SZCZELINA
Kiedy wszystkie skomplikowane rachunki okazują się fałszywe, kiedy nawet filozofowie nie mają nam już nic do powiedzienia, można bez wyrzutów sumienia zwrócić się w stronę przypadkowego szczebiotania ptaków albo w stronę odległej przeciwwagi gwiazd.
M.Yourcenar Pamiętniki Hadriana
óż budzi w nas widok nieba? Zachwyt, uniesienie i podziw? Rozległe, nieskończone, nieporu-szone, wszechobecne, wymykające się porównaniom i miarom, jest jakby parametrem niemie-rzalności. A jednak w tym koncercie,, który uważamy za naturalny i który z równym przekonaniem sławi jutrzenkę, zenit, nadir i zmierzch, pobrzmiewają czasem niepokojące nuty. Dobrze być rozległym. Być nieskończo-
49
czonym - to już za wiele. Mieć planety i gwiazdy - to niezaprzeczalne osiągnięcie. Ale posiadać ich tysiące, roić się od gwiazd, które niczym oczy wlepione każdej nocy w świat, zdają się osaczać nasze sny - to rozporządzać nazbyt wielką władzą i doprawdy zastraszającą potęgą. Coś się w tym ogromie obraca, zazębia z niepokojącą przez samą swą precyzję prawidłowością, jakiś mechanizm, który nie wiedzieć dla kogo albo przeciw komu uruchamia swoje płomienne koła.
Tak więc mamy nad sobą niebo rojące się od gwiazd, konstelacji i świetlnych archipelagów na czarnym tle próżni. Ano właśnie: czy te mroczne obszary, owa ciemna tkanka, ten wewnątrzustrojowy cień, w którym gwiazdy prześwitują jak rozżarzone pory, utworzone są z materii czy z próżni? Czy „prawdziwe" niebo to tyle, co jego światło, te mrugające nad nocnym przestworem oczy, czy też jest ono jednocześnie tym, co świeci i tym, co nie świeci, ogniem świetlistym i mrocznym zarazem? Już zwykłe spojrzenie zwrócone w tę stronę niebieskiego sklepienia jest dla gnosfyków spotkaniem z ostateczną naturą rzeczywistości: cóż to za materia tworzy nasze niebo - raz pełna, a raz próżna, raz zbita, a raz rozrzedzona, raz świetlista, raz zupełnie ciemna? Czy jego przestworza i czarne otchłanie to po prostu nicość, czy też jakaś konkretna materia, odgradzająca naszą ziemię od dalekich świateł?
Pytanie to wyda się może absurdalne, a w każdym razie przedwczesne, jak na tamte czasy. A jednak zakładał je sam sposób myślenia gnostyków. Ponieważ człowiek jest w ich oczach fragmentem wszechświata, ponieważ ciało pierwszego i przestrzeń drugiego powstały z tej samej materii, człowiek i wszechświat muszą podlegać tym samym prawom. Człowiek jest zwierciadłem, w którym można dojrzeć zmniejszony i skupiony wizerunek nieba, jest żywym światem noszącym w sobie, w swoim ciele i w swojej psychice, jasne ognie i ciemne pola, strefy światła i strefy cienia. Czy te światła i cienie to dwie różne formy tej sa» mej materii, czy też dwie materie o przeciwnych naturach? To proste pytanie w żywotny sposób dotyczy całego naszego istnienia, wszystkich wyborów, których dokonujemy jako myślące, ludzkie istoty. Toteż gno-stycy poszukiwali we wspaniałościach i potwornościach nieba odpowiedzi na naszą dwoistość. Nigdy nie postawiono mniej bezcelowego pytania i nigdy nie patrzono w gwiazdy bardziej uporczywie.
Jak się wydaje, w czasie długich nocy egipskich spojrzenie ludzkie uderzała zwłaszcza ciemna strona nieba - rozległość, wszechobec-ność i masywna nieprzejrzystość owej czerni, która prawie w całości je pokrywa. Ciąży ona jak zasłona, jak otaczający naszą ziemię mur cienia, jak ciemny krąg % spoza niego prześwitują miejscami, przez pęknięcia, szczeliny i otwory, olśniewające ognie innego świata. Gigantyczne
50
czarne wieko przykrywa nasz świat, zaciskając wokół obręcz nieprzej-rzystości.
Ciemny mur, czarne wieko, krąg cienia. A dalej, w drugim kręgu, światło planet, gwiazd i wszystkich sfer niebieskich. Oko może ów • świat dostrzec właśnie dzięki tym lśniącym punktom wyciętym w kształcie konstelacji na tkaninie cienia niczym migotliwe koronki zdobiące welon kosmicznej nocy. Dlaczego istota - bóg albo demiurg - która podziurawiła w ten sposób szatę naszego nieba, wykropkowała na nim te zagadkowe linie przypominające postacie z naszego świata? Ponieważ bez wątpienia są one znakiem czegoś, rysunkiem jakiegoś planu, rozsianymi po sklepieniu niebieskim przesłaniami lub symbolami. Dlatego też peraci, jedna z sekt gnostyckich (nazwa o niejasnym pochodzeniu, która znaczy: wyzwoliciele), odkryli w konstelacji Smoka lub Węża ni mniej, ni więcej tylko sens powstania kosmosu. Jest to ciekawa konstelacja - jedna z największych na niebie pomocnym, a zarazem jedna z tych, na które najmniej zwracamy uwagę. Rozpościera swoje zawijasy między Wielką a Małą Niedźwiedzicą, z ogonem zagubionym w Bliźniętach, z głową zwróconą w stronę bieguna niebieskiego. W jej rysunku nie ma geometrycznej precyzji Niedźwiedzicy, elegancji Łabędzia czy ścisłości Skorpiona. A jednak kiedy patrzymy na nią zwiniętą wokół bieguna północnego, jak gdyby ssała pępak nieba, rozumiemy od razu, że musi w sobie zawierać jakiś kluczowy symbol.
Peraci odkryli w tej konstelacji obraz biblijnego Węża, którego uważali za pierwszego gnostyka świata, przechowującego pierwotną wiedzę i próbującego przekazać ją w Edenie pierwszemu człowiekowi, oraz wykryli jej związek z ludzkim losem: „Jeżeli ktoś ma oczy, które umieją widzieć, zobaczy, wznosząc do góry wzrok, piękny obraz Węża zwiniętego u początków nieba. Zrozumie wtedy, że żadna istota w niebie, na ziemi ani w piekle nie powstała bez Węża".
Tak oto figury te opowiadają historię świata, są więc znakami, które należy rozszyfrować, ponieważ każda z nich posiada swój ziemski odpowiednik. W górze - wielki Wąż zwinięty wokół korzeni świata. Na ziemi - wąż Edenu zwinięty u korzeni Drzewa Wiadomości Złego i Dobrego. Niebo - podobnie jak mity biblijne, które gnostycy interpretowali często na sposób współczesnych mitologów, usiłując wyczytać w nich ukryty (dzisiaj powiedzielibyśmy: nieświadomy) sens zamknięty w obrazach, symbolach i analogiach - niebo jest pierwotnym źródłem poznania.
Gdybyśmy chcieli sformułować gnostycką kosmologię w języku współczesnym, można byłoby powiedzieć, że pierwszy krąg reprezentuje właściwy Układ Słoneczny, drugi zaś - system galaktyczyny, do któ-
51
rego należymy. Gnostycy sądzili jednak, że poza drugim kręgiem istnieją jeszcze inne - ich ilości oceniali rozmaicie - aż po krąg ostatni, będący źródłem i korzeniem całego wszechświata. Światy pośrednie, te kręgi układające się jeden nad drugim aż do samego środka nieba, są dla nas zupełnie niewidoczne. Gnostyk dowiaduje się o ich istnieniu na drodze intuicji, a raczej objawienia, dzięki gnozie. Jest bowiem rzeczą oczywistą, że mamy w ich wypadku do czynienia z czysto myślową, dosyć szczególną konstrukcją, opartą podobnie jak w Grecji systemy jońskich filozofów przyrody, na apriorycznej wizji świata.
Można by powiedzieć, że te inne światy, przeczuwane, odgadywane mocą gnostyckiej spekulacji, reprezentują w gruncie rzeczy to, co współczesna astronomia nazywa mgławicami, spiralami i gromadami pozagalaktycznymi. Gnostyk Bazylides nazywał zresztą ów świat spoza drugiego kręgu, sponad planet i strefy gwiazd stałych, światem nad-kosmicznym. Przebywa w nim Najwyższy Byt, Bóg-nicość, przechowujący wszelkie dzieje, zawierający w sobie wszystkie zarodki, moce i potencje, czysto myślowy ogień, w którym znajdował się i nadal znajduje zasiew wszystkiego, co upadło następnie do niższych kręgów (nad- i podksiężycowych) i stało się ożywioną oraz nieożywioną materią, kształtami, wcieleniami, drzewem i ciałem. Jak z tego widać, poszczególne światy różnią się od siebie ciężkością. Tak jak ludzkie nasienie -nieskończenie mały, niewidoczny zarodek o prawie nieuchwytnym ciężarze - uzyskuje w miarę rozwoju wielkość i ciężar, tak też pierwotne nasiona, potencje świata nadkosmicznego, zyskują, spadając w niższy świat, coraz większy ciężar i coraz masywniejszą materię.
Wydaje się więc, że dla gnostyków istnieje kilka stanów materii: najwyższy stan ognisty, właściwy dla nadświata, oraz następne stany odpowiadające poszczególnym kręgom, w miarę jak nasiona się mate-rializują, przybierając na ciemności, nieprzejrzystości i wadze. Nasza własna materia, materia ziemi, roślin i żywych istot, to jakby nieskończenie już ciężki posiew eterycznych cząstek nadświata. Cząstki te spadały powoli aż do nas - w następstwie pierwotnego dramatu, który sta-- nowi całą historię naszego wszechświata - niczym pył, niczym szczątki osadzające się coraz grubszą warstwą na dnie morskich otchłani. Żywe istoty naszej ziemi są w oczach gnostyków osadem utworzonym z cząstek utraconego nieba.
Otóż w głębi tego ciemnego morza człowiek dostrzega tylko zjawiskowe formy świetlanej powierzchni wyższego świata, tylko jego ulotne odblaski, tylko znikające widma, podobne do owych fosforyzujących ryb, samotnie rozświetlających tysiącletnie mroki wielkich głębin. A nasza materia, ponieważ jest ciężka i ciemna, najcięższa i najciem-
52
nie jsza ze wszystkich, jest też najmniej dynamiczna, najbardziej nieruchoma, tak zbita i tak ciężka, jak zredukowane do swych jąder atomy. Przytłacza nas nieruchomość, lodowaty chłód materii i ciała, które pozbawione pierwotnego ognia nieuchronnie zmierza do owego absolutnego zera, będącego w świecie zimna ostatnim etapem materialnej śmierci.
Z takiego obrazu wszechświata podzielonego na kilka światów, z których ostatni, to znaczy nasz, jest całkowicie oddzielony od pozostałych barierą gęstego cienia, wypływają oczywiście radykalne wnioski. Ciężar, zimno i nieruchomość to jednocześnie nasz zwykły stan, nasze przeznaczenie i nasza śmierć. Ulegać ciężkości i zwiększać ją we wszystkich sensach tego słowa (przez przyjmowanie pokarmów lub przez rozmnażanie, obciążające ziemię nowymi narodzinami) to współpracować ze złowrogim przeznaczeniem, to potwierdzać pierwotny upadek, a był on tego przeznaczenia przyczyną, to przyłączać się do śmiertelnego dzieła, jakiego podjął się ten albo ci, którzy ów tragiczny rozpad spowodowali. Mówiąc językiem współczesnym - to po prostu zwiększać szansę zjawiska zwanego entropią. Ciekawa rzecz: gnostycy przeczuwali, oczywiście w sposób niedoskonały i ogólnikowy, że przeznaczeniem materialnego świata jest inercja. Zadaniem gnostyka będzie więc przeciwstawiać się fatalnemu spadaniu (w sensie dosłownym i przenośnym), spróbować przekroczyć oddzielający mur, odzyskać - tracąc stopniowo nieznośną ociężałość ciała i psychiki - ów wyższy świat, z którego nigdy nie powinniśmy byli upaść. Znieść lub uczynić lżejszą wszelką materię tego świata - oto osobliwy cel, jaki gnostyk sobie wyznaczy.
Co się tyczy powodów pierwotnego rozpadu, tego radykalnego rozłączenia światów, tego upadku wreszcie, który uczynił człowieka więźniem odstręczającej materii, na razie powiem na ten temat niewiele. Tyle tylko, że w pewnym momencie, u zarania czasu, o świcie zasiewów, gdy nie istniało jeszcze nic, prócz dziewiczych możliwości, jeden z mieszkańców nadświata, bóg, demiurg, anioł albo eon (termin, który często powraca w gnostyckiej kosmologii i który oznacza wieczną, ożywioną i uosobioną jednostkę), któraś z tych istot, przez pomyłkę, pychę lub nieodpowiedzialność, zburzyła równowagę możliwości, wtrąciła się do ich rozwoju, wywołując zakłócenia, wibracje i drżenia w ognistej materii, co stało się powodem jej stopniowego upadku i degradacji do niższych kręgów. Świat, w którym żyjemy, jest więc nie tylko światem nieprzejrzystym, ciężkim i oddanym śmierci. Jest to przede wszystkim świat powstały wskutek astronomicznej machinacji, świat nieprzewidziany, niechciany, od początku do końca sfałszowany, świat, gdzie każda rzecz i każda istota są wynikiem kosmicznego nieporozumiemia.
53
W tym wirze pomyłek, w tym powszechnym upadku i powszechnej katastrofie, jakimi są historia materii i człowieka, jesteśmy na ziemi czymś w rodzaju rozbitków skazanych na wieczną samotność, czymś w rodzaju więźniów planetarnych padających ofiarą ogólnokosmicznej niesprawiedliwości. Gwiazdy, eter, eony, planety, ziemia, życie, ciało, materia nieożywiona, psychika - wszystko uczestniczy w tym powszechnym skandalu, wszystko jest jego dziełem i przyczyną.
Na szczęście otwory i szczeliny płonące w niebieskim murze naszego więzienia, wskazują na istnienie drogi, którą można stąd uciec. W gwiaździstą noc gnostyk wie, że kontakt z wyższymi kręgami nie został bezpowrotnie stracony i że być może uda się zwyciężyć, złamać dawne przekleństwo, które - oszukawszy kosmiczną grę - rzuciło nas daleko od iskrzącego się i płomieniejącego nadświata w ten pełen ciemności krąg, jakim jest nasz własny świat, w ten „krąg mrocznego ognia".
MROCZNY OGIEŃ
Niesprawiedliwość rządzi światem. Cokolwiek tu powstaje, cokolwiek się rozpada, nosi ślad nieczystej znikomości, jakby materia była owocem skandalu w łonie niebytu.
E. Cioran, Precis de decomposition
[ (i/.nać naszą prawdziwą kondycję, wiedzieć pod jakże fantastyczną masą ciemności, mórz, kolejnych kręgów skazani jesteśmy na życie, a w ja-| kich innych, podmorskich kręgach wegetujemy, upośledzeni i okaleczeni jak prometeusy, ślepe robaki wód podziemnych, nagie i białe czy ra-c/.ej przypominające albinosy, bo przecież biel l«.t jeszcze jakąś barwą - oto pierwszy etap my-i slignostyckiej. Gnostjc} przenieśli na naszą ziemię to samo przenikliwe spojrzenie, którym wpatrywali się w niebo. Zapewne obraz naszej planety, jaki sobie utworzyli, zrodziła ziemia egipska złożona z pustyń i jałowych gór, a w pobliżu Nilu z mulistych bagien, gdzie wśród szalonych traw kipi życie. Jest to bowiem ziemia gwałtownych kontrastów, ziemia, na
54
której toczy się nieubłagana walka między oślepiającym światłem dnia a lodowatym cieniem nocy, jak gdyby same żywioły musiały się ze sobą ścierać i rzucać jeden drugiemu wyzwanie w cyklicznym biegu czasu.
Przypominam sobie pewną nocną przechadzkę w okolicach Aleksandrii, na początku jesieni. Gwiazdy rzucały fantastyczny biask. Z ziemi unosiła się ruchliwa para, zmieszana z przypominającym ambrę zapachem bagien. To krystaliczne niebo, tak czyste, że nie migotała na nim ani jedna gwiazda i ta rozogniona ziemia, życie zdawało się tryskać z niej nagłymi strumieniami, ukazywały dwa niezgodne oblicza rzeczywistości: z jednej strony -mineralna ścisłość niebieskiego bezkresu, z drugiej - niejasny zgiełk, w którym drżała, zmieszana z potem ziemi, smuga zapachów gnijącej materii.
Ale tak naprawdę ani niebo, ani ziemia, ani zapachy, ani nawet - pomijając te dane pierwotne - gmatwanina historii czy polityczno-ustrojowy nieład czasu, w jakim żyli gnostycy, nie wyjaśniają całkowicie sensu owego badawczego spojrzenia, którym obrzucali nasz świat. Czujemy, że ich wizja człowieka i ziemi zrodziła się z pewnego ogólnego uczucia, jakie wzbudzała w nich materia, uczucia składającego się tyleż z odrazy, co z fascynacji. I to nie dlatego, żeby byli niezdolni odczuć piękno świata czy nieba. Młody gnostyk aleksandryjski, Epifanes, napisał o ziemi, słońcu, sprawiedliwości i miłości jeden z najpiękniejszych tekstów, jakie sobie można wyobrazić. Ale tym, co w obliczu materii dręczy ich przede wszystkim, w obliczu jej nieprzejrzystości, zwartości, gęstości i ciężaru (ten ciężar i tę materialność odkryli nawet w powietrzu, w najsubtelniejszych na pozór stanach świata, w drżeniu wody, w pustynnym wietrze, w migotaniu gwiazd), tym, co ich prześladuje, jest nieznośne uczucie, że ta wciskająca się wszędzie materia jest wynikiem jakiejś pomyłki, jakiejś dewiacji kosmicznych struktur, że jest ona tylko imitacją czy karykaturą pierwotnej materii nadświata. Ociężałość i odrętwienie będące udziałem wszystkiego, co żyje i istnieje - od powietrza po kamień, od owada po człowieka - stanowi niedopuszczalny przymus, nieznośne przekleństwo. Liczne są tego konsekwencje. Albowiem do ciężkości samej materii, do ciężaru żywego ciała, dołącza się fatalna ociężałość umysłu. Nasza myśl podlega tym samym ograniczeniom, co ciało, rozbija się o te same mury, ugina pod brzemieniem tych samych przyziemnych okoliczności. Większość gnostyków wyjaśniała tę ociężałość umysłu - nieodłączną od tworzącej nas materii - z pomocą prostego, ale odkrywczego obrazu: obrazu snu. Sen jest dla świadomości tym, czym cijżar dla ciała: stanem śmierci, bezwładem, skamienieniem psychiki. Śpimy. Całe życie spędzamy śpiąc. I tylko ci, którzy o tym wiedzą, mogą mieć nadzieję, że rozbiją te mury myślowej inercji,
55
że zbudzą w sobie iskrę, która mimo wszystko gdzieś się w nas tli, jak szczelina w cielesnej nocy.
Obudzić się, być obudzonym, czuwać - oto terminy, które wciąż powracają w tekstach gnostyków. Jeśli Hermes jest jednym z ulubionych bogów ich panteonu, to właśnie dlatego, że był Obudzonym, już Homer bowiem przypisywał mu zdolności „budzenia swą złotą różdżką oczu śpiących". A ponieważ w starożytnej mitologii Hermes stawał się także przewoźnikiem zmarłych dusz, to znaczy towarzyszem dusz w Królestwie zmarłych (prowadzącym je do trybunału trzech piekielnych sędziów), uchodził też za tego, kto nawet w królestwie cieni ma szeroko otwarte oczy żyjącego i w samym sercu śmierci pozostaje obudzony. Imiona i atrybuty tych, których gnostycy czcili jako Inicjatorów, nie mają zresztą znaczenia, ważne jest tylko to, by, przenikając meandry mitologii i teoretycznych systemów, odczytać wiadomości dotyczące istnienia i zdobywania określonego typu ascezy, określonej sztuki: jak mieć oczy otwarte, jak walczyć ze snem, jak budzić się do prawdziwej świadomości siebie samego.
Gnostycy uważają sen za najbardziej zgubny stan życia nie tylko dlatego, że przypomina śmierć, ale także dlatego, że zakłada on powrót do bezruchu, że jest wyrazem uległości wobec wciąż narastającego bezwładu świata. Endymion, ów piękny i młody pasterz z greckiej mitologii, którego Selene, czyli Księżyc, zaskoczyła którejś nocy w czasie snu i zakochała się w nim tak bardzo, że ubłagała Zeusa, aby go już nigdy nie budził - tak że Endymion zachował wieczną młodość za cenę wiecznego snu - ten przedwcześnie Uśpiony, żywcem zabalsamowany, był dla gnostyków obrazem naszej kondycji, jak również dowodem na oczywiste zepsucie bogów (czy też fałszywych bogów) odpowiedzialnych za świat. Sprawić, by młoda i piękna istota nigdy już nie ożyła, nie zabijając jej - czy to nie szczyt sadyzmu, jaki tylko bóg może wymyślić, ponieważ pod względem umysłowym stoi wyżej od człowieka? Oto do czego doprowadził nas obrzydliwy demiurg, nikczemny eon, który u zarania czasu (stworzonego zresztą przezeń wraz z materią, bowiem czas jest dla gnostyków właściwością przeklętej materii) popsuł historię świata: musimy spać całe życie, nawet o tym nie wiedząc i - w przeciwieństwie do Endymiona - wcale nie unikając przez to śmierci.
Inaczej mówiąc, oczywiste wydaje się przynajmniej to, że nasz świat, świat mrocznego ognia, jest domeną zła. Terminu tego nie należy rozumieć tu w sensie moralnym, lecz w sensie biologicznym. Złem jest samo istnienie materii, uznanej za twór groteskowy, za niewydarzony plon pierwotnego nasienia. Senność naszej duszy sprawia, że bierzemy za rzeczywistość to, co jest pozornym światem sennych marzeń. Oto
56
wszystkie dane - dzisiaj powiedzielibyśmy: wszystkie struktury - naszego codziennego świata. Każdym porem wydziela ono zło i nasz byt myślący jest powiązany ze złem w sposób równie nieuchronny, jak nasz byt fizyczny z węglem zawartym w jądrach naszych komórek. A skoro tak, to doznajemy zawrotu głowy, chcąc przedstawić sobie wszystkie odnogi tego wszędobylskiego raka. Zanurzamy się w zło jak w pełne zanieczyszczeń morze, kąpiemy się w nim i żaden duchowy detergent - prócz tego, który proponuje gnoza - nie może go z nas zmyć. Stąd zasadniczo ułomny charakter wszystkich ludzkich działań i instytucji, czas bowiem, historia, władza, państwa, religie, rasy, narody, wszystkie narody i wszystkie systemy, jakie człowiek stworzył, skalane są pierwotną słabością.
Wbrew wielu historykom gnozy sądzę, że niektórzy gnostycy doszli do tych zniechęcających wniosków nie tyle przez systemowy dogma-tyzm, co przez racjonalną obserwację świata przyrody oraz ludzkiego zachowania. Najdrobniejszy fakt skłaniał ich do myślenia, że nad naszymi głowami szaleją złe moce. I tak najzwyklejsze oraz najbardziej nieuchronne zjawisko, jakim jest odżywianie się, mogło być dla gnosty-ków typowym przykładem złowrogiego mechanizmu, nie można bowiem odżywiać się i podtrzymywać życia bez śmierci innych gatunków. Każde narodziny i każde zachowane życie powiększają obszar śmierci. Jest to niekończące się koło, równie zawrotne, co wir gwiazd albo cykliczny bieg czasu.
W tym kołowaniu bez końca, istnienie i przyrost zła wynikają po prostu z tego, że żyjemy, oddychamy, odżywiamy się, śpimy, śnimy. To, co darwiniści nazwą później walką o byt i doborem naturalnym, gnostycy uznaliby za uderzający dowód zasadniczej ułomności wszechświata. Ale tę nieusuwalną wadę, w której Hebrajczycy i chrześcijanie widzieli ślad po grzechu pierworodnym, a więc, za którą odpowiedzialny jest sam człowiek, gnostycy uważali za stan narzucony nam bez naszej winy. Człowiek w żaden sposób nie zasłużył sobie na ciążące nad nim przekleństwo, bo przecież naprawdę odpowiedzialny jest ów perwersyjny demiurg-sadysta, który miał czelność wymyślić z naj drobniej -szymi szczegółami tak okrutny świat.
Gdyby bowiem świat ten był dziełem Boga dobroci i sprawiedliwości, nie zaś niedoświadczonego i z gruntu złego demiurga, należałoby przypisać mu najpodlejsze myśli, najobrzydliwsze sny, najbardziej nieusuwalne kompleksy i stłumienia. Jakże najwyższy Bóg miałby stworzyć te niewiarygodne powiązania, mechanizmy, zniszczenia, rzezie i śmierci, na których opiera się życie? Czyj zboczony umysł mógł wymyślić sposób rozmnażania się modliszki? Pożera ona samca, ucinając mu
57
najpierw głowę. Jakiż bezgraniczny sadysta mógł sobie wyobrazić ukłucie osy-piaskownicy? Paraliżuje ona ciało gąsiennic, pożeranych następnie żywcem przez larwy uskrzydlonego owada. Kto śmiał ukształtować, tylko po to, by pogmatwać ścieżki kopulacji, ohydny organ rozrodczy żółwia - kloakę? Jaki obłąkany demiurg wpadł na pomysł, by stworzyć bonneiie, owe robaki morskie? Ich samica, sto razy mniejsza od samca, żyje w przełyku swego partnera, jeżeli godzi się nazwać partnerem potwora, na którym pasożytuje, nawet o tym nie wiedząc? Kto określił, przewidział, zabezpieczył wszystkie te pomylone procesy, wszystkie pokrętne ścieżki i rozwidlenia, jakimi podąża życie? Oczywiście, świadomie posługuję się tu terminologią współczesną. Gnostycy nie mieli zapewne pojęcia o zwyczajach piaskownic, modliszek i bonne-lii. Ale dostępny im świat przyrodniczy dostarczał innych, mniej może wyrafinowanych, lecz równie przekonujących przykładów powszechnej krzywdy i zniewagi. Samo istnienie płci mogło być wynalazkiem tylko jakiejś opętanej istoty, nieprzypadkowo więc niektórzy psychoanalitycy odkryli, że stanowisko gnostyków wobec problemu stworzenia i prokreacji jest zaskakująco bliskie ich własnemu.
Będziemy jeszcze mieli okazję przyjrzeć się szczegółowo, w towarzystwie samych gnostyków, licznym odmianom zła, temu planetarnemu rakowi, który nadżera nawet niebo, panoszy się w naszych komórkach, wciska do każdej naszej myśli. Na razie powtórzmy tylko to, co wydaje się ostatecznie ustalone: krąg mrocznego ognia, w którym mieści się nasza Ziemia, jest przede wszystkim domeną zła, zła przenikliwego, molekularnego. Niczym nocna rosa opada ono z gwiazd, pokrywając i zarastając nawet nasze dusze.
Jakże się więc dziwić, że w świecie zżeranym przez niebieską rdzę, przed którym świetlane królestwo zamknięto na prawdziwy kosmiczny zatrzask, gnostyk czuje się jak więzień zesłany na przeklętą planetę, jak wygnaniec, jak cudzoziemiec zagubiony w sercu wrogiej rzeczywistości.
58
OBCY
Ale wielkie czarne przeciw-słońca, źródła prawdy w tym splocie istotnym, w szarej szacie zakrzywionego nieba, krążą tam i z powrotem i pochłaniają się nawzajem, a Judzie nazywają je NIEOBECNOŚCIĄ.
Renę Daumal
| iedy w najbardziej zaangażowanych politycznie I publikacjach znajdujemy dziś wykaz form ludz-j.kiego wyzysku i ludzkiej alienacji, widzimy na-1 tychmiast, że ten konieczny wykaz i ta koniecz-I na krytyka krzywd, jakich człowiek doznaje, ograniczają się - i na tym właśnie polega ideolo-I gia, nowa mitologia naszych czasów - do społe-Icznych i politycznych aspektów niesprawiedli-■ wości. Tak jakby wbrew wszystkiemu, czego do-uod/.i półwieczne doświadczenie socjalizmu, nasze rzeczywiste problemy mogła rozwiązać zmiana przeprowadzona w samej tylko dziedzinie polityczno-ekonomicznej i w stosunkach produkcji.
Prostą, oczywistą i nieodpartą prawdą jest to, że tak dzisiaj, jak w czasach gnostyków, alienacja człowieka jest problemem całościowym, który rzeczywiście zakłada konieczność zniesienia w pierwszym rzędzie jej przyczyn ekonomicznych, społecznych i politycznych, ale który tak naprawdę właśnie się zaczyna, a nie kończy z chwilą, gdy to pierwsze stadium przekroczymy. Wyobraźmy sobie, że człowiek w rodzaju Bazylidesa, Walentyna, czy Karpokratesa (...) żyje we Francji 1970 roku. Należy przypuszczać, że byłby on albo całkowicie wolny od jakichkolwiek zainteresowań politycznych albo że, przeciwnie, całkowicie pogrążyłby się w rewolucyjnej walce naszych czasów, te dwie postawy bowiem stałyby się w jego oczach dwiema równorzędnymi formami tej samej ascezy. Ale nawet rozdając na ulicach ulotki z podpisem „Gwiezdny Proletariusz" wykraczałby poza tę walkę, ponieważ jedyną prawdziwą rewolucją byłaby dlań rewolucja totalna, dotycząca samego sposobu naszej obecności w świecie. Zmienić stosunki produkcji, przeobrazić strukturę wymiany ekonomicznej oraz cyrkulacji dóbr, nie wiążąc tych przemian z ascezą, jakiej w tym samym czasie należałoby poddać myślowe struktury człowieka, znaczyłoby dla niego zmienić po
59
prostu jedną władzę na inną, jedną postać alienacji na drugą, tym nie-bezpieczniejszą, że uzna sieją za zniesioną.
Gnostycy nie byli naiwniejsi od innych i jestem przekonany, że dobrze wiedzieli, dlaczego taka postawa ma w sobie coś irytującego dla duszy wrażliwej na materialną nędzę świata. A przecież mimo obojętności wobec problemów społecznych byli w końcu jedynymi ludźmi swoich czasów, którzy brali pod uwagę także polityczne konsekwencje własnej postawy. Cóż bowiem robili chrześcijanie w ciągu stuleci? Kiedy tylko zostali uznani, kiedy także Cesarstwo rzymskie stało się chrześcijańskie, spiesznie przystąpili do panowania opartego o represję, prześladując, choć sami byli niegdyś męczennikami, swoich dawnych przeciwników, a tym samym bardziej niż kiedykolwiek przyznając rację gnostykom, którzy we wszelkiej władzy widzieli źródło alienacji i niesprawiedliwości. Co więcej, chrześcijanie, mówiąc żargonem współczesnym, „pacyfikowali" ferment buntu, jaki rodziła ludzka nędza, przekonując ubogich i wyzyskiwanych, że staną się pierwszymi w niebie. Toteż w perspektywie chrześcijańskiej eschatologii raj wydaje się raczej lazurowym polem niewiarygodnych porachunków, o jakich Apokalipsa daje tylko nikłe wyobrażenie.
Chrześcijanie, ze swoją kompensacyjną i kastracyjną mitologią, całkowicie pomijali codzienne problemy swoich czasów i aż do naszych dni utrwalali akceptację wszelkich społecznych niesprawiedliwości oraz uległości wobec panującej władzy (z tego zresztą prostego powodu, że była to ich władza). Natomiast gnostycy niezmiennie głosili, iż nie należy podporządkowywać się żadnej władzy, ani pogańskiej, ani chrześcijańskiej, ponieważ w gruncie rzeczy nie ma między nimi żadnej różnicy. Chrześcijanie odrzucali sine d i e (wyrażenie to nabiera tu zresztą znaczenia szczególnie smakowitego, zgodnego bowiem z eschatologiczną nadzieją na pokonanie cznsu), to znaczy rezygnowali z rozwiązywania bezpośrednich problemów. Natomiast gnostycy zajęli jedyne logiczne, radykalne stanowisko, wprawdzie zniechęcające, ale zgadzające się z ich głębokim przekonaniem, że jako pseudomyślące istoty ludzkie jesteśmy całkowicie, aż do głębi komórek mózgowych wyalienowani i skazani na ostateczne zniewolenie, dopóki w całej pełni nie uświadomimy sobie swego bezładu i ospałości.
Należałoby więc powiedzieć, zamykając ten problem i precyzując myśl gnostycką, a w każdym razie sposób, w jaki ją rozumiem, że wszelkie instytucje, prawa, religie, kościoły i władze są zwyczajnym szyderstwem, pułapką i dalszym ciągiem tysiącletniego szalbierstwa.
Podsumujmy: wyzyskiwani na kosmiczną skalę, jesteśmy proletariatem kata-demiurga, niewolnikami wygnanymi w świat nieusuwal-
60
nej przemocy, osadem z utraconego nieba, cudzoziemcami na własnej ziemi.
Być obcym (etranger) - to, w pierwotnym sensie, być odbieranym przez innych jako dziwna (etrange) istota. Nie jest to zwykła gra słów, bo przecież zasadnicza działalność człowieka skłoniła właśnie gno-styków do refleksji nad jego pochodzeniem i jego ziemskim statusem. Termin ten oznaczał dla nich brak istotnego podobieństwa między możliwym człowiekiem z nadświata a tą chybioną kreaturą, tą imitacją człowieka, jaką demiurg podjął się ukształtować i rzucić w krąg mrocznego ognia. Stan obcości jest więc z natury stanem fałszywym. Można być obcym tylko w stosunku do nie-obcego. W dawnych czasach przeciwieństwem obcego, w sensie politycznym, obywatelskim i czysto ludzkim, był autochton. Autochton - to Ateńczyk urodzony w Atenach, Aleksandryjczyk urodzony w Aleksandrii, krótko mówiąc: obywatel, ale także więcej niż obywatel: to człowiek zrodzony z tej samej ziemi i połączony z nią nierozerwalnymi więzami biologicznymi. Każdy obcy jest w pewnym sensie autochtonem innej ziemi. Fundamentalna różnica, dzieląca gnostyków od ich współczesnych, polega na tym, że za swoją „ziemię" rodzinną uważają oni nie Ziemię, ale utracone niebo, o którym zachowali pamięć: są autochtonami innego świata. Stąd poczucie, że spadli na naszą Ziemię niczym mieszkańcy dalekiej planety, że pomylili galaktykę, stąd dążenie, by powrócić do swojej prawdziwej kosmicznej ojczyzny, do świetlistego nadświata, który iskrzy się za wrotami kosmicznej nocy. Ich wykorzenienie nie jest natury ziemsko-geograficz-nej, lecz planetarnej. Dlatego też śmiesznym nieporozumieniem jest uważać ich -jak to robiono - za obcych w obywatelskim lub politycznym sensie tego słowa, tak jak śmieszne byłoby przyznanie Marsjaninowi czy innej pozaziemskiej istocie karty tymczasowego pobytu. Zdaniem gnostyków, wszyscy pozostali ludzie, chociaż o tym nie wiedzą, znajdują się w tym samym położeniu, wygnanie bowiem, ów galaktyczny dryf, który zniósł nas na ziemskie błota, jest udziałem całej ludzkiej wspólnoty.
Gnostycy musieli odczuwać tę sytuację tym dotkliwiej, że w obrębie społeczności obcych sami stanowili w swojej epoce wspólnoty marginesowe i obce w węższym sensie tego słowa. Mówienie o sobie, że jest się Egipcjaninem, Grekiem, Rzymianinem czy Syryjczykiem musiało im się wydawać czymś absurdalnym. Nieprzypadkowo zresztą wspólnoty gnostyckie rozwinęły się tylko w tych miastach, które miały wówczas kosmopolityczny charakter: w Aleksandrii, Antiochii i Rzymie. Nie sposób wyobrazić sobie gnostyków w Galii czy Germanii. Właściwe im poczucie wykorzenienia mogło się łatwo potwierdzać w miastach, gdzie mieszały się ze sobą najrozmaitsze grupy etniczne i gdzie
61
między pierwszym a czwartym wiekiem naszej ery zachodziły najistotniejsze przeobrażenia śródziemnomorskiego świata. Wytworzył się tam rodzaj historycznego „kompostu", co uzasadniało gnostyckie poczucie wygnania i planetarnej obcości. „Jestem w tym świecie, ale nie z tego świata" - oto najprostsza formuła gnostyków. W znakomity sposób streszcza ona ich wewnętrzne przekonanie, że zostali wyrzuceni w kosmiczną otchłań, na planetę i w ciało utworzone z cząstek, które połączyły się w co najmniej wątpliwe kombinacje, skupiły w złożone, beznadziejnie zawiłe mieszaniny i które stanowią niejako materialną podporę naszego duchowego aresztu. Perwersyjny demiurg-sadysta, odpowiedzialny za ten świat i za nasze w nim istnienie, postarał się, aby te niewiarygodne kombinacje cząstek, te żadną miarą nie dające się rozłożyć skupiska materii, uniemożliwiły nam, a w każdym razie niesłychanie utrudniały ucieczkę z cielesnego i planetarnego więzienia. Tak więc problem jest prosty i jeżeli tak można powiedzieć, zaczynamy widzieć dosyć jasno w mrokach kosmicznej nocy: oto człowiek jest dożywotnim wy-gnańcem na ziemi, która jest więzieniem ludów, i w ciele, które jest więzieniem dusz, autochtonem niewidzialnego, utraconego świata.
Odnosi się wrażenie, że te obszary i definicje są nieustannym powtarzaniem tego samego. W tekstach opisujących ludzką kondycję gnostycy bez przerwy się powtarzają, jakby także i tu potykali się o mury więzienia - więzienia słów. Terminy, z których pomocą opisują nasz świat, sprowadzają się do kilku, wciąż powracających formuł: „hermetycznie zamknięta forteca", „więzienie", „błotnisty dół", „bagno" , „pustynia". Podobnie opisuje się ludzkie ciało: jest ono „grobem", „zgrzebnym ubiorem", „łańcuchem", „dusznym morzem", „wampirem". Dzieje się tak dlatego, że historia człowieka w zasadzie tylko odtwarza wyjściowy dramat i farsę całego kosmosu. Jak wszechświat, człowiek jest tworem chybionym, żałosną imitacją, pozorem człowieka, człowiekiem fałszywym lub, używając terminu antropologicznego, pse-udoantropoidem. Fałszerstwo jest w nim bardziej widoczne niż we wszechświecie, ponieważ ciało człowieka znamy lepiej -jest wszak bardziej dostępne - niż światło dalekich gwiazd. Podsumujmy więc najprościej jak można, dlaczego właściwie jesteśmy tym, czym jesteśmy, to znaczy intruzami w ciele, które nam nijak nie odpowiada.
Na początku, w świecie czystych możliwości, w dającym się tylko pomyśleć mózgu prawdziwego Boga, zamieszkującego ostatni krąg, powstał obraz człowieka, człowiek dopiero możliwy, myślowa matryca istoty, którą pewnego dnia prawdziwy Bóg zapewne powołałby do życia. Demiurgowie, archonci lub aniołowie niższych kręgów dostrzegli ten obraz. Jak to się stało? Dlaczego? - Tajemnica. Ujrzeli go jednak i
62
oślepiło ich światło, siła, piękno, spójność tego idealnego Antroposa. Postanowili więc odtworzyć go i powielić.
Saturnin, gnostyk, który nauczał w Antiochii podczas panowania Hadriana, miał, jak się wydaje, pewien wgląd w ten kluczowy moment kosmicznej prehistorii naszej rasy. Informuje on, że w obliczu tej fascynującej wizji aniołowie-demiurgowie zakrzyknęli niebawem: „Stwórzmy człowieka na to podobieństwo!". Zabrali się do pracy, wzięli glinę i ulepili z niej człowieka. Ale czyż można nazwać człowiekiem żałosną kreaturę, która ożyła w ich rękach, tę nagą istotę o ludzkim wprawdzie wyglądzie, ale niezdolną nawet do tego, by się na swoich słabych nogach utrzymać i zmuszoną „leżeć na ziemi, wijąc się jak robak"? Albowiem taki właśnie był nasz przodek. Prawdę mówiąc, obraz ten niewątpliwie stracił dziś gorszący charakter, jaki w tamtych czasach musiał mieć dla niegnostyków, przepojonych pogodnym duchem obrazów biblijnych. Tak właśnie przedstawiony, niezdarnie szamoczący się w macierzystym błocie, „w czarnych wodach", ten człowiek czy praczłowiek ma wiele wspólnego z pewną odmianą dawnych płazów. Kto widział kiedyś rekonstrukcje pierwszych płazów, które opuściły obszar wód, aby zamieszkać na lądzie, kto oglądał ichtiostegę, seymurię czy ophiacodona, te mezozoiczne stwory, zapowiadające już płazy lądowe, dojdzie do wniosku, że koniec końców gnostycki praczłowiek musiał być do nich podobny. Z ustami zalepionymi jeszcze glinianą powłoką, z członkami wprawdzie już wykształconymi, ale niezdolnymi utrzymać ciało, wydający nieokreślone pomruki, miał on bardzo luźny związek z olśniewającym nadzmysłowym obrazem, na którego wzór został stworzony. Jednak prawdziwy Bóg, widząc jak ten pomylony, straszliwy twór pełza po ziemi, dając wszelkie powody do obaw, że ją wkrótce zaludni, ulitował się nad niezdarnością aniołów. Dmuchnął w tego kwilącego robaka iskrę życia, która w jednej chwili pozwoliła mu powstać i przemówić. Narodził się homo bipedus i loąuens. Tak oto wyjaśnia się nasza podwójna natura: jesteśmy czymś w rodzaju ulepszonego robaka, byłym płazem poprawionym przez wyrozumiałego Boga, który obdarzył nas iskrą, świetlistą cząstką najwyższej Potęgi.
Ten etap gnostyckiej antropologii odsyła nas do moralności. Moralność, by tak rzec, wypływa stąd jak ze źródła. Tym, co nas przytłacza, obciąża i usypia jest właśnie ta plugawa powłoka, ta obrzydliwa materia, z której zostaliśmy stworzeni, zwłaszcza zaś ów błąd konstrukcyjny w naszej postaci, uniemożliwiający nam spełnienie przewidzianej misji, jej sens został podle przekręcony przez pośredniczących w naszym powstawaniu niezdarnych czarowników. Jedynie tląca się w tym gnijącym ciele iskra życia -jeżeli będziemy ją żywić, rozniecać, rozpa-
63
lać z pomocą odpowiedniej ascezy - może uczynić lżejszym nasze cielesne jarzmo.
Wydaje się zresztą, że nigdy nie wyciągnięto wszystkich logicznych wniosków z prostego faktu, iż ulepieni zostaliśmy z gliny. Glina wszak z natury nie przepuszcza wody, a nawet powietrza, totoż psychika ludzka - tak jak i ciało utworzona z gliny, tyle że, powiedzmy, sub-telniejszego rodzaju - podobnie nie przepuszcza lub przepuszcza bardzo słabo płynące z wyżyn światło. Niczym porcelanowe filtry, używane do odcedzania wirusów, nasza psychika w najlepszym wypadku przepuszcza tylko pewne cząstki świetlistej materii, dlatego też człowiek musi wykazać wiele uwagi, czujności i technicznoascetycznej sztuki, aby zebrać to pierwotne światło, oddzielając je od gwiezdnego błota. Przyjmując za punkt wyjścia powyższe ekstrapolacje (oczywiście, nigdy nie figurują one w tej postaci w tekstach samych gnostyków), zaryzykujmy ściślejszą nieco definicję człowieka: jest to ulepszony robak, obdarzony boską iskrą, która uczyniła zeń dwunoga sapiens i 1 o q u -e n s, a także psychiką - mało przepuszczalnym filtrem blasków nad-światła. Celem człowieka jest te blaski zebrać, wzmocnić, skupić w sobie i zdobyć w ten sposób rodzaj przeciwciężkości, pozwalającej pokonać bezwład ciała i wznieść się do wyzwolicielskiego firmamentu, ukrytego przed naszym wzrokiem przez mur cienia.
64
Tak więc, aby pokonać materialny i duchowy porządek tego świata musimy walczyć z inercją ciała i z ospałością duszy, uprawiając ćwiczenia rozbudzające, tak fizyczne, jak umysłowe, które przypominają „długie, głębokie i rozmyślne rozregulowanie wszystkich zmysłów". Krótko mówiąc: musimy prowadzić rodzaj przeciw-życia.
PASZKWIL CIAŁA
Wchodzę w twoje łono by spełnić rytuał Rytmicznego powrotu do lat sprzed narodzin Ten zwierzęcy znak pradawnej ekstazy Wchodzę w twoje łono by złożyć ofiarę Z balsamu i jadu Ślepy zagubiony w mrocznym lochu bytu.
Roger-Gilbert Lecomte, Sacre et massacre de l'amour
I ięć palców. Cztery kończyny. Dwoje oczu. Je-I den mózg. I jedna nazwa: homo bipedus, sapiens, 1 o q u e n s. Jakże łatwo opisać czło-I wieka, kiedy posiada się duchowy dystans mie-[ szkańca Syriusza! Ale gnostycy czuli przecież, że pochodzą z Syriusza, a raczej z jakiegoś jesz-I cze dalszego, jeszcze trudniej dostępnego, jesz-I cze dziwniejszego świata, leżącego gdzieś poza I Syriuszem. Zapewne tym się tłumaczy to obce, a przede wszystkim pogardliwe spojrzenie; obrzucali nim naszą ludzką powierzchowność, naszą człowiekowatą budowę i naszą smutną dolę zarodka, który został przed czasem rzucony na pustynie świata i który nieustannie od tej chwili powtarza ten sam cierpiętniczy okrzyk, jakim obwieścił swoje przyjście na świat.
Gnostycy byliby niewątpliwie zafascynowani odkryciami Freuda i freudystów, cała bowiem ich kosmologia i antropologia naznaczone są piętnem owego kosmicznego traumatyzmu, jakim było przedwczesne pojawienie się człowieka. Błąd aniołów, wskutek czego zostaliśmy rzuceni w świat, niewczesna i niezdarna inicjatywa tych, którym zachciało się odtworzyć wzór, świetlany archetyp wypływający z intelektu prawdziwego Boga, doprowadziły po prostu do poronienia niego-towej, dopiero kształtującej się materii. Zrodzona w ten sposób istota nie była człowiekiem, lecz niezdolnym jeszcze do życia zarodkiem, bezkształtnym robakiem, którego prawdziwy Bóg nie wiedzieć dlaczego postanowił utrzymać przy życiu. Za skomplikowanymi meandrami gnostyckiej mitologii kryje się oczywista prawda: oto wszyscy jesteśmy wcześniakami.
Sądzę, że cała późniejsza postawa gńostyków wobec człowieka, społeczeństwa, ludzkiej rasy i kosmicznych mechanizmów wywodzi się
3 - Literatura na świecie nr 12 65
z tego obrazu, z tej pierwotnej wizji (chciałoby się wręcz powiedzieć: z tej i m a g o) dotyczącej powstania człowieka, który po wsze czasy został napiętnowany swymi przedwczesnymi narodzinami. Jesteśmy jak po-czwarki, za wcześnie zerwano z nas ochronny kokon. Samo zresztą słowo gnoza -gnosis-jestw grece bardzo bliskie słowu g e n e s i s, które oznacza narodziny i pochodzenie. Gnoza jest więc z istoty genezą: przywraca człowiekowi jego prawdziwi narodziny, znosi jego genetyczną i duchową niedojrzałość.
Do historii powstania człowieka, którą streściliśmy wyżej, należałoby dodać inną, przejętą od sekty walentynian, którzy kontynuowali w Egipcie nauczanie gnostyka Walentyna. Ukazuje ona - mimo znacznych różnic między różnymi jej wariantami - do jakiego stopnia mity gnostyckie przepojone były obsesją „pierwszej chwili".
Kosmologia walentynian podejmuje omówione wyżej schematy, ale dodaje do nich wiele znaczących szczegółów. Na szczycie lub, jeśli kto woli, w intelligibilnym ośrodku Wszechświata mieszka dobry Bóg, Bóg-obcy. Niżej, aż do naszego ziemskiego świata, rozciąga się trzydzieści kręgów, z których każdy strzeżony jest przez eona. Całość ta stanowi dla Walentyna „Plcromę", to znaczy świat Pełni, zawierający wszystkie Esencje. Eon z trzydziestego kręgu zwał się Sophia - Mądrość. Otóż Sophia zapragnęła pewnego dnia przyjrzeć się wspaniałościom Pełni. Źle na tym wyszła. Ledwie przekroczyła granice ostatniego kręgu, oślepiło ją światło, doznała zawrotu głowy i spadła aż do naszego świata.
Mit ten nie pochodzi w całości od gnostyków. Już Grecy w micie o Semele, dawali wyraz przekonaniu, że człowiek nie jest ani gotowy, ani zdolny znieść widoku Pełni. Semele, kochanka Zeusa, który incognito odwiedzał ją w nocy, poprosiła go pewnego dnia, aby pozwoliłjej ujrzeć się w całej okazałości. Chociaż Zeus ją ostrzegał, Semele nie ustąpiła: chciała, nieszczęsna, za wszelką cenę zobaczyć „prawdziwe" oblicze kochanka. Zeus ukazał się więc w pełnym blasku, wśród błyskawic, a Semele, rażona piorunem, spadła na ziemię. Ponieważ była brzemienna, Zeus otworzył jej brzuch, wyjął płód i wszczepił go sobie w udo, gdzie rozwijał się on aż do właściwej pory narodzin. Tak narodził się Dionizos, dziecko Piorunu i nazbyt ciekawskiej kobiety.
Podobnie jak w przypadku Semele, krótki kontakt Sophii ze światem Pleromy nie pozostał bez następstw. Zaszła w ciążę z Pełnią -Numinosum - i powiła dziwną kreaturę. Mówię: kreaturę, bo istota ta - zrodzona z wizji zakazanego świata - miała wszystkie cechy nieludzkiego potwora, tak nieludzkiego, że matka nie śmiała nań spojrzeć ani go dotknąć.
Z tego potwora powstał człowiek po kolejnych interwencjach,
66
korektach, dodatkach i poprawkach, do których przyczyniły się eony Pełni. Krótko mówiąc, także i w tym micie, w sposób bardziej nawet wyrazisty i bardziej przejmujący niż w innych, gnostycy opisali budzące grozę powstanie człowieka. Na szczęście coś w nim pozostało .z krótkiej kontemplacji boskich wspaniałości, zapoczątkowujących proces jego narodzin; jakiś ślad Niewidzialnego, który w jednym z tekstów gnostyckich nazwany został „czymś podobnym nieokreślonej barwie", „dotykiem światła" i który na mrocznym dnie naszej psychiki jaśnieje plamką boskiego blasku.
Te fascynujące i koszmarne mity próbują więc wytłumaczyć jednocześnie nasze przyjście na świat i naturę naszych ograniczeń, naszej niedoskonałości. Jedno ściśle wiąże się z drugim. Właśnie tym przedwczesnym narodzinom, temu poczęciu wbrew naturze, zawdzięczamy ciężkie, nieprzejrzyste ciała i senną psychikę, ale także iskrę boskiego światła. Konsekwencje tej dwoistości, wynikającej z naniesionych w ostatniej chwili na poronioną materię poprawek, widoczne są w samym ciele. W zasadzie wszystko czyni zeń zaporę przeszkadzającą rozchodzeniu się światła, więzienie, w którym pragnienia rozbijają się o granice bytu, grób, w którym codziennie odprawiamy własny pogrzeb. Nasze życie dławią nie tylko kształty ciała, jego struktury anatomiczne i organy zmysłowe - te uszy, te oczy, te szparki postrzegające ledwie nikłą cząstkę fal, promieni i blasków kosmosu, nie tylko nasz układ kostny, nerwowy i krwionośny, który warunkuje nas krzywdząc, ograniczając pole naszego widzenia - dławi nas cała fizjologia, samo spełnianie organicznych funkcji życiowych.
Rozważmy raz jeszcze przykład odżywiania - podstawowego przymusu, jaki został człowiekowi narzucony. Wiemy już, że nieogra-niczenie powiększa ono obszar śmierci. Gdyby człowiek nie musiał odżywiać się kosztem innych gatunków, gdyby mógł, jak rośliny, podtrzymywać życie dzięki czysto chemicznej - a nie krwawej - wymianie z otoczeniem, dzięki nieprzerwanemu cyklowi przyswajania i wydzielania, opartemu na wewnętrznych przemianach, a nie na zagładzie - kto wie, czy cała ludzka historia nie wyglądałaby inaczej? Wojny, na przykład, stałyby się zbędne, a w każdym razie byłyby czymś przypadkowym. Wydaje się, że żadnemu gnostykowi ta pozornie absurdalna myśl nie przyszła nigdy do głowy, a przynajmniej nigdy jej jasno nie sformułował, jestem jednak pewien, że bardzo dobrze oddaje ona sens nurtujących ich pytań. Porządek zła, będący nieodłącznym porządkiem tego świata, przejawia się w konieczności wzajemnego pożerania się i niszczenia, konieczności tak powszechnej, tak planetarnej, że wojnę i odżywianie można rozpatrywać po prostu jako dwa aspekty tego samego zja-
67
wiska. W tej perspektywie wojny są dla wspólnot ludzkich tylko nieuniknionym sposobem zdobywania pożywienia i utrzymywania się przy życiu.
Odżywianie pociąga za sobą inną naturalną konsekwencję, a mianowicie wydalanie - logiczne zakończenie procesu cielesnego gnicia. Wydalanie jest przyrodzonym złem ciężkiego, nieprzejrzystego ciała, najdobitniejszym symbolem naszego pierwotnego pogrążenia w błocie. Stąd zadziwiająca, ale doskonale logiczna myśl, że ciała tych, którzy zdołali osiągnąć wyższy stan świadomości, związany z odciążeniem tworzącej ich materii, nie mogły podlegać temu gorszącemu zniewoleniu. Gnostyk Walentyn stwierdza więc bez wahania, że Jezus „jadł i pił, ale nie wydalał. Siła jego wstrzemięźliwości była tak wielka, że pokarm nie psuł się w nim, albowiem nie było w nim żadnego zepsucia".
Nasz organiczny wizerunek jest więc prosty: mówiący zarodek, usprawniony robak, którym jesteśmy, utrzymuje się przy życiu w ten sposób, że niszczy życia dokoła siebie (jak robak toczący zgniłe drzewo belek) 4 wyrzuca przez odbyt zepsute produkty tej skandalicznej rzezi. Jednym końcem przyjmuje nieczystości, a drugim je wydala.
Jakaż istnieje więc droga, która pozwoliłaby nam przerwać to obrzydliwe, robacze koło, wyrwać się mentalności uczłowieczonych płazów, rozbić to nieczyste lustro odsyłające nam nasze wieczne odbicie, a zakrywające przd nami prawdziwe piękno nadświata? Można -jak postąpiła większość gnostyków - odmówić udziału w oszukańczej grze świata, powstrzymując się od płodzenia, od stawiania między nicością a śmiercią absurdalnego nawiasu, jakim jest życie. Trudniej nie jeść. Każda asceża, choćby najsurowsza, zakłada minimum pożywienia. Najwięksi święci wydalali jak pierwszy lepszy. Można by więc myśleć o rozwiązaniu prostszym i radykalniejszym: o samobójstwie. Jest to jednak rozwiązanie całkowicie niezgodne z postawą gnostyków. Żaden spośród nich nigdy nie zalecał samobójstwa. Celem gnostyka nie jest jednoczesne zgaszenie życia i świadomości. Albowiem w samym człowieku istnieje dowód na to, że nie wszystko zostało stracone, we własnym ciele nosi on świadectwo swego częściowo boskiego pochodzenia. Tak jak istnieją gwiezdne konstelacje, te szczeliny w materii kosmicznej, dowodzące istnienia innego świata, tak i w materii naszych komórek jest szczelina, przez którą prześwituje iskra życia. Ta szczelina - to źrenica oka.
Oko. Jak usta, jak odbyt i jak pępek, trzy otwory ciała, czyniące z- człowieka obszar wymiany między światem zewnętrznym a wewnętrznym światem jego ciała - miejsce przyjmowania pokarmu, miejsce wydalania i miejsce naszego biologicznego pochodzenia. Oko jest rów-
68
nież otworem. Ale jest to jedyny w całym ciele otwór, który utrzymuje ze światem zewnętrznym wymianę nie wiążącą się z psuciem i wymykającą się prawu entropii. Jedyny, który żyje światłem, podczas gdy reszta ciała żyje błotem.
Przypatrzmy się oku. Jest okrągłe, kuliste, jak wyobrażony przez gnostyków wszechświat. Jego orbita składa się z trzech kręgów: właściwego globu ocznego, tęczówki i źrenicy. Krąg zewnętrzny -krąg białka, w którym jak włókniste mgławice rozgałąziają się drobniutkie żyłki i tętnice. Pośredni krąg tęczówki, usiany plamkami pigmentu, tworzącymi konfiguracje, plamy, rysunki. Wreszcie centralny krąg źrenicy, otchłań cienia, przez którą można przeniknąć w głąb duszy i dojrzeć blask tej świetlistej plamki, macierzystego śladu boskiego światła. Tak więc oko w naturalny sposób odtwarza strukturę wszechświata: podksiężycowy krąg źrenicy, pośredni świat naszej galaktyki i zewnętrzny krąg świata pozagalaktycznego. Patrzeć na ludzkie oko - to chwytać obraz całego wszechświata. Kontemplować je, zatracać się w tej studni cienia jak w otchłaniach morskich głębin, oświetlanych tu i ówdzie przez drżącą fosforescencję - to pojmować ostateczną naturę naszego istnienia w tym świecie, to sięgać owego mrocznego punktu, w którym spotykają się i jednoczą człowiek i bóg.
Także w tym miejscu ekstrapolują tylko uczucia czy raczej przeczucia gnostyków. Sądzę jednak, że medytacja, która skłaniała ich na przemian do patrzenia w gwiazdy i do przenikania tajemnicy ludzkiego oka, pytanie, z jakim zwracali się jednocześnie do gwiazd i do oczu, pozwoliły im przeczuć fundamentalną jedność ludzkiej skończoności i boskiej nieskończoności. Oko i gwiazdy utworzone są z tej samej materii i noszą w sobie tę samą iskrę. Tam więc - tylko tam - można odnaleźć przesłanie, drogę, znak, które pozwalają żywić nadzieję na wyzwolenie. W taki oto sposób pytanie zrodzone przez nocny bezmiar i nieskończoność wszechświata w naturalny sposób przywiodło nas do nieskończonej małości ludzkiej źrenicy, do samego człowieka będącego cieniem i światłem, błotem i płomieniem, mikrokosmosem rozdartym na dwie sprzeczne całości, ciemnym ekranem - przetrwało na nim w postaci świetlanego punktu nikłe wspomnienie naszych chybionych narodzin.
Fragment książki Gnostycy Jacques'a Lacarriere. Tytuł Cień i światło pochodzi od redakcji.