrukując przy tym cicho. 
- Mówił pan, że był na pastwisku? - Preto zdołał się otrząsnąć z ponurego zamyślenia. - Znalazł pan coś? 
Remus potarł twarz dłońmi, próbując ukryć ziewnięcie. 
- Niewiele. Tylko odcisk łapy, chyba jaguara. Z tym, że mówił pan, że to nie może być jaguar... 
Preto wydał mu się nagle o dwadzieścia lat bardziej zmęczony. 
- Nie wiem, panie Lupin. Już nic nie wiem. Chyba zwrócę się do Ministerstwa Magii z oficjalną prośbą o wszczęcie dochodzenia, bo Alvar nic nie wskórał. 
O, wskórał bardzo wiele. Na przykład zalazł Remusowi za skórę. 
- ... Ale nie wiem, czy to coś da - dokończył swoją myśl dom Placido. - Przez to całe zamieszanie w kraju, mamy takie przetasowania w ministerstwie, że nawet podania o podłączenie do Fiuu leżą nie rozpatrzone miesiącami. - Wstał. - Pan wybaczy, muszę jeszcze napisać kilka listów. Do zobaczenia na kolacji. 
Remus odwrócił się w stronę lasu; wyczuwał już w powietrzu orzeźwiającą woń ozonu. Stuk. Stuk. Stuk. Pierwsze ciężkie krople uderzyły o dach, jak wybijanie rytmu palcami o stół. Jedna spadła na jego opartą na balustradzie dłoń - była to kropla ciepła, bardzo miękka i ciężka; zostawiając za sobą przezroczystą smugę spłynęła w dół, pomiędzy kostkami palca wskazującego i środkowego, ześliznęła się z jego dłoni i poleciała w dół, na ciemną ziemię otaczającej patio rabaty ze storczykami. Śledząc wzrokiem swoją kroplę, Remus wychylił się spod zadaszenia i poczuł deszcz na skórze głowy i karku. Przyjemnie. Ciekawe, czy tym storczykom też przyjemnie? Dzielne storczyki: kwiaty dumnie wystawiały swoje pyszczki ku deszczowemu niebu i tylko kilka bladych płatków leżało pod jednym z krzaczków, tym najbliżej lasu. Nie, to nie płatki, bo deszcz je zmywa. W takim razie co? 
Podszedł bliżej tamtego miejsca i wychylił się przez balustradę jeszcze bardziej, marszcząc czoło. 
Nagle lunęło z pełną mocą. 
Rozpoznał odcisk szerokiej łapy jaguara, biały od nadrzecznej glinki. 


7. 
- Babciu, opowiedz coś! - Siedmioletni Rui pociągnął za barwny rękaw sukienki Mamy Arańi. - Opowiedz o Jaguarze. 
Kobieta przechyliła głowę i uśmiechnęła się do prawnuka. 
- Ile razy już to słyszałeś? - Rozejrzała się wśród niewielkiej grupki siedzących wokół ogniska. - Wszyscy słyszeliście. 
- Ale babciu! Zawsze inaczej opowiadasz, o czymś innym. 
Murzynka uśmiechnęła się ponownie, tym razem do duchów dżungli, chowających się za węgłami domów i obserwujących mieszkańców Jave do Negro zebranych wokół ogniska. Był późny wieczór, po deszczu. Tamtego dnia padało krótko, więc można było rozpalić ognisko. 
- No dobrze. - Podczas, gdy jej prawnuki rzuciły się, by zająć jak najlepsze miejsce do słuchania, Mama Arańa skinęła na mężczyznę siedzącego po lewej. Ten podał jej cygaro. Kobieta odgryzła końcówkę. - Dzisiaj - wypluła ją do ogniska - opowiem wam o Angliku Wilku. 
Mężczyzna po lewej zmrużył oczy i podał Murzynce swojego papierosa, by mogła zapalić cygaro. 
- Dawno, dawno temu... - zaczęła Mama Arańa. 
- Wcale nie tak dawno - przerwał jej mężczyzna. - To było niecałe dwadzieścia lat temu. 
- Cicho siedź, Adao - ofuknęła go kobieta. - Ja opowiadam. 
Mężczyzna o imieniu Adao, choć wyglądał na trzydzieści kilka lat, położył uszy po sobie jak mały chłopiec. 
- A zatem te dwadzieścia lat temu - Murzynka ironicznie zamachała dłonią w kierunku Adao - u państwa Preto pracował Anglik. Był nauczycielem młodego pana Joaquima i panienki Branki... 
- Panienka Branka to żona dom Joaquima? - zapytał mały Rui. - Ta z białymi* włosami? 
- Nie, głupi - syknęła mniej więcej dziesięcioletnia dziewczynka bardzo podobna do Ruiego, najwyraźniej jego siostra. - Żona dom Joaqima nazywa się Fleur. Jest z Francji. 
- Panienka Branka - wyjaśniła Mama Arańa cierpliwie - to była siostra młodego pana Joaquima. Biedna dziewczyna. Wasz ojciec - ponownie wskazała na Adao - chciał się z nią ożenić. Ale ona potem wyjechała i nie zdążył się oświadczyć. 
- Babcia przestanie gadać głupoty - mruknął Adao. - Mieliśmy po czternaście lat. 
- To co z tym Anwilkiem? - przypomniał Rui. 
- Anglikiem, dziecko - poprawiła go Murzynka. - Ale to doskonały skrót. Anwilk. Ten Anglik, jak mówiłam, był nauczycielem, z tego co słyszałam, bardzo dobrym. Miły był z niego człowiek, ale miał też straszną tajemnicę, bo kiedy księżyc robił się okrągły, on zamieniał się - Mama Arańa gwałtownie pochyliła się nad dziećmi i udała, że jej dłonie są szponami - w Wilka! - Dzieciaki sapnęły z przejęcia. - A musicie wiedzieć, że wilk to jest taki zwierz, który lubi rozszarpywać ludzi i inne stworzenia. I nic nie może na to poradzić. 
- To on rozszarpywał ludzi, ten Anglik? - zapytała Zarinha, dziesięciolatka. 
- Niektórzy tak myśleli. Albo chcieli, żeby wszyscy tak myśleli. W tamtych czasach coś rozszarpywało krowy, konie, no i ludzi z plantacji, i chcieli oskarżyć o to Anglika, bo nie mogli znaleźć winnego. 
- Ale to nie był on, prawda? - stwierdził rezolutnie Rui. - Bo to był Jaguar. 
- Tak, to był Jaguar - zgodziła się stara kobieta. - Anglik też wiedział, że to nie on i chciał się dowiedzieć czegoś o Klątwie Mariam, bo ci z plantacji coś mu wygadali i sądził, że to może mieć coś wspólnego z atakami na ludzi i zwierzęta. Dlatego przyszedł do Jave. 
- Anwilk tutaj był? - oczy Ruiego zrobiły się okrągłe. - Widziałaś go, babciu? 
- A pewnie, że widziałam - dość hałaśliwie roześmiała się Mama Arańa. - Rozmawiałam z nim trzy razy, bardzo go polubiłam. 
- Jakoś dziwnie wszyscy go lubili - zauważył Adao z przekąsem. 
- Cicho, zazdrośniku! - Murzynka znów pomachała na niego jak na natrętną muchę, zaciągnęła się dymem z cygara i spoważniała. - Nie, nie wszyscy go lubili. Widzicie, dzieci, on był Białym Czarodziejem, tak jak rodzina Preto. A w tamtych czasach była grupa Czarnych Czarodziejów, którzy Białych nie lubili. Nienawidzili. I to aż od czasów Mariam. Pamiętacie historię Mariam, prawda? 
- To była ta szamanka, co zwariowała i zaczęła uprawiać Złą Magię - Zarinha wyrecytowała pointę wielokrotnie słyszanej legendy. - I Biali Czarodzieje musieli ją ukarać. 
- Tak - pokiwała głową Mama Arańa i zamilkła na chwilę, pogrążając się we wspomnieniach lub zadumie nad czarami. - To samo powiedziałam Anglikowi. Że Mariam została spalona w lesie, przy Drzewie. I że duchy lasu nie lubią, jak się próbuje wmieszać je w sprawy ludzi. Za to drzewo Ossae** bardzo się pogniewał. I jego towarzysz, Oxóssi** też. Długo się gniewali. Ale to już wiecie. - Murzynka machnęła dłonią. - Powiedziałam mu też, żeby uważał na Czarnych Czarodziejów... Ale on nie bardzo uważał. 
- Chciał z nimi walczyć? - domyślał się Rui. - Był odważny? 
- Raczej głupi - parsknęła Murzynka, ale z rozbawieniem. - Wszystko chciał wiedzieć. Powiedziałam mu, że najwięcej dowiedziałby się od Duchów Lasu, ale mi nie uwierzył. Mógłby rozmawiać z Duchami, bo był Wilkiem. Nawet z Jaguarem mógł rozmawiać. 
- To dlaczego nie rozmawiał? - chciała wiedzieć Zarinha. - Przecież mógł mu powiedzieć, żeby nie napadał na ludzi. 
- Bo on nie lubił tego Wilka, co się w niego zamieniał. Taki Wilk, jak Jaguar, nie jest dobry ani zły, ale Anglik sądził, że jest zły i nie chciał nim być. 
- To naprawdę był głupi - podsumował rozczarowany Rui. - Ja bym chciał być Wilkiem. 
- O nie, na pewno byś nie chciał! - Mama Arańa gwałtownie pokręciła głową. - Po pierwsze przemiana w Wilka bardzo boli. A po drugie, nie mógłbyś myśleć i chciałoby ci się krwi. Chciałoby ci się tak bardzo, że mógłbyś zjeść nawet Zarinhę. 
Chłopiec spojrzał na starszą siostrę tak, jakby nie miał nic przeciwko temu, by była zjedzona przez jakiegoś Wilka. 
- Anglik tak naprawdę spotkał Jaguara - powiedziała poważnie stara kobieta. - Tylko nie pamiętał tego. 
- Jaguar by go zaatakował, babciu - zauważył Adao. - Jak mógł go spotkać? 
- W ogóle mnie nie słuchasz, chłopcze - westchnęła zniecierpliwiona Mama Arańa. - Toż mówię, że Wilk może rozmawiać z Jaguarem. 
- Ale on był Wilkiem tylko podczas pełni! 
Murzynka na moment błagalnie wzniosła spojrzenie ku usianemu kryształkami gwiazd niebu. 
- A pamiętasz, jak tu był pierwszy raz? Wtedy była pełnia. A biedny Anglik nie znał lasu i zabłądził po ciemku. I w lesie, przy górnym wodopoju, zamienił się w Wilka. - Kobieta ponownie zwróciła się do dzieci i obrała swój "narracyjny" ton głosu. - Słońce już zaszło, dżungla zrobiła się szara, ptaki ucichły i Anglik zrozumiał, że nie zdąży wrócić do Peroli, by tam, zamknięty w piwnicy, mógł przeczekać Przemianę. Kazał się zamykać, żeby nie mógł nikogo zaatakować jako Wilk. Ale wtedy musiał zostać w lesie. Nie wiedział też, o której dokładnie wzejdzie Księżyc, więc nawet nie zdążył się rozebrać do końca, kiedy... 
- Rozebrać?! - powtórzył z niedowierzaniem Adao. - Po co, na Olóruna**, miałby się rozbierać?! 
Tym razem babka nie zganiła wnuka, lecz spojrzała na niego uważnie. 
- Ponieważ tego wymaga przemiana w Wilka. Trzeba się rozebrać, przemienić, a potem, gdy już się znowu jest człowiekiem, ubrać w swoje ubranie. Jeśli by się nie ubrał, zostałby Wilkiem już na zawsze. 
- Skąd babcia tyle wie o Wilkach? 
Mama Arańa uśmiechnęła się leciutko. 
- Wymieniliśmy się z Anglikiem. On mi opowiedział o Wilkach, a ja mu dałam coś, co pomogło mu rozwiązać tamtą tajemnicę. 
- Chyba wiem, co to było - zamruczał do siebie Adao. 
- I on nie zdążył się rozebrać? - zapytała tymczasem Zarinha. - Został Wilkiem do końca życia? 
- Kiedy poczuł, że jego kości się zmieniają - podjęła opowieść stara kobieta - szybko zdjął szatę, ale reszty nie zdążył i ubranie rozerwało się na strzępy. Ale wtedy był już Wilkiem i nie było to dla niego ważne. Miał dla siebie całą dżunglę. A raczej: prawie całą, bo nie uszedł zbyt daleko od wodopoju, kiedy spotkał Jaguara. Powiedziałam wam, że Wilk może Rozmawiać z Jaguarem, ale to nie do końca prawda. One reprezentują tę samą moc, siłę przyrody, ale tak naprawdę są rywalami. Jak pies i kot. 
- Bo Wilk jest jak pies, a Jaguar to bardzo duży kot - uściślił Rui. 
- Dokładnie tak. Więc kiedy Wilk spotkał Jaguara, zjeżył sierść, wyszczerzył kły i przygotował się do walki. Ale wtedy Jaguar zrobił coś dziwnego: błysnął złotymi oczami, prychnął, a potem położył się na ziemi i czekał spokojnie. Wilk bardzo się zdziwił. Jaguar był od niego trochę większy i myślał, że nie wyjdzie z tego spotkania żywy, a tu bestia leży, gapi się na niego i mruczy w bladym świetle księżyca. No to Wilk uspokoił się trochę, podszedł do Jaguara i zaczął go obwąchiwać. Jaguar wstał, ale nie zaatakował, nie. Zaczął się o Wilka ocierać, przytulać się do niego, właśnie jak kot. Wilk całkiem zgłupiał i odskoczył w bok, a wtedy Jaguar znowu prychnął, odwrócił się i zniknął w zaroślach. I tyle go Wilk widział. 
- A skąd ty to wiesz, babciu? - zapytał Rui. Jego czekoladowe oczy znowu były okrągłe. 
Mama Arańa zaciągnęła się cygarem, przymykając oczy. Brudno pomarańczowe światło ogniska ślizgało się po jej brązowej skórze. 
- My, szamani - powiedziała, a w jej głosie słychać było inne czasy i inne światy - widzimy więcej niż inni. 


8.
Bardzo chciała się skupić. Zamrugała raz i drugi, odetchnęła głęboko, przez nos, bo nie chciała, by zapytał, czy dobrze się czuje. Może za słabo się starała, a może była usprawiedliwiona: nie dawniej niż wczoraj leżała w swojej pogrążonej w półmroku sypialni i nie miała siły, by otworzyć oczy. Dzisiaj wir rzeczny został już tylko w głowie Branki; półki, stoliki i krzesła w pokoju do nauki stały sztywne i nieruchome, pomyślała więc, że to właśnie coś na zewnątrz powinno jej posłużyć do odzyskania równowagi, jakiś stały, namacalny punkt w wirującym wszechświecie strzępków myśli.
Była to lekcja zaklęć. Pan Lupin opowiedział przed chwilą, skąd wzięło się i kiedy powinno być stosowane zaklęcie spowalniające, ale Branka nie umiałaby powtórzyć ani słowa. Używanie pamięci wydawało jej się nadludzkim wysiłkiem. Uważnie śledziła gesty nauczyciela: teraz pokazywał, jak należy trzymać różdżkę i jaki łuk zakreślić jej końcem w powietrzu. Zwróciła też uwagę na jego dłonie, po raz pierwszy zauważając jak długie i szczupłe się wydają, zwłaszcza, gdy wąski palec wskazujący leży wyprostowany na ciemnym drewnie różdżki. Jego prawa dłoń frunęła jak skrzydło ary, jasna, prawie biała. Branka zastanawiała się, czy skóra była równie jasna na całym jego ciele. Twarz miał trochę ciemniejszą, lekko opaloną po lekcjach w plenerze, ale szyja miała ten sam odcień, co dłonie. Przyzwyczajonej do śniadych lub wręcz ciemnoskórych i czarnowłosych ludzi Brance, karnacja pana Lupina kojarzyła się z kolorem porannego światła. Chociaż wiedziała, że na świecie jest całe mnóstwo ludzi o jeszcze jaśniejszych włosach i oczach. Widziała na ilustracjach w książkach i na fotografiach taty z Europy.
- Teraz ty.
 
Znów zamrugała, wyrwana nagle z biernego zamyślenia. Z bezgłośnym westchnieniem podniosła różdżkę i machnęła dłonią niedbale, tylko pozornie naśladując to, co widziała przed chwilą.
- Branka... - nie udało mu się wyciszyć nutki zniecierpliwienia. Prawdopodobnie doskonale widział, że w ogóle nie uważała. - Jeszcze raz, razem z zaklęciem.
Wyprostowała się. Teraz naprawdę się skoncentrowała.
- Impedimenta.
- No, prawie dobrze. Ale akcent gdzie indziej. ImpediMENta.
Powtórzyła posłusznie, tym razem zyskując pełną akceptację. Pan Lupin sięgnął następnie po stojący na sąsiednim stoliku słoik i wysypał jego zawartość na swoją długą jasną dłoń. Lśniący granatowy żuk wyglądał na niej jak drobniutki kamyk.
- A w praktyce wygląda to tak. - Owad znalazł się na środku stołu i natychmiast rozpoczął pospieszną wędrówkę ku jego skrajowi. Nauczyciel machnął różdżką. - Impedimenta.
Żuk zwolnił, jakby blat pokryła niewidzialna świeża żywica. Branka pochyliła się, by przyjrzeć się dokładniej. Po pancerzyku owada ślizgały się miniaturowe turkusowe refleksy, a jego maleńkie odnóża zginały się i prostowały leniwie, jakby żuk był śmiertelnie zmęczony drogą ku wolności.
- Twoja kolej. - I odczarował żuka.
Oczywiście, nie udało się. Branka zmarszczyła brwi, nagle zła na całkowicie niewinnego robaka. Głośniej powtórzyła zaklęcie, ale żuk, zdaje się, ogłuchł.
- To, co zwykle - powiedział nauczyciel, uśmiechając się łagodnie. - Za szeroko machasz.
Ten problem powtarzał się ciągle, zarówno ona, jak i Joaquim, mieli problemy z oszczędną gestykulacją i kontrolą ruchów. Branka była zdania, że ze względu na żywą brazylijską gestykulację, nawet najprostsze zaklęcia wymagały podwójnego wysiłku. Westchnęła po raz bodajże trzeci i bezradnie popatrzyła na Lupina. Ten uśmiechnął się jeszcze szerzej. Uderzyło ją, że właściwie bardzo rzadko widywała jego uśmiech odsłaniający białe, ostre zęby. Może jednak jest wilkiem, pomyślała.
- Pozwól, że ci pomogę... - nauczyciel obszedł stolik i stanął tuż za nią, kładąc dłoń na jej trzymającej różdżkę ręce. Dłoń sucha i ciepła jak powietrze w pokoju, nie, cieplejsza, pewnym ruchem pokierowała jej różdżką. - Musisz nakreślić C w powietrzu - mówił Lupin, a Branka z uwagą obserwowała delikatny, prawie nie zauważalny ruch mięśni pod skórą między jego nadgarstkiem a niedorzecznie długim palcem wskazującym. Chwilowo zapomniała o oddychaniu, bo po raz pierwszy był tak blisko, po raz pierwszy jej dotykał. Mężczyzna. Pan Lupin. Fala gorąca spłynęła po jej twarzy, po szyi i dalej w dół. Meble chyba znowu ożyły, ruszyły w tan dokoła pomieszczenia. - Rozumiesz?
Puścił jej dłoń i wrócił na swoje miejsce po drugiej stronie stołu. Spojrzała na niego z łagodnym wyrzutem, że tak nagle ją zostawił, przecież o mało nie upadła! Powinna skinąć głową i poprawnie zrobić to, co do niej należało. Za trzecim razem zawsze jej wychodziło. Najpóźniej za trzecim. A bardzo nie chciała, by pomyślał, że jest tępa.
- Impedi...
W decydujących momentach zawsze ktoś puka do drzwi i, nie czekając na odpowiedź, wchodzi. Tym razem intymną rzeczywistość pokoju do nauki i dwojga ludzi zakłócili Manu i wysoki, ciemnoskóry mężczyzna w papuzio ubarwionej szacie.
- Panie Lupin, musimy porozmawiać. - Manu nie przywitał się, nie uśmiechał, nie podszedł do nich. Stał tuż przy drzwiach i patrzył na Brankę tak samo chłodno, jak wtedy, gdy rozmawiała z ojcem o nowym nauczycielu. - W salonie na dole, jeśli można - dodał.
Branka uznała, że jest w pełni uprawniona do nadąsania się. Pan Lupin miał teraz lekcję. Z nią. Czego chciał Manu i dlaczego nie mógł z tym zaczekać do przerwy obiadowej? I co to za ponury błazen w pstrokatej szacie?
Nauczyciel patrzył na intruzów ze ściągniętymi brwiami, a pionowa kreska między nimi nie wróżyła niczego dobrego.
 
- A zatem mała przerwa - odwrócił się w jej stronę z przepraszającym, trochę nerwowym uśmiechem. - Chyba, że wolisz poćwiczyć - wskazał na żuka, który zdążył już zawędrować na skraj blatu.
 
Chwilowe porozumienie bez słów; naprawdę było mu przykro i naprawdę nie wiedział, o co chodzi. Branka łaskawie skinęła głową i sięgnęła po owada. Jego odnóża delikatnie łaskotały wnętrze zamkniętej dłoni, gdy trzej mężczyźni opuszczali pomieszczenie: pan Lupin, Manu i pstrokaty błazen, który dążył jeszcze obrzucić dziewczynę obojętnym spojrzeniem, jakim spogląda się na mebel w zagraconym pokoju.
Poćwiczyć, też coś. Nie miała zamiaru ćwiczyć, chętnie natomiast dowiedziałaby się czego ci dwaj chcieli od jej nauczyciela. Tak, w pewnym sensie uważała go za swoją własność, no, może swoją i Joaquima. Pan Lupin nie miał tutaj przyjaciół, był raz w Manaus, jak powiedział tata, ale nigdy później nie opuszczał Peroli na dłużej niż kilka godzin spaceru po okolicy. Nie miał tu nikogo, z kim spędzałby czas wolny i kto by się zainteresował jego losem. Nikogo, oprócz niej, oczywiście. Dlatego teraz żuk doświadczalny wrócił do słoika (na pewno nie był zadowolony, łatwiej uciec ze stołu niż ze słoika), a Branka poprawiła białe podkolanówki z tą samą powagą i energią, z jaką czyni to każdy detektyw rozpoczynający śledztwo.
Wsunęła się w chłodny półmrok korytarza, zaciskając dłoń na różdżce. Kroki mężczyzn cichły na ostatnich stopniach schodów, więc odczekała jeszcze chwilę, przywierając do ciemnego drewna boazerii. W zasadzie dobrze się składało, że wszystkie okiennice w domu były pozamykane z obawy przed wielkim strasznym krwiożerczym jaguarem. Nie wierzyła w jaguara, zwierzę na pewno nie podeszłoby pod sam dom, dzikie jaguary bały się ludzi i nie miały ochoty wślizgiwać się potajemnie do hacjend by rozszarpać domowników we śnie. Jeśli ten jaguar, czy cokolwiek innego to było, zechciałby dostać się do domu, to na pewno był sprytniejszy niż pozamykane okiennice. Ale w cieniu było jej łatwej się skradać. Dotarła już do schodów i próbowała sobie przypomnieć, które z drewnianych stopni skrzypią. Powodzenie misji zależało od bezszelestnego dotarcia do drzwi salonu. Pierwszy, drugi, trzeci... nie, to nie przypominało skradania się w ciemnościach nocy, z sercem w okolicach przełyku, gdy trzeba zaczaić się bohatersko na włamywacza, bo obudził nas huk przewróconego piętro niżej stolika z lampą. To było jak odmierzanie odległości między drzwiami salonu i gabinetu taty: trzynaście kroczków na paluszkach pod pobieloną ścianą w hallu, a o tym, co usłyszysz, lepiej nie mów nikomu. Podsłuchiwanie było złe, oczywiście, że było, ale właśnie dlatego tak pociągające. Zresztą, nigdy nie usłyszała żadnej tajemnicy, nie licząc tamtego popołudnia, gdy wtedy narzeczony, teraz mąż ciotki Palmiry powiedział tacie, że zabiera mu jego darmową niańkę, i żeby nie był takim pieprzonym egoistycznym sukinsynem, bo Palmira ma już dość zajmowania się jego bachorami - dla Branki była to przykra informacja, ponieważ wcześniej uważała, że ciotki są właśnie po to: by zajmować się sierotami. W książkach zawsze tak było.
Od dolnego stopnia schodów do ściany: siedem, do dwuskrzydłowych i szczęśliwie niedomkniętych drzwi salonu: dziewięć. Hall był pusty i tak zaciemniony, że jasne kwadraty ułożonej w szachownicę posadzki zamiast białe, były niebieskawo szare. Pionowa tafla słonecznego światła sączyła się przez szparę w drzwiach salonu i dzieląc hall na pół, wyłapywała wszystkie drobinki kurzu, które usiłowały dostać się na drugą stronę lustra. Branka przytuliła policzek do drzwi.
 
- Zmuszony jestem aresztować pana - po portugalsku powiedział ktoś, czyjego głosu nie znała, prawdopodobnie barwnie odziany błazen.
 
- Na jakiej podstawie? - pan Lupin nie wydawał się być zaskoczony, a co więcej, doskonale mówił po portugalsku. Dlaczego zatem twierdził, że nie potrafi?
Branka usiłowała zajrzeć do pokoju, mrużąc oczy przed atakiem słońca. Nauczyciel stał przy fotelu pod oknem, auror w kolorowej szacie naprzeciwko niego, a Manu najbliżej drzwi, oparty o hebanową komodę.
 
- Dobrze wiesz, na jakiej - głos aurora zachrypiał nieprzyjemnie i pan Lupin cofnął się nieznacznie. - Znaleźliśmy resztki twojego ubrania przy wodopoju. I ślady. Myślę, że teraz już nikt nie zwątpi, że to ty zabijasz.
- Proszę wybaczyć, ale dobrze pan wie, że prawda...
- A kogo, do jasnej, obchodzi prawda? - Auror podszedł do nauczyciela i dźgnął go w pierś paluchem. - Potrzebna nam krwiożercza bestia i ją mamy. Lepiej nie rób problemów i aportuj się ze mną do Moura.
- Aurorze Alvar, nie rozumiem, co moje ślady mają wspólnego z...
Pstrokaty błazen parsknął śmiechem.
- No pewnie, wilkołaki przecież nie pamiętają, co robiły podczas pełni, nie? Może cię oświecę: zginął drwal. Znowu. A Manuel może zaświadczyć, że tamtej nocy nie spędziłeś w Peroli. I to jest ta twoja prawda.
Branka chciała zaprotestować. Pełnia była wczoraj, a przedwczoraj prawie cały dzień przeleżała w łóżku i od Łapki wiedziała, że pan Lupin też był chory i na pewno nie miałby siły na... nie, pełnia była przedwczoraj. I dlaczego nagle zaczęła myśleć tak, jakby wierzyła w bajeczki o wilku? Dlaczego on sam nie wyśmiał tego "wilkołaka"? Dlaczego milczy? Postąpił krok do tyłu, mierząc wzrokiem aurora, który tymczasem sięgnął do wewnętrznej kieszeni szaty po, jak się okazało, swoją różdżkę.
- Takich jak ty powinno się usypiać - stwierdził Alvar z wyraźnie słyszalną nutką obrzydzenia w głosie. - Nareszcie ktoś się tym zajmie.
Wydarzenia potoczyły się szybko. Różdżka pana Lupina pojawiła się nie wiadomo skąd w jego dłoni, nauczyciel krzyknął: "Expelliarmus!" i różdżka aurora wystrzeliła w powietrze z głośnym "klank", Manu ruszył z szarżą ze swojego miejsca przy komodzie, a Branka zawołała: "Impedimenta!".
Stała teraz w otwartych szeroko drzwiach, z różdżką w uniesionej ręce i jakby szklanymi, nieruchomymi oczami, zdumiona tym co zrobiła i przestraszona skupioną na sobie uwagą pana Lupina i aurora.

Czas zatrzymał się na pełną napięcia chwilę, po czym obojętnie ruszył dalej. Alvar wodził rozbieganym wzrokiem od jednej wycelowanej w niego różdżki do drugiej.
- Dziewica na ratunek bestii? - wycedził powoli i postąpił krok do tyłu, zezując tym razem w stronę swojej różdżki, która na nieco zmęczonym latami deptania dywanie wyglądała całkowicie niegroźnie.
Dziewica utkwiła zagubione spojrzenie w swojej bestii. Osłupienie ustępowało powoli z twarzy Lupina, zastąpione przez klasyczny dylemat "walczyć czy uciekać?". Bronić siebie przed rażąco niesłusznymi zarzutami? Co za tym idzie czujnie pilnować wielkiego czarnego aurora, który sądził, że odzyska swoją różdżkę w sposób niezauważalny? W sposób subtelny acz stanowczy oszczędzić dziewczęciu tej mało przyjemnej wymiany rozmaitych argumentów, która za moment bez wątpienia nastąpi? A jeśli Alvarowi przyjdzie do głowy posłużyć się tym niespodziewanym dodatkiem do drama personae? Wtedy będzie zmuszony się poddać. O, jakże niewygodne jesteście, nagłe zwroty akcji! Z drugiej strony, czy ten palant, który śmie się nazywać stróżem prawa odważy się zrobić coś małej w obecności Manu, względnie skrzatów, zawsze niewidocznych a dokładnie poinformowanych o wszystkim, co dzieje się w domu? Lupin wierzył, w tej właśnie chwili głęboko wierzył w tę zrodzoną ze wspólnego życia w odosobnieniu lojalność mieszkańców Peroli.
 
- Branko... - zaczął słabym głosem, zaniepokojonym kątem oka zauważając, że Alvar za dwa kroki dosięgnie swojej broni. - Ja.. bardzo... BARDZO dziękuję ci za pomoc, ale myślę, że lepiej będzie, jeśli wyjdziesz...
Szkoda tylko, że te zranione, niczego nie rozumiejące oczy były ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, nim aportował się do sobie tylko znanej lokalizacji.
Gdy ucichło echo trzasku, auror miał już różdżkę w dłoni.
- Idiotka - doskoczył do Branki jednym długim susem. - On jest niebezpieczny!
 
Milczała. Może ponuro, może ze strachu, może dlatego, że podłoga kołysała się jak łódka na Rio Negro podczas polowania na szczury wodne z Adao.
- Jak myślisz, smarkulo, ile tu wytrzymacie, jeśli zginie jeszcze parę osób? Aresztowałbym pieprzonego wilkołaka i byłby spokój. Twój ojciec się ucieszy, że pomagasz przestępcy - straszył zaskakująco umiejętnie, a biedne dziewczę usiłowało wtulić głowę w ramiona, jednocześnie dumnie spoglądając w mętne oczy aurora.
- To jaguar... - szepnęła.
Alvar uniósł brwi i wyprostował się, wzdychając głośno i teatralnie. Zerknął na Manu, który właśnie dochodził do siebie, czy raczej do normalnego tempa ruchu po zaklęciu spowalniającym.
- Ona twierdzi, że to jaguar - przedrzeźniał ją auror. - Uważaj, żeby cię nie zjadł, ten twój jaguar. - A teraz idziemy - oświadczył, raptownie wracając do wcześniejszego, gniewnego tonu. Złapał ją za ramię i raczej mało łagodnie odwrócił w stronę wyjścia. - Niech się twój tatuś dowie-
- Dowie czego, Alvar? - dom Placido stał w szeroko otwartych drzwiach, a zza framugi wyglądały wielkie przerażone oczy skrzata Lito.
Auror nie poluzował uścisku na ramieniu dziewczynki.
- Pańska córka pomogła w ucieczce przestępcy - powtórzył oficjalnym tonem.
- I zamierzasz ją aresztować?
- Nie - przyznał Alvar po chwili wahania. - Pod warunkiem, że pan weźmie na siebie odpowiedzialność za to, co zrobił pański nauczyciel.
- Że wezmę na siebie...? Czy pan oszalał, Alvar? - Preto podszedł do aurora i ten zmuszony był puścić Brankę. - Zechce mi pan wyjaśnić? Bo o ile wiem, Lupin nie zrobił niczego złego.
- Wiedział pan, że jest wilkołakiem - Alvar oblizał wargi. - A Torres zginął podczas pełni. Wilkołak właśnie uciekł, dzięki smarkuli. Ktoś musi-
- Nie pieprz, Alvar - przerwał mu dom Placido gniewnie. Efekt psuł fakt, że Preto był od aurora o głowę niższy. - Ataki zaczęły się przed przyjazdem Lupina. Nawet kretyn wie, że to nie mógł być on.
Srogie miny pana domu najwyraźniej nie robiły wrażenia na stróżu prawa.
- Na twoim miejscu bym się zastanowił, Preto. Bardziej zależy ci na bezpieczeństwie ludzi i reputacji czy na obcym? We wsi gadają o wilku. Dużo gadają.
 
Ku zdumieniu bardzo bladej, opartej o fotel Branki ojciec zacisnął usta, jakby rozważał słowa aurora. Ona sama niewiele rozumiała z tej argumentacji, a tańczące dokoła salonu meble bardzo ją rozpraszały. Zamknęła oczy. Gdzieś z oddali usłyszała głos ojca.
- To nie rozwiązuje problemu... problemu... problemu...

9. 
Palmira Carla Preto zawsze uważała, że z dwojga rodzeństwa to ona powinna być starsza. Młodsi bracia i siostry mają ponoć tendencję do zostawiania myślenia starszym i bardziej rozsądnym. Jak w przypadku Elisabeth Bennet i jej głupiutkich sióstr. W rodzinie Preto zdawało się być odwrót: to Palmira zawsze szybciej odnajdywała odpowiedni sposób zachowania się w danej sytuacji, a Placido, zamiast być rozważnym starszym bratem, wykazywał się przerażającym brakiem rozsądku i zbyt pochopnym podejmowaniem decyzji. Dopóki wszystkie jego eskapady można było przypisać młodzieńczej potrzebie wyszumienia się, nikomu to właściwie nie przeszkadzało. Niemniej jednak to on był pierworodnym i miał kontynuować rodzinne tradycje polityczne. Było więc wysoce pożądane, by zaprzestał swoich "edukujących", jak je nazywał, podróży po Europie i wrócił do Brazylii. Nikt nie wymagał od niego, by poszedł w ślady dziadka, Casimiro Preto, i został Ministrem Magii, lecz widoczne zaistnienie w światku politycznym i co najmniej utrzymanie wysokiej pozycji społecznej, jaką zajmowali Preto od czasów pierwszego czarodzieja z ich rodziny, który przypłynął do Brazylii na początku dziewiętnastego wieku i na znak zbratania się z nową ojczyzną zmienił nazwisko na portugalskie, było dla Placido obowiązkiem.
 
Palmira była zdania, że to ona sprawdziłaby się lepiej w pokonywaniu kolejnych szczebli politycznej kariery. Była jednak za młoda i, no cóż, była kobietą. Szansę na karierę polityczną miałaby w Europie, w Anglii, bądź we Francji, gdzie mieszkała obecnie. Brazylia była jednak krajem, w którym nadal do mężczyzn należały polowania i wojny, a kobiety dbały o domowe ogniska. Zatem to Placido Preto musiał spoważnieć i wykazać się pewną dozą zaangażowania społecznego, a także ustatkować się i zamazać wizerunek młodego paniczyka - lekkoducha. Pierworodnym, myślała Plamira, zawsze wybacza się zbyt wiele.
 
Kochała swojego starszego brata. Ale gdyby miała być szczera, wiele decyzji Placido oceniłaby jako błędne. Pomyłką było chociażby poślubienie tej młodziutkiej brazylijskiej czarodziejki, która szczęśliwie była czystej krwi, ale okazała się chorowita i zbyt wydelikacona w tym swoim Rio de Janeiro, by przetrwać w dżungli. Kandydatek w iberoamerykańskim światku czarodziejskiej arystokracji nie brakowało, wiele z nich wychowało się w dziczy Amazonii lub w smaganych wichrami Andach, część miała również bardzo pokaźne posagi, ale młody pan Preto poszedł za głosem serca, jak to miał w zwyczaju przy najważniejszych decyzjach, i wybrał najpiękniejszą, najdelikatniejszą i najbliższą stereotypowi księżniczki z bajki o majętnych plantatorach i ich olśniewających córkach w białych sukniach. Astrud, zawsze dobra, zawsze uśmiechnięta, gotowa nieść pomoc, prawie anioł, zostawiła po sobie dwoje dzieci i smutek w sercu Placido, a Palmira musiała zastąpić matkę dzieciom brata i oczywiście sumiennie temu obowiązkowi podołała. Ostatecznie sama również nie uniknęła błędu, gdy uznała, że rola ciotki - matki więzi ją w najgorszym z miejsc na końcu świata i wyrwała się z Peroli przy pierwszej nadarzającej się okazji. To znaczy, gdy dawny europejski przyjaciel Placido przyjechał w odwiedziny i uwiódł panienkę Palmirę. Czas był ku temu najwyższy, biorąc pod uwagę jej ówczesny wiek i fakt, że europejski bawidamek zdumiewająco łatwo zdobył dotychczas przesadnie wybredne serce panny Preto, ale teraz Palmira przekonała się, że zadziałała zbyt pochopnie i zanadto upoiła się wolnością, zabawą i możliwością zobaczenia wielkiego świata. Z perspektywy czasu widziała, że decyzja o wyjeździe była właściwa; szybko oszalałaby lub popełniła jakieś głupstwo, gdyby została w dżungli. Natomiast sam wyjazd był zbyt pospieszny i zanim do niego doszło, należało się dokładnie zastanowić, jak będzie wyglądało życie w Peroli, gdy jej zabraknie. Teraz konsekwencje egoistycznego "tak, wyjdę za ciebie, tylko szybko mnie stąd zabierz" zmusiły ją do powrotu.
 
- Mam nadzieję, że mi wybaczysz, Astrud - szepnęła do portretu młodej pięknej kobiety o rozmarzonym spojrzeniu orzechowych oczu. - Nie wiem tylko, jak wybaczysz Placido.
 
Kiedy tego dnia rano zamówiła międzykontynentalne połączenie Fiuu, spodziewała się usłyszeć mniej więcej to samo, co miesiąc wcześniej: dzieci uczą się dobrze pod okiem nowego nauczyciela, Branka, niestety, nadal trochę choruje, a sprawę ataków tajemniczego stworzenia na terenie plantacji bada auror. Co do ostatniego, miała nadzieję, że usłyszy o rozwiązaniu problemu. Gdyby to ona mieszkała w Peroli... No cóż, miała przecież własne życie i zmartwienia we Francji, nikt nie oczekiwał, że będzie się troszczyła o dwie posiadłości. Nadal jednak czuła się głęboko związana z Branką i Joaquimem, dlatego wstrząsnęły nią nowiny z Brazylii. Ponaglana kołaczącym się gdzieś na skraju świadomości poczuciem winy sięgnęła do rodzinnego sejfu, by opłacić o wiele bardziej kosztowną, gdyż nieplanowaną, aktywację świstoklika do Amazonas.
 
Obeszła gabinet dokoła przynajmniej siedemnaście razy. Gdyby nie była tu sama, prawdopodobnie nie pozwoliłaby sobie na tak otwarte okazywanie zdenerwowania, gdyż zawsze była zdania, że to, co w sercu, powinno tam zostać; dobrze wychowany i starannie wykształcony czarodziej nie potrzebował wymachiwać rękami jak pierwszy lepszy pracownik plantacji, ani krzyczeć, jak opiekujący się bydłem chłopi. W przypadku czarodziejek zasada ta miała jakby podwójną siłę zastosowania.
 
Znieruchomiała teraz w pół kroku, bowiem usłyszała skrzypienie drzwi wejściowych. Czyżby już wrócili? Niemożliwe, by uwinęli się z tym tak szybko. Chyba, że znaleźli ich za późno. Zacisnęła dłonie w pięści na myśl o najgorszym scenariuszu rozwoju wydarzeń. Chociaż, biorąc pod uwagę to, co się stało, żaden scenariusz nie mógł być dobry.
 
Od strony drzwi dobiegł ją dźwięk pukania, zatem nie mógł to być Placido. Prawdopodobnie któryś ze skrzatów, więc sama musiała otworzyć. Skrzaty, bardzo słusznie zresztą, były zdania, że nie jeśli nie otrzymały wyraźnego polecenia, by wejść do pomieszczenia, musiały czekać na bezpośrednie zaproszenie, podobnie jak - według niektórych legend - wampiry.
 
- Wejdź - powiedziała, otwierając ciężkie drzwi.
 
Ale to nie była Łapka ani Lito. Wyraźnie zaskoczony jej widokiem młody mężczyzna cokolwiek niepewnie wszedł do pokoju. Palmira, silna osobowość, nie przepadała za ludźmi mało pewnymi siebie, gdyż uważała ich za nudnych. Ten tutaj blady człowiek poruszał się zbyt miękko i uśmiechał zbyt nieśmiało, by wywrzeć korzystne pierwsze wrażenie.
 
- Domyślam się, że pan Lupin? - wyciągnęła dłoń. Oczywiście. Jego uścisk był krótki i zbyt delikatny. - Jestem Palmira, siostra dom Placido.
 
- Bardzo mi miło panią poznać - do jego zdecydowanych atutów zaliczał się akcent wykształconego Anglika.
 
- Proszę, niech pan usiądzie.
 
Zmarszczył brwi, jakby obawiał się podstępu lub nie wiedział do końca, jak postąpić, ostatecznie jednak zajął jeden z foteli dziadka Palmiry; usiadł wyprostowany, spięty, wyraźnie zaniepokojony i zdezorientowany. Nie, zdecydowanie nie był to czarodziej, który miałby szansę znalezienia się na liście jej przyjaciół.
 
- Ja.. chciałbym porozmawiać z panem Preto - wyznał, utrzymując kontakt wzrokowy tylko przez chwilę, niczym wzorowy podwładny.
 
Pomyślała na poły z rozbawieniem i irytacją, że brakuje tylko tego, by dygnął niczym skrzat domowy. Szybko oceniła jego wygląd. Generalnie prezentował się dosyć mizernie, był blady i miał podkrążone oczy, zapewne równikowy klimat mu nie służył. Bardziej chudy niż szczupły, choć wrażenie z pewnością potęgował jego wzrost. Gdy siadał, zaobserwowała pewną grację w tych miękkich ruchach, dyskretny wdzięk tancerza lub sportowca, w każdym razie kogoś idealnie panującego nad własnym ciałem. Zadbane dłonie. Włosy uczesane, choć trochę przydługie, ale to kwestia gustu. Szrama na szczęce i szyi, z całą pewnością nie od brzytwy, czarodzieje golą się prostym zaklęciem wykluczającym możliwość skaleczenia. Dość głębokie zadrapanie, być może pamiątka po spotkaniu z drapieżnikiem. Szata nowa i czysta, ale nienajlepsza gatunkowo, jakby kupiona przez kogoś nieprzyzwyczajonego do płacenia za wysoką jakość, a ponad wszystko przedkładającego użyteczność. Prawdopodobnie wywodził się z niebogatej, porządnej rodziny, gdzie od maleńkości wpajano mu maniery klasy średniej zabarwione pokornym szacunkiem dla arystokracji, a także uczono oszczędności i skromności. Czyżby to był powód braku pewności siebie? No cóż, teraz to akurat najmniej istotne. Co innego powinno zajmować nasze myśli.
 
- Placido przeczesuje okolicę. Branka została porwana - oświadczyła poważnie, całkowicie panując nad uporczywym zdenerwowaniem.
 
To zrobiło na nim wrażenie. Prawie poderwał się z fotela i szeroko otworzył oczy. Palmira zastanawiała się, czy rzeczywiście tak przejął się losem uczennicy, czy po prostu nie potrafił przyjmować złych wiadomości? Patrzył na nią w niemym zaskoczeniu, znaczenie słów i idących za nimi faktów z trudem odnajdywało drogę do jego mózgu. Postanowiła dać mu moment i spojrzała na kołnierz swej szaty, by strzepnąć wyimaginowany paproch. Czy to rzeczywiście możliwe, by Branka zadurzyła się w swoim nauczycielu? Tylko to tłumaczyłoby jej reakcję. Rzeczywiście była w wieku, w którym głupiutkie zauroczenia w najmniej odpowiednich obiektach przytrafiają się dziewczętom. I odziedziczyła lekkomyślność po ojcu. Ale w tym Angliku? Przez chwilę usiłowała na niego spojrzeć oczyma nastolatki - marzycielki, którą sama, jako osoba twardo stąpająca po ziemi, nigdy nie była. Wyobraźnia oraz (przede wszystkim) obycie w towarzystwie i znajomość niepisanych reguł według których każdy dobiera sobie przyjaciół pomogły jej ocenić młodego nauczyciela. Sprawiał wrażenie łagodnego i melancholijnego, a także troszeczkę tajemniczego. Ta ukryta elegancja w ruchach byłaby arystokratycznie dystyngowana, gdyby wyżej trzymał głowę i ubierał się z klasą. Musiała przyznać, że im dłużej mu się przyglądała, tym bardziej interesujący się wydawał. Niektórym kobietom podobał się taki "wrażliwy" rodzaj mężczyzn. Chociaż Branka nie była jeszcze kobietą i ten cały Lupin po prostu akurat znalazł się w tym miejscu i czasie, kiedy przyszła kolej na pierwsze egzaltowane zauroczenie.
 
- Kiedy... Jak to się stało? - zapytał w końcu cicho, prawie złowieszczo, szczęśliwie nieświadom wystawionej mu właśnie cenzurki.
 
Palmira nieznacznie pochyliła się w jego stronę.
 
- Cóż, z tego, co opowiedział mi Placido zrozumiałam, że dość nagle opuścił pan Perolę. Branka mocno się tym przejęła. Bardzo mocno - spojrzała na niego, z nadzieją, że wyczuje ukryty zarzut. Pojął - dwie różowe plamki pojawiły się na jego kościach policzkowych. - Biorąc pod uwagę jej stan zdrowia, nie jest wskazane, by się denerwowała, panie Lupin.
 
Palmira wstała. Czuła nieodpartą potrzebę, by dać do zrozumienia nauczycielowi, że jest po części odpowiedzialny za zaistniałą sytuację, co do pewnego stopnia przecież nie mijało się z prawdą.
 
- Zasłabła - kontynuowała, podchodząc do jasnego prostokąta okna. - Jak zwykle, położyli ją w pokoju, ale ponieważ do wieczora nie odzyskała przytomności, trzeba było zabrać ją do szpitala. Mój brat był niestety zbyt zajęty losami państwa i w domu nieobecny, więc koło południa przez kominek nakazał Manu zabrać Brankę do Sao Simao, to magiczny szpital w Sao Paolo. Z tym, że ani Manuel, ani tym bardziej moja bratanica, do szpitala nie dotarli.
 
Zamilkła i obserwowała go od okna. Ile mógł mieć lat? Dwadzieścia pięć, nie więcej. Siedział w wielkim czarnym fotelu ze zmarszczonym czołem, niemal widziała trybiki skojarzeń obracające się w jego głowie i spajające przypadkowe informacje w jakąś całość. Cóż, ustalenie, kto był winny, nie było takie trudne.
 
- Manu jest jednym z Czarnych Czarodziejów, prawda? - zapytał raczej retorycznie.
 
- Nie powiedziałabym, że jest jednym z nich - Palmira nieznacznie wykrzywiła usta. - Ma za mało mocy. Ale z pewnością obiecali mu coś, co go skusiło bardziej niż stanowisko zarządcy w Peroli. Skąd pan wie o Czarnych?
 
Zmieszał się. Oczywiście, że się zmieszał. Ktoś taki jak on, przyjezdny, teoretycznie nie powinien być zorientowany aż tak dobrze w panujących tutaj stosunkach. Zwłaszcza, że minęło dopiero kilka miesięcy.
 
- Chciałem pomóc rozwiązać tę sprawę z jaguarem - wyjaśnił. - Popytałem trochę w okolicy.
 
Trochę jej zaimponował inicjatywą; z tego, co słyszała, żaden z poprzednich nauczycieli nie został tu dość długo, by przejąć się wydarzeniami na plantacji, nie wspominając już o staraniach koniecznych przy uzyskaniu informacji od nieufnych wobec obcych drwali. Z drugiej strony zirytowało ją, że wtyka nos w nie swoje sprawy, a jednocześnie zachowuje się tak, jakby dbał wyłącznie o własną skórę i ucieka, gdy jego osobiste interesy są zagrożone. Zdecydowanie nie miała zamiaru być dla niego miła.
 
- Jeśli pan popytał - zaakcentowała "popytał" szyderczo - może jednak byłby pan w stanie pomóc w poszukiwaniach? Skoro jednak pomyślał pan o innych i zdecydował się wrócić?
 
Gniew rozbłysnął w jego oczach, zacisnął usta i wstał.
 
- Znajdę ją - oświadczył niespodziewanie ostro. - Dom Placido wie o Czarnych?
 
- A jak pan myśli? Pół godziny temu wyruszył w górę rzeki do ich osady, razem z ludźmi plantacji - poinformowała go chłodno. Czy ten Anglik sądził, że on jeden wiedział, co od lat dzieje się w okolicznej dżungli?
 
Może tak naprawdę wcale nie jest mało pewny siebie, pomyślała, łaskawym skinięciem głowy odpowiadając na jego pospieszne pożegnanie. Ten nagły płomień gniewu, pobielałe nozdrza, te zaciśnięte szczęki i pięści, ta drapieżna pewność, prawie groźba w głosie, jakby pod taflą spokojnej wody czaiło się niebezpieczne zwierzę...
 
Potarła skronie opuszkami palców. Nagła zmiana strefy czasowej i klimatycznej wyraźnie jej nie służyła. Zdezorientowana wyobraźnia podsuwała jej doprawdy idiotyczne metafory.


10.
 
Rytm dnia zależał od Godziny Deszczu. Ulewa była pewną stałą w świecie, gdzie zegary nikomu nie były potrzebne. Ale nie padało codziennie. Bywało, że powietrze wypełniało się wilgocią po same brzegi i nie pękało, a zmęczeni ludzie i jeszcze bardziej udręczone zwierzęta na próżno szukali wytchnienia i szli na spoczynek z oczami zalanymi potem. Prababka wszystkich Orixa, Nanà, obserwowała mieszkańców dżungli wiercących się w swych legowiskach i robiło jej się żal tych biednych istot; sprowadzała burzę w środku nocy.
 
Spojrzał na linię drzew, teraz, o zmierzchu, już czarną. Deszcz zawisł szyderczo nad lasem, za wysoko, by opaść. Wyprawa do parnej, nieruchomej, pełnej pijanych owadów dżungli była szaleństwem. Ale czy nie tym właśnie był, szaleńcem? Cała ta przeprowadzka do Brazylii wydawała się wytworem irracjonalnie działającego umysłu. Gdyby miał komu o tym opowiedzieć... Obiad u Lily i Jamesa; ich czułe, niby przypadkowe dotknięcia, spotkania spojrzeń i uśmiechów, o, jakże im zazdrościł! Syriusz , roześmiany: "Lily, kochanie, trzeba ci było wychodzić za gracza quidditcha? Wyglądasz, jakbyś miała kafel w brzuchu." Niepewnie wtórujący im Peter. Niedziela w maju albo czerwcu. Słońce z okien obejmujące jasną jadalnię. I wtedy on mówi: "Słuchajcie, postanowiłem przenieść się do Brazylii." Patrzą na niego, Lily zaciska usta, Łapa unosi brwi, a potem wszyscy, jak na komendę, parskają śmiechem. Śmiech. Kto dzisiaj potrafi się śmiać?
 
Dawno napisany rozdział. Zakończona książka. Zamknięta.
 
Nie mógł do tego nie wracać. Nie potrafił żyć w jednym tylko wymiarze. Za długo, za mocno przezywał wszystko z nimi. To ciągłe: ciekawe, co oni by zrobili? Gdyby byli tu razem, jaguary byłyby już tylko wspomnieniem. Nie było takiej zagadki, której Huncwoci by nie rozwiązali. Nikt nie zdążyłby zginąć. Nie porwano by Branki.
 
Branka. O Boże. Idioto, skup się.
 
Siostra Preto spoliczkowała go publicznie, przy wszystkich obrazach w gabinecie dom Placido, przy wspomnieniach wszystkich, których Remus szanował. Uciekł. Tak, do diabła, zwiał jak skończony tchórz. Zostawił wszystkie problemy innym, bo wydawało mu się, że wie, co trzeba zrobić, by je naprawdę rozwiązać. Palmira Preto, czy jak tam nazywała się po mężu, zinterpretowała jego zachowanie w jedyny możliwy i bezlitosny sposób. Nie mógł być na nią zły.
 
Ale był. Nienawidził rozkazów, i to jeszcze wydanych w tak upokarzający sposób. Nienawidził rozkazów od dumnych, pogardzających resztą świata ludzi. Był jeszcze dość młody, by pamiętać swoją nastoletnią dumę Remusa Buntownika. Buntownika, pożal się Boże. Kiedy on się niby buntował? Kiedy mama dawała mu na Gwiazdkę kolejny niebieski sweter (do twarzy ci w nim, synku), a on nie miał serca jej powiedzieć, że nie przepada za tym kolorem? Kiedy chłopcy przedstawiali natchniony sposób na pognębienie nieszczęsnego Smarkerusa, a on siedział cicho, bo przecież byli jego przyjaciółmi? Kiedy bez szemrania szedł na szlaban, wlepiony przez McGonagall wszystkim Huncwotom, choć on akurat był w bibliotece, gdy James i Syriusz robili kawał Filchowi? Kiedy Dumbledore wysyłał go do Brazylii? Cholera, kto by śmiał sprzeciwić się Dumbledore'owi? Ale ta... ta... ona wysłała go na poszukiwania z taką pogardą, z taką... gdyby nie było to tak niedorzeczne, posądziłby ją o przynależność do "staroświeckiego i nadętego rodu Blacków", jak to mawiał o swojej rodzinie Syriusz. Cóż, czystokrwiści czarodzieje byli do siebie podobni, bez względu na kontynent.
 
Powinien jej pokazać, że sam zdecyduje, co ma zrobić. Powinien... przecież sam zdecydowałby się wyruszyć na ratunek, więc po cholerę się złościć? Parafrazując tego sukinsyna Alvara: bestia na ratunek dziewicy. Czyli prawie tak, jak w bajce być powinno. Tylko rycerz i jego dzielny rumak gdzieś nam się zawieruszyli.
 
Zatrzymał się, przeszukał kieszenie. Próbował odetchnąć głęboko, przecierając chustką mokrą od potu twarz, ale było zbyt duszno, by złowić oczyszczający umysł haust powietrza. Teraz już wiedział wszystko. Elementy układanki trafiały na swoje miejsca. Rosnące w mroku światełko, które wskazuje prostą drogę, choć jeszcze pół godziny temu, gdy wylądował w punkcie aportacyjnym Peroli, w duchu klął na starą szamankę, która swoimi historiami wywiodła go nie w ogród, ale prawdziwą dżunglę rozwidlających się ścieżek. Naopowiadała mu legend. Nieszczęśliwy, myślał, że więcej dowiedziałby się od wioskowego głupka, gdyby w Jave istniała taka instytucja.
 
Ale teraz już rozumiał. Manu zabrał Brankę. Manu, który wszędzie łaził za Alvarem.
 
Czarni Czarodzieje, którzy gardzą Białą Magią.
 
Biali Czarodzieje, którzy od wieków próbują wyplenić Czarnych; nie wiadomo, czy ze szlachetnych pobudek moralnych, czy ze względu na plany zagospodarowania lasu.
 
Dwustuletnie podchody pomiędzy dwoma tymi grupami. Wyrządzanie sobie wzajemnych szkód. Odgórne nakazy opuszczenia terenu. Aurorzy spychający Czarnych bliżej rzeki, na jałowe tereny. Dziwne wypadki przy wycince kauczukowców czy przy rozbudowie plantacji. Zatrute wodopoje. Sprowadzanie demonów i krwiożerczych bestii - nieskuteczne, bo Biali w nie nie wierzyli. Sprowadzanie złych snów - skuteczniejsze, bo wywołane eliksirami. Lincze wiedźm. Okrutne egzekucje przy drzewie, które od ludzkiego cierpienia, od wsiąkającej weń ludzkiej krwi, samo zamienia się w człowieka. Straszne miejsce, obyś nie musiał tego oglądać, Wilku. Mówisz, że mała je widziała? Nie powinna była sama włóczyć się po bagnach, to niebezpieczne. Oni tam się spotykają nocami, od czasu do czasu, składają ofiary. Wariaci. Wymieszało się to przez lata, nie tylko potomkowie niewolników, ale i biali. Bo taka Moc kusi, Wilku. Nawet ciebie by skusiło, bo czuję, że te ciemne rzeczy cię interesują. A takich jak w Brazylii to na pewno nie widziałeś. Ta wojna ciągle trwa. Mówią, że między Dobrem a Złem, ale obie strony mają na sumieniu krew. Teraz to już tylko nienawiść, zapamiętanie, ślepa zaciętość, no i ten sam strach. Nie przed drugą stroną. Przed lasem. Bo to nie ludzie mają tu ostatnie słowo, ale las. Magia lasu. Orixa, synu. A ludzie mogą się nawzajem pozarzynać. To Orixa rządzą. Więc jak nie będziesz wiedział, co robić, porozmawiaj z nimi, oni ci powiedzą.
 
Szanował wierzenia, oczywiście. Ale to nie bóstwa dżungli porwały małą.
 
Gdzie to było? Branka pokazywała mu, gdzie widziała to dziwne drzewo z rysunku. Szli wtedy na lekcję o zwodnikach. Przy bagnach, bliżej rzeki. Merlinie, co za duchota. Na bagnach musi byś prawdziwe piekło i komary większe od sów. Nienawidził upału, nie cierpiał być mokry. Zaklęcie ochładzające pomagało tylko na kilka minut, a jak będzie je ciągle rzucał, tylko niepotrzebnie się zmęczy. I tak Convertus (teraz nosił go prawie cały czas) po cichu i stale pozbawiał go sił. Coraz ciemniej, ale wiedział, że się nie zgubi. Nie tylko widział doskonale, ale i pamiętał drogę, którą raz już szedł. Instynkt pieprzonego wilkołaka. Las był jego żywiołem. Przynajmniej raz na coś mu się to przydało. Chociaż człowiek w nim napinał mięśnie na widok czarnych, powykrzywianych konarów i udających węże lian. Chyba tylko dzięki swojej wilczej połowie trafił do Gryffindoru, bo ludzka ożywiała rośliny i sama napędzała swój strach.
 
Wreszcie dostrzegł chybotliwe światła zwodników, a dalej i trochę w lewo, w prześwitach gęstego poszycia, żółtawe światło ogniska. Ciepły odcień ognia rozpalonego przez człowieka, różny od chłodnych kolorów magicznych płomyków wytwarzanych przez mieszkańców bagien albo zaklęcie Lumos. Ktoś tam był. Nie czuł jednak ulgi. Przeciwnie, miał wrażenie, że serce wspina mu się do ust, żołądek wypełnia kamieniami, a nogi ważą tony. Jeżeli ją mają... jeśli coś jej zrobią... Mama Arańa mówiła o ofiarach. Tylko nie to. Tylko nie to. Może porwali ją dla okupu, dla szantażu. Słodki Jezu, oby nie dla ofiary. Dlaczego zawsze niewinni są ofiarami?
 
Nie musiał się starać. Bezszelestne poruszanie się, miękkie, skradające się kroki były w jego naturze. Miał we krwi wilka czającego się na zdobycz. Mógł niezauważalnie podejść do samej polany, ukryć się w zaroślach i... czekać? Było ich co najmniej piętnaścioro, ciemno i jasnoskórzy, w długich szatach, stali bądź siedzieli wokół ogniska. Nie widział Branki, choć w jednym z siedzących rozpoznał Manuela. Najwyraźniej na coś czekali. Rozmawiali, ale stał zbyt daleko, by odróżnić słowa. Ktoś uderzał w bęben. Robią sobie imprezę, czy jak?
 
Jeden z nich podpalał pochodnie wokół polany. Kolejno, z nocy wyłaniały się masywne pnie drzew. Sękate, porośnięte mchem i bluszczem, wkraczały w krąg światła. Drgnął. Pomiędzy pniami zamajaczyła powyginana sylwetka potwora. Golem, pomyślał. Nie, absurd. Golem w Brazylii? Coś innego, z religii Voodoo, czy co oni tam wyznawali. Gdyby tak podejść bliżej? Żaden potwór. To owo słynne drzewo, na wpół odarte z kory, pociemniałe od krwi i cierpienia, z rozgniewanym duchem uwięzionym w środku... czy nie zanadto ponosi cię fantazja, Remusie?
 
Podskoczył na trzask aportacji. Nerwy napięte do granic możliwości. Alvar? Tak, to on. Z nią na rękach. Jej drobne stopy, tylko lewa w pantofelku. Jej głowa bezwładnie opadająca na ramię aurora. Aurora! Dali jej coś czy nadal była nieprzytomna? Gdyby tak teraz skoczyć i... pewnie. Jeden na piętnastu. Zabiłby nie tylko siebie. Bo musiała żyć. Martwa, nie byłaby im potrzebna.
 
Przywiązali ją do upiornego drzewa. Leciała im przez ręce, Alvar chyba klął pod nosem i warczał na Manu, który usiłował pomóc. "Poproś kogoś, kto może ją unieruchomić czarami, człowieku!"
 
Cholera, sam nic nie zdziała. Ale jeżeli Preto i jego ludzie wiedzieli o tym miejscu (skoro wiedzieli o Czarnych, to i polana musiała być im znana), wystarczyło poczekać. Preto musiał iść dłuższą drogą, nie przez bagna, bo w ciemnościach by się utopił.
 
Alvar podszedł do ogniska. Zebrani ucichli, przestali grać. Auror z Moura najwyraźniej pełnił honory przewodniczącego.
 
- Wezwiemy go śpiewem, jak zawsze - powiedział. - Tym razem dostanie żywą ofiarę, choć nieprzytomną. Musimy mu podziękować za pomoc i poprosić, żeby zostawił zwłoki gdzieś przy domu.
 
Co za "on"? Chyba nie "jaguar"? Remus bał się oddychać. Zresztą, nie bardzo było czym. Czy ten pieprzony deszcz wreszcie spadnie? To przerwałoby tę ceremonię i mógłby podejść do Branki i...
 
- Zanim zaczniemy, chcę powiedzieć, że jesteśmy blisko celu. Preto nie wytrzyma. Już teraz myśli o przeprowadzce, a jak znajdzie jej zwłoki, będzie chciał ratować dziedzica. Prawie wygraliśmy. Opłaciło się poświęcić kilku drwali.
 
Ktoś zgodził się, krzycząc "tak." Inni z aprobatą pokiwali głowami.
 
- No dobra, zaczynamy - dokończył Alvar.
 
Remusowi wydawało się, że ma dreszcze. To przez brak tlenu w powietrzu. Przez Convertusa. Przez napięcie. Niepewność, co się stanie. Co wyjdzie z lasu. Co odpowie na ich pieśń. Dziką pieśń. Kilku uderzało otwartymi dłońmi w napiętą skórę bębnów. Głuchy, niski miarowy dźwięk, który najbardziej był słyszalny w żołądku, docierał do ściany drzew wokół polany i krążył, coraz szybciej i szybciej, razem ze śpiewem w języku, który nie był językiem. Wirował, unosił się ponad linię lasu, hipnotyzował ludzi wokół ogniska, zaklinał dżunglę, wzywał deszcz, zaczarował Remusa. Zawsze był wrażliwy na muzykę. Zbyt wrażliwy. Nie mógłby się ruszyć nawet gdyby chciał, a po całym ciele wędrowały ciarki. Pum... pum... pum... Rytm serca. Wilczej krwi w żyłach. Pumwdechpumwydechpumwdechpumwydech. Jednolita, piekąca warstwa potu na skórze. Pum - chłodna - pum - gorąca. Przyłącz się, przyłącz, chodźpumchodź. Idę... Idę...
 
Nagle jasność. Zielone, niebieskie i białe kule wystrzeliły spomiędzy drzew, a pieśń urwała się, jak cięta maczetą. To wystarczyło, by go obudzić.
 
- Jesteście otoczeni! Rzućcie różdżki na ziemię!
 
Preto dotarł na polanę, a sądząc po ilości świetlnych punktów, miał ze sobą przynajmniej dwudziestu ludzi. Remus pewnie zacisnął dłoń na różdżce i zapomniał o zawrotach głowy. Już po chwili był w samym środku barwnych błyskawic zaklęć, krzyków, trzasków w powietrzu, jeśli ktoś zdążył się deportować, gniewnych poleceń Alvara, przekleństw, wykrzywionych z bólu i wściekłości twarzy, "smarkula! zabierzcie stąd tę smarkulę!", więc rzucił się w stronę drzewa, bo stał akurat najbliżej i był bardzo, ale to bardzo wdzięczny za Klub Pojedynków w Hogwarcie.
 
Do drzewa doskoczył równocześnie z dom Placido.
 
- Branka! - Preto odwrócił się od ustającego już chaosu na polanie i ujął w dłoniach twarzyczkę córki. - Branka! Obudź się, maleńka...
 
Remus miał ochotę się rozpłakać. Nie, nie dlatego, że była to wzruszająca scena. Przy wzruszającej scenie by się uśmiechnął. Widział natomiast, jak głowa dziewczyny bezwładnie poddaje się każdemu delikatnemu klepnięciu, które miało ją ocucić. Gdzieś głęboko w nim, jakiś wstrętny głos szeptał, że ona się nie obudzi. Jemu ciemność nie przeszkadzała w dostrzeżeniu jej sinych ust i transparentnej skóry. Zamrugał ze złością.
 
- Finite Incantatem - skierował różdżkę na drzewo i uwolnione z więzów ciało Branki opadło w ramiona dom Placido.
 
Zagrzmiało. Preto tulił córkę, kołysał się lekko i odgarniał z jej twarzy czarne loki. Czarne, Remus. Dawno temu delikatna dłoń dyrektora Hogwartu odgarniała z martwego czoła miedziane kosmyki. Jęknął mimo woli. Preto nagle podniósł głowę, jakby zauważył go dopiero teraz.
 
- Wróciłeś za późno - powtórzył dom Placido za tamtym białobrodym czarodziejem tym samym cichym, smutnym głosem.


11. 
Jestem zamknięta w jakimś niewielkim pomieszczeniu, może skrzyni, gdzie nie jest ani ciepło, ani zimno, ani dobrze, ani źle, ani jasno, ani ciemno, ani głośno, ani cicho. 
Spokój. 
Gdy wytężam słuch, słyszę głosy. Na zewnątrz tego pomieszczenia czy skrzyni. Jakieś urywki zdań. Słowa znane, ale nie rozumiem. 
To nie to, panie Preto. Gdyby to było serce, już by nie żyła. 
Przykro mi. Do widzenia. 
Obudzi się, tato? 
Może sprowadzić tu jakiegoś mugola? Wiesz, medyka. 
Musiałbyś go porwać. Zresztą, słyszałeś, co mówił Gilberto. 
Stracę ją. Nie mogę jej stracić! 
Nie histeryzuj, Cido. Nie pij już, dziecko patrzy. 
Proszę wybaczyć, że się ośmielam, ale może... 
Owszem, to nie pańska sprawa. To pańska wina. 
Pomyślałem, że może szamanka z wioski... 
Pan osza... 
Czekaj, Mirinha. Sama wiesz, co tu się dzieje od lat. Sama byłaś chora... 
Ale nie... Myślisz, że i ją ktoś truł? Manuel? Co za skur... 
Poślę po nią. 
Ale nie chce mi się słuchać. Jestem tutaj, tyle, że to nie jest żadne określone miejsce. Nie da się go opisać. Nie jest tu ani jasno, ani ciemno ani zimno, ani ciepło. Nie czuję niczego. Nóg, rąk, głowy, niczego. Jakbym rozbiła się na tysiąc cząsteczek i wisiała w powietrzu niby mgła. Ale jestem. Jestem tak bardzo, jak nie byłam nigdy wcześniej. To ja, ale taka ja, której wcześniej nie znałam, o ile było jakiekolwiek wcześniej. 
Oddychanie jest bardzo zajmujące i nie mam ochoty na nic innego. Mijają minuty, godziny, a może dni. Nieważne. 
Znowu głosy, gdzieś na zewnątrz. Szelest, jakby dłonie błądzące po ścianach tego pokoju czy skrzyni. Stuk, puk, opukiwanie. I mniej wygodnie. Gdzieś w środku, w brzuchu - ogień. Nagle robi mi się tak ciężko, tak ciężko. Przypominam sobie... a może na nowo jakieś dryfujące w powietrzu kawałeczki mnie zbijają się w ciało. 
Jestem zła! Nie wiem, czy kiedykolwiek byłam taka wściekła. Chce mi się płakać, ale muszę teraz gdzieś pójść i wydaje mi się, że czuję wiatr? Ściany skrzynio-pokoju znikły i co dalej? Nie mogę tu przecież zostać, bo już nie ma tego miejsca, więc idę, idę i idę. A właściwie nie idę, bo przecież nie mam nóg. Przemieszczam się, powoli i niechętnie, ale nieuchronnie aż do drzewa w kształcie człowieka. Boję się, ale nie tak, jak bałam się go zawsze, bo było takie dziwne; boję się, że pojawiło się tak nagle i że na całym świecie nie ma niczego, oprócz tego drzewa. 
Do pnia czerwonym sznurkiem przywiązana jest kobieta. Ma porwane ubranie i mnóstwo ran - ale nie płynie z nich krew. Ma otwarte, szkliste oczy wpatrzone w mroczne listowie w górze i lekko rozchylone wargi z których wystaje język. Okropne. Okropne, ale nie mogę przestać patrzeć, podchodzę bliżej i... to nie język wystaje z jej ust, ale głowa węża. Zwierzę właśnie się poruszyło, wypełza. Mały brązowo - zielony wąż, który śpiewa "nie możesz mnie zabić, mnie nie da się zabić" i powoli, powoli, wychodzi z ust martwej kobiety. Nieruchomieje i kieruje wzrok na mnie, te swoje złociste oczy, które bardziej przypominają mi kota niż gada. Uczyli mnie, że nie wolno wykonywać gwałtownych ruchów, gdy obserwuje cię wąż; patrzymy na siebie przez całą wieczność, ale jakoś się nie boję. Ten wąż nie chce nikogo zaatakować, ale znów zaczyna śpiewać "nie możesz mnie zabić, mnie nie da się zabić". 
- Weź go. 
Odwracam się przestraszona, ale nikogo nie ma za mną, choć to stamtąd dochodził głos. 
- Nic ci nie zrobi - słyszę z drugiej strony i wydaje mi się, że to ta martwa kobieta, ale nie. Zza drzewa wychodzi jakiś taki śmieszny człowieczek o skórze jak wypolerowany mahoń, ubrany w czerwoną czapeczkę i coś w rodzaju długiej zielono biało różowo brązowej spódnicy. Kiwa głową na wciąż nieruchomego węża. - To Ifa. Musisz go zabrać, żeby mógł się stać Oxóssim. 
Już wiem! Adao zabrał mnie kiedyś do swojej babci. Opowiadała nam o pewnym myśliwym o imieniu Ode, który uparł się, że zabije nieśmiertelnego węża Ifa, a potem, gdy zjadł swoją zdobycz, został porwany do lasu i stał się patronem łowców i zwierzyny, Oxóssim*. A ten dziwaczny człowieczek to pewnie Ossae, jego towarzysz i opiekun dżungli. Spływa na mnie ogromna ulga, że już wiem i nawet nie dziwię się się, kiedy wąż nagle znajduje się na mojej ręce, okręcony wokół przedramienia. 
- Idź już - ponagla Ossae i znika. 
Nie bardzo wiem, dokąd. Rozglądam się: dżungla, błyszcząca po deszczu. Zimno, wzdrygam się, i wąż z nadgarstka sunie wyżej, na ramię. I wydaje mi się, że unoszą się wszystkie włoski na moim ciele, jakby gęstniały, zamieniały się w płową sierść, po której leniwie ześlizguje się wilgotne powietrze. Wdycham ten ciemnozielony zapach szorstkolistnej trawy i jeszcze aromat przypominający mokre pióra, pióra ptaków siedzących zbyt wysoko i na gałęziach zbyt kruchych, by się na nie wspiąć i zapolować. Pachnie też ziemią, tłustą, czarną, pełną nitkowatych kłaczków, które kiedyś były korzonkami lub liśćmi, które kiedyś były drzewami, które kiedyś były oplecione bezczelnym bluszczem, którego wątłe pędy próbują wypełznąć z ziemi pełnej chrupiących chitynowych pancerzyków, które kiedyś były owadami, które kiedyś były kawałeczkami nieba, które nigdy nie było kiedyś, bo jest zawsze. Zapach... czuję, że drgają mi skrzydełka nosa. Zapach lasu, strachu, ofiary. Mięso i chrzęst pękających kości, usta pełne śliny. Dłonie zaciskające się w szpony i stopy otulone miękką glebą, gotowe do biegu. 
Ale dokąd? 
Patrzę na swoje stopy, te osobliwe, podobne do ryb zwierzątka, patrzę na kościste kolana, jakie to niezwykłe znowu mieć ciało, krzywizna ud, jakoś większych niż poprzednio, i ciemny trójkąt między nimi, a wyżej lekko zaokrąglony brzuch i piersi, których wcześniej nie zauważałam. I jeszcze dłonie, niezupełnie znajome, szczuplejsze? jaśniejsze? Wąż Ifa znowu zmienia położenie i ześlizguje się w dół, okręca wokół talii, podczas gdy ja nadal przypatruję się liniom na własnych dłoniach. 
A potem nagle (dlaczego to wszystko jest takie nagłe?) już nie wąż, ale czerwona wstążka owija się wokół mnie, ciągnie się od brzucha w stronę lasu i znika pomiędzy lśniącymi woskowo liśćmi fikusa. Tam, wśród drzew, stoją ludzie, których znam. Joaquim macha do mnie, śmieje się. Tata marszczy czoło i kiwa dłonią, żebym się pospieszyła. Ciocia Palmira ma surową minę, ale wiem, że tylko udaje i zaraz się roześmieje. Adao śmieje się otwarcie i rzuca się w bok, by złapać za wstążkę. Adao o szerokich kościach policzkowych, Adao, który boso brodzi w rzece nie zważając na piranie ni kajmany, Adao, którego namówiłam na pocałunek i oboje stwierdziliśmy, że to żadna wielka rzecz, więc o co ta afera, ciociu? Podnoszę rękę, by im pomachać, ale nie wiem, czy chcę do nich iść. Wstążka zaczyna uciskać - to Adao ciągnie za drugi koniec. Głupek! Przecież nie może mnie zmusić! Chwytam za nią ze swojej strony, wydaje się bardziej szorstka, jak lina, trochę parzy, ale kiedy sprawdzam dłonie, nie ma na nich żadnego śladu, więc ponownie zaciskam je na wstążce, żeby szarpnąć, żeby mu pokazać, że to ja decyduję, o tak, widzisz? Ale to nie smagłe czternastoletnie dłonie ciągną za linę na skraju lasu, ale dłonie jasne jak poranne światło, które poruszają się tak, jakby mówiły wierszem, dłonie mężczyzny, a ja czyż nie jestem kobietą? Wstążka drga w powietrzu niczym pępowina, nie potrafię się sprzeciwiać, nie tobie, moje ciało poddaje się tym dłoniom, postępuję krok, rezygnuję z samodzielności, choć dusza krzyczy, że nie! do dżungli! Ale jest obwiązana czerwoną wstążką jak drzewo przeznaczone do wycinki. Nie ucieknie, lecz pójdzie w stronę ludzi. 
- Wybrałaś - mówi wstążka. Nie, Ifa. Nie, Oxóssi. 

Poniedziałek. Deszczowy ranek. Mój nowy kuferek podróżny, gustowny i niezbyt kosztowny, leżał z otwartą paszczą na łóżku, które tak polubiłem przez ostatnie miesiące. Pochłonął już odzież i większość książek; było coś niesamowicie smutnego w jego beznamiętnej żarłoczności. 
Tak, wyjeżdżałem. Mój świstoklik miał aktywować się za jakąś godzinę, wkrótce po tym, który miał zanieść do Francji mój brazylijski raison d'etre. O, rozpacz rozstania! 
Obawiam się, że cała ta historia o jaguarach okazała się o wiele bardziej nieciekawa, niż życzyłby sobie tego znudzony prozą życia słuchający. Spodziewałem się, że po powrocie do Anglii, gdzie deszcz pada wyłącznie na szaro, będę musiał opowiedzieć o swojej przygodzie przynajmniej jednemu czarodziejowi: temu staremu manipulatorowi, który mnie tu wysłał. Nie chciałem rozminąć się z jego oczekiwaniami: wiedziałem, że spodziewał się egzotycznej przygody i miałem zamiar postarać się, by ją miał. Założyłem, że z pewnością zdołam jakoś uatrakcyjnić opowieść efektownymi sztuczkami narracyjnymi, które tak łatwo maskują brak treści. 
Oficjalnie ustalono: nie było żadnego jaguara, chyba, że jakiś pospolity i generalnie raczej nieszkodliwy dzikusek z dżungli niechcący zaplątał się do ogrodu. Wszyscy jednak zgodzili się, że za ataki na pracowników i mieszkańców (mam tu na myśli łagodne, senne jałówki) plantacji odpowiedzialna była grupa czarodziejów pod przewodnictwem Alvara, który czekał na rozprawę w ciasnej celi i z pewnością nie było mu wesoło. Jak zdołali osiągnąć tak krwawe i widowiskowe efekty nie dociekał nikt. Wszyscy wierzyliśmy, że żadna pazurzasta łapa już nie zaszkodzi Peroli. Ja przystałem na tę wersję, ponieważ tak było wygodniej i logicznie, a jako ukryty wielbiciel nauk ścisłych tę ostatnią cechę wielce sobie ceniłem. 
Tajemnicza choroba młodej panny dziedziczki okazała się banalnym otruciem. Wywnioskowano, że Manuel, obecnie znajdujący się zapewne w niedalekim sąsiedztwie Alvara, regularnie przyprawiał śniadanie panienki Branki jakąś czarnomagiczną substancją. Gruba szamanka z Jave do Negro spreparowała antidotum skuteczniej, niż mistrzowie eliksirów z czarodziejskiego szpitala, prawdopodobnie dlatego, że znała się na nielegalnych zielskach lepiej niż nasza kochana nauczycielka Zielarstwa z Hogwartu, która na lekcjach często chichotała z iście absurdalnych powodów. Dziewczyna obudziła się po dwóch dobach i natychmiast przystąpiła do zrelacjonowania swego snu o wężu, czego ja nie miałem ochoty słuchać; po pierwsze dlatego, że nie pałam uczuciem do niczego, co kojarzy mi się ze Slytherinem, a po drugie byłem zbyt wyczerpany zadręczaniem się stanem panienki Branki - byłem wszak winny, że ją uprowadzono i otruto. Ulga, że małej szprotce nic nie będzie przytłoczyła mnie tak skutecznie, że niepostrzeżenie opuściłem pokój ukochanej przez wszystkich pacjentki i u siebie przespałem godzin co najmniej dwanaście, a obudziły mnie rozgniewane głosy pana domu i jego siostry, którzy na patio (pech chciał, że prawie pod oknem mojej sypialni) roztrząsali plany na przyszłość dzieci. 
Pani Palmira, której mimo szczerych chęci i zrozumienia motywów nie zdołałem polubić, postawiła na swoim i przekonała dom Placido, że miejsce Branki i Joaquima jest w szkole, z czym trudno mi się nie zgodzić. Oczywiście natychmiast pojąłem, iż dla mnie oznaczało to utratę przyjemnej pracy i bezpiecznego dochodu, ale nie jestem aż tak bardzo wilkołakiem, by z egoistycznych pobudek nie przyznać, że dobro dzieci było najważniejsze. 
Finalizując pakowanie nie czułem jeszcze tego żalu, że oto kończy się krótki acz ważny etap mojego mrocznego żywota. Kiedy później wspominałem brazylijskie wakacje, uderzało mnie, jak mało wtedy przejmowałem się swoją potworną przypadłością - tak dalece zajmowały mnie sprawy plantacji, plany lekcji i kolekcjonowanie rzadkich motyli. Być może sprawił to równikowy klimat, ale nigdy potem nie potrafiłem już zdobyć się na tak bezwstydną beztroskę. Albo w Brazylii ludzie byli bardziej wyrozumiali dla węży, jaguarów i wilków i żadne z tych szlachetnych zwierząt nie musiało czuć się zaszczute. 
Zamknąłem wreszcie kuferek i pewnie bym westchnął z żalem, gdybym miał do kogo. Byłem jednak sam, więc podszedłem do okna, by stwierdzić, że nadal padało, choć mniej intensywnie. Jacyś ludzie targali kufry w stronę punktu aportacyjnego i przypomniało mi się, że przecież wypadało się pożegnać z wyjeżdżającymi, którzy właśnie zaludnili lśniący od mżawki trawnik. Milcząca i dosyć smętna kolacja pożegnalna odbyła się w istocie dnia poprzedniego. Dzieci nie chciały zostawiać ojca, a ja nie chciałem zostawiać gościnnej Brazylii. Uśmiechaliśmy się do siebie uprzejmie i melancholijnie, a ja starałem się ignorować fakt, że panna Preto w niedzielnej sukience uparcie wpatrywała się we mnie, niewątpliwie ćwicząc swoje zdolności telepatyczne, których jednakowoż najwyraźniej nie posiadała, gdyż nie odgadłem, co chciała mi przekazać. Pchnąłem przyjemnie naoliwione okiennice i wychyliłem się nieznacznie, układając twarz w uśmiech, którego i tak dostrzec z dołu nie mogli. Jak zawsze wiercące się dzieci wkrótce mnie dostrzegły: mały Joa pomachał do mnie tak energicznie, że tiara opadła mu na oczy, a Branka, w nowiutkim czerwonym płaszczyku, zastygła w pół kroku, przerwała ruch losu i po chwili zastanowienia pomknęła z powrotem do domu. 
Kiedy usłyszałem dudnienie na schodach, na wszelki wypadek podążyłem otworzyć drzwi, po drodze podciągając spodnie. Lekko zdyszane dziewczę padło w moje zaskoczone ramiona i wtuliło nos w okolice mojego splotu słonecznego. Uścisk wydał mi się podejrzanie długi i krzyczący niemą desperacją, więc delikatnie odkleiłem ją od siebie i przyklęknąłem, by zajrzeć w ukrytą w karminowym kapturku twarzyczkę. Spodziewałem się łez, ale nie. Patrzyły na mnie spokojne, złoto orzechowe oczy i zdało mi się, że zaraz znowu się zmieszam i zacznę ją przepraszać, ale nie zdążyłem. Niewinne jak motyl usta napadły na moje własne z prędkością kolibra, a ja, z zaskoczenia, oddałem jej ten niezupełnie niewinny pocałunek. Rozlało się we mnie słoneczne światło i cała rzeka jedwabistego miodu. Jej wargi umknęły gdzieś koło mego ucha i znowu mnie objęła, pocierając policzkiem o moją zroszoną przerażeniem skroń. Zapachniało deszczem, garścią świeżo narwanych liści i mokrą sierścią kota. I już miałem zwariować, gdy mała kotka odskoczyła, pelerynka w kolorze maków zafurkotała i znikła w ciemnym korytarzu. 



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
2112
2112
2112 ac
zadania smed 2112
2112
2112
2112
httpwww zeszyty awf katowice plpdfvol 2112 nocon
DZ U 2020 X 28 2112 ustawa covidowa
akumulator do vaz 2112 37 kubok rally 15
2112
akumulator do vaz 2111 2112 15 15 16v 18 4x4

więcej podobnych podstron