Legendy dominikańskie, MITOLOGIE ŚWIATA


Legendy dominikańskie

Założyciel zakonu, św. Dominik Guzman, urodził się ok. 1171 roku w Kastylii. Święcenia kapłańskie otrzymał ok. 1196 roku i był kanonikiem w Osmie. W latach 1203 i 1205 wraz ze swoim biskupem i przyjacielem brał udział w poselstwie do Danii oraz do Rzymu. Podczas drugiej podróży, idąc przez południową Francję, przyłączyli się do legatów papieskich, przysłanych tutaj w celu nawracania heretyków — i doradzili zmianę stosowanych dotychczas metod.

Dwa elementy nowej metody miały w przyszłości znaleźć się u podstaw nowego zakonu. Po pierwsze, miało to być apostołowanie w ubóstwie, postach i wyrzeczeniu — Dominik chciał wytrącić argument przeciw nauce katolickiej, że nie jest ona wiarogodna, bo głoszą ją ludzie bogaci i syci. Po wtóre, miało to być apostołowanie wędrowne, od wsi do wsi, od miasta do miasta, aby nie czekać na ludzi szukających pouczenia, ale samemu ich szukać.

Legaci odjechali do innych obowiązków, biskup Dydak umarł, pracę zaś kontynuował Dominik oraz garstka jego przyjaciół. To było początkiem zakonu, który został zatwierdzony w roku 1216. W tym momencie Dominik zdecydował się na krok ze wszech miar ryzykowny: całą wspólnotę, która liczyła zaledwie siedemnastu braci, rozesłał na cztery strony świata, aby głosili Ewangelię. Ówczesny Kościół zaroił się od dominikańskich klasztorów. Dominik umarł 6 sierpnia 1221 roku. W roku 1234 papież Grzegorz IX zaliczył go w poczet świętych.

Wszystkie poniższe teksty zostały zapisane przez ludzi, którzy osobiście znali świętego lub obracali się w kręgu bezpośrednich świadków jego życia. Toteż trudno dziwić się przeświadczeniu tych ludzi, że ktoś prowadzący taki tryb życia - rozmodlony, a przecież ciągle odbywający apostolskie pielgrzymki, surowy pokutnik, a przecież pełen Bożej radości, zwalczający błędy, a przecież pochylający się z delikatnością nad każdym człowiekiem, przyjacielem i obcym — musiał być naprawdę blisko Boga, musiał już na tej ziemi przebywać w wymiarach, które przekraczają doczesność.

Jacek Salij OP


Jedyny przekaz z czasów jego młodości

Kiedy Dominik studiował w Palencji, wielki głód nastał w całej prawie Hiszpanii. Poruszony nędzą ubogich i gorąco z nimi współcierpiąc, postanowił jednym i tym samym czynem pójść za radami Pana i pomóc wedle możności umierającym biedakom. Sprzedał więc książki, które mu wówczas były niezbędne do studiów, oraz cały swój dobytek i rozdzielił wszystko pomiędzy ubogich. Swoim pobożnym przykładem tak pociągnął innych teologów i mistrzów, że z hojności młodzieńca zrozumieli, jak skąpo sami dotychczas siali [por. 2 Kor 9, 6]; toteż odtąd dużo więcej przeznaczali na jałmużnę.

O studiowaniu w księdze miłości

Zapytał go pewien student, z jakich książek korzysta. Uderzyły go bowiem jego wspaniałe kazania oraz to, że o Piśmie mógł rozprawiać na dowolnie każdy temat. Święty mąż odpowiedział mu: "Synu, w księdze miłości studiowałem więcej niż w innych książkach. Ta książka uczy bowiem wszystkiego".

Zatwierdzenie zakonu

Pewnej nocy Ojciec Święty [Innocenty III], a było to z objawienia Bożego — miał widzenie, że ściany kościoła św. Jana na Lateranie jakby zaczynały pękać i kościołowi groził nagły upadek. Kiedy na to patrzała drżeniem i smutkiem, nadbiegł z naprzeciwka mąż Boży Dominik i swoimi ramionami powstrzymał całą budowlę od upadku. Ojciec Święty dobrze zrozumiał zarówno nowość tego widzenia, jak jego znaczenie. Nie zwlekając poparł zamysł męża Bożego i z radością zatwierdził jego prośbę o uznanie zakonu. Kazał mu wrócić do braci i roztropnie zastanowić się nad tym, którą z uznanych reguł wybiorą dla siebie, aby budować na niej początki zakonu; później zaś niech wróci do niego, aby bez przeszkód otrzymać zatwierdzenie. Z mądrością i nasłuchując Ducha Świętego zastanowił się nad tym mąż mądry, pamiętając o tym, że mocniej trzymają się takie budowle, które opierają się na starych fundamentach, a starożytne i królewskie drogi są bezpieczniejsze od nowych ścieżek, jak to sam Pan powiedział przez proroka: "Stańcie na drogach i pytajcie o ścieżki starożytne: ta droga jest dobra i nią postępujcie" (Jr 6, 16).

Trzeba trwać w Bogu bez względu na wszystko

Którejś nocy święty mąż leżał krzyżem na modlitwie, a diabeł zazdrośnik wyjął z dachu kościoła wielki kamień i rzucił obok niego z taką siłą, że łoskot rozległ się w całym kościele. Chciał mianowicie zły duch rozproszyć w nim modlitewną żarliwość. Kamień zaś upadł tak blisko Dominika, że otarł się o jego kaptur. Jednakże święty mąż trwał nieporuszony na modlitwie. Diabeł natychmiast odstąpił ze wstydem, wydając z siebie straszliwe jęki.

Diabeł Koniecznie chce nas przestraszyć

Po odprawieniu mszy błogosławiony Dominik przyszedł kiedyś do sióstr i powiedział im, aby się zebrały koło młyna nad kanałem, gdyż chce im głosić słowo Boże. Wiedząc zaś o tym, co się stanie, powiedział im: "Córki moje, gdyby nieprzyjaciel rodu ludzkiego chciał was w jakikolwiek sposób nastraszyć, wy się go nie bójcie!" Poszły więc siostry, tak jak im polecił święty Dominik. Dziwiły się tylko, że chce do nich przemawiać w tak niezwyczajnym miejscu. Mimo że młyn był właśnie w remoncie, święty ojciec wszedł do wnętrza wraz z towarzyszącymi braćmi, siostry zaś były już tam zebrane.

Gdy wszyscy już usiedli nad kanałem, błogosławiony Dominik zaczął z mocą mówić o fałszach nieprzyjaciela i o jego podstępach. Właśnie o tym mówił, kiedy nagle wpadł szatan w postaci okropnego i odrażającego jaszczura o dwóch głowach i dwóch ogonach. Był czarny jak noc, biegał brzegiem kanału, z ogromną szybkością podnosząc i spuszczając swoje głowy i ogony. Zamierzał się na siostry, jak gdyby chciał je zaatakować.

Błogosławiony Dominik poznawszy przez Ducha Świętego, kto to ukrywa się pod postacią jaszczura, spojrzał na niego groźnie i kiwając głową, mówił: "Oj ty, nieprzyjacielu! nieprzyjacielu!" Widząc zaś, jak bardzo siostry są przerażone, że niektóre zabierają się już do ucieczki, zwrócił się do niego: "Rozkazuję ci, nieprzyjacielu rodu ludzkiego, abyś natychmiast zniknął w tej wodzie!" Bestia od razu zanurzyła się w wodę i nigdy więcej już się nie pokazała.

Świadkami cudu była Cecylia oraz inne siostry z klasztoru świętego Sykstusa, a także wielu braci.

O cudownym nakarmieniu braci

Kiedy bracia mieszkali jeszcze przy kościele św. Sykstusa, a liczba ich sięgała stu, błogosławiony Dominik wysłał raz brata Jana z Kalabrii i brata Alberta Rzymianina do miasta po jałmużnę. Chodzili od rana aż do godziny trzeciej i niczego nie znaleźli. Właśnie wracali do domu bez żadnego wsparcia, gdy w pobliżu kościoła św. Anastazji wyszła im naprzeciw pewna matrona, która bardzo szanowała nasz zakon. Widząc, że nie zdobyli żadnej jałmużny, dała im jeden chleb ze słowami: "Żebyście przynajmniej nie wracali tak całkiem bez niczego!"

Wracali więc z tym chlebem, gdy oto pewien uczciwy i przyzwoity człowiek natarczywie prosi ich o jałmużnę. Oni zaczęli się wymawiać: sami dla siebie nie mają, nie mogą więc dać jemu. Gdy jednak ten prosił coraz usilniej, rzekł jeden do drugiego: "Cóż nam po jednym chlebie? Damy mu go w imię Bożej miłości". I oddali mu ten chleb. Ten szybko zniknął i nie zauważyli nawet, dokąd poszedł. Gdy wrócili do domu, pobożny ojciec wyszedł im naprzeciw. Twarz miał uradowaną, wiedział bowiem już wszystko, gdyż Duch Święty mu to objawił. Odezwał się do nich: "Nic nie macie, synowie?" Odpowiedzieli mu: "Niestety, Ojcze". Opowiedzieli mu o wszystkim, również o biedaku, któremu oddali chleb.

Na to czcigodny ojciec Dominik: "Był to anioł Pański. Zapewne sam Pan nakarmi swoje sługi. Chodźmy na modlitwę". Wszedł do kościoła, a kiedy po chwili wyszedł, rozkazał braciom, aby zwołali wspólnotę na obiad. Odpowiedzieli mu: "Ojcze święty, dlaczego każesz nam to czynić, skoro nie mamy co położyć na stół?" On jednak, przeczuwając, co się stanie, powiedział: "Pan nakarmi swoje sługi". Ponieważ ci zwlekali z wypełnieniem rozkazu, zawołał brata Rogera ekonoma i kazał mu zwołać braci na obiad, gdyż Pan zatroszczy się o swoje sługi.

Bracia nakryli wreszcie stoły i położyli naczynia. Na dany znak wszyscy weszli do refektarza. Błogosławiony ojciec pobłogosławił stoły, bracia usiedli, a brat Henryk Rzymianin zaczął im czytać. Błogosławiony Dominik, złożywszy ręce, zaczął się modlić nad stołem. I oto, zgodnie z tym, co natchniony Duchem Świętym przewidywał, mocą Bożej Opatrzności pojawili się nagle na środku refektarza dwaj młodzieńcy niezwykłej urody, niosący dwa śnieżnobiałe obrusy wypełnione chlebem. I poczynając od najmłodszych - jeden od prawego, drugi od lewego końca stołu — położyli przed każdym bratem wspaniale wypieczony bochen. Kiedy doszli do błogosławionego Dominika, również przed nim położyli jeden bochen i skłoniwszy się, natychmiast zniknęli, a skąd przyszli i dokąd poszli, aż do dzisiaj nie wiadomo. Błogosławiony Dominik powiada wówczas do braci: "Spożywajcie, bracia, chleb, który Pan wam przysłał".

Następnie rozkazał braciom usługującym przynieść na stół wino. Oni odpowiedzieli: "Ojcze święty, nic nie ma". Wówczas błogosławiony Dominik, proroczym duchem napełniony, powiada im: "Idźcie do beczki i podajcie braciom wina, które Pan nam przysłał". Poszli według rozkazu i znaleźli beczkę przepełnioną najlepszym winem. A zaczerpnąwszy, zanieśli braciom. I rzekł błogosławiony Dominik: "Pijcie, bracia, wino, jakie Pan przysłał". Jedli więc i pili do woli — tego dnia i nazajutrz, i dnia trzeciego.

Po obiedzie rozkazał święty ojciec wszystek pozostały chleb i wino rozdać ubogim, nie chciał bowiem, aby cokolwiek zostało w domu. Przez trzy dni jednak nikogo nie wysłał po jałmużnę, gdyż Pan dał im chleba i wina pod dostatkiem. Następnie święty ojciec wygłosił do braci przepiękną mowę: napominał ich, aby nawet w nędzy nie zwątpili w Opatrzność Bożą.

O tym przedziwnym cudzie opowiadali brat Tankred przeor, bracia Odon i Henryk, obaj z Rzymu, i brat Wawrzyniec Anglik, i brat Gaudio, i brat Jan Rzymianin oraz wielu innych siostrze Cecylii, która aż dotąd przebywa w klasztorze Świętej Marii; opowiadali o tym również innym mniszkom.

Zysk diabła łatwo obraca się przeciw niemu

Spotkał raz święty diabła, jak w swoich żelaznych łapach trzymał karteczkę i przy świetle lampy ją czytał. Zapytał go Dominik, cóż takiego czyta. Ten mu odpowiedział: "Grzechy twoich braci". Rozkazał mu święty w imię Chrystusa oddać karteczkę, co się też stało. Znalazł tam wiele rzeczy, w których później poprawił braci.

Na szczęście jest w klasztorze kapitularz

Innym znów razem święty spotkał diabła, jak obchodził kolejno klasztorne pomieszczenia. Zapytał go, dlaczego to czyni. Ten odpowiedział: "Patrzę, jakie korzyści tutaj osiągnę". Zapytał go: "Cóż ty możesz zyskać w naszym dormitarzu?" Odpowiedział: "Sprawiam, żeby spali więcej niż im potrzeba, żeby późno wstawali i opuszczali wspólne modlitwy. Ponadto, jeśli tylko się da, podsuwam im pokusy i wyobrażenia cielesne".

Święty zaprowadził go do kaplicy i pyta: "A w tym miejscu co zyskujesz?" Odpowiedział: "Ileż to razy sprawiłem, że przychodzili tu późno i szybko odchodzili, a w międzyczasie byli rozproszeni!" Zapytany o refektarz, odpowiedział: "Tutaj jedni jedzą za mało, a drudzy za dużo!" Natomiast przy rozmównicy zachichotał: "To miejsce należy całkowicie do mnie: tutaj rozlegają się śmiechy, hałasy, a słowa puszczane są na wiatr!"

Wreszcie zaciągnął diabła do kapitularza. Ten, pełen przerażenia, zaczął uciekać. "To miejsce — powiada — jest moim piekłem. Co gdzie indziej zyskam, tutaj w całości tracę. Tutaj zakonnicy się wzajemnie upominają, wyznają swoje winy, oskarżają się, tutaj się biczują i tutaj otrzymują rozgrzeszenia. Ze względu na to miejsce złorzeczę temu domowi więcej niż wszystkim innym domom".

Śmierć męża Bożego

Świadek Wentura z Werony, przeor klasztoru w Bolonii, zeznał, że kiedy brat Dominik ciężko zachorował, przeniesiono go do Świętej Marii na Górze, gdzie klimat jest zdrowszy. Kiedy spostrzegł, że umiera, wezwał przeora oraz braci. Przyszło do niego prawie dwudziestu braci wraz z przeorem. Gdy go otoczyli, leżąc zaczął ich pouczać o sprawach Bożych, wzywał ich do dobrej służby i do pokuty. Następnie został namaszczony. Posłyszał zaś, że zakonnik, który był rektorem owego kościoła, zapowiadał, iż nie wypuści go od siebie, lecz każe pochować w swoim kościele. Gdy błogosławiony brat Dominik o tym się dowiedział, powiada: "Żadną miarą. Chcę być pogrzebany pod stopami moich braci. Weźcie mnie stąd, abym umarł w drodze i abyście mogli mnie pogrzebać przy naszym kościele". Wówczas wzięli go do Bolonii, do kościoła św. Mikołaja, z obawą, że może umrzeć im w drodze. Kiedy tam przebywali, po dobrej godzinie kazał zawołać brata Wenturę i rzekł mu: "Przygotujcie się". Podczas gdy ten oraz inni bracia przygotowywali się do uroczystych modlitw przy konającym, błogosławiony brat Dominik powiada: "Jeszcze zaczekajcie". Wówczas przeor: "Ojcze, ty wiesz, że zostawiasz nas w smutku i opuszczeniu. Pamiętaj o nas i módl się za nami do Pana". Na to błogosławiony brat Dominik, podniósłszy oczy ku niebu, modli się: "Ojcze święty, Ty wiesz, że chętnie trwałem w woli Twojej, a tych, których mi dałeś, strzegłem i zachowałem. Polecam ich Tobie. Zachowaj i strzeż ich" [por. J 17, 11b-12a].

Świadek zeznał też, że słyszał od braci, którzy prosili męża Bożego, aby się modlił za nimi, iż ten im odpowiedział: "Po śmierci będę dla was bardziej potrzebny i pożyteczny, aniżeli byłem za życia". I niedługo potem tenże błogosławiony brat Dominik powiedział przeorowi i braciom: "Zaczynajcie". I zaczęli uroczyste modlitwy przy skonaniu, polecając jego duszę Bogu. Świadek sądzi, że błogosławiony brat Dominik modlił się razem z nimi, gdyż poruszał wargami. Kiedy odprawili modlitwy, zakończył. Byli głęboko przeświadczeni, że oddał ducha w chwili, gdy wymawiali słowa: "Przybądźcie, święci Boży, wyjdźcie mu naprzeciw, aniołowie Pańscy: przyjmijcie duszę i zanieście ją przed oblicze Najwyższego".

Jego testament

Kiedy już się zbliżał koniec zawodów i dobiegał kresu bieg obfity w dobre czyny, błogosławiony Dominik, mający już wkrótce otrzymać w niebie przygotowany dlań wieniec sprawiedliwości [por. 2 Tm 4, 7n], popadł, przebywając w Bolonii, w ciężką słabość ciała; wszakże duch jego był niezmordowany i zjednoczony z Bogiem. Choć choroba się wzmagała, duch nie słabł, ale wciąż wzrastał i wzrastała również wewnętrzna moc duszy. Zwołał więc spośród braci przebywających w Bolonii grupę dwunastu i zaczął ich zachęcać do dyscypliny zakonnej i do stałości w cnotach. Napominał ich, aby się strzegli zwłaszcza podejrzanego towarzystwa niewiast, szczególnie młodych, gdyż jego podniety bardzo rozmiękczają i wykrzywiają dusze mężczyzn! Aby zaś nie wydawało się, że synów, których dał mu Pan, pozostawia bez dziedzictwa i w sieroctwie, że pozbawieni będą odtąd pociechy ze strony takiego ojca, sporządził testament. Testament godzien był tego biedaka Chrystusowego, który w wierze stał się bogaczem i dziedzicem Królestwa, jakie Bóg obiecał tym, którzy Go miłują. Dotyczył nie ziemskich bogactw, ale łaski, nie materialnych dostatków, ale mocy duchowej, nie ziemskich posiadłości, ale zażyłości z Bogiem.

Otóż przekazywał to, co sam powiedział: "Takie oto bogactwa — powiada - zostawiam wam, bracia najdrożsi, abyście ja jako synowie posiadali na mocy dziedzicznego prawa. Miejcie miłość, zachowujcie pokorę, posiądźcie dobrowolne ubóstwo". Zaiste jest to testament pokoju. Nie mamy prawa go unieważniać naszym zapomnieniem, wzgardzić nim naszą bezecnością, zmienić go naszymi reformami. Stał się on prawomocny nie przez śmierć testatora, ale przez jego wejście do nieśmiertelnego życia. Błogosławiony, kto nie zaniedba, nie wzgardzi i nie odrzuci tej, przekazanej przez takiego ojca, niezniszczalnej szaty miłości, urodzajnej gleby pokory, upragnionego skarbu ubóstwa.

Jednego z braci Matka Boża niestety pominęła

Kiedyś błogosławiony Dominik nocował na modlitwie w kościele. O północy wyszedł z kościoła, a zakończywszy pracę, dla której wyszedł, zaczął się modlić w przedsionku dormitarza. Kiedy tak trwał na modlitwie, zauważył, że do dormitarza weszły trzy dostojne niewiasty o niezwykłej piękności. Ta, która była w środku, wydawała się szczególnie piękna i dostojna. Jedna z jej towarzyszek niosła kunsztowne i piękne naczynie, druga miała kropidło, które podała matronie w środku. Owa zaś dostojna pani kropiła braci i znaczyła ich krzyżem. Obchodząc braci kolejno, jednego z nich pominęła i ani go nie pokropiła, ani nie przeżegnała. Błogosławiony Dominik starał się zapamiętać, który to jest. Przerwał modlitwę i wyszedł owej matronie naprzeciw. Upadłszy jej do stóp, zaczął usilnie prosić, aby raczyła mu powiedzieć, kim jest. Skądinąd zresztą sam ją rozpoznał.

W owym czasie nie śpiewano jeszcze w klasztorach owej pięknej i pobożnej antyfony, zaczynającej się od słów "Witaj, Królowo"; odmawiano ją jedynie na klęczkach. Odpowiadając więc, owa matrona mówi błogosławionemu Dominikowi: "Jestem tą, której wzywacie każdego wieczora. Kiedy mówicie: 'Przeto więc, Orędowniczko nasza', Ja padam na twarz przed moim Synem, aby zachował ten zakon". Zapytał jeszcze błogosławiony Dominik, kim są Jej towarzyszki. Na to Błogosławiona Dziewica: "To Cecylia i Katarzyna". Zapytał wreszcie, dlaczego opuściła owego brata i nie pokropiła go ani nie przeżegnała jak pozostałych. Odpowiedziała, że niegodnie się prowadzi. Po czym, przeżegnawszy jeszcze i pokropiwszy wszystkich pozostałych braci, znikła.

Trwoga i radość świętego ojca

Wrócił jeszcze błogosławiony Dominik do modlitwy i oto nagle porwany został w duchu przed Boga i zobaczył Pana oraz Błogosławioną Dziewicę, która siedziała po Jego prawicy. Wydawało mu się, że Pani nasza okryta była płaszczem barwy błękitnej. Błogosławiony Dominik rozejrzał się i zobaczył, że przed Bogiem stoją zbawieni ze wszystkich zakonów, ze swojego jednak zakonu nie zobaczył nikogo. Zaczął gorzko płakać i stojąc z daleka, nie odważał się przystąpić do Pana i do Jego Matki.

Wtedy Pani nasza skinęła, aby do Niej podszedł. Nie odważył się jednak i przyszedł dopiero wówczas, kiedy również Pan go zawołał. Podszedł błogosławiony Dominik i upadł przed Nimi na twarz z gorzkim płaczem. Pan każe mu powstać. Gdy powstał, pyta go Pani: "Czemu tak gorzko płaczesz?" On zaś: "Płaczę, bo widzę tutaj ludzi ze wszystkich zakonów, a z mojego zakonu nie ma tu nikogo". A Pan powiada mu: "Chcesz zobaczyć, gdzie jest twój zakon?" Na to Dominik z drżeniem: "Tak, Panie!"

Pan zaś, położywszy rękę na płaszczu Błogosławionej Dziewicy, rzekł Dominikowi: "Zakon twój powierzyłem mojej Matce!" I dodał: "Czy chcesz go zobaczyć?" Dominik zaś: "Tak, Panie!" Wówczas Błogosławiona Dziewica rozpięła swój płaszcz i rozłożyła go przed błogosławionym Dominikiem. Płaszcz był tak ogromny, że wydawał się obejmować całą niebieską ojczyznę, a pod nim zobaczył niezmierzoną liczbę braci. Wówczas błogosławiony Dominik ponownie upadł na twarz, dziękując Bogu i Błogosławionej Maryi. W owej chwili widzenie znikło. Święty ojciec wrócił szybko do siebie i natychmiast zadzwonił na jutrznię.

Różaniec św. Dominika

Żył we Włoszech komes pewien, imieniem Bartłomiej; sławny potęgą, grzechami i niegodziwością. Spowiadał się on raz przed błogosławionym Dominikiem, kiedy ten przyszedł tam głosić słowo Boże. A miał zwyczaj spowiadać się przed sławnymi i uczonymi mężami, zapewne z pychy albo z ciekawości. Zaś ci mu przytakiwali i nie piętnowali jego czynów, jak to niestety czynią spowiednicy wielkich panów i książąt.

Poznał święty spowiednik, że Bartłomiej nigdy się dobrze nie wyspowiadał. Albowiem zwykł wyjawiać innym spowiednikom (a wielu się teraz w ten sposób spowiada) zaledwie pianę swoich grzechów. Błogosławiony zaś Dominik miał tę szczególną łaskę od Boga, że poznawał sumienie spowiadających się, wszystkie ich grzechy oraz łaski. Wyczuł więc i z całą pewnością zobaczył niezliczone grzechy, jakimi obarczone było jego sumienie, a z których nigdy się nie spowiadał i z których nie zdawał sobie przedtem sprawy.

Wielce skruszonemu i pokutującemu, i pełnemu dobrych postanowień nakazał więc błogosławiony Dominik odmawiać Psałterz Dziewicy Maryi, gdyż taką pokutę zwykł zadawać wielkim i szlachetnym panom. Chodziło o to, żeby pokutnik mógł na przyszłość dobrze badać swoje sumienie.

Dał mu Psałterz składający się ze 150 małych paciorków i 15 dużych, które oddzielały każdy kolejny dziesiątek (wszystkiego było trzy wieńce). Z piętnastu wielkich paciorków w tym pięknym Psałterzu, na których zwykło się odmawiać "Ojcze nasz", każdy był inny; tak aby na ich widok można było roztrząsać swoje życie oraz grzechy, wysławiając Boże łaski i dobrodziejstwa, Wcielenie i Mękę Chrystusa, rozmyślać o chwale błogosławionych i udrękach potępienia.

Z pierwszych pięciu dużych paciorków w różańcu pierwszy był wielobarwny, gdyż oznaczał liczne grzechy modlącego się oraz 150 grzechów świata i tyleż kar, i utrapień. Drugi, biały, oznaczał śmierć oraz 150 jej niebezpieczeństw. Trzeci był czerwony, na oznaczenie sądu — zarówno szczegółowego, jak powszechnego — oraz 150 jego straszliwości. Czwarty - czarny, oznaczał bowiem piekło i 150 jego ogólnych kar. Piąty był złoty, na oznaczenie chwały niebieskiej i 150 jej radości.

Co do następnych pięciu dużych znaków oddzielających poszczególne dziesiątki paciorków, na pierwszym miejscu był krzyżyk, na oznaczenie Męki Chrystusowej oraz 150 jej owoców. Drugie miejsce zajmował wizerunek Maryi z Dzieciątkiem, na znak, że Wcielenie Chrystusa przyniosło Dziewicy Maryi 150 radości. Trzecim znakiem była obrączka jako symbol całkowitego oddania się Dziewicy Maryi Bogu Ojcu, przez które dusze pobożne poślubiają Boga i otrzymują 150 przywilejów. Na czwartym miejscu znajdował się baranek na oznaczenie Bożego miłosierdzia, udzielanego wszystkim, którzy modlą się na 150 paciorkach maryjnego Psałterza. Piątym był kamień z obliczem Chrystusa na chuście Weroniki, okolony licznymi promieniami jakby słonecznymi, na oznaczenie 150 błogosławieństw, jakie płyną na zbawionych (a zwłaszcza na śpiewających ten Psałterz) ze wspaniałego oglądania Chrystusa.

Trzeci wieniec miał innych pięć dużych znaków o cudownym znaczeniu. Pierwszym znakiem było przepiękne jabłko wskazujące na 150 owoców raju, jakie otrzymają modlący się na tym Psałterzu. Drugim był pusty dzban jakby alabastrowy, w którym umieszczono relikwie świętych na oznaczenie 150 pomocy, jakie otrzymują modlący się. Trzeci znak miał postać klucza, oznaczał bowiem usunięcie kluczy piekielnych i 150 sposobów obdarowania kluczami niebieskimi, które otwierają skarby nieba. Na czwartym miejscu był denar z wyrytym imieniem Jezusa, oznaczający Świętą Eucharystię, bez której nie umrą modlący się na Psałterzu maryjnym. Piąty znak był kostką alabastrową, wewnątrz pustą, na oznaczenie sakramentów Kościoła, które namaszczają duszę i przynoszą 150 różnych dobrodziejstw.

Czy tak wam się spieszy porzucić ubóstwo?

Święty ojciec Dominik podczas wszystkich swoich wizytacji bardzo troszczył się o to, żeby bracia mieli małe i skromne domy. Kiedy budowano klasztor w Bolonii, zarządził, aby cele były niewielkie i ciasne. Pod jego nieobecność wzniesiono wysoko ściany. Kiedy pobożny ojciec wrócił do Bolonii i zobaczył budowę, zaczął płakać i powiedział: "Czy tak wam się spieszy porzucić ubóstwo i budować pałace?" I rozkazał zaniechać tej budowy.

Są sprawy ważniejsze niż budowa klasztoru

W klasztorze w Tuluzie umarł niejaki brat Gerard. Troszczył się on zbytnio o budynki. W dzień śmierci objawił się jednemu z oddanych sobie braci, znajdującemu się o sześć dni drogi od miejsca jego zgonu. Miał na sobie szaty diakona, twarz mu jaśniała i złoto zdobiło jego szyję; sprawiał wrażenie, że głosi kazanie ludowi. Żyjący brat zapytał go: "Czyż nie jesteś bratem Gerardem?" "Owszem — odpowiedział - właśnie dzisiaj umarłem w Tuluzie. Twarz mi jaśnieje ze względu na czystość wiary, którą wyznawałem; szyję mi ozdobiono, bo byłem gorliwy o dusze". Następnie rozchylił rękaw dalmatyki i pokazał mu bok i pierś: były spalone na węgiel. I powiedział: "Cierpię to, bo zanadto zajmowałem się budynkami. Jeśli jednak bracia będą się za mnie modlić, szybciej zostanę wyzwolony". Wówczas prowincjał polecił, aby we wszystkich klasztorach tej prowincji modlono się za niego.

Nie uciekać od obowiązków pod pozorem modlitwy

Pewien brat ciągle się modlił i zupełnie zaniedbał się w nauce. Często pokazywał mu się diabeł pod postacią Błogosławionej Dziewicy i bardzo chwalił go za to, że nie dba o naukę. Brat ów wyjawił to pewnemu świętemu współbratu. "Synu — powiedział mu starzec — kiedy ta zjawa przyjdzie, pluń jej w twarz. Jeśli to jest Błogosławiona Dziewica, jest Ona pokorna i nie będzie ci miała za złe twojego posłuszeństwa. Jeśli zaś diabeł przybiera Jej postać, jest on pyszny i nie zniesie upokorzenia". Kiedy brat tak uczynił, diabeł zawołał: "Bądź przeklęty i przeklęty twój nauczyciel!" Uciekł i nigdy się już nie pojawił.

Potrzeba częstej spowiedzi

W jednym z klasztorów Lombardii było dwóch pobożnych braci, którzy przechadzali się rozmawiając o Bogu. Wówczas pewien starzec zakonnik zobaczył przez okno, że nad głowami owych braci unoszą się aniołowie i wzniósłszy ręce w niebo, błogosławią Boga. Kiedy jednak rozmowa tych braci zwróciła się ku rzeczom niepotrzebnym i bezmyślnym, aniołowie przedziwnie się zagniewali i porzucili ich, zatykając sobie nosy. Natychmiast nad głowy owych braci nadciągnęło stado czarnych wieprzy, które smrodziły na nich i strasznie ryczały. Wreszcie bracia znów zaczęli rozmawiać o Bogu i zaraz wieprze zniknęły, przystąpili zaś aniołowie, chwaląc Boga i wodą obmywając braci z nieczystości.

Poznał z tego starzec, że wrócili do pobożnej rozmowy, i wszystko im później opowiedział. Usłyszawszy to, zlękli się bardzo i uczynili pokutę.

Pojednaj się z bratem, póki jesteś w drodze

Brat Mikołaj, prowincjał rzymski, został obrażony przez jednego brata, który wkrótce umarł, nie pojednawszy się przedtem. Ukazał mu się, mówiąc: "Bracie Mikołaju, przebacz mi!" Odpowiedział brat Mikołaj: "Jesteś już w rękach Chrystusa, u Niego proś o miłosierdzie". Zmarły brat upadł przed stopy Jezusa i prosił Go o przebaczenie. Jezus rzekł: "Nie udzielę ci przebaczenia, dopóki go nie uzyskasz u tego, którego obraziłeś". Wówczas zmarły wrócił do brata Mikołaja, prosząc o pojednanie, które zaraz otrzymał. I powiedział jeszcze: "O, bracie Mikołaju, zbyt wielki ciężar ściąga się na siebie, obrażając braci, ale jeszcze większym ciężarem jest nie pojednać się!"

Choroba mistrza Reginalda

Kiedy w roku Pańskim 1218 Dominik zatrzymał się w Rzymie, zdarzyło się, że przyszedł tamże mistrz Reginald, wielebny dziekan od świętego Aniana z Orleanu. Ów mistrz Reginald był mężem wybitnej wiedzy, jaśniał zarówno cnotą, jak sławą, a nawet przez pięć lat kierował prawem kanonicznym w Paryżu. Ten za natchnieniem Bożym takie powziął postanowienie, że porzuci wszystko, co posiada, i odda się całkowicie głoszeniu słowa Bożego. Właśnie wtedy zamierzał sobie wybrać sposób życia, ale nie był dość zdecydowany, jak najlepiej przeprowadzić to, co postanowił.

Nie wiedział jeszcze o powstaniu Zakonu Głosicieli słowa. Rozmawiał zaś po przyjacielsku z pewnym kardynałem Stolicy Apostolskiej i wyjawił mu swoje postanowienie. Powiedział mu, że się wielce niepokoi, czy potrafi podjąć ten rodzaj życia, żeby porzuciwszy wszystko wędrować z miejsca na miejsce w dobrowolnym ubóstwie i głosić Chrystusa. Na to kardynał: "Właśnie powstaje nowy Zakon Głosicieli słowa, który zgodnie z twoim pragnieniem łączy głoszenie słowa z dobrowolnym ubóstwem. Mistrz zaś owego zakonu akurat przebywa tutaj w Rzymie i głosi słowo Boże". Usłyszawszy to, mistrz Reginald niezwłocznie odszukał błogosławionego Dominika i otworzył przed nim tajemnicę swojego serca. Pociągnięty ponadto świętością jego oblicza i łagodnością wymowy tego kaznodziei zbawienia, ostatecznie zdecydował się wstąpić do jego zakonu.

Wkrótce jednak przeciwność, owa egzaminatorka świętych postanowień, skierowała się przeciw jego pragnieniom i ów mistrz Reginald popadł w ciężką chorobę. Kiedy choroba się nasilała i natura zaczęła się już poddawać, pojawiły się oznaki śmierci, a lekarze nie potrafili temu zapobiec. Natomiast błogosławiony Dominik, nie godząc się z nagłą utratą syna, oddał się cały modlitwie, wołając do uszu Bożego miłosierdzia i naprzykrzając się krzykiem swojego serca. Nie przestawał wołać, aby nie pozbawiono go pociechy z tego nie narodzonego jeszcze, ale poczętego już w nadziei syna. Jak opowiadał później braciom, błagał, aby przynajmniej na krótki czas Bóg raczył mu go zostawić.

Gdy więc on trwał na modlitwach, mistrzowi Reginaldowi, spieczonemu gwałtownym żarem gorączki, ukazała się widzialnie i na jawie błogosławiona Bogurodzica, Pani świata, Dziewica Maryja. Towarzyszyły Jej dwie niezwykłej piękności panny. Chory usłyszał, jak sama Królowa powiada do niego łaskawie: "Proś Mnie, powiada, o co chcesz, a dam tobie". Kiedy zaś on zastanawiał się, o co prosić, jedna z panien towarzyszących Królowej nieba podpowiada mu, aby prosił tylko o to, co Królowa miłosierdzia raczy mu udzielić, i żeby cały poddał się Jej woli. Zdał się przeto, idąc za zdrową radą, na wybór błogosławionej Bożej Matki, aby wedle swego uznania dała mu, co zechce. Wówczas Ona, wyciągnąwszy dziewiczą rękę, namaściła zbawiennym olejem, jaki z sobą przyniosła, oczy chorego, uszy i nozdrza, również usta i ręce, nerki i nogi, dodając przy poszczególnych namaszczeniach własne formuły słowne. Znam tylko te słowa, które wypowiedziała przy namaszczeniu nerek i nóg. Otóż przy nerkach powiedziała: "Niech pasek czystości zwiąże nerki twoje". Przy nogach zaś: "Namaszczam nogi twoje, aby ochoczo chodziły z Ewangelią pokoju". Wówczas ukazała mu habit Zakonu Głosicieli. "Oto, powiada, habit twojego zakonu". Wreszcie, pozostawiając chorego w szczęściu, zakryła przed jego oczyma cielesną postać owego widzenia.

Uzdrowiony w ten sposób przez Królową nieba Reginald wrócił od razu do pełni sił, namaściła go bowiem Matka Tego, który ma moc namaszczać zdrowiem. Gdy zaś z nastaniem poranku przyszedł do niego błogosławiony Dominik i wypytywał go przyjaźnie o samopoczucie, ten powiada: "Zdrów jestem". I opowiedział mu po kolei widzenie. Zdarzają się bowiem takie łaski — a nie przypuszczam, aby to było twierdzenie bezbożne - że Zbawiciel uzdrawia tych, których powalił, i udziela zbawiennego lekarstwa tym, którym zadał ranę. Lekarzy dziwi nagłe i nieoczekiwane uzdrowienie, bo nie wiedzą, czyje lekarstwo przywraca do zdrowia tego, który według ich orzeczenia powinien się już pożegnać z życiem.

Trzeciego zaś dnia, kiedy błogosławiony Dominik siedział wraz z mistrzem Reginaldem, pewien mąż Boży z Zakonu Szpitalników oświadczył, że widział wyraźnie, jak przyszła Błogosławiona Dziewica i namaściła własną ręką całe ciało mistrza Reginalda. Dzięki zaś temu niebieskiemu namaszczeniu ciało świętego męża, mistrza Reginalda, zostało uwolnione nie tylko od żaru gorączki, ale także od płomienia pożądliwości. Odtąd, jak sam później wyznał, wolny był nawet od zaczątków poruszenia zmysłowego. Po jego odejściu do Pana błogosławiony Dominik wyjawił braciom to widzenie. Brat Reginald zaprzysiągł go bowiem, aby w czasie jego życia nikomu o tym nie mówił, ale żeby zachował tajemnicę, tak jakby ją usłyszał na spowiedzi.

Otrzymawszy więc zdrowie od Boga, brat Reginald Bogu się cały ofiarował i złożył śluby wobec błogosławionego Dominika. Potem zaś udał się do Bolonii, gdzie cały poświęcił się głoszeniu słowa Bożego, zbawiennym niepokojem poruszył całe miasto i wiele dusz zyskał dla Chrystusa. Wielu też wstąpiło dzięki niemu do Zakonu Głosicieli i odtąd liczba braci zaczęła szybko wzrastać.

Jak mistrz Jordan się pocieszał po utracie oka

Kiedy w wyniku ciężkiej choroby mistrz Jordan całkowicie utracił wzrok w jednym oku, powiedział do zgromadzonych braci: "Dziękujcie Bogu, bracia, że utraciłem jednego nieprzyjaciela. Ale módlcie się do Pana, aby — jeśli taka jest Jego wola i jeśli to dla mnie będzie pożyteczne - raczył mi zachować drugie oko".

Jak został oszukany przez włóczęgę

Razu pewnego mistrz Jordan oddał swoją suknię włóczędze, który udawał biedaka i chorego. Ten zaniósł ją potem do karczmy. Brat, który to widział, powiedział mistrzowi: "Niezły podarek zrobiłeś, mistrzu, włóczędze! Już odniósł twoją suknię do karczmy!" Mistrz odpowiedział: "Uczyniłem tak, ponieważ uwierzyłem, że jest biedakiem i chorym i że bardzo potrzebuje pomocy. Wydawało mi się czymś zbożnym pomóc mu. Jeszcze teraz sądzę, że lepiej utracić suknię niż wrażliwość na biedę".

Dlaczego do zakonu częściej wstępują humaniści niż teologowie

Zapytany, dlaczego do zakonu częściej wstępują humaniści niż teologowie i kanoniści, mistrz Jordan odpowiedział: "Dobrym winem łatwiej upiją się wieśniacy, którzy zwykle piją wodę, aniżeli szlachta czy mieszczanie, którzy nie przejmują się mocniejszym winem, gdyż mają je na co dzień. Humaniści przecież przez cały tydzień piją wodę Arystotelesa i innych filozofów, dlatego jeśli łykną na niedzielnym czy świątecznym kazaniu słów Chrystusa i Jego sług, od razu są upici winem Ducha Świętego i nie tylko swój majątek, ale samych siebie Bogu ofiarują. Teologowie zaś często takich słów słuchają, toteż są czasem jak nieokrzesany kościelny, który bez szacunku zachowuje się przy ołtarzu i odwraca się do niego tyłem, gdyż często przebywa w kościele".

O tym, że bracia powinni unikać zaszczytów

Mówiono w obecności mistrza Jordana o pewnym wybitnym i pobożnym bracie, że powinien zostać biskupem. Na to mistrz: "Wolałbym go zobaczyć w trumnie niż na biskupim krześle".

Jak pomścił krzywdę swojej matki

Pewien szlachcic niemiecki zagarnął krowę matce mistrza Jordana, mistrz zaś przyciągnął do zakonu syna owego szlachcica. Otóż zwrócono się w imieniu szlachcica z żalami do mistrza, że ojcu odebrał syna. Żeby ich udobruchać, tak oto ich pocieszył: "Wiecie, że według zwyczajów germańskich syn powinien pomścić krzywdę matki i nikt w Niemczech nie ma mu tego za złe. Wasz pan skrzywdził moją matkę, bo zabrał jej krowę. Dlaczegóż więc macie mi za złe, że ja jemu zabrałem byczka?"

O tym, że z małej części można domyślić się całości

Kiedyś templariusze zaprosili mistrza Jordana, aby wygłosił im naukę. Mimo że prawie wcale nie znał francuskiego, a oni byli Francuzami, chętnie się na to zgodził. Kiedy już zgromadzili się, tak się złożyło, że widać było stamtąd jakiś mur stary, mniej więcej na wysokość człowieka. Mistrz, chcąc ich od początku przekonać, że choć słabo zna francuski, przecież ufa, że i z jednego słówka po francusku potrafią zrozumieć całe zdanie, tak im powiedział: "Gdyby jakiś osioł stał za tym murem i gdyby podniósł głowę, tak że zobaczylibyśmy jego uszy, przecież domyślilibyśmy się, iż za murem stoi cały osioł. A więc z małej części można poznać całość. Tak samo z jednego zrozumiałego słówka można się domyślić całego zdania, mimo że będzie wypowiedziane po niemiecku".

Co powiedział nowicjuszom, którzy śmiali się podczas modlitwy

Pewnego razu mistrz szedł z nowicjuszami, których przyjął w miejscowości, gdzie nie było klasztoru. Zdarzyło się, że w jakiejś gospodzie odmawiali wspólnie kompletę, podczas której jeden z nich zaczął się śmiać, co z kolei bardzo rozśmieszyło pozostałych. Któryś z towarzyszy mistrza zaczął im okazywać gniew, co pobudziło ich do jeszcze większego śmiechu. Po ukończeniu komplety i udzieleniu błogosławieństwa mistrz zwrócił się do niego: "Któż cię, bracie, mianował mistrzem naszych nowicjuszy? Czy do ciebie należy udzielanie im napomnień?" A zwróciwszy się do nowicjuszy, powiedział: "Najdrożsi, śmiejcie się, ile możecie, i nie zważajcie na tego brata. Daję wam na to pozwolenie. Zaprawdę powinniście się śmiać i radować, bo wyszliście z diabelskiego więzienia i skruszone zostały kajdany, w których diabeł przez wiele lat trzymał was na uwięzi. Śmiejcie się więc, najdrożsi, śmiejcie się". Słowa te podniosły ich na duchu i odtąd nie byli już zdolni do pustego śmiechu.

Jak rozmiękczył serce surowego brata

Mistrz czynił wysiłki, aby zakon na powrót przyjął pewnego odstępcę. Kiedy starał się, aby bracia na kapitule wyrazili na to zgodę, a jeden z nich sprzeciwiał się, mistrz Jordan powiedział: "Choćby on miał na sumieniu wiele grzechów, przecież — jeśli go odrzucimy — może pogrążać się w grzechach coraz bardziej". Lecz tamten twierdził, że to jest mu obojętne. Wówczas mistrz odpowiedział: "Gdybyś, bracie, przelał za niego jedną kroplę swojej krwi, tak jak Chrystus oddał swoją krew za niego, zapewne nie byłoby ci to obojętne". Wówczas brat ten nawróciwszy się, upadł zawstydzony na ziemię i wyraził swą zgodę bez zastrzeżeń.

Co lepiej: modlić się czy pracować?

Pewien brat zapytał mistrza Jordana, co lepiej: oddać się modlitwie czy studiowaniu Pisma Świętego? Ten w odpowiedzi zapytał: "A co lepiej: pić czy jeść? Przecież trzeba nam na przemian jednego i drugiego".

Jak niezłomna wiara i nadzieja w Bogu pozwoliła św. Jackowi przejść przez Wisłę

Zdarzyło się, że błogosławiony Jacek zdążał do Wyszogrodu, miasta w Księstwie Mazowieckim, aby głosić słowo wiary. Żeby dostać się do miasta i głosić tam słowo Boże, trzeba było przeprawić się na drugi brzeg rzeki; Wisła zaś była akurat pełniejsza niż zwykle i wylewała się z koryta. Nie znalazłszy zaś żadnej łodzi ani przewoźnika, pozbawiony ludzkiej pomocy, napełnił się nadzieją w Bogu i mocną ufnością, i powiada do braci Godyna, Floriana oraz Benedykta: "Bracia najdrożsi, módlmy się do Wszechmogącego Boga, któremu niebo, ziemia, morze i źródła wód są posłuszne, aby pozwolił nam przejść tę wartką i głęboką rzekę". Ci usłuchali świętego, poklękali do modlitwy i zanosili błagania do Boga.

Błogosławiony Jacek powstał, naznaczył rzekę Wisłę znakiem krzyża Pańskiego i zaczął stąpać po wodzie, która na sposób stałej materii udzielała mu świętej posługi. Idąc suchą stopą po falach wód, powiada do towarzyszy: "Idźcie w imię Chrystusa moim śladem i żadną miarą nie wątpcie w moc Wszechmogącego".

Jednak towarzyszący mu bracia, oszołomieni tak zadziwiającym cudem, nie mieli równie apostolskiej wiary i nie odważyli się pójść w ślad za Jackiem. Ten odwrócił się, rozciągnął płaszcz na falach i rzekł do braci: "Dlaczegóż wątpicie, najdrożsi synowie?" I uczyniwszy powtórnie znak krzyża świętego, tak powiada: "Oto most Jezusa Chrystusa, którym w Jego imię przejdziemy przez tę wielką wodę". I przepłynęli, mając pod sobą fale rzeki niby jakiś stały ląd. Płaszczem, na którym stali zwróceni ku miastu, kierował św. Jacek.

Zobaczywszy to, ludzie owego miasta osłupieli i niezmiernie się zdziwili, i błogosławili Boga, który przedziwne dzieła czyni w swoich świętych.

Jak suchą stopą przeszedł przez Dniepr, niosąc alabastrową figurę Chwalebnej Dziewicy

Kiedy błogosławiony Jacek uzyskał od kijowskiego księcia miejsce na budowę klasztoru, głosił nieustannie przez pięć lat słowo Boże i budował klasztor. W ten sposób wielkie mnóstwo ludzi nawrócił do Chrystusa i utworzył wspólnotę braci. Pewnego dnia postanowił już wrócić do Polski. Kiedy przystąpił do ołtarza, aby odprawić święte tajemnice i powierzyć się Bożej opatrzności, niespodziewanie rozległy się w mieście krzyki spowodowane nagłym nadejściem Tatarów. Bracia z klasztoru, usłyszawszy je, przybiegli przerażeni do kościoła, do świętego męża odprawiającego Boskie tajemnice, i przekrzykując się, oznajmili mu o tym. "To już po nas, błogosławiony ojcze, uciekajmy co prędzej, może jeszcze uda nam się wymknąć z rąk niewiernych Tatarów! Oni już zbrojną ręką włamują się do bramy klasztoru!"

Usłyszawszy to, święty mąż wziął Najświętszy Sakrament i tak jak stał, ubrany w święte szaty, zaczął wraz z braćmi uciekać. Był już na środku kościoła, kiedy posąg Chwalebnej Dziewicy, wykonany z kamienia alabastrowego, ważący cztery albo pięć talentów, głośno za nim zawołał: "Synu Jacku, dlaczego sam uciekasz, a Mnie razem z moim Synem zostawiasz, aby Tatarzy rozbili ten posąg i go podeptali? Weź Mnie z sobą!" Św. Jacek, zdumiony tym głosem, powiada: "Chwalebna Dziewico, bardzo ciężki jest ten Twój posąg, jakże go więc udźwignę?" Na to Dziewica: "Weź go, Syn mój uczyni go lekkim".

Wówczas święty mąż, w jednej ręce trzymając Ciało Chrystusa, w drugiej niosąc posąg, który wydawał mu się lżejszy niż trzcina, wyszedł bezpiecznie wraz z braćmi przez środek niewiernych, którzy właśnie pustoszyli klasztor i wszystkich wokół zabijali. Nad Dnieprem rozłożył braciom płaszcz i suchą nogą przeprowadził ich na drugi brzeg rzeki. W ten sposób zarówno siebie, jak i swoich braci uwolnił od niebezpieczeństwa. Na żywe i trwałe świadectwo tego cudu pozostawił na tej rwącej rzece ślad swojego przejścia, który widzieli podani wyżej świadkowie i przysięgą to potwierdzili. Figurę zaś przyniósł Jacek aż do Krakowa, gdzie odzyskała swój pierwotny ciężar właściwy kamieniowi i po dziś dzień otoczona jest czcią ludu.

O wskrzeszeniu topielca

Roku Pańskiego 1221, w dzień przeniesienia św. Stanisława, który jest patronem Królestwa Polskiego, zdarzyło się, że błogosławiony Jacek szedł do miejsca owego patrona. Kiedy przepłynął Wisłę (a woda wówczas nadzwyczaj wezbrała), spotkał na brzegu tłum szlachty i ludu, płaczący nad ciałem jakiegoś rycerza, Piotra z Proszowa, który porwany przez rzekę spadł z konia i utopił się.

Matka utopionego, pani Falisława, zobaczywszy błogosławionego Jacka (a znała jego święte życie i miłe Bogu postępowanie), upadła do jego nóg i z płaczem powiada: "Człowieku Boży, ojcze Jacku, spójrz na moje nieszczęście! Miałam jedynego syna, a oto teraz widzę go martwym. Co ja teraz biedna uczynię, sierota bez męża i najdroższego syna?"

Wówczas błogosławiony Jacek poruszony litością zapłakał. Odszedł od tłumu i modlił się na klęczkach, a wróciwszy do zmarłego, pyta jego matkę: "Córko Falisławo, kiedy twój syn utonął?" Odpowiedziała: "Wczoraj wieczorem, ale odnaleziono go dopiero dziś. Pociesz mnie, ukochany ojcze!" Wówczas błogosławiony Jacek, przystąpiwszy do ciała, wziął rękę zmarłego i powiada: "Piotrze, Pan nasz, Jezus Chrystus, którego chwałę głoszę, niech cię przywróci, za wstawiennictwem Błogosławionej Dziewicy Maryi, do dawnego życia". Ten natychmiast wstał, dzięki czyniąc Bogu oraz Jego słudze, błogosławionemu Jackowi.

O cudownym podniesieniu zniszczonych gradem zasiewów

W Roku Pańskim 1238, kiedy błogosławiony Jacek wrócił z Kijowa, stolicy Rusinów, do Krakowa, pewna szlachetna niewiasta, Klemencja ze wsi Kościelec, zaprosiła go do swojej wioski na uroczystość św. Małgorzaty, aby się duchowo odnowić i odświeżyć. Kiedy przyprowadziła go na wigilię owej świętej, z bólem stwierdziła, że wielkie wichury, deszcz i grad tak zniszczyły jej zasiewy, iż na polu pozostała tylko połamana i zmierzwiona słoma. Mąż Boży wchodzi do domu owej niewiasty, ta zaś z płaczem, łzami i narzekaniem upadła do jego stóp i tak powiada: "O, szczęsny ojcze Jacku, nie wiem, co czynić ani gdzie się podziać. Zaprosiłam cię dla duchowej pociechy, a oto przyjmuję cię z bólem serca i żalem w duszy. Wszystko, co miałam na polach, w jednej godzinie straciłam, bo grad to zniszczył i unicestwił. Błagam, pomóż mi, ja ufam w twoją modlitwę przed Bogiem".

Kiedy to jeszcze mówiła, oto mnóstwo mężczyzn i kobiet upadło do stóp błogosławionego Jacka z płaczem i jękiem i przedstawiając mu żałosną opowieść o swoim nieszczęściu, tak powiadają: "O, święty ojcze Jacku, wielka jest wiara twoja i moc twoich dzieł, o których słyszeliśmy. Pomóż nam, biednym, bo z powodu tego nieszczęścia zginiemy z głodu. Grad pozbawił nas, jak widzisz, całego naszego pożywienia. Wielokrotnie słyszeliśmy, że Bóg miłosierdzia wysłuchuje cię we wszystkim. Toteż pokornie cię prosimy, ulituj się nad nami".

Wówczas błogosławiony Jacek, poruszony łzami niewiasty i dotknięty nieszczęściem tłumu, sam zaczął z głębi serca płakać wraz ze wszystkimi, a w końcu powiada: "Więcej spokoju, najdroższe dzieci. Znieście cierpliwie tę próbę i utrapienie wasze. Bóg, Ojciec miłosierdzia, który po utrapieniach odpuszcza grzechy i przynosi pociechę, pocieszy was. Teraz idźcie do domów waszych, a przez całą noc trwajcie w modlitwach".

Kiedy odeszli, błogosławiony Jacek spędził całą noc bez snu i cały oddany Bogu modlił się z płaczem za strapionych i poszkodowanych. Dziwna rzecz i warta powszechnego rozgłosu: Albowiem skoro tylko ukazały się promienie wschodzącego słońca, w dzień św. Małgorzaty, wieśniacy znaleźli swoje zboża znów pełne ziarna; również inne zasiewy rosły prosto, tak jakby gradu w ogóle nie było. Widząc taki cud, wszyscy rolnicy tej wsi przypisali go wyłącznie zasługom błogosławionego męża. Upadłszy wraz z sąsiadami do stóp męża Bożego, dziękowali Bogu, że przez świętego swojego — Jacka — zdziałał dziwy i zlitował się nad swym stworzeniem.

Jak św. Jacek wymodlił macierzyństwo bezpłodnej kobiecie

W Roku Pańskim 1240 miało miejsce następujące wydarzenie: Pewna szlachetna pani, Felicja z Gruszowa, która wraz z mężem posiadała ogromne posiadłości, przez dwadzieścia lat nie wydała na świat dziecka i było rzeczą jasną, że nigdy już dziecka nie urodzi. Nieszczęście to było powodem, że cierpiała od swego męża liczne przekleństwa i zniewagi. Nie mogąc znieść hańby bezpłodności, męczyła Boga (jak Anna, matka Samuela) ciągłymi prośbami, aby uwolnił ją od tej hańby i dał dziedzica zdobytych pracą bogactw. Błogosławiony Jacek, którego duchową córką była ta udręczona kobieta, też modlił się o to, o co ona przez tyle lat we łzach błagała Boga.

Wreszcie pewnego razu, gdy mąż szczególnie ją znieważył, przyszła zapłakana do błogosławionego męża i powiada: "Ojcze Jacku, co ja, biedna, mam począć wobec tylu poniżeń i pogardy od męża? Mąż mój i krewni nienawidzą mnie, bo jestem bezpłodna. Błagam cię, podaj mi pomocną rękę i wstaw się za mną, grzesznicą, u Źródła dobroci, Pana Boga Najwyższego, który to, czego nie ma, powołuje do istnienia i w jednej chwili z łatwością bogaci ubogiego. Wiem przecież i mocno w to wierzę, że jeśli się pomodlisz do Boga, otrzymam dziedzica i mąż mój przestanie mnie znieważać".

Wobec jej błagań mąż święty westchnął i zapłakał, a głęboko jej współczując, powiada: "Idź, córko Felicjo, dziedziczko wiary i nadziei w Bogu, do domu twego. Zostaniesz obdarzona synem. Oto wydasz na świat takiego potomka, z którego rodu urodzą się liczni biskupi i dygnitarze". Uwierzyła niewiasta słowom męża Bożego i z radością wróciła do domu, a niedługo potem poczęła z męża swojego i urodziła syna. Kiedy go odłączyła od piersi, przyniosła do błogosławionego męża do Krakowa, chwaląc Boga i dzięki czyniąc. Spełniło się wszystko, co prorokował święty w duchu Bożym, a zaświadczyło to wielu ludzi godnych wiary.

O drogocennej śmierci męża Bożego, Jacka

Bóg błogosławiony wyznaczył liczbę, miarę i wagę wszystkiemu, co stworzył. Sobie zastrzegł liczbę miesięcy człowieka; jego życie i śmierć. W swojej ręce zostawił decyzję o początku i końcu ludzkiej natury. Nie inaczej było w wypadku męża Bożego, którego wspaniałe owoce dobrych czynów domagały się nagrody. Wiele się napracował św. Jacek dla zbawienia dusz, wiele napościł, a całe jego życie było jakby nieustanną pielgrzymką (nigdy bowiem nie dosiadł konia ani nie jeździł wozem, podobnie zresztą jak jego towarzysze), wielu też cudów dokonał. Wreszcie, porwany słodyczą Boskiej kontemplacji, dniami i nocami w ustawicznych modlitwach błagał Boga i z całej duszy pragnął być rozwiązanym i pozostać z Chrystusem [por. Flp 1, 21-24]. Często ze łzami i łkaniem modlił się, aby Bóg wyprowadził go z więzienia tej śmierci do ojczyzny, zwłaszcza że ciało podlegające zniszczeniu obciąża duszę, a ziemskie zamieszkiwanie przytępia zmysł rozumienia rzeczy wyższych. Wiedział również, wraz z nauczycielem pogan, Apostołem Pawłem, że w członkach ciała znajduje się inne prawo, które sprzeciwia się prawu ducha; chce ono podbić ciało w niewolę grzechu i tylko Boża łaska może je pokonać. Dlatego sen uciekał od oczu męża Bożego. Wypełnione jękiem noce składał on nieustannie w ofierze Bogu i błagał, aby mógł w pokoju opuścić ten świat.

Usłyszał Bóg, Ojciec miłosierdzia, jego tęsknotę; On go bowiem od wieków przewidział dla siebie na wiernego sługę. Wyjawił mu kres jego życia i słodko pocieszył, że za kilka dni przyjmie go od razu do radowania się Nim wraz ze wszystkimi aniołami.

Nazajutrz po uroczystości św. Dominika, naszego ojca, zaczął błogosławiony Jacek nieco chorować i z dnia na dzień choroba coraz bardziej się wzmagała. W wigilię Wniebowzięcia Chwalebnej Dziewicy Maryi zwołał starszych braci konwentu krakowskiego (którego był założycielem) i zapowiedział im swoje odejście z ciała. Kiedy ci zaczęli bardzo płakać, ojciec dołączył słowo pociechy: "Nie płaczcie nade mną, najdrożsi synowie, bo Pan mnie wzywa, abym jutro przeszedł do Ojca. Bo jak nie godzi się zadawać sobie śmierci, ale każdemu wyznacza ją Bóg, tak samo nie wypada, aby chrześcijanin, a zwłaszcza prawdziwy zakonnik, bał się śmierci, skoro przecież kiedyś umrzeć musi. Radujcie się raczej, bracia, i winszujcie mi, bo dla mnie żyć — jest Chrystus, a śmierć — to zysk. Pragnę już być rozwiązanym i złączyć się z Chrystusem. Uspokójcie się, bracia, bo po zrzuceniu ciężaru tego ciała będę wam pomagał nie mniej, niż to czyniłem w tym życiu nieszczęsnym, kiedy wraz z wami dźwigałem obraz tej śmierci".

Odchodząc z tego świata, nie sporządził błogosławiony Jacek żadnego testamentu, bo nie miał niczego, czym mógłby rozporządzić. "Pozostawiam wam — powiedział — zbawienne napomnienie ojca naszego Dominika, które słyszałem z ust ojca naszego. Zachowujcie je w całości: ťBądźcie łagodni, miłujcie się nawzajem, posiądźcie dobrowolne ubóstwo. To jest testament wiecznego dziedzictwaŤ".

Po czym wobec modlących się braci i płaczącego ludu, w dzień Wniebowzięcia Chwalebnej Dziewicy Maryi, około godziny dziewiątej, dopełniwszy kanoniczne godziny służby Bożej, wypowiadając ze łzami słowa Psalmu: "Tobie, Panie, zaufałem" oraz: "W ręce Twoje, Panie, powierzam ducha mojego" — odszedł z tego świata do Chrystusa i oddał swą szczęśliwą duszę w ręce świętych aniołów, którzy mu się częstokroć, kiedy jeszcze przebywał w śmiertelnym ciele, objawiali.

Odszedł z tego świata w Roku Pańskim 1257, wypełniwszy święte dni swego życia. Żył lat siedemdziesiąt jeden, urodził się w roku 1186, do zakonu wstąpił w roku 1220, umarł w roku 1257. Ciało jego, przeczyste świętością i dziewictwem, zostało pogrzebane uroczyście w konwencie Zakonu Kaznodziejskiego. Pogrzeb zaś prowadził czcigodny biskup krakowski, Jan Prandota, jego krewny.

O widzeniu bł. Bronisławy

W dzień śmierci świętego męża Jacka szlachetna dziewica Bronisława, która w klasztorze sióstr na Zwierzyńcu obok Krakowa z niezmierną pobożnością i oddaniem służyła Bogu ponad czterdzieści lat, modląc się w ową uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Dziewicy Maryi i z całego serca oddając się kontemplacji tego, co niebieskie, została wzniesiona ponad siebie i zmorzona twardym snem. Bóg objawił jej wówczas następujące widzenie:

Zobaczyła, że na kościół Braci Kaznodziejów w Krakowie zstępuje z nieba ogrom światła. Dach kościoła pełen był słodko śpiewających aniołów, za którymi zdążała wspanialsza niż słońce, lśniąca blaskiem wszystkich drogich kamieni Dziewica Matka Boga, jaśniejąca niezmierzonym światłem. Towarzyszył Jej wspaniały chór dziewic. Trzymała za lewą rękę i prowadziła męża o jaśniejącym obliczu, w świetlanej i lśniącej szacie, brata z Zakonu Głosicieli słowa Bożego. Zdumiona Bronisława, bo nigdy podobnego światła nie widziała, zebrała się na odwagę i zwróciła się do Dziewicy, która była piękniejsza ponad wszystkich:

"Błagam Cię, Pani, powiedz mi, kim jesteś i co za brata — jesteś przecież Dziewicą — ze sobą prowadzisz". Na to najwspanialsza Matka Boga: "Nie dziw się, córko, że zstąpiłam na te śmiertelne drogi. Ja jestem Matką Miłosierdzia, a ten, którego widzisz, to brat Jacek z Zakonu Kaznodziejskiego. Był Mi niezwykle oddany, dlatego w tym świątecznym i uroczystym pochodzie prowadzę go do królestwa chwały i do wiekuistej łożnicy". Powiedziawszy to, Dziewica Matka Boga, Rodzicielka samego Miłosierdzia, zaczęła niezmiernie słodko śpiewać: "Pójdę na górę, gdzie rośnie mirra, i na pagórki Libanu". Cały orszak duchów anielskich, prowadząc św. Jacka wśród słodkich śpiewów i blasku nadziemskiego światła, zaczął powoli znikać jej z oczu i wchodzić do ojczyzny...

O skruszonej dzieciobójczyni i cudownym wskrzeszeniu niemowlęcia

W wiosce pewnej w ziemi krakowskiej zbliżał się połóg pewnej niewiasty, a niechętny jej mąż coraz gorzej się z nią obchodził. Kiedy urodziła dziecko, w kobiecym odwecie zaczęła je głodzić, tak że szybko uległo wycieńczeniu i zmorzone głodem umarło. Wówczas ta sama niewiasta, matka dziecka, zobaczywszy, jakiego dopuściła się okrucieństwa, żalem zdjęta, zaczęła się niezmiernie smucić i żeby przebłagać Boga za zbrodnię dzieciobójstwa, błagała nieustannie różnych świętych o wstawiennictwo, a zwłaszcza św. Andrzeja Apostoła, w którego święto dopuściła się tak wielkiego przestępstwa.

Otóż zdarzyło się, że przed snem zanosiła modlitwę przebłagalną przed św. Andrzejem; a kiedy zasnęła, ujrzała we śnie czcigodną osobę trzymającą krzyż (tak jak to zazwyczaj maluje się wizerunek św. Andrzeja), która jej powiada: "Nie smuć się, niewiasto. Oto przyszedłem, ponieważ tyle razy mnie wzywałaś. Zaprawdę, jeśli chcesz, aby twoje dziecko, które okrutnie zabiłaś, odzyskało zniszczone życie, udaj się do św. Jacka wyznawcy, a ustąpi twoim pragnieniom, by dziecko zostało wskrzeszone". Na to kobieta: "Gdzie jest ten św. Jacek?" Odpowiedział: "W Krakowie, w kościele Najświętszej Trójcy". Co powiedziawszy, zniknął.

Kobieta zaś, pocieszona obietnicą, przebudziła się i upadłszy na kolana, złożyła ślub św. Jackowi i cała się pokornie poleciła jego modlitwom. Kiedy to uczyniła, oto dziecko, które było zabite i zmorzone głodem, odzyskało duszę i zdrowie. Po paru latach przyprowadziła je żywe do grobu św. Jacka, wypełniła ślub i zaświadczywszy o cudzie na chwałę Bożą i cześć świętego, wróciła do siebie.

Pożegnanie ze świętym Dominikiem

Czesław ustawicznie przykładał się do studium niebieskiej nauki, a studiował zwłaszcza w księdze miłości. Dominik tak mu powiedział na pożegnanie: "Idź w imię Boże, głoś pokutę na odpuszczenie grzechów. Takie jest zadanie zakonu, który na siebie przyjąłeś, na tym on polega i to go zdobi. Kto zbłąkanego zawróci z fałszywej drogi, i jego duszę zbawi, i sobie zapewni wielką nagrodę".

Nakazu Dominika, danego wielu braciom, Czesław wysłuchał z nie mniejszą uwagą niż inni. Wracając do ojczyzny, pomógł wydatnie bratu Jackowi w założeniu klasztoru we Fryzaku, który dał początek innym klasztorom w Niemczech.

Wędrowny kaznodzieja

Biegł często do wiosek, na place i rozstaje dróg, aby znaleźć tych, których Ewangelia nazywa chorymi i kulawymi, i nakarmić ich życiodajnym posiłkiem, a upadających umocnić. Przypiekało go południowe słońce, krwawy pot niemal go zalewał, gardło wysychało z pragnienia, lecz jego nie zmęczyła ani nie złamała niepogoda ani trudy podróży i pracy. Jedynym jego pragnieniem było znaleźć zbłąkane owce, zagubione wyprowadzić na prostą drogę, a ich dusze zbawiennie pokrzepić.

Oblężenie Wrocławia w relacji Długosza

Z postoju pod Raciborzem Tatarzy szybko przybywają pod Wrocław. A kiedy wszyscy mieszczanie ogarnięci podobnym strachem jak krakowianie do tego stopnia, że chwytali w największym popłochu i pośpiechu tylko cenniejsze rzeczy, uciekając pospiesznie, jakby Tatarzy byli już na miejscu, opuścili miasto pełne nie tylko żywności, ale i wielu bogactw, rycerze i ludzie Henryka wyszedłszy z zamku, który obsadzili dla obrony, z wielkim pośpiechem zwożą do zamku majątek i żywność i dopiero wtedy puste miasto przezornie podpalają, żeby Tatarzy nie mogli zawładnąć jego domami i chlubić się jego spaleniem albo urządzić tam postoju. Tatarzy zaś zastawszy miasto spalone i ogołocone, zarówno z ludzi, jak z jakiegokolwiek majątku, oblegają zamek wrocławski.

Lecz gdy przez kilka dni przeciągali oblężenie, nie usiłując zdobyć zamku, brat Czesław z Zakonu Kaznodziejskiego, z pochodzenia Polak, pierwszy przeor klasztoru św. Wojciecha we Wrocławiu, który sam z braćmi ze swojego zakonu i innymi wiernymi schronił się na zamku wrocławskim, modlitwą ze łzami wzniesioną do Boga odparł oblężenie. Kiedy bowiem trwał w modlitwie, ognisty słup zstąpił z nieba nad jego głową i oświetlił niewypowiedzianie oślepiającym blaskiem całą okolicę i teren miasta Wrocławia. Pod wpływem tego niezwykłego zjawiska serca Tatarów ogarnął strach i osłupienie do tego stopnia, że zaniechawszy oblężenia, uciekli raczej niż odeszli.

Nowy Mojżesz, który modlitwą obronił swój lud

Straszliwi Tatarzy, przebiegłszy Ruś oraz całą Polskę, zabijając i paląc wszystko wzdłuż i wszerz, dotarli również na Śląsk, gdyż żadni obrońcy nie potrafili ich zatrzymać. Oblegli Wrocław, główną twierdzę tej ziemi. Pod naporem wroga, w obawie przed ogniem i mieczem, wrocławianie porzucili miasto i schronili się na zamku. Nie wiedzieli nieszczęśni, co mogłoby ich obronić. Rzeka? Tę mogli wrogowie przejść. Mury? Te umieli Tatarzy zniszczyć ogniem. Żołnierze? Tych nie było.

Zwracają oczy na Czesława, który był wówczas w mieście, i w tym wielkim niebezpieczeństwie życia oraz mienia błagają o pomoc. Ten, pod wpływem nalegań, odważył się na przedziwny czyn; niby drugi Mojżesz, który powalił Amalekitów wyciągniętym ramieniem [por. Wj 17, 11-13]. Oddał się cały modlitwom i złożył się w świętej ofierze za wszystkich. A kiedy zstąpił na mury zamku, aby swoją piersią, którą osłaniała tarcza wiary, bronić uciśnionych przed wrogiem, oto płomień łagodnego i kojącego światła zstąpił na niego z nieba i otoczył w postaci kuli jego głowę. Kulę tę natychmiast zauważyli w swoim obozie wrogowie, a ponieważ wielu spośród nich zabiła, w obawie przed śmiercią odstąpili od oblężenia.

Męczennicy sandomierscy

W noc poprzedzającą rzeź klasztoru błogosławiony przeor Sadok, otoczony pobożną gromadką braci, przebywał w kościele św. Jakuba w Sandomierzu, aby odśpiewać jutrznię. Zgodnie z pradawnym zwyczajem zakonnym brat nowicjusz przystąpił do odczytania listy męczenników, jaka przypadała na następny dzień. Nagle widzi wypisane złotymi okrągłymi zgłoskami takie oto słowa: "W Sandomierzu, męczeństwo czterdziestu dziewięciu męczenników". Ogarnęła go wątpliwość: przeczytać czy pominąć milczeniem? Odrzucił wszakże lęk i dźwięcznym, choć drżącym głosem odśpiewał złotą zapowiedź.

Zdumiał się Sadok niesłychanym czytaniem, a pozostali bracia zesztywnieli, słysząc wyjąkaną, niemogącą wyjść z gardła, ale przecież zrozumiałą zapowiedź nowicjusza. Przeor pragnie zobaczyć czytanie, tak samo pozostali, niezmiernie przestraszeni zakonnicy. Nowicjusz podaje księgę, wszakże złote litery, które mówiły o Sandomierzu, zniknęły.

Powiada Sadok: "Bracia, to jest przestroga od Boga! Z nieba został zesłany ten napis i nie na próżno zauważyły go oczy niewinnego chłopca. Nie w powietrze wypowiedziało te słowa jąkające się dziecko, lecz abyśmy je usłyszeli. To Pan życia i śmierci zaprasza nas do nieśmiertelności! Chodźmy więc bez wahania za Tym, który nas wzywa, choćby przez obosieczne miecze! Cóż z tego, że Tatar zabierze nam życie? Jakie życie? Przemijające, narażone na upadki, pełne różnorakich niebezpieczeństw. Że zada nam okrutną śmierć? Ale przecież wśród fal tego świata ona jest dla nas portem, do którego trzeba zmierzać wszystkimi żaglami. Ona otwiera nam drogę do chwały życia wiecznego. Niech każdy zajmie się teraz swoją duszą, bracia, a jeśli jakieś wady do was przylgnęły, wyrzućcie je i przebłagajcie świętą pokutą. Wzmocnijcie ducha Najsłodszym Wiatykiem, bo już wkrótce wejdziemy do niebieskiego Królestwa, w którym nas czeka szczęście bez granic. Zostaliście przyozdobieni obietnicą wiecznej chwały, niech więc wasze piersi będą gotowe na wszelkie razy, a wasze szyje na strzały. Trzeba nam umrzeć. Uczyńmy to ochoczo. Za te święte ołtarze, ze te obrazy Chrystusa i Najświętszej Bogurodzicy, za tę bezkrwawą żywą Ofiarę — przez cierpliwość okażmy nasze męstwo!"

Bracia, ożywieni zapowiedzią z nieba, cały czas, jaki im pozostał, poświęcili przygotowaniom na przyjście Wielkiego Boga. Wzdychali z głębi serca: "Ach, kiedy nadejdzie ta upragniona godzina, aby nas zabrać z ziemi i oddać niebu? Szczęśliwi jesteśmy i słodkie te miecze, które nas zaniosą do wspólnoty duchów błogosławionych. Najsłodszy Jezu oraz Słodka Nadziejo Wzdychających, Maryjo, kiedyż się to stanie? Pozabijają nas czy może pozostawią bez szkody? Biada nam, bo nasze przebywanie na tej ziemi się przedłuża".

Zaświeciło im wreszcie upragnione słońce i nadszedł dzień, w którym miały się rozwiązać ziemskie więzy, aby mogli opuścić ten padół. Okrutni Scytowie przeprawili się przez Wisłę i zaczęli pustoszyć Sandomierz. Część ich — a byli to wyjątkowi okrutnicy — wpadła do kościoła św. Jakuba. Krwawe te bestie zastają pasterza Sadoka wraz z pobożną owczarnią braci na środku kościoła, jak Matce Miłosierdzia śpiewali słodko na swój zgon pieśń "Witaj, Królowo". Z barbarzyńskim okrucieństwem pozabijali wszystkich, bez żadnej różnicy.

Przerwaną przez śmierć pieśń do Bogurodzicy Dziewicy śpiewają dalej, idąc do nieba, a ich głosy zlewają się z sobą tak słodko, że głosy śmiertelników nigdy nie potrafiłyby tak zaśpiewać. Słysząc to, jeden brat, który się ukrył na strychu kościoła, natychmiast zeskoczył, oddał się na zabicie mieczem okrutnych Scytów i przyłączył do braci idących do nieba, którzy śpiewali Twoją pieśń, o Najświętsza Dziewico!

Złożona w ofierze za naród

Błogosławiona Małgorzata, szlachetna rodem, ale jeszcze szlachetniejsza obyczajami, była córką znakomitego króla Węgier, Beli IV, i królowej Marii. Ponieważ król i królowa obawiali się zagrażającego właśnie królestwu najazdu Tatarów, ślubowali Bogu, że jeśli uwolni królestwo od nieprzyjaciół i obdarzy ich córką, ofiarują ją Jemu, aby aż do śmierci służyła siostrom św. Dominika. Tatarzy ustąpili, królowa zaś poczęła i porodziła córkę, którą nazwała Małgorzatą.

Kiedy dziecko miało trzy lata i sześć miesięcy, oddali ją rodzice do klasztoru w Veszprem. Również jej wychowawczyni, pani Olimpia komessa, wstąpiła z miłości do niej do klasztoru i przyjęła habit sióstr, aby służyć Bogu i czuwać nad królewską córką. Małgorzata zaś od pierwszej chwili oddała się pobożności. W ciągu pół roku umiała już na pamięć godzinki Błogosławionej Dziewicy, które razem z innymi odmawiała. W dzieciństwie unikała zabaw swoich rówieśników, a kiedy inne dzieci się bawiły, ona oddawała się modlitwie. Ciągnęła też inne dzieci do modlitwy, mówiąc: "Chodźmy do kościoła, pozdrowimy Boga i Błogosławioną Dziewicę: On niech będzie naszą zabawą". Jeśli opiekunka — w trosce o jej zdrowie - chciała ją oderwać od modlitwy, ona tak długo płakała, aż ta, zwyciężona łzami, pozwalała jej swobodnie się modlić.

Chciała być naprawdę tylko jedną z sióstr

Nosiła zgrzebną suknię, bardziej szorstką i tanią niż szaty innych sióstr. Suknia jej zawsze była połatana, gdyż nie chciała chodzić w nowej. Brała podarte koszule i szyła z nich bieliznę dla siebie. Kiedy rodzice przysyłali jej jakąś kosztowną tkaninę, oddawała ją, za pozwoleniem przeoryszy, ubogim siostrom lub służącym, sama zaś brała ich suknie. Szaty jej, ponieważ zawsze były stare, zwykle miały łaty na łokciach i na kolanach.

Zajęcia córki królewskiej w klasztorze

We wszystkich potrzebach była pokorną służebnicą sióstr. Zamiatała kościół, korytarze, dormitorium, refektarz oraz inne pomieszczenia. Zmywała w kuchni talerze i garnki, patroszyła ryby, toteż w zimie skóra na jej rękach była często popękana i krwawiła. Usługiwała nie tylko zdrowym, ale jeszcze chętniej i z większym oddaniem - chorym. Pierwsza dostrzegła cudzą chorobę i zaraz ofiarowywała się z posługą: przygotowywała chorym jedzenie w kuchni, rozpalała w piecu, słała łóżko, zamiatała w infirmerii, wynosiła nieczystości, przygotowywała kąpiel, wyciągała wodę ze studni i przynosiła ją na własnych ramionach, podobnie zresztą jak i drewno. Słabych przynosiła do kościoła, prowadziła do ustępu, kładła do łóżka, obracała na drugi bok.

Król Czech próbował konkurować z Królem Niebieskim

Zazdroszcząc dziewicy jej świętości, zły duch podszepnął królowi czeskiemu, aby razem z królem i królową Węgier odwiedził klasztor, w którym przebywała oddana przez nich na służbę Bożą ich córka. Czech zapragnął bardzo zobaczyć dziewicę, o której świętości opowiadano tyle nadzwyczajnych rzeczy. Otóż skoro tylko ją zobaczył, zakochał się od pierwszego wejrzenia, dziewica bowiem była szczególnie piękna. Zapragnął więc związać się z nią małżeństwem i oświadczył, że nie chce od rodziców żadnego posagu, sam zaś obdarzy dziewicę swoim królestwem i jego dobrami, byleby tylko rodzice pomogli mu otrzymać to, o co prosi. Ojciec odpowiedział wówczas, że nie będzie to łatwe, gdyż od najmłodszych lat dziewica została oddana na służbę Bożą i sama tak się utwierdziła w tym świętym postanowieniu, że on sądzi, iż córka woli umrzeć niż ulec namowom albo radom rodziców.

Niemniej, wielokrotnie rozmawiając na ten temat, król Bela wziął pod uwagę, ile dobra mogłoby wyniknąć z tego małżeństwa, i poszedł do córki. Poszedł razem z matką, rzecz jej przedstawił i wyjaśnił, dlaczego powinna się zgodzić z wolą ojcowską. Dodał, że zamierza wysłać poselstwo do papieża, który ma władzę zezwolić na takie małżeństwo, tak żeby w niczym nie obrażając Boga, mogła przejść do rozkoszy tego świata i rodzić Bogu przybranych synów.

Na to ona: "Ojcze, błagam cię, przestań mnie namawiać do cielesnego małżeństwa. Przecież ty sam, kiedy jeszcze byłam małym dzieckiem, poślubiłeś mnie Jezusowi Chrystusowi. A teraz zapominasz o obietnicy złożonej Bogu i tak zmieniasz swą decyzję, że oto namawiasz mnie, abym porzuciła Boskiego Ukochanego, wyrzekła się czystości duszy i ciała i poślubiła grzesznego człowieka? Nigdy nie złamię ślubu, jaki złożyłam; nigdy nie splamię czystości ciała i duszy, jaką ofiarowałam Królowi królów. Pamiętam, że kiedy miałam siedem lat, próbowałeś mnie zaręczyć z władcą Polaków. Sądzę, że pamiętasz, co ci wtedy odpowiedziałam. Powiedziałam ci wtedy, że dopóki żyję, pragnę służyć Temu, któremu mnie przyrzekłeś na małżonkę na samym początku mojego życia. Wtedy nie zgodziłam się z twą wolą, a miałabym się zgodzić teraz, kiedy jestem starsza, a więc roztropniejsza, i kiedy więcej rozumiem, czym jest Boża łaska? Zaprzestań więc, ojcze, nie przeszkadzaj mi w wypełnianiu ślubu. Królestwo Niebieskie i słodkie rozkosze Chrystusa wyżej cenię niż królestwo i miasta, i wszystko, co mi obiecuje Czech. Wolę raczej umrzeć niż być posłuszną twoim śmiercionośnym naleganiom".

Na te słowa król odpowiedział, że jest jej ojcem, a przykazanie Boże nakazuje, aby córka słuchała rodziców. Ona im odpowiedziała: "Ilekroć nakazujecie mi to, co się Bogu podoba, będę wam posłuszna jako swoim rodzicom i panom. Ale jeśli mi nakażecie coś, co się sprzeciwia nakazowi Boga, nie uznam w was ani rodziców, ani panów, ani że teraz nimi jesteście, ani żeście nimi byli".

Widząc więc stałość córki, zaniechali tego podstępu. Dziewica zaś Chrystusa całą resztę swego życia spędziła w świętości.

Nie zapomniała o swym królewskim pochodzeniu

Swojego ojca, braci oraz krewnych, ilekroć przychodzili ją odwiedzić, zwykła najusilniej napominać, aby królestwem rządzili zgodnie z prawem, a nie po tyrańsku, i aby nie tolerowali rozbojów żądnych łupu żołnierzy. Prosiła ich ponadto, aby jeśli coś znaczą dla nich jej prośby, starali się nade wszystko o sprawiedliwość, bo ta cnota najbardziej Bogu się podoba. Równie żarliwie błagała ich, aby nie zapomnieli o ubogich, sierotach, wdowach i wszystkich potrzebujących. Ze względu na jej święte życie, rodzice spełnili bez oporu prawie wszystkie jej prośby.

Umarła owieczka Boża

W ostatniej godzinie swego życia zaczęła Psalm (70, 1): "Tobie, Panie, zaufałam, nie zawstydzę się na wieki". Potem powiedziała: "W ręce Twoje powierzam ducha mego" — i oddała niebu swą szczęśliwą duszę. Umarła w Roku Pańskim 1270, mając lat 28, w zakonie zaś prowadziła swoje święte życie przez lat około 24.

W nocy, w której odeszła, brat Piotr, lektor, usłyszał we śnie słowa: "Umarła owieczka Boża". Rano opowiedział o tym braciom i wszyscy zrozumieli, że chodzi o Małgorzatę. Zaraz poszedł do jej klasztoru i przekonał się, że odeszła tej nocy.

Nie było to małżeństwo z miłości

Mając siedem lat, uciekła z domu i w tajemnicy przed wszystkimi znalazła sobie miejsce samotne (w okolicach Jabłonny nie brakowało wówczas takich miejsc), aby tam bez przeszkód służyć Jezusowi, ukochanemu oblubieńcowi swojej duszy...

Trudno opisać ból i rozpacz jej szlachetnych rodziców, kiedy dowiedzieli się od zapłakanych domowników o niespodziewanej ucieczce ukochanej córeczki. Natychmiast — zmartwieni, zatroskani i pełni niepokoju — rozesłali naokoło służbę i gajowych na poszukiwanie małej Zdzisławy. Wszyscy z pośpiechem i oddaniem podporządkowali się temu nakazowi i nie tracąc ani chwili, pracowicie przeszukiwali okoliczne lasy i pustkowia. Wreszcie w ciemnym i gęstym lesie znaleźli to najdroższe dzieciątko. Dziewczynka klęczała i pobożnie się modliła. Wzięli ją i - choć nie obyło się bez sprzeciwów — zaprowadzili do rodzicielskiego zamku.

Kiedy Zdzisławę przyprowadzono do domu, rodzice skarcili ją ostro i surowo za tę niepotrzebną ucieczkę. Zrozumiała wówczas, że Bogu na pewno nie podoba się jej zachowanie, którym sprawiła rodzicom tyle smutku, i że dzieci powinny okazywać rodzicom należne posłuszeństwo. Z całą pokorą przyszła do nich, na kolanach prosząc ich o przebaczenie, i starała im się przymilić. Postanowiła sobie wówczas, że odtąd nie będzie próbowała służyć Bogu wbrew rodzicom. Toteż pustelnię wybudowała sobie w sercu. Bo już święty ojciec Hieronim, Doktor Kościoła, dawał takie rady i uczył: "Szczęśliwy, kto ma Betlejem w swoim sercu"...

Osiągnąwszy lata zdolności do świętego stanu małżeńskiego, Zdzisława - choć wolałaby poślubić w wiekuistej czystości swojego Boskiego Ukochanego i za tym tęskniła — wbrew swojej chęci i pragnieniom została wydana za księcia Lemberku, którego zamek leży pół godziny drogi od Jabłonny. Wobec takiego obrotu rzeczy Zdzisława nie tylko nie zaniechała dotychczasowej pobożności, ale tym bardziej się do niej przykładała, gdyż wszedłszy w stan małżeński, tym bardziej jej potrzebowała.

Była zarazem Martą i Marią

Zdzisława dobrze umiała wykorzystać nieobecność męża, który często podróżował, załatwiając ważne sprawy. W takie dni szczególnie oddawała się surowej pokucie, modlitwom, postom i czuwaniom oraz rozdawała jałmużnę ubogim. Całą noc spędzała wówczas przed obrazem Ukrzyżowanego, jaki wisiał w jej sypialni, i biczowała swoje niewinne ciało oraz trwała w rozważaniu spraw Boskich. Krótko mówiąc, była Zdzisława jednocześnie Martą i Marią. Umiała mądrze połączyć życie czynne z kontemplacją, tak że każdy, kto się z nią stykał, czuł się pobudzony do życia prawdziwie chrześcijańskiego i chciał ją naśladować.

Pragnęła zaradzić również biedzie duchowej

Nie odmawiała Zdzisława swojej miłosiernej posługi wędrowcom, którym z miłości Boga i spełniając miłość bliźniego obmywała nogi. Odwiedzała również więźniów. Pocieszała ich, przynosiła im jedzenie i napój - nie tylko dla ciała, ale również dla duszy. Łaskawym i dobrym słowem przyprowadzała ich do Boga, a chrześcijańskim napominaniem skłaniała do prawdziwej pokuty i skruchy za popełnione grzechy.

Wiedziała, jak i w co się stroić

Najbardziej lękała się Zdzisława pychy, toteż unikała bogatych niepotrzebnie szat i wszelkiego światowego zbytku. Lubiła zwykłe proste suknie, a dbała tylko o to, żeby podobać się Bogu, nie światu. Bo niestety taki jest niedobry a powszechny zwyczaj wśród ludzi, że jeden naśladuje drugiego i nikt nie chce dać się prześcignąć drugiemu w ozdobnym ubieraniu się i rozrzutności — chociaż każdy bez trudu może zobaczyć głupotę swojej próżności.

Nic z tego nie było w Zdzisławie, która tylko o tym myślała, jak przyozdobić się pięknymi cnotami. Całą swoją zapobiegliwością dążyła do tego, aby Bogu się podobać, nie ludziom. Toteż każdego dnia stroiła się duchowo coraz piękniej, wiedziała bowiem, że tylko moc duszy jest tym szlachetnym kamieniem i ozdobą, która upiększa i opromienia człowieka przed Bogiem i przed mądrymi ludźmi.

Własnoręcznie nosiła kamienie i wapno

Założyła duży klasztor ku czci św. Wawrzyńca i wyposażyła go w niezbędne środki do utrzymania przebywających tam zakonników. Zaprosiła wówczas świętego ojca Jacka, cieszącego się w owym czasie we wszystkich północnych krajach niezwykłą sławą i wybitnego świętością, aby objął uroczyście w posiadanie tę fundację. Nie mógł on jednak przyjść, gdyż był zajęty nauczaniem i głoszeniem słowa Bożego w Polsce i w Prusach. Wysłał wszakże do Zdzisławy bł. Czesława, swojego rodzonego brata, wraz z kilku innymi braćmi swojego zakonu.

Od Czesława przyjęła ona habit trzeciego zakonu świętego ojca Dominika. Często i usilnie prosiła swojego pana i męża, aby jej na to pozwolił, w końcu po wielu jej łzach, błaganiach i prośbach na to się zgodził...

Nie da się opisać, ile wyjątkowej i niezrównanej zapobiegliwości i żaru wykazała Zdzisława podczas budowy nowego kościoła i klasztoru dla Zakonu Głosicieli słowa Bożego. Ponieważ nie mogła za dnia pomagać przy budowie, więc nocami — mimo wątłego zdrowia i swojego szlachetnego stanu - nosiła na ramionach kamienie, piasek, wapno, drzewo oraz inny budulec, aż wreszcie to święte dzieło zostało doprowadzone do końca i przekazane zakonowi.

Miłość tych małżonków okazała się większa od śmierci

Trudno opowiedzieć, ile smutku i bólu, ile zmartwienia i łez spowodowała doczesna śmierć Zdzisławy. Odczuli ją wszyscy i każdy z osobna. Młodzi i starzy, wielcy i mali, bogaci i ubodzy żegnali ją ze łzami. Opłakiwali ją ubodzy bracia z Zakonu Głosicieli słowa Bożego, gdyż utracili w Zdzisławie wierną matkę, szczególną dobrodziejkę i ukochaną fundatorkę. Opłakiwały ją wdowy i ubogie sieroty, bo utraciły miłosierną żywicielkę. Płakali za nią poddani, bo zabrakło tak łaskawej i litościwej pani.

Najwięcej jednak cierpiał i opłakiwał jej doczesne odejście mąż. W żaden sposób nie dał się pocieszyć w swoim smutku. Ale bo cóż naprawdę się stało? W Księdze Tobiasza czytamy, że kiedy matka młodego Tobiasza zamartwiała się na śmierć i tysiącem łez opłakiwała nieobecność i brak ukochanego syna, a jękom jej nie było końca, wówczas stary Tobiasz tak ją pocieszał: "Uspokój się i nie martw się, bo żyje nasz syn. Przecież człowiek, z którym wysłaliśmy go, jest godny zaufania" (Tb 19, 6).

Podobnie mąż bł. Zdzisławy zamartwiał się na śmierć. Wówczas to sama Zdzisława łagodnie pocieszała go i umocniła. Oto niedługo po swoim odejściu z tego nędznego padołu ukazała się cała jaśniejąca, przyodziana w drogocenną czerwoną suknię, i objawiła mu chwałę i szczęśliwość, jaką już otrzymała. Aby łatwiej mu było uwierzyć, zostawiła mu część swojej czerwonej sukni. Pocieszyło go to całkowicie. Długi jeszcze czas żył wraz z rodziną i swoim życiem podobając się Bogu, wytrwał aż do końca.

Naczelna idea inkwizycji wydawała się zbożna. Inkwizytorzy mieli być psami, które bronią Bożej owczarni przed wilkami. Czy nie należy bronić bezbronnych tylko dlatego, że krzywda jest zadawana duszy, a nie ciału? Czy należy spokojnie godzić się na rozprzestrzenianie poglądów, które niosą krzywdę i nieszczęście, głoszą nienawiść i kłamstwo? Czyżby na przykład zakaz głoszenia poglądów nazistowskich, obowiązujący w wielu państwach współczesnych, był kompletnym nieporozumieniem? Ale z drugiej strony: Czy represja stosowana przeciw błędowi jest naprawdę sojuszniczką prawdy? Czy nie za prosty ten podział ludzi na posiadaczy prawdy i jej niszczycieli?

Św. Piotr z Werony był inkwizytorem, a więc postawmy pytanie dla nas dzisiaj niezmiernie ważne: Czy jako inkwizytor Piotr nie krzywdził ludzi? Zdecydowanie tego wykluczyć nie można, gdyż każdy — jak wiadomo — jest dzieckiem swojego czasu, a w statycznym społeczeństwie średniowiecznym w inkwizycji widziano przede wszystkim instytucję broniącą przed mącicielami. Wszakże ważkie argumenty psychologiczne przemawiają za tym, że Piotr jest wolny od tych zarzutów, które zwykliśmy wytaczać przeciw inkwizycji. Mianowicie Piotr miał niezwykły dar przekonywania heretyków — w jego żywocie mówi się o tym niemal nieustannie. Toteż jest rzeczą psychologicznie trudną do przyjęcia, żeby jednocześnie przywiązywał wagę do argumentów policyjnych. Rzecz charakterystyczna, że w żywocie ten aspekt pominięto prawie zupełnym milczeniem, mówi się natomiast o licznych dysputach z heretykami w zwyczajnych sytuacjach duszpasterskich.

Jacek Salij OP


Jego pierwsze "Wierzę w Boga"

Pewnego razu — miał wtedy siedem lat — stryj jego, heretyk, przez którego szatan niejednego już usidlił, zapytał go, czego się w szkole nauczył. Odpowiedział, że poznał wyznanie wiary, i wyrecytował: "Wierzę w Boga, Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi" — aż do końca.

Stryj próbował przekonać chłopca, że jest złym bojownikiem, i odwieść go od tego wyznania. Dowodził, że nie Boga, ale diabła należy uznać za stwórcę rzeczy widzialnych. Przytaczał argumenty na poparcie tego błędu, sam bowiem był obrońcą i głosicielem takiej niewiary. Nie przekonał jednak chłopca, który wytrwale twierdził, że chce tak wierzyć i wyznawać, jak czytał i jak jest napisane.

Wówczas ten zwodziciel dusz rzecz rozważył i o wszystkim doniósł ojcu. Namawiał go ze wszystkich sił, aby Piotrusia zabrał ze szkoły. "Boję się — powiada — aby Piotruś, kiedy zdobędzie wykształcenie, nie zwrócił się do tej nierządnicy, Kościoła rzymskiego, i nie niszczył naszej wiary". Mówił zaś to nie sam z siebie, ale jak Kajfasz prorokował, choć nie zdawał sobie z tego sprawy, że błogosławiony Piotr będzie zwalczał heretycką niewiarę.

Ponieważ jednak nikt nie może sprzeciwić się zamysłom Pana, ojciec nie usłuchał swego brata. Miał nadzieję, że kiedy syn podrośnie, jakiś wybitniejszy heretyk potrafi go przyciągnąć do ich sekty.

Pan wyniósł go na świecznik kaznodziejstwa

Już od młodych lat pragnął męczeństwa, toteż często i gorąco modlił się do Pana, aby nie pozwolił mu inaczej zejść z tego świata, jak przez wypicie dla Niego kielicha Męki. I nie zawiódł się w tym pragnieniu.

Pan postanowił nie ukrywać pod korcem pochodni, która tak ofiarnie płonęła, ale na krótki czas wyniósł ją na świecznik kaznodziejstwa. Piotrowi powierzono głoszenie słowa Bożego. Dzięki mocy Bożej, której towarzyszyło osobiste studium, został kaznodzieją powszechnym. Jeśli zaś gdzieś poniósł, jak drugi Gedeon, trąbę przepowiadania i zatrąbił jej chwalebnym dźwiękiem, słyszano ją w całej okolicy i budziła ona zarówno wrogów, jak wiernych. Rozlegał się jej głos po całej ziemi Lombardii, w Rzymie, Toskanii, w okolicach Rzymu i hrabstwie Ankony. Czy są tam jakieś miasta albo osiedla, których by Piotr nie budził swoim wołaniem? Czy jest tam jakaś ludność, której by nie nawoływał do skruchy?

Na całe tamte ziemie rozeszła się woń jego świętości, dla jednych była to woń życia, dla innych woń śmierci. Wszędzie go szanowano, wszędzie był sławny. Ci, którzy mieli uszy, żeby słyszeć, błogosławili go; ci, którzy mieli oczy, żeby widzieć, dawali świadectwo o jego świętych czynach, o wielkiej jego wierze i o zwycięstwach nad błędem. O jego zaś owocowaniu dla zbawienia dusz wie tylko Ten, który zna liczbę gwiazd i przed którym nic nie jest ukryte ani zamknięte. Jeśli bowiem szczęśliwy jest ten, który od samej młodości nosi jarzmo Pańskie, to o ileż szczęśliwszy był Piotr, który jak młodziutki Beniamin zapalił się do świętości i dziewictwa, spędził w zakonnej wspólnocie prawie trzydzieści lat, a cały czas i kolejne dni swego życia wytrwale służył Bogu, w końcu zaś poniósł chwalebną mękę. Aby zaś wypełnić swoje dni, również po nocach nie próżnował, lecz ciszę nocną, przeznaczoną na odpoczynek, zażywszy nieco snu, spędzał na studiowaniu, modlitwie i błaganiach. Dni zaś poświęcał dobru dusz: codziennie głosił żarliwe kazania, słuchał spowiedzi albo zwalczał za pomocą logicznych argumentów śmiercionośny dogmat heretycki

Jak heretycki podstęp obrócił się na szkodę herezji i dobro heretyka

Żarliwy o wiarę i prawdę, błogosławiony Piotr zawstydzał w dysputach heretyków, a przez czynione cuda jaśniał mocą Chrystusa. Otóż pewien heretyk z Mediolanu zapłonął niegodziwością i wezwawszy licznych heretyków, powiada im: "Ten głupi naród okazuje tyle czci bratu Piotrowi z Werony, a uwielbia go między innymi dlatego, że ten czyni cuda. Mam pomysł skompromitowania go. Pokażemy, że jego cuda są fałszywe. Wówczas lud, który rozsławia go za czynienie cudów, zostanie zawstydzony. Choć jestem zdrów jak ryba, udam ciężką chorobę i będę go błagał, aby mi przywrócił zdrowie. On mnie przeżegna i dotknie, a ja udam uzdrowionego. Kiedy zaś wieść o cudzie będzie na ustach całego ludu, wówczas ja ogłoszę, że w ogóle nie byłem chory, wy zaś zaświadczycie o tym pod przysięgą. W ten sposób nikt już nie będzie wierzył w jego cuda".

Spodobała się tamtym niegodziwa mowa i postanowili podstępem zwyciężyć błogosławionego Piotra, bo nie potrafili mu sprostać w dysputach. Przyszedł więc ów heretyk do kościoła Braci Głosicieli w Mediolanie, podpierając się laską, tak jakby nie mógł ustać o własnych siłach. Słabym i chytrym głosem powiada błogosławionemu Piotrowi: "Święty ojcze, jestem niebezpiecznie i ciężko chory, a lekarze nie potrafią mi pomóc. Dotknij mnie, proszę, swoją ręką, a mocą twych zasług otrzymam dar zdrowia".

Na to mąż Boży, oświecony łaską Ducha Świętego, powiada: "Proszę Pana mojego, Jezusa Chrystusa, aby jeśli jesteś chory, przywrócił ci zdrowie, jeśli zaś podstępnie udajesz chorobę, aby dla zdrowia duszy nawiedził chorobą twoje ciało". Zaledwie wypowiedział te słowa, jak tamtego chwyciła bardzo wielka gorączka, tak że nie mógł się utrzymać na nogach i trzeba go było odnieść do domu. Wezwani lekarze nie mogli mu nic pomóc i orzekli, że wkrótce umrze.

Dopiero udręka obdarzyła go zrozumieniem. Z nieudawaną pobożnością poprosił, żeby błogosławiony Piotr przyszedł do niego. Wyjawił mu winę swojej niegodziwości, wyznał z pokorą swój grzech, wyrzekł się herezji i od razu — przez modlitwę i zasługi błogosławionego Piotra - został uwolniony z choroby duszy i ciała. Wszystko więc skończyło się zawstydzeniem heretyków, a niegodziwość okłamała tych, którzy próbowali zawstydzić męża Bożego.

Jak zwyciężył heretyka nie argumentami, lecz modlitwą

Kiedyś spotkał się Piotr z jednym z przywódców herezji, który był znany ze złośliwego i ciętego języka. Ten wezwał go do walki w dyspucie na otwartym polu. Piotr nie mógł się wymówić, aby obecni przy tym ludzie nie sądzili, że się jej boi albo że mógłby jej nie sprostać. Heretyk zaczął więc wyciągać dość wyszukane argumenty, aby udowodnić słuszność swojej niewiary. Wówczas błogosławiony Piotr, ponieważ dysputa spadła na niego nieoczekiwanie, poprosił o chwilę czasu na odpowiedź. Zgodzono się na to. Święty wszedł do pobliskiego kościoła i żarliwie modlił się, płacząc przed ołtarzem Błogosławionej Dziewicy, aby Ona sama zatroszczyła się o obronę prawdziwej wiary. Na zewnątrz zaś wszyscy czekali. Ponieważ ogarniała go niepewność, tym żarliwiej się modlił, aż wszystkie wahania ustąpiły i poczuł się mocny w wierze. Usłyszał wtedy głos wychodzący z obrazu Błogosławionej Dziewicy: "Prosiłam za tobą, Piotrze, aby nie ustała wiara twoja".

Tak wzmocniony wyszedł do heretyka i poprosił go o dalsze wyjaśnienie jego argumentów. Ten zaś mocą Bożą stał się niemy, tak że nawet jednego słowa nie mógł wypowiedzieć. W ten sposób zawstydzony odszedł.

Jego ostatnie "Wierzę w Boga"

W Niedzielę Palmową, na czternaście dni przed swoim męczeństwem, głosił kazanie w Mediolanie, a słuchał go wielki tłum ludzi. Wiedział, że heretycy postanowili jego śmierć i wyznaczyli na to pieniądze. "Niech czynią — powiada — co zamierzyli, ja więcej zdziałam przeciw nim po śmierci niż za życia..."

W Białą Sobotę zapaśnik Chrystusa wyszedł ze swojego klasztoru na walkę do Mediolanu. W środku drogi, kiedy przechodził przez gęsty las, wypadł z lewej strony morderca Karyn, heretyk i okrutny przyjaciel heretyków, którzy go namówili do tego swą prośbą i sumą czterdziestu talarów. Napadł zbój na świętego męża, który kroczył drogą zbawienia, wilk na baranka, dziki na łagodnego, bezbożny na pobożnego, wściekły na spokojnego, niepohamowany na skromnego, bezecny na sprawiedliwego. Z kapłana czyni ofiarę, uderza zbrodniczym ostrzem w świętą głowę i poi swój miecz krwią sprawiedliwego, a rany, jakie zadaje, pobudzają go do jeszcze większego gniewu. Ten nie ucieka przed wrogiem, ale bez reszty oddaje się na ofiarę i przyjmuje w cierpliwości mordercze rany.

Półżywy, leżał na miejscu męki. Morderca zostawił go i zwrócił się do brata Dominika, jego towarzysza, wołającego głośno o ratunek; zadał mu cztery śmiertelne rany. W tym czasie święty mąż powierza swojego ducha Panu: "W ręce Twoje, Panie, oddaję ducha mego". Nawet w obliczu śmierci nie przestaje głosić wiary i nie zapomina wyznać tego samego symbolu wiary, którego nie wyparł się jako chłopiec, pomimo nalegań stryja. Zeznał to sam zabójca, któremu nie udało się uciec (wołanie bowiem brata Dominika ściągnęło wiernych), oraz brat Dominik, który żył jeszcze przez kilka dni.

Ponieważ Świadek Pana drgał jeszcze, okrutny najemnik chwycił sztylet i przebił bok wyznającego wiarę, dopełniając w ten sposób błogosławionego męczeństwa. Tak zakończyła się pielgrzymka jego siedemdziesiątnicy, dziewiczy męczennik wybielił swoją szatę w Białą Sobotę i z soboty doczesnej przeszedł do szabatu wiekuistego.

Zakon od wykupu niewolników

Widział brat Rajmund niedbalstwo chrześcijan w sprawie wykupu niewolników. Jeśli ktoś troszczył się o wykup niewolników, to najwyżej o kilku swoich krewnych. Niewielu też było w stanie złożyć cenę wykupu, a jeszcze mniej było takich, którzy by próbowali sami udać się do Saracenów, tam gdzie byli trzymani ich bliscy. Z tego powodu zdarzało się, że jeńcy, nie mogąc niekiedy znieść strasznej nędzy niewoli, pod wpływem gróźb lub obietnic odstępowali od wiary katolickiej. Brat Rajmund, cierpiąc z powodu ich udręki i nieszczęść cielesnych oraz wielkich niebezpieczeństw dla duszy, przemyśliwał — za natchnieniem Pana - jak zaradzić obu rodzajom niebezpieczeństw. Pilnie szukał, aż znalazł zdatnych do tego i pobożnych chrześcijan. Pomógł im ustalić sposób życia, poradził, aby przyjęli liturgię dominikańską, regułę Augustyna oraz ustawy dominikańskie, które dało się pogodzić z ich obowiązkami. Nazwali się Zakonem Miłosierdzia. Bracia tego zgromadzenia mieli przeorów oraz jednego mistrza, któremu wszyscy podlegali. Zajmowali się zbieraniem jałmużny, a niektórzy spośród nich — doświadczeni i wypróbowani - jeździli do ziemi Saracenów, którą obchodzili, aby wykupić jeńców, a wykupionych odprowadzić do ojczyzny. Dzięki radom brata Rajmunda i zatwierdzeniu papieża — zakon ten został założony, a bracia tego zakonu wiele dobrego zdziałali.

Co dawał papieżowi za pokutę

Papież Grzegorz, spodziewając się wielu owoców i pociechy z jego osoby, wezwał go naglącym listem do Rzymu. Ten, jako syn posłuszeństwa, poddał się rozkazom papieża (bo nie godzi się im sprzeciwiać) i w końcu zgodził się na ten przyjazd. Papież Grzegorz przyjął go łaskawie, a znając świętość jego życia, wypróbowaną wiedzę i roztropność, ustanowił go swoim kapelanem i penitencjarzem, ponadto wybrał go sobie na spowiednika. Ten jako pokutę często nakazywał papieżowi zająć się sprawami ubogich, którzy mieli coś w kurii do załatwienia, a których niekiedy zbywano ze względu na ich ubóstwo. Nakazywał papieżowi, aby potraktował ich miłosiernie i wysłuchał w tym, co sprawiedliwe. Papież, pobożnie przyjmując zadaną pokutę, zlecał z kolei te sprawy bratu Rajmundowi, ufając mu, że załatwi je według roztropnego rozeznania i bez zwłoki. Z tego względu papież Grzegorz w swoich listach do nieobecnego Rajmunda pozdrawiał go jako ojca ubogich.

Jak powstały "Dekretalia"

Zastanawiał się papież Grzegorz, jak sporządzić z rozwlekłych i porozrzucanych dekretów jakiś uporządkowany skrót, z którego wszyscy mogliby korzystać. Postanowił powierzyć tę pracę bratu Rajmundowi. Ten, jako syn posłuszeństwa, ufając miłosierdziu Jezusa Chrystusa, z wiarą i pokorą przyjął na swe barki tak wielkie jarzmo i trud. Dziwna rzecz! Ciężary posłuszeństwa przyjmował pokornie jako lekkie i słodkie jarzmo Pańskie, uciekał zaś od godności, naśladując w tym Pana, który dobrowolnie niósł nałożony Mu krzyż, uciekał zaś, kiedy Go chciano ogłosić królem.

Jak wymówił się od arcybiskupstwa

Kiedy Kościołowi w Tarragonie zabrakło pasterza, papież Grzegorz wyznaczył go na arcybiskupa tego Kościoła, nakazując mu przyjąć ten obowiązek na mocy posłuszeństwa. Brat Rajmund w żaden sposób nie chciał się z tym pogodzić. Wnętrze jego wzburzyło się do tego stopnia, że przez trzy dni trawiła go gorączka i cierpiał niezmiernie na duszy i na ciele, aż wreszcie papież, na jego i niektórych kardynałów naleganie cofnął nominację i zwolnił go od posłuszeństwa. Wszakże zobowiązał go — ponieważ brat Rajmund dobrze znał tamtejsze środowisko — aby mianował właściwą osobę, która umiałaby dobrze troszczyć się o tamten Kościół. Wówczas brat Rajmund wskazał na Wilhelma z Montegrino, który z ogromnym pożytkiem opiekował się owym Kościołem.

Prace nad nawróceniem Saracenów

Również niewierni, mianowicie Żydzi i Saraceni, podziwiali jego wyjątkową szlachetność oraz dobroć i rozumność w rozmowach i okazywali mu szczególne oddanie i szacunek. On zaś, pragnąc ich nawrócenia, cały rozpalony był ogniem miłości. Miał na ten temat cudowne widzenie, w którym Pan mu objawił, że przez braci Zakonu Kaznodziejskiego wielu spośród niewiernych zwróci się do wiary katolickiej. Rozpalał się tą myślą coraz bardziej i za pozwoleniem generała zakonu, a przy pomocy króla Kastylii oraz króla Aragonii zorganizował studium języka arabskiego, w którym uczyło się dwudziestu albo więcej dominikanów. Wynikły stąd wspaniałe owoce, albowiem ponad dziesięć tysięcy Saracenów nawróciło się dzięki głoszeniu braci. Prawda wiary chrześcijańskiej rozszerzyła się wśród Saracenów z Hiszpanii, a nawet w Afryce. Do tego stopnia, że liczni ich uczeni otworzyli się na przyjęcie wiary katolickiej, zaś nauczyciele, którzy uczyli braci języka arabskiego, dzięki ich gorliwości nawrócili się prawie wszyscy.

Jak łatwo zmarnować zakonne powołanie!

Brat pewien, obecnie niezwykle sławny i w zakonie bardzo szanowany, kiedy jeszcze jako młody chłopak studiował w Padwie, pod wpływem rozmów z braćmi, a zwłaszcza kazań mistrza Jordana, miał ochotę - nieuwieńczoną jednak postanowieniem — wstąpić do zakonu. Wuj, z którym razem mieszkał, sprzeciwiał się temu. Przymusił go do złożenia przysięgi, że do wyznaczonego czasu nie będzie odwiedzał domu braci.

Po upływie tego czasu młodzieniec ów często przychodził do braci i utwierdzał się w postanowieniu. Powstrzymywała go jednak obawa, że może nie wytrwać. Otóż pewnej nocy miał sen, że wstąpił do zakonu i niedługo potem wystąpił. Po przebudzeniu ucieszył się z tego, że to tylko sen, i mówił sobie w duchu: "Okazuje się, że gdybym wstąpił, stałoby się to, czego się obawiałem".

Zdarzyło się zaś, że tego samego dnia poszedł na kazanie mistrza Jordana, który omawiając pokusy diabelskie, wspomniał między innymi o tym, jak subtelnie zwodzi on niektórych. "Są tacy — mówił — którzy postanawiają opuścić świat i wstąpić do zakonu, lecz diabeł spuszcza na nich wyobrażenia senne, jakoby po wstąpieniu opuścili zakon. We śnie widzą siebie na koniu i w purpurze, samotnie lub w otoczeniu ukochanych osób. To wszystko przedstawia im diabeł, aby wzbudzić w nich obawę przed wstąpieniem, że nie będą w stanie wytrwać, albo — jeśli już wstąpili - aby wtrącić ich w niepokój i przygnębienie".

Wielce zdumiony młodzieniec przystąpił po kazaniu do niego i pyta: "Mistrzu, kto ci otworzył moje serce?" — i wyjawił mu wszystkie swoje rozterki oraz sen. Mistrz zaś, z otrzymaną od Boga pewnością, umocnił go wielorako przeciwko tej pokusie. Ten zaś całym sercem przyjął te słowa i bezzwłocznie wstąpił do zakonu.

Tłumy studentów na wykładach mistrza Alberta

Wykłady w Kolonii rozsławiły szeroko jego wiedzę i zdolności nauczycielskie, toteż wysłano go do Paryża, aby bardziej mógł się udzielać. Tutaj tak znakomicie wykładał "Sentencje" Mistrza, że głębię i precyzję jego myśli podziwiali wszyscy. Dlatego po zdobyciu wymaganych uprawnień otrzymał godność mistrza i chwalebnie wstąpił na katedrę teologii. Odtąd jego wykłady i autorytet nauczycielski stały się tak sławne, że mogłoby się wydawać, iż wszyscy miłośnicy mądrości zbierali się, żeby go słuchać. Wieść niesie, że nigdy nie starczyło krzeseł dla słuchaczy, a szkoła ani żaden inny dom nie mógł ich pomieścić.

Obrońca ludzkiego życia

Na rozkaz Stolicy Apostolskiej sługa Boży Albert, odziany tarczą wiary, poszedł łagodzić nieokrzesanych pogan. W towarzystwie braci i księży, wśród wielu niebezpieczeństw, doszedł od granic Saksonii aż do Polski. W okolicach tych żyli wówczas ludzie, uprawiający jeszcze barbarzyńskie zwyczaje dawnych Słowian, to znaczy Wenedów i Prusów. Mieli oni zwyczaj zabijania niemowląt, które urodziły się kalekie. Ponadto nie dopuszczali dzieci, jeśli rodzice nie mogli ich wyżywić. Określali liczbę dzieci i żadnego niemowlęcia, które ją przekraczało, nie zachowywali przy życiu, ale natychmiast je zabijali. Tak samo zabijali starców i ludzi niezdolnych do pracy. Żeby zaś było jeszcze bardziej niegodziwie, synowie, którzy w ten sposób krzywdzili swoich rodziców, sądzili, że oddają im przysługę, jako że przez zadanie śmierci uwalniają ich od cierpień.

Sługa Boży Albert obchodził wioski tego kraju i dokładnie rzecz wyjaśniał, tak że nawet owi synowie pokazywali mu mogiły rodziców, których w ten sposób zabijali. On płakał nad tak wielką ludzką bezbożnością i z całą mocą ją potępiał.

Pokuta za naruszenie ubóstwa

Kiedy został prowincjałem, nie tyle zajął się rządami, ile stał się doskonałym naśladowcą dawnych ojców w ubieganiu się o sprawiedliwość i prawość ducha oraz zakonną gorliwość. Przewodniczył trzem kapitułom prowincjalnym; mianowicie w Ratyzbonie, Erfurcie oraz Trewirze. Na tej ostatniej nakazał przeorowi z Minden za pokutę pięć dni pościć o chlebie i wodzie, odprawić pięć mszy i przyjąć trzy dyscypliny, dlatego że wbrew zakonnemu ubóstwu przyjechał na kapitułę na koniu.

Sam był tak ubogi i pokorny, że klasztory swojego zakonu rozproszone po całych Niemczech wizytował pieszo i bez pieniędzy, o żebranym chlebie: do tego stopnia ubiegał się o doskonałość Apostołów. Zakonnych zasad Braci Głosicieli przestrzegał najściślej i chciał, aby inni ich przestrzegali.

Biskup w chłopskich butach

Gardził wszelkimi ziemskimi godnościami, a dla mitry i pastorału miał tyle samo szacunku, co dla torby i kija. Kochał tylko Chrystusa i Jego sprawiedliwość, toteż wszyscy, którzy go znali wówczas, kiedy został porwany na biskupstwo, wątpili, żeby tego świętego męża, pełnego pokory i wyzutego z siebie, można było zmusić do przyjęcia tej godności. Nie mógł jednak uniknąć ostatecznej decyzji papieża, bo kiedy gorąco prosił i wskazywał, że się do tego nie nadaje, Apostolski Ojciec odpowiedział: "Nie szukaj pretekstów, synu, bo nie wypada ci kłamać. Przypomnij sobie powiedzenie: Bałwochwalstwem jest słuchać samego siebie, a uległym nie chce być fałszywy prorok..."

Przyozdobiony w biskupstwo, jako pasterz Kościoła i ludu Bożego, w całości zachowywał śluby zakonne i w ten sposób przyozdobił dodatkowo godność biskupią. Podobnie jak biskup Tours, św. Marcin, w miarę możliwości zachowywał dotychczasową pokorę i ubóstwo. Nie wstydził się, zwyczajem prostych zakonników, nosić chłopskiego obuwia, tak że od własnego ludu otrzymał przydomek: "biskup w buciorach". Był oddany służbie Bożej i ciągle rozważał Boże prawo, toteż nie zwracał uwagi na zewnętrzne honory. Nie używał też honorowego orszaku jeźdźców; jak to było w zwyczaju biskupów niemieckich i czego — jako bogate miasto — życzyła sobie Ratyzbona. Wolał wizytować diecezję w skromnym towarzystwie, niekiedy pieszo, a jak wieść niesie — czasem osobiście dźwigał swój strój pontyfikalny oraz książki. Z dochodów kościelnych brał tylko tyle, ile potrzeba było na wyżywienie jego współpracowników, resztę zaś, jako należącą do ubogich, między nich kazał rozdawać.

Rzucił biskupstwo jak rozżarzony węgiel

Upłynęły trzy lata od czasu, jak sternik Pański Albert zaczął chwalebnie kierować Kościołem w Ratyzbonie. Wielu z jego otoczenia z trudem znosiło jego święte i pokorne życie, tak było sprzeczne z ich przyzwyczajeniami. Zaczęli więc go potwarzać i krzywdząco obmawiać. Przyczyna tego była prosta. Czytaj Pisma, to zauważysz, że złożona w ofierze owieczka budziła wstręt Egipcjan. Tak jak smutni nie lubią wesołego, a dowcipnisie smutnego, podobnie ludzie podstępni nienawidzą tego, który jest sprawiedliwy i prostolinijny.

Kiedy więc znakomity pasterz zauważył, że wśród Bawarów niewiele może dokonać, ogarnęło go wielkie znużenie. Starannie rozważył złożoność i trudności w rządzeniu niemieckimi Kościołami, uświadomił sobie, jak trudno tu uniknąć obrazy Boga lub ludzi, i postanowił zrezygnować z biskupstwa. Choć był Albert człowiekiem wielkiej świętości, przecież znał swoją ułomność i obawiał się, że nie potrafi dopilnować, aby zbójcy nie żywili się krzywdą owczarni. Wolał zresztą zajmować się nauką w zakonie dominikańskim, z którego został wzięty, bo to Kościołowi przynosiło więcej owoców niż dźwiganie biskupstwa, do którego przymusił go Urban IV. Zgodził się na to Klemens IV, następca Urbana, i Albert jakoby z napiętego łuku zeskoczył ze swego biskupstwa i spiesznie wrócił do ubóstwa i pokory swojego zakonu.

Piękne świadectwo na ten temat złożył w swojej kronice brat Bernard de Castris: "Brat Albert został zmuszony do przyjęcia biskupstwa w Ratyzbonie, ale rychło rzucił je, tak jakby było ono parzącym ręce rozżarzonym węglem, i wrócił do ubóstwa swojego zakonu".

Ostatni wykład mistrza Alberta

Sławny ojciec Albert, już przygnieciony starością, prowadził swoje zwykłe wykłady w klasztorze w Kolonii i miał bardzo wielu słuchaczy. Pewnego razu, kiedy badał i przytaczał jakieś uzasadnienia, zaczęła go zawodzić pamięć. Chwilę pomilczał, wreszcie ku zdumieniu wszystkich, wzmocniony Duchem Świętym, tak się odezwał:

"Powiem wam, moi drodzy, coś nowego i starego zarazem. Kiedy w swej młodości miałem już pierwsze osiągnięcia w nauce, za wezwaniem Chwalebnej Dziewicy, prowadzony przez Ducha Świętego, wstąpiłem do Zakonu Kaznodziejskiego. Chwalebna Dziewica napomniała mnie, abym się wiernie przykładał do studiów; toteż w miarę sił starałem się zarówno dobrze studiować, jak dobrze się modlić. Czego zaś nie mogłem poznać z książek, często osiągałem to w czasie modlitwy. Kiedyś gorąco modliłem się do naszej Pani i serdecznie Ją błagałem, aby oświeciła mnie światłem Bożej mądrości oraz umocniła moje serce w wierze i zachowała je nienaruszonym, abym zajmując się filozofią nigdy nie odstąpił od prawdziwej wiary. Ona wysłuchała mnie i tak mnie pocieszyła: ťAlbercie, czuj się bezpiecznie i nie opuszczaj się w cnotach ani w nauce, gdyż Bóg twą wiedzę zachowa od błędu, tak aby przyczyniała się dla dobra Kościoła. Abyś zaś nigdy nie zachwiał się w wierze, oto pod koniec twych dni zapomnisz o kłamstwach i sofistycznych sztuczkach filozofów, a twoja wiara katolicka stanie się niewinna i czysta jak u dziecka. Potem zaś powędrujesz do Pana. Znakiem zaś, że to na ciebie przyjdzie, będzie to, iż utrata pamięci spotka cię na publicznym wykładzieŤ. Teraz więc, bracia moi, wiem i poznaję po tym, co się przed chwilą stało, że nadchodzi mój czas i zbliża się kres mojego życia. Dlatego wyznaję przed wami publicznie i stanowczo, że wierzę we wszystkie i poszczególne artykuły wiary chrześcijańskiej, oraz pobożnie proszę, aby w odpowiednim czasie udzielono mi kościelnych sakramentów. Jeśli zaś zdarzyło mi się powiedzieć lub napisać coś przeciwnego wierze katolickiej, odmawiam temu wszelkiej wagi i znaczenia".

Po czym zakończył wykład i płacząc oraz żegnając się rzewnie ze wszystkimi, zstąpił z katedry. Odtąd cała wiedza filozoficzna zniknęła z jego pamięci, pamiętał zaś nadal tekst Biblii oraz mądrość Bożą.

Burzliwe okoliczności jego wstąpienia do zakonu

Kiedy miał lat trzynaście, wbrew woli ojca, który był przeciwny jego szczęsnym postanowieniom, wstąpił do zakonu Głosicieli słowa Bożego. Ludzi zdumiało to, że chłopiec z tak znakomitego rodu porzucił chwałę świata i wstąpił do zakonu Głosicieli słowa Bożego. Doniesiono o tym matce. Ta, pełna smutku a zarazem radości, przybywa z odpowiednim orszakiem do Neapolu, szukając pociechy w odwiedzeniu syna. Bolała bowiem nad tym, że utraciła doczesną pociechę z dziecka, pocieszało ją jednak przypuszczenie, że w ten sposób wypełnia się dotycząca go przepowiednia.

Bracia, nie znając jej pobożnego uczucia, a zarazem w obawie, aby macierzyńskie sztuczki nie pozbawiły ich tego talentu, który otrzymali od Boga, ukryli świętego chłopca niby jaki drogocenny skarb. Aby zaś nie wyrwano go im podstępnie albo siłą, wysłali go do Rzymu. Matka, dowiedziawszy się o tym, tym bardziej pragnęła go widzieć. Przybyła do Rzymu, do klasztoru św. Sabiny, prosząc braci, aby pokazali jej ukochanego syna, i zapewniając, że nie będzie go namawiała do opuszczenia klasztoru, ale raczej będzie go utwierdzać w dobrym postanowieniu. Bracia jednakże, zazdrośni o skarb, nie uwierzyli matce i postanowili wysłać go do Paryża.

Nie ukryło się to przed matką. Zmartwiona i oburzona zawiadomiła swoich synów, którzy służyli w wojsku cesarza Fryderyka: "Brat wasz Tomasz został porwany przez Braci Kaznodziejów, którzy go uprowadzają do Paryża. To straszne! Już go więcej nie zobaczę! Tego, który jest radością mego serca, bracia nie chcieli mi pokazać nawet na chwilę! Ratujcie, synowie! Siłą odbierzcie mojego syna i oddajcie biednej matce!"

Wiadomość ta przeszyła ich bólem. Otrzymawszy pozwolenie od cesarza, ruszyli w pościg i obstawili drogi. Wreszcie, po starannym poszukiwaniu, znaleźli chłopca, jak znużony drogą odpoczywał w towarzystwie czterech braci, przy studni. Pochwyciwszy go, usiłowali zdjąć z niego habit. On jednak, głośno zalewając się łzami, zdołał zachować tę szatę niewinności.

Pobyt w rodzinnym więzieniu

Matka, bojąc się utracić tego, którego z takim trudem i niepokojem szukała, kazała umieścić go w swoim zamku Rocca Sicca i tam strzec go starannie. Bracia zaś jego, widząc przedziwną stałość chłopca, postanowili zmienić jego zamiar podstępem. Wysłali siostry, aby z nim przebywały i zwodniczą dobrocią zmieniły serce młodzieńca. Wszakże to on zmienił swoje siostry i zaczął je uczyć świętej wiedzy. Przeczytał też w swoim zamknięciu całą Biblię. Miał bowiem brewiarz do odprawiania Bożej służby, Biblię oraz "Sentencje". Wczytywał się w tekst "Sentencji", zaś z błędów Arystotelesa wyciągał prawdę i dzielił się tym wszystkim ze swoimi siostrami. Starszą siostrę nawrócił do tego stopnia, że wkrótce porzuciła świat i wstąpiła do klasztoru sióstr u Świętej Marii w Kapui. W niedługim czasie stanęła na czele zakonu i została opatką.

Bracia jednak nie przestawali go niepokoić prośbą i groźbą. Ponieważ trwał niezachwianie w postanowieniu, ściągnęli z niego habit i podziurawili go, sądząc, że wstydem zwyciężą świętego młodzieńca. Ten zaś, mocny w Panu, ubrał się w dziurawy habit, tak jakby ten habit przyodziewał go w Chrystusa. Opasał się podartymi resztkami habitu, cały zaś habit nosił w duszy.

Koledzy nazywali go milczącym wołem

Trzymano go w zamknięciu przez prawie dwa lata. W końcu matka uznała, że trzeba pozwolić mu swobodnie odejść. Choć bracia jego przestali go prześladować, w zakonie postanowiono, żeby nie przebywał tam, gdzie mogło mu zagrażać niebezpieczeństwo. Wysłano go do Rzymu do kapituły generalnej, żeby ta przekazała go gdzieś na studia. Mistrz Jan Niemiec wziął go ze sobą do Paryża, stamtąd zaś wysłał do Kolonii, gdzie wykładał głośny brat Albert. Jego wykłady bardzo cieszyły brata Tomasza, zawsze bowiem pragnął znaleźć człowieka, który by mu otworzył głębiny wiedzy. Nastawiony na zdobywanie wiedzy, przykładał się pilnie do nauki i modlitwy i stał się dziwnie małomówny. Przez długi czas był podobny do niemowy, żaden z kolegów nie spostrzegł jego mądrości, toteż zwykli go nazywać niemym wołem.

Podobno mistrz Albert powiedział o nim w duchu proroczym: "Nazywamy go niemym wołem, ale on jeszcze przez swoją naukę tak zaryczy, że usłyszy go cały świat".

Jego pobożność

Modlitwa jego była nadzwyczaj pobożna. Przystępował do Boga z taką wolnością, jakby ciężar ciała w niczym mu nie przeszkadzał. Przymuszał ciało, aby było poddane rozumowi i nigdy nie powodowało poruszeń rozumowi przeciwnych. Miał szczególną cześć dla świętego sakramentu ołtarza, który tym pobożniej (dzięki łasce Bożej) sprawował, im głębiej Bóg pozwolił mu o Nim pisać. Codziennie odprawiał mszę, chyba że przeszkodziła mu choroba, drugiej zaś wysłuchiwał, przy czym często do niej służył. Często zaś podczas mszy porywała go tak wielka pobożność, że cały zalewał się łzami - do tego stopnia był zanurzony w pobożności i otwierał się na Boże dary.

Kazania mistrza Tomasza

Kazania tak mówił, żeby lud mógł z nich skorzystać. Unikał mówienia tylko dla zaspokojenia ciekawości, nie stosował podziałów ani uczonych wywodów. To, czego uczył słowem, wypełniał czynem. Lud słuchał go z szacunkiem, tak jakby jego słowa pochodziły od Boga. Mistrz Tomasz dziwił się też niezmiernie, że ktoś, a zwłaszcza zakonnicy, może rozmawiać o czym innym niż o Bogu lub rzeczach służących zbudowaniu dusz.

"Dobrze napisałeś o Mnie, Tomaszu!"

Brat Jakub z Caserty, zakrystian, mąż pobożny, pracowity i cnotliwy, który podczas nocnych czuwań miał również inne cudowne widzenia, widział wielokrotnie błogosławionego Tomasza, jak w nocy wychodził ze swojej pracowni do kościoła, a kiedy dzwoniono na jutrznię, szybko wracał, tak żeby go nikt nie zauważył. Pewnego razu, z ciekawości, przyszedł ukradkiem do kaplicy św. Mikołaja, gdzie brat Tomasz był pogrążony w modlitwie, i zobaczył go, jak unosił się w powietrzu na dwa łokcie. Zdumiony usłyszał od strony krucyfiksu, przed którym błogosławiony doktor się modlił: "Dobrze napisałeś o Mnie, Tomaszu! Jakiej nagrody oczekujesz ode Mnie za swój trud?" Ten odpowiedział: "Panie, tylko Ciebie!"

A właśnie wówczas pisał trzecią część "Sumy" — o Męce i Zmartwychwstaniu Chrystusa. Potem już niewiele napisał, ze względu na wspaniałości, jakie mu Bóg cudownie objawił. Był to bowiem znak, że kończy się jego dzieło pisarskie, a Pan pragnie mu się już odwdzięczyć swoją nagrodą.

Dlaczego przerwał pracę pisarską

Będąc wraz z sekretarzem i innymi braćmi w zamku św. Seweryna, u swej siostry, wpadł na dłuższy czas w ekstazę i oderwanie od zmysłów. Zaniepokojona tym siostra pyta sekretarza, co by to było. Ten odpowiedział: "Często duch go porywa, kiedy ogląda jakieś sprawy Boskie, ale nigdy nie widziałem go w ekstazie tak długo jak teraz". Po chwili pociągnął go mocno za płaszcz, co wyglądało tak, jakby go zbudził ze snu. Wracając do siebie, brat Tomasz powiedział: "Synu, powiem ci w tajemnicy, ale nie waż się mówić o tym nikomu, dopóki będę żył. Zbliża się kres mojego pisania. Bo takie rzeczy widziałem, że wszystko, co napisałem i czego uczyłem, wydaje mi się marne. Toteż ufam Bogu, że kończy się nie tylko moje nauczanie, ale niedługo nastąpi też koniec mojego życia".

Wzgardzona przez ludzi, wybrana przez Boga

Narodziny bł. Małgorzaty nie wyróżniały się niczym ani pod względem duchowym, ani doczesnym, mimo że była córką szlachetnych rodziców. Ojciec jej, Paryzjusz, pan zamku Metula w Masywie Trabaryjskim w Alpach, nosił odziedziczony po przodkach tytuł kasztelana, matka jej miała na imię Emilia. Kiedy urodziła się im ta ślepa, wątła i zniekształcona dziewczynka, ogromnym bólem zdjęci zaczęli ją głodzić i marnować. Lecz aniołowie w niebie dostrzegli blask z niej bijący i piękno oraz że jest miła Bogu, i wzięli ją pod swoją opiekę. I tak tę, którą świat zaczął gardzić, Bóg w swojej dobroci zaczął wspierać. Urodziła się bez oczu cielesnych i nie mogła widzieć świata, ale została otoczona światłością Bożą, aby już na ziemi oglądać wyłącznie niebo.

Rodzice wstydzili się kalekiej córki

W dzieciństwie cała oddała się służbie Bożej. Ojciec przygotował dla niej celkę obok zamkowego kościoła. Zamknięto tam niewinną i dobrą dziewczynę, aby kaleką córkę pana zamku ukryć przed oczyma przyjeżdżających. W ten sposób została przymuszona do pokuty, mimo że nie dopuściła się ciężkiego grzechu. Ale właśnie dlatego, kiedy błagała Boga za grzeszników, On - przez zasługę jej pokuty — dawał jej to, o co prosiła. Już jako dziecko znajdowała radość w pokucie, gdyż rozumiała, że wybrał ją Bóg. Bóg zaś, który tę młodziutką duszę opromieniał swoją światłością, był całym jej ukochaniem.

Daremne oczekiwanie na cud

Umarł w tamtych dniach pewien pobożny franciszkanin, który zajaśniał cudami. Rodzice Małgorzaty wzięli córkę do miasta Castello i przyprowadzili ją do grobu zmarłego niedawno brata, w nadziei, że przez zasługi błogosławionego Bóg cudownie obdarzy ją wzrokiem. Pan jednak, znawca tajników ludzkiego serca, który oświecił tę duszę kontemplacją dóbr niebieskich, nie spełnił tych oczekiwań. Oglądanie rzeczy ziemskich mogłoby ją bowiem pozbawić widzenia tego, co niebieskie.

Wydana na pastwę losu

Ponieważ nie odzyskała wzroku, rodziców ogarnął wstręt do córki i jak niegodziwcy, z obrzydzeniem porzucili ją w mieście. Została sama i pozbawiona wszelkiej ludzkiej pomocy. Tak opuszczona, Stwórcy złożyła dzięki, gdyż przez udrękę, jaka na nią przyszła w młodych latach, i na skutek okrutnego odrzucenia przez rodziców stała się podobna do Chrystusa. Lecz kiedy już sądziła, że jest przez wszystkich opuszczona, wnet Bóg ją przygarnął, a skoro świat się od niej odwrócił, zajaśniała jej światłość wiekuista i duszę jej tym łatwiej pociągnęło rozważanie spraw wiekuistych.

Sama niewidoma, innym przywraca wzrok

Pewna siostra, niejaka Wenturela, publicznie opowiadała o następującym cudzie. Wydawało jej się, że na skutek jakiejś choroby traci oko. Poszła do lekarza, mianowicie do syna mistrza Imberta, ten zaś za leczenie oka zażądał jednego florena, wątpił jednak, czy da się je jeszcze uratować. Ubogą Wenturelę nie stać było na florena i z płaczem opowiedziała wszystko Małgorzacie. Małgorzatę zdjął żal, położyła swój prawy kciuk na oku Wentureli i w jednej chwili zapalenie ustąpiło, a oko zostało całkiem uzdrowione.

Nauczycielka widzących

Nosiła habit dominikański i codziennie spieszyła do kościoła tych braci. Ponieważ nie brakowało spowiedników, spowiadała się nawet codziennie, w nadziei, że mocą tego sakramentu Bóg obdarza ją nową łaską. O, jakże błogosławiona jesteś, która nigdy nie widziałaś tego świata, a tak szybko uczyłaś się tego, co duchowe! O, szczęsna uczennico, która zasłużyłaś na takiego Nauczyciela! On ciebie, niewidomą od urodzenia, bez książek pouczył o słowie Bożym, tak że stałaś się nauczycielką widzących!

Radość, od której pękło serce

W dziesiątym roku życia (jakże przedziwny jest Bóg w swoich świętych!) przystąpiła Imelda do nieustannej i wytężonej pracy ducha. Bardzo wczesne, ale jakże prawdziwe i słodkie były te owoce cnoty. Zaledwie zauważyła dziewczynka uroki świata i świetność rodzinnego domu, a już postanowiła się od nich odwrócić. Wszystko, czym mogła się wyróżnić ponad innych, dojrzałym i stałym postanowieniem odrzuciła jako przemijające i mało wartościowe. Uznała to wszystko za tylko ludzkie, toteż wybrała dobrowolne ubóstwo, czystość i posłuszeństwo i postanowiła wejść do rodziny zakonnej.

Wiele musiała o to prosić i płakać, błagała przełożonych, a również inni się za nią wstawiali, aż wreszcie zgodzono się na to, by ją przyjąć do rodziny św. Dominika. Wstąpiła do klasztoru tuż pod Bolonią. Było to sławne miejsce; swego czasu poświęcone przez Ojców Serwitów św. Józefowi. Zapisana do tego wojska, zaczęła się gorliwie oddawać ćwiczeniom zakonnej dyscypliny, stosować umartwienia ciała, przykładać się do powściągania wewnętrznych poruszeń, do modlitwy, a trudne obowiązki oraz te, do których nie była przyzwyczajona, spełniała z całym poświęceniem. Inne zakonnice, starsze od niej latami i doświadczeniem, świadczyły, że zawsze wyprzedzała je w gorliwości.

Szczególną pobożność okazywała dla czcigodnej Eucharystii. Podczas świętej ofiary (a zdarzało się to każdego dnia) z największą uwagą przeżywała jej najgłębsze tajemnice, a dowodem jej miłości były łzy, jęki zaś — świadectwem jej tęsknoty. Szczególnie cierpiała wówczas, kiedy inni wzmacniali się niebieskim posiłkiem, jej zaś ze względu na wiek było to zabronione. Tak bowiem rozstrzygnęli spowiednicy, którzy brali pod uwagę jej młody wiek, nie zaś cnotę, pobożność, skromność i mądrość, którymi odznaczała się ta dziewica.

Ale ta, która tak żarliwą miłością ukochała Boga, nie czekała długo na spełnienie swoich pragnień. Bóg bowiem wyrównał szalę, kładąc na niej nie czas, ale cnoty, i zrównał Imeldę z innymi, zwłaszcza że była tego bardziej od innych godna. W sposób przekraczający wszelką nadzieję oznajmił o tym przez cud.

Pewnego dnia, kiedy wszystkie zakonnice przystępowały do świętej uczty, Imeldzie było to zabronione. Cierpiąc, modląc się, płacząc i jęcząc, tym bardziej pożądała Pana. Nagle zauważono, że Boska Hostia zstąpiła z nieba i zawisła w powietrzu nad głową dziewicy. Nie trzeba nawet wspominać, z jakim nastawieniem ducha i jakie czułości i wyznania powtarzała dziewica Chrystusowi. Sam zważ, czytelniku, jakie musiało być jej pragnienie, skoro nie mogła już dłużej wytrzymać bez spotkania z Synem Bożym.

Dziewice, jej towarzyszki, uderzone niezwykłością zjawiska, ledwo dawały wiarę własnym oczom. Wreszcie oznajmiły o tym odprawiającemu kapłanowi. Przyszedł, zobaczył, położył świętą Hostię na patenę, a ponieważ uznał w tym znak i wolę Bożą, podał Hostię Imeldzie.

Z uczuciem pożywa więc teraz Imelda dany jej z nieba posiłek, którego tak pragnęła i za którym tyle tęskniła. Któż radość tę zdoła wypowiedzieć słowami? Spożyła i wstąpiła w nią taka radość, że znieść już jej nie mogła. Zamknęła więc słodko oczy, tak jakby zasypiała, i oddała ducha swojemu Ukochanemu. Duch jej, zamknięty w śmiertelnym ciele, nie mógł dłużej znieść tak wielkich rozkoszy.

Znak miłości

Pewnego dnia, cały płonąc miłością Chrystusa, znalazł zaciszne miejsce, oddał się słodkiej kontemplacji i tak mówił do Pana: "Chciałbym znaleźć, najłaskawszy Boże, jakiś znak miłości, aby był nieprzemijającym dowodem miłości między Tobą a mną i aby świadczył, że ja dla Ciebie, a Ty dla mnie jesteś najukochańszy. Chciałbym, aby tego znaku żadne wspomnienie nie zdołało wymazać".

Powodowany tym nadzwyczajnym żarem odsunął szkaplerz i odsłonił pierś; chwycił rylec i patrząc na swoje serce, powiada: "Wszechmogący Boże, daj mi siły i moc, aby się spełniło to moje pragnienie: chciałbym Cię umieścić w samym środku mego serca". Co powiedziawszy, zanurzył rylec w swoim ciele i wyżłobił nad swoim sercem imię JEZUS. Krew spływała po ciele, ale on tak był przepełniony miłością, że niewiele go to bolało.

Ukończywszy napis, poszedł skrwawiony do kościoła i padł na kolana przed wizerunkiem Ukrzyżowanego. "Panie — powiada — jedyna miłości mojego serca i duszy, spójrz na wielkie moje pragnienie. Wiesz, że nie mogę wypisać Cię w moim wnętrzu. Błagam Cię więc ze wszystkich sił, dokonaj reszty, Panie, zapisz się jak najgłębiej w moim sercu, zanurz się tam i przypieczętuj, abym nie mógł Cię nigdy wymazać ani wyrzucić".

Jego szacunek dla kobiet

Szedł kiedyś polem, po wąskiej ścieżce, i zobaczył ubogą kobietę, która szła z naprzeciwka. Kiedy zbliżyli się do siebie, on zszedł z suchej ścieżki w błoto, żeby ustąpić jej drogi. Zacna kobieta zwróciła się do niego i powiada: "Dlaczegóż to, czcigodny panie, w swojej pokorze ustępujesz miejsca mnie, ubogiej? Przecież jesteś kapłanem. To raczej ja powinnam ci ustąpić". Odpowiedział: "Wszystkim kobietom przywykłem okazywać zawsze cześć i szacunek, a to ze względu na Najświętszą Matkę Boga, Królową nieba". Wówczas ona podniosła ku niebu oczy i ręce: "Niech najwspanialsza Bogurodzica nie pozwoli ci zejść z tego świata bez swej szczególnej łaski, skoro Ją tak bardzo czcisz". On na to: "Niech mi tego użyczy najjaśniejsza Władczyni nieba".

Pokusy przeciw wierze

Miał bezbożne myśli przeciw wierze. Duszę jego ogarniały natrętne wątpliwości: "Jakże Bóg mógł stać się człowiekiem?" — i inne tego rodzaju. Im bardziej chciał je zwalczyć argumentami, tym bardziej go ogarniały. Przez dziewięć lat męczył się z tymi pokusami, płacząc przed Bogiem zarówno oczyma, jak sercem, i błagając Go oraz prosząc o pomoc wszystkich świętych. Wreszcie Pan, kiedy to uznał za właściwe, zupełnie go od nich uwolnił i udzielił mu potężnej stałości w wierze, która jest Jego darem.

Niełatwe życie tych, których Bóg ukochał szczególnie

Stało się to już Bożym zwyczajem w stosunku do niego, że kiedy jedno utrapienie się kończyło, przychodziło następne. Bóg bez przerwy ćwiczył go w ten sposób. Jeden raz tylko dał mu wytchnienie, ale jedynie na krótko. Przyszedł wtedy do jakiegoś klasztoru mniszek i duchowe córki pytały go, co się z nim dzieje. Odpowiedział, że obawia się czegoś niedobrego: Bóg chyba o nim zapomniał, bo wbrew temu, co go spotykało dotychczas, już przez cały miesiąc nie doznał uszczerbku ani na zdrowiu, ani na sławie.

Życie usłane różami

Opowiadała Słudze Mądrości święta dziewica Anna, że widziała swym duchem przepiękny krzew różany, kwitnący wspaniałymi czerwonymi różami. W krzewie ukazało się Dzieciątko Jezus z berłem, sporządzonym z czerwonych róż. Zaś pod krzewem siedział Sługa. Mały Jezus raz po raz zrywał róże i rzucał nimi w Sługę, który cały tonął w różach. Dziewica zapytała, co znaczą te róże. Chłopczyk odpowiedział: "Wiele jest tych róż, oznaczają one wielorakie krzyże, jakie Bóg dopuszcza na Sługę. On je ze słodyczą i poddaniem przyjmuje z rąk Bożych i znosi cierpliwie".

Boskie pochodzenie jej mądrości

Każdego, kto czyta jej listy, jakie rozsyłała po całym świecie do chrześcijan różnych stanów i zajmujących różne stanowiska, ogarnia zdumienie wobec głębi stylu, dojrzałości myśli oraz nadzwyczajnej ich użyteczności dla zbawienia dusz. Choć pisała w swoim ludowym języku - nie miała bowiem wykształcenia — moc Pańska obdarzyła ją taką głębią, że to, co pisała, przypominało pióro raczej Pawła niż Katarzyny, raczej któregoś z Apostołów niż jakiejś tam dziewczyny.

Listy zaś swoje dyktowała tak szybko i bez śladu nawet zastanawiania się, jak gdyby czytała je z jakiejś książki. Sam widziałem wielokrotnie, jak dwom skrybom dyktowała równocześnie dwa różne listy, adresowane do różnych osób i dotyczące różnych spraw. Żaden ze skrybów nie siedział bezczynnie ani chwili, a ona nie myliła się w dyktowaniu. Kiedy się temu dziwiłem, wielu z tych, którzy ją znali dłużej ode mnie, odpowiadało mi, że niekiedy dyktowała równocześnie trzem i czterem skrybom, równocześnie szybko i nie plącząc poszczególnych wątków. Nie sądzę, aby natura mogła w jakikolwiek sposób uzdolnić do tego kobiece ciało, tak wyniszczone czuwaniem i postem. Był to raczej cud i dar z nieba.

Zaślubiny Katarzyny z Boskim Ukochanym

Zbliżał się Wielki Post. Wierni w tych dniach odprawiali niemądre święta jakby ku czci brzucha. Święta dziewica skupiała się w swojej pustelni, w modlitwach i postach szukała oblicza Ukochanego, modlitwę zaś wzmacniała ogromną żarliwością. Wówczas Pan tak do niej przemówił: "Ponieważ dla Mnie odrzucasz wszelką próżność i nie masz upodobania w rozkoszach ciała, ale całą swą rozkosz we Mnie złożyłaś, postanowiłem odbyć z tobą uroczyste zaślubiny — w tym czasie, kiedy twoi bliscy cieszą się w ucztowaniu i wyprawiają święta cielesne".

Pan jeszcze to mówił, kiedy ukazała się Najświętsza Dziewica, Jego Matka, błogosławiony Jan Ewangelista, chwalebny Apostoł Paweł oraz św. Dominik, ojciec jej zakonu, a wraz z nimi prorok Dawid, trzymający harfę w ręku. Dziewica Boża Rodzicielka, przy niewyobrażalnie słodkich dźwiękach muzyki Dawida, ujęła swą najświętszą dłonią prawicę dziewicy i wyciągnęła ją do Syna, prosząc, aby raczył ją sobie poślubić w wierze. Jednorodzony Bóg łaskawie wyraził zgodę i podał Katarzynie złoty pierścień, ozdobiony wokół czterema perłami, zaś na samym środku pierścienia błyszczał przepiękny diament. Wkładając pierścień na serdeczny palec dziewicy, Pan powiada: "Oto Ja, twój Stwórca i Zbawiciel, poślubiam cię w wierze. Zachowaj ją nieskażoną aż do czasu, kiedy w niebie będziesz ze mną święciła zaślubiny wiekuiste. Bądź odtąd dzielna, córko; bez ociągania się spełniaj wszystko, co zleci ci moja Opatrzność. Zostałaś uzbrojona w moc wiary, dlatego zwyciężysz wszystkich wrogów".

Widzenie zniknęło, ale pierścień na jej palcu pozostał już na zawsze. Jednak inni go nie widzieli, sama tylko dziewica go widziała. Wyznała mi, zresztą z zażenowaniem, że zawsze widzi go na swym palcu i że nigdy nie zdarza się, aby go nie widziała.

Jej upodobnienie do Ukrzyżowanego

Modliła się kiedyś żarliwie wraz z Prorokiem: "Stwórz we mnie, Boże, serce czyste i odnów w moim wnętrzu ducha prawości" (Ps 51, 12). Szczególnie prosiła Pana o to, aby zabrał jej własne serce i jej wolę.

Wówczas Pan pocieszył ją takim oto widzeniem. Mianowicie jej Boski Ukochany tak jak zwykle przyszedł do niej, otworzył w niej lewy bok, wyjął stamtąd serce i odszedł. Ona zaś pozostała zupełnie bez własnego serca.

Żeby dopełnić tego opisu, muszę ci, czytelniku, opowiedzieć wydarzenie znacznie późniejsze, które miało miejsce w Pizie. W jedną z niedziel odprawiłem tam na jej prośbę mszę i udzieliłem jej Komunii. Jak jej się to zwykle po przyjęciu Komunii zdarzało, przez dłuższy czas trwała bez zmysłów. Nagle zauważyliśmy, że się nieco podniosła (dotychczas bowiem leżała krzyżem na ziemi), uklękła i rozłożyła ramiona i ręce, twarz zaś jej jaśniała. Ciało jej było zupełnie zesztywniałe, oczy zaś przymknięte. W pewnym momencie zostało jakby śmiertelnie zranione, widzieliśmy, jak zachwiało się, wreszcie po chwili dusza wróciła do cielesnych zmysłów.

Niedługo potem poprosiła mnie do siebie i powiedziała w tajemnicy: "Ojcze, z miłosierdzia Pana Jezusa noszę na swoim ciele Jego znaki". Zapytałem ją, jak Pan to uczynił. Odpowiedziała: "Zobaczyłam Pana przybitego do krzyża, jak schodził do mnie otoczony wielkim światłem. Dusza, pragnąca wyjść naprzeciw swojemu Stwórcy, sprawiła, że ciało się podniosło. Wówczas zobaczyłam, że z najświętszych Jego ran spływa na mnie pięć krwawych promieni i kieruje się do moich rąk, nóg i serca. Zrozumiawszy, o co chodzi w tej tajemnicy, od razu zawołałam: ťBłagam Cię, Panie Boże mój, aby rany te nie były w moim ciele widoczne!Ť Jeszcze to mówiłam, jak promienie te, nim jeszcze do mnie doszły, zmieniły barwę krwawą na świetlistą i w postaci czystego światła weszły w pięć miejsc mojego ciała, mianowicie w ręce, nogi i serce..."

Zapytałem ją: "Czy w miejscach tych odczuwasz ból?" Ona głęboko westchnęła i powiedziała: "Odczuwam tak wielki ból we wszystkich pięciu miejscach, a zwłaszcza w okolicach serca, że bez szczególnego cudu nie ostałabym się prawdopodobnie przy życiu".

Tłumy nawracających się za sprawą świętej dziewicy

Sam niejednokrotnie byłem świadkiem, jak tłum tysiąca i więcej ludzi, zwołany przez jakąś niewidzialną trąbę, zbiegał się z gór i innych okolic Sieny, aby zobaczyć Katarzynę i jej słuchać. Nawet jej słów nie potrzeba było, sam jej widok wystarczał, aby ludzie kruszyli się ze swoich zbrodni. Płakali i żałowali za swoje grzechy, i biegli do spowiedników (wśród których i ja byłem). Spowiadali się zaś z taką skruchą, że nie było wątpliwości, iż wielka obfitość łaski została wylana z góry w ich serca. Zdarzało się to nie jeden czy dwa razy, ale bardzo często.

Z tego względu świętej pamięci papież Grzegorz XI, uradowany i szczęśliwy z takiego pożytku dusz, upoważnił mnie oraz dwóch moich towarzyszy do odpuszczania takich grzechów, które rozwiązać mogą tylko biskupi. Ten, co jest Prawdą, która nie oszukuje i nie da się oszukać, wie, jak wielu zbrodniarzy i obciążonych wielkimi grzechami przychodziło wówczas do nas. Przychodzili tacy, którzy nigdy jeszcze się nie spowiadali, oraz tacy, którzy nigdy jeszcze ważnie nie przyjęli sakramentu pokuty. Często na czczo staliśmy aż do samego wieczora i nie byliśmy w stanie wysłuchać wszystkich, którzy chcieli się spowiadać.

Żeby zaś wyznać własną niedoskonałość oraz płodność tej świętej dziewicy, tak się cisnęli ludzie do spowiedzi, że wielokrotnie byłem zmęczony i prawie nieprzytomny od tej pracy ponad siłę. Ona zaś nieustannie się modliła i jak zwyciężczyni zagarniając łup, tym bardziej radowała się w Panu. Pozostałym zaś synom i córkom nakazywała, aby usługiwali nam, pracującym przy sieciach, które ona zarzuciła.

Zwiastuj ludom zbliżający się sąd ostateczny

Wobec wielkiego rozdarcia Kościoła błogosławiony Wincenty często się nad tym zastanawiał i przemyśliwał, co w tych trudnych okolicznościach powinien uczynić. Nieoczekiwanie popadł w wielką gorączkę. Po dwunastu dniach stan jego był tak ciężki, że wszyscy spodziewali się jego śmierci.

Wówczas ukazał mu się Jezus Chrystus, w blaskach cudownej jasności, otoczony chórami aniołów, którym towarzyszyli święci ojcowie Dominik i Franciszek. Zbawiciel dodał mu otuchy, a oglądanie Go napełniło Wincentego niewysłowioną radością. Wiele powiedział Wincentemu, aż wreszcie tak przemówił: "Bądź dzielny, mój sługo, i odrzuć wszelką bojaźń. Tyle razy czyniłem cię mocnym w różnych pokusach i trudnościach, wyrywałem cię z rozmaitych zasadzek ludzi i demonów. Również dalej będę to czynił, a łaska moja będzie ci towarzyszyła aż do końca. Teraz zaś uwolnię cię z tej choroby ciała oraz z duchowej udręki. Wkrótce bowiem pokój zostanie Kościołowi przywrócony. Ty zaś, jak tylko wrócisz do zdrowia, porzuć dwór Benedykta: wybrałem cię bowiem na szczególnego głosiciela Ewangelii i chcę, abyś w pokorze i ubóstwie przebiegł wszystkie ziemie Francji i Hiszpanii, głosząc Ewangelię. Kiedy zaś twoje słowa i czyny przyniosą obfity owoc, umrzesz szczęśliwie na krańcach ziemi. Przede wszystkim zaś zwiastuj ludom, że niedługo nadejdzie sąd ostateczny, i odważnie karć ich grzechy. I chociaż dużo wycierpisz od niedobrych ludzi, nie obawiaj się, bo zawsze będę z tobą: wyprowadzę cię ze wszystkich niebezpieczeństw i za nic będziesz sobie poczytywał zasadzki nieprzyjaciół. Idź, Ja oczekuję cię, zanim jeszcze nadejdzie koniec świata". To powiedziawszy, lekko pogładził Wincentemu policzki, jakby na znak szczególnej zażyłości.

Charakterystyka jego kazań

Jak skuteczne było jego kaznodziejstwo, świadczą liczni chrześcijanie obojga płci i rozmaitych stanów, których skłonił do pokuty, oraz tysiące Żydów i Saracenów, których nawrócił. Albowiem przyprowadził do zbawiennej pokuty ponad sto tysięcy chrześcijan, którzy tak byli zatwardziali w jawnych grzechach, że wszyscy uważali ich już za straconych. Wincenty bowiem był straszny w wypominaniu wad i bardzo często zdarzało się, że wielcy grzesznicy tak się kruszyli pod jego słowami, iż wobec tłumu padali na ziemię i porzuciwszy wszelki wstyd, wyznawali swoje wielkie i okropne grzechy, błagając ze łzami o Boże miłosierdzie.

I choć był tak straszny dla grzeszników, przecież swoje groźby łagodził taką dobrocią, że kto go raz słyszał, w przedziwny sposób czuł się pociągnięty, aby przychodzić na następne jego kazania. Rzadko się zdarzało, żeby słuchacze podczas jego przemówień nie płakali. Kiedy mówił o nadchodzącym sądzie albo o Męce Chrystusa lub o karze potępienia, zawsze taki płacz ogarniał ludzi, że kaznodzieja musiał na dłuższą chwilę zamilknąć, dopóki się nie uspokoją.

Wyjaśniając Pismo Święte, mówił jasno i bardzo treściwie. Ilekroć uczył albo pocieszał, albo karcił grzechy, zawsze potwierdzał to świadectwem Pisma i świętych mężów i jakby wyciskał w przedziwny sposób głoszoną prawdę na duszach słuchaczy. A tak wiele było w jego kazaniach cytatów i przykładów z Pisma Świętego, że wydawało się, iż zna na pamięć całe Pismo oraz wyjaśnienia pisane na temat poszczególnych ksiąg przez świętych mężów.

Żeby zaś nie przepadły skarby, jakie wychodziły z ust tego męża, Bóg natchnął niektórych z jego słuchaczy do spisywania tych kazań. Powstało w ten sposób wiele tomów, niektóre z nich do dziś są czytane w wielu miastach i współcześni kaznodzieje wiele z nich korzystają. Ci jednak, którzy słuchali kazań Wincentego, twierdzą, że teksty te zawierają ledwie cień tego, o czym było jego żywe słowo.

Szczególnie mili goście

Kiedy tłum zebrał się, aby słuchać kazania, Wincenty wszedł na swoje podwyższenie, ale nie zaczynał kazania, jak to przedtem zwykł czynić. Oczekujący lud dziwił się wielce i nie mógł się domyślić, co znaczy ta niezwykła zwłoka. On zaś, wyjaśniając, o co chodzi, powiada: "Nie dziwcie się. Przyczyna mego milczenia jest następująca: oczekuję łaski Bożej, jaka niedługo zostanie nam dana z nieba. Wkrótce przybiegną na to kazanie ludzie, których przybycie ucieszy szczególnie nas wszystkich. Okażcie im dużo życzliwości i przygotujcie im miejsca, aby czekały na nich, kiedy nadejdą".

Ledwo skończył te słowa, a oto przychodzi cała synagoga Żydów, aby słuchać jego kazania. Wszyscy przyjęli ich z najwyższą radością i mimo wielkiego tłumu znalazło się dla nich dość przyzwoitego miejsca. Natomiast mąż Boży, zanim zaczął kazanie, zapytał Żydów wobec całego tłumu, kto ich przysłał na to kazanie. Odpowiedzieli mu, że nikt, że z własnej woli postanowili tutaj przyjść, jakby natchnieni przez Boga. Święty głosiciel Boga zaczął więc mówić, a na usta jego spłynęło tak wiele łaski, że duża część owych Żydów zwróciła się ku wierze katolickiej.

"Martwię się o zbawienie mojej duszy, nie o pogrzeb ciała"

Ojcowie miasta Vannes chcieli zapobiec kłótniom, jakich się spodziewali co do pogrzebu świętego ciała, gdyż w mieście tym nie było klasztoru dominikanów. Przyszli więc do niego i zapytali go, gdzie chciałby być pochowany. On odpowiedział: "Jestem zakonnikiem, ubogim sługą Chrystusa. Toteż martwię się o zbawienie mojej duszy, nie o pogrzeb ciała. Żeby jednak po mojej śmierci zapewnić wam pokój, tak jak przynosiłem go wam za życia, pozwólcie zadecydować o moim pogrzebie przeorowi najbliższego klasztoru mojego zakonu".

Święta śmierć Wincentego

Po upływie dziewięciu dni prosił, żeby mu czytać z poszczególnych Ewangelii Mękę Chrystusową. Potem chciał, aby mu czytano siedem Psalmów pokutnych. Zresztą Psalmy te, jak i cały Psałterz, odmawiał, dopóki mu sił starczyło. W końcu czytano mu "Litanię do Wszystkich Świętych". Skoro tylko ją ukończono, ogarnęła go całego bez reszty pogoda i radość, złożył ręce, wzniósł je do góry i zwróciwszy oczy ku niebu, powędrował do nieba.

W tym samym momencie przyfrunęło tam, gdzie spoczywał, całe mnóstwo cudownych, śnieżnobiałych motyli. Latały tam, dopóki dusza nie opuściła ciała; kiedy zaś ciało zastygło, odfrunęły. Sądzimy, że na pewno byli to aniołowie: objawili się w takiej postaci, aby odprowadzić tę szczęśliwą duszę do miasta niebieskiego, do społeczności przechwalebnych obywateli nieba. Tejże godziny przedziwna i przemiła woń zaczęła rozlewać się z jego ciała.

Nie wziął pędzla do ręki, dopóki nie odmówił modlitwy

Święci, jakich malował, mają w sobie więcej tchnienia świętości i bardziej zbliżają się do świętych niż jacykolwiek inni. Miał w zwyczaju nigdy nie przerabiać ani nie poprawiać swych obrazów, lecz zostawiać je w tym stanie, w jakim powstały za pierwszym razem, gdyż jak sam powiadał, wierzył, że taka była wola Boża. Mówią niektórzy, że brat Angelico nie wziął pędzla do ręki, dopóki nie odmówił modlitwy. Nie namalował krucyfiksu, nie zapłakawszy nad nim, i stąd widzi się w twarzach i ruchach jego postaci świetność jego duszy, wielkiej i utwierdzonej w religii Chrystusowej.

Wydaje się, że święci nie mogą inaczej wyglądać w niebie

Ale ponad wszystkie dzieła, jakie Fra Angelico wykonał, najważniejszym jest obraz najwyższej miary, okazujący jego świętość jako artysty, a mianowicie koronacja Matki Boskiej. Przedstawia Chrystusa wśród chóru aniołów i tłumu świętych, tylu i tak dobrze namalowanych w najróżniejszych pozach, z rozmaitym wyrazem twarzy, że czujemy najwyższą przyjemność i wzruszenie, oglądając ich. Wydaje się, że te duchy błogosławione nie mogą inaczej wyglądać w niebie lub — powiedzmy raczej — nie mogłyby lepiej być wyobrażone. Wszyscy święci i święte są tam nie tylko żywi, ale i niezwykle delikatnie malowani, pełni słodyczy, a koloryt tego obrazu, zaiste, jest dziełem świętego lub anioła. Nie bez powodu nazywano też tego malarza Bratem Anielskim, Frate Angelico. Obrazy na predelli przedstawiają Matkę Boską i św. Dominika i są w swoim rodzaju natchnione. Mogę zapewnić, że ilekroć oglądam ten obraz, zawsze widzę w nim coś zupełnie nowego i nigdy nie potrafię dość napatrzyć się na niego.

Jak podpowiedział papieżowi świętego kandydata na biskupstwo florenckie

A ponieważ papieżowi wydawał się brat Giovanni Angelico człowiekiem najświętszego życia, jakim był rzeczywiście, spokojnym i skromnym, gdy zawakowało florenckie biskupstwo, uznał go za odpowiedniego dla tej godności. Gdy dowiedział się o tym ów braciszek, błagał Jego Świątobliwość, aby na kogoś innego zwrócił uwagę, gdyż siebie nie uważa za zdolnego do rządzenia ludźmi. Powiedział, że w zakonie jego żyje pewien brat, kochany przez biednych, bardzo uczony, godny rządów, pełen bojaźni Bożej, i że byłoby o wiele lepiej, aby temuż ową godność przyznano. Papież, słysząc te słowa i rozważywszy, że to, co mówi, jest prawdą, chętnie okazał mu łaskawość. I tak został powołany na stanowisko arcybiskupa Florencji brat Antonin z Zakonu Kaznodziejskiego, znany ze swej świątobliwości i uczoności, i w ogóle taki, że z czasem zasłużył, aby go Hadrian VI kanonizował.

Jego rozterka, czy wolno mu słuchać papieża

Błogosławiony ten mąż odznaczał się taką pobożnością i umartwieniem, że nawet kiedy przebywał w pałacu papieża Mikołaja V, wypełniał przepisy swojego zakonu. Pewnego razu Ojciec Święty Mikołaj, który go wielce czcił z powodu jego świętości i cnoty, przyglądając się, jak w pałacu papieskim maluje mu kaplicę, powiedział: "Bracie Janie, ponieważ tyle pracujesz, chcę, abyś posilił się mięsem". On zaś na to: "Ojcze Święty, nie mam pozwolenia od przeora". "Daję ci dyspensę" — mówi papież. Wydarzenie to dowodzi, jak wielkim umartwieniem jaśniał ów mąż czcigodny, który bez pozwolenia swojego przeora nie używał potraw mięsnych.

Ogólna sylwetka świętego męża

Gardząc życiem świeckim i oddany wyłącznie świętości, był takim przyjacielem ludzi ubogich, że sądzę, iż jego dusza prosto poszła do nieba. Ćwiczył się ustawicznie w malarstwie, lecz nie chciał malować nic innego, tylko obrazy religijne. Mógł być bogaty, lecz nie dbał o to. Zwykł był mawiać, że prawdziwym bogactwem jest zadowalać się małym. Mógł rządzić wielu i nie chciał, mówiąc, że mniejszym trudem i kłopotem jest okazywać posłuszeństwo. Swymi sądami zyskał uznanie w zakonie i poza nim, nikogo zresztą nie dotykając. Nie miał innych pragnień jak szukanie ucieczki przed piekłem i znalezienie drogi do raju. Zaprawdę jakaż nagroda może równać się tej, którą znajduje się jedynie w Bogu i w cnotliwym życiu i jakiej innej chwały powinni szukać zakonnicy i w ogóle wszyscy?

Przemiana apostaty w męczennika

Niejaki brat Antoni z Ripoli, dominikanin z klasztoru św. Marka we Florencji, płynąc z Sycylii do Neapolu, został uwięziony przez Narda Anekwina, który chociaż sam chrześcijanin, działał przeciwko chrześcijanom jako pirat na służbie barbarzyńskiego władcy. Stało się to 2 sierpnia 1458 roku, zaś 9 sierpnia brat Antoni oraz pozostali jeńcy z tego okrętu, z pętlami na szyjach, zostali wprowadzeni do miasta Tunis.

Odwiedziłem brata Antoniego możliwie najszybciej, pocieszyłem go i jak mogłem przyszedłem mu z pomocą w jego nędzy, choć nie w takim stopniu, w jakim tego potrzebował. Starannie go wyspowiadałem i dopóki przebywał w tym samym więzieniu, rozmawialiśmy z sobą blisko i przyjaźnie. Zachowywał się przyzwoicie i jak przystało na zakonnika. Jednej tylko rzeczy, lecz bardzo ważnej, mu brakowało. Wydawało mi się, że zbyt niecierpliwie i ze złością znosi udręki więzienia.

Toteż wkrótce zgłosił się do pracy poza więzieniem. Za zgodą bowiem sułtana, jeńcy, jeśli złożyli przysięgę, mogli opuszczać więzienie. Pracując poza więzieniem, ciągle narzekał i był niecierpliwy. Napisał wówczas list w sprawie swojego uwolnienia do dostojnego pana Klemensa Cycerusa, który był wtedy posłem Genui.

Rzecz się jednak odwlekała, gdyż zwykle w takich sprawach poseł pisał do księcia i Republiki Genueńskiej. W międzyczasie brata Antoniego, już wypuszczonego na wolność, przyjął do swego domu. Miał on tam dostęp do kościoła, jaki znajdował się na terenie przeznaczonym dla genueńczyków. Choć miał ubranie, jakie mu było potrzebne jako zakonnikowi i jeńcowi, a także wystarczające wyżywienie, a nie brakowało mu również innych rzeczy niezbędnych do życia, okazywał jak zwykle wiele niecierpliwości i źle znosił swój los. Niemniej po wypuszczeniu z więzienia wytrwał w wierze jakie pięć miesięcy.

W drugi piątek po Wielkanocy roku 1459, czy to pokonany diabelskim podstępem, czy to pod naciskiem niewierności i wiarołomstwa barbarzyńskiego władcy, w obecności tegoż władcy wyparł się najwspanialszego imienia Chrystusa oraz świętej Jego katolickiej i apostolskiej wiary, wyznał zaś wstrętną, fałszywą i szkaradną mahometańską sektę. Przez cztery miesiące był wiarołomnym Maurem i zaciętym wrogiem imienia chrześcijańskiego. Głośno odrzucał naszą wiarę chrześcijańską, zaś przeklętą sektę Mahometa wychwalał i wynosił pod niebiosa.

W tym czasie przystąpił do przekładu księgi, którą oni nazywają Koranem, na łacinę oraz włoski. Otóż zajmując się tą księgą, przekonał się i jasno stwierdził, że są w niej same błędy i fałsze, a samo jej słuchanie budzi zgrozę lub śmiech.

Stwierdziwszy błąd i uznawszy swój grzech, wzmocniony przez Pana Boga żywego i prawdziwego, który nikim nie gardzi, zaczął żałować i postanowił wypić kielich męki. Z jawnym wyznaniem wiary postanowił czekać na sułtana, który przebywał wtedy z wojskiem. W postanowieniu wytrwał z największą stałością około sześciu miesięcy.

Wreszcie sułtan przybył. Dobry żołnierz Chrystusa natychmiast przyodział się w niezbędną do zwycięstwa zbroję i przyjął sakramenty Kościoła. Była to Niedziela Palmowa. W kościele, wobec zgromadzonych chrześcijan, z przedziwną powagą odżegnał się od zgubnej sekty i oddał się naszej świętej wierze. Ubrał się w święty habit, ostrzygł głowę, pozostawiając na niej koronę z włosów, i poszedł z wielką radością na miejsce, gdzie spodziewał się spotkać sułtana. Szedł wielkimi krokami, spieszył się swoją męką potępić błąd oraz słowami i krwią wyznać Jezusa Chrystusa, prawdziwego Boga i człowieka, którego się zaparł.

Samotnie, ale towarzyszyła mu pomoc wielkiego Boga, wszedł na zamek i zwrócił się do sułtana, otoczonego licznymi dostojnikami. Z radością i bez lęku, jasnym i spokojnym głosem wyznał, że jest chrześcijaninem i że jest gotów umrzeć za wyznawanie wiary w Chrystusa. Uwielbiał imię Chrystusa i potępiał swój nieszczęsny błąd. Sułtan, podziwiając stałość i męstwo tego człowieka, wzywał go, aby wrócił do swego błędu. Obiecywał mu życie pełne wygód i rozkoszy, jeśli tylko powróci do sekty Mahometa.

Na to ten z całą stanowczością zaczął go zachęcać i napominać, aby dla uzyskania darów Bożych i wiecznych pobiegł do Jezusa Chrystusa, który jest przeobfitym źródłem miłosierdzia, i żeby pociągnął za sobą swoich poddanych, a w ten sposób stanie się najlepszym władcą i wodzem. Sułtan, słysząc te słowa, kazał go zaprowadzić do więzienia.

Nazajutrz zaprowadzono go do przywódcy owej sekty, który starał się nakłonić go do błędu po dobroci, a zwłaszcza przez różne obietnice. W końcu stawił mu przed oczy straszną i okrutną śmierć, jaka go czeka. Ale dobry i wierny żołnierz powalił sędziego tą samą bronią, którą przedtem zwyciężył sułtana.

Odprowadzono go do więzienia wśród licznych policzków i razów. Upłynęły trzy dni. Było to akurat w Wielki Czwartek, w dzień, w którym Pan Jezus spożył z uczniami ostatnią wieczerzę. Prawdziwy uczeń Chrystusa miał w ten dzień spożyć ucztę już w niebiańskiej ojczyźnie. Zaprowadzono go kilkakrotnie przed sędziego. Kiedy nie pomogły napomnienia i groźby, sędzia doszedł do wniosku, że nie da się go skłonić do tego jarzma, i niegodziwym wyrokiem skazał go na ukamienowanie.

Kiedy przyszli na miejsce śmierci, najwierniejszy żołnierz Chrystusa poprosił o chwilę modlitwy. Upadł na kolana, wzniósł ręce do nieba zwrócone na wschód i modlił się żarliwie. Tłum Maurów oglądał go i podziwiał, a także wielu chrześcijan, gdyż było to niedaleko od domów chrześcijańskich. Kiedy tak się modlił i wydawał się jakby wziętym do nieba, wreszcie liczni Maurowie z wielkim zgrzytaniem, krzykiem i hałasem zaczęli rzucać w niego kamieniami lub uderzać mieczem.

Wreszcie kamienie i miecze powaliły go na ziemię, cały został nimi zasypany i w ten sposób oddał swemu Stwórcy swą błogosławioną duszę. Wówczas zebrano dużo drewna, aby spalić ciało. Dziwne to, ale sam widziałem, mogę więc i powinienem powiedzieć o tym otwarcie: przez dłuższy moment leżało ciało wśród płomieni, a one nie chciały się go imać, tak że nawet jeden włos z jego głowy i brody nie został tknięty ogniem.

Wyjęto ciało z płomieni, było całe potłuczone od kamieni i zranione od mieczów. Dla wzgardy i postrachu obwieziono je głównymi ulicami miasta, w końcu wrzucono do dołu pełnego nieczystości, z którego unosił się niezmiernie przykry zapach. Wyciągnęli je, zresztą musieli za to zapłacić, kupcy genueńscy i zawieźli de swojego kościoła. Wprowadzono je z wielką miłością i pobożnością, przy zapalonych świecach. Najpierw oczyszczono je z błota i brudu. Własnymi rękami ubierałem jego ciało w habit. Pogrzebaliśmy je w kamiennym otworze, jaki znajduje się pod stopami Ukrzyżowanego w kościele genueńczyków. Sam bowiem wybrał sobie to miejsce na grób. Wszyscy świadkowie tych ostatnich i wielkich wydarzeń są pełni podziwu dla stałości i niezłomności tego męża. Nikt nie może wątpić, że ten prawdziwy świadek Chrystusa szczęśliwie przeżył swój ostatni dzień, a swoją drogocenną śmiercią osiągnął życie wieczne. Że tak jest, zaświadczył już o tym Bóg, niezmierzony Dawca łask. Dotychczas czterech już godnych wiary chrześcijan oświadczyło, że w różnych chorobach powierzyli się pobożnie wiernemu męczennikowi Chrystusa i zaraz wrócili do zdrowia.

Jak zmartwił rodziców swoim wstąpieniem do zakonu

Kiedy ojciec młodzieńca dowiedział się, że syn chce wstąpić do zakonu, przyszedł do przeora w sam dzień obłóczyn i opowiedział mu o wszystkich ciężkich chorobach, jakie trapiły jego syna od wczesnego dzieciństwa. W końcu przeor postanowił, że młodzieniec nie otrzyma świętego habitu, dopóki on będzie przeorem.

Dopiero dobry ojciec i mistrz Jan Mico, który został przeorem po ojcu Jakubie Ferrando, ubrał sługę Bożego w habit św. Dominika. Było to 26 sierpnia roku 1544, pobożny młodzieniec miał wówczas osiemnaście lat i siedem miesięcy. Pamiętając, co mu się wcześniej przydarzyło, wstąpił do zakonu w całkowitej tajemnicy przed ojcem i matką. Dopiero kiedy bez opowiedzenia się nie wrócił na noc do domu, co mu się nigdy nie zdarzało, rodzice domyślili się, ze został zakonnikiem. Bardzo się tym zmartwili, bo jako najstarszego syna kochali go szczególnie, a ponadto obawiali się, że z powodu słabego zdrowia nie wytrwa długo w zakonie albo że wkrótce umrze.

Czynili wszystko, żeby go skłonić do opuszczenia klasztoru, lecz on tym bardziej trwał w swoim postanowieniu. Dowiedziawszy się, że przeor pozwolił im przyjść do niego, natychmiast złożył Bogu ślub, że będzie żył w zakonie św. Dominika aż do śmierci. Przeor, ponieważ ojciec mu się ciągle naprzykrzał, aby go wreszcie przekonać i uspokoić, zawołał nowicjusza i powiada: "Mocą władzy, jaką otrzymałem od Boga, nakazuję ci, abyś mi szczerze odpowiedział, czy jesteś zadowolony z życia zakonnego i czy czujesz się dość zdrowy, aby je prowadzić i w nim wytrwać?" Ten odpowiada, że jest właśnie tak i że wolałby umrzeć, niż zakon opuścić. Po tym spotkaniu z synem oraz po rozmowie z przeorem, rodziców ogarnęła taka radość, że weszli do zakonnego kościoła, aby Bogu i Bogurodzicy złożyć dzięki, że ich syn wybrał tak piękną drogę życia.

Trudno latać bez skrzydeł

Jeszcze jako młodzieniec znajdował tyle słodyczy w modlitwie i kontemplacji, że postanowił porzucić studia, w przeświadczeniu, że teologia szkolna zanadto rozprasza ducha. Wkrótce jednak zrozumiał, że była to pokusa diabła, który zwykł wpędzać w grube błędy tych, co to chcą latać bez skrzydeł, tzn. oddawać się kontemplacji, nie posiadając wiedzy. Toteż nie tylko wrócił do studiów, ale przez całe życie głęboko szanował uczonych i nie zdarzyło się, skoro tylko jakiś uczony brat przyszedł do jego celi, żeby nie chciał się czegoś od niego nauczyć. Aby zaś nie popaść w błędy, szczególną wagę przywiązywał do nauki św. Tomasza z Akwinu, który jest wielkim światłem całego Kościoła.

Największe cierpienie misjonarza

Bardzo trudne było życie na placówce misyjnej. Trzeba było ogromne przestrzenie przemierzać piechotą, w wielkim ubóstwie i głodzie, a straszliwy upał wysuszał tę ziemię, odległą o zaledwie dwa stopnie od równika, gdzie przez cały rok dzień jest równy nocy. Najcięższe jednak było to, że na tych ogromnych obszarach klasztory były nieliczne i bardzo od siebie odległe, toteż poszczególni bracia pracowali o trzydzieści, sześćdziesiąt lub nawet sto mil od klasztoru i nie mieli u kogo się spowiadać. Spotykali się w ten sposób, że w umówionych dniach wychodzili sobie naprzeciw i wzajemnie sobie wyznawali grzechy. Dobry ojciec, przyzwyczajony dotychczas do bardzo częstego korzystania z sakramentu pokuty, ogromnie cierpiał z tego powodu. Wszakże Bóg przedziwnie pocieszał go wielkimi owocami, jakie zbierał wśród niewiernych.

"Lucyfera Bóg obdarzył większą światłością niż mnie"

Kiedy wracał do Hiszpanii, straszliwa burza pochwyciła okręt. Widząc, że fale rzucają okręt na wszystkie strony, ojciec Bertrand pobiegł tam, gdzie było najbardziej niebezpiecznie, i stanąwszy naprzeciw gwałtownych fal, które przewalały się ze straszliwym hukiem niby jakieś ogromne góry, wyciągnął ramiona, kreśląc znak krzyża. Rozjuszone fale, jakby rozpoznawały Boży znak i w miarę zbliżania się do okrętu, powoli się oń rozbijały. Dość długo spełniał się ten cud, lecz dobry ojciec, w obawie przed próżną chwałą, opuścił to miejsce. Fale zaczęły uderzać jeszcze straszniej niż przedtem, okręt zaczął już tonąć. Natychmiast przybiegli do ojca Bertranda żeglarze, jękiem i płaczem zmuszając go, aby powrócił tam, skąd odszedł. Kiedy ten użył tego samego środka, co przedtem, dzikie morze nie tylko złagodniało, ale w ogóle ucichło i zapanował zupełny spokój.

Opowiadając o tym swojemu przyjacielowi, ojciec Bertrand dorzucił: "Zauważ, bracie, że takie cuda nie są dziełem świętości, ale wiary. Sam Chrystus mówi u Mateusza, że kto będzie miał wiarę Apostołów, otrzyma od Niego władzę czynienia cudów. Wówczas, jeśli z jakichś powodów jest to konieczne". I dodał: "Lucyfera Bóg obdarzył większą światłością niż mnie, a przecież jest potępiony. Judasz otrzymał większą władzę i później się powiesił. To samo może się i ze mną zdarzyć. Dopóki żyjemy na tym świecie, nikt nie wie, czy godzien jest wiecznej nienawiści czy miłości".

"Kto chce znaleźć Różę, musi pójść do ogrodu"

Już w dzieciństwie z roku na rok rosło w niej pragnienie samotności. Toteż upatrzyła sobie w ogrodzie gęste platany rosnące tuż przy murze i przy pomocy brata Ferdynanda sporządziła sobie małą pustelnię. Gałęzie, pnącza i krzaki gęsto otaczały małą przestrzeń, z góry zaś zamykało ją doskonałe sklepienie z liści. W środku umieściła skromny ołtarzyk. Położyła na nim krzyż wycięty z kartonu, kwiaty i najpiękniejsze ptasie pióra. Przyniosła też do swojej bazyliki święte obrazy, ile tylko mogła ich zdobyć.

Wydawało się, że w tym zakątku znalazły się wszystkie rozkosze małej Róży. Bo spędzała w nim samotnie całe dnie. Skoro tylko wstała, zjadła obiad czy kolację, biegła tam, żeby się modlić i medytować. Wystawiało ją to na sprzeciwy, żarty i drwiny ze strony domowników. Ale poza tym swoim rajem nigdzie nie czuła się dobrze, tak że w rodzinie powstało porzekadło: "Kto chce znaleźć Różę, musi pójść do ogrodu".

Układ z komarami o pokój i chwałę Bożą

Wilgotna ziemia i obfitość zieleni przyciągały do tej pustelniczej celki niezliczone mnóstwo komarów. Uciążliwe są to stworzonka: nie tylko kłują nieznośnie, ale nie dają spokoju nieustannym brzęczeniem. Otóż całe ich roje ściągały do tej chatki, w dzień kryjąc się przed słońcem, w nocy - przed zimnem. Pełno było ich na ścianach, w wejściu aż huczało od ich brzęczenia, oknem przyfruwały coraz to nowe, a jednak żaden z nich nie napastował Róży, lecz oszczędzały ją, jak gdyby się do tego zobowiązały.

Kiedy matka albo ktoś inny przychodził do jej ubogiego mieszkanka, natychmiast cały rój komarów rzucał się do ataku, nieproszone chmary siadały na twarz i ręce, jednego odpędzonego zastępowały cztery następne, a który mógł, ciągnął krew, pozostawiając swędzenie na pamiątkę przyjścia do pustelni. Dziwiono się, że Róża spędza nieporuszona całe dni w samym środku tej egipskiej plagi. Jeszcze bardziej zdumiewano się tym, że jej twarz i ręce nie noszą żadnych śladów krwawych ukąszeń. Dziewica z uśmiechem odpowiadała: "Weszłam w przyjaźń z komarami i umówiłam się z nimi, że nie będziemy się wzajemnie krzywdzić. Postanowiliśmy, że nie tylko będziemy w zgodzie przebywać pod jednym dachem, ale że one w miarę sił będą mnie wspierać w wychwalaniu Boga".

Raz siostra Katarzyna dominikanka odwiedziła ją w pustelni i broniąc się przed natarczywością komarów, zabiła jednego, który pił jej krew. "Co czynisz, siostro? — powiada Róża. — Moich gości zabijasz?" "Powiedz raczej: wrogów, a nie gości — mówi Katarzyna. — Popatrz, ile mojej krwi wypił ten komar!" "Przecież nic się nie stało, że odrobinką krwi nakarmiło się to stworzonko! Stwórca tyle razy karmi nas swoją krwią! Ale jeśli na przyszłość zostawisz moje komary w spokoju, przyrzekam ci, że i one będą żyć z tobą w zgodzie". I stało się tak.

Jak opuściły ją wszelkie strachy

Kiedyś zobaczyła z dala, że idą do niej rodzice. Wyszła im naprzeciw, a wówczas ogarnęła ją myśl zesłana z nieba, która uwolniła ją odtąd od wszelkiego strachu, napełniła zaś ufnością i poczuciem bezpieczeństwa. Pomyślała sobie: "Oto mama idzie przez ogród, a nie boi się tak jak zwykle, bo ma przy sobie męża. Mnie natomiast stale i na każdym miejscu umacnia obecność mojego Ukochanego. Czy ja, która mam tak wiernego, troskliwego, potężnego Towarzysza — i to więcej niż przy sobie, bo w samym sercu — będę się jeszcze lękała nocnych strachów? Mamie wystarczy śmiertelny człowiek i jego ułomne towarzystwo, żeby całkowicie porzucić zwykłe u niej lęki, a mnie nie miałaby umocnić ufność w Bogu Zbawcy moim i mam się jeszcze bać jakichś tam cieniów?"

Myśl ta tak głęboko zadomowiła się w duszy małej dziewczynki, tak całkowicie uwolniła ją od wrodzonej lękliwości, że ona sama dziwiła się temu, iż nie lęka się już niczego ani w nocy, ani w dzień, ani w domu, ani poza domem. Nie obawiała się odtąd żadnego niebezpieczeństwa, nawet spotkania ze smokiem. Wystarczyła jej obecność Ukochanego, który ją przecież obroni.

Jak pewien zakonnik został uwolniony od nałogu palenia

Nałóg palenia tabaki — równie brudny, co głupi i potworny — doprowadził pewnego zakonnika do tak oczywistego zepsucia ciała i duszy, że prawie zwątpiono, aby można było uleczyć i jego ciało, i duszę. Usta jego od wewnątrz były całkiem zakopcone i bardziej podobne do komina niż do ust człowieczych, z nosa okropnie wionęło pleśniejącym tytoniowym śluzem, mózg nadżarty czarnym dymem ściekał do piersi, astma zatykała płuca, chrypa zaś ogarnęła struny głosowe.

A przecież nie mógł się nieszczęsny powstrzymać od ssania zapalonej fajki. Sprzeciwiał się lekarz, przyjaciele tłumaczyli mu i błagali, przełożeni do najsurowszych zakazów dodawali pokuty i szczegółowe rozkazy, groziły mu gromy ciężkich kar kościelnych. Na próżno. Nałóg był nie do wykorzenienia; mając nieszczęśnika w posiadaniu przez trzydzieści trzy lata, zbyt się w nim zadomowił. Osądzono w końcu, że nic mu już nie pomoże, chyba że Róża przemówi do serca temu człowiekowi, któremu nie pomogło tyle ostrzeżeń, rad, połajanek, napomnień ze strony przełożonych, gróźb i krzyków. Chciano, żeby dziewica przynajmniej zbawienie jego duszy poleciła wszechmogącej prawicy Boga.

Dziewica zgodziła się łatwo, zawsze bowiem współczuła tym, którzy znajdują się w niebezpieczeństwie. Zgodziła się tym łatwiej, że wiedziała, iż zakonnik ów trwa w absurdzie tego szczególnie obłąkanego nałogu już nie z dobrowolnej zatwardziałości ani z pogardy posłuszeństwa, lecz jedynie, że nie ma siły przeciwstawić się gwałtownej i zastarzałej wadzie.

Nie minęło pięć dni, jak owego człowieka opanował tak całkowity wstręt do tabaki, taki przesyt, takie obrzydzenie, że nie tylko z całą łatwością mógł się powstrzymać od picia z porcelanowej rurki, ale nie mógł wręcz znieść zapachu tego nieszczęsnego piecyka, który wzniecić mógł - korzystając z ludzkiej głupoty i pogoni za rozkoszami — chyba tylko ten, którego w Księdze Hioba tak oto opisano: "Z nozdrzy jego wydobywa się dym, jak z kotła pełnego wrzątku" (41, 12), i który ostatnio nawet w Europie znalazł sobie naśladowców, którzy razem z nim puszczają dymy.

Dopiero Róża — swoją modlitwą — uleczyła go z tej głupoty. Ale nie tylko uwolniła go z nałogu: wraz z tą zastarzałą wadą opuściła go astma, przestał pluć krwią, zniknęły bolesne zadyszki, na które cierpiał od mniej więcej czternastu lat. Moc zbawiennej poprawy przeniknęła aż do duszy. Mianowicie zakonnik ów, tak cudownie zwrócony trzeźwości, zaczął się więcej przykładać do sprawy zbawienia wiecznego: oczyścił sumienie, odnowił obyczaje, otrząsnął się z opieszałości. Wszyscy, którzy niegdyś płakali, że nawet jego duszę ogarnia zgnilizna tamtego nałogu, teraz mu winszowali. Tak oto wysłuchał modlitw Róży Ten, który może całego człowieka uzdrowić w Dzień Szabatu.

Wyjście na spotkanie Oblubieńca

Była to wigilia św. Bartłomieja. Jej spowiednik zabierał się właśnie do wyjścia, aby zdążyć do klasztoru na uroczystą jutrznię; obiecywał przyjść nazajutrz. Dziewica, wiedząc, że nie pozostało jej więcej niż cztery godziny życia, błagała go usilnie o ostatnie błogosławieństwo. Gdy ten chciał odłożyć je na jutro, Róża się uśmiechnęła: "Ojcze, spieszę się, żeby uroczystość św. Bartłomieja rozpocząć już w radości wiekuistej. Już niebo zaprasza mnie na swoją wspaniałą i uroczystą ucztę. Godzina już jest ustalona. Czy nie chcesz, abym poszła, skoro drzwi stoją już otworem?"

Powiedziała to z taką pogodą i wdziękiem, z tak beztroskim i radosnym spokojem, jak gdyby już stała ze swoją lampą w rajskim przedsionku i czekała, aż o północy rozlegnie się wołanie: "Oto Oblubieniec nadchodzi!" I rzeczywiście, o północy Róża poczuła owo wołanie. Z oznakami wielkiego zadowolenia zażądała gromnicy, wzmocniła znakiem krzyża - jak to się zwykło czynić przed podróżą albo jakimś ważnym dziełem - swoje czoło, usta i pierś. Rodzonemu bratu, który nie rozumiał dotąd, co się dzieje, kazała się przybliżyć i poprosiła go, aby wyciągnął jej spod głowy poduszkę; chciała bowiem złożyć głowę na gołej desce, aby mieć poczucie, że umiera na krzyżu. Wreszcie przy pełnych zmysłach i z całym rozeznaniem, utkwiwszy oczy w niebo, bez najmniejszych śladów bojaźni czy lęku, wypowiedziała swoje ostatnie słowa: "Jezus, Jezus, oby Jezus był zawsze ze mną" — i skonała. To była jej pierwsza modlitwa, jakiej nauczyła się w dzieciństwie, teraz — jako znak swojej niewinności i dziecięcej prostoty — zaniosła ją niezmienioną aż do progów niebieskiej ojczyzny. Zaczynała zaledwie trzydziesty drugi rok życia.

Nieraz matka sprawiała mu lanie

Nieraz matka sprawiała mu lanie, bo gdy chodził po sprawunki, biedne dzieci zaczepiały go na ulicy, aby podzielił się z nimi zakupionym jedzeniem, a on nie umiał oprzeć się ich prośbom. W domu matka przyjmowała go krzykiem i złorzeczeniem i biła go. Marcin, świadom tego, w jakim żyła niedostatku, płakał rzewnymi łzami: nie tyle z powodu poniesionej kary, ale że sprawił matce przykrość. Kiedy jednak znów ktoś od niego biedniejszy poprosił go o wsparcie, nie umiał mu tego odmówić, chociaż czekało go za to lanie. W całej prostocie duszy dzielił się z innymi swoim ubogim dobrem.

Łatwiej zmyć brud materialny niż duchowy

Pewien stary żebrak, pokryty wrzodami i w łachmanach, pokazał mu swoje rany i dał mu poznać swoje opuszczenie. Marcin wziął go w ramiona, jak gdyby żebrak był naszym Panem Jezusem Chrystusem, zaniósł go do swojej celi i położył na własnym łóżku. Nie zważał na niechlujstwo żebraka: nie dajemy się przecież zwieść postaciom chleba i wina, ale czcimy tajemnicę Eucharystii. W tym człowieku, który nie miał nawet nazwiska, a wszystkiego potrzebował, był udręczony, słaby i stary, Marcin obsługiwał Boga, Pana miłości.

Współbrat zakonny skarcił go surowo, wyrzucając mu, że nie godzi się tak odrażającego nieszczęśnika kłaść do własnego łóżka. Marcin mu odpowiedział: "Współczucie jest ważniejsze niż czystość. Wystarczy trochę mydła, żeby oczyścić swoją pościel, ale potoku łez nie wystarczy dla obmycia duszy z brudu, jaki zostawia w niej brak serca dla nieszczęśliwych".

Miłosierdzie ważniejsze niż posłuszeństwo

Nieustannie wzywano brata Marcina do klasztornej furty. Proszono o chleb, szukano pociechy lub lekarstwa. Wszystkich przyjmował z otwartym sercem. Pomagał wszystkim bez różnicy. Hiszpanie, Indianie, Murzyni, Mulaci otrzymywali opiekę, pożywienie, a nawet dach nad głową. Jeśli założone przez niego przytułki były przepełnione, starał się umieścić ich w swojej celi albo w jakimś pustym pomieszczeniu klasztornym.

W końcu doszło do takiego przepełnienia, że charakterystyczny zaduch chorób i biedy ogarniał cały klasztor. Wówczas ojciec prowincjał, w trosce o zdrowie zakonników, zakazał bratu Marcinowi pozostawiania w klasztorze chorych i słabych. Wolno mu było troszczyć się o chorych, ale poza klasztorem. Brat Marcin umówił się ze swoją siostrą, która mieszkała poza miastem, i u niej, przy jej pomocy, udzielał chorym gościny.

Jednakże wracając kiedyś wieczorem do klasztoru, natknął się na leżącego na ulicy Indianina, którego zraniono sztyletem. Biedak obficie krwawił i prawie już konał. Brat Marcin opatrzył go, podniósł z ziemi i wziął na ramiona. Ponieważ klasztor był blisko, zaniósł na razie ten bolesny ciężar do swojej celi, z zamiarem przeniesienia go do siostry, skoro tylko będzie to możliwe.

Jednakże prowincjał — źle poinformowany albo chcąc doświadczyć tego osobliwego zakonnika — surowo skarcił brata Marcina za nieposłuszeństwo: "Przecież wyraźnie powiedziałem, żeby nie wprowadzać żadnego chorego do klasztoru, i nikt, nawet brat Marcin, nie powinien zbierać Indian z ulicy, żeby ich umieszczać w klasztorze". Prowincjał nałożył bratu Marcinowi surową pokutę za to przewinienie. On zaś ochoczo pocałował ziemię i bez słowa pokutę wypełnił.

W kilka dni później brat Marcin oddawał jakąś posługę ojcu prowincjałowi. Ukląkł, żeby jeszcze raz go pokornie przeprosić. Ojciec na to: "Nie mam ci tego za złe, ale musiałem ukarać twoje nieposłuszeństwo". "Niech mi ojciec wybaczy mój błąd — nalegał brat Marcin — ale proszę mnie w swojej dobroci pouczyć. Bo nie przypuszczałem, że nakaz posłuszeństwa jest ważniejszy niż nakaz miłości". Słowa te tak uderzyły ojca prowincjała, że zwrócił bratu Marcinowi swobodę działania w pełnieniu dzieł miłosierdzia na terenie klasztoru.

"I stał się człowiekiem"

Kiedy zaczęło się konanie, umierający brat Marcin zauważył, że uderzono w dzwon, aby cała wspólnota przyszła do jego łoża, jak to jest w zwyczaju w Zakonie Dominikańskim. Poprosił przełożonego znakiem ręki, żeby nikt nie zaprzątał sobie uwagi jego osobą. Jednakże zakonnicy zgromadzili się i otoczyli jego łoże. Umierający ostatkiem sił próbował prosić o przebaczenie wszystkich swoich win. Zaczęły się modlitwy za konających. Brat Marcin trzymał w ręku krucyfiks, całował go, a jego oczy były pełne łez. Wreszcie poprosił, aby zaśpiewano wyznanie wiary. Nie wysłuchał go do końca. Przy słowach "i stał się człowiekiem" jego duch spokojnie opuścił ciało. Wszystko już zostało zyskane dla nieba, cały człowiek został przebóstwiony. "I stał się człowiekiem". Bóg stał się człowiekiem, aby Marcin de Porres stał się cały Boży.

Wydarzenia w Gidlach

Jest w powiecie sieradzkim wieś nazwana Gidle, w ośmiu milach od Piotrkowa, we czterech od Jasnej Góry albo Częstochowej, a w ośmiunastu milach od Krakowa. W której wsi znaleziony jest obraz Panny Przeczystej takim sposobem. W roku 1515, pod ten czas właśnie, gdy Luter niezbożny zaczynał kacerstwo swoje, które niemało Bogu czci, także Przenajświętszej Pannie ujmowało i ujmuje, kiedy i kędy może, na pohańbienie jego i tych, którzy obłądzeni za jego zdradliwą nauką idą, naleziony jest ten obraz przez kmiotka wsi pomienionej. Panem na on czas był tej majętności pan Adam Gidzielski herbu Róża.

Wyjechał tedy kmiotek tego pana na rolę z pługiem, aby ją sprawował, któremu imię było Jan, a przezwisko Czeczek. I gdy już część roli sprawił, dalej idąc z pługiem, stanęły mu woły, a dalej postąpić nie chcą. Dziwuje się, co się dzieje, bo tego przedtem nigdy nie czyniły, więc też i niedawno był wyjachał, spracować się tak barzo nie mogły, aby ustać miały: i sam tedy ich chcąc, aby dalej szły, zacinał, i temu, który był do pomocy, zacinać każe. Przecie woły dalej postąpić nie chcą i nie postępują. A gdy tym pilniej tego bicia przyczyniał i przyczyniać kazał, Pan Bóg jako z drugim Balaamem postępuje sobie. Bo w tym biciu przyklęknęły woły na ziemię.

Tu już chłopek pomieniony zdumieje się i przyklęknie. Co dalej czynić, rady sobie dać nie umie. Idzie jednak przed woły, które jako klęknęły, tak się podnieść nie chciały: i obaczy przed nimi obrazek niewielki barzo Przenajświętszej Panny z kamienia głazowego, wyrobiony także w kamieniu głazowym, jakoby na kształt kielicha wyrobionym był. A około tego kamienia i obrazu jasność barzo miła i przyjemna. I to obaczywszy, sam też jasnością tą poniekąd przestraszony poklęknie i paciorki z nabożeństwem mówi, tak jako mógł i umiał abo raczej jako Pan Bóg do serca jego podał, zwłaszcza w takim razie. A potem się ośmieliwszy, przystąpi bliżej i on obrazek weźmie.

Zaraz też i roboty poniechawszy, i wołki z roboty sprowadziwszy, poszedł do domu z onym obrazkiem. I powiedziawszy żenie swojej, jako się co stało, oddał jej obrazek do schowania. Która w prostocie swojej, uwinąwszy w chustkę chędogą białą, do skrzynie między ine szaty włożyła. A iż gospodarskie zabawki człowieka rozrywają, włożywszy do skrzyni ten obrazek, zapomniała o nim. Gospodarz też mniej o to dbał, i tak ten obrazek przez kilka czasów leżał w zapomnieniu.

Lepiej by był ten chłopek uczynił, kiedy by zaraz znalazszy ten drogi skarb, dał o tym znać kapłanom, których tam na ten czas trzech przy kościele farskim mieszkali, żeby oni to sami byli zanieśli. Tego się on nie domyślił abo też podobno Pan Bóg tak sporządził, chcąc zaraz ten obrazek cudem uczcić, jakoż się tak stało.

Słuchajże, co się stało. Kiedy ten obrazek był w domu kmiotka, który go znalazł, zachorował gospodarz na oczy, i prawie je od ciężkiego bólu stracił. Zachorowała potym i gospodyni, i także wzrok straciła, zachorowały dzieci, aż też czeladź, co u sąsiadów było z wielkim podziwieniem, że to wszyscy oraz w jednym domu tak niebezpieczno na oczy chorują, a w inszych domach zdrowi. Z pożałowania nad nimi, ciż sąsiedzi najęli jedną stateczną białągłowę, aby im służyła.

Trafiło się tedy, iż ta białagłowa weszła do komory, gdzie ten obrazek był schowany w skrzyni, którą z pewnej potrzeby otworzywszy, obaczy obrazek, obaczy też i jasność przy nim niezwyczajną. Który chocia przedtym między chustami był, tedy na ten czas cudownie na wierzchu znalazła go ta białagłowa. Przestraszona tą jasnością i światłością, którą przy nim widziała, zaraz wszystkiego tego, po co była weszła do komory, poniechawszy, wnidzie do izby, i pyta gospodyniej i gospodarza, jeśli wie o tym obrazku tak dziwnym: a oni już o tym byli jakoby zapomnieli. Dopiero sobie gospodarz i gospodyni wspomniawszy, powiedzieli jej, jako się co działo i jako go znalazł on człowiek. Ganiła im to ona niewiasta stara, że oni tego nie oddali do kościoła, co wiedzieć (mówiła do nich), jeśli was nie dla tego Pan Bóg pokarał.

Wzięła to sobie w głowę gospodyni i prosiła onej białej głowy, aby ją zaprowadziła do dworu do paniej, aby się jej jako mędrszej dołożyła i poradziła. Jakoż poradziła, i dobrze. Była to pani pobożna, z domu panów Trzcińskich wojewodzianka rawska, małżonka pana Adama Gidzielskiego. Ta jej rozkazała, aby nieodwłocznie zaraz prosto ze dworu poszła do księdza plebana, i to wszystko jemu opowiedziała. Co ona z chęcią uczyniła, życząc sobie i domowym wszystkim swoim tym prędszego od nawiedzenia abo raczej pokarania Boskiego uwolnienia. Przyszła tedy do księdza plebana, który na ten czas był ksiądz Piotr Wodka, i szczerze, tak jako jej pani radziła, wszystkę rzecz wypowiedziała.

Zaczym ksiądz pleban kapłanów swoich zwoławszy, a pana swego też o tym obwieściwszy, więc też i drugich kmiotków tej tam wsi zwoławszy, wszyscy poszli gromadno, i on obrazek z domu już często mianowanego kmiotka wzięli. Z przystojną abo raczej z powinną uczciwością do kościoła farskiego (bo też inszego na on czas nie było) zaprowadzili, i tam w kościele dzięki Panu Bogu oddawszy, zostawili.

A zaraz też jako on obrazek z domu wyniesiono, a ci którzy winniejszymi się być zdali, jako gospodarz i gospodyni, wyznali winę swoją oraz, co dziwna, wszyscy ozdrowieli i do pierwszego zdrowia przyszli. Z czego Pan Bóg niech będzie pochwalon na wieki, który i tych czasów już prawie ostatnich odnawia dawne cuda swoje, czego Mędrzec pragnął, gdy mówi: Ponów znaki, odmień cuda, aby Cię poznali narodowie, jako my poznali. I my tego życzymy naszym adwersarzom wiary katolickiej.

Obraz do kościoła farskiego zaniesiono było, gdzie był przez kilka czasów i na miejscu przystojnym, bo w cyborium, jako też jest tradycja dawna. Jednak znowu tymże sposobem, jakoś przedtym czytał, na miejscu wzwyż pomienionym, tam gdzie i pierwej, na tejże roli pokazał się chłopkowi w tejże światłości. Tylko ta różność, iż przedtym jednemu tylko, a tu wielom. Zaczym wszyscy obywatele do tego się ruszyli, aby przynajmniej tak, jako na prędce być mogło, słup abo krzyż wystawili na tymże miejscu. Tam kapłani on obraz włożyli.

Co gdy się między pobliższe sąsiady rozgłosiło, zaraz Pan Bóg wzbudził nabożeństwo w sercach ludzkich, i wiele ludzi a niemałymi tłumami tam się schodziło czasów pewnych na nabożeństwo. Aż za czasem dziedzic tego tam miejsca pomieniony, pan Adam Gidzielski, do czego się też przyłożyła małżonka jego, o którejś wzwyż czytał, zbudował kapliczkę niewielką, która ludzi tak gromadno tam się cisnących ogarnąć żadnym sposobem nie mogła. Potym pan Marcin Gidzielski, syn pana Adama Gidzielskiego, zbudował przestrzenszy i więtszy kościół, z jakiej okazjej, będziesz niżej czytał, gdy się cuda, które się tam działy dawniejszych czasów, wyliczać będą.

Jak się Ojciec czuje?

Ojciec Jacek Woroniecki (1878-1949), ilekroć podczas choroby pytano go: "Jak się Ojciec czuje?", odpowiadał: "Bardzo dobrze, lepiej niż mi się należy".

W oczekiwaniu na straszny sąd Boży

W przeddzień śmierci mówił swojemu prowincjałowi, ojcu Bernardowi Przybylskiemu (1907-1979): "Boję się. Jutro stanę przed Bogiem Sędzią, będzie On kartkował wszystkie tomy mojej Etyki. Wodząc palcem po stronicach, zacznie mi wykazywać: ťTego się dopuściłeś, to popełniłeśŤ. Ale gdy Bóg skończy, wtedy Mu odpowiem: ťTo prawda, Panie, wszystko to uczyniłem, lecz jestem autorem innej jeszcze książki, Tajemnica Miłosierdzia Bożego; tę miarę do mnie zastosuj!Ť"

Jak przeor lwowski zwyciężył gestapowców logiką

Podczas okupacji ojcowie klasztoru lwowskiego wydali sporo fikcyjnych metryk chrztu dla ratowania Żydów. W akcję tę zaangażowani byli zwłaszcza ojcowie Anzelm Jezierski, Sylwester Paluch oraz Urban Szeremet. Ojciec Sylwester w swojej prostocie podpisywał wydawane dokumenty własnym imieniem i nazwiskiem. Jedna z tych metryk znalazła się w rękach gestapo. Przyszli więc aresztować ojca Sylwestra. Było to w lipcu albo sierpniu 1942 roku.

Wówczas przeor, ojciec Gundysław Junik (1880-1954), który świetnie mówił po niemiecku, wpadł na myśl, żeby zwyciężyć gestapowców logiką. Mianowicie wytłumaczył Niemcom, że na pewno ktoś się podszył pod nazwisko ojca Sylwestra: przecież on nie byłby tak naiwny, żeby własnym nazwiskiem podpisywać fałszywy dokument, który mógłby go kosztować życie. Gestapowcy uznali ten argument i odeszli. A ojciec Sylwester jeszcze przez wiele lat pracował niestrudzenie jako misjonarz i rekolekcjonista.

Wspomnienie brata Wojciecha

Brat Wojciech Pawlar (1875-1959), rasowy Ślązak i entuzjasta kultury niemieckiej, ciężko przeżywał hitlerowskie barbarzyństwa. Kiedyś przechodząc przez rynek krakowski, przystanął, aby posłuchać gadzinówki, i zaraz machnął ręką: Das ist ja nur Quatsch! (Same bzdury!) — powiedział po niemiecku. Usłyszał to jakiś szpicel i brat Wojciech został aresztowany.

Przesłuchanie było krótkie:

- Narodowość?

- Dominikańska.

- Polak?

- Nie.

- Niemiec?

- Nie.

- No to jakiej narodowości?

- Już mówiłem, dominikańskiej.

Hitlerowiec zapewne uznał, że ma przed sobą kogoś niespełna rozumu, bo kazał brata Wojciecha wypuścić.

Przedziwna była śmierć brata Wojciecha. W sam dzień śmierci — a było to w klasztorze gidelskim — pracował jeszcze przy swoich ukochanych pszczołach. Poczuł się słabo i przychodzi do przeora: "Ojcze przeorze, będę dzisiaj umierał. Zaraz pójdę się umyć, potem się wyspowiadam i umrę". Przeor mu na to, żeby nie żartował. "Ojcze przeorze, ja nie żartuję. Śmierć to poważna sprawa!" Pyta więc przeor, którego księdza mu przysłać. "Każdy ksiądz jest jednakowo ważny!" — odpowiada brat Wojciech, do ostatniej chwili nie tracąc swojej sympatycznej apodyktyczności.

I rzeczywiście — poszedł się jeszcze umyć, wyspowiadał się i umarł w otoczeniu modlących się współbraci.

Salomonowy wyrok

Było to niedługo po wojnie. Ojcowie Jerzy Bajorski i Reginald Wiśniowski prowadzili rekolekcje w jakiejś parafii wiejskiej. Wielkim problemem duszpasterskim były wówczas sprawy związane z siódmym przykazaniem. Nauka rekolekcyjna na ten temat była tak gorąca, że następnego ranka gospodarze znajdowali na swoich podwórkach pokradzione im kiedyś pługi, kosy, widły itp.; komuś przywiązano do płota kozę, komuś innemu podrzucono pieniądze jako równowartość za jakąś kradzież.

Wieczorem przyszli do misjonarzy dwaj wieśniacy i przyprowadzili ze sobą krowę z cielęciem. Pierwszy chciał je oddać drugiemu, a drugi nie chciał ich wziąć, przyszli więc do rekolekcjonistów po rozstrzygnięcie. Pierwszy powiada tak: "Weź ją, bo to twoja krowa, a cielę z niej się urodziło, więc też jest twoje". Na to drugi: "Ale ty ją wziąłeś, kiedy ja uciekłem przed frontem — więc pewnie i tak by się dla mnie zmarnowała; a poza tym twoje dzieci nie będą miały mleka, jeśli mnie ją oddasz".

Misjonarze wspólnie rozstrzygnęli: "Krowa niech wraca do właściciela, a cielę niech zostanie przy tym, który od początku się przy nim trudził. Właściciel krowy niech też dzieli się mlekiem z dziećmi tego drugiego, dopóki on nie dochowa się własnej krowy". Wyrok ten bardzo spodobał się obu rolnikom.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Legendy polskie, MITOLOGIE ŚWIATA
LEGENDY ARTURIAуSKIE, MITOLOGIE ŚWIATA
Mity i legendy Polski - Legendy tatarskie, MITOLOGIE ŚWIATA
Legendy warszawskie, MITOLOGIE ŚWIATA
Mity i legendy Polski - Legendy o templariuszach, MITOLOGIE ŚWIATA
Legendy polskie, MITOLOGIE ŚWIATA
Mity i legendy Polski - Ryczówek, MITOLOGIE ŚWIATA
Mity i legendy Polski - Ryczówek, MITOLOGIE ŚWIATA
Mity i legendy Polski - Mity Pomorza, MITOLOGIE ŚWIATA
Mity i legendy Polski - Opoczno, MITOLOGIE ŚWIATA
LEGENDA O mieczu w poznańskiej katedrze, MITOLOGIE ŚWIATA
Mity i legendy Polski - Dąbrowa Górnicza, MITOLOGIE ŚWIATA
Mity i legendy Polski - Mucharz, MITOLOGIE ŚWIATA
Mity i legendy Polski - Zimnickie legendy, MITOLOGIE ŚWIATA
LEGENDA O założeniu Poznania, MITOLOGIE ŚWIATA

więcej podobnych podstron